Roger Żelazny Jane Lindskold Lord Demon Lord Demon Przełożyła Lucyna Targosz Jimowi, z mnóstwem serdeczności. I Paulowi Dellingerowi w podzięce za wsz...
14 downloads
27 Views
2MB Size
Roger Żelazny Jane Lindskold
Lord Demon Lord Demon Przełożyła Lucyna Targosz
Jimowi, z mnóstwem serdeczności. I Paulowi Dellingerowi w podzięce za wszystkie listy.
1 Była pomarańczowa. Była zielona. Jedna z moich najlepszych. Zrezygnowałem z dzbana czy wazonu i po raz pierwszy od wieków uformowałem flaszę. Rękodzielnictwo zajęło mi większą część ze stu dwudziestu lat. Flasze zaś — w zależności od tego, do czego je przeznaczałem — zabierały mi dużo więcej lub dużo mniej czasu niż inne przedmioty. Zbadałem wnętrze flaszy, ku swemu zadowoleniu, pojawiłem się przed nią i
dopóty zaciskałem lewą dłoń, dopóki pierścień nie zaczął się żarzyć. Kiedy się dostatecznie rozgrzał, odcisnąłem nim na dnie znak Kai Wrena, mistrza w tworzeniu flasz, mój znak. Odstąpiłem o krok i patrzyłem na stojącą na stole flaszę, pozwalając sobie na leciutki uśmiech. Potem usiadłem, krzyżując nogi, na stosie poduch i rozluźniłem się. Flasze Kai Wrena są rzecz jasna bezcenne — i to od ponad czternastu stuleci. Nie mam pojęcia, ile ich przez ten czas zrobiłem. Właściwie są niezniszczalne, a wlane do nich wino zachowuje świeżość przynajmniej przez
dwa ludzkie żywoty. Tak samo chronią cięte kwiaty. Mówi się też, że jeśli nawet niczego się w nich nie umieści, to i tak zapewniają swoim właścicielom powodzenie — dają im bogactwo, zdrowie, szczęście i długie życie. To również prawda. Zawieram w nich drobną cząstkę mojej chi, dzięki czemu dają świadectwo mojej dobrej woli. Paru znanych prywatnych kolekcjonerów poszło na całość, byle tylko pozyskać dzieła Kai Wrena do swoich zbiorów. Starali się o nie czarodzieje i wykorzystywali przy zaklęciach, bo owe przedmioty nadają się do magicznego użytku. O ich istnieniu wie kilku znawców sztuki
orientalnej z muzeów i galerii, a zawodowi szperacze żyją z poszukiwania moich dzieł dla bogatych zleceniodawców. Do pokoju, cicho jak kot, wszedł Oliver O’Keefe. Uświadomił sobie, że wreszcie skończyłem flaszę i — w niepojęty dla niego sposób — jestem szczęśliwy. Przeanalizowałem swoje uczucia i mogę rzec, że chyba istotnie byłem szczęśliwy. Ponownie ustawiłem flaszę na stole i podniosłem się. O’Keefe uśmiechnął się do mnie. Był niski, dobrze zbudowany, choć nie krępy, o jasnej, obsypanej piegami skórze i krótko ostrzyżonych,
rudawoblond włosach. Stanowiliśmy swoje przeciwieństwo, bez względu na to, jaki kształt przybrałem. — Ładniutka, szefie — powiedział. — Lepsza nawet od tej zielonej, co ją zrobiłeś w osiemnastym stuleciu i co mi się najbardziej podobała. — Dzięki, Ollie. I ja ją szczególnie lubię. — To sobotni wieczór i Tony jest na zmianie w Pizza Heaven. Może byśmy uczcili koniec roboty? Uśmiechnąłem się.
— A co zamówimy? — Zawsze masz ochotę na pepperoni — odparł. — To prawda. Więc może jeszcze kilka grzybków, o ile będą naprawdę świeże. — Sam to sprawdzę, rzecz jasna. — Rzecz jasna. Kiełbaska? Jeśli będzie świeżutka? — Znakomity pomysł. — Teraz ty coś wymyśl. — Trochę posiekanej papryki?
— Wspaniale. I meksykańskiego piwa.
parę
butelek
— Jasne. — W baryłce wciąż pełno pieniędzy? — O, tak. Znów się uśmiechnąłem. To było wciąż to samo zamówienie. Ale ów mały rytuał sprawiał nam przyjemność. Patrzyłem, jak wskakuje w kurtkę i wychodzi. Był bardzo pomocny. Służył u mnie od ponad trzystu lat dzięki czterem pierwszorzędnym zaklęciom, które utrzymywały go w dobrej kondycji. Nie dorównywał mu żaden z moich
poprzednich służących. Poznałem go w pubie w Dublinie, gdzie się zjawił, żeby sprzedać skrzypce. W swojej ignorancji zapytałem go, co to takiego te skrzypce, a on zagrał dla mnie. I zamiast je kupić, zaproponowałem mu pracę — od tej pory jest przy mnie. Nie przepadam za wizytami w świecie ludzi, a Ollie świetnie mnie w tym zastępował. Był wygadany, przystojny i zawsze umiał wszędzie trafić. A to wcale nie taka błaha umiejętność, zważywszy na to, jak bardzo się zmienił świat ludzi przez te ostatnie stulecia.
Opuściłem pracownię i przechadzałem się, podziwiając moją kolekcję gobelinów i kilimów. Mógłbym to robić całą wieczność. Moja flasza — a w niej to przebywałem — sama w sobie stanowi cały świat; ludzki czas i przestrzeń nie mają do niej dostępu. Każda z flasz, o których wspomniałem, zawiera własny świat. Możesz nalewać do nich wody i wstawiać kwiaty, w żaden sposób na ów świat nie wpływając. A jeżeli zdołasz wymyślić, jak tam wejść, dostaniesz się do środka, nie mocząc sobie stóp. Mój świat miał własną, osobliwą florę i faunę oraz grupę niematerialnych, zwiewnych wróżek, mieszkających w
odseparowanym od reszty zakątku, w którym padało od niemal trzynastu stuleci. Były tu również ogry i smoki, i inne, jeszcze dziwniejsze stworzenia. W mojej flaszy panuje łagodny klimat, choć pozwalam na śnieg w górach. Podtrzymuję istnienie rozległego lasu z ukrytymi grotami, ruinami i porośniętymi mchem granitowymi głazami, na których tańczą osobliwe cienie, nie zważając na padające światło. Jest tu i ocean, żebym mógł pływać lub żeglować, kiedy mi na to przyjdzie ochota. Wnętrze flaszy jest zamknięte, a mimo to wcale się w niej nie dusimy. Dawno temu, po katastrofie statku, moja flasza
spoczywała przez parę stuleci na dnie Morza Wschodniochińskie — go. Ani jedna kropla wody morskiej nie zakłóciła naszego komfortu, choć mieliśmy trochę kłopotów z przyjmowaniem gości. Właściciele naszych flasz mają owe skarby w zasięgu ręki przez całe życie, chociaż większość z nich o tym nie wie. Lecz nawet taka ignorancja nie umniejsza korzyści płynących z posiadania flaszy Kai Wrena. Ci zaś, którzy znają jej tajemnicę, mogą sobie przedłużyć życie o całe stulecia, udając się na długie wakacje do jej wnętrza — z czego skorzystało wielu starych mędrców (niektórych z nich wciąż
odwiedzam). Uległem pokusie świętowania i wyruszyłem — sądzę, że wy byście to nazwali „na zewnątrz” — przez mglisty, oblany szarzejącym światłem zakątek gór tak pomyślany, żeby przypominał taoistyczne malowidło. Dla mnie jest to Zaczarowany Świat, w którym mężczyzna może się ukryć i smacznie spać snem Rip Van Winkle’a, a kobieta może się stać Śpiącą Królewną w zamku ukrytym w pnących różach i w jaskini w nefrytowym stoku góry. Usłyszałem głośny ryk z lewej i takiż z prawej strony. Nie zatrzymałem się. Zawsze dobrze jest dać szefowi znać, że się czuwa. Po pewnym czasie z lewej
zjawił się pomarańczowy pies fu rozmiarów szetlandzkiego kuca, a z prawej — zielony. Przysiadły w pobliżu, wyginając ku górze długie, puszyste ogony. — Witajcie — powiedziałem łagodnie. — Jak granica? — Wszystko w normie — zawarczał Shiriki, zielony. — Niedawno przepuściliśmy wychodzącego O’Keefe’a i to wszystko. Chamballa tylko mi się przyglądała wielkimi okrągłymi ślepiami, tkwiącymi w spłaszczonej mordce nad szerokim pyskiem. Powiedziałem, że była pomarańczowa, ale jej sierść nie miała
jaskrawej barwy cytrusa. Bardziej przypominała czerwonawy żar węgla, jeszcze nie obrastającego popiołem. — Znakomicie — rzekłem i skinąłem głową. Znalazłem je jakieś dziewięć i trzy czwarte stulecia temu, na wpół zagłodzone i konające z pragnienia, bo nawet bardziej czy mniej naturalne stworzenia mają swoje potrzeby. Ich zapomniana świątynia popadła w ruinę, one same zaś — para pozbawionych roboty świątynnych psów, których nikt nie chciał — włóczyły się po Gobi. Dałem im jeść i pić i pozwoliłem, by wróciły ze mną do mojej flaszy, chociaż
byłem istotą, przed którą je ostrzegano. Zawsze, jeśli tylko mogłem, unikałem kontaktu ze świątynnymi psami. Tresowano je, żeby rozdzierały na strzępy istoty takie jak ja, a potem roznosiły te strzępy w rozmaite paskudne miejsca, wspomagając się przy tym dla bezpieczeństwa swoją psią magią. Toteż nigdy nie rozmawialiśmy o wzięciu ich na służbę. Powiedziałem im tylko, że jak chcą, to mogą zamieszkać w opuszczonej smoczej jaskini w mojej Krainie Zmierzchu, i że w pobliżu jest woda, a ja zadbam, by miały strawę. I że byłbym zadowolony, gdyby miały oko na wszystko. A gdyby się ktoś pojawił,
niech po prostu zawyją. Po paru stuleciach wszelkie drobnostki poszły w zapomnienie i psy fu ciągle tu mieszkają. Nazywająmnie lordem Kai, a ja wołam na nie Shiriki i Chamballa. Poszedłem dalej. Choć nie muszę wychodzić na zewnątrz, bo O’Keefe wszystkim się zajmuje, miałem ochotę uczcić skończenie flaszy, przespacerować się i pooddychać nocnym powietrzem. Dotarłem do styku światów i przyjrzałem się sobie. Wewnątrz flaszy pozostaję w swojej przyrodzonej postaci: o tyle człekokształtnej, że mam
dwie ręce, dwie nogi, tors, głowę, parę oczu i tak dalej. Jednak mam osiem stóp wzrostu, stopy szponiaste (choć o pięciu palcach), a skórę ciemnoniebieskąz purpurowym nalotem. Wokół oczu mam kanciaste czarne plamy. Niektórzy przypuszczają, że to makijaż (istotnie, jakieś tysiąc lat temu było to modne), ale są prawdziwe. Za ich sprawą moje pozbawione źrenic, ciemne oczy zdają się płonąć, co nadaje mi ponury i groźny wygląd nawet wtedy, kiedy mi to nie odpowiada. Taaak, nie bardzo mogę się tak pojawić w świecie ludzi. Pospiesznie wskoczyłem w ludzkie przebranie, z którego korzystam w trakcie rzadkich
wizyt na zewnątrz: dojrzały Chińczyk o lśniących czarnych włosach, średniego wzrostu, pewny siebie i władczy. Dostosowałem ubiór do przyciężkiej mody panującej w amerykańskim mieście, w którym teraz mieszkaliśmy, wzdychając w duchu za eleganckimi szatami dawnych Chin. Przemieniłem się z szybkością myśli i wyszedłem z flaszy, niemal nie zwalniając kroku. Tak jak chciałem, znalazłem się w garażu należącym do syna świętej pamięci damy, która ongiś trzymała flaszę na stole w salonie. Oba miejsca bardzo ułatwiały nam pojawianie się i znikanie. Syn jeszcze się nie zdecydował, czy da flaszę żonie,
czy pozostawi na stole, gdzie cieszyła jego oczy. Na razie nie miałem na ten temat zdania, więc się nie wtrącałem. Wyszedłem z garażu bocznymi drzwiami i ruszyłem ku odległemu o kilka przecznic Pizza Heaven Tony’ego. Noc była gwiaździsta, choć bezksiężycowa, rześka i wietrzna. Wiedziałem, że coś jest nie tak, kiedy mijając jeden z niewielkich miejskich parków, wyczułem w powietrzu zapach krwi i pizzy. I demona. Zniknąłem. Poruszałem się bezszelestnie. Z pamięci wypłynęły wszelkie sposoby zadawania bólu i śmierci, jakich się przez lata nauczyłem.
W tej chwili byłem jednym z największych niebezpieczeństw na planecie. …I zobaczyłem drzewo i ich. Powiesili go, głową w dół, na niższej gałęzi i podziurawili w wielu miejscach, z których pili. Wstrętnymi ząbkami pooddzierali kawałki, którymi się posilili. Przysunąłem się bliżej. Sześciu otaczało kołyszące się ciało biednego O’Keefe’a. Wysocy na dwie stopy, żółtoocy, tędzy i krzepcy. Cerę mieli zieloną, szarą albo żółtawą. Pazury krótkie i ostre. Pudełko z pizzą leżało na trawie, w pobliżu.
— Jak wam smakuje człowiek? — zapytał jeden z nich, śliniąc się, bo miał w gębie jakiś kęs. — Lepszy niż pizza — odparł któryś. — Najpierw spróbuj kawałek z pepperoni, a potem gadaj — wtrącił się trzeci. Uniosłem ręce i pojawiłem się wewnątrz ognistego kręgu, który nas otoczył. Cała szóstka od pasa w dół zamieniła się w kamień. Pokwikiwali jak świnki morskie i jeden po drugim wpatrywali się w moje pałające gniewem oblicze. — O rety, to jeden z tych ważniaków
— odezwał się najbliższy. — Słuchaj no, szefie — zaryzykował następny. — Przez te sztywne nogi nie możemy ci się pokłonić, jak trzeba. Choć to dobry kawał. Cha, cha. Ale może już starczy? Wyciągnąłem rękę i podniosłem tego, który się odezwał ostatni; jego głos cichł, w miarę jak kamieniał do reszty. Ścisnąłem go, powiększając dłonie, i ściskałem, aż miałem garści pełne żwiru. Cisnąłem ów żwir w powietrze i patrzyłem, jak wybucha płomieniem i opada iskrami, spopielając się w lekkim wiaterku, który powiał, kiedy iskry zbliżyły się do ziemi. Nie dałem
stworowi odrodzenia.
żadnej
możliwości
— Słuchaj no, żałujemy! — wrzasnął jeden. — No. Co mamy zrobić? — odezwał się drugi. Sięgnąłem po tego drugiego i zgniotłem go na proszek; jego nieobecność upiększyła świat. Pozostali znowu kwiknęli. — Cisza! Głupi demon ma się odzywać wtedy, kiedy nakażę! — zarządziłem. — Wy małe bezmózgie gnojki, psuje wszystkiego, czego dotkniecie. Nic nie jesteście warci. — Fakt, jesteśmy malutcy — zgodził
się któryś. — Małe gnojki, jak zauważyłeś. Ty jesteś jednym z wielkich szefów. Nie chcemy wchodzić ci w drogę. Puść nas. Na wieczność będziemy twoimi niewolnikami. Powiesz „gówno”, a zjemy gówno, roześmiejesz się i my też. Damy w kość wrogom, rozmasujemy stopy, przyniesiemy wina… co tylko zechcesz. Spaliłem go na popiół, a reszta zadygotała ze strachu. Czwarty w końcu obrócił głowę w stronę O’Keefe’a. — Ten człowiek — powiedział. — Robisz to, bo go zabiliśmy, tak? — Wreszcie ktoś zapytał dlaczego — stwierdziłem.
— Tak, panie — rzekł czwarty. — On twój człowiek? — Właśnie. — Pewnie służył u ciebie wiele lat? — Zaczynasz pojmować. — My nie wiedzieć. My zwykłe małe gnojki, jak powiedziałeś. Gdybyś był takim zwykłym głupim gnojkiem jak my, też byś nie chciał zniszczyć własności wielkiego pana. Może z nas i bezmózgie gnojki, ale nie durnie. Przepraszamy. — Taaa — dodał piąty. — Okropnie żałujemy, jak już wiemy. Puść nas i…
Zmieniłem go w pył i obserwowałem, jak wypalają się do cna malutkie płomyki. Znów spojrzałem na czwartego, który pospiesznie odwrócił wzrok i zmilczał. — Jesteś sprytniejszy i masz więcej ogłady niż tamci. Jako rzekł Konfucjusz, forma jest ważniejsza od treści. Nie znałeś O’Keefe’a, więc nie możesz żywić do niego żadnych uczuć, a jednak wiesz, co należy o tym człowieku powiedzieć. — I ja wiem! — wtrącił szósty demon. Zignorowałem go. — Nie macie wpływu na to, czym jesteście — oznajmiłem. — Lecz ty
mieszkałeś w pałacach — rzekłem do czwartego — ty zaś w rynsztoku — powiedziałem do szóstego — i coś z tego do was przylgnęło. Zwiesili głowy. Pozwoliłem na długą ciszę. W końcu odezwał się czwarty: — To był Tuvoon, Dymny Duch. Spojrzałem na niego. — Wiem, że się orientujesz, że tacy jak my rzadko robią coś takiego w tych czasach, i że chciałbyś wiedzieć, kto nam dał monetę shen i powiedział, kiedy i gdzie załatwić tego człowieka — ciągnął.
Przytaknąłem. — To bardzo poważne oskarżenie — powiedziałem. Teraz on kiwnął głową. — I nie rzucam go lekko — podjął — bez solidnego dowodu, choć wiem, że mogę za to zapłacić życiem. Szósty zawył, kiedy to usłyszał. — Lepiej było nic nie gadać — pouczył czwartego. — Teraz on nas podpali i umrzemy. Ten zakołysał się i trzepnął koleżkę w głowę.
— Czasem źle jest kłamać — pouczył go — a czasem milczeć. Tym razem tylko prawda może nas uratować. Rusz głową. Naucz się myśleć. Szósty demon zakołysał się na kamiennej podstawie, padł jak długi do moich stóp i leżał nieruchomo. — Widzisz? Coś załapał — stwierdził jego towarzysz, a ja zdałem sobie sprawę, że na swój dziwaczny sposób prosi o darowanie kumplowi życia. — Leż dalej — poleciłem temu, który się rozpłaszczył, i rozluźniając nieco nogi czwartego, poleciłem mu, żeby się trochę od tamtego odsunął.
— Czy Tuvoon wyjaśnił ci, dlaczego to czyni? — wyszeptałem. Zorientowałem się, iż mały demon pojął, że obaj mogą ocalić życie, jeśli koleżka nie będzie wiedział, co mówimy. Odsunął się jeszcze dalej i jeszcze bardziej zniżył głos. — Nie, panie — odparł, wskazując gestem przez park, ku zaułkowi. — Pewien demon znalazł nas, jak tam węszyliśmy, i nadał robotę. To było wczoraj. Mówił, że gość może się tu znaleźć dziś wieczorem, bo często tędy chadza w soboty. Zaproponował nam monetę shen, a jak się zgodziliśmy, dał nam parę. Powiedział, że Tuvoon będzie
w mieście za dwa dni. Jutro mieliśmy dostać resztę. — Czy powiedział coś, cokolwiek, co wskazywałoby, dlaczego chce, żeby tak się stało? — Nie, panie. Nie powiedział. — I jutro macie się spotkać z Tuvoonem? — Tak. Spojrzałem gniewnie ku gwiazdom. — Wieczorem? — Tak.
— Powiedz mu, że jutro wieczorem będę czekac w odpowiedniku tego czasu i miejsca w naszym wymiarze i że zabiorę ze sobą część jego duszy, bo domagam się satysfakcji. Mały demon wykrztusił:
przełknął
ślinę
i
— Tak, panie. Pewnie słyszał o takim pojedynku, ale nigdy go nie widział. Uwolniłem jego i jego koleżkę, po czym ostrożnie odczepiłem Olliego z gałęzi i zamierzałem odejść. — Możemy to dla ciebie zrobić, szefie — odezwał się demon, z którym
rozmawiałem. — Nie. Aż za wiele miał z wami kontaktu. Jesteście wolni. Pozwalam odejść tobie i temu drugiemu. Nie wchodźcie mi w drogę, to zachowacie życie. Jak się nazywasz? — Ba Wa. — Ba Wa — powtórzyłem. — Zapamiętam cię. Zbladł tylko odrobinę, co przynosi mu chlubę. — Chcę jeszcze raz rzec, Lordzie Demonie, że mi przykro.
Nie odpowiedziałem, a potem on zniknął.
2 Kiedy wróciłem do flaszy, usłyszałem głośne, przeciągłe, żałobne wycie Shirikiego i Chamballi. Wiedziały. Wykąpałem Olliego w jego łazience, przyodziałem w jeden z jego najlepszych garniturów i nałożyłem na pokój czar ochronny. Wyszedłem i zamknąłem drzwi. Powinienem się zająć przygotowaniami do pogrzebu. Był chrześcijaninem, więc może doceniłby jeden z tych ich rytuałów. Może spróbuję coś załatwić jutro, przed pojedynkiem. Tak, zapewne.
Następnego dnia znalazłem chrześcijańską świątynię zwaną Święty Krzyż. Wszedłem tam i snułem się, aż natknąłem się na duszpasterza. — Chciałbym urządzić przyjacielowi chrześcijański pochówek — powiedziałem. — Trafiłeś właściwie. W którym domu pogrzebowym spoczywa? — W żadnym. Złożyłem go w jego sypialni. — Rozumiem. Tradycyjny. Chciałbyś go pochować na naszym cmentarzu? Skinąłem głową.
— Tak. Pochowajmy go. — Hmm, widzę, że jest ci potrzebne tylko świadectwo zgonu. — Co to takiego? — Dokument wystawiony przez Biuro Koronera dla Urzędu Statystyki Demograficznej, który stwierdza, że ten człowiek naprawdę nie żyje. — Jasne, że nie żyje. Przecież bym tutaj nie przeszedł, gdyby nie był martwy. Jak mam zdobyć ten dokument? — Idź do koronera. — Kto to taki?
— Nakreślę ci… Nieważne. Zawiozę cię. A jeśli chodzi o pochówek, ile zamierzasz wydać? — A jak jest przyjęte? — Hmm, parę tysięcy. Miałem w kieszeni około dwudziestu tysięcy w dużych nominałach. Wyjąłem je i położyłem na biurku. Przeliczył. Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby się miał zadławić, ale potem zgarnął wszystko i schował w sejfie ściennym. — Tak, z radością ci pomogę. Nie powinniśmy mieć problemów. Twój przyjaciel będzie miał najwspanialszy z pogrzebów, jakie dotąd urządziłem.
Odrobina leciutkiej hipnozy i koroner dostał na biurko o wiele mniejszą sumkę, a ja świadectwo zgonu. Troszkę tylko zmieniłem pewne daty. Przekazałem świadectwo duszpasterzowi, a on spytał, czy potrzebna mi jakaś pomoc przy zwłokach. Odparłem, że nie i że sam je później dostarczę. Następnego wieczoru zjawiłem się w oznaczonym czasie i miejscu, dzierżąc u boku miecz ducha Tuvoona. Taki sporządzony dla ciebie miecz ducha to dwuznaczny dowód uznania. Oznacza, że demony uważają cię za wystarczająco
niebezpiecznego, by sporządzić przeciwko tobie ów specjalny oręż. Założę się, że Tuvoon — podobnie jak ja — obyłby się bez takiego dowodu uznania, lecz nie zastanawiałem się nad cierpieniem, jakie zadaje miecz ducha. Miotał mną gniew. W parku czekali na mnie Tuvoon i jego matka, Viss o Przeraźliwym Języku. Viss przybrała postać pulchnej Chinki w średnim wieku, lecz jej skóra była ceglastoczerwona, a oczy nieodgadnione. Tuvoon Dymny Duch wyglądał efektowniej. Jest on, podobnie jak niektórzy inni członkowie naszej rasy,
tylko w części materialny, bez względu na to, w jakim wymiarze przebywa. Tego dnia był materialny od pasa w górę — przystojny młodzian z Bliskiego Wschodu, o ujmującym wyglądzie. Od pasa w dół składał się z szarobiałego dymu. Tam gdzie powinny się znajdować jego bose stopy, nie było nic. Złożyłem moje brzemię u stóp Viss (ponieważ była niegdyś mą nauczycielką), cofnąłem się trzy kroki i padłem przed nią na ziemię. Viss pochyliła się, podniosła zgubę Tuvoona. Usłyszałem, jak mówi: — Głownie Siedmiu Palców nie straciły na ostrości.
— To prawda. — Wybacz, że tak oglądani, lecz nieczęsto trzyma się w dłoni życie swego syna. Siedem Palców to nasz mistrz płatnerz, lecz i on boi się Viss, która była nauczycielką wielu z nas. Krążyły pogłoski, że w swoim czasie nauczała również jednego czy dwóch bogów. Była moją nauczycielką, i Tuvoona też. — Wiesz, rzecz jasna — stwierdziła — że jeśli zabijesz mojego syna, to zaraz potem umrzesz. — Niestety, tak — odparłem.
Usłyszałem dźwięk w pobliżu mojej lewej ręki. Poruszyłem się wolniutko, żeby dojrzeć jego źródło. Klinga tkwiła w ziemi pomiędzy moim pierwszym a drugim palcem, o ułamki cala od spinającej je błony. Tuvoon stanął u boku matki, a do mnie dotarły odgłosy paplaniny. — Twoi przyjaciele? — spytał. Spojrzałem ku źródłu owych odgłosów. Koleżka Ba Wa, głupi demon, sprzedawał bilety i rozsadzał ludzi. — Przepraszam na chwilę — powiedziałem do Viss i Tuvoona. Przepchnąłem się przez tłum i
odnalazłem Ba Wa. Zaczął się trząść, kiedy zobaczył, że się zbliżam. — Co robisz? — spytałem. — Sądziłem, że zarobię trochę na boku. Stary amerykański sposób. Naprawdę. Potrząsnąłem głową. — Nie. — Nie? — Nie. Słyszałeś. Oddaj pieniądze. Usuń wszystkich. Zrobisz to albo cię zabiję. Jesteś zakałą!
— W porządku, szefie. Przepraszam za to, szefie. Zaraz to naprawię. Wróciłem do tamtych. — Jednemu z tych kopniętych demonów zaczęło się przewracać w głowie — wyjaśniłem. — Ale już wszystko w porządku. Dajmy im parę minut na usunięcie gapiów. — Nie — rzucił Tuvoon. — Ty za to odpowiadasz. Walczymy teraz. — Jak sobie życzysz — odparłem, wyciągając duchowy miecz z miejsca, w które wbiła go Viss, i unosząc klingę w jej specyficznym układzie, rozszczepioną przez zaklętego w orężu
ducha. — Zaczynajmy. Zdecydowałem się na szybki atak, zamachnąłem się dwa razy, raz trafiłem, ale tylko go drasnąłem. Tuvoon okrążył mnie, znalazł lukę w gardzie, spróbował drugiego pchnięcia, ale mu się nie udało. — Zyskałeś zadośćuczynienie. Popłynęła krew — zauważyła Viss. — Markują walkę! — wrzasnął któryś z gapiów. Przyspieszyłem i znowu pchnąłem. Po raz pierwszy metal uderzył o metal; jakby zabrzmiał szklany dzwon. Tuvoon
wirował
jak
trąba
powietrzna, nie było widać nawet materialnych partii jego postaci. Ledwo udało mi się uniknąć jego kolejnego sztychu. Mimo przyspieszonego oddechu słyszałem wrzaski pospólstwa. Wtem zostałem rozbrojony, Tuvoon też. Ktoś rzucił koc na nasze miecze, unieruchomił je. — Wystarczy! To farsa — stwierdziła Viss i wzięła koc. — Schowajcie miecze. Wsunęliśmy klingi do pochew, choć dłonie trzymaliśmy przy rękojeściach. — Chodźcie ze mną. Chcę porozmawiać, dopóki się ta hołota nie
rozejdzie. Poszliśmy za Viss. — Zechciej mi łaskawie wyjaśnić przyczynę tego pojedynku — zażądała, wbijając we mnie wzrok, który cofnął mnie o setki lat, do czasów, kiedy drżałem przed moją nauczycielką. Spełniłem jej wolę. — Wczoraj wieczorem, w ludzkim świecie, w miejscu odpowiadającym temu tutaj, kilku parszywych pętaków spośród kręcących się tam demonów zamordowało mojego ukochanego służącego. Przepytałem ich i powiedzieli, że to Tuvoon był ich
szefem i że płacił im za robotę monetami shen. — Synu! Cóż to ma znaczyć? — Hmm, faktycznie miałem im przynieść trochę pieniędzy — odparł. — Dał mi je wczoraj wieczorem Devor, kiedy usłyszał, że tam będę. Mówił, że to zwrot karcianych długów. — Do nich przegrał? — spytała Viss. — Tak. — Niektórym ludziom brak poczucia godności. Któż by chciał grać z taką hołotą?
— Devor, jak widać — zachichotał Tuvoon. Najwyraźniej nie był niezadowolony, że już po naszym pojedynku. Dwoma palcami zaciskał płytką ranę ramienia, moje dzieło. Sięgnąłem poprzez przestrzeń i natrafiłem na uciekającego Ba Wa. Przywlokłem go do nas. — Nie! Nie! — krzyczał Ba Wa, osłaniając rękami głowę. — Odwołałem zakłady. Nawet teraz Wong Pang zwraca pieniądze! — Chcę wiedzieć — rzekłem — czy ktoś grał z Devorem w wieczór
poprzedzający śmierć mojego służącego. — O taaa. Jakiś czas grali z Devorem Pitt, Jednooki, Chichot Nietoperza i Wścibski Nos. — Kto wygrywał? — Głównie Pitt. Tak mi się zdaje. — Czy mogło się tak zdarzyć, że następnego wieczoru Tuvoon miał zwrócić długi Devora? — spytała Viss. — Wydaje mi się, że tak. — Ktoś ma jeszcze jakieś pytania? — zainteresowałem się. — Nie? No, to znikaj! — poleciłem Ba Wa.
Co też natychmiast uczynił. — I chciałeś się bić z Tuvoonem na śmierć i życie na podstawie tak nikłego dowodu! — powiedziała gniewnie Viss. — Cóż, wyjaśniłem.
byłem
wściekły
—
— Schowajcie miecze! — rozkazała Viss z taką mocą, że żaden z nas nie ośmielił się sprzeciwić. Ukryliśmy oręż w innym wymiarze; pozostały tylko rękojeści zmniejszone do rozmiarów spinek do krawata. Ta, którą przymocowałem do brzegu kieszeni spodni, wyglądała jak z przydymionego kwarcu.
— Który z was, chłopcy, postawi mi kawę? — spytała Viss, a ton jej głosu był ledwie odrobinę łagodniejszy niż przed chwilą. Jej cera nie była już ceglastoczerwona, tak więc wyglądała teraz jak z lekka rozczochrana kobieta w średnim wieku, krępa, mająca około piąć i pół stopy wzrostu. Tuvoon też się zajął swoim wyglądem i osłonił ubraniem mniej materialne partie ciała. — Wydaje mi się, że kolej na mnie — orzekłem. Wśliznęliśmy się do ludzkiego świata, korzystając z jednejz bram. Po tylu wiekach kontaktów z poziomem Ziemi
rasa demonów zainstalowała kilka takich bram, wiodących do różnych punktów globu. Jeżeli ktoś chce się dostać tam, gdzie nie ma ogólnodostępnej bramy — jak ja, kiedy udaję się do Irlandii — najlepiej przenieść się do jednego z nie zamieszkanych wymiarów, odczepiających się od naszego. Wymiary te, powszechnie znane jako podróżne, wyposażono w globusy ułatwiające trafienie w wybrane miejsce. Są, rzecz jasna, bramy prywatne, jak moja do San Francisco, lecz korzystanie z nich bez pozwolenia właściciela jest uważane za bardzo naganne. Znaleźliśmy się w wymiarze Ziemi i
Viss powlokła nas spory kawałek przez miasto do restauracyjki, w której podawano najlepszą kawę — jej zdaniem, oczywiście. Muszę przyznać, że faktycznie była niezła. — Musimy się dowiedzieć, co się dzieje — oznajmiła Viss, wygodnie usadowiona i zapatrzona w noc. — Znienacka okazuje się, że chodzi tu o coś więcej niż tylko o uśmiercenie twojego służącego. Albo ktoś chciał cię sprowokować, albo chodziło o skompromitowanie mojego syna. Devora znam od dawna. Ma opinię rozrzutnego hazardzisty i niewolnika imbue. — Czyli nie bardzo się zmienił —
wtrąciłem. Choć większość z nas uwielbia hazard, demony nie mają zbyt wielu nałogów: słabostki i egocentryzm, owszem; nałogi, nie — a imbue to chyba jedyny narkotyk, który na nas działa. Devor zawsze miał do niego pociąg. To narkotyk drogi i z dnia na dzień coraz droższy, w miarę jak maleją dostawy. — Jest twoim wrogiem? — spytała Viss. — Nie — odparłem. — Mało mnie obchodzi, co nie znaczy, że chciałbym jego śmierci. — Ma jakichś bliskich przyjaciół?
— Gorący Kwiatuszek, Bałwanisko, Oblubienicę Nocy i Łazika — odparł Tuvoon. — Trudno powiedzieć, jak są mu bliscy. — Czy któreś z nich ma do ciebie jakiś szczególny żal, Kai Wrenie? — Nie wydaje mi się. Spojrzała na syna, a on potrząsnął głową. — To już wyjaśnione — orzekła. — Chociaż oczywiście nie można żadnego z nich wykluczyć. — Oczywiście — przytaknąłem. — Ale dziwnie myśleć, że po wiekach
pokoju ma się prawdziwych, zażartych wrogów. — Krewni? — spytała Viss. — Nie. Reszta moich zginęła w wojnach. Wojny toczyły się z tysiąc lat temu, w innym wymiarze, i dość dokładnie wykończyły Wspaniałych i Potężnych, co oznacza, że zwyciężyliśmy my, Porządni Chłopcy. Wtedy to zniknęło trochę starego zła, w czasie Wojen Demonów dobiegły kresu najgorsze sprawy sięgające najdawniejszych czasów. — Nasza flasza — powiedziała Viss
— ta, którą mi zapłaciłeś za naukę sztuk walki… — Słucham? Jeśli masz jakieś problemy, załatwię to. Obiecuję. Albo wydmucham dla ciebie nową. — Żadnych problemów przez całe dwanaście stuleci, kiedy to jest nasza. Najprzytulniejsze miejsce ze wszystkich, w których mieszkałam. Nauczyłam się o niej myśleć jak o domu. Uznałam, że muszę ci o tym powiedzieć. Doceniam kogoś, kto wie, co robi. Roześmiałem się. — Z twoich ust… — zacząłem. — Dzięki.
Sączyliśmy kawę. Po chwili Viss znów się odezwała. — Wiesz, czasem sobie myślę, że nasza rasa jest zbyt samotnicza. A samotnicy czasem wyolbrzymiają wszystko, co się im przydarza. W kółko się o tym rozmyśla, a potem pewnego dnia wybucha albo całkiem schodzi na manowce. — Już to kiedyś słyszałem — odparłem — i uważam, że prawdopodobnie masz rację. Cały kłopot w tym, że z trudem się zaprzyjaźniam. Tuvoon się zaśmiał.
— Wiem, co masz na myśli — wtrącił. — Ale mama i ja mamy paru przyjaciół, a ja często bywam na Konwentyklu. Viss prychnąła. — Spotykają się raz na pięćdziesiąt lat — wyjaśniła. — Ale przynajmniej masz na co czekać — odciął się Tuvoon. Wszyscy się zaśmialiśmy i kiedy nadszedł na to czas, wypiliśmy po drugiej filiżance kawy. Znów dyskutowaliśmy na odwieczny temat, porównując nasze i ludzkie uczucia. Potrafiliśmy pojąć nienawiść, lecz
ciągle intrygowała nas miłość. Czy naprawdę istniało coś takiego, czy też ludzie na całym świecie okłamują to drugie, kiedy mówią, że kochają? Nie wierzyłem w to. Wiedziałem, że z upływem czasu potrafię się bardzo do czegoś przywiązać. Byłażby to miłość? Mocne przywiązanie? Czy istnieje jakiś sposób, żeby się tego dowiedzieć? Nie wiem i nie znam nikogo, kto wie; chyba że ktoś wymyśli, jak się uczłowieczyć na wystarczająco długi czas. — Jedna z tajemnic życia — orzekł Tuvoon. — Bzdura — stwierdziła Viss. — Kai Wren kochał tego starego Irlandczyka
jak brata. — Uważasz, że to, co czułem, naprawdę było miłością? — Tak. — Nigdy tego tak nie traktowałem. Wzruszyła ramionami. — Długa droga przede mną — powiedziała. — Przede mną też — odparłem. Wstaliśmy od stolika. Zapłaciłem rachunek, wyszliśmy na zewnątrz i rozwialiśmy się w nocy.
Zatrzymałem się w mojej flaszy, żeby oczyścić i odwiesić na miejsce miecz ducha Tuvoona i zabrać parę rzeczy. Przyodziałem się w szarość przypudrowaną gwiezdną poświatą. Buty miałem wysokie, do połowy ud, u boku zwykły miecz. Pozwoliłem sobie na jeden barwny akcent — czerwone pióro u kapelusza. Kapelusz nosiłem zawadiacko, na bakier. Zadowolony z uzyskanego efektu, wróciłem do świata ludzi, wniknąłem do wymiaru podróżnego i pofrunąłem przez migotliwy półmrok, mijając upiorne dolmeny i zrujnowane zamki. Nikt w nich nie mieszkał. Były mirażami
stworzonymi przez życiodajną moc tego miejsca, naśladownictwem Ziemi. Po jakimś czasie opadłem na ziemię; znalazłem kulę w dziuplastym drzewie na rozdrożu. Wyjąłem ją, otworzyłem i przyj — rżałem się zawartości. Było to przedstawienie Ziemi, a lśniąca linia przecinająca Atlantyk wskazywała, że zbliżam się do Irlandii. Odłożyłem kulę na miejsce i nabrałem szybkości. Już wkrótce odniosłem wrażenie, że jestem nad lądem. Wzniosłem się wyżej i zwiększyłem zasięg zmysłów. Tam. W przodzie. Nie–ludzki umysł unosił się ponad wzgórzem.
Pozdrowiłem go i zmieniłem kurs, by się z nim spotkać. Nie odpowiedział, a obserwował, jak się zbliżam. Zatrzymałem się w podyktowanej szacunkiem.
tylko
odległości
— Czegóż też możesz chcieć? — zapytał. — Mam coś do opowiedzenia i potrzebny mi właściwy człowiek, któremu mógłbym opowiedzieć tę historię. — Hmm, w Irlandii jest zatrzęsienie opowieści. Jedna więcej nie zaszkodzi.
Podejdź do mnie. Gdzieś się nauczył irlandzkiego? — Od mojego służącego, Olivera O’Keefe’a. — W Irlandii O’K.eefe’ów.
jest
mnóstwo
— Ten urodził się w 1611 i zamordowano go wczoraj wieczorem w San Francisco. — Usiądź przy mnie i opowiadaj. Zrobiłem tak, a on odkorkował butelczynę z samogonem i podał mi. — Łyknij sobie — zachęcił, co też
uczyniłem; był wspaniały. — Dzięki. — Wiem, że jesteś jednym z chińskich siddhów, no i nigdy nie mieliśmy bliższych kontaktów. Czyli, według mnie, nie mamy do siebie żadnych pretensji. — Też tak uważam. — Mogę spytać, jak się nazywasz? — Kai Wren, twórca flasz. — O kurczę! Lord Demon we własnej osobie! Mów mi Angus ze Wzgórz.
— Niech będzie. — Wyjąłem kopię aktu zgonu Olliego i podałem Angusowi. — Wszystko się zgadza poza datą urodzenia — wyjaśniłem — bo ludzie nie pojmują takich spraw. Wypełniłem na podstawie tego, co mi Ollie przez lata opowiadał. Sądzę, że urodził się pod twoją jurysdykcją. W małym, zapadłym miasteczku. Angus potaknął. — Czyli możesz mnie tam zabrać i wystarczy do tego twoja wola? — O, tak. — I nie ma żadnej wyższej instancji, do której bym się musiał udać, jeśli chcę
się wmieszać w ludzkie sprawy? To ty jesteś tutaj najwyższym duchem? — Tak… Ale o co ci właściwie chodzi? Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem trzy szlifowane szmaragdy, tak duże jak paznokieć wielkiego palca. — Oto dar dla ciebie, o potężny siddhu, za to, żeś mnie zechciał wysłuchać. Wziął szmaragdy i — jeden po drugim — obejrzał je w księżycowej poświacie. — A niech mnie! — stwierdził. — Są
bez skazy! — Rozumie się! A teraz pozwól, że opowiem ci o O’Keefie. Angus ze Wzgórz odkorkował butelczynę, łyknął i podał ją mnie. Nadal był to niezły napitek. — W porządku. No to zaczynaj — zachęcił mnie. — Ollie się ożenił i żona powiła mu bliźniaki, chłopca i dziewczynkę — wyjaśniłem. — Ale umarła przy porodzie. — To przykre. Przytaknąłem. — Zostawił dzieciaki u szwagierki i
udał się do Dublina. Chciał sprzedać rodzinne skrzypce, żeby za uzyskane pieniądze pojechać tam, gdzie mógłby zarobić na utrzymanie rodziny; bo w miasteczku nie było żadnej roboty. Usłyszałem, jak gra, i zapytałem, co jeszcze potrafi, a on odparł, że jest złotą rączką. Zaproponowałem mu pracę, dzieciaki zostały pod dobrą opieką, a Ollie był przy mnie przez lata. Wolne niedziele i każdy inny dzień, jeżeli to mu było potrzebne. Angus potaknął. — Jego potomkowie są zapewne rozproszeni po całym świecie — ostrzegł mnie.
— Wiem. I właśnie dlatego wolę coś ofiarować jakiejś czcigodnej osobie z jego miasteczka, żeby uchronić rodzinne gniazdo przed zakusami wypływającymi z kosztów niezbędnej nagle operacji lub niespodzianej awarii traktora. Że już nie wspomnę o głodzie, długach hipotecznych i chorych dzieciakach. — Jak na chińskiego siddha, masz dobre serce — oznajmił Anaus — Założę się, że sądziłeś, iż powiem, że ksiądz albo burmistrz wiedzą, co komu potrzeba, ale to nieprawda. To George O’Keefe szef pubu, wysłuchuje o tarapatach każdego, a poza tym jest w prostej linii krewnym twojego przyjaciela. Zaprowadzę cię do niego.
Lepiej opowiedz mu całą historię i bądź gotów na jakiś cud lub dwa, żeby była przekonująca. Okazało się, że Angus miał rację pod każdym względem; a poryw dobroczynności kosztował mnie uleczenie artretyzmu i katarakty. Miałem wrażenie, że Angus pijał tu porter od paru pokoleń. Na koniec wstałem, skłoniłem się im obu i powiedziałem, że już muszę iść. Skręciłem za róg, w prywatną część uliczki. Angus szedł za mną, z kuflem piwa w ręce. — Dobrej nocy, Lordzie Demonie.
— I tobie, Angusie — odparłem i uniosłem się w górę. Potem, już w domu, postanowiłem zasnąć. Co też uczyniłem.
3 No i tak. No i przez osoby trzecie — lorda Swizzlediza, który potrafi być czarujący — zasięgnęliśmy języka o Gorącym Kwiatuszku, Bałwanisku, Oblubienicy Nocy i Łaziku oraz o samym Devorze. Wyglądało na to, że Devor znajdował się na skraju bankructwa, przygnieciony długami hazardowymi, ścigany przez wierzycieli. Gorący Kwiatuszek mieszkała z nim całe lata, dopóki się szczęście od niego nie odwróciło.
Bałwanisko dalej się koło niego kręcił — najwyraźniej przez wzgląd na stare, dobre czasy — a Oblubienica Nocy coraz częściej się z nim spotykała. Nie miałem pojęcia, jaką rolę gra w tym wszystkim Łazik, jeśli w ogóle jakąś odgrywał, lecz chyba pojawiał się w życiu Devora dość regularnie. Miałem ich stale na oku, ale w następnych miesiącach nie wyszło na jaw nic nowego. Opisałem całą sprawę i zarejestrowałem w Wydziale Pojedynków. Nie, żeby to było konieczne, ale potem mogło pomóc wyjaśnić i załagodzić wszystko. Zacząłem się częściej spotykać z
Tuvoonem i Viss. Tuvoon i ja zajęliśmy się szermierką, Viss nas trenowała. Trochę częściej bywałem w ludzkim świecie. Postanowiłem wziąć udział w tegorocznym Konwentyklu. Nie zacząłem pracy nad żadnym nowym dziełem sztuki. To przyszło jak nagły gorący wiatr. Jeżeli to wyczujesz i rozpoznasz, masz szansę przeżyć. Tysiąc lat to długi okres, ale nigdy nie zapomnę dźwięku, z jakim chi rozpada się w nicość. Przemknąłem przez boczne przestrzenie i wyskoczyłem ponad Ziemię tak daleko, jak tylko zdołałem. Jeszcze chwila i bym wiedział.
Jeszcze chwila i nadal żyłem. I to było wspaniałe. Odczekałem jakiś czas, a potem ostrożnie wróciłem ku poziomowi, na którym mnie zaatakowano. Wciąż jeszcze wyczuwałem dudnienie, więc odczekałem, aż ustanie. Dopiero wtedy się zbliżyłem. Zanim wróciłem na ów poziom, stałem się niewidzialny. W powietrzu nadal wisiała groza i nie istniał już Koński Łeb — góra, z której patrzyłem zaledwie kilka minut temu. Głowa Orła, jakieś trzydzieści mil na północ, i Sokoli Szczyt, ze trzydzieści pięć mil na północny zachód — stały nietknięte. Przyjrzałem się im, lecąc ku
wschodowi i do domu. Jeszcze jeden taki strzał i nie wiadomo, co by ze mną było. Przebrałem się w czerwony strój, czerwone buty, zostawiłem kapelusz z czerwonym piórem i udałem się ku cmentarzowi, gdzie Tuvoon i Viss trzymali swoją flaszę w starym mauzoleum. „Puk! Puk!” — i wszedłem do środka. Przywitał mnie znajomy służący, a Viss zjawiła się w postaci ośmioletniej Chinki. Włosy miała rozpuszczone, a na złocistobrązowej buzi niewinny rumieniec.
— Kai Wren — powiedziała głosem dźwięcznym jak małe dzwoneczki. — Cóż za miła niespodzianka! Napijesz się herbaty? — Tak, poproszę. Opadłem na stertę poduch, a Viss przyglądała mi się badawczo. — Co się stało? — spytała. — Wydajesz się strapiony. — Strzelano do mnie z theronicznej broni. — Theroniki są nielegalne od Wojen Demonów. Posiadanie broni theronicznej to ciężkie przestępstwo.
Czymś takim mógłbyś ustrzelić boga. Potaknąłem. — To jedyny pewny sposób uśmiercenia boga lub demona — dorzuciłem. — Lepiej mi opowiedz, co się wydarzyło. — Dostałem cynk od jednego z tej demoniej hołoty, że wczoraj wieczorem miała się odbyć na Bosej Górze partia mah–jonga i że Devor, który jest dobrym graczem, ma zamiar ograć Krętacza, żeby popłacić długi. Podano herbatę. Napiłem się.
— Sama wiesz, że Devor jest naprawdę dobrym graczem, o ile nie bierze imbue. Przytaknęła. — Dawno temu spędziłam miłe chwile, grając z nim — powiedziała. — I co się stało? — Chciałem się przyjrzeć tej partii, zobaczyć, co się stanie, czy nie wypłynie coś mającego związek z O’Keefe’em. Z początku miałem zamiar zasiąść pośród nich, niewidzialny. Ale niektórzy z nas znakomicie potrafią wyczuć czyjąś obecność, więc postanowiłem się oddalić ze trzydzieści mil, na Koński Łeb, i stamtąd patrzeć i słuchać przez
magiczny tubus. Skinęła głową. — I…? — Usadowiłem się na Końskim Łbie i zacząłem obserwować. Musiał mnie dostrzec ktoś, kto chciał mnie już na zawsze usunąć, i z theroniczną strzelbą udał się na Sokoli Szczyt. Wyczułem, co się zbliża, i uciekłem, lecz zdmuchnął całą górną część Końskiego Łba. Viss się wzdrygnęła. — Kiedy wróciłem, gracze zniknęli już z Bosej Góry. Oparłem się ciężko o głaz i patrzyłem na zniszczony Koński
Łeb. Ktoś się wtedy o mnie otarł; wydaje mi się, że to był Łazik. Był widzialny zaledwie przez chwilę. Dotknął łokciem mojego łokcia i zniknął. Zachichotał przy tym. — Zademonstrował, w jaki sposób ocalił ci życie — powiedziała Viss. — Co takiego??? — Najwyraźniej tak samo dotknął tego, kto do ciebie strzelał. Te strzelby są nieubłaganie celne, o czym dobrze wiesz, jeżeli się kiedykolwiek którąś posłużyłeś. Skinąłem głową.
— Ale dlaczego? — zastanawiałem się. — Łazik nic mi nie jest winien. Viss wzruszyła ramionami. Dokończyłem herbatę. Nalała nową porcję; w jej drobnych, delikatnych rączkach dzbanek wydawał się olbrzymi. Łazik, rzecz jasna, nie miał wobec mnie żadnych zobowiązań. Za to mógł chcieć, żebym ja je miał wobec niego. Jeżeli Viss miała rację, Łazik musiał wiedzieć, kto nacisnął spust. — Ciekaw jestem, co ja takiego wiem, że ktoś nie chciał, by przedostało się to do wiadomości publicznej?
— Każdy, kto żyje tak długo jak ty, wie okropnie dużo. Wzruszyłem ramionami. — Ale nie ma w tym nic szczególnego — powiedziałem. — Wiem. Coś mi się jednak wydaje, że przypadkiem natknąłeś się na coś poważnego, a ktoś chce to utrzymać w tajemnicy. — To nie powinien korzystać z theroniku. Pewnie wiedzą już o tym wszyscy na naszym poziomie. — Ktoś się wystraszył. — I co się stanie?
— Nic. Chyba że to przypomni komuś o czymś mającym związek z obecnymi wydarzeniami i się ujawnią. Ale sprawa przebrzmiała i nic się nie wydarzyło, ani w świecie ludzi, ani w królestwie demonów. Zacząłem uczyć w miejscowym college’u — prowadziłem kurs konstruowania i użytkowania „latawców akrobatycznych” i „latawców bojowych”. Przez wiele lat nauczał tego stary Li Piao, a ja zwykłem obserwować stok, kiedy spotykała się tam jego grupa. Był znakomity. Lecz jesienią nie znalazłem tego kursu w katalogu.
Zadzwoniłem do kancelarii i dowiedziałem się, że Li Piao miał udar. Dostałem jego adres i numer telefonu. Telefonicznie uzgodniliśmy, że przyjmie mnie następnego ranka, no i pojechałem, żeby się z nim spotkać. Dom, przed którym zaparkowałem samochód, był niewielki, lecz porządnie utrzymany. Jednak idąc wyłożoną płytami dróżką, dostrzegłem oznaki niedawnej choroby właściciela: ciężka główka ciemnoróżowej piwonii muskała ziemię, w rogach gromadziły się zbitki nawianych przez wiatr paprochów, glazurowana porcelanowa donica leżała na boku. Poprawiłem ją, ciesząc się przy tym chłodnym dotykiem gładkiego
szkliwa; zadzwoniłem do drzwi. Otworzył mi starzec nieco zbyt wysoki jak na Chińczyka i o postawie mandaryna, mimo że podpierał się kulą. Najdłuższe kosmyki śnieżnobiałej brody sięgały mu piersi, lecz gęsta broda nie zdołała przykryć zdeformowanych paraliżem ust. Uśmiechnął się jednak na powitanie. Najwyraźniej losowi nie udało się całkowicie go pognębić. — Czy mam zaszczyt widzieć Li Piao? — spytałem dwornie. — Tak, jestem Li Piao — odparł. — A ty musisz być panem Kai. Wejdź, proszę.
Spełniłem jego życzenie i poszedłem za nim szerokim korytarzem do salonu z widokiem na piękny ogród. Na leżącej na niskim stoliku tacy stał pękaty, wesolutki imbryczek z terakoty. Były tam również dwie filiżanki oraz talerz cieniutkich migdałowych ciasteczek. Li Piao wskazał mi miejsce na wygodnej sofie, a sam usadowił się na drewnianym krześle z wysokim oparciem i poręczami. Na pewno wybrał to krzesło dlatego, że ułatwiało wstawanie i sięganie po kule, które uważnie oparł o drugie krzesło. Obserwowałem go i stwierdziłem, że podziwiam siłę jego ducha. Oto miałem
przed sobą człowieka, który niegdyś radował się lotem latawców, teraz zaś przykuty był do ziemi przez sparaliżowane ciało, lecz nadal nie chciał się uznać za pokonanego. — Muszę cię prosić, byś nalał herbaty — odezwał się Li Piao. — To wspaniała zielona herbata, importowana z Tajwanu. Ciasteczka upiekła moja synowa. Są znakomite, nie nazbyt słodkie. Nalałem herbaty, czyniąc z tego mały rytuał. Li Piao wziął filiżankę, dziękując skinieniem głowy. Postawił ją — oraz położył obok dwa ciasteczka, które zgarnął z talerza zdrową lewą ręką — na
poręczy krzesła. — Jak? — spytałem, wskazując tacę. — Jak zdołałeś tego dokonać? Zachichotał — dźwięk był równie ciepły i serdeczny jak jego uśmiech. — Ja tylko nalałem wrzątku do imbryczka i odwinąłem folię z talerza. Wszystko przygotował mój wnuk wczoraj wieczorem, kiedy przyszedł na parę godzin, żeby mi pomóc. Skinąłem głową i upiłem herbaty. Była naprawdę dobra, a ciasteczka przepyszne. — Każdej wiosny z przyjemnością
obserwowałem, jak twoi uczniowie puszczają latawce. — I ja — odparł, a ja po raz pierwszy wyczułem w nim nutkę smutku. — Zastanawiałem się — podjąłem — czy uczyniłbyś mi ten zaszczyt i pozwolił poprowadzić swoje ćwiczenia. Musielibyśmy, oczywiście, rozpocząć kilka tygodni później, lecz sekretarka w college’u powiedziała, że takie przesunięcie jest możliwe. Nie uznałem za stosowne poinformować Li Piao, że to moja oferta pracy za darmo skłoniła do zgody niezdecydowaną damę. — Nie miałbym nic przeciwko temu — powiedział zaskoczony Li Piao. —
Jakżebym mógł? Wiedza o latawcach, o ich budowaniu i puszczaniu, nie jest moją wyłączną własnością. — Prawdę mówiąc — odezwałem się — miałem nadzieję, że zgodziłbyś się przychodzić i dzielić z uczniami swoją wiedzą. Mogę zastąpić ci parę rąk, lecz nie mam twojej wiedzy. Mogło to być niewielkie kłamstewko (choć potem przekonałem się, że nie było), ale jestem zdania, że pochlebstwo nie czyni szkody. Zwyczajnie chciałem, żeby niebo ponad parkiem znów zaroiło się od latawców. Przez chwilę stare oczy Li Piao błyszczały radośnie. Potem ze smutkiem
potrząsnął głową. — Chciałbym, lecz nie mogę. Lekarze twierdzą, że może upłynąć wiele czasu, zanim znów będę mógł swobodnie chodzić. I na pewno nie prowadziłbym samochodu, choćby mi na to pozwolili. Ponownie upiłem uśmiechnąłem się.
herbaty
i
— Mogę cię zabrać przed każdymi zajęciami, a potem odwieźć do domu. Mógłbym nawet dorzucić posiłek lub jakiś udział w pensji, żeby osłodzić ci ów obowiązek. Z rozmowy z sekretarką wiedziałem, że Li Piao dostawał ładną pensyjkę za
ten kurs, lecz tak w ogóle był na emeryturze. Przydałoby mu się więc trochę gotówki. — Nie mógłbym brać za coś takiego pieniędzy! — sprzeciwił się. — Przekazywałbyś im swoją wiedzę — przypomniałem mu. — Mimo to! Sprawiał wrażenie oburzonego. — Nie ma powodu, żeby nie płacono ci za twój czas — powiedziałem, jakbyśmy już wszystko uzgodnili. Potem, przy herbacie i ciasteczkach,
dobijaliśmy targu i ustalaliśmy warunki. Uważam, że sprawiło to radość nam obu. Kiedy wyglądało na to, że chce zaprotestować, powiedziałem: — Nie pytałeś, czym się zajmowałem. Byłem wielkim uzdrowicielem, stosującym tradycyjne metody. Może zdołam przyspieszyć twój powrót do zdrowia. I tu go miałem, co było wyraźnie widać. Nawet jeżeli nie chciał wyzdrowieć dla siebie, nie mógł mi odmówić, nie czując się przy tym nie w porządku wobec tych, którzy musieli uszczuplać czas przeznaczony na własne codzienne obowiązki, by pomagać jemu.
— Znasz akupunkturę? — zapytał. — Tak, jak również zielarstwo i nawet nieco bardziej ezoteryczne nauki. Zamknąłem w dłoni wykrzywiony, sparaliżowany palec wskazujący prawej dłoni Li Piao. Głęboko zaczerpnąłem powietrza i posłałem weń trochej mojej demoniej chi. Czułem, jak ścieżki w palcu odżywają, potem starzec poruszył nim. — Przyjmuję twoją propozycję — powiedział zdecydowanie; sprawiał wrażenie kogoś zdjętego lękliwym respektem, choć nie na tyle, żeby się zacząć zastanawiać.
Uzgodniliśmy wszystko i obiecałem, że postaram się, by sekretarka wkrótce do niego zatelefonowała. Niedługo potem wyszedłem. Miałem uczucie, że niezbyt uczciwie z nim postępuję. Ale przecież nie mogłem pozwolić mu umrzeć. Z naszej krótkiej pogawędki wywnioskowałem, że wciąż wie o latawcach o wiele więcej niż ja. Zabrałem go na moje sobotnie i niedzielne popołudniowe ćwiczenia; siadł na nasłonecznionym stoku i obserwował latawce. Potem seans leczniczy i pojechaliśmy na kolację. — Niektóre z twoich latawców są
bardzo stare. — Pochodzę z położonego na uboczu zakątka starego kraju. — O niektórych z nich tylko słyszałem, ale nigdy ich nie widziałem. — Już wkrótce będziesz je budował. — Wierzę ci. Musiałeś być dobrym uzdrowicielem, nim zaprzestałeś leczenia. Wróciło mi czucie i mogę już kuśtykać. — Za miesiąc odrzucisz kule. Pewnego dnia w następnym miesiącu wypuściliśmy w powietrze rozmaite
latawce — wielobarwne prostokąty i kwadraty, bo był to dzień poświęcony tradycyjnym modelom — kiedy piękny Thai Pakpao odmówił latania. Przekazałem uczniowi mojego zielono– niebieskiego chińskiego motyla i odszedłem z Li Piao na ubocze, żeby sprawdzić, jak można naprawić Pakpao. Okazało się, że to linka. Li Piao delikatnie skorygował jej długość i wtedy ponownie wypuściłem latawiec. Nie chciałem, żeby się splątał z którymś z tych, które już latały, więc odeszliśmy z Li Piao na pewną odległość od miejsca, gdzie tkwili moi uczniowie. — Jest wspaniała — powiedziałem. (Pakpao to żeński latawiec; większy,
męski zwie się Chula.) — Istotnie — odparł Li Piao, lecz z jego tonu wywnioskowałem, że coś innego zaprząta jego uwagę. Oderwałem wzrok od Pakpao i spojrzałem na wschód, skąd podpływała ku nam gnana przelotnym wiatrem chmurka. Spadły na mnie krople deszczu. Wyczułem, co się dzieje, lecz było już za późno. Zagrzmiało, a Li Piao zawołał: — Kai! Błyskawica spłynęła linką Pakpao i wniknęła we mnie. Odesłałem jaku niebu, puściłem linkę i klasnąłem.
Błyskawica wróciła tam, skąd przyszła, i chmurka odpłynęła. — Kai Wren! — zawołał Li Piao, kuśtykając ku mnie. — To nie ja to zrobiłem, przyjacielu. — Wiem — odparłem, zaskoczony jego słowami. — Próbował cię zabić mag skryty w chmurze. — Wiesz coś o tych sprawach? — spytałem. — W młodości studiowałem Sztukę. Nie wiedziałem, że taką błyskawicę można odesłać.
— Czy to był człowiek, czy demon?
czarnoksiężnik
— Człowiek — odparł. — Przykro mi, że masz takiego wroga. Wzruszyłem ramionami. — To tylko ubarwi mi życie. — Nie boisz się? Zaśmiałem się. — Mogę spytać — odezwał się po chwili — czy jesteś spokrewniony z garncarzem i twórcą flasz? — Jestem — odparłem łagodnie. — Wiele lat temu widziałem w
Kantonie taką flaszę. Wciąż pamiętam jej barwę i piękno. Sądzisz, że jeszcze kiedyś, nim umrę, zobaczę inną flaszę? — Może. Padł przede mną na ziemię. Na szczęście większość studentów była tak daleko, że nie mogła widzieć jego pokornej pozy; a ci, którzy byli bliżej, na pewno uznali, że starzec rozprostowuje chore kończyny. — Kai Wren jest również znany jako Lord Demon — powiedział. — Skąd o tym wiesz? — Jak już mówiłem, w młodości
studiowałem Sztukę. — Powstań — poleciłem, osobliwie poirytowany, że moja spokojna wycieczka do świata ludzi zostanie teraz skażona sprawami demonów. — Prosiłem cię wyłącznie o ulotną przyjaźń. Teraz seans leczniczy, a potem pójdziemy coś zjeść. Wygłosiłem parę słów o mądrości płynącej z obserwowania pogody i zwolniłem grupę. Dokończyłem leczenie Li Piao i zabrałem go ze sobą do domu. W takich chwilach naprawdę brakowało mi O’Keffe’a. Li Piao był pierwszym nowym przyjacielem od wielu lat, a nie mógł liczyć na najbardziej wyszukaną
gościnność… Wniknięcie do flaszy nie napędziło stracha Li Piao, spotkanie z Shirikim i Chamballąteż nie. Poklepał je, pogłaskał po grzywach. — Ten — powiedział o Shiriki — ma barwę cesarskiego nefrytu. Drugi mógłby być wykonany z ciemnego bursztynu albo krwawnika. Zawsze sądziłem, że rzeźby psów fu to fantazja, a nie odwzorowanie rzeczywistości. — Póki życia, poty nauki — odparłem, lecz byłem zadowolony; psy zamachały ogonami. Opuściliśmy psy i poszliśmy ku
pałacowi. W przeciwieństwie do zachodnich budowli, ta nie dominuje nad krajobrazem, a raczej go dopełnia. Wymodelowałem ją z wielką starannością w mokrej glinie, własnoręcznie nadałem odpowiednie wygięcie każdemu dachowi pagody — a dopiero potem posłużyłem się magią. Li Piao milczał, patrząc na wtopioną w falisty teren budowlę, w której liniach zaklęte były tęcze i wodospady, ale jego oczy, otoczone siateczką zmarszczek, lśniły. Poprowadziłem go w górę szerokich schodów wyciętych w lśniącym, polerowanym pod wodą agacie i przez wymyślnie rzeźbione, wyłożone płatkami złota drzwi. Zasiedliśmy we wspaniałym salonie i
zezwoliłem, by najlepsi ze sług flaszy przyrządzili posiłek. Potem piliśmy herbatę i słuchaliśmy muzyki. — Wyglądasz człowieka, Li Piao.
na
szczęśliwego
— Bo i jestem szczęśliwy, Lordzie Demonie. Moje dzieci dorosły i nieźle się im powodzi. Handlowałem żywnością i szło mi na tyle dobrze, że mogłem im pomagać, więc nie cierpieli niedostatku. Miałem trochę czasu na naukę, paru dobrych przyjaciół w swoim czasie, no i miałem latawce. To było całkiem dobre życie. Właśnie dlatego nie bałem się odwiedzić demona. — Lecz mimo wszystko czujesz, że w
twoim życiu czegoś brakowało? — Wszyscy ludzie mają takie uczucie — odparł. — To typowe dla… człowieka. Przepraszam. — Nie przepraszaj za to, że jesteś człowiekiem. Nie. Nie mogłem nie zauważyć, że choć rodzina cię kocha, to brakuje im czasu nawet dla własnych rodzin. Ciekaw jestem, czy byłeś niekiedy samotny. — Och, naturalnie. Ale to nic. Dzięki temu spędzony razem czas jest jeszcze przyjemniejszy. — Rozumiem. Chciałbym, żebyś tu ze mną zamieszkał. Mógłbym nawet
dokończyć czarodzieja.
twoje
szkolenie
na
Roześmiał się. — Jestem za stary. — Odmłodzę cię. Li Piao potrząsnął głową. — Chyba nie rozumiesz, Lordzie Demonie. Cenię twą wielkoduszną propozycję o wiele bardziej niż jakąkolwiek, którą otrzymałem. Lecz podeszłe lata również są szczęśliwe i chciałbym je spędzić z tymi, których znam i kocham.
Ścisnąłem jego ramię. — Może owa propozycja to z mej strony nie tyle uprzejmość, ile przejaw egoizmu. Ale cenię cię jeszcze bardziej, człowieku, za twoją uczciwość. Zawsze będę twoim przyjacielem. I nie odbiorę ci wspomnień o tej rozmowie, bo chciałbym, żebyś mnie odwiedzał, kiedy tylko zechcesz. — Wielki to dla mnie, skromnego człowieka, zaszczyt. — Powstań i przyłącz się do mnie. Jest coś, co chciałbym ci pokazać. Uczynił tak. Zabrałem go w długą, nie kończącą się podróż przez krainy cudów
— a podczas drogi tchnąłem weń moje chi, pewnego dnia pojmie, że chociaż nigdy go nie uczyłem, ogromnie rozdmuchałem to, co musiał w nim dostrzec jego stary nauczyciel, i uczyniłem z niego prawdopodobnie największego na świecie czarodzieja o wrodzonych zdolnościach. Znaleźliśmy się w moim salonie wystawowym. Eksponowałem tutaj talerze, dzbany, czary i flasze. Wziąłem moją ulubioną czarę. Była zielona, bogato zdobiona smokami. Tak jak wszystkie moje wyroby, była właściwie niezniszczalna. — Oto dar — rzekłem, podając mu ją.
— Jadaj z niej regularnie. To poprawi ci zdrowie. I myśl o mnie wtedy, człowieku, który potrafisz szczerze rozmawiać z demonem. Pójdź! Pokażę ci więcej, zanim odprowadzę cię do domu. Nieśmiało wsparł się na podsuniętym mu ramieniu, trzymając w drugiej dłoni ofiarowaną mu czarę; szliśmy i lecieliśmy przez dziedziny światła i półcienia. Gdy nadeszła jesień, spakowałem niewielką torbę i umieściłem ją w pobocznej przestrzeni. Pozwoliłem, żeby Tuvoon i Viss namówili mnie na udział w Wielkim Konwentyklu w górach — tak ludzi, jak i duchów — północnych
Chin. Podróż była prosta, wyjąwszy labirynt tuneli wejścia, lecz znaliśmy je tak dobrze, że stały się niemal zabawne. W pewnej chwili poczułem, że coś niewielkiego wślizguje się do kieszeni mojego kaftana. Viss była po tej stronie, więc rzekłem do niej: — Co czynisz? — I wsunąłem rękę do kieszeni. — Nie wyjmuj tego pod groźbą pecha, chyba że będziesz w straszliwych opałach. To amulet ode mnie. Obiecujesz? — Tak. Otrzymałem znak łask damy. — Otóż to.
Weszliśmy do pałacu pod górami. W ogrodach i pasażach minąłem kilka grupek członków mojej rasy. Trzy razy usłyszałem z tłumu szept „Zabójca Boga!” — Już o tym zapomniałem i łudziłem się, że oni także. — Tego się łatwo nie zapomina — powiedział mi Tuvoon. — Każdy chce mieć swój udział w legendzie czy dwóch. — Tamten chłopak rozniósłby mnie, gdybym nie miał niesamowitego szczęścia — stwierdziłem. — I ja tam byłem — rzekł — więc
wiem, że szczęście.
to
nie
było
wyłącznie
— A niech to! Był półbogiem, a ja zuchwałym młodym demonem, który sprawił mu największą niespodziankę. — Niemniej twoje zwycięstwo odmieniło losy bitwy, która okazała się rozstrzygająca. Poza tym na pewno nie jest źle być znanym jako jedyny demon, który samodzielnie zabił boga. Wzruszyłem ramionami. — Te dzieciaki nie wiedzą, jak to było. — Więc pozwól im mieć swojego
bohatera. Burknąłem coś i poszliśmy do naszych pokoi. Czekało na mnie mnóstwo wieści — przede wszystkim zaproszenia na kolację oraz parę zaproszeń do udziału w dyskusjach o jakichś mętnych magicznych koncepcjach, które według organizatorów bardziej interesują moje niż ich pokolenie. Mylili się. Tego dnia miałem się spotkać przy kielichu z Mąciwiatrem, Łagodnisią, Lodową Czapą i Pajęczą Królową; potem lunch ze Smoczą Juchą i Tym z Wież Blasku; kolacja zaś z Siedmioma Palcami i Zwiewnym Księżycowym Promykiem. Miałem nadzieję odnaleźć
Łazika i pogadać z nim, lecz nigdzie go nie było. Devora również — po prawdzie, cała jego paczka, że tak to określę, świeciła nieobecnością. Koktajle to nowinka europejsko — amerykańska, jedna z tych rzeczy, które stają się popularne, kiedy któryś z nadających ton demonów towarzyszy tej czy innej fali emigrujących Chińczyków. Jesteśmy wiecznymi wygnańcami i dlatego zmiana przystani zbytnio nas nie martwi. O wiele bardziej wpływają na nas zmiany kulturowe. Nawet po mojej emigracji stale wątpiłem w kulturowe wartości Ameryki. Siedem Palców o tym wiedział. Jest
jeszcze bardziej konserwatywny niż ja. Kiedy spotkałem się z nim i ze Zwiewnym Księżycowym Promykiem na wczesnej kolacji — zaraz po jedynym panelu, w którym raczyłem uczestniczyć — stwierdziłem, że wystrój restauracji jest w najlepszym chińskim stylu. Dominował motyw z dynastii Tang, lecz elementy z późniejszych czasów chroniły całość przed skostnieniem. Maitre d’ zaprowadził mnie do wydzielonej sali, którą od głównego pomieszczenia odgradzała tokowa przesłona z przepięknie wyrzeźbionym feniksem i smokiem. Stosownie do ducha Konwentyklu moi goście nie przybyli w ludzkiej postaci.
Siedem Palców wyprostował swoje siedem i pół stopy, żeby mnie powitać. Na tę okazję nadał swoim zielonym łuskom uroczy szmaragdowy połysk, a ciemną czerwień trzech dużych oczu (trzecie tkwiło pośrodku czoła) podkreślił kosztowną barwiczką ze sproszkowanych rubinów wymieszanych z maleńkimi brylancikami. Ubrany był w sięgającą podłogi szatę z czarnego jedwabiu haftowaną w chryzantemy. Jego córka (chociaż jedni twierdzą, że jest jego bratanicą, inni zaś, że ani jedną, ani drugą) przypominała księżycowe promyki ze swojego imienia. Jej postać — w przeciwieństwie do Siedmiu Palców,
który ma, że tak powiem, materialną sylwetkę demona — jest częściowo eteryczna. Wyobraźcie sobie narysowane ciemną kreską kobiece kształty, ledwo zaznaczone delikatne rysy. Otulcie to sięgającymi podłogi srebrzystymi włosami, bardzo bujnymi i znajdującymi się w kilku wymiarach, księżycową poświatą i gwiezdnym pyłem — a będziecie wiedzieć, jak wygląda Zwiewny Księżycowy Promyk. Jest piękna i niezrównana. Nic dziwnego, że zazdrośni insynuują, że jej ojciec jest również jej kochankiem. Jest także względnie młoda, bo urodziła się pod koniec Wojen
Demonów, kiedy to jej matka, straszliwa Gniewna Kryś, zmarła od ran zadanych wygiętym ostrzem topora boga Rr’grr. Akuszerką, która przyjęła Zwiewny Księżycowy Promyk, była Viss o Przeraźliwym Języku, siostra Gniewnej Kryś. Niektórzy mówią, że Viss chciała zatrzymać niemowlę i wychować małą razem z jej kuzynem, Tuvoonem Dymnym Duchem. Ale nie dopuścił do tego Siedem Palców, rozpaczający po swojej partnerce. Sam wychował Zwiewny Księżycowy Promyk, karmiąc ją intrygami i tajemnicami i nikogo do niej nie dopuszczając. Witając się z moimi gośćmi, przypomniałem sobie to wszystko, a
nawet więcej. Zorientowałem się, że odpowiednio i tradycyjnie wychowana Zwiewny Księżycowy Promyk zamierza mnie powitać trzema głębokimi ukłonami i dziewięciokrotnym padnięciem na twarz, więc ją podniosłem. Moje dłonie częściowo przez nią przeniknęły, lecz spodziewałem się tego i powstrzymałem zdziwienie. — Nie kłaniaj mi się, dziecko — powiedziałem zdecydowanie. — Jestem tutaj tylko i wyłącznie gościem. Ciemnymi rzęsami przysłoniła jasne oczy lśniące uczuciem, którego nie potrafiłem rozpoznać.
— Jesteś Zabójcą Boga — wyszeptała. — Nie żyłabym, gdyby nie ty. Chciałam jedynie oddać ci cześć, tak jak nauczył mnie ojciec. Fakt, gdybym wtedy nie położył Chaholdrudana, nie byłoby Zwiewnego Księżycowego Promyka. Gniewna Kryś padła kilka minut wcześniej, co wyłączyło z walki i Viss, i Siedem Palców. Niezbyt dobrze nam się wiodło tamtego dnia. Wielu z naszych najlepszych odniosło rany; morale nie tyle podupadło, ile w ogóle zniknęło. Tylko jakiś przełom mógł doprowadzić do powszechnego pogromu.
Chaholdrudan runął martwy, a jego posoka wypełniła demony nową nadzieją. Kłamstwo nie leży w mej naturze, lecz nie mogłem pozwolić, żeby to urocze dziecko okazywało mi szacunek należny cesarzowi. Podnosiłem ją, dopóki nie wstała. — Moje zwycięstwo było tylko jednym z wielu odniesionych tamtego dnia — powiedziałem zdecydowanie. — Powstań. Jeżeli się nie mylę, czuję woń tysiącletnich jaj z imbirem. Siedem Palców patrzył na córkę z wyraźną dumą. Dał jej dyskretny znak i posłuchała mnie. Usiedliśmy, a Siedem
Palców zdjął klosz ze stojącego na stole półmiska. Istotnie, były tam tysiącletnie jaja, kusząco ułożone na cieniutko pokrojonym imbirze i marynowanych szalotkach. Długimi pałeczkami z kości słoniowej nałożył mi je na talerz. Obnoszono potrawę za potrawą, a każda z nich była wytwornie podana. Na początku rozmowa dotyczyła spraw ogólnikowych: dyskusja o Konwentyklu, porównywanie obecnego Komitetu Organizacyjnego z tymi z przeszłości, anegdoty o obecnych i nieobecnych starych przyjaciołach. Dotarliśmy do czwartej kolejki potraw, gdy Siedem Palców rzekł:
— No i Viss i Tuvoon wyciągnęli cię, Kai Wrenie, z twojego odosobnienia. Chociaż słowa te były dość neutralne, to jednak pobrzmiewała w nich cierpka nutka. Przypomniałem sobie dawną rywalizację i postanowiłem zignorować ową nutkę, a odpowiedzieć tylko na same słowa. — Na to wygląda. Niedawne zdarzenia ponownie zetknęły mnie z dawną mentorką. Rozmawialiśmy o izolacji, w jakiej trwa wiele demonów. Viss i Dymny Duch przypomnieli mi o nadchodzącym Konwentyklu. Postanowiłem się zjawić i spotkać ze starymi przyjaciółmi.
— A my się z tego cieszymy — uśmiechnął się Siedem Palców. — Stanowczo zbyt wiele czasu upłynęło od takiego towarzyskiego spotkania. Zwiewny Księżycowy Promyk wyszeptała słowa potwierdzające odczucia ojca. Odpowiedziałem jakąś dworną formułką, lecz wyglądało na to, że wymiana kurtuazji nie wystarczy, żeby zakończyć ów temat. — Viss często kieruje się tak niejasnymi motywami, że nawet ona nie w pełni je pojmuje — rzekł Siedem Palców. Mając w pamięci ciotkę, która wbrew woli ojca chciała zaadoptować
osieroconą przez matkę siostrzenicę, uświadomiłem sobie, że raczej nie są to obojętne słowa. Długie życie to dłużej żywione urazy. Dlatego tylko odkaszlnąłem zachęcająco i wziąłem ze stojącego przede mną półmiska delikatny czarny grzybek. — Kiedy Viss coś sobie wbije do głowy — ciągnął uparcie Siedem Palców — jest mało prawdopodobne, żeby pozwoliła się od tego odwieść. Skinąłem głową, napiłem się herbaty, otarłem kły delikatną lnianą serwetką i zastanowiłem się nad odpowiedzią. — To nie Viss odnowiła naszą znajomość — rzekłem, zastanawiając
się, ilu spośród obecnych na Konwentyklu wie o moim nieudanym pojedynku z Tuvoonem. Ba Wa, ten wypędek, musiał to choć trochę rozgłosić, żeby sprzedać bilety. — To się stało przypadkiem. Początkowo ciągnąłem to dlatego, żeby pokazać, że nie żywię urazy ni do Viss, ni do jej rodziny. Potem stwierdziłem, że lubię odwiedzać ją i Tuvoona. Zwiewny Księżycowy Promyk przyniosła półmiski z kolejnymi potrawami: kaczka i morskie ślimaki, przepięknie podane. Siedem Palców w milczeniu nałożył mi najsmaczniejszej kąski; układał w myślach odpowiedź.
— Odbył się pojedynek między tobą a Tuvoonem. — Nieporozumienie wyjaśnione — odparłem.
zostało
już
— Lecz gdyby tak się nie stało, mógłbyś zabić Dymnegd Ducha. Nie wątpiłem w swoje zwycięstwo, lecz uznałem, że lepiej okazać pokorę, i tylko skinąłem głową. — A wtedy Viss musiałaby pomścić syna — ciągnął Siedem Palców. — Tak właśnie powiedziała — odparłem.
— Wiesz, ona ma miecz twojego ducha — oznajmił Siedem Palców; głos miał łagodny, lecz spojrzenie równie ostre jak jedna z jego kling. Nie miałem o tym pojęcia, więc było to jak lodowate tchnienie wiatru wprost na moje serce. Potem chłód zniknął. Viss nie dała tego miecza Tuvoonowi, kiedy się z nim pojedynkowałem, chociaż miałem miecz jego ducha. To na pewno nie miało znaczenia. — Sądziłem, że miecz mojego ducha został zniszczony w Wojnie Demonów — powiedziałem. — Pękł — odparł Siedem Palców — ale można go było naprawić. I uczyniłem
to. Stłumiłem „dlaczego?”, które nieomal mi się wyrwało. Nikt z nas nie lubił mieczy ducha, wszyscy jednak byliśmy zgodni co do tego, że zachęcają do właściwego zachowania. Przypominały każdemu z nas, że istnieje przynajmniej jeden oręż, który może nas śmiertelnie ranić i przeciwko któremu nie mamy osłony. Siedem Palców wykuł wiele takich mieczy podczas Pierwszego Interludium Wygnania, kiedy to wszystkie demony musiały się zjednoczyć. Potem złożono je w wielkim Arsenale Wytchnienia. W miarę upływu lat część mieczy
ducha została złamana, niektóre zaś dostały się rozmaitym opiekunom. Ja na przykład dostałem broń Tuvoona w wyniku rozliczenia z Łagodnisią za pewną ozdobną wazę. Aż do śmierci Olliego nie sądziłem, że kiedykolwiek posłużę się tym mieczem. Raczej byłem zdania, że to przysługa wyświadczona Viss, iż miecz znajduje się właśnie u mnie. — A więc Viss ma miecz mojego ducha — powiedziałem. — Skoro mnie przed nią ostrzegasz, to czemu go dla niej naprawiłeś? Siedem Palców się nachmurzył. — Nie zrobiłem tego dla niej.
Naprawiłem go na prośbę Oblubienicy Nocy, która twierdziła, że potem miecz wróci do Arsenału Wytchnienia. Wiem, że na pewien czas tam powrócił, ale potem w jakiś sposób znalazł się w rękach Viss. W mojej głowie kłębiły się myśli. Czy wiedział o tym ten, który nakazał zabić Olliego? Czy Viss wiedziała, że mam miecz Tuvoona? A jeżeli tak, dlaczego nie dążyła do wymienienia się mieczami? Co się kryło za zawoalowanymi aluzjami Siedmiu Palców? I dlaczego czyni je właśnie teraz? Czyżby miał jakiś powód, żeby wzbudzić we mnie nieufność wobec Viss?
— Ta kaczka — rzekłem, kładąc porcję na talerzu Zwiewnego Księżycowego Promyka — jest krucha i ma delikatny aromat imbiru; sos zaś to muśnięcie wonnej oliwy. Ojciec i córka pojęli moją aluzję. Od tej chwili aż do późnej Godziny Psa, kiedy to skończyliśmy, rozmowa toczyła się na tematy ogólne. Potem, po ostatniej kolejce potraw, Siedem Palców odesłał córkę. — Lordzie Demonie — spytał z zakłopotaniem, którego jeszcze przed chwilą nie zdradzał — co sądzisz o mojej córce?
— Jest jednym z najpiękniejszych demonów,, jakie w życiu widziałem — odparłem szczerze. — Jest również inteligentna, posłuszna i wytwornie się wysławia. Uważam, że znakomicie ją wychowałeś. — Krys umarła, więc musiałem być dla mojej córki tak ojcem, jak i matką — powiedział. — Jestem z niej dumny. Potaknąłem, słowa.
czekając
na
dalsze
— Czy widziałbyś w Zwiewnym Księżycowym Promyku kandydatkę na żonę? Drgnąłem. Wszystkie plotki, jakie
słyszałem w ostatnich miesiącach, mówiły, że Siedem Palców nigdy nie wypuści córki z rąk. — Nie spodziewałem się takiego zaszczytu — odparłem ostrożnie. — A teraz, kiedy już wiesz, że się możesz spodziewać? — Jestem zaszczycony — odparłem szczerze — lecz nie mogę rozważać zawarcia małżeństwa, dopóki nie dowiem się prawdy o śmierci Olivera O’Keefe’a i o najnowszym zamachu na moje życie. Siedem Palców miał nieszczęśliwą minę. Spiesznie dodałem:
— Zaiste byłbym szaleńcem, gdybym ściągnął krwawą zemstę na nową żonę i jej rodzinę. Siedem Palców rozpromienił się. — Szlachetna myśl. A potem? — Poważnie propozycję.
rozważę
twoją
— Wtedy porozmawiamy o posagu — rzekł zadowolony. — Jest dziedziczką skarbów, które gromadziłem od tysiąca lat. — I jest warta każdego klejnotu i każdej monety shen — dorzuciłem najdworniejszym tonem.
Rozstaliśmy się, zadowoleni z wyniku spotkania. Wybrałem się na długi spacer wśród katakumb, rozważając pożytki płynące tak ze zgody, jak i z odmowy. Rzeka płynie tutaj nad wygładzonymi kamieniami, poprzez jaskinie migoczące jak pasy i diademy z zastygłej piany wodnej. To jeden z najpiękniejszych widoków, jakie znam. — Zabójco Boga! Zaczekaj! — zawołał ktoś. Odrobinę się zaniepokoiłem, bo nie zauważyłem, żeby ktoś za mną szedł… Zatrzymałem się i poczekałem, aż zbliży się gibka postać wielorakiego Żaru Ognia. Dopiero co go widziałem w
jednym z mijanych barów. — Tak? — spytałem, kiedy się zbliżył jak duch. Czy naprawdę tutaj był? Znalazł się przy mnie i wymieniliśmy powitania. — Słyszałem, że jesteś najlepszy — rzekł. — Chyba nie — odparłem i zacząłem się odwracać, ale poczułem na ramieniu krzepką, twardą dłoń, która mnie przytrzymywała, obracała ku niemu. Rozgniewany, zmalałem do rozmiarów kamyka, przetoczyłem się za Żar Ognia i znów urosłem, podczas gdy
jego dłonie słały osobliwy zielony ogień w miejsce, w którym dopiero co byłem. Uderzyłem go w uszy, zdzieliłem z obu boków w szyję, zesłałem nań iluzję węży, po czym ponownie zmalałem i wróciłem na ciemny brzeg. Całą jego postać ogarnęły zielone płomienie, zaczął nimi przeczesywać jaskinię. Kropelka owego ognia spadła na moje prawe przedramię i poczułem straszliwy, nie znany mi dotąd ból. — To wszystko, na co cię stać, Zabójco Boga?! — zawołał Żar Ognia. — A więc wkrótce pożrę twoją duszę. Coś błysnęło w mojej pamięci, kiedy się cofałem przed atakiem. „Pożrę twoją
duszę” należało do najulubieńszych złorzeczeń starych bogów, bo oni naprawdę mogli to zrobić. Zebrałem siły i zaatakowałem piorunami, które pewnie po raz pierwszy uderzały w tym podziemnym królestwie. Żar Ognia zaśmiał się głośno, szaleńczo. — To naprawdę twój najlepszy strzał, Zabójco Boga? — zapytał. — Według mnie nie zasługujesz na swoją sławę. Wówczas się nań rzuciłem i zwarliśmy się w zapasach. Jego liczne ramiona wcale nie dawały mu tak wielkiej przewagi, jakiej się można było spodziewać, lecz byłem świadom
ogarniającej mnie słabości, rozchodzącej się z miejsca, w którym zielony ogień dalej palił moje przedramię. Czując, jak słabnie moje chi, rzuciłem na Żar Ognia czar z rodzaju tych, którym się posłużyłem, żeby zamienić w kamień tamte pomniejsze demony. Mój przeciwnik z niesamowitą giętkością odchylił się poza zasięg czaru, tak że w kamień zamienił się jedynie kamień — cętkowany łyszczyk jaskini przeobraził się w matowy szary granit. — Fajna sztuczka — przyznał. — A teraz cię stłamszę, spalę i pożrę. Jego dłonie trzymały mnie równie
mocno jak stalowe okowy. Wtem moja lewa ręka dotknęła kieszeni. Przypomniałem sobie o prezencie od Viss, czymś śmiertelnie niebezpiecznym dla członków naszej rasy. Moja dłoń zanurzyła się w kieszeni i wysunęła z pistoletem — małym, ale dużego kalibru. Przytknąłem broń do Żaru Ognia i nacisnąłem spust. Mój przeciwnik stał się przezroczysty, rozbiegły się po nim oszalałe zygzaki. — Nie! — krzyknął. Cała jaskinia dzwoniła, ryczała, huczała, trzęsła się. Przytknąłem broń do czoła przeciwnika i strzeliłem raz jeszcze. Żar Ognia rozpływał się w
moich ramionach, a ściana za nim runęła. Wchłonąłem trochę jego energii, kłębiącej się wokół mnie. To nie był demon… — Zabójco Boga! Znów to zrobiłeś! — dobiegł okrzyk z najbliższego tunelu. I nagle mnóstwo demonów nadbiegało cichymi do tej pory przejściami. — Gratulacje! — usłyszałem głos Viss. — Twój drugi półbóg, który w dodatku podniósł na ciebie theronik! — Nie! Tak! — poprawiłem się. — Sam nie wiem. Jego energia wywołuje we mnie zamęt. Muszę odpocząć.
— Tędy. Przez chwilę niepokoiły mnie ostrzeżenia Siedmiu Palców, ale pozwoliłem, żeby Viss odprowadziła mnie do moich komnat. — Ukoję cię do snu — powiedziała. — 1 nakażę, by nikt cię nie niepokoił. — Dzięki. Początkowo były to sny mojej ofiary, pełne omenów i zwiastunów. Potem przyszły sny niespokojne. Lecz w końcu zasnąłem głęboko i spałem długo.
4 Następnego dnia nie chciałem zostać na planowanym na moją cześć bankiecie — nie wiadomo, kto by się tam jeszcze mógł pojawić — lecz Viss się upierała, że to konieczne, więc ustąpiłem. W zamian nalegałem, żeby się ze mną umówiła, zgodziła się. — Wiesz o wiele więcej niż mówisz — powiedziałem, jak tylko zostaliśmy sami i mogliśmy wreszcie rozmawiać o takich sprawach. Obdarzyła mnie uroczym uśmiechem.
— Uśmiech to za mało. — Podejrzewałam, że twoim tropem podąża jakiś żądny zemsty bóg. — Czemu? — Nadal jest paru młodych szaleńców, których można podburzyć. — Ale po co? Kto to zrobił? — Masz też przeciwko sobie ludzkiego czarodzieja i parę demonów. Nigdy przedtem o czymś takim nie słyszałam. — To dlatego wsunęłaś mi do kieszeni pistolet i życzyłaś szczęścia?
— Nie bądź głupi. Ze wszystkich, których znam, ty masz największe możliwości, żeby zabić boga. I pewnie jedyny z nas zrobiłeś to już wcześniej. — W porządku. Wierzę ci. Lecz ciekaw jestem, ile naprawdę wiesz. — Już nic ponadto, ale taka kombinacja naprawdę mnie przeraża. Musimy się dowiedzieć, ile tylko zdołamy. Rozumiesz to, nieprawdaż? Potaknąłem. — Oczywiście. To, że jestem samotnym indywidualistą, nie oznacza, że nie dbam o innych.
— Pomożesz? — Pewnie tak. W następnych miesiącach nie wydarzyło się jednak nic, w czym mógłbym być pomocny. A potem pewnego dnia zjawił się Li Piao z Shirikim i Chambailą. Najwyraźniej lubiły eskortować ludzi nawet wtedy, kiedy wiedziały, że są mile widziani. — Twój przyjaciel jest cały, lordzie Kai — powiedział Shiriki. — Jak zwykle wspaniale się spisałyście — odparłem. — Pewnego dnia powinnyście mieć szczenięta, żeby kontynuowały rodzinną tradycję.
— Naprawdę? — To znaczy, jeżeli tego zechcecie. Niewielu zostało z waszej cudownej rasy. Shiriki i Chamballa spojrzały na siebie, a potem odwróciły wzrok. Cóż uczyniłem? Biedactwom ani to było w głowie, a tu surowo nakazałem się im rozmnażać. — Idźcie do kuchni na posiłek. Wynagrodzę moich przyjaciół. Skłoniły się i odeszły. — Zadziwiające, że ta para w ogóle przetrwała — stwierdził Li Piao. — Są
takie duże i muszą sporo jeść. — Tak. — Odkryłem coś interesującego. Ale może już o tym wiesz. Klasnąłem, przywołując służbę. — Sorbet, herbata, muzyka. Usiądź, mój przyjacielu, i porozmawiamy, pokrzepiając się. — Chętnie — przystał. — Nie powiedziałeś mi, że ta cudowna czara ze smokami, którą od ciebie dostałem, może być wykorzystywana do wróżb. Uśmiechnąłem się.
— Wolę, by ludzie sami się tego dowiadywali. — W miarę jak rozwijałem swoje uzdolnienia w tym względzie, wydawało mi się to coraz bardziej prawdopodobne, aż wreszcie postanowiłem spróbować. — Rozumiem. I…? — Smok powiedział mi dziwne rzeczy. — Tak? — Bóg, którego zabiłeś parę miesięcy temu, nazywał się Rabla–yu. Zjawił się na Ziemi przez Mongolską Bramę,
wezwany — przez czarodzieja Fu Xiana, który pochodzi z północnych Chin, ale teraz mieszka w Atlancie. — O? — Fu Xian był w tym obłoku. Sprawdził cię błyskawicą. Gdyby to szczególnie podkopało twoje siły, doradziłby Rabla–yu, żeby ten posłużył się błyskawicą przeciwko tobie. — Z twoich słów wynika, że Rabla– yu bał się mnie! — Był niedouczonym młodym półbogiem, którego nakłoniono, żeby się wykazał w walce z kimś znanym jako Zabójca Boga. Fu Xian na rozmaitych
poziomach poszukiwał zuchwałego patrioty z rasy tamtego. Istnieje koteria, która chętnie zobaczyłaby całkowity pogrom demonów. Rabla–yu świetnie się nadawał na pierwszy sprawdzian. Zjedliśmy różany sorbet. — I Rabla–yu sforsował Mongolską Bramę? To jedna z pierwszych stworzonych przez moją rasę, by uzyskać przejście na Ziemię. Ciekawe, dlaczego nie skorzystał z którejś z bram bogów. — Smok powiedział, że przeszedł przez tę właśnie bramę. — Uważam, że należałoby powiadomić ważniejszych bogów.
Mamy układ, pogwałcił.
który
ten
postępek
— To istnieją kanały łączności ze starszyzną? — O, tak. Zadbam, żeby to zrobiono. Służący wnieśli herbatę. — Zechciałbyś zagrać ze mną w go? Miałem przyjaciela, z którym zwykłem… — Oczywiście. I mnie brakuje tej gry. W czasach obowiązującego pośpiechu moi krewni nie mają czasu na przeciągającą się partię. Byłbym zachwycony.
Nakazałem służącemu, by przyniósł planszę i kamienie. Rozpoczęliśmy grę. Dobrze, że udało się skusić Li Piao na nieczęstą partię go. Ta gra pochłania tyle czasu, że niekiedy na długo mam towarzystwo. Nasunęło mi to również pewien pomysł. Devor był dobrym graczem, jeżeli się nie zaćpał. Poprosiłem lorda Swizzlediza, by rozgłosił, że czasem rozgrywam partyjkę o wysokie stawki i nie dbam o przegraną, jeśli gra jest dobra. Chciałem się przekonać, czy Devor jest wystarczająco spłukany, żeby oszukiwać — a przy okazji sprawdzić, jakiej sumy potrzebuje.
Przez parę tygodni nic się nie działo, ale potem pewnego wieczoru Devor wpadł do kafejki, w której byłem z Viss. Wyglądał zupełnie dobrze. Skóra połyskiwała mu złociście, łabędzie skrzydła o barwie najdelikatniejszej zieleni spływały jak peleryna na plecy. Jego srebrne, nieodgadnione oczy spojrzały w moje. — Dobry wieczór. przysiąść? — spytał.
Mogę
się
— Oczywiście. Siadaj. Jakiś czas popijaliśmy kawę i wymienialiśmy uprzejmości. Zapomniałem, jaki potrafił być czarujący.
— Właśnie mi się obiło o uszy — rzekł Devor ze skromnym uśmiechem — że nie miałbyś nic przeciwko partyjce mah–jonga, go czy ludzkich kart, byle stawki były wysokie, a rozgrywka szybka i zręczna. Skinąłem głową. — To prawda. Lecz z tego, co słyszałem, wynika, że raczej nie zaliczasz się do mojej ligi. Gram dla przyjemności. — Tak jak wszyscy. — Prawda. Jednak zawsze sądziłem, że jesteś zawodowcem. Wzruszył ramionami.
— Trudno to rozgraniczyć — rzekł w końcu — jeżeli grasz tak długo i z taką przyjemnością… Przytaknąłem. — Musimy się czasem spotkać na partyjkę — ciągnął. — Tak. — Wieczorem w następny czwartek, powiedzmy? Miałbym wtedy czas. — Jasne. U ciebie czy u mnie? — U ciebie. Uwielbiam tę flaszę. — Sam masz ładniutką.
— Musiałem ją sprzedać — rzekł nieco szorstko. — Jakiś czas temu wpadłem w tarapaty. — Och. Tak mi przykro. Wzruszył ramionami. — To cię uczy cenić swoją własność. Ale wyjdę z tego. Stanę na nogi. Kupię inną. Bogowie! Za tę flaszę — nawet sprzedaną dużo poniżej wartości — powinien był dostać fortunę! — Komu ją sprzedałeś? —
Muzeum
za
dawną
Żelazną
Kurtyną. Mają kompetentnego kustosza i zgromadzili fundusik. Już on się potrafi zaopiekować flaszą. — Wygląda na to, że przyszły na ciebie ciężkie czasy. Wzruszył ramionami. — Chyba prędzej czy później przychodzą na każdego. No, to w przyszły czwartek? — Co powiesz na wczesną porę Godziny Psa? — Zgoda. Patrzyliśmy z Viss, jak odchodzi.
Wypiliśmy kawę. Miałem przeczucie, że gra będzie ciekawa. Na początku Devor pozwolił, żebym często wygrywał. Potem powoli i nieustępliwie zaczął zyskiwać przewagę. Nie mogłem się dopatrzyć niczego niestosownego. Jeżeli oszukiwał, to najwyraźniej z wielką wprawą i ostrożnie. Obserwowałem go jak jastrząb. Przez miesiąc graliśmy w każdy czwartek. Czwartego wieczoru sporo wygrał — lecz jeśli oszukiwał, robił to wspaniale i śmiało mogło to uchodzić za normalny tok gry. Zapłaciłem i
klepnąłem Devora w ramię. — Muszę przyznać, że dostarczyłeś mi rozrywki wartej tych pieniędzy. Mam nadzieję, że się zjawisz w przyszłym tygodniu. Zaczyna mi się to podobać. Uśmiechnął się. — Skłamałbym, mówiąc, że nie cieszy mnie dzisiejsza wygrana — odparł. — Ale miło mi się z tobą grało. Mogę o coś poprosić? — Oczywiście. — Zawsze chciałem zobaczyć twoje prywatne zbiory szkła, ale nigdy nie miałem poczucia, że znam cię na tyle
dobrze, żeby o to poprosić. Chętnie bym je obejrzał, gdybyś miał czas i ochotę, żeby mi je pokazać. Skinąłem głową. — Chodź. Staliśmy pośród tych wszystkich wspaniałości, a Devor milczał i patrzył. — Nie miałem pojęcia — odezwał się w końcu. — Rzadko się widzi takie bogactwo, bo to wszystko jest bardzo cenne, nieprawdaż? Cokolwiek by się stało, zawsze możesz coś sprzedać i znów stanąć na nogi. — Pewnie tak — odparłem.
— Ile czasu zajęło ci zrobienie tego flakonika na perfumy? — Siedemdziesiąt osiem lat. — Musiałeś czekać na odpowiednie układy astrologiczne i postępować we właściwej kolejności? — Otóż to. Ale często pracuję nad kilkoma projektami jednocześnie. — Zadziwiające. Szliśmy poprzez mgiełkę i muzykę. — Jak rozumiem, dotarła do ciebie plotka, że mogę mieć coś wspólnego ze śmiercią twojego służącego.
Potaknąłem. — Tylko pogłoska i szybko ją odrzuciłem. Wybacz, że w ogóle zwróciłem na nią uwagę. — Nie przepraszaj. Sam bym na pewno czuł to samo, gdybym miał równie dobrego służącego tak długo, jak O’Keefe był u ciebie. Nie. To ja jestem ci winien przeprosiny, bo nigdy ci nie powiedziałem, jakim smutkiem napełniła mnie wieść o tym wydarzeniu. — Rozumiem. Nigdy nie byliśmy zbyt blisko, ty i ja. Wokół nas piętrzyły się magiczne góry, unosiły się mgły. Potem rozległy się wycia.
— Pozdrowienia, lordzie Kai — powiedział Shiriki. — Wszystko w porządku. — Wszystko pod kontrolą — dodała Chamballa. — Możecie się stać niewidzialne? — spytał Devor. Spojrzały na mnie i skinąłem im głową. — Jeżeli trzeba — odpowiedziały jednym głosem. Ruszyliśmy dalej i Devor kiwnął głową.
— Pewnie masz jedyną parę, jaka została na świecie czy poza światem. Czemu ich nie rozmnożysz? Wielu tradycjonalistów chciałoby mieć taką parkę. Zbiłbyś fortunę. — Cóż, to rozumne stworzenia, choć może zbyt dziwaczne, i decyzja należy do nich. — Założą się, że z dumą zostałyby rodzicami nowej linii swojej rasy i zadbały, żeby ich młode odnowiły starożytną tradycję na wielu dworach. — Chyba powinienem to z nimi omówić. — Sam bym chętnie kupił parkę.
Zachmurzyłem się. — Po co? Tradycja mówi, że psy fu stworzono, żeby atakowały i okaleczały członków naszej rasy. — Te tego nie robią — odparował rozsądnie Devor. — Więc myślę, że i ich młode by tego nie robiły. Na pewno wiele zależy od tresury. — Hmm. — Zapamiętaj moją propozycję. — Nie jestem ich właścicielem — przypomniałem mu. — One tylko u mnie pracują.
— Rozumiem. Ale pamiętaj o mnie, gdyby im to kiedykolwiek przyszło na myśl. Policzyłbym sobie, rzecz jasna, za usługę, ale mógłbym umieścić szczenięta w wytwornych pałacach. — Pożyjemy, zobaczymy. Odprowadziłem Devora z mojego świata do jego świata, nie wiedząc, czy się gniewać za jego arogancję, czy też obdarzyć go życzliwym współczuciem. — Do czwartku — powiedział. — Do czwartku — odparłem. Następnego wieczoru zjadłem u siebie wyśmienity posiłek w
towarzystwie Li Piao. Potem, zanim zdążyłem go skusić grą, starzec uśmiechnął się i rzekł: — Obserwowałem Fu Xiana. Ty możesz uważać, że ludzki czarodziej nie jest godzien twojej uwagi, ale na moją na pewno zasługuje. — Przeprowadziłem małe dochodzenie — odparłem. — Czego się dowiedziałeś? — Ma przyjaciół, którzy parają się tym samym, co i on. — Tak? — Niski, gruby mężczyzna zwący się
Ken Zhao, jak sądzę, czarodziej wody, i Po Shiang, wyższy i szczuplejszy. Nie jestem pewny, w czym się specjalizuje. Ostatnio często się spotykali i wspólnie coś robili. — Wiedziałem, że Fu Xian ma wspólników, choć nie miałem pojęcia, kto z nim współpracuje. A teraz muszę cię poprosić o wielką przysługę. Korzystanie z nowych mocy to zawsze ogromna przyjemność, a ty jesteś w tym naprawdę dobry. Ale chciałbym, żebyś dla mojego bezpieczeństwa zostawił tę trójkę w spokoju. Łatwo mogliby się zorientować, że wiem o nich i obserwuję ich za twoim pośrednictwem. Nie chcę, żeby już się o tym
dowiedzieli. Skłonił głowę. — Stanie się według twego życzenia. — Może potem zajdzie taka potrzeba. Teraz zaś dziękuję za to, czego już dokonałeś. — Rozumiem, że to niebezpieczne, i nie chcę pokrzyżować ci planów. — Dziękuję — rzekłem z całą szczerością. — Zagramy? —
Przyjemną
partyjkę,
drogi
przyjacielu, w przeciwieństwie do tej, podczas której zawsze muszę obserwować Devourera. — Devourera? — Taki żarcik. — Opowiesz mi o tym? — Oczywiście. Odprężyłem się i opowiedziałem mu całą historię kryjącą się za ostatnimi spotkaniami z Devorem. Li Piao bardzo się podekscytował, gdy dowiedział się o wszystkich ważnych rzeczach, które przytrafiły mi się przez ostatnie kilka lat.
Trochę mnie zdumiało, ile już sam wydedukował na podstawie wcześniejszych nauk i obecnych wróżb. W starym Kantonie musiał mieć bardzo mądrych nauczycieli. Potem milczeniu.
długo
siedzieliśmy
w
— Wysoce sobie cenię twoje zaufanie — rzekł na koniec. — Tak jakoś się wygadałem — odparłem niemal asekuracyjnie, choć nie byłem pewny, czy to wypływało ze świadomości, ile mu jeszcze nie powiedziałem, czy z tego, że poczułem się na tyle słaby, by się zwierzyć człowiekowi.
— Czasami trzeba. — Zwykle nie jestem taki gadatliwy. — Wiem. Ale mogę się założyć, że mówiłeś O’Keefe’owi więcej, niż ci się zdaje. Pewnie robiłeś to zupełnie bezwiednie. — Sądzę, że uśmiechnąłem się.
masz
rację
—
— Zagrajmy w go. I zagraliśmy. Tej nocy coś się wydarzyło. Odesłałem Li Piao do domu w
towarzystwie szczególnie krzepkiego i nieustępliwego ogra. W powietrzu wisiało coś, co budziło we mnie niepokój. Nie chciałem wystawiać Li Piao na szwank, jak to robiłem z O’Keefe’em, ale ogr wrócił i powiedział, że nie mieli żadnych kłopotów. Nakazałem służącemu, żeby przyniósł mi pełny talerz pasztecików z homarami i jaśminową herbatę. Po pewnym czasie zawołałem o koc. Zdrzemnąłem się. Potem rozległy się wycia. Zmieniłem się w wiatr wiejący
kanionami pośród gór. Obudziłem Lung Shana, czcigodnego górskiego smoka. — Co się stało, Lordzie Demonie? — spytał. — Ktoś napadł na psy. Usłyszałem, jak się poruszył. Psy były jego sąsiadami, mieszkały w jednej z jego opuszczonych jaskiń. Byli w dość zażyłych stosunkach. — Prowadź — powiedział, wynurzając się. Zwoje miał po części srebrne, po części jak przyprószony bielą nefryt, kły i pazury niczym z kości słoniowej.
Tak też zrobiłem. Zawirowaliśmy i pomknęliśmy. Usłyszałem ostatnie wycie. — Zostań tutaj — powiedziałem do Lung Shana i opuściłem flaszę. Wychodząc, poczułem zapach chloroformu. Na zewnątrz usłyszałem odgłos odjeżdżającego pikapa, ale nie udało mi się go wyśledzić. Cóż powinienem zrobić? Li Piao. Właśnie zaczynała się Godzina Węża, przyzwoita godzina poranka. Może skłonię Li Piao do niewielkiego seansu wróżb, zanim wypatroszę Devora.
Odnalazłem samochód, który trzymam w garażu w pobliżu domu, w którym jest moja flasza, i pojechałem przez miasto. Zatrzymałem się przed domem Li Piao, a on wyszedł do mnie uśmiechnięty. — Jesteś najbardziej towarzyskim chińskim demonem, jakiego znam — powiedział, ale natychmiast się zorientował, że tu nie miejsce na żarty. — Przepraszam — dorzucił. — Co się stało? — Ktoś ukradł Shirikiego i Chamballę. Chcę, żebyś mi powróżył i odkrył, kto to. Zatrzymam dla siebie moje podejrzenia, żeby nie wpływać na przepowiednie.
Skinął głową. — Tędy proszę. Wszedłem za nim do domu. Tym razem przeszliśmy przez salon do kuchni. Przytulne pomieszczenie pachniało ryżem i imbirem. Na jednej ze ścian wisiała w widocznym miejscu podobizna Boga Kuchni. Pod nią, na małej półce, stała miedziana kadzielniczka. Li Piao wydobył czarę ze smokiem z wielu warstw jedwabiu i ustawił ją pośrodku kolistego stolika z ciemnego drewna. Gestem dał mi znak, bym usiadł. Napełnił czarę do połowy wodą i dodał kilka kropli jasnego olejku.
Wziął wahadełko i zakołysał nim nad czarą. Minęło pięć minut, potem jeszcze kilka. Wreszcie nie mogłem już tego znieść. — To był Devor, prawda? — spytałem. — Tamtego wieczoru, po grze w karty, opowiadał, ile by zarobił na hodowli psów fu. Li Piao potrząsnął głową. — To nie był Devor. Pozwól mi, proszę, odczytywać przepowiednię. Kiwnąłem głową, przyglądałem mu się.
zaskoczony,
i
— Fu Xian zabrał je na wschód — powiedział w końcu. — Towarzyszyli mu Ken Zhao i Po Shiang. — Na pewno? — Staję się w tym coraz lepszy. Jestem pewny, że to byli oni. — Lepiej poznać prawdę, niż kogoś fałszywie oskarżyć — stwierdziłem — ale taki byłem pewny swego. Podaj mi, proszę, ten adres w Atlancie. Wziął blok papieru, napisał adres, oddarł stronę i podał mi. — Niepokoi mnie to, że chcesz ścigać owego czarodzieja.
— Jest tylko człowiekiem. — Ale ma sprzymierzeńców. Ty również. Opowiedziałeś mi o niektórych. — W porządku. Wypróbujemy Viss. A może i Tuvoona. — Uśmiechnąłem się. — Czemu pozwalam, żeby człowiek tak mną dyrygował? — Bo jestem rozsądny. — Będziesz mi towarzyszył? — Tak. Viss i Tuvoon patrzyli ze zdumieniem, kiedy weszliśmy do ich flaszy.
— Ten dżentelmen przypomina człowieka, Lordzie Demonie — powiedziała sztywno Viss. — Nie przeczę, istotnie nim jest. Wybawił mnie od wplątania się w niebezpieczną sytuację, nalegając, żebym wam opowiedział o psach. — Powinieneś więc to zrobić. Właśnie dostaliśmy kilka bryłek sprasowanej wspaniałej herbaty. Racz ją z nami wypić. Opowiedziałem im, co się wydarzyło. — Będę ci towarzyszyć do siedziby tego czarodzieja. A ty, Tuvoonie?
— Ja również. Li Piao skinął głową. Jego stare oczy pod krzaczastymi siwymi brwiami dalej były nieodgadnione. Wyszliśmy na zewnątrz. W pobliżu nikogo nie było. Złączyliśmy się z wiatrami i przebyliśmy parę wymiarów. Poprowadziłem na wschód. Po jakimś czasie opadliśmy na ziemię, a ja przesunąłem kilka małych kamieni. Wydobyłem kulę, taką jak ta, z której korzystałem w drodze do Irlandii. Popatrzyłem na mapę i uznałem, że trafię. Schowałem mapę na miejsce i ruszyliśmy w dalszą drogę. Podeszliśmy
do
bocznych
drzwi
domostwa Fu Xiana i załomotaliśmy w nie. — Chwileczkę — dobiegł ze środka czyjś głos. Dałem znak pozostałym. Viss i Tuvoon zniknęli w mrokach, chroniąc tyły. Li Piao pozostał u mego boku; mocniej, niż potrzebował, wspierał się na lasce. Niski, otyły mężczyzna gwałtownie otworzył drzwi. Skórę miał bardziej brązową niż złocistą, migdałowy wykrój oczu mniej zaznaczony niż u Chińczyka czystej krwi. — Ken Zhao? — spytałem uprzejmie, choć wiedziałem, że to on. — Przybyłem, żeby omówić z tobą i twoimi
towarzyszami pewną sprawą. Interes. — Interes? — rzekł z wyższością. — To placówka filozoficzna i edukacyjna. Nie zajmujemy się interesami. — Chodzi o niewłaściwie ulokowaną własność. Skoro tak niewiele wiesz, to pozwól mi pomówić z twoim mistrzem, Fu Xianem. Tym go zagiąłem. Przez chwilę wydany był na pastwę przeciwstawnych impulsów, zatrzasnąć mi drzwi przed nosem, posłać po Fu Xiana, pokazać, jaki jest ważny. Wreszcie zdecydował się na coś pośredniego. — Zaczekaj tutaj — rzucił ozięble.
Nie podobało mi się, że zostawia mnie na progu jak domokrążcę, ale zanim zdążyłem zadziałać, w moim uchu odezwał się głos. — Budynek jest dobrze chroniony — szepnęła Viss; wyraźnie słyszałem jej głos, ale kiedy spojrzałem tam, gdzie powinna stać, nikogo nie zauważyłem. — Dobra robota, jak na ludzką magię. Jeśli wejdziesz, a my pozostaniemy na zewnątrz, to nie będziemy mogli pomóc. — No to musicie wejść — odparłem. — Potrafisz sprawić, by nie wiedzieli, że jesteście z nami? — Spróbujemy — stwierdziła Viss.
W tym momencie wrócił Ken Zhao. Dał nam znak, że mamy pójść za nim, co też zrobiliśmy, pomimo jego nieuprzejmości. Weszliśmy — dwaj widzialni i dwoje niewidzialnych — do pomieszczenia, które miało przytłaczać. Barwy były krzykliwe. Na jedwabnych tkaninach i rzeźbionych płycinach jarzyły się istoty z legend i mitów. Czekali tu na nas dwaj mężczyźni. Z moich poszukiwań i z opisu podanego przez Li Piao wiedziałem, kim są. Wysoki, szczupły Po Shiang odziany był w szaty i kapelusz mandaryna. Powątpiewałem, czy zasługiwał na tę liczbę guzów, które zdobiły przód jego kapelusza, lecz nie był to czas na kpiny.
Fu Xian nie wstał, kiedy weszliśmy; siedział jak cesarz podczas posłuchania udzielonego najmniej znaczącym wasalom. Nie był przystojny. W jego mięsistych wargach było coś ropuszego. W ciemnych oczach, niemal ukrytych w fałdach skóry, widniała złośliwość. To on posłał ku mnie błyskawicę z obłoku. On jeden wiedział, kim jestem, toteż jego arogancja była niewybaczalna. Jeśli jednak chciałem odzyskać psy, musiałem się powściągnąć. Obiecałem sobie, że Fu Xian nauczy się pokory. — Mamy do omówienia pewne sprawy — rzekłem, patrząc ponad głową Fu Xiana na jego giermków. — Nie drażnijcie mnie i odejdźcie obaj.
Roześmiali się. — Mówisz poważnie — odezwał się Po Shiang. — Jak najbardziej — potwierdziłem. — Żaden z was dwóch, jak dotąd, nie naraził mi się tak, bym nie mógł tego wybaczyć. To z Fu Xianem mam na pieńku. — Lepiej pozwól mu przejść do rzeczy — wtrącił się Fu Xian, zły, że się go ignoruje. Obaj spojrzeli na niego. Pomyślałem sobie, że żadnemu z nich nie spodobał się jego apodyktyczny ton.
— Chcę z powrotem moje psy fu — rzekłem — i to natychmiast. A jeżeli coś im się stało… — Zapewniam cię, że gdybym nawet chciał je skrzywdzić, to w tym przypadku bym tego nie zrobił — odparł Fu Xian. — Są warte fortunę. Zniecierpliwiła mnie jego arogancja; klasnąłem i dotknąłem jego barków. Zsunął się z fotela i trząsł, skulony, na podłodze. — Tak samo postąpiłeś ze mną z tamtego obłoku — wyjaśniłem. — Ja… — Fu Xian wydyszał coś, co mogło być obelgą, lecz powstrzymałem
się od potraktowania jego i tamtych dwóch tak, jak potraktowałem tę demonią mierzwę, która zabiła Olliego. Było ich ledwie trzech, a ja nie chciałem tracić źródła informacji, póki nie wiedziałem wszystkiego. — Chcę dostać powtórzyłem.
moje
psy
—
Po Shiang pomógł Fu Xianowi się podnieść i usadowił go w fotelu; przyglądał mi się badawczo zmrużonymi, wąskimi oczami. — To nie są twoje psy, demonie. Jak mogą być twoje, skoro zostały stworzone przez bogów, żeby strzegły
przed tobą i tobie podobnymi? — Mimo to spokojnie mieszkały u mnie przez długi czas — odparłem, hamując się, by go nie skarcić jak Fu Xiana, dopóki się czegoś więcej nie dowiem. — Chcę je z powrotem. — Nic z tego — odciął się Ken Zhao, ośmielony tym, że nie ściągnąłem błyskawicy na Po Shianga. — Są daleko stąd. Pewnego dnia znów je zobaczysz, ale nie będziesz z tego zadowolony. Rozsierdziłem się i uległem impulsowi, żeby powrócić do mojej demoniej postaci. Zadrżeli, kiedy stanąłem przed nimi, sięgając głową odległego o osiem stóp sufitu, ze skórą
błękitną jak letnie niebo, z oczami mrocznymi jak dno studni. Zatrzęśli się, zanim przemówiłem i zanim zobaczyli moje kły. — Mam tego dość. Nie zamierzam was zabić, ale nie mam nic przeciwko leciutkim okaleczeniom. Złapałem Ken Zhao za nogę i podniosłem; niski, gruby człowiek kołysał się głową w dół, odzienie mu się pozadzierało. Pazurem wskazującego palca wyrysowałem mu na gołym brzuchu ideogram PRAWDA. Starannie pociągnąłem owe siedem kresek, chociaż płynąca z nich krew zeszpeciła moją wytworną kaligrafię.
— Chcę moje psy — powtórzyłem cierpliwie, sycząc przez kły. — I to natychmiast. Fu Xian wciąż jeszcze dygotał po kontakcie z błyskawicą, lecz Po Shiang zachował zimną krew. — Nie ma ich tutaj, a do powiedzenia ci, gdzie są, nie skłoni mnie nic, co zrobisz temu głupcowi. — A gdybym tak zrobił coś tobie? — spytałem, puszczając Zhao, który uderzył głową o wyłożoną dywanami podłogę. Po Shiang wykonał zamaszysty gest i otoczył go pierścień ognia. Normalnie by mnie to nie powstrzymało, lecz pod
czerwono–pomarańczowym żarem rozpoznałem zieleń płomieni, którymi zaatakował mnie Żar Ognia. Nawet z tej odległości czułem, jak próbują się pożywić moją chi. Pospiesznie sięgnąłem po obronę dla siebie i Li Piao. Przybrała formę chłodzącej mgły, która stłumiła żar płomieni. — Nie jesteś ludzkim czarodziejem, Po Shiang. Zachichotał. — Nie sądziłem, że się tak szybko zdradzę, ale i tak byś się dowiedział, gdybyś ruszył moim tropem. Lepiej się zbyt szybko ujawnić, niż narażać na moc Zabójcy Boga.
Chociaż raz byłem zadowolony ze swojej sławy. Nigdy się do tego nie przyznam, lecz ten zielony ogień przerażał mnie. W czasie Wojny Demonów bogowie niczego takiego nie mieli. Gdyby mieli, tobyśmy przegrali. A teraz było to w powszechnym użyciu. Viss stała się widzialna. — Natychmiast oddajcie psy albo theroniczny oręż stopi wasze dusze — zagroziła i wyjęła z kieszeni broń o szerokiej lufie, o wiele groźniejszą niż pistolet, który wsunęła mi do kieszeni. Po Shiang przyglądał się jej uważnie. Wciąż wyglądała jak dziewczynka z okrągłą buzią, lecz wzrok miała twardy.
Ten, kto potrafiłby odczytać aurę, od razu wiedziałby, kim naprawdę jest. — Mądry przyjaciel, Sun Tsu, lubił powtarzać, że kiedy zawodzi ostatnia sztuczka, lis udaje się na ziemię, czyni ustępstwa wrogowi i żyje, by kiedyś powrócić — powiedział Po Shiang. — Sun Tsu ujmował to chyba trochę inaczej — rzekła uprzejmie Viss. — Ale i tak sens został zachowany — stwierdził Po Shiang. Potem zbliżył do siebie wytworne dłonie — gdzież to ja już widziałem takie długie paznokcie? — i szybko klasnął dwa razy. Powietrze przepełnił aromat róż i oślepił mnie różowy blask. Kiedy znów odzyskałem
wzrok, Po Shiang już zniknął, zostawiając po sobie deszcz różanych płatków. Li Piao pochylił się, nabrał pełną garść płatków. — Dzikie róże symbolizują swary, Kai. Coś mi się zdaje, że jeszcze zobaczysz Po Shianga. — I dobrze — odparłem krótko. Zainteresowałem pozostałymi.
się
dwoma
Ken Zhao siedział i rozcierał głowę, chociaż uprzejmie upuściłem go na dywan, a nie na posadzkę. Z
opanowaniem, które uznałem za godne podziwu, spoglądał na mój nie–ludzki majestat. — Mamy przechlapane, nieprawdaż? — powiedział do Fu Xiana. — Tak mi się wydaje — odparł zagadnięty. — Wy dwaj nie — rzekłem do nich. — Sądzę nawet, że możecie zmazać swoją winę. — Jak to? — spytał Fu Xian. — Wasz pan służył ci tylko na niby. Nieświadomie pomogliście mu w jego planach.
— On nie jest naszym panem — powiedział z naciskiem Fu Xian. Może był głupszy, niż sądziłem. Ken Zhao był o wiele bystrzejszy. — Sprzymierzyłem się z Fu Xianem — oznajmił przymilnie. — Mój sojusz z Po Shiangiem był zupełnie przypadkowy. Jak powiedział Konfucjusz: Dąb nie ze swojej woli daje siedlisko jemiole. — Wątpię, czy Konfucjusz kiedykolwiek to powiedział — prychnął Tuvoon. — To się ze mną prawuj — odparował Ken Zhao.
— Spokój! — warknąłem. Podszedłem do fotela, w którym dopiero co siedział Fu Xian, i osunąłem się nań. Niezbyt pasował, ale miałem dosyć walenia głową w sufit. Viss podeszła i usiadła u moich stóp. Tuvoon rozważnie strzegł drzwi. Li Piao znalazł w rzeźbionej skrzyni stertę dokumentów i przeglądał je z zainteresowaniem. — Jestem skłonny was oszczędzić — rzekłem do obu ludzkich czarodziejów — jeżeli będziecie ze mną współpracować. — To niezbyt uczciwe! — zaprotestował Fu Xian. — Po Shiang też nas oszukał! Narażamy się, żeby zdobyć
psy, a potem on sobie znika i zostawia nas. Pewnie zabrał psy ze sobą. — Mimo to przebaczę, jeśli będziecie mi służyć. — Viss i mnie się spieszy — wtrącił się Tuvoon. — Lord Demon przedstawił wam propozycję. Lepiej się szybko zdecydujcie, czy działacie z nami, czy wolicie być pieczystym. Oblizał wargi — był to teatralny gest, który wydał mi się przesadny, lecz najwyraźniej przekonał Fu Xiana, że nie żartujemy. Fu Xian przelotnie zerknął na Ken Zhao, który pospiesznie skinął głową, i zaczął mówić.
Psy zabrali ludzie, lecz przekupiono Devora, żeby im pokazał, jak wejść do flaszy i wyjść z niej. Ilość imbue, wystarczająca, żeby go unieruchmić na miesiąc — albo i na dłużej, jeżeli będzie je sobie wydzielał — przeważyła nad kruchymi więzami przyjaźni, jakie nas połączyły w czasie gry w go. — A kto dał wam imbue? — spytała Viss. — Po Shiang spreparował je w swoim alchemicznym laboratorium — wyznał Ken Zhao. — A przynajmniej powiedział, że tak zrobił. Nie mieliśmy powodu, żeby mu nie wierzyć. — Pokazał nam starożytny zwój —
dodał Fu Xian — z którego, jak twierdził, zaczerpnął przepis. Tekst był starożytny, ale ów przepis chyba tam był. Zmarszczyłem brwi. — Macie ten zwój? — Nie, Lordzie Demonie — odrzekł Fu Xian. — To była jego własność. — Kto wam powiedział — pytała dalej Viss — że imbue będzie najlepszą przynętą na Devora? — Rzuciliśmy monety I Ching i odczytaliśmy znaki — odparł Fu Xian.
— Ale teraz sobie przypominam — wpadł mu w słowo Ken Zhao — że Po Shiang wpływał na nasze wnioski. Zbolały, gniewny wyraz, jaki przemknął przez ropuszą twarz Fu Xiana, potwierdził domysły Zhao. — Czyli to Po Shiang zaplanował całą tę kradzież — dumałem głośno. — Ale po co mu byliście potrzebni, skoro tak wiele wie i jest taki potężny? Ken Zhao śmiechem.
parsknął
chrapliwym
— Żeby nie wchodzić do twojej flaszy, Lordzie Demonie. Mistrz Xian domagał się tego zaszczytu dla siebie, no
i, rzecz jasna, ktoś musiał strzec tyłów. Moja znajomość specjalistycznej magii wodnej nie na wiele by się nam przydała na zewnątrz, więc wszedłem do flaszy, Po Shiang zaś bezpiecznie tego uniknął. Viss kiwnęła głową. — Wygląda na to, Kai Wrenie, że nie chciał, byśmy się mu zbyt dokładnie przyjrzeli. — Ale tutaj się zdradził — oznajmił Tuvoon. — Czyżby? — podałem to w wątpliwość. — Zniknął, a ja nie jestem bliższy odnalezienia moich psów fu.
Podjąłem kilka decyzji. — Tuvoonie, czy mógłbyś zabrać tych dwóch głupców w takie miejsce, gdzie by ich nie odnaleziono? — Żywych czy martwych? — spytał. — Żywych — odparłem. — Możemy mieć do nich jeszcze jakieś pytania, ale nie chcę, żeby Po Shiang ich uwolnił. Albo zabił, kiedy się zorientuje, że nie uśmierciliśmy ich w pierwszym porywie i nie zniszczyliśmy tym samym informacji, jakie mogą mieć. — Prawidłowe rozumowanie — pochwalił Tuvoon. — Wiem, dokąd ich zabiorę.
Zabrał ich i zniknął. — Uważam, Viss, że powinniśmy pogadać z Devorem. Możesz go odnaleźć? — Spróbuję. sprowadzić?
Gdzie
mam
go
— Do mojej flaszy. Zaraz po powrocie zmienię blokady, ale powiem Lung Shanowi, żeby cię wpuścił. — Znakomicie. — Wstała i spojrzała na mnie, mała dziewczynka o lśniących czarnych oczach, pełnych kobiecej mądrości. — No, to do zobaczenia, Kai. Zniknęła.
— A ja, Lordzie Demonie? — spytał Li Piao. Spojrzałem na niego. — Co tam znalazłeś? — Trochę dokumentów, może kilka czarów. Kaligrafia jest paskudna, ale uważam, że z czasem to odczytam. — Chciałbyś je zabrać? — Tak. — Więc najpierw zabierzemy je do twojego domu. Prosiłbym, żebyś potem odwiedził moją flaszę. Jest coś, o czym nie pamiętam, coś, czego nie zauważam.
Chciałbym prześledzić wszystko, co się wydarzyło od wieczoru, kiedy zginął Ollie. Może wspólnie odnajdziemy to, co pominąłem w swojej pasji. — Będę zaszczycony, mój panie — uśmiechnął się starzec. I my również zniknęliśmy, zabierając tekową skrzynię. Najwyraźniej zrobiliśmy to w samą porą. Kiedy odtransportowaliśmy papiery do domu Li Piao, starzec włączył telewizor na wiadomości i dowiedzieliśmy się, że szkoła Fu Xiana została zniszczona, kiedy z czystego nieba uderzyła dziwaczna zielona błyskawica i podpaliła cały kwartał.
5 I z tymi wieściami na osłodę wyruszyliśmy do mojej flaszy. Otulone mgłami góry wydawały się puste bez wycia psów fu, które powiadamiały, że „wszystko w porządku”. Lung Shan nadpłynął na powietrznych prądach i zdał nam raport. — Lordzie Kai — rzekł, falując w ukłonie oznaczającym głębokie uszanowanie — podczas twojej nieobecności nic się nie wydarzyło. — Dziękuję… — zacząłem, lecz
smok mówił dalej. — Bo temu zapobiegłem. — O? Zawisłem z Li Piao w powietrzu. Człowiek nie okazywał strachu; nie wystraszyło go ani nasze szczególne położenie, ani olbrzymi wężowaty stwór przed nami. Podejrzewałem, że obserwuje, jak smok wykorzystuje prądy termiczne. — Opowiadaj, Lung Shanie. — Kilka godzin temu u wejścia do flaszy rozległo się głośne łomotanie, jakby ktoś bił w drzwi. Wiedziałem, że
masz klucz, więc nie otworzyłem. Nakazałem też ogrom i innym mieszkańcom, żeby nie otwierali. — Znakomicie. — Potem łomotanie ustało. Zastąpił je dźwięk przypominający syczenie palnika. — Taaak? — Zdumiało mnie to, więc udałem się do jednego z przejrzystych sektorów i zerknąłem na zewnątrz. — 1? — I stała tam jakaś ludzka postać, ale
nie sądzę, żeby to był człowiek, bo z paznokcia buchał mu strumień tak rozżarzonych, że aż białych płomieni. Usiłował wyciąć sobie wejście do flaszy. Jego wysiłki poszły na marne. Wreszcie odszedł. — I już go więcej nie widziałeś? — Przeciwnie. Wkrótce powrócił z wiązką theronicznych granatów. — Co takiego?! — Przysięgam, mój panie. Wiedziałem, że mogą one przełamać interfejs, a nawet zniszczyć flaszę, wydostałem się więc przez tylne wyjście i zaatakowałem człekopodobną
istotę. — Zniszczyłeś go? — Niestety nie, ale zmusiłem go do ucieczki. Oddalił się dość pospiesznie, zostawiając bandolier granatów tam, gdzie je umieścił, przy szyjce flaszy. Zebrałem je i przyniosłem tutaj. Lung Shan machnął długim ogonem i zaprezentował mi skręconą linę, na której wisiało pięć baryłkowatych theronicznych granatów, każdy w osłonie z ołowiu. — Doskonale się spisałeś, wspaniały smoku. Chcesz jeszcze o czymś opowiedzieć?
— Nie, lordzie Kai. — Dzięki za pomoc. Chcesz, by cię ktoś zluzował na posterunku? — Nie, lordzie. — Smok pokazał kły jak bułaty. — Takiej zabawy nie miałem od kilku stuleci. Postawiłem ogry przy tylnych drzwiach i wysłałem Swawolne Niebiańskie Tygrysy, żeby sobie pohasały wszędzie dokoła. Twojej pałacowej służbie wydano broń ze zbrojowni. — Dobrze uczyniłeś. — Twoja pochwała to dla mnie zaszczyt, panie. Brak mi psów fu.
— Mnie także — odparłem i wskazałem Li Piao. — Pozwalam temu człowiekowi tutaj wchodzić. Posmakuj jego aurę, żebyś go nie pomylił z kimś, kto przybierze jego postać. Smok wysunął długi język i polizał powietrze wokół Li Piao. Starzec tylko raz drgnął. — Rozpoznam go, lordzie Kai. — Jeszcze dwoje możesz wpuszczać, Lung Shanie: Viss o Przeraźliwym Języku i jej syna, Tuvoona Dymnego Ducha. Ponieważ jednak nigdy dość ostrożności, najpierw przyślij mi wieść, a ja potwierdzę, że są tymi, za których się podają.
— Dobrze, panie. — Nie pozwól wejść nikomu innemu, nawet jeśli wcześniej ktoś taki miał moje pozwolenie. Jeśli ktoś będzie chciał wejść, to nie wpuszczaj, lecz wyślij mi jego wizerunek i aurę. — Tak zrobię, lordzie Kai. Li Piao odkaszlnął, a kiedy spojrzałem nań pytająco, odezwał się: — Potężny Lung Shanie, czy nie utrwaliłeś przypadkiem wizerunku owej człekopodobnej istoty, która próbowała się tu dostać? Lung Shan westchnął.
— Nie zrobiłem tego. Byłem zbyt zajęty obserwowaniem go. Ale mogę go opisać. — Uczyń to, błagam. — Ludzka postać, którą przybrał, była wysoka i smukła. Odziany był w szaty mandaryna i był równie butny. — Po Shiang? — zapytał mnie Li Piao. — Opis bez wątpienia mu odpowiada — przyznałem. — Pójdź do mojego pałacu, wypoczniemy. Potem się zastanowimy nad wyborem najlepszego sposobu rozwiązania tej sprawy.
Pożegnaliśmy się z Lung Shanem i polecieliśmy do mojego pałacu. Po drodze pokazałem Li Piao niemal niewidoczne sylwety Swawolnych Tygrysów i zwiewne wróżki. Spotykał przedtem ogry, ale nigdy nie widział ich w takiej liczbie. — Naprawdę zrobiłeś tutaj tylne drzwi? — spytał, lekko się uśmiechając, kiedy wchodziliśmy po schodach do głównego wejścia. — Nawet mysz wie, że należy przygotować sobie drogę ucieczki — odparłem z nutką oburzenia. — To prawda — przyznał.
Poszliśmy do mojego ulubionego salonu; kazałem służącym przynieść strawę i gorącą herbatę. Li Piao patrzył, jak odchodzą — przypominając drżące od żaru powietrze. — Wielu ich tutaj masz? — Tylu, ilu potrzebuję — odparłem. — To mój pomysł. Zapobiega kłopotom ze służbą. — Czym są? — Możesz ich nazwać emanacjami mojej woli, które zyskały trwały kształt. Potrafią wykonać wiele zadań, a kiedy nie są potrzebni, usuwają się do esencji flaszy.
— A więc się nie nudzą. — Otóż to. — Ale mogą walczyć. — Jeśli wyda im się rozkaz — przyznałem. — W przeszłości byłem dość wojowniczy, więc uznałem, że należy tak ukształtować służących, żeby mogli w razie potrzeby bronić domu. — Mądrze. — Chwila milczenia i Li Piao spytał: — A skąd bierze się żywność? — Żywność? — Na przykład ta, którą poszli
przygotować twoi służący. — Ach. Kiedy skończyłem tę flaszę, umieściłem w niej pewną ilość niezróżnicowanej materii. To z niej czerpie służba, żeby przygotować potrawy. I ja z niej korzystam przy moich projektach, chociaż często przynoszę tworzywo z zewnątrz. Naturalne tworzywa mają w sobie coś, czego próżno szukać w ich sztucznie stworzonych odpowiednikach. — Ciekaw jestem dlaczego? — Właściwie to nie wiem, lecz dobrym przykładem są laboratoryjnie wytworzone drogie kamienie. Brakuje im owych ledwo uchwytnych
właściwości ich naturalnych odpowiedników, chociaż mają identyczną budowę chemiczną. — To prawda. Li Piao pogrążył się w zadumie, a ja przypominałem sobie wydarzenia, które zaszły od śmierci Olliego; pozwoliłem, żeby otuliła nas cisza. Przyniesiono herbatę, potem makaron przyprawiony olejem sezamowym i zwieńczony cienkimi plastrami kurczaka oraz pokrojonymi warzywami. Jedliśmy w milczeniu, każdy pogrążony we własnych myślach. Skończyliśmy makaron i pojawiła się taca chrupiących oberżynowych placuszków oraz
półmisek słodko–pikantnej wieprzowiny. Dopiero teraz przemówił Li Piao: — Przypomniałeś sobie coś, Kai? — Nie. To mi wciąż umyka. — Nauczyłem się, że jeżeli zaniechać prób, często podświadomość znajduje odpowiedź. — I ja to odkryłem. — Czy pozwolisz, bym skierował twą uwagę ku czemu innemu? — Jak? Nie sądzę, żebym się na tyle odprężył, by zagrać w mah–jonga lub w
go. Li Piao spojrzał mi w oczy. Ciągle byłem w swojej normalnej postaci, więc zobaczył mroczną czerń okoloną białym rąbkiem. — Lordzie Demonie, mam wiele pytań co do natury twojej rasy. Jeżeli mam pomóc, powinienem więcej wiedzieć. Zastanowiłem się nad tym. Miał rację. Jeśli czegoś nie będę chciał powiedzieć, to odmówię odpowiedzi. — Dobrze. Pytaj. Li Piao nerwowo oblizał wargi.
— Demony nie są prawdziwymi demonami, nieprawdaż? Są czymś innym. — Dlaczego tak uważasz? — Zbyt wiele rzeczy nie pasuje. Opowiedziałeś mi na przykład o tej broni theronicznej. Początkowo sądziłem, że to nowoczesny wynalazek: naśladowanie technologii ludzi lub ewolucja waszej. Lecz im więcej docierało do moich uszu, tym bardziej skłaniałem się do zdania, że twoja rasa mają o wiele dłużej niż ludzie karabiny i granaty. Zachęciłem go pomrukiem, ale nic nie powiedziałem.
— Poza tym imiona i sposób bycia tych spośród twoich, których poznałem. Nie pasują do chińskiej tradycji, podobnie jak wojny, o których słyszałem… ta Wojna Demonów, ci bogowie, którzy są waszymi wrogami… — Być może — zasugerowałem oględnie — po prostu inaczej nazywamy rzeczy i wydarzenia, które już znasz. Może ludzie niewiele wiedzą o prawdziwych wydarzeniach w nadnaturalnych królestwach. — Być może — odparł z uporem Li Piao. — Ale jestem innego zdania. Przyglądałem mu się badawczo, temu długobrodemu, nieustępliwemu
człowiekowi. Ile byłem mu winien? Jak dużo powinien wiedzieć o istocie rzeczy? — Nóż bardziej się nadaje do naostrzenia — napomknął Li Piao. — A robotnik zasługuje na swoją zapłatę — odparłem sucho. — No dobrze. Powiem ci to, co chcesz wiedzieć. Jesteś na tyle bystry, że sam się wielu rzeczy domyśliłeś. Klasnąłem i znów wniesiono herbatę i migdałowe ciasteczka. Nalałem herbaty i rozpocząłem opowieść. — Jakieś pięć tysięcy lat temu w jednym z kosmicznych wymiarów, który
niezbyt się różnił od tego tutaj, wybuchła wojna pomiędzy dwiema frakcjami. Żeby ułatwić sobie opowieść, będę ich nazywał, jeżeli pozwolisz, bogami i demonami. Dokładne powody tej wojny zatraciły się we mgle Czasu i Racjonalizacji. Wystarczy powiedzieć, że w końcu zwyciężyli bogowie. Wygnali ocalałe demony do innego wymiaru. Zwanego Kong Shyh Jieh. Li Piao ściągnął brwi. — Pusty Świat? — Bliskie prawdy określenie. Demony przepędzono na szarą, nijaką równinę. Niebo było jasnoszare, powierzchnia, na której stały, miała
ciemniejszy odcień. Najpierw czerpały ze swej chi, żeby przeżyć, lecz przy braku jakiegokolwiek pożywienia byłyby skazane na zagładę. Na szczęście, kiedy sytuacja stawała się coraz groźniejsza, demon zwany dzisiaj Ten z Wież Blasku znalazł przejście do innego wymiaru: tego, w którym jest twój świat. — Ach! — Przejście to było styczne do twojego świata, a właściwie znajdowało się w głuszy Zewnętrznej Mongolii. Demony ściągnęły przez nie chi, dzięki której egzystowały. Sprowadziły drzewa i zwierzęta, a z
czasem zaczęły nowinki.
czerpać
kulturalne
— Aha. Zaczynam rozumieć. — Co więcej, niektórzy z nas zaczęli oddziaływać na ludzi. Czyli mamy udział w waszej kulturze, tak jak wy w naszej. — Nigdy w to nie wątpiłem. — Li Piao znów miał zamyśloną minę. — Ale dlaczego Chiny, skoro mogliście czerpać z całego świata? — Po części z powodu bliskości do tego pierwszego przejścia. A po części dlatego, że chińska cywilizacja, i to nawet za panowania mitycznych
władców, była o wiele bardziej wyrafinowana niż inne w tamtych czasach. Upodobanie do długo panujących dynastii budowało ład, który aprobowaliśmy. Umilkłem, żeby się napić herbaty i przywołać wspomnienia. — Mów dalej — ponaglił Li Piao. — To fascynujące. — Przez kolejne tysiąc lat Pusty Świat stał się o wiele mniej pusty. Sprowadziliśmy żywe istoty, a dzięki naszym zdolnościom zasililiśmy źródło przyrodzonej chi. To zaś wykorzystaliśmy, by tak ukształtować nasze otoczenie, żeby sprzyjało
maksymalnemu generowaniu chi. — To przypomina feng shui — uśmiechnął się Li Piao. Upiłem herbaty. — A jak ci się zdaje, skąd dawni Chińczycy zaczerpnęli ten pomysł? Na koniec, po tysiącach lat zamieszkiwania tam, demony nauczyły się korzystać z chi zawartej w Pustym Świecie. Pusty Świat nie był już wówczas pusty. Urodziły się tam pokolenia demonów. Lecz starsi nadal marzyli o zemście na bogach. I tak doszło do pierwszej z wojen po Wygnaniu. Umilkłem, a po chwili odezwał się Li
Piao: — No i? — No i demony przegrały. — Och. — Ale to wcale nie zapoczątkowało królowania spokoju. Wprost przeciwnie, rozwinęła się pewna tendencja: demony gromadziły chi i zasoby, przerzucały most do naszego rodzimego wymiaru, atakowały i przegrywały. Demony są uparte. W tym czasie powstała wewnętrzna rywalizacja. Zatargi między klanami demonów podtrzymywały bojowy nastrój w okresach dzielących wojny z bogami. Wreszcie jakiś tysiąc
lat temu wybuchła Wojna Demonów. Li Piao poprosił gestem o głos. Przyzwoliłem skinieniem głowy i wykorzystałem ową chwilę przerwy na napełnienie mojej filiżanki. — Przyznaję, lordzie Kai, że jestem odrobinę skonfundowany. Ile masz lat? Musiałem się nad tym chwilę zastanowić. Demony, podobnie jak w starszych chińskich kulturach, nie mają zwyczaju obchodzić urodzin po pierwszej ich rocznicy, dopóki konkretna osoba nie osiągnie sędziwego wieku. — Plus minus tysiąc pięćset lat —
odparłem w końcu. Li Piao dość dobrze ukrył zdumienie. — Czyli urodziłeś się w Kong Shyh Jieh. — Tak, ale dla mnie nie był to nigdy pusty świat. Dawno minęły czasy kolonizacji i większości wojen. Jedyną większą wojną, w której walczyłem, była Wojna Demonów. — Kiedy to zdobyłeś miano „Lord Demon”. — Tak. Podjąłem opowieść i mówiłem mu o
swoim dzieciństwie, o wczesnym zainteresowaniu garncarstwem i szklarstwem, o szkoleniu się w magii i sztuce wojennej, o śmierci rodziców i siostry w Wojnie Demonów. Opowiedziałem o zawartym po niej rozejmie, kiedy to zbudowano Arsenał Wytchnienia i złożono w nim oręż o wielkiej mocy. — Nie pojmuję, Kai, dlaczego ty i pozostałe „demony” ograniczyliście się do Kong Shyh Jieh i naszej Ziemi. Nie mieliście dostępu do innych wymiarów? — Owszem, do kilku, ale żaden nie dawał takich możliwości. Widziałeś wymiar, który wykorzystaliśmy do
pospiesznej podróży? — Tak. — Większość jest właśnie taka: nijaka. Inne są niebezpieczne albo niesamowite. Przystosowanie ich wymagałoby zbyt wiele wytężonej pracy. A my nie jesteśmy płodnymi istotami. Niegdyś Pusty Świat i Ziemia zaspokajają potrzeby wszystkich, wyjąwszy tych, którzy nadal żywią stare urazy. — Ale czemu twój lud nie wyszedł poza Ziemię? Muszą istnieć jeszcze inne miejsca kontaktu wymiarów. Pomyśl o zasobach, jakie znajdują się poza systemem słonecznym: w Galaktyce, w
całym kosmosie! Smutno potrząsnąłem głową. — To niestety nie tak wygląda. Jedyne przejścia, jakie znaleźliśmy w tym wymiarze, prowadzana Ziemię. A nasze „sztuczne” przejścia wymagają, żeby ktoś był przy obu ich wylotach. — Czar przywołania. — Otóż to. I dlatego jesteśmy, że tak powiem, zamknięci tutaj, dopóki ludzka rasa nie odnajdzie drogi na inne planety i nie przywoła nas na nie. — Przypuszczam, że to tylko wzmaga tęsknotę za rodzimym wymiarem i
dodaje mu powabu. — Tak. Choć przyznaję, że na mnie ów urok nie działa zbyt silnie. Mogę, dla urozmaicenia, stwarzać zastępcze wymiary w moich flaszach. Rozrywki dostarcza również stale zmieniająca się Ziemia. Ostatnie stulecia to odkrycia zadziwiających rzeczy. Abonuję wszystkie popularne czasopisma naukowe. — Ale… Dźwięki dzwonków przerwały Li Piao. Służący wniósł kryształową kulę, w której widniał Lung Shan. — Lordzie Kai — powiedział smok
— jedna z osób, o których wspomniałeś, chce się dostać do środka. — Kto? — Viss o Przeraźliwym Języku. — Ukaż mi jej podobiznę. Smok zrobił to, a ja przyjrzałem się tak obrazowi, jak i aurze. Wszystko się zgadzało. — To Viss. — Jest z nią jeszcze ktoś — oznajmił Lung Shan — kogo już przedtem widziałem. Zwie się Devor.
Przypomniałem sobie, że poprosiłem Viss, by go odnalazła. — Ukaż mi jego podobiznę. Smok zrobił to i ta podobizna również odpowiadała wzorcowi. — Wpuść oboje, wspaniały smoku — poleciłem — lecz nie pozwól, żeby Devor wyszedł i ponownie wszedł bez mojego wyraźnego nakazu. — Rozumiem. Obraz w kuli zniknął i oddałem kryształ służącemu. Potem spojrzałem na Li Piao.
— Wygląda na to, że będziemy mieli gości. Chcesz pozostać, wiedząc już to, czego się dowiedziałeś? — Bardziej niż kiedykolwiek, lordzie Kai. Służący wprowadzili Viss i Devora. On wyglądał okropnie — jak dzień po trzynastodniowym pijaństwie. Ona przybrała postać, którą miała, kiedy była moją nauczycielką — osoby wiecznie młodej, wytwornej, kobiecej, lecz pełnej mocy. Coś się we mnie przebudziło na ten widok. Powstałem, a Li Piao poszedł w moje ślady.
— Dzięki, o pani — powiedziałem — za przybycie i za pomoc w odnalezieniu tej… kreatury. — Po to właśnie są przyjaciele, Kai — odparła z uśmiechem, który tak pragnąłem wywołać, kiedy byłem jej uczniem. Klasnąłem i służący wnieśli herbatą. Specjalnie nie nalałem Devorowi. Viss ujęła filiżankę, wpatrzyła się w przejrzysty złocisty napój i powiedziała: — Nasze działania przypominają spoglądanie poprzez herbatę na zdobienia filiżanki. Wierzymy, że widzimy wyraźnie, ale w rzeczywistości oglądamy zniekształcony obraz.
Potaknąłem. Li Piao również. — Czegóż się więc dowiedzieliśmy? — spytała Viss. — Że bogowie stali się żądni czynu. Po Shiang najwyraźniej chciałby złamać traktat, podobnie jak chciał to zrobić półbóg, którego zabiłem na Konwentyklu. Li Piao odchrząknął. — Do tej pory, jak wynika z tego, co mi opowiedziałeś, lordzie Kai, walki pomiędzy demonami a bogami były prowokowane przez demony. Dobrze mówię?
— Tak — odparłem po namyśle. — Nie zgadzam się z tym — odezwała się Viss. — Jestem trochę od ciebie starsza, Kai Wrenie. Z tego, co pamiętam, i z tego, co mi opowiadali starsi, wynika, że demony istotnie próbowały odzyskać rodzimy wymiar, dopóki nie miały tu niczego cennego. Kiedy jednak zmieniliśmy miejsce naszego wygnania w uroczy i żyzny zakątek, to bogowie zaczęli się rwać do walki. Li Piao spojrzał na mnie. Wzruszyłem ramionami. — Być może jest to prawda. Nie podaję się za historyka, jestem
garncarzem i dmuchaczem szkła. — A także doskonałym mistrzem miecza i wojownikiem — uśmiechnęła się Viss. — Kiedy okoliczności tego wymagają — odparłem. Li Piao wydał cichy dźwięk, który mógł być chichotem, ale kiedy nań spojrzałem, wpatrywał się w swoją herbatę. — Dowiedzieliśmy się także — podjęła Viss — że psy fu, które przebywały u ciebie od Wojny Demonów, mają dla kogoś sporą wartość.
Kopnąłem Devora. Tak bardzo odpłynął, że nawet nie drgnął. Viss musiała dostrzec wyraz odrazy, który przemknął przez moją twarz. — Szkoda, że go nie widziałeś, zanim go choć na tyle nie otrzeźwiłam. Czy któraś z twoich magicznych czar lub flasz zawiera antidotum na imbue? — Dokładnie na to nie — odparłem, zastanawiając się — ale chyba mam coś, co się przyda. Zaraz to przyniosę. Zostawiłem ich i po chwili wróciłem z czarką wielkości mojej pięści, która wyglądała na wyciętą z jednej perły. Viss krzyknęła z zachwytu. Li Piao uśmiechnął się. Ja byłem mniej
zadowolony. — Nigdy się zbytnio nie przejmowałem nałogami — oznajmiłem — ale ta czara oczyszcza wszystko, co się w niej umieści. Stanąłem nad zapadniętą postacią Devora i powiedziałem kilka słów. Jego wrodzona magia przez chwilę stawiała mi opór, ale mam o wiele większą moc. Po chwili Devor od stóp do głów skąpany był w bladej srebrzystej poświacie. Zmniejszał się i zmniejszał, aż osiągnął rozmiary figurki, którą mogłem umieścić w perłowej czarze. Uczyniłem to, lecz najpierw jednym niecierpliwym gestem pozbawiłem go
odzienia. Trzymając Devora tak, żeby głowa znalazła się nad powierzchnią, wypełniłem czarę do połowy ciepłą wodą. Potem odstawiłem naczynie na półkę i kazałem służącemu czuwać, żeby Devor się nie utopił. — Przekonamy się, czy to pomoże — rzekłem. — A w tym czasie możemy kontynuować naszą dyskusję. Pozwólcie, że zacznę od wyłuszczenia moich celów. Po pierwsze, chcę odzyskać psy. Po drugie, chcę ukarać tych, którzy ośmielili się wystąpić przeciwko mnie, tak w tej sprawie, jak i mordując Olivera O’Keefe’a. Na koniec zaś chcę się dowiedzieć, czy kradzież psów i śmierć Olliego są w jakiś sposób
połączone, tak ze sobą, jak i ewentualnie z jakimś większym spiskiem. — Jasno powiedziane — przyznała Viss. — Moje pobudki są mniej osobiste. Nie trzeba wspominać, że chcę wiedzieć, kto wskazał na Tuvoona, jako na tego, który nakazał zabić twojego służącego. Co do reszty, niepokoi mnie nadmierne zainteresowanie bogów naszymi sprawami. Musimy wiedzieć, czy po tysiącu lat pokoju nie postanowili się aby zmienić w agresorów. Bo jeśli tak, to mogliby nas zaskoczyć. Rozleniwił nas ten długotrwały pokój. — Może i rozleniwił, ale nie osłabił — przypomniałem jej.
— Istotnie — stwierdziła. — Mówiłeś mi, lordzie Kai — odezwał się Li Piao — że istnieje rada bogów, układająca się z demonami w rozmaitych sprawach, w tym kiedyś i w sprawie rozejmu. Miałeś ją powiadomić, że zaatakował cię Rabla– yu. Jaką odpowiedź otrzymałeś? — Niezadowalającą — przyznałem. — I nie dziwota — wtrąciła pospiesznie Viss — skoro przyzna nie, że o tym wiedzą, równałoby się przyznaniu, że wiedzieli o zamiarze złamania łączących nas traktatów. — To prawda — orzekł Li Piao. —
Może wymaga to dalszego zbadania. Przyznałem mu rację. Rozmawialiśmy do późnej Godziny Konia, kiedy niebiosa ponad moimi górami stały się mroczne jak lśniący gagat. Devor wyglądał bardziej na śpiącego niż na otumanionego, ale postanowiłem, że zostanie w uzdrawiającej kąpieli. Zaproponowałem Viss gościnę, lecz odmówiła, bo chciała rzucić okiem na Tuvoona i jego więźniów. Li Piao zgodził się zostać; zadzwonił do rodziny w Godzinie Zająca i powiadomił ich, że wyjeżdża na parę dni do przyjaciół. Ogry były zajęte pilnowaniem granic mojej flaszy, więc osobiście
odprowadziłem Viss do wyjścia. Była uosobieniem solidności i powagi, ja zaś myślałem, że jest nadzwyczajną demonessą. Powróciłem do swoich komnat, żeby spać i śnić. Pod koniec Godziny Małpy, kiedy to palce zdradliwej jutrzenki muskają niebo, obudziłem się ze snu, w którym rozmawiałem z Ba Wa. Akurat go zapytałem, czy wie, dlaczego Tuvoon przystał na zaaranżowanie zabójstwa Olliego. Głos tego pętaka był cichy, ale wyraźnie słyszałem, jak mówi: „Pewien demon znalazł nas, jak tam węszyliśmy, i nadał robotę. To było wczoraj. Mówił, że gość może się tu
znaleźć dziś wieczorem, bo często tędy chadza w soboty. Demon zaproponował nam monetę shen, a jak się zgodziliśmy, dał nam parę. Powiedział, że Tuvoon będzie w mieście za dwa dni. Jutro mieliśmy dostać resztę”. Inny demon! Usiadłem w łożu, o mało nie krzycząc z zachwytu. Właśnie to sobie chciałem przypomnieć! Ba Wa nigdy nie powiedział, że to Tuvoon osobiście zorganizował zabójstwo. Devor też nie — to Tuvoon wprowadził go do całej tej sprawy. Kim więc był demon, który nadał robotę tym pętakom? Wstałem, podszedłem do biurka i
zwilżyłem pałeczkę tuszu. Kilkoma krótkimi pociągnięciami pędzelka nakazałem Ba Wa, żeby się u mnie zjawił i przyprowadził Wong Panga, drugiego demona, któremu darowałem życie owego wieczoru w parku. Powiadomiłem Lung Shana, żeby oczekiwał na gości i dał mi znać, gdy się zjawią. Zadowolony z siebie, przywdziałem szaty o żałobnej bieli, haftowane w sowy. Najlepiej wzbudzić w nich tyle strachu, ile się tylko da. Kiedy słudzy dali mi znać, że Li Piao się obudził, poprosiłem go, żeby do mnie dołączył i zjadł ze mną śniadanie
na uroczym tarasie, z którego roztaczał się widok na ogrody kwitnących wiśni i magnolii. Starzec spojrzał znacząco na mój strój. Wyjaśniłem mu, wciąż jeszcze rozradowany: — Tej nocy sen ujawnił mi to, o czym nie pamiętałem. Ba Wa wspomniał o innym demonie, który może mieć związek z tym wszystkim. Wezwałem Ba Wa. — I chcesz go przerazić. — Istotnie. Ponieważ Ba Wa może mi się jeszcze przydać, wolałbym nie uciekać się do tortur. Na wszelki
wypadek kazałem mu przyprowadzić kogoś, kogo uważa za przyjaciela. Li Piao nie okazał zakłopotania, skosztował cząstkę dojrzalej brzoskwini. — Mądre posunięcie. Lung Shan powiadomił mnie, że zjawiły się dwa pomniejsze demony. Za pośrednictwem kryształowej kuli zbadałem ich aurę, a potem nakazałem służącym, żeby sprzątnęli po śniadaniu. Kilkoma poruszeniami palców rzuciłem urok, który nadał łagodnemu Li Piao pozór masywnego demona o brudnozielonej skórze, wygiętych rogach i oczach fasetkowatych jak u muchy.
Skończyłem w chwili, kiedy służba przyprowadziła Ba Wa i Wong Panga przed moje oblicze. Obaj łotrzykowie byli przerażeni. Żółtawa skóra Ba Wa była blada, Wong Pang poszarzał. Jak tylko mnie ujrzeli w szatach o grobowej bieli, natychmiast padli przede mną plackiem i bili tymi swoimi czółkami głupców o podłogę. — Przestańcie, wy nędzne kanalie! — zagrzmiałem. Uspokoili się tak nagle, jakbym ich zamienił w kamień. — Powstańcie i spójrzcie mi w oczy!
Posłuchali, choć wyglądało na to, że woleliby tego nie robić. Podczas naszych poprzednich spotkań Ba Wa posiadł cnotę milczenia. Musiał się podzielić zdobytą wiedzą z Wong Pangiem, bo i ten głupek trzymał jęzor za szpiczastymi zębami. Wpatrywałem się w nich oczami tak zwężonymi, że sprawiały wrażenie mrocznych szczelin. Leniwie gładziłem pochwę z mieczem. — Chcę was o coś zapytać, pełzający w prochu nędznicy. Odpowiedzcie, to może daruję wam życie. Ba Wa energicznie potakiwał. Wong
Pang wydał skrzek, który mógł oznaczać: — Słucham, o wielki i wspaniały. Przemówiłem do basowym jak grzmot.
nich
głosem
— Kiedy Ba Wa mówił o wydarzeniach, które (doprowadziły do zamordowania przez was mojego służącego, wspomniał, że zjawił się u was demon i opowiedział wam o obyczajach Ollie — go, żebyście go mogli zabić. Ba Wa pojął, że chcę potwierdzenia. — Tak, Lordzie Demonie, właśnie tak powiedziałem i powiedziałem prawdę.
— Ten sam demon obiecał wam zapłatę w monetach shen. Obaj potwierdzili, kiwając głowami. — Kto to był? — To był Ten z Wież Blasku, Lordzie Demonie — odpowiedzieli jednym głosem. Zmarszczyłem brwi, a oni wzięli to za oznakę niewiary. — To był on! — zapewnił mnie Ba Wa. — Był! Naprawdę! — pisnął Wong Pang. — Ten z Wież Blasku, wielki władca demonów. Widziałżem go na
licznych świętach i na Konwentyklu. Nie ma pomyłki. — Cisza! — ryknąłem i nie zaprotestowałem, kiedy zadrżeli i padli na podłogę. Oni się płaszczyli, a ja rozmyślałem. Ten z Wież Blasku był zaiste demonem wielkiej sławy, szanowanym. Należał do pierwszych Wygnańców, odkrył przejście na Ziemię. Potem, w czasach dynastii Shang, zdobył sławę jako wódz wojsk, a następnie jako pośrednik w kontaktach z ludźmi. Za jego pierwszego panowania demony przemieszkiwały w Chinach, dzięki swojej mocy przybierając wygląd niektórych postaci
z chińskiej mitologii. (Zadziwiające, jak szybko wykonuje polecenia chłopstwo i niższe warstwy arystokracji — a Chiny w owym czasie były feudalne — kiedy król ma po swojej stronie demony.) Później takie bezpośrednie mieszanie się w ludzkie sprawy uważano za niewłaściwe, ale wówczas była to dla demonów najlepsza metoda gromadzenia chi, tak niezbędnej do przekształcenia Kong Shyh Jieh w miejsce nadające się do życia. Czy Ten z Wież Blasku zniżyłby się do pertraktowania z taką demonią mierzwą? Kiedy jedliśmy lunch podczas Konwentyklu, dowiedziałem się, że Ten
stał się kimś w rodzaju buddyjskiego mnicha. Mieszkał w Królestwie Demonów w okolicy, którą ukształtował według własnego pomysłu. Było to piękne, lecz surowe miejsce i wielu twierdziło, że bardziej przypomina Prapoczątek niż nowe ziemie. — I zaklinacie się, że na pewno zjawił się u was Ten z Wież Blasku? — spytałem srogo. — Tak! — potwierdził Wong Pang. — To na pewno był on, Lordzie Demonie! Jak rany! Ba Wa był ostrożniejszy. — Pewnie, że wyglądał jak Ten z
Wież Blasku, szefie. Ale jedne demony mogą wyglądać jak inne, no nie? Przytaknąłem i zastanowiłem się nad kolejnym pytaniem. — Powiedziałeś, że ten demon dał wam po monecie shen, jako zaliczkę za wasze usługi. Macie nadal którąś z tych monet? Wong Pang zakwilił z rozpaczy. Ba Wa smutno potrząsnął głową. — Wydałem, szefie. utrzymania ciągle idą w górę.
Koszty
— Racja. Minęło wiele miesięcy. Raczej nie należało żywić na to nadziei
— powiedziałem i Wong Pang przestał mamrotać. — Nadal jednak chciałbym zobaczyć którąś z tych monet. Jeśli się wam uda którąś odzyskać, to mi ją przynieście. Zaczęli kiwać głowami, pragnąc się przypodobać. — Ale chcę zobaczyć tylko tę monetę — ostrzegłem — co do której bez wątpliwości będziecie mogli zaświadczyć, że dał ją wam lub waszym koleżkom Ten z Wież Blasku. — Jasne, szefie! — zapewnili. — I nie wspominajcie nikomu ani o naszej rozmowie, ani o tym zarzucie!
Skłonili się niziutko. — Nikomu! — Rozumiecie, pętaki?
warknąłem.
—
Żal było patrzeć na ich uniżoność. Trochę złagodziłem ton, żeby głos przestał przypominać basowy grzmot. — Może was nagrodzę, wykonacie to zadanie.
jeśli
Ba Wa się uśmiechnął, a potem raz– dwa przybrał pokorną minę. — Radość służenia tak wielkiemu panu to jedyna nagroda, jakiej pragną takie zera jak my. Poszukamy monety shen.
— I zatrzaśniemy gęby na kłódkę — dodał Wong Pang. — Znakomicie. Odprawiłem ich. Li Piao popatrzył na mnie. — Czym właściwie jest moneta shen? Raził mnie ostry kontrast pomiędzy groteskową twarzą, jaką mu nadałem, a jego szlachetnym głosem. Jednym gestem rozwiałem iluzję. — Moneta shen to… Pamiętasz, jak opowiadałem wcześniej o staraniach wypędzonych demonów, żeby wzmocnić swoją chi oraz chi nowej krainy?
— Oczywiście. — Wtedy zaczęto używać monet shen. Przypominają chińskie monety, są okrągłe, z otworem pośrodku. — Ciekaw jestem, kto od kogo zapożyczył ów kształt? — uśmiechnął się Li Piao. — Nie wiem — odparłem — ale przypuszczam, że ludzie zapożyczyli go od nas, bo najwcześniejsze chińskie monety przypominały muszelki lub narzędzia. Tak czy owak, moneta shen zawiera pewną ilość chi. Czasami jest to chi tego, kto ją puszcza w obieg, innym razem chi wzięte z zasobów. Chodzi o to, że ową chi można ściągnąć z monety
shen i wykorzystać na wiele sposobów. — Lub zachować na przyszłość — dorzucił Li Piao. — Czyli mógłbyś wykryć, kto to zrobił, gdybyś zdołał zbadać którąś z monet shen, jakimi zapłacono tym małym demonom. — Pewnie tak — przyznałem — choć trudno mi uwierzyć, że Ten z Wież Blasku wdawałby się w jakieś interesy z takimi kreaturami. — Któż to taki ów Ten z Wież Blasku? — spytał Li Piao. Powiedziałem mu i właśnie kończyłem opowieść, kiedy zjawiła się Viss o Przeraźliwym Języku. Ponownie
przybrała postać uroczej, choć srogiej mistrzyni miecza. Przekonałem się, iż liczę na to, że pozostanie przy tych upodobaniach. — Cześć, chłopaki — rzuciła. — Jak Devor? Potem zdumiała się, zauważywszy moje szaty. — Czyj to pogrzeb? A może powinnam spytać, czyj to będzie pogrzeb? — Na razie niczyj — zapewniłem ją. — Ponownie przepytywałem tę demonią mierzwę. Przypomniałem sobie coś, co chciałem wyjaśnić.
— I? — I powiedzieli, że to Ten z Wież Blasku był owym demonem, który dał im monety shen, żeby napadli na Olliego, i zapewnił, że Tuvoon dopłaci resztę. — Nie! Nie wierzę, żeby ten stary fajtłapa przerwał swoje medytacje na wystarczająco długi czas, żeby uknuć aż taką intrygę. — Dokładnie to samo sobie pomyślałem — brzmiała moja odpowiedź. — O wiele bardziej prawdopodobne jest, że jakiś dureń przybrał jego postać. Bardzo łatwo zmylić tę demonią hałastrę.
— O tak. — Viss się zadumała. — Wszelako, chyba że te pętaki widziały jedynie iluzję, nie jest łatwo podrobić świetlaną postać, którą Ten sobie upodobał od czasów dynastii Qin. — Tego nie wziąłem pod uwagę — odezwałem się. — To brak stałej substancji — wyjaśniła. — Trochę badałam tę sprawę, ponieważ Tuvoon jest po części eteryczny. Chodzi o to, że materialnemu ciału trudniej jest przybrać eteryczną formę i vice versa. — Nigdy mi to nie sprawiało kłopotu — odparłem, zdumiony.
— Wren, mój drogi uczniu, podejrzewam, że nawet nie wiesz, jak bardzo jesteś uzdolniony. Bardziej przypominasz demony z najwcześniejszych dni Wygnania niż ze swojego pokolenia. A już na pewno masz większą moc niż te, które urodziły się w ciągu ostatnich pięciuset lat. Jak ci się zdaje, czemu tak ochoczo oddają cześć Zabójcy Boga? — Nie zastanawiałem się nad tym — odparłem szczerze. Viss zaszczyciła Li Piao przyjacielskim uśmiechem. Przysiągłbym, że starzec zarumienił się jak nastolatek.
— Nasz Kai Wren — rzekła doń ze śmiechem — za bardzo stał się artystą. Jaka szkoda, że nie narodził się w bardziej wojowniczych czasach. Marnują się jego uzdolnienia do sztuk walki. Zadumałem się nad tym, przypominając sobie, jak łatwo przywołałem swoją moc, kiedy mnie rozwścieczyło zamordowanie Olliego, ale nie powiedziałem ani słowa na ten temat. — Pytałaś o Devora — stwierdziłem, żeby skierować rozmowę na inne tory. — A tak. I jak ten opój?
— Kiedy do niego zajrzałem, odniosłem wrażenie, że zniknęła większość skutków nadużycia imbue. A resztki kaca tylko ułatwią nakłonienie go do udzielania odpowiedzi. — Doskonale. — Przyjrzała się mojemu strojowi. — Masz zamiar zachować szatę Pana Śmierci? — A czemu by nie? — To może i ja powinnam zmienić swój wygląd na bardziej przerażający. Jej skóra zaczęła zmieniać barwę ze złocistobrązowej, charakterystycznej dla cieszącej się dobrym zdrowiem młodej Chinki, na ceglastoczerwony.
— Nie! — zaprotestowałem. — Nie? — Spojrzała na mnie ze zdumieniem. — Uważam — wyjaśniłem pospiesznie — że raczej powinnaś zostać w tej uroczej postaci. Wypróbujemy na nim metodę dobry demon kontra zły demon. — Czy to aby nie za bardzo oklepane? — spytała, lecz jej skóra zaczęła jaśnieć. — Chęć znalezienia sprzymierzeńca nigdy nie przemija — zapewniłem Viss. — A twój przyjaciel człowiek?
— Zamierzałem go usadowić tak, żeby mógł widzieć i słyszeć, sam nie będąc widzianym. — Spojrzałem na Li Piao. — Jeżeli Devor wymieni jakieś miejsca czy ludzi, mógłbyś mi dać znak, czy to prawda. — Mam być czymś w rodzaju wykrywacza kłamstw? — spytał. — Och, mamy czary, które wydusiłyby z niego prawdę — odparłem niedbale — ale to bolesna procedura, no i taki stary kłamca jak Devor na pewno ma dużą wprawę w fałszowaniu odpowiedzi. Dostarczyłbyś informacji o wiele bardziej wartościowych niż zwyczajna prawda.
— Z przyjemnością, lordzie Kai — rzekł Li Piao. — Powiedz tylko, gdzie mam usiąść i jak przesyłać ci wieści. Uczyniłem to. Przeszliśmy do zupełnie pustej komnaty o ścianach z purpurowego szkła, na których widniały tajemnicze złote trygramy. Posadzka była ukształtowana jak skorupa świętego żółwia. Kazałem służbie wnieść udrapowane białym jedwabiem siedziska dla mnie i dla Viss. Devor będzie stać. Jednym ruchem wyrzuciłem go z perłowej czary. Opadł na posadzkę jak mokra kłoda i urósł do naturalnych rozmiarów.
— Wstań! — rozkazałem. Z trudem to zrobił. Nagi i mokry, budził współczucie. Nadużywanie imbue bardzo źle nań podziałało. Kiedyś był dumnym złocistym demonem z zielonymi skrzydłami i sterczącymi rogami, który przychodził do mnie na partyjki go. Teraz jednak jego skóra zmatowiała, przybrała barwę zużytej miedzianej tabliczki na zardzewiałym żelazie. Przemoczone skrzydła oklapły, ich zieleń nabrała brudnawego odcienia wodorostów. Nawet rogi wygięły się i osłabły. Szybko sprawdziłem, czy nie wywołał tej żałosnej iluzji, żeby
wzbudzić w nas współczucie, ale stał przed nami prawdziwy Devor. — Nadużyłeś mojej gościnności, Devorze. Wpatrywał się we mnie mętnymi oczami, które powinny się iskrzyć jak szmaragdy. Żałosne. — Czemu wprowadziłeś do mojej flaszy tych ludzkich czarodziejów, Devorze? — Imbue — wymamrotał. — Więcej, niż od wieków widziałem. — Za to! — Plunąłem, a moja ślina zmieniła się w ogień, który opadł na
posadzkę, znacząc jeden z trygramów ukrytych w szylkrecie; były to trygramy ciepła i jeziora, oznaczające wielką dysharmonię. — Devorze — odezwała się Viss — skąd ludzcy czarodzieje wiedzieli, jak się z tobą skontaktować? — Pojęcia nie mam. — Wzruszył ramionami. Warknąłem. zabrała głos:
Viss
z
pośpiechem
— To nie wystarczy, Devorze. Lord Demon ma święte prawo cię zabić. — No, to do dzieła! — mruknął. —
Łeb mi pęka. — Mógłbym sprawić, Devorze, że przeżyjesz — powiedziałem z łagodną pogróżką — i że będzie cię bolała nie tylko głowa. — Powiedz nam, co tylko zdołasz, Devorze — nalegała Viss. — Przywołali mnie — odparł. — Poprzez którą z bram? — zapytała. — Nową, tę w Atlancie. Nigdy przedtem nianie przechodziłem. Miała zabawny smak. — Smak? — przynagliła go Viss.
— Aurę. Zupełnie obca demonom magia. — A czyja w takim razie? — Ludzka? — Wzruszył ramionami. — Nie zastanawiałem się. Byłem zalany. Wygrałem garść shen od Oblubienicy Nocy. Po raz pierwszy od bardzo dawna. — Spróbuj sobie przypomnieć — poddałem mu. Łypnął na mnie i posłuchał. Z widocznym wysiłkiem. Kłębuszki puchu spłynęły ze skrzydeł i zawirowały wokół kostek Devora.
— A może magia bogów? — powiedział z zastanowieniem. — Od dawna nie kosztowałem bramy bogów, ale niektórzy z tych zuchów od czasu do czasu przemykają się przez nią na partyjkę. To była dla mnie nowina, choć ciekaw byłem, dlaczego mnie to zdziwiło. — Grasz z nimi? — spytałem. — Taaa. — Jakie są stawki? — Moneta shen, imbue. — Devor wzruszył ramionami. — Imbue pochodzi
z Prapoczątku. Trudno je tutaj zrobić. Starałem się sobie przypomnieć, ile lat miał Devor. Uświadomiłem sobie, że mógłby być jednym z pierwszych Wygnanych. Miałby więc ponad sześć tysięcy lat, wyszedł cało z nie wiadomo ilu bitew, a teraz był nałogowcem grającym z odwiecznymi wrogami o działkę. Niemal mu współczułem. Niemal. — Opowiadałeś o moich psach fu któremuś z bogów, co to z nimi grywasz? — Pewnie tak. — Przygryzł wargę, z takim wysiłkiem starał się to sobie przypomnieć, i ukazały się kropelki krwi, przypominającej płynne złoto. —
Tak. Opowiedziałem kilku z nich. Badałem grunt, na wypadek gdybyś się zdecydował je sprzedać. Viss wręczyła mu lnianą chusteczkę, żeby otarł krew z wargi. — Podaj nam, Devorze, imiona bogów, z którymi grywasz. — A co, jeżeli ich nie znam? — spytał z chytrym błyskiem w oku. — W głowie mi straszliwie łupie. — Mogę sprawić, żeby łupało jeszcze bardziej — oznajmiłem — tak że zatęsknisz za obecnym łupaniem. Devor aż się skrzywił. Skulił się na
chwilę. Akurat rozważałem ponaglenie go za pomocą małego trzęsienia ziemi wewnątrz jego czaszki, kiedy powiedział: — Kaupaetis. — Znakomicie — odezwała się Viss, patrząc na mnie. Odebrałem sygnał od Li Piao, że widzi wizerunek tego boga. Skinąłem głową. — Abesteyne. — Dalej — zachęciła go Viss, uzyskawszy ode mnie potwierdzenie.
I popłynął strumień imion: Teekahaire, Wenobee, Zvichy, Montocryxe, Hayati, Thet–Bibo, Moxabanshy, Skywamish. Po każdym z nich Li Piao informował, że ma wizerunek, potwierdzając tym samym, że Devor nie opowiada bzdur. Na koniec strumień zmienił się w strużkę i dla kilku imion Li Piao nie zdołał przywołać wizerunków. Ponieważ nie wiedziałem, czy to oznacza, że Devor usiłuje nas oszukać, czy też że jego otumaniony imbue umysł nic już nie może sobie przypomnieć, na wszelki wypadek utrzymywałem na poziomie tortury ból ostrych razów, jakie zesłałem na jego przygarbione ramiona.
— Sądzę, że powinniśmy dać Devorowi wypocząć — zasugerowała Viss. — Nagrodzić go za fiasko? — Dać mu możliwość przypomnienia sobie jeszcze czegoś. — No dobrze — przystałem, choć niechętnie. W rzeczywistości dość miałem gniewu i torturowania. Poza tym zaniepokoiło mnie to, co się kryło za tą listą imion. Skinieniem dłoni ponownie zmniejszyłem Devora. Włożyłem go do perłowej czary i oddałem służbie, nakazując, żeby go chroniła przed
utonięciem. Po namyśle przykazałem, żeby tkwiącemu w uzdrawiającej kąpieli Devorowi podano filiżankę jakiegoś napoju i lekki posiłek. Jeżeli miał pod dostatkiem imbue, to pewno nic nie jadł przez jakiś czas. Potem zabrałem Viss z owej komnaty i poprowadziłem do mojego ulubionego salonu. Kiedy szliśmy korytarzami, powiedziałem: — Nie przyszło mi na myśl, że będzie ich tak wielu. Zachmurzyła się. — Tak, rozumiem, co masz na myśli. Chociaż to drobiazg w porównaniu z
tym, ilu ich mieszka w Prapoczątku i w innych wymiarach. — Tak, pojmuję twoją myśl. Ciekaw jestem, czy wśród podanych przez Devora znajduje się również prawdziwe imię Po Shianga. Zauważyłem też, że pośród graczy nie było Rabla–yu. — Niepokojąca myśl — przyznała. — Na pewno wielu się sprzysięgło przeciwko nam. Znaleźliśmy się w moim ulubionym salonie, przyłączył się do nas Li Piao. Rozkazałem służącym, żeby przynieśli gruszkowego wina i przygotowali ucztę. Dużo czasu upłynęło od brzoskwiń, które zjadłem na śniadanie, i umierałem
z głodu.
6 Mijające dni zmieniały się w mijające miesiące, a my nie dowiadywaliśmy się niczego użytecznego. Devor, po podaniu listy imion, już nam niczego nie powiedział o bogach i ich intrygach. Przysięgał, że jego zainteresowanie psami fu wynikało tylko i wyłącznie z ceny, jaką ewentualnie mógłby za nie uzyskać. W końcu go uwolniłem, bo zbyt wiele demonów wiedziało, że Viss go pojmała na moje polecenie. Obyczaje i zasady rządzące naszą rasą nie pozwalają więzić bez końca jednego z nas, obojętnie, czy by to robił Zabójca
Boga czy ktoś inny. Rozważałem magiczne wzmocnienie uzależnienia Devora od imbue i jednoczesne wszczepienie mu fizycznej niezdolności tolerowania tego paskudztwa, żeby wymiotował za każdym razem, kiedy się naćpa. Ale nie zrobiłem tego. Kiedy Devor przebywał w mojej flaszy, jego organizm został oczyszczony. Nie było to może miłe, ale za to gruntowne. Jeżeli znów pozwoli, żeby to świństwo niszczyło mu życie, to owo odtrucie i tak było dla niego wystarczającą karą. Dwaj ludzcy czarodzieje, Fu Xian i
Ken Zhao, niewiele wiedzieli o Po Shiangu. Ich wrodzone, dość duże uzdolnienia magiczne, zostały zwiększone w podobny sposób — choć nie aż w takim stopniu — jak ja to zrobiłem ze zdolnościami Li Piao. Po Shiang najwyraźniej życzył sobie, żeby jego ludzcy giermkowie okazali się jak najbardziej użyteczni. Ci dwaj mogli być naszymi więźniami i nadal nimi byli, zwłaszcza że uznano, iż zginęli w pożarze, który strawił ich dom w Atlancie. Viss zaproponowała, że przetrzyma ich w swojej flaszy, a ja skorzystałem z jej uprzejmości. Po Shiang najwyraźniej miał coś do mnie. Nie życzyłem sobie dwóch jego sługusów w mojej twierdzy.
I tak mijały bezowocnie tygodnie, a kiedy się zorientowałem, że lada moment zmienią się w bezowocne miesiące, uznałem, że nie można już dłużej odkładać sprawdzania nawet najniklejszych tropów. Wcześniej, dokładnie przestrzegając etykiety, przeprowadziliśmy dochodzenie za pośrednictwem szacownych osób trzecich, jak na przykład lorda Swizzlediza. Teraz osobiście zacząłem poszukiwać koleżków Devora. Może imbue zmyliło go co do wagi tego lub tamtego, ale chyba cała reszta nie była aż tak otumaniona.
Nie dawało to wielkiej nadziei, lecz przynajmniej ratowało przed bezczynnością. Raz czy dwa próbowałem zacząć nowy projekt — czarę, która zastąpiłaby tę ofiarowaną Li Piao. Ale rzadko robiłem coś więcej niż ugniecenie gliny, bo wspomnienia rozpraszały moją wenę. Nadpływały obrazy Olliego powieszonego na drzewie, zmiecionego szczytu Końskiego Łba lub zielonych płomieni, za pomocą których Żar Ognia osłabił moją chi. Nie potrafiłem zignorować natarczywego przeczucia, że za pozornym „wszystko jest jak zawsze” kryje się wzbierająca burza. Zacząłem od Gorącego Kwiatuszka,
ale się zawiodłem. Jej związek z Devorem miał na celu dobrobyt i rozrywki. Odeszła, kiedy musiał sprzedać swoją flaszę. Pożegnałem ją, bez trudu opierając się jej otwartym zachętom, bym został jej kolejnym sponsorem, i zamyśliłem się nad tym, jak bardzo Gorący Kwiatuszek różniła się od Viss, która stawała się coraz bardziej serdeczna, w miarę jak narastały moje kłopoty. Oblubienica Nocy nie była lepsza. Zaliczała się do tych młodych ponurych fanatyczek, którym skutecznie wmówiono, że demony są z gruntu złe. Źle się czułem w jej towarzystwie, bo stale nawiązywała do tych ustępów
świętych ksiąg ludzi, w których przedstawiano nas w jak najgorszym świetle. Rozpytywałem o Łazika, ale najwyraźniej odbywał jedną z tych swoich długich podróży, dzięki którym zyskał swoje imię. Musiałem się zadowolić Bałwaniskiem i Krętaczem. Ci dwaj przynajmniej poświęcili trochę uwagi swoim boskim towarzyszom gry, ale — poza potwierdzeniem paru podanych przez Devora imion — nie dowiedziałem się od nich niczego nowego. Te niepowodzenia raczej nie poprawiły mi humoru. Na niebie w
mojej flaszy szalały burze, a słudzy nabrali biegłości w łapaniu rzeczy, którymi w gniewie rzucałem. Chyba nie muszę wyjaśniać, że mało kto mnie odwiedzał. Jedynie Li Piao z niezmąconym spokojem zjawiał się co tydzień na partyjką i rozmową. Nawet Viss i Tuvoon zaczęli zapowiadać swoje rzadkie odwiedziny. — Czemu nie porozmawiasz z Tym z Wież Blasku? — zapytał Li Piao, kładąc czarny lśniący kamień na jednym z punktów styku na planszy go. — A co by to dało? — odparłem. — Z całą sprawą łączy go jedynie to, że ktoś sobie pożyczył jego postać, żeby
porozmawiać z parą durnych demonów. — Istotnie — rzekł Li Piao. — Sądziłem jednak, że mógłby coś wiedzieć. Mówiłeś, że jest bardzo stary, nawet jak na kogoś z twojej rasy. — I niemal całkiem się odizolował — odparowałem. — Też prawda. Minęła prawie godzina, zanim jeden z nas się ponownie odezwał. I znów Li Piao stawił czoło burzy. — A co z płatnerzem Siedem Palców?
— To znaczy? Li Piao wzruszył ramionami. — Jeżeli szykuje się wojna, to może ktoś go prosił o wykucie nowego oręża. — Hmm. I znów milczenie. — Są inne sposoby rozpoznania przygotowań do wojny — upierał się Li Piao — niż wypytywanie lekkomyślnych ludzi o to, co ewentualnie zauważyli i zapamiętali. Długo mu się przyglądałem. Nie tylko mówił rozsądnie, ale i miał nade mną
ogromną przewagę w grze. Przy go, grze strategicznej, szachy wydają się łatwe — po części dlatego, że ruchy są tak zwodniczo proste. — Czemu cię to obchodzi? — zapytałem. — Bo jesteś moim przyjacielem. — Jestem człowiekiem.
demonem.
A
ty
— No i? — Nasze wojny nie będą miały na was żadnego wpływu. Nigdy nie miały. — Czy to odmienia naszą przyjaźń?
Westchnąłem. Ludzkie uczucie. Chociaż… byłem przywiązany do Olliego, a przywiązanie to było równie realne jak gładki kamień, który trzymałem w dłoni. — Nie — odparłem — to nie ma wpływu na naszą przyjaźń. Poradź mi, co powinienem zrobić. Li Piao skinął głową. — Porozmawiaj z Siedmioma Palcami. Czy macie bankierów, zwłaszcza takich, którzy płacą odsetki w shen? — I owszem.
— Dowiedz się, czy ktoś gromadzi duże ilości chi. — To może nie być łatwe. — Mimo to spróbuj. — Dobrze. — I porozmawiaj z Tym z Wież Blasku. — Jeszcze coś? — Zastanowię się. Graliśmy w milczeniu. Nie zdecydowałem się poddać, więc Li Piao wygrał wysoko. Kiedy odszedł,
zawołałem o kielich gruszkowego wina; sączyłem je i obmyślałem plany na poranek. Li Piao miał rację. Głupio postępowałem. Skończyłem wino i poszedłem do sypialni. Na zewnątrz rozwiały się chmury burzowe, na aksamitnym nocnym niebie migotały gwiazdy. Spałem głęboko i dobrze. Następnego dnia odwiedziłem Siedem Palców. Słyszałem, jak łomocze w kuźni, więc nie zawracałem sobie głowy frontowymi drzwiami. Siedem Palców nie mieszka w jednej z moich flasz. Większość demonów w nich nie mieszka, na wszelki wypadek — bo a
nuż odcisnąłem na nich złe piętno. Siedem Palców wraz z uroczą córką mieszka w posiadłości położonej na niższych stokach Sokolego Szczytu. Góra kryje w sobie bogactwo minerałów i rud metali. Zadbali o to rodzice Siedmiu Palców, kiedy kształtowali te okolice. Mieszka tu również szczep wesołych krasnoludów uwielbiających górnictwo. Nie żartuję. Wydobywają rudy metali ze śpiewem na ustach i sprzedają je Siedmiu Palcom. A on przekuwa urobek na oręż. Czasami płaci im swoimi wyrobami, ale najczęściej dostają monety shen. A wiecie, na co zużywają chi? Na uzupełnienie złóż w Sokolim Szczycie. To obieg zamknięty.
Na przestrzeni stuleci bywałem od czasu do czasu w tej posiadłości. Ceramika i szklarstwo mają raczej niewiele wspólnego z pracą w metalu, lecz do niektórych z moich farb i polew najlepsze są surowce z Sokolego Szczytu. Sam mógłbym stworzyć złoże, ale efekt nie byłby wart włożonego weń wysiłku, więc kupowałem to, co mi było potrzebne. Siedem Palców zawsze miło mnie witał — to także zawdzięczałem uśmierceniu Chaholdrudana. Oparłem się o kawałek poskręcanego metalu, który mógł być zarówno rzeźbą, jak i odpadem, i przyglądałem się, jak Siedem Palców kuje. Jego postać niewiele się różniła od tej, którą
przybrał podczas wydanej przez siebie kolacji na Konwentyklu; tułów był nieco dłuższy, żeby pomieścić dwie dodatkowe pary ramion. Po chwili się zorientowałem, że jego dłonie mają po pięć palców, ale za to i po dwa kciuki. Sprytne. Siedem Palców zauważył mnie po jakimś kwadransie. Mruknął coś, odłożył robotę, żeby się hartowała, i przywlókł się ku mnie. — Lordzie Demonie. — Siedem Palców. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Dodatkowy kciuk sprawiał dziwaczne
wrażenie. — Nie chciałbym cię odrywać od pracy. — Nie ma sprawy. I tak już niedługo zrobiłbym sobie przerwę. Gorąco przy tej robocie. — Co robisz? — Jen chiang dla Mąciwiatra. — Ma kłopoty? — Najwidoczniej. Mówił, że jakieś kapryśne, postrzelone chochliki sieją zamęt, który mu się nie podoba. Ma zamiar na nie zapolować.
— Używając en Shiang? Siedem Palców wzruszył ramionami. — Zamówił też trochę stalowych grotów do strzał. Starałem się nie okazywać zbytniego zainteresowania. — Ktoś jeszcze ma podobne kłopoty? — Parę osób — odparł Siedem Palców. — Nie zbieram wszystkich zamówień na broń: za dużo biorę i nie pracuję na łapu — capu. Łagodnisia była kiedyś moją uczennicą. Jest dobra w tej robocie, założyła własny interes. Z tego, co wiem, miała sporo roboty. — Oto skutki życia we flaszy —
stwierdziłem. — Omija mnie całe zamieszanie. — Bo ja wiem. — Siedem Palców wytarł swoje trzydzieści palców (i dwanaście kciuków) w czarną jak sadza szmatę; potem odrzucił dodatkowe ramiona. — Słyszałem, żeś się wplątał w kabałę z Devorem i jakimiś ludzkimi czarodziejami. — To prawda. — Słyszałem też, że skradziono twoje psy fu. Zdumiało mnie rozplotkowanie tak rzekomo odizolowanych przedstawicieli naszej rasy. Muszę trochę podokuczać
Viss na ten temat. — I to prawda. — Odnalazłeś je? — Nie. — Ale uwolniłeś Devora. — To nie on je zabrał. Zrobili to ludzie. — Ludzie? — Do nich doprowadził trop. — Zastanowiłem się, ile powiedzieć, i zdecydowałem, że trochę zataję. — Do ludzi i do ich ewentualnego sojusznika.
— To demon? — Lepiej będzie, jeśli na razie zatrzymam to dla siebie. — Rób, jak uważasz. — Kowal sprawdził ogień, uznał, że wszystko jest, jak trzeba. — Wejdź do domu, napij się herbaty i zamień słowo z moją córką. — Nie chciałbym sprawiać kłopotu. — Chodźże! Poszedłem. Lepiej go było nie zrażać; poza tym herbata mogła być dobra. Siedem Palców zaprowadził mnie do pokoju, który zdobiły wytworne, niemal
abstrakcyjne rzeźby ze starannie wypolerowanego drewna. Nie były pomalowane, zaledwie tu i ówdzie muśnięte kolorem — przeważnie metalicznym — niemal ukrytym w wygięciu lub cieniu. — Robota mojej córki — powiedział, szorstkością maskując dumę. — Nazywa to Potem. Wygląda na to, że wszystkie łączy wspólny temat. Rzecz jasna, nie mam pojęcia, co ona chciała tym wyrazić. To nie na mój rozum. Kiedy wyszedł, chodziłem od rzeźby do rzeźby i przyglądałem się wygładzonym, splatającym się formom, które wydobyła z drewna. Im dłużej
patrzyłem, tym bardziej byłem przekonany, że to nie abstrakcja, jak to na początku uznałem, lecz umykało mi ich znaczenie. Muśnięcia barwy przypominały mi maski lub osłony. Musiałem pokonać chęć zdrapania farby, zdrapania i przekonania się, co się pod nią kryje. Iluzja, zmylenie… usłyszałem ciche kroki, prawie całkiem stłumione przez gruby dywan, i opuściłem dłoń, którą nie wiedzieć kiedy wyciągnąłem, cofając wysunięty pazur. — Frapujące — powiedziałem do gospodarza i gospodyni zamiast powitania.
Siedem Palców się rozpromienił. Zwiewny Księżycowy Promyk wyglądała na wstydliwie zakłopotaną. Dostrzegłem to, bo tego dnia przybrała postać bardziej zbliżoną do ludzkiej. Jej włosy nadal opadały kaskadą srebra, a skóra była jak ciemnoniebieska noc, lecz przybrała kobiece kształty i przyodziała mniej materialne partie ciała w jedwabne pantalony i kaftanik. Z kłopotliwej sytuacji wybawiło nas pojawienie się kilku krasnoludzkich górników pchających stolik z podwieczorkiem. Siedem Palców dał znak, żebym usiadł przy stole z lśniącego czereśniowego drewna — banalna rzecz przy owych rzeźbach, lecz i tak
przynosząca chlubę talentom stolarza. — Może tu usiądziesz? — powiedział Siedem Palców. — Pozwoliłem sobie kazać przynieść nie tylko herbatę. Głodny jestem. — Nie wiedziałem, że twoi ludkowie zajmują się czymś jeszcze poza górnictwem — rzekłem, siadając. — Ostatnio — uśmiechnęła się Zwiewny Księżycowy Promyk — chyba w trakcie minionych dwustu lat, niektórzy mieli dość pracy w kopalni. Włączyliśmy ich do domowej służby. Upodobanie do skrupulatności sprawia, że łatwo ich przyuczyć do takich prac.
— Zastanawiam się, czy to nie wpływ wymiaru zamieszkanego przez ludzi? — odezwałem się. — Dzisiejsi ludzie już nie znają swojego miejsca. — Być może — odparła, nalewając herbaty. — A może to jedynie zwykła ciekawość. Rozmawialiśmy tak nad filiżankami znakomitej herbaty oraz wspaniałym marynowanym melonem i kluseczkami. Delikatnie kierowałem pogawędką ku sprawom, które nie dawały mi spokoju: ku bogom, broni, wojnie i magii. Ojciec i córka okazali się przydatni. Siedem Palców uwielbiał mówić o swoim fachu — o swojej sztuce. Dowiedziałem się
od niego, że „w obiegu” było o wiele więcej potężnej broni, niż przypuszczałem. — Od czasu kradzieży z arsenału… — zaczął. — Co takiego?! — Nie wiedziałeś? — Do niedawna mało się udzielałem towarzysko. Siedem Palców zmarszczył brwi. — To było chyba ze dwadzieścia lat temu. W pobliżu arsenału nastąpiło trzęsienie ziemi. Nikt nigdy nie był w
stanie dowieść, czy było to dzieło natury, czy magii. Zwiewny Księżycowy delikatnie prychnęła.
Promyk
— Nigdy nie uwierzę, że to był przypadek. — Powiedziałem, córko, że nigdy tego nie dowiedziono — przypomniał jej ojciec. — Trzęsienie tak bardzo uszkodziło zewnętrzny mur arsenału, że naruszyło to magiczne osłony. Wybuchł też pożar. Do naprawienia szkód przywołano rozmaitych rzemieślników. Po zakończeniu robót przeprowadzono inwentaryzację i okazało się, że brakuje paru rzeczy.
— Co zniknęło? Siedem Palców był nieswój. — Parę skrzyń broni theronicznej, trochę broni robionej „na osobę”. — Jak na przykład miecz mojego ducha? — Całkiem możliwe. — Co przez to rozumiesz? — Ta część, w której trzymano miecze ducha i im podobny oręż, została całkowicie zniszczona. Nawet ja nie byłem w stanie dokładnie powiedzieć, co zabrano, a co uległo zniszczeniu.
— I nikogo nie oskarżono? Siedem Palców westchnął. — Ja się tam nie znam na polityce, ale dotarło do mnie, że sądzono, iż jeśli bogowie się dowiedzą, ile dawnego oręża jest w obiegu, uznają, że łamiemy warunki traktatu zawartego po Wojnie Demonów. Zwiewny Księżycowy Promyk wyszeptała coś, co brzmiało jak: — Uważam, że ktoś właśnie tego chciał. — Wspomniałeś mi kiedyś powiedziałem ostrożnie —
— że
naprawiłeś miecz mojego ducha. — Tak, na prośbę Oblubienicy Nocy. — I mówiłeś, że zwróciła miecz do arsenału. — Powiedziałem, że był przechowywany w Arsenale Wytchnienia. Uznałem, że to ona go tam złożyła. Oblubienica Nocy to osobliwa istota. Boi się demonów, choć sama jest z naszej rasy. Uważam, że życzyła sobie, żeby wszystko było w porządku. Przypomniałem sobie rozmowę z Oblubienicą Nocy i gotów byłem przyznać rację Siedmiu Palcom.
— Wyjawiłeś mi jednak — ciągnąłem — że teraz Viss ma miecz mojego ducha. — Zgadza się. — Skąd to wiesz? — Bo swego czasu skorzystano z wróżb, żeby wykryć, gdzie jest teraz brakująca broń. Wybrałem twój miecz, bo całkiem niedawno nad nim pracowałem. — Sam wróżyłeś? — Nie. Zrobił to Lodowa Czapa na polecenie obecnej rady. — Zdajesz sobie sprawę, że to
wskazuje, iż Viss była jedną z osób, które doprowadziły do uszkodzenia i okradzenia arsenału. — Tak. — To dlaczego… — Bo zaprzeczyła temu i powiedziała, że znalazła twój miecz na pół zakopany w ziemi o kilka mil od arsenału. I ona, i Tuvoon pomyślnie przeszli testy na prawdomówność. I znów Zwiewny Księżycowy Promyk delikatnym parsknięciem wyraziła swoje niedowierzanie. Zignorowałem to. — Poprosiłeś ją, żeby oddała miecz
do arsenału? — Rada to zrobiła. Viss odmówiła. — O? — Powiedziała, że skoro już raz zginął, to może znów zaginąć. Wypomniała wszystkim, że w czasie stuleci, jakie minęły od budowy Arsenału Wytchnienia, do obiegu wróciło całkiem sporo mieczy ducha. Rada nie miała pretekstu do upierania się przy swoim, zwłaszcza że jej członkowie chcieli wszystko utrzymać w tajemnicy. — I mieli po temu ważne powody — przyznałem, wspominając Wojny
Demonów oraz wcześniejsze wendetty pomiędzy demonami. — Tak. Rozumiem ich motywy. Zastanawiałem się jednak, czy pojąłem jej motywy. Napiliśmy się jeszcze herbaty i zjedliśmy kolejne przysmaki przyniesione przez krasnoludy. Wreszcie nadszedł czas, żebym się pożegnał. — Dokąd się teraz udasz, Lordzie Demonie? — spytała Zwiewny Księżycowy Promyk, bo chyba wyczytała coś w czerni moich oczu. — Mam zamiar pójść za radą przyjaciela — odparłem — i odwiedzić Tego z Wież Blasku.
Odchodząc, stałem się po równi wichrem i prędkością. Uniosłem się ku niebu, połyskującemu różowością i złotem zachodu, nastawiłem się na długi lot. Ten z Wież Blasku był właścicielem wspaniałych ziem na nie zamieszkanych rubieżach Pustego Świata. Ten nie był wielkim zwolennikiem wszelkich nowoczesnych udogodnień — telefonów i faksów, które demony zapożyczyły od ludzi — a teraz reagował już na próby skontaktowania się z nim według swego kaprysu, lecz kiedy się spotkaliśmy na Konwentyklu, wyraźnie dał do zrozumienia, że będę
mile witanym gościem. Leciałem całą noc i następny dzień. Krajobraz pode mną zmieniał się z realistycznie ukształtowanego terenu, w który przekształciły pustkowia tysiące lat demoniej pracy i magii, w coś, co musiało odpowiadać przeszłości owego wymiaru: teren szary i płaski, o powierzchni szorstkiej jak siatkowa osłona okna i tak samo zniekształcającej widzenie. Kiedy po raz pierwszy dostrzegłem lśnienie wież — wyniosłych i majestatycznych, zapraszających mnie poprzez surową równinę — już ponownie zapadał mrok.
Chi nie gromadzi się szybko, zwłaszcza kiedy jest niezbędne do wytworzenia tego, co potrzebne do życia. Gdyby demony nie potrafiły się przemienić, korzystając z chi, w formy zdolne przetrwać na mizernych zasobach Kong Shyh Jieh, toby nie przeżyły. Wygnańcy nie zmarli, ale minęło wiele stuleci, zanim mogli dostatecznie przekształcić nowe miejsce swojego pobytu. Do tego czasu sprowadzano z Ziemi — przede wszystkim z Chin, bo tak było najwygodniej — to, co sprawiało, że można było przeżyć w Kong Shyh Jieh. Kiedy kształtowanie terenu stało się możliwe, rozgorzała dyskusja. Gdyby, jak początkowo
zamierzano, Kong Shyh Jieh miało przypominać Prapoczątek, ziemskie materiały nie pasowałyby. Można by je co prawda z wielkim nakładem środków zmienić w pierwotne surowce i tak przetworzyć, żeby odpowiadały założeniu, ale nie wszystkim się ten pomysł podobał. Demony, podobnie jak ludzie, przywiązują się do rzeczy, a „umeblowanie” Kong Shyh Jieh symbolizowało zwycięstwo nad niemal całkowitą beznadzieją i niemożliwością. Toteż wypracowano kompromis. „Ogólnodostępne tereny” Kong Shyh Jieh zostaną ukształtowane tak, żeby można było do tego wykorzystać sprowadzane tworzywo. Powstanie wielki rezerwat, stworzony na wzór
Prapoczątku, żeby potomkowie Wygnańców nie zapomnieli o swoim dziedzictwie. Tym, którzy wielce się zasłużyli naszej rasie, dano w nagrodę wielkie obszary ziemi. Mogli je kształtować według swego upodobania. Właśnie się zbliżałem do jednego z takich nadziałów. Ten z Wież Blasku postanowił ukształtować swoje ziemie na podobieństwo jednego z bardziej efektownych obszarów Prapoczątku. Obecny przydomek wyrażał uznanie dla mistrzostwa jego dokonań. Przypominał też każdemu, kto ma wyczucie historii, że Ten był jednym z nielicznych pozostałych przy życiu Wygnańców, że widział Prapoczątek i mieszkał tam. A
na dokładkę uświadamiał tym, którzy mierzą wartość osoby jej bogactwami, że Ten miał pod dostatkiem chi i mógł ukształtować swoje ziemie, nie uciekając się do sprowadzanych materiałów. Pojmuję, że niektórzy z jego współczesnych uznali, iż zwariował, kiedy zaczął topić fortunę nagromadzonej chi w tej robocie. Wątpię, czy któryś z nich kwestionowałby dzisiaj jego mądrość lub pełnię władz umysłowych. Długi lot bardzo mnie zmęczył, lecz to, co się przede mną pojawiało, dodało mi sił. Smukłe igły czystego, białego
blasku wznosiły się z kryształowych diun, które chwytały blask w maleńkie fasetki i rozpraszały w drobne tęcze. Kiedy się wystarczająco zbliżyłem, dostrzegłem, że owa świetlna zasłona nie jest nieruchoma, lecz faluje w skomplikowany sposób, chwytając chi, i sama się w ten sposób zasila, a kiedy strumień chi staje się zbyt silny, kieruje go ku wnętrzu. Już to wcześniej widziałem i podziwiałem. Teraz też się zachwyciłem, myśląc, że jeśli Prapoczątek istotnie tak wyglądał, to nic dziwnego, że pewni szaleni fanatycy byli gotowi rozpocząć krucjatę, żeby odzyskać dla naszej rasy .ojczysty
wymiar. I nic dziwnego, że bogowie byli tak potężni, skoro mogli z tego korzystać od urodzenia. Wniknąłem w zasłonę blasku i poczułem, jak znika moje zmęczenie. Zniknęła również odrobina strachu, o której nawet nie wiedziałem. Gdyby Ten nie życzył sobie moich odwiedzin, na pewno oddałbym resztki chi temu systemowi i ruszył na piechotę w długą powrotną podróż do domu. Znakomity sposób na wypłoszenie komiwojażerów. Przeszedłem przez zasłonę i ujrzałem wieże: na tle zielonkawego nieba, niczym sylweta futurystycznego miasta, odcinały się twarde, zimne słupy białego
blasku, lite bryły o różnej wysokości. Nie było tam nic, co by odwracało uwagę od ich surowego piękna: żadnych roślin, ptaków ni pojazdów. Jedynie pomiędzy głazami pełzał jakiś mięsisty sukulent przypominający zdziczałą czerwonawą portulakę i transportował chi ku wieżom. Kwiatów nie było. Skoro już dotarłem na miejsce, przybrałem swą ulubioną demonią postać przyodzianą w czerwony i złoty strój, którego dopełniał kapelusz z piórkiem. Ruszyłem ku wieżom, stąpając ostrożnie, żeby nie poprzewracać głazów. Ten z Wież Blasku wiedział, gdzie
jestem, zanim uszedłem kilkaset jardów. — Witaj, Kai Wrenie — rozległ się w powietrzu głos. Rozejrzałem się, ale nikogo nie zobaczyłem. — Witaj — odparłem. — Postanowiłem poważnie potraktować twoje zaproszenie. — Właśnie widzę. — Jeżeli to nieodpowiednia pora… — Ależ skąd. Prawdę mówiąc, jest to najpomyślniejszy czas. Dla ciebie. Stłumiłem mało eleganckie „Hmm?” i powiedziałem:
— Rad jestem, że tak sądzisz. — Nie sądzę, Wrenie. Wiem to. Podejdź do pierwszej wieży, jaką napotkasz. Tam się z tobą spotkam. — Dziękuję, panie. Wypuściłem skrzydła podobne do skrzydeł Devora, chociaż moje były ciemnoniebieskie, a nie zielone. Uniosłem się w powietrze. Nie starałem się wybrać jakiejś wieży. Byłem przekonany, że ta właściwa mnie przechwyci. W miarę jak się zbliżałem, wieże traciły swoją biel. Mieniły się barwami obcej tęczy: fiołkoworóżowymi, umbrą,
cytrynowym, turkusowym, bursztynowym, gagatowym. Wznosząca się nade mną wieża zaczęła się skrzyć miedzią, kiedy przed nią wylądowałem. Rosnące tu gumowate sukulenty były białe, co tworzyło rażący oczy kontrast. Wieża, nawet z tej odległości, nie przypominała żadnej ludzkiej budowli. Żadnych kamieni, zaprawy murarskiej, betonu — jedynie żywe, delikatnie pulsujące skupienie chi. Ten musiał być przeraźliwie bogaty według wszelkich miar, nawet i tych z Prapoczątku. Zastanawiałem się, czy bogowie nie zaczęli mu zazdrościć. Wewnątrz wieży dostrzegłem jakiś
ruch; przypomniałem sobie o dobrych manierach i padłem na twarz. Podczas Konwentyklu biesiadowaliśmy jak równy z równym, lecz tutaj byliśmy w jego włościach, w królestwie, które bardziej należało do niego, niż do jakiegokolwiek ziemskiego króla należała jego dziedzina. Zwięzłe słowa podniosły mnie na nogi. — Powstań, Kai Wrenie, Lordzie Demonie, Zabójco Boga. Wiedz, że jesteś tu mile witany. Uczyniłem, co mi nakazano. Parę stóp przede mną, otulona w blask wieży jak w pelerynę, stała postać tak zwyczajna i przyziemna, że poczułem
się nieco rozczarowany. Zamiast ciała z płomienistego blasku, w którym się pojawił na Konwentyklu, Ten z Wież Blasku przybrał postać drobnego mieszkańca Dalekiego Wschodu, przygarbionego ze starości, podpierającego się smukłą drewnianą laską. Odziany był w skromną szatę z białego jedwabiu, zniekształcone stopy były bose. Zwalczyłem pokusę, żeby przybrać jeszcze skromniejszą postać i wygrać. — Wywołałeś spore zamieszanie, Kai Wrenie. — Czyżby? Sądziłem raczej, że namieszano w moim życiu.
— Być może. Być może to jedno i to samo. Iluzja wplata nas w Koło. Zamrugałem. Byłyżby prawdą pogłoski, że prastary demon stał się buddystą? Wiadomo, że zdarzały się jeszcze dziwniejsze rzeczy. Starczy pomyśleć o Oblubienicy Nocy i jej podobnych, którzy woleli zapomnieć, że sami stworzyliśmy legendę o naszej niegodziwości. Najlepszą odpowiedzią było milczenie, więc milczałem. Po pewnym czasie Ten zaszurał stopą i stuknął laską, chyba zniecierpliwiony. — Przeprowadzałem dochodzenie w sprawie śmierci mojego służącego,
Olivera O’Keefe’a, panie. — Jak mówiłem, robiłeś zamieszanie. — I ja… — W wielkim skrócie przedstawiłem mu łańcuch skojarzeń, który doprowadził mnie do kogoś, kto przybrał jego postać. Czcigodny demon badawczo mi się przyglądał oczami skromnego człowieka. — Moją postać? A skąd wiesz, że to nie byłem ja? Nie wiedziałem, co powiedzieć. Zwyczajnie uznałem, że ktoś o jego mocy i prestiżu nigdy nie wchodziłby w
układy z takim ulicznym śmieciem. Szukałem odpowiedzi, a Ten z Wież Blasku podjął: — Aczkolwiek to nie byłem ja. — Wiedziałem, że nie chciałbyś mieć do czynienia z tymi plugawymi osobnikami — stwierdziłem. — Twoje rozumowanie jest błędne, Kai Wrenie. Twoja ignorancja dorównuje twojej bucie. To czyni cię użytecznym dla innych. Rozgniewałem się, ale pulsująca wokół mnie chi skłaniała do ostrożności. Odruchowo spróbowałem podłączyć się do tej energii, lecz przekonałem się, że
nie uda mi się skorzystać choćby z ułamka procentu tego, co pulsowało wokół ranie. Nie miałem wątpliwości, że Ten zdołałby wykorzystać całość. — Jesteś twórcą, wojownikiem i marzycielem, Kai Wrenie, ale nigdy nie byłeś politykiem. — Istotnie, nie byłem. — Biorąc pod uwagę twoje talenty i sławę, nie była to rozsądna decyzja. — Demony są z natury samotnikami! — Nie zgadzam się. Uważam, że wolisz w to wierzyć. Przemyśl to, czego doświadczyłeś w ciągu ostatnich
miesięcy. Napotkałeś grupy przyjaciół, sojuszników, nauczycieli i uczniów. Może nie żyjemy w takich tłumach, jak ludzie w swoich miastach, ale jesteśmy towarzyskim ludem. — Skoro tak mówisz. — Mówię i mam rację. Dowiedziałem się tego, po co tu przybyłem. Nie musiałem tu tkwić i znosić naigrawań tego zwariowanego starego głupca. A jednak pozostałem. Zbyt wiele jeszcze nie wiedziałem. — Chodźmy w bardziej komfortowe miejsce, Kai Wrenie. Uważam, że musimy porozmawiać.
Właściwie był to rozkaz, więc usłuchałem, choć dość niechętnie. Potem miałem powody, żeby się wstydzić swego braku kurtuazji. Ten z Wież Blasku zaprowadził mnie do komnaty przypominającej wnętrze sopla lodu — o ile w ogóle przypominała coś z Ziemi. Dał znak, żebym usiadł na otomanie, obitej niebieskawo–białą tkaniną zwaną w ojczystym języku demonów falyss. Ciekaw byłem, czy to było prawdziwe falyss, wykonywane z włóknistej wyściółki strąków niewielkiego krzewu rosnącego w Prapoczątku, czy syntetyczne. Dopytywanie się o to nie byłoby zbyt uprzejme; mogłoby
świadczyć, że podejrzewam Tego o kontakty z domeną, którą władali nasi wrogowie. Ograniczyłem się więc do pochwalnych pomruków i czekałem, aż Ten zacznie rozmowę o tym, o czym, jego zdaniem, należało pogadać. — Spokój jest za bardzo przeceniany — rzekł, kiedy już obaj mieliśmy puchary szafranowego trunku. — Dostrzegłeś to, Kai Wrenie? Starannie rozważyłem odpowiedź. — Radowałem się spokojem, o czcigodny. Zyskałem czas na sztukę, wypoczynek, rozmyślanie o wielkich tajemnicach. Wolę spokój od wojny.
— Nie wszyscy twoi koledzy by się z tobą zgodzili, Kai Wrenie. Wojna to najszybsza metoda zmiany status quo. Zachmurzyłem się. — Moi koledzy, o czcigodny? Kogo masz na myśli? Ten mruknął cicho z irytacją. Spojrzenie, jakim mnie obrzucił, sprawiło, że poczułem się jak małe dziecko, jak się nagle okazało, słabe na umyśle. Nie było to miłe uczucie. — Po co tu przybyłeś, Kai Wrenie? — Żeby zdobyć informacje, panie.
— I jesteś zadowolony z tego, czego się dowiedziałeś? — Tak, panie. — Dlaczego? Przecież mogłem cię okłamać. Dziwne, ale takiej możliwości w ogóle nie brałem pod uwagę. — A okłamałeś, panie? — Nie. Wierzysz mi? Wziąłem odrobinę własnej chi i spróbowałem wyczuć prawdę. Ten nie usiłował zablokować tej próby, więc przez chwilę widziałem jego aurę o
fraktalnych zarysach, co świadczyło, że mówi prawdę. — Tak, panie. — Lecz tym razem sprawdziłeś moją prawdomówność. — Tak. — Czy byłeś równie ostrożny podczas każdego zbierania informacji? Moja błękitna skóra pociemniała. — Nie, panie. — A dlaczego? Odpowiedziałem mu szczerze.
— Nazwano mnie Lordem Demonem, o czcigodny. Wiem, że jestem niebezpieczny, i ci, z którymi rozmawiałem, też o tym wiedzą. Efekty okłamywania mnie byłyby takie, że nikt by ich niefrasobliwie nie ryzykował. — A jeśli nie zrobili tego przez lekkomyślność? — Panie? — A jeżeli można było zyskać tak wiele, że pewne ryzyko, w tym przypadku twoją reakcję, uznano za możliwe do przyjęcia? Nie podobał mi się kierunek, jaki przybierała rozmowa, lecz pragnąłem,
żeby mówił dalej. — Chodzi ci o próbę zamordowania mnie przez Rabla–yu? — Tak. Choć i w tym przypadku mogło być zupełnie inaczej, niż sądzisz. — Niespiesznie odstawił puchar. — Albo niż ci wmówiono. — Wmówiono? — Z kim rozmawiałeś po śmierci Rabla–yu? — Z wieloma demonami, panie. Przez chwilę i z tobą. — Tak, lecz z kim najpierw?
— Z Viss o Przeraźliwym Języku. Byłem w szoku po walce z Rabla–yu… i po strzale z broni theronicznej tak blisko mnie. Ten uśmiechnął się niewesoło. — A tak, broń theroniczna. Jak na zakazany oręż, stała się ostatnio dość powszechna. Powiedz uczciwie, Kai Wrenie: na Konwentyklu rozsiewano pogłoski, że to Rabla–yu przyniósł tę broń, a ty ją obróciłeś przeciwko niemu. Czy istotnie tak było? Obserwowałem starego demona. Theroniki były nielegalne. Przyznanie, że miałem taką broń przy sobie, mogłoby mnie narazić na karę, gdyby Ten tak
postanowił. Naraziłoby również Viss na przepytywanie, czego już na pewno nie chciałem. Ten czekał cierpliwie na moją odpowiedź, a być może i poddawał mnie jakiemuś magicznemu testowi, sprawdzając, czy powiem prawdę. — Nie, o czcigodny. Miałem tę broń w kieszeni. Choć nie wiedziałem, że tam jest. — O? I znów odpowiedziałem szczerze. — Wsunęła mi ją do kieszeni Viss o Przeraźliwym Języku. Wiedziała, że były
już zamachy na moje życie, i chciała mi zapewnić możliwość samoobrony. Kiedy znalazłem się w opałach, przypomniałem sobie o jej darze i skorzystałem z niego. — Powiedz mi, Kai Wrenie, czemu się zjawiłeś na Konwentyklu? Nie pojawiałeś się tam przez setki lat. — Cóż, Viss i Tuvoon uważali, że powinienem więcej bywać. — Dziwne, nieprawdaż, że Viss nakłaniała cię, byś się pojawił na tak licznym zgromadzeniu, skoro, jak sama przyznała, mogło ci tam grozić niebezpieczeństwo?
— Na pewno zaczęła się tym martwić dopiero wtedy, kiedy już wszystko zaplanowaliśmy. — Lecz nie starała się być blisko ciebie czy też chronić cię w jakiś inny sposób? Zastanowiłem się nad tym. — Nie, panie, ale jestem Kai Wren, Lord Demon. Nie potrzebuję niańki! — Ale, jak widać, była ci potrzebna nielegalna, zakazana broń. Na to nie znalazłem odpowiedzi. Cała ta sytuacja stała się dość szczególna, kiedy spojrzałem na nią z jego punktu
widzenia. — I to nie był pierwszy w ostatnich czasach zamach na twoje życie, Kai Wrenie, nieprawdaż? — ciągnął Ten. — Nie pierwszy zamach przy użyciu broni theronicznej? — Nie pierwszy, panie — Miałem wrażenie, że siłą wyciąga się ze mnie te słowa. — Tak też myślałem. Trochę niepokoju wywołało ścięcie wierzchołka Końskiego Łba. Nie powiadomiłeś o tym, ale zrobił to ktoś, kto był w pobliżu. — Kto?
— Mój bratanek, Łazik. — Łazik! Starałem się go odnaleźć. Czy powiedział, kto do mnie strzelał? — Tak. — Kto? — Naprawdę chcesz wiedzieć? — Oczywiście! — Więc musisz obiecać, że nie wybiegniesz stąd, rozwścieczony, gdy ci powiem. Powinniśmy jeszcze porozmawiać. — Obiecuję. — Zawsze zdążę zabić
drania, godzinę wcześniej lub później. — Łazik przysięga, że strzelała Viss o Przeraźliwym Języku. Wpatrywałem się weń, zaszokowany; pragnienie zemsty wyciekało ze mnie jak wino z rozdartego bukłaka. — Viss? Łazik musiał skłamać. — Nie kłamał. To była Viss. — Viss by nie chybiła — upierałem się ponuro. — Jest jednym z najniebezpieczniejszych członków naszej rasy. — Owszem — przyznał Ten — a ty
jakbyś o tym zapomniał w swoich z nią konszachtach. — Przecież była moją nauczycielką! — Viss była nauczycielką wielu demonów, a nawet kilku bogów. — Przecież mi pomagała! — Czyżby? Ileż to się dowiedziałeś dzięki jej „pomocy”? Zadumałem się. Czy naprawdę dużo się dowiedziałem podczas mojego śledztwa? Nie zbliżyłem się do wykrycia zabójcy Olliego, zniknęły moje psy fu i były co najmniej dwa zamachy na moje życie. Wszystko, czego
dokonałem, to wypuszczenie paru latawców, zadanie iluś tam pytań i rozegranie kilku partyjek z Devorem. — Niezbyt wiele — przyznałem. — Ale Viss by nie chybiła! — Łazik temu zapobiegł — oznajmił Ten — trącając ją w ramię. Próbował cię ostrzec, zanim umknął do kryjówki. Przypomniałem sobie, że Viss mówiła mi coś podobnego. Co za sprytny sposób na odwrócenie od siebie uwagi! Dlaczego nie zaproponowała, żebyśmy zapytali Łazika, kto strzelał? Dlatego, że nie chciała, bym wiedział, czy dlatego, że już szukała Łazika i wiedziała, że się go nie znajdzie?
— Jak to się stało, że Łazik się tam akurat znalazł? — zapytałem. — Czy to aby nie za dogodny zbieg okoliczności? — Ani trochę. Łazik chciał się przyjrzeć grze w mah–jonga, którą Devor rozgrywał z Oblubienicą Nocy, Łagodnisią i Bałwaniskiem. Znudziło go to i postanowił zbadać górę; jest opętany pragnieniem znalezienia kolejnych przejść z tego wymiaru do innych. Obiło mi się to o uszy. To właśnie Łazik odkrył kilka z najnowszych przejść do innych wymiarów, w większości nie nadających się do niczego. — Natknął się na Viss w samą porę i
popsuł jej strzał. — Dlaczego powiedział?
mi
o
tym
nie
— A uwierzyłbyś mu? — Mógłbym prawdomówność.
sprawdzić
jego
— A w tym czasie Viss zabiłaby was obu. Uciekł, ale najpierw dał ci wyraźnie do zrozumienia, że cię uratował. Miał nadzieję, że dzięki temu łatwiej mu uwierzysz, kiedy nadejdzie czas, żeby ci więcej wyjawić. — Ale nie przyszedł do mnie!
— Ostatnio często spotykałeś się z Viss. Bał się jej. — I miał po temu powody — odparłem ostro. — Wyjaśnij mi, o czcigodny, dlaczego Viss mnie po prostu nie zabiła, skoro pragnęła mojej śmierci? Sam powiedziałeś, że często się widywaliśmy. — Bo tak naprawdę Viss wcale nie chce, żebyś umarł — odparł Ten. — Chce politycznego zamieszania. A doprowadziłoby do tego zastrzelenie Lorda Demona z theronicznej strzelby; już Viss by się o to postarała. Odebrałeś jej tę możliwość, bo postanowiłeś sam przeprowadzić dochodzenie. Więc
zaaranżowała kolejny zamach. — Przecież dała mi theronika! — Owszem. Uważam, że Rabla–yu miał ci go odebrać i zabić cię. Wtedy ona w odwecie zabiłaby Rabla–yu. Wiesz przecież, że te pistolety są tylko dwustrzałowe. — Skoro chciała, żeby Rabla–yu mnie z niego zastrzelił, to po co dała ten pistolet mi? — Sądzę, że chciała cię obciążyć winą za kradzież z Arsenału Wytchnienia. Odnalazłaby większość „zaginionego” oręża w twojej flaszy i triumfalnie oddała do arsenału. Na
pewno okrzyknięto by ją bohaterką. — Starasz się mi powiedzieć, że to Viss zaaranżowała kradzież z arsenału? — Tak. Dzięki temu wpadły jej w ręce niektóre miecze ducha i sporo theroników. Nawet jeżeli oddała dziewięćdziesiąt procent zdobyczy, pozostałe dziesięć zapewniło jej znakomite uzbrojenie. A jeśli jeszcze uszkodziła to, co oddała… — Po co? — Żebyśmy się nie dozbroili, wierząc, że to niepotrzebne? — Ten wzruszył ramionami. — Tu wkraczamy na grunt domysłów.
— Sądzę, że już od jakiegoś czasu tam błądzimy. — Więc mi nie wierzysz? Leciutko postukałem pazurami otomanę.
w
— Dałeś mi do myślenia, ale, jak sam powiedziałeś, większość to domysły. Powinienem sam przepytać Viss. Ten z Wież Blasku nie sprawiał wrażenia zadowolonego. — Mogę ci powiedzieć, dlaczego zabito twojego służącego. — Dlaczego?
— Usiłowano go skłonić, żeby cię zdradził. Odmówił. Musiał umrzeć, bo za dużo wiedział. — Ollie powiedziałby mi, gdyby ktoś mu to proponował! — W owym czasie byłeś zajęty realizowaniem artystycznego projektu. Przypomniałem sobie przepiękną flaszę, zieloną i pomarańczową. Taki byłem wówczas z niej zadowolony. I tak wiele się wydarzyło od tamtej pory. Czy zabrałem ową flaszę z pracowni? — Podejrzewam — ciągnął Ten — że O’Keefe powiedziałby ci o tym tego wieczoru, kiedy go zabito,
prawdopodobnie po kolacji. Z wolna potaknąłem. To byłoby podobne do Olliego — uważałby, że sprawa jest zakończona, i dlatego nie chciałby burzyć mojego zadowolenia z dobrze wykonanej pracy. — Ale czemu tak to po wariacku zrealizowano? Mogli to przecież zrobić tak, żeby wyglądało na dzieło zwykłego bandyty, człowieka! Po co było mieszać w to Tuvoona? Mogłem go przecież zabić! — Nie sądzę. Byli bardzo ostrożni. Czyż Viss nie przerwała pojedynku, zanim stał się zbyt zażarty?
— Owszem — przyznałem. — A co byłoby, gdybym go nie wyzwał na pojedynek, a tylko zaatakował? — Sam powiedziałeś, że Viss jest groźna. Na pewno by cię wtedy powstrzymała, może zabiła. Jednak te okoliczności uczyniły z ciebie znakomitego zakładnika. — Czemu mieliby mnie wykorzystać jako zakładnika? — Jesteś właścicielem wielu cennych rzeczy, Kai Wrenie. W tym dwóch ostatnich psów fu. — Już nie — odparłem z goryczą. — Co one mają z tym wspólnego?
— Dokładnie nie wiem, lecz wiem, że są istotami magicznymi. W początkach Wygnania demony bały się ich o wiele bardziej niż innych tworów bogów. — A mimo to bogowie je porzucili — zadumałem się — jak tylko nas przegnali. — Na to wygląda. Rozmyślałem nad tym, co mi powiedział Ten z Wież Blasku. Coś się w tym kryło, ale nie byłem przekonany, czy mam mu uwierzyć. W końcu to on jeden przekazał słowa Łazika i… — Skąd wiesz, że proponowano Olliemu, żeby mnie zdradził?
— Łazik usłyszał o tym od Devora. Nie wiem, gdzie Devor to posłyszał. — Sam go mogę zapytać — rzekłem, wstając, jakbym chciał odejść. Ten powstrzymał mnie władczym gestem. — Co zamierzasz teraz zrobić, Kai Wrenie? — Pomówić z Viss. — Powtórzyć jej moje słowa? — Być może. Masz coś przeciwko temu?
— Tyle tylko, że możesz przez to ucierpieć. Uśmiechnąłem się. — Nie jestem takim głupcem, za jakiego mnie uważasz. Zabezpieczę się. Nawet jeżeli Viss jest niewinna, prawdopodobnie się wścieknie, kiedy jej powiem, o co ją oskarżasz. — Wciąż wierzysz w jej niewinność? — Wierzę w zachowanie własnego osądu. Przeciwko niej mam jedynie twoją relację o tym, co Łazik widział i słyszał. To trochę mało, żeby potępić przyjaciela.
— Skorzystaj ze swej magicznej mocy, Kai Wrenie, i sprawdź moją uczciwość. Mówię ci prawdę. — To, co uważasz za prawdę, o czcigodny. Sam muszę poznać prawdę. Ten jakby zapadł się w siebie; wiedziałem, że opuściła go ochota na dyskusję. Stałem spokojnie, dopóki znów się do mnie nie odezwał. — Dobrze więc, Kai Wrenie. Jeśli chcesz to zrobić, pozwól, że ofiaruję ci dwa niewielkie dary, dzięki którym łatwiej zniesiesz to, co, jak się obawiam, cię czeka. Skłoniłem się sztywno. Ten ciągnął:
— Po pierwsze, użyję swojej mocy, żeby cię przenieść w bardziej uczęszczane okolice. Nie chcę, żebyś był narażony na atak podczas długiego lotu. — Dziękują, panie. — I pozwolę ci zaczerpnąć chi z moich zapasów, żebyś odbudował swoje zasoby energii. Nie chciałbym, żebyś tam wrócił osłabiony. To istotnie była wielkoduszna oferta. — Dzięki, panie. Jestem wdzięczny. Ten wykonał obiema rękami gest i coś się oddzieliło od ściany. Kiedy podpłynęło ku mnie, spostrzegłem, że
jest to wirujący walec, nieco szpiczasty na końcach. Nawet bez przygotowań wyczuwałem promieniujące chi. Czułem na skórze mrowienie. — Mocno uchwyć walec — nakazał Ten — i skieruj strumień do wnętrza. Uważaj, żebyś się nie przeciążył. Jego ostrzeżenie nie było bezpodstawne. Nadmiar chi mógł zakłócić percepcję, zniszczyć uroki oraz spowodować inne, mniej uchwytne szkody. Młodsze demony rzadko stawały przed takim problemem, ale w trakcie wojen z bogami było to prawdziwe zagrożenie. Najpierw
dotknąłem
pulsującego
cylindra czubkami pazurów, a potem zacisnąłem go w dłoniach. Wpływała we mnie chi, elektryzująca i ciepła. Miałem wrażenie, że moje wnętrze zanurza się we wspaniałej kąpieli. Pragnąłem się całkowicie pogrążyć i zatracić, lecz miałem w pamięci ostrzeżenie Tego. Puściłem cylinder, gdy poczułem się zregenerowany. Odpłynął ku ścianie, a ja spostrzegłem, że mało co z niego ubyło, i jeszcze wyżej oszacowałem zasoby Tego. Później miałem powody, żeby się nad tym głębiej zastanowić. — Teraz odejdź — rzekł Ten z Wież Blasku, a w jego głosie był smutek.
Pokłoniłem mu się głęboko zrobiłem, jak sobie życzył.
i
Zaklęcie Tego przeniosło mnie do Rezerwatu Prapoczątku. Stąd udałem się do mauzoleum, w którym Viss i Tuvoon trzymali swoją flaszę. Dali mi kiedyś klucz, więc się nim posłużyłem, doskonale wiedząc, że wieść o moim nadejściu dotrze do właścicieli. Szedłem dróżką wyłożoną rzecznymi otoczakami i zachwycałem się własnym mistrzostwem. Nawet po upływie tysiąca dwustu lat moje dzieło było w znakomitym stanie. Ukazały się wygięte dachy domu i usłyszałem ciche dźwięki dzwonków zawieszonych wśród drzew.
Rozśpiewał się słowik. Mignął mi biały tył ch’i–lin, uciekającego w głąb zielonego gaju. Czułem się dziwnie ukojony. Drzwi otworzyła Viss w przepięknej postaci mistrzyni miecza. Uśmiechnęła się do mnie. — Witaj, Kai Wrenie. Czemu zawdzięczamy zaszczyt, jakim jest dla nas twoja wizyta? — Przeprowadziłem małe śledztwo — odparłem — i przyszedłem, żeby podzielić się wnioskami z tobą i z Tuvoonem. — Pozwól do Ogrodu Piwonii i
Gardenii. Tuvoon i ja szczególnie się nim zachwycamy o tej porze. — A któraż to godzina? — spytałem, bo straciłem poczucie — czasu w trakcie pobytu w osobliwych włościach Tego. — Połowa Godziny Owcy. Jadłeś już? Nie jadłem, lecz nie potrzebowałem strawy, naładowany wspaniałą chi. — Nie jestem głodny. Poszedłem za kształtną postacią Viss przez dom; chciałem powiedzieć jej o podejrzeniach Tego w taki sposób, żeby
ją jak najmniej urazić i zarazem nie wzbudzić w niej wrogości do wiekowego Wygnańca. Znaleźliśmy się w ogrodzie i Tuvoon wstał, żeby mnie powitać. Odwzajemniłem pozdrowienie i usiadłem obok białej piwonii o płatkach nakrapianych ciemną czerwienią. — Jak już powiedziałem twojej matce, przeprowadziłem małe śledztwo. To poważna sprawa. Intryga jest o wiele bardziej skomplikowana i zagmatwana, niż mi się zdawało. Tuvoon skinął głową, minę miał poważną.
— Opowiedz o tym, proszę. Uczyniłem zadość jego prośbie, poczynając od mojej rozmowy z Tym z Wież Blasku. Niewiele się dowiedziałem od Siedmiu Palców, a znając rywalizację obu rodzin, nie chciałem wzmagać starych animozji. Mówiłem i widziałem, jak stopniowo blednie urocza twarz Viss, aż zaczęła przypominać arcydzieło z alabastru lub najbielszej porcelany. Rozwiązywała i zawiązywała długą szarfą okalającą w talii jej śliwkową tunikę — była to jedyna reakcja, na jaką sobie pozwoliła. Tuvoon słabiej nad sobą panował. Dwa lub trzy razy poderwał się na
swoje stopy z mgły i obszedł podwórzec. Słyszałem miarowe szuranie, kiedy przesuwał pazurami po kamiennych murach. Naprawdę nie dostrzegałem żadnego niebezpieczeństwa, dopóki na dziedzińcu nie ukazał się Po Shiang, a wtedy było już za późno na jakiekolwiek przeciwdziałanie. Ujrzawszy mojego wroga wkraczającego z miną zdobywcy, chciałem skoczyć na równe nogi, żeby dobyć miecza, który ukryłem w bocznym wymiarze. Lecz mogłem jedynie poruszyć głową, szarpałem się w niewidocznych więzach. Przez moment
naiwnie sądziłem, że pojmano nas troje, potem jednak zobaczyłem, jak Viss wstaje i patrzy na mnie. Prawda była równie gorzka jak skórka granatu. — Jesteś wielkim wojownikiem, wielkim artystą i — jej uśmiech wcale nie był miły — wielkim głupcem, Kai Wrenie. Ten powiedział ci prawdę, lecz ty za długo przebywałeś w towarzystwie ludzi. Uczucia tak cię zaślepiły, że nie dostrzegałeś faktów. — Dlaczego, Viss? Po Shiang potrząsnął głową. — Nic mu nie mów! Jest zbyt niebezpieczny!
— Czyżby? — Tuvoon chodził i chodził, a ja po raz pierwszy dostrzegłem niebezpieczeństwo w tym, którego uważałem za dość leniwego młodego demona. Aż nazbyt wyraźnie ujrzałem, że był synem Viss o Przeraźliwym Języku. Zastanawiałem się, dlaczego dałem się tak łatwo zwieść. Tuvoon niedbale poruszył dłonią i poczułem, jak przez moją czaszkę przetacza się przeraźliwy ból. Mimowolnie krzyknąłem, a on się roześmiał. — Mnie się niebezpieczny.
tam
nie
wydaje
— Jest Zabójcą Boga — burknął Po Shiang. — Teraz wie za dużo i przynajmniej jeden Wygnaniec wie, że on wie. Musimy go zabić. — Nie! — odezwała się ostro Viss. — Jeżeli zostanie zabity, na pewno będzie dochodzenie. Ani ja, ani Tuvoon nie będziemy mogli przysiąc, że o niczym nie wiemy. Kai Wren, rozmawiając z Tym z Wież Blasku, mimo woli ocalił swoje życie. — Sprawimy, żeby to wyglądało na wypadek — zasugerował Po Shiang. — Wiedziałabym, że tak nie było — stwierdziła twardo Viss — i to by się też wydało.
— Możemy go uwięzić? — spytał z powątpiewaniem Tuvoon. — Może na jakiś czas — odparła Viss — ale i to obróciłoby się przeciwko nam. Nasze prawa nie pozwalają długo więzić członka naszej rasy. I mnie, i Tuvoona na pewno by przepytano. Po Shiang zachmurzył się. — Na pewno go nie zabiorę do Prapoczątku. Zlinczowano by mnie. Wychrypiałem, pokonując który chciał mi odebrać głos:
paraliż,
— Puśćcie mnie, a przysięgam, że
przez sto lat nie będę się mieszał do waszych spraw. Przez ten czas albo się wam powiedzie, albo poniesiecie klęskę. Jeżeli przegracie, to to i tak nie będzie miało znaczenia. A jeśli wygracie, nie będę dla was groźny. Viss najwyraźniej to nęciło. — Przysiągłbyś nie wtrącać się ani słowem, ani czynem? — Tak. Gryzła czubek pazura. Po Shiang sapał z gniewu — a może ze strachu. — Uważam, Kai Wrenie, że gdybym miała dość czasu, zdołałabym
przeciągnąć cię na naszą stronę. Nie chodzi nam wyłącznie o zaspokojenie własnych ambicji. Mamy na względzie dobro całej naszej rasy. — Nie musimy przy nim omawiać naszych planów! — warknął Tuvoon. — Jest solidnie skrępowany. Zostawmy przy nim strażnika i przejdźmy w bardziej ustronne miejsce. Viss przystała na to, oczy dalej miała zamyślone. Czekałem, uwięziony w moim ciele; cztery ogry obserwowały mnie z czterech rogów dziedzińca. Rechotały rubasznie, kiedy starałem się uwolnić siłą lub magią. Ciekaw byłem, o czym rozmawiają Viss i tamci.
Jedno było pewne: Już nie byłem spokojny.
7 Kilka godzin później wrócili moi porywacze, a ich miny świadczyły, że ku swemu zadowoleniu rozwiązali trudny problem. Tuvoon nawet chichotał. — Spodoba ci się to, Zabójco Boga — rzekł i po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że Dymny Duch zazdrościł mi mojej sławy. — Udasz się na wakacje. Vis spojrzała chmurnie na syna. Potem dała znak ogrom.
— Zabierzcie jeńca do mojego alchemicznego laboratorium i zadbajcie, żeby się nie uwolnił, bo zrobię sobie rękawiczki z waszej skóry. Ogry niosły mnie z przesadną ostrożnością krętymi korytarzami, a Viss szła obok. — Dałeś nam twardy orzech do zgryzienia, Kai Wrenie, bo tak zabicie cię, jak i uwięzienie byłoby kłopotliwe. Nie moglibyśmy zawierzyć twojemu słowu… Musiała dostrzec oburzenie w moich oczach, bo przelotnie się uśmiechnęła. — Pewnie bym ci uwierzyła, bo
wiem, że dotrzymujesz słowa, ale moi sprzymierzeńcy by nie uwierzyli. — Przysięga złożona pod przymusem i tak dalej — mruknął Po Shiang. — To nie jest rozsądne taktycznie posunięcie. — Nasze rozwiązanie nie jest doskonałe — ciągnęła Viss — ale musi wystarczyć. Chcielibyśmy cię wyłączyć z obiegu na jakieś sto lat. — Co byś powiedział na zostanie człowiekiem, Lordzie Demonie? — wpadł jej w słowo Tuvoon, śmiejąc się szaleńczo. Wcale mi się to nie podobało, ale nie miałem pojęcia, jak mogliby tego
dokonać. Na pewno można by mnie przemienić w człowieka pod względem wyglądu, ale jak zmienić moją naturę? — Synu, nie godzi się pomiatać pokonanym wrogiem, nawet jeżeli jest on głupcem — zbeształa go Viss, potrząsając głową. — jak już mówiłam, wciąż mam nadzieję, że Kai Wren może zostać naszym sprzymierzeńcem. Mógłby się okazać nieoceniony, kiedy zakończy się wstępna faza podboju. Dotarliśmy do komnaty o sklepionym stropie i wyłożonej płytami posadzce. Przez świetliki w stropie i boczne okna wpadało tu tyle światła, że było jasno pomimo czterech masywnych
kamiennych ścian. Na półkach i stołach poustawiano butle i retorty. Z rozmaitych garnców i kotłów dobywały się interesujące zapachy. Viss powąchała parę unoszącą się z dużego żelaznego kotła; przypominała młodą gospodynię oceniającą zupę. Po Shiang podszedł do probówki bulgoczącej nad błękitnym płomieniem palnika Bunsena. Tuvoon oparł się o framugę drzwi i rechotał do siebie. — Przygotowania dobiegają końca — stwierdziła Viss. — Tuvoonie, przestań rżeć jak osioł i przynieś okutą srebrem skrzynkę. — Tak, ma’am — odparł; pewnie
sobie przypomniał, jak niebezpieczną istotą jest jego matka. Nie potrafiłem zrozumieć, jak mogłem zapomnieć, że może wykorzystać przeciwko mnie swoją moc. Czyżbym był otumaniony narkotykiem lub oczarowany? A może padłem ofiarą swoich uczuć, jak powiedziała Viss? Nie wiedziałem i to czyniło mnie jeszcze bardziej podatnym na ciosy. Viss odesłała ogry, każąc im stanąć na warcie przed komnatą, a potem otworzyła skrzynkę i zaczęła ustawiać zawartość na uprzątniętym stole. To, co zobaczyłem, sprawiło, że moje serce tłukło się jak u przerażonego królika.
Czary, flasze, butelki, flakony, dzbany, a nawet imbryczek — każdy przedmiot był piękny, każdy był dziełem sztuki… i każdy wyszedł spod mojej ręki. Rozpoznałem wszystkie: flasza Devora; czara, którą zrobiłem na zaręczyny Krętacza; i jeszcze jedna, którą uważałem za eksponat spoczywający w Smithsonian w Waszyngtonie. — Dzieła Kai Wrena — zadrwił Po Shiang — jak wiadomo przynoszą swoim posiadaczom szczęście i dostatek. Chyba nie dziwota, że tak się nam wszystko udaje? Viss pogładziła wytworny smukły flakon z różowego szkła. Sądziłem, że
jest on w prywatnych zbiorach we Francji; chociaż, co sobie uświadomiłem, ta informacja pochodziła sprzed pięćdziesięciu lat. — Tworzyłam tę kolekcję blisko sto lat, Kai Wrenie — oznajmiła Viss. — Sądzę, że nie ma większej, poza, oczywiście, twoją. — Czuję się zaszczycony, pani — zdołałem wykrztusić. Zignorowała to. — Są piękne, ale to jeszcze jeden dowód twojej głupoty. Powiedziałeś mi kiedyś, że każdy przedmiot obdarzasz cząstką swojej chi. Nie chi, którą nauczono nas generować i gromadzić poprzez kształtowanie terenu i tym
podobne, ale własnej, osobistej chi. Po Shiang wlał zawartość probówki do dwóch buteleczek, prawdopodobnie żeby ją schłodzić, bo wciąż sprawdzał ciepłotę o wnętrze dłoni. — Podobieństwa się przyciągają — rzekł — co wie nawet najgłupszy czarodziej. Mamy tutaj zbiór twojej chi. Kiedy skończymy przygotowania, twoja chi wysączy się z ciebie. — Człowiekowi wystarczy zaledwie odrobina chi — przerwała mu Viss. — A ty się we wszystkim staniesz człowiekiem — dokończył Po Shiang.
— I to zabawnym — odezwał się Tuvoon. — To znaczy, stałbyś się taki, gdybyśmy byli tak wredni, żeby ci nie zaproponować, byś sam przybrał ludzką postać. — Jeżeli tego nie zrobisz, Wrenie — powiedziała Viss — zmusimy twoje ciało, żeby się przemieniło, a Tuvoon ma tu nadzwyczaj twórcze pomysły. — Czemu chcecie mnie zmienić w człowieka? — fuknąłem. — Kiedy znikniesz, ci, którzy cię będą szukać, zaczną się rozglądać za demonem, a nie za człowiekiem — wyjaśnił Po Shiang. — Nie będzie cię w żadnym z naszych aresztów, więc nie
musimy się bać wypytywania. — I postaramy się tak cię ulokować na Ziemi, żebyś się z nikim nie mógł skontaktować — dodała Viss. — Przemyślałem to — zaśmiał się Tuvoon — i uznałem, że znakomity będzie szpital dla umysłowo chorych. Będziesz mógł gadać, co ci się spodoba, i nikt nie zwróci na to uwagi. — Zatarł dłonie. — No i co, sam przybierzesz ludzką postać czy mam ją za ciebie wybrać? Nie mogłem się zdecydować, czy lepsza byłaby szpotawa stopa, czy zajęcza warga. A może jedno i drugie. Może się tylko ze mnie naigrawał, ale nie mogłem ryzykować. Nie miałem
wątpliwości, że Viss i Po Shiang zrealizują swój pomysł. Podobieństwa się przyciągają. To jedna z przyczyn, dla których tak dobrze czułem się w mojej prywatnej galerii. — Sam się wychrypiałem.
przemienię
—
— Bez sztuczek — ostrzegła Viss, wyciągając z bocznego wymiaru wąskie śmiercionośne ostrze. — To twój miecz ducha. Nie chciałabym go przeciwko tobie obrócić, ale zrobię to w razie potrzeby. I na pewno potrafiłabym cię znacznie osłabić, nie zabijając. — Bez sztuczek — potaknąłem.
I tak nie zaryzykowali. Paraliż zelżał tylko odrobinę, na tyle żebym mógł ukierunkować chi na zmianę postaci. A Viss na wszelki wypadek trzymała klingę miecza na moim gardle. Przyjąłem tę samą ludzką postać, w której odwiedzałem Li Piao, i paraliż wrócił. Po Shiang wciągnął do strzykawki płyn z probówki i wstrzyknął mi w ramię. Zawirowało mi w głowie, ogarnęły mnie mdłości i dezorientacja. Mgliście i w dużym zniekształceniu widziałem, jak robią coś, co prawie pojmowałem. Czułem, że coraz bardziej słabnę. W końcu zapadłem w ciemność, z
czego byłem rad, bo to przyniosło mi ulgę. Przyszedłem do siebie w nowej postaci i najpierw poczułem szpitalny zapach, ostry i drażniący. Potem uświadomiłem sobie, że nie mogę się poruszyć. Leżałem na plecach, przypięty pasami. Po jakimś czasie wpadłem na pomysł, żeby otworzyć oczy. Znajdowałem się w małym, czworobocznym, pomalowanym na biało pokoju. Jedną ze ścian zdobił namalowany pastelami ckliwy widoczek. O ile mogłem dostrzec z tej wymuszonej pozycji, łóżko, na którym
leżałem, też było białe. Chyba tkwiłem tu sam, ale jakieś przewody łączyły mnie z monitorem, który rytmicznie popiskiwał. Postanowiłem leżeć spokojnie, dopóki całkiem mi się w głowie nie rozjaśni. Jeżeli zaalarmuję personel tego gmachu — na pewno był to szpital dla wariatów, o którym wspomniał Tuvoon — to zaraz się tu zjawi. Bez wątpienia wolno im podać mi narkotyk, żebym znów zasnął. Coś podobnego przydarzyło się bohaterowi powieści, którą kiedyś czytałem. Wrogowie wpakowali go do prywatnej lecznicy i kazali personelowi
faszerować go narkotykami aż po uszy. Na szczęście okazało się, że gość ma nadludzką siłę i zdolności regeneracyjne, więc zdołał się stamtąd wyrwać. Ja nie byłem tak wspaniale wyekwipowany. Kiedy poczułem się mocniejszy, spróbowałem przybrać postać gazową. Nic z tego. Potem, jeden po drugim, pospiesznie wypróbowałem czar ognia, burzy, transformacji w kamień, prostą zmianę postaci. Nic. Skończyło się na tym, że szarpałem się w więzach i jęczałem. Nic. Nic poza zaalarmowaniem dyżurujących. Pomimo moich protestów wbito mi w ramię igłę i znów zasnąłem.
Moja niewola trwała tydzień albo i dłużej. Nie wypuszczano mnie z pokoju. Personel nazywał mnie Harvey; rzut oka na kartę powiedział mi, że miałem się niby nazywać Harvey Wang. W końcu namówiłem ich, żeby mówili mi Harv — inaczej czułem się za bardzo jak biały królik, którego tu nie było. Rozpacz stała się moją stałą towarzyszką. Zastanawiałem się, co też się dzieje w Kong Shyh Jieh. Dlaczego Viss przeszła na stronę bogów? Co na tym zyskiwała? Dostęp do Prapoczątku? A może nie układała się o to na własną rękę? Czasami rozpacz ustępowała na tyle,
że czułem nienawiść. Nie sprawiało mi to ulgi. Byłem przyzwyczajony działać, jak uznałem za stosowne. Czuć taki gniew i być zamkniętym w tym ludzkim ciele, przywiązanym pasami i otumanionym chemią — to było gorsze niż rozpacz. Pewnego dnia zobaczyłem starca stukającego w szybę mojego okna i wiedziałem, że jestem bliski utraty zmysłów. Na zewnątrz zapadał wieczór. Unikałbym patrzenia w okno także wtedy, gdyby nie było całkowicie niezdatne jako droga ucieczki, bo wychodziło na olbrzymi asfaltowy
parking wyraźnie dwunastego piętra.
widoczny
z
Mijałem okno, nigdy przez nie nie wyglądając. Początkowo zignorowałem również stukanie, myśląc, że to odgłos miotanych wiatrem kropel deszczu. Spojrzałem dopiero wtedy, kiedy stuknięcia wybębniły „golenie i strzyżenie”. Unosił się tam kościsty starzec. Mleczne szkło zniekształcało jego rysy, ale dostrzegłem, że szeroko się uśmiecha. Ów uśmiech był punktem odniesienia, dzięki któremu rozpoznałem powiewającą brodę, brwi — a w końcu rysy Li Piao!
Gapiłem się ze zdumieniem, przelotnie się tylko zastanowiwszy, że moje szaleństwo przybrało taką postać. — Cześć, Li Piao! — krzyknąłem. Dał mi znak, że mam być cicho. Usłuchałem i powróciło stukanie. Tym razem uświadomiłem sobie, że bada szkło. Spojrzałem na zegar, podekscytowany. Jeszcze przynajmniej dwadzieścia minut do kolejnej wizyty — a może i trzydzieści, jeśli im nie przypomnę o mojej obecności. Dalej byłem przekonany, że tracę zmysły, ale była to najzabawniejsza rzecz, jaka mi się przytrafiła od chwili, kiedy tu trafiłem. Z codziennych
wycieczek do natrysków wiedziałem, że wielu pacjentów po prostu stoi przed oknem i gapi się przez nie. Teraz zrobiłem to samo, bardziej z ciekawości niż z chęci zasłonięcia okna. Li Piao trzymał w dłoniach coś, co płonęło czerwienią. Mały palnik, pomyślałem. Nadprzyrodzony żar pozwalał przeciąć i szybę, i wtopione w nią metalowe nitki. Tak wysoko nie było żadnych czujników. Li Piao wyciął kawałek szyby, z trudem sięgnął poprzez kraty i usunął tę część. — Ile mamy czasu do nadejścia pielęgniarki? — spytał. Spojrzałem na zegar.
— Piętnaście minut, może dziesięć, a może i dwadzieścia pięć. — Uda się nam, jeżeli mi pomożesz. Weź palnik i wytnij taki otwór, żebyś się mógł wydostać. Kraty można odblokować z zewnątrz, takie zabezpieczenie przeciwpożarowe. Wziąłem palnik i zacząłem ciąć, przypominając sobie, jak używałem podobnych narzędzi w mojej szklarskiej robocie. Brzęk metalu o metal świadczył, że i Li Piao nie pozostawał bezczynny. Wyjąłem szkło i dopiero teraz zobaczyłem, że Li Piao nie wisiał na linie ani nie stał na drabinie, jak
wcześniej zakładałem. otumanionym mózgu zrozumienie: on latał!
W
moim błysnęło
Najpierw, o dziwo, poczułem zazdrość. Odepchnąłem ją od siebie. Li Piao był przemoczony. Dygotał, choć jego strój — był przylegający i ponoć nieprzemakalny. Dłonie tak mu się trzęsły, że z trudem radził sobie z zardzewiałymi zamkami. — Jak mnie odnalazłeś? — Potem ci opowiem — obiecał. — Przeciśniesz się przez ten otwór? — Chyba tak.
Podałem mu palnik i zacząłem wchodzić na parapet, kiedy nagle przypomniałem sobie odległość do ziemi. Teraz nie mogłem latać. Dwanaście pięter to wysoko. — Jak się dostanę na dół? Li Piao wetknął za pazuchę palnik i to, czym się posługiwał przy otwieraniu krat. — Poniosę cię — wyjaśnił. — Nie dam rady lecieć, trzymając cię, ale na pewno uda mi się kontrolowany upadek. Nigdy dotąd nie podejrzewałem się o brak odwagi. Co prawda, zabicie Chaholdrudana było po części
szczęśliwym trafem, lecz walki się nie bałem. Nie obawiałem się również nigdy spotkań z wrogami. Ale teraz — mając powierzyć życie, choć tak marne, jakim się stało, sile ramion drżącego ze zmęczenia kruchego starca — zadygotałem ze strachu. Li Piao otworzył ramiona. — Pospiesz się. Jeśli ktoś nas zobaczy, to nie wiem, czy zdołamy uciec tam, na dole. A twoi wrogowie drugi raz nie będą tacy litościwi. Usiadłem, zwieszając nogi w deszczowe mroki. Lewa dłoń krwawiła, otarta o parapet. Li Piao przycisnął się do ściany, żeby wsunąć mi ręce pod
pachy. — No, to ruszamy — mruknął. Usłyszałem, jak się odpycha stopami od ściany, i zaczęliśmy opadać. Przyzwałem na pomoc całą próżność, żeby nie wrzeszczeć ze strachu, ale z dumą stwierdzam, że nawet nie jęknąłem. Ziemia mknęła ku nam, potem poczułem, że opadamy wolniej. Nie przypominało to hamującego działania spadochronu, a raczej podpierający nas od spodu strumień ciepłego powietrza. Na tyle spowolniło to nasz upadek, że uderzyliśmy o ziemię ze znaczną, ale na szczęście nie zgubną siłą.
Li Piao wydał piskliwy dźwięk — ni to okrzyk bólu, ni to śmiech — i wskazał minivan. — Moja wnuczka czeka. — Spróbował iść, ale się skrzywił. — Moja kostka! Podniosłem go i okazał się lekki, nawet jak na moje mocno ograniczone siły. Boczne drzwi vana były otwarte. Zapakowałem nas obu do środka i usłyszałem warkot motoru. Li Piao dał znak, żebym go posadził na przednim siedzeniu pasażera; przypiąłem go pasami, a van cofał. Smukła ręka rzuciła mi ręcznik, drugi podała Li Piao. — Osusz się, dziadziu. A ty się cofnij
jak najdalej do tyłu i ukryj najlepiej, jak zdołasz. Głos był kobiecy, młody i zdecydowany. Nie sprzeczałem się — mówiła do rzeczy. Jechaliśmy kilka mil po czymś, co przypominało żwirowaną drogę. W tym czasie udało mi się schować pomiędzy tobołkami w tyle vana. Akurat nakrywałem się równiutko złożonym ręcznikiem, kiedy poczułem, że samochód zwalnia i zatrzymuje się. Przez tłumiący dźwięki materiał usłyszałem, jak wnuczka Li Piao mówi: — Tak, już, dziękuję.
Domyśliłem się, że odpowiada na pytanie. Otwarły się boczne drzwi vana. Ujrzałem błysk światła latarki i wstrzymałem oddech, zastanawiając się, czy się dobrze schowałem. Oczekiwanie trwało w nieskończoność, ale wreszcie boczne drzwi zasunęły się ze stukiem. Dziewczyna powiedziała coś, co zagłuszył łomot mojego serca, i poczułem, jak van przyspiesza do takiej prędkości jak na autostradzie. Ale na wszelki wypadek tkwiłem w ukryciu, dopóki Li Piao nie dał znaku, że wszystko w porządku. — Jedziemy do motelu — wyjaśnił. — Jutro ruszymy do San Francisco.
— A gdzie jesteśmy? — W Tennessee, koło Nashville. Pośrodku jakiejś głuszy. Ja bym cię ukrył w środku miasta. — Jak mnie odnalazłeś? W głosie Li Piao zdziwienie mieszało się z samozadowoleniem. — Powiedziała mi to smocza czara. Nie mogłem się z tobą skontaktować ani dostać się do twojej flaszy, więc urządziłem seans wróżenia. Czułem się trochę tak, jakbym podsłuchiwał, ale martwiłem się. — Dziękuję — powiedziałem. Jestem
twoim dozgonnym dłużnikiem. I tej damy też. — Moja wnuczka, Li Plum — rzekł z dumą Li Piao. — Wiedziałem, że ona jedna z całej rodziny nie uzna, że na starość zdziecinniałem. — Miło mi cię poznać, Lordzie Demonie — odezwała się Li Plum; na chwilę odwróciła się ku tyłowi vana i dostrzegłem jej delikatny profil. — Dziadzio dużo mi o tobie opowiadał. — Za to mnie o tobie nie mówił — odparłem prawie poirytowany. — Nie mieszkasz w pobliżu? — Owszem, kiedy jestem w USA —
wyjaśniła. Ale wiele podróżuję. Właśnie wróciłam z podróży do Hongkongu i Nowej Zelandii. — Moja wnuczka jest znawczynią feng shui — odezwał się Li Piao. — Jest rozchwytywana. Byłem pod wrażeniem. Sztuka feng shui jest podobna do praktyk, za pomocą których moja rasa wprowadziła chi do Kong Shyh Jieh. Zastanawiałem się, czy aby Plum nie jest czarodziejką. Po ponad godzinie jazdy dotarliśmy do motelu. Plum zaparkowała samochód przed drzwiami oznaczonymi 1–1; szczęśliwy numer.
— Kiedy dam znak, że wszystko w porządku, Lordzie Demonie — odezwała się Plum — jak najszybciej wejdź do środka. Lepiej, żeby cię nikt nie widział w tym stroju, no a poza tym nie wiemy, kiedy cię zaczną szukać. Lepiej, żeby cię w ogóle nikt nie widział. — Tak, pani — odparłem. Miała rację: moja podarta szpitalna piżama na pewno wzbudziłaby komentarze. — Nie przeciążaj kostki, dziadziu. Zaraz wrócę i pomogę ci. — Dobrze, Plum. Zdawało mi się, że westchnął.
Bez problemów dostaliśmy się do środka. Dopiero teraz przyjrzałem się drugiemu mojemu wybawcy. Była ładną dziewuszką, najwyraźniej Chinką, ale w mało tradycyjnym stylu. Jej czarne jak smoła włosy były dziwacznie ostrzyżone: grzywka pod ostrym kątem, długie włosy z tyłu w jaskółczy ogon. Doszedłem do wniosku, że to artystyczna fryzura, bo Plum ubrana była w czarną koszulkę ozdobioną koronką, dżinsy z okrągłymi dziurami na udach i wymyślnie postrzępioną kurtką. Biżuterię miała błyszczącą i modernistyczną. Ciekawy byłem, co o niej myślą jej
klienci. Pewnie byli zadowoleni z tak nowocześnie wyglądającej doradczyni. — Domyśliliśmy się z dziadziem, że możesz nie mieć żadnych rzeczy — powiedziała, patrząc z dezaprobatą na moje odzienie. — Kupiliśmy ci coś do ubrania. Mam nadzieję, że będzie pasować. — Dziękuję. Brązowe spodnie były odrobinę za luźne, ale widziałem mężczyzn w jeszcze gorszych. Znalazłem pasek, który je podtrzymywał, i parę koszulek. Wybrałem jasnoczerwoną, mając nadzieję, że ta barwa przyniesie mi szczęście. Stopy wsunąłem w tanie
płócienne tenisówki. Sznurując obuwie, uświadomiłem sobie, ile zawdzięczam tym ludziom, jak wielki mam wobec nich dług. Wyszedłem, Plum mi się przyjrzała, a ja poczułem się zakłopotany. — Całkiem nieźle — oceniła. — Jadasz pizzę? Krótko zakłuło wspomnienie i uświadomiłem sobie, że nie jadłem pizzy od śmierci Olliego. Wydało mi się, że słyszę, jak Ollie mówi, że już na to czas. — Można ją tu zamówić powiedziała Plum, podsuwając menu. — Jaką byś chciał?
— mi
— Może kiełbaski — powiedziałem, zdecydowany stawić czoło skutkowi, który do tej pory od siebie odsuwałem — i pepperoni. Li Piao poprosił jeszcze o grzyby i Plum złożyła zamówienie. Potem siedzieliśmy przy niewielkim stoliku, na którym stało pudełko; zjadłem dwa trójkąty i mogłem myśleć. — Czy grozi nam, że ktoś wyśledzi vana? Plum pokręciła głową. — Zanim wyruszyliśmy, czarną farbą zmieniłam numery rejestracyjne. Potem zmyłam farbę. Doczepiłam też kilka
pasków antystatycznych. Możemy je zdjąć, zanim oddamy wóz do wypożyczalni na lotnisku. — Mamy trzy bilety na jutrzejszy wczesny lot — powiedział Li Piao. — Tam nas na pewno nie będą szukać. Stwierdziłem, że tęsknią za moją magiczną mocą. Trochę iluzji i moglibyśmy wyglądać jak wszyscy inni albo mógłbym nas doprowadzić do domu przez boczne wymiary. Nie miałem jednak swojej mocy i byłem uzależniony od życzliwości tych ludzi. Potem coś sobie przypomniałem. Nie byłem tak całkiem bez środków.
— Mam kilka kont w bankach w San Francisco. — Pamiętasz numery? — spytała Plum. — Tak. — Powinieneś szybko je wyczyścić — doradziła — zanim twoi wrogowie zorientują się, że uciekłeś i potrzebujesz pieniędzy. — Zrobię tak. Szkoda, że musieli cię zobaczyć strażnicy szpitalni. Dwoje Chińczyków się zapamięta, zwłaszcza jeżeli trzeci uciekł. —
To
prawda,
ale
nie
wydostalibyśmy cię stamtąd bez vana. Tereny szpitalne są zbyt rozległe. Musieliśmy podjąć takie ryzyko. Dziadzio potrzebował całej swojej mocy, żeby się do ciebie dostać. — Istotnie — zachmurzyłem się, nadal zatroskany. — Mogą nie szukać na lotnisku — uspokajała. — Wszystko, co na nas mają, to mglisty opis i fałszywe numery rejestracyjne. Jutro postaramy się sprawiać wrażenie pewnych siebie i spokojnie przejdziemy. — Nie będę już musiał latać — dodał Li Piao — więc rzucę drobne czary, żeby nikt nie zwracał na nas uwagi.
Skinąłem głową. — Boję się, że nadal będzie mi potrzebna wasza pomoc — powiedziałem — kiedy już dotrzemy do San Francisco. Skoro główne wejście do mojej flaszy jest zablokowane, jak twierdzi Li Piao, to będę musiał uruchomić tylne drzwi. — Zebrałem się w sobie i wyznałem: — Nie mam magicznej mocy. Li Piao mrugnął do mnie. — Za to ja mam jej więcej niż kiedykolwiek przedtem. Podejrzewam, że to efekty twojego uzdrawiającego dotyku, Lordzie Demonie. Nie martw się, poradzimy sobie.
Tej nocy dzieliłem pokój z Li Piao, Plum zaś skromnie zajęła sąsiedni. Starzec spokojnie chrapał, a ja leżałem i trapiłem się. Tak wiele było poza moją kontrolą. Od co najmniej tysiąca lat nie czułem się taki bezradny — ostatnio chyba wtedy, kiedy Viss uczyła mnie szermierki. Moje myśli nieuchronnie popłynęły ku Viss. Dlaczego mnie zdradziła? Sądziłem, że jesteśmy przyjaciółmi — a może i czymś więcej. Czyżby kierowała nią tak wielka ambicja, że nic innego się nie liczyło? Niechętnie przypomniałem sobie ostrzeżenia, których próbował mi udzielić Siedem Palców. Czemuż nie posłuchałem?
I kim był Po Shiang? W końcu zasnąłem. Moje sny były ożywione, barwne i zupełnie bezużyteczne. Rankiem, pomimo moich obaw, opuściliśmy Nashville o czasie. Wieczorem byłem już w gościnnym pokoju w domu Plum — zatrzymywanie się u Li Piao za bardzo rzucałoby się w oczy. Poza tym starzec i tak miał jutro zmienić miejsce pobytu. Jego rodzina za grosz nie miała zaufania do obcych, więc nie poda adresu Plum i nie zdradzi, gdzie teraz przebywa Li Piao. Plum zawiozła mnie do paru banków.
Zamknąłem wszystkie trzy rachunki oszczędnościowe, co dało mi sporo gotówki. Na szczęście bankom wystarczyły same numery kont, nie żądały dokumentu identyfikacyjnego ani wzoru podpisu. Kiedy już miałem gotówkę, zwróciłem Plum i Li Piao koszty poniesione na moją ucieczkę. Potem zaopatrzyłem się w skromną garderobę. Plum sarkała trochę na konserwatywny krój tego, co wybrałem, ale nie miałem ochoty rzucać się w oczy. Szkoda, że nie mogłem jej pokazać moich brokatów i jedwabi, moich kapeluszy z piórami i wysokich butów. Złapałem się na tym, że zastanawiam się, czy aby nie uzna mnie
za starego zgreda. Skąd się to wszystko brało? Czyżby Viss i Po Shiang naprawdę zmienili mnie w człowieka? Myślałem, że jestem demonem pozbawionym mocy, lecz zacząłem brać pod uwagę możliwość, że owa przemiana była o wiele głębsza. To z kolei jeszcze bardziej mnie zaniepokoiło — i do kuchni Plum wszedł zadumany i markotny Kai Wren. Plum siedziała przy stole z klonowego drewna i przeglądała stos korespondencji. Większość listów kończyła w stojącym pod ręką koszu na śmieci, ale część dziewczyna przeglądała i odkładała do
dokładniejszego przeczytania. — Cześć, Kai Wrenie — powiedziała, patrząc na mnie sponad ręcznie pisanego listu; uprosiłem ją, żeby nie nazywała mnie Lordem Demonem. — Jest kawa, ale możesz nastawić wodę na herbatę, jeżeli wolisz. — Może być kawa — odparłem i nalałem sobie filiżankę. Dodałem śmietankę i cukier i okazało się, że wspominam, ileż to razy chodziłem na kawę z Viss i z Tuvoonem. Czy już wtedy spiskowali przeciwko mnie? Wzdrygnąłem się. — Dać ci bluzę?
— Nie, dziękuję. Siedziałem naprzeciw niej, popijałem kawę i czułem się nieprzydatny. Po jakichś piętnastu minutach wstałem, przyniosłem ze swojego pokoju blok papieru i pióro i zacząłem sporządzać plany. Przede wszystkim muszę spróbować dostać się do mojej flaszy. Miała dwa główne wejścia — jedno w Kong Shyh Jieh, drugie w ludzkim wymiarze; to znaczy tak by było, gdyby flasza stała tam, gdzie ją zostawiłem. Jeśli ją poruszono, sprawy się skomplikowały. Istniało jednak tylne wejście, znane tylko mnie i specjalnie przygotowane na
taką okoliczność. Mogłem je otworzyć z pomocą Li Piao. A co potem? Największą nadzieję na odzyskanie odebranej mi mocy dawał dostęp do dóbr zgromadzonych we flaszy. Choć bardzo się starałem, nie mogłem już niczego wymyślić. Machinalnie rysowałem na kartce i śniłem na jawie o zemście, kiedy zjawił się Li Piao. Przywitał się z nami i powiedział: — Postanowiłem przyjść dziś wieczorem. Kręcili się jacyś obcy i rozpytywali. — Przyszli za tobą aż tutaj? —
spytała Plum. — Nie sądzę — odparł Li Piao. — To dobrze. — Uśmiechnęła się do mnie. — Za pomocą technik feng shui sprawiłam, że łatwo przeoczyć ten dom. — Ale chyba nie z powodu tej sprawy! — wykrzyknąłem zdumiony. — Nie — odparła. — Zyskałam uznanie w swoim zawodzie. Przyciągałam wielbicieli i naśladowców. No i chodziło również o zagrożenie kradzieżą. Dużo podróżuję, wolę więc, żeby mój dom nie zwracał uwagi złodziei.
Przypomniałem sobie wygląd domu i jego otoczenie. Dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, jaką wspaniałą robotę wykonała. Li Piao zachichotał, widząc moją minę. — Jak powiedziałem, ja bym cię schował w mieście. — Rzucił okiem na mój arkusz papieru. — Spisujesz plany? — Staram się — odparłem — ale przyznaję, że nie wiem, co począć. Tak wiele będzie zależeć od tego, czy się dostanę do mojej flaszy. — Zastanawiam się, czy ona wciąż tu jest — powiedział Li Piao. — Ja również.
Poszperał w swoim bagażu i wyjął starannie opakowany przedmiot — jak się okazało, była to smocza czara. — Pozwól, że spróbuję wywróżyć, gdzie jest twoja flasza. To lepsze niż szukanie jej na oślep. Jeżeli twoi wrogowie już wiedzą, że uciekłeś, a podejrzewam, że tak jest, to na pewno rozmieścili tu szpiegów. Plum odłożyła pocztę i z profesjonalną ciekawością patrzyła, jak Li Piao wlewa do czary wodę i olejek. Kiedy oba płyny się ustały, zaczął obserwować powierzchnię. — Oto dom — odezwał się w końcu — i komnata, w której była flasza.
Widzę stół. Nic na nim nie ma. Teraz mówi smok. Li Piao umilkł, nasłuchiwał. Potem uniósł głowę, minę miał poważną. — Nie ma jej tam. Młody człowiek sprzedał ją kolekcjonerowi za znaczną sumę, w gotówce. — A niech to! — Walnąłem pięścią w stół; wiadomość, choć spodziewana, nie była przyjemna. — No, to jak się dostaniemy do tych tylnych drzwi, o których mówiłeś? — zapytała Plum. —
Skoro
nie
ma
flaszy
—
wyjaśniłem, grzejąc dłonie o filiżankę z kawą — to będziemy musieli, a raczej twój dziadzio będzie musiał zsynchronizować rezonans z chi tylnych drzwi. Potrzebny mu niewielki trening, ale jak już nabierze wprawy, nie wyda mu się to zbyt odmienne od czynności przy wróżeniu z czary. Li Piao wyraźnie w to wątpił. Pospieszyłem z wyjaśnieniami. — Nie wiem, jak ci to tłumaczyli twoi nauczyciele, ale kiedy wróżysz, otwierasz się na chi wibrujące we wróżebnym akcesorium. To dlatego jest tak wiele wróżebnych akcesoriów: monety I Ching, kryształowe kule, karty
Tarota, kamienie wodne…
runiczne,
oczka
Starzec skinął głową. — To intencja jest ważna, a nie tworzywo, z którego wykonano akcesorium. Rozumiesz? — Chyba tak — odparł. — Mów dalej. — Kiedy się już dostroisz do tej wibracji i dasz poznać swoją intencję, uzyskujesz informację. — To dlaczego — zapytał Li Piao — lepiej się do tego nadają takie akcesoria jak smocza czara?
— Bo jej twórca — tu się lekko skłoniłem — obdarzył ją w tym celu specjalnie zogniskowaną chi. Mógłbyś wróżyć nawet wtedy, gdybyś musiał skorzystać z czarki na zupę i odrobiny wody z kałuży, ale wtedy chi tego akcesorium nie byłoby zogniskowane i musiałbyś bardziej natężyć wolę, żeby wykonało swoje zadanie. Z czarą smoka — ciągnąłem, zapalając się do tematu — może wróżyć nawet mało utalentowana osoba. Taki mistrz jak ty zaś nie tylko widzi obrazy, ale też smok do niego „mówi”, wyjaśniając przesłanie. Plum potakiwała, jakby rozumiała, o czym mówię — w co miałem powody
wierzyć, biorąc pod uwagę jej fach i zdanie dziadka ojej uzdolnieniach. — Czyli te twoje drzwi — spytała — są tak ustawione, żeby otworzył je ktoś, kto się dostroi do specyficznego wibrowania ich chi? — Tak, właśnie! A ponieważ uważałem, że to się przyda wyłącznie mnie, jedynie ja znam tę częstotliwość. — Nie zdradziłeś tego Viss lub jej synowi? — zapytał Li Piao. — Nie. Nie podałem jej nawet Olliemu. Wiedziałem, że będzie przy mnie, gdyby się przydarzyły tak wielkie kłopoty.
Po minie Plum poznałem, że uważa mnie za bezmyślnego. — Wcale nie chciałem, żeby spotkało go coś złego — rzekłem twardo. — Oliver O’Keefe był muzykiem, lojalnym służącym i dobrym przyjacielem, ale nie był czarodziejem. Nawet gdybym mu podał tę częstotliwość, i tak nie mógłby z tego skorzystać. Rysy Plum złagodniały. — Nie miałam zamiaru cię ganić, Kai Wrenie. Po prostu się zastanawiałam. Li Piao sprawiał wrażenie znużonego, i nie dziwota, skoro tyle godzin spędziliśmy w samolocie. Nie mogłem
się doczekać powrotu do mojej flaszy, ale najpierw należało dać wypocząć starcowi. Zmuszanie go do magicznych działań, kiedy był taki zmęczony, mogłoby mieć zgubne skutki. — Najlepsza pora na taką próbę — powiedziałem, kłamiąc tylko odrobinę — nadejdzie wczesnym rankiem, kiedy Godzina Tygrysa zmienia się w Godzinę Zająca. — Znakomicie — rzekł z wyraźną ulgą Li Piao. — Pośpię aż do tej pory. Plum przyglądała mi się dziwnie. — Na którą godzinę powinnam nastawić budzik?
— Próby powinniśmy dokonać około piątej rano. Więc na trochę wcześniejszą — odparłem. Skrzywieniem noska zaprotestowała przeciwko tak wczesnej godzinie, ale zmilczała. Porozmawialiśmy jeszcze trochę i rozeszliśmy się do swoich pokoi. Tę noc zdołałem przespać bez snów. Zbudziłem się mniej więcej w połowie Godziny Tygrysa, wziąłem prysznic i włożyłem wygodny bawełniany szlafrok — błękitne kwiatki na białym tle — który wczoraj kupiłem. Kiedy wszedłem do kuchni, Li Piao i Plum już tam na mnie czekali, całkiem
ubrani. W powietrzu unosił się aromat zielonej herbaty. — Czy to odpowiedni strój, Lordzie Demonie, do odbicia własnego domu? — spytała Plum. — Jest uroczy i bez wątpienia wygodny, ale… Zaczerwieniłem się, lecz, szczerze mówiąc, zapomniałem, że nie będę mógł zmienić według woli ani postaci, ani stroju. Zagrałem na zwłokę. — Usłyszałem was i uznałem, że powinienem przyjść i bez zwłoki podać twojemu dziadkowi częstotliwość. On będzie ćwiczył, a ja skończę się ubierać. Przestała się dopytywać. Z niejaką
ulgą usiadłem przy Li Piao i zacząłem mu wyjaśniać, w jaki stan powinien wprowadzić swój umysł. Zajęło mi to więcej czasu, niż się spodziewałem, bo choć rozbudziłem jego magiczne uzdolnienia, nie wpoiłem mu skomplikowanego słownictwa niezbędnego, by o tym rozmawiać. Przypominał pięcioletniego chłopca, któremu nagle dano prawne i społeczne swobody dorosłego mężczyzny, lecz który nie ma pojęcia, co one oznaczają w większej społeczności. Uporałem się ze swoim zadaniem najlepiej, jak mogłem, i pospieszyłem do mojego pokoju; włożyłem dżinsy, lekką koszulę z drelichu, wygodne buty,
a zamiast miecza pożyczyłem sobie laskę ze stojaka przy drzwiach frontowych. Tym razem Plum uśmiechnęła się na widok mojego stroju. Leciutkie aprobujące skinienie głową ogromnie mnie uradowało. Li Piao, bez dalszej zwłoki, zaczął szukać kontaktu z tajemnym wejściem do flaszy. Skoncentrowałem się w najwyższym stopniu i nałożyłem nań ręce, żeby wyczuwać jego manipulowanie siłami chi — przedtem dokonałbym tego bez żadnego wysiłku. W ten sposób mogłem wyczuć, czy starzec robi wszystko, jak trzeba. Ale
mimo wszystko nie udawało mu się zsynchronizować z portalem. Przyznaliśmy się do porażki dopiero wtedy, kiedy Godzina Zająca łączyła się z Godziną Smoka. Pomarszczona, pergaminowa skóra Li Piao była śmiertelnie blada; osunął się bezwładnie na stół. Plum poderwała się i pobiegła po filiżankę czegoś gorącego i słodkiego. Uciskałem różne punkty akupresyjne Li Piao, żałując, że nie mogę dodać mu wigoru tchnieniem demoniej chi, i zarazem ciesząc się, że chociaż w ten sposób mogę mu pomóc. — Przykro mi, Wrenie — powiedział, kiedy wypił napój. — Widziałem je w
myślach, czułem ich bliskość, lecz pozostawały nieosiągalne. Zachmurzyłem się. — Podejrzewam, że zanurzyli flaszę w czymś, co ma własną mocną chi, być może w płynącej wodzie. Zetknąłem się z podobnym zjawiskiem, kiedy moja flasza zatonęła w Morzu Wschodniochińskim. Bardzo też możliwe, że zabrali ją do Kong Shyh Jieh. Plum przysunęła mi filiżankę herbaty. — Wypij. Wyglądasz prawie tak fatalnie, jak dziadzio.
Piłem herbatę, przerażony faktem, że takie nieskomplikowane działanie mogło mnie aż tak wyczerpać. Plum, sącząc swoją powiedziała nieśmiało:
herbatą,
— Od kiedy po raz pierwszy usłyszałam o niej od dziadzia, zastanawiam się, Kai Wrenie, dlaczego trzymasz swoją flaszę na Ziemi. Chyba tu jest mniej bezpieczna. — Mogłoby się tak wydawać — odparłem — ale tak nie jest. Ziemia ma mocną naturalną chi, z której mogę czerpać, żeby chronić flaszę. Poza tym, trzymając flaszę na Ziemi, stwarzam własną bramę do tego wymiaru. Gdybym
ją trzymał w Kong Shyh Jieh, musiałbym korzystać z którejś z ogólnodostępnych bram albo z wymiaru podróżnego. W każdym z tych przypadków moje sprawy mogłyby wzbudzić czyjeś zainteresowanie. Przytaknęła. — Czyli twoje flasze są same w sobie półwymiarami, i na dodatek tworzą bramę między wymiarami? — Tak właśnie jest. — Jak wiele ich zrobiłeś? Wzruszyłem ramionami.
— Za młodu nie trawiłem tyle czasu nad każdym projektem. Ostatnie dzieło zajęło mi ze sto dwadzieścia lat… Plum w zdumieniu uniosła brew. — W trakcie pracy nad nim skończyłem inne — ciągnąłem. — Ostatnie etapy szklarskiej roboty nie zajmują zbyt wiele czasu, licząc w godzinach. Najdłużej trwało gromadzenie potrzebnych mi rzadkich surowców. Ale inne flasze kończyłem w ciągu roku. — A ile ich zrobiłeś? — Straciłem rachubę — przyznałem. — Może dwieście, a może i trzysta.
Rzucam na nie czar chroniący przed stłuczeniem, ale to przecież szkło i niektóre się potłukły. — Czyli stworzyłeś setki ewentualnych bram pomiędzy Kong Shyh Jieh a Ziemią — stwierdziła Plum. — Czy działałyby tak samo, gdyby jedną z nich zabrano do Prapoczątku? Zmarszczyłem brwi. — To kwestia sporna. Żaden demon nie powrócił do Prapoczątku od czasu Wygnania. Wszystkie nasze bitwy z bogami toczyły się w Kong Shyh Jieh lub w bocznych wymiarach. — Nie irytuj mnie i odpowiedz —
nalegała. — Czy można byłoby wykorzystać flasze do stworzenia bram pomiędzy Kong Shyh Jieh a Prapoczątkiem? — Zapewne wstrząśnięty.
tak
—
odparłem,
— Nic dziwnego, że nawet bogowie mają powody, by się ciebie bać — oznajmiła. — Gdybyś kiedyś potraktował swoje flasze jako narzędzia inwazji… — Są kruche — zaprotestowałem. — Nikt mądry nie powierzyłby życia bramie, którą można zamknąć solidnym kopniakiem.
— A gdyby flasza była dobrze ukryta? — rozmyślała na głos. — O tak, Lordzie Demonie. Rozumiem, dlaczego bogowie mogliby się ciebie bać i dlaczego Viss nie chciała cię od razu zabić. Czy i inne demony to potrafią? Skromność nie jest charakterystyczną cechą demonów. — Nie. To rodzinna umiejętność, a ja jestem ostatni z rodu. Kiedy po raz pierwszy terminowałem, mój nauczyciel powiedział, że jestem ukoronowaniem wielu uzdolnionych pokoleń. Li Piao oderwał wzrok od swoich splecionych dłoni.
— Wierzę w to. Ale choć teorie Plum są bardzo ciekawe, nie rozwiążą naszego problemu. Jak mamy się dostać do flaszy Kai Wrena? Namyślaliśmy się jakiś czas przy herbacie, a potem — kiedy Plum zaproponowała, żebyśmy coś zjedli — przy śniadaniu. Żałowałem, że nie mam swoich służących i magicznej spiżarni, żeby ugościć przyjaciół; zamiast tego pomogłem w przygotowaniach. Praca z ceramiką i szkłem dała mi wyczucie czasu potrzebnego do podgrzania różnych rzeczy — i precyzją nadrabiałem luki w wiedzy. Zamyśleni, zmywaliśmy po śniadaniu,
kiedy Plum spojrzała na mnie. — Co to takiego te boczne wymiary, o których wspomniałeś, Kai Wrenie? — Każdy główny wymiar tworzy wokół siebie wiele pokrewnych przestrzeni. Zwykle nie uważamy ich za odrębne wymiary, bo ich stabilność zależy od powiązań z inną płaszczyzną. — Gdybyśmy zdołali się dostać do jednego ze związanych z Kong Shyh Jieh wymiarów, to czy dziadzio miałby większą szansę dostroić się do twojej flaszy? — Tak, jeżeli flasza byłaby w Kong Shyh Jieh.
— Aha. Już nic nie powiedziała, ale nie mogłem porzucić wątku, na który mnie naprowadziła. Wczesnym popołudniem wszedłem do pokoju, w którym załatwiała papierkową robotą związaną ze swoim zawodem. — Jak się możemy dowiedzieć, Plum, która godzina jest teraz w Irlandii? — W Irlandii? — Tak. Odsunęła papierzyska. — Z mapy albo wykresu stref
czasowych. Czemu chcesz to wiedzieć? — Odpowiedz, proszę. Spojrzała na wczytaną do komputera listę stref czasowych — pewnie miało jej to ułatwiać zamorskie podróże w interesach — i poinformowała mnie: — Różnica wynosi około ośmiu godzin. — Opóźnienie? — Tak. — Czyli tam jest pomiędzy ósmą a dziewiątą.
— Tak. — Uśmiechnęła się. — Druga połowa Godziny Psa. — Czy mogę z twojego telefonu zadzwonić za ocean? Przypomniał mi się ktoś, kto mógłby nam pomóc. — Do kogo chcesz zadzwonić? — Do Pubu O’Keefe’a. Powiedziałem jej, gdzie to jest. Po chwili znała już numer, uzyskała połączenie i — z badawczym spojrzeniem — podała mi słuchawkę. Łączność była zadziwiająco dobra. Słyszałem nawet gwar rozmów.
— Czy rozmawiam z właścicielem? — spytałem człowieka, który odebrał. — Chwileczkę. Usłyszałem, jak woła: — George! Do ciebie! Za chwilkę odezwał się George we własnej osobie: — Słucham? — Cześć, George — mówiłem do niego po irlandzku, jak mnie nauczył O’Keefe. — Wątpią, czy pamiętasz mój głos, ale parę miesięcy temu byłem w twoim pubie. Dałem ci pewną sumę na potrzeby biednych i potrzebujących.
— Jesteś przyjacielem Angusa! — Owszem, jestem, i chcę mówić właśnie z Angusem ze Wzgórz. Bywa w twoim pubie? — Masz szczęście, chłopie, bo jest tutaj tego wieczoru. Zjawia się mniej więcej raz w tygodniu na kufelek i pogawędkę. — Mógłbym z nim pogadać? — Jasne. — I zawołał: — Angus, telefon do ciebie! Międzykontynentalna! Usłyszałem głos Angusa: — Tak?
— Tu Kai Wren, Angusie. — Lord… — Nie wymawiaj mojego imienia, przyjacielu — przerwałem mu — bo jestem w tarapatach. Chcę cię błagać o pomoc. — Co mógłbym dla ciebie zrobić? — To nie jest sprawa na telefon. Możesz się zjawić w San Francisco? — A ty nie możesz się zjawić tu? — To byłoby ździebko trudne. O to między innymi chodzi.
Namyślał się. — Hm. Mogę się zjawić. Ale najpierw muszę zakończyć pewną sprawę. Możesz poczekać do rana? — Według twojego czy mojego czasu? — Twojego, chyba że to nagląca potrzeba. — Parę godzin może zaczekać. Zjaw się w kościele pod wezwaniem Marii Panny na obrzeżu Chinatown. Poślę kogoś po ciebie, jeśli sam nie będę mógł przyjść. — Będę tam o ósmej rano twojego
czasu. — Dzięki, Angusie. Nie pożałujesz swojej życzliwości. Zaśmiał się — był to ciepły, nieco wstawiony śmiech. — Od twojej wizyty nie brakowało mi ani dobrego piwa, ani towarzystwa. Skredytuję ci. — Dzięki. To do jutra. — Do jutra. Odłożyłem słuchawkę na widełki. Plum przyglądała mi się z żywym zainteresowaniem.
— Mówiłeś po gaelicku? — Tak. Pomoże nam mój irlandzki przyjaciel. Zjawi się o ósmej rano. Nie chciałem kierować uwagi na twój dom, więc powiedziałem mu, że spotkamy się z nim w kościele Old Saint Mary’s. — Kim jest ten przyjaciel? — Nazywa się Angus ze Wzgórz. Jest najwyższym, rodowitym duchem tego wymiaru. Irlandczycy mówią, że to jeden z siddhów. Plum skinęła głową, popatrzyła na zegar. Jedyną oznaką jej podekscytowania była energia, z jaką poderwała się z krzesła.
— To lepiej zrobię zapas piwa. Będzie pić z puszki? — Nie wiem, ale chyba lepsze byłyby butelki. Zdradzę ci pewien sekret. Wiesz, jakie gatunki piwa mają teraz powodzenie w angielskich pubach? Pokręciła głową. — Rzadko bywam w Anglii. Większość moich interesów dotyczy Wschodu. Uśmiechnąłem się. — Amerykańskie. — No nie!
— Słowo. — Tak się zawsze dzieje. Uważam, że fakt obcości dodaje uroku najdziwniejszym rzeczom. Kupię piwo i coś smacznego do jedzenia, żeby godnie powitać tego Angusa. Powiesz dziadziowi? Coś mi się zdaje, że ciężko przeżywa poranne niepowodzenie. — Powiem — obiecałem. — 1 przypomnę mu, że nie powinien mieć do siebie pretensji. Moi wrogowie nie są głupcami. To ja byłem głupi, nie słuchając, gdy mnie przed nimi ostrzegano. Swoją łatwowiernością ułatwiłem im zadanie, ale teraz już wiem, że chcieli mnie dopaść w taki czy
inny sposób. Plum odwróciła się ku mnie od drzwi. — Zastanawiam się, dlaczego cię zwyczajnie nie poprosili o pomoc. Przecież faworyzowałeś Viss. — Sam się nad tym zastanawiałem. Ale przeraziły mnie wnioski, do których doszedłem.
8 Następnego ranka, zgodnie z planem, odebrano Angusa ze Wzgórz z umówionego miejsca. Była to jedna z niewielu spraw pomyślnie załatwionych w ciągu ostatnich dni — choć muszą przyznać, skoro się już uspokoiłem, że Li Piao wprost wspaniale zorganizował moją ucieczkę. Zebraliśmy się w kuchni, która przekształciła się w nasz sztab. Angus przybrał postać irlandzkiego wieśniaka: beczkowaty tors, początki brzucha, jasna piegowata cera. Jego rude włosy
wyglądały jak przycięte tępym nożem; ubrany był skromnie, lecz nie można go było wziąć za kogoś mało znaczącego, bo postawę miał królewską. Przedstawiłem ich sobie i usiedliśmy przy stole. Zaspokoiliśmy głód congee i zieloną herbatą, a ja wyjaśniłem sytuację Angusowi. Kiedy skończyłem, łupnął pięścią w stół na znak aprobaty, podczas gdy drugą dłonią niósł ku ustom łyżkę z kawałkiem wieprzowiny ze swojego congee. — Opowieść w moim guście, pełna krwi i przemocy, tragedii i bohaterskich czynów! A więc O’Keefe nie chciał zdradzić swojego pana i dlatego zginął?
— Tego się właśnie dowiedziałem. — No to powiedz, jak mogę pomóc. Nie dopuszczę, żeby taki mężny syn mojej wyspy zginął nadaremnie. — Możesz nas zabrać do Kong Shyh Jieh? — spytała Plum. Angus pokręcił głową. — Tamten wymiar należy do chińskiego siddha. Nie mógłbym się tam zjawić bez zaproszenia. A nawet wtedy moje pojawienie się mogłoby bardziej przyciągnąć uwagę, niżbyście sobie życzyli. — A czy w takim razie mógłbyś nas
zabrać do jednego z bocznych wymiarów? — zapytał Li Piao. — Może zdołałbym otworzyć tajemne wejście do flaszy Kai Wrena, gdybym się znalazł w stycznym wymiarze. — To mógłbym zrobić — odparł Angus po krótkim zastanowieniu. — Flasza Kai Wrena jest jego prywatną domeną, więc mógłbym wam tam towarzyszyć i nikt nie miałby nic do powiedzenia. — Znakomicie — odezwałem się. — To właśnie zrobimy. Li Piao i Angusie, dzięki swojej magicznej mocy powinniście bez kłopotu przenieść nas czworo do bocznego wymiaru. To
znaczy, jeżeli lady Plum zechce nam towarzyszyć. — Nie zamierzam zmarnować takiej okazji — oznajmiła, zdecydowanie potrząsając przyciętymi w jaskółczy ogon włosami. Decyzja została podjęta i należało ją tylko wprowadzić w czyn. Li Piao nalegał, że zabierze smoczą czarę; troskliwie zawinął ją w płótno i schował do małego plecaka. Zabrał tylko czarę, laskę i wrodzone moce. Plum wyjęła z szuflady niewielki pistolet automatyczny, sprawdziła, czy jest naładowany, i wrzuciła do kieszeni bluzy kilka zapasowych magazynków.
Uśmiechnęła się, kiedy ujrzała moją zdumioną minę. — Dzisiejsze czasy są niebezpieczne dla kobiety, która musi samotnie podróżować. — Jasne — odparłem podniesiony na duchu jej śmiałością. Bez mojej demoniej chi nie mogłem sprawdzić, czy Plum ma, jak dziadek, magiczne uzdolnienia, ale obiecałem sobie, że jeżeli tak, to w nagrodę je zintensyfikuję. Ująłem mocno laskę, którą sobie wczoraj pożyczyłem, i spojrzałem na Angusa. — Gotowyś, o potężny siddhu?
— A ty, Lordzie Demonie? — Jak zawsze. — Stańcie blisko siebie — powiedział, zwiększając swoje rozmiary i jednocześnie zmniejszając masę, aż ponownie stał się ową pozbawioną płci i kształtu istotą, którą kiedyś wyczułem ponad samotnym wzgórzem w Irlandii. — Kiedy Zasłona zacznie się unosić, musicie się prześliznąć razem ze mną. Zamierzam ją opuścić tak szybko, jak tylko zdołam, żeby nasi wrogowie nie zdołali nas zobaczyć. — Kai Wrenie — szepnęła Plum — wesprzyj dziadzia i pomóż mu w próbie otwarcia drzwi. Angus i ja osłonimy
tyły. Skinąłem głową, choć dziwnie się czułem w roli chronionego, a nie chroniącego. Może i należała do ludzkiej rasy, ale miała zdolność przewidywania. Położyłem dłoń na kościstym ramieniu Li Piao. — Gotów, czarodzieju? Spojrzał na mnie; jego stare, otoczone zmarszczkami oczy lśniły. — Tak, Lordzie Demonie. Angus ze Wzgórz uniósł Zasłoną i przeszliśmy. Po przesyconej aromatami i słonecznej kuchni Plum boczny wymiar
sprawiał odpychające wrażenie. Był błękitno–szary z domieszką srebra. Jakby się było we wnętrzu piętrzącej się burzowej chmury. Z dołu, gdzieś z bardzo daleka, słychać było szum płynącej wody i wiedziałem, że to rzeka Zapomnienia. — Przesłoniłem nas najlepiej, jak zdołałem — wyszeptał Angus, otulając nas niczym peleryna — lecz pospieszcie się. Li Piao spojrzał w dół i najwyraźniej nie obeszło go, że jego nogi nikną we mgle. Podpierałem go. — Pozwól, że powtórzę razem z tobą koordynaty — powiedziałem z ustami
tuż przy uchu starca. — Nie mam chi, żeby ulżyć wysiłkowi, ale mogę podtrzymywać twoją koncentrację. Raczej wyczułem, niż zobaczyłem, że się uśmiecha. — Tak jak wspomagasz moje drżące kolana. Tak, powtarzaj ze mną, Wrenie, ale bardzo cicho. Usiłowałem krok po kroku wprowadzić Li Piao w stan umysłu niezbędny do otwarcia tajemnego przejścia. I znów dała o sobie znać utrata mocy. Niegdyś dokonałbym tego równie łatwo, jak bankier otwiera szyfrowy zamek skarbca. Teraz zaś przypominaliśmy dwóch złodziei
uważnie słuchających, jak zapadki trafiają na miejsce, kierujących się dźwiękiem. Mimo wolnego tempa czułem, że tym razem dobrze nam idzie. Wczorajszego ranka próba się nie powiodła, bo Li Piao nie potrafił „zazębić” swojej mocy z zamkiem, za to dzisiaj nad wszystkim panował i klucz się obracał. Wejście się otwarło, kiedy Angus zaczynał się już niepokoić, a Plum rozglądała, wypatrując groźby, którą wyczuwała, ale nie mogła umiejscowić. Li Piao dokończył dzieła, błękitno — szara mgła zafalowała.
Wepchnąłem go do środka i wszedłem tuż za nim, wiedząc, że Angus zabierze Plum i pójdzie za nami. Marzyłem o powrocie do domu, o tym, że zawołam służących i poczęstuję gości smakołykami — tymczasem z przerażeniem ujrzałem spustoszenie. Tajemnym przejściem dostaliśmy się do czegoś, co powinno być gajem u podnóża gór, ale gaj był powalony, a góry się rozpadły. Wokół nas leżały ciała ogrów, zamieniając się w glinę, z której powstały. Chwiejnie postąpiłem naprzód, bojąc się ujrzeć to, co ujrzeć musiałem. Mój pałac się zapadł. Część strawił
ogień, część rozpadła się w proch. W ścianach, które jeszcze stały, widać było dziury jak po bombardowaniu. Powoli szedłem przed siebie, świadom podążającej za mną grupki. Zniknęło piękno, które stworzyłem. Zostało bardzo niewiele chi, a i owe resztki zanikały. Szczątki eterycznych wróżek chrzęściły pod stopami, inne istoty, których nie można było rozpoznać, gniły pod strzaskanymi drzewami i rozłupanymi skałami. Poczułem żal, ale nie byłem zaskoczony, ujrzawszy martwego Lung Shana i spustoszoną dolinę, w której przedtem śpiewał
strumień płynący w skalnym łożysku. Nawet powietrze było stęchłe i kiedy podniosłem wzrok, przez rozpraszającą się atmosferę dostrzegałem głąb flaszy. — Spodziewałem się, że ujrzę moje włości splądrowane — rzekłem zaszokowany. — Spodziewałem się nawet, że zamieszkali tu jacyś moi wrogowie. Ale czegoś takiego nie przewidziałem nawet w najokropniejszych koszmarach. Na moim ramieniu spoczęła dłoń i uścisnęła je pocieszająco. — Tak mi przykro, Wrenie — powiedział Li Piao.
— Dlaczego? — wyszeptała Plum. — Po co to zniszczenie? Angus uciszył nas władczym gestem. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak bardzo jesteśmy odsłonięci. I że szedłem machinalnie, nieostrożnie. Osypująca się skała dawała jaką taką osłonę, więc przykucnąłem za nią; resztą poszła w moje ślady. — O co chodzi, potężny siddhu? — Coś się poruszyło w ruinach pałacu — odparł. — Drgnienie srebra i mroku. Ci, którzy to zrobili, mogli zostawić strażnika. Srebro i mrok. Te słowa poruszyły
jakieś wspomnienie w moim skołatanym umyśle. — Nie możemy się tu kryć — rzekłem. — Pójdę tam i sprawdzę. Bądź gotów, Angusie, żeby ich stąd zabrać i odprowadzić do domu w razie zagrożenia. — Znużonym ruchem dłoni uciszyłem protesty. — Miałem wielu służących, wiele istot. Może niektórzy przetrwali i znaleźli schronienie w ruinach. Was mogliby zaatakować. Jeżeli to wróg… ucieszy mnie to spotkanie. I poszedłem, a odzyskana stanowczość dodawała pewności moim krokom; znów miałem cel, choćby mnie to doprowadziło do samobójstwa lub
Pyrrusowego zwycięstwa. W takiej chwili — chociaż ciągle pozbawiony demoniej mocy — znów byłem Lordem Demonem i przestraszyłaby się mnie nawet Viss dysponująca całą swoją potężną magią. Ale to nie Viss, Tuvoon czy Devor wyszli mi na spotkanie przed zwalonym łukowatym przejściem do ogrodu, niegdyś pełnego miniaturowych róż. Nie był to również Po Shiang ni jego sługusy. Wyszła ku mnie smukła, nie całkiem materialna Zwiewny Księżycowy Promyk w dziwacznej zbroi. — Lordzie Demonie! — zawołała i
dosłyszałem w jej głosie radość. — Jak na to liczyliśmy z ojcem! — Nie jestem Lordem Demonem — odparłem z taką goryczą, że ledwo poznałem własny głos. — Z trudem przychodzi mi wierzyć, że jestem Kai Wrenem. A kiedy tak się tutaj rozglądam, z łatwością mógłbym uwierzyć, że jestem zaledwie człowiekiem, Harveyem Wangiem. — Jesteś Kai Wrenem, Zabójcą Boga, i przynajmniej ja będę cię nazywać Lordem Demonem. Kto się czai za tobą, na stoku wzgórza? — Ci, którzy mnie przywiedli do domu.
— Przywołaj ich. Mam schronienie zapieczętowane przed tym, co niszczy to miejsce. Możemy tam porozmawiać, wolni od strachu. Żałowałem, że nie potrafiłem — jak niegdyś — sprawdzić jej prawdomówności, ale już nie miałem takiej mocy. Zamiast tego przyjrzałem się jej pełnej niepokoju pozie, błagalnemu gestowi rąk i skinąłem głową. — Sprowadzę ich. — Pospiesz się — poprosiła. — Nie macie takiej zbroi jak moja, więc niebezpieczeństwo jest ogromne.
Spieszyłem się zgodnie z jej radą, bo nie chciałem, żeby przeze mnie coś złego spotkało tych, którzy mi pomogli. Biegnąc w górę stoku, rozmyślałem, czyby ich aby nie odesłać na Ziemię, ale wiedziałem, że będą protestować, a poza rym — jeżeli groźba jest tak poważna, jak twierdziła Zwiewny Księżycowy Promyk — to mogłoby ich spotkać coś złego. — Chodźcie za mną — nakazałem. — Znalazłem kogoś, kto twierdzi, że jest przyjacielem. Posłuchali, ale Plum spytała: — Możesz „przyjacielowi”?
ufać
temu
— Znam tylko troje, którym mogę na pewno zaufać — odparłem — ale ona i jej ojciec próbowali mnie ostrzec przed Viss. Gdyby i ona była moją przeciwniczką, nie miałbym wśród demonów sprzymierzeńców, na których mógłbym liczyć. — To trochę bezlitosne — wtrącił Li Piao. — Czyż Ten z Wież Blasku nie powiedział ci, jak naprawdę było z Viss? Zaczerwieniłem się, wspominając, jak porywczo odrzuciłem ostrzeżenia czcigodnego demona. — Owszem, zrobił to — przyznałem. — Ale kontakt z Tym jest utrudniony
nawet dla kogoś, kto ma całą swoją moc. Dla mnie… Zbliżyliśmy się do czekającej na nas Zwiewnego Księżycowego Promyka i to mi oszczędziło konieczności dodania czegoś jeszcze. Zwiewny Księżycowy Promyk, nie czekając na przedstawienie jej gości, zapędziła nas ku częściowo zawalonej komnacie, przykrytej kopułą z jakiejś połyskującej substancji. — Ta strefa jest bezpieczna — zapewniła nas, widząc, jak każdy patrzy na chylące się ściany i strop. — Wzmocniliśmy to razem z ojcem, zanim ustawiliśmy osłonę. Uważajcie przy wchodzeniu. Podłoga jest poniżej
poziomu gruntu. Odepchnęła jakąś płycinę i odsunęły się sześciokątne drzwi. Musieliśmy się pochylić, żeby wejść, lecz w środku mogliśmy się wyprostować. Kopuła miała jakieś piętnaście stóp średnicy u podstawy, zwężała się oczywiście ku szczytowi. Równiutko zaścielone łóżko pod jedną ze ścian i stojący w jego nogach kufer wskazywały, że Zwiewny Księżycowy Promyk mieszkała tu już jakiś czas. Kiedy weszliśmy, zdjęła hełm i długie opancerzone okrycie i cisnęła je przy drzwiach. Potem obróciła się ku nam i zorientowałem się, że Li Piao i
Plum dopiero teraz zauważyli, jak bardzo nieludzka jest postać naszej gospodyni. Pospiesznie dokonałem prezentacji, żeby nie zdążył się pojawić strach przed obcością. — Zwiewny Księżycowy Promyku, oto moi przyjaciele: Li Piao, ludzki czarodziej; jego wnuczka Li Plum, mistrzyni feng shui; no i Angus ze Wzgórz, jeden z irlandzkich siddhów. — Witam was w moim prowizorycznym mieszkaniu — odparła Zwiewny Księżycowy Promyk. — Mam parę składanych stołków — ciągnęła, biorąc je spod ściany, o którą były oparte — ale obawiam się, że nie
starczy dla wszystkich. — Mój stołek daj dziadziowi — odezwała się Plum, siadając na podłodze. — Mnie tutaj będzie zupełnie wygodnie. — A ja się boję, że ten stołek nie wytrzymałby ciężaru tak tęgiego chłopaka jak ja — rzekł Angus i dołączył do Plum. Zwiewny Księżycowy Promyk podała stołek Li Piao, a potem nieśmiało podsunęła drugi mnie. — Lordzie Demonie? Łaskawie przyjąłem. Trzeci stołek
posłużył za niski stolik, na którym postawiła tacę. — Obozowe jedzenie — usprawiedliwiła się — ale doda wam sił. Do picia mam jedynie wodę, lecz starczy dla wszystkich. Dopełniła obowiązków gospodyni i spoczęła na podłodze; coś w jej pozie nasuwało podejrzenie, że pod jej szatami może nie być nóg. — Przypuszczam, że się zastanawiacie, dlaczego tutaj jestem — powiedziała Zwiewny Księżycowy Promyk. Nie otrząsnąłem się jeszcze na tyle z
szoku, jakiego doznałem na początku, żeby się nad czymkolwiek zastanawiać. Obecność demonessy dobrze pasowała do innych zmian w moich włościach. — Zastanawiam się nad wieloma sprawami — odparłem. — Co się stało? — Mógłbyś mi najpierw powiedzieć, co się tobie przydarzyło? — Byłem głupi — stwierdziłem bez ogródek — i zbyt otwarcie rozmawiałem z tymi, którym ufałem, chociaż nie powinienem. Chcą mnie w przyszłości do czegoś wykorzystać, więc tylko podebrali mi moc i wypchnęli na Ziemię. I jestem, jak widzisz, zwyczajnym człowiekiem,
najsłabszym z tu obecnych. W tym momencie zniknęły wszelkie wątpliwości, jakie mogłem mieć co do lojalności Zwiewnego Księżycowego Promyka. Na jej delikatnej twarzy odmalowało się przerażenie i współczucie. Kubek z wodą wysunął się jej z rąk, a ona nawet nie strzepnęła płynu wsiąkającego w szatę. — Lordzie Demonie! — Już nim nie jestem. A teraz opowiedz nam, dziecko, co się tu stało. Wpatrywała się we mnie, niezdolna uwierzyć, że mogłem coś takiego oznajmić i zachować spokój. Potem
otarła rękawem łzy i zaczęła opowieść: — Sądzę, że Viss rozpoczęła wojnę krótko po odesłaniu cię na Ziemię. — Co takiego?! — wykrzyknąłem. — Z bogami? — I z bogami, i z demonami. Przyczyny wyjaśniła nam dopiero wtedy, kiedy rozegrały się pierwsze bitwy i strony podjęły rokowania. Viss chce być jedyną władczynią Kong Shyh Jieh. I mając do dyspozycji wszystkie moce i środki, tak materialne, jak i mistyczne, zamierza przypuścić atak na Prapoczątek. — Dlaczego sądzi, że tym razem
wygra? — spytałem. — Demony usiłują odzyskać Prapoczątek od pięciu tysięcy lat. — Ma po temu parę powodów — wyjaśniła Zwiewny Księżycowy Promyk i wyliczyła je na palcach: — Po pierwsze, zamierza zużyć na atak całą energię zgromadzoną w Kong Shyh Jieh. — Ależ wtedy nie mielibyśmy chi na zachowanie naszego azylu! — zaprotestowałem. — Słusznie. Viss jest zdania, że to właśnie chęć utrzymania naszego schronienia jest jedną z przyczyn przegranych przez demony wojen. Drugi powód szykowanej wojny jest taki, że
udało się jej pozyskać sprzymierzeńców pośród bogów. — Sprzymierzeńców? — zapytałem, myśląc o Po Shiangu. — O tak, przekonaliśmy się o tym. — Owi boscy sprzymierzeńcy — ciągnęła Zwiewny Księżycowy Promyk — stworzyli nową broń, zielony płomień, który w bolesny sposób pozbawia zaatakowanego chi. — Doświadczyłem stwierdziłem ponuro.
tego
—
— Ojciec mówi, że w innych wojnach demonów i bogów używano podobnej broni. Zielony ogień jest taki
niebezpieczny dlatego, że nie tylko odbiera chi zaatakowanemu, ale przekazuje ją temu, kto zesłał ów ogień. Przypomniałem sobie, jak Żar Ognia — Rabla–yu — nabierał sił podczas naszej potyczki. Taak, ten zielony ogień mógłby przeważyć szalę bitwy na niekorzyść demonów. — Czy wiesz, ilu bogów sprzymierzyło się z Viss? — zapytał Li Piao. — Nie wiem, ale krążą pogłoski, że może ich być wielu. Większość to młodzi narwańcy mający zaledwie po kilkaset lat. Nigdy nie widzieli wielkiej wojny, a ponieważ społeczność bogów
jest niezwykle statyczna rozwarstwiona, chcą zdobyć sławą.
i
— Czyżby demony były wolne od ambicji? — zainteresował się kostycznie Angus. Zwiewny Księżycowy uśmiechnęła się do niego.
Promyk
— Nie mamy takich problemów z naszymi młodszymi pokoleniami. To również należy do opowieści, ale pozwól mi najpierw zakończyć tę część wyjaśnień. Potem wrócę do tej kwestii. Angus odwzajemnił uśmiech. — Prawie przewyższasz bardów, o
pani, w przykuwaniu uwagi słuchaczy. Mów. Będę trzymać język za zębami. — Viss chce doprowadzić do ostatecznego rozstrzygnięcia i tu jest miejsce dla ciebie, Lordzie Demonie. — Dla mnie? Viss sprowadziła na mnie cierpienie, przez nią utraciłem wszystko, co miałem. To dziwaczny sposób pozyskiwania” sojusznika. — Wpatrywałem się we wnętrze mojego kubka, bo nie chciałem widzieć ich twarzy. — A tyle mógłbym dla niej zrobić, gdyby o to poprosiła. — Viss upewniła się na różne sposoby — odezwała się łagodnym tonem Zwiewny Księżycowy Promyk —
że raczej byś się nie zgodził na zniszczenie Kong Shyh Jieh. — Nie, nie zgodziłbym się. — Ona zaś uważa, że to się musi stać. Dlatego wolała uzyskać od ciebie przynajmniej część tego, co jej było potrzebne, nie zdradzając ci przy tym swoich tajemnic. — A czego chciała? — Psów fu i magicznych flasz. Nie wiem, po co jej to, ale ojciec potwierdził, że jej sprzymierzeńcem jest ten, który ma psy. Wiemy również, że splądrowała twoją flaszę i zabrała wszystko z twojej galerii.
Zwiewny Księżycowy Promyk potwierdziła to, co podejrzewałem. — Mów dalej — ponagliłem ją ochrypłym z gniewu głosem. — Na pewno się zastanawiasz, czemu Viss uważa, że odzyskanie Prapoczątku jest dla demonów takie ważne. Wzruszyłem ramionami. — Czyż to nie taki sam jak zawsze patriotyczny zapał? Viss straciła prawie całą rodzinę w wojnach, podobnie jak ja. Tyle że ja zrezygnowałem z całej tej sprawy, a Viss chce do niej wrócić. Zwiewny
Księżycowy
Promyk
pokręciła głowa, jej srebrzyste sploty narysowały na podłodze pajęczynę. — Powód jest o wiele poważniejszy. Viss uważa, że rasa demonów jest skazana na zagładę, jeżeli nie odzyskamy Prapoczątku w ciągu następnego tysiąca lat. Wagę tych słów powinna podkreślić grzmiąca muzyka, ale pod kopułą rozległ się jedynie bulgot wody, której Angus dolewał do swojego kubka. — Wytłumacz to, proszę, Zwiewny Księżycowy Promyku — poprosiła grzecznie Plum, bo zorientowała się, że nikt z nas nie zamierza się odezwać. — A czy przy okazji mogłabyś mi również
wyjaśnić coś, zdumiało?
co
mnie
ogromnie
— Spróbuję. — Jaka jest właściwie różnica między bogami a demonami? W większości znanych mi mitologii bogowie są władcami kosmosu, demony zaś to niższa warstwa. W pewnym stopniu to do was pasuje, ale przyznaję, że jestem zaintrygowana. Zwiewny Księżycowy powagą przytaknęła.
Promyk
z
— Owe nazwy istotnie są trafne i chyba dlatego od tak dawna się nimi posługujemy. Pozwól jednak, że
przedstawię ci oficjalną wersję. Przed pierwszym Wygnaniem w Prapoczątku żyły dwa inteligentne ludy. Jeden z nich miał skłonność do rozwijania kultury i, nazwijmy to, gospodarki. Drugi był bardziej chaotyczny, lekkomyślny i twórczy. Pierwszy lud to bogowie, drugi zaś to demony. — Niczym mrówka i konik polny — stwierdziła Plum. — Oba są owadami, lecz jeden gromadzi, a drugi się bawi. — Tak, tak właśnie określiliby to bogowie — uśmiechnęła się Zwiewny Księżycowy Promyk. — Ojciec tłumaczył mi, że bogowie, z ich skłonnością do budowania niezmiennych
struktur, są niczym bobry zatapiające sąsiedztwo, w którym potem nie może się już rozwijać to, co im jest potrzebne. Demony natomiast przypominają wiewiórki gromadzące zapasy jedzenia i wyściełające sobie gniazda, ale żyjące w rozmaitych miejscach. — Dopóki są drzewa — przytaknęła Plum. — A właściwie, chi. — Dobre porównanie — przyznała Zwiewny Księżycowy Promyk. — Ale, bez względu na to, czym się naprawdę różnili, bogowie w końcu wypędzili demony. Jednakże poglądy Viss różnią się zasadniczo od tych teorii. Ona uważa, że tak bogowie, jak i demony są
uzależnieni od jakiegoś nie poznanego elementu występującego w Prapoczątku. I że ostatnie pokolenia demonów wyrodnieją, bo jesteśmy odcięci od niezbędnej nam energii życiowej Prapoczątku. — Na czym wspiera tę swoją „degeneracyjną” teorię? — spytałem dość gniewnie; w końcu i ja urodziłem się w Kong Shyh Jieh. Zwiewny Księżycowy Promyk wskazała na swą na poły tylko materialną postać. — Wiele młodszych demonów narodziło się z ciałami zaledwie częściowo materialnymi. Jeżeli
przybieram całkiem materialne ciało, na przykład w czasie odwiedzin Ziemi, jestem o wiele mniejsza. — Jakie znaczenie mają rozmiary? — zaprotestowałem. — Mogę przybierać postaci najrozmaitszej wielkości. — Bo ty nie jesteś zdegenerowanym demonem — powiedziała ze smutkiem Zwiewny Księżycowy Promyk. — Ja nie mogę przybierać wielu kształtów i nie mogę zbyt długo trwać w postaci, która zbyt się różni spoistością od mojego prawdziwego ciała. Są i inni tacy jak ja, na przykład mój kuzyn Tuvoon. Plum odkaszlnęła.
— Czy nie mogłaby być za to odpowiedzialna mniejsza pula genowa? Kai Wren wspominał, że cała jego rodzina zginęła w wojnach. Twoja rodzina też została mocno przetrzebiona. — Genetyka demonów — wyjaśniła Zwiewny Księżycowy Promyk — nie rządzi się tymi samymi prawami, co ludzka. W pewnych wypadkach krzyżowanie wsobne uważa się za korzystne. Jej cera wciąż była barwy osrebrzonej gwiazdami nocy, ale mógłbym przysiąc, że się zarumieniła. — I dlatego Viss o Przeraźliwym Języku chce mnie ożenić z moim
kuzynem, Tuvoonem Dymnym Duchem. — A tobie się ten pomysł nie podoba — wtrąciła domyślnie Plum. — Ani trochę! — Czy Viss na poparcie tej teorii ma coś oprócz kilku na poły niematerialnych demonów? — spytał Li Piao. — Jest jeszcze demonia hołota — odparła Zwiewny Księżycowy Promyk. — Nie rozgłasza się tego głośno, ale oni nie są odrębnym gatunkiem. To potomstwo naszej rasy. Ale krzyżują się między sobą. Z tym, że ich dzieci są często głupsze i mniejsze od swoich rodziców. Często zachowują jedynie
najbardziej magiczne.
podstawowe
uzdolnienia
Pomyślałem o Ba Wa i jego przyjacielu Wong Pangu. Czy tak mogłyby wyglądać i moje dzieci? W tym wypadku gotów byłbym zrozumieć zagorzałość Viss, choć nie pochwalałbym metod, jakimi się posługiwała w dążeniu do celu. Plum jeszcze przepytywania.
nie
skończyła
— Skąd tyle wiesz o tym wszystkim, choć Kai Wren nie ma o tym pojęcia? — Viss chce, żebym poślubiła jej syna — wyjaśniła chłodno Zwiewny
Księżycowy Promyk, dotknięta podejrzeniami Plum. — Kiedy mój ojciec nie wyraził na to zgody, bo uważa, że Tuvoon jest okrutny, i kiedy Viss nie mogła mnie do tego przekonać, podzieliła się z nami swoimi teoriami i przemyśleniami i napomknęła, że wie, jak rozwiązać tę sprawę. Może sądziła, że wyjdę za Tuvoona, żeby nie rodzić upośledzonych dzieci. — Ale to nie była wystarczająca pobudka — odezwał się Li Piao. — Nie! Nie miałam najmniejszej ochoty być zarodową klaczą ciotki i jej syna. To już wolę rodzić zdegenerowane dzieci, jak ja sama — buntowniczo
potrząsnęła głową — albo i demonią hołotę, niż służyć w takim charakterze. Podziwiałem pasję córki Siedmiu Palców.
rozsierdzonej
— Najbardziej mi żal tej demoniej hołoty. To prawda, że są tępi, głupi, odrażający i prymitywni, ale może i ja bym taka była, gdybym musiała grzebać w śmietnikach. Mój ojciec o wiele lepiej traktuje swoich krasnoludów, a są oni przecież tylko służącymi, niż te demony są traktowane przez swoich pobratymców! Nagle umilkła i zapanowała krępująca cisza. Plum — prawdopodobnie uważając, że jest za to odpowiedzialna,
bo to przecież ona rozzłościła Zwiewny Księżycowy Promyk — zapytała: — I zaczęłaś się rozglądać za Kai Wrenem. Co się tutaj stało? Skąd takie spustoszenie? Skoro Viss były potrzebne flasze, dlaczego z tą nie obeszła się ostrożniej? Zwiewny Księżycowy Promyk spojrzała na mnie, jakby oczekiwała, że na to odpowiem. Tylko wzruszyłem ramionami, więc powiedziała: — Mogę jedynie snuć domysły, bo zjawiłam się tutaj, kiedy szkoda już się dokonała. Posłyszałam jednakże rozmowy pewnych sprzymierzeńców Viss. — Zamilkła, żeby zebrać myśli. —
O ile wiadomo nam z ojcem, Lord Demon rozkazał mieszkańcom flaszy, żeby jej bronili przed intruzami. Uczynili to, a kiedy wyczerpała się chi, z której zwykle czerpali, sięgnęli do energii wtopionej w strukturę flaszy. Skinąłem głową, przypominając sobie rozkazy, jakie wydałem sługom flaszy. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że sprawy mogą przybrać aż taki obrót, ale nawet przypominając sobie otaczające nas zgliszcza, odczuwałem dziwną radość. Radość, którą rozwiały następne słowa Zwiewnego Księżycowego Promyka. — Na nieszczęście musiano wpuścić
Viss do flaszy, bo słyszałam, że zaatakowały ją wyłącznie te istoty, które jak potężny Lung Shan, rozumiały pojęcie zdrady. Viss własnoręcznie zabiła Lung Shana, Tuvoon zaś uśmiercił wiele Swawolnych Niebiańskich Tygrysów. Kiedy to się dokonało, odeszli i tylko Viss została we flaszy. Splądrowała galerię Kai Wrena; napotkała słaby opór, bo pałacowi służący uznali, że nadużyła gościnności. — Ale w końcu postawiła na swoim — rzekł z głębokim, ponurym westchnieniem Li Piao. Zwiewny Księżycowy Promyk pochyliła głowę, srebrzyste włosy
przesłoniły mrok jej twarzy. — Tak się niestety stało. Ale nawet teraz mieszkańcy usiłują wchłonąć chi i powrócić do swoich obowiązków, tyle że zostało bardzo niewiele energii. — Niszczą to, co mają obowiązek chronić — odezwała się plum, pojmując, co się dzieje. — Jakie to smutne! — I dlatego tak szybko zapędziłaś nas do kryjówki — dodał Angus. — Tak. Kopuła, podobnie jak flasza Kai Wrena, izoluje od otoczenia. Mam tu zapas monet shen, którymi ją zasilam.
— Dzieło twojego ojca? — spytałem. — Moje — odparła dość chłodno. — Ojciec nie jest jedynym rzemieślnikiem w rodzinie. Uznałem, że przeprosiny tylko pogorszą sprawę, więc rzekłem po prostu: — Dobra robota. Jestem wdzięczny, że wykonałaś ją dla mnie. Uniosła ku mnie twarz, a ja odniosłem wrażenie, że jej ciemność rozjarzył blask jaśniejszy niż delikatne lśnienie włosów. — Gdybyś nie zabił Chaholdrudana, nie żyłabym. Oddałabym ci wszystko, co mam.
— Przeceniasz moją zasługę — powiedziałem z zażenowaniem. — Ale dzięki, niezależnie od powodów, które tobą kierowały. Zastanówmy się teraz, co dalej robić. Plum energicznie skinęła głową. — Twoi słudzy nie zaatakowaliby cię, Lordzie Demonie, prawda? — spytała. — Widzę, że nasze myśli biegną podobnym torem. Nie, nie zaatakowaliby. Dlatego wyjdę poza ruiny pałacu i sprawdzę, czy da się jeszcze coś uratować. Spróbuję też odwołać rozkaz bronienia pałacu, który wydałem służbie.
— Spróbujesz? — odezwał się Li Piao. — Pałacowi służący są niepodobni do innych mieszkańców flaszy — wyjaśniłem. — Są ściślej powiązani z esencją flaszy i prawie nie mają własnej osobowości. Jeżeli istotnie są aż tak pozbawieni chi, jak twierdzi Zwiewny Księżycowy Promyk, mogą już nie mieć ani odrobiny umysłu, z którym mógłbym nawiązać kontakt. Lepiej więc, żebyście tu pozostali, dopóki się nie upewnię. Zwiewny Księżycowy spojrzała na mnie nieśmiało.
Promyk
— Mam zbroję. Chroni tak samo jak kopuła, choć na dłuższy czas jest o wiele
mniej wygodna. Mogłabym pójść z tobą i chronić cię w razie potrzeby. — Dzięki, o pani, lecz muszę odmówić. Nie chcę, żeby moi wrogowie dowiedzieli się o tobie, jeżeli mnie zaatakują. Najlepiej utrzymać to w sekrecie najdłużej, jak się da. — Przecież sam mówiłeś — zaprotestowała i po raz pierwszy jej głos nie był łagodny i potulny — że jesteś tylko człowiekiem! — To prawda. Przyjrzałem się zbroi tkwiącej na stojaku przy drzwiach. Była dość luźna, bez wątpienia po to, żeby pasowała,
gdyby trzeba było zmienić postać. — Czy ktoś oprócz ciebie mógłby włożyć tę zbroję? Niechętnie przytaknęła. — O ile ta osoba nie jest zbyt potężna. — No to może ze mną iść Li Piao. Ma duże zdolności magiczne, a moi służący już go znają i wiedzą, że jest mile widziany w moich włościach. Dlatego będzie bezpieczny, nawet gdyby zbroja go zbyt dobrze nie chroniła. Wy zaczekajcie tutaj i omówcie dalsze plany. Plum ma dar wyłapywania implikacji, których ja nie dostrzegam.
Dziewczęta spojrzały na siebie. Założyłbym się, że zastanawiają się, czy odpowiada im swoje towarzystwo, czy nie. Angus też zauważył to spojrzenie i zaśmiał się serdecznie. — Niech będzie, jak sobie życzysz, Lordzie Demonie. Zaczekam tutaj i posłucham, jak te dwie rozstrzygają między sobą problemy walki. Znów się zaśmiał. Plum się z zakłopotania. Twarz Księżycowego Promyka zwykle, ciemna, więc nie czy i ona się spłoniła.
zarumieniła Zwiewnego była, jak widziałem,
Li Piao, z niechętną pomocą Zwiewnego Księżycowego Promyka,
przywdział zbroję. Wyszliśmy w ruiny pałacu. — Zwiewny Księżycowy Promyk wyjaśniła mi — odezwał się starzec — że jeżeli zajdzie potrzeba, bym posłużył się magią, mogę skorzystać z energii tworzącej pole ochronne tej zbroi. — Mam nadzieję, że taka potrzeba nie zajdzie — odparłem. — Żywię też nadzieję, że Zwiewny Księżycowy Promyk i Plum nie pobiją się podczas naszej nieobecności. Li Piao zachichotał. — Angus nie pozwoli, żeby sobie zrobiły coś złego.
— Chyba nigdy nie zrozumiem kobiet — westchnąłem, myśląc o Viss. — Tajemnica — rzekł Li Piao — jak się zorientowałem w trakcie długiego życia, wcale nie jest tajemnicą. Kobiety różnią się jedna od drugiej tak samo, jak różnią się od siebie mężczyźni. Wszelkie próby oceniania ich tak, jakby się od siebie nie różniły, to szaleństwo. Pomogłem mu przebyć stos marmurowych płyt, które niegdyś były eleganckimi schodami, a potem przejść przez zapadnięte sklepione przejście. Większość widzianych tu szkód zapoczątkowało bombardowanie, prawdopodobnie przez oddziały Viss.
Jednak skała była osobliwie miękka, rozsypywała się w żwir pod naszymi stopami — a to dowodziło, że część szkód powstała dlatego, że słudzy wchłaniali stąd chi. Tak więc, o dziwo, postępujące zniszczenie stanowiło dobry znak. Z trudem posuwaliśmy się w głąb pałacu — szkód spowodowanych przez siły zewnętrzne było tu mniej, lecz ściany nachylały się i wyginały, co przypominało mi zaczynające topnieć lody. — Jeżeli się tego nie powstrzyma — odezwałem się — to wkrótce zostaną tu jedynie kamyki, które zmienią się w
piach, a potem nie zostanie nawet proch. Ciekaw jestem… — Tak? — Czy twoja wnuczka Plum naprawdę praktykuje feng shui, czy też jest tylko projektantką wnętrz we wschodnim stylu? — Widziałeś, jak ukryła swój dom — odparł Li Piao. — Jest nie tylko adeptką feng shui, ale i czarodziejką. — Kong Shyh Jieh po części zawdzięcza swoje powstanie technikom bardzo podobnym do stosowanych w feng shui. Chyba powinienem zasięgnąć jej rady.
Wreszcie dotarliśmy do galerii, która okazała się równie mocno uszkodzona jak zewnętrzna część pałacu. Plamy czarnej sadzy na ścianach i podłodze świadczyły, jak zażarcie służący bronili mojej własności. A opustoszałe półki i nisze świadczyły o ich klęsce. Staliśmy pośrodku komnaty, na spalonych resztkach czegoś, co niegdyś było wspaniałym perskim dywanem — i wtedy poczułem muśnięcie kontaktu myślowego. — Lordzie Demonie? Pytanie było ledwie wyczuwalne. — Tak?
— Jak możemy ci usłużyć? W rutynowym pytaniu wyczuwałem radość; wróciło poczucie celowości. — Rozpoznajecie towarzyszącego mi człowieka? — To Li Piao, ludzki czarodziej. Zmieniłeś się, lordzie Kai! — Na razie pomińmy to milczeniem. Wystarczy, że rozpoznajecie i mnie, i Li Piao. Przypominam o moim rozkazie, że nie wolno wam go skrzywdzić. — Został odnowiony. — W mentalnym głosie wyczułem lekkie oburzenie.
— Znakomicie. A teraz zwalniam was z obowiązku bronienia pałacu. — Lordzie? — A potem znów z indygnacją: — Skoro tak sobie życzy potężny lord. — Nie obawiajcie się. Nie zamierzam się poddać. Po prostu nie chcę, żebyście sami siebie zniszczyli. — Wśród tych, którzy wywołali tu wojnę, była Viss o Przeraźliwym Języku, lordzie. — Już o tym wiem. Rozkazuję, żebyście nie pozwolili tu wejść ani jej, ani jej synowi, ani nikomu oprócz dwóch osób, które wam zaraz wskażę.
Chyba że któreś z tamtych będzie ze mną. Li Piao — który najwyraźniej śledził tę rozmowę, chociaż słyszał tylko jej część — popatrzył na mnie z zatroskaniem na pooranej bruzdami twarzy. — Czyżbyś nie pamiętał, Kai Wrenie? Razem z tobą jest nas pięcioro. — Owszem. — Uśmiechnąłem się, choć ze smutkiem. — Ale nauczyłem się zbyt szybko nie obdarzać zaufaniem. Zwiewny Księżycowy Promyk jest ponoć naszą sojuszniczką, ale na dowód tego mamy jedynie jej słowa. Dlatego tylko tobie i Plum pozwolę tutaj
wchodzić beze mnie. — Czuję się zaszczycony — odparł Li Piao. — Ale co z Angusem? — Irlandzcy siddhowie prowadzą własną politykę. Nie ośmielą się zbytnio mu zaufać, choć nie dał mi powodów do zwątpienia. Jeżeli to wszystko przetrwamy, chętnie ofiarują mu klucz do mojego królestwa. Lecz na razie… — Bardzo mądrze, Lordzie Demonie — powiedział głos służącego. Li Piao też się z tym zgodził. — Jeśli mamy zachować dobre stosunki z tamtymi, lepiej, żeby nie
wiedzieli o tym postanowieniu. Powiem Plum, kiedy będziemy sami. — Zrób tak — nakazałem. Ponownie zwróciłem się do służącego: — Ukaż mi się jako ognik i poprowadź nas przez pałac najbezpieczniejszą trasą. Chcę zobaczyć, co mi pozostawiono. — Tak, Lordzie Demonie. Służący ukazał się nam jako maleńki feniks, tak nikły, że aż przejrzysty, ale doskonały w każdym szczególe. Doceniłem szczęśliwą symbolikę jego wyboru i dałem Li Piao znak, żeby szedł za mną. Nie była to radosna wędrówka, bo w
każdym korytarzu i w każdej komnacie, przez które wiodła nasza trasa, napotykaliśmy ślady katastrofy. To, czego nie zniszczyła Viss i jej oddziały, często rozpadało się wskutek zawziętego poszukiwania chi przez służących. Ale i tak znalazłem pośród rumowiska trochę cennych rzeczy. Wiele z nich pochodziło z Ziemi — błyskotki i skarby, które sprowadziłem, żeby przyozdobić swoją siedzibę. Ze szkatułki z drewna sandałowego wyjąłem małą aksamitną sakiewkę z oszlifowanymi kamieniami szlachetnymi. W pokiereszowanym wgłębieniu porcelanowej kolumienki nadal stały nefrytowe figurki. Zdobna w tygrysy
waza z czasów dynastii Ming cudownie ocalała po rozbiciu gablotki, w której stała wraz z innymi. Kiedy — i jeżeli — wojna się zakończy, będzie można odzyskać i inne rzeczy. Zwłaszcza dwa znaleziska obudziły we mnie nadzieję. Koło bocznych drzwi, z których korzystał Ollie, kiedy wychodził na zewnątrz, stała beczułka z dębowych klepek opasanych żelaznymi obręczami. Prawie po zrąb wypełniały ją pieniądze — przeważnie amerykańskie, bo przecież tu stała nasza flasza. Jakimś cudem ocalała przed ogniem. Li Piao nie wiedział, jak zareagować,
kiedy sięgnąłem do wnętrza beczułki i podałem mu garść zmiętych banknotów. — Oto niewielka rekompensata za to, co na mnie wydałeś. — To była jedynie maleńka zapłata za zwrócone zdrowie — zaprotestował. — Już nam zwróciłeś koszty poniesione na twoją ucieczkę. — Więc potraktuj to jako rekompensatę za kłopoty, jakich ci na pewno przysporzę, zanim to wszystko się skończy — powiedziałem z goryczą. Wciąż protestował, ale go zignorowałem i w końcu umilkł. Przywołałem służącego, żeby oddzielił,
poukładał i powiązał w paczki pozostałe banknoty, bym je mógł zabrać na Ziemię. — Dasz radę to zrobić? — spytałem, przypominając sobie, jaki słaby był głos, z którym rozmawiałem. — Damy radę — zapewnił mnie — jeżeli pozwolisz nam dalej obracać w proch ciała ogrów i wróżek. — To się wydaje najlepsze dla wszystkich zainteresowanych — odparłem — ale zostawcie w spokoju powietrze i ziemię. Chcę tu wszystko odbudować, kiedy znów będę sobą. — Możemy sobie wziąć Lung Shana?
Ogarnął mnie smutek, bo potężny smok był jedną z pierwszych istot, które stworzyłem dla flaszy; był wodzem moich oddziałów i częstym towarzyszem wczesnych wypraw badawczych. — Dobrze, ale zostawcie mi jego kości. Może pewnego dnia będę mógł przywrócić mu życie. Drugiego cennego odkrycia dokonałem w pracowni szklarskiej. Ta część pałacu była w o wiele lepszym stanie, niż oczekiwałem; może dlatego, że rozmaite moje pracownie były oddzielone od reszty pałacu — zwykła ostrożność niezbędna ze względu na żar potrzebny do wypalania gliny czy
kształtowania szkła. Wraz z Li Piao przekroczyłem próg, idąc za ledwo widocznym feniksem. Odczuwałem przygnębienie — uczucie, które znałem raczej z opisu niż z doświadczenia — ale opuściło mnie ono, kiedy ujrzałem, co stoi na ławie, ustawione tam przeze mnie po zakończeniu pracy. Była pomarańczowa. Była zielona. Jedna z moich najlepszych. Zajęła mi większą część stu dwudziestu lat. Flasza, którą ukończyłem tego wieczoru, kiedy zmarł Oliver O’Keefe, czekała tu na mnie, wspaniała i nietknięta. Ledwo mogłem uwierzyć w swoje szczęście. Gdyby Viss musiała mi zostawić choć jedno z moich dzieł, zażądałbym właśnie
tej flaszy. Z tą flaszą i czarą smoka, którą ofiarowałem Li Piao, mogliśmy wygrać tę naszą nie wypowiedzianą wojnę. — Czy to jest to, o czym myślę, Kai Wrenie? — zapytał Li Piao. — Tak. — Uniosłem flaszę i obróciłem pod światło, podziwiając subtelne łączenie się w szkle barw i odcieni. — Nie chciałem na nią patrzeć po śmierci Olliego. Sprawiała mi przykrość, jakbym ją winił za jego śmierć. Li Piao w swej mądrości nie powiedział mi, że odczuwałem wówczas uczucie pokrewne żalowi.
Wiedział, że demony nie lubią świadomości, iż mogą być wydane na łup uczuć tak samo jak ludzie. Poznałem już smak żalu i smutku, wiedziałem więc, że właśnie je wówczas odczuwałem. — Jest przepiękna. Czy nadal jest… — szukał słowa, a w końcu rzekł — magiczna? — Nie tknęliśmy jej — powiedział głos służącego — bo skoro twój wróg chciał twoich flasz, pragnęliśmy, żeby tu była jakaś, kiedy powrócisz. — Są jeszcze inne? — spytałem, czując budzącą się nadzieję.
— Nie, lordzie. Nie ma. Przegnałem rozczarowanie i przesunąłem palcami po gładkim szkle. Wewnątrz nie było królestwa, nie było zminiaturyzowanej siedziby, ale za to były moce. Delikatnie owinąłem flaszę jedwabiem i watą i umieściłem w odpornej szkatule z bardzo twardego drewna. — Lepiej już wróćmy do tamtych — powiedziałem. — Nie możemy pozwolić, żeby się za długo o nas martwili. A do służącego rzekłem: — Pójdź z nami, żebym ci mógł
pokazać moich towarzyszy. W czasie tych odwiedzin nic złego nie może im się stać. — Nie zostajesz? — zapytał skonsternowany. Przeciwności losu sprawiły, że wykazywał bardziej złożone reakcje. A może sprawiła to chi czerpana z moich bardziej uzdolnionych tworów. A może cały czas myślał i czuł, ja zaś dostrzegłem to dopiero teraz, bo rozmawiałem z nim, zamiast poprzestać na krótkim rozkazie. — Nie śmiem — odparłem z goryczą; to, że ja, Lord Demon, nie śmiem czegoś uczynić, było dla mnie kielichem goryczy. — Powrócą i upomnę się o
moją własność. Ci, którzy was skrzywdzili, zapłacą za to. Znajdź pocieszenie w tej obietnicy. — Tak, Lordzie Demonie — odparł i gdybym lubił fantazjować, powiedziałbym, że w głosie służącego były łzy. Pozostało do wykonania jeszcze jedno zadanie; potem będziemy mogli odejść z mojej flaszy. — Układaniem planów zajmiemy się, kiedy będziemy w bezpieczniejszym miejscu — rzekłem, uciszając ich gestem, gdy tylko wszedłem pod kopułę. — Jeśli Viss postanowi rozbić tę flaszę, nie zdołam ocalić nikogo z nas. Jednakże zanim stąd odejdę, zrobię coś, co
znacznie zwiększy nasze szansę w przyszłości. Pospiesznie wyjaśniłem im, nie wdając się w szczegóły, jak słudzy usiłowali bronić flaszy i jak przy tym narazili na szwank to właśnie, co zamierzali ochronić. — Ich pomysł nie był wcale taki zły — powiedziałem. — No i pozwoliłem im odebrać chi każdej osobie, która wejdzie do flaszy beze mnie. Li Piao znał już wyjątki od tej zasady. Mogłem być pewny, że znajdzie sposób, żeby dyskretnie poinformować o tym Plum.
— Chociaż pozwoliłem im czerpać ostatki chi z ciał zabitych, energii nie wystarczy ani na to, żeby w całości uzupełnili swoje braki, ani na to, żeby zgromadzić zapas na przyszłe potrzeby. — Spojrzałem na Plum. — Chciałbym cię zatrudnić. — Feng shui? — Tak. Rzecz jasna, zapłacę za trud. Łupieżców nie interesowały moje pieniądze, woleli wartościowsze przedmioty. — Nie wezmę od ciebie żadnych pieniędzy! — rozgniewała się Plum. — Przecież proszę, żebyś wykonała
swój fach! — Ocaliłeś życie mojemu dziadkowi. Nie wiem, ile by jeszcze pożył, sparaliżowany po udarze. Nie tylko przywróciłeś mu władzę nad ciałem, dałeś mu również poczucie celu. — Ale… — Dość tego! Pozwoliłem się uciszyć, ale znów pomyślałem, że przenigdy nie zrozumiem ludzi. Obserwuj z zewnątrz ich społeczności, a uznasz, że rządzi nimi pieniądz lub jego odpowiedniki. A potem znienacka kierują się dziwnymi idealistycznymi porywami.
Podejrzewam, że to cecha społeczności utworzonych przez istoty kierujące się emocjami. Wróciłem do głównej sprawy. — Czy moglibyśmy wykorzystać to, co mamy, do wzmocnienia wytwarzania pozytywnej chi? — Musiałabym się rozejrzeć na zewnątrz — stwierdziła Plum. — Już tam bezpiecznie? — Ze strony moich służących nic nie grozi — odparłem — ale za nic innego nie odpowiadam. Plum wyszła spod kopuły utworzonej
przez Zwiewny Księżycowy Promyk. Minę miała nieobecną, zamyśloną, kłócącą się z jej strojem. Chodziła tu i tam, gładząc podbródek; patrzyła, gdzie wznoszą się góry, oglądała szczątki drzew i krzewów. — Jak daleko stąd do większego zbiornika wodnego? — Jakieś trzy czwarte mili w tym kierunku jest niewielki ocean — wskazałem. — Słona woda? — Tak. A właściwie słonawa. — A rzeki?
— Są dwie duże. — Proste? Kiedy je nakreśliłem, wiły się, lecz nie wiem, jak bitwa mogła zmienić ich bieg. — Ciało Lung Shana niemal całkiem przegrodziło jedną z nich — odezwała się Zwiewny Księżycowy Promyk. — To niedobrze. — Plum zmarszczyła brwi. — Musimy tak pokierować wody, żeby mogły swobodnie płynąć, bo inaczej nastąpi stagnacja chi. — Pozwoliłem służącym, żeby wysuszyli ciało, ale to na pewno zajmie
sporo czasu. — Czy można przesunąć zwłoki smoka, zanim staną się zbyt kruche? — spytała Plum. Spojrzała na nas, czekając na odpowiedź. — Mogę to zrobić — odezwał się Angus. — Nie jestem tak całkiem bez środków, bo nie podlegam takim samym ograniczeniom jak ci chińscy siddhowie. — Wspaniale — stwierdziła Plum. — Zajmij się tym. — A Zwiewny Księżycowy Promyk zapytała: — Umiesz latać? — Oczywiście. — Córka Siedmiu Palców potrząsnęła srebrzystymi
włosami. — A uniesiesz mnie? — Chyba tak. W czym rzecz? — Uważam, że lepiej wykonam zadanie, jeżeli obejrzę z góry tę okolicę. Lord Demon mówił, że powinniśmy działać szybko. Zwiewny Księżycowy zastanowiła się chwilę.
Promyk
— Nie potrzebuję już zbroi, więc mogę wykorzystać jedną z zasilających ją monet shen. Dzięki temu nie będę musiała czerpać chi z ziemi.
— Cudownie! Zanim odleciały, Plum powiedziała do Li Piao i do mnie: — Idźcie na tyły pałacu. Odsuńcie wszystko, co blokuje przepływ, żeby nic nie przerwało dopływu chi z gór. — A jeżeli coś będzie za ciężkie dla dwóch zwykłych ludzi? — spytał z błyskiem w oku Li Piao. — To wykorzystaj swoją sztukę, dziadziu. Zwiewny Księżycowy Promyk na pewno da ci jedną ze swoich monet. Zwiewny Księżycowy Promyk nie mogła odmówić tak sformułowanej
prośbie. Ciekaw byłem, co wytworna demonessa myśli o tej energicznej dziewczynie. Wszystko wskazywało na to, że albo staną się serdecznymi przyjaciółkami, albo zawziętymi rywalkami. Ale jeszcze było za wcześnie, by powiedzieć, jak będzie. Kiedy się ponownie zebraliśmy, Plum powiedziała: — To się zapowiada obiecująco. Zastosowałeś dość klasyczne rozwiązanie, prawda? Zgodziłem się z nią; chociaż dyskusyjne było, o czyją to „klasykę” chodzi.
— Zachował się stok góry, na którym stał pałac — ciągnęła Plum — i stoki boczne względem niego, choć przydałaby się im niewielka restrukturyzacja. Najważniejsze, że wciąż istnieje zarys smoka. Udało się wam usunąć wszystkie przeszkody na drodze przepływu chi? — Tak — potwierdził Li Piao. — Choć obawiam się, że wyczerpaliśmy całą energię z monety panny Księżycowy Promyk. — Mów mi Zwiewny Księżycowy Promyku — odezwała się demonessa i po raz pierwszy naprawdę się uśmiechnęła. — Tak brzmi moje imię. W
przeciwnym razie musiałabym przystać, by czasem nazywano mnie „Zwiewną”. Li Piao zaśmiał się cicho. — Jak sobie życzysz. Tak czy owak, dziękuję. — Powiedz służącym, Kai Wrenie — odezwała się Plum — żeby szczególnie dbali o rośliny wiecznie zielone. Będą stymulować wydzielanie dobroczynnej chi. Po usunięciu przeszkód… cóż, nie twierdzę, że dostrzeżesz gwałtowną poprawę, ale przynajmniej okolica przestanie podupadać. — Wspaniale! — ucieszyłem się. — Angusie i Li Piao, możecie nas zabrać z
powrotem na Ziemię? — Mogę wrócić z wami? — wtrąciła się Zwiewny Księżycowy Promyk. — Mam jeszcze parę pomysłów. — Możesz — powiedziałem. — A Siedem Palców nie będzie się niepokoił? — Mam tysiąc lat, Lordzie Demonie! — Wiem o tym, ale przecież grozi nam wybuch wojny. Twój ojciec by się martwił. — Masz rację — ustąpiła. — Powiem mu, co się dzieje. Gdzie was potem odnajdę?
Choć byłem prawie pewny jej bona fides, nadal kierowałem się ostrożnością. — Czy ty i ojciec macie prywatną bramę na Ziemię? — Tak. — To zjaw się w kościele Old St. Mary’s w San Francisco. — To w Ameryce Północnej, w Kalifornii? — Tak. Potrzebna ci mapa? — Nie, sama się w nią zaopatrzę. A co mam zrobić, jak już znajdę się w tym
kościele? Podałem jej kilka dwudziestopięciocentówek i zapisałem zastrzeżony numer Plum. — Zadzwoń pod ten numer. Ktoś po ciebie przyjedzie. Wzięła to wszystko ode mnie, badawczo patrząc mi w oczy. — Nie ufasz mi? — Ależ ufam — odparłem, pragnąc, żeby tak do końca było — ale to paskudne czasy. Nie chcę narażać swoich przyjaciół na szwank. Jeżeli to my się po ciebie zjawimy, upewnimy się, czy nikt cię nie śledził.
— Też prawda — powiedziała, akceptując moje wyjaśnienie i zarazem, o ile je dostrzegła, moje kłamstwo. I to z wdziękiem. — Zadzwonię za kilka godzin. Dotknąłem dłonią ziemi i pożegnałem się z moim królestwem. Zastanawiałem się, czy je jeszcze kiedyś ujrzę, i wsparłem się na ramieniu Li Piao.
9 Kiedy wróciliśmy do domu Plum, dowiedziałem się jeszcze czegoś o słabościach ciała. Po obfitej kolacji, zamówionej w pobliskiej restauracji z daniami na wynos, ledwo widziałem. Z bólem serca przyznaliśmy, że musimy się przespać, jeżeli mamy pomyślnie zaplanować kolejne posunięcie. — I tak powinniśmy zaczekać, aż dołączy do nas Zwiewny Księżycowy Promyk — oznajmił pomiędzy kolejnymi ziewnięciami Li Piao. — W przeciwnym razie pewnie trzeba byłoby zaczynać
wszystko od początku. — Też prawda — stwierdziłem. Odłożyliśmy wszystko i udaliśmy się na spoczynek. Angus ze Wzgórz wyjechał zaraz po naszym powrocie, obiecując, że będzie codziennie sprawdzał w pubie O’Keefe’a, czy nie jest nam potrzebny. Zanim nas opuścił, podarowałem mu klejnoty, które odnalazłem w ruinach mojego pałacu. W przeciwieństwie do ludzi przyjął je łaskawie, jako coś, co mu się należało. Spałem długo i dobrze, a obudził mnie dźwięk telefonu. Słuchawkę
podniesiono dopiero po trzecim dzwonku, co upewniło mnie, że nie tylko ja spałem do późna. Po chwili ktoś zapukał do moich drzwi. — To była Zwiewny Księżycowy Promyk — usłyszałem nieco przytłumiony przez drewno głos Plum. — Powiedziałam jej, że będę tam za jakieś pół godziny. Raczej się tym nie przejęła, najwyraźniej nigdy przedtem nie była w Chinatown. — Bo nie mogła być — odparłem, wysuwając nogi spod przykrycia i dziwiąc się bolącym mięśniom łydek i ud. — Jej ojciec jest tradycjonalistą. Ich brama na pewno wiedzie do Chin.
— Pomóc ci w czymś, zanim wyjadę? — Nie, dziękuję. Wziąłem prysznic, ogoliłem się i ubrałem, dumając, że będę się musiał zaznajomić z praniem, jeśli tu dłużej zostanę. Wyprawa do mojej flaszy — choć pod wieloma względami przygnębiająca — dodała mi otuchy. Zacząłem się też przyzwyczajać do ograniczeń narzucanych przez moją ludzką postać, chociaż nie zamierzałem na dobre w niej pozostać. No i teraz miałem pieniądze oraz moją zielono– pomarańczową flaszę. Stała na stoliku nocnym — szkło z uwięzionymi w nim maleńkimi bąbelkami. Zabawiałem się
fantazjowaniem, że czuję, jak oddziałują na mnie dobroczynne emanacje flaszy. Potem otrzeźwiałem. Jeżeli flasze Kai Wrena rzeczywiście przynosiły jakieś dobrodziejstwa swoim właścicielom, to ja miałem jedną, a Viss o wiele więcej. Nie powinienem sobie zbyt wiele obiecywać. Przez chwilę rozważałem, czyby nie schować flaszy, potem jednak wzruszyłem ramionami. Jeśli ktokolwiek mnie tu wyśledzi, będzie miał dość mocy, żeby wziąć, co tylko zechce. Niech flasza stoi sobie w słonecznym blasku, wchłania go i potem wypromieniowuje na dom i wszystko, co w nim jest.
— Dzień dobry, Lordzie Demonie — powitał mnie Li Piao, kiedy wszedłem do kuchni. — Przygotować ci coś do jedzenia? — Po obfitej kolacji sądziłem, że już nigdy nie będę znów głodny. Zadziwiające, jak bardzo się myliłem. Ale nie przeszkadzaj sobie. Powiedz mi tylko, gdzie co jest. Zrobił to. Wziąłem sobie trochę ciasta i świeży owoc. Była też kawa, więc ją wypiłem, a potem — stosując się do wskazówek Li Piao — zaparzyłem nową. — Powinniśmy również przygotować herbatę — powiedziałem. — Uważam,
że Zwiewny Księżycowy Promyk będzie ją wolała od kawy. — Najlepsza jest świeżo zaparzona herbata — odparł Li Piao. — Spytamy, czy chce herbaty, jak się zjawi. Jadłem drugie ciastko, kiedy zadzwonił telefon. Li Piao odebrał, powiedział kilka słów i podał mi słuchawkę. — To Angus. Chce z tobą mówić. — Dzień dobry, Lordzie Demonie — powiedział znajomy głos o tak silnym irlandzkim akcencie jak w skeczu Pat i Mike’a. — Boję się, że mam wieści, które ci się nie spodobają.
— Coś ci się przytrafiło? — Nie, nie, ale miło, że spytałeś. — Akcent stał się nagle o wiele słabszy. — Ważniejsi ode mnie lordowie i damy poinformowali mnie, że nie życzą sobie, żebym się wtrącał do spraw zagranicznych czortów. Boją się, że to ściągnie na nas kłopoty. — Rozumiem — odparłem, bo istotnie rozumiałem. — Cóż, na to już nic nie można poradzić. Zastanowiłem się nad tym, więc wiem, że zbyt zuchwale postąpiłem, mieszając cię w to. — Ooo, na pewno nie obedrą mnie za to ze skóry — zapewnił mnie Angus. —
Tyle że teraz już będę się trzymał z daleka. — Cieszę, się, że nie masz przeze mnie kłopotów, i jestem ci wdzięczny za to, co dla mnie zrobiłeś. Mając po swojej stronie Zwiewny Księżycowy Promyk i jej ojca, dysponujemy o wiele większym magicznym wsparciem niż kilka dni temu. — To dobrze. Sam też tak myślałem. Ale — tu zniżył głos — zadzwoń, jeśli będę ci potrzebny w jakiej gardłowej sprawie. George O’Keefe będzie wiedzieć, jak się ze mną skontaktować. Pomogę ci, a potem będę się tłumaczyć przed górą.
— Dzięki — odparłem, głęboko poruszony. — Jestem ci za to zobowiązany, ale mam nadzieję, że następnym razem zadzwonię, żeby cię zaprosić do swojej siedziby na wieczór pijaństwa i pogawędek. — I po to też się zjawię — zaśmiał się ochryple. — Skop w moim imieniu tyłki tym draniom! — Zrobię to za ciebie i za siebie — obiecałem. — A teraz przestań nabijać rachunek George’owi O’Keefe’owi. — Za te cudeńka, które mi dałeś — powiedział — mógłbym zapłacić ten rachunek i jeszcze mnóstwo innych. Niech ci się poszczęści!
— Jeszcze raz dzięki i do widzenia. Li Piao bacznie mi się przyglądał, kiedy odkładałem słuchawkę na widełki. — Angus się nie zjawi? — Nie może — wyjaśniłem, popijając stygnącą kawę. — Jego szefowie nie chcą „międzynarodowego incydentu”. — Mądre z ich strony. Wkrótce potem usłyszeliśmy, że otwierają się drzwi garażu, i przyszły Plum i Zwiewny Księżycowy Promyk. Zgodnie z tym, co demonessa mówiła wczoraj, w ludzkim ciele była o wiele
mniejsza. Gdyby ktoś nie zauważył jej ponętnych kształtów — a ja do takich nie należałem — mógłby ją wziąć za dziecko. Była ubrana w czerwony, haftowany jedwabny strój, składający się z bluzy i spodni, jaki Chinki noszą od wieków. Obcisła bluza była zapięta pod szyję i ostentacyjnie skromna, długie do kolan spodnie odsłaniały bardzo kształtne łydki. — Poznałam ją natychmiast — oznajmiła Plum — mimo tych zmian. To uroczy strój, kochanie, ale będziesz się za bardzo rzucać w oczy. Zwiewny Księżycowy Promyk spojrzała na Plum. (Nie mogłem nie
zauważyć, jakie miała wspaniałe ciemne rzęsy.) — Dziękuję. Plum najwyraźniej nie wiedziała, jak na to zareagować. — Może tak się zastanowimy, co dalej robić? — podsunąłem desperacko. Chiński ideogram na określenie słowa „kłopot” powstał z przedstawienia dwóch kobiet pod jednym dachem. Zaczynałem rozumieć dlaczego. Ku mojej uldze wszyscy zasiedli przy kuchennym stole z ulubionymi napojami pod ręką. Pośrodku stała misa świeżych
owoców i talerz ciasteczek. Li Piao rozdał notesy i długopisy. — Kiedy przeszukiwałeś z dziadziem ruiny pałacu — zaczęła Plum — przedstawiłam Angusowi i Zwiewnemu Księżycowemu Promykowi moją teorię, że Viss i kompania chcą wykorzystać ukradzione ci flasze do ułatwienia sobie najazdu na Prapoczątek. — To dobry pomysł — przyznała Zwiewny Księżycowy Promyk. — Pozwoliłam sobie przekazać go ojcu. Powiedział, że dziwi się, czemu wcześniej o tym nie pomyśleliśmy. Plum, co zrozumiałe, wyglądała na zadowoloną z siebie. Wystarczyło, że
dowiedziała się o flaszach, i już wychwyciła to, co najważniejsze. Ale ludzie przystosowują się szybciej niż demony. Wystarczy spojrzeć na technologiczny skok, jakiego dokonali w ciągu kilku ostatnich stuleci. — A, jeszcze coś, zanim zaczniemy — odezwałem się. — Telefonował Angus ze Wzgórz. Przekazałem im w skrócie wieść od Angusa. Na twarzach moich sprzymierzeńców dostrzegłem rozczarowanie, ale nie poczucie klęski, i to dodało mi ducha. — Pomoc Angusa byłaby bardzo cenna — odezwała się Zwiewny
Księżycowy Promyk — ale nie jesteśmy pozbawieni sojuszników. Mój ojciec… Przerwało jej energiczne pukanie do drzwi frontowych. Plum wstała zatroskana. — Powinnam otworzyć? — Lepiej najpierw sprawdzić — powiedziałem, biorąc laskę i idąc ku drzwiom. Spojrzałem przez wizjer. Nic nie zobaczyłem. Jakiś stłumiony dźwięk upewnił mnie, że ktoś tam jest. Być może podświadomie rozpoznałem głosy. A może głupio zapomniałem o utracie mocy. I — zanim Plum zdążyła mnie
powstrzymać — energicznie otworzyłem drzwi. Ci dwaj, którzy się o nie opierali, polecieli na chiński dywan. Zatrzasnąłem drzwi i przycisnąłem laskę do szyi najbliższego. — Co tutaj Szpiegujecie mnie?
robicie,
pętaki?
Mówiłem w języku demonów, ale Plum nie potrzebowała słów, żeby pojąć, iż ta dwójka jest groźna. Usłyszałem kliknięcie i dostrzegłem kątem oka, jak wyciągnęła skądś rewolwer i wycelowała w drugiego demona. Kiedy się teraz zastanawiam nad swoim postępowaniem, wiem, że nie
powodowała mną odwaga, lecz nadmierna pewność siebie. Każdy z nich — także ten mający dwie stopy, krępy i przysadzisty, brzydki jak grzech i cuchnący odpadkami — łatwo by sobie z nami poradził, wyjąwszy Zwiewny Księżycowy Promyk. Nawet Li Piao potrzebował czasu, żeby zebrać swoją nowo nabytą moc. Wtedy uporałby się z jednym, ale przecież mógł nie mieć dość czasu. Tymczasem ja stałem tam, z kawałkiem sękatego drewna w garści i stopą na piersi demona, zachowując się, jakbym nadal był Lordem Demonem. Miałem szczęście, że nie byli asasynami, bo inaczej moja opowieść tu by się skończyła.
— Czego chcecie? — zapytałem wyniośle. — Gadajcie albo… Zamilkłem, po raz pierwszy uświadamiając sobie swoją słabość. I w tym momencie zjawiła się Zwiewny Księżycowy Promyk, trzymając w drobnej dłoni filiżankę herbaty. Odezwała się, zanim ta demonia hołota zwróciła uwagę na przerwę w mojej przemowie: — Albo was spalę na popiół. — Mój dywan! — mruknęła ze smutkiem Plum, ale rewolwer w jej dłoni ani drgnął. Dopiero
teraz
spostrzegłem,
że
opieram stopę na piersi Ba Wa, bardziej rozgarniętego z dwóch demonów, które przeżyły noc śmierci Olliego. Zobaczył, że na niego patrzę, i zaczął bełkotać w języku demonów. — Mów po angielsku — przerwałem mu — albo po chińsku, żeby wszyscy rozumieli. W połowie zdania przeszedł na angielski. — …nie, żeby skrzywdzić Lorda Demona, ale żeby mu służyć! Jesteśmy zwykłymi wypędkami, ale chcemy żyć! Viss nas zabija! Już zabiła Pitta i Jednookiego, i Wścibskiego Nosa! Mówi, że to dla przykładu…
Okropność! Przez podeszwę buta czułem, jak się trzęsie. — A więc uśmierciła kilku nędznych demonków? — powiedziałem, rozmyślnie udając tępego. — Bzykaliście się z nią? Ukradliście jej coś? — Nie, nie, nie, nie, nie! — zapewniał mnie Ba Wa, a Wong Pang skamlał, potakując koleżce. — Urządziła wielki spęd i wszystkie demony, co chciały słuchać, poszły do Rezerwatu Prapoczątku. Gadała, że demony muszą wrócić do Prapoczątku, zanim się staną takim śmieciem jak my. — Zajęczał
patetycznie. — A potem błysnęła i zabiła tamtych, co mówiłem. Gadała, że takie głupie brzydactwa to hańba dla innych demonów. Wielu biło jej brawo. Pang i ja uciekliśmy. Lord Demon zawsze dla nas taki dobry i uprzejmy. — Uprzejmy, uprzejmy Lord Demon — podlizywał się Wong Pang, zapluwając dywan Plum. — No i cię szukaliśmy. Ciebie nie było we flaszy, ale była Zwiewny Księżycowy Promyk. No to ją obserwowaliśmy. — Byliście we flaszy? — przerwała mu demonessa.
— Nie, nie, nie. — Ba Wa przez chwilę był z siebie dumny. — Mamy kawałek wróżebnego zwierciadła. Tak patrzyliśmy. We flaszy my chorzy. — Jak weszliście do mojej flaszy? I skąd mam wiedzieć, czy nie jesteście w zmowie z Viss? — Wiemy, gdzie jest w Kong Shyh Jieh wejście do flaszy! — zakwilił Ba Wa. — Drzwi stale tam. Może Viss nie wie, nie dba o to. — Istotnie tak jest — potwierdziła Zwiewny Księżycowy Promyk. — Wśliznęłam się tą samą drogą, kiedy odeszły oddziały Viss. Potem drzwi zostały opieczętowane, ale przez kilka
dni można było z nich korzystać. Strażnicy byli ogromnie osłabieni, więc łatwo się było wedrzeć. — Pewnie zostawiła je na miejscu, dopóki nie wymyśliła, jak je zaplombować — zastanawiałem się na głos. — Lord Demon nas nie zabić? — błagał Ba Wa. — My się tak bać. My przerażeni. Viss mówi, że niektóre młode demony warto oszczędzić, bo chi Prapoczątku da im siły. A my tylko śmieci. — Ciekawa jestem — odezwała się sucho Zwiewny Księżycowy Promyk — jak ona zamierza ukryć fakt, że sama
urodziła niezbyt doskonałe dzieci. Nie zdziwiłabym się, gdyby przynajmniej jeden z zabitych przez nią wyrzutków był jej macierzyńskim niepowodzeniem. Pewnie nie chciała, żeby późniejsze rewelacje rzuciły cień na jej krucjatę. A teraz, jeżeli to wyjdzie na jaw, może utrzymywać, że troszczy się o rasę demonów, że nie oszczędza nawet własnych dzieci. — Jej dzieci! — powtórzyła ze zgrozą Plum. — Może demony naprawdę są złe. Li Piao położył dłoń na ramieniu wnuczki. —
We
współczesnych
Chinach
rodzice zabijają nowo narodzone dziewczynki, bo prawo pozwala im tylko na jedno dziecko, a oni pragną syna. Postępek Viss nie jest gorszy od tego. — Przepraszam — wyszeptała Plum. Leżący na podłodze Wong Pang — który nawet nie próbował uciec, a oniemiały ze strachu, nie mógł błagać — zaczął szlochać. Nadal był brzydkim, żółtawo–szarym stworem. Czerwone obwódki nie dodały uroku jego żółtym ślepiom, a chlipnięcia nie poprawiły wykroju gęby pełnej przypominających igły zębów — ale chyba zmiękczyło mnie to, czego doświadczyłem.
Kopnąłem go lekko. — Przestań beczeć, idioto. Nie zabiję was, przynajmniej na razie. I nie pozwolę, żeby Viss was zabiła. — Nie? — Nie. — Spojrzałem na pozostałych. — Ktoś ma coś przeciwko? Ludzie potrząsnęli głowami. Zwiewny Księżycowy Promyk okazywała niejaką odrazę, która potem zmieniła się w litość. — Są bezpieczni — powiedziała, kulając Wong Panga czubkiem pantofelka — dopóki nie zdradzą nas
słowem, czynem lub bezczynnością. Viss jest wrogiem mojego przyjaciela. Przyjaciel Kai Wrena jest moim przyjacielem. Pomińmy milczeniem głośne, płaczliwe podziękowania, przysięgi wierności i służby, łzy i krzyki ulgi, jakie potem nastąpiły. Plum nalegała, żeby demony wzięły prysznic, zanim dołączą do nas w kuchni, co też uczyniły z takim zapałem, że potem trzeba było wycierać łazienkę. Zebranie w kuchni wznowiliśmy w późnej Godzinie Konia. Uprzedziłem po cichu Plum, że demony na pewno nie potrafią się zachować przy stole, więc
schowano wszystko, co się nadawało do jedzenia. Przybyły dwa bloki papieru, przysunięto też krzesła podwyższone książkami telefonicznymi, żeby demony sięgały ponad blat. Ba Wa siedział w pobliżu Zwiewnego Księżycowego Promyka, a Wong Pang pomiędzy Li Piao a mną, więc byliśmy przygotowani na ewentualną zdradę. — Powiedz nam, Ba Wa — nakazałem — co jeszcze Viss mówiła na tym wiecu. Ba Wa nigdy nie będzie miły dla oka, ale przynajmniej porządnie się wymył. Plum pożyczyła mu koszulkę i szorty należące do jednego z jej siostrzeńców.
W tym stroju mógł uchodzić za bardzo brzydkiego chłopca — o ile patrzący był straszliwym krótkowidzem. — Viss mówiła, że czas demonom wrócić do domu, do Prapoczątku. Niektórzy na to: „Po co? Kong Shyh Jieh jest teraz domem demonów, to ładne miejsce i nie dzielimy go z głupimi, znęcającymi się nad nami bogami”. Viss na to, że jak demony zostaną w Kong Shyh Jieh, to wszystkie ich dzieci w najlepszym razie będą jak Tuvoon Dymny Duch. A w najgorszym jak Pitt i Jednooki. Wtedy błysnęła i zagrzmiała. Wielu się wylękło, ale nikt nie spróbował jej powstrzymać. Bacznie słuchali.
Zwiewny potaknęła.
Księżycowy
Promyk
— Na pewno. Każdy zdrowy na umyśle demon boi się Viss. Nawet mój ojciec. Dlatego słucha, kiedy ona w kółko ględzi na te same tematy. Ba Wa z szacunkiem odczekał, aby się upewnić, że demonessa już skończyła, i podjął: — Dużo gadała o polach magnetycznych, magicznych rezonansach i innych takich, o których nie mam zielonego pojęcia. Potem ktoś się odezwał: „To ładna gadka, może i prawdziwa, ale co nam to da? Bogowie pokonują demony w każdej wojnie, a
demony mają dość walki. I co z tego, że mamy brzydkie dzieciaki? Jak już wiemy, o co idzie, to może poradzimy sobie z tym tu w Kong Shyh Jieh”. Viss im na to, że wie, jak wygrać wojnę. Ma to, czego przedtem nie miała. Po pierwsze, ma tajemny sposób na zrobienie wejść do Prapoczątku, więc nie będziemy się bili ani w bocznych wymiarach, ani w Kong Shyh Jieh. I tym razem bogowie dostaną za swoje. Spojrzałem na Plum, unosząc kciuk. — Jeden na twoją korzyść, o pani. Uśmiechnęła się. Ba Wa się zdziwił, ale wychłeptał całą szklankę gazowanego napoju waniliowego i
mówił dalej: — Po drugie, powiedziała, demony mają bogów za sojuszników. Niektórzy zaprotestowali: „Już mieliśmy takich bogów sojuszników i nic nam z tego nie przyszło”. A Viss na to, że ten jej bóg ma nowy czar. Widzieli to ci, co byli na Konwentyklu. Wypróbował go na Kai Wrenie, jak go zaatakował. I Wren osłabł jak kocię. Trochę wtedy zmartwieni pogadali i jeszcze uważniej słuchali Viss. Po trzecie, powiedziała, to ci, co nie pójdą za nią, dostaną solidnie w tyłek, jak wojna się skończy, a ona zostanie królową wszystkich demonów i wszystkich bogów. Na pewno wygra, a potem będzie miała dla siebie całą chi
Prapoczątku. I kto zechce wtedy być jej wrogiem? — Fiu! — powiedział Li Piao, kiedy Ba Wa zeskoczył z krzesła na znak, że skończył opowieść, i nalał sobie kolejną porcję napoju. — Przyznaję, że Viss ma znakomite wyczucie taktyki. Tych, co się oprą idealizmowi, pokona ambicja, a reszta wahających się pójdzie za nią ze strachu. — Dobre podsumowanie sprawy — przyznałem. — Jak myślisz, Zwiewny Księżycowy Promyku, kto nie pójdzie za Viss? Poważna mina lalkowatą buzię.
postarzyła
ładną,
— Na pewno ja. Nie wierzę w tę demagogię, że kieruje nią wyłącznie chęć ocalenia rasy demonów przed degeneracją. Uważam, że do czynu zachęcają ją nowi sprzymierzeńcy i czar zielonego ognia. Po prostu maskuje swoje ambicje idealistyczną gadaniną. — Co prawda, to prawda — powiedziałem. — Czyli nie przeciągnie na swoją stronę ani mnie, ani ciebie. A inni? Zarumieniła się. — Cóż, nie sądzę, żeby ojciec stanął po jej stronie. Nie zechce zginać kolan przed Viss królową.
— Tylko na tyle możemy liczyć? — My nie pójdziemy za Viss! — wybuchnął Ba Wa. — Żaden z naszych chłopaków. Ona nas nie chce, choćbyśmy się czołgali w prochu i żarli gówno. — W porządku. Czyli mamy za sobą demonie wyrzutki. Kogo jeszcze? — Chciałabym wierzyć, że niektórzy z najstarszych nie staną po jej stronie — odezwała się Zwiewny Księżycowy Promyk — ale to raczej daremna wiara. Może się im nie podobać pomysł władania królowej Viss, ale przegrali wiele wojen. To ich szansa na zwycięstwo.
— Ciekaw jestem — powiedziałem — czy zechciałby z nami współdziałać Ten z Wież Blasku. Nie sprawiał wrażenia zachwyconego Viss. Ale jego posiadłość została ukształtowana na wzór Prapoczątku. Może Ten cierpi na nostalgię. Lepiej zachować ostrożność w kontaktach z nim. Zwiewny westchnęła.
Księżycowy
Promyk
— Czyli mamy dwoje ludzi, trzy demony, garść wyrzutków, jedną flaszę Kai Wrena i asy trzymane w rękawie przez mojego ojca. Przeciwko sobie zaś resztę demonów, nie wiadomo ilu bogów, wszystkie przedmioty z galerii
Kai Wrena Wytchnienia.
i
zawartość
Arsenału
— Troje ludzi i dwa demony — poprawiłem ją twardo. — Zapominasz. W obecnym stanie jestem jedynie człowiekiem z interesującym wykształceniem. — Spróbujemy to naprawić — rzekła buntowniczo Zwiewny Księżycowy Promyk. — Żywię taką nadzieję, ale nie możemy na to liczyć. Musimy wiedzieć, czy twój ojciec będzie z nami współpracował, czy nie. To samo dotyczy Tego z Wież Blasku. Jego bratanek, Łazik, chyba nie za bardzo lubi
Viss, a przynajmniej zechciał ją trącić w łokieć i ocalić mnie przed theronikiem. Może zdołamy go zwerbować. Li Piao skinął głową. Notował, kiedy mówiliśmy, a teraz przeglądał swoje zapiski. — Powinniśmy się również zająć twoją sprawą, Kai Wrenie. — Uciszył mnie gestem, kiedy próbowałem protestować, że mamy na głowie ważniejsze problemy. — Wysłuchaj mnie. Jesteś Zabójcą Boga, a to poważny punkt na twoją korzyść. Poza tym Viss liczy na to, co ci odebrała. — Flasze — powiedziałem i dodałem, powoli to sobie
uświadamiając: — i psy. — Otóż to. Wciąż nie wiemy, jaką rolę odegrają psy, ale są lojalne wobec ciebie. Gdyby nie twoje ograniczenia, może zdołałbyś przekonać psy, żeby jej nie pomagały. — Są stworzeniami bogów — przypomniałem mu. — 1 wreszcie wróciły do swoich panów. — Ich panowie — powiedział starzec — zostawili je na pewną śmierć, kiedy już nie były im potrzebne. Porzucili te dwa psy i nikt nie wie, ile jeszcze. Shiriki i Chamballa mogą nie mieć ochoty wracać na służbę u bogów.
— Prawda, ale jak mogę odzyskać swoją moc? Nie tylko brakuje mi chi. Zmieniono mi postać. Jestem takim samym człowiekiem jak ty, a nie tylko pozbawionym mocy demonem. Li Piao cierpliwie skinął głową. — Rozważyłem i tę sprawę. Z twojej relacji o działaniu czaru wynika, że wykorzystano twoje dzieła, żeby pozbawić cię demoniej chi. — Tak. — Ów proces musi być odwracalny. Powiedziałeś, że Viss zostawiła cię przy życiu, bo ma nadzieję, że może kiedyś zdoła cię przekonać, żebyś stanął po jej
stronie. Czy ona jest znana ze szczególnych zdolności magicznych? — Właściwie nie. Jej specjalnością były zawsze sztuki wojenne. — Czyli całe to jej magiczne dzieło nie może być raczej szczególnie skomplikowane. — Nie powinniśmy na to liczyć — przypomniałem mu. — Po Shiang, bez względu na to, kim naprawdę jest, to bóg i czarodziej. — I, według jego słów, z ograniczoną znajomością wiedzy demonów — odparował Li Piao. — Zesłał błyskawicę, żeby wybadać twoją
podatność na ciosy. Pozwól nam dla dobra sprawy założyć, że czar użyty do przemienienia cię w człowieka nie był zbyt skomplikowany i że można go stosunkowo łatwo odczynić. — Dwa ambitne skomentowałem.
założenia
—
— Ale pozwól, że je uczynimy — rzekł Li Piao. — Żeby odczynić czar, musimy tylko odnaleźć flasze i odwrócić cały proces. Ba Wa zaklaskał. — I wtedy Kai Wren znowu będzie wielkim, złym Lordem Demonem?
— Taką mam nadzieję — odparł Li Piao. — Ależ flasze mogą być gdziekolwiek! — odezwałem się, czując, że powinienem zaprotestować, skoro nikt inny nie zamierzał. — Bardzo w to wątpię. Odgrywają zbyt dużą rolę w planach Viss. Tak łatwo nie wypuści ich z rąk. Gdzie mogłaby je trzymać? Plum wyciągnęła wniosek.
najwłaściwszy
— We własnej flaszy, rzecz jasna. Co mi przypomina o pytaniu, które chciałam zadać…
— Viss mogła powierzyć flasze — przerwała jej Zwiewny Księżycowy Promyk — jednemu ze swych sprzymierzeńców bogów. Chyba to byłoby najlepsze, skoro chcą wykorzystać flasze do wysłania wojsk w wymiar Prapoczątku? — Najprostsze, tak, ale niekoniecznie najlepsze — rzekł Li Piao. — Viss na pewno nie chciałaby dawać swojemu sojusznikowi aż takiej mocy, dopóki sama nie zajmie silnej pozycji wśród demonów. Bo cóż w przeciwnym razie powstrzymałoby tego sprzymierzeńca od zwrócenia się przeciwko Viss i wykorzystania flasz do ataku na demony?
— Właśnie. Może zostawiła je gdzieś na Ziemi? — Nie sądzę — powiedziałem. — Ogromnie by ryzykowała, trzymając w tym samym miejscu i mnie, i moją zmagazynowaną moc. — A jeżeli już odebrała im całość chi? — Zwiewnemu Księżycowemu Promykowi najwyraźniej ani trochę nie podobał się ten pomysł. — To byłoby o wiele trudniejsze, niż mogłoby się wydawać — odezwałem się. — Jeśli nie będzie ostrożna, przeszarżuje i zniszczy flasze. Jednak musimy się liczyć z taką możliwością.
Wstrząsnął mną zimny dreszcz przerażenia. Do tej pory nie brałem pod uwagę, że mógłbym na zawsze pozostać człowiekiem. Li Piao musiał wyczuć mój strach, bo powiedział szybko: — Viss mogła wyciągnąć z flasz całą chi, ale nie zużyła tej energii. Gdyby ją wykorzystała, mogłaby mieć trudności z ponowną przemianą Kai Wrena, a wiemy, że chciała to zrobić. Po raz pierwszy odezwał się Wong Pang. Był taki spokojny, że uważałem, iż nawet nie słucha; że nasze plany przekraczają jego zdolność pojmowania. — Ona — wskazał kciukiem Plum — jeszcze nie zapytała. Spojrzeliśmy na
dziewczynę, zaskoczeni uwagą Panga. — Chciałabym wiedzieć, ile flasz można włożyć do wnętrza flaszy? Czy to dowolna liczba, czy też istnieje jakieś ograniczenie? Zadumałem się. — Ciekawe pytanie. Istnieje ograniczenie, chyba że — fłasza została specjalnie przysposobiona. Moją flaszę, rzecz jasna, przygotowałem do tego, bo wiedziałem, czym się chcę zajmować, i chciałem mieć galerię. Ale w obecnym stanie mogłaby pomieścić zaledwie około tuzina innych. — Czyli Viss ma kłopoty? — Piwne
oczy Plum lśniły. — Jeszcze nie — odparłem zasmucony, że muszę ją rozczarować. — Nie chciałbym się rozwodzić nad wchodzącymi w grę prawami fizyki przestrzennej, ale bez żadnych komplikacji mogłaby przez co najmniej dziesięć lat przetrzymać w swojej flaszy sporą liczbę innych. — Uniesieniem palca powstrzymałem komentarze. — Ale flasze przechowywane we flaszach we wnętrzu jednej flaszy spowodowałyby interesujące komplikacje. Spójrzcie. — Narysowałem flaszę, a obok niej coś w rodzaju „dymku na słowa” rodem z komiksu. Dodałem jeszcze kilka. —
Flasze we wnętrzu flaszy Viss mogą „przenieść” swoje zapotrzebowanie na miejsce do bocznych wymiarów. Gdyby jednak wszystkie zostały wtłoczone do innej flaszy albo gdyby flasza została wstawiona do flaszy, a ta do kolejnej, i tak dalej, jak w rosyjskiej matrioszce… — Matrioszka? — spytała Zwiewny Księżycowy Promyk. — Drewniana lalka, w której tkwią inne — odparła Plum. — Jedną taką mam na górze, później ci pokażę. — Wtedy — podjąłem — przestrzeń byłaby tak ograniczona, że na pewno doprowadziłoby to do kłopotów.
— Jakich? — zapytał Li Piao. — Zniszczenia wewnętrznej integralności, zakrzywienia czasu i przestrzeni. — Wzruszyłem ramionami. — Sam dobrze nie wiem, bo nigdy tego nie próbowałem. — Jednak bez wątpienia — odezwała się z zapałem Plum — Viss miałaby kłopoty z wykorzystaniem flasz tak, jak sobie zaplanowała. — Mogłoby to je również całkiem zniszczyć — przyznałem. — A to byłaby wielka szkoda. — Ale mogłoby nam to zwycięstwo w tej wojnie
dać —
powiedziała stanowczo Plum. — Jeżeli zdołamy przywrócić ci moc, wstaw flasze jedna w drugą i ukryj tę z pozostałymi we flaszy Viss, ale tak, żeby jej nie mogła znaleźć, i szybko stamtąd znikaj. Słowa płynęły wartkim strumieniem, jakby wymawiające je usta Plum nie nadążały za planem rysującym się w jej umyśle. — Viss straci flasze — przyznała radośnie Zwiewny Księżycowy Promyk — i pewnie będzie musiała zrezygnować z pozostałych zamierzeń, zwłaszcza jeśli przeciwstawi się jej Lord Demon!
— Jest tylko jedna trudność — odezwał się Li Piao. — To wszystko oznacza również, że albo będziemy przygotowani na zabranie wszystkich flasz i pozostałych przedmiotów, a to niemal niewykonalne zadanie, albo że tam na miejscu odczynimy czar rzucony na Lorda Demona i przywrócimy mu moc. Pozwoliłem im dopracować szczegóły. Rozwiązanie nie mogło być aż tak proste. Byłem przekonany, że nie mogło. Ale to był najlepszy plan, jaki mieliśmy, i mógł mi przywrócić moc. Odkaszlnąłem i postarałem się rzec z przekonaniem:
— No to do dzieła.
10 Viss wciąż trzymała swoją flaszą w mauzoleum. Ucieszyło mnie to, bo najpierw sprawdziłem ziemską lokalizacją. Nie musieliśmy wnikać do Kong Shyh Jieh, skoro mogliśmy się dostać do flaszy z Ziemi — i całe szczęście, gdyż nikt z naszej grupki nie zostałby w domu. Dobrze po zmierzchu weszliśmy do zamkniętej budowli. Zatrzasnęliśmy za sobą drzwi i dopiero wtedy ośmieliliśmy się zapalić światło. Li Piao ostrożnie wodził wokół
promieniem latarki — oświetlił smukły biały ustawiony we wnęce.
wreszcie przedmiot
— Czy to to? — zapytał. — Tak — odpowiedziałem. Moja flasza jest z kobaltowobłękitnego szkła, lśniąca i o długiej szyjce, jak butla na wino; natomiast flaszą Viss wykonałem z najdelikatniejszej białej glinki porcelanowej. To najtrudniejsze tworzywo do obróbki. Wymaga bardzo wysokiej temperatury przy wypalaniu, a nieskazitelną biel i drobnoziarnistość uzyskuje się za ceną kruchości dzieła.
Ale właśnie porcelana wydała mi się najodpowiedniejsza dla Viss takiej, jak ją wtedy postrzegałem — nieprzejrzysta, lecz bez skazy; silna, a jednocześnie krucha; tak gładka pod palcami, że można się było spodziewać miękkości, a przecież nieugięta. Ciekawe, jak mogłem się wówczas nie zorientować, że byłem w niej zakochany! Przed wypaleniem i glazurowaniem namalowałem na flaszy czystą, elegancką kreską postacie czterech strażników. Patrzyli teraz — ch’i–lin (niektórzy ludzie Zachodu nazywają go jednorożcem), żółw, smok i feniks — jak się pojawiamy w przedsionku.
Uświadomiłem sobie, ku swemu najwyższemu zdumieniu, że musiano mnie zostawić na liście osób mających wolny wstąp. W przeciwnym razie bowiem strażnicy zaatakowaliby bez ostrzeżenia. W fazie projektowania, żeby ułatwić sprawy, zawsze umieszczam się na takiej liście, ale potem — bo porządny ze mnie chłop — pokazuję właścicielom, jak mnie z owej listy usunąć, gdy już przejmą flaszę na własność. Niewielu z nich to zrobiło, ale też nigdy przedtem nie dawałem flaszy wrogowi. Ruszyliśmy z przedsionka i Zwiewny
Księżycowy Promyk wykonała gest, jakby zarzucała sieć. Dostrzegłem, że coś delikatnie zalśniło w powietrzu, a ona zaraz z zadowoleniem skinęła głową. — Gotowe. Teraz wszyscy jesteście niewidzialni. — Nie bądź takim chojrakiem — ostrzegłem Wong Panga, zdzieliwszy go w łeb, bo ruszył ku grupce drzew z dojrzałymi owocami. — Nie wiemy, ile czasu upłynie, zanim nas wykryją. — Dobra, szefie — zaskomlał. — Czy i tutaj zaprojektowałeś wewnętrzny krajobraz? — zapytała
Plum, idąc żwawo przy moim boku. — W ogólnych zarysach — odparłem. — To dlatego zakładam, że doprowadzę was do domu tak, że nikt niczego nie zauważy. — Zdawało mi się, że rozpoznaję twoją rękę — powiedziała nieco zadyszana, bo narzucałem niezłe tempo. — Hołdujesz tradycji feng shui. Ponownie posłużyłeś się tutaj smokiem chroniącym perłę. — Zauważysz i różnice — odparłem uprzejmie, wiedząc, że dziewczyna jest zdenerwowana. — Viss wolała kilka stawów od jednego oceanu. Należało je rzecz jasna zrównoważyć rzeźbą terenu i
uchronić przed stagnacją. Dość to skomplikowane. — Woda przyciąga pieniądze — zadumała się Plum. — Ciekawe, od kiedy Viss żywi te ambicje? Nie umiałem na to odpowiedzieć, nie mogłem też rozpraszać uwagi i zastanawiać się teraz nad tym. Chciałem uniknąć dróg wiodących prosto ku domowi, znaleźć jakieś zaciszne miejsce i dać Li Piao możliwość wywróżenia, gdzie Viss trzyma to, co mi ukradła. Starzec usiłował to wywróżyć, jeszcze zanim wyruszyliśmy, ale trudno mu było sięgnąć poprzez przestrzenie do miejsca, którego nigdy nie widział. Zdołał tylko
potwierdzić nasze domysły, że to, czego szukamy, znajduje się we flaszy Viss. Odnalazłem osłoniętą polanę; mgliście przypominałem sobie, jak ją stworzyłem, odciskając kciuk w wilgotnym tworzy — wie. Polana, podobnie jak dom Plum, miała być zaciszna i ukryta, łatwa do przeoczenia — miejsce potajemnych spotkań i tęte–a–tęte. Przez chwilę się bałem, że kogoś tam zaskoczymy, ale zwieszające się gałęzie sosen o długich igłach kryły jedynie ciszę. — Tutaj będziemy dość bezpieczni — powiedziałem. — Ba Wa i Wong Pang, marsz na skraj zagajnika trzymać straż.
Będę was miał na oku, więc bez żadnych sztuczek! — Dobra, szefie — mruknęły oba demonie wyrzutki i odmaszerowały. Plum zmarszczyła brwi. — I ja będę pilnować. Zwiewny Księżycowy Promyk skinęła głową i odpłynęła, prawdopodobnie w tym samym celu. Kiedy spojrzałem na Li Piao, on już rozpakował smoczą czarę. Ustawił ją w zagłębieniu z miękkim mchem i napełnił wodą z wcześniej przygotowanej manierki. Woda i olejek utworzyły
oddzielne warstwy. Starzec powiedział: — Na szczęście, Wrenie, pozwoliłeś mi obejrzeć swoją kolekcję. Liczę, że jeśli się skoncentruję na tych kilku przedmiotach, które mi się najbardziej spodobały i utkwiły w pamięci, to odnajdę i inne, jeżeli będą wśród nich. — No to do dzieła — wyszeptałem. Stałem nad Li Piao i słuchałem, jak szepce w dialekcie kantońskim. Miałem wrażenie, że prawie, prawie dostrzegam tworzący się w czarze obraz, ale było to tylko moje pragnienie nadające inne kształty odbiciom sosen. — Ach! — westchnął Li Piao. —
Mam je. Wiele przedmiotów obok siebie. Wygięte półki, ustawione jak warstwy tortu. — Czy ktoś jest przy nich? — Pokój jest pusty. Ogarnęła mnie nadzieja. — Jedno wejście. Przed nim dwaj strażnicy. Paskudni. Źli. — Możesz znaleźć najbezpieczniejszą drogę? — Smok szuka — rzekł i za chwilę dodał: — Małe drzwi w magnoliowym ogrodzie. Boczne drzwi do domu, u końca azaliowej alejki. Zamknięte. W
domu… Podniósł wzrok znad oleistej wody. — Tak, znam drogę. Możesz nas doprowadzić do magnoliowego ogrodu? — Tak. Nawet pamiętam, która brama do niego prowadzi. Przywołaliśmy pozostałych i zaczęliśmy się skradać ku domowi. Ba Wa potrafił podfruwać i zaproponował, że będzie nas informować, co widać z góry. Kazałem mu się trzymać blisko nas, bo urok niewidzialności rzucony przez Zwiewny Księżycowy Promyk miał swoje ograniczenia. Obiecałem jednak, że będzie mógł zrobić
rekonesans w magnoliowym ogrodzie, kiedy już tam dotrzemy. Szliśmy ku domowi, a ja przyłapałem się na rozmyślaniu, jak niewiele potrafią te demonie wyrzutki. Byli złośliwymi stworzeniami wyposażonymi w biologiczny oręż, lecz mocy mieli tylko odrobinę więcej niż ludzie. Czyżby Viss miała rację? Czy taki właśnie los czeka rasę demonów, jeżeli Viss nie uda się nas skłonić do odbicia Prapoczątku? Takie myśli sprawiały, że zaczynałem wątpić, czy słusznie robię, występując przeciwko Viss, a to z kolei napełniało mnie niepokojem. Bez żadnych kłopotów dotarliśmy do
otoczonego murami ogrodu magnoliowego. Ba Wa wskoczył na szczyt muru i szepnął, że wszystko w porządku. Wtedy Zwiewny Księżycowy Promyk wyjęła z kieszeni dziwaczny klucz. — Dzieło mojego ojca — wyjaśniła. — Otworzy każdy zamek, na jaki się natkniemy. No i otworzył. A my uchyliliśmy bramę na tyle tylko, żeby się móc prześliznąć. Gdy już byliśmy w środku, Zwiewny Księżycowy Promyk na powrót ją zamknęła. Zawczasu przygotowane uroki umożliwią nam odwrót.
Dotknąłem rewolweru, który Plum znalazła dla mnie w swoim małym arsenale. Wolałbym miecz, bo to oręż cichy i nie wymagający ponownego ładowania, ale moja zbrojownia legła w gruzach wraz z pałacem. Plum miała ten sam rewolwer co przedtem. Li Piao zabrał gładką laskę, którą sporządził, kiedy zaczynał naukę Sztuki. Trzy demony miały swoje środki. Zwiewny Księżycowy Promyk, oprócz wszystkich swoich zalet, niosła również skórzaną torbę o niejasnym przeznaczeniu. Kiedy spytałem, po co jej to, wymieniła z Plum konspiracyjny
uśmiech. Powietrze było przesycone mocnym, przypominającym woń melona aromatem magnolii. Rosło ich tu kilka odmian, w tym wysokie drzewa ze lśniącymi łódkowatymi liśćmi i olbrzymimi kwiatami, charakterystyczne później dla plantacji na południu Stanów. Ba Wa i Wong Pang sunęli przodem — błyszczące żółte ślepia, wysunięte pazury. Wiedzieli, że szybkie i ciche sprzątnięcie przeciwnika będzie oznaką ich lojalności wobec mnie. Bałem się tylko, że w swoim zacietrzewieniu mogą zaatakować zbyt szybko. Dotarliśmy
nie
dostrzeżeni
do
bocznych drzwi. To nie ja je zrobiłem, ale podziwiałem kunsztowność osadzonego pośrodku barwnego szkła w kształcie oszlifowanego diamentu. Szkło było nieprzejrzyste, perłowo — fiołkowo — błękitne jak niebo. My nic przez nie nie widzieliśmy, ale z drugiej strony można było dostrzec nasze cienie. — Bądźcie w pogotowiu — szepnąłem demonom. — Zabijcie najciszej, jak zdołacie. Warknęli coś z głębi gardzieli, zupełnie jak bulteriery lub buldogi. Ba Wa lewitował tuż nad ziemią, Wong Pang pochylił się nisko jak biegacz przed startem.
Zwiewny Księżycowy Promyk włożyła do zamka klucz roboty swojego ojca. Usłyszałem kliknięcie zapadek, a zaraz potem brzęk mosiężnego dzwonka alarmowego. — O cholera! — syknąłem, ale demony ruszyły, gdy tylko zabrzmiał dzwonek. Dostrzegłem, że Zwiewny Księżycowy Promyk coś rzuca, i dźwięk umilkł. Ba Wa przebił się przez szklany panel, Wong Pang uderzył w drzwi, gwałtownie je otwierając. To, co wtedy zobaczyliśmy, było paskudne. Dwa sześciostopowe stwory, przypominające jelonki zakute w
ozdobny miedziany pancerz, leżały na plecach. Sześć odnóży każdego chrząszczowatego stwora młóciło powietrze, potężne bułatowate szczęki kłapały ponad napastnikami. Na parkiecie pełno było porozrzucanej broni. Małe rozmiary demonich wyrzutków bardzo im się przysłużyły, bo strażnicy byli przeznaczeni do walki z większymi przeciwnikami. Ba Wa rozpłatał czubek łba swojemu stworowi, Wong Pang — jak zawsze mniej finezyjny — rozszarpał swojego na pół, oddzierając mu pancerz. Usłyszałem, jak Plum tłumi torsje, i uznałem, że lepiej czymś odwrócić jej
uwagę. — Najwyraźniej muszą to być albo dwunogi, albo sześcionogi — mruknąłem, obejmując ramieniem barki dziewczyny i szybko odciągając ją od tej jatki. — Sprytnie pomyślane, ale nasi przyjaciele odkryli ich słaby punkt, nie sądzisz? — O tak — zdołała wykrztusić i wyczułem, że bierze się w garść. Zwiewny Księżycowy Promyk wysforowała się naprzód, Li Piao był tuż za nią i mówił, jak iść. Zatrzymał się, żeby sprawdzić trasę, a demonessa obejrzała się ku nam i powiedziała przepraszająco:
— Przykro mi, że tak się stało. Nawet nie przeszło mi przez myśl, że klucz może nie wyłączać alarmu. Ojciec wykonał ten klucz, bo w domu zawsze mu się jakieś zapodziewały. — Jesteśmy w środku — odparłem, uśmiechając się uspokajająco. — Miejmy nadzieję, że stąd wyjdziemy. — Dzwonek zabimbał ledwie parę razy, szefie — odezwał się podskakujący za mną Ba Wa, wciąż jeszcze lepki od chrząszczowej posoki. — Może nikt tak szybko nie sprawdzi. — Może — powiedziałem, ale nie liczyłem na to. — Plum, musimy trzymać broń w pogotowiu i natychmiast
strzelać. Ty, Zwiewny Księżycowy Promyku, musisz polegać na swoich umiejętnościach, ale pamiętaj, że masz ważniejsze zadania niż walka. Skinęła głową; jej demoniczny mrok zatopiony w srebrze tak silnie kontrastował z lalkowatą ludzką postacią, że byłem ciekaw, dlaczego wybrała takie niewinne przebranie. W owej damie kryła się tajemnica, tajemnica, która czasami do szaleństwa mnie fascynowała. Nie przypominałem sobie, żebym przedtem coś takiego odczuwał, więc przypisywałem to hormonom działającym na ludzkiego osobnika płci męskiej, w którego mnie zmieniono. Zastanawiałem się, czy
propozycja jej ojca wciąż jest aktualna i co by pomyślała Zwiewny Księżycowy Promyk, gdybym tę propozycję przyjął. — Wy dwaj — poleciłem demonim wyrzutkom — atakujcie, jeżeli rewolwery nie zadziałają. W przeciwnym razie strzeżcie drogi odwrotu. Li Piao prowadził nas krętą trasą wskazaną przez smoczą czarę, a ja uświadamiałem sobie tę sferę upodobań Viss, o której istnieniu wiedziałem, ale którą arogancko postanowiłem bagatelizować. Na wielu batalistycznych malowidłach oddano nadzwyczaj realistycznie — a nawet sadystycznie —
najokrutniejsze detale. Uroczo wyeksponowano starożytną broń. Miałem wielką ochotę wziąć jeden z wielu mieczy, obok których przechodziliśmy, ale się powstrzymałem. Jeśli były zdatne do użytku, na pewno chronił je alarm, jeżeli zaś były uszkodzone — miały obluzowany trzpień lub pękniętą głownię — i tak przekonałbym się o tym za późno. Już dość daleko weszliśmy w pozornie chaotyczne wnętrze s budowli, kiedy Li Piao dał umówiony sygnał, że dotarliśmy na miejsce. Uniósł dwa palce. Czyli tylko dwaj strażnicy —
może nikt nie usłyszał przerwanego natychmiast alarmu ani brzęku tłuczonego szkła. Być może nikt nie znalazł tamtych martwych strażników. A może to była pułapka. Zwiewny Księżycowy Promyk jakby rzuciła coś ku naszym rewolwerom i wyloty luf otulił jedwab: najprostszy tłumik znakomicie pełniący swoją funkcję w wypadku rewolwerów i — jak to już udowodniła — dzwonków alarmowych, choć zupełnie nieodpowiedni dla istot żywych. Podkradliśmy się z Plum i wyjrzeliśmy zza rogu, pochyleni tak nisko, jak Li Piao przykazał.
Przed okutymi mosiądzem potężnymi drzwiami stali na ostatniej parze odnóży dwaj podobni do chrząszczy strażnicy. Plum już całkowicie opanowała strach; pewnie trzymając rewolwer, wycelowała i strzeliła. Oboje celowaliśmy w środek głowy strażników, bo dzięki Ba Wa wiedzieliśmy, że to ich słaby punkt. Strzeliłem trzykrotnie; rozrzut wyniósł kilka cali. Plum zrobiła to samo, a jak się potem przekonałem, rozrzut był jeszcze mniejszy. Tym razem Plum nie zemdliło, pospieszyliśmy więc za Zwiewnym Księżycowym Promykiem i Li Piao. Lepka biała masa świadczyła, że tym
razem demonessa wyciszyła alarm, zanim włożyła klucz do zamka. Drzwi się otwarły i poczułem nadzieję, że to wszystko się pomyślnie zakończy. Moje flasze, czary, talerze i filiżanki stały, jak to opisał Li Piao — na wznoszących się ku górze półkach z białego marmuru; na przedzie ustawiono najmniejsze przedmioty. Li Piao dał mi znak, żebym stanął przed półkami, zwrócony twarzą ku moim wyrobom. Poprzedniego dnia ustaliliśmy pewien rytuał i teraz starzec go zapoczątkował: — Spoiny pękają i cię uwalniają. Objąłem dłońmi imbryczek raku. Choć byłem bardzo skoncentrowany,
usłyszałem, jak Plum i Zwiewny Księżycowy Promyk wchodzą do komnaty. Stanęły po przeciwnej stronie, za marmurowym przekładańcem, żeby nie przeszkadzać. Demonie wyrzutki też się bez wątpienia gdzieś czaiły, gotowe rzucić się na każdego nadchodzącego. — Rozsnuwają się i nie więżą cię — ciągnął starzec, zaczerpnąwszy głęboko powietrza. Z korytarza doleciały wrzaski, krzyki, szczęk metalu o kamień, głuche łupnięcie, jakby jakieś ciało zwaliło się na podłogę, trzask wydany przez przewrócony stojak z kolczugą. Usłyszałem, że Plum woła coś do
Zwiewnego Księżycowego Promyka, ale posłusznie skupiałem uwagę na zaciśniętym w dłoniach imbryczku. — Przed zagładą ucieczesz, bo za późno na to nie jest… — wyśpiewał w szybszym tempie Li Piao. Przerwał w pół zdania, kiedy u jego szyi zmaterializował się sztych miecza. Trzymający miecz zmaterializował się chwilę później, elegancki jak zawsze — dolne partie sylwetki to wirujące tornado mocy, górne zakute w starożytną, lecz w pełni zdatną do użytku zbroję w stylu japońskim. Były z nim cztery istoty z wichru i lodu. Florety, które trzymały w dłoniach,
miały sople zamiast głowni. Wirująca mgła była tam, gdzie człowiek ma serce, mózg lub inny narząd wrażliwy na ciosy. Dwie z tych istot podeszły ku mnie, dwie ku dziewczętom. — Na twoim miejscu, starcze, nie wyrecytowałbym już ani słowa z tej inkantacji — powiedział Tuvoon Dymny Duch do Li Piao. — A wy dwie natychmiast przerwijcie to, co robicie. — Dlaczego? — rozległ się spokojny, wyzywający głos Zwiewnego Księżycowego Promyka. Nie ośmieliłem się odwrócić, ale słyszałem rytmiczne pobrzękiwanie. Dziewczęta najwyraźniej przesuwały
dzbanki i flasze po marmurowych półkach, lecz nie mogłem poświęcić ani odrobiny uwagi na domyślanie się, po co to robiły. — Bo jeżeli nie przestaniecie — odparł Tuvoon — wytoczę krew z tego starca. Uporam się z gniewem mojej czcigodnej matki, kiedy wróci. A potem naślę na was moje stwory. — To Viss tutaj nie ma? — zapytałem, chcąc rozproszyć jego uwagę. — A nie ma — odrzekł Tuvoon — więc nie możesz liczydła jej idiotyczną litość. Przestaniecie, baby… Hej! Ciął mieczem, ale za późno. Li Piao
zniknął. Tuvoon ruszył ku mnie, lecz uniosłem imbryczek, jakbym go chciał rozbić o podłogę. — Nie chciało ci się sprawdzić, że był potężnym czarodziejem, prawda? — zadrwiłem. — Teraz już nie dosięgniesz Li Piao. Jeszcze krok ku mnie i rozbiję ten imbryk. — A czymże jest jeden imbryk? — Uśmiechnął się szyderczo; prawie zapomniałem, jak nie cierpiałem tego uśmieszku, ale natychmiast sobie przypomniałem. — Mamy całą kolekcję z twojego pałacu i jeszcze trochę. — A ile wiecie o tym, co macie? — zapytałem. — Bo to ja stworzyłem każdy
z tych przedmiotów. Kiedy próbowaliście zająć moją flaszę, napotkaliście rzeczy, których się w ogóle nie spodziewaliście. Dobrze się zastanów, nim zadziałasz. Tuvoon rozmyślał, ważył za i przeciw i najwyraźniej uznał, że przemawiają na jego korzyść. I ja, niestety, tak sądziłem. Nie wiedziałem, czy Ba Wa i Wong Pang jeszcze żyją, ale i tak musiałem wydostać stąd dziewczęta. Nie byłem rycerski. Byłem praktyczny. Zwiewny Księżycowy Promyk mogła beze mnie prowadzić akcję przeciwko Viss. Im więcej się dowiadywałem o Viss, tym mniej podobała mi się myśl, że mogłaby zostać królową demonów i bogów.
Mówią, że można oceniać ludzi po ich ulubieńcach. Sądzę, że tę analogię można zastosować równie dobrze do dzieci. Butna bezwzględność Tuvoona, jego obłuda i samolubna dbałość o własną korzyść, jego okrutne poczucie humoru — wszystko to zdradzało wartości, które wpoiła mu matka. Rozpieszczone dziecko to dowód zbytniej pobłażliwości rodziców, lecz okrutne dziecko to świadectwo, że rodzice nade wszystko cenią własne sprawy. — Czego ode mnie chcesz, Tuvoonie? — spytałem, bo zacząłem podejrzewać, że gdyby chciał tylko mnie powstrzymać
przed złupieniem galerii, to przywołałby posiłki i albo kazał zabić mnie i moich sojuszników, albo odprawiłby nas do lochów. (Bo były tu i lochy. Sam pomogłem je zaprojektować i sprawiłem, że nie sposób było z nich uciec; nie było nawet tylnego wejścia dla mnie. Nigdy nie przewidywałem takiego obrotu spraw ani tym bardziej własnej głupoty.) — Czego chcę? — Wsunął miecz do pochwy, dufny, że jego lodowe stwory i tak zapewniają mu przewagę. — Chcę zakończyć nasz pojedynek, Kai Wrenie. Chcę rekompensaty za to! Oderwał rękaw zbroi, jednym ruchem
rozdzierając materiał i drewno. Pod spodem widniała płytka szarpana rana, nie całkiem wygojona, z której skąpo sączyła się ropa. — Musiałeś przynieść mój miecz ducha, Kai Wrenie. Musiałeś stosować te swoje wredne sztuczki. Matka przerwała pojedynek, zanim było za późno, zanim wyrządziłeś większe szkody, niech będzie przeklęta ta wstrętna dziwka, ale to wystarczyło. — Ależ to było ledwie draśnięcie! — zaprotestowałem. — Za to mieczem ducha. — Spojrzał jadowicie na Zwiewny Księżycowy Promyk. — Jestem przekonany, że moja
kuzynka już ci powiedziała, że oboje jesteśmy pośledniejszymi istotami, zdegenerowanymi demonami. To prawda. Ta rana źle się goi. — Nie wiedziałem… — zacząłem. — Nie tłumacz się, Lordzie Demonie. — Splunął. — Próbowałeś mnie zabić, i to za co?! Żeby pomścić człowieka! A może za urażenie swojej dumy? Cóż, moja duma też została urażona. Całe miesiące żyłem z tym bolącym ramieniem. Nic tego nie leczy. Matka kazała mi to zasłaniać, no ale nareszcie cię dopadłem. — I chcesz zakończyć nasz pojedynek — rzekłem pospiesznie. — Znakomicie.
Pozwól odejść Zwiewnemu Księżycowemu Promykowi i jej przyjaciółce, a potem będę się z tobą pojedynkować. — A czemuż miałbym je wypuścić? — Łypnął z ukosa na Zwiewny Księżycowy Promyk. — Matka chce, żebym miał bachory z tą suką. Może powinienem posłuchać mamuśki. Mógłbym spróbować i z tą ludzką dziewką. Całkiem ładna, a taki półkrwi, lub kilku, mógłby udoskonalić naszą rasę. — Spłodzony przez ciebie brzdąc — odezwała się chłodno Zwiewny Księżycowy Promyk — mógłby mówić
o szczęściu, gdyby był ćwierćkrwi. Czyżbyś zapomniał? Twoja matka wciąż nadskakuje wielu członkom naszej rasy, żeby zdobyć poparcie dla swojej sprawy. Jeśli ktokolwiek się dowie, co mi zrobiłeś… — A jak się dowiedzą? Jesteś moim więźniem. — Zapominasz, że uciekł ludzki czarodziej. Ojciec dowie się od niego, gdzie jestem. A poza tym, gdy twoja matka wygra wojnę, to mnie w końcu dostaniesz. Masz na pieńku z Kai Wrenem. Zgódź się na jego propozycję lub, co będzie mądrzejsze, wypuść nas wszystkich i uznaj, że jesteście kwita.
Tuvoon przemyślał potrząsnął głową.
to,
a
potem
— Nie. Będę musiał odpowiedzieć za martwych strażników. — Powiedz, że spałeś albo że cię nie było, kiedy to się stało — podsunąłem mu. — Nie mogę — odparł niemal beztrosko. — Nie mogę okłamywać mamuśki. Już dawno to sobie zapewniła. Viss naturalnie stosuje te swoje sztuczki, pomyślałem markotnie. Ale nie zdradziłem się z tymi myślami. — Coś mi się zdaje, że specjalnie
zwlekasz, żeby Viss wróciła i pozbawiła cię tego kłopotu — powiedziałem pogardliwie. — Myślę, że się boisz ze mną walczyć. — Wcale nie! — To skończ tę próżną gadkę, daj mi miecz i do dzieła. A w tym czasie pożegnaj się z damami. — A niby czemu? skonfundowany.
—
zapytał
— Zwiewny Księżycowy Promyk podała ci wystarczający powód, żebyś je puścił — rzekłem, odstawiając imbryczek i zaczynając rozgrzewkę, jak to robiłem przed walką. — No, a poza
tym, czy miałbyś pewność, że się nie wtrącą? — Zawołam strażników! — I uwierzysz, że nie doniosą Viss? Nie bądź idiotą, Tuvoonie. Jeśli rzuciła czary na własnego syna, żeby nie mógł jej okłamywać, to na pewno tak omotała czarami strażników, że opowiadają jej nawet swoje sny! Rozpiąłem koszulę i zacząłem ją zdejmować. Przy okazji ukryłem w niej rewolwer Plum. Nie miałem czasu na powtórne załadowanie, ale i tak miałem jeszcze kilka kulek. Zwiewny
Księżycowy
Promyk
podeszła do Plum. Lodowe stwory się temu nie sprzeciwiły, ale czułem na plecach dotknięcie zimnego floretu jednego z nich. — Możemy cię stąd wyciągnąć — powiedziała do mnie z naciskiem. — Może tak — odparłem — a może nie. Uważam, że tak jest najlepiej. Jeśli przeżyję… cóż, wiem, jak wyjść i gdzie was odnaleźć. Tuvoon dał znak jednemu ze swoich sługusów. Stwór zniknął i chwilę potem zjawił się z dwoma mieczami. Jeden z nich był moim mieczem ducha; uświadomiłem to sobie i przeszył mnie lodowaty dreszcz. Ten sam miecz, który
uważałem za złamany i zagubiony, a który Siedem Palców naprawił na życzenie Oblubienicy Nocy tylko po to, żeby Viss ukradła go z Arsenału Wytchnienia. W drugim rozpoznałem oręż, który trzymałem tutaj na lekcje szermierki. — Zatem odejdź — powiedział Tuvoon do swojej kuzynki — i zabierz tę swoją oswojoną ludzką dziewczynę. Jak sama powiedziałaś, i tak cię dostanę, jeżeli sprawy dobrze się ułożą. Nie zapominaj o tym. Będę śnić o tym, jak ci to wynagrodzić. Zaśmiał się i to mnie uwolniło od strachu. Może i tu zginę, ale zrobię, co
w mojej mocy, żeby jego spotkało to samo. Nie chciałem zdradzać, jak bardzo się niepokoję o damy, ale wstając, zerknąłem ku nim. Było coś dziwnego w ich postawie, w ułożeniu przedmiotów na marmurowych półkach. Po chwili zorientowałem się, w czym rzecz, i uśmiechnąłem z uznaniem do dziewcząt. Od strażnika z wichru i lodu wziąłem przeznaczony dla mnie miecz i zasalutowałem im. — No to do dzieła! — powiedziałem ochoczo. — Przestań się wreszcie ociągać, Tuvoonie! Dobył mojego miecza ducha i rzucił
pochwę na podłogę. Nie potrzebowaliśmy sędziego, bo dobrze wiedzieliśmy, że będzie to walka na śmierć i życie. Nie były nam również potrzebne zasady. Ruszył na mnie i to był sygnał rozpoczęcia pojedynku. Cofałem się, on nacierał; wir cyklonu dolnych partii ciała Tuvoona wzbijał w powietrze leciutkie cząstki kurzu. Nie chciałem, żeby mnie zapędził w wąskie zakamarki galerii — a tym bardziej, żeby się potłukły ukradzione mi dzieła sztuki — wycofałem się więc na korytarz. Leżeli tam dwaj strażnicy, których zastrzeliliśmy z Plum, oraz kilku ich koleżków. Tak jak podejrzewałem, przewrócił się stojak z kolczugą. Nie
mogłem się zbytnio rozglądać, ale ucieszyłem się, że wśród tej jatki nie dostrzegłem ciał moich demonich wyrzutków. — Niech cię szlag! — wrzasnął goniący mnie Tuvoon. — Zatrzymaj się i walcz! Nie miałem najmniejszego zamiaru. Tuvoonowi przewagę zapewniały rozmiary, siła, zbroja i oręż. Ja zaś mogłem jedynie liczyć na to, że wybiorę miejsce i że tak rozwścieczę Dymnego Ducha, że zapomni o swoich umiejętnościach. W przeciwnym razie stracę całą przewagę, jaką mogłem nad nim mieć — jeśli w ogóle górowałem
nad nim umiejętnościami, bo może maskował się w trakcie naszych niedawnych „ćwiczeń”. Kilkakrotnie skrzyżowaliśmy klingi i dziękowałem losowi, że dał mi jeden z moich mieczy. Znałem jego wyważenie i ciężar, wiedziałem, jak mocno pchnąć i na jaką odległość mogę sięgnąć. Tuvoon i tak był w gorszej sytuacji przez miecz ducha, bo nie ćwiczył nim dostatecznie długo, by poznać jego właściwości. Kilka razy dostałby mnie, gdyby walczył jednym ze swoich mieczy. I tak miał cztery trafienia, w tym trzy do krwi, na moje jedno. Trafiłem go we wcześniej zranione ramię, którym najwyraźniej wolał się posługiwać. Pojedynek trwał i
zauważyłem coś osobliwego. Tuvoon nie starał się ugodzić mnie śmiertelnie ani nawet poważnie zranić. Zadowalał się byle pchnięciem. Przez chwilę sądziłem, że zapomniał, iż to nie ćwiczenia i nie walka na punkty. Potem zorientowałem się, o co mu chodzi. Zwykłe draśnięcie jego mieczem ducha okazało się poważną raną. Uznał, że mój miecz porani mnie tak samo. Nie tylko się tak nie stało, ale uświadomiłem sobie, że zadane nim rany nie bolą tak jak tamte, które owo ostrze zadało mi dawno temu. To mi nasunęło pewien pomysł. Zacząłem udawać, że słabnę, przyjmować obronną postawę, odsłaniać się na lekkie draśnięcia, ale chroniąc narządy niezbędne do życia.
Jednocześnie coraz bardziej zbliżałem się do Tuvoona, wypatrując chwili, kiedy będę mógł przejść do ataku. I wreszcie owa chwila nadeszła. Pozwoliłem, by Tuvoon niemal powalił mnie na kolana. Kiedy pchnął i ciął, złapałem równowagę i ominąłem jego gardę — ominąłem mieczem słup wirującego dymu, zastępujący Tuvoonowi nogi, i pchnąłem go w brzuch. Wydał dziwny, zduszony dźwięk, mocniej uchwycił miecz i pchnął mnie w ramię. Aż się wzdrygnąłem, kiedy ostrze uderzyło w kość, ale na tyle zachowałem jasność umysłu, żeby zacząć mistyczny
proces, który miał mnie wyrwać z flaszy i przenieść do ludzkiego świata. — Zwyciężyłeś, Kai Wrenie — wydyszał Tuvoon, plując krwią i łypiąc na mnie wściekle. — Skończ ze mną, lecz wiedz, że i ja cię zabiłem. Nie czekałem, aż się przekona, że jest w błędzie, i wyniosłem się stamtąd najszybciej, jak zdołałem. Potem — leżąc na macie na podłodze Plum i pozwalając Zwiewnemu Księżycowemu Promykowi opatrywać moje liczne rany — wyjaśniłem im: — Tuvoon sądził, że miecz ducha zrani mnie poważniej niż zwykły, i
dlatego zrezygnował ze swojej rzeczywistej przewagi na rzecz iluzorycznej. Zwiewny Księżycowy Promyk spojrzała na mnie ostro, a potem zbeształa mnie, ale jej ciemne oczy już patrzyły na mnie czule: — Gdybyś nie był tak okrutnie pokaleczony, Kai Wrenie, pozbawiłabym cię za to swojej pomocy. — Co to, gra słów? — Postarałem się wyglądać najżałośniej, jak zdołałem. — Jestem ranny! — Nie za to — odburknęła, bo inni jęknęli. — Za takie głupie ryzykowanie.
— Wcale nie takie głupie — odparłem. — Przecież dzięki temu ty i Plum mogłyście uciec z łupem, prawda? — Pewnie i tak byśmy uszły cało — stwierdziła, sznurując usta. — Znakomicie wykazałam Tuvoonowi, dlaczego powinien nas wypuścić. — Ale gdyby nie był na mnie wściekły i nie pragnął mojej krwi, mógłby się bliżej przyjrzeć waszej torbie lub półkom — przypomniałem jej. — A wtedy zauważyłby, że zamieniłyście niektóre flasze na zwyczajne butelki po winie. Nawiasem mówiąc, uraziłyście mnie, uznając, że te butelczyny mogą zastąpić moje dzieła
sztuki. — Ale się udało, nieprawdaż? — rzuciła kostycznie Zwiewny Księżycowy Promyk, wysyłając strumień swojej demoniej chi prosto w najgorszą z moich ran, tę głęboką na ramieniu. — Tuvoon nic nie zauważył. — Ale nie możesz być pewna, że i Viss nic nie zauważy — odezwał się Li Piao. — Viss się zesra! — zarechotał Wong Pang, — I to na rzadziutko! I on, i Ba Wa byli, co zrozumiałe, bardzo z siebie zadowoleni. Nie tylko rozprawili się z kilkoma strażnikami
Viss, ale i zdobyli małą fortunkę w monetach shen, którą jeden z tamtych miał w sakiewce. Chcieli mi oddać całą tę sumkę, lecz wziąłem tylko tyle, żeby zwrócić pożyczkę Zwiewnemu Księżycowemu Promykowi, a resztę im oddałem. — Kai Wrenie? — spytała przygnębiona Plum; najwyraźniej głęboko przeżyła swoją pierwszą w życiu walkę. — Czy już zanim się rozpoczął pojedynek, wiedziałeś, że miecz ducha nie wyrządzi ci krzywdy? — Spojrzała na mnóstwo czerwonych zadrapań pokrywających moje kończyny i zmieniła pytanie: — To znaczy, że nie wyrządzi ci szkody na poziomie
duchowym? Chciałem odpowiedzieć „tak”, choćby po to, żeby Zwiewny Księżycowy Promyk przestała na mnie gniewnie patrzeć. Ale się nie odważyłem. To nie był odpowiedni czas na okłamywanie sojuszników. — Nie wiedziałem — odparłem. — Ale dość szybko na to wpadłem. Wygląda na to, że miecz ducha działa na tę samą chi, która nas czyni demonami. Kiedy Viss i Tuvoon zmienili mnie w człowieka, uchronili mnie przed magią tego miecza. Bo nie ma już ducha, do którego ostrze zostało dostrojone. Popatrzyłem na miecz: leżał na stoliku
do kawy, starannie oczyszczony przez Ba Wa. Utkwił w moim ciele i dlatego razem ze mną wydostał się z flaszy Viss. — Ofiaruję ci miecz powiedziałem — w zamian rewolwer, który tam zostawiłem.
— za
— To niezwykły dar — stwierdziła zaszokowana Plum — bo kiedy znów zostaniesz demonem, dzięki mieczowi będę miała władzę nad twoim życiem. — Hmm — rzekłem skonfundowany — ufam ci. Plum wstała i ostrożnie podniosła miecz, jakby się bała, że samoistnie zaatakuje.
— Jest przepiękny. Chyba nigdy nie widziałam piękniejszego miecza. Ale choć ty mi ufasz, ja nie ufam innym — oznajmiła stanowczo. — Jeżeli naprawdę mi go dajesz, to go zniszczę. Zwiewny Księżycowy Promyk, w której znów zaczął narastać gniew, kiedy dałem miecz Plum, uspokoiła się nieco na tę oznakę inteligencji dziewczyny i chyba również po słowach uznania dla kunsztu swojego ojca. Przestała zerkać gniewnie na Plum, choć przesunęła mnie dość brutalnie, żeby móc opatrzyć rany na moim przedramieniu. Powiedziała do dziewczyny: — Skoro podziwiasz piękno miecza,
przedstawię cię ojcu. A on się z tobą zamieni: za miecz ducha dostaniesz inny jego roboty. Plum pokręciła głową. — Zamiana mogłaby dotyczyć wyłącznie miecza ducha całkowicie pozbawionego mocy. Inaczej nie spuszczę go z oka. Zwiewny Księżycowy aprobatą skinęła głową.
Promyk
z
— Masz rację. Ryzykownie byłoby pozwolić, żeby miecz wrócił do Kong Shyh Jieh. Złamany miecz ducha można naprawić, jak już raz naprawiono ten właśnie oręż. Jeżeli w ogóle ktoś
potrafiłby zniszczyć taki miecz ducha, to na pewno Siedem Palców. Mógłby go na przykład stopić w swoich tyglach. — Zastanowimy się nad tym — obiecała Plum. — Kiedy już się uporamy z większymi problemami. Ile flasz przyniosłyśmy? — Dziewięć — odparł Li Piao, wpatrując się w magiczne naczynia — w tym i tę, w której mieszkał Kai Wren. — Pomyślna liczba — odezwała się Zwiewny Księżycowy Promyk — i akurat tyle mogła pomieścić moja torba. Sądzisz, że to wystarczy? — Nie orientuję się. Jak myślisz, Kai
Wrenie? — Li Piao spojrzał na mnie. Wzrokiem poprosiłem Zwiewny Księżycowy Promyk o pozwolenie i obejrzałem odzyskane flasze. — Przynajmniej pozbawiliśmy Viss dziewięciu potencjalnych przejść między Kong Shyh Jieh a Prapoczątkiem. To już coś. Co prawda, wciąż ma sporo moich dzieł, ale tę właściwość mają wyłącznie flasze. — Ale? — ponagliła Plum, wyczuwając, że dalsze wieści nie będą pomyślne. — Nawet gdyby Li Piao całkowicie pozbawić flasze chi — ciągnąłem — co
jest trudne i równoznaczne z ich zniszczeniem, to i tak stanowią one zaledwie jakieś dwadzieścia procent przedmiotów, które miała Viss, kiedy czerpała ze mnie życiową energię. — Dwadzieścia procent? — zdziwił się Li Piao. — Zdawało mi się, że w twojej galerii widziałem więcej niż czterdzieści pięć przedmiotów. — No cóż — odparłem — w takim razie mniej, może tylko dziesięć procent. — Zatem nie ma mowy — odezwała się Zwiewny Księżycowy Promyk — żebyś w pełni odzyskał moc. — Otóż to — powiedziałem, żałując,
że musiałem ją rozczarować. — Ale ta energia może wystarczyć, żeby mnie ponownie zmienić w demona. Nawet jako demon o małej mocy będę o krok bliżej prawdziwego siebie. — Jak mamy przeprowadzić tę próbę? — zapytał Li Piao. Wstałem i przeszedłem się, sprawdzając efekty działania uzdrawiającej magii Zwiewnego Księżycowego Promyka. Chodziłem i przeciągałem się, jednocześnie rozmyślając. — Pozwólcie mi przespać całą noc — powiedziałem w końcu — żeby działania Zwiewnego Księżycowego
Promyka dały jak najlepszy efekt. A jutro po śniadaniu wypróbujemy czar, którym mieliśmy się posłużyć we flaszy Viss. — To był sklecony naprędce urok przeznaczony do użycia tam, gdzie będzie nadmiar twojej chi — zaprotestował Li Piao. — Może powinniśmy poszukać czegoś lepszego? — Lepiej nie — odparłem. — Viss nie puści płazem naszego postępku. Nie wiem, co zrobi, może zwyczajnie przyspieszy realizację planów, ale wolę być przygotowany na jej reakcję. — Dobrze więc — przystał starzec, ale doskonale wiedziałem, że nie był
tym zachwycony. Nastał ranek. Ba Wa i Wong Pang, którzy na zmianę czuwali nocą, zgodnie twierdzili, że nic się nie wydarzyło. Zwiewny Księżycowy Promyk zmieniła się w blask jutrzenki, wyruszyła na zwiady i też nie znalazła oznak kłopotów. Toteż bez zwłoki przygotowaliśmy się do naszego rytuału. Li Piao — odziany w spodnie khaki i szafranowożółtą koszulkę — zaglądał do spisanych odręcznie notatek i instruował wnuczkę. Plum włożyła czerwoną jedwabną bluzę i fałdzistą jedwabną spódnicę — strój, który często nosiła, gdy występowała jako ekspert feng shui.
Pomimo szarego kapelusika, tworzącego dziwaczny kontrast, robiła wrażenie chłodnej profesjonalistki. Pośrodku salonu rozpostarto na podłodze dużą, kwadratową szarfę z czerwonego atłasu. Wokół niej ustawiono dziewięć odebranych Viss flasz. Po krótkiej dyskusji zrezygnowaliśmy z użycia zielono — pomarańczowej flaszy i smoczej czary Li Piao. Ani jednej, ani drugiej nie wykorzystano do odebrania mi, a potem przechowywania mojej chi, więc baliśmy się, że moglibyśmy je uszkodzić lub nawet zniszczyć w procesie odbierania nadmiaru energii.
Z akcesoriów feng shui Plum wzięliśmy dziewięć luster pa kua. Lustra te, zwykle służące w feng shui do zmiany kierunku niekorzystnych przepływów chi, ustawiono za flaszami. Mieliśmy nadzieję, że skierują ku mnie promieniującą z flasz energię. Kiedy wszystko zostało przygotowane, usiadłem w kręgu flasz na czerwonej szarfie. Ubrany byłem w czerwoną koszulkę i szorty, które Plum kupiła tego ranka. Li Piao przyozdobił ów nieprzepisowy strój odręcznymi rysunkami Barana, zwierzęcia, które zgodnie z chińską astrologią włada rokiem mojego urodzenia.
Starzec zachichotał, kiedy się o tym dowiedział. — Pasuje do ciebie, Kai Wrenie. Inteligentny i uzdolniony artystycznie, chociaż nieco mniej sprytny w sprawach rodzinnych niż w związanych z pieniędzmi. Ponadto troszkę posępny i nierozważny, z tendencją do mizantropii. — Ciekawa jestem, czym jest Viss — zadumała się Plum. — Tygrysem — rzekła cierpko Zwiewny Księżycowy Promyk. — Nie muszę sprawdzać, żeby to wiedzieć! — Ja jestem Psem — wtrącił Wong Pang, gorąco pragnąc wziąć udział w
rozmowie. — Chcesz zobaczyć? — Później — odparła z roztargnieniem Plum. — Teraz musimy się skoncentrować na Kai Wrenie. Mały demon naburmuszył się, ale kilka chwil potem zapomniał, że go zbyto, i kłócił się z Ba Wa o to, który z nich powinien zapalić laseczki kadzidła. — Trzymaj to — nakazał Li Piao, wtykając mi w prawą dłoń tykwę, a w lewą wiązankę narcyzów i gałązek wierzby. — Czy to naprawdę konieczne? — spytałem, czując się dość głupio. — We flaszy Viss mieliśmy podjąć taka próbę
bez żadnych udziwnień. — I wcale mi się to nie podobało — rzekł bez osłonek Li Piao. — Nie spałem całą noc i wszystko przygotowywałem. Czerwień to barwa szczęścia. Baran to znak, pod którym się urodziłeś; szkoda, że nie miałem czasu, żeby postawić ci dokładny horoskop. Podziękowałem w myślach temu, kto ewentualnie słuchał, za to, że Li Piao nie domagał się ode mnie szczegółów. Moja błogosławionej pamięci matka kazała postawić taki horoskop, kiedy się urodziłem, i bardzo wcześnie musiałem się go wyuczyć na pamięć. Ale nie życzyłem sobie dalszej zwłoki i na
pewno z własnej woli nie podałbym żadnych informacji. Li Piao, nieświadom moich myśli, wyjaśniał nerwowo: — Tykwy symbolizują ciało będące siedzibą ducha. Narcyzy przynoszą szczęście i powodzenie. Co więcej, można je hodować tylko w wodzie, bez żadnego innego podłoża. Wydało mi się, że to pomyślny znak, skoro próbujemy ponownie zjednoczyć cię z duchem oddzielonym od swojego siedliska. Wierzba wreszcie symbolizuje wiosnę. I chroni przed złem. Powstrzymałem się od dalszych protestów, widząc, że mój przyjaciel
naprawdę potrzebuje tych podpórek, żeby uwierzyć, iż jego magia zadziała. Powstrzymał mnie też pewnie wyraz zatroskania na twarzy Plum. Zdałem sobie sprawę, że dziewczyna się boi, jak zareaguje jej dziadek, kiedy mnie zawiedzie. — Moja wiedza — powiedziałem skromnie — dotyczy magii demonów. A ty, Li Piao, uczyłeś się ludzkiej magii. Postąpię według twoich wskazówek. To mogło dać początek nowej fali pełnych troski wyjaśnień, ale Ba Wa omal nie przewrócił mosiężnej kadzielnicy. Gdy tylko przywrócono porządek, Li Piao dał wszystkim znak,
żeby zajęli ustalone wcześniej miejsca, i rozpoczął inkantacje: „Spoiny pękają i cię uwalniają. Rozsnuwają się i nie więżą cię”. Tak jak i przedtem, odetchnął głęboko i podjął: „Przed ucieczesz,
zagładą
bo za późno na to nie jest. Z flasz uciekają, w Kai Wrena trafiają, purpurą chi lśnią. Moc powraca i już na zawsze demon on”. Nic nie poczułem, kiedy inkantacja się rozpoczęła. Potem, w miarę jak
płynęły słowa, zaczęła mnie palić skóra. — Jeszcze raz! — ponagliłem. Li Piao potaknął, wziął głęboki oddech i zaczął od początku. Tym razem byłem przekonany, że coś czuję. Emanujący z flasz czerwony blask uderzył w lustra, odbił się od nich i zogniskował na mnie. Uniosłem ramiona, wnętrza dłoni skierowałem ku górze i wyginałem się w pasie, żeby spojrzeć na każdą flaszę. Ale inkantacja się skończyła, a chi we mnie nie wniknęło. — Jeszcze raz! — rzuciłem na poły błagalnie, na poły rozkazująco, bo
usłyszałem, jak głos starca zawahał się przy końcowych słowach, i wiedziałem, że te zwodniczo proste inkantacje kosztują go więcej, niż byłby skłonny przyznać. Ale choć ów rytuał był tak wyczerpujący, słabnący głos Li Piao zaczął po raz trzeci. Towarzyszyła mu Plum, słowo po słowie, kadencja po kadencji. Tym razem czerwony blask stał się rubinowy, utworzył wąskie snopy, po jednym z każdej flaszy. Uderzyły we mnie, a każdy w najistotniejszy punkt. Podniosłem się z wysiłkiem, nieco ślizgając się na szarfie, żeby chi mogła lepiej wniknąć we wszystkie węzłowe punkty mojego ciała. Ledwo usłyszałem
krzyk, który się rozległ, gdy Ba Wa unieruchomił przewracającą się flaszę. Potem inkantacja dobiegła końca, czerwony blask zaczął gasnąć, a ja otworzyłem oczy — kiedyż je zamknąłem? — i zobaczyłem, że wszyscy niespokojnie wpatrują się we mnie. Li Piao ciężko wspierał się o Plum, a kapelusik dziewczyny zsunął się na bok i tkwił pod innym kątem niż na ukos przycięta grzywka. Ba Wa ssał przypieczony kciuk i palec wskazujący. — Udało się? — spytała cicho Zwiewny Księżycowy Promyk. — Myślę, że tak — odparłem,
ostrożnie wychodząc z kręgu flasz i padając na krzesło. — Moje ciało… ja… — Z trudem przełknąłem ślinę, wciągnąłem głęboko pachnące jaśminem i drzewem sandałowym powietrze i znów spróbowałem: — Tak. Myślę, że tak, ale mój organizm potrzebuje czasu na zasymilowanie chi. Dopiero wtedy będę wiedzieć, ile zyskaliśmy. Nikomu nic się nie stało? Ba Wa przestał ssać palce wyszczerzył w uśmiechu ostre ząbki.
i
— Nic mi nie jest, szefie. Tyłkom sobie rękę oparzył o flaszę. — Spojrzał na paskudne bąble z taką dumą, jakby były odniesionymi w boju ranami (bo i
w pewien sposób były). Li Piao skinął głową. — To było wyczerpujące, ale warte tego wysiłku, jeżeli istotnie podziałało. Chętnie bym wypił filiżankę herbaty i zjadł coś bardzo słodkiego. Jest może miód i congee? Plum zdjęła kapelusik i ostrożnie ułożyła go na krześle. Odzyskała rumieńce, gdy tylko inkantacja się skończyła. — Raczej nie, dziadziu, ale zaraz będzie. Pobiegnę i kupię coś do jedzenia dla nas wszystkich.
Chciałem zaprotestować, ale nie mogłem wykrztusić słowa. Zwiewny Księżycowy Promyk wyczuła mój niepokój. — Nie wychodź sama. Nie wiemy, kto się może na nas czaić. — A któż mógłby ze mną pójść? — spytała rozsądnie Plum. — Kai Wren i dziadzio są zbyt wyczerpani. Ty powinnaś zostać i strzec ich. Nie mogę też zabrać któregoś z chłopców. Ba Wa wyjął z ust oślinione palce i rzekł ponuro: — Ja bym poszedł. Ale nie mogę się zmienić, dopóki boli.
— Ja mogę! Patrz! — krzyknął natychmiast Wong Pang. Wykonał jakiś skomplikowany gest i chwilę później na jego miejscu pojawił się mały, kudłaty czarny pekińczyk, energicznie machający ogonem. Uśmiechał się — co sprawiało wrażenie, jakby pyszczek pękł mu na pół — ukazując różowy języczek i mnóstwo bardzo białych ząbków. — Oto mój dzielny obrońca! — zaśmiała się Plum. — Bardziej przypominasz domowy pantofelek niż psa! Mały demon zaskomlał. spojrzała nań z powagą.
Plum
— Ostrzeżesz mnie, Wong Pangu, jeśli
wypatrzysz któregoś z naszych wrogów? Pekińczyk krótko warknął i zakołysał zabawnym chryzantemowatym ogonem. — To świetnie. — Plum przykucnęła i spojrzała w okrągłe, lekko wypukłe brązowe ślepia. — Trzy szybkie warknięcia w razie kłopotów. Kiedy o coś spytam, warknij raz na „tak” i dwa razy na „nie”. Rozumiesz? Wong Pang warknął raz i zakołysał ogonem. W tej postaci był o wiele ładniejszy. Jego „przebranie” przypomniało mi, że jak tylko rozjaśni mi się w głowie, muszę wrócić do rozwiązania zagadki, co się stało z Shirikim i Chamballą.
Plum z paska i kawałka złotego sznura zrobiła obrożę i smycz. — Wrócę w ciągu godziny — obiecała. — Wiecie, gdzie jest herbata i cała reszta. Zwiewny Księżycowy Promyk skinęła głową. — Kiedy wrócisz, będę musiała zajrzeć do domu i opowiedzieć krótko ojcu o tym wszystkim. — Dobry pomysł — przyznała Plum. — Czuję, że wkrótce będziemy potrzebowali sprzymierzeńców. Pani z pekińczykiem odeszli, ale
ledwo to słyszałem. Zagłębiłem się w sobie i badałem kanały otwarte przez chi, która we mnie wniknęła. Zmiany były ledwo uchwytne i nie zmieniły ani na jotę mojego wyglądu, ale wkrótce byłem pewny. Ponownie stałem się demonem.
11 Jest tutaj Viss — lśniące czarne włosy, oczy jak płonące węgle, piękna i silna. Gna ku mnie na Białym Tygrysie. Udało mi się nie drgnąć. — No i jak, Kai Wrenie? Odwróciłem od niej wzrok, wiedząc, czym jest. Serce ściska się w mojej piersi, szarpie się i boli. Demony nie mogą odczuwać emocji — nie tak jak ludzie. Więc dlaczego tak bardzo ją kocham?
Zwierz się zbliża, jego ciepły oddech owiewa mi twarz. Oczy tygrysa są jak wielkie czerwone granaty, w których tkwią topazy. Widzę w nich swoje odbicie. Jestem tym, czym ona mnie uczyniła — człowiekiem, który zachował wspomnienia o mocy demona. — Jak się czujesz, Kai Wrenie? — pyta Viss o Przeraźliwym Języku. — Wspaniale. — Mój głos jest silny, spokojny; cieszy mnie to. — Rada to słyszę. Zaniepokoiłam się, kiedy usłyszałam, że opuściłeś szpital. Nie było z tobą dobrze. Z
Viss
widzę
jedynie
kolano
wciśnięte w gęste futro na tygrysim boku. To krągłe kolano, małe i delikatne. Wiem, że gdybym się odsunął i spojrzał, zobaczyłbym, że zmieniła się w dziecko. Domyślam się, że to sposób na wniknięcie do niebiańskiego królestwa. — Och, Viss! Nie miałem pojęcia, że to cię obchodziło. — Zawsze mnie obchodziłeś, Kai Wrenie, i to bardziej niż ktokolwiek inny. Chętnie bym ją zapytał o ojca Tuvoona, o Po Shianga, o jej syna, żeby usłyszeć, że kocha mnie bardziej niż każdego z nich. Bo i to by powiedziała. Wiem to.
Czy mówienie o tym sprawia, że staje się to prawdą? Chciałbym, żeby tak było. — Gdzie teraz mieszkasz, Kai Wrenie? Chętnie bym cię odwiedziła. — Mieszkam u przyjaciół, — Przyjaciół? — Tak. Chichocze. To przyjazny dźwięk, tak przyjazny, że i ja się śmieję. Nawet tygrys się śmieje, a jego wąsy łaskoczą mi twarz. Jego oddech pachnie miodem.
— Każdy twój przyjaciel, Kai Wrenie, jest również moim przyjacielem. Podaj mi adres, a wpadnę tam rano. Dociera do mnie, by się zainteresować, gdzie właściwie jesteśmy. Jak to się stało, że rozmawiamy? Pytam o to Viss. — Zapędziłeś się do bocznego wymiaru — odpowiada spokojnie. — Wypatrywałam cię od tej wizyty u mnie w domu. Naprawdę żałuję, że cię wtedy nie spotkałam. Teraz przypominam sobie tę wizytę i to, że kiedy stamtąd odchodziłem, zostawiłem Tuvoona w stanie dalekim
od doskonałości. Chrząkam zażenowany. — A Tuvoon? — pytam. — Co z nim? Oddalam się od tygrysa, żeby ją zobaczyć, ale zwierz idzie za mną krok w krok i widzę tylko jego ślepia, jego futro i jedno krągłe kolano. — Zdrowieje. — W jej głosie brzmi rozbawienie. — Powinieneś wpaść do niego i przynieść mu trochę słodyczy. Zawsze lubił słodycze z Ziemi. Bo ciągle jesteś na Ziemi, nieprawdaż? Ton ma przyjacielski, a mimo to czuję niepokój. Wtem poraża mnie pewna
myśl. Może Viss naprawdę mnie kocha — zwłaszcza że chce patrzeć przez palce na to, co zrobiłem Tuvoonowi. — Ja… Rozprasza mnie ostry stukot i znajomy głos. Słucham. — Kai Wrenie? Kai Wrenie? Do kogo mówisz? Uśmiecham się, rozpoznając głos Li Piao. Zaczynam mu odpowiadać, ale głos mam ochrypły i drewniany, zaspany i przytłumiony. Uświadamiam sobie, zaskoczony, że cały czas śniłem — osobliwy, realistyczny sen, bo przecież czuję drażniący odór tygrysa i delikatny
zapach Viss. Opuszczam wzrok na swoje stopy i widzę, że stoję na półprzeźroczystej powierzchni, jak ze zmatowionego lucytu. Wyciągam rękę i dotykam tygrysiego nosa. O, namacalny, a przecież wciąż słyszę łomotanie i — słabiej — wołanie Li Piao. — Viss? — mówię i we śnie przychodzi mi to z łatwością. — Miałeś powiedzieć, czy wciąż jesteś na Ziemi, Kai Wrenie — ponagla. — Miałeś mi podać adres, żebym cię mogła odwiedzić. — Przecież śpię! — I co z tego? — mówi rozsądnie. —
Nawet demony śnią. Czyż nie śniłeś dziwnych snów po zabiciu Rabla–yu? — Skąd o tym wiesz? — Bo siedziałam przy tobie i trzymałam cię za rękę, kochanie — odpowiada z pełnym rozbawienia uśmieszkiem. — Nie wiedziałem. — Byłeś porządnie zmaltretowany. — Taaa. Poklepałem się po kieszeniach, ale były zupełnie puste.
— Cholera! — Czego szukałeś? — Chciałem ci zapisać, jak trafić. To dość skomplikowane. — Powiedz! Zapamiętam!
—
ponagla.
—
I powiedziałbym natychmiast, gdyby nie głośny łomot, poczucie, że zapaliło się światło, i potrząsające mną krzepkie chude ręce. — Kai Wrenie! Kai Wrenie! Obudź się! Czułem, z niechęcią, że wyciągają
mnie ze snu, widziałem, jak Biały Tygrys unosi olbrzymią łapę — nie wiedziałem, czy po to, żeby uderzyć, czy po to, żeby mnie przytrzymać. Okazało się, że siedzę na łóżku, a Li Piao stoi obok i wciąż zaciska dłonie na wyłogach bluzy mojej piżamy. — Zbudziłeś niepokojem.
się? — spytał
z
— Taaak — potwierdziłem — choć wolałbym nie. Miałem cudowny sen. — O czym? Li Piao starał się złagodzić ton, ale wyczułem, że desperacko pragnął się tego dowiedzieć. Wzruszyłem
ramionami. — O Viss, jeśli już musisz wiedzieć. Przybyła do mnie, dosiadając Białego Tygrysa. Obwieściła, że mnie kocha, i dość prozaicznie pytała, czy może wpaść z wizytą. Starzec wyglądał na zaniepokojonego i jednocześnie zadowolonego. — Czyli smok dobrze powiedział. — Smok? — powtórzyłem, wciąż jeszcze otumaniony snem. — Starzy ludzie rzadko kiedy mają twardy sen — odparł Li Piao. — Zbyt wiele bóli i dolegliwości. Skorzystałem
z tego, żeby późno w noc powróżyć, gdzie też mogą być psy fu. Jakieś dziesięć minut temu smok uniósł się z czary i nakazał, żebym cię obudził. Powiedział, że grozi ci poważne niebezpieczeństwo. — Spałem! — rzekłem, ale moje oburzenie ulotniło się równie szybko, jak się pojawiło. — I właśnie miałem zaprosić Viss. — A to zniszczyłoby całą ochronę, jaką zdołaliśmy zmontować — stwierdził Li Piao. — Tak. — Przygryzłem dolną wargę, a potem dałem Li Piao znak, żeby zamknął drzwi, co zapewniłoby nam
nieco prywatności; kiedy to uczynił, powiedziałem: — Myślę, że ją kocham, Li Piao. — Viss? — spytał z niedowierzaniem. — Po tym wszystkim, co ci zrobiła? — Po tym wszystkim — przyznałem. — To nie jest rozsądne. — Miłość rzadko jest rozsądna. — Mówi, że mnie kocha. — Wierzysz w to? Z wolna pokręciłem głową, patrząc w jego mądre, wiekowe oczy.
— Nie. Chciałbym, ale nie wierzę. I tu Li Piao mnie zdumiał. — Mogłaby cię kochać, ale na swój sposób. Byłby to sposób demoni, a nie ludzki. Nie twierdzę, że rozumiem ludzkie kobiety, i tym bardziej nie będę próbował pojąć miłości takich istot jak ty i Viss. — Czyli mogłaby mnie kochać? — I mimo to cię zniszczyć. Samica modliszki zjada samca jeszcze w trakcie zespolenia. — Też prawda.
Zorientowałem się, że dumam, co też spotkało ojca Tuvoona. Plotka mówiła, że zginął na jednej z wojen, ale nigdy tego nie sprawdziłem. Viss zdawała się tak szczera, że prawdę mówiąc, nie traciłem czasu na rozmyślania o jej związku z innym. Coś natarczywie zaczęło drapać w moje drzwi. Li Piao wstał i wpuścił Wong Panga, nadal w postaci tłustego, kudłatego pekińczyka. — Spóźniłeś się, stróżujący psie — zbeształ go. Wong Pang zaskomlał przepraszająco. Potem spojrzał na mnie wytrzeszczonymi ślepkami i szczeknął.
— Nic mi nie jest — uspokoiłem go. — Tylko złe sny. Zamachał ogonem i ruszył zdecydowanie ku drzwiom; zatrzymał się i znów szczeknął, jakby nakazując, żebyśmy za nim poszli. — Może musi wyjść na dwór — odezwał się Li Piao. — Plum obiecała, że przerobi go na pantofelki, jeżeli zmoczy dywan. Skoro nic ci nie jest, to go wypuszczę. — Przejdę się z tobą — powiedziałem, odrzucając przykrycie i wkładając szlafrok. — Chcę się całkiem otrząsnąć z tego snu.
Wong Pang raz jaszcze warknął, odrobinę głośniej. Uciszyliśmy go, przypominając, że powinien uszanować sen Plum i Ba Wa, i zeszliśmy do kuchni. Uderzył łapką w drzwi, a kiedy je otworzyliśmy, dostojnie wyszedł na zewnątrz. Prawie natychmiast wrócił i przez chwilą sądziłem, że się rozdwoił. Szło za nim kosmate zwierzę, prawie tak duże jak on. Miało długą, gęstą sierść, podobnie jak pekińczyk, wysoko uniesiony falisty ogon i nieco wypukłe oczy. Ale te oczy były niczym ze lśniącego złota, sierść zaś przypominała sorbet i stanowiła mieszaniną odcieni oranżu i zieleni. Stworzenie było zbyt młode, żeby mieć grzywą lub
dorównywać rozmiarami rodzicom, lecz dzięki przywróconemu demoniemu osądowi natychmiast je rozpoznałem. — Musisz być dzieckiem Shirikiego i Chamballi! — krzyknąłem. — Są z tobą? Szczenię fu zwróciło na mnie złociste ślepia i odparło cienkim, choć energicznym głosem: — Nie. Zgubiłam mamę i tatę i Łazika też nie ma! — Co się dzieje? — zawołała z góry zaspanym głosem Plum. Poszedł do niej Li Piao z plączącym mu się wokół nóg Wong Pangiem. To,
rzecz jasna, obudziło Ba Wa, który nadpłynął z legowiska, lewicując mniej więcej stopę nad podłogą, żeby sobie oszczędzić trudu chodzenia. Po chwili w kuchni znaleźli się wszyscy domownicy. Szczenią — wystraszone hałasem i dziwami — nasiusiało na podłogą. Zanim to wytarłem, Li Piao zdążył im wyjaśnić, co się stało, a Wong Pangowi nakazano twardo, żeby siedział cicho. — Ale jak ono się tu dostało? — zapytała Plum. — I czy nikt za nim nie szedł? — zaniepokoił się Li Piao. To ostatecznie obudziło Ba Wa.
— O kurde, szefie! Jak nas znaleźli, to wpadliśmy po same uszy! Skinąłem głową. — Weź Wong Panga i sprawdź dom z otoczeniem. Pilnuj, żeby nikt was nie zauważył. — Robi się, szefie! Plum uklękła przed szczenięciem fu i dała mu dłoń do obwąchania. — Twierdziłeś, że mówi? — rzekła do mnie. — Mówiło, kiedy się tu zjawiło — odparłem.
Plum delikatnie podrapała szczenią pod pyszczkiem i została nagrodzona lekkim poruszeniem ogona. — Jak się tu dostałeś, szczeniaczku? — Nie wiem — odparło stworzenie tak cichutko, że ledwo było je słychać. — Jak się nazywasz? — Fluffinella. — To dziewczęce panienką fu?
imię.
Jesteś
— Uhmm. — Szczeniak wpatrywał się w Plum szeroko otwartymi złotymi ślepiami; zdało mi się, że wyczuwam
ślad magii. — Jak masz na imię, pani? — Plum. Ogon szybciej wachlował, szczeniaka stał się głośniejszy.
głos
— To ładne imię. — Dzięki. A więc nazywasz się Fluffinella. Twój tata i mama to… — Shiriki i Chamballa. — Nie przyprowadzili cię tutaj? Ogon szczeniaczka zwolnił, ale nie przestał się poruszać. Fluffinella zaskomlała.
— Nie. — Skąd znaleźć?
wiedziałaś,
gdzie
nas
— Łazik mi powiedział. Pokazał mi drzwi. — Ogon zatrzymał się i opadł. — Uciekłam. Teraz Łazik się zgubił i może go zjadło, a ja nie umiem wrócić do rodziców! Zaczęła skomleć. Plum wzięła ją na ręce i przytuliła. — No cicho, cicho. Już wszystko dobrze. Nas znalazłaś. Patrzyłem na to i miałem nadzieję, że Plum się nie myli. A może przysłano szczenię fu, żeby
nas wyśledzić? Jeżeli było po stronie wroga? Kto zaręczy, że Shiriki i Chamballa nie pracują znów dla bogów? Li Piao zerknął na mnie; jego spojrzenie mówiło, że podziela moje zatroskanie. Potem otworzył lodówkę. — Jesteś głodna, Fluffinello? — spytał. — Mamy trochę kurczaka w sosie słodko — kwaśnym, no i zawsze jest u nas ryż. Szczeniak pokręcił się w objęciach Plum, sygnalizując, że chce na podłogę, i pospieszył do Li Piao, kołysząc barwną sierścią jak szatą mandaryna. — Chce mi się jeść! Co to ten
słodko–kwaśny kurczak? Co to kurczak? Co to ryż? Są smaczne? Starzec przełożył resztki na talerz, który postawił na podłodze. — Ty nam to powiesz. Jeżeli ci nie posmakują, zobaczymy, co się da zrobić. Fluffinella spróbowała, a potem zabrała się do jedzenia z wytwornością, jaką zauważyłem u pekińczyka. Li Piao podszedł do mnie i szepnął: — Idę po czarę smoka. Bardzo możliwe, że szczeniak nie potrafi nam powiedzieć, skąd się tu wziął i skąd wiedział, jak cię szukać. Może smok będzie mógł pomóc.
— Czy któryś z was może potwierdzić, że ona jest naprawdę tym, za kogo się podaje? — zapytała jeszcze ciszej Plum. — Demony potrafią zmieniać postać. Może to któryś z nich w przebraniu? Skinąłem głową. — Mogłoby tak być, ale nie jest. Na tyle odzyskałem dawne umiejętności, żeby widzieć jej aurę. Przypomina aurę jej rodziców. Ten, kto chciałby się pod nią podszyć, musiałby bardzo dobrze znać jej rodziców, żeby tego dokonać. Plum skinęła głową uspokojona, ale nadal miała wątpliwości. Uświadomiłem sobie, że podziwiam jej
odwagę. Och, nie była Viss, lecz miała w sobie moc, skoro przytuliła do piersi stworzenie, które mogło być wrogiem. Fluffinella skończyła, zlizała czerwonym językiem resztki słodko– kwaśnego sosu z sierści wokół pyszczka i przytruchtała do nas. — Ty jesteś lord Kai? — spytała mnie. — Tak. Przechyliła łepek i bacznie mi się przyjrzała. — Wcale nie wyglądasz tak, jak mi mówiono. — Dalej się we mnie
wpatrywała, a ja poczułem mrowienie czegoś, co musiało być młodzieńczą odmianą potężnej magii psów fu. — Ale i wyglądasz jak on. Kucnąłem przed nią. — Jestem nim. Przysięgam na długą przyjaźń z twoimi rodzicami. Spotkała mnie pewna odmiana losu. To usatysfakcjonowało Fluffinellę. — Mój ojciec i moja matka — powiedziała oficjalnie i wyglądało to na wyuczony tekst — nie są zadowoleni z obecnego miejsca pobytu. Zastanawiają się, czy pomógłbyś im w ucieczce. Jeśli tak, służyliby ci przez całe życie.
— Pomógłbym im z radością — odparłem — nawet gdyby nie obiecali tej służby. Ale najpierw muszę wiedzieć, gdzie są. — Wskazałem na Li Piao i jego smoczą czarę. — Oto Li Piao, potężny ludzki czarodziej. Może zdoła ci pomóc wskazać drogę, którą tu przyszłaś, i będziemy mogli dotrzeć do twoich rodziców. Fluffinella nastawiła uszy i podreptała do Li Piao. Oparła łapki na jego kolanie i powiedziała: — Miło mi cię poznać, wielki czarodzieju. Zaśmiał się. — Wystarczy Li Piao. Pozwól, że wezmę cię na kolana, żebyś mogła
patrzeć w wodę. Nie, nie, nie pij jej! Chcę, żebyś opowiedziała, jak się tu dostałaś. Smok w czarze… Widzisz go? — Uhmm. — Wysłucha twojej opowieści i odnajdzie miejsce, z którego przybyłaś. — Spróbuję. — W jej glosie wyczuwało się wahanie. — Byłam przerażona i nie rozglądałam się. — I tak widziałaś więcej, niż ci się wydaje — powiedział uspokajająco Li Piao. — Smok nam pomoże. Po prostu zacznij od początku. — Dobrze. — Głosik Fluffinelli był
tak cichy, że nachyliłem się, by ją słyszeć. — Byłam z mamąi tatą, kiedy usłyszałam nowy głos. Obrazy, które początkowo pojawiły się w czarze, nie były zachęcające. Mroczne, osobliwie cieniowane, pełne poruszających się kolumn i powiewających zasłon z jakiegoś materiału raczej wszystko gmatwały, niż wyjaśniały. Potem czarę wypełniła olbrzymia owłosiona pomarańczowa twarz. — Mama kazała mi zaczekać, ale poszłam za nią. Li Piao coś mruknął i — jedną ręką
przytrzymując szczeniaczka — wykonał jakieś gesty nad czarą. — Świetne dostrojenie — wyjaśnił. — Dostajemy obrazy z perspektywy Fluffinelli. Poprosiłem smoka, żeby zmienił perspektywę. Teraz zobaczyliśmy wyginające się ściany pomieszczenia pomalowanego na służbową zieleń. Podłogę wyłożono płytami w tym samym odcieniu groszku. Pod jedną ze ścian leżała pstrokata sterta starych koców. Po dokładniejszym obejrzeniu dostrzegłem, że śpi tam kilka szczeniąt fu. Fluffinella opowiadała, a my zobaczyliśmy Shirikiego i Chamballę
oddalających się od szczeniąt i drepczącą za nimi małą. Kierowali się ku błyszczącemu w ścianie punktowi. Potem opowieść Fluffinelli zlała się w mojej wyobraźni z obrazami. — To wygląda jak tworząca się brama! — warknął Shiriki. — Bądź w pogotowiu, Chamballo. Nie odbiorą nam szczeniąt bez walki! Chamballa warknęła, potwierdzając. Lśniący punkt zapłonął czerwienią, potem zbielał na krawędziach. Była to swego rodzaju brama, nie naturalna jednak, lecz sztucznie utworzona. Jej twórca najwyraźniej napotkał mocny
opór ze strony budulca ściany. — Zastanawiam się, czy to nie lord Kai nas w końcu odnalazł — powiedziała cicho Chamballa. — Jeśli to nawet nie on — odparł Shiriki — byłby to dla Po Shianga lub jednego z jego sługusów bardzo dziwny sposób kontrolowania więźniów. Czemu mieliby nie korzystać z drzwi? Czekanie się przedłużało; wreszcie na zielonawym tle płonął biało — błękitny owal wysokości trzech stóp. Wyszła zeń bryłowata mroczna postać. Shiriki przysiadł, szykując się do skoku. Chamballa stała pomiędzy niebezpieczeństwem a swoimi małymi.
Mrok się rozwiał, ukazując centaurzą sylwetkę młodego demona. Górna część ciała była muskularna i krępa, dolna — potężnie zbudowana: coś na kształt skrzyżowania byka z lwem, a nie przypominająca konia i słabowita jak w zachodnich legendach. Bujna ciemnobrązowa grzywa rosła nie tylko na głowie, ale i wzdłuż grzbietu, aż do krzyży. Demon uniósł ręce, które mogłyby należeć do człowieka, gdyby nie ich rozmiary i pazury. — Jestem Łazik — powiedział. — Demon, nie bóg. — Znasz Kai Wrena, tego, którego nazywają Lordem Demonem? — spytał
Shiriki. — Znam. Jest zaprzyjaźniony z moim wujkiem, demonem zwanym Ten z Wież Blasku. Kai Wren o tym nie wie, ale szukałem was na polecenie wujka. Spłaszczony nos Chamballi wciągnął woń Łazika, choć suka nadal stała między swoimi dziećmi a intruzem. — Mówisz prawdę, a przynajmniej to, co dla ciebie jest prawdą. Co zamierzasz? — Mój wuj wymieniał informacje i dowiedział się, gdzie teraz mieszka Kai Wren. Jest w wymiarze Ziemi. Postanowiłem was tam zabrać, choć
trzymanie tam w ukryciu psów fu może być dość kłopotliwe. — A jego flasza? — spytał Shiriki. — Już nią nie włada. — A rezydencja twojego wujka? Łazik miał niepewną minę. — Nie otrzymałem od niego pozwolenia, żeby was tam sprowadzić. Ostre kliknięcie przerwało dalsze pytania psów fu. — Ktoś otwiera powiedziała Chamballa
drzwi — i ustawiła
swoje ciało wielkości kucyka pomiędzy drzwiami a bramą, przez którą wszedł Łazik, dzięki czemu skutecznie ją zasłoniła. — Uciekajcie ze mną! — namawiał ich Łazik. — Ale nie bez szczeniąt — odparł Shiriki, idąc obudzić śpiące maluchy. — Nie życzyłbym psu tego, co bogowie dla nich planują. — Pospieszcie się! Shiriki zauważył Fluffinellę. — Idź z demonem, mała — nakazał. — My ruszymy tuż za wami.
Usłuchała, biegnąc tak szybko, jak tylko pozwalały jej krótkie szczenięce łapki. Ponieważ Fluffinella nie zwracała w ogóle uwagi na to, co się potem stało, smocza czara nie mogła ukazać obrazów widzianych oczami małej. Wiernie odtworzyła za to fragmenty rozmowy usłyszane, kiedy ta biegła ku owalnej bramie. — …jeszcze tylko kilka sekund — słychać było głos Chamballi. — Oręż… — Uciekaj, demonie! — rozkazał Shiriki. — Ale… Łazik
jeszcze
coś
mówił,
lecz
Fluffinella dosłyszała tylko nieartykułowane dźwięki. Całą uwagę skupiła na przedostaniu się przez owalną bramę, ta jednak była dla niej za wysoko. Potem podniosły ją jakieś ręce i już była po drugiej stronie, prze — kulała się, za sobą czuła obecność Łazika. — Mamo? — Uciekaj, mała, uciekaj! — krzyknął Łazik. — Dopędzę cię, jak zamknę tę bramę! No i pobiegła. Całe życie spędziła w pomieszczeniu o ścianach barwy zielonego groszku, więc nawet nie wiedziała, w jakim osobliwym miejscu
się znalazła. Ale my, patrzący w czarę, wiedzieliśmy to. Ziemia była ciemnopurpurowa, połyskiwała jak zmięty atłas. Powierzchnia była trochę śliska, więc szczenięce pazurki często nie mogły się zaczepić i Fluffinella ślizgała się i odbijała od białych lub różowych wybrzuszeń, które mogły być krzakami, bo słabo pachniały różami albo lawendą. Były tam również bryłowate, zaokrąglone wzgórza w rozmaitych kolorach (wiele ciemnoniebieskich lub czarnych), na które się wspinała — tu pazurki wbijały się w miękką powierzchnię, co ułatwiało wspinaczkę.
Ciężko było iść, zupełnie jakby się kroczyło po drobnym, zalegającym grubą warstwą piasku, chociaż powierzchnia w ogóle nie była ziarnista. Fluffinella się wspinała; adrenalina dodawała jej sił przewyższających kondycję parotygodniowego szczeniaczka. Z tyłu dolatywały bojowe wycia jej rodziców, odgłos stukania o twardą powierzchnię, słabe poszczekiwania i popiskiwania rodzeństwa. Potem ziemia zaczęła rytmicznie wibrować i Fluffinella skulała się ze stoku, na który dopiero co z trudem weszła. Podniosła ją krzepka dłoń pachnąca Łazikiem. Najpierw trzymał ją za kark, potem przycisnął do piersi; cały
czas biegł. Za jego ramieniem dostrzegła owalną bramę. Była zablokowana czymś ciemnym, ale dokoła płonęła czerwona obwódka. — Chyba szczeknęła.
ruszają
za
nami
—
— O tak — wydyszał Łazik. Lepiej niż ona odnajdywał twardą powierzchnię, często przeskakiwał z jednego zaokrąglonego wzgórza na drugie, ale i jemu było trudno. — Zamierzałem iść dłuższą, bezpieczniejszą drogą, ale może trzeba będzie wybrać skrót przez Hanger. To niebezpieczne. — Tak — jak bogowie — stwierdziła
Fluffinella; wiedziała to z opowieści rodziców i z zachowania bogów. — To prawda — zachichotał Łazik. — To poszukam Hangerskiej Bramy. Znalazł ją. Nie przypominała owalnego portalu, wyciętego otworu, ale prawdziwe drzwi — prostokątne, wzmocnione drewnianymi belkami. Łazik zatrzymał się przed bramą i popatrzył na Fluffinellę. — Wolałbym mieć wolne obie ręce. Dasz radę przytrzymać się grzywy, jeżeli posadzę cię na grzbiecie? — Chyba tak.
Smocza czara pokazywała, że pole widzenia Fluffinelli było prawie całkowicie zasłonięte przez gęstą brązową grzywę Łazika. Li Piao wyszeptał jakieś polecenia smokowi, ale musiał przyznać: — Nie mogę uzyskać lepszej widoczności. Smok mówi, że nie ma żadnej szerszej perspektywy, z której mógłby skorzystać. — Powiedz mu, żeby zrobił, co w jego mocy, i niech Fluffinella dalej opowiada — nakazałem. — Wciąż nie wiemy, co się przytrafiło Łazikowi. Szczenią spojrzało tęsknie na czarę wróżebną.
— Mogę dostać coś do picia? Chce mi się pić po ryżu i tym słodko — kwaśnym kurczaku. I po mówieniu. Żłobiliśmy chwilę przerwy, żeby każdy mógł się pokrzepić, i Fluffinella podjęła opowieść. Kiedy Łazik przechodził przez bramę, Fluffinella poczuła, jak przesuwają się po niej jakieś miękkie rzeczy. Potem byli po drugiej stronie, a demon starannie zatrzasnął drzwi i założył metalową sztabę. Wtedy Fluffinella zdała sobie sprawę, że zmienił się zapach. Przyjemne kwiatowe wonie tamtego miejsca ustąpiły metalicznym, zatęchłym
zapachom na tyle silnym, że przebijały przez odór potu Łazika. — Trzymaj się mocno — polecił demon. — Zamierzam szybko biec, mam nadzieję, że zostawię ich z tyłu. Może nie dostrzegą Hangerskiej Bramy. Nie każdy ją znajduje. Ale jeżeli bogowie wezmą psy, to cała nadzieja w dzielącej nas odległości. Hangerczycy nie lubią intruzów. Fluffinella wiedziała, że przez „psy” Łazik rozumie psy fu — nie jej rodziców, ale psy fu będące własnością bogów. Ona sama ich nie widziała. Widział je Shiriki, niedawno, choć Fluffinella była nieco niepewna
okoliczności owego spotkania. Ojciec mówił o tym pogardliwie do Chamballi: — Mają nasz nos i ogólny wygląd, nawet coś z magii, ale to niebożątka w porównaniu z naszym pokoleniem i z naszymi przodkami. Ale mają i przewagę: rozmiary i zęby. Suki, do których mnie zaprowadzili, były półtora raza większe ode mnie. Tu Chamballa go uciszyła, ale Fluffinella często słyszała, jak Shiriki pomrukiwał do siebie o psach bogów. Łazik niósł ją przez Hanger tak długo, że Fluffinellę zaczęły boleć szczęki, a i dokuczał nos obolały od częstych uderzeń w muskularne plecy demona.
To, co dostrzegła dokoła, nie zachęciło jej do częstszego rozglądania się. Okolica była monotonna — czarna, biała i stalowoszara. Łazik odezwał się po jakimś czasie; już tak nie dyszał, biegł równiej. Zdjął Fluffinellę z grzbietu i znów niósł ją w ramionach. — Pokażę ci, jak się dostać do Kai Wrena, na wypadek gdyby nas rozdzielono. Mój wujek powiedział, że psy fu mają wrodzoną umiejętność dostrzegania i znajdowania bram. Co widzisz na najdalszym krańcu horyzontu? — Kulę — odparła natychmiast.
— Wspaniale! — krzyknął. — Bystra jesteś! Fluffinella pomachała ogonem. — Żeby się dostać do Kai Wrena, musisz podejść do tej kuli albo do innej. Są rozsiane na tej płaszczyźnie. Większość musi ich szukać, ale ty… — Z podziwem potrząsnął głową. — Jak już podejdziesz do takiej kuli, to sprawdź, czy jest w większości błękitna i zielona. Bardziej błękitna niż zielona, prawdę mówiąc. Umiesz czytać? — Przecież mam dopiero kilka tygodni! — zaprotestowało szczenię. — Przepraszam.
Zaczął jej obrazowo wyjaśniać, jak rozpoznać Amerykę Północną, jak odnaleźć Kalifornię i wreszcie, jak odszukać San Francisco. Kiedy się upewnił, że zapamiętała, powiedział: — Gdy już odnajdziesz to miejsce, naciśnij kulę łapą. Jesteś taka malutka, więc pewnie będziesz musiała mocno przycisnąć. Jak ukaże się cienki snop białego światła, to tak obróć kulę, żeby padał prosto na San Francisco. Znów naciśnij. Kiedy światło zmieni się na pomarańczowe, zobaczysz bramę. Przejdź przez nią. A potem zawierz swojemu węchowi. W San Francisco nie może być zbyt wiele demonów. Rozpoznasz demona po zapachu?
— Uhmm. Pachnie jak ty. — Nasz zapach naprawdę aż tak się różni od zapachu bogów? — O tak! Łazik zastanawiał się nad tym jakiś czas, ani na chwilę nie przerywając biegu. Potem starannie mnie opisał — tak jako demona, jak i w ludzkiej postaci. Wreszcie kazał się Fluffinelli nauczyć wiadomości, którą wcześniej nam przekazała. A wszystko to działo się podczas biegu przez płaszczyzną przypominającą niemal monochromatyczne kubistyczne malowidło.
Kula — w której rozpoznałem odpowiednik sfer z mapami, z których korzystałem na poziomie tranzytowym — stawała się coraz wyraźniej sza, kiedy usłyszeli pierwsze dalekie wycia. — Psy fu! — rzucił Łazik. — Kurczę! To zaalarmuje Hangerczyków. Ledwie skończył mówić, kiedy rozległ się zgrzytliwy szczęk. Fluffinella wyjrzała zza ramienia Łazika i zobaczyła, jak z grubej płyty szarości materializuje się coś kanciastego i metalicznego. Potem Łazik złapał ją za kark. — Zamierzam to przytrzymać — oznajmił. — Z Hangerczykiem nie ma
dyskusji. Biegnij do kuli i zrób, jak cię nauczyłem. Przejdź przez drzwi najszybciej, jak zdołasz. — Zwolnił, postawił ją na ziemi i odwrócił się ku szczękającemu za nimi zagrożeniu. — Pójdę za tobą! — obiecał. — A teraz biegnij! I pobiegła. Pojawiły się chaotyczne obrazy Łazika uderzającego drewnianym kijem w coś o połowę odeń większego, choć nie tak krzepkiego. Wycia psów fu stały się głośniejsze, przeplatane warczeniem i odgłosami strzałów. A Fluffinella biegła. Uruchomiła bramę — nie bez pewnego trudu — i wyskoczyła przez przejście, które
zmaterializowało się w chwili, kiedy para kudłatych potworów, błękitnych i barwy umbry, wdrapywała się chwiejnie na wzgórze. Wcale nie przypominały psów fu. Kły miały jak tygrysy szablastozębne; były tak duże jak koń, ale przysadziste jak niedźwiedź. Mimo to węch Fluffinelli powiedział jej, że to psy fu i że są jej wrogami. Przemknęła przez bramę i przypomniała sobie, jak Łazik zamknął drzwi do wymiaru Hangerczyków; przycisnęła łepek do wrót. Łatwo się zasunęły. Rozejrzała się — była w uliczce przecinającej Grant Street w
Chinatown. Noc była ciemna i mglista. Fluffinella, chlipiąc ze strachu i zmęczenia, przytknęła nos do ziemi i zaczęła węszyć. Nie zaprzestała, dopóki nie znalazła się przed domem Plum. Tu wyczuł ją Wong Pang i wyszedł na zewnątrz. Chociaż dziwnie pachniał, uznała, że jest jakimś dziwnym szczenięciem fu, i chętnie weszła za nim do domu. — I to by było na tyle — skończyła. — Czy to wystarczy smokowi? Li Piao porozumiał się mieszkającym w czarze duchem.
z
— Smok uważa, że tak. Niektóre partie dają ogólny zarys i… Kai Wrenie,
spostrzegawczość szczenięcia zaskoczyła smoka. Twierdzi, że mała jest nadzwyczaj bystra. — Bo i jest — przyznałem. — Nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Gdybym wiedział, z jaką łatwością psy fu potrafią tropić poprzez wymiary, poeksperymentowałbym z Shirikim i Chamballą. — Przecież to jasne — odezwała się Plum. — Skoro hodowano je, żeby chroniły świątynie bogów, musiały umieć iść za ofiarą poprzez wymiary. — Tak — rzekłem i poklepałem Fluffinellę. — Dziwi mnie również kula, którą się posłużyła. Nigdy takiej nie
widziałem. Czy należała do tego wymiaru, czy też stworzył ją Łazik? — Albo — dodał Li Piao — czy wrodzona moc psa fu sprawiła, że mapująca sfera stała się skuteczniejsza? — To prawdopodobne — przyznałem. — Zatem, na dokładkę do dziennika podróży Fluffinelli, mamy jeszcze powód, dla którego Po Shiang porwał Shirikiego i Chamballę. — Nie przy szczenięciu — pouczyła mnie groźnie Plum. — Mama też tak mówiła. Czemu? — spytała Fluffinella, patrząc na nią.
— Bo — odparła zarumieniona Plum — to nie jest uprzejme. — Och. — Jak myślicie, kto powiedział Temu z Wież Blasku, gdzie jestem? — spytałem, zachowując dla siebie swoje domysły. — Albo Zwiewny Księżycowy Promyk, albo jej ojciec — odparła bez wahania Plum. — Ale ponieważ nie wyniknęły z tego żadne kłopoty, możemy założyć, że wciąż są po naszej stronie. Przytaknąłem. — A mój sen z ostatniej nocy
wskazuje, że Viss się niepokoi. — Jaki sen? — spytała Plum. Opowiedziałem jej pokrótce, pomijając romantyczne spekulacje. Były moją prywatną sprawą, ale zastanawiałem się, czy się czegoś nie domyśliła z tonu, bo spojrzała na mnie i zachmurzyła się. — Ciekawa jestem, jak długo jeszcze będziemy tu bezpieczni — powiedziała. — Jeżeli psy fu bogów wytropią Fluffinellę albo bogowie przepytają Łazika, to w każdej chwili możemy się spodziewać gości. Nie chciałabym narażać sąsiadów na niebezpieczeństwo.
— Słuszna uwaga — odezwał się Li Piao. — I już wiem, dokąd się możemy udać. Wskazał salon, gdzie na stoliku do kawy stały flasze, które odebraliśmy Viss. Blask poranka przesączał się przez rolety i sprawiał, że szkło wyglądało jak płynne klejnoty. — Powiedz nam, Kai Wrenie, czy któraś z nich nadaje się do zamieszkania? Zielono–pomarańczową flaszę wybraliśmy z kilku powodów, między innymi dlatego, że nawet krótko nie była w rękach Viss, więc w środku na pewno
nie było żadnych pułapek ani szpiegów. Samą flaszę ukryliśmy pod ręcznikami w szafce stojącej w łazience na piętrze domu Plum. Chowając pozostałe flasze w skrzynce stojącej w głębi spiżarni, rozmyślałem o mędrcach zamieszkujących niektóre z nich. Miałem nadzieję, że niedawne wydarzenia nie zakłóciły ich głębokiej medytacji. Gdy się to wszystko skończy, powinienem do nich zajrzeć — o ile przeżyję. We wnętrzu zielono — pomarańczowej flaszy zastaliśmy jedynie zarysy krajobrazu, z których korzystam, kiedy jestem zajęty innymi
sprawami: kilka gór z towarzyszącymi im dolinami i wzgórzami, jedna lub dwie rzeki dostarczające świeżej wody i generujące chi, najpotrzebniejsze rośliny i trochę zwierząt. Jakieś pięćdziesiąt akrów; w niczym to nie przypominało światów, które zawarłem w niektórych flaszach. — Jaką moc ma ta flasza? — spytała Plum, kiedy już im pokazałem, jak wejść i wyjść, i kiedy rozbiliśmy obozowisko w dolince. — Jest owszem ładna, ale nie odzwierciedla tych stu dwudziestu lat pracy. — O? — powiedziałem, unosząc brew. — Nie miałem pojęcia, że aż tyle
wiesz o tworzeniu magicznych flasz. Zarumieniła się, ale nie ustąpiła. — Nie jest tak wykończona jak tamta.
kunsztownie
— A skąd wiesz, czy na stworzenie domu nie potrzebowałem jeszcze więcej czasu? — spytałem, ale potem złagodniałem. — . Masz rację. Magiczna moc tej flaszy nie jest związana z wewnętrznym wystrojem. To coś zupełnie innego. Skupiłem na sobie całą ich uwagę. Nawet Wong Pang przestał się dopraszać kąsków ze stołu.
— Spełni moje życzenia — powiedziałem cicho. — Konkretnie mówiąc, trzy. — Trzy życzenia? — spytał Li Piao. — Dowolne? — W granicach rozsądku — wyjaśniłem. — Nie mógłbym wywołać końca świata ani wskrzesić umarłego. Nie mógłbym też spowodować trwałej zmiany czyichś uczuć. — Ale moglibyśmy sobie zażyczyć, żeby Viss nigdy nie istniała! — podchwyciła skwapliwie Plum. Uniosłem ostrzegawczo palec.
— Zastanów się nad implikacjami tego życzenia. Gdyby Viss nigdy nie istniała, to co jeszcze nigdy by się nie wydarzyło? — Och. — Plum zastanowiła się dokładniej. — Och, rozumiem, o co ci chodzi. Te trzy życzenia wcale nie są takie proste, prawda? — A nie są — przyznałem. — Ale mogą być bardzo cenne. Teraz zaś powinniśmy się przede wszystkim zająć uwolnieniem Shirikiego i Chamballi… oraz ich szczeniąt — dodałem pospiesznie, widząc niepokój w ślepiach Fluffinelli. — Zażycz sobie, żeby się tu pojawili
— podsunął pomysł Ba Wa. — Nie chciałbym marnować życzenia na coś, co sami możemy zrobić — rzekłem. — Poza tym musimy odnaleźć Łazika, a przynajmniej dowiedzieć się, co się z nim stało. Poszukamy go, kiedy uwolnimy tamtych. — A nie moglibyśmy go ściągnąć życzeniem? — zasmucił się Ba Wa. — To zły pomysł — wyjaśniłem. — Nie wiemy, gdzie jest ani czy jeszcze żyje. Poza tym możemy potrzebować tych trzech życzeń na poważniejsze sprawy. Jeśli się boisz, nie musisz z nami iść.
Ba Wa miał minę, jakby mu się moja propozycja spodobała, więc nie naciskałem. Demonie wyrzutki nie grzeszyły ani odwagą, ani solidnością, a Ba Wa i tak wzniósł się ponad swój poziom. — Zakładam, że aby dotrzeć do Shirikiego i Chamballi, cofniemy się po śladach Fluffinelli — zaczął Li Piao. — Potrafisz wytworzyć bramę w ścianie, jak to zrobił Łazik? — Chyba tak — odparłem, żałując, że nie mogą mieć całkowitej pewności. — Fluffinella pójdzie ze mną. Ma wspaniały dar poruszania się po wymiarach.
— Na pewno nigdzie nie pójdziesz, mając za obrońcą wyłącznie szczeniaka! — sprzeciwiła się Plum. — Idę z tobą! — A jak w razie czego pomożesz, miła damo? — westchnąłem. — W tej sprawie feng shui nie przyda się na nic. — I tak nie powinieneś iść sam — upierała się. — Jeszcze nie odzyskałeś całej mocy. Przypomnij sobie, w jakie tarapaty wpakował się tam Łazik. — Ja będę towarzyszył Kai Wrenowi — uspokoił wnuczkę Li Piao. — Mam magiczną moc, choć nie do końca wiem, jak z niej korzystać. A może uda się namówić Zwiewny Księżycowy Promyk, żeby z nami poszła.
Ten akurat pomysł wcale nie przypadł Plum do gustu, ale nie pozostawało jej nic innego, jak przyznać, że demonessa — nawet z na poły materialnego młodszego pokolenia — może być bardzo pomocna. — Zostaniesz we flaszy z tymi dwoma i zadbasz o wszystko podczas naszej nieobecności — powiedziałem jej. — Jeśli mój sen mówił choć odrobinę prawdy, to Viss wcale nie czeka bezczynnie na nasz ruch. Szuka nas nawet teraz, kiedy rozmawiamy. Ba Wa miał minę, jakby pożałował swojej chęci zostania na tyłach, za to Wong Pang podskoczył i krótko warknął,
manifestując ochotę pozostania z Plum. — Chcesz tutaj zostać sama? — zapytałem Plum. — To może być niebezpieczne. — Zwłaszcza jeśli Viss nas odnajdzie — stwierdziła, kiwając głową. — Zostanę. Nie mogę znieść myśli, że Viss zajmuje jedyną siedzibę, którą uważaliśmy za bezpieczną. Uśmiechnąłem się z aprobatą. — Jeżeli potrzebujesz czegoś, co by cię oderwało od rozważań o ataku Viss, możesz przemodelować otoczenie według zasad feng shui; zaprojektuj je tak, żeby ewentualnie mogło być
pomocne w obronie. — Zrobię to — odparła Plum, rozjaśniając się trochę — zwłaszcza jeżeli Ba Wa i Wong Pang wykorzystają swoje magiczne zdolności i pomogą mi przesunąć co cięższe elementy. — Nie potrafię przesuwać gór! — zaprotestował Ba Wa. — Tego nie będziesz musiał robić — zapewniła go z uśmiechem. — Może tylko kilka rzek. I tak wszystko zostało postanowione. Skontaktowaliśmy się za pośrednictwem Ba Wa ze Zwiewnym Księżycowym Promykiem, a ona zgodziła się pójść z
nami. Jakieś dwanaście godzin po zjawieniu się Fluffinelli wyruszyliśmy na ratunek Shirikiemu i Chamballi.
12 Kiedy opuściliśmy Flaszę Życzeń i wniknęliśmy do wymiaru podróżnego, czułem się bardziej dawnym sobą — miałem miecz, pożyczony od Siedmiu Palców i ukryty w bocznej przestrzeni, i znów mogłem korzystać z magicznej mocy. Dobrze wiedziałem, że ta pewność siebie była nierozsądna. Daleko mi było do demona, który kilka miesięcy wcześniej bez wysiłku zniszczył cztery demonie wyrzutki; miałem o wiele mniej mocy niż arogant, który zuchwale
domagał się informacji i brał pojedyncze drzewa za cały las. Ale czułem się znakomicie i trochę mojej pewności siebie udzieliło się moim towarzyszom. Li Piao wywołał ducha smoczej czary — nie musiałem go tego uczyć — i duch ów leciał za nim, czasami przysiadał mu na ramieniu i szeptał coś do ucha. Zwiewny Księżycowy Promyk niosła długi, smukły, gładki kawałek drewna. Przypominał laskę, ale założyłbym się o magiczną moc, którą znów miałem, że krył tyle sekretów, ile jedna z moich flasz. Fluffinella truchtała na przedzie, od czasu do czasu potykając się o własne łapki. Może i niezbyt pewnie
trzymała się na nogach, ale doprowadziła nas prosto do jednej z owych skomplikowanych kul. Początkowo nie widziałem tej kuli, ale zdołałem ją dostrzec, kiedy na moją prośbę Fluffinella dotknęła jej noskiem. Pocieszyło mnie, że i Zwiewny Księżycowy Promyk miała kłopoty z dostrzeżeniem jej. Wspólnym wysiłkiem udało nam się wydobyć kulę z tego, co kryło ją przed wzrokiem. Sfera była przeważnie czarna i szara, z nielicznymi białymi obszarami. Okręciłem kulę. — Możesz nam powiedzieć, Fluffinello, gdzie weszłaś w hangerski
wymiar? — Spróbuję. Powoli obracałem glob, a mała przytknęła doń nosek i węszyła energicznie. — O, tu! — powiedziała, wskazując triadę ciemnych sześcianów. — To jest to miejsce. Zacząłem przyciskać punkt na sferze, żeby ją aktywować, kiedy Zwiewny Księżycowy Promyk powiedziała: — Ciekawa jestem, czy moglibyśmy przejść od razu do tamtego wymiaru. Tego, co to, jak mówiłeś, jest według
Łazika styczny do Prapoczątku. — Moglibyśmy — odparłem — ale łączą się z tym pewne problemy. — O? Miałem wrażenie, że w mrokach jej twarzy brwi unoszą się ze zdumieniem, więc pospiesznie wyjaśniłem: — Po pierwsze, musimy odnaleźć Łazika, a ostatni raz widziano go w hangerskim wymiarze. Po drugie, nie wiem, jak duży jest ten styczny obszar. Moglibyśmy się tam długo błąkać, zanim znaleźlibyśmy coś, co Fluffinella by rozpoznała. Lepiej, żeby zaczęła tropienie od hangerskiego wymiaru.
Zwiewny Księżycowy Promyk zrobiła młynka laską. — A nie mógłby nas poprowadzić duch smoka? Li Piao pokręcił głową. — To jedynie emanacja wróżebnej, ożywiona różdżka.
czary
Smok zasyczał oburzony. — Przynajmniej w odniesieniu do tego — uściślił Li Piao. — Obawiam się, że nie wie więcej niż szczenię fu. Jego największą zaletą jest to, że nie może się pogubić w tym, co już wie. Czy jest jakiś szczególny powód, dla którego
nie chcesz się Fluffmelli?
cofać
po
śladach
Okolona srebrem ciemność potaknęła. — Tak. Czyż bogowie nie mogli wpaść na pomysł, żeby tam na nas czekać? Czyż nie może być tak, że wejdziemy prosto w pułapkę? — Owszem, może tak być — rzekłem stanowczo — ale też nie mamy pewności, że sądzą, że ktoś się zjawi. Bogowie rozsądniej by postąpili, skupiając siły wokół Śhirikiego i Chamballi, a nie rozpraszając je tu i tam. A o Hangerczykach wiem tak mało, że nawet nie potrafię przewidzieć, co zrobią.
Zwiewny Księżycowy Promyk złagodniała, ale wyczuwałem, że wciąż jest bardzo niespokojna. Nie chciałem już dalszej zwłoki, więc nacisnąłem sferę i aktywowałem bramę. Pospiesznie przez nią przeszliśmy i zaraz ją za nami zatrzasnąłem. Fluffinella natychmiast zaczęła węszyć, a Li Piao wysłał smoka do przodu, żeby wskazywał drogę i ją zapamiętywał. — Czuję Łazika — doniosła Fluffinella, kiedy odeszliśmy kilkaset kroków od bramy; głosik miała cichy. — Ale zapach jest słaby. — Trop dalej — powiedziałem. — My będziemy obserwować.
Szliśmy przed siebie, nasłuchując metalicznych odgłosów, oznaki zbliżania się Hangerczyków; wszyscy troje byliśmy zbyt zahartowani, żeby się wystraszyć byle cienia, lecz bardzo czujni. Szlak prowadził przez obszar podzielony na prostokątne fragmenty, oddzielone od siebie gładkimi, cienkimi ściankami. Ścianki te nie były zbyt wysokie, więc wyglądaliśmy jak olbrzymi kroczący labiryntem przeznaczonym dla myszy. W dali widać było coś, co mogło być lasem węźlastych, nagich drzew. Za lasem wznosiło się coś ogromnego i czarnego: pasmo gór utworzone z bezładnie rzuconych sześcianów. Wiejący czasem wiatr szeleścił cienkimi pniami drzew i
niósł drobniutki pył, od którego piekły mi oczy i ciekło z nosa. Chętnie przybrałbym inną postać, ale nie chciałem marnować ograniczonych zapasów chi na taką drobnostkę, znosiłem więc niewygodę i miałem nadzieję, że ten pył nie stępi węchu Fluffinelli. Po jakimś czasie mała stanęła i poprosiła nas, żebyśmy zaczekali; przytknęła płaską mordkę do ziemi i szukała tropu. W końcu spojrzała na nas. — Zapach Łazika wiedzie tam — oznajmiła, wskazując las po prawej. — W tym kierunku jest droga do
bramy — zaszczebiotał duch smoka i rzucił się naprzód. — Wiem — odparła Fluffinella — ale zapach Łazika prowadzi w tamtą stronę. — Szedł spytałem.
z własnej
woli?
—
— Pokrywa się z nim woń Hangerczyka — rzekła. — Nie wiem. — Możesz powróżyć? — spytałem Li Piao. — Spróbuję — obiecał — ale skoro nigdy nie spotkałem Łazika…
Kilka minut później podniósł wzrok znad czary i z żalem pokręcił głową. — Tak, jak się obawiałem. Wrażenia Fluffinelli są za słabe, żebym je mógł wykorzystać. Poza tym mam wrażenie, że to miejsce nie jest odpowiednie dla mojej magii. Zwiewny przytaknęła.
Księżycowy
Promyk
— Tak. Chi jest zawarta w tworach, które nas otaczają. Trudno byłoby tutaj wykorzystać magię. — No to — spytałem, kiedy Li Piao wlewał do butelki zawartość czary wróżebnej — idziemy prosto czy tropem
Łazika? — Tropem Łazika — orzekł Li Piao. Fluffinella zasapała na zgodę, nawet Zwiewny Księżycowy Promyk przystała na to i tylko odrobinę się zawahała. — To dzięki wujkowi jest taki ważny — powiedziała demonessa, rozglądając się nerwowo. — Ale pospieszmy się. To miejsce mnie rozstraja. Mam wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Oddaliliśmy się od bramy; dopóki się dało, unikaliśmy wchodzenia pod cienkie drzewa, uważając przy tym, żeby się zanadto nie oddalić od drogi wskazywanej przez czuły węch
Fluffinelli. Pod drzewami nie było opadłych liści, jedynie gładka, płaska metaliczna powierzchnia pozbawiona nawet skomplikowanych wzorów. Im głębiej wchodziliśmy w las, tym bardziej wznosiło się podłoże i wkrótce zaczęliśmy się ślizgać. Żałowałem, że nie mam pazurów, ale starałem się iść ostrożnie i ufać gumowym podeszwom moich butów. Przyszło mi też nieść Fluffinellę; od czasu do czasu stawiałem ją na ziemi, żeby sprawdzić, czy nie zgubiliśmy tropu. Od strony kubistycznych gór doleciał odgłos przypominający grzmot. Li Piao uśmiechnął się niepewnie.
— Chyba jesteśmy bezpieczni, skoro stoimy odgromników.
całkiem w lesie
— Chciałbym, żeby tak było — odezwałem się — ale ziemia może być przewodnikiem, a wtedy groziłyby nam kłopoty, zwłaszcza gdybyśmy zamknęli obwód. — A gdzie są Hangerczycy? — trapiła się Zwiewny Księżycowy Promyk. — Jesteśmy tutaj od wielu godzin, a jeszcze nas nie znaleźli. — Kiedy Łazik uciekał tędy z Fluffinella, Hangerczycy pojawili się dopiero wtedy, gdy wycia psów fu dały im znać o obecności intruzów —
powiedziałem z udawanym przekonaniem. — Pewnie zachowywaliśmy się tak dyskretnie, że jeszcze nas nie wykryli. — Może — przyznała, ale nie wyglądała na uspokojoną. Dziwiła mnie jej nerwowość. W końcu pochodziła z rasy demonów, władała demonią magią, a mimo to była bardziej bojaźliwa niż Plum, zwykła przecież kobieta. Czy to dlatego, że lepiej wyczuwała czyhające na nas niebezpieczeństwa? A może dlatego, że przez większość życia słyszała, że jest upośledzonym demonem, Plum zaś była nie tylko mistrzynią w swoim zawodzie,
ale i czarodziejką? Zabroniłem sobie rozmyślań o tych tajemnicach i właśnie miałem postawić Fluffinellę na ziemi, kiedy moją uwagę przykuł jakiś ruch. Spojrzałem w tamtym kierunku i znalazłem to, czego szukaliśmy. Łazik wisiał w gałęziach jednego z tych cienkich, patykowatych drzew. Sześć jego kończyn, wygiętych pod dziwacznymi kątami względem centaurzego torsu, unieruchamiały pętle grubego jak lina „konaru”. Inne liny oplatały jego pas, brzuch i szyję. Nie mógł mówić, ale energicznie mrugał dużymi piwnymi oczami. I to właśnie trzepot powiek Łazika zwrócił moją uwagę.
Znowu błysnęło i tym razem byłem pewny, że poczułem delikatne mrowienie wyładowania. — Zachowajcie milczenie — poleciłem. — Kiedy spojrzycie w gałęzie dużego drzewa przed nami, trochę w lewo, zobaczycie Łazika. Zrobili, co powiedziałem, i usłyszałem dwa zduszone westchnienia i jedno stłumione szczeknięcie. — Jak go ściągniemy? — spytała cicho Fluffinella. — Czekam na propozycje — rzekłem. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Łazik
był całkowicie unieruchomiony, ja zaś byłem przekonany, że jakakolwiek próba uwolnienia go zaalarmuje Hangerczyków. Mogłaby również kosztować go życie — bardzo nie podobał mi się sposób, w jaki konar oplatał szyję demona. Poza tym nadciągała elektryczna burza. Z pni drzew strzelały iskry. Nie wątpiłem, że podczas burzy będą strzelać błyskawice. Całkiem możliwe, że mogą być skierowane w nas. Nie było bezpiecznej kryjówki, a równina została daleko w dole. A co, jeżeli… Przyszło
mi
na
myśl
coś
tak
zawikłanego, że aż wydało się prawdopodobne. Szepnąłem do moich towarzyszy: — Chcę, żebyśmy na mój znak wdrapali się na drzewo z Łazikiem. — Dlaczego? — zaciekawił się Li Piao. — Nie pytaj, tylko się wdrap! Nie mamy zbyt dużo czasu, zanim burza rozpęta się na dobre. — Ale ja się nie mogę wdrapywać! — zaskomlała przerażona Fluffinella. — Nie martw się — uspokoiłem ją, podążając ku drzewu. — Ja cię wniosę.
Pień był gładki jak segment rury, ale podsadziłem Li Piao i podałem mu Fluffinellę. Zwiewny Księżycowy Promyk trzymała się obok i pchnęła mnie ku górze w odpowiednim momencie. Potem frunęła ku gałęziom. Gdy tylko drzewo nas poczuło, energicznie zafalowało gałęziami. Małe gałązki wczepiały się w naszą odzież. Większe gięły się z wolna, najwyraźniej próbując owinąć się wokół nas tak jak wokół Łazika. Ale natychmiast napotkały trudności. Było nas zbyt wielu, żeby nas jednocześnie pojmać, zwłaszcza że wszystkie gałęzie — poza najdrobniejszymi — poruszały się strasznie wolno.
Zwiewny Księżycowy Promyk od razu pojęła w czym rzecz i wykorzystała swą niematerialną postać, żeby utrudnić drzewu działanie. Materializowała ramię lub nogę i czekała, aż gałąź ją złapie. A kiedy gałąź już owinęła się wokół łupu, ten na powrót zmieniał się w światło i mrok. My nie mogliśmy w ten sposób komplikować działań naszemu „porywaczowi”, ale szarpaliśmy się i wspinaliśmy. Stale byliśmy w ruchu, niszcząc sobie odzienie i doznając mnóstwa zadrapań od ostrych witek. Drzewo próbowało nas złapać, lecz jednocześnie musiało rozluźnić więzy Łazika. Zdołał uwolnić jedną rękę i
zerwał „linę” zaciskającą mu gardło. Potem wysapał: — Nadejdą Hangerczycy! Uciekajcie, póki możecie! — Jak tylko burza się skończy — powiedziałem, spychając gałąź z nogi, patrząc, jak się zwija wokół siebie, po czym sięga ku Fluffinelli. — Powiedz zaraz, czy mam rację, myśląc, że to Hangerczycy cię tu umieścili? — Tak. — Moje pytanie wyraźnie zdumiało Łazika. — Broniłem się ile sił, ale złapali mnie i tu przywlekli. — Dobrze. Byłeś tu podczas burzy?
— Tak. — Twarz Łazika pobladła na to wspomnienie. — Więc będziemy tu bezpieczni w trakcie tej, która nadciąga. — Odsunąłem Fluffinellę od gałęzi i wspiąłem poza jej zasięg. — Założyłem, że nie uwięziliby cię w miejscu, gdzie mógłbyś zginąć. — Ale hazard — stwierdził Łazik. — A gdyby to była pierwsza moja burza tutaj? Udało mi się wzruszyć ramionami. — To wszyscy byśmy zginęli. — Jeszcze możemy umrzeć! —
zawołał Li Piao; udało mu się dostać na względnie stabilne miejsce, gdzie dwa grube konary łączyły się w pobliżu pnia. — Spójrzcie tylko na tę burzę! Była jeszcze bardziej imponująca, niż sobie wyobrażałem. Ze skłębionych chmur uderzały oślepiające zygzaki błyskawic, złote, zielone i błękitne. Czasami trafiały w wyższe drzewa. Wtedy z czubków konarów i gałęzi biły słabsze, ale równie śmiercionośne pioruny. Po pniach przelatywały iskry. Kiedy błyskawice uderzały w ziemię, topiła się metaliczna powierzchnia. Stopiony metal płynął po otaczającej takie miejsce gładzi, łączył się z innymi strumykami i niekiedy powstawały
wzburzone strugi, toczące tak metal, jak i elektryczność. Jak to się dzieje, że potem powierzchnia jest znowu gładka? — dumałem, napawając się uczuciem ulgi, że moje domysły były słuszne. Gdybyśmy wybrali ucieczkę na leżące poniżej równiny, większość z nas mogła już nie żyć. Uciec byłoby trudno nawet Zwiewnemu Księżycowemu Promykowi. Ogłuszony grzmotami towarzyszącymi każdej błyskawicy, nawet nie zauważyłem, kiedy burza zaczęła cichnąć. Gestykulacja Li Piao skierowała moją uwagę w stronę kubistycznych gór, które powoli
wynurzały się zza odpływających chmur. — Możemy już zejść? — spytała Fluffinella, gdy od kwadransa nie było iskier; trzęsła się, a moja koszula i spodnie były pokryte jej zielono– pomarańczową sierścią, którą zgubiła ze strachu. — Muszę siusiu. Spojrzałem na Łazika. Z pomocą Zwiewnego Księżycowego Promyka uwolnił się z uchwytu gałęzi, ale znów ku niemu pełzły. Jego rozmiary sprawiały, że trudno mu się było przed nimi uchylać, ale był przecież demonem i wykorzystał przeciwko nim swoją ogromną siłę.
— Zaczekajcie — rzekł, odpychając jakąś szczególnie upartą gałąź. — Zdarzy się jeszcze coś. Słyszycie wiatr? Teraz, kiedy zwrócił nam na to uwagę, nawet moje ogłuszone uszy dosłyszały ryk, który narastał od gór. — Dotrze tu za jakieś trzydzieści sekund — ostrzegł Łazik. — Złapcie się czegoś i trzymajcie z całych sił. — To drzewo znowu nas złapie! — zaprotestowała Fluffinella. — Wichura nie trwa długo, ale… Słowa zostały wywiane z ust Łazika. Z całych sił trzymałem się konaru,
jednocześnie przytrzymując szczenię fu. Moje powieki zamknęły się z własnej woli, uszy zrobiłyby to samo, gdybym miał więcej chi. Maleńkie ziarenka wbijały się w odsłoniętą skórę, jątrzyły zadrapania poczynione przez wyrostki drzewa. Raczej wyczułem, niż usłyszałem przerażone wycie Fluffinelli. Wiatr ucichł w chwili, kiedy pomyślałem, że już dłużej tego nie wytrzymam. Gdy wreszcie zmusiłem oczy, żeby się otworzyły, zobaczyłem, że metalowa powierzchnia pod drzewami została wypolerowana. Nie było śladu po uderzeniach błyskawic i strumyczkach.
Łazik odkopnął gałęzie, które chciały go przytrzymać, i spłynął na ziemię. Wyciągnął ku nam ramiona. — Rzuć mi Fluffinellę! — zawołał, a kiedy to zrobiłem, uśmiechnął się. — I dzięki, że przyszliście mi na ratunek. Kiedy ześlizgiwaliśmy się ku równinom, kierując tam, gdzie według zapewnień smoczego ducha znajdowała się brama, Łazik opowiedział nam dalszą część historii. — Właściwie nie mam dużo do opowiadania — rzekł. — Zawróciłem, żeby dać Fluffinelli szansę ucieczki. Złapali mnie Hangerczycy. Strasznie ciężko z nimi walczyć. Ich ciała są
podobne do tych drzew, nie masywne, za to niezmiernie giętkie. Nie powiodły mi się ataki ostrymi narzędziami, a źle się do nich strzela. Najlepsza jest magia, ale ich chi jest w dziwaczny sposób związana z ciałem… — Wzruszył ramionami. — No i złapali mnie. — Czy psy fu im pomogły? — spytałem. — Te, które bogowie wysłali za tobą? — Nie — odparł. — Widziałem, jak oddziałek Hangerczyków pognał za dwoma ku Bramie Ziemi. Żadne psy fu nie wisiały przy mnie na drzewach, więc nie wiem, co się z nimi stało. Popatrzył na Fluffinellę, nie miał
ochoty wdawać się przy niej w szczegóły. Z łatwością mogłem się domyślić: ucieczka, niewola lub śmierć. To ostatnie zdawało się najbardziej prawdopodobne. Li Piao naradzał się ze smokiem, który znów przysiadł mu na ramieniu. — Już krótka droga przed nami — rzekł. — Wkrótce powinniśmy zobaczyć bramę. Smok mówi, że tylko dlatego jej jeszcze nie widzimy, że obramowanie zlewa się z otoczeniem. Fluffinella, wtulona w ramiona Łazika i liżąca rany, wyciągnęła szyję, żeby popatrzeć.
— Widzę ją — oznajmiła, najwyraźniej zdumiona naszą ślepotą. — Jeszcze jedna kula. Ta jest w mnóstwo kolorów wymieszanych razem w okrągłych kropkach. — Nie uda się nam dotrzeć do bramy tak, żeby Hangerczycy nas nie dojrzeli — orzekł z ponurym przekonaniem Łazik. — Powiesili mnie na tym drzewie z jakiegoś znanego tylko im powodu. Jestem pewny, że wiedzą, iż uciekłem. — Jesteś okropnie ponury — stwierdziła impertynencko Zwiewny Księżycowy Promyk; szła z nami tylko na poły materialna, oszczędzając swą
chi na wypadek jakiegoś niebezpieczeństwa. — Uwolniliśmy cię, nieprawdaż? Czemuż nie mielibyśmy cię też stąd wyprowadzić? — Bo to wymiar Hangerczyków — odparł Łazik — a oni świetnie potrafią się bronić. Już miałem zaproponować, żeby pobiegł naprzód z Fluffinellą i otworzył bramę, kiedy rozległo się złowieszcze szczękanie metalu o metal. Potem z popękanej powierzchni przed nami wyłonili się Hangerczycy. A może powinienem powiedzieć, że wyłonił się Hangerczyk, bo w pierwszej chwili miałem wrażenie, że to jeden
olbrzymi potwór zbudowany ze splatających się ze sobą fragmentów drutu. Przeważnie dorównywały grubością mojemu kciukowi, ale były i dwa lub trzy razy grubsze. Po dokładniejszym przyjrzeniu się zrozumiałem, że to kilka splecionych przewodów. Hangerczyk wydłużał się i zmieniał w stalową sieć, wysoką na piętnaście stóp i przynajmniej trzy razy tak szeroką. Jej oka były trójkątne, ale tak małe, że chyba tylko Fluffinella i demonessa mogłyby się przez nie przedostać. Stwór rozrastał się, sięgał aż do miejsca, w którym ściany labiryntu były
wyższe niż gdzie indziej. Moglibyśmy go obejść, ale nie zdołalibyśmy przejść ponad nim. Zacząłem się cofać, ale znów rozległo się szczękanie metalu o metal i za nami zaczął się wyłaniać drugi stwór. Byliśmy otoczeni. Zatem… Chcieli nas złapać, bo pomogliśmy uciec Łazikowi, czy też uznali nas za wrogów? Naprawdę nie miałem ochoty czekać i się przekonać. — Zmykaj! — rozkazałem Zwiewnemu Księżycowemu Promykowi. — I ty też, Łaziku. Tu nam nie pomożecie. Demony nie hołdują szlachetności. Takie
głupiej pomysły
wywietrzały nam z głów już dawno, w czasie pierwszych wojen. Uciekli, jak nakazałem, zabierając z sobą szczenię fu. — Jakieś pomysły? — spytałem Li Piao tak niedbale, jak tylko mi się udało. — To ty masz moc. Starzec spozierał na oba dążące do jednego punktu zbitki Hangerczyka. — Próbowałem się wznieść w powietrze, ale coś mnie ściąga na ziemię! Trójkątne segmenty w siatce Hangerczyka poruszały się w górę i w dół, nieodparcie przypominając mi
otwierające się i zamykające usta. Może i były bezzębne, lecz nie wątpiłem, że potrafiły miażdżyć i rozrywać. Na złączach pojawiały się haczykowate pazury. Te stwory najwyraźniej wcale nie chciały nas złapać. Ponad brzęk zamykającej się zapory wzbijał się szczęk świadczący, że Łazik i Zwiewny Księżycowy Promyk też mieli kłopoty. — Och, gdyby tak mieć parę nożyc do cięcia drutu! — rzekł ponuro Li Piao. — Wyczaruj je — poradziłem mu. — Kiedy nie umiem!
Nie było czasu, żeby go uczyć. Przycisnąłem dłonie do jego skroni. — Wyciągnij przed siebie ręce — rozkazałem — i wyobraź sobie te nożyce. Najdokładniej, jak zdołasz. Nie mam zbyt wiele chi, ale… — Nożyce do cięcia drutu — mruczał Li Piao — duże, jak do przecinania prętów, z długimi uchwytami, z twardej stali. Mruczał, a ja złączyłem swoją skromną chi z jego o wiele większym zapasem energii. Na szczęście sprawę ułatwił fakt, że jego chi była pokrewna mojej, bo wyzwoliłem jego wielką moc strumykami mojej chi, kiedy go
leczyłem. Nasza połączona energia wzięła ode mnie kierunek, od niego — kształt. Usłyszałem triumfalny okrzyk starca, kiedy w jego dłoniach zmaterializowały się nożyce. Były dokładnie takie, jak chciał: z izolowanymi uchwytami otulonymi gumową pianką. Chwycił w ich szczęki najbliższy segment Hangerczyka i zacisnął je z całej siły. „Drut” przez chwilę stawiał opór, a potem ustąpił z dźwiękiem, jaki wydaje pękająca struna gitary. — Dałem mu bobu! — krzyknął Li Piao. — Weź się do grubszych odcinków —
doradziłem mu. — Musimy poprzecinać spojenia. Pomogę ciąć. Skierował nożyce, a ja położyłem na uchwytach moje krzepkie dłonie, tuż powyżej zniekształconych przez wiek rąk starca. — Zaciskamy! — rozkazałem. I zacisnęliśmy. Podwójny „drut” starał się uwolnić, rozplatać, ale go przecięliśmy. Jeszcze parę cięć i zrobiliśmy otwór, przez który mogliśmy się prześliznąć. Kiedy uciekaliśmy, podtrzymywałem dyszącego ciężko Li Piao. Czary to wyczerpująca robota nawet dla potężnego czarodzieja.
Z tyłu słyszałem chrzęst, z jakim uszkodzony Hangerczyk przegrupowywał się na nas. Na szczęście — przynajmniej na razie — blokował swojego koleżkę. W tym czasie Fluffinella dopadła bramy i właśnie ją aktywowała. Pilnowała jej Zwiewny Księżycowy Promyk, uchylając się przed małymi, haczykowatogłowymi Hangerczykami latającymi wokół niej — na przekór logice i grawitacji — jak niesamowite nietoperze. Łazik stał kilka jardów dalej i walczył z drugim takim rojem. Z licznych ran na jego skórze sączyła się lśniąca błękitna posoka.
— Hangerczycy! niedowierzaniem Li Hangerczycy!
— rzekł z Piao. — To
— Wiem — powiedziałem, żywiąc nadzieję, że wysiłek nie odebrał mu zdrowych zmysłów. — Możesz wykorzystać nożyce i pomóc Zwiewnemu Księżycowemu Promykowi? Ja strącę mieczem trochę tych, którzy zostaną. Jeszcze parę minut i wydostaniemy się stąd. — Zrobię to — odparł. Przepędzaliśmy latających Hangerczyków najskuteczniej, jak mogliśmy. Przecięte istoty nie mogły już latać. Te, które uderzałem mieczem,
gryzły ostrze. Gdyby nie była to robota Siedmiu Palców, klinga stałaby się bezużyteczna. Zorientowałem się, że mogę rzucić trafionego mieczem Hangerczyka na drugiego — zderzali się i walili na ziemię. Już — już mieliśmy — mimo waleczności — ulec przewadze liczebnej, kiedy usłyszałem piskliwy głos Fluffinelli: — Otwarte! Pospieszcie się! Cofałem się u boku Łazika i dostrzegłem, że podobnie robią Zwiewny Księżycowy Promyk i Li Piao. Potykając się, wypadliśmy przez otwór w powietrzu i wylądowaliśmy na
miękkim gruncie po drugiej stronie. Łazik utrzymał się na swoich czterech nogach, zatrzasnął za nami bramę i założył sztabę. Z tej strony brama przypominała drzwi, ale byłem zbyt wyczerpany, żeby się dopytywać. Pewnego dnia zapytam Łazika, jaką ma teorię co do rozmaitego wyglądu bram — ale na pewno nie zrobię tego teraz. Teraz martwiłem się przede wszystkim o to, czy aby bogowie nie ustawili jakiejś straży przy tej bramie, ale smok Li Piao poinformował, że nie. Fluffinella wciągnęła powietrze — kichnęła, bo jej nosek podrażniły kwiatowe wonie — i potwierdziła
słowa smoka. — Byli Hangerczykami! — rzekł z oburzeniem Li Piao, jak tylko odzyskał oddech. Łazik przyglądał mu się badawczo i najwyraźniej zastanawiał, jakiego to szaleńca wybrałem sobie do pomocy. — Jasne, że byli Hangerczykami — powiedział. — A niby kim mieliby być? Demonami? — Nie to miałem na myśli — wyjaśnił Li Piao. — Chodzi mi o to, że byli latającymi wieszakami, metalowymi wieszakami takimi jak te, na których wieszam swoje koszule. — Umilkł i
zamyślił się. — Hmm, jednak nie. Te w domu nigdy nie próbowały mnie zaatakować. Gdzie teraz jesteśmy? W krainie zagubionych skarpet? — Właśnie tak — poinformował go Łazik. — Słyszałem tę legendę i… — Chwileczkę! — zaprotestował Li Piao. — Nie rozumiem. — Legendę — powtórzył Łazik, zerkając na mnie — o tym, że zagubione skarpety zmieniają się w druciane wieszaki na ubrania. To dlatego zawsze macie zbyt dużo wieszaków i za mało skarpet. Żeby to się spełniało, musi istnieć ciągłość wymiarów. Każdy wie, że szuflady i szafy często prowadzą do
innych wymiarów. — Naprawdę? — spytał Li Piao, wzrokiem prosząc mnie o potwierdzenie. — Naprawdę — uspokoił go Łazik. — To dlatego rzeczy, które rzekomo schowałeś w bezpieczne miejsce, gubią się albo znajdują zupełnie gdzie indziej. — Nigdy nie badałem tej teorii — odezwałem się — ale miałem z tym do czynienia w mojej pracy nad flaszami. Starzec złapał się za głowę. — Zbyt wiele przeżyć. Te błyskawice musiały mi uszkodzić umysł. Gdzie tak
naprawdę jesteśmy? — To Wymiar Skarpetowy — wyjaśnił cierpliwie Łazik. — Przylega do wymiaru, który my nazywamy Prapoczątkiem, chociaż oba te wymiary oczywiście się nie przecinają. To dlatego bogowie nie mieli tu strażników, kiedy przedtem tędy przechodziłem. Podobnie jak w Hangerskim Wymiarze, chi jest zawarta w jego strukturze, więc nie jest to gościnne miejsce dla takich istot jak my. — Racja. Skoro tak mówisz, mój dobry demonie. — Li Piao uniósł dłoń. — To mi całkowicie wystarczy. Uznałem, że najwyższy czas ich sobie
przedstawić. — Waleczny Łaziku — powiedziałem najbardziej pojednawczym z moich tonów głosu — większość z nas już cię zna… — Właśnie — potwierdził Łazik. — Cieszę się, że znów spotkałem Zwiewny Księżycowy Promyk. — I mnie miło cię widzieć — wyszeptała z mroków twarzy. Łazik poklepał szczenię fu. — Rad jestem, że Fluffinella zdołała wtedy uciec. Zastanawiałem się, czy aby nie na darmo wiszę na tym drzewie.
Szczenię fu polizało go po twarzy. — Nie sądzę — wtrąciłem się — byś znał mojego przyjaciela Li Piao. Jest człowiekiem, czarodziejem i mistrzem latawców. — Jestem zaszczycony — Łazik skłonił głowę w lekkim ukłonie — i wdzięczny. — A twój pokorny sługa raduje się, że dane mu było poznać Wędrującego Przez Wymiary — odparł Li Piao — i błaga, byś mu wybaczył ignorancję i niedowiarstwo. — Nie mam czego wybaczać — rzekł Łazik — skoro już wiem, że jesteś
człowiekiem. Nasza wiedza jest odmienna. Gdybym zbadał twoją aurę, tobym wiedział. Wina leży po mojej stronie. Przerwałem im pospiesznie, zanim doszło do kolejnej wymiany przeprosin i komplementów. — Jeżeli dobrze zrozumieliśmy Fluffinellę — odezwałem się — to punkt styczny między tym wymiarem a Prapoczątkiem nie może być daleko. — Bo nie jest — poświadczył Łazik. — Ale nie mam sprzętu, za pomocą którego zlokalizowałem go ostatnim razem. Hangerczycy zostawili mi tylko życie.
— Wywęszę drogę — szczeknęła Fluffinella. — Zapach jest mocny! Bogów i psów fu! — Jeśli wszyscy już wypoczęli — powiedziałem — to ruszajmy jak najszybciej. I wyruszyliśmy, brnąc z trudem po miękkiej powierzchni. Li Piao był wyraźnie zdezorientowany, kiedy omijaliśmy pagórki zwiniętych w kłębek skarpet, maszerowaliśmy przez skarpety bez pary, ślizgaliśmy się na delikatnych jedwabnych pończochach lub przedzieraliśmy się przez szorstką materię. Barwy były jaskrawe; niekiedy układały się w romby lub inne wzory.
— Czy to my się zmniejszyliśmy — zapytał Li Piao — czy może to skarpety się powiększyły? — Ani jedno, ani drugie — odparłem. — Podobnie jak się nie zmniejszałeś, żeby wejść do mojej flaszy, tak i teraz nie zmieniliśmy się, żeby tutaj wniknąć. Po prostu wniknęliśmy w tao tego miejsca. — Skoro tak twierdzisz — powiedział, ale dalej miał zdumioną minę. Miejsce, w którym ten wymiar był najbliższy Prapoczątkowi, wyglądało — przynajmniej od tej strony — jak sterta wielkich skarpet bez pary.
— Li Piao, czy mógłbyś pomóc mi i Zwiewnemu Księżycowemu Promykowi wyznaczyć najlepszy punkt do wycięcia naszej bramy? — zapytał Łazik. Oba młode demony rozmawiały cicho, kiedy szliśmy, i podejrzewałem, że Zwiewny Księżycowy Promyk opowiedziała Łazikowi o moich nieszczęściach. Dziwnie się czułem, kiedy to nie ze mną konsultowano się w sprawach magii, ale musiałem przyznać, że słusznie postąpili. Nie zdradziłem więc swoich uczuć, lecz wydobyłem z bocznej przestrzeni mój solidnie nadgryziony miecz i stanąłem na warcie. Nie zetknęliśmy się jeszcze z żadnym niebezpieczeństwem, ale to nie był
powód, żeby zrezygnować z czujności. Li Piao wydobył smoczą czarę, przywołał jej wędrownego ducha i nalał do niej wody. Zakołysał nad czarą starą chińską monetą uwiązaną na jedwabnym sznurku. — Na prawo od miejsca, w którym stoisz, Łaziku — powiedział. — Nie, odrobinę w lewo. Parę cali w górę. Dobrze. Teraz ciut w lewo. Przyłóż tutaj kciuk. To tędy przeszedłeś, gdy tu ostatnio byłeś. — Znakomicie! Zwiewny Księżycowy Promyk podniosła Fluffinellę, żeby złociste
ślepia małej były na poziomie kciuka Łazika. — Co tu widzisz, Fluffinello? — Kciuk? — I co jeszcze? — Tylko skarpety. Demonessa postawiła szczenię na ziemi. — Cóż, wcale nie jest tak znakomicie. Bogowie zapieczętowali portal Łazika. — Możesz zrobić drugie wejście? — spytałem, nie przestając obserwować
barwnych wzgórz; byłem przekonany, że zobaczyłem jakiś ruch, ale nie było potrzeby przedwcześnie wywoływać alarmu. — Mogę — odparł — ale Hangerczycy zabrali mi przybory, a moje zapasy chi są małe. Potrzebna mi pomoc. — Mam zapas chi w lasce — odezwała się Zwiewny Księżycowy Promyk — lecz brak mi umiejętności tworzenia bram. — Ja zaś — dodał Li Piao, dość jeszcze niepewnie składający takie deklaracje — mam całkiem sporą moc, choć o posługiwaniu się nią wiem tyle co dziecko.
— No to zbliżcie się tutaj — zadecydował Łazik. — Przeprowadziłem badania bram, naturalnych i innych. Coś tam zobaczył, Kai Wrenie? — Ruch — odpowiedziałem. — Coś bezkształtnego. Wiesz, co tutaj mieszka? — O ile wiem, skarpety — odrzekł — i jakieś dziwaczne kawałki bielizny. Ale jest tu mnóstwo dziur… — Jak to w skarpetach — usłyszałem, co mruknął Li Piao. — …i wszystko przywędrować.
mogło
tu
— Będę czuwać — zapewniłem ich, bo dobrze wiedziałem, że takie magiczne działanie, jakie planowali, mogło przywabić każdego stwora spragnionego chi. Jeszcze dwa razy dostrzegłem, że się coś poruszyło, coś większego ode mnie, jasnoszarego i pokrytego gęstym puchem. Podeszło tylko do drugiego pasma wzgórz, więc nie zaatakowałem tego, ale nie miałem wątpliwości, że stwór zbiera się na odwagę. — Mamy wejście! — zawołał triumfalnie Łazik, a potem dodał: — O kurde! Zabrali psy! — Mogliśmy się tego spodziewać —
powiedziałem, cofając się ku towarzyszom, lecz nie tracąc z oczu stwora czyhającego za wzgórzami. — I prawdopodobnie zaalarmowało ich otwarcie tej bramy. — Nie możemy marnować chi na otwieranie drugiego wejścia — rzekła zdecydowanie Zwiewny Księżycowy Promyk. — Fluffinello, wywąchaj swoją rodzinę! Przesadziła szczenię przez bramę i weszła za nim. Nie pozostało nam nic innego, jak iść za nimi i mieć nadzieję, że to najlepsza decyzja. Wszedłem ostatni i stwierdziłem, że jesteśmy w tym samym pomieszczeniu o ścianach
barwy zielonego groszku, widziałem w wizjach Fluffinelli.
które
— Łaziku, mógłbyś zagrodzić to wejście, ale tak, żebyśmy się mogli tędy wycofać? — Z łatwością — odparł. — Posmakujcie tutejszej chi! Istotnie, nawet ja mógłbym to zrobić. Chi wpłynęła we mnie; odzyskałem to, co wydałem na tę podróż, i jeszcze trochę więcej. Po rozbłyśnięciu aury moich towarzyszy poznałem, że i ich to dotyczyło. — Nic dziwnego, że bogowie nie mają ochoty dzielić z kimkolwiek tego
wymiaru! — powiedziała Zwiewny Księżycowy Promyk. Z jej srebrzystych włosów, jakby targanych niesamowitym wiatrem, strzelały iskry. — I nic dziwnego, że Viss chce zdobyć to miejsce! — Czy mógłby mi ktoś otworzyć drzwi? — zaskomlała Fluffinella. — Tędy przeszła moja rodzina. Zwiewny Księżycowy Promyk skinęła laską i zamek puścił z trzaskiem. Demonessa uśmiechnęła się, mgliste rysy jej twarzy były lepiej widoczne w czerni i ciemnym błękicie. Drzwi się otwarły i szczeniaczek wypadł przez nie, zanim zdążyłem nakazać ostrożność.
Zakląłem i pobiegłem za Fluffinellą, dzierżąc w dłoni miecz. Zdałem sobie sprawę, że moi towarzysze musieli się upić, czerpiąc z tego źródła chi. Nawet Li Piao biegał, jakby zjadł Brzoskwinię Nieśmiertelności; stopy miał dobre sześć cali nad podłogą. Tylko ja zachowałem trochę zdrowego rozsądku, bez wątpienia dlatego, że nawet z tą dodatkową chi moja ledwie w części odzyskana demonia natura była słabsza niż przedtem. Podskakiwałem i podpływałem — nie był to lot, raczej przypominało to zabawę chłopca ze ślizgaczem. Ale dzięki temu zrównałem się z Fluffinellą. — Uważaj — ostrzegłem ją. —
Bogowie nie zrezygnują łatwo z twoich rodziców. Tamci wytrzeźwieli na tyle, żeby ruszyć za nami, ale oczy im błyszczały, jakby byli na wakacjach. Łazik żonglował kulą czystej chi, Zwiewny Księżycowy Promyk zebrała wokół swojej laski kręgi iskier i sprawiła, że wirowały jak pierścienie wokół planety. Fluffinella zamachała ogonkiem. — Są przed nami. Wszyscy i jeszcze więcej. — Ogonek znieruchomiał, bo uświadomiła sobie, co to za „więcej”. — Jakieś inne zapachy? — spytałem. — Bogowie? Strażnicy?
— Nie jestem pewna — przyznała. — W powietrzu pełno wstrętnego zapachu boga. — Słusznie — stwierdziłem. — Łaziku i Zwiewny Księżycowy Promyku, zatrzymajcie się. Li Piao, wyślij na zwiad ducha smoka. Smok doniósł, że korytarz jest pusty aż do miejsca, w którym otwiera się na duży ogród. — Psiarnię — uściślił duch smoka — w której biegają swobodnie olbrzymie psy fu. Shiriki jest w jednej klatce, a Chamballa i szczenięta w drugiej. — Nic dziwnego, że Po Shiang nie
zatroszczył się o straże — odezwałem się, dając znak, żeby szli w tę stronę, i dumając o potężnych stworach, które ścigały Fluffinellę. — Chyba nikt z was nie zna ukrytej słabostki psów fu? Wszyscy pokręcili głowami. — To ty jesteś ekspertem — powiedziała Zwiewny Księżycowy Promyk — chyba że… Fluffinella? Szczeniaczek zwiesił ogon, pierzaste końce dotknęły podłogi.
aż
— Pojęcia nie mam. — Coś wymyślimy — orzekłem. — Ale pamiętajcie, że nie jesteśmy tu, żeby
się wdawać w walkę. Przyszliśmy, żeby odebrać rodzinę Fluffinelli. — Ale jak odwrócić uwagę psów? — odezwał się Li Piao. Wtem oczy starca rozbłysły. Pomarszczone dłonie zebrały chi i ugniotły ją jak glinę. Kiedy tworzywo nabrało trochę materialności, ulepił zeń czworonożną istotę. — Kot! — rzekł dumnie. — Czy psy fu gonią koty? Jeśli zjeżona sierść Fluffinelli i jej szczenięcy warkot mogły stanowić odpowiedź, to psy fu istotnie goniły koty. Raz–dwa ulepiliśmy więcej kotów. Przekonałem się, że jeśli ktoś zebrał dla mnie chi, to obrabiałem ją zręczniej niż
pozostali. — Dobry w tym jesteś — stwierdziła Zwiewny Księżycowy Promyk, rzucając mi błyszczącą bryłę. — Lata praktyki — rzekłem lekceważąco, zręcznie i szybko formując siódmego kota. — Już mamy ich dość — szczeknęła Fluffinella, przerywając nam zabawę. — Niektóre psy zaczynają wietrzyć nasz zapach. — Wcale nie chcemy wpaść w pułapkę w tym korytarzu — przyznał Łazik, po czym z luźno splecionej chi zrobił kilka siatek. — Włóżcie w nie
koty. Zwiewny Księżycowy Promyk i ja zajmiemy się ich wypuszczeniem. — A kiedy droga będzie wolna, otworzymy klatki — dodałem. Łazik i Zwiewny Księżycowy Promyk pobiegli korytarzem i wznieśli się w powietrze, jak tylko zeń wychynęli. Jazgotliwe szczekanie zdradziło nam, że koty zostały wypuszczone. — Ruszamy! — powiedziałem na migi, bo jedynie wrzask mógłby się przebić przez nagły harmider. Pobiegliśmy. Teren psiarni trochę przypominał mi Rezerwat Prapoczątku w Kong Shyh Jieh. Błyszczące potoki
pięciu elementów doprowadzały chi do czegoś, co przypominało fontanny. Biegliśmy przez smugi podstawowych barw, czując, jak się łamią i mieszają pod naszymi stopami. Podejrzewałem, że gdybym się tutaj urodził, potrafiłbym rozpoznać ekwiwalenty flory i fauny. Teraz jednak byłem jak stojący przed obrazem dzikus, który widzi tylko barwne plamy. W środku owej wizualnej i mistycznej kakofonii tkwiły stworzenia aż nadto rozpoznawalne. Cokolwiek bogowie zrobili z psami fu przez te tysiące lat, jakie upłynęły od ostatniej Wojny Demonów, pomyślałem, to na pewno ich nie udoskonalili.
Shiriki i Chamballa, choć obdarzone siłą i magią, miały wdzięk i elegancję. Te stwory były jedynie krzepkie. Były też najwyraźniej o wiele mniej inteligentne, bo goniły za kotami z chi i nic więcej ich nie interesowało. Te, które nas dostrzegły, głupiały. Unoszący się w górze Łazik i Zwiewny Księżycowy Promyk przyciągali ich uwagę ognistą kulą lub ironicznym miauczeniem. Ukląkłem przy obejrzałem zamek.
klatce
Shiriki
i
— Nareszcie, lordzie Kai — rzekł z niejakim wyrzutem. — Nigdy nie traciliśmy nadziei.
— To doskonale — rzekłem, myśląc o tych sytuacjach, kiedy ją traciłem. — Migiem cię stąd wydostanę. — Pragnę krwi Po Shianga — zawarczał. — Pewnie będziesz musiał się ustawić w kolejce — powiedziałem, otwierając zamek. — Wychodź. Li Piao otworzył drugą klatkę i uwolnił Chamballę ze szczeniętami. Małe mrowiły się wokół moich stóp, wydawało mi się, że jest ich całe mnóstwo. — Ile ich jest? — spytałem, prowadząc całe towarzystwo ku
korytarzowi, podczas gdy Li Piao wysłał swojego smoka po oba młode demony. — Osiem — odparła zadowolona z siebie Chamballa, przerywając pocieranie nosami z Shirikim. — Wszystkie zdrowe i ruchliwe. — Tylko osiem? — zdziwiłem się, przekonany, że widzę ich więcej. — One się mnożą w oczach — wyjaśnił Shiriki, zapędzając jedno ze szczeniąt na miejsce. — To mechanizm obronny. Ucieszyłem się, że ostatnie przeżycia nie odebrały mi rozumu, i wysłałem przodem Li Piao, żeby prowadził do
miejsca, w którym otwarliśmy naszą bramę. Sam zaganiałem szczenięta fu. Ucieszyłem się, że rozpoznaję Fluffinellę wśród jej podobnie umaszczonego rodzeństwa. — Nie pozwól, żeby któreś się odłączyło — powiedziałem do niej. — Jasne, lordzie Kai — warknęła, z godnością machnąwszy ogonem. W długim korytarzu nie napotkaliśmy żadnych przeszkód, co — jak starałem się sobie wytłumaczyć — zawdzięczaliśmy obecności Shirikiego i Chamballi. Zwiewny Księżycowy Promyk i Łazik dogonili nas, kiedy zapędzaliśmy szczenięta za ostatni
zakręt. Oba młode demony śmiały się — uderzył im do głów nadmiar chi i nasz sukces. — Zamknęliśmy psy bogów w psiarni — oznajmiła Zwiewny Księżycowy Promyk — a Łazik na głucho zapieczętował drzwi. — Wspaniale — pochwaliłem ich. Powiedziałbym więcej, ale moją uwagę przyciągnęło poruszenie na czele grupy. Chwilę później wyhamowała przede mną Fluffinella. — Lordzie Demonie! natychmiast cię potrzebuje!
Li
Piao
Ruszyłem szczenięta fu.
biegiem,
omijając
— Po co? — spytałem. — Są tam jacyś ludzie… Szczenię nie miało okazji dokończyć, nim zatrzymałem się obok Li Piao. W zielonym jak groszek pomieszczeniu czekali na nas Fu Xian i Ken Zhao, ludzcy słudzy Po Shianga; stali pomiędzy nami a naszą bramą. Był z nimi demon hazardzista, Devor. — Dawnośmy się nie widzieli, Lordzie Demonie — odezwał się Devor. Nadal
przypominał
ludzkie
wyobrażenie upadłego anioła — miał łabędzie skrzydła i złocistą skórę — lecz skośne srebrne oczy już nie były pozbawione wyrazu. Wyrażały zmartwienie, i nic dziwnego. Mieliśmy przewagę nad nim i jego koleżkami. Jeden demon i dwaj ludzcy czarodzieje to betka w porównaniu z moją ekipą, nawet nie licząc psów fu. — Witaj, Devorze — powiedziałem, a tamtym nawet nie skinąłem głową. — Chyba nie sądzisz, że nas zatrzymasz? I tu mnie zaskoczył. — Nie. To właśnie mieliśmy zrobić, ale nawet nie spróbujemy. Za to osłoniliśmy to pomieszczenie przed
obserwacją z zewnątrz. Chcemy wymienić informację za przysługę. — Och? Więc udowodnij mi swoją dobrą wolę. Zejdź z drogi, żebyśmy mogli wyprowadzić szczenięta. Leciutki trzepot skrzydeł i Devor zrobił, co chciałem. Ludzie też, choć nie z takim wdziękiem. — Wyprowadź je, Shiriki — nakazałem. — No, Devorze. Czego ode mnie chcesz? Ken Zhao był przestraszony. — Nic mu nie mów, Devorze, póki nam nie obieca.
Devor uśmiechnął się do mnie jak demon do demona. — Jasne, Kenny. — Czego chcesz? — spytałem. — Ryzykujemy, tak się tu z tobą spotykając — powiedział demon. — Chcemy, żebyś nas osłonił. — Och? — Spraw, żeby to wyglądało, jakbyśmy cię próbowali powstrzymać. Przyłóż tym dwóm, żeby stracili przytomność. Wal tak mocno, jak trzeba. A jak już pokonasz Viss i Po Shianga, zapewnij demony, że cały czas byliśmy
po twojej stronie. — Zostajecie tutaj? Devor skinął głową. — Są pewne komplikacje. Nie możemy ot tak rzucić służby. Gdybyśmy teraz odeszli, skutki byłyby bolesne, jeśli nie śmiertelne. Chamballa zaganiała oszołomione i podekscytowane szczenię, więc zwróciłem się do Li Piao. — Słyszałeś, czego chce demon. Czy ty i Zwiewny Księżycowy Promyk możecie stworzyć bombę? Taką, którą moglibyśmy zdetonować, Łazik lub ja.
Chcę, żeby Łazik wyszedł ostatni, bo jest najlepszy w plombowaniu bram. Stary dżentelmen przytaknął figlarnym błyskiem w oku.
z
— Uważaj sprawę za załatwioną, Lordzie Demonie. Znów skierowałem uwagę na Devora. — No już. Gadaj. I to szybko. Szlachetna głowa skłoniła się w podzięce. — Może ci się wydawać, Kai Wrenie, że Viss i Po Shiang mają solidne poparcie dla swojej sprawy.
Lecz to dalekie od prawdy. Viss oczarowała lub zastraszyła tyle demonów, że ma zwolenników, ale wydaje mi się, że większość z nich tylko czeka na pretekst, żeby się wycofać. Nie zapytałem, dlaczego tego nie robią. Demony, podobnie jak ludzi, cechuje stadny instynkt. Dodajcie do tego fakt, że pierwsza para rebeliantów zostałaby rozdarta na strzępy, dla przykładu — i Viss ma mocne argumenty przeciwko rejteradzie. — Pozycja Po Shianga jest gorsza — podjął Devor. — Większość głównych bogów jest zadowolona z istniejącego stanu rzeczy. Nie chcą tutaj demonów i
w przeciwieństwie do niego nie pragną naszej nowej siedziby. Popierają go młodsi, którym się wydaje, że wojna da im sławę. Skinąłem głową. Od kiedy posmakowałem chi Prapoczątku, ciekaw byłem, co bogowie zyskaliby, odbierając nam Kong Shyh Jieh. — To dlatego Po Shiangowi było potrzebne nasze magiczne wsparcie — wtrącił się markotnie Fu Xian — ale odsunął nas na bok, gdy tylko zdobył psy. Coś mi się wydaje, że już mu nie będziemy potrzebni, kiedy wszystko się skończy. — A nawet możemy się wtedy stać
kłopotliwi — dodał Ken Zhao. — A ty, Devorze? — Spojrzałem na demona hazardzistę. Wzruszył ramionami, gubiąc przy tym pióro. — Wykorzystywali mnie. Na początku nie dbałem o to, bo zapewniało mi to imbue. Ale masochistyczny rys powstrzymał mnie od ponownego popadnięcia w nałóg, a im dłużej mam jasny umysł, tym mniej mi się to wszystko podoba. — Więc zostałeś zdrajcą. — Wolę myśleć, że zrewidowałem poglądy.
Ostatnie szczenię znalazło się na zewnątrz. Li Piao przerzucał z ręki do ręki wielobarwną bańkę chi — bez wątpienia było to coś, co mogło zniszczyć całe to pomieszczenie, nie uśmiercając przy okazji trójki, która miała tu pozostać. — To ciekawe — oznajmiłem — ale nie wystarczy. Jeśli nie chcesz, żeby Viss dowiedziała się o twojej zdradzie, powiedz mi coś jeszcze. — Co? — Oczy Devora zwęziły się w szparki. — Chcę znać prawdziwe imię Po Shianga.
— Przecież ja go nie znam — zaprotestował. Ken Zhao pokręcił głowa; wyobraził sobie, że Po Shiang dowie się o ich zdradzie, i przerażenie sprawiło, że jak najszerzej rozwarł oczy. — No cóż — powiedziałem, dając znak towarzyszom, żeby przechodzili przez bramę. — W takim razie ruszamy… — Ja… — Fu Xian aż się zachłysnął. — Ja je chyba znam. W początkach naszych kontaktów poznałem pewne imię. Może jego. Czy to wystarczy? Potaknąłem. Zwiewny Księżycowy
Promyk już przeszła przez bramę. Li Piao rzucił Łazikowi bańkę wstępnie zaprogramowanej chi i przeszedł przez owal. Fu Xian zachował niezbędną ostrożność, bo wypowiedziane imiona mogą przyciągnąć uwagę. Wyczarował papier i ołówek i napisał: „Belcazzi”. Przełknąłem, przeszyty strachem i przerażeniem, które nagle zmieniły się w uciechę. Skinąłem Łazikowi głową na znak, że to wystarczy, wziąłem ów papier i wetknąłem do kieszeni. Zdawało mi się, że szepcze do mnie z ciemności.
Belcazzi. Przeszedłem przez bramę i usłyszałem za sobą huk eksplodującej bomby chi. Wstrząsnęły mną wibracje, wzrok mi się zaćmił. Na pewien czas ogłuchłem, ale mimo wszystko nic nie zdołało mnie rozproszyć. Wreszcie znałem imię swojego wroga. Wiedziałem, kto upoił moją ukochaną Viss mieszaniną ambicji i chi i sprowadził ją na złą drogę. Znałem jego imię i wiedziałem, że powinien umrzeć. Belcazzi.
13 BELCAZZI. Przez całą długą drogę do naszego nowego schronienia powtarzałem w myślach to imię; biegłem ze sforą psów fu przez wymiary i przywoływałem wspomnienia sprzed tysiąca lat i starsze. Byliśmy wrogami, ponieważ Belcazzi był giermkiem Chaholdrudana i bardzo wziął sobie do serca śmierć swojego władcy. Wojna Demonów dobiegła końca, zanim zdążyliśmy dać ostateczny wyraz naszej wrogości. Potem
uważałem, że Rozejm już na dobre to zakończył. Niestety, wszystko wskazywało na to, że Stare Złe Sprawy wcale się wtedy nie skończyły, jak się naiwnie łudziłem. Nawet jeśli towarzysze uznali, że jestem zbyt milczący, uszanowali to. Może straciłem większość mocy, ale wciąż byłem Kai Wrenem, Lordem Demonem, Zabójcą Boga. I ta reputacja wiele dla nich znaczyła. Myśląc o Belcazzim, dumałem jednocześnie, iluż to wrogów zyskały mi owe słowa. Dumałem o tym i nagle poczułem przypływ dumy, bo wiedziałem, że — chociaż temu zaprzeczam — zasługuję na te tytuły.
Ale Belcazzi! Nic dziwnego, że nie rozpoznałem go podczas krótkiego spotkania z Po Shiangiem. Po Shiang był wysokim, smukłym estetą. Belcazzi zaś ukazywał się najczęściej jako mocno zbudowany stwór przypominający minotaura z mosiądzu i żelaza, z rogami wygiętymi jak bułaty i równie ostrymi. Postać była masywna, ale oczy w wolej głowie przebiegłe, a nasze oddziały, ku swojej konsternacji, szybko się przekonały, że jego taktyczne posunięcia wcale nie były dziełem tępawego ospalca. Dla nas, którzy potrafimy zmieniać wygląd, przybierany kształt znaczy
bardzo wiele. Postać, jaką Belcazzi przybierał podczas demonich wojen, sygnalizowała, że staranuje wszystko, co stanie mu na drodze. Jak miałem potraktować jego przemianą w mandaryna? Pewnie nijak. Mógł ją przybrać, żeby wywrzeć imponujące wrażenie na swych ludzkich pomocnikach. W tym wypadku nie niosło to żadnego przesłania dla jego przeciwników. Jednakże my, demony, mieszkaliśmy obok ludzi na tyle długo, żeby się nauczyć szanować mandarynów, bo ich wyszkolenie i przebiegłość pozwalały im przetrwać upadek cesarzy. Dawne zwyczaje przeminęły wraz z
cesarzami i ich dworami. Bardziej współczesny ustrój panuje teraz tam, gdzie niegdyś najbiedniejszy wieśniak wiedział, że żyje w centrum świata, pod okiem niebios. Ale nowe symbole Armii Czerwonej nie zdobyły serc demonów — podobnie jak nie podbiły prawdziwego serca Chin. Dalej uznajemy potęgę przeszłości. Po Shiang — czyli Belcazzi, jak już wiedziałem — przywdział szatę uczonego. Próbował ukryć, że jest wojownikiem, czy też było to jego nowe „ja”, zrodzone w trakcie tysiąca lat, które upłynęły od ostatniej wojny? Dumałem
nad
tym.
Ale
mimo
wszystko wiedziałem, że po prostu unikam wykonania tego, co jest konieczne, żebym zwyciężył w tej wojnie, którą mi wypowiedziano. Żeby to zrobić, muszę sobie przypomnieć, a kiedy sobie przypomnę, przekonam się, że przez ponad tysiąc lat byłem wyprowadzany w pole. W tym stanie umysłu z ulgą witałem zbliżający się powrót do domu i walki. Shiriki pierwszy wywąchał kłopoty, akurat kiedy Łazik ustawiał jedną ze swoich niezwykłych sfer, by przerzucić most do zielono — pomarańczowej flaszy, most dla szczeniąt fu. —
Kłopoty,
lordzie
Kai
—
powiedział mi wielki zielony pies. — Czuję bogów i demony. Nie wątpiłem w jego słowa. — Ilu? Shiriki zwrócił głowę ku szykującemu połączenie Łazikowi i głęboko wciągnął powietrze. — Więcej niż czterech. — Tak jednych, jak i drugich? — Tak. To nie była dobra wieść. Nasza kompania składała się z trzech
demonów, ludzkiego czarodzieja i kłębowiska psów fu. Natychmiast wyłączyłem z tego Shirikiego i Chamballę. Będą mieli dość roboty z chronieniem szczeniąt przed niebezpieczeństwem. Nie mogłem też pewnie liczyć na Plum i dwa demonie wyrzutki. Najprawdopodobniej już nie żyli. — Nie otwieraj jeszcze przejścia, Łaziku — powiedziałem. — Zaszło coś nowego. Pokrótce wszystko opowiedziałem. Kiedy skończyłem, odezwała się Chambałla: — Zgadzam się z Shirikim, ale mogę
jeszcze coś dodać. Wśród demonów jest Tuvoon. Za to pośród bogów nie ma Po Shianga. — A Viss? — Nie wiedziałem, czy czuję strach, czy nadzieję. — Nie ma jej — zdecydowanie Chambałla.
rzekła
— Rozpoznałaś jeszcze jakieś zapachy? — spytała Zwiewny Księżycowy Promyk. — Tylko Tuvoona. — Dobra robota, Chamballo — pochwaliłem ją. — A oto mój plan. My czworo pójdziemy na zwiady. Jeżeli
trzeba uwolnić Plum lub tamtych, to uwolnimy ich. Przede wszystkim chodzi o uratowanie życia. Jeśli będzie to wymagało opuszczenia flaszy, opuścimy ją. — A co z życzeniami?! zaprotestował Li Piao.
—
— Nasi wrogowie nic o nich nie wiedzą — zapewniłem go. — Nie mogliby ich też wykorzystać. Mamy inne kryjówki, z których możemy skorzystać. Schowamy się w którejś z nich. — Jak, twoim zdaniem, dostali się do flaszy? — zapytał Łazik. Wzruszyłem ramionami.
— Viss mnie szukała. Mogła odnaleźć dom Plum i przeszukać wszystkie flasze. Może posłużyła się magią bogów. Pamiętasz, ile chi mają bogowie. Na razie nie ma znaczenia, jak Tuvoon się tu dostał. — Zaśmiałem się z goryczą. — Może Tuvoon się zjawił, żeby stanąć po naszej stronie. — Naprawdę tak myślisz? — spytała Zwiewny Księżycowy Promyk. Przypomniałem sobie arogancję Dymnego Ducha i to, jak pokonałem go w pojedynku, który w swoim mniemaniu już wygrał. — Nie — odparłem uczciwie. — Ale nie możemy całkowicie odrzucić takiej
możliwości. Nigdy bym jednak nie uwierzył, że Devor nam pomoże. Dorosłe psy fu upierały się, że któryś z nich powinien iść z nami, lecz byłem nieugięty. — Wiele przeszliśmy, żeby was uwolnić. Nie zamierzam wam pozwolić na żadne ryzyko. Jeśli nam się nie uda, idźcie albo do Siedmiu Palców, albo do Tego z Wież Blasku. No i przenieście się w jakiś inny wymiar. Nie ma powodu, żebyście tu tkwili. — Jest mnóstwo powodów, lordzie Kai — obruszył się Shiriki. Fluffinella też chciała z nami pójść,
ale na szczęście rodzice ją powstrzymali. Kiedyś na pewno będzie wspaniała, na razie jednak byłaby kolejną osobą do chronienia. Bez szczeniąt fu nie musieliśmy wchodzić do flaszy przez coś tak rzucającego się w oczy jak brama Łazika. Zaprowadziłem ich do tylnego wejścia, które aż do tej pory trzymałem w tajemnicy. Pojawiliśmy się w gęstym lesie i ukradkiem dotarliśmy do obozowiska. Nawet pobieżne spojrzenie ujawniało, że Plum nie ociągała się w rekonstruowaniu feng shui tej okolicy. Para głazów zajęła korzystniejsze
miejsce, koryto dużego strumienia przesunęło się ze dwanaście stóp na południe. Było tam też kilka pozornie przypadkowo rozrzuconych skałek i leżał dziwacznie wygięty pień drzewa. Ale mieliśmy czas jedynie na takie pobieżne spojrzenie. Patrzałem z naszego ukrycia i prędko odpędziłem cień nadziei, że Tuvoon ze swoimi przyszedł rozmawiać o rozejmie. Rozgościli się w naszym obozowisku. Na skraju obozowiska stało na warcie kilku strażników podobnych do chrabąszczy. Długolufowa broń, którą dzierżyli w górnych odnóżach, nie wyglądała na szczęście na strzelby
theroniczne, co mnie ogromnie ucieszyło, i za co byłem wdzięczny Viss. Ciekawiło mnie, czy odmówiła tamtych strzelb swojemu synowi. Tuvoon we własnej osobie stał pośrodku strzeżonego terenu; towarzyszyło mu pięć istot, które uznałem za bogów. Ta wesoła kompania zabawiała się czymś, co zawiesili na krzepkim drzewku. Kołysało się to, kiedy Tuvoon dźgał je czubkiem dzidy jednego ze strażników. Usłyszałem cichy pisk i zorientowałem się, że na drzewku wisi Ba Wa. Cóż za ironia, pomyślałem natychmiast; przecież gdy go pierwszy
raz spotkałem, bawił się tak samo ciałem Olivera O’Keefe’a. Tym razem były jednak pewne różnice. Po pierwsze, Ba Wa wciąż żył. Po drugie, pracował dla mnie. Li Piao już biegł na ratunek, ale go powstrzymałem, kładąc mu rękę na ramieniu. Łazik i Zwiewny Księżycowy Promyk, jak to demony, nie poczuli litości. — Nie idź — ostrzegłem go. — Właśnie tego chcą. — Przecież nie wiedzą, że tu jesteśmy — zaprotestował Li Piao. —
Ale
jest
ktoś,
kogo
chcą
sprowokować. Domyślam się, że Plum uciekła, a oni nie mają odwagi jej ścigać. — Dlaczego? — spytała Zwiewny Księżycowy Promyk. — Przecież jest tylko człowiekiem. Przelotnie się zirytowałem. To nie był odpowiedni czas na głupie babskie współzawodnictwo. — Bo jest czarodziejką — rzekłem ostro — i nie wątpię, że przystosowała chi flaszy do swojego użytku. Łazik uważnie topografii.
przyglądał
się
— Tak. Na pewno to zrobiła. To zwalone drzewo przygniotło jednego ze strażników demona. Wciąż żyje, ale Tuvoon pewnie nie chce marnować energii na uwolnienie stwora, który już na nic mu się nie przyda. — Dziw, że inni strażnicy się nie zbuntowali — odezwał się Li Piao. — Nie ośmielą się — wyjaśniłem. — Tuvoon jest ich władcą. Niski, dudniący dźwięk ze wzgórz ponad obozem przerwał naszą dyskusję. Ten stok pokrywały głazy, które teraz zaczęły się staczać. — Obudziła smoka! — westchnąłem z
podziwem. I pojawił się smok. Nie był tak wspaniały jak Lung Shan z flaszy, w której mieszkałem, no ale przecież był od niego młodszy. Łuski w odcieniu lapisu wchłaniały blask słońca i wijące się cielsko lśniło. Zęby miał szafirowe, oczy — w najciemniejszym odcieniu fioletu. Podejrzewam, że musiałem być w melancholijnym nastroju, kiedy go tworzyłem. Błękitny górski smok wyczuł prądy powietrza i uniósł się w górę. Wydało mi się, że dostrzegam, jak na jego spotkanie unosi się coś małego i czarnego. Li Piao potwierdził moje
domysły. — To Wong Pang. Ale czemu jest wciąż pekińczykiem? — A któż zrozumie te demonie wyrzutki? — Wzruszyłem ramionami. — Plum musi być niedaleko miejsca, z którego uniósł się Wong Pang. Jeżeli się pospieszymy, dotrzemy do niej, kiedy smok będzie trzymał w szachu Tuvoona i jego kompanię. — Pozwól, że ja i Zwiewny Księżycowy Promyk włączymy się do walki — zaproponował Łazik. — Staniemy się niewidzialni i nasze czyny zostaną przypisane smokowi. W ten sposób nie zdradzimy wrogowi naszej
obecności. — Dobry pomysł — przyznałem. — Ale nie mogę wam pomóc. Nawet po pobycie w Prapoczątku mam mniej mocy niż demonie wyrzutki. Zwiewny Księżycowy Promyk już zaczęła znikać. Usłyszałem, jak mówi cicho: — Tuvoon… To imię było przekleństwem; przypomniałem sobie, że Tuvoon wziąłby tę śliczną i niebezpieczną istotę, jakby się nadawała tylko do rodzenia mu dzieci.
— Bądźcie ostrożni — powiedziałem. — I uwolnijcie Ba Wa, jeżeli zdołacie. Łazik przytaknął. A potem i on zniknął. — Będą bezpieczni? — zaniepokoił się Li Piao. — Czy bogowie i demony nie mogą dostrzec niewidzialnych? — Mogą, jeśli zaczną ich wypatrywać — odparłem. — Miejmy nadzieję, że ci tam tego nie zrobią. Chodź, mamy mało czasu, żeby odnaleźć Plum. W trakcie rozmowy nie spuszczałem oka z czarnego kudłatego kłębuszka — Wong Panga. Zapamiętałem, gdzie
wylądował, kiedy przekazał smokowi jakąś wiadomość. Li Piao i ja korzystaliśmy z osłony lasu. Miałem tyle siły, żeby przenosić czarodzieja, kiedy naszą drogę przecinała rozpadlina. On zaś koncentrował się na tym, żebyśmy jak najmniej rzucali się w oczy. Dopóki podtrzymywał swój czar, jedynie najbaczniejsi obserwatorzy odróżniliby nas od rzeczy, które się spodziewali zobaczyć: od drzewa czy skały. Tak okrążyliśmy łąkę, przecięliśmy skalisty stok, z którego Plum wyciągnęła tego smoka, i weszliśmy do drugiego lasu. Po drodze popatrywałem na toczącą się walkę.
Demony Tuvoona strzelały do smoka, ale nie czyniły mu większej szkody. W sąsiedztwie swojego terytorium górski smok jest śmiertelnie groźną istotą, żywym wcieleniem chi tego obszaru. Ma kły i pazury, ale największą moc daje mu panowanie nad ziemią. Wyczułem pierwsze oznaki nadciągającego trzęsienia ziemi i uniosłem Li Piao w powietrze. Tamci, nie zharmonizowani z flaszą, niczego nie zauważyli. Urocza dotychczas łąka zmarszczyła się jak narzuta strzepywana przez pokojówkę. Ziemia uniosła się, pofałdowała, ponownie zatrzęsła i
wyrównała. Kwiaty i trawa raczej nie ucierpiały, ale drzewa się zwaliły — w tym i to, na którym wisiał Ba Wa. Tuvoon wzbił się w powietrze z zimną krwią, której należało oczekiwać od syna Viss, ale dwaj z jego boskich towarzyszy byli gorzej przysposobieni. Jeden, pucołowaty potwór o ozdobionej kłami głowie dzika, leżał przywalony kilkoma drzewami. Drugi, purpurowy, ośmionożny stwór przypominający wielką piłkę plażową z pierścieniem lśniących żółtych oczu, usiłował się wzbić ponad szczątki, lecz udało mu się jedynie zaplątać w gałęzie z wolna osuwającego się drzewa.
Wiedziałem, że Łazik odegrał w tym pewną rolę, ale jego ofiary tego nie dostrzegły. Tuvoon rechotał, widząc niepowodzenia swoich sojuszników, całą uwagę poświęcał jednak smokowi. Bez wątpienia uważał, że walka ze smokiem umili mu czekanie na mój powrót. — Mój miecz jest żelazny, smoku! — zawołał, unosząc się w powietrze. Chińskie smoki, jak wiadomo, boją się żelaza, lecz nigdy bym nie pozwolił, by któreś z moich stworzeń miało tak powszechnie znaną słabość. Zwiewny Księżycowy Promyk nic o tym, rzecz jasna, nie wiedziała. Sprowadziła
deszcz, który sprawił, że rdza zżarła miecz Tuvoona. Jej dźwięczny śmiech zmieszał się z szumem wichru, na którym nadlatywał smok. Smok zionął ogniem, który Tuvoon sparował okrytą pancerzem ręką. Potem zawrzała walka i sploty smoka przesłoniły mi dokładniejsze szczegóły. Wiedziałem jednak, jak ukształtowałem swojego lapisowego smoka i że karząca magia Zwiewnego Księżycowego Promyka zrobi swoje. Chmara szerszeni, która wyroiła się z lasu, nie pozwoliła strażnikom Tuvoona ruszyć na pomoc swemu panu — o ile w ogóle mieli taki zamiar. Trzej bogowie
— którzy nie musieli się uwalniać z nagle ruchliwych gałęzi powalonych drzew — mieli do czynienia z małymi wirami mgły i piasku. Li Piao i ja odnaleźliśmy Plum, zanim walka się skończyła. Dalej była odziana w artystycznie porozdzierane dżinsy i koszulkę, w których uciekła z Ziemi, lecz wyglądała na czarodziejkę. Nigdy wyraźniej niż teraz nie pojmowałem, że jej kapelusik i wymyślne stroje były jedynie rekwizytami; korzystając wyłącznie z lusterka i kilku kawałków nie obrobionego kwarcu, budziła wodnego smoka mieszkającego w najbliższym strumieniu. Ciemnoczerwoną szminką narysowała
odpowiednie trygramy z I Ching. Wong Pang, wiernie jej pilnujący, dostrzegł nas pierwszy. Kosmaty czarny ogon zakołysał się na powitanie, ale Pang nie szczeknął ani w żaden inny sposób nie zakłócił zaklęć Plum. Ja to zrobiłem, odchrząknąwszy najpierw, żeby jej nie przestraszyć, co byłoby niebezpiecznym postępkiem wobec czarodziejki każdego rodzaju. — Plum? Podniosła wzrok i z roztargnieniem zauważyłem, że jej artystycznie ostrzyżonym włosom przydałby się grzebień i że miała ubrudzony nosek. Jednak jej dłonie nie przestały
wykonywać magicznych znaków i widziałem krystaliczną strużkę wodnej chi, łączącą ją z lung shui, smokiem strumienia. — Kai Wrenie? — odezwała się. — Przerwij swój czar — odparłem — i przywołaj lapisowego lung shana. Już tu jesteśmy. Poszukała wzrokiem Li Piao, który skinął jej głową. — Dziadzio! — Była w tym jednym słowie tak ulga, jak i radość; potem znów spojrzała na mnie: — Obiecujesz ocalić Ba Wa, jeżeli zaniecham tego czaru?
— To już zrobione — odparłem, wskazując ręką; Łazik wlał w demona uzdrawiającą chi i Ba Wa rozerwał więzy, a teraz gnał, żeby się schronić za zasłoną mgły. — Odwołaj lapisowego smoka. Nie chcę, żeby coś mu się stało. Czy możesz nawiązać kontakt z Łazikiem i Zwiewnym Księżycowym Promykiem, Li Piao? — Mogę — odparł, wydobywając czarę wróżebną. — Co mam im przekazać? — Że się powinni wycofać. Nigdy nie wygramy, atakując wprost, ale mam pewien pomysł. Li Piao spojrzał na mnie znacząco,
lecz nic nie powiedział. — Przekażę im to, Lordzie Demonie. Plum dotknęła łańcucha łączącego ją z wodnym smokiem. Słyszałem, jak nakazuje mu, żeby leżał spokojnie i czekał na dalsze rozkazy. Potem wrzuciła do wody najładniejszy kryształ kwarcu, jako dar. — Temu drugiemu obiecałam perły — powiedziała. — Nic innego go nie zainteresowało. Znawca. — Uśmiechnąłem się rozbawiony. — Nie znałem go od tej strony, ale wypełnię twoją obietnicę.
Rozluźniła się trochę i zaczęła przywoływać lapisowego smoka. Czekałem, aż mój smok się wycofa, i oceniałem bieżącą sytuację. Łazik i Zwiewny Księżycowy Promyk dobrze wykonali swoje zadanie. Zneutralizowali trzech z pięciu bogów i chrabąszczowatych strażników Tuvoona. Jednak Tuvoon i dwaj bogowie dalej działali, a tamtych można było uwolnić. Jeżeli chciałem wykorzystać przewagę, jaką tamci mi zapewnili, powinienem działać natychmiast. — Czekajcie tutaj — nakazałem i lotem strzały pomknąłem tam, gdzie strażnicy Tuvoona odpędzali ostatnie
szerszenie. To, co zrobiłem potem, nie przyniosłoby mi zaszczytu na ludzkim polu bitwy — ani na wielu innych — lecz było niezbędne i stosowne. Wydobyłem miecz z bocznej przestrzeni i wbiłem go tam, gdzie najjaśniej lśniła chi pierwszego strażnika. To był śmiertelny, podstępny cios. I tak jak wtedy, kiedy zabiłem boga Rabla–yu, posmakowałem unoszących się wokół mnie w powietrzu energii umierającego demona. Wessałem je w siebie, uzupełniając uszczuplone zapasy. Potem wyciągnąłem zeń miecz i to samo zrobiłem z drugim strażnikiem.
Chętnie zabiłbym któregoś z bogów, ale zabicie boga nie jest takie proste. Dlatego nadają za to honorowe tytuły. Tak zdobyta energia długo nie przetrwa, ale wystarczyła, żeby uzupełnić to, co straciłem po opuszczeniu Prapoczątku, a może i więcej. Dostrzegł mnie Tuvoon, więc nie odważyłem się zaczerpnąć energii drugiego strażnika. Za to podniosłem karabin jednego z nich i wycelowałem w Tuvoona. — Witaj, wpadłeś.
Tuvoonie.
Miło,
że
Jego okrutny uśmieszek nie poprawił mu i tak nadszarpniętej urody.
— Kai Wren. Nie będę cię tytułował Lordem Demonem, bo ledwo przewyższasz mocą demoniego wyrzutka. Ładną sztuczkę zastosowałeś w trakcie naszego ostatniego spotkania. Matka nie była ze mnie zadowolona. — I posłała cię, żebyś mnie odnalazł? — Nie. To była moja inicjatywa. — Och? Nie wierzyła, że załatwisz to, jak trzeba, co? Tu go miałem. — Była zajęta — rzekł sucho. — A ja mam własne rachunki do wyrównania.
— Jak mnie znalazłeś? — spytałem, dając innym czas, żeby się wycofali. Ba Wa uciekł, ale Łazik i Zwiewny Księżycowy Promyk wciąż tu tkwili, niewidzialni. Założyłbym się, że nie mieli ochoty wykonać moich rozkazów. — Wenobee — skinieniem głowy wskazał purpurowego ośmionoga — wytropił twoją najnowszą ziemską kryjówkę. Potem szukaliśmy flasz. Tej zbyt dobrze nie schowałeś. — Sprowadziłeś boga na Ziemię — powiedziałem z dezaprobatą. — Czyż to nie jest pogwałcenie ostatniego traktatu? Czyż nie ustalono, że wymiar Ziemia ma być tylko dla demonów?
— Te traktaty już się nie liczą — rzekł szorstko Tuvoon. — Teraz prawo to moja matka, ona i Po Shiang. — Dymny Duchu — odezwał się chrapliwie Wenobee — czemu rozmawiasz z rym słabeuszem? Zabij go lub pojmaj i znikajmy. Uśmiechnąłem się do boga. — Boi się — stwierdziłem tonem towarzyskiej pogawędki. — Już dwa razy go pokonałem. Boi się, że znów to zrobię. Tuvoon był tak wściekły, że prawie całkiem się zmaterializował.
— Nie boję się! — No to mnie pojmaj. Dal znak tamtym, żeby mi odcięli drogą ucieczki. Ziewnąłem i przeczesałem włosy wolną ręką. — Sam sobie nie poradzisz, Tuvoonie? Musisz w to wciągać i bogów? Może jeszcze zawołasz mamuśkę? — Cofnijcie się! — warknął wściekle. — Sam się nim zajmę. — Czy to rozsądne? — spytał inny bóg, nieco przypominający człowieka, utkany z wielobarwnych świetlnych
płaszczyzn. — To Zabójca Boga. — Zamknij się, Moxabanshy! — odburknął Tuvoon. — Może ty się boisz z nim zmierzyć, ale ja nie! I rzucił się na mnie; dolna część jego ciała była wirem dymu i lśniących drobinek kurzu. Nawet nie dobył miecza, lecz jego pazury doskonale mogły zastąpić sztylety — a miał ich dziesięć. A ja? Wycelowałem karabin, który cały czas trzymałem, i nacisnąłem spust. To był automat; opróżniłem cały magazynek. Może i nie był to theronik, ale załadowany był na demona — czyli na
mnie. Strzeliły błyskawice czystej energii. Wypaliły powidok w moich źrenicach i sprawiły, że powietrze zagrzmiało. Kiedy magazynek był już pusty, Tuvoon Dymny Duch leżał kilka cali od moich stóp — tak szybko na mnie gnał. Pierś miał poszatkowaną, brzuch także. Jego dymna, dolna część ciała rozwiewała się. Nietknięta pozostała tylko twarz, wykrzywiona gniewem, wściekłością i bólem. — Kto następny? — zapytałem, patrząc na bogów i podnosząc drugi karabin. — Chcecie się przekonać, co jeszcze potrafi Zabójca Boga?
Moxabanshy zerknął na swoich towarzyszy, a potem na Tuvoona. Przez chwilę sądziłem, że zaatakuje. Jeden z moich wspólników musiał pomyśleć to samo, bo z nieba strzeliła błyskawica czystego błękitu, której nie wzywałem. Z oddali usłyszałem wycie, ujadanie jakiegoś wielogłowego potwora. — No i? — powtórzyłem. — Kto następny? Wenobee wciągnął powietrze dołem, niczym meduza. — Zjawiłem się tu tylko po to, żeby pomóc Tuvoonowi. — To zmykaj. Na razie nic do ciebie nie mam.
Zniknął, zabierając ze sobą typka o głowie dzika. Teraz miałem lepszą pozycję, bo Łazik lub Zwiewny Księżycowy Promyk mogli mnie kryć. Nie miałem natomiast złudzeń co do moich szans, gdybym miał się bić z bogiem, nawet jednym z takich bubków. Ale przyjąłbym walkę, gdyby mnie do tego zmusili — i wiedzieli o tym. Moxabanshy podszedł, obejrzał ciało Tuvoona, po czym spojrzał na mnie. — Nie mam teraz ochoty na walkę — oznajmił i popatrzył na dwóch niezdecydowanych bogów. — Skywamish, Zvichy, zabierzcie te resztki. — Potem uśmiechnął się do
mnie. — Wymyśliłbym łatwiejszy sposób zabicia cię, Kai Wrenie, o wiele łatwiejszy niż pojedynek z tobą i z tymi, których wyczuwam dokoła. Skywamish i Zvichy zabierając ciało Tuvoona.
zniknęli,
— Pokażemy zaślepionej matce Tuvoona, co zrobiłeś jej chłopaczkowi. Tu Moxabanshy zaśmiał się nieżyczliwie i zniknął w kłębie cuchnącego, zielono–żółtego dymu. Kiedy się upewniłem, że naprawdę go nie ma, spojrzałem ku towarzyszom. Wong Pang warczał na pozostałe podobne do chrabąszczy demony, ale te
opuścił duch walki. Poradziłoby sobie z nimi dziecko, a co dopiero bojowy pekińczyk. — Viss raczej nie będzie uszczęśliwiona — powiedziałem. — Ani trochę jej to nie ucieszy. Później wpadłem do domu Plum i zabrałem swoje flasze. Tuvoon, jak zwykle pewny siebie, zostawił je tam, gdzie znalazł. Zawijałem właśnie troskliwie naczynia w ściereczki pożyczone z kuchni i układałem w pudle, kiedy wyczułem zmianę. — Witaj, Plum — powiedziałem, nie odwracając się.
— Skąd wiedziałeś, że to ja? — Flasza mi powiedziała. — Jasne. Powinnam to wiedzieć. — Podeszła i stanęła przy mnie. — Wróciłam po kilka rzeczy. Prawie skończyłeś? — Prawie. Wyjąłem stąd trochę twoich swetrów, żebym mógł z tego skorzystać. — Dobrze. Co zamierzasz zrobić? — Ukryć wszystkie oprócz zielono — pomarańczowej i tej z kryształu. — A jak chcesz to zrobić?
— Nie jesteś aby wścibska? — Hmm — spojrzała na mnie znacząco — jak ostatnio schowałeś flaszę, to bogowie i demony splądrowali mi dom. — Też prawda. Zamierzam wrzucić tę skrzynkę do oceanu. Falujące wody maskują wróżenie. Potem przeniesiemy naszą tymczasową kwaterę główną do tej flaszy. — Wskazałem na tę kryształową. — Wybrałem ją, bo może pomieścić tę zielono–pomarańczową. — Ktoś w niej mieszka? — Nie. Przez jakieś dwieście lat mieszkał pewien bardzo stary buddyjski
mędrzec. Potem znudziło mu się samotne poszukiwanie oświecenia i przeniósł się do flaszy taoisty. Od tej pory z upodobaniem dyskutują o największych zawiłościach filozofii religii. — Och. Plum bez przerwy na mnie patrzyła. Stwierdziłem, że nawet mi to odpowiada. — A ty po co wróciłaś? — Po amunicję do mojego rewolweru. Smok dziadzi twierdzi, że najprawdopodobniej stoczymy walkę. — Ooo.
Trochę się rozczarowałem — nie perspektywą walki, ale motywacją Plum. Bo sam też się spodziewałem walki. To rozczarowanie mnie zaniepokoiło. Wcale nie chciałem za bardzo polubić Plum. Zwiewny Księżycowy Promyk była dla mnie o wiele odpowiedniejsza, nie mówiąc już o politycznych zaletach przymierza z jej ojcem. Zwłaszcza nie chciałbym jej odtrącać z powodu zwykłej kobiety. — To raz — dwa zabieraj to, po co przyszłaś — powiedziałem szorstko. — Za parę minut będę gotowy. — W porządku. Zniknęła i słyszałem, jak hałasuje na
górze. Kiedy zeszła, w jednej ręce trzymała torbę, w drugiej swój cylinderek. — Wzięłam też swoje faramuszki — oznajmiła. — Pomagają mi się skoncentrować. — Dobrze. Zmieścisz jeszcze te dwie flasze do swojej torby? Spróbowała z dobrym skutkiem; popatrzyła, zaintrygowana, na zielono– pomarańczową flaszę. — Dziwnie myśleć, że jest w niej dziadzio i reszta. — Dokładnie mówiąc, nie ma ich
tam. — Wiem. — Odwróciła wzrok od flaszy i jej ciemne oczy spojrzały z poczuciem winy w moje. — Kai Wrenie? — Tak? — Twój miecz ducha… — Tak? — Poczułem niepokoju, wiedząc, co powiedzieć.
ukłucie chciała
— Zniknął. Ukryłam go pod łóżkiem w mojej sypialni. Nie ma go tam. Nie pytałem, czy jest tego pewna.
Wiedziałem, że mówi prawdę. wiedziałem, gdzie miecz musi być.
I
— Tuvoon nie skorzystał z niego w walce — powiedziałem. — I wiesz, co to oznacza. Plum skinęła głową, w jej oczach były ból i poczucie winy. — Viss go ma — rzekła tak cicho, że ledwie dosłyszałem. — Tak. Tuvoon musiał go jej dać, żeby ją udobruchać za to, że pozwolił nam umknąć z flaszami. Nie zdziwiłbym się, gdyby to właśnie miecza szukał, kiedy natrafił na twój dom. Musiał odesłać miecz Viss, a potem ruszyć za
nami. — Nie wyglądasz zmartwionego.
na
zbytnio
— Martwię się — wyjaśniłem. — Ale dzięki tobie wiemy przynajmniej, że ten przeklęty miecz jest ponownie w rękach wroga. — Tak mi przykro — oświadczyła. — Nie wiedziałaś, że będą go szukać. To ja byłem głupcem. — Zachmurzyłem się. — Ponownie. Nie spodobało mi się to, do czego wiódł bieg myśli, więc się rozprostowałem, uśmiechnąłem do Plum
i rzekłem dziarsko: — Złapiesz drugą rączkę skrzyni? — Ciężka jest? — spytała, zakładając kapelusik. — Niezbyt. Ale i tak spróbuję nas przenieść w wymiar podróżny. Przy mojej osłabionej mocy łatwiej mi przenieść i nas, i bagaż, jeżeli mamy fizyczny kontakt. Na jej twarzy odmalowały się zmienne uczucia. Powszechnie przyjęty osąd wcale nie mówi prawdy: człowiek Wschodu nie zawsze jest nieprzenikniony — zwłaszcza jeżeli jest kobietą, a do tego wściekłą na ciebie
kobietą. — Czemu mnie zwyczajnie nie zapakujesz z powrotem do flaszy?! — rzuciła gniewnie. — Myślałem… to znaczy, przypuszczałem… — Umilkłem, wziąłem głęboki oddech i spróbowałem jeszcze raz. — Myślałem, że może zechcesz mi towarzyszyć. To zajmująca podróż. Nie wyglądała na całkiem uspokojoną, ale jej gniew trochę zmalał. — I mam trzymać jeden koniec tego plastikowego pudła? Zaczęło mi coś świtać.
— Chyba że wyświadczysz swemu pokornemu słudze zaszczyt i pozwolisz mu ująć swoją delikatną rączkę. — Nie przesadzaj — powiedziała surowo, ale podała mi dłoń. Ująłem ją. Coś zabawnie zatrzepotało w mojej piersi. Miałem szczerą nadzieję, że się nie zaczerwieniłem, i okropne przeczucie, że jednak tak. Mogłem zrobić tylko jedno, i zrobiłem to. Zabrałem nas stamtąd. Kiedy już byliśmy w wymiarze podróżnym, odzyskałem panowanie nad sobą. Plum patrzyła, jak szukałem trasy
na sferze. — Przypomina tę, z której korzystał Łazik. — Jest tego samego rodzaju — wyjaśniłem — ale jego są lepsze. Ta tutaj to tylko mapa. — Obróciłeś ją ku Anglii. Nachyliła się bliżej, wyczułem zapach jej perfum. Jaśmin. — Nie — powiedziała, cofając się — ku Irlandii. A sądziłam, że miałeś wrzucić skrzynkę do oceanu? —
Tak,
ale
zamierzam
się
zabezpieczyć. Wrzucę ją w wody będące pod władzą irlandzkich siddhów. Jasno dali do zrozumienia, że nie mają zamiaru mieszać się w nasze wojny. A to by znaczyło, że przepędzą każdego, kto tam zacznie węszyć. — Sprytnie! Podróż nad Morze Irlandzkie trwała dłużej, niż gdybym miał całą swoją moc, ale dla mnie skończyła się za szybko, bo trzymałem drobną dłoń Plum. Wychyliłem się z wymiaru podróżnego tylko na czas potrzebny do wrzucenia skrzyni do wody. — Powodzenia — powiedziałem, kiedy niknęła pod grzebieniem fali.
— Mam nadzieję, że jej nie wyniesie na brzeg — odezwała się Plum. — Nie powinno. Nakazałem flaszom, żeby się stały niesamowicie ciężkie. Skrzynia powinna osiąść i zostać w pobliżu tego miejsca. — Znakomicie. — Plum wysunęła dłoń z mojej. — A co teraz? — Wejdziesz do kryształowej flaszy, o pani. Zabierz ze sobą Flaszę Życzeń. A ja sprowadzę naszych przyjaciół. — Co chcesz zrobić z kryształową flaszą? — Chciałem poprosić Łazika, żeby ją
schował w Skarpetowym Wymiarze. Roześmiała się, bo dziadek zdążył ją już uraczyć opowieściami o tym nieprawdopodobnym miejscu. — To świetny pomysł. Któż potrafi cokolwiek znaleźć w szufladzie ze skarpetami?! Nawet psy fu postanowiły się do nas przyłączyć w naszej nowej kryjówce. Siedziałem przed ogniem w wygodnym domku z kamienia. Wnętrze kryształowej flaszy miało obrazować baśń o zimie. „Bajka” było słowem kluczowym. Pogoda była tu chłodna, ale
nie nieprzyjemna; odpowiednia do siedzenia przy buzującym ogniu i popijania herbaty lub gorącej czekolady. Piłem herbatę. Kilkoro innych wybrało czekoladę, więc w powietrzu unosił się zapach czegoś słodkiego, korzennego i wilgotnej sierści psów. Ta flasza — w przeciwieństwie do zielono–pomarańczowej, którą ledwo co ukończyłem, zanim zaczęły się te tarapaty — była dawniejszym dziełem, dobrze wyposażonym w wygody umilające życie. Mędrzec buddyjski, który tu rezydował, podążał środkową ścieżką, toteż nie hołdował nadmiernym wyrzeczeniom. Po jego odejściu uzupełniłem zapasy i nakazałem
służącym, żeby o wszystko dbali. Moi towarzysze prawie zapadli już w drzemkę, kiedy się odezwałem: — Uważam, że okłamywałem się co do rozwoju zdarzeń, bo kiedy się zastanawiam nad sobą i swoim życiem w ostatnich wiekach, dostrzegam sprzeczności, których nie potrafię wyjaśnić. Li Piao poruszył otrząsnął się ze snu.
się, zamrugał,
— Co masz na myśli? — To, że widzę w sobie demona, który wierzył, że demony są
samotnikami, choć znał mnóstwo dowodów świadczących o czymś zupełnie innym. Po prostu wolałem ignorować tę sprzeczność. — Sprzeczność? — spytała Zwiewny Księżycowy Promyk; znów przybrała postać chińskiej laleczki i prześlicznie wyglądała w stroju z nefrytowozielonego jedwabiu. — Mieszkasz z ojcem i rojem służących. On ma uczniów i klientów, których oboje odwiedzacie. Devor ma chmarę przyjaciół i kumpli. Nawet Łazik, który często wyrusza na samotne wyprawy, ma przyjaciół i znajomych, którym składa wizyty. Ja zaś żyłem
jedynie w towarzystwie moich dzieł i jednego człowieka. — Teraz, kiedy cię lepiej znam, uważam, że to dziwne — zgodziła się Zwiewny Księżycowy Promyk. — Wszyscy wierzyliśmy, że wybrałeś odosobnienie, i nie zakłócaliśmy twojej prywatności. — Tak, wybrałem, ale czy to był mój wybór? Zaczynam podejrzewać, że nie. — Viss? — poddał Łazik. — Być może — przyznałem. — Najprawdopodobniej. W moim postępowaniu są i inne sprzeczności. Byłem wojownikiem, i to wspaniałym.
A po największej bitwie zmieniłem się w pustelnika i pacyfistę. — Myśleliśmy, że znudziła ci się bijatyka — odezwał się Ba Wa. — Co musiał jeszcze udowadniać taki ważniak jak Zabójca Boga? — Tak, rozumiem, jak to widzieliście — rzekłem, leciutko się uśmiechając z jego doboru słów. — Ale nie przypominam sobie, żebym dokonał takiego wyboru. Po prostu przestałem walczyć, wycofałem się do mojej flaszy i zacząłem tworzyć jedną flaszę za drugą, a w przerwach między nimi czarę lub filiżankę. Kilka podarowałem, kilka sprzedałem, ale czemu nie przestałem
ich wyrabiać? — Pogoń za doskonałością? — podsunęła Zwiewny Księżycowy Promyk; sama też była artystką, więc pojmowała takie impulsy. — Może — odparłem — a może ktoś, kto już miał taką flaszę, przewidywał, że nadejdzie dzień, kiedy będzie ich potrzebować więcej? — Znowu Viss — skomentował Łazik. — I dlaczego — ciągnąłem — jestem tak podatny na emocje, których demony zazwyczaj nie odczuwają? Sama Viss twierdziła, że kochałem Olivera
O’Keefe’a jak brata. Tak było. Dlaczego? Nie przypominam sobie, żebym czuł taki smutek i żal, kiedy moja rodzona siostra zginęła niegdyś w walce. Stratę rodziców przyjąłem jako naturalną kolej rzeczy, a przecież gdyby zmarł Li Piao, rozpaczałbym, jakby był moim dziadkiem. Li Piao był tylko odrobinę zaskoczony mą spowiedzią. Może ludzie łatwiej niż demony rozpoznają uczucia, ponieważ tak łatwo się im poddają. — Czy twoje samotnicze życie mogło sprawić, że stałeś się bardziej podatny na uczucia? — zapytał. — Nie sądzę — odparłem. —
Podejrzewam rzucenie uroku. Kiedy zmieniono mnie w człowieka, czułem jak człowiek. A jeżeli dawno temu dokonano we mnie takiej zmiany, żebym kochał jak człowiek, nadal pozostając demonem? — Ale po co? — skrzywiła się Zwiewny Księżycowy Promyk. Moje wyznania najwyraźniej przepełniły ją odrazą. I nic dziwnego. Jak często mówiłem Viss i Tuvoonowi, demony o wiele łatwiej odczuwają nienawiść niż miłość. Znamy lojalność, mamy swój kodeks, ale w miłości widzimy słabość charakterystyczną dla ludzi. — Po co? — odparłem. — Żeby mnie
uczynić podatnym na manipulację. Popatrz, co miłość ze mną zrobiła! Ryzykowałem życie i mienie, żeby pomścić Olivera O’Keefe’a. Nie z oburzenia, że pogwałcono moje prawa, ale z miłości! Popatrz, co zrobiła mi miłość do Viss! Miotałem się, ignorowałem rady i ostrzeżenia, odebrano mi prawie wszystko, co ceniłem. Krzyczałem. Spojrzała na mnie drzemiąca przy szczeniętach Chamballa, tuląc łapą rozespaną Fluffinellę. — Trochę ciszej, lordzie Kai, jeśli łaska. — Przepraszam.
— Więc kochasz Viss? — spytała niepewnie Plum. — Kochałem, niegdyś — odparłem szczerze. — Teraz, kiedy już rozumiem, że to było bałamiuctwo, sam nie wiem, co do niej czuję. Nienawiść. Tak sądzę. — Och. Łazik przerwał długie milczenie, które po tym nastąpiło. — Interesujące te twoje domysły, Kai Wrenie, ale czy można to jakoś udowodnić? — Li Piao mógłby tego dokonać — powiedziałem — gdyby zajrzał w moją
przeszłość. Pewnie są przeszkadzające temu uroki, ale… — Ale staję się w tym znakomity — rzekł starzec. — Jeżeli raczysz dodać kroplę lub dwie swojej krwi do mojej zwykłej mieszaniny wody i olejku, to powinno się udać. Półtorej godziny zajęło mu uzyskanie odpowiedzi, których poszukiwaliśmy. Były uroki blokujące jego starania, lecz je ominął. Nawet wtedy obrazy były mgliste i fragmentaryczne. Ale wystarczyły, żeby potwierdzić moje domysły. Viss — z pomocą Belcazziego — unieszkodliwiła mnie i wszczepiła mi
przymus stworzenia tylu flasz, ile tylko zdołam. Już wtedy wszystko planowali, ale nie było pośpiechu: musieli zgrać idealnie zbyt wiele szczegółów. Po co się spieszyć, kiedy jest się niemal nieśmiertelnym, a szczegóły mogą stanowić o zwycięstwie lub niepowodzeniu? Zmienili mnie w człowieka, wtedy przestał działać czar dający im władzę nade mną, bo był związany z moją demonią chi — z moją duszą. Dowiedzieliśmy się również czegoś, czego nawet nie podejrzewałem. Nie przypadkiem znalazłem Shirikiego i Chamballę. Wysłano je, żeby się dostały do mojego domu i miały na mnie oko.
Viss i Po Shiangowi nie przyszło na myśl, że psy fu mogą przejść na moją stronę. — Byli dla nas okrutni, lordzie Kai — rzekł szczerze Shiriki. — Skazali nas na poniewierkę i głód. Zmusili nas do służenia temu, kogo uważaliśmy za przekleństwo wszystkiego, co żywe. — Dzięki — mruknąłem. — A ty — podjęła Chamballa — dałeś nam dom, nakarmiłeś i obdarowałeś wolnością. Martwiło nas jedynie to, że tak daleko od Prapoczątku nie mogliśmy mieć małych. A kiedy mogliśmy tam wrócić, bogowie wypaczyli nawet to.
Przepraszająco polizała najbliższe ze śpiących szczeniąt. — Nie chcieliście małych? — spytała Plum. — Chcieliśmy — odezwał się Shiriki — ale nie na niewolników i hodowlę dla bogów. Chcieliśmy, żeby żyły tak, jak nam pozwolił żyć lord Kai: jako towarzysze i przyjaciele. — Ukradli nas — wyjaśniła Chamballa — bo nie dalibyśmy im wejść do flaszy i wyrządzić ci krzywdy. Po Shiang znał stare sposoby zniewalania nas i wspomógł je jeszcze chloroformem, ale raz — dwa przekonał się, że musi nas więzić, bo inaczej
uciekniemy. Poczułem się niezwykle zaszczycony. — Znajdziecie u mnie dom, jak tylko skończy się to szaleństwo — obiecałem. — Wiemy — rzekł Shiriki. Uświadomiłem sobie, że wszyscy na mnie patrzą, nawet Wong Pang, który do tej pory twardo spał na dywaniku u stóp Plum. — Co się stało? — zapytałem i mój głos dziwacznie zabrzmiał mi w uszach. Plum bez słowa podała mi jedno ze swoich wszechobecnych luster feng shui.
Spojrzałem w nie i zamarłem — patrzyła na mnie twarz demona, błękitna z czarnymi plamami wokół oczu. Zdałem sobie sprawę, że jestem wyższy i że filiżankę trzymam w szponiastej dłoni. Znów byłem sobą, czułem wewnątrz demonią chi. — Pękł ostatni urok — stwierdził Li Piao i wiedziałem, choć chwilę przedtem nie miałbym o tym pojęcia, że steruje smokiem z czary. — Dopóki nie wiedziałeś o jego istnieniu, ten urok nie pozwalał ci odzyskać swojego prawdziwego ja. — Odrodziłem się — oznajmiłem — i jestem gotowy do rozprawy z tymi,
którzy wykorzystywali mnie przez tysiąc lat. Łazik uśmiechnął się groźnie. — No to skontaktujmy się z moim wujkiem i z ojcem Zwiewnego Księżycowego Promyka. Najwyższy czas, żebyśmy się dowiedzieli, co się tam wyprawia.
14 Ruszyliśmy na bogów o świcie, wspierani przez siły Tego z Wież Blasku i Siedmiu Palców. Starannie zaplanowaliśmy nasz ruch, wybierając porę, kiedy Viss musiała być na spotkaniu ze zwolennikami swej sprawy. Spotkanie to miało się odbyć w jej flaszy, a ja zamierzałem powstrzymać ją od przeszkodzenia nam w najprostszy z możliwych sposobów — pieczętując wszelkie wejścia i wyjścia, gdy tylko się ono zacznie. Mogła sobie nawet nie zdać sprawy z tego, co zrobiłem, a jeśli się zorientuje, na pewno się rozeźli.
— A może byśmy tak już ją tu na stałe zostawili? — rozmarzyła się Zwiewny Księżycowy Promyk, kiedy skończyłem pieczętowanie; Viss była tak pewna swojej mocy, że nie wzmocniła ochrony mauzoleum. — To byłoby pogwałcenie jej praw obywatelskich — odparł Siedem Palców. Stałem się niewidzialny na czas podróży, ale eskortował mnie tutaj, bo jego obecność nie wzbudziłaby podejrzeń, no i chroniłaby mnie w pewnym stopniu. Zwiewny Księżycowy Promyk przyszła z nim, co zrozumiałe — albo zaszczytne. Ten z Wież Blasku i
Łazik poprowadzili nasze oddziały okrężną drogą do miejsca, w którym, jak wiedzieliśmy, miał swoją siedzibę Belcazzi. — Tak jakby Viss nie pogwałciła praw Kai Wrena — rzekła z oburzeniem Zwiewny Księżycowy Promyk. Siedem Palców ojcowsku:
napomniał
japo
— Prawa nie znikają dlatego, że druga strona je łamie. Istnieją pomimo takiego działania. Alternatywą jest chaos albo coś jeszcze gorszego. — Gorszego?
— Sytuacja, w której to najsilniejsi ustanawialiby prawa. Prawa, które zapewniałyby im przewagę i umożliwiały zachowanie pozycji. Zwiewny Księżycowy Promyk mogła być arogancka, mogła być ukochaną córeczką potężnego demona, mogła wiedzieć, że jest piękna ponad wszelkie wyobrażenie — ale nie była tak głupia, żeby nie pamiętać, że Viss zalicza ją właśnie do tych podrzędnych. — Ciekawa jestem, jaką rolę pełniłabym w nowym ładzie Viss — powiedziała z zadumą. — Najprawdopodobniej byłabyś narzeczoną Tuvoona Dymnego Ducha —
odparł Siedem Palców. — Ale skoro nie żyje… To interesująca sprawa. Mogłaby cię wygnać za to, że nie stanęłaś po stronie jej syna. — Jakbym tylko potrafiła rodzić! — rozzłościła się Zwiewny Księżycowy Promyk. — Uważasz, że Viss niczego innego nie dostrzega. — Matki bywają zaślepione — wyjaśnił łagodnie Siedem Palców. — Tak jak ojcowie? — Uśmiechnęła się do niego. — Kiedy byliśmy w Prapoczątku, ojcze, czułam taką moc… chi była nieograniczona. Nie dziw, że Viss chce dostępu do tego wymiaru.
— Nieograniczona chi może nie mieć aż takiej wartości, jak się wydaje — odparł kowal. — Ale chciałbym, żeby się rozwiązały problemy z potomstwem. Wtrąciłem się dopiero teraz, bo choć byłem zajęty, bawiła mnie ich rozmowa. — Mam kilka pomysłów na rozwiązanie tego problemu — powiedziałem, odstawiając flaszę do niszy w mauzoleum. Nie chciałem jednak dodać nic więcej, choć się dopytywali. — Najpierw musimy się rozprawić z bogami. Jeśli to się nam nie uda, reszta się nie liczy. — Też prawda — rzekł ponuro Siedem Palców i ruszyliśmy w drogę.
Między Prapoczątkiem a Kong Shyh Jieh istniały przejścia i wiele razy w naszej historii były one zarzewiem sporów. Po ostatniej Wojnie Demonów zapieczętowano je i zamknięto urokami, których usunięcie wymagało udziału obu stron. Ten pakt przetrwał tysiąc lat i do tej pory nie został oficjalnie zerwany. Belcazzi i Viss poradzili sobie z tym, wypracowując rytuały pozwalające jednej osobie przechodzić tam i z powrotem. Były one drogie i wyczerpujące — stąd chęć przywłaszczenia sobie moich flasz — ale skuteczne. Ponieważ Belcazzi nie mógł swobodnie przechodzić w obie strony, założył tu swoją kwaterę. Istniały
w Kong Shyh Jieh okolice, w których nie wykryto by natychmiast jego obecności. Na przykład, i to właśnie miejsce wybrał, Rezerwat Prapoczątku. Użył boskiej wersji naszych monet shen i przetransportował z Prapoczątku takie mnóstwo chi, że raz–dwa zbudował sobie podziemną kryjówkę. Była dobrze zamaskowana, ale Li Piao z pomocą Tego z Wież Blasku odnalazł ją w parę godzin. — Jest pod Wzniesieniem Mówcy — powiedział nam Ten. — Dobry wybór, bo eliminuje konieczność wznoszenia obiektu maskującego. A ponieważ odbywa się tam wiele zgromadzeń:
koncerty, przedstawienia i inne takie, pod ich płaszczykiem można wiele dokonać i nikt się nie zorientuje. — Czy to tu Viss złożyła oręż, który ukradła z Arsenału Wytchnienia? — spytałem. — Tak. — W Kong Shyh Jieh? — Tak. — I nikt nie zauważył niezwykłej krzątaniny? — spytała Plum. Ten uśmiechnął się do niej.
— Demony, podobnie jak ludzie, uważają, że jeśli ktoś działa zdecydowanie i z przekonaniem, to pewnie wie, co robi. Plum skinęła głową. — Bardzo prawda?
nas
przypominacie,
— I zarazem jesteśmy zupełnie inni — rzekł Ten — o czym się na pewno przekonasz. Kiedy my pieczętowaliśmy flaszę Viss, Ten kierował wznoszeniem ogrodzenia wokół Rezerwatu. Chodziło nam o jedno. Ustaliliśmy, że tkwili tutaj wszyscy bogowie przebywający w Kong
Shyh Jieh. Nie chcieliśmy, żeby uciekli. Nie życzyliśmy sobie również, by ktoś się do nas przyłączył, bo nie bylibyśmy pewni, po czyjej stronie walczyłaby taka istota. Rezerwat Prapoczątku przypomina Prapoczątek, ale choć wypełniony mnóstwem chi, pozbawiony jest owego uderzającego do głowy nadmiaru energii, z którym zetknęliśmy się w utraconej ojczyźnie. Działało to na naszą korzyść. Bogowie będą działać bez takich rezerw, do jakich byli przyzwyczajeni, my natomiast będziemy mieć większe rezerwy energii niż zwykle. Ale ów nadmiar nie będzie na tyle wielki, żeby pomieszać nam myśli i
zakłócić osąd. A przynajmniej taką miałem nadzieję. Tak wiele naszych taktycznych założeń opierało się na nadziei i domysłach. A w rzeczywistości oni mieli nad nami olbrzymią przewagę. Dla bogów nie byliśmy równorzędnym przeciwnikiem nawet z oddziałami przyprowadzonymi przez Siedem Palców i Tego z Wież Blasku. Czary rzucone przez Viss sprawiły, że nigdy nie stworzyłem własnej armii, więc moi ludzie byli bardzo nieliczni — wszyscy moi słudzy byli związani z flaszami i czarami. Mój oddziałek składał się z dwojga ludzi, dwóch psów
fu — Shiriki i Chamballa uparli się, że pójdą z nami, ale zgodzili się zostawić szczenięta w bezpiecznym miejscu — i bandy ściągniętych przez Ba Wa demonich wyrzutków. Nie wiedziałem, jak zaliczyć Wong Panga, bo z uporem pozostawał grubiutkim czarnym pekińczykiem. Nasza sytuacja nie wyglądała dobrze. Nie udało się nam dokładnie ustalić, kim dysponował Belcazzi, bo wszelkie próby dokładniejszego wywróżenia tego mogłyby ich zaalarmować. Z tego samego powodu nie mogliśmy wykryć, gdzie dokładnie ukryli skradzioną broń. Pobieżne wróżebne poszukiwania niczego nie dały. A na wnikliwsze się
nie ośmieliliśmy. Toteż kiedy wzniesiono ostatnie bariery i oddziały zajęły pozycje, zawołałem donośnie: — Belcazzi! Wyjdź! Nadeszła dla ciebie godzina zapłaty! Wiem, że teatralnie, ale okoliczności tego wymagały. Belcazzi nie zawiódł. Zjawił się na wzniesieniu pod postacią minotaura o stalowym łbie, z ostro zakończonymi rogami z brązu. Wzniesienie to prosta konstrukcja z wygładzonego kamienia, wysoka na
cztery stopy, ozdobiona płaskorzeźbami przedstawiającymi wielkie wydarzenia z dziejów Kong Shyh Jieh. Jest tam fryz ukazujący, jak zabijam Chaholdrudana; była też mowa o dodaniu sceny uśmiercenia Rabla–yu. Pod ziemią umieszczono magazyny i inne takie; prowadzą tam wysokie drzwi u podstawy pochyłych ramp. Drzwi są na tyle duże, że swobodnie przechodzą przez nie fragmenty dekoracji i na pewno zmieściłby się w nich i Belcazzi, ale wolał pojawić się przed nami w gromowym błysku ognia i kłębach dymu. To nadało ton. Chwilę później słabsze wybuchy oznajmiły o pojawieniu się innych bogów. Rozpoznałem
Moxabanshy’ego, Wenobee, Zvichy’ego, Skywamisha i faceta o głowie dzika. Było tam również ze dwanaście potwornych psów fu i stado stworów przypominających owce, z których sześciocalowych kłów i wijącej się wełny kapał jad. Nie było rozmów ani negocjacji. Wszyscy wiedzieli, że już minęła ich pora. Toteż Belcazzi zaatakował mnie, nie marnując czasu na wydawanie komend. Wystrzeliłem cały magazynek karabinu, który dostałem od Siedmiu Palców — trafiłem, ale Belcazzi tylko się śmiał, jakby go łaskotano.
— Musisz się bardziej postarać, Kai Wrenie! — ryknął. Spróbowałem. Wyciągnąłem miecz z bocznej przestrzeni i jednocześnie nakazałem, żeby jego prawe kopyto zmieniło się w kamień. Trochę poszarzało, ale potrząsnął nim z irytacją i popędził ku mnie. Czekałem, aż się zbliży, rzucając urok za urokiem: Ognisty Deszcz, Woda w Płucach, Północny Sztorm, Blada Błyskawica. Wszystkie strząsnął, choć po wodnym uroku się rozkaszlał. Zauważyłem, że i on spróbował rzucić urok. Na czubkach jego palców uformowało się coś obrzydliwie
zielonkawego, a potem zniknęło. Ucieszyłem się, bo wiedziałem, że Plum robi swoje. Wraz z Tym wymyślili metodę, dzięki której mogła wykorzystać swoje praktyki feng shui do odebrania skuteczności straszliwemu, odbierającemu chi zielonemu ogniowi bogów. Gdyby bogowie mogli z niego korzystać, bitwa byłaby skończona od razu. Ale teraz miałem dowód, że potrafi go unieszkodliwić i że będzie to dalej robić, osłonięta zasłoną niewidzialności i strzeżona przez wiernego Wong Panga. Belcazzi był tuż–tuż, ale nie mógł mnie dosięgnąć rogami, bo trzymałem go
na długość miecza. Nie był jednak głupim uparciuchem — dowiódł tego jako Po Shiang. Znużonym gestem wydobył z niebytu theroniczną strzelbę i cofnął się, żeby wycelować. Nie muszę mówić, że na nic nie czekałem. Wzbiłem się w powietrze, wylądowałem za Belcazzim i ciąłem zamaszyście. Złamałem miecz, ale byłem na to przygotowany i wydobyłem następny, kiedy bóg odwracał się ku mnie. Jego strzał poszedł bokiem, zniszczył część wzniesienia i przy okazji uśmiercił jedną z jadowitych owiec. Znów się wycofałem, przeskakując ponad martwym demonim wyrzutkiem; z radością, która mnie zdumiała,
zauważyłem, że nie był to Ba Wa. Bogowie jeszcze nie dobyli theroników, prawdopodobnie trzymali je na planowane działania wojenne u siebie. Widać było ledwie jedną czy dwie strzelby, więc żywiłem nadzieję, że Łazik zdoła zrobić swoje, czyli odnaleźć schowek i zapieczętować go. Uchylając się od strzałów Belcazziego, dostrzegłem Devora i dwóch ludzkich pomocników Po Shianga. Cała trójka była na poły zagrzebana w stercie ciał, ale kiedy zbadałem ich aury, stwierdziłem, że wciąż żyją. Albo więc byli ciężko ranni, albo udawali martwych w nadziei, że
przeżyją, a potem będą opowiadać, że cały czas byli po stronie zwycięzców. Ryzykowny krok, pomyślałem, bo walczono nie tylko jeden na jednego. Łatwo mogli zginąć od zabłąkanego uroku albo serii strzałów. Belcazzi znów się zbliżył, a ja dostrzegłem Chamballę walczącą z potwornym psem fu, Zwiewny Księżycowy Promyk ślącą zimny twardy blask w oczy Moxabanshy’ego, Ba Wa zaplątanego w czułki Wenobee. Nie miałem okazji zareagować na to ani pomóc, bo Belcazzi ponownie zaatakował. Dodał sobie drugą parę ramion i
jedną celował theroniczną strzelbą, a drugą rzucał urok. Oplatałem strzelbę kulą Kurczliwego Pajęczego Jedwabiu, ale przez to wystawiłem się na uderzenie Feralnej Komety, którą ku mnie posłał. Trafiła mnie w lewe ramię, które brzydko poparzyła, i zbiła mnie z nóg. W gruncie rzeczy okazało się to szczęśliwe, bo moja głowa nie była tam, gdzie przedtem, kiedy jadowita owca kłapnęła pyskiem. Przekulałem się na bok i przy okazji oceniłem naszą sytuację. Sądziłem, że chociaż utrzymujemy pozycje, lecz teraz zdałem sobie sprawę z tego, co się naprawdę dzieje.
Przegrywaliśmy, choć absolutnie powinniśmy wygrać. Miałem tylko jeden wybór i dokonałem go bez żalu i zwłoki. Dotknąłem zielono — pomarańczowej flaszy dłonią, w której nie dzierżyłem miecza, i wypowiedziałem dziwne, groźne słowo, które uruchomi moc sprawczą flaszy. Kiedy wyczułem, że flasza potwierdziła moje polecenie, oświadczyłem głośno, ale bez przesadnego wrzasku: — Życzę sobie, żeby wszyscy bogowie i ich sługusy, wliczając w to Belcazziego i jego pomocników, zostali usunięci z tego wymiaru, teraz i na zawsze. Owo wygnanie ma być
całkowite i nieodwołalne, unieważnia wszelkie dawne lub przyszłe zaproszenia i wezwania. Ma trwać, dopóki go nie odwołam, ja, Kai Wren, znany jako Lord Demon, Zabójca Boga i Twórca Flasz. Tego sobie życzę i niech się tak stanie. I tak się stało. Bogowie zniknęli w mgnieniu oka, piorunem, natychmiast. Zniknęły również potworne psy fu — ale Shiriki i Chamballa pozostali, dowodząc ponad wszelką wątpliwość, że nie byli już pod kontrolą bogów. Kiedy to się stało, rozległy się
okrzyki zdumienia, radości i ulgi. Li Piao przestał ciskać błyskawice i spojrzał na mnie. — Co… — zaczął, a potem spostrzegł, że dotykam zielono– pomarańczowej flaszy, i zrozumiał. — Wykorzystałeś życzenie, żeby ich odesłać. — Przegrywaliśmy — wyjaśniłem nie tylko jemu, ale i pozostałym. — Nie było wyboru, żałuję tylko, że niektórzy mogą to uznać za tchórzostwo. Belcazzi był przeciwnikiem, który zasługiwał na więcej. — Mnie tam się wydaje, że to rozsądny wybór — burknął Ten z Wież
Blasku. — Ciekaw jestem, czemu tak długo z tym zwlekałeś. — Moje środki zaradcze są ograniczone — powiedziałem — i żywiłem nadzieję, że wygramy bez uciekania się do nich. — Czy życzenie dotyczyło też Viss? — spytała skwapliwie Plum. Potrząsnąłem głową. — Viss o Przeraźliwym Języku to sprawa demonów. Musimy sobie z nią poradzić według naszych praw. — Przecież starała się je złamać! — zaprotestowała dziewczyna,
nieświadoma, że powtarza słowa Zwiewnego Księżycowego Promyka sprzed jakiejś godziny (czyżby tak mało czasu minęło od tamtej chwili?). — Nie ma prawa, które by zabraniało starań o zdobycie władzy absolutnej — poprawił ją Ten z Wież Blasku — jeżeli pretendent namówi innych, by za nim szli. Plum wzruszyła poprawiła kapelusik.
ramionami
i
— Demony! Czasem mi się zdaje, że nigdy was nie zrozumiem. — Przewidywałem, że powiesz coś takiego — oznajmił Ten, a dziewczyna
się zarumieniła. Przerwałem im, choć bardzo mnie to bawiło. — Moja pieczęć na flaszy Viss nie przetrwa wieków. Proponuję, żebyśmy poprosili wszystkich członków naszej rasy, żeby się zgromadzili w Rezerwacie Prapoczątku i byli świadkami naszego postanowienia. Ba Wa skoczył naprzód. Był wysmarowany posoką dziwacznej purpurowo–szarej barwy, ale poza tym wydawał się cały i zdrowy. — Ja to zrobię, Lordzie Demonie! Spędzę ich tu wszystkich, kurde!
— A więc ta robota jest twoja, Ba Wa. Weź paru koleżków do pomocy. Zapłacę w monetach shen. Demoni wyrzutek skinął głową i zniknął. — Dobrze — odezwał się Siedem Palców. — Pójdę do mauzoleum i przyniosę tutaj flaszę Viss. — Jest zabezpieczona wyniesieniem — ostrzegłem go.
przed
— To w razie potrzeby przyniosę całe mauzoleum — uśmiechnął się masywny demon. Odszedł, a Zwiewny Księżycowy
Promyk razem z nim. — A jakie zadania masz dla nas, Kai Wrenie? — zapytał Ten. — Przyjdźcie z pomocą rannym, przygotujcie zmarłych do pochówku. — Popatrzyłem na zrujnowane mury wokół mnie, na dziury wyrwane strzałami theroników, na kałuże krwi i ichoru. — No i uprzątnijcie ten bałagan. To przypomina kostnicę. — Bo to była kostnica — stwierdził Ten — a obawiam się, że ponownie będzie. Uprzątnęliśmy, ale niczego nie naprawiliśmy, bo musiały pozostać
ślady walki. Ciała kilku usieczonych bogów zamieniły się w galaretę, kiedy wypowiedziałem życzenie, lecz pozostały ciała demonów. Ułożono je na podwyższeniach, które Ten stworzył z blasku i refleksji. Plum z pomocą kilku demonich wyrzutków dokonała małej zmiany otoczenia. Teraz każdy, kto wchodził do rezerwatu, musiał przejść obok miejsca, w którym ułożono zmarłych, a feng shui rezerwatu emanowało żalem i smutkiem. Ba Wa porozsyłał wieści i demony zaczęły napływać do Rezerwatu Prapoczątku w Godzinie Koguta. Czasem zjawiały się grupami, czasem po
dwa lub trzy, innym razem pojedynczo — ale wszystkie patrzyły na naszych zmarłych i zbierały się w naturalnym amfiteatrze na wprost wzniesienia. Odczytywałem ich reakcje po subtelnych odcieniach aury: byli zaciekawieni, zdenerwowani, podekscytowani, źli, wystraszeni, przerażeni. Nie potrafiłem powiedzieć, czy byli tu wszyscy poza tymi, którzy tkwili we flaszy Viss, ale tak mi się zdawało — mnie, na którym skupiała się ich uwaga. Lord Swizzlediz stał w tłumie wielbicieli i pochlebców. Mąciwiatr stał samotny i czujny. Liczne oczy
Oblubienicy Nocy błyszczały fanatyzmem, Lodowej Czapy zaś — były bez wyrazu. Miotała się grupa demonich wyrzutków — jedni głośno opłakiwali poległych krewnych, inni milczeli, ale promieniowali dumą, że tak wielu z nich poległo w walce z bogami. Rozmaite postaci, rozmaite rozmiary, rozmaite barwy — członkowie rasy demonów gromadzili się i zwracali ku mnie twarze. Stałem na wzniesieniu, pozwalając, by na mnie patrzyli i snuli domysły; słyszałem pomruki tłumu i wiedziałem, że wielu z nich uważało mnie za zmarłego, inni — że oszalałem, a jeszcze inni — że byłem po stronie Viss.
Kiedy Ten dał znak, że zjawili się ostatni spóźnialscy, zacząłem przemowę. Jasno i wyczerpująco przedstawiłem wydarzenia, które nas tu doprowadziły. Wskazałem nieme świadectwa ostatniej bitwy na wzniesieniu i w jego otoczeniu. Przypomniałem im o Viss i jej planach, powiedziałem im ojej sojuszu z Belcazzim. Korzystnie jest mówić prawdę, kiedy się przemawia do demonów. Zbyt wielu z nas zna sposoby odróżnienia uczciwości od fałszu. Nie chroni to przed zwodniczą emfazą — w czym celowała Viss — ale broni przed fałszywymi zarzutami.
Zakończyłem tak: — Nie ma wątpliwości, że musimy rozwiązać sprawę Viss. Pytanie tylko, jak to zrobimy. Wielu z was chętnie za nią szło. Może i teraz wielu ma na to ochotę. Jeżeli tak, to zejdę stąd i pozwolę wam obwołać ją królową, choć sam nigdy jej za nią nie uznam. — Pewnie teraz chcesz, żebyśmy poszli za tobą! — zawołał z tłumu jakiś głos. Pokręciłem głową. — Nie. Wcale nie. Jednak bez względu na to, co postanowi to zgromadzenie, ja mam z Viss do
wyrównania własne rachunki. Jeżeli zrobię to z waszym poparciem, tym lepiej. Nie mam ochoty przez następne sto lat zajmować się wendetami. — Viss oferowała nam Prapoczątek i możliwość, że kolejne dzieci demonów będą równie silne jak nasi najpotężniejsi przodkowie! — zawołał ktoś inny, a mi wydało się, że to Łagodnisia. — A co ty nam masz do zaofiarowania? — Ze przetworzę podstawowe chi Królestwa Demonów — odparłem natychmiast — i już nigdy nie urodzi się zdeformowane dziecko. Co więcej, zrobię to tak, że nowe dzieci będą równie bystre jak każdy demon, który
kiedykolwiek żył, czy to przed, czy po Wygnaniu. Przykułem ich uwagę. — Mam dość mocy — rzekłem — żeby tak przemodelować Królestwo Demonów, by dokładnie odwzorowało Prapoczątek, ale nie mam ochoty tego robić. Zapanował tumult — jedni oskarżali mnie o przesadę, inni o chełpliwość, jeszcze inni domagali się wyjaśnień. Postanowiłem odpowiedzieć tym ostatnim. — Ostatnie sto dwadzieścia lat spędziłem na przygotowywaniu trzech
niemal wszechmocnych życzeń. Wykorzystam jedno z nich, żeby przetworzyć chi Królestwa Demonów. Z dwóch powodów nie chcę rozszerzać tego o życzenie uzyskania odpowiednika chi z Prapoczątku. Pierwszy powód jest bardzo prosty. Nie wiem, jakie by to miało skutki dla całego uniwersum. Taka ilość chi musiałaby skądś pochodzić. Musimy rozważyć, skąd i co by to dla nas oznaczało. Nie sądzę, by takie życzenie było rozsądne; chyba że chcecie poczekać ze sto lat, aż znajdę odpowiedzi na te dwa pytania. Odpowiedziało mi milczenie. Wszyscy wiemy, przed jak trudnym zadaniem stanęli pierwsi Wygnańcy.
Nikt poza najgłupszym demonim wyrzutkiem nie sądził, że Kong Shyh Jieh może się stać jak Prapoczątek i nie zapłacić za to ceny — być może straszliwej. — Drugim powodem jest to — podjąłem — iż według mnie od Wygnania demony stały się innym ludem: ludem bystrzejszym, bardziej twórczym, inteligentniejszym niż ci, którzy zostali wygnani z Prapoczątku. Spojrzałem na Tego z Wież Blasku, jednego z nielicznych żyjących Wygnańców — a on potakiwał, nie myśląc o sprzeciwie. —
Odwiedziłem Prapoczątek —
mówiłem — choć przelotnie. Strumień energii był tak potężny, że ledwo potrafiłem rozsądnie myśleć. Co więcej, świadczą o tym też działania samych bogów. Niewiele dokonali od czasu rozdzielenia obu ludów. My wyposażyliśmy jałowy wymiar, stworzyliśmy nową, różnorodną kulturę, nauczyliśmy się kontaktować z ludźmi i rdzennymi duchami Ziemi. Obfita chi Prapoczątku to przekleństwo, to karma tucząca wieprze. A wszyscy wiemy, że taki tucznik nadaje się wyłącznie na rzeź. I dlatego nie zrobię nic ponad wykorzystanie życzenia do takiego przetworzenia podstawowej chi Królestwa Demonów, żeby nasze nie narodzone dzieci nie cierpiały. Życzenie
zostanie wypowiedziane, zanim stawię czoło Viss, żeby korzyści, które ono wam przyniesie, nie były zależne od mojego zwycięstwa, a jedynie od waszego pozwolenia na starcie się z Viss w pojedynku. Rozważcie moją propozycję. Przedyskutujcie ją. A z początkiem Godziny Psa poproszę, żebyście głosowali. Wynik „tak” to przyjęcie mojej propozycji i pozwolenie na pojedynek z Viss bez późniejszej wendety. Wynik „nie” to całkowite i nieodwołalne odrzucenie mojej propozycji. Ja zaś i tak rozprawię się z Viss… i z każdym, kto ośmieli się zakłócić mi spokój. Nie odpowiedziałem na żadne z
wykrzykiwanych ku mnie pytań; odwróciłem się i zszedłem do grot pod wzniesieniem. Ten z Wież Blasku i Siedem Palców obiecali uporać się z nieuniknionym zamieszaniem. Byłem z tego zadowolony. Byli mądrzy i szanowani. Poza tym wiedzieli, że nie pójdę na żaden kompromis, więc nie obiecają żadnych ustępstw w moim imieniu. — Jak poszło? — spytała Plum; ona i jej dziadek woleli zostać pod wzniesieniem i obserwować wszystko w smoczej czarze. — Wiesz to równie dobrze jak ja — brzmiała moja odpowiedź. — Myślę, że
mnie poprą. A pewnego dnia rzucą się na mnie jacyś zapaleńcy chcący zyskać sławę. Jeżeli przeżyję walkę z Viss, to łatwo sobie z nimi poradzę. — A twoja reputacja — dodał Łazik, wnikając przez mur — znów pójdzie o parę punktów w górę. — Prawda — odparłem — choć muszę się jeszcze dowiedzieć, co zyskam dzięki tej sławie. Większość czasu poświęconego na dyskusję demonów spędziłem na wypoczynku i medytacji. Cokolwiek wykazałoby głosowanie, i tak wkrótce czekała mnie walka z Viss. A do tego potrzebowałem trzeźwego umysłu.
Zwiewny zjawiła się Godziny Psa.
Księżycowy w piętnastej
Promyk minucie
— Głosowanie dobiegło końca, Lordzie Demonie — oznajmiła, padając przede mną plackiem, zanim zdążyłem ją powstrzymać. — Większością trzech czwartych głosów demony zgodziły się przyjąć twój dar i pozwolić ci załatwić sprawy z Viss, jeżeli zdołasz. Uśmiechnąłem się do niej krzywo. — A nieprawdaż?
więc
postanowione,
— Tak — rzekła z powagą. — Jedna czwarta nie głosowała na ciebie z
rozmaitych powodów, co ujawniła debata. Niektórzy uznali, że okazałeś się kutwą. Woleliby, żebyś użyczył Królestwu Demonów mocy Prapoczątku i nie przejmował się konsekwencjami, jakie by to miało dla innych. — Bez skrupułów! — stwierdziłem. — Jeszcze inni mieli kogoś na tym spotkaniu u Viss lub szczerze pragnęli, żeby została królową. Ci kiedyś staną się twoimi wrogami. — Rozprawię się z nimi, kiedy zajdzie potrzeba — oznajmiłem. — Może opłacę Ba Wa, żeby im rzucił na łeb głazy. Teraz muszę się zatroszczyć o Viss. Czy osłona jest na miejscu?
— Tak — odparła. — Osłania dwie trzecie wzniesienia, tworząc arenę. Gdy tylko wejdziesz, przejście zostanie zapieczętowane. Popatrzyłem na flaszę, którą wykonałem dla swojej ukochanej nauczycielki, Viss o Przeraźliwym Języku. Czy już wiedziała, że to jej więzienie? Podejrzewałem, że tak. — Więc chodźmy. Nie ma sensu tego przeciągać. Wypowiem życzenie, a potem będę walczyć. — Będziesz miał widownię — przepowiedział Łazik — na której większość widzów będzie układać mowy wyjaśniające Viss, że tak
naprawdę to cały czas byli po jej stronie. — Wiem — odparłem. — Skończmy już z tym. Minęła połowa Godziny Psa, zanim skończyłem mowę do zgromadzonych demonów i wypowiedziałem życzenie. Potem już prywatnie podziękowałem tym, którzy mnie poparli bez pytania o nic: Ba Wa, Wong Pangowi, Temu z Wież Blasku, Siedmiu Palcom, Zwiewnemu Księżycowemu Promykowi, Łazikowi, no i oczywiście Plum oraz Li Piao. Żegnany ich dobrymi życzeniami, przeszedłem przez osłonę pośrodku
areny. Korzystając ze znanej wyłącznie mi wiedzy, zdjąłem pieczęć z flaszy, ale tylko na tyle, żeby umożliwić wyjście jednej osobie. Nie mogłem jej zmusić, żeby wyszła, ale mnie nie zawiodła. Gdy tylko droga była wolna, Viss o Przeraźliwym Języku wzbiła się gniewnym czerwonym obłokiem i zmaterializowała na wzniesieniu. Przybrała postać, której prawie nie mogłem się oprzeć: ślicznej młodej kobiety o oczach mrocznej mocy i gibkim, silnym ciele. Po tym poznałem, że się dowiedziała — czy dzięki wróżbom, czy też dzięki wrodzonej
bystrości — kto jest jej przeciwnikiem. Nie marnowałem więc sił na długie przemowy. — Zwiodłaś mnie, Viss. Nasz lud pozwolił, żebyśmy sami załatwili tę sprawę, bez czyjejkolwiek ingerencji. Poddaj mi się i zgódź na wygnanie do jakiegoś wymiaru, z którego nigdy nie będziesz mogła powrócić, lub walcz ze mną. Wolność zagwarantuje ci tylko moja śmierć. Patrzyła na tłum i bez wątpienia widziała wielu, którzy jeszcze wczoraj radosnymi krzykami witali każde jej słowo. Na nich spojrzała z pogardą, na mnie — ze smutkiem.
— Zabiłeś mojego syna, Kai Wrenie. — Tak. — Wygnałeś moich sprzymierzeńców. — Tak. — Dlaczego? Zawsze byłeś moim ulubionym uczniem. — Może tak, ale nie miałem ochoty być twoim salonowym pieskiem. — Szkoda. Gdybyś nie był taki dumny, może pewnego dnia zostałbyś moim królem. — Czy to ma mnie skusić?
— Nie. To już za nami. Po prostu rzekłam prawdę. I wtedy, bez ostrzeżenia czy zapowiedzi — choć wiedziałem, że tak zrobi, niemal to przeoczyłem — Viss wydobyła z bocznego wymiaru mój miecz ducha i runęła na mnie. Uchyliłem się. Niewiele więcej mogłem zrobić. Teraz, kiedy odzyskałem całą swoją chi, miecz mógł mnie zabić — nie tak, jak w pojedynku z Tuvoonem — gdyby Viss porządnie cięła. Mogłem jej pozwolić na draśnięcie lub płytką ranę, lecz na nic więcej. Moja broń nie była tak potężna. Siedem Palców wykuł niegdyś miecz
ducha zharmonizowany z Viss, lecz ukradziono go z Arsenału Wytchnienia razem z innym orężem. Uchylając się przed jej sztychem, dumałem, czy Viss zorganizowała tamten napad przede wszystkim po to, żeby zdobyć zagrażający jej miecz. Nigdy nie będę mógł o to zapytać, bo tę walkę przeżyje tylko jedno z nas. Wiedząc, że moja sztuka szermiercza nie dorównuje jej umiejętnościom, uznałem, że muszę się uciec do magii. To był ryzykowny wybór, bo Viss była na tyle honorowa, że nie posłużyłaby się magią przeciwko słabszemu przeciwnikowi; kiedy jednak magia
wejdzie już w grę, Viss dysponuje własnymi sztuczkami — choć ja byłem lepszy w tej sztuce. Uchyliłem się przed kolejnym ciosem i podnosząc się z areny, uniosłem miecz, żeby sparować trzecie uderzenie. Jednocześnie poruszyłem palcami i pokryłem powierzchnię wzniesienia śliską i lepką substancją. Viss skoczyła. Viss się pośliznęła. Ośmieliłem się mieć nadzieję, że się przewróci, kiedy jej prawa noga pojechała do przodu. Gdzieś z daleka słyszałem ryki tłumu, lecz całą uwagę skupiłem na tej chwili, i to do tego stopnia, że ledwie byłem świadom, jak
moje ramię unosi miecz, żeby sparować cios lub zaatakować, w zależności od potrzeb. Viss prychnęła pogardliwie, wyhamowała i skoczyła w górę. Kiedy opadła, stopy miała szponiaste jak harpia. Zniknęła moja nadzieja, że powstrzyma ją lepka substancja — najwyraźniej i temu zaradziła. Nie tracąc czasu na usunięcie pierwszego uroku, spróbowałem następnego. Zmieniałem postać, aż zacząłem przypominać Tuvoona Dymnego Ducha. Łudziłem się, że nie zaatakuje martwego syna. Myliłem się. Atakowała jeszcze gwałtowniej. Miałem
postać Tuvoona, ale brak mi było jego zręczności w posługiwaniu się ciałem z dymu, więc musiałem prędko porzucić ten kształt i wrócić do czegoś bardziej znajomego. Cały czas napierałem ile sił, ale Viss bez trudu parowała moje ataki. Nieustannie byłem spychany do obrony, a i ta słabła. Viss utoczyła pierwszą krew z mojego przedramienia — w normalnych warunkach drobna ranka, ale miecz ducha wykreślił palący ślad, który zmieniał każdą kroplę krwi w kwas. Ponownie skaleczyła mnie do krwi — pchnięcie odbiło się od mojego żebra. I
dobrze, bo inaczej klinga przebiłaby mi płuco. Poświęciłem trochę chi, żeby stworzyć pancerz i nagolenniki, i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak poważnie te dwie rany wytaczają ze mnie chi. Jeśli wkrótce nie pokonam Viss, będzie mogła przejść do obrony, a ze mnie życiowa energia zacznie wyciekać z jedną kroplą krwi po drugiej. Zapamiętale — bojąc się, że i to niewiele pomoże — obrzuciłem ją mnóstwem uroków, jak boga Belcazziego. Zasypywałem Viss ognistym deszczem
i błyskawicami, wysłałem miniaturowe tornado, żeby zbiło ją z nóg, oraz grad, żeby ją posiniaczył. Atakowałem i byłem parowany, parowałem jej ciosy i przedarłem się przez jej gardę, raniąc ją w biodro. Cały czas znosiłem jej ataki, które teraz mniej mi szkodziły niż moje uroki jej. Ale nie utraciła swej mocy. Jednym zdecydowanym gestem zneutralizowała moje uroki. Mogłem rzucić następne, ale grad przylgnął do lepkiej substancji z pierwszego czaru i powierzchnia areny pokryła się lodem. Jednocześnie wzbiliśmy się w powietrze. Dodałem
sobie skrzydła, lecz Viss potrafiła bez skrzydeł unosić się na prądach powietrznych. Jej następny atak posłał na arenę deszcz moich piór. Przyzwałem zimowy chłód, żeby osłabić prądy termiczne, i oboje polecieliśmy w dół. Kiedy byliśmy tuż nad pokrytą lodem areną, z całej siły machnąłem skrzydłami i rzuciłem się w przód. Parowałem jej ataki i zmieniałem kształt. Wydłużałem ramiona, aż moja wolna dłoń zacisnęła się na jej delikatnym ludzkim gardle. Dusiłem ją i jednocześnie wciskałem w lód, żeby nie mogła znaleźć odbicia do następnego
ataku śmiercionośnym mieczem ducha. Harpie pazury drapały mój pancerz. Viss, tracąc oddech, zmieniała kształty, starała się wyrwać z moich rąk: była żałosnym dzieckiem, jadowitym wężem, tygrysem, pchłą. Zmieniałem kształt dłoni, przystosowując się do jej przekształceń, zachowując trochę chi do kontrowania jej coraz wymyślniejszych postaci, z których jedne chciały mnie zabić, a inne — nakłonić, żebym ją puścił. Była koniem, smokiem, złotą rybką, kawałkiem ostrego obsydianu, odrobiną szlamu, kolczastym pnączem, żądlącą osą. Żadnej z tych Viss nie puściłem, choć
byłem szarpany i krwawiłem i choć każdy mięsień mojego ciała krzyczał, że śmierć na pewno byłaby lepsza od takiej męki. Z każdą chwilą też słabłem. W początkowym przerażeniu Viss wypuściła miecz mojego ducha, bo wąż czy pchła nie mogą trzymać oręża. Teraz uświadomiła sobie swój błąd i starała się go odzyskać; lecz choć ją dusiłem i przygniatałem do areny, nie zapomniałem o śmiercionośnej klindze. Drugą ręką przyciskałem ją do zlodowaciałej areny, a lód obrastał ją, zamykając w twardym więzieniu. Viss, wrzeszcząc z wściekłości, uniosła nas z lodu na fontannie ognia i
pociągnęła mnie w powietrze za rękę, której nie zamierzałem oderwać od jej szyi. Wiedziała, że już nie pochwyci miecza mojego ducha. Nie puszczałem jej szyi, ale nie mogłem jej skręcić karku. Teraz miałem wolną drugą rękę, więc znów zacząłem robić mieczem. Viss nie miała miecza, lecz sparowała cios ramieniem pokrytym żelazem. Czasem sypały się iskry, czasem lała się krew. Przypomniałem sobie, czego mnie nauczyła podczas wielu naszych lekcji, i obróciłem to przeciwko niej. Ale dalej wątpiłem, czy to wystarczy. Potem znienacka opadliśmy na arenę. Lód stopił się pod żarem ognia Viss, ale
miecz ducha dalej tkwił w wyczarowanej lodowej pułapce. Obolały, uznałem, że ten upadek to nowa sztuczka Viss, aż ujrzałem jej aurą i poznałem prawdę. Była pokonana, jej chi wyczerpana, ciało udręczone, odebrano jej broń. Znów przybrała postać, w której zjawiła się na arenie, lecz młoda kobieta nie była już piękna, nawet w moich oczach. Skórę miała szarą ze zmęczenia, oczy nabiegnięte krwią i pełne bólu. Spojrzała na mnie tymi oczami, a jej pokaleczone usta powiedziały: — Zabij mnie, Kai Wrenie. Jeżeli mnie kiedykolwiek kochałeś, to mnie tu i
teraz zabij. Tuvoon nie żyje. Moje marzenia rozpadły się w proch. Nie dbam o życie. — A jeżeli odmówię? — Nie zabiję się sama. To wbrew mojej naturze. Skazałbyś mnie na życie, którego nie mogłabym znieść. Spojrzałem na tłum demonów kłębiący się za osłoną. Mnóstwo paskudnych min i takich myśli. Viss wszystkich znieważyła i zmanipulowała. Mogliby jej to wybaczyć, ale na domiar wszystkiego ich zawiodła. A tego nie wybaczą. —
Znajdą
się
inni,
którzy
z
przyjemnością zadadzą ci śmierć, jeśli ja tego nie zrobię. Viss o Przeraźliwym Języku spojrzała na tłum i splunęła z pogardą. Jej ślina była podbarwiona krwią. Każdy oddech sprawiał jej ból. — Oni? Czyżbyś wolał, żebym zginęła z ich rąk, choć mogłam z twoich? — Być może. — Przecież kochasz!
mówiłeś,
że
mnie
Była tak szczerze zaskoczona, że natychmiast przypomniałem sobie, iż Viss jest demonem — że jest zdolna do
nienawiści, lecz nie do miłości, a przynajmniej nie takiej, jak ją pojmują ludzie. Naprawdę wierzyła, że moje miłosne wyznania dały jej władzę nade mną, i starała się wykorzystać tę władzę, żeby skłonić mnie do spełnienia jej życzenia. Tym sposobem zwyciężyłaby nawet jako pokonana. Nie taka mała rzecz dla demonessy, którą stawiano pośród najniebezpieczniejszych członków naszej rasy. — Kochałem cię. — Więc oddaj mi tę ostatnią przysługę, Kai Wrenie. Zabij mnie! Przecież wszedłeś na arenę, żeby mnie zabić?
— Nie zostawiłaś mi wyboru, Viss. Gdybym się z tobą nie zmierzył, ścigałabyś mnie i ucierpieliby przez to niewinni. — A siebie niewinnego?
nie
uważasz
za
— Nie — odparłem z goryczą. — Byłem głupcem. Ty i Belcazzi wykorzystywaliście mnie, a ja byłem zbyt głupi, żeby to zauważyć. To, co się pojawiło w nabiegłych krwią oczach, nie było litością, choć było to najbardziej zbliżone do litości uczucie, jakiego może doznać demon. — Kai Wrenie, przecież zadbaliśmy o
to, żebyś się w tym nie połapał. Jak możesz siebie za to winić? — Winie się. I tyle. Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową — znów była nauczycielką, którą znałem i której ufałem. — Nie obwiniaj się, Kai Wrenie. Nie rób tego. Teraz jesteś już wolny od przymusu, który na ciebie nałożyliśmy. Zrób ze swoim życiem, co zechcesz. Przyjrzałem się jej bacznie, skinąłem głową, a potem uniosłem miecz i obciąłem jej głowę tak równym i czystym ciosem, jakiego sama mnie nauczyła. Viss wiedziała, bo nikt lepiej
od niej nie znał mojego stylu walki, lecz nie protestowała i nie broniła się. Zabiłem ją tak, jak o to prosiła — mój ostatni dar dla tej, którą szczerze i z niedemonią mocą kochałem.
15 Było po wszystkim. Viss o Przeraźliwym Języku leżała martwa u mych stóp. Poza osłoną tłum wiwatował na moją cześć, jak tłumy zawsze wiwatują na cześć zwycięzcy. W tych wrzaskach słyszałem strach, ambicję, zachłanność i może trochę ulgi, ale nie prawdziwą radość. Demony nie znają radości, tak jak nie wiedzą, co to miłość. Siedem Palców dawał mi znaki, żebym podszedł i skłonił się tłumowi.
Przypomniało mi się, jak ostatnim razem ktoś nalegał, żebym oddał tłumowi, co mu należne. Właśnie zabiłem Rabla–yu. Więc tą nalegającą osobą była Viss. Teraz nie było już nikogo, kto by mnie do czegoś takiego nakłonił. Spojrzałem na Siedem Palców i pokręciłem głową. Potem zniknąłem. Pojawiłem się wewnątrz błękitnej flaszy, która była moją siedzibą. W Królestwie Demonów wieczór prędko zmieniał się w noc, lecz tu słońce stało wysoko, panowało nieustanne południe. Trwała odbudowa. Było niebo ponad głową, w oddali szumiały fale. Goiły się rany, jakie roślinność otrzymała w
walkach. Wyczułem, jak w mgnieniu oka pojawiają się zachwyceni niewidzialni słudzy, żeby mnie powitać. Mój pałac dalej był w ruinie i Lung Shan nie mieszkał już pod górami, które stworzyłem na wzór taoistycznego malowidła. Nie było już moich ogrów i zwiewnych eterycznych wróżek, podobnie jak zniknęły niemal wszystkie inne żywe istoty tego samoregulującego się ekosystemu. Czekało mnie mnóstwo pracy, lecz mój namysł, od czego by tu zacząć, przerwało straszliwe wycie dobiegające spomiędzy przesłoniętych mgłą szczytów. Dwa głębokie głosy i chór
bardziej piskliwych. Spojrzałem w tamtą stronę i uśmiechnąłem się. Przez chmury przedzierał się błysk nefrytowej zieleni i drugi, cynobrowego pomarańczu. Za nimi, jak iskry ciągnące za meteorem, sunęły mniejsze plamki będące mieszaniną zieleni i oranżu. Psy fu wracały do domu i serce we mnie urosło. Ruszyłem przez pola, żeby je powitać, i spotkaliśmy się pośród nagle rozkwitłych jasnych kwiatów. — Witajcie — powiedziałem, pochylając się, żeby poklepać Fluffinellę, która wsparła zabłocone łapki na mojej nodze.
— Dziękuję, lordzie Kai — odparł Shiriki. — Możemy znów zamieszkać w starej jaskini Lung Shana? — I w starej, i w nowej — rzekłem. — Oddziały Viss zabiły Lung Shana. Chamballa spojrzała na mnie oczami, które macierzyństwo uczyniło aż nazbyt mądrymi. — Przecież na pewno zamierzasz znów obudzić górskie i wodne smoki, lordzie Kai! — Jeszcze o tym nie myślałem — odparłem nie całkiem zgodnie z prawdą, bo prosiłem służących, żeby zachowali kości Lung Shana. Zwyczajnie wątpiłem,
czy te nowe zdołają zastąpić starych przyjaciół. — A uważasz, że powinienem? — Musisz to zrobić! — oburzyła się. — Feng shui flaszy nie może się dobrze rozwijać bez smoków. — To prawda — rzekłem rozbawiony. — Rozmawiałaś z Plum? — Trochę — powiedziała — ale psy fu pojmują feng shui. — Ciekaw rozumiecie?
jestem,
co
jeszcze
— Nigdy nie pytałeś — zaśmiała się Chamballa. — I nigdy ci nie powiem.
Musisz się obserwacji.
tego
dowiedzieć
z
— Ach tak. — Wiedziałem, że proponowała łamigłówkę, żeby obudzić we mnie ducha, którego wydarzenia tego dnia uczyniły zadziwiająco oschłym i obojętnym. — Powinieneś się odświeżyć, lordzie Kai — odezwał się Shiriki — i przygotować na przyjęcie gości. — Gości? — spytałem z niejakim oburzeniem. — Nikogo nie zapraszałem. Kto ma przyjść? — Ba Wa i Wong Pang… — zaczęła Fluffinella.
— I Plum, i Li Piao — przerwał jej inny szczeniak. — I Siedem Palców, Zwiewny Księżycowy Promyk, Ten z Wież Blasku, Łazik… Chór szczenięcych warknięć umilkł, złociste ślepki spojrzały w złociste ślepki; szczeniaki sprawdzały, czy nikogo nie pominęły. — To już wszyscy — stwierdziła Fluffinella. — I aż nadto! — burknąłem ostro. — Zwłaszcza że nikogo nie zapraszałem. — Chcieli z tobą porozmawiać —
wyjaśniła Chamballa — i opowiedzieć ci o następstwach walki. — Są sprawy wymagające rozwiązania — podjął Shiriki. — Na przykład, co zrobić z Devorem i jego ludzkimi koleżkami i czy oddać ukradzioną broń do Arsenału Wytchnienia. — Niech inni decydują! — warknąłem. — Ja już swoje zrobiłem. Chamballa znów obrzuciła mnie tym swoim aż nadto mądrym spojrzeniem. — Jeśli nie raczysz porozmawiać z przyjaciółmi, to mogą odwiedzić naszą rodzinę.
Stłumiłem protest. Powiedziałem psom fu, żeby czuły się w mojej flaszy jak w domu. Nie mogłem przecież ofiarować im stałej gościny, a potem zabronić przyjmowania gości. Nieco rozeźlony pogodziłem się z tym, co nieuniknione. — Wykąp się, lordzie Kai — poradziła mi Chamballa. — Poczujesz się bardziej cywilizowany, kiedy zmyjesz krew i kiedy rany zaczną się goić. Przystałem na to, naburmuszony, i ruszyłem na brzeg morza, gdzie była przycumowana moja żaglówka. Słudzy, nie proszeni, przynieśli mydło, ręczniki i
odzież wydobyte spod ruin. Odnaleźli nawet mój kapelusz z czerwonym piórkiem, który cudownie ocalał. Umyłem się i wykorzystałem chi do wygojenia ran, tak że pozostały jedynie te od miecza ducha. Muszą się zagoić w swoim czasie. Kiedy już byłem czysty i miałem na sobie barwne szaty, poczułem się podniesiony na duchu. Stwierdziłem, że cieszę się z przybycia gości. Kiedy przybyli, przyjąłem ich na plaży. Nie miałem jedwabnych poduch ani wspaniałych dywanów, lecz piasek był nieskazitelnie biały, a kępy bambusów dawały cień. Nie musiałem się martwić o poczęstunek, bo Ten i
Siedem Palców przynieśli tyle wszystkiego, że wystarczyło nawet dla zachłannych szczeniąt fu. Chwilowe zakłopotanie — całkiem zrozumiałe, zważywszy na to, co zrobiłem jakąś godzinę wcześniej — przerwał Wong Pang, który pomknął plażą, ścigając własny cień w morskiej pianie. Szczeniaczki fu ruszyły za nim, a my przyglądaliśmy się im z gojącym duszę śmiechem. — Ba Wa, czy Wong Pang wróci kiedyś do dawnej postaci? — zapytałem. — Chyba nie, szefie — odparł zapytany, częstując się ryżowymi
kulkami. — Lubi być psem albo jest za głupi, żeby się znów przemienić. — A po co miałby się przemieniać? — odezwała się Plum. — Jeżeli zechce, może zostać u mnie. Może i jest głupim demonem, ale za to jest sprytnym psem. — Spytaj go. — Ba Wa wyszczerzył w uśmiechu ostre zęby. — Założę się, że z tobą pójdzie. Li Piao, siedząc na piachu ze skrzyżowanymi nogami, zrobił z cienkich kawałków bambusa i opakowań potraw latawiec w kształcie rombu. Zauważyłem z rozbawieniem, że ostrożnie ustawił w piachu smoczą czarę i nakarmił rezydującego w niej ducha.
— Masz jakąś linkę, Kai Wrenie? — zapytał. — Zbyt długo nie puszczałem latawców. Już zacząłem z żalem potrząsać głową na „nie”, kiedy Siedem Palców sięgnął do kieszeni i wyjął kulę cienkiego szpagatu. — Proszę. — Podał ją starcowi, a potem rzekł do mnie dziwnie ochrypłym głosem: — Czy mógłbym pomówić z tobą na osobności, Lordzie Demonie. — Oczywiście — odparłem. — Możemy się przespacerować w głąb lądu. Ruszyliśmy,
a
Siedem
Palców
milczał, dopóki nie ucichły w oddali nawet warknięcia szczeniąt fu. — Lordzie Demonie — zaczął oficjalnie — czy przypominasz sobie, jak kiedyś napomknąłem, że gdybyś zechciał, to moja córka zostanie twoją żoną? Przypomniałem sobie, co mówił podczas kolacji na Konwentyklu, i przytaknąłem. — Tak. Ona również wydawała się tym zainteresowana. — Ja… — Zwalisty, trójoki płatnerz przygryzł dolną wargę, bardziej przypominając zdenerwowanego
chłopca niż potężnego demona. — Muszę, z żalem wyjaśnić, że jest już nieosiągalna. — O? — Spojrzałem nań znacząco, zdumiony ulgą, jaką poczułem. — Zaaranżowałeś inne małżeństwo? — Właściwie to ona je zaaranżowała, bez mojej zgody, choć dobrze wie, co na ten temat myślę. — Demony to nie dawni Chińczycy — rzekłem — a Zwiewny Księżycowy Promyk ma swoje prawa. Jesteś nieprzychylny demonowi, którego wybrała? — Nie — odparł szczerze. — Nie
jestem. To potężny demon, z jednego z najlepszych rodów. Chce wyjść za Łazika. — Jego ród istotnie jest dobry — przyznałem. — A Ten się zgadza? — Tak. — Dlaczego zmieniła zamiary? — spytałem. — Czy dlatego, że nigdy się jej nie oświadczyłem, a Łazik tak? — Po części. A poza tym… — I Siedem Palców znów przygryzł wargę. — A poza tym twierdzi, że jesteś zbyt ludzki jak na jej gust. — Zbyt ludzki???
— Tak. — Chodzi o uczucia w ludzkim stylu? — Szczególnie miłość. Zwiewny Księżycowy Promyk uważa to za słabość. — Ach. Bo pewnie tak jest, przypuszczam. Ona oczywiście nie kocha Łazika. — Nie! — Ale chce z nim zawrzeć kontrakt. — Tak. Lubi jego towarzystwo, odwagę, poglądy. Uważa też, że jego upodobanie do podróży da jej pierwsze
miejsce w ich domu. U mnie była tą drugą, więc myślę, że chętnie poszerzy swoje terytorium. — Czyli to dobry wybór. — Nie będziesz mnie skarżył o zerwanie kontraktu? — Nigdy żadnego nie zawarliśmy — powiedziałem — ledwie w ogólnych zarysach omówiliśmy taką możliwość. Złożę im jak najlepsze życzenia. Może chcieliby dostać w prezencie flaszę. Teraz mam ich mnóstwo. — Na pewno. Będą zaszczyceni takim darem.
— Obawiam się, że to będzie coś w rodzaju długoterminowej pożyczki. Nigdy więcej nie sprzedam żadnej flaszy. Viss dała mi dobrą nauczkę. Teraz będę je wszystkie miał na oku. — Na pewno to zrozumieją. — Znakomicie. Możemy już wrócić do tamtych? — Wracajmy. Kiedy wróciliśmy, Siedem Palców przeprosił towarzystwo i poszedł do Zwiewnego Księżycowego Promyka i Łazika, którzy wybrali się na spacer pod falami. Li Piao i Ten z Wież Blasku puszczali na plaży latawiec. Psy hasały
w dalszej części wybrzeża. Została tylko Plum. Siedziała, zapatrzona na morze, a kapelusik tkwił obok niej na piasku; ale chociaż tak zaabsorbowana, od razu wiedziała, kiedy podszedłem. — Jak się czujesz? — spytała. — Znakomicie. No, ale co to był za dzień! — Słyszałeś już o Łaziku Zwiewnym Księżycowym Promyku? — Tak. — I?
i
— I uważam, że to wspaniale. Pasują do siebie. — Nie czujesz się urażony? — Ooo, może odrobinkę urazili moją dumę. Nie tak łatwo się pogodzić z faktem, że demonessa, która cię uwielbiała i ubóstwiała, chce teraz wyjść za innego. Ale i tak myślę, że to dobry wybór. Ma rację co do mnie. — Co do ciebie? — Stałem się zbyt ludzki. Plum popatrzyła na mnie i ujrzała stwora wysokości ośmiu stóp, z ciemnoniebieską skórą, szponami,
pazurami i kłami. Zaczęła się śmiać. — Ty! — Potem się uspokoiła. — Może Zwiewny Księżycowy Promyk ma rację. Wygląd nie świadczy o osobowości. Powinnam to wiedzieć. Moi klienci wolą, żebym się ubierała trochę ekscentrycznie. Uspokaja ich mój cylinderek, moja fryzura, mój strój. Nie jest ważne, że mogłabym analizować feng shui w ich posiadłości, odziana w szorty i koszulkę. — Więc może lepiej byś się czuła, gdybym tak wyglądał? — I przybrałem ludzką postać, z której najczęściej korzystałem. — Teraz łatwiej myśleć o tobie jako o
kimś „ludzkim”. Siedzieliśmy przez jakiś czas, obserwując mewy i brodźce. — Mogę cię o coś spytać, Plum? — Zastrzegam sobie prawo odmowy udzielenia odpowiedzi. — Mogę cię wynająć, żebyś się zajęła tutejszym feng shui? Sprawiała wrażenie urażonej. — Nie musisz mnie najmować! Poczytam to sobie za zaszczyt! — Tak czy owak, wynajmę cię. Odzyskałem swoje flasze i mam co wydawać.
— Też prawda. — Powiedz, czy widzisz jeszcze we mnie człowieka? — zapytałem po chwili. — Zastanawiam się, czy utraciłem zdolność wyrażania uczuć, kiedy urok został złamany. Przyjrzała mi się badawczo. — Jak się czułeś, kiedy zabiłeś Viss? — Okropnie — odparłem szczerze — chociaż należało to zrobić. — Viss prosiła, żebyś ją zabił. Słyszałam ją. — Tak.
— Dlatego to zrobiłeś? — Tak. — Bo kiedyś ją kochałeś? — Tak. — Czy na końcu jej nienawidziłeś? — Nie. — Nawet po tym wszystkim, co ci zrobiła? — Nawet. Nienawidziłem niektórych z jej uczynków. Ogromnie przeżyłem śmierć Olivera O’Keefe’a i mieszkańców mojej flaszy, lecz nie
sądzę, bym nienawidził Viss. Plum obróciła się ku mnie. — Więc kochasz po ludzku, ale i nie jesteś ludzki, skoro nie skłoniła cię do znienawidzenia jej. Ja bym ją znienawidziła, gdyby zrobiła mi to, co tobie. — Ale jestem choć trochę ludzki? — pytałem natarczywie. — Tak. — Na tyle ludzki, żebyś zgodziła się za mnie wyjść? Szeroko otwarła oczy, zdumiona i
niedowierzająca. — Nie mówisz poważnie! Słyszałam, co demony mówią o ludziach. Nie jestem jedną z was. — Ja też już nie. Dalej nie odpowiadała, więc gadałem, tłumacząc samego siebie i sobie, i jej. — Przez ostatnie tysiąc lat doznawałem uczuć, których demony zwykle nie odczuwają. Najbliższymi moimi przyjaciółmi w ostatnich wiekach byli ludzie: Ollie i twój dziadek. Byłem samotny. Teraz wiem, że nie byłbym szczęśliwy z demonessą. Mógłbym ją
kochać, ale ona nigdy by mnie nie pokochała. Ciche „och” Plum, ale nic ponadto. — Więc proszę cię o rękę. Jesteś outsiderką w ludzkim świecie, przez swoje magiczne uzdolnienia, podobnie jak moje uczucia oddzielają mnie od demonów. — Ależ w ciągu ledwie kilku lat zestarzeję się i umrę, a ty będziesz na to patrzeć. — Proponowałem Li Brzoskwinię Nieśmiertelności. — Co takiego?!
Piao
— Odmówił, powiedział, że chce zakończyć życie jako człowiek, dojść do kresu starości. — Jakbym słyszała, jak to mówi — powiedziała, patrząc na szybujący latawiec, czerwono — białą kropkę na błękicie nieba. — Taki właśnie jest. Popatrz, jak puszcza latawiec, choć ma tyle magicznej mocy, że sam mógłby latać. — Nie musisz podejmować takiej samej decyzji jak on, Plum. Nie tracę nadziei, że pewnego dnia przekonam Li Piao, żeby zmienił zdanie. Przez ostatnie tygodnie przeżył wiele dziwnych rzeczy. Może to zmieni jego punkt widzenia.
— Może. Długo siedzieliśmy w milczeniu, słuchając krzyków ptaków i poszczekiwania psów. — Kochasz mnie, Kai Wrenie? — spytała po jakimś czasie. W odpowiedzi dotknąłem jej twarzy i odwróciłem ją tak, by móc patrzeć w głębokie piwne oczy. W mojej duszy miłość dalej była splątana z odkryciem, że to uczucie czyni słabym i podatnym na ciosy. Czy mogę się wydać w ręce tej ludzkiej czarodziejce? Patrzyłem na nią i przeglądałem w myślach sceny świadczące o jej odwadze, niezawodności, cierpliwości, poczuciu
humoru. — Chyba mógłbym. I co z nami? — To możliwe — odparła z uśmiechem. — Choć nigdy się tego nie spodziewałam. Muszę się przyzwyczaić do tej myśli. — Rozumiem — powiedziałem i zachmurzyłem się. — Widzę, że nie zamierzasz rzucić mi się w ramiona, łkając z wdzięczności, że się oświadczyłem. — Przykro mi. A może byśmy się zaczęli umawiać? — zaproponowała. — Powinniśmy się najpierw lepiej poznać. Nieśmiertelność to hojny dar. Nie
możesz go ofiarowywać.
tak
niefrasobliwie
— Bo nie ofiarowuję niefrasobliwie! — No to — poklepała mnie uspokajająco po nodze — spójrzmy na to z mojego punktu widzenia. Nie chcę podjąć niewłaściwej decyzji. Zrobiłeś mi dwie niesamowite propozycje, nieśmiertelność i… Czy to się łączy z młodością i zdrowiem? — Oczywiście — zapewniłem ją. — Nie jak w wypadku Titonosa. — I małżeństwo — dokończyła. — Dwie zaskakujące, zdumiewające, nieprawdopodobne propozycje. Pozwól
mi się zastanowić. — O, moja urażona dumo! — wykrzyknąłem teatralnie. — Widać taka moja dola: być pogardliwie odtrącanym przez piękne kobiety! — Wcale cię nie odrzucam z pogardą — rzekła poirytowana. — Po prostu się zastanawiam. — Wiem — zaśmiałem się i ośmieliłem wziąć ją w ramiona. — Wiem. Czy sobotniego wieczoru mogę ci zafundować pizzę? Tony jest na zmianie w Pizza Heaven. — Jasne — odparła, opierając głowę na moim ramieniu.
— I odwiedzilibyśmy mędrców mieszkających w innych flaszach. Niepokoiłem się o nich. — Muszę zajrzeć w terminarz — powiedziała — ale to byłoby przyjemne. Objąłem ją mocniej, rozmyślając o innych rzeczach, które moglibyśmy robić, o innych cudach, które moglibyśmy odkryć. Wiedziałem, że najchętniej nigdy bym jej nie wypuścił z objęć, nie pozwolił odejść. A jednocześnie wiedziałem, że nigdy nie będę jej zatrzymywać wbrew jej woli, bo taka jest tajemnica miłości.