Jonathanowi
Podziękowania
Chcę podziękować Johnowi Masseyowi za to, że towarzyszył mi w tej podróży. Wdzięczna jestem również Beth Kapusta, mojej pierwszej i najlepszej czytelniczce. Psychoterapeutkom Diane Scally i Elly Roselle dziękuję za to, że zawsze dzielą się ze mną wiedzą i cennymi obserwacjami, a Margaret Dragu za przybliżenie mi świata nocnych klubów. Bruce’owi Baileyowi jestem wdzięczna za gościnność. Za wytrwałe badania terenowe dziękuję Lisie Harrison, Chelsea Nash-Wolfe, Barb Webb, Steve’owi Reinke’owi i Philipowi von Zweckowi. Szczególne podziękowania należą się moim agentkom Samancie Haywood i Kimberly Witherspoon oraz Williamowi Callahanowi. Jestem wdzięczna również redaktorkom Tarze Singh, Adrienne Kerr i Marion Donaldson oraz adiustatorce Sheili Moody. Na zakończenie chciałabym podziękować Karyn Marcus za redakcję, dzięki której wszystko się zmieniło.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ONA I ON
1
ONA
Jest początek września. Jodi Brett jest w kuchni, gotuje kolację. Dzięki temu, że mieszkanie ma otwarty plan, Jodi może patrzeć przez wychodzące na wschód okna salonu, skąd roztacza się widok na jezioro i niebo skąpane w wieczornej granatowej poświacie. Ma wrażenie, że horyzont, cienka ciemniejsza linia, jest w zasięgu ręki, że niemal może go dotknąć. Jodi lubi ten widnokrąg, ma poczucie, że coś ją otacza. Właśnie to wrażenie ograniczenia jest dla niej największą zaletą mieszkania tu, w gnieździe na dwudziestym siódmym piętrze. Jodi, czterdziestopięciolatka, nadal uważa się za młodą kobietę. Nie patrzy w przyszłość, tylko żyje chwilą, skupia się na codzienności. Zakłada, choć nigdy tego nie przemyślała, że sprawy już zawsze będą biegły swoim niedoskonałym, ale zupełnie znośnym trybem. Innymi słowy, jest całkowicie nieświadoma, że jej życie sięgnęło teraz zenitu, że jej młodzieńcza odporność – którą w ciągu dwudziestoletniego małżeństwa z Toddem Gilbertem stopniowo traciła – jest już niemal u kresu, zaś jej poglądy na temat tego, kim jest i jak powinna się zachowywać, są znacznie mniej
stabilne, niż sądzi, zważywszy na to, że kilka krótkich miesięcy wystarczy, by zrobić z niej morderczynię. Gdyby ktoś jej to powiedział, nie uwierzyłaby. Morderstwo jest dla niej słowem niemal nieznanym, pustym pojęciem, tematem w wiadomościach dotyczących obcych ludzi, których nigdy nie spotka. Przemoc domowa wydaje się jej szczególnie nieprawdopodobna, nie pojmuje, jak drobne utarczki mogą przybrać takie rozmiary. Pomijając nawet jej własne opanowanie, są jeszcze inne powody tego niezrozumienia – nie jest idealistką, wierzy, że trzeba spokojnie przyjmować i dobro, i zło, które nas spotyka, nie jest skora do kłótni i niełatwo ją rozzłościć. Pies, golden retriever o jedwabistej jasnej sierści, siedzi przy jej stopach, kiedy Jodi kroi warzywa. Od czasu do czasu rzuca mu kawałek surowej marchewki, który on łapie do pyska i radośnie miażdży trzonowcami. Rzucanie jarzyn to ich stały przedkolacyjny rytuał, zwyczaj praktykowany, odkąd Jodi przyniosła do domu grubiutkiego szczeniaka. Chciała w ten sposób odwrócić uwagę Todda od pragnienia posiadania potomstwa, które zaczął odczuwać, chyba dość niespodziewanie, kiedy przekroczył czterdziestkę. Nazwała psa Freud, ciesząc się na myśl, że będzie mogła nabijać się z Sigmunda, mizogina, którego na studiach musiała traktować poważnie. Freud puszcza bąki, Freud je śmieci, Freud goni za swoim ogonem. Pies ma bardzo łagodne usposobienie i nie
przeszkadza mu, że się z niego żartuje. Jodi całkowicie angażuje się w obieranie warzyw i siekanie ziół. Lubi intensywność gotowania – buzowanie gazowego palnika, tykający minutnik, natychmiastowe rezultaty. Jest świadoma ciszy panującej w pozostałej części mieszkania, wie, że wszystko pospiesznie zmierza do momentu, kiedy usłyszy chrobot klucza w zamku i nastanie chwila, na którą czeka z przyjemnością. Gotowanie dla Todda nadal uważa za coś wyjątkowego, ciągle zadziwia ją łut szczęścia, który sprawił, że Todd pojawił się w jej życiu, kwestia niefortunnego przypadku, który nie wróżył dobrze dalszej znajomości, a już na pewno nie zapowiadał pysznych, przygotowywanych z miłością posiłków. Wszystko zaczęło się pewnego deszczowego wiosennego poranka. Jodi, zaabsorbowana studiowaniem psychologii i nocnym kelnerowaniem, przepracowana i wyczerpana, właśnie się przeprowadzała. Jechała State Street wynajętym vanem z całym swoim dobytkiem i zamierzała akurat zmienić pas z lewego na prawy. Być może się obejrzała, ale możliwe, że tego nie zrobiła. Nie czuła się pewnie za kierownicą vana, nie przywykła do dużych samochodów, a na domiar złego miała zaparowane szyby i przegapiła skręt na poprzednich światłach. Zważywszy na to wszystko, mogła być rozkojarzona – później dużo o tym dyskutowali. Kiedy uderzył w jej drzwi od strony kierowcy
i wepchnął ją prosto na kolumnę samochodów, rozległo się ogólne trąbienie i pisk hamulców i – zanim zdołała się pozbierać, nim się zorientowała, że van się zatrzymał a jej nic nie jest – on już stał przed jej zamkniętą szybą i wrzeszczał. – Ty głupia babo! Co ty, do cholery, wyprawiasz? Odbiło ci? Gdzie ty się uczyłaś jeździć? Tacy jak ty nie powinni siadać za kółkiem! Wysiądziesz w końcu, czy będziesz dalej siedzieć w aucie jak debilka? Wygłoszona tamtego deszczowego dnia tyrada nie stawiała go w dobrym świetle, ale człowiek tuż po stłuczce ma prawo być wściekły, nawet jeśli doszło do niej z jego winy, a przecież w tym wypadku tak nie było. Kiedy więc kilka dni później zadzwonił, żeby zaprosić Jodi na kolację, łaskawie się zgodziła. Zabrał ją do Greektown, gdzie zjedli souvlaki z jagnięciny, popijając je zimną retsiną. W restauracji panował tłok, stoliki stały jeden obok drugiego, a wnętrze było jasno oświetlone. Próbowali przekrzyczeć gwar i śmiali się, kiedy nie mogli się usłyszeć. Rozmowa, którą zdołali przeprowadzić, ograniczała się do zdawkowych zdań, takich jak: „Jedzenie jest smaczne… Podoba mi się tu… Miałam zaparowane szyby… Gdyby do tego nie doszło, nigdy bym cię nie spotkał”. Jodi była na niewielu randkach z prawdziwego zdarzenia. Koledzy ze studiów zabierali ją na pizzę i piwo, a płacąc, zawsze
odliczali dokładną kwotę. Umawiali się z nią w restauracji, przychodzili niechlujni i nieogoleni, nadal w tych samych ubraniach co na zajęciach. Todd natomiast włożył czystą koszulę, przyjechał po nią pod dom i razem dotarli na miejsce. Potem troszczył się o nią, dolewając jej wina i pytając, czy jej wygodnie. Jodi siedziała naprzeciwko niego i podobało jej się to, co widzi – swoboda, z jaką zajmował przestrzeń, i wrażenie, że to on tu dowodzi. Z uznaniem patrzyła, jak po domowemu wyciera nóż o chleb i jak kładzie kartę kredytową koło rachunku, nawet na niego nie zerknąwszy. Kiedy wrócili do jego ciężarówki, zawiózł ją do Bucktown, do dziewiętnastowiecznej kamienicy, którą z czynszówki przebudowywał z powrotem na dom jednorodzinny. Prowadząc Jodi przez gruzy, delikatnie podtrzymywał ją za łokieć. – Ostrożnie, patrz pod nogi. Budynek był neogotycką ruderą z rozpadającymi się murami, złuszczoną farbą i wąskimi oknami. Dach miał ostre spady, co nadawało kamienicy groźnej strzelistości – była tandetną aberracją przy ulicy, wzdłuż której stały tylko odnowione solidne konstrukcje. Na ganek nie prowadziły schody, tylko drabina, a na podłodze w holu leżał przewrócony na bok olbrzymi żyrandol. Salon, przypominające kryptę pomieszczenie z nieprawdopodobnie wysokim sufitem, był pełen gruzu i zwisających drutów. – Tu była ściana – powiedział, pokazując coś ręką. – Jeszcze
widać ślady. Jodi spojrzała na podłogę, gdzie brakowało desek. – Przy podziale na mieszkania czynszowe wybudowano dużo ścian działowych. Przywróciliśmy pierwotny plan budynku. Teraz już naprawdę widać, jak to będzie wyglądało. Jej trudno było to sobie wyobrazić, a brak elektryczności i to, że wnętrze oświetlało tylko blade światło ulicznych latarni, wcale jej nie pomagały. On zapalił świeczkę, nakapał trochę wosku na spodeczek i mocno ją przytwierdził. Zależało mu na tym, żeby oprowadzić Jodi po budynku, więc chodzili ze świecą po pustych pokojach – przyszłej kuchni, dawno zaginionym saloniku, prowizorycznych pomieszczeniach obdartych z tynku. Na piętrze pozostało więcej śladów po czynszówce – drzwi do pokojów zamykane na haczyk, ściany pomalowane na nietypowe kolory. Było tam mocno czuć stęchlizną, a skrzypiące pod stopami stare deski i przypominające duchy cienie, które w chwiejnym blasku świecy Todd i Jodi rzucali na ściany i sufit, przydawały miejscu tajemniczej atmosfery. – To nie jest renowacja – stwierdził. – Wszystko będzie zmienione i zmodernizowane. Dębowe podłogi, masywne drzwi, podwójne szyby… To będzie coś, czego wszyscy chcą, stary dom z osobowością, ale solidny i z najnowocześniejszymi udogodnieniami.
Powiedział, że zabrał się do tego bez żadnej pomocy, potrzebne umiejętności zdobywając po drodze. Wybrał to zamiast studiów, pożyczył pieniądze i żył dzięki kredytom i optymizmowi. Przekonała się, jak bardzo jest zdeterminowany, kiedy w jednym z pokojów zobaczyła zwinięty śpiwór, a w łazience maszynkę i piankę do golenia. – No i co sądzisz? – zapytał, kiedy zeszli z powrotem na dół. – Chciałabym zobaczyć ten dom, kiedy będzie gotowy – odparła. Roześmiał się. – Myślisz, że zwariowałem. – Plan jest ambitny – przyznała. – Będziesz pod wrażeniem – powiedział. Zanim Jodi usłyszy kroki Todda, jezioro i niebo rozpłynęły się już w jedwabistym zmierzchu. Gasi górną lampę, zostawia tylko boczne kinkiety, żeby grały symfonię łagodnego blasku. Następnie zdejmuje fartuch i zwilża językiem palce, by przygładzić włosy na skroniach – jest to gest wyczekiwania, Jodi przez cały czas wsłuchuje się w jego krzątaninę w przedpokoju. On wita się z psem, odwiesza marynarkę, zawartość kieszeni wykłada na misę z brązu, która leży na stoliku. Na chwilę zapada cisza, podczas której przegląda pocztę. Ona układa na półmisku wędzonego pstrąga,
a wokół niego wachlarz krakersów. Todd jest postawnym mężczyzną, ma włosy w kolorze piasku, szarawoniebieskie oczy i jest pełen niezwykłego wigoru. Kiedy Todd Gilbert wchodzi do pokoju, wszyscy się budzą. Właśnie to by powiedziała, gdyby ktoś zapytał ją, co najbardziej w nim lubi. I jeszcze to, że zawsze, kiedy tylko chce, potrafi ją rozśmieszyć, oraz to, że, w przeciwieństwie do większości znanych jej mężczyzn, umie robić wiele rzeczy równocześnie, tak że nawet gdy rozmawia przez telefon, potrafi zapiąć jej naszyjnik albo pokazać, jak działa dwufazowy korkociąg kelnerski. Muska jej czoło ustami, omija ją i sięga do szafki po kieliszki koktajlowe. – Wygląda smakowicie. Co to? – pyta, patrząc na rumianą pieczeń w cieście, która po wyjęciu z piekarnika studzi się na brytfance. – Wołowina Wellington. Już ją kiedyś jedliśmy, pamiętasz? Smakowała ci. Jego zadaniem jest zrobienie martini. Mieszając marynatę do warzyw, Jodi słyszy brzęk kostek lodu i czuje ostry zapach przekrawanej przez niego cytryny. On wpada na nią, strąca przedmioty, wchodzi jej pod nogi, ale ona lubi mieć go blisko, jego masywne ciało dodaje jej otuchy. Wdycha zapach jego dnia, przyciąga ją bijące od niego ciepło. Todd ma zawsze ciepłe ręce, co
dla kogoś, komu nieustannie jest zimno, ma niemal podstawowe znaczenie. Postawiwszy martini na ladzie tuż przed nią, zabiera swój kieliszek i pstrąga do salonu, gdzie siada z nogami do góry i otwiera gazetę, którą Jodi zostawiła mu na stoliku, starannie złożoną. Ona wkłada zielone fasolki i małe marchewki do osobnych pojemników parowaru i upija pierwszy łyk martini. Sprawia jej przyjemność to, jak wódka natychmiast przenika do jej krwiobiegu i rozchodzi się po całym ciele. On rzuca z sofy komentarze na temat wydarzeń kończącego się dnia – następnej olimpiady, wzrostu stóp procentowych, zapowiadanego deszczu. Po pochłonięciu większości pstrąga i dopiciu martini wstaje i otwiera butelkę wina, podczas gdy ona kroi wołowinę w grube plastry. Potem siadają z talerzami przy stole, skąd oboje mogą podziwiać połyskujące niebo. – Jak ci minął dzień? – pyta Todd, nabijając jedzenie na widelec. – Miałam sesję z Bergman – odpowiada. – Z Bergman. No i co powiedziała? – Pochłania wołowinę w pełnym skupieniu, a mówiąc, nie podnosi oczu znad talerza. – Przypomniała mi, że odkąd nakręciła reklamę budyniu, upłynęły już trzy lata. Myślę, że chciała zrzucić na mnie część winy. On zna jej klientów pod pseudonimami, które ona im nadaje. Ponieważ przychodzą, kiedy jest w pracy, nigdy żadnego nie spotkał, ale ona informuje go na bieżąco, tak że w pewnym sensie
jest z nimi wszystkimi bardzo blisko. Ona nie widzi w tym nic niestosownego, pod warunkiem że ich prawdziwe nazwiska pozostaną tajemnicą. Bergman to pseudonim bezrobotnej aktorki, której ostatnia rola, sławetna reklama budyniu, jest już odległym wspomnieniem. – A więc teraz to twoja wina – mówi. – Ona rozumie, że to jej desperacja odstręcza ludzi, i chce wiedzieć, czemu jej nie pomogłam. Pracujemy nad tym od tygodni. – Nie wiem, jak ty to znosisz. – Zrozumiałbyś, gdybyś ją zobaczył. Ona jest przebojowa, umie walczyć o swoje. Nigdy się nie poddaje i w końcu jej los na pewno się odmieni. – Ja nie miałbym cierpliwości. – Miałbyś, gdyby ci na nich zależało. Wiesz, że klienci są dla mnie jak dzieci. On pochmurnieje, a ona zdaje sobie sprawę, że wzmianka o przybranych dzieciach przypomniała mu o braku własnych. Wracając do Bergman, mówi: – Mimo wszystko się o nią martwię. To jeden z tych przypadków, kiedy ona w siebie nie uwierzy, dopóki ktoś jej nie zatrudni, a nikt tego nie zrobi, bo w siebie nie wierzy. Sęk w tym, że nie wiem, czy jej pomagam. Czasem myślę, że powinnam się zwolnić ze stanowiska jej terapeutki.
– No to czemu tego nie zrobisz? Skoro i tak nie ma postępów. – Cóż, jakieś tam są. Przynajmniej już zrozumiała, że sama sobie to robi. – Pyszna ta wołowina – mówi. – Jak ci się udało włożyć mięso do ciasta? Tak samo jak statek do butelki, myśli, ale wie, że on pyta poważnie. Jak na człowieka, który potrafi wznosić ściany i zalewać fundamenty, Toddowi zupełnie brak wyobraźni, kiedy chodzi o gotowanie. – Jest nim opakowane – wyjaśnia. – Jak rura pianką izolacyjną. On jednak wpatruje się tylko przed siebie i jej słowa chyba do niego nie docierają. Zawsze miał skłonności do zamyślania się, ale Jodi ma wrażenie, że ostatnio zdarza mu się to coraz częściej. Jest tutaj i nagle w jednej chwili go nie ma, porywa go potok myśli, zalewają go domysły lub zmartwienia, kto wie? Równie dobrze może liczyć od setki wstecz albo recytować w głowie listę prezydentów. Przynajmniej teraz nie musi się martwić jego nastrojem. Od pewnego czasu jest znacznie weselszy, bardziej przypomina dawnego Todda, do tego stopnia, że Jodi zaczyna uważać, że jego depresja to już przeszłość. Był czas, kiedy obawiała się, że choroba może być chroniczna. Cierpiał na nią bardzo długo i nawet Freud nie był w stanie go rozweselić. Jako szczeniak ze swoimi psotami był
lepszy niż dworski błazen. Chociaż na przyjęciach Todd umiał wziąć się w garść – dbał, żeby alkohol lał się strumieniami, zachowywał się serdecznie, sprawiał, że ludzie czuli się dobrze. Kobiety za nim przepadają, bo jest pomysłowy i nie szczędzi komplementów. „Rosalie, znów piłaś ze źródła młodości”, „Deidre, wyglądasz tak apetycznie, że mógłbym cię zjeść”. Z podobną życzliwością traktuje mężczyzn, pozwala im mówić o sobie i nie stara się z nimi rywalizować. Umie też rozśmieszać ludzi swoim darem naśladowania: udaje hinduskiego naturopatę („Za dużo napięcia… musisz pracować powoli, powoli”) albo mechanika z Jamajki („Auto potrzeba trzy nowy opon… Podnieść pan maska”). Zdecydowanie lepiej się teraz miewa, jest bardziej ożywiony, skory do śmiechu, nawet gdy są sami, spokojniejszy, bardziej zrelaksowany, mniej zmartwiony. Przypomina siebie z dawnych lat, takiego, jaki był na początku, chociaż minęły już czasy, kiedy siedzieli nago w łóżku i czytali gazetę, oglądali mecz i jedli płatki z jednej miski, nie zważając, że karton z mlekiem chwieje się na krawędzi zagłówka, a cukier wysypuje z torebki na pościel. Wtedy cieszyli się swobodą, bo prawie w ogóle się nie znali, byli radosnymi posiadaczami niespiesznej przyszłości, do której wszystkie drzwi były nadal otwarte, a wszelkie obietnice ciągle jeszcze mogły się spełnić.
– Królestwo za twoje myśli – mówi ona. On mruga powiekami i uśmiecha się do niej. – To jest pyszne – stwierdza. Sięga po w połowie pustą butelkę i dolewa im wina. – Co sądzisz o tym winie? On lubi rozmawiać o winie. Czasem cała konwersacja przy kolacji może się toczyć wokół trunku, który piją. Tym razem jednak, nie czekając na jej odpowiedź, uderza się dłonią w czoło i mówi: – Zapomniałem ci powiedzieć. W ten weekend chłopaki organizują wypad na ryby. Jedzie kilka osób. – Wypad na ryby – powtarza ona. On pochłonął dwa plastry wołowiny, a teraz wyciera sos kawałkiem chleba. – Wyjazd w piątek po pracy, powrót w niedzielę. Ani Todd, ani, o ile jej wiadomo, żaden z jego kolegów nie jeżdżą na ryby. Natychmiast pojmuje – nie ma co do tego żadnych wątpliwości – że „wypad na ryby” jest w tym wypadku eufemizmem. – Wybierasz się? – pyta. – Właśnie się zastanawiam. Ona jeszcze nie zjadła i zaczyna się teraz spieszyć. Wie, że to, jak czasem je – odgryza miniaturowe kęsy i przetrzymuje je w ustach bardzo długo – może wyczerpać jego cierpliwość. Połyka nie do końca przeżuty kawałek, który utyka jej w gardle, tak że
zaczyna się krztusić. On, jak dżentelmen, podrywa się z krzesła i uderza ją po plecach, a ona kaszle i rzęzi. W końcu skrawek materii, który wywołał cały problem, wylatuje na jej dłoń. Nie patrząc na niego, odkłada go na brzeg talerza. – Daj mi znać, co zdecydowałeś – mówi, osuszając kąciki oczu serwetką. – Gdybyś pojechał, mogłabym zamówić czyszczenie dywanów. I zrobić trochę marmolady. Wcale nie ma takich planów, po prostu chce coś powiedzieć. Zawsze ceniła sobie to, że on jej nie okłamuje, że nie upiększa opowieści o sobie szczegółami, które zamieniłyby je w nieprawdę. Problem nie tkwi w eufemizmach. Problem polega na tym, że on nie wyjeżdża na weekendy, że nigdy wcześniej nie wybrał się na weekendową wycieczkę. – Hej, mam dla ciebie prezent – mówi. Wychodzi z pokoju i wraca z paczką – płaskim prostokątnym pakunkiem mniej więcej rozmiarów książki, zapakowanym w szary papier i zabezpieczonym grubą taśmą. Kładzie go na stole obok jej talerza i siada na swoim miejscu. Często daje jej prezenty i za to właśnie go uwielbia, choć jest znacznie mniej zachwycona, kiedy podarunek ma ją udobruchać. – Z jakiej okazji? – pyta. – Bez okazji. Odpowiada z uśmiechem, ale atmosfera się psuje. Przez pokój
powinny teraz przelatywać przedmioty, główki powinny wirować na łodyżkach. Ona podnosi pakunek i odkrywa, że prawie nic nie waży. Taśma łatwo odchodzi i spomiędzy dwóch kawałków ochronnej tektury Jodi wyjmuje piękny mały obrazek, miniaturę radżpucką, oryginalną. Scenka naszkicowana zieleniami i błękitami przedstawia kobietę w długiej sukni, która stoi w obmurowanym ogrodzie. Otoczona przez pawie i gazelę, obwieszona misterną złotą biżuterią na pewno nie musi się martwić o pieniądze ani żadne przyziemne sprawy. Pokryte liśćmi gałęzie układają się nad jej głową w opiekuńczy łuk, a trawa pod jej stopami tworzy szeroki zielony dywan. Razem przyglądają się scenie, komentują pokryte henną dłonie kobiety, jej malutki biały koszyczek, cudowną sylwetkę rysującą się pod woalem jej sukni. Kiedy podziwiają najdrobniejsze szczegóły i płaskie plamy koloru, ich życie niepostrzeżenie wraca do normalności. Dobrze zrobił, że jej go kupił. Intuicja go nie zawodzi. Gdy zbliża się pora snu, ona sprząta ze stołu i zaczyna myć naczynia. On pyta przez grzeczność, czy jej nie pomóc, ale oboje wiedzą, że lepiej, jeśli to ona posprząta po kolacji, a on wyprowadzi psa na spacer. Nie chodzi o to, że ona ma wygórowane standardy. Jej wymagania są uzasadnione – brytfanna po myciu nie powinna dalej być tłusta, a pozostałego tłuszczu nie wyciera się ścierką, której potem używa się do szkła. To zdrowy rozsądek. W pracy nie jest
niestaranny. Gdyby robił półkę, nie ustawiłby jej krzywo, tak że wszystko zsunęłoby się z niej na podłogę i rozbiło. Byłby uważny i wykonałby robotę, jak należy, a nikt, kto by mu się przyglądał, nie nazwałby go perfekcjonistą ani nie zarzuciłby mu pedanterii. Nie żeby lubiła się skarżyć. Powszechnie wiadomo, że w niektórych sytuacjach największe zalety są przyczyną sromotnych klęsk. W jego wypadku brak cierpliwości do prac domowych wynika z faktu, że jego żywiołowa energia znacznie przewyższa skalę zadań do wykonania. Widać to w sposobie, w jaki wypełnia sobą pokój, dominując nad ograniczoną przestrzenią – ma donośny głos i zamaszyste gesty. To człowiek, którego miejsce jest na zewnątrz albo na placu budowy, gdzie jego ogrom ma sens. W domu sprawdza się najlepiej, kiedy śpi obok niej, jego masa jest w spoczynku, a energia uśpiona, krzepiąco nieobecna. Ona przechodzi przez piękne pokoje, zaciąga zasłony, przetrzepuje poduszki, prostuje obrazy, podnosi kłaczki z dywanu – czyli ogólnie zajmuje się tworzeniem scenerii, w której chce się rano obudzić. Kiedy zaczyna się dzień, ważne jest, żeby wszystko było w harmonii i na swoim miejscu. W sypialni zdejmuje z łóżka narzutę i rozkłada na niej jego piżamę i swoją koszulę nocną – wygładza materiał i rozprostowuje rękawy, żeby ubrania tak bardzo nie przypominały bezcielesnych ludzi. Mimo to coś w nich przyciąga jej uwagę – białe obszycie ciemnej piżamy, jedwabne tasiemki koszuli.
Wychodzi na balkon. Wieje ostry wiatr, noc jest bezksiężycowa, tak że widać tylko bezkresną czerń. Jodi wychyla się ku nasrożonej ciemności, rozkoszuje się poczuciem odosobnienia, podoba jej się to, że może je kontrolować – zostaje na zewnątrz tak długo, aż izolacja zaczyna jej doskwierać, a potem wraca do środka. Jest wdzięczna za stabilność i bezpieczeństwo swojego życia, bardzo sobie ceni codzienną wolność, brak zobowiązań i komplikacji. Rezygnując z małżeństwa i dzieci, zachowała czyste konto, zostawiła sobie dużo przestrzeni. Niczego nie żałuje. Jej instynkt opiekuńczy realizuje się w interakcji z pacjentami, a praktycznie rzecz biorąc, jest żoną, tyle że nieformalnie. Przyjaciele oczywiście znają ją jako Jodi Brett, ale dla postronnych jest panią Jodi Gilbert. Lubi tę formę i to nazwisko – nadają jej pewien rodowód i są wygodnym skrótem, sprawiają, że nie musi nikogo poprawiać ani niczego wyjaśniać, eliminują konieczność posługiwania się niezręcznymi terminami, takimi jak „partner” czy „druga połówka”. Rano, po tym jak on wychodzi do pracy, ona wstaje, ubiera się i wyprowadza psa na spacer wzdłuż jeziora, dochodząc do Navy Pier. Słońce połyskuje w mlecznej poświacie, rzucając na wodę srebrną sieć. Bryza ma ostry zapach, jest przesiąknięta mocnymi morskimi woniami oleju silnikowego, ryb i gnijącego drewna. O tej porze molo jest jak uśpiony olbrzym – jego serce uderza miarowo, oddech jest spowolniony. Są tu tylko tutejsi – ludzie z psami i ci,
którzy uprawiają jogging – i wyłącznie oni oglądają rozkołysane łódki, wzburzoną wodę, opuszczony diabelski młyn i karuzelę, mewy nurkujące po śniadanie. Kiedy Jodi odwraca się w kierunku miasta, widzi, jak wschodzące słońce teatralnie oświetla linię horyzontu. Przyjechała do Chicago jako studentka ponad dwadzieścia lat temu i natychmiast poczuła się tu jak w domu. Mieszka tu nie tylko w sensie fizycznym, również pod względem temperamentu czuje się bliska temu miejscu. Po ograniczeniach małomiasteczkowego życia ekscytowały ją strzeliste drapacze chmur, tłumy ludzi, wspaniała różnorodność, nawet ekstremalna pogoda. To tutaj osiągnęła pełnoletność, ukształtowała swoją tożsamość, nauczyła się, jak prosperować w dorosłym życiu i w pracy. Własną praktykę zaczęła wiosną tuż po studiach. Wtedy mieszkała już z Toddem w maleńkiej kawalerce w Lincoln Park. Pierwsi klienci trafili do niej dzięki znajomym z uniwersytetu. Przyjmowała ich w salonie, kiedy Todd był w pracy. Wcześnie, jeszcze na studiach zdecydowała, że będzie stosować podejście eklektyczne, wykorzystywać wszelkie dostępne sobie narzędzia, które mogły najlepiej sprawdzić się w danym przypadku – praktykowała aktywne słuchanie, analizowała sny w duchu teorii Gestalt, otwarcie kwestionowała defetystyczne słowa i zachowania. Radziła pacjentom, żeby więcej od siebie wymagali i brali
odpowiedzialność za własne szczęście. Od niej dostawali pochwały i słowa zachęty. W pierwszym roku praktyki odkryła, jak być cierpliwą i pracować z ludźmi w ich własnym tempie. Jej największą zaletą była prawdziwa życzliwość – lubiła swoich klientów, ufała im, co sprawiało, że czuli się przy niej swobodnie. Wyrażali się o niej pochlebnie przy innych, tak że jej praktyka się rozrastała. Prawie przez rok wszystko szło gładko – robiła postępy, rozwijała nowe kompetencje, nabywała pewności siebie. A potem pewnego dnia jeden z jej klientów, piętnastolatek, u którego stwierdzono chorobę dwubiegunową, grzeczny chłopiec, który miał dobre stopnie i wydawało się, że doskonale sobie radzi – Sebastian – miał ciemne włosy, ciemne oczy, był wszystkiego ciekawy, zaangażowany, lubił zadawać pytania retoryczne (Dlaczego świat w ogóle istnieje? Jak możemy być czegokolwiek pewni?) – jej klient, młodziutki Sebastian został znaleziony martwy na chodniku pod balkonem apartamentu na dziesiątym piętrze, w którym mieszkał z rodzicami. Kiedy nie przyszedł na cotygodniową sesję, Jodi zadzwoniła do nich i dowiedziała się wszystkiego od jego matki. Było to pięć dni po jego śmierci. „Proszę się nie obwiniać” – powiedziała wielkodusznie jego matka. Ale on skoczył dokładnie tego samego dnia, kiedy odbyli ostatnią sesję. Widziała się z nim rano, a dwanaście godzin później odebrał sobie życie. O czym rozmawiali? O jakimś małym
problemie z oczami. Miał wrażenie, że widzi coś kątem oka, jakieś latające przedmioty, które tak naprawdę wcale nie istniały. Właśnie po tym wydarzeniu zapisała się na studia podyplomowe do Adler School of Professional Psychology. Wtedy też zaczęła uważniej dobierać nowych klientów. Przechodzi przez Gateway Park, zamienia kilka słów z sąsiadem i wstępuje do Caffè RōM po latte na wynos. Przy jedzeniu jajka na miękko i tosta z masłem czyta gazetę. Po śniadaniu sprząta ze stołu i wyjmuje teczkę swojego pierwszego klienta, pseudonim Sędzia, homoseksualnego prawnika, który ma żonę i dzieci. Pod pewnymi względami Sędzia jest podobny do jej pozostałych klientów. Utknął w martwym punkcie i wierzy albo ma nadzieję, że psychoterapia pomoże mu w życiu. Obiecał sobie, że ją odbędzie. Problemy, z którymi przychodzi, nie przerastają jej możliwości. Co do tego Jodi ma pewność dzięki wstępnej selekcji. Ludzi z zachowaniami autodestrukcyjnymi odsyła do kogo innego. Nie przyjmuje na przykład uzależnionych – narkomanów, alkoholików ani hazardzistów, odmawia osobom z zaburzeniami jedzenia, zdiagnozowaną chorobą dwubiegunową i schizofrenią, ludziom z przewlekłą depresją, myślami samobójczymi lub po próbie samobójczej. Tacy pacjenci powinni brać leki albo leczyć się w szpitalu. Plan dnia pozwala jej przyjmować tylko dwóch klientów na
dzień, przed lunchem. Osoby, które pozytywnie przejdą wstępną selekcję, to w większości ludzie pogrążeni w rutynie, zagubieni, niepewni siebie. Jej klienci najczęściej nie wiedzą, czego chcą, mają problemy z podejmowaniem decyzji na podstawie prawdziwych bądź domniemanych oczekiwań innych. Bywa, że są dla siebie surowi, bo zinternalizowali osądy pozbawionych wrażliwości rodziców, a równocześnie zachowują się nieodpowiedzialnie lub nieodpowiednio. Ogólnie rzecz ujmując, nie umieją ustalić sobie priorytetów, wyznaczyć granic, działać we własnym interesie. Nierzadko uważają się za ofiary. Dodatkowy pokój, który służy jej za gabinet, jest wygodnie urządzony – znajdują się w nim biurko, szafa na dokumentację, dwa fotele ustawione naprzeciwko siebie na niedużym zabytkowym dywanie, a pomiędzy nimi niski stolik, na którym leżą jej podkładka do pisania i długopis, pudełko chusteczek, butelka wody i dwie szklanki. Sędzia jak zwykle ma na sobie ciemny garnitur, czarne oksfordy i jaskrawe skarpetki w kratkę, które odsłania, kiedy siada, krzyżując nogi. Ma trzydzieści osiem lat, zmysłowe oczy i usta oraz pociągłą twarz. Zajmując miejsce naprzeciwko niego, Jodi pyta, jak się miewa od ostatniego spotkania przed tygodniem. Sędzia opowiada jej o wizycie w jakimś barze i o tym, co stało się w przejściu na tyłach lokalu. Wdaje się w szczegóły, może ma nadzieję ją zszokować, ale dobrowolny seks uprawiany przez
dorosłych jej nie bulwersuje, poza tym on już nie pierwszy raz w ten sposób sprawdza jej cierpliwość. Mówi szybko, urywa zdania, przeżywa wszystko jeszcze raz, z całych sił stara się wciągnąć ją w swoją opowieść. – Spodnie miałem spuszczone do kostek… proszę sobie wyobrazić, co by było, gdyby ktoś… Boże, jak te śmieci śmierdziały… Skupiłem się na tym, na śmieciach, żeby zwolnić… przecież musiałem coś zrobić. Gapił się na mnie w barze. Widywałem go tam wcześniej, ale nigdy bym nie przypuszczał… Wieki nie byłem w tym barze… Kiedy opowieść dobiega końca, Sędzia przygląda jej się ukradkiem – ma błyszczące oczy i usta wilgotne od śliny. Chciałby, żeby zaczęła się śmiać i powiedziała mu, że jest niegrzecznym chłopcem, że jest wstrętny, ale jej praca nie polega na wypełnianiu przerw w rozmowie ani podtrzymywaniu konwersacji. Sędzia czeka, a kiedy ona nadal milczy, zaczyna się wiercić i patrzyć sobie na ręce. – Przepraszam – odzywa się w końcu. – Bardzo mi przykro, naprawdę. Nie powinienem tego robić. – Nie może tego powiedzieć swojej żonie, więc mówi terapeutce. Jego stały schemat to wyparcie, zaspokojenie, a potem znów wyparcie. Okres wyparcia sygnalizują deklaracje takie jak: „Kocham swoją rodzinę i nie chcę jej skrzywdzić”. Skrucha Sędziego jest
autentyczna, ale nie jest on w stanie porzucić ani praktyk homoseksualnych, ani bezpieczeństwa, jakie daje mu życie rodzinne. Obydwa aspekty jego życia są mu niezbędne do zaspokojenia potrzeb i obydwa są istotne dla jego poczucia tożsamości. Łudzi się, że zainteresowanie mężczyznami to tylko przelotna faza, i nie zdaje sobie sprawy, że abstynencja i poczucie winy są jego sposobami na doładowanie baterii i przeżycie pełnego podniecenia. Jak wiele osób, które dopuszczają się zdrady, on też uwielbia udramatyczniać swoją rolę. Jest w nim więcej z drag queen, niż przypuszcza. – Sam musi pan to ocenić – mówi mu. Sędziemu jednak ciągle jeszcze daleko do przyznania się. Środa jest dniem zdradzających. Jej następna klientka, Panna Piggy, skryta młoda kobieta o pyzatych policzkach i z piegami na rękach, twierdzi, że posiadanie kochanka pobudza jej apetyt na seks i dodaje wigoru jej małżeństwu. Zdaniem Panny Piggy jej mąż niczego nie podejrzewa, a nawet gdyby się o wszystkim dowiedział, nie mógłby jej niczego zarzucić. Nie do końca jest jasne, czemu Panna Piggy zdecydowała się na terapię ani co chce dzięki niej osiągnąć. Od Sędziego odróżnia ją brak wyrzutów sumienia i praktyczne podejście do sprawy – romans załatwia w poniedziałki i czwartki po południu, między zakupami a odbieraniem dzieci ze szkoły. Panna Piggy wydaje się nie odczuwać takiego rozdarcia jak
Sędzia i z punktu widzenia Jodi jest większym wyzwaniem. Jej lęki kryją się głębiej, płyną podziemnymi strumieniami i rzadko wytryskują na powierzchnię czy doprowadzają do jakichkolwiek zaburzeń. Uzyskanie do nich dostępu i uświadomienie jej, że istnieją, nie będzie łatwe. Sędzia natomiast jest jak otwarta księga, jest wrażliwym człowiekiem, który wpadł w tarapaty. W końcu, z pomocą Jodi czy też bez niej, problem osiągnie apogeum i jakoś się rozwiąże. Mimo zapewnień Panny Piggy Jodi nie wierzy, że jej mąż nie ma o niczym pojęcia – z pewnością coś podejrzewa. Zawsze są jakieś wskazówki, o czym Jodi dobrze wie. Osoba, która ma romans, często na przykład jest rozkojarzona albo zatroskana. Nie lubi, kiedy zadaje się jej pytania. Włosy i ubranie ma przesiąknięte nieznanymi zapachami. To może być cokolwiek – kadzidełko, pleśń, trawa. Płyn do płukania ust. Kto używa go wieczorem, tuż przed pójściem spać? Prysznic pozwala wyeliminować sugestywną woń ciała, ale mydło, którego zdradzający używa w hotelowej łazience, będzie się różnić od tego, które ma w domu. Do tego dochodzą wszystkie pozostałe wskazówki: pojedyncze włosy w kolorze rudym lub blond, plamy ze szminki, pomięte ubranie, ukradkowe telefony, niewyjaśnione nieobecności, dziwne ślady na ciele… nie wspominając nawet o dziwnych nabytkach, fikuśnym breloczku czy nowej wodzie kolońskiej, które pojawiają się znikąd, szczególnie
w walentynki. On przynajmniej stara się być dyskretny i z reguły nie zaleca się do jej koleżanek, choć to też mu się zdarzało. Była jedna para, którą poznali podczas wakacji na Karaibach. Wypite razem margarity i lekcje nurkowania sprawiły, że nawiązała się między nimi bliższa przyjaźń. Małżeństwo zajmowało się sprzedawaniem prefabrykowanych domków. Todd gardził tego typu wytworami, a mimo to przez kilka kolejnych zim nalegał, by umawiać się z nimi w różnych kurortach. Ona podejrzewała, że między Toddem i Sheilą coś iskrzy, ale nie zastanawiała się nad tym aż do pewnego popołudnia, kiedy razem zniknęli z leżaków przy basenie, a gdy po godzinie się pojawili, wyglądali jak koty, które wychłeptały wielką miskę śmietanki. To jeszcze mogłaby zignorować, ale dodatkowo kąpielówki Todda były lekko przekrzywione, a we włosach na klatce piersiowej miał plamę z jakiejś błyszczącej galaretowatej substancji. To się jednak w ogóle nie liczy. Nie ma żadnego znaczenia, że on ciągle się z tym zdradza, bo oboje wiedzą, że romansuje. On wie, że ona wie, ale chodzi o to, że pozory, te bardzo ważne pozory muszą zostać zachowane, trzeba stwarzać złudzenie, że wszystko jest w porządku i nie ma żadnych problemów. Dopóki prawda nie zostanie otwarcie zadeklarowana, jego odpowiedzi są wymijające i pełne eufemizmów, dopóty wszystko działa bez zarzutu i na
powierzchni panuje spokój, mogą dalej żyć jak zwykle, bo przecież wiadomo, że życie to nic innego jak pasmo kompromisów polegających na akceptacji ludzi wokół nas, ich indywidualnych potrzeb i upodobań, które nie zawsze da się dopasować do swojego gustu ani wtłoczyć w konserwatywne normy społeczne. Ludzie żyją, wyrażają siebie i dążą do spełnienia we własny specyficzny sposób i w swoim czasie. Zawsze będą popełniać błędy, podejmować złe decyzje, robić rzeczy w niefortunnych momentach, wybierać nieodpowiednią drogę, wyrabiać sobie złe nawyki i rozmieniać się na drobne. Jeśli studia czegokolwiek ją nauczyły, to właśnie tego, a wiedzę zawdzięcza Albertowi Ellisowi, autorowi kognitywno-behawioralnego zwrotu w paradygmacie psychoterapii. Ludzie wcale nie muszą zaspokajać naszych potrzeb ani spełniać naszych oczekiwań. Nie zawsze też będą nas dobrze traktować. Jeśli ktoś się na to nie zgadza, rodzi się w nim złość i niechęć. Spokój ducha można osiągnąć, akceptując ludzi takimi, jacy są, i skupiając się na pozytywach. Niewiernym w większości dobrze się wiedzie. A nawet jeśli tak nie jest, nie zmienią się, bo ludzie z zasady się nie zmieniają, nie bez silnej motywacji i długotrwałego wysiłku. Podstawowe cechy osobowości wykształcają się wcześnie i z czasem się utrwalają, stają się niezmienne. Ludzie raczej nie uczą się na błędach, rzadko modyfikują swoje zachowania, uważają, że źródłem problemów są
inni, i postępują, tak jak zawsze postępowali, wbrew wszystkiemu, na dobre i na złe. Zdradzający zawsze będzie zdradzał, tak samo jak optymista zawsze będzie optymistą. Optymista to ktoś, kto przejechany przez pijanego kierowcę, straciwszy dwie nogi i cały majątek na szpitalne rachunki, mówi: „Miałem szczęście. Mogłem zginąć”. Dla optymisty taka deklaracja ma sens. Dla zdradzającego sensowne jest podwójne życie i trzymanie kilku srok za ogon. Kiedy twierdzi, że ludzie się nie zmieniają, chodzi jej o to, że nie zmieniają się na lepsze. Możliwość zmian na gorsze jest oczywista. Życie umie dawać się nam we znaki i udowadniać, że wcale nie jesteśmy tacy, jak myśleliśmy. Ona dawniej była życzliwa, miła w każdej sytuacji, ale teraz już nie może się za taką uważać. Raz cisnęła do jeziora jego komórkę z nagraną wiadomością, w której jakaś kobieta nazywała go swoim „wilczkiem”. Innym razem wyprała jego białe bokserki z kolorami. Wielokrotnie sprawiała, że rzeczy trafiały nie na swoje miejsce. Nie jest dumna z tych występków. Wolałaby myśleć, że nie zniża się do takich zachowań, że akceptuje go takim, jaki jest, że nie zalicza się do kobiet, które sądzą, że coś im się od mężczyzn należy, choć wiedziały, na co się decydują. Swoje przewinienia uważa jednak za błahostki w porównaniu z tym, na co on sobie pozwala. Pożegnawszy Pannę Piggy, schodzi do siłowni w podziemiach budynku, gdzie podnosi ciężary i robi dziesięć kilometrów na
rowerku. Na lunch je warzywa, które zostały z obiadu, na zimno z majonezem, bierze prysznic i ubiera się, bo zamierza załatwić kilka spraw w mieście. Przed wyjściem zostawia jeszcze instrukcje dla Klary, która w środy po południu przychodzi sprzątać. Codzienna rutyna jest wspaniałym balsamem, który podtrzymuje ją na duchu i trzyma jej życie w ryzach, nie dopuszczając do niej egzystencjalnych lęków, które napadają człowieka, kiedy się waha albo nie wie, co robić, przypominając mu o wielkiej pustce, w której tkwi. Wynajdowanie sobie zajęć to rozwiązanie stosowane przez klasę średnią – praktyczne i dobre rozwiązanie. Ona lubi być zajęta, cieszy ją umawianie pacjentów, prowadzenie domu, dbanie o kondycję i wygląd. Preferuje porządek i przewidywalność, czuje się bezpieczna, kiedy wszystko ma zaplanowane z dużym wyprzedzeniem. Przyjemność sprawia jej przewracanie stron kalendarza i sprawdzanie, czym będzie się zajmować: wizyty w spa, fryzjer, kontrole u lekarza, pilates. Bierze udział niemal we wszystkich konferencjach organizowanych przez towarzystwo terapeutów, którego jest członkiem, i zapisuje się na wszystkie kursy, które ją interesują. Wieczorami, jeśli nie gotuje dla Todda, umawia się na kolacje z przyjaciółkami. Do tego dochodzą dwa długie urlopy, latem i zimą, które zawsze przyjemnie spędza z Toddem. Jeżdżąc po mieście swoim audi coupé, Jodi otwiera okna
i chłonie hałas i zgiełk Chicago. Cieszy ją wszechobecny gwar: sprzedawcy, uliczni muzycy, targowiska, a nawet tłumy ludzi, wyjące syreny i zatłoczone ulice. Nastoletnia dziewczyna z pękiem balonów tanecznym krokiem przebiega przez jezdnię. Mężczyzna w białym fartuchu siedzi w pozycji lotosu na schodach restauracji. Jodi oddaje miniaturę radżpucką do ramiarza, wypożycza powieść podróżniczą, kupuje wagę kuchenną, bo stara się zepsuła, a w drodze powrotnej wstępuje do lokalnego Starbucksa na frappuccino. Zostawia sobie dość czasu, żeby wyprowadzić psa i upiec mięso na kolację, zanim będzie musiała wyjść na kurs układania kwiatów.
2
ON
On lubi zaczynać dzień wcześnie i przez lata udało mu się ograniczyć poranną rutynę do absolutnego minimum. Prysznic bierze zimny, tak że nie kusi go, żeby się pod nim ociągać, a do golenia używa pianki i jednorazowej maszynki. Ubiera się w pogrążonej w półmroku sypialni, podczas gdy Jodi i pies jeszcze śpią. Jodi czasem otwiera jedno oko i mówi: „Twoje koszule już wróciły z pralni” albo „Te spodnie zrobiły się workowate”, na co on zawsze odpowiada: „Śpij”. Połyka multiwitaminę, popijając szklaneczką soku pomarańczowego, myje zęby, szczotkując poziomo, czyli nie tak, jak trzeba, ale za to szybko, tak że trzydzieści minut po wstaniu z łóżka zjeżdża już windą do garażu. Sporo przed siódmą siedzi przy biurku na ostatnim piętrze czterokondygnacyjnego budynku przy South Michigan Avenue, niedaleko skrzyżowania z Roosevelt Road. Konstrukcja z cegły i wapienia, z płaskim dachem i podwójnymi oknami w stalowych ramach, które w czasie, kiedy je montował, były supernowoczesne, to jego pierwsza duża renowacja po dziesięciu latach szybkich remontów. Ukończył ją, zanim boom na rynku apartamentowców
w centrum Chicago sprawił, że ceny nieruchomości poszybowały w górę. Kiedy go kupił, budynek był opustoszały. Dzięki trzem kredytom hipotecznym i linii kredytowej sfinansował przekształcenie go w biurowiec, równocześnie pracując razem z robotnikami, których wynajął. Mógł wszystko zrobić sam, ale jeśli skończyłyby mu się pieniądze, banki przejęłyby nieruchomość. W tej branży raty kredytów hipotecznych, podatki i ubezpieczenie nadawały dosłowną interpretację powiedzeniu, że czas to pieniądz. Biuro, które wybrał dla siebie, jest skromne, składa się z dwóch pomieszczeń, małej recepcji i łazienki. On zajmuje większy pokój, ten, którego okna wychodzą na ulicę. Wystój jest nowoczesny i minimalistyczny, są tu puste powierzchnie i rolety w oknach. Biura nie zaśmiecają żadne antyki ani bibeloty, które z pewnością by się pojawiły, gdyby Jodi postawiła na swoim. Pierwszy telefon tego dnia wykonuje do delikatesów, które przywożą mu śniadanie, i zamawia, jak zwykle, dwie kanapki z bekonem i pomidorem i dwie duże kawy. Czekając, wyciąga z szuflady starą puszkę na tytoń, zdejmuje z niej pokrywkę i wysypuje zawartość na biurko. Bibułki Bugler, paczka zapałek i mała torebka z garścią zasuszonych liści i pączków. Kiedy był w depresji, odkrył, że wypalenie odrobiny zioła zaraz z rana pozwala mu wyrwać się z apatii i pomaga zabrać się do pracy. Przywykł już do ceremonii skręcania i zapalania, lubi takie łagodne
wejście w nowy dzień. Z jointem podchodzi do okna i wydmuchuje dym na zewnątrz. Nie żeby to był jakiś sekret, że lubi sobie zapalić – po prostu uważa, że siedziba TJG Holdings nie powinna śmierdzieć jak jakiś akademik. Dawniej miał z tego okna dobry widok na niebo, teraz jest w stanie dojrzeć jedynie mały, nieregularny skrawek błękitu między apartamentowcami po przeciwnej stronie ulicy. Lepsze to niż nic, a poza tym nie będzie przecież narzekał na boom. Teraz jego uwaga i tak skupia się na ludziach czekających na autobus. Kilkoro z nich stoi pod wiatą, choć poranek jest słoneczny i ciepły, a przystanek zawalony śmieciami. Cieszy go, kiedy uda mu się rozpoznać stałych bywalców – nastolatka ze słuchawkami i plecakiem, starszego chudego faceta w czapeczce bejsbolowej, który pali papierosa za papierosem, ciężarną kobietę w sari i dżinsowej kurtce. Niemal wszyscy wbijają wzrok w nadjeżdżające pojazdy, usilnie wypatrując autobusu. Jak zwykle jedna czy dwie osoby zeszły z chodnika i stoją na ulicy, żeby mieć lepszy widok. Kiedy autobus zostaje w końcu dostrzeżony, napięcie wyraźnie opada, jakby wszyscy byli jednym ciałem i umysłem. Ludzie zaczynają szukać pieniędzy na bilet, luźne zgromadzenie zbija się w nerwową kolumnę. On oczywiście dostrzegł autobus o wiele wcześniej. Czasem, stojąc w oknie na czwartym piętrze, czuje się jak Bóg. Pracownik delikatesów przynosi mu śniadanie do biurka
i zabiera pieniądze zostawione dla niego pod przyciskiem do papieru. Todd kiwa mu głową, nie przerywając rozmowy telefonicznej z Cliffem Yorkiem. Robi notatki, ale nie będzie musiał do nich sięgać. Nie ma problemów z zapamiętywaniem nazwisk, dat, liczb, godzin i miejsc, nawet numerów telefonów. Omawiany projekt, apartamentowiec z sześcioma mieszkaniami w Jefferson Park, jest w środkowej fazie wykończenia. Początkowe przeszkody – plany, pozwolenia, finansowanie – zostały pokonane i wszystkie mieszkania mają już podłączoną wodę. Z Cliffem, swoim głównym wykonawcą, rozmawiają o ciśnieniu wody. Umawiają się na spotkanie w ciągu dnia, żeby wszystko posprawdzać i wysłuchać, co ma do powiedzenia hydraulik. Zabiera się do śniadania i okazuje się, że tosty trochę rozmokły, ale bekon jest chrupiący. Po zjedzeniu obydwu kanapek i wypiciu jednej kawy znów sięga po telefon. Tym razem dzwoni do agenta nieruchomości, który znalazł mu potencjalnego nabywcę. To dobra wiadomość. Ten budynek jest projektem przejściowym. Jeśli będzie trzeba, zatrzyma go i będzie wynajmował pojedyncze mieszkania, ale plan jest taki, żeby sprzedać całość, a kapitał wykorzystać na następne przedsięwzięcie, bardziej imponujący biurowiec, coś, co przyćmi jego wszystkie dotychczasowe realizacje. Stephanie przychodzi dwadzieścia po dziewiątej. Niespiesznie przygotowuje się do pracy, tak że dopiero o wpół do dziesiątej
pojawia się w jego biurze z notatnikiem oraz dokumentami i przysuwa sobie krzesło do biurka. Stephanie, dziewczęca trzydziestopięciolatka, ma puszyste włosy, które związuje w koński ogon. On zawsze zwraca uwagę, gdzie i jak Stephanie się usadowi – czy usiądzie bezpośrednio naprzeciwko niego, w ten sposób, że będzie ją widział tylko od pasa w górę, czy po prawej stronie, gdzie często zakłada nogę na nogę i podczas notowania opiera rękę na biurku. Owalny blat na prostokątnej podstawie daje ze wszystkich stron dużo miejsca na nogi, więc kiedy Stephanie, z jakiegokolwiek powodu, zdecyduje się je pokazać, on uważa, że ma szczęśliwy dzień. Jeśli włoży dżinsy, może oglądać jej krocze i uda, kiedy jest w spódnicy, podziwia jej kolana i łydki. Choć Stephanie nie flirtuje, chyba nie ma nic przeciwko temu – albo nie zauważa – że on patrzy, jak zakłada nogę na nogę. Dziś przyszła w dżinsach, ale usiadła daleko, na przeciwległym końcu biurka, więc Todd musi się zadowolić dwoma wierzchołkami, które rozsadzają guziki jej bluzki. Stephanie ma niewiele ponad metr pięćdziesiąt, co czyni rozmiar jej piersi jeszcze bardziej imponującym. Przyniosła z sobą plik dokumentów i listę spraw, które chce z nim skonsultować – ceny wentylatorów sufitowych, adresy internetowe firm projektujących ogrody, wątpliwe faktury. On chce wiedzieć o wszystkim, co odbiega od rutyny. Nie osiągnął obecnej pozycji, lekceważąc detale albo pozwalając, żeby klienci poszli gdzie
indziej. Firmę prowadzi sam, a narzucana przez niego marża jest dość skromna, więc liczy się wszystko. Zerka na zegarek, dając Stephanie do zrozumienia, że zauważył jej spóźnienie. – Cliff nic nie przysłał? – pyta, kiedy zabierają się do faktur. – Jeszcze nie. – Pokaż mi, jak już coś dostaniesz. Ostatnim razem w koszty materiałów wpisał coś, co sami mu dostarczyliśmy. Co to było? – Płytki do łazienki. – A tak, płytki. I zaprawę. Policzył mi za cholerną zaprawę. Sprawdziła informacje o muszlach klozetowych, o które ją prosił, i teraz podaje mu broszury. – Te, które oszczędzają wodę, są tańsze niż te z podwójnym spłukiwaniem, ale działają gorzej. – Co z nimi nie tak? – Nie zawsze spłukują. – Muszą spłukiwać. – Ale nie zawsze skutecznie. – Cliff już je wcześniej montował. – Nie możesz ryzykować. Nie w mieszkaniach na wynajem. Powinieneś wybrać te z podwójnym spłukiwaniem. – Ile? – pyta, marszcząc brwi. – Nie jest najgorzej. Można dostać coś porządnego za pięćset
dolarów. – To trzy kawałki za pieprzone kible. Moglibyśmy jechać do Home Depot i kupić muszle za pięćdziesiąt dolców. – Moglibyście, ale tego nie zrobicie. – Co jeszcze? – pyta. – Musisz pomyśleć o lodówkach i kuchenkach. Trochę potrwa, zanim je przywiozą. – Posprawdzaj ceny. Jeśli zamówimy wszystko u jednego producenta, powinniśmy dostać rabat. – Skąd mam wiedzieć, jakie rozmiary? – Zerknij na plany. – Nie mam planów. Zabrałeś je do domu. – Niech Carol z Vanderburgh zrobi ci kopię. Nie wszystkie mieszkania są jednakowe. Kiedy Stephanie zebrała już swoje papiery i odchodząc, pozwoliła mu nacieszyć się widokiem swojego tyłka, Todd na chwilę się zamyślił. Jednym uchem słucha, jak asystentka pracuje w sąsiednim pokoju. Jego umysł obejmuje wszystko naraz, jednym zamaszystym ruchem okrąża cały swój świat, jakby to było boisko bejsbolowe, a on obiegł właśnie wszystkie bazy, ani na chwilę nie spuszczając z oczu piłki. Jest teraz na takim etapie, że delektuje się niepewnością, ryzykiem, jakie podejmuje przy każdej najdrobniejszej decyzji, napięciem związanym z nadmierną
ekspansją, presją zainwestowania wszystkiego w obecne przedsięwzięcie. Ten niepokój w pewnym sensie pozwala mu zachować równowagę, dzięki niemu wie, że żyje i zmierza w dobrym kierunku. To niepokój podszyty oczekiwaniem, ciekawością tego, co przyniesie przyszłość, zaangażowaniem w rozwój wypadków. Daje mu to energię na cały dzień. Kiedy cierpiał na depresję, stracił ten impet. Właściwie to ta strata była źródłem wszystkich jego problemów. Czas bez odmian i modyfikacji, zawsze ten sam, minuta po minucie, dzień za dniem. Nie miał pojęcia, że postronni przypisują mu poczucie porażki i beznadziei – jego po prostu nie było, był nieobecny, na jego miejscu była pusta przestrzeń. Sprawdza, która godzina, a potem sięga po telefon. Na dźwięk zaspanego „halo” odczuwa przyjemny dreszcz, który budzi jego gonady. – Nie mów, że jesteś jeszcze w łóżku. – Uhm. – Nie masz zajęć? – Dopiero później. – Jesteś zepsuta do szpiku kości. – Mam taką nadzieję. – Co masz na sobie? – A jak myślisz?
– Strój Ewy. – Czemu chcesz wiedzieć? – Jak myślisz, czemu chcę wiedzieć? – To oficjalna rozmowa? – Nie, poufna. – Chcę to na piśmie. Gawędzą tak jeszcze przez dobrą chwilę. Wyobraża ją sobie na zmierzwionej pościeli w ciasnym pokoiku przy North Claremont, gdzie dzieli mieszkanie z koleżankami. Odwiedził ją tam raz, na początku znajomości, kiedy na jej ciele ciągle były jeszcze miejsca, których nie dotknął. Później współlokatorki zebrały się w kuchni i zadawały mu wiele wścibskich pytań, głównie o wiek i żonę. Na kolejne spotkania umawiali się w hotelu Crowne Plaza przy Madison Street, gdzie obsługa zawsze jest uprzejma i trzyma dystans. Podczas rozmowy z nią bombardują go uczucia, które nadal wydają mu się nieco obce, tak że zastanawia się, czy nie jest kimś innym, nie Toddem Gilbertem, tylko mężczyzną, który wślizgnął się ukradkiem do ciała Todda podczas jego kilkumiesięcznej nieobecności. Krótka znajomość z nią przywróciła go do życia. Właśnie jej to zawdzięcza, dar życia odnaleziony w uczuciach, które są podstawą człowieczeństwa – nie tylko miłość, lecz także zachłanność, chuć, pożądanie… cała bulgocząca, wybuchowa
mieszanka. Nawet jego niecierpliwość jest darem, niecierpliwość, która gnębi go przez cały dzień, kiedy marzy, by w końcu znaleźć się przy niej. Darem jest też zazdrość. Wie, że ona ma prawo do młodszego kochanka, i obawia się, że jest tylko kwestią czasu, zanim sama zda sobie z tego sprawę. Choć jest to dla niego bolesne, przynajmniej przebywa w krainie żywych. Zazdrość jest dla niego nowym doświadczeniem. Przedtem w kontaktach z kobietami zawsze był pewny siebie. Zdaniem Jodi źródłem tej pewności siebie jest dzieciństwo i zakochana w jedynaku matka, pielęgniarka, która mimo trudnej sytuacji finansowej pracowała na niepełny etat, żeby móc zostawać w domu i opiekować się synkiem. W ten sposób chciała mu zrekompensować wady ojca, zatrudnianego do robót publicznych, który pił. Jeszcze w liceum Todd zaczął utrzymywać matkę – nauczył się zarabiać i brać na siebie odpowiedzialność, za co chwaliła go nie tylko ona, ale też jej przyjaciółki, nauczyciele i wszystkie dziewczyny, które znał. Miał powodzenie u kobiet. Podobał się im, bo umiał o nie dbać. Teraz opiekuje się Natashą, ale z Natashą ma problem. Przy niej zdaje sobie sprawę, że jego ciało się starzeje, a siły witalne wyczerpują. Nie chodzi o żadne jej komentarze czy zachowania, lecz wyłącznie o to, że sama jest młoda, pociągająca i nienasycona. Ciągle rozmawia jeszcze przez telefon, kiedy do pokoju wraca
Stephanie z plikiem rachunków do podpisania. On przestaje chodzić tam i z powrotem i staje przy oknie. Stephanie kładzie rachunki na biurku i czeka. Zdaje sobie sprawę, że asystentka doskonale wie o nim i Natashy. Dziewczyna przyszła tu kiedyś i, jak to ujęła Stephanie, wyglądała, jakby chciała go zjeść. Która sekretarka mówi tak do szefa? Ostatnimi czasy Stephanie celowo przychodzi, kiedy on rozmawia przez telefon. Nie ma wtedy wyboru, musi natychmiast się rozłączać, tak jak teraz. Stephanie trzyma w ręce długopis, który kieruje prosto na niego, jakby uprawiali szermierkę. Przed wyjściem z pracy dzwoni do Jodi, że nie będzie go na kolacji. Robi to tylko pro forma, ona i tak wie, że dziś wieczorem spotyka się z Deanem. Chce jednak, by wiedziała, że o niej myśli. Zdaje sobie sprawę, że jest szczęściarzem, i o tym nie zapomina. Ze swoją szczupłą sylwetką i ciemnymi włosami Jodi nadal wygląda świetnie i choć sama jest domatorką, rozumie, że on nie jest w stanie spędzać wieczorów, siedząc w mieszkaniu. Niektórzy jego koledzy muszą zawsze wracać do domu na kolację. Są tacy, którzy nie mogą nawet iść po pracy na piwo. Na szczęście ma bardzo wielu znajomych – wśród nich są niemal wszyscy, z którymi kiedykolwiek pracował – a większość z nich to kawalerowie albo rozwodnicy, tak że niemal zawsze ma się z kim napić. Nie żeby od czasu do czasu nie lubił spędzić wieczoru w samotności. Z Deanem Kovacsem znają się od liceum. To z nim przyjaźni się
najdłużej i tylko on znał jego ojca. Kiedy Todd mówi, że stary był złośliwym starym pierdołą, przyjaciel doskonale go rozumie. Dean jest dla niego jak rodzina, praktycznie jak brat. Jest też ojcem Natashy i to może być problem. A może nie. Trudno powiedzieć, jak Dean zareaguje, kiedy się dowie, co się święci. Na pewno będzie wstrząśnięty, ale kiedy już się przyzwyczai do tej myśli, kto wie? Może będą mieli z tego ubaw – będzie nazywał Deana „tatą” albo „papciem”, a Dean każe mu iść do diabła. Dziesięć do jednego, że wszystko dobrze się ułoży. Na szczęście to nie on musi powiedzieć o wszystkim Deanowi. Ma to zrobić Natasha, kiedy uzna, że pora jest odpowiednia. Tak zdecydowali. Dzień jest ciepły i na ulicy kurz i gorąc unoszą się nad asfaltem jak perfumy. Todd kocha to miasto do samego betonu, uwielbia jego masę, ciężar monumentalnych budowli, a jeszcze bardziej jego moc, to, jak pcha się w górę, wyznawaną przez nie religię handlu, wszechobecność znaków „Na sprzedaż” i pionierskie możliwości, których dostarcza. Przechodząc trzy przecznice na prywatny parking, gdzie zostawia samochód, czuje się szczęściarzem, że jest tu, gdzie jest – w tym miejscu i w tym czasie. Zamiast jechać prosto do Jefferson Park, skręca w lewo na Roosevelt Street i zatrzymuje się w Home Depot. Gdyby zsumował wszystkie swoje wizyty w tym sklepie, wyszłoby, że spędził tu kilka miesięcy życia. Dba o wnętrza swoich budynków, ma własne
zdanie na temat podłóg czy oświetlenia. Te wszystkie detale razem wzięte w dużym stopniu decydują o sukcesie albo klęsce danego projektu. Cliff spokojnie mógłby sam kupować farby, flizy, dywany i lampy, a potem dodawać swoje dziesięć procent, ale to nie Cliff patrzy, jak potencjalni klienci odchodzą, bo nie podoba im się kolor albo wykończenie. Jakkolwiek by było, Cliff zawsze dostaje swoje pieniądze. Todd wychodzi ze sklepu bez zakupów i wyjeżdża na autostradę. Ma otwarte okna, a z głośników leci Nevermind. Śpiewać próbuje tylko w aucie, bo wiatr i ryk silników sprawiają, że nawet sam siebie nie słyszy. Zna słowa wszystkich piosenek na płycie i wtóruje wykonawcy, kiedy auto nabiera prędkości. Album wyszedł dwadzieścia lat temu, kiedy Todd był zarozumiałym młodzikiem, zaślepionym własnymi możliwościami i potencjałem. Jodi poznał w roku, w którym Nirvana przegoniła Michaela Jacksona i znalazła się na szczycie listy przebojów, tak że teraz każda piosenka niczym wehikuł czasu zabiera go do dźwięcznych wspomnień z okresu zakochania. Po raz pierwszy zobaczył ją na State Street, kiedy ich rozbite samochody blokowały oba pasy – za nimi zrobił się korek, kierowcy trąbili, wokół gromadził się tłum. Rzęsisty deszcz sprawił, że włosy przykleiły jej się do twarzy, a w mokrym podkoszulku od pasa w górę była praktycznie naga. Mimo że miała wspaniałe piersi
– małe, ale idealne, z sutkami stojącymi w ulewnym deszczu jak pinakle – zauroczyło go jej zachowanie, spokój i powściągliwość, niemal królewskie dostojeństwo. Ani wcześniej, ani później nie spotkał kobiety, która pod względem klasy mogłaby się równać z Jodi. Na budowie zastaje Cliffa stojącego z papierosem, w zakurzonym kombinezonie i z naciągniętym pasem na narzędzia. Cliff jest krzepkim mężczyzną, który mówi powoli i sprawia wrażenie, jakby zaraz miał zapuścić korzenie. Jest w tym samym wieku co Todd, ale bujne, przyprószone siwizną wąsy dodają mu dziesięć lat. Kiedy przed budynek podjeżdża van hydraulika, wszyscy trzej wchodzą do środka i spacerują po mieszkaniach. Rozmowa dotyczy rur, drenów i tym podobnych, co jest fascynujące, jeśli jest się Toddem Jeremym Gilbertem z TJG Holdings i wpompowało się w to wszystko masę forsy. Kiedy go kupił, budynek był praktycznie ruderą, musiał też wyeksmitować z niego lokatorów, co nie było przyjemne. Teraz całość zaczyna już jakoś wyglądać. Robotnicy, na których natykają się podczas oględzin, wyciągają stare przewody i montują nowe belki, ale praca nie wre tak, jak Todd by sobie tego życzył. Choć Cliffa zatrudnia już od prawie dwudziestu lat, nadal musi wszystko kontrolować. Bieżące koszty – opłaty za samo posiadanie tej posesji i pieniądze, które muszą dostać bank i władze miejskie, żeby nie dobrali mu się
do skóry – wystarczyłyby na wykarmienie afrykańskiej wioski przez rok. W drodze powrotnej dzwoni do Natashy, bo ma nadzieję, że pójdzie z nim na lunch, ale ona już je kanapkę. – Jesz kanapkę, kiedy ze mną rozmawiasz? – Właśnie ją odpakowuję i zaraz odgryzę pierwszy kęs. – Zostaw ją na później. Pójdziemy do Franceski. – Nie mogę. Muszę iść na zajęcia. – Możemy się spotkać, jak wyjdę z pracy. – Od czwartej do siódmej zajmuję się dziećmi. – Przyjadę. – To nie jest dobry pomysł. – Wiesz, że później jestem zajęty. – Umówmy się na lunch jutro. – To znaczy, że dziś cię nie zobaczę. – Jakoś przeżyjesz. – Jaką masz kanapkę? – Chleb żytni z salami. Od Manny’ego. Z dodatkową musztardą. – Siedzisz gdzieś? – Mówiłam ci już, idę na zajęcia. – Jesteś teraz w drodze?
– Idę Morgan Street. Właśnie minęłam bibliotekę. Spóźnię się, jeśli zaraz się nie rozłączysz. – Powiedz, co masz na sobie. Udaje, że jest zirytowana, ale Todd wie, że ona to lubi. Lubi jego wyostrzoną uwagę i erotyczne podteksty. Wyobraża sobie jej wyładowany plecak, paski wpijające się w ramiona, idealne zęby, które wgryzają się w miękki chleb przełożony mięsem. Jest na ostatnim roku i wiosną dostanie licencjat z historii sztuki. Nie zastanawiała się nad karierą, chciałaby raczej wyjść za mąż i założyć rodzinę. Przy okazji powiedziała mu, że byłby świetnym ojcem. On się cieszy, bo to sugeruje, że nie zamierza rzucić go dla młodszego, ale nie myślał jeszcze o przyszłości. Wie tylko, że to, co łączy go z Natashą, to nie jest zwykły romansik. Przelotne przygody są dla niego jak sport, forma rekreacji, która nie przeszkadza w codziennym życiu i nie sprawia, że człowiek traci głowę. Ich związek jest natomiast skomplikowany, wymagający, uzależnia go i przepełnia niepokojem. Czasami jest pewny, że trzyma prosty kurs, ale najczęściej ma wrażenie, że jest człowiekiem, który się topi, ale nadal kocha fale. Wyjazd na weekend to był jej pomysł. To ona znalazła wiejską gospodę nad rzeką Fox, położoną w sercu siedmiohektarowego lasu, z podgrzewanym basenem i francuskim szefem kuchni, to ona zarezerwowała pokój i przekonała go do wyjazdu. Mogliby wracać
do łóżka po śniadaniu, a przed kolacją brać razem prysznic. Chodziliby na spacery po lesie i kochali się na słonecznych polanach. Zamiast jak zwykle podjadać po kryjomu, mogliby swobodnie zaspokoić swój apetyt i tak dalej, i tak dalej. – A może raczej wolisz zostać w domu z Jodi? – zapytała. Wolałby, żeby nie mieszała do tego Jodi. Jego życie z Jodi należy do sfery, która nie ma nic wspólnego z Natashą, do równoległego świata, gdzie wszystko idzie gładko i już zawsze tak będzie, gdzie nienaganne lata rozciągają się od rozkosznej przeszłości do wygodnej przyszłości. Raz popełnił błąd, mówiąc Natashy, że Jodi jest w łóżku jak talerz zimnej owsianki. Nie chodziło mu o to, żeby drwić z Jodi, tylko żeby dodać Natashy pewności siebie. Jest wspaniałomyślny, łatwo akceptuje wszelkie niedoskonałości, szczególnie jeśli chodzi o kobiety. Ma talent do przyjmowania rzeczywistości taką, jaka jest, i radzenia sobie z nią. Rzeczywistości Jodi. Rzeczywistości Natashy. W wypadku Jodi musi zaakceptować to, że ona ma masę tytułów naukowych. Nie tylko licencjat, jak niedługo Natasha, ale też doktorat i kilka magisteriów. Nie przeszkadza mu, że jest inteligentna, irytują go tylko prześmiewki kolegów, którzy nieustannie mu powtarzają, że Jodi to wyższa liga. Jego zdaniem same tytuły jeszcze o niczym nie świadczą. Zdobywanie wykształcenia to tylko sposób na lepsze zarobki – istnieje ryzyko, że
jeśli człowiek się nie uczy, wyląduje w McDonaldzie. W Ameryce Świętym Graalem nadal są pieniądze, nie edukacja. Na lunch zatrzymuje się w brytyjskim pubie. Nie poddaje się pokusie i nie zamawia piwa. Kiedy wraca do biura, Stephanie wręcza mu wyceny, o które ją prosił, wraz z listą osób, do których musi zadzwonić. On wyciąga się na kanapie, telefonuje, do kogo trzeba, a potem ucina sobie drzemkę. Budzi się o wpół do piątej i idzie na siłownię. To jego nowy zwyczaj. Początkowo był to jeden ze sposobów na przezwyciężenie depresji – lekarz powiedział mu, że energiczne ćwiczenia uwalniają endorfiny, naturalne środki przeciwbólowe. Najpierw wcale nie czuł żadnych endorfin, a w drodze do siłowni miał trudności z omijaniem baru, ale wszystko się zmieniło, kiedy poznał Natashę. Teraz ćwiczy z trenerem, używa sztangi zamiast maszyn i zaczął nosić ochraniacze na nadgarstki i koszulki na ramiączkach. Po godzinnym wysiłku czuje się zregenerowany i trochę napalony. Bierze prysznic, wyciera się, a potem owija sobie ręcznik wokół pasa i dzwoni do Natashy, chociaż zatłoczona szatnia uniemożliwia osobistą rozmowę. Prawdę mówiąc, musi kontrolować nawet swoje myśli, bo nie chce dostać wzwodu w pomieszczeniu pełnym gołych mężczyzn. Natasha mówi „halo” trzy razy, zanim on się odzywa.
– Co, jesteś zboczeńcem? – Tak, dokładnie tak. – Wiesz, że wyświetlają mi się twoje imię i numer? Postanawia następnym razem zadzwonić z automatu. Kiedy po wręczeniu kluczyków parkingowemu wchodzi do holu hotelu Drake, Dean Kovacs już tam jest, siedzi przy barze. Staroświecki klub pełen bordowej skóry, wypolerowanego drewna i europejskiej męskiej elegancji jest wygodnym, kuszącym miejscem, gdzie czuje się jak w domu. Teraz tłoczą się w nim ludzie, którzy właśnie skończyli pracę, gwar głosów narasta i przycicha melodyjnymi falami. Todd, klucząc, przechodzi przez salę, klepie Deana po plecach i siada po jego lewej stronie, na wolnym krześle, które bardziej przypomina fotel niż stołek barowy. – Cześć, stary – mówi Dean i dopija resztkę piwa z kufla. – Zacząłem bez ciebie. – Ty stary sukinsynu – odpowiada Todd. – Jesteś kolejkę do przodu. – Zawsze byłem lepszy od ciebie – stwierdza Dean. Macha do barmana i pokazuje mu dwa palce. Dean przybrał ostatnio na wadze, ma okrągłą twarz i podwójny podbródek, tak że zaczął przypominać pucołowate dziecko. Jest ubrany w niebieski letni garnitur i koszulę non-iron, która nie
dopina mu się na brzuchu, ukazując na szczęście tylko czysty biały podkoszulek. Z kieszeni marynarki wystaje mu zwinięty krawat. Od dwunastu lat jest przedstawicielem handlowym firmy produkującej plastik i nawet lubi swoją pracę. Barman stawia przed nimi dwa kufle. Todd upija pierwszy duży łyk, a potem wierzchem dłoni ociera z ust pianę. Zmęczony ćwiczeniami na siłowni ma ochotę tylko siedzieć, biernie wchłaniając alkohol i atmosferę. Dean ma naturę handlarza i żeby skłonić go do mówienia, wystarczy, że Todd zapyta go o zyski. – Kiedy ostatni raz się widzieliśmy, na rynku była bessa – odpowiada Dean, połykając haczyk. Usłużnie rozprawia o akcjach i konkurencji, dzięki czemu Todd może się odprężyć, słuchając jednym uchem. Wolałby dowiedzieć się czegoś o produktach i innowacjach, ale Deana fascynują targety, udziały, zyski i prognozy. Todd spotyka się z Deanem może dwa, trzy razy do roku. Zawsze to Dean dzwoni, żeby się umówić, Todd jednak sam wyszedłby z inicjatywą, gdyby przyjaciel tego nie zrobił. Choć teraz żyją w innych światach, przeszłość tworzy między nimi silną więź. Dorastali w Ashburn w południowo-zachodniej części miasta, chodzili do jednego ogólniaka, grali w hokeja w jednej drużynie, upijali się razem i razem przeżyli swój pierwszy raz. Doszło do tego na podwójnej randce w kamperze należącym do rodziców Deana.
Po drinku albo dwóch Dean zawsze wraca do tego tematu. Wiele znaczy dla niego to, że on i Todd wspólnie przeżyli to szczytowe doświadczenie, że słyszał, jak Todd staje się mężczyzną, i sam czuł wsparcie ze strony przyjaciela. Dla Todda również jest to istotne, ale nie chce, żeby wszyscy w barze się o tym dowiedzieli. Zanim sprawy zajdą za daleko, prosi o kartę i skłania Deana, żeby zajął się zamawianiem. Kiedy po burgerach przerzucają się z piwa na wódkę, Dean jak zwykle zaczyna wskrzeszać żonę, która nie żyje od dziesięciu lat. – Nie powiesz, że nie była najlepszą żoną, jaką facet może sobie wymarzyć – mówi Dean. – Taką kobietę spotyka się tylko raz w życiu. – Prostuje plecy dla emfazy i od czasu do czasu potakuje jak figurki z głową na sprężynie. – Raz – powtarza, uderzając knykciami o bar. – Jeśli człowiek ma szczęście. – To była dobra kobieta – przyznaje Todd. – Ona była cholerną boginią – mówi Dean. – Ja ją, do cholery, czciłem. Sam wiesz, jak było. Czeka na potwierdzenie Todda, które ten chętnie daje. Todd nie widzi sprzeczności między obecnymi odczuciami Deana a faktem, że za życia żony przyjaciel miał wiele romansów. – Wiedziała, jak bardzo ją kochałeś. Wszyscy o tym wiedzieli. – To prawda – zgadza się Dean. – Czciłem tę kobietę. Nadal ją czczę. Wiesz, że to prawda, bo gdyby tak nie było, ożeniłbym się
jeszcze raz, a tego nie zrobiłem. Przez ostatnich kilka lat Dean miał wiele partnerek, ale żadna nie dorównywała idealnej zmarłej żonie i nie miała szans na zajęcie jej miejsca. Taka sytuacja odpowiada Deanowi, który lubi grę miłosnych starań i podbojów oraz poczucie władzy, które daje mu trzymanie zdobytej kobiety na dystans. Wraz z kolejnymi kieliszkami nastrój Deana zmienia się z rzewnego w krnąbrny. Tłum się przerzedził, gwar znacznie ucichł, a wzrok Deana zaczyna błądzić. Przechyla się i obraca na krześle, aż udaje mu się wypatrzyć młodą kobietę, mniej więcej w wieku jego córki. Dziewczyna ma krótkie czarne włosy i karminowe usta. Dean rozpoczyna głośny monolog, tylko pozornie skierowany do Todda, o tym, co by jej zrobił i co chciałby, żeby ona zrobiła jemu. Kobieta siedzi w pewnym oddaleniu i jest zajęta rozmową, więc nie słyszy, że Dean rozprawia o niej, ale wiele innych osób – prawie wszyscy na sąsiednich miejscach – odwracają się, żeby na niego spojrzeć. Todd tymczasem wymknął się do swojego świata. Czuje, że jego łagodne esencjonalne ja – jego aura i szczodrość – puchnie i się rozszerza, zajmując już niemal całą salę. W swojej wielkoduszności nikogo nie osądza i nikogo nie wyklucza, ani Deana, ani wrogów Deana, których grono szybko się powiększa. Dla wszystkich obecnych znajdzie się miejsce w bańce życzliwości Todda. To właśnie Todd, kiedy pije. Pijąc, Todd wiedzie ciche życie kapłana,
który rozgrzesza i odkupuje całą ludzkość. Znudziwszy się dziewczyną z czerwonymi ustami, Dean przenosi uwagę na kobietę, która siedzi na prawo od niego przy barze. Ma nadwagę i jest mu bliższa wiekiem, więc w alkoholowym zaślepieniu uznaje, że ma u niej większe szanse. Fakt, że kobieta rozmawia z towarzyszącym jej mężczyzną, umyka uwadze Deana, który zbliża język do jej lewej piersi i udaje, że chce ją polizać. Kobieta już wcześniej zauważyła Deana i odsunęła od niego swój stołek. Teraz patrzy na niego z obrzydzeniem i każe mu się odpieprzyć. Dean podchwytuje słowo „pieprzyć” i składa jej propozycję, po której ona i jej towarzysz, przystojny mężczyzna w markowych okularach, zamieniają się miejscami. Mężczyzna odgradzający teraz Deana od kobiety, którą Dean chce zdobyć, nie odzywa się do niego, ale Dean czepia się tak dla zasady i szturcha go w żebra. – Hej, koleś – mówi. – Korzystałem tylko z praw przynależnych samcom. – Jasne, idź lepiej skorzystać z nich gdzie indziej. Dean obraca się do Todda i mówi: – Korzystałem tylko z praw każdego samca. To wolny kraj, no nie? Todd był świadkiem bójek Deana już od liceum. Gdyby przyjaciel był w szczególnie wojowniczym nastroju, Todd na siłę by
go wyprowadził, ale teraz uważa jego chojractwo za niegroźne. – Postaraj się w nic nie wpakować – mówi tylko, na co Dean odpowiada: – Ona i tak jest paskudna. Stać mnie na coś lepszego. Todd śmieje się i mówi: – To rozumiem, stary. Dean parska śmiechem, zadowolony z siebie. Todd wie, że Dean zachowuje się tak tylko po alkoholu. Niektórzy mają mocną głowę. Dean nie. Choć nie widać tego na pierwszy rzut oka, jest wrażliwcem, typem faceta, który często płacze i uwielbia małe dzieci. Po liceum wstąpił do marynarki, ale nie był dość twardy, żeby tam wytrzymać, więc odszedł, zanim przydzielili go do jednostki. Właśnie wtedy zaczął pracę w handlu. Ogólnie rzecz ujmując, Dean jest raczej spokojny. Zdarzało mu się tracić panowanie nad sobą, ale niełatwo go sprowokować. Chodzi więc tylko o to, jak zareaguje na tę wiadomość. Todd nie wie, czego się spodziewać. Może jedynie mieć nadzieję, że Natasha przekaże mu ją delikatnie. Kiedy dochodzi północ, Todd siedzi już w samochodzie. Dzwoni na jeden ze swoich sekretnych numerów i po krótkiej rozmowie jedzie do hotelu Four Seasons, tylko parę przecznic dalej. Dziewczyna, z którą się umówił, jest jedną z kilku, które trzyma w zanadrzu. Wszystkie mają na tyle klasy, że nie przynoszą mu
wstydu w pięciogwiazdkowym hotelu, są zawsze dostępne, szczególnie jeśli dzwoni człowiek tak hojny jak on. W takie noce, kiedy nie spotkał się z Natashą i ma za dużo energii, czuje się za bardzo wspaniałomyślny, żeby kogoś nie obdarować i wracać od razu do domu, właśnie wtedy lubi korzystać z luksusowych dóbr i usług, które miasto ma do zaoferowania.
3
ONA
Jest piątek rano, a Jodi nadal nie ma jeszcze planów na weekend. Co do niej niepodobne, nie przemyślała niczego wcześniej. W ciągu tygodnia jej zwyczajową pewność siebie zastąpiły zwątpienie, niezdecydowanie i naiwna nadzieja, że Todd zmieni zdanie i odwoła swój wyjazd. Ale teraz już po wszystkim. Wczoraj wieczorem spakował torbę i dziś rano zabrał ją z sobą, planując wyruszyć na wieś zaraz po pracy. Jodi bierze telefon, idzie do okna, staje i podziwia roztaczający się z niego widok. Dzień jest pogodny, oślepiające białe światło słońca odbija się od bieli wody. Świetliste igły wkłuwają się jej w oczy i wrażliwą skórę na twarzy i szyi. Czuje się nieosłonięta, bezbronna jak nietoperz słabnący od światła dziennego, a mimo to nie rusza się z miejsca, przeglądając listę znajomych. Najpierw dzwoni do Corinne, potem do June, a potem do Ellen i każdej z nich zostawia tę samą wiadomość: „Co robisz w ten weekend? Daj znać, jeśli masz czas umówić się na kolację. Może być dziś. Albo jutro. Lunch też mi pasuje. Bardzo chętnie się z tobą
zobaczę. Czekam na telefon”. Odwraca się od okna, obchodzi pokój, przejeżdżając palcem po wypolerowanej drewnianej powierzchni, sprawdza, czy na kredensie nie ma kurzu. Później dzwoni do Shirley i jeszcze raz nagrywa tę samą wiadomość. Shirley była kiedyś pacjentką psychiatryczną. Jodi poznała ją podczas swoich praktyk i zapałała sympatią do mądrej, trochę dziwacznej poetki, której wiersze zdobyły kilka nagród. Skrupulatne planowanie ma swoje zalety. Najlepiej, jeśli życie posuwa się statecznym krokiem, a wszystko ustalone jest kilka tygodni, jeśli nie miesięcy, wcześniej. Desperackie szukanie towarzystwa jest dla niej zupełnie nowym doświadczeniem i uważa je za poniżające. Czuje się jak żebraczka. Czemu od razu nie rozłoży się na ulicy i nie zacznie błagać ludzi o wsparcie? Mogłaby zrobić ulotki i rozdawać je przechodniom. „Opuszczona kobieta szuka towarzystwa na kolację. Zdesperowana i niewybredna”. Nie spodziewa się, że Corinne, June, Ellen czy Shirley będą mogły się z nią spotkać. Corinne i Ellen mają dzieci, June dużo podróżuje, a Shirley – cóż, Shirley nie zawsze odsłuchuje wiadomości. Jodi nie chce jednak dzwonić do zbyt wielu osób. Dopiero później w ciągu dnia, nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, postanawia skontaktować się z Alison, choć praktycznie nie ma szans, że Alison odbierze telefon czy nawet odpowie na wiadomość przed poniedziałkiem. Jodi jest do tego
stopnia pewna, że dzwonienie do Alison to z góry przegrana sprawa, że kiedy słyszy w słuchawce jej głos, myśli, że wykręciła zły numer. – Miałaś szczęście, że mnie złapałaś – mówi Alison. – Powinnam być w pracy, ale to jeden z tych dni. Nie uwierzysz, ile nieszczęść mnie dziś spotkało, więc oszczędzę ci szczegółów. Kiedy zadzwoniłam do J.B., że się spóźnię, można by pomyśleć, że świat się zawalił. To idiotyczne, bo ruch zaczyna się u nas dopiero po piątej. Faceci to takie dzieciuchy. Robią dużo szumu, bo wtedy czują się ważni. Dobrze, że to kobiety mają prawdziwą władzę, co? W każdym razie w ten weekend pracuję na dwie zmiany, ale za to w poniedziałek mam wolne. Może umówimy się na kolację? Kolacja w poniedziałek nie rozwiązuje aktualnego problemu Jodi, ale chętnie wpisuje ją do kalendarza. Alison jest kolejną z jej dziwacznych przyjaciółek, outsiderką jak Shirley, nienależącą do grona jej znajomych ze studiów ani z pracy. Poznały się na kursie gotowania, tym samym, na którym Jodi nauczyła się oczyszczać ośmiornicę i obierać krewetki. Alison nie gotuje, ale przechodziła wtedy okres, kiedy sądziła, że powinna się postarać. Jodi nie wie, czym dokładnie zajmuje się Alison, ale zakłada – mimo że Alison jest kelnerką, a nie jedną z dziewczyn – że do jej zadań należą też prywatne kontakty z klientami. Może i dostaje dobre napiwki za obsługiwanie stolików, ale to na pewno nie wszystko, sądząc po
tym, jakie restauracje wybiera i jakie wino lubi zamawiać – stare roczniki, które nawet Jodi wydają się drogie. Następnego dnia, w sobotę, Jodi nie ma żadnych klientów. Po bezsennej nocy zasypia nad ranem i wstaje z łóżka dopiero wczesnym przedpołudniem. Teraz guzdrze się ze śniadaniem i z gazetą. Nie wie, dlaczego nie potrafi znaleźć sobie zajęcia. To normalne, że Todda nie ma w ciągu dnia, nawet w sobotę, kiedy najczęściej spędza ranki na budowie, a potem jedzie do fryzjera i na myjnię. Co innego niedziela – to dzień, który spędza się razem, spokojnie je się późne śniadanie, a potem zabiera psa na długi spacer. Na te wspólne chwile Jodi czeka przez cały tydzień. Jutro się zawiedzie. W nadziei, że któraś z koleżanek do niej oddzwoni, Jodi włącza telewizor i przerzuca kanały, aż trafia na powtórkę jednego z odcinków Kronik Seinfelda. Już go oglądała, ale prawie całkiem zapomniała, o co chodzi. Ostatnio ma tak też z filmami. Rok, dwa lata i niemal nic już nie pamięta. Myśli sobie, że gdyby miała przeżyć swoje życie jeszcze raz, z wydarzeniami w identycznej sekwencji, większość z nich byłaby dla niej niespodzianką. Kiedy serial się kończy i Jodi ogląda ostatnią scenę, jakby ją widziała pierwszy raz, niespodziewanie zalewa ją fala smutku i żalu. Schronienia szuka w kąpieli, ma swój rytuał, polegający na zanurzeniu się we wrzącej wodzie aż po szyję. Kłęby pary, otulające
ciepło, poczucie lekkości połączone z ciężkim zanurzeniem (zawieszone ciało, napór wody) to mocne lekarstwa na wszelkie dolegliwości. A jednak mimo że Jodi siedzi w wannie tak długo, że aż opuszki palców robią jej się białe i pomarszczone, kiedy wychodzi, jest rozdrażniona, czuje się samotna i ogarnia ją zmęczenie. Zasypia na kanapie i budzi się godzinę później, drżąc z zimna w mokrym szlafroku. Półprzytomna, z resztkami snu kołaczącymi się po głowie, ubiera się, przypina psu smycz i rusza w kierunku jeziora, przyłączając się do sobotniego tłumu na nadbrzeżnej promenadzie. Woda opalizuje w promieniach południowego słońca, a ludzie, którzy gromadnie wyszli z domów zachęceni coraz wyższymi temperaturami, biegają, jeżdżą na rowerach, na rolkach albo po prostu spacerują, w większości w parach lub całymi rodzinami. Mają opalone ręce i nogi, a ich głosy niosą się dźwięcznie w czystym powietrzu. Freud idzie tuż przy niej i macha ogonem na widok dzieci, które pytają, czy mogą go pogłaskać. Ona przeprowadza go przez trawnik na nadbrzeżny pas piasku, rzuca mu patyk do wody i patrzy, jak pies za nim płynie. Przynajmniej on cieszy się tym dniem. Umie się dostosować, łatwo odwrócić jego uwagę i nietrudno go zadowolić. Wie, że Todd nie nocował w domu, ale płynąc w jeziorze, z podniesionym nosem i ciągnącymi się za nim uszami, w ogóle o tym nie myśli.
Po powrocie ze spaceru Jodi zażywa advil i sprawdza wiadomości na sekretarce. Dzwoniła Ellen, proponując lunch w przyszłym tygodniu. Jodi przebiera się w spodnie od dresu, zasuwa zasłony w sypialni i kładzie się na niezaścielonym łóżku. Bierze do ręki powieść, którą czyta, historię trzech pokoleń kobiet borykających się z agresywnymi mężami, niewdzięcznymi dziećmi oraz społecznymi i kulturowymi ograniczeniami, jakie narzuca na mieszkańców mała wiejska społeczność. Opowieść o ich ciężkim życiu na chwilę ją absorbuje, ale kiedy, doczytawszy do końca, zamyka książkę, powrót do rzeczywistości jest bolesny. Niebo za oknem jest jednolicie szare, pokój pogrążył się w cieniu, a temperatura znacznie spadła. Wiadomo już, że żadna z koleżanek nie oddzwoni, ich plany na kolację są już dawno ustalone, wieczorne atrakcje już się pewnie zaczęły. Jodi zrzuca zmięte ubrania, wkłada dżinsy i flanelową koszulę i godzi się z myślą, że sobotni wieczór spędzi w domu. W lodówce znajduje połowę szarlotki i wyjada ją z brytfanki, najpierw jabłka, wyjmując je łyżką, a potem ciasto, które wydłubuje palcami. Todd też do niej nie zadzwoni. Nie zatelefonuje, żeby powiedzieć, że za nią tęskni, i zapytać, jak się miewa. Z jakiegoś powodu jest tego pewna i to przekonanie sprawia, że nachodzi ją uczucie czegoś, czego nie można powstrzymać, zupełnie jak ptaków ulatujących przed burzą. Dwadzieścia lat wcześniej ich miłość
wybuchła płomieniem pasji i wystrzeliła jak rakieta na orbitę. Ostatnio ten pęd zwalnia, to straszna prawda, której ona nie może przyjąć do wiadomości. Często ma wrażenie, że lata od wtedy do teraz zwinęły się w jedno, połączyły się jak fałdy akordeonu, przybliżając odległe wspomnienia. Na drugiej randce poszli na Grę pozorów, a potem stali przed kinem i rozmawiali o filmie, żartując i śmiejąc się. Druga randka to osobne terytorium, pole energetyczne o odrębnych prawach i warunkach. Na trzeciej randce pewne sprawy już się rozumie, pierwsza jest czystym eksperymentem. Druga natomiast, randka pośrodku, jest polem minowym pełnym gaf i niezręczności, próbą dla wielkich nadziei i nieokiełznanego sceptycyzmu. Druga randka to czas, kiedy obie strony szczerze deklarują swoje zainteresowanie, zdając sobie sprawę, że w każdej chwili może dojść do katastrofy, że wszystko, co je łączy, jest niepewne, oparte wyłącznie na przypuszczeniach. Druga randka jest morzem niepewności, w którym albo się płynie, albo tonie. Tamten wieczór nie był ciepły, wiosna dopiero się zaczynała. Była to jednak ta pora roku, kiedy ludzie traktują pogodę z optymizmem i ubierają się za lekko. Jodi i Todd nie należeli do wyjątków – ona miała na sobie tylko rozpinany sweter, on bluzę, a mimo to zaczęli iść pieszo. Wiedzieli tylko, że chcą coś zjeść, ale nie mieli na myśli żadnego konkretnego miejsca, tak że szybko
popadli w głęboki ruchomy bezwład, rozpoczęli hipnotyczny spacer, którego nie byli w stanie przerwać. Przeszli kawałek Michigan Avenue, wstąpili do parku, wyszli z niego i włóczyli się po centrum. Nie trzymali się za ręce, nie szli nawet pod ramię, tylko pilnie oddawali się najważniejszemu w tamtej chwili zadaniu, drugiej randce, które polegało na osobistych zwierzeniach i szczerych deklaracjach. – Jako dziecko byłem gruby – powiedział, kiedy przekroczyli Michigan Avenue Bridge. – Chyba nie bardzo gruby – odparła, bo jakoś nie mogła sobie tego wyobrazić. – W szkole przezywali mnie Baryła. – Jak długo to trwało? Chyba nie za długo? – Aż skończyłem dwanaście, trzynaście lat. Wtedy zacząłem kraść samochody. – Kradłeś samochody? – Nie powinienem ci o tym mówić. – Ale nie kradłeś ich naprawdę? – Co masz na myśli? – Potem je oddawałeś. – Raczej nie. – Ale chyba nie brałeś ich, no wiesz, nie rozbierałeś ich i nie sprzedawałeś części?
– Nie, nie, nic z tych rzeczy. Włączałem muzykę i jeździłem trochę po okolicy. Podwoziłem kolegów, podwoziłem dziewczyny. Przez chwilę mogłem udawać, że jestem bogatym draniem, który ma wszystko. – Złapali cię kiedyś? – Nigdy. Chyba miałem szczęście. Wcale tak go nie postrzegała. Było w nim coś… coś dostojnego, to słowo przychodziło jej na myśl – co przeczyło zaskakującemu obrazowi młodego człowieka, który właśnie odmalował. Zmieniła o nim zdanie. – Kiedy ja dorastałam, były okresy, że moi rodzice z sobą nie rozmawiali. Raz trwało to prawie rok. – Jak to w ogóle możliwe? – Odzywali się, tylko nie do siebie nawzajem. Jeśli nie było z nami nikogo, my, dzieci, zostawaliśmy z nimi sami i prędzej czy później słyszeliśmy: „Jodi, powiedz proszę tacie, że musi iść do fryzjera”. A on, rzecz jasna, był wtedy w pokoju. – Powtarzałaś mu? – Może to idiotyczne, ale najczęściej tak. Chyba byłam za młoda i jeszcze nie wiedziałam, że nie muszę się do tego mieszać. – Musieli się naprawdę nienawidzić. – Czasem sprawiało to takie wrażenie. Ale bywały chwile, że wszystko było w porządku.
– Moja rodzina przynajmniej była konsekwentna. On się nad nią znęcał, a ona próbowała się chować. Zawsze tak samo. – Nigdy bym nie przypuszczała. – Była zszokowana, zaczęła szukać balsamu do ust w torebce, a jej opinia o nim znów uległa zmianie. – Nad tobą też się znęcał? – zapytała. – Raczej nie. Przez większość czasu po prostu nie zwracał na mnie uwagi. – Czym się zajmował twój ojciec? – Pracował w parkach, ale tylko w sezonie. Zimą najczęściej był w domu. Siedział w piwnicy, miał tam swoje krzesło i zapasy. Można było usłyszeć, że coś tam do siebie mamrocze, i było wiadomo, że wieczorem będzie kompletnie pijany. Chodziliśmy na palcach, modląc się, żeby zasnął i nie wychodził z piwnicy. – Musiało być ciężko – powiedziała, a jej osąd o nim znów się zmienił. – To było dawno temu. On już nie żyje. Oboje nie żyją. Zatrzymał się, żeby zawiązać sznurówkę. Trudno było mu się schylić, bo zesztywniał z zimna. – U nas najgorsze było chyba udawanie. Często wszystko było dobrze, ale nawet jeśli tak nie było, on i tak szedł do pracy, ona gotowała kolację, wszyscy siadaliśmy do wspólnego posiłku, rodzice pytali nas, co robiliśmy w szkole, i zawsze spali w jednym łóżku. Nikt nigdy nic nie mówił. Wszyscy udawaliśmy, że nic się
nie dzieje. – A jaki konkretnie mieli problem? – No wiesz, jak zwykle. Kiepsko mu wychodziła monogamia. – Monogamia nie jest dla mężczyzn. Albo raczej mężczyźni nie są stworzeni do monogamii. Jak wolisz. Oba stwierdzenia są prawdziwe. – Tak myślisz? – Nie myślę, wiem. – Twoi rodzice też mieli ten problem? – Mój stary miał tylko jedną ukochaną i była nią whisky. – No to skąd ta opinia o monogamii? – W końcu każdy mężczyzna zdradza, w ten czy inny sposób. Mój miał romans z butelką. Kiedy Jodi wspomina teraz tę rozmowę, stwierdza, że powinna zwrócić jej uwagę, skłonić ją do zastanowienia. Ale alarm, który powinien odezwać się w jej głowie, dziwnie milczał. Kiedy szli LaSalle Street, mijając giełdę, banki, sklepy i ratusz, miała nieodparte wrażenie, że idą tunelem – z obu stron wieżowce wyrastały niczym klify, a na końcu korytarz otwierał się na srebrzyste niebo, które przyciągało ich jak magnes. On opowiedział jej o śmierci ojca, o tym, że jego matka całkowicie poświęciła się opiece nad mężem. Przeniósł się ze swojej nory w piwnicy na górę, na sofę, gdzie dogorywał. I tak umierał, więc matka Todda dała mu
butelkę. – Cały zżółkł, śmierdział alkoholem i moczem – powiedział Todd. – Trzęsły mu się ręce i nie był w stanie kontrolować pęcherza. Po tym, jak wynieśli go z domu, trzeba było wyrzucić sofę na śmietnik. – Twoja matka musiała być aniołem – stwierdziła. – Powinna była odejść od niego dużo wcześniej. – To czemu nie odeszła? – Przez jakieś chore poczucie lojalności? Kto wie? Nie da się zrozumieć cudzego małżeństwa. – Wiem. Jakkolwiek to wygląda z zewnątrz, więzy małżeńskie bywają niezniszczalne. – Twój ojciec pewnie był lekarzem, profesorem albo jakąś inną ważną osobą. – Nie całkiem. Teraz jest już na emeryturze, ale pracował jako farmaceuta. Mieliśmy aptekę przy skrzyżowaniu Park i Main. Pomagałam tam po szkole. Cała rodzina pomagała. To znaczy ja i moi bracia. Matka nie. – Czemu nie? – Chyba była zbyt zajęta w domu. Nie wiem. Może to miało coś wspólnego z rozczarowaniami w jej życiu. Matka z wykształcenia była śpiewaczką, ale nigdy nie zaszła dalej niż chór kościelny. Marzyła, żeby wystąpić w musicalu na Broadwayu. Znała wszystkie
piosenki i w domu ciągle je śpiewała. Moja matka jest trochę zwariowana. Powiedzmy, nieco ekscentryczna. – Czy nie mówi się, że córki są podobne do matek? – Niby tak, ale ja chyba bardziej przypominam ojca. – To które z twoich rodziców źle prowadzi? Później opracowała jakąś teorię wyjaśniającą, dlaczego tak długo stali na zimnie, ale już ją zapomniała. Pamięta tylko, że chodziło o wytrzymałość i tworzenie więzi. Wie za to, że kiedy znaleźli w końcu jakąś restaurację i czekając na jedzenie, ogrzewali ręce od filiżanek kawy, napięcie między nimi opadło, poczuli, że bariery runęły. A o północy byli z powrotem w domu w Bucktown, gdzie zapalali świece i rozkładali śpiwory.
4
ON
Podwozi Natashę pod drzwi, a potem rusza w kierunku domu. Dzień jest duszny, jest gorąco i bezwietrznie, na chwilę wróciło lato. W porsche wala się mnóstwo śmieci – zgniecione serwetki, puste opakowania, kartonowe kubki, pozostałości po podróży powrotnej – a brak snu sprawił, że Todd ma przekrwione oczy. Jego ubrania i skóra przesiąkły jej zapachem, odurzającą miksturą jej wydzielin z domieszką perfum, olejku i żelu do włosów. W niektórych miejscach nadal jest nabrzmiały i już teraz obawia się godzin, które będą musiały upłynąć, zanim znów ją zobaczy. Po spędzeniu z nią dłuższego czasu zmieniły się reakcje chemiczne w jego mózgu, tak że pod jej nieobecność w synapsach dochodzi do bolesnych wyładowań. Ostrożnie zaczyna myśleć o czekającej go przeprawie, o wieczorze w domu z Jodi. Najpierw będzie kolacja z wyważoną rozmową i umiarkowaną ilością alkoholu, a potem wieczorny rytuał gaszenia świateł i kładzenia się w pościeli w świeżo wypranych piżamach. Od kiedy jego życie domowe stało się męczarnią? Nie przypomina sobie punktu zwrotnego, chwili, w której stracił apetyt
na ten rodzaj wygody, który tak umiejętnie zapewnia Jodi. Gdy dociera do domu, nastrój mu się jednak zmienia. Na powitanie dostaje tyle głośnej euforii i bezgranicznej miłości, że wybucha śmiechem. Jak mógł zapomnieć o psie? Pokoje są chłodne, unosi się w nich słodki zapach róż, które rozkwitają z porozstawianych wszędzie wazonów. W kuchni znajduje otwartą butelkę białego wina, zimną w dotyku, a obok talerz krakersów z wędzonymi ostrygami. Te pokusy są dla niego miłą niespodzianką. Jodi nie ma w zasięgu wzroku, ale drzwi na balkon są otwarte. Todd rozbiera się, wchodzi pod prysznic i odkręca obydwa krany do oporu, tak że woda biczuje mu skórę, dając uczucie przyjemnego odrętwienia i zmywając mdłe zapachy weekendu. Wytarty i ubrany w czyste spodnie khaki i świeżą koszulę, pogryza ostrygi i nalewa sobie wina. Na balkonie Jodi leży półnaga na leżaku, dół od jej bikini, cudo z purpurowej lycry opina się jak druga skóra na jej wystających biodrach i wzgórku łonowym. Nogi Jodi tworzą wydłużoną literę „V”, która przyciąga jego wzrok do krocza i linii dzielącej jej klatkę piersiową. Ponieważ leży płasko, jej piersi, i tak małe, opadają spłaszczone na boki, a nieruchome od gorąca sutki wystawione są na pokaz jak srebrne dolarówki trzymane na szczęście. Wie, że ona rzadko się opala, bo jej skóra nie brązowieje od słońca – już teraz jest lekko zaczerwieniona, co może prowadzić do poparzeń, ale
bezpośrednio nic jej nie grozi, bo słońce się przesunęło i balkon jest zacieniony. – Tak mi się zdawało, że słyszałam, jak wchodzisz – mówi, podnosząc okulary przeciwsłoneczne i patrząc na niego zmrużonymi oczami. Jest w niej pewne umiarkowanie – cielesne i emocjonalne, które nieodmienne go przyciąga. Prawie zawsze jest opanowana, należy do grona kobiet, które radzą sobie w każdej sytuacji. Nawet po tych wszystkich latach ma wrażenie, że prawie w ogóle jej nie zna, że tak naprawdę nie jest w stanie pojąć, co kryje się pod powierzchnią. Jako siła w jego życiu Jodi jest wytworna, jest wirtuozem, który dostraja go z wyrafinowaniem, podczas gdy Natasha odwołuje się bezpośrednio do prymitywnej części jego mózgu. Jeśli Jodi jest na górze, to Natasha jest na dole. Jeśli Jodi jest delikatnym uniesieniem, to Natasha jest upadkiem z dziesiątego piętra. Kiedy razem z Natashą pojawili się w recepcji po klucz do pokoju, właściciel wiejskiego hotelu nie krył dezaprobaty. Poprosił, żeby powtórzyli swoje nazwiska, spojrzał ponuro do książki rezerwacji i kręcąc głową, powiedział: „Rezerwacja jest na apartament dla nowożeńców”, jakby chciał ich skłonić do zmiany zdania. „Tak, z łóżkiem king size i jacuzzi” – potwierdziła Natasha. Sądząc po obcesowych spojrzeniach, którymi przez weekend nieustannie ich obrzucano, ktoś mógłby pomyśleć, że Todd ma
romans z własną córką. Kiedy w sobotę w południe razem z Natashą wyłonili się z pokoju i weszli do jadalni, żeby zjeść lunch, równie dobrze mógł być nagi, z poobcieranymi ustami i wielkim wzwodem. Ludzie zachowywali się tak, jakby Natasha miała dwanaście lat. Gdy pierwszego dnia wrócili do hotelu zgrzani i spragnieni po spacerze w lesie, weszli do baru, przestronnego pokoju z bambusowymi żaluzjami i rustykalnym wystrojem z klonowego drewna. Brzuchaty barman, odebrawszy od nich zamówienie, postawił przed Natashą jej manhattan, puszczając do Todda oczko, co w języku brzuchatych macho oznacza: „Wlej w nią dość alkoholu, a nawet takiemu facetowi jak ty może się poszczęścić” albo „Koktajl jest supermocny, bo potrzebna ci będzie wszelka pomoc”, albo „Może będę mógł spróbować, jak już z nią skończysz?”. Miał wrażenie, że winę ponosi poniekąd sama Natasha, to, że pozwala wszystkiemu swobodnie sterczeć i wystawać – piersiom wyrastającym ze swoich zatoczek, mrugającemu pierścionkowi w pępku, zmierzwionym włosom – i to, jaką pozę lubi przyjmować, pogłębiając zgięcie w kręgosłupie lędźwiowym tak, że z wygiętym torsem przypomina Nadię Comăneci na równoważni. Kiwając się na boki na stołku barowym, oplotła palcami jego pasek i łasiła się do niego jak małe kociątko. „Jeśli mamy się pobrać
w czerwcu, a to mi obiecywałeś, musimy zacząć planować ślub” – powiedziała. „Musimy się też rozejrzeć za mieszkaniem”. Pociągając go za pasek i zbliżając usta do jego ucha, dodała, że wspólnie spędzona noc – cała noc w łóżku king size w apartamencie dla nowożeńców – wszystko zmieniła, że teraz nie ma już odwrotu. Przekroczyli pewną granicę, powiedziała, tak że stary zwyczaj wykradania się i zatajania ich miłości jest już nie do przyjęcia. Obiecywał jej ślub w czerwcu? Nic sobie nie przypomina. Żeby dała mu spokój, powiedział, że zanim cokolwiek zaplanuje, musi porozmawiać z prawnikiem. Jodi wstaje z leżaka i omijając go, wchodzi do mieszkania. Dociera do niego zapach jej rozgrzanego ciała zmieszany z wonią olejku do opalania. Przygląda się, jak idzie do łazienki. Jest niska i drobna, diametralnie różna od Natashy, która ma szerokie barki i wydatne krągłości. Jodi wraca ubrana w krótki jedwabny szlafroczek. Kiedy siada, materiał się rozchyla, ukazując jej uda i zgrubienie piersi. – Jak ci minął weekend? – pyta go. – Dobrze znów być w domu – odpowiada wymijająco. – Co robiłaś, jak mnie nie było? – Nic specjalnego. Złapałeś jakąś rybę? Kiedy wspomina o rybach, marszczy wesoło oczy. Nawet jeśli zna prawdę albo czegokolwiek się domyśla, przynajmniej nie
zamierza go dręczyć. – Niestety nie mogę powiedzieć, że mamy zamrażarkę pełną szczupaków – odpowiada. – Ale jeśli chcesz, zabiorę cię na kolację. Idą do Spiaggii i zjadają trzy pyszne dania, popijając mocnym amarone. On ma na sobie smoking, ona koktajlową sukienkę z odsłoniętym ramieniem i podwójny sznur pereł. W nocy kochają się pierwszy raz od miesiąca. Kolejny dzień rozpoczyna seria niefortunnych wypadków. Na początek jak zwykle przyjeżdża do biura wcześnie i okazuje się, że jeden z jego kluczy – ten, który otwiera drzwi na ulicę – zniknął z breloczka. Stojąc na chodniku z telefonem komórkowym, przeklina, kiedy nie udaje mu się dodzwonić do portiera. Nie ma pojęcia, jak to się mogło stać, klucze same nie odczepiają się od breloczków. Mimo to wraca pieszo trzy przecznice do swojego porsche, przeszukuje siedzenia i podłogę, a potem dzwoni do Jodi, budząc ją, i prosi, żeby rozejrzała się po domu. Później czeka przed budynkiem, w nadziei, że w końcu ktoś przyjdzie i go wpuści. Ciągle jest jednak wcześnie, więc szybko się poddaje i idzie na śniadanie. Portier oficjalnie zaczyna pracę o ósmej. Za pięć ósma Todd jest już z powrotem przed budynkiem z kubkiem kawy na wynos, ale portier pojawia się dopiero po dwunastu minutach. To
dwunastominutowe oczekiwanie wyczerpuje resztki cierpliwości Todda, tak że cała odpowiedzialność za straconą godzinę spada na portiera. Cichy, z reguły rzetelny człowiek, który spędził na tym stanowisku dobrych kilka lat, rzuca pracę i odchodzi, nie zostawiając żadnych kluczy. Mijają kolejne minuty, dokładnie dziewiętnaście, zanim pojawia się jeden z lokatorów i wpuszcza go do środka. Po tym jak włamał się już do portierni, żeby zabrać dodatkowy komplet kluczy, Stephanie daje mu znać, że jedno z jej dzieci jest chore, więc nie przyjdzie dziś do pracy. Resztę poranka spędza na załatwianiu spraw, którymi zwykle zajmuje się Stephanie, a kiedy w porze lunchu dzwoni do niego Natasha, żeby zapytać, czy rozmawiał już z prawnikiem, mówi jej, że świat nie kręci się wokół jej kaprysów. Drażliwość Natashy, jej skłonność do płaczu, dąsów i obrażania się – to dla niego nowość, która go męczy. Jodi nie zachowuje się w ten sposób. Co z Nastashą jest nie tak? Chciałby z nią o tym porozmawiać, ale roztropnie gryzie się w język i choć dzień przecieka mu przez palce, namawia ją na wspólny lunch. Kiedy dociera do Franceski w dzielnicy włoskiej – to ich stałe miejsce, bo blisko stąd na uniwersytet – Natasha siedzi przy filarze i czyta kartę. Todd siada naprzeciwko, a ona nie podnosi oczu, w ogóle nie zwraca na niego uwagi, studiując menu, które i tak zna na pamięć. Czemu nie może zachowywać się jak dorosła,
porozmawiać z nim, trochę mu nawymyślać, wyrzucić to z siebie. Z drugiej strony, już zgadzając się na spotkanie, niewątpliwie poszła na duże ustępstwo, zważywszy, jak się do niej odezwał. Bardzo delikatnie wyjmuje jej z rąk kartę i odkłada ją na bok. – Nie kłóćmy się – mówi. – Przepraszam. Jej spojrzenie – poważne, niespokojne – daje mu do zrozumienia, że zamierza z nim zerwać. Ale to była taka błaha sprzeczka. Musi chodzić o coś więcej. Oczywiście, że chodzi. O to coś, czego zawsze się obawiał. W końcu się stało. Jak mogłoby być inaczej, biorąc pod uwagę tabuny młodych mężczyzn, których codziennie spotyka na uczelni. Wbrew jej zapewnieniom nigdy nie wierzył, że zostanie z nim na stałe. Ta cała gadka o ślubie była tylko dodatkową atrakcją, czymś, co chciała wypróbować. Natasha właśnie taka jest. Lubi spekulować, zakładać, że coś jest prawdą, tylko po to, żeby zobaczyć, co się stanie. A czemu nie? Ma całe życie przed sobą i musi zdecydować, co i z kim będzie robić. On natomiast ponad połowę ma już za sobą. Czterdzieści sześć. Już z górki. Jeszcze kilka lat i będzie zażywał witaminę V. Nie ma szans z połowę młodszym rywalem. Musi się z tym pogodzić i pozwolić jej odejść. – Nie pozwolę ci odejść – mówi. – Kocham cię. Ona otwiera szerzej oczy i śmieje się lekko. – Nie bądź głupi – rzuca.
– Nie zrywasz ze mną? – Nie. Chociaż na to zasługujesz. Podchodzi do nich kelner i Natasha zamawia kanapkę z klopsikami, więc Todd prosi o to samo, chociaż w ogóle nie ma apetytu. Potem łamie swoją zasadę i bierze piwo w porze lunchu. Natasha go nie zostawia, powinno mu ulżyć, ale coś nadal jest nie tak. – O co chodzi? – pyta ją. Ona ignoruje pytanie i zaczyna mówić o studiach: o zajęciach, które miała o dziewiątej, o tym, w co profesor był ubrany i co powiedział o fowistach. Dobrze, że w ogóle zdecydowała się do niego odezwać. Kiedy przynoszą im kanapki, zabiera się jednak do jedzenia i znów milknie. On opowiada jej o swoim poranku, o serii niefortunnych wydarzeń, którą zapoczątkował zgubiony klucz. Próbuje ją zabawić, skłonić do śmiechu, ale ją wyraźnie coś martwi. Todd dopija piwo i zamawia następne. Dopiero kiedy zjadła już wszystko, do ostatniego okruszka, i ma przed sobą filiżankę herbaty, przyznaje mu się, o co chodzi. Jej słowa nim wstrząsają. – Jak to się mogło stać? – wrzeszczy. – Myślałem, że bierzesz pigułki. Ona go ucisza. Zbladła i wydaje się zdezorientowana. – Myślałam, że chcesz mieć dzieci. – Oczywiście, że chcę – krzyczy.
Oczywiście, że chce mieć dzieci, chociaż „dzieci” to pewnie nie jest odpowiednie słowo na określenie tego, czego pragnie Todd. Natasha chce mieć „dzieci”, czyli małe bezbronne istotki, które potrzebują jej nieustannej uwagi, dają jej poczucie więzi i przynależności. On chce czegoś innego. On chce potomków, dziedziców albo tylko jednego dziedzica, najlepiej syna, kogoś ze swoim DNA, wariant samego siebie, który go zastąpi, kiedy jego już nie będzie. Za młodu w ogóle poważnie się nad tym nie zastanawiał i pewnie nadal by tak było, gdyby pewnego ranka nie obudził się z silnym pragnieniem posiadania potomstwa, które zaatakowało go jak wirus, a potem, kiedy poznał Natashę, zamieniło się w przemożną tęsknotę, która nigdy go nie opuszczała. Czuł przez to, że jego życie w obecnym kształcie jest jałowe. Właśnie dlatego zabiegał o Natashę tak uporczywie. To, że go pokochała, oznaczało, że jeszcze nie jest za późno. – Oczywiście, że chcę dzieci – powtarza. – Tylko nie tak. – Nie jak? – Nie tak. Nie chcę, żebyś zaskakiwała mnie tym na lunchu. – A kiedy miałam cię zaskakiwać? – W ogóle o tym nie rozmawialiśmy. – Nieprawda. Przecież chcesz dzieci. – To nie ma znaczenia. On znów krzyczy i po wyrazie jej twarzy wie, że ją stracił.
Natasha wstaje, zdejmuje torebkę z oparcia krzesła i wychodzi z restauracji. Todd wyciąga portfel, wsuwa kilka banknotów pod talerz i wybiega za nią. Boi się, że mu uciekła i zniknęła, ale oto i ona, stoi bezczynnie nieopodal. – Muszę iść na zajęcia – mówi. On kładzie jej rękę na ramionach i nie zdejmuje jej, kiedy idą Loomis Street w kierunku Harrison. – Zawsze zostaje aborcja. – Zrobiłabyś to? – Jeśli właśnie tego chcesz. To promyczek światła i wraz z nadzieją, którą przynosi, jego paniczny strach nieco ustępuje. Zatrzymuje się i obraca ją tak, żeby mieć ją przed sobą. – Który to miesiąc? – pyta. – Czy to da się jeszcze zrobić? Ona patrzy na niego z tak skrajną nienawiścią, że aż cofa się jak poparzony. – Sama zaczęłaś – mówi. W ferworze kłótni zapomina, że nadal nie dociekł, jak to się mogło stać. Nie przychodzi mu na myśl, że ona mogła to zrobić celowo. Z natury nie jest podejrzliwy ani mściwy, tak że nawet nie zdając sobie z tego sprawy, przestaje ją obwiniać i przechodzi do etapu, w którym kombinuje, jak poradzić sobie z sytuacją, zupełnie jak w wypadku nieszczelnej kanalizacji albo niespłaconego długu.
Teraz wygłasza kwestie w stylu: „Wszystko będzie dobrze… Poradzimy sobie z tym… Będzie okej”. Tego typu zapewnienia jej nie uspokajają. – Ciągle mówisz tak, jakby to był problem. – Dobra, w porządku. Ale ja nie mam dwudziestu lat. Mam swoją przeszłość, a to sporo komplikuje. Nie jestem jeszcze wolnym mężczyzną. – A czyja to wina? Miałeś jej o nas powiedzieć wieki temu. Todd zastanawia się, czy to prawda. Nie przypomina sobie, by podczas którejkolwiek rozmowy z Natashą obiecywał, że powie o nich Jodi. – Nie pamiętam, żebym miał cokolwiek jej mówić – odpowiada. – Ale teraz będę musiał. Zaczyna docierać do niego realność tej całej sytuacji. Skoro Natasha nie chce słyszeć o aborcji, ludzie będą musieli się dowiedzieć. Może nie od razu, ale w końcu tak. Trzeba będzie powiedzieć Jodi. I Deanowi. – Moim zdaniem nie powinnaś mówić o niczym ojcu. Jeszcze nie teraz. Natasha ruszyła z miejsca i jest kilka kroków przed nim. – Już mu powiedziałam – oznajmia, rzucając słowa przez ramię. On zaczyna stawiać większe kroki i ją dogania. – Powiedziałaś Deanowi? Kiedy?
– Po rozmowie z tobą. – Nie wierzę, że byłabyś do tego zdolna. Wzrusza ramionami i Todd rozumie, że chciała mu zrobić na złość, bo potraktował ją ostro przez telefon, kiedy zapytała, czy dzwonił do prawnika. – Co konkretnie mu powiedziałaś? Nie mówiłaś mu o mnie… o nas? – A jak myślisz? Że mu powiem, że jestem w ciąży, ale nie wspomnę z kim? – W ogóle nie musiałaś mu nic mówić. Znów wzrusza ramionami, w jednym pogardliwym geście zamykając całą swoją urazę, dumę i wojowniczość. Idzie szybkim, zdecydowanym krokiem, a on z trudem za nią nadąża. Czuje się jak karaluch, który truchta przy jej boku. – Zwolnij – mówi. – Porozmawiaj ze mną. – O czym mamy rozmawiać? – O wielu rzeczach. Jest tyle do powiedzenia. Który to miesiąc? Kiedy się dowiedziałaś? – Nie wiem, który miesiąc. Dowiedziałam się dziś rano. – Dziś rano? Myślałem, że dziś rano miałaś zajęcia. – Zrobiłam to wcześnie, zaraz po przebudzeniu, tak jak trzeba. Todd, który nigdy nie słyszał o domowych testach ciążowych,
pyta: – Co zrobiłaś zaraz po przebudzeniu? – Są takie plastikowe patyczki, na które się sika. Można je kupić w aptece. Jeśli wynik jest pozytywny, pokazuje się różowa kreska. – Plastikowe patyczki? – To nie wszystko. Okres mi się spóźnia. – Ale żeby wiedzieć na pewno, musisz iść do lekarza. – Bardzo ci zależy, żeby to nie była prawda. Idą teraz Harrison Street w stronę uniwersytetu. Chodnik jest pełen studentów poruszających się w obu kierunkach. W tym tłoku nieustannie ktoś ich trąca. – Jak zareagował ojciec, kiedy mu powiedziałaś? – pyta. – A jak myślisz? – Nie był zadowolony. – Nie. – Co powiedział? – Że skręci ci kark. – Tylko tyle? – Nie wystarczy ci? – Na pewno powiedział coś jeszcze. – A tak, byłabym zapomniała. Powiedział, że porozmawia z Jodi.
Czeka, aż Natasha zniknie za drzwiami Henry Hall, a potem obraca się, rusza w kierunku samochodu, już teraz żałując, że wszystko spaprał. Wiadomo, że to delikatna sprawa, która będzie się za nim ciągnąć, więc powinien wykazać więcej taktu. Nie żeby to mogło coś naprawdę zmienić. Kobiety rodzą dzieci albo ich nie rodzą, zgodnie ze swoim widzimisię, i zdanie jakiegoś faceta – nawet ojca dziecka – w ogóle się nie liczy. Na tym świecie dla mężczyzn nie ma żadnej ucieczki. Faceci to banda frajerów, która nie zdaje sobie sprawy, że nie ma większego ryzyka niż uprawianie seksu. Właśnie zmieniło się całe jego życie, a on, cholera, nie może nic zrobić. Powinien mieć jakiś głos w tej sprawie, ale to tak nie działa. Wbrew temu, co się mówi, to kobiety ustanawiają reguły. W tym wypadku ustala je Natasha. Teraz jest na niego zła, a on na dodatek musi jeszcze stawić czoła Deanowi i Jodi. Niezależnie od jego odczuć w kwestii posiadania dziecka, dziedzica czy jak tam go nazwać, to, co dzieje się teraz, jest zbyt skomplikowane, za bardzo stresujące i za szybkie. Tak jakby był w samochodzie, nad którym stracił kontrolę, mknącym po złej stronie ulicy prosto pod nadjeżdżające auta. Nie ma znaczenia, że nie wie, jak się w nim znalazł. To on zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. Kiedy przejeżdża przed pawilonem Uniwersytetu Illinois, trzyma w ręce telefon i wybiera numer komórki Deana. Powinien trochę odczekać, żeby uporządkować myśli i zastanowić się, co
zamierza powiedzieć, ale czas płynie, a on musi skontaktować się z Deanem, zanim ten zadzwoni do Jodi, o ile już tego nie zrobił. Wydaje mu się, że ma szansę, bo Dean dowiedział się dopiero przed kilkoma godzinami. Najważniejsze, że Todd jest skłonny okazać skruchę, dać Deanowi dużą swobodę i przyjąć pewną dozę krytyki. Dean jest czasem nieco dziki, trochę nieokiełznany, Dean bywa uparty, ale nie jest głupi. Może teraz nie podoba mu się to, co się dzieje, ale z czasem się przyzwyczai, bo główną cechą Deana jest lojalność, a Todd jest jego najstarszym przyjacielem. Todd jednak myli się, sądząc, że Dean miał dość czasu, żeby się uspokoić, i będą mogli rozsądnie porozmawiać. Zanim Todd zdąży w ogóle się odezwać, Dean rusza do ataku. – Myślałem, że jesteś moim przyjacielem, ty obleśny sukinsynu. Co ty, kurwa, wyprawiasz z moją córką? Todd chce powiedzieć, że mu przykro, że nie chciał, żeby tak wyszło, że nie zamierzał skrzywdzić Deana ani narażać na szwank ich przyjaźni, że Dean ma prawo być zdenerwowany. Bardzo chce to wszystko powiedzieć i uzyskać przebaczenie, ale w tej chwili najbardziej pragnie poprosić Deana, żeby nie mówił nic Jodi, żeby pozwolił jemu, Toddowi, porozmawiać z nią najpierw. Dean jednak nie jest w nastroju do słuchania. – Rozwalę ci łeb, śmierdzący gnojku – mówi przyjaciel. – Złożę doniesienie o molestowaniu i cię aresztują.
I tym przerywa nić porozumienia. Todd jest teraz poirytowany. Ten kutafon go wkurzył. Musi się uspokoić, a to, że idzie pieszo, dobrze mu robi. Spacery są znanym sposobem na uspokojenie nerwów. Idź się przejść, mówią. Wyjdź na chwilę, przewietrz się. To jeden z tych dni, kiedy słońce przebija się przez niskie chmury, a od czasu do czasu trochę deszczu spada z sykiem na chodnik. Przelotne opady. Deszcz zwilża mu głowę i ramiona, sprawia też, że dociera do niego zapach wypielęgnowanych trawników, których jest mnóstwo na terenie uniwersytetu. Musi skupić się na przyszłości. Nie tej odległej, chociaż ona też wchodzi w rachubę, ale na najbliższych godzinach. Gdzie zje kolację? Jodi miała coś ugotować. A gdzie będzie spał? Coś trzeba zrobić, ale co? Jego myśli tworzą mętlik dysonansowych dźwięków, które wybrzmiewają mu boleśnie w przemęczonej głowie, bębniąc o skronie. Dzieje się jednak coś jeszcze. Mimo zdenerwowania, irytacji i lęku jest świadom pewnej dwuznaczności. Jego myśli zmierzają ogólnie w jednym kierunku, ale nie do końca. Gdzieś w tle tego całego zamieszania pobrzmiewa coś hożego i zabawnego, nawet z lekką nutą komizmu, dziarska pioseneczka powstała z orkiestrowej kakofonii, przyśpiewka o nim i jego uczuciach do Natashy. Zna ją całe jej życie – dokładnie od dnia, w którym się urodziła – i jego bardziej archaiczna strona każe mu postrzegać ją nadal jako
bezbronne dziecko, któremu umarła matka, pyskatą smarkulę w szkolnym mundurku, pryszczatą nastolatkę z aparatem na zębach, a wszystkie jej wcielenia zlewają mu się w jedno. Gdyby wtedy ktoś mu powiedział, że to ona urodzi mu dziecko, wybuchnąłby śmiechem. To dopiero byłby ubaw. Pamięta moment, w którym po raz pierwszy zobaczył ją w dojrzałej formie, w nowej i nadal zaskakującej wersji, którą poznał i pokochał. Siedział wtedy w barze w hotelu Drake, czekając na Deana, i rozejrzał się akurat, kiedy weszła ona, piękna nieznajoma. Wpadła mu w oko i teraz sunęła ku niemu w całym swoim soczystym splendorze, z gorszącą klasą: kołyszące się biodra, podskakujące piersi, rozhuśtane kolczyki – nie miał żadnych szans. Kiedy pocałowała go w usta, w jego płodnym umyśle rozkwitł ogród nadziei. – Natasha – oznajmiła. – Umówiłam się tu z tatą. Musi mi dać pieniądze. Nie widział jej od lat. Zamówiła manhattan i zanim dwadzieścia minut później pojawił się Dean, przekroczyli punkt, z którego nie było już odwrotu. Idąc, przypomina sobie to wszystko i uśmiecha się do siebie. Kiedy jednak siada z powrotem za biurkiem, zmartwienia go dopadają i zaczyna nerwowo chodzić po pokoju. Pod nieobecność Stephanie ma dla siebie cały lokal, przechodzi więc od siebie do jej
biura, a potem przez recepcję, zataczając pełne koło. Dłonie ma lepkie od potu, a w ustach nieprzyjemny posmak, jakby zardzewiałego gwoździa. Wzbrania się przed telefonem do Jodi, nie ma pojęcia, co jej powie, jak poruszy temat swojego nieoficjalnego życia, jak ma mówić o czymś, do czego żadne z nich nigdy oficjalnie się nie przyznało. W jego mniemaniu nic się właściwie nie zmieniło. To, co dzieje się z Natashą, nie ma nic wspólnego z Jodi – i vice versa. Jednak zderzenie się jego dwóch światów, dwóch planet krążących po zupełnie innych orbitach, miałoby niewyobrażalne konsekwencje, skutki nie do zniesienia, przyniosłoby kres życiu, które zna. Czeka kilka sygnałów, aż słyszy swój własny nagrany głos, który informuje go, że w domu nie ma nikogo, kto mógłby odebrać telefon. Powinien poczuć ulgę. Wyjmuje z szuflady płaską puszkę, przebiera w liściach w poszukiwaniu skręta, zapala go i przechodzi do okna. Wystarcza mu kilka pociągnięć, tylko tyle, żeby odzyskać jasność umysłu. Ten dupek Dean już pewnie do niej zadzwonił. Chociaż możliwe, że się nie połączył. Todd teraz już tylko na to może liczyć. Zamyka biuro i idzie do auta. Ma wrażenie, że popołudniowe godziny szczytu zaczynają się wcześniej niż kiedyś. Dawniej ludzie pracowali od dziewiątej do piątej, ale teraz, przy tych wszystkich zmiennych grafikach, już nikt nie spędza w pracy pełnych ośmiu
godzin. Stanie w korkach sprawia, że robi się niecierpliwy, agresywny, wrogi. Trąbi, zmienia pasy, trzyma się za blisko jadących przed nim samochodów. W przeładowanym umyśle Todda myśli domagają się przestrzeni. Na parkingu miejsce Jodi, sąsiadujące z jego miejscem, jest puste. Jadąc windą do góry, zdaje sobie sprawę, że w tygodniu prawie nigdy nie bywa w domu po południu. Niewykluczone, że Jodi od lat ma kochanka, że właśnie teraz zabawia się z nim w małżeńskim łóżku. Przychodzi mu na myśl nastolatek, który mieszka dwoje drzwi dalej, wysoki chłopak w czapce z daszkiem. Jodi twierdzi, że jest dobry z matematyki i gra na skrzypcach. Skąd tyle o nim wie? Kiedy otwiera mieszkanie, pies wylatuje jak błyskawica i zaczyna biegać tam i z powrotem po korytarzu. Jego najbliższa sąsiadka zatrzymuje się po drodze do windy, mówi dzień dobry i razem śmieją się z wygłupów psa. Kobieta po sześćdziesiątce jest zgrabna, a jej nogi nadal dobrze się prezentują w przezroczystych rajstopach i na obcasie. Kiedy odchodzi, on wprowadza psa do środka i idzie do salonu. Znajduje tam dowody nieobecności Jodi w postaci nieruchomego powietrza i na wpół zaciągniętych żaluzji, ale mimo to sprawdza po kolei wszystkie pokoje. Zastaje w nich tylko schludnie zasłane łóżko, czyste, symetrycznie ułożone ręczniki, stojące na baczność poduszki i czasopisma w równym
rządku. Rozgląda się za słuchawką przenośnego telefonu, odkrywa ją na biurku Jodi, podnosi i przewija listę dzwoniących. Imię Deana pojawia się trzy razy, zarejestrowane w półgodzinnych odstępach, począwszy od południa. Nie ma żadnych nowych wiadomości. Jeśli Dean coś zostawił, Jodi musiała odsłuchać nagrania i może nawet do niego oddzwoniła. Oblewa go pot i nie wie, co ma robić. Że też Dean musi być takim narwańcem. Powinien nauczyć się, że trzeba działać z rozmysłem, odczekać, aż się uspokoi, a nie od razu sięgać po telefon i niszczyć komuś życie tylko dlatego, że jest się trochę wkurzonym. Todd wraca na parking i jedzie do centrum, do Drake’a. Jest jeszcze wcześnie, ale piękno hotelowych barów polega na tym, że nigdy nie są puste, więc nigdy nie musi pić sam. W dowolnym hotelu, o każdej porze dnia i nocy zawsze są klienci, bo goście hotelowi przyjeżdżają z całego świata i funkcjonują zgodnie z własnymi prywatnymi zegarami. Zamawia podwójnego shota i wychyla go przed zabraniem się do piwa. W miarę jak alkohol rozchodzi się po jego ciele, paniczny strach, który towarzyszył mu od lunchu, zaczyna znikać. Jego mięśnie się rozluźniają, nerwowy ucisk łagodnieje. W pancerzu obronnym pojawia się szczelina i wdziera się przez nią idea, której dotychczas nie mógł albo nie chciał zaakceptować. Ojcostwo. To uczucie krąży w nim i stopniowo – kiedy dopija kufel piwa i rozpoczyna kolejny –
przyjmuje podstawową realną formę, jak nadmiar pary, który zamienia się w namacalne krople. Rozgląda się po sali i widzi mężczyzn o różnych sylwetkach i w różnych rozmiarach, mężczyzn, którzy bez wątpienia spłodzili dzieci, bo to właśnie robią mężczyźni. Czuje do nich miłość, do każdego z osobna i do wszystkich razem. Teraz to jest jego plemię, jego bractwo, ci mężczyźni muszą odtąd zaakceptować go jako równego sobie stwórcę, pełnoprawnego członka plemienia rozpłodników, zawodnika z udokumentowaną męskością, twórcę dynastii. Choć to, co się stało, jest niefortunne, nie zaprzeczy, że właśnie tego chciał, odkąd ją poznał, właściwie od zawsze, nawet kiedy nie zdawał sobie z tego sprawy, zbyt zajęty udowadnianiem swojej wartości na inne sposoby. To. To wielkie cielesne przedsięwzięcie. Pierwotne bagno genezy i prokreacji. Udokumentowane, sprawdzalne ojcostwo. Ostateczne spełnienie. I tym teraz powinien się z nią podzielić. Musi jej powiedzieć wszystko, co myśli i czuje, pogratulować jej płodności, być dumny ze swojej własnej, wejść w dialog wzajemnej adoracji. Wyjmuje telefon i nie rozumie, czemu ona nie odbiera, jak może nadal się gniewać. Ich kłótnia była błaha i bez znaczenia. Gdyby tylko odebrała, mógłby poprosić ją o wybaczenie i je otrzymać, mogliby rozpocząć wspólną przyszłość, nowy sposób bycia na świecie. Wraca do piwa i rozmyślań, od czasu do czasu próbując się
z nią połączyć, aż w końcu przypomina sobie, że to do Jodi miał dzwonić. Jest powód, dla którego musi porozmawiać z Jodi. Przekaże jej nowinę, zanim uprzedzi go Dean. Musi jednak pozostać w odświętnym nastroju, a żeby tak się stało, zamiast sięgać po telefon, stawia kolejkę wszystkim w barze, który, ponieważ zbliża się piąta, zaczyna się wypełniać. Ludzie na sali podnoszą ku niemu szklanki, dziękując mu za szczodrość. Rozpowiada na prawo i lewo, że zostanie ojcem, i wysłuchuje gratulacji. Kiedy grupa przy sąsiednim stoliku wznosi toast na jego cześć, odpowiada szczerze: „Mam tylko nadzieję, że moja żona o niczym nie wie”. I zostawia świętujących z tą zagadką.
5
ONA
Ponure myśli, które gnębiły ją przez weekend, prawie całkiem ją opuściły. Niezależnie od tego, co i z kim robił, teraz jest już po wszystkim, a ona nigdy nie należała do osób, które żyją przeszłością. Gdyby miała tendencję do rozpamiętywania błędów, już dawno by go zostawiła albo udusiła. Poza tym dokonała swojej małej zemsty z kluczem, więc przynajmniej pod tym względem czuje się usatysfakcjonowana. Po śniadaniu przegląda kartotekę Smutasa, który zaraz przyjdzie na poniedziałkową sesję. Kiedy już otwarła mu drzwi domofonem, a on wszedł na górę i usadowił kościste, obleczone w workowaty garnitur ciało w fotelu dla pacjenta, Jodi przygląda mu się uważnie, jakby był dzikiem, którego ona musi jakoś złapać i poskromić, a w odpowiedzi on spogląda na nią posępnie. Smutas jest święcie przekonany, że życie obeszło się z nim okrutnie. Głęboko wierzy, że los się na niego uwziął, a on nie może zrobić nic, żeby to zmienić. To litania Smutasa, zasadnicze, nadrzędne uprzedzenie, które go określa i funduje mu smętną podróż przez życie. Nie jest zbyt skomplikowanym człowiekiem, ale ze względu na jego upór trudno
wyrobić sobie o nim jakieś zdanie. Większości klientów Jodi dobrze by zrobiło, gdyby traktowali siebie trochę mniej poważnie, a jej styl terapii zakłada pewną dozę namawiania i zachęcania. Nie jest to do końca zgodne z zasadami sztuki, ale Jodi podchodzi do problemów klientów podobnie jak do swoich. Odrobina dobrotliwego poganiania działa szczególnie w wypadku Smutasa, tak że posłuchawszy przez chwilę jego narzekań, mówi: – Za zrzędzenie policzę panu dodatkowo. Wiem, że przychodzi pan tu tylko dlatego, że rodzina już nie może tego znieść. Proszę opowiedzieć mi o jednej dobrej rzeczy, która spotkała pana w minionym tygodniu, tylko jednej. Jestem pewna, że coś się znajdzie, jeśli się pan postara. Wyzwanie, nawet tak niewielkie, zbija go z pantałyku. Spogląda na nią pustymi oczami i otwiera ze zdumienia usta, a potem, bez zapowiedzi, odruchowo się uśmiecha, pokazując garnitur pięknych białych i równych zębów. Uśmiech zupełnie go zmienia. – Teraz na poważnie – mówi Jodi, wykorzystując moment. – Proszę pomyśleć o ubiegłym tygodniu. Jedno pozytywne doświadczenie. On nie do końca jest jeszcze gotowy na to ćwiczenie, więc dzieli się z nią problemami, które miał z samochodem. Jodi i tak się cieszy – pierwszy raz zobaczyła jego uśmiech.
Po Smutasie ma pierwszą sesję z nowym klientem, kobietą tak skromną i nieśmiałą, że już po kilku minutach Jodi nazywa ją w myślach Szarakiem. Jej podstawowym problemem jest to, że nie umie sprzeciwić się mężowi, zazdrośnikowi, który zapamiętale kontroluje każdy krok żony. Sesja poświęcona jest na zbieranie informacji – wypełnianie kwestionariusza z danymi oraz faktami na temat dzieciństwa, co stanowi początek terapii. Szkopuł w tym, że Szarak pamięta niewiele ze swoich najmłodszych lat. Mniej więcej do ósmego roku życia ma w pamięci prawie całkowitą pustkę. Po sesjach Jodi czuje, że ma nadmiar energii, więc pozbywa się go na siłowni. Na lunch je kanapkę z serem i rukolą i wypija szklankę wody. Następnie bierze prysznic, ubiera się i wraca do biurka, żeby odłożyć karty pacjentów i sprawdzić, czy ma jakieś wiadomości. Dzwoniła Alison, żeby potwierdzić umówioną kolację. Na sekretarkę nagrał się też Dean Kovacs, który chce pilnie z nią porozmawiać. Jodi nie ma pojęcia, o co chodzi. Zna Deana dość dobrze – przez rok czy dwa lata po śmierci żony często przychodził do nich z córką na kolacje i nadal od czasu do czasu widują się na tym czy innym przyjęciu – ale zazwyczaj Todd pośredniczy w ich kontaktach. Dean i Jodi nie nawiązali osobnej, niezależnej od Todda przyjaźni. Oddzwania do niego i tym razem to ona zostawia mu wiadomość. Gwoździem popołudniowego programu jest seminarium na
temat zaburzeń odżywiania sponsorowane przez stowarzyszenie terapeutów, do którego należy Jodi. Choć sama ich nie leczy, lubi być na bieżąco i spotykać się z kolegami po fachu. Daje sobie dość czasu, żeby po drodze załatwić kilka spraw. Przygotowując się do wyjścia, zabiera czeki od klientów i pakuje ubrania, które musi oddać do pralni. Pierwszym przystankiem jest bank. Choć Todd lubi powtarzać, że jej praca to tylko hobby, Jodi zarabia pewnie tyle samo co kasjerka, która przyjmuje od niej wpłatę, i więcej niż barista ze Starbucksa za rogiem, który robi dla niej latte na wynos. W każdym razie wystarcza jej na podstawowe wydatki do domu i kilka rzeczy ekstra. W pralni czeka, aż Amy skończy rozmawiać z jakimś klientem o plamach krwi na jego koszuli. Mężczyzna jest elegancki, ma buty z frędzlami i długawe, wymanikiurowane paznokcie. Wydaje się zdenerwowany czy nawet zażenowany stanem swojej koszuli, ale Amy jest profesjonalistką i nie zdradza najmniejszego zainteresowania. Potem do lady podchodzi Jodi, kładzie na niej ubrania i czeka, aż Amy je przejrzy – przetrzepie, poszuka brakujących guzików i innych uszkodzeń, sprawdzi kieszenie i posortuje rzeczy na kilka stosów. Kiedy przychodzi kolej na znoszone spodnie khaki należące do Todda, Amy wyjmuje z kieszeni jakiś przedmiot i podaje go Jodi, która zerka na niego i wrzuca go do torebki.
Zaparkowała w niedozwolonym miejscu, więc pospiesznie wraca do samochodu. Kolejny przystanek to zakład ramiarski w zachodniej części miasta, skąd odbiera zostawioną tam w zeszłym tygodniu miniaturę radżpucką. Ma teraz opóźnienie, ale dzięki serii zielonych świateł dociera do biblioteki kilka minut przed rozpoczęciem seminarium. Salę wykładową wypełnia gwar głosów. Niektórzy ludzie siedzą, ale większość stoi w parach lub grupach. Rozglądając się, rozpoznaje kilka znajomych twarzy, ale zanim zdąży do kogokolwiek podejść, prezenter sięga po mikrofon i prosi wszystkich o zajęcie miejsc. Pierwszym prelegentem jest kobieta ubrana w tweed jodełkowy i wygodne buty. Jest niska i żartuje ze swojego wzrostu, kiedy zerka na mównicę i obniża mikrofon. Na sali rozlega się pomruk uznania. Lody zostały przełamane, kobieta ponownie wymienia swoje kwalifikacje, które już wcześniej wyszczególnił przedstawiający ją prezenter. Ma doktorat z psychologii społecznej i jest starszym koordynatorem programu zaburzeń odżywiania w klinice na Zachodnim Wybrzeżu. Jodi słyszała, że anorektyczki na oddziałach są karmione na siłę, co sprawia, że czasem zapadają na bulimię, a wiele z nich ucieka. O tym starsza koordynator programu nie wspomina. Omawia proces ewaluacji personelu kliniki, plan terapii, zajęcia z zasad odżywiania. Zaburzenia jedzenia, mówi, trudno się leczy, a pacjenci wymagają specjalistycznej opieki, którą mogą
otrzymać tylko w warunkach szpitalnych. Radzi, by nauczyć się rozpoznawać objawy, i dodaje, że pomoc przeszkolonego terapeuty może być skuteczną częścią opieki pohospitalizacyjnej. Odsyła uczestników do leżących na stole broszur informacyjnych. Drugim i ostatnim prelegentem jest autor książki Zaburzenia odżywiania twojego dziecka. Jest lekarzem trochę po czterdziestce, ma wychudzoną twarz i jest miły w obejściu. Wyjaśnia, że zaczął badać zaburzenia odżywiania, walcząc z anoreksją, na którą zachorowały po kolei jego trzy córki, kiedy weszły w okres dojrzewania. Mówi o ideałach piękna i amerykańskiej obsesji na punkcie jedzenia i odchudzania. O obrazie samego siebie i nienawiści do siebie. Mówi, jak się czuł, kiedy córki wielokrotnie wychodziły z centrów leczenia, a potem wracały do zachowań autodestrukcyjnych. Nie twierdzi, że ma gotowe recepty. Napisał tę książkę, żeby podnieść na duchu innych rodziców w podobnej sytuacji, przekazać im, że to nie ich wina i że nie wszystkie choroby, czy to somatyczne, czy psychiczne, da się wyleczyć. Jako lekarz mówi to z pełnym przekonaniem. Czasem musimy pogodzić się ze smutną rzeczywistością. W czasie przeznaczonym na dyskusję publiczność zwraca uwagę na jawną sprzeczność dwóch wystąpień. Lekarz powtarza, że szpitale go zawiodły. Starsza koordynator programu broni się, przytaczając statystyki: w jej klinice odsetek wyleczeń jest wysoki,
a recydywy – niski. Sugeruje, że córki lekarza mogły zaliczać się do niewielkiej grupy pacjentów opornych na terapię. Lekarz podaje w wątpliwość liczby przytoczone przez koordynator, pyta o badania kontrolne i metody uzyskiwania danych. Oboje prelegenci stają się coraz bardziej wojowniczy, a publiczność złożona z terapeutów i doradców jest zafascynowana do samego końca. Jodi zostaje potem na kawę, którą wypija, stojąc w kręgu kolegów po fachu, z którymi szczegółowo analizuje wysłuchaną przed chwilą kłótnię. Na chwilę się rozprasza, wracając myślami do pralni i przedmiotu, który ma w torebce. Wyciąga go i pokazuje stojącej obok kobiecie, która, tak się składa, jest psychiatrą. – To tabletki nasenne, prawda? – Tak, eszopiklon – odpowiada i nadal wciągnięta w ogólną dyskusję, z roztargnieniem oddaje lek Jodi. Wychodząc z budynku, Jodi zastanawia się, skąd u Todda fiolka tabletek nasennych przepisanych Natashy Kovacs. Nie widziała Natashy od lat i, o ile jej wiadomo, Todd też nie. W zeszłym tygodniu był na kolacji z Deanem, ale to nic nie wyjaśnia. No chyba że Natasha do nich dołączyła. Ale przecież Todd coś by o tym wspomniał. W drodze do domu przywołuje w myślach portret nastoletniej Natashy, takiej, jaka była, kiedy Jodi ostatni raz ją widziała – dużej, zuchwałej dziewczyny. Z lekką tendencją do stanów maniakalnych,
co może wyjaśniać tabletki nasenne. To oraz fakt, że jest teraz studentką. Jodi doskonale pamięta, że studia bywają stresujące. Nauka i dobre stopnie mają duże znaczenie, ale nie brak też atrakcyjnych rozrywek. Człowiek bawi się do późna z kolegami, pije za dużo kawy i alkoholu, od czasu do czasu bierze amfę i w końcu zaczyna być tak pobudzony, że już nie jest w stanie zasnąć. Dopiero parkując samochód, przypomina sobie o Deanie – że do niej zadzwonił, że ona oddzwoniła, że teraz znów jego kolej. W mieszkaniu sprawdza sekretarkę, ale nie ma żadnych nowych wiadomości. Odpakowuje miniaturę i stawia ją na kominku. Pozłacana ramka uwypukla złote akcenty na pawich piórach, których wcześniej nie zauważyła. Obwieszona klejnotami kobieta jest śliczna, ale dziś wydaje się jakaś smutna, osamotniona. Sprawia wrażenie odizolowanej czy nawet uwięzionej w swoim cudownym ogrodzie. Być może rama jest zbyt ozdobna, za bardzo ostentacyjna dla delikatnej miniaturki z kruchą figurką pośrodku. Jodi wie, że można doznać nagłego olśnienia, zrozumieć wszystko w mgnieniu oka, bo widziała, jak przytrafia się to jej pacjentom. W jej przypadku jest jednak inaczej – świadomość zyskiwała stopniowo przez dość długi czas. Można nawet powiedzieć, że wszystko zaczęło się wraz z depresją Todda – wtedy sprawy przybrały niekorzystny obrót – i potem, kiedy jego choroba
ustąpiła jak ręką odjął, jakby nagle znalazł sobie w życiu cel. To było wiosną albo na początku lata, a ona cieszyła się, że ma go z powrotem, mimo że bardzo często bywał rozkojarzony. Teraz jednak wydarzenia przyspieszają, nabierają przerażającego pędu i Jodi wie, dlaczego Dean do niej dzwonił. Zdejmuje ubranie, które nosiła w ciągu dnia, i wkłada prostą czarną sukienkę. Staje przed lustrem w szafie i trochę się dziwi, że wygląda całkiem dobrze. Jest nieco blada na twarzy, ale to u niej naturalne. Ludzie zauważają jej bladość, radzą, żeby poszła do lekarza. Jodi od czasu do czasu sięga po róż, by nadać policzkom trochę koloru, ale kontrast z jej mlecznobiałą skórą sprawia, że całość wygląda wulgarnie, więc najczęściej nie robi nic. Telefon dzwoni, kiedy Jodi przekłada portfel i klucze do kopertówki. Bierze do ręki słuchawkę i sprawdza, czyj numer się wyświetla. Nie może teraz rozmawiać z Deanem. Musi biec do restauracji. Już i tak jest spóźniona, Alison będzie czekała. Postanawia, że pomówi z Deanem później, ale mimo to zabiera słuchawkę do przedpokoju i kładzie ją na stoliku, żeby założyć płaszcz. Po szóstym sygnale, zupełnie nierozsądnie, sięga po telefon i naciska „odbierz”. – Dean – mówi. – Wiem, że próbowałeś się do mnie dodzwonić.
Alison jest krępą blondynką z policzkami jak jabłuszka i rozbieganymi niebieskimi oczami. Zdaniem Alison to, że, tak jak Jodi, nie jest już kobietą pierwszej młodości, jest dobrym powodem do noszenia trochę wyższych obcasów i ciut większych dekoltów. Po dwóch rozwodach przyzwyczaiła się do wygodnej niezależności i krótkie małżeństwa uważa jedynie za drobne zakłócenia w swoim życiu, tymczasowe i nieuniknione, tak jak zła pogoda nie powstałe z jej winy, niespodziewany szkwał na zazwyczaj spokojnym morzu. Garnet Club to miejsce, w którym toczy się życie zawodowe i towarzyskie Alison. Często spędza cały dzień, siedząc przy barze i popijając colę. Obsługa i stali bywalcy są jak wielka rodzina, a ona jest drużynową dziewczyn, które kłócą się o wszystko – grafik, kostiumy, muzykę, przestrzeń. Szef Alison, menedżer klubu, wie, że to ona spaja wszystkich razem, więc idzie na pewne ustępstwa. A przynajmniej tak Jodi wywnioskowała z rozmów z przyjaciółką. Dziś wieczór jedzą kolację w Cité na szczycie Lake Point Tower, skąd lubią oglądać zachód słońca nad miastem. Na widok przyjaciółki siedzącej już z kieliszkiem wina na drugim końcu sali Jodi uśmiecha się radośnie. Alison jak zawsze wydaje jej się ponadprzeciętna, wyrazista i pełna witalności. Na kursie gotowania, gdzie się poznały, Alison wyróżniała się jako naturalna liderka, pomagała innym kursantom w krojeniu, mimo że sama nigdy nie przepadała za gotowaniem. Alison natomiast zawsze zdumiewa, że
Jodi zarabia na udzielaniu rad, czyli na czymś, co sama zawsze robiła za darmo. – Czy to Duckhorn? – pyta Jodi, siadając. – Skąd wiesz? – Zawsze je zamawiasz – odpowiada i gestem prosi kelnera o kieliszek tego samego. – Co u ciebie, kochana? – pyta Alison, ale nie oczekuje odpowiedzi. Pytanie jest tylko wstępem do jej biuletynu informacyjnego. – Pewnie się ucieszysz, jak ci powiem, że Crystal zerwała z chłopakiem – oznajmia. – Sporo jej to zajęło. A żona Raya w końcu umarła, biedulka. Rayowi musi być ciężko, ale teraz przynajmniej może podjąć jakieś decyzje. Jodi wie, że Crystal jest striptizerką, która cierpli na brak pewności siebie. Słyszała o ciężko zarobionych pieniądzach Crystal i o tym, jak szasta nimi jej chłopak. Ray to jeden ze stałych klientów, którego dziewczyny traktują jak ulubionego zwierzaka. – Kamień spadł mi z serca – mówi Alison. – Tak jest lepiej dla nich obojga. Kelner przynosi Jodi wino, a ona unosi kieliszek. – Za lepszą przyszłość dla Crystal i Raya. Alison stuka się z nią lekko kieliszkiem i brnie dalej. Chętnie dzieli się z Jodi bogactwem szczegółów na temat choroby żony Raya i reakcji chłopaka Crystal na zerwanie. Jodi rozumie, że Ray
i Crystal są dla przyjaciółki jak brat i siostra – to, co przytrafia się im, stanowi część jej osobistej historii. Alison ma wielkie serce i chociaż karci się za to, że daje się wciągać w życie innych, bez tego nie byłaby sobą. W restauracji jest spokojniej niż zwykle, cała akcja toczy się za oknem na rozświetlonym niebie, gdzie słońce zajęte jest gorączkowym zachodzeniem. Im bliżej mu do horyzontu, tym wspanialszy jest widok. Alison snuje swoje opowieści, przerywając tylko wtedy, kiedy kelner przychodzi przyjąć od nich zamówienie. Jej głos jest kojący, odciąga uwagę od innych problemów, tworzy równomierny, niezawodny stukot podobny do dźwięku deszczu uderzającego o dach. Dopiero gdy kelner napełnia im kieliszki i stawia przed nimi jedzenie, Alison przerywa, żeby ocenić sytuację i rozważyć zmianę tematu. – Coś mało się dziś odzywasz – stwierdza. Prawda, zazwyczaj Jodi wtrąca swoje komentarze i pytania. Kiwa więc głową i mówi: – Chyba jestem zmęczona. – Nie jest świadoma tego, że kłamie albo próbuje coś ukryć. Ma raczej poczucie, że te wszystkie lata z Toddem rzeczywiście ją wyczerpały. Prawdę mówiąc, chętnie podzieliłaby się z Alison tym, czego dowiedziała się od Deana, ale nowina kołacze się w niej jak uwięziony ptak, przyprawiając o rodzaj psychicznego zawrotu głowy. – Zupełnie tego nie
rozumiem – dodaje, komentując, w bardzo zawoalowany sposób, szokujące wiadomości: ciążę, ślub, skalę zdrady, zasięg intrygi. Nie skończyła jeszcze mówić, a już zdaje sobie sprawę, że słowa, a nawet myśli, które je reprezentują, rozpierzchają się i tracą znaczenie. Jeśli ktoś już musi mówić, to niech to lepiej będzie Alison. – Jak tam sprawy z Rennym? – pyta, bo wie, że kiedy przyjaciółka poruszy temat swojego pierwszego męża, to jakby wsiadła do pociągu, z którego nie może wysiąść. Renny, choć jest nieudacznikiem, zdołał na zawsze zamieszkać w jej sercu, tak że Alison często powtarza swój lament: – Szaleję na punkcie tego faceta. Wyszłabym za niego drugi raz, gdyby tylko wydoroślał. Renny pochodzi z małego miasteczka w Quebecu, gdzie wychowali go francuskojęzyczny ojciec i anglojęzyczna matka. Jego pełne imię i nazwisko brzmi: Sylvestre Armand René Dulong. Odsiadywał wyrok za przemyt narkotyków. Alison poznała go w klubie nocnym w Montrealu, gdzie jednego lata pracowała jako kelnerka. On przychodził tam ze swoją motocyklową paczką i siadali blisko sceny, żeby móc wsuwać studolarowe banknoty za stringi tancerek. Renny dawał Alison takie same napiwki, choć była tylko kelnerką. Na romans z Rennym, jeden ze szczęśliwszych okresów w jej życiu, składały się góry kokainy, seks od rana do wieczora i radosne
przejażdżki po górach jego harleyem. Samo małżeństwo nie trwało nawet miesiąc. Nie powiedział jej, że spotyka się z kimś innym – po prostu przestał wracać do domu i reszty musiała się domyślić. Nadal jednak przyjeżdża z Montrealu, żeby zrobić jej niespodziankę, i ciągle lubi sprawdzać, co ujdzie mu na sucho. – Zawsze próbuje wycyckać mnie z pieniędzy – ciągnie Alison. – Wie, że pracuję większość nocy, więc dzwoni o czwartej albo piątej nad ranem, kiedy próbuję spać. Oczywiście nigdy nie prosi o forsę wprost. To nie w jego stylu. Zawsze daje mi jakąś fantastyczną propozycję zainwestowania w jego projekt, interes, do którego włoży dziesięć tysięcy, a wyciągnie pięćdziesiąt. Jeśli obraca takimi sumami, to czemu jest bankrutem? Jodi z całych sił stara się skoncentrować i podążać za wątkiem. Ma wrażenie, że siedzi na czubku drzewa podczas silnego wiatru. – To, czego mi potrzeba – mówi Alison – to miły, spokojny, ustatkowany mężczyzna z dobrą pensją. Faceci, którzy przychodzą do klubu, ciągle próbują mnie poderwać. Żonaci. Za kogo oni mnie mają? Alison upija łyk wina i marszcząc brwi, ogląda swój manikiur. Kelner zabiera puste talerze i zostawia im kartę deserów. – Spokojny, ustatkowany mężczyzna to mit – stwierdza Jodi. – Mężczyźni z natury są drapieżnikami. – Wiadomo.
– Kobiety lubią wierzyć, że ich mężczyźni są milsi niż w rzeczywistości – dodaje Jodi. – Usprawiedliwiają ich. Nie widzą całego obrazu, tylko poszczególne kawałki, więc nie wiedzą, jak źle jest naprawdę. Jodi patrzy na kartę deserów, którą kelner położył tuż przed nią. Słowa płyną jak statki dryfujące w białej przestrzeni. – Trudno coś wybrać – mówi. – Smakował ci crème caramel – podpowiada Alison. – Niech będzie – zgadza się Jodi. – Nie musimy w ogóle zostawać na deser, jeśli jesteś zbyt zmęczona. – Przecież zawsze jemy deser. – Ale nie musimy. Jak się czujesz? – Prawdę mówiąc, trochę mi się kręci w głowie. Zawroty głowy to wcale nie to, co czuje, ale są wygodnym skrótem na oddanie lawiny objawów, których nie jest w stanie wyliczyć ani opisać. Alison natychmiast szczerze się martwi. Przywołuje kelnera, podaje mu kartę kredytową i prosi, by się pospieszył, a potem bierze Jodi pod rękę i upiera się, żeby odwieźć ją do domu. – Nie wygłupiaj się – mówi Jodi. – To dziesięć minut spacerkiem. Alison ignoruje jej słowa. Przy wychodzeniu z restauracji otacza
przyjaciółkę opiekuńczym ramieniem, a kiedy parkingowy podprowadza samochód, przyjaciółka zapina Jodi pasy jak małemu dziecku. W mieszkaniu każe jej położyć się na kanapie i przynosi jej filiżankę herbaty. – Gdzie Todd? – pyta. Jodi kręci głową. – Jest jeszcze wcześnie. – Może powinnam do niego zadzwonić? – Chryste, nie. – Czemu? – Wolę, żebyś tego nie robiła. – No więc – zaczyna Alison, po czym siada w fotelu i wygodnie się opiera. – Co przeskrobał? Jodi nie odpowiada od razu. Alison czeka. Mijające chwile są pełne napięcia, odmierzane odległymi dźwiękami wody, która przepływa w rurach, i tykaniem zegara kominkowego marki Kieninger. Jodi opiera się przed wyjawieniem czegokolwiek, bo na razie są to tylko słowa w jej głowie, historia, którą ktoś jej opowiedział i którą nadal może jeszcze wymazać z pamięci. – Wspominałam ci kiedyś o dziewczynie, która nazywa się Natasha Kovacs? – odzywa się w końcu. – Chyba nie – odpowiada Alison. – Nie przypominam sobie. – Todd zrobił jej dziecko – mówi Jodi.
– O rany. Jodi stwierdza, że wystarczyło zacząć, a dalsze opowiadanie kosztuje ją znacznie mniej wysiłku. – Natasha ma najwyżej dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat. Jest córką Deana Kovacsa. Dean to stary przyjaciel Todda z czasów szkolnych. – To obleśne – mówi Alison. – Jak on mógł ci coś takiego zrobić? – Planuje się z nią ożenić. Tak twierdzi Dean. – Przecież nie musi się z nią żenić. To jakiś absurd. Ona może zrobić aborcję. Jodi udziela się demonstracyjne oburzenie Alison. – Ależ on chce się z nią ożenić. Dean twierdzi, że aż się do tego pali. – Może Dean nie wie, co mówi. Albo to całe małżeństwo to jego pomysł. Może Dean ma staroświeckie poglądy i myśli, że trzeba ożenić się z dziewczyną, której zrobiło się dziecko. – Nie wydaje mi się, żeby chciał Todda na męża dla swojej córki. To pewnie ostatnie, czego by sobie życzył. – Dobra, nie działajmy pochopnie. Lepiej najpierw się dowiedzieć, jak jest naprawdę. Jodi wzrusza ramionami. Nie ma powodu, dla którego Dean miałby ją oszukiwać. Jego wersja jest pewnie bliższa prawdy niż
wszystkie inne, które usłyszy. Po wyjściu Alison Jodi wstaje z kanapy, przygładza włosy i sukienkę, a potem idzie do sypialni. Ubranie, które miała na sobie na seminarium, leży rozłożone na pościelonym łóżku – beżowe spodnie i biała koszula, stanik i stringi w kolorze cielistym, przezroczyste rajstopy. Jej torebka od Fendi leży na krześle, a pod nim stoją krzywo czółenka od Jimmy’ego Choo z lamparcim wzorem. Oglądanie swoich pięknych ubrań przynosi jej pewne ukojenie. Nie żeby miała kompleksy na punkcie wyglądu, ale być może chodzi o to, że jej uroda nie jest już tak świeża jak kiedyś, a młodsza kobieta ma atuty, których Jodi jest teraz pozbawiona. Był czas, że mogła włożyć na siebie parę levisów i podkoszulek. Oczywiście nadal mogłaby tak robić, ale elegancki strój dodaje pewności siebie. Podnosi koszulę i bieliznę, a potem wrzuca je, po jednej sztuce, do koszyka. Spodnie odwiesza starannie do szafy. Buty wracają do oryginalnego pudełka, które kładzie na półce obok innych pudełek z butami. Torebkę opróżniła częściowo przed wyjściem na kolację, ale nadal jest w niej kilka przedmiotów. Otwiera ją zatem, odwraca do góry dnem i wysypuje zawartość na łóżko: długopis, maleńki notesik, posortowane paragony, drobniaki. I tabletki nasenne. Są w jednej z tych przezroczystych plastikowych butelek ze specjalnym zamknięciem, która tocząc się do niewielkiego zagłębienia
w kołdrze, wydaje taki dźwięk jak grzechotka niemowlęcia. Jodi podnosi fiolę i czyta nadruk na etykiecie: „Kovacs Natasha. W razie potrzeby zażyć 1 (jedną) tabletkę przed snem”. Teraz czuje się już lepiej. Prawie normalnie – tych słów użyła, żeby uspokoić Alison, i były niemal zgodne z prawdą. Przynajmniej odzyskała poczucie, że trzyma ją siła grawitacji, a otaczające ją przedmioty znów mają konkretne kształty. Ukojenie przynosi jej metodyczne odprawianie wieczornego rytuału: ścieli łóżko, przetrzepuje poduszki, odkłada ten czy inny przedmiot na swoje miejsce. Zdejmuje sukienkę, zmywa makijaż i szczotkuje włosy. Kiedy w drzwiach rozlega się chrobot klucza Todda, Jodi siedzi już na kanapie w szlafroku i kapciach, czytając magazyn podróżniczy. Czeka, kiedy on krząta się niezdarnie w korytarzu, pozbywając się kurtki, kluczyków i drobnych. Słyszy, jak chrząka i mamrocze pod nosem jakieś słowo lub dwa. Słyszy nawet dźwięk, który wydają jego buty, kiedy wlecze się po grubym dywanie. – Jeszcze nie śpisz – mówi. Podchodzi do kanapy, staje przed Jodi i całuje ją w czubek głowy. Ona zamyka magazyn i odkłada go na bok, a potem podnosi się na nogi. Dostrzega coś w jego postawie. Dowiedział się o telefonie Deana i myśli, że nie położyła się, bo dąży do konfrontacji. Kładzie jej rękę na ramieniu i patrzy jej w twarz. – Alison tu była – mówi. – Zjadłyśmy w Cité, a potem odwiozła
mnie do domu. A jak tobie minął dzień? Co jadłeś na kolację? – Burgera w Drake’u – odpowiada. Czuć od niego alkoholem i smażonym jedzeniem. Nos mu błyszczy i mówi wysokim tonem. Ona podnosi magazyn, który czytała, i odkłada go na stos na stoliku. Kiedy się odwraca, on ciągle tkwi w tym samym miejscu i się jej przygląda. – Co? – pyta. – Nic. Dobrze cię widzieć. – Powinieneś wyprowadzić psa. Poczekam na ciebie. Kiedy wraca, ona jest w kuchni i drewnianą łyżką miesza mleko słodowe w garnku. Teraz on robi się rozmowny. Chce opowiedzieć jej o tym, co wydarzyło się tego wieczoru w Drake’u – o kobiecie i mężczyźnie, którzy obściskiwali się przy barze i naprawdę szli na całość, o bandzie księży, którzy upili się w sztok. W hotelu odbywał się jakiś zjazd religijny. Mówi o pechowym poranku – o zgubionym kluczu – i śmieje się ze swojej gwałtownej reakcji. – Biedny facet – stwierdza, mając na myśli portiera. – Ale ulotnił się tak szybko. Ktoś mógłby pomyśleć, że szukał wymówki, aby się wyrwać. Ona wkłada cztery kromki chleba do tostera i wciska dźwignię. Podczas gdy on mówi, Jodi automatycznie kiwa głową i pomrukuje. Todd chyba nie zauważa, że ona tak naprawdę wcale go nie słucha. Kiedy tosty są gotowe, smaruje je masłem i dżemem
truskawkowym, a potem kroi na trójkąty. Następnie układa je na talerzu, który potem stawia na ladzie. Todd wtyka sobie jeden trójkąt do ust, po czym robi rundkę po pokoju. Wraca, zabiera talerz i dalej się przechadza. – Rozmawiałaś dziś może z Deanem? – pyta. – Z Deanem – powtarza. – Czemu miałabym rozmawiać z Deanem? – Tak tylko pytam. – Mogę ci zrobić więcej tostów – proponuje Jodi. – Dean to sukinsyn – mówi Todd. – Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę. Todd jest niebezpiecznie blisko przyznania się. Jodi odczuwa ulgę, kiedy on podchodzi do kominka i zaczyna oglądać oprawioną miniaturę stojącą na gzymsie. – To całkiem niezły obrazek – stwierdza. – Te miniatury są fenomenalnie szczegółowe. – Jak ci się podoba rama? – Rama? Nawet jej nie zauważyłem – śmieje się. – Dobra robota. Podoba mi się. Kiedy wraca z pustym talerzem, czeka na niego kubek mleka słodowego. Nie jest gorące, więc wypija połowę duszkiem. – Wiesz, że cię kocham – mówi zaczepnie. Ona stoi przy zlewie, myje garnek i drewnianą łyżkę.
– To miło – odpowiada i zerka na niego przez ramię. – Jak ci smakuje mleko? – Dobre. – Przykłada kubek do ust i nieuważnie dopija resztę. – Daj mi to – mówi Jodi i wyciąga rękę. On przechodzi do kuchni i podaje jej kubek. Kiedy Jodi płucze go pod kranem, Todd przyciska się do niej od tyłu, obejmując ją ramionami w talii. – Jesteś dla mnie za dobra – mówi. Kiedy budzi się na kanapie, dobrą chwilę zajmuje jej przypomnienie sobie, dlaczego tu jest. Potem zaczyna ją ogarniać uczucie narastającej paniki. Zeszłej nocy, po tym jak rozebrała Todda, posadziła go na brzegu łóżka, popchnęła go i patrzyła, jak leci do tyłu niczym góra martwego mięsa, z rozluźnioną szczęką i zamykającymi się oczami, po tym jak podniosła z ziemi jego nogi i bezskutecznie próbowała przesunąć go na właściwe miejsce, przykryła go kołdrą i zostawiła leżącego w poprzek materaca. Jedenaście tabletek. Tyle ich było w fiolce, okrągłych niebieskich pigułek, które przypominały guziki na dziecięcym fartuszku. Wysypała je sobie na dłoń i policzyła, wrzucając po jednej do moździerza. Kobieta, która rozgniata tabletki nasenne w kuchennym moździerzu, a powstały kredowy proszek dosypuje do napoju serwowanego mężowi przed snem, może wzbudzić spore
nieżyczliwe zainteresowanie, może nawet stać się sławna. Jodi jednak wcale tak wtedy nie myślała. Chodziło raczej o to, że w jej mniemaniu właśnie tak należało postąpić. Tabletki znajdowały się w jego kieszeni, był na tyle nieuważny, że je tam zostawił, więc było jak najbardziej zasadne, żeby to on je połknął. Jeśli to zrobi, znikną, a dzięki temu rachunki między nimi zostaną wyrównane. Niestety nie sprawdziła dawkowania, a teraz jest już za późno, bo nie ma już tej informacji – etykieta została oderwana i spłukana w toalecie, a sama fiolka wrzucona do zsypu razem z resztą wczorajszych śmieci. Nawet gdyby wiedziała, na niewiele by się to zdało, gdyż Jodi nie miała pojęcia, jaka dawka mogłaby go zabić, ile wypił ani jaka będzie interakcja leku z alkoholem. Wracając myślami do poprzedniej nocy, zdaje sobie sprawę, że musiała postradać zmysły, podejmując takie ryzyko zupełnie bez zastanowienia. Stwierdza u siebie skłonności do księgowania – tego terminu używają terapeuci małżeństw, strofując pacjentów za prowadzenie bieżącego rejestru tego, co kto komu zrobił, niezgodnego z ideą wielkoduszności, na której rzekomo buduje się zdrową relację. Jej zdaniem wielkoduszność jest godna podziwu, ale nie zawsze pożyteczna. Bez jakiegoś cichego odwetu, który pozwala wyrównać rachunki, odrobiny ukradkowej wendety pozwalającej puścić urazy w niepamięć, większość związków – w tym jej własny – z pewnością spłonęłoby w płomieniach pretensji.
Prawda jest taka, że jedenaście tabletek to, jak uznała wtedy i dalej tak sądzi, wcale nie tak dużo. Alkohol mógł go powalić, ale Todd jest potężnym mężczyzną, który wiele zniesie. Najbardziej prawdopodobny rezultat, zamierzony rezultat – a nie można zapominać, że jest córką farmaceuty – jest taki, że on prędzej czy później się obudzi. Jodi omija sypialnię oraz przyległą do niej łazienkę i korzysta z ubikacji w przedpokoju. Nadal boso i w koszuli nocnej krząta się po pokoju – rozsuwa zasłony, podnosi żaluzje, zwija koc i trzepie poduszki na sofie, aż odzyskują pierwotny kształt. Nakarmiwszy psa, siada za biurkiem, żeby sprawdzić swój kalendarz i skrzynkę mailową. Bergman odwołał sesję, tak że Jodi ma tylko pierwszą klientkę, Przekorną Mary. Dobrze się składa, bo Jodi nie może sobie pozwolić na żadne zamieszanie w obecności klientów, a są duże szanse, że jeśli on wstanie i zacznie się zataczać po mieszkaniu, zrobi to po jedenastej, a wtedy Przekornej Mary już nie będzie. Kiedy nie może już dłużej omijać sypialni, wchodzi tam jak nieufne zwierzę wytężające w mroku oczy i uszy. W zatęchłym powietrzu czuć kwaśną nutę, która drapie ją w gardle i wywołuje przerażającą myśl, że Todd mógł przeżyć mieszankę tabletek i alkoholu, ale udusił się własnymi wymiocinami. Słyszała o takich przypadkach. Jeśli oddycha, to robi to bezdźwięcznie. Jodi staje przy nogach łóżka i przygląda się wypukłościom na kołdrze,
groźnym górskim grzbietom. O ile dobrze pamięta, ich zarys nie zmienił się, odkąd ostatni raz patrzyła na nie przed mniej więcej ośmioma godzinami. Szybko się ubiera, a potem w łazience myje zęby, spina włosy i nakłada makijaż na dzień – mascarę i cieniutką warstwę prasowanego pudru. Jej twarz w lustrze wygląda niestosownie – jest nieprzyzwoicie ładna i młodzieńcza. Przechodząc jeszcze raz przez sypialnię, Jodi obserwuje i czeka na znak, na zapowiedź, jaki to będzie dzień, ale nic nie dostaje. Z szafy w przedpokoju wyciąga smycz, tam też znajduje swoje buty Nike i wiatrówkę. Razem z Freudem zjeżdża do holu, gdzie macha portierowi i wita się z sąsiadem, który wchodzi, gdy ona wychodzi. Dobrze jest być pod gołym niebem i oddychać świeżym nieskażonym powietrzem. Dopiero teraz, kiedy się z nich wyzwala, zauważa pęta, które ją krępowały, osaczając jak podstępny zbrodniarz w jej własnym domu. Przynajmniej nie miała powtórki z wczorajszej choroby, zawrotów głowy czy cokolwiek to było. Takie sensacje to dla niej zupełna nowość, która ani trochę jej się nie podoba. Zgodnie ze swoim zwyczajem Jodi idzie brzegiem jeziora aż do molo, a potem wraca na skróty przez Gateway Park. Niebo jest szare, a woda w jeziorze matowozielona, ale rześkie powietrze i rozruszane nogi dają jej nowe siły. Kiedy wraca do mieszkania
z kubkiem latte na wynos, ostrożnie otwiera drzwi do sypialni i zza progu intensywnie wpatruje się w ciemność. Nie zauważa, żeby cokolwiek się zmieniło. Przekorna Mary to dwunastolatka, którą rodzice przysyłają do Jodi, bo córka jest krnąbrna i zbuntowana. Dziewczynka uwielbia swoje sesje, bo nie musi iść do szkoły i czuje się wyjątkowa, ale celowo jest podczas nich wścibska i natarczywa. To dziecko ma problem z respektowaniem granic. W razie jakichkolwiek problemów z Toddem Przekorna Mary na pewno zacznie węszyć. Jodi stwierdza, że ma szczęście, kiedy okazuje się, że Todd nadal śpi, a dziewczynka przychodzi i wychodzi bez żadnych komplikacji. Stojąc na balkonie, żeby trochę ochłonąć, Jodi rozważa swoją sytuację. Podczas sesji z Przekorną Mary słyszała komórkę Todda – leżała na jego toaletce za zamkniętymi drzwiami sypialni, gdzie Jodi zostawiła ją poprzedniej nocy, kiedy opróżniała mu kieszenie i pomagała się rozebrać. Telefon Todda jest zawsze ustawiony na wibracje, a uderzając o drewnianą powierzchnię, brzmiał tak, jakby w pomieszczeniu byli robotnicy z wiertarkami udarowymi. Dźwięk był na tyle głośny, że zdaniem Jodi powinien go obudzić, zwłaszcza że Todd ma ucho wyostrzone na swoją komórkę. Sygnał telefonu jest dla niego jak płacz niemowlęcia domagającego się natychmiastowej uwagi i czułości. Todd nie należy do ludzi, którzy ignorują dzwonienie, przewracają się na drugi bok i wracają do
spania. On wyskakuje z łóżka, jak tylko otworzy oczy. Jodi przygląda się parze mew, które nurkują w jeziorze, a potem z niego wyfruwają. Gdy upatrzą sobie zdobycz pod powierzchnią wody, nie wahają się ani nie lawirują, tylko z zawrotną prędkością ruszają do ataku, zuchwale i bez namysłu. Ich hałaśliwe nawoływania – mewia wersja chichotu i przechwałek – najwyraźniej nie ostrzegają ofiar, które zostają połknięte w całości, zanim zorientują się, kim jest napastnik. Jodi chce realizować swój plan dnia, jakby nic się nie stało. Przymykanie oczu świetnie jej wychodzi. Jest specjalistką od zostawiania problemów w spokoju, czekania, żeby zobaczyć, co się stanie. Czas teraz na siłownię, a potem zazwyczaj jadłaby lunch. Ma ochotę na mały filet, który rozmraża się w lodówce. Jednak kiedy Todd się obudzi, będzie miał do niej pytania: Czemu pozwoliłaś mi spać tak długo? Nie pomyślałaś, że coś może być nie w porządku? Gdyby się nie obudził, pytania zada kto inny. Sanitariusze. Policja. Powinna się zastanowić, co im opowie, jeśli postawią ją pod ścianą – jaką przedstawi historię, jak wyjaśni swoje zachowanie, to, że nie zrobiła nic, absolutnie nic, kiedy jej ukochany nie wstał rano z łóżka? Już słyszy, jak jakiś bystry policjant mówi: Pani Gilbert, pani mąż nie żyje od sześciu – albo ośmiu czy dwunastu godzin, a pani dopiero teraz zadzwoniła na pogotowie? I wtedy wszystko się zacznie. Nie pomyślała pani, żeby chociaż do niego zajrzeć? Nie
zdawała sobie pani sprawy? Nie przyszło pani do głowy? Nie naszła panią taka myśl? Że mąż może być chory. Że cierpi. Że stracił przytomność. Że jest martwy, pani Gilbert. Stracił przytomność, myśli Jodi. Możliwe, że jest nieprzytomny. A za tą myślą podąża kolejna, bardziej złowieszcza – że Todd może być w śpiączce. Dotychczas nie brała pod uwagę takiej możliwości. Jak wrogo łypiący intruz termin „uszkodzenie mózgu” wkrada się do jej umysłu, a wraz z nim wizja Todda zamienionego w warzywo, człowieka, który nie żyje ani nie umiera, nie należy do nikogo, nawet do samego siebie, a mimo to o wszystkim decyduje. Ludzie biegają wokół niego, karmiąc go, kąpiąc, masując, sadzając i kładąc. Dni i noce zmieniają się w miesiące i lata, a jego lojalność, podobnie jak jego majątek, pozostaje w depozycie. Nawet wtedy będą pytania. Zaczyna mieć wrażenie, że jest obserwowana i oceniana, że ktoś rejestruje wszystko, co robi, by potem wykorzystać to przeciwko niej. Na domiar złego Freud cały ranek węszył pod zamkniętymi drzwiami sypialni. Pani Gilbert, nawet pani pies wiedział, że coś jest nie tak.
6
ON
Siedzi na klozecie, łokcie oparte na kolanach, twarz schowana w dłoniach, i sika cuchnącym strumieniem. Tylko tyle jest w stanie zrobić, żeby utrzymać się w pozycji pionowej. Myśli o kawie, jej zapachu i smaku, i to popycha go z muszli pod prysznic, gdzie odkręca zimną wodę. Lodowate kropelki to czysty, bezlitosny ból, ale nie mogą się równać z młotem pneumatycznym, który wierci mu w głowie. Podstawia twarz pod natrysk, bierze trochę wody do ust, przepłukuje je i odpluwa. Odchrząkuje trochę flegmy i ją też wypluwa. Wytarty staje przed umywalką, żeby namydlić twarz. Ma zdrętwiałe palce i niezdarnie idzie mu z maszynką. Wydaje mu się, że zaspał, co się potwierdza, kiedy wraca do sypialni, by się ubrać. Jodi już wstała. Musi być później, niż przypuszczał. Dopiero jednak, kiedy jest całkowicie ubrany, sięga po zegarek, żeby sprawdzić godzinę. Jodi zastaje w kuchni przy ubijaniu jajek trzepaczką. – Zegarek mi się spóźnia – mówi, stając nad nią. – Pewnie
siadła mu bateria. – Kawa jest gotowa – mówi ona. Napełnia kubek, dodaje cukier i śmietankę, a potem wręcza mu napój. – Która godzina? – pyta. – Na moim zegarku jest wpół do drugiej. – Jest wpół do drugiej po południu – odpowiada mu. – Chyba żartujesz. – Jest właśnie ta godzina. – Niemożliwe – upiera się Todd. – O dziesiątej spotykam się z Cliffem. Ona wzrusza ramionami. – Będziesz musiał po prostu zadzwonić i powiedzieć, że zaspałeś. – Wlewa ubite jajka na skwierczącą patelnię i miesza je widelcem. – Ale to jakiś absurd – stwierdza. – Dlaczego mnie nie obudziłaś? – Potrzebowałeś odespać. – Chryste – jęczy. Upija trochę kawy i przyciska dłoń do skroni. – Musiałem się nieźle schlać. Nie pamiętam, jak znalazłem się w łóżku. Ogarnięty falą zmęczenia zabiera kawę i siada przy stole, gdzie przygotowała mu nakrycie – podkładkę, nóż, widelec i serwetkę.
– Musiałam ci pomóc się rozebrać – mówi. – Nie dałeś rady nawet zdjąć butów. Przekłada jajka na talerz, a potem dodaje bekon i ziemniaki z patelni, którą trzymała na ciepłej kuchence. Zanosi jedzenie do stołu i stawia je przed Toddem. On bierze do ręki widelec. – Dzięki – mówi. – Umieram z głodu. Kiedy je, przeszkadza mu język, ciało obce, które ma w ustach. Mimo to wpycha w siebie jedzenie, by nakarmić słabość i zmęczenie. Ma ochotę runąć – wrócić do łóżka, zwinąć się w kłębek na podłodze – i żeby nie ulec pokusie, prostuje się na krześle i mocno opiera stopy na podłodze. – Nie myślałem, że aż tyle wypiłem – mówi. – W każdym razie nie więcej niż zwykle. Usiłuje sobie przypomnieć, co wydarzyło się w barze – o której tam dotarł, jak długo został, ile kolejek zamówił – ale arytmetyka mu nie wychodzi. Pamięta natomiast odświętny nastrój. Całkiem możliwe, że w atmosferze świętowania za bardzo sobie dogodził. – No dobra, może ciut więcej niż normalnie. – Musiałeś potrzebować tego dodatkowego snu. – Powiedz to Cliffowi. I Stephanie. Ona przynosi dzbanek i dolewa mu kawy. – Na litość boską, Jodi. Nie rozumiem, czemu mnie nie obudziłaś.
– Planujesz wrócić do domu na kolację? – pyta. – Tak, zważywszy na to, jak się czuję – odpowiada. – Zrobię cassoulet. Wieprzowina ma dużo żelaza. Kiedy bezczynnie siedzi przy stole, słyszy, że dzwoni telefon, więc idzie za dźwiękiem do sypialni. Numer Natashy na ekranie trochę poprawia mu nastrój. Z wczorajszego wieczoru pamięta tylko tyle, że się do niego nie odzywała. – Gdzie ty jesteś? – pyta. – Od rana próbuję się do ciebie dodzwonić. – Przesypiałem kaca. – Jeszcze jesteś w domu? – Zaraz wychodzę. – Co powiedziała? Wysila się, żeby zrozumieć, o co jej chodzi. Ma wrażenie, że mózg mu stanął, że jest jak zepsuty silnik zatopiony w morzu ścieków. – Nie możesz teraz rozmawiać? – podpowiada mu. On zerka przez otwarte drzwi. Słyszy, że z kranu w kuchni leje się woda. – Tylko chwilę. – No i? Co powiedziała? – Kto?
Natasha głośno wzdycha. – Jak bardzo jest zdenerwowana? Zachowa się przyzwoicie? Ciąża, przypomina sobie. Obiecywał, że powie Jodi? – Późno wróciłem – stwierdza. – Jeszcze nie miałem okazji z nią porozmawiać. – Opiera przedramię na swojej toaletce. Jej biała powierzchnia jest poplamiona i spękana – efekt starości, za który zapłacił więcej niż za prawdziwy antyk. – Wiesz, że cię kocham – mówi. – Na litość boską, Todd. Jak zareagowała po rozmowie z moim ojcem? – Jodi nie rozmawiała z twoim ojcem. – A właśnie, że tak. Wczoraj. O wszystkim je powiedział. – Niemożliwe. – Jak to niemożliwe? Tak było. Co się z tobą dzieje? Dobrze się czujesz? Z trudem siada na łóżku. Zaczyna się zastanawiać, czy nie złapał jakiegoś wirusa. – W porządku – opowiada. – Nie ma się o co martwić. Oddzwonię do ciebie później. Przerywa połączenie i zdaje sobie sprawę, że to stałe elementy jego życia z Jodi – zaciekłe udawanie, bezdenne cisze, ślepe parcie naprzód. Musiał już wcześniej o tym wiedzieć, ale dziwaczność, anomalia takiego układu jakoś nigdy go nie uderzyły. Inne pary są
głośne, kłótliwe, podczas gdy Jodi i on zajmują się wyłącznie zatajaniem. Załóż maskę, udawaj, nie odzywaj się ani słowem. Zachowuj się tak, jakby wszystko było w porządku, a będzie w porządku. Największym darem Jodi jest jej milczenie, zawsze kochał ją za to, że potrafi być dyskretna, umie chronić swoją prywatność, ale milczenie jest też jej bronią. Kobieta, która nigdy się nie sprzeciwia, nie krzyczy ani nie wrzeszczy – w tym tkwi siła, to daje władzę. To, że wznosi się ponad emocje, nie daje się wciągnąć w obwinianie i kłótnie, nigdy nie daje mu szansy, nie pozwala mu obrócić się przeciwko niej. Ona wie, że odmawiając sprzeciwu, zostawia go samego z jego wyborami. On widzi jednak, że to przynosi jej cierpienie. Todd rozumie cierpienie – wychował się w katolickiej rodzinie. W jego rozumieniu życie musi zawierać cierpienie, nie może być go pozbawione, bo w życiu musi być wszystko. Życie jest mozaiką wszystkiego, bez gładkich krawędzi. W mozaice życia kawałki się na siebie nakładają, bo nic nie jest jednolite. Na przykład jego ojciec. Todd gardzi ojcem, to pewne, ale niektóre spędzone z nim chwile do dziś wspomina z przyjemnością. Jedno popołudnie na lotnisku, kiedy obserwowali start i lądowanie samolotów. Musiał mieć wtedy siedem czy osiem lat. Uwielbiał oglądać obłe kadłuby jumbo jetów, które toczyły się po asfalcie, żeby potem z wdziękiem i bez wysiłku odrywać się od ziemi, podczas gdy światło słońca odbijało się od
ich skrzydeł. Później przez wiele lat chciał być pilotem, a ojciec go do tego zachęcał, mówił, że może zostać, kim tylko zapragnie. Było między nimi coś w rodzaju miłości, miłości z domieszką innych uczuć, ma się rozumieć, zgodnie z zasadą, że w życiu nic nie jest czarno-białe. Ojciec miał w sobie dobroć, a nawet śmiech i wesołość, ale ciemność w jego sercu nieustannie rosła, bez przerwy rosła. A jeśli ojciec jest zasadniczo pijakiem i tyranem, człowiek zaczyna wyczekiwać dnia, w którym będzie na tyle duży i mocny, żeby zareagować, i postrzega ten dzień jako moment ostatecznego wyzwolenia, co zresztą okazuje się prawdą, ale nie całą prawdą – i tu znów pojawia się lekcja o tym, że w życiu nic nie jest jednoznaczne. Dzień ten nastał, kiedy Todd miał szesnaście lat. Był wtedy wysoki i krzepki, siły i pewności siebie nabrał, pracując przez lato na budowach, gdzie nosił ciężkie wory cementu i wiadra smoły. To była jesienna sobota, zimna i deszczowa, dzień na przesiadywanie w domu, odrabianie zadań i oglądanie telewizji. Staruszek nie mógł sobie znaleźć miejsca, był drażliwy i podminowany. Od czasu do czasu wyłaził z piwnicy, żeby dręczyć żonę i ją krytykować. Wszyscy widzieli, że szykuje się awantura. Pozostawało tylko pytanie, kiedy wybuchnie. Zawsze jednak istniał ten podskórny optymizm, niezłomna niewiara, że sprawy przybiorą bardzo nieciekawy obrót – czuła to także jego matka, która obierając
ziemniaki, powiedziała do Todda: „Uspokoi się, jak zje obiad”. Potem jednak, kiedy siedzieli z talerzami na kolanach i oglądali coś w telewizji (odcinek Ożeniłem się z czarownicą, jeśli dobrze pamięta), jego potulna matka wyciągnęła serwetkę i otarła mężowi sos z brody, i nagle wszyscy troje poderwali się na nogi, talerze z jedzeniem runęły na ziemię, ojciec szarpnął matkę za włosy, Toddowi zaczęło szumieć w uszach, a przed oczami latały mu czarne plamki. Wysunął gwałtownie pięść i zadał cios, tak dziki i niezdarny, jak to tylko możliwe, cios, który wylądował nie wiadomo gdzie, a ojciec niemal natychmiast zgiął się jak składane krzesło, osunął się na podłogę i leżał z krwawiącym nosem. Przez następne dni chłopiec, już mężczyzna, był pogrążony w smutku, bo nie cierpiał tego, że teraz nie ma już między nimi tajemnic, że nie ma już ojca i syna, jest tylko dwóch dorosłych mężczyzn żyjących w znienawidzonej i zubożałej bliskości. Teraz, w dzień powszedni po południu, kiedy powinien być w pracy, siedzi na łóżku z telefonem w ręce, zdezorientowany tym, co usłyszał od Natashy, bezmyślnie wodzi oczami po pokoju, obejmuje wzrokiem jego wysokość i szerokość, duże rozmiary, wysokie okna, pogrążający się w cieniu lodowy błękit ścian. W mieszkaniu jest zupełnie cicho, z zewnątrz też nie dochodzą żadne dźwięki. Na tej wysokości nie słyszy się nawet ptaków. Trudno sobie wyobrazić większy spokój, a mimo to Todd czuje, że ciąży mu
własne ciało, a jego duszę otacza coś w rodzaju diabłów czy wściekłych psów. Tak jak rozumie cierpienie, rozumie też poświęcenie i ze szczerego serca złożył swoją ofiarę, dary dla ukochanej Jodi. Zapewnił jej wygodne życie, owszem, ale nie tylko to. Był troskliwy, oddany, czasem godzinami masował jej stopy, kiedy oglądali razem telewizję, spędzał weekendy w kuchni, pomagając jej robić konfitury i dżemy, bez końca mieszał w garnku wodnistą miksturę, choć zdawało się, że nigdy nie zgęstnieje. Ona uwielbia, kiedy on wkłada fartuch i staje się domatorem. Wtedy czuje z nim bliskość. Właśnie takiej zażyłości pragnie, bycia razem, które ją uszczęśliwia. A on dobrowolnie, a nawet sumiennie i z oddaniem, spełniał jej oczekiwania. Zrobiłby dla niej jeszcze więcej, gdyby tylko poprosiła, ale Jodi rzadko o cokolwiek prosi. Może jeśli byłaby wobec niego bardziej wymagająca, sprawy przybrałyby inny obrót. Jego matka też nigdy niczego nie chciała – ale tak było lepiej, bo ojciec nie zareagowałby dobrze na prośby. Jeśli chodzi o zdrady, staruszek był w zupełnie innej lidze. Romans z butelką to nie tylko rozrywka, sposób na udany wieczór, tylko całkowite poświęcenie, umowa, przysięga – przez to ojciec zupełnie i na zawsze odwrócił się od żony. Matka Todda była kobietą opuszczoną, a jej samotność niczym mgła otaczała go przez całe dzieciństwo. Wstaje i opiera się o framugę. To nie jest zwykły kac. Może się
struł tym burgerem, którego zjadł w barze. Ale w takim razie czemu nie wymiotuje albo przynajmniej nie siedzi na klopie? Tymczasem zbiera mu się na płacz, ma ochotę to wszystko rzucić, poddać się. Z trudem próbuje wziąć się w garść i, uważnie stawiając kroki, idzie do salonu, gdzie zastaje Jodi na kanapie. Ma podkulone nogi, nie czyta gazety ani książki kucharskiej, nie rozmawia przez telefon, nie robi nic. On siada koło niej i opiera bezwładną głowę na jej ramieniu. – Psuję ci popołudnie – mówi. – Wcale nie – odpowiada nieco rozkojarzona, jakby odległa. – Zrobię jakieś zakupy i zabiorę się do gotowania kolacji. Może rosół dobrze ci zrobi. – Na pewno masz inne plany. – Nic ważnego. Teraz najważniejsza jest opieka nad tobą. – Mam ochotę wrócić do łóżka. – Czemu nie? Prześpij to. Jutro zaczniesz dzień wypoczęty. – Rosół brzmi dobrze. Będzie z kluseczkami? – Z czym chcesz. – Co ja bym bez ciebie zrobił. Przepraszam, że nie jestem lepszym mężem. – Nie wygłupiaj się. Po prostu kiepsko się czujesz. Pościelę ci łóżko. Poleż sobie, aż kolacja będzie gotowa.
7
ONA
Gdy jej kuchenna czarna magia, jej szczypta domowej złośliwości, nie trafia na karty historii, tylko zachowuje status sprawy prywatnej, drugorzędnej, dotyczącej tylko ich dwojga, Jodi uznaje się za niewinną. To, jak szybko wydobrzał – po dwudziestu czterech godzinach czuł się wyśmienicie – jest najlepszym dowodem, że intuicja jej nie zawiodła. Nie sądziła, że jedenaście tabletek mogło go zabić, i nie zabiło. Uniknąwszy katastrofy, Jodi znów czuje się bezpiecznie i może się śmiać ze swoich obaw. Wersja wydarzeń przedstawiona przez Deana z pewnością nie jest wiarygodna – tak stwierdziła. Doszła do wniosku, że nie można mu ufać. Przynajmniej na razie Dean nie jest sobą, tylko człowiekiem, który musiał zrewidować swoje podstawowe założenia na temat rzeczywistości. Jego najlepszy przyjaciel okazał się drapieżcą, wyszło również na jaw, że jego córka nie jest jednak tak rozsądna, za jaką ją uważał. To naturalne, że chwilowo odszedł od zmysłów. Poza tym Dean zawsze był porywczy. Skłonny do dramatyzowania. Ma w sobie coś z diwy. To ona, Jodi, najlepiej zna Todda i jedno wie na pewno – dom jest dla
niego ważny. Nie tylko dla Todda, dla większości mężczyzn dom stanowi kontrapunkt, który dodaje romansom uroku. Romans z definicji jest potajemny, tymczasowy, bez zobowiązań, pozbawiony komplikacji towarzyszących długoterminowemu związkowi – i na tym polega jego atrakcyjność. Todd nie ma najmniejszego zamiaru żenić się z tą dziewczyną. Jako dziecko Natasha niczym się nie wyróżniała, a po śmierci matki zrobiła się zupełnie dzika. Jodi pamięta, jak Natasha malowała usta na czarno, nosiła nastroszone włosy, miała fałdy tłuszczu na brzuchu i poobgryzane paznokcie. Trudno sobie wyobrazić, że wyrosła na atrakcyjną kobietę. Todda pociąga jej młodość, to, że o połowę młodsza kobieta się nim interesuje. Mężczyźni już tacy są: desperacko szukają potwierdzenia. Natasha Kovacs nie może mieć żadnej mocy, nie jest osobą, którą należałoby się przejmować. Dla Todda to tylko przelotny romans. Tak zazwyczaj jest, a każdy wie, że przyszłe zachowania najlepiej przewidywać na podstawie przeszłych. Dobrze, że przynajmniej ona jest zrównoważona, dojrzała, lojalna, że umie trzymać małżeństwo w kupie. Na świecie pełno jest ludzi z defektami – bez zdrowych, takich jak ona, żaden związek by nie przetrwał. Robi to chętnie, z radością, zadowolona, że jest idealnie funkcjonującym elementem pary, połówką, która cieszy się doskonałym zdrowiem psychicznym, miała szczęśliwe dzieciństwo
i jako dorosła nie cierpi z powodu żadnych zaburzeń czy deficytów. Jest pewna swoich zdolności i świetnej kondycji umysłowej. W czasie studiów podyplomowych odbyła psychoterapię. Wiedzę o samej sobie okupiła dużym wysiłkiem. Terapia była pomysłem jednego z jej wykładowców z Adler School, który uznał, że powinna się przekonać, jak to jest siedzieć w fotelu pacjenta. Powiedział, że wnikając we własną psychikę, dowie się, jak pomóc innym zrobić to samo. Zdawała sobie sprawę, że nie zalecał tego wszystkim swoim studentom, i zastanawiała się, dlaczego wybrał właśnie ją, ale nigdy go o to nie zapytała. Wiedziała natomiast, że w niektórych szkołach odbycie terapii jest warunkiem uzyskania dyplomu. Jungiści na przykład przez całą edukację poddawani są rygorystycznej psychoanalizie. Po studiach na uniwersytecie, kiedy myślała o zrobieniu dodatkowego kursu i jeszcze zanim wybrała Adler School, brała pod uwagę Instytut Junga. Podobała jej się Jungowska koncepcja indywiduacji, procesu realizowania samego siebie niezależnie od genetycznego i kulturowego dziedzictwa, który, jak określił Jung, pozwala człowiekowi stać się całością. Każdy musi sam dojść do zrozumienia życia i jego istoty, oderwać się od tego, co przekazali mu przodkowie. Ogólnie jednak jungizm wydał jej się ezoteryczny, intrygujący jak zamknięta skrzynia, co wynikało z zainteresowania Junga mistycyzmem i symbolizmem. Jeden z psychologów tego
nurtu powiedział jej kiedyś, że w pełni wartościowe życie to doświadczanie samego siebie jako uczestnika symbolicznego dramatu, a to wymaga oderwania się od rzeczywistości, którego Jodi nigdy nie była w stanie osiągnąć. Bardziej przemawiał do niej Adler, jego pragmatyczne poglądy na interes społeczny i wyznaczanie kierunków rozwoju. Terapeuta, którego wybrała, Gerard Hartmann, był adlerystą i, tak samo jak ona, praktykującym psychologiem, tyle że starszym i z większym doświadczeniem. Ona miała wtedy dwadzieścia kilka lat, on był po czterdziestce. We wtorki rano przychodziła do staroświeckiego wieżowca przy Washington Street, nieopodal parku, na sesję o dziesiątej. Siedziała z Gerardem w pokoju, w którym ogrzewanie i klimatyzacja działały niezależnie od pogody, więc nawet w upał zaczęła przynosić z sobą kilka swetrów, tak że mogła się rozbierać i ubierać w zależności od potrzeb. Na sesje przynosiła jeszcze coś ważnego, a mianowicie zrozumienie podstawowej przesłanki psychoterapii, przesłanki wspólnej dla wszystkich szkół, która brzmi: Bez względu na to, kim jesteś i skąd pochodzisz, obecną formę wytworzyłeś w ogrodzie wczesnego dzieciństwa. Innymi słowy, twoja konstrukcja psychogenetyczna – nastawienie do życia i otaczającego świata – została wzniesiona, zanim byłeś na tyle duży, żeby samemu wyjść z domu. Uprzedzenia i preferencje, talenty i ograniczenia, to, jak definiujesz szczęście i jak
odczuwasz ból – to wszystko powstało, zanim wkroczyłeś w dorosłość, ponieważ kiedy byłeś bardzo młody, a twoje dojrzewające „ja” – naiwne i podatne na wpływy, oceniałeś swoje doświadczenia i na tej podstawie podjąłeś decyzje dotyczące twojego miejsca w świecie. Potem te decyzje się zakorzeniły, wypuściły pędy kolejnych decyzji, które stały się twardymi konarami poglądów, stylów myślenia, sposobów wysławiania – stały się tym tobą, z którym głęboko i zdecydowanie się utożsamiasz. Jodi, zrozumiawszy tę teorię w czasie studiów, była gotowa poznać ją w praktyce podczas własnej terapii. Opanowanie i swoboda, z którymi podeszła do tego wyzwania, wynikały z przeświadczenia, że w jej przypadku proces będzie bezbolesny, zważywszy na jej szczęśliwe dzieciństwo i dobre perspektywy. Od razu polubiła Gerarda, człowieka z dużą dozą tej odmiany męskości, której źródłem jest już sam rozmiar i masa: wielka głowa, wielkie stopy, szeroka klatka piersiowa i bary, imponujący wzrost. Na dodatek był mocno owłosiony – miał bujną, ciemną grzywę, włochate nadgarstki – i pachniał papierosami oraz tapicerką samochodową, a te zapachy zawsze kojarzyły się Jodi z mężczyznami i męskością, z jej ojcem, wujkami. Gerard miał też lekkiego zeza. Z takim wyglądem mógłby zostać kowbojem, ale on walczył z tym wizerunkiem: zawsze miał na sobie krawat i garnitur, nigdy nie zdejmował marynarki, najwyraźniej odporny na zmiany
temperatury w swoim gabinecie. Kiedy pierwszy raz usiadła naprzeciw niego, zauważając notes i długopis, które trzymał na poręczy fotela, ale których rzadko używał, oraz to, że dawał jej bardzo dużo czasu na odpowiedź, pomyślała, że wygląda na zmęczonego, a nawet wyczerpanego, że odbył zbyt wiele ciężkich batalii z klientami. Jego niezmiennie smutny wyraz twarzy świadczył jednak o tym, że łączy się z nimi w bólu, z nią też, oraz że mu na nich zależy. – Powiedz mi, jaka jest pierwsza rzecz, którą pamiętasz – w ten sposób zaczął, a ona opowiedziała wspomnienie, które akurat przyszło jej do głowy. – Byłam w szpitalu na usuwaniu migdałków, ale to matka opowiedziała mi później. To, co pamiętam, to że stałam w łóżeczku, obserwowałam inne dzieci w łóżeczkach na sali i zdenerwowałam się, kiedy jedno zaczęło płakać. – On czekał, więc dodała: – Nie rozumiałam, czemu płakało. A chciałam się dowiedzieć. – Nadal milczał, tak że w końcu się odezwała: – Chyba od początku miałam powołanie do psychoterapii. To go rozśmieszyło. Cieszyła się, że ma poczucie humoru. Zapytał o inne wspomnienia z dzieciństwa, ona opowiedziała mu jeszcze sześć, a on znów poprosił o więcej. Zdawała sobie oczywiście sprawę, jakie jest podejście adlerystów do wspomnień z wczesnego dzieciństwa, i wiedziała, że Gerarda nie interesuje, czy
jej opisy są dokładne albo w ogóle zgodne z prawdą. W tym podejściu wspomnienia są po prostu twoimi historiami – ich wartość zasadza się na tym, jak odzwierciedlają twoje poglądy. Są żyznym gruntem dla terapeuty, ale Jodi nigdy nie próbowała wykorzystywać ich do autoanalizy. Nie była sentymentalna, więc nie przechowywała pamiątek, nawet albumów ze zdjęciami, i rzadko myślała o przeszłości. Zaskoczyła ją więc fala uczuć, którą przynosiło z sobą każde wspomnienie. Resztki minionych dni nie były, jak się spodziewała, antykami, skamielinami – okazało się, że nadal są świeże, żyją i są pełne energii. Przypomniała sobie odświętną sukienkę w kratę z aksamitnym wykończeniem; to, że matka używała lokówki, żeby ułożyć jej loczki; to, że kiedyś język przywarł jej do zamarzniętej balustrady; zwichnięcie nadgarstka po upadku z drzewa; pieczenie ciastek z babcią Brett; ojca czytającego jej bajki; starszego brata huśtającego ją na huśtawce; zabawę w dom, grę w klasy i w łapki z innymi dziećmi; to, że dała przyjaciółce bransoletkę, którą wolałaby sobie zatrzymać, i to, że potem żałowała swojej szczodrości, kiedy przyjaciółka ją zgubiła. Ze szkoły pamiętała śliczną dziewczynkę o imieniu Darlene, którą próbowała naśladować, i inną, Penny, która udzieliła złej odpowiedzi na pytanie: Ile osób liczy trio? Penny powiedziała, że dwie. Każdemu wydarzeniu towarzyszyła ocena, mówiła, co to wtedy dla niej znaczyło: lubiła być dziewczynką, nie
zamierzała czerpać korzyści z popisywania się czy ryzykanctwa, ludzie byli dla niej mili, zabawa z innymi sprawiała jej przyjemność, można być egoistą, jeśli coś jest dla nas ważne, mogła naśladować to, co podobało jej się u Darlene (na przykład jej świetną postawę), była bardziej inteligentna niż Penny i miała potencjał, żeby zostać kimś. Te zwierzenia zajęły kilka kolejnych sesji. Powiedziała Gerardowi o swoim wyborze psychologii, o tym, że postrzegała ją jako powołanie, ale mogła się mylić. Już jako siedmio- czy ośmiolatka zasłynęła w rodzinie jako domowy psycholog, bo tylko ona potrafiła uspokoić młodszego brata, Ryana, który miał koszmary, napady histerii i tendencję do samookaleczania się. „Zawołajcie Jodi” – mówili, kiedy Ryan krwawił albo rzucał się na łóżku. Uwielbiała go – tuliła go mocno, kołysząc do snu, albo zabawiała go grami i żartami. W rezultacie rodzice często ją chwalili, a ona brała sobie do serca ich pochwały. Pocieszanie młodszego braciszka nie ma jednak nic wspólnego z pracą z klientem nad jego martwymi punktami czy borykaniem się z jego gniewem, zazdrością, osamotnieniem i żądzami. – Robimy, co w naszej mocy – powiedział Gerard. – A co jeśli to nie wystarcza? – Jeśli klient wie, że ci na nim zależy, to już połowa sukcesu.
Wsparcie emocjonalne samo w sobie może zdziałać cuda. Co do reszty – musisz polegać na swojej wiedzy i zdrowym rozsądku. – A co z predyspozycjami? Na pewno też mają znaczenie. – To zawód jak każdy inny. Przykładasz się i dzięki praktyce robisz się coraz lepsza. Gerard urósł w jej oczach, stał się kotwicą, która stabilizowała ją na nieznanych wodach, a także, w pewnym sensie, jej muzą. Skinienie głowy, jakieś słowo czy gest Gerarda bywały dla niej znakiem, inspiracją do działania. Jego zez i miękkie samogłoski też uczestniczyły w spisku, który miał na celu ułatwić jej zwierzenia. Nawet gabinet – neutralne barwy, jednolite światło, spokój tylko sporadycznie przerywany głosami z korytarza albo odległym trzaskiem, hukiem być może zamykanych drzwi, ale przytłumionym, jakby pod wodą – to wszystko obracało korbą jej pamięci, zabierało ją z powrotem do krainy wczesnego dzieciństwa, na nowo ją ożywiając. Mimo to Jodi nie spodziewała się wiele, nie oczekiwała żadnych konkretnych rezultatów swojej pracy z Gerardem. Skłaniała się ku traktowaniu tej terapii jako czegoś, czym w istocie była – części swojej edukacji, kolejnego etapu przygotowania do zawodu. W końcu przecież nie przyszła do niego z problemami. Wręcz przeciwnie, w tamtym okresie wszystko układało jej się wyjątkowo dobrze. Młody Sebastian, klient, który popełniając samobójstwo,
całkowicie pozbawił ją pewności siebie, stopniowo schodził na dalszy plan, gdzie pojawiły się jeszcze inne okoliczności, nie tylko jej zaniedbanie. Równocześnie ona i Todd przeżywali trzeci cudowny rok jako para, nadal w tym zuchwałym, przedłużającym się okresie, podczas którego wszystko robi się razem, wychodząc z domu tylko po to, by inni mogli oglądać nas w pełni naszej namiętnej chwały. Nigdy wcześniej nie była tak zakochana. Nigdy też nie oddawała się cielesnym rozkoszom tak intensywnie, nawet na pierwszym roku studiów, kiedy przechodziła fazę, której również wtedy nie umiała określić inaczej niż hurtowa rozwiązłość. Na terapii nieuchronnie pojawiła się kwestia małżeństwa jej rodziców, a w szczególności ich długich okresów milczenia, które Gerard najwyraźniej uznał za inspirujący temat do dyskusji, bo nieustannie do nich wracał. Dla Jodi tymczasem był to znany teren, na którym nie mogło być już żadnych niespodzianek. Gerard: Jak się czułaś, kiedy z sobą nie rozmawiali? Jodi: Wydaje mi się, że ta sytuacja mogła być stresująca dla nas, dzieci. Gerard: A dla ciebie była? Jodi: Czasem mnie to rozśmieszało. Kiedy goście przychodzili na kolację, a rodzice im nadskakiwali – wiesz, jak czasem ludzie skupiają się na gościach, żeby nie musieć
rozmawiać z mężem czy żoną. Patrzyłam wtedy na Ryana, który robił zeza i chwytał się za gardło, i zaczynałam się śmiać, a potem on zaczynał się śmiać. W końcu oboje siedzieliśmy przy stole, trzęsąc się ze śmiechu, i próbowaliśmy nie wypluć jedzenia. To się zdarzyło kilka razy. Taka sytuacja. Gerard: Śmiech pozwala się świetnie odstresować. Jodi: Nie wiem, czy to było aż takie ważne, to ich nierozmawianie. To znaczy dla nich oczywiście było. Ale to zrozumiałam dopiero później. Gerard: Co zrozumiałaś? Jodi: Ile przez niego wycierpiała. Co musiała znosić. To było małe miasteczko i wszyscy wiedzieli, co się dzieje. Wydaje mi się, że z tego wszystkiego to właśnie upokorzenie bolało ją najbardziej. To, że ludzie jej współczuli. Przygnębiało ją to. Gerard: Więc ojciec był niewierny, a matka czuła się przygnębiona. Jak to wpływało na ciebie? Jodi: Dziwne, właśnie coś sobie przypomniałam. Raz poszłam za nim do jej domu. Gerard: Opowiedz mi o tym. Jodi: To była jedna z klientek. Przychodziła do apteki. Zawsze zwracałam uwagę, co ma na sobie, jak się zachowuje, co
kupiła. Zwykle krople na kaszel. I valium. Ciągle przynosiła mu recepty na valium. Stroiła się przed przyjściem – szminka, spódnica, obcasy – i w ogóle się z tym nie kryła. Nie miała wstydu, co mnie w pewnym sensie bulwersowało. Gerard: Mów dalej. Jodi: W którąś sobotę przyszła, kiedy pomagałam w aptece. Jak tylko wyszła z zakupami, on zdjął fartuch i kazał mi pilnować sklepu, ale ja zamknęłam i ruszyłam za nim. Wcześniej nie miałam całkowitej pewności. Ale to było bardzo obrazowe, ostateczne – przyglądałam się, jak wchodzi na ganek i dzwoni do drzwi, a ona otwiera i wpuszcza go do środka. Gerard: Powiedziałaś coś matce? Jodi: Po co? Gerard: A z nim o tym rozmawiałaś? Jodi: Nie. Wydaje mi się, że już wtedy rozumiałam. Ta kobieta była wdową. To jedna z tych wojennych historii – mąż wraca z Wietnamu na wózku i po kilku miesiącach umiera z przedawkowania. Ojciec zaczął coś, czego być może żałował, ale nie mógł jej po prostu zostawić. Gerard: A twoja matka nie zostawiła jego. Jodi: To by oznaczało rozbicie rodziny.
Gerard: Co byś zrobiła na jej miejscu? Jodi: Gdybym miała troje dzieci? Chyba to samo. Przeczekałabym to. Ale uczymy się na ich błędach, prawda? Nigdy nie dopuszczę do takiej sytuacji. Gerard: Co przez to rozumiesz? Jodi: Nie wyjdę za mąż. Nie założę rodziny. Gerard: Mówisz to bardzo zdecydowanie. Jodi: Nie mam wątpliwości. Gerard: W ten sposób będziesz poniekąd płacić za ich błędy. Jodi: Chcę mieć swoje życie pod kontrolą. Chcę być szczęśliwa. Gerard: Na szczęście nie ma recepty. Jodi: Gdybym skończyła tak jak matka, sama byłabym sobie winna. Problemy rodziców były jednak sprawami dorosłych i nie miały na nią zbyt dużego wpływu, gdy była dzieckiem. Trudno wyobrazić sobie lepsze warunki – dobrze prosperująca rodzina klasy średniej, z solidnym systemem wartości opartym na ciężkiej pracy, dobrymi zarobkami, zaangażowana społecznie i wykształcona. Albo lepsze dzieciństwo niż to, które miała – bezpieczne, wyważone, pełne wakacyjnych wyjazdów, lekcji pianina, pływania, niedzielnych nabożeństw i rodzinnych kolacji przy wspólnym stole. Kiedy
dorastała, była kochana, chwalona, karcona i zachęcana. Dobrze sobie radziła w szkole, nawiązywała trwałe przyjaźnie, umawiała się na randki i całkiem ominął ją jakikolwiek trudny okres. Jako jedyna dziewczynka w rodzinie z trojgiem dzieci znalazła cieplarniane schronienie pomiędzy starszym i młodszym bratem, a podczas rozmów z Gerardem okazało się, że to też działało na jej korzyść. Była rozpieszczana, ale nie bardziej ani nie mniej niż najmłodsze dziecko w rodzinie, jej brat Ryan. Różnica wieku między nią a jej starszym bratem była na tyle duża, że Darrell był dla niej mentorem, nie rywalem. Podczas terapii z Gerardem zdarzało się, że jej niewątpliwe przywileje wprawiały ją w zakłopotanie, czasem nawet czuła skruchę. Sposób, w jaki na nią patrzył (pytająco, z nadzieją), jego zwyczaj czekania, aż Jodi powie coś więcej, doda coś do tej mieszaniny – wszystko to mogło sprawić, że Jodi zaczynała się wahać i traciła pewność siebie. Chwilami czuła się obłudna – albo myślała, że on na pewno ją za taką uważa. Zaczęła się martwić, że podejrzewa ją o udawanie, zatajanie jakiejś głębszej prawdy o sobie, ukrywanie ciemniejszych, bardziej posępnych elementów swojej historii, opieranie się jemu, odrzucanie terapii. On jednak nigdy nic takiego nie powiedział, więc musiała uznać, że sobie to wszystko wymyśliła, że była to szczypta paranoi, lekkie zakłopotanie towarzyszące procesowi terapii.
8
ON
Przez jakiś czas Natasha dyryguje Toddem, domagając się, żeby jeździł z nią po całym mieście załatwiać różne sprawy. Codziennie wychodzi z pracy o dziwnych porach. Idą do ginekologa, oglądają mieszkania do wynajęcia i kupują rzeczy dla dziecka – zabawki, nosidełko, kołyskę z komodą do kompletu – a Todd, z braku innego miejsca, musi je składować w zawilgłej piwnicy budynku, w którym ma biuro. Zdaniem Natashy to jeszcze jeden powód, żeby się pospieszyć z szukaniem nowego lokum. W trzecim tygodniu września Todd podpisuje umowę najmu dwupokojowego mieszkania w River North. Natashy się podoba, bo jest świeżo po remoncie, ma kuchnię w drewnie tekowym i granicie oraz jacuzzi. Jest zadowolona również dlatego, że mogą się wprowadzić pierwszego października, czyli lada dzień. Po podpisaniu umowy, które odbywa się w środku tygodnia przed południem, Natasha oświadcza, że trzeba to koniecznie uczcić uroczystym seksem, więc wynajmują ten co zwykle pokój w Crowne Plaza i Todd robi, co może, by ją zadowolić, mimo że
wcześniej dostał od Cliffa wiadomość o przecieku w piwnicy apartamentowca przy Jefferson Park. Już dawno wiedzieli, że dostaje się tam wilgoć, ale Cliff twierdzi, że jest gorzej, niż przypuszczali, a wczorajsza ulewa była sygnałem alarmowym. Gdy tylko może się urwać, jedzie na budowę, żeby na własne oczy zobaczyć przeciek wzdłuż zachodniej ściany (gdzie zamierza umieścić pralnię), który może się tylko zwiększyć. To będzie oznaczało dla niego znacznie mniejsze zyski i nie wprawia go w dobry nastrój. Opłacanie dwóch mieszkań w tym samym mieście to idiotyzm, ale co innego może zrobić, skoro Natasha trzyma mu nóż na gardle, a sytuacja z Jodi nadal nie jest rozwiązana? Co prawda Natasha się upiera, że Jodi o wszystkim wie, ale on nie jest pewny, czy jej wierzyć. Miał zamiar porozmawiać z Jodi, ale kiedy przebiega w myślach to, co chce je powiedzieć, okazuje się, że zabrnął w ślepą uliczkę, bo sam nie podjął jeszcze żadnych ostatecznych decyzji w sprawie swojej przyszłości, a odejście od Jodi wcale nie jest przesądzone. Natasha może sobie go dręczyć i naciskać, ale on zadecyduje o wszystkim sam, w swoim czasie. Jego cierpliwość zostaje wystawiona na próbę również przez to, że Natasha jest zazdrosna o Jodi. Chce, żeby ją zostawił i przeprowadził się do hotelu. To nie w porządku, twierdzi, że Todd co wieczór wraca do Jodi, skoro to ona, Natasha, hoduje w sobie jego dziecko. Co gorsza, obudziła się w niej wampiryczna
ciekawość wspólnego życia Todda i Jodi. Chce wiedzieć, o czym rozmawiają, co jedzą na kolację, w czym śpią. Mówi jej, że on i Jodi są przyjaciółmi, że od lat się nie kochali. Raz nawet jej powiedział, że Jodi dobrze im życzy. Nic nie jest jednak w stanie jej udobruchać. Gdyby tylko wzięła się w garść i uspokoiła. Był z Jodi przez długi czas. Natasha jest młoda, nie rozumie ciężaru lat. Brakuje jej cierpliwości i odpowiedniej perspektywy, jest porywcza, często uparta i zawzięta, jak jej ojciec. Jest też idealnym materiałem na matkę, typem opiekuńczym, kobietą, która chce mieć dużą rodzinę, i to mu się podoba. Niemal widzi siebie jako dobrotliwego patriarchę na czele gromadki chłopców i dziewczynek różnego wzrostu. Dzieci stoją w równym rządku, jak do rodzinnego zdjęcia, są czyste i odprasowane, ciche i grzeczne. Najważniejsze, żeby umiały się zachować – nie można pozwolić, by latały jak szalone i przejmowały kontrolę nad sytuacją. Kiedy chłopcy podrosną, nauczy ich swojego fachu, pokaże im miasto, wyjaśni, jak poszczególne dzielnice rozwijały się przez lata, jak zmieniały się ceny nieruchomości, jak rozpoznać dobrą ofertę. Wiedza, którą zgromadził, zostanie przekazana, nie pójdzie na marne. To życie inne od tego, które zna, i pod wieloma względami go pociąga, ale na razie to tylko wyobrażenie, prognoza, jedna z możliwości. Natasha musi być cierpliwa i podchodzić do wszystkiego ze spokojem, bo nic nie jest jeszcze przesądzone.
Żadne decyzje jeszcze nie zapadły. On nie ruszy się z miejsca, dopóki nie otworzy się przed nim wygodna ścieżka. Nie zamierza pochopnie porzucić domu, który stworzył z Jodi, i wszystkiego, co przez tyle lat dzielili. Jodi jest dla niego probierzem, jego światem, jego ziemią obiecaną. Kiedy pojawiła się w jego życiu – radość dla oczu podczas ulewy na zakorkowanym skrzyżowaniu, kiedy razem z nim konsekrowała kamienicę w Bucktown, kiedy postanowiła w niego uwierzyć i któregoś dnia przyszła, żeby pomóc mu w malowaniu, i balansowała na drabinie z ogromnym wdziękiem – w tamtym czasie każdego dnia chciał tylko jednego: zamieszkać w niej, w jej nieskazitelnej skórze, giętkiej formie, otwartym sercu. I w miarę jak sprawy posuwały się do przodu, a ich bliskość się pogłębiała, coś się w nim zmieniło, grunt stwardniał mu pod nogami i pozbył się przeświadczenia, że nie jest w stanie zrobić dobrego kroku, że gdziekolwiek postawi stopę, wyląduje w złym miejscu. W jego domu rodzinnym zawsze brakowało poczucia równowagi, wszystko opierało się na niepewnych sojuszach: matka chroniła go przed ojcem, ojciec podjudzał go przeciwko matce, on był zdezorientowany, nie wiedział, komu ma być posłuszny. Dużo czasu spędzał u Kovacsów, jadał kolacje z Deanem i jego rodziną, czasem zostawał na noc. Dziwiło go i imponowało mu to, że pan Kovacs zawsze był obecny przy stole, że za każdym razem chwalił potrawy żony i bardzo rzadko można go było zobaczyć z drinkiem
w ręce. Pani Kovacs zapraszała Todda na Święto Dziękczynienia, a jednego roku zabrali go latem na wakacje, żeby, jak powiedziała, Dean miał towarzystwo. To było miłe z jej strony, mogło się wydawać, że to Todd robi im przysługę, a nie odwrotnie. Gdy poznał rodziców Jodi, stwierdził, że przypominają mu Kovacsów. Roztaczali tę samą przyjemną aurę serdecznej dobroduszności, ich dom też cechowała solidna wygoda typowa dla klas średnich, tak że siadając z nimi do duszonej wołowiny i szklanki soku jabłkowego, miał silne poczucie déjà vu. Był pod wrażeniem swobody, jaka panowała między Jodi a jej matką, kiedy razem przynosiły jedzenie na stół, oraz poufałości pomiędzy Jodi a ojcem, który droczył się z nią, żartując na temat jej szybkich postępów w edukacji i nazywając ją Frau Doktor Jodi, co wywołało u niej śliczne rumieńce. Todd czuł się intruzem z niższej klasy, zalotnikiem, który zrezygnował ze studiów i wkroczył w niebezpieczne, być może skazane na klęskę życie aspirującego biznesmena. Był biedny, niewypróbowany i niesprawdzony, więc rozumiało się samo przez się, że rodzice Jodi go nie zaakceptują. Pan Brett – krępy mężczyzna w okularach z czarnymi oprawkami, który nie uśmiechał się, nawet kiedy żartował, i który, jak twierdziła Jodi, dla swoich dzieci był surowy – okazał się jednak wyrozumiały i miły. Bardzo uprzejma była też pani Brett, zgrabna kobieta, którą cechowało pewne wyrafinowanie i która przywitała
Todda nadzwyczaj wylewnie. Kiedy wszyscy siedzieli już z serwetkami na kolanach, Jodi powiedziała: – Todd odnawia wielką starą kamienicę w Bucktown. Poprzedni właściciel zamienił ją w czynszówkę i zostawił w ruinie. Todd wyświadcza miastu wielką przysługę. Szkoda, że ludzie o tym nie wiedzą. – Naprawdę, Todd? – zapytała pani Brett. – To mi wygląda na ambitny projekt – powiedział jej mąż. – Todd wszystko robi sam – dodała Jodi. – Zna się na wszystkich pracach budowlanych i jest w tym naprawdę dobry. – Jaki przewidujesz horyzont czasowy? – No cóż, proszę pana, staram się pracować jak najszybciej – odpowiedział Todd. – Ze stroną biznesową też świetnie sobie radzi – wtrąciła Jodi. Nie okłamał jej, ale też nigdy nie powiedział jej o tym, że kamienica w Bucktown to prawdziwe ruchome piaski, że bagno długów niebawem go wessie, że skończy jako robotnik, wracając do zajęcia, które wykonywał w czasie wakacji w liceum i jeszcze kilka lat po maturze. I wtedy, w tym krytycznym momencie, kiedy miał się trochę popisać przed rodzicami Jodi, pewność siebie zupełnie go opuściła. – To wymaga sporej odwagi – zauważył pan Brett. – Ale teraz
jest na to najlepszy czas. Teraz, kiedy jesteś jeszcze młody i masz energię. – Ty, kiedy byłeś młody, kupiłeś aptekę – powiedziała do ojca Jodi. – Twoja matka i ja byliśmy mniej więcej w waszym wieku – odparł pan Brett. – Najgorsze, jeśli człowiek rezygnuje z marzeń bez walki – stwierdziła pani Brett. – Mama chciała zostać piosenkarką – wyjaśniła Jodi. – Ma piękny głos. – Miała – wtrąciła pani Brett. – Założenie własnego biznesu to świetny pomysł – ocenił pan Brett. – Nie ma znaczenia, co robisz, pod warunkiem że sam jesteś swoim szefem. – Niektórym bardziej zależy na bezpieczeństwie – odparł Todd, niedowierzając tym wszystkim słowom aprobaty. – To przyjdzie z czasem – powiedział pan Brett. – Musisz od czegoś zacząć – dodała pani Brett. – Co to za budynek? – zapytał pan Brett. Todd wyjaśnił usłużnie, że został wzniesiony w 1880 roku, ale, w przeciwieństwie do większości chicagowskich rezydencji z epoki, pod względem stylu jest bardziej neogotycki niż wiktoriański. Prawdę mówiąc, jest architektonicznym potworkiem.
– Wygląda jak typowy nawiedzony dom – ciągnął Todd. – No i popadł w ruinę. Nawet posesja jest zrujnowana, sam gruz i chwasty. Będę musiał kogoś wynająć, żeby ją przeorał. – Radzę ci jak najszybciej zasiać trawę – zasugerował pan Brett. – Żeby miała szansę ukorzenić się przed mrozem. Albo rozłóż darń, jeśli tak zaplanowałeś, choć na dłuższą metę nasiona są lepsze i wychodzą taniej. – Możesz mu zaufać – powiedziała Jodi. – Ojciec zna się na trawie. – Przed wejściem zwróciłem uwagę na trawnik – powiedział Todd. – Mąż jest z niego bardzo dumny – odparła pani Brett. – Nie bój się hodowania trawy – powiedział pan Brett. – To prosta chemia. Potem, kiedy Jodi i Todd wyszli na spacer, Todd stwierdził: – Masz świetnych rodziców. Są tacy mili. Było późne lato, pora bujnych przekwitających kwiatów i zmierzchu zapadającego powoli i majestatycznie. Wieczorne światło długo nie znikało z zachodniej części nieba, kiedy włóczyli się cichymi uliczkami, mijając liceum Jodi, kościół baptystów, do którego chodziła z rodzicami, i domy jej przyjaciół, którzy, tak jak ona, dorośli i się wyprowadzili. W tym czasie Jodi była już stałą częścią jego życia, ale nadal miała w sobie jakąś tajemniczość,
magię, której źródła nie umiał do końca zidentyfikować. Wiedział natomiast na pewno, że jeszcze nigdy nie spotkał dziewczyny, której tak bardzo chciałby zaimponować. Marzył, żeby nie zawieść pokładanej w nim wiary, żeby być mężczyzną, jakiego ona potrzebuje i na jakiego zasługuje. Idąc obok niej w świetle zmierzchu, w nieziemskiej ciszy pozbawionego ruchu małego miasteczka, owiewany wonną bryzą, w miejscu, gdzie nawet powietrze wydawało się kojącą kąpielą, poczuł, że w końcu jego życie może się rozpocząć, że ona jest bóstwem, które będzie czcił, i talizmanem, dzięki któremu wszystko dobrze się ułoży. Kiedy wracali ze spaceru, niebo już pociemniało i świeciły latarnie. Zgodnie z planem mieli zostać na noc i wyruszyć do Chicago następnego dnia po lunchu. Wiedział, że będą musieli zachować wstrzemięźliwość, bo Jodi ostrzegła go, że rodzice są staroświeccy. Rzeczywiście, pani Brett ceremonialnie zaprowadziła go do pokoju, który dawniej zajmował Ryan, podczas gdy Jodi, jak wywnioskował, miała spać u siebie, na końcu korytarza. Uważał to za ujmujące, nawet godne pochwały, że Brettowie czują potrzebę chronienia córki jak najlepiej potrafią, przynajmniej kiedy przebywa pod ich dachem. Jak większość rodziców bez wątpienia nadal postrzegali swoją dorosłą pociechę jako dziecko i w pewnym sensie Todd był dla nich groźnym nieznajomym, który jakimś sposobem wdarł się do rodziny. Mimo wszystko postanowił przyjmować ich
gościnność za dobrą monetę i nie zaprzątać sobie głowy tym, co może pełzać pod plemienną opoką. Wiedział na przykład, że Jodi ma jakieś problemy z braćmi, że ze starszym nie rozmawia, a młodszy, w pewnym sensie czarna owca, daje jej powody do zmartwień. Bracia jednak nie pojawiali się w rozmowie, nie było też żadnych oznak konfliktu między rodzicami. Kilka miesięcy później, podczas wspaniałych jesiennych dni, kiedy korony drzew płoną kolorami, a padające pod skosem światło oblewa miasto złotą poświatą – Todd zawsze ma wrażenie, że jesienią powinny rozlegać się trąby albo rogi – po tym, jak sprzedał kamienicę w Bucktown i zabezpieczył się na przyszłość, przynajmniej we własnym mniemaniu, razem z Jodi znaleźli małe mieszkanie w centrum, scalając dwa dobytki i dwa życia. Chciał się z nią ożenić, zamierzał to zrobić i zastanawiał się, jak się oświadczyć, żeby pokonać jej opór. Cudownie jest być razem, odpowiadała, po co cokolwiek zmieniać. On jednak sądził, że uda mu się ją przekonać, pochlebiał sobie, że da radę przebić jej pancerz. Podobała mu się idea zobowiązania, twierdzy wspólnego życia, przysięgi, która przypieczętuje ich przyszłość. Jeśli od początku nie zabezpieczysz swojej fortecy, jak możesz chcieć, żeby później przetrwała burze? Pragnął, żeby przyrzekli sobie miłość, powierzyli ją istocie większej niż oni sami. W końcu zadecydował, że najlepiej będzie po prostu ją
zaskoczyć, miał nadzieję, że zgodzi się pod wpływem impulsu. Próbował tego wiele razy, ale ona nigdy nie brała go na poważnie. On mówił: „Pobierzmy się”, na co ona odpowiadała : „A możemy najpierw wstąpić do spożywczego?”. Czuł się tym trochę urażony, ale w jej uporze było coś godnego podziwu. Poza tym chłopcy nie dorastają, marząc o ślubie. Jej przysięga – wypowiedziane przez nią słowa, złożone przyrzeczenia – to wszystko miałoby dla niego duże znaczenie, ale nigdy nie wątpił w jej miłość i oddanie. Należała do niego. Należeli do siebie nawzajem. I byli szczęśliwi. Ona otaczała go opieką w najprzeróżniejszy sposób, wynosząc prowadzenie domu do rangi sztuki i łagodząc mu trudy codziennego życia. Dla niego ten domowy błogostan był zupełną nowością – to, że czekała na niego, kiedy wracał z pracy, że wyglądała ślicznie, podawała mu pyszną kolację, że jego ubrania zawsze były czyste i wyprasowane, kiedy ich potrzebował, że chciała to wszystko dla niego robić. To wszystko było takie czułe, tak rozkoszne, że bał się, że nie potrwa długo, ale on i Jodi mieli razem zaskakującą, jakby wrodzoną stałość. Z Jodi nigdy nie chodziło o seks – albo głównie o seks. No dobrze, powiedzmy, że chodziło o znacznie więcej niż seks. Jodi miała solidny system wartości, wiedziała, czego chce. Przy niej człowiek mógł się odprężyć. Nie było żadnych ukrytych zamiarów, żadnych niespodzianek. Było coś jeszcze. Czeluści, których nie mógł zgłębić, ogień, który go nie ogrzewał, miejsca poza jego
zasięgiem. Była w niej treść. Miała wszystko, czego mężczyzna mógł zapragnąć, i znacznie więcej.
9
ONA
– Pani Gilbert? – Tak. – Mówi Natasha Kovacs. Następuje chwila przerwy, podczas której Jodi zastanawia się, czy się nie rozłączyć. Ta rozmowa na pewno nie będzie dla niej korzystna. – Proszę pani, proszę nie odkładać słuchawki. Czego ona może chcieć? – zastanawia się Jodi. – Nie jestem tym, za kogo mnie pani uważa – mówi Natasha. – Proszę mi wierzyć, czuję się okropnie z powodu tego, co się stało. Oboje z Toddem tak się czujemy. Dzwonię chyba po to, żeby panią przeprosić. W imieniu swoim i Todda. Jak to się stało, że w jej życiu nadszedł ten niewiarygodny moment kulminacyjny, skoro przez tyle lat dokładała wszelkich starań, żeby wszystko układało się jak najlepiej, była pomocna i wyrozumiała, była dobrą żoną i towarzyszką, często w niesprzyjających, przykrych okolicznościach? Choć związek
z Toddem nie należy do łatwych, jej jednak udało się osiągnąć sukces, utrzymać wszystko razem, stworzyć im obojgu spokojne, przyjemne życie. – Chciałam powiedzieć, że jestem wdzięczna za wszystko, co pani dla nas zrobiła, dla mnie i dla mojego ojca, po śmierci mamy – mówi Natasha. – Proszę nie myśleć, że o tym zapomniałam. O prezentach urodzinowych. O tym, że zabierała mnie pani na zakupy, kiedy potrzebowałam ubrań do szkoły. Naprawdę się pani do tego przykładała. Tylko pani starała się nam jakoś wypełnić pustkę i to miało ogromne znaczenie. Zawsze ciepło o pani myślę i nie miałam zamiaru… Musi przerwać tę paplaninę. Co ta dziewczyna sobie wyobraża? – Natasha – mówi – zdajesz sobie sprawę, że to się dla ciebie źle skończy. Możesz też przestać uważać mnie za swoją mentorkę. Już ci wcale dobrze nie życzę. Nie mamy o czym rozmawiać. Dziewczyna jednak nie daje za wygraną. – Rozumiem, dlaczego pani się tak czuje – mówi. – Nie mam pani za złe, jeśli mnie pani nienawidzi. Ale musi pani docenić, że się staram. Nie było mi łatwo do pani zadzwonić. Nie wiedziałam nawet, czy będzie pani chciała ze mną rozmawiać, pomimo tego, co twierdzi Todd. Powiedział mi, że cieszy się pani naszym szczęściem, ale może to tylko jego pobożne życzenie. Była pani z nim długo. Wiem, że będzie go pani brakowało. Przynajmniej dopóki się pani
nie przyzwyczai. Mówił pani, że wynajęliśmy mieszkanie w River North? Przerywa i czeka na reakcję Jodi. Kiedy ta milczy, Natasha brnie dalej. – Przykro mi, że to dla pani szok. Musimy mieć dom dla dziecka. To piękne mieszkanie. Może nas pani odwiedzi, kiedy się już urządzimy? Byłoby cudownie. W pewnym sensie będzie pani dla nas cioteczką. Jodi chodziła tam i z powrotem, wydeptując krzywą ósemkę. Zgodnie z ruchem wskazówek zegara wokół kanapy i krzeseł naprzeciwko kominka, a potem odwrotnie – naokoło stołu i z powrotem. Teraz nieruchomieje. To Todd jest wszystkiemu winny. On ją na to wszystko naraził. Powinien się wstydzić, że dręczy to dziecko, tak naiwne i złośliwe, rozpaczliwie niepewne siebie. Todd bywa niewrażliwy, ale jak może tak bezdusznie wciągać w to tę dziewczynę, na dodatek córkę swojego najlepszego przyjaciela. Biedactwo nie ma pojęcia, kim Todd jest i jak funkcjonuje. – Natasha, rozumiem, że znalazłaś się w trudnej sytuacji i nie wiesz, jak sobie z nią poradzić. Ile ty masz lat – dwadzieścia, dwadzieścia jeden? Twój tata mówił, że jeszcze studiujesz. Mówił też, że jesteś bystra, ale muszę przyznać, że trudno mi to dostrzec, kiedy patrzę na twoje wybory. I na to, do czego teraz dążysz.
W każdym razie to nie mój problem. Nie darzę cię sympatią i nie zależy mi na tobie na tyle, żebym próbowała ci pomóc. Jestem zajęta, muszę już iść. Radzę ci już więcej do mnie nie dzwonić. Są takie chwile, i to właśnie jest jedna z nich, kiedy żałuje, że nie wyszła za Todda. Nie pamięta już, czemu tak bardzo sprzeciwiała się małżeństwu. To była raczej reakcja niż decyzja. Odraza, niesmak, jakiś głos wewnętrzny. On chciał się z nią ożenić, nawet poprosił ją o rękę. Kilka razy, o ile sobie przypomina, ale najbardziej utkwiły jej w pamięci jedne oświadczyny, wyjątkowe, pewnego sierpniowego dnia, kiedy pięknie świeciło słońce i panował straszliwy upał. Stali po pas w jeziorze, obserwując odpływającą żaglówkę. Przyglądali jej się przez długi czas, zahipnotyzowani tym, jak się zmniejsza. W końcu została z niej tylko plamka, maleńka i bezkształtna, podtrzymywana przez falujący horyzont. – Nie zgadłabyś, że to była łódka – powiedział. – To mogłoby być cokolwiek. – Jest taka mała – odparła. – To mogłoby być ziarenko soli. – Ziarenko soli. Tak, to mniej więcej ten rozmiar. – Balansujące na krawędzi świata. – Widzisz, jak niemal wibruje? – Migocze. Jakby bardzo szybko się poruszało. – Zaraz się zdematerializuje. – Zniknie w wieczności.
– To będzie wspaniały widok. – Jak zajrzenie w istotę wszechświata. Przytulając się do siebie, podekscytowani wytężali zmęczone oczy i z całych sił próbowali nie mrugać, żeby nie przegapić chwili, w której prawa fizyki przestaną obowiązywać i niemożliwe stanie się możliwe – na ich oczach zniknie żaglówka. Ciągle jeszcze mokrzy po pływaniu, młodzi, zakochani, chroniąc się pod niebieską kopułą, chłonęli to doświadczenie jako coś istotnego, uniesienie, moment przełomu i zjednoczenia, święto. A kiedy cud się dokonał, żaglówka zniknęła i nie było żadnej przerwy między tym, kiedy ona to widziała i kiedy widział to on, i gdy równocześnie krzyknęli, spontanicznie wyrażając swoją euforię, właśnie wtedy on powiedział: – Pobierzmy się. Radosna propozycja na radosną chwilę. Propozycja, do której chciałaby teraz wrócić i ponownie ją rozważyć.
10
ON
Pierwszego października Todd budzi się wcześnie rano. Leży na plecach i trzyma swój penis, próbując złapać ostatnie smużki erotycznego snu. Kiedy sen zostaje ostatecznie i bezpowrotnie utracony, Todd przewraca się na bok i przesuwa się, pokonując ogromną płaszczyznę łóżka, która dzieli go od Jodi. Ona leży plecami do niego, kolana ma podkulone. Otacza ją ramieniem w talii i wtula się w nią, dopasowując się do jej wygiętego kręgosłupa. Ona wydaje niski, gardłowy dźwięk, ale nadal oddycha miarowo. Nasycony jej zapachem, woniami czystych włosów i ciepłej skóry, zamyka oczy i zapada w senne odrętwienie. Dopiero kiedy budzi się po raz drugi, przytłacza go jego obecny problem, spadając na jego myśli jak grom z jasnego nieba. Dzień Przeprowadzki. Widzi te słowa wypisane drukowanymi literami na migającym banerze, smugą dymu na błękitnym niebie, patykiem na mokrym piasku. Właściwie nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji i nawet teraz nie może powiedzieć, że jest zdecydowany. Czuje jednak silny
pociąg, impuls, żeby uciekać, porzucić bezpieczne gniazdko, otrząsnąć się. To coś jak wyrywanie swoich korzeni i przenosiny do innego kraju, tak muszą czuć się ludzie, którzy to robią, głodni egzotyki i zdeterminowani, by stworzyć się od nowa. Wie, że to zniecierpliwienie to do pewnego stopnia kwestia biologii, ale woli wersję o odnowie. Zdaje sobie również sprawę, że to, co lada chwila zrobi, zamieni go w ucieleśnienie stereotypu, ale Todd ma silny instynkt samowybaczania. Natasha uparła się, żeby wziął wolne w pracy. Zgodził się przyjechać do niej koło dziesiątej, wtedy kiedy firma przewozowa. Dzięki jej zdezelowanym meblom i naczyniom przynajmniej będą mieli coś na początek. Jedno, czego nie zamierza robić, to wykłócać się z Jodi o sprzęty domowe. Cokolwiek się stanie, nie zamieni tego w małostkową pyskówkę. Rozstanie z Jodi będzie go sporo kosztować, to wie na pewno, ale strach o przyszłość finansową, który odczuwa, nadal jest mglisty, to pozbawione kształtu i formy widmo. Wystrzega się ukonkretniania go, podobnie jak wystrzega się wielu innych działań. Na przykład zatelefonowania do prawnika. Zakomunikowania Jodi, że odchodzi. Zdaje sobie sprawę, że teraz będzie niezręcznie. Z czymś takim najlepiej nie czekać do ostatniej chwili. W kwestii wszelkich zmian i zakłóceń kobiety są niezwykle przewrażliwione na punkcie wyboru odpowiedniego momentu. Ale kto wie, może Jodi okaże się
wyrozumiała. Jest dobroduszna, nie jest zazdrosna ani pazerna, a poza tym umie przyjmować wszystko spokojnie. Nie budząc jej, wstaje z łóżka i ubiera się. Trudno pojąć, że to się dzieje naprawdę, że dziś wieczór nie wraca do domu, że już nigdy nie będzie spał obok niej w tym znajomym pokoju, a ich wspólne życie, które zawsze wyobrażał sobie jako coś w rodzaju łagodnych wzgórz, w rzeczywistości jest pociągiem zbliżającym się do końcowej stacji. Bezskutecznie próbuje przypomnieć sobie, jak wygląda wynajęte mieszkanie w River North. Spędził w nim najwyżej piętnaście minut, z czego dziesięć załatwiał formalności z właścicielem. Kiedy Jodi wyłania się z sypialni, Todd siedzi przy stole i przegląda poranną gazetę, pijąc trzecią filiżankę kawy. – Jeszcze tu jesteś – mówi Jodi. Musi się jakoś wytłumaczyć, ale chociaż zmarnował już prawie godzinę, nie przemyślał, co powinien powiedzieć. – Wychodzisz z psem? – Tak, czemu pytasz? – Jodi w jednej ręce trzyma smycz, a w drugiej klucze. – Pójdę z tobą. Ona marszczy brwi. – Co się dzieje? – Nic. Po prostu muszę z tobą porozmawiać. – Powiedz mi, o co chodzi.
– Poczekaj, aż wyjdziemy z domu. W windzie wszyscy troje stoją w rzędzie przodem do drzwi: on, Jodi i pies. Na dole w holu ktoś powinien czekać z aparatem, żeby zrobić im zdjęcie, jak tylko drzwi się rozsuną. Ta chwila zasługuje na uwiecznienie – rodzina tuż przed rozpadem, płyty tektoniczne, dawniej tak ściśle dopasowane, które zaczynają się rozsuwać. Wszystko zmienione. Bezpowrotnie. Możliwe, że najbardziej ucierpi pies, bo nie zrozumie, co się stało, i będzie spał z otwartym okiem, spodziewając się, że pan zaraz przyjdzie. Kiedy zmierzają w kierunku jeziora, po twarzy Todda spływają łzy. Jodi tego nie komentuje. Może nie zauważyła. Nie odzywa się, odkąd po wyjściu z budynku powiedziała, że jest jasno, i założyła ciemne okulary. Pewnie wie, co się szykuje, zwłaszcza jeśli, jak twierdzi Natasha, rozmawiała z Deanem. Jej milczenie wydaje mu się ciężkie i pełne determinacji, stwarza barierę. Przekraczają ścieżkę rowerową, wchodzą na porośnięte trawą pobocze i spuszczają psa ze smyczy. Nad jeziorem, jak na zwykły poranek w tygodniu, jest dużo ludzi. Cieszą się wczesnojesiennym słońcem, gromadzą jego ciepło na zbliżającą się zimę. Ona staje twarzą do lądu, na świetlistym tle nieba i wody. On widzi siebie w odbiciu jej okularów – skulone ramiona, błyszczące na policzkach strużki. Jodi ma zakryte oczy, ale Todd wyczuwa, że jej nastrój uległ zmianie, że w jakiś sposób się dowiedziała i rozumie.
– Przepraszam – mówi do niej. Przyciąga ją do siebie i szlocha, wtulając twarz w czubek jej głowy. Ona nie próbuje się opierać, rozluźnia się w jego ramionach. Razem przeżywają chwilę przejmującego smutku, serdecznie do siebie przytuleni, pierś przy piersi, dwa bijące serca, zjednoczeni w świetle poranka. Dopiero kiedy się rozdzielają, a ona zmienia pozycję, robiąc ćwierćobrót i zdejmując okulary, Todd widzi, że się pomylił. Ona ma suche oczy i gniewną twarz – zmarszczone brwi, pełne podejrzliwości spojrzenie. – O co chodzi? Co mi chciałeś powiedzieć? Teraz żałuje, że się w to wpakował. Lepiej było zostawić kartkę, jakąś krótką, niejednoznaczną wiadomość, żeby oswoić ją z nową sytuacją. Po co ta konfrontacja, skoro jej brak byłby łaskawszy dla nich obojga? Starcie twarzą w twarz jest zbyt brutalne, sugeruje nieodwołalność. Nie ma potrzeby wznosić muru z rozmowy. Słowa są jak narzędzia, łatwo zmieniają się w broń, niepotrzebnie wszystko domykają. Życie to nie są słowa. Ludzie z natury toną w dwuznacznościach, targają nimi wiatry, które są kapryśne i porywiste. – Myślałem, że wiesz – powiedział. – Myślałem, że rozmawiałaś z Deanem. Wyraz jej twarzy się nie zmienia. Patrzy na niego przymrużonymi, kamiennymi oczami. On ma wrażenie, że się
kurczy, obumiera od środka. – Przestań – mówi Todd. – Nie utrudniaj mi tego. Wcale tego nie planowałem. To po prostu rzut kostką. Nie decydujemy o wszystkim, co się nam przytrafia. Dobrze o tym wiesz. Czuje się jak idiota. Jodi nie odezwała się ani słowem, ale i tak ma nad nim przewagę. Odwraca się od niej i patrzy na trawnik, gdzie dwóch mężczyzn rzuca do siebie frisbee. – Co konkretnie chcesz mi powiedzieć? – pyta Jodi. – Słuchaj, przykro mi. Nie wracam dziś do domu. – Jak to nie wracasz? Gdzie będziesz? – Wyprowadzam się. Naprawdę nie wiedziałaś? – Wyprowadzasz się? Dokąd? – Pamiętasz Natashę Kovacs – mówi, nie pytając, tylko stwierdzając fakt. – Nie chodzi o to, że cię nie kocham. Głośna kłótnia w miejscu publicznym, która się między nimi wywiązuje, jest dla nich obojga zaskoczeniem. Przez lata trzymali spory w ryzach. Najgorsze jest to, że awantura dotyczy drobiazgów. Tak jak się spodziewał, Jodi wścieka się za to, kiedy postanowił jej powiedzieć. – Miło, że mi o tym mówisz. Cieszę się, że już dłużej nie zwlekałeś. Nie chciałabym gratulować ci jako ostatnia. Todd nie cierpi jej sarkazmu. – Masz rację – przyznaje. – Zawaliłem. To moja wina.
Wszystko spaprałem. – Cóż, twoja strata – mówi ona. – Mogłam ci zorganizować przyjęcie. Kupić złoty zegarek. – Przepraszam, że nie powiedziałem ci wcześniej. – A dlaczego? Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? – Bo sam nie wiedziałem, co zrobić. – Bo wiedziałeś, że bym cię wyrzuciła. To dlatego nic nie mówiłeś. – Nieprawda. – Wyrzuciłabym cię. Na pewno. – Tak, ale nie o tym myślałem. – A o czym, Todd? Po prostu mi powiedz. Jakie myśli przebiegały ci przez głowę? Czemu czekałeś do samego końca i podzieliłeś się ze mną swoją nowiną minutę przed wyjściem z domu? – Mówiłem ci już. Nie wiedziałem, czego chcę. To wszystko jest zagmatwane. To zagmatwana sytuacja. – Umowę najmu mieszkania podpisałeś ponad tydzień temu. Podpisałeś umowę! Co tu jest zagmatwane? – A więc wiedziałaś. Wiedziałaś od początku. – Ale nie wierzyłam. Nie sądziłam, że to zrobisz. Oboje krzyczą, ciskając słowa przez przestrzeń lat. Po części
chce ustąpić, powiedzieć jej, że to jedno wielkie nieporozumienie, że nie wie, co go napadło. Zdaje sobie sprawę, że jej też przychodzi to do głowy, że tego by chciała i może tego się spodziewa – pragnie, żeby ta paskudna sprawa okazała się burzą w szklance wody, zakończyła się pokazem przebaczenia, a potem być może wieczorem w mieście, szampanem, spacerem wzdłuż rzeki przy świetle księżyca. To przyjemna wizja i Todd niemal daje się jej uwieść. Jodi bez ostrzeżenia wydaje z siebie skowyt i zaczyna okładać go pięściami. On jest dwa razy większy od niej i bez wysiłku łapie ją za nadgarstki. Jodi próbuje go kopnąć, ale on stoi trochę odsunięty i udaje mu się ją powstrzymać. W końcu ona opada z sił, więc Todd ją puszcza. Jest rozczochrana, twarz wykrzywia jej brzydki grymas, oddycha ciężko. Ludzie się gapią. Todd rozgląda się za Freudem i dostrzega go w pobliskich krzakach. Kopie dziurę – zadek w powietrzu, machanie ogonem, latające łapy. – Dobra – mówi ona. – Idź zabrać swoje rzeczy. Masz dziesięć minut. Jak wrócę, nie chcę cię tam widzieć.
11
ONA
Wraz z oddalaniem się półkuli północnej od Słońca noce się wydłużają, a dni zaczynają znikać, co Jodi wydaje się karą przeznaczoną wyłącznie dla niej. Silne wiatry przynoszą deszcz i mgły, gwiżdżą wśród gałęzi i uderzają w okiennice. Liście, które jeszcze w zeszłym tygodniu były zielone, przybrały barwę uryny i gnoju i piętrzą się na chodnikach. Dla Jodi szaleńcza prędkość zmian pogody szyderczo kontrastuje z ciężkim marszowym krokiem czasu – każdy dzień jest dla niej balastem, który musi za sobą wlec. Rano, kiedy otwiera oczy, z policzkiem jeszcze na poduszce i delikatnie falującym oddechem, pierwsze, co widzi, to wypchany fotel w rogu, jego szerokie siedzenie i pękate ramiona, pokrowiec z jedwabistej, połyskującej bawełny ze wzorem z ciemnych i jasnych winorośli. Okiem dziecka śledzi zawijasy z liści, a jej umysł pozostaje zawieszony w stanie przyjemnej medytacji, aż przychodzi moment konfrontacji z faktem, że wstanie z łóżka jest brutalną i bezsensowną czynnością, którą musi wykonać. Co ciekawe, źródłem bólu nie jest brak jego fizycznej obecności.
Często zdarzało się, że wracał do domu, kiedy ona już spała, a rano wychodził zazwyczaj, zanim się obudziła. Tym, co doskwiera jej najbardziej, jest zburzenie ustalonego porządku dnia. Tęskni za godzinami spędzonymi na przeglądaniu książek kucharskich, układaniu jadłospisu, kupowaniu składników i twórczym modyfikowaniu jego ulubionych potraw. Do tego dochodzi ciężar obowiązków, które zawsze spadały na niego – wyprowadzanie psa po kolacji, zawożenie jej auta do serwisu. Nawet wrzucanie śmieci do zsypu wydaje się smutną i uciążliwą czynnością, do której nie powinna być zmuszana. Kolejnym problemem jest prasa codzienna. Porzuciwszy zwyczaj starannego składania gazety i zostawiania jej dla Todda na stoliku, łapie się na tym, że jej brak ją zaskakuje. Czasem staje przed jego szafą i przewiesza marynarki. Pewnego dnia wyjęła z szuflad wszystkie jego podkoszulki, przetrzepała je, złożyła i powkładała z powrotem do komody. Pozbawiona rutyny nie wie, co ma robić. Co gorsza, nawet ulubione zajęcia nie sprawiają jej już żadnej przyjemności. Wychodzenie rano przed budynek, żeby sprawdzić, jaka jest pogoda. Głaskanie psa po aksamitnych uszach. Wkładanie włoskiej koszuli z najlepszej bawełny i zapinanie małych perłowych guzików. Na nic nie ma już ochoty, a teraz, kiedy przechodząc przez hol, macha portierowi, wie, że mężczyzna jej współczuje i że pali go ciekawość. Bez wątpienia jest przedmiotem plotek i spekulacji
w całym budynku. Zauważyła, że sąsiedzi traktują ją inaczej, nawet jeśli chodzi tylko o zmianę intonacji, kiedy mówią jej dzień dobry, albo o to, że długo wpatrują jej się w twarz. Nie pomaga jej to, że Dean nagrywa na jej sekretarkę długie tyrady, dokładając swoje bolączki do cierpienia Jodi. Wie, że Dean, tak samo jak ona, został zwalony z nóg – dostał taki cios boczny, którego człowiek nigdy się nie spodziewa – i może to biadolenie i psioczenie przynosi mu ulgę w bólu, ale ból Deana to nie jej zmartwienie. Oczywiście, ze względu na jej zawód ludzie ciągle zasypują ją swoimi problemami, jakby myśleli, że jest zaprogramowana na ich rozwiązywanie. Najlepsze godziny w ciągu dnia to te, które spędza z klientami. Uwielbia wyzwania gabinetu terapeutycznego, komplikacje, z którymi przychodzą do niej klienci – życiowe zagadki, zrzucanie pancerzy, uczenie się zaufania, fale oporu. Niektórzy są bardziej zamknięci niż inni, ale ogólnie jeśli ktoś się do niej zwraca, to znaczy, że ma motywację do zmian, jest pogrążony w takim bólu emocjonalnym, że chce podjąć wysiłek. Przy klientach pokazuje się z najlepszej strony. Lubi siebie bardziej, kiedy jest z nimi, szczególnie teraz, gdy jej świat doznał wstrząsu, a optymizm ją zawodzi. Z pacjentami może być cierpliwa, współczująca, uważna, a oni nagradzają ją postępami, nieregularnym ruchem naprzód, szczelinami, przez które wpada słońce. Któregoś dnia Szarak
powiedziała o swoim mężu: „Kiedy mówi mi, co mam robić, czuję się bezpieczna. Lubię schronienie, jakie daje posłuszeństwo”. Zadziwiające. Szarak po raz pierwszy wzięła odpowiedzialność za swoją sytuację, przyznała otwarcie, że jeśli chodzi o jej małżeństwo, jest nie tyle ofiarą, ile współsprawcą. Zrobiła zdecydowany krok w stronę samoświadomości. To wyjaśnia również, dlaczego Szarak znosi swoją sytuację. Nie żeby Jodi dziwiła się, że tak jest. Jest wiele powodów, dla których kobieta zostaje z mężczyzną, nawet jeśli porzuciła już nadzieję, że uda jej się go zmienić, i jest w stanie z dużą dozą prawdopodobieństwa przewidzieć, jak będzie wyglądała reszta jej życia. Matka Jodi miała powód. Każda kobieta ma powód. Był czas, kiedy Jodi mawiała o Toddzie: „Jest jedną z moich słabości. Mam do niego słabość”. Mówiła tak do siebie i swoich przyjaciółek w ramach usprawiedliwienia. Wychodzenie z siebie, żeby zadowolić mężczyznę, nie jest w dzisiejszych czasach dobrze widziane, a już na pewno nie jest wyemancypowanym sposobem na budowanie związku. Poświęcanie swoich wartości na ołtarzu uczucia przestało być akceptowaną ideologią. Tolerancja wykraczająca ponad pewien poziom nie jest powszechnie zalecana, chociaż nieuniknione jest, że jeśli dwoje ludzi z założenia styka się z sobą codziennie, wchłania swoje sposoby bycia przez osmozę, to musi dojść do jakichś poświęceń. Wychodząc ze związku, nie będziesz już tą samą osobą, co kiedy do niego wchodziłeś. Nie żeby
rozumiała to wtedy, na samym początku. Kiedy ona zażądała wyjaśnień, kiedy on przeprosił, kiedy oboje płakali, kiedy mówili sobie, że nadal się kochają, i kiedy powtarzali to wszystko raz za razem, ona nie czuła, że zdobywa się na jakieś wyrzeczenia, bo w końcu to był Todd, a on był jej bardzo drogi. Nawet jego zdrady mogły być cenne, to, że bezkompromisowo realizuje własne pragnienia. Nie był przy tym okrutny, nigdy źle jej nie traktował. Nikt nie mógł posądzić Todda o złośliwość czy nikczemność. Wręcz przeciwnie. Jeśli podpadłeś Toddowi, dawał ci drugą szansę, a jeśli podpadłeś mu sto razy, dawał ci sto szans. Był jednak zdeterminowany, żeby żyć swoim życiem, i koniec końców Jodi musiała to zaakceptować, nawet wiedząc, że stała się w ten sposób wersją swojej matki. Mimo że dokonywała innych wyborów, mimo że żyła w innych czasach, mimo że wykształcenie psychologiczne uwrażliwiło ją na przekazywanie poczucia winy z pokolenia na pokolenie, znalazła się w dokładnie tym położeniu, którego za wszelką cenę chciała uniknąć. Radzi sobie lepiej w te dni, kiedy ma na co czekać – zajęcia układania bukietów albo kolację w mieście. Trudno się wściekać w pokoju pełnym świeżych kwiatów albo wśród elegancko ubranych nieznajomych w radosnej, towarzyskiej przestrzeni, jaką jest restauracja. Stara się rozłożyć kolacje w czasie, skrupulatnie zmieniając towarzyszki, tak żeby do żadnej nie zwracać się zbyt
często. Kiedy mówi o swojej sytuacji, zachowuje dystans, czasem śmieje się i wznosi toast za siłę młodości. Widzi, że przyjaciółki z ulgą przyjmują to, jak dobrze sobie radzi. Tylko przy Alison zdejmuje maskę. Ostatnio Jodi i Alison spotykają się często, częściej niż zwykle – na wczesny lunch przed zmianą Alison albo na kolację, kiedy ma wolne. Alison jako jedyna z jej przyjaciółek podnosi sprzeciw, kiedy Jodi bagatelizuje swoją sytuację. Tylko ona zauważa też, że Jodi czeka, aż Todd wróci do domu. – Kochanie, wiem, że cierpisz, ale nie możesz podchodzić do tego naiwnie. Ten facet sprawdził, jakie ma możliwości, i zdecydował się odejść. Teraz potrzebny ci prawnik od rozwodów. Musimy zabezpieczyć ci dach nad głową i zadbać, żebyś dostała to, co ci się sprawiedliwie należy. Po dwudziestu latach podcierania mu tyłka. – Nie sądzę, żeby Todd chciał mnie skrzywdzić. – Facet w jego sytuacji? Nie liczyłabym na to. Poza tym zawsze lepiej być ubezpieczonym. To krzepiące, że Alison się o nią troszczy, ale Jodi nie przyjmuje do wiadomości jej rad. Cały czas myśli, że przecież ludzie działają pod wpływem impulsu i popełniają błędy, których potem żałują. Może on musi mieć pewność, że mu przebaczyła. Może czeka na znak. A tak naprawdę, jeśli się nad tym zastanowić, nie stało się nic
złego. Nawet dziecko nie jest poważnym problemem, nie musi nim być. Todd nie będzie spędzał dużo czasu z niemowlęciem. Noworodki potrzebują matki. A kiedy podrośnie – cóż, całkiem miło będzie mieć u siebie młodą osobę, która ożywi atmosferę.
12
ON
Zdeterminowany, żeby nie oglądać się za siebie, rzuca się z impetem w nowe życie. Zaczyna od kupienia ubrań w miejsce tych, których nie zabrał. Natasha chodzi z nim po sklepach, a on pozwala jej wpływać na swoje wybory, tak że w rezultacie jego garderoba staje się modna i bardziej nowoczesna. Pasek ma większą klamrę, a buty – zwężane noski. Zaczyna nosić T-shirty, sportowe marynarki i dżinsy. Nowe ubrania mają drogie metki i lepiej na nim leżą. Toddowi podoba się to wymyślanie siebie na nowo i daje się ponieść – trochę zapuszcza włosy i przestaje codziennie się golić. Wszystko to zmienia go w młodszego, bardziej seksownego mężczyznę. Wygląda jak ktoś, kto ciągle jest w grze. Do tego dochodzi jeszcze korzyść, która przebija wszystkie pozostałe korzyści – kiedy idzie gdzieś z Natashą, ludzie już nie biorą go za jej ojca. Wieczory upływają im na przygotowywaniu kolacji, spacerach, seksie. Jeśli Natasha musi się uczyć, Todd zajmuje się myciem naczyń lub praniem. Jeśli Todd idzie do baru, Natasha mu towarzyszy, chociaż – ze względu na to, że jest w ciąży, więc nie
pije – zwykle ciągnie go do domu, jeszcze zanim Todd się rozkręci. Z tego powodu chłopaki trochę się z niego nabijają, szczególnie Cliff, który nazywa Natashę szefową. W weekendy pakują lunch i jadą za miasto albo jedzą pizzę i oglądają filmy, albo zajmują się dziećmi sąsiadów. Natasha twierdzi, że muszą się zaprzyjaźnić z sąsiadami. Pewnej soboty spędzają popołudnie w salonie tatuażu, gdzie robią sobie identyczne opaski z plecionych liści na ramionach. Igły przyprawiają go o łzy – nie był przygotowany na ból – ale podoba mu się idea rytuału przejścia, inicjacji, czegoś, co symbolizuje początek nowego wspólnego życia. Tatuaże były pomysłem Natashy. Powiedziała, że są trwałe i nie da się ich zdjąć, w przeciwieństwie do obrączek ślubnych. Nie żeby chciała zrezygnować ze ślubu. Wręcz przeciwnie, przesunęła go na połowę grudnia, twierdząc, że nowa data jest idealna – ma wtedy przerwę świąteczną, a ciąża nie będzie jeszcze bardzo widoczna, więc zmieści się w wymarzoną sukienkę. W tygodniu pracuje z większą energią i poczuciem celowości. Klient, o którego zabiegał, zdecydował się podpisać umowę na kupno apartamentowca w Jefferson Park, tak że teraz to już tylko kwestia dokończenia remontu. Trzeba jeszcze odkopać fundamenty od zachodu, uszczelnić zewnętrzne ściany i wylać nowy chodnik z betonu, bo stary zostanie zniszczony przy robotach. Suma, którą
zainkasuje za nowy biurowiec, będzie mniejsza, niż przewidywał, ale teraz płynie na fali optymizmu i czuje, że to Natashy zawdzięcza wszelkie dobrodziejstwa. Nieprędko zapomni udrękę depresji. Zanim związał się z Natashą, jego życie nie miało sensu. Teraz podbudowane morale ciągnie go do świata, zapowiadając obiecującą przyszłość. Mocno obstaje przy wyborach, których dokonał, i trzyma się raz obranej drogi. Każdemu radziłby to samo: Nie ustępuj, jeśli cokolwiek albo ktokolwiek stanie ci na przeszkodzie, aby cieszyć się życiem. Wie, że w końcu będzie musiał załatwić sprawy z Jodi, czego wolałby uniknąć. Na tyle często był świadkiem rozstań swoich znajomych, żeby teraz spodziewać się poważnego uszczerbku na majątku i dochodach. Musi w końcu zadzwonić do swojego prawnika. Odkładanie tego nie wychodzi mu na korzyść. Przecież nawet w tej chwili Jodi wydaje jego pieniądze. Wyciągi z jej kart kredytowych przychodzą do biura i Stephanie je reguluje, opłaca też czynsz za mieszkanie i inne rachunki. Mimo to dopiero zrzędzenie Natashy w końcu popycha go do działania. Dziewczyna upiera się, że powinien bezwzględnie zakończyć sprawy z Jodi. Wyciągnęła z niego wszystkie szczegóły na temat domowych finansów i wścieka się, że Todd tak długo nie przedsięwziął żadnych kroków, jakby nic się nie zmieniło, jakby on i Jodi nadal byli razem. Prawnik, który pomaga Toddowi
w zawiłościach handlu nieruchomościami, specjalizuje się też w prawie rodzinnym. Harry LeGroot, mężczyzna po sześćdziesiątce, ma za sobą trzy rozwody i wie, co to znaczy płacić za popełnione błędy. Pierwszą żonę poślubił jeszcze na studiach i choć od trzydziestu lat jej nie widział, nadal co miesiąc musi wysyłać jej czek. Żony numer dwa i trzy oprócz tego, że doją go z pieniędzy, mieszkają w pałacowych rezydencjach, które naiwnie kupił i spłacił, kiedy był z nimi żonaty. Sam Harry mieszka w wynajętym mieszkaniu i codziennie modli się o ich śmierć: Ojcze Niebieski, zabierz do siebie Shoshanę, zabierz do siebie Becky, zabierz do siebie Kate. Ale Shoshanie, Becky i Kate niespieszno opuszczać ten świat. Todd umawia się z Harrym na lunch w Blackie’s przy Clark Street, gdzie zamawiają kanapki ze stekiem i lane piwo. Harry siwe włosy zaczesuje do tyłu, podkreślając swoje wyraziste rysy i wysokie czoło. Ma na sobie popielaty garnitur i grafitową koszulę bez krawata. Harry i Todd znają się od ponad dwudziestu lat, czyli niemal od początku kariery Todda w nieruchomościach. Ich znajomość opiera się na interesach, ale lubią załatwiać je w barach i restauracjach, gdzie mogą czuć się swobodnie i otwarcie rozmawiać też o życiu prywatnym. Dla Todda Harry jest autorytetem i doświadczonym przewodnikiem po zawiłościach miejskich statutów i polityki urbanizacyjnej. Harry natomiast,
którego nieudane małżeństwa pozbawiły wszelkiej tolerancji ryzyka, podziwia odwagę i wytrwałość napędzające sukces Todda. Kiedy już usadowili się z jedzeniem i napojami, Todd dzieli się swoją nowiną. – Nie spodoba ci się to – mówi. – Zostawiłem Jodi. Harry wgryza się w kanapkę, przeżuwa, połyka, przejeżdża językiem po górnych i dolnych zębach, upija piwa z kufla i beka, taktownie przykładając rękę do ust. W końcu odzywa się głębokim, mruczącym barytonem. – Masz wspaniały dom, piękną kochającą żonę, a na boku wszelkie rozrywki, jakie mężczyzna może sobie wymarzyć. Nawet nie wspomnę o cudownym braku drenażu finansowego, jaki zapewniają żądne krwi eks, które cię nienawidzą. I ty chcesz się tego wszystkiego pozbyć, żeby wstąpić w szeregi otumanionych przez cizie facetów w średnim wieku, takich jak ja. Facetów, którzy mózgi mają w gaciach. Zawiodłem się na tobie, Todd. Myślałem, że masz więcej rozumu. – Smutno potrząsa głową. Jego bladoniebieskie oczy wodzą po sali. – Ile ona ma lat? – pyta. – Jodi? – Ile lat ma lalunia, która zniszczyła ci życie. I proszę, nie mów mi, że zamierzasz się z nią ożenić. – Przestań, Harry. Nawet jej nie znasz. – Nie muszę. Ktokolwiek to jest, nie warto jej znać. A jeśli jest
młodsza, zamieni ci życie w piekło. – Nie bez powodu jesteś takim cynicznym dupkiem – mówi Todd. – Żal mi cię, Harry, naprawdę mi cię żal, bo mimo tych wszystkich małżeństw nie znalazłeś tego, o co naprawdę chodzi. Nigdy nie zrozumiesz, co łączy mnie z Natashą. To tak, jakbym był martwy, a teraz znów żyję. Owszem, jest młodsza, ale dzięki temu możemy założyć rodzinę. Będę ojcem, Harry. Pogratuluj mi. Ty przynajmniej masz dzieci. Pomyśl, kim byłbyś bez nich. – Ojcostwo jest mocno przereklamowane – odpowiada Harry. – Nie oglądasz telewizji? Sąd przyznaje opiekę matce, twojej eks, której życiowym powołaniem staje się nastawianie dzieci przeciwko tobie. Potem spotykasz się z bachorami, które tyją i gnuśnieją na twoich pieniądzach, a ty zapieprzasz jak dziki osioł i nic z tego nie masz. – Łamiesz mi serce – mówi Todd. – Myślisz, że ciebie to nie dotyczy? – pyta Harry. – Cokolwiek się stanie, Jodi dostaje połowę. – Dobra, to chciałem wiedzieć – ucina Todd. – Połowę czego dokładanie? – Połowę twojej wartości netto, durniu. Połowę twoich inwestycji. Połowę wszystkich nieruchomości, których jesteś właścicielem. Związaliście się praktycznie jako dzieci. Zanim kupiłeś pierwszy budynek. To znaczy, że należy jej się część każdego
zarobionego przez ciebie centa, łącznie z drobnymi w skarbonce. Todd siedzi z otwartymi ustami i stara się przyswoić to, co usłyszał. To nie może być prawda, to co właśnie powiedział Harry. Wraca myślami w przeszłość i usiłuje sobie przypomnieć, jak rzeczywiście było. – Pierwszy dom kupiłem, zanim ją poznałem – mówi. – Pamiętam, bo zabrałem ją tam, żeby go jej pokazać, i to była ruina. Więc kiedy kupiłem ten dom, jeszcze jej nie znałem. A zamieszkaliśmy razem, dopiero gdy sprzedałem kamienicę. – Mieszkanie razem to jedno – stwierdza Harry. – Kiedy się pobraliście? – Nie pobraliśmy się – odpowiada Todd. – To znaczy nie było oficjalnej ceremonii. – Nie jesteście małżeństwem? – To małżeństwo zwyczajowe. – Żartujesz sobie? – Czy to bardzo źle? – Biedna Jodi. Niemal mi jej żal. – Nie chciała ślubu. Mówiła, że to nie ma sensu. Harry otwiera szeroko oczy i śmieje się jak małpa. Todd sądzi, że prawnik się z niego nabija. – Co to znaczy? – pyta.
– To znaczy, że powinniśmy się jeszcze napić – odpowiada Harry. – Musimy to uczcić.
13
ONA
W pewien wtorek między siłownią a lunchem ona dzwoni do niego na komórkę. On odbiera i śpiewnie wypowiada jej imię. – Niespodzianka! – mówi Jodi. – Gdzie jesteś? – W aucie. Jak się masz? – W jego głosie słychać zdenerwowanie, nieufność, z pewnością spodziewa się, że dzwoni, żeby mu naubliżać. – W porządku – odpowiada. – Myślałam o tobie. Życzliwie. – Naprawdę? Tego się nie spodziewałem. – No wiesz, jest jak jest – mówi ona. – Musimy patrzeć w przyszłość. – Cieszę się, że tak do tego podchodzisz – odpowiada Todd. – Też o tobie myślałem. – To miło. Tęsknisz za mną? – Nie zamierzała go o to pytać. – Oczywiście, że za tobą tęsknię. Codziennie. Ona bierze głęboki oddech, a potem wypuszcza powietrze. – Wiesz, gdzie jestem – mówi. – Tak, ale nie sądziłem…
– Wiem. Rozstaliśmy się w nie najlepszej atmosferze. – Nawet za dźwiękiem twojego głosu – mówi Todd. – Miło, że dzwonisz. Oboje są trochę onieśmieleni, starannie dobierają słowa. Jodi planowała najpierw wybadać grunt, a potem, jeśli Todd okaże się otwarty, zrealizować swój pomysł z zaproszeniem. – Słuchaj, a może wpadniesz na kolację? On nie odpowiada od razu. Jodi czeka, słuchając odgłosów w słuchawce: ruch uliczny, spiker z radia. Kiedy wyobraża sobie Todda za kierownicą, jest ubrany w te same bojówki i bluzę, które miał na sobie tamtego ranka w dniu rozstania. Codziennie myśli o tym, że on odszedł, nie zabierając żadnych innych ubrań. Na pewno jakieś kupił, ale ona potrafi sobie go wyobrazić tylko tak, jak wyglądał wtedy. – Z przyjemnością – odpowiada w końcu Todd. – Kiedy ci pasuje? – Może jutro? – Jutro? – powtarza niepewnie. Nad czym on się zastanawia? Czyżby musiał się tłumaczyć z każdego wieczoru poza domem? Czy w ogóle może wychodzić? – Niech będzie jutro – mówi. – Możesz przyjść o siódmej? – Siódma – zgadza się. – Już nie mogę się doczekać, żeby cię
zobaczyć. Ta rozmowa zapoczątkowuje całkowitą przemianę. Już odkładając słuchawkę, Jodi żyje w innym świecie, świecie stworzonym dzięki odrodzeniu się ich dawnej miłości – uczucia młodszego, nieskalanego, monolitu bez tendencji do podziałów, do rozbierania drugiej osoby na części i oceniania poszczególnych kawałków, to dobre, a to złe. W tamtych czasach nawet jej dziwactwa były mu drogie – uzależnienie od zakupów, niemal obsesyjna pedanteria, zwyczaj zbierania korków do wina i niewyrzucania skórek od sera, zamiłowanie do rajstop, które nadal wkłada nawet pod dżinsy, jej skryta natura. Dawniej pisał jej czułe notatki, które przed wyjściem do pracy zostawiał w nietypowych miejscach. Często bawił się jej włosami, wchodził do kabiny, kiedy brała prysznic. I vice versa – w tamtym okresie Jodi uwielbiała absolutnie wszystkie jego zwyczaje. To, jak pił kawę, dmuchając na nią ze śmiesznie wysuniętymi ustami, nawet kiedy już wystygła. To, jak brał prysznic, namydlając się od stóp do głów, aż prawie znikał pod pianą. To, jak ciął masło na cienkie kawałki i metodycznie pokrywał nimi tosty. Uwielbiała nawet sposób, w jaki prowadził, zajeżdżając innym drogę i śmiejąc się, kiedy wystawiali mu środkowy palec. Kochała go taką miłością bardzo długo, nawet kiedy już dobrze go znała. Odnowienie się ich uczucia przypisuje separacji. Szok związany z jego utratą miał na nią ogromny wpływ,
przywrócił jej puls, wpompował krew w nieużywane komory serca. Resztę tego dnia i cały następny spędza, niewolniczo odliczając godziny. Czas upływa jej na wizytach w supermarkecie, w sklepie z serami, sklepie rybnym, u florystki. Na siekaniu ziół, robieniu marynat, oczyszczaniu ośmiornicy, krojeniu warzyw. Zabiera psa do fryzjera, sobie funduje manikiur, pedikiur, depilację bikini, maseczkę i masaż. Niecierpliwi się podczas sesji z klientami i trochę je skraca. Kładzie się późno i wcześnie wstaje. Napadowo przymierza ubrania. Wie, że od tego dużo zależy. Równie dobrze mogliby się umówić na drinka w barze albo na obiad w restauracji. Ją jednak ogarnęła sugestywna euforia, tak że widzi tylko gwiazdy w swoich oczach i słyszy wyłącznie muzykę, która gra jej w głowie. Takie zatracenia stanowią część jej historii, naznaczonej potęgowaniem się ekscytacji przed różnego rodzaju wydarzeniami towarzyskimi. Kiedy była mała, przeżywała je razem z matką. Uroczysty nastrój, przypływ nadziei i perspektywa nowych możliwości – to właśnie najlepsze chwile w życiu. Ale nawet w zwyczajne dni, nawet w obliczu rozczarowania pozytywne nastawienie jest jej ostoją. Umie podnosić się po porażkach, opierać się nieprzychylnym prądom, płynąć na falach. Utrzymywanie się na powierzchni to coś, co dobrze jej wychodzi – coś, co zawsze dostrzegał Todd. On lubi jej żywotność i pogodę ducha, to dzięki nim nie utknął na dobre w czarnej dziurze i nie uzależnił się od
alkoholu tak bardzo jak jego ojciec. Mimo to, gdy cierpiał na depresję, nie była w stanie mu pomóc. Próbowała wysłać go na terapię, ale on nie chciał o tym słyszeć. – To twój świat – powiedział. – Nie próbuj mnie do niego wciągać. Może nie powinna była odpuszczać. Todd na pewno skorzystałby z praktycznego podejścia adlerysty takiego jak Gerard Hartmann. Jeśli chodzi o trudne dzieciństwo, Todd może służyć za wzorzec. Każde dziecko, które ma ojca alkoholika i stłamszoną matkę, będzie w jakiś sposób pokrzywdzone. Todd i tak nieźle sobie radzi, ale jego prawdziwa historia ujawnia się w jego kłamstwach i matactwach, w tym, że nie umie mówić o uczuciach, ma wstręt do władzy i jest nałogowym ryzykantem. Wychodzi mu to na dobre w interesach, ale w połączeniu z niekończącymi się romansami odzwierciedla głęboko zakorzeniony kompleks niższości, który pcha go do ciągłego udowadniania, że jest coś wart. Zgodnie z teorią Adlera, zdrowa dawka pewności siebie pozwala nam we wszelkich przedsięwzięciach skupić się na działaniu, a nie na samoocenie. Kompleks niższości natomiast prowadzi do koncentrowania się na samym sobie. Oto kwintesencja Todda. Jodi po raz pierwszy zetknęła się z Adlerem na studiach, ale dopiero dzięki kursom w Adler School i terapii z Gerardem zdobyła solidną wiedzę praktyczną na temat zasad adleryzmu. Tak jak Jung,
Adler współpracował z Freudem w Wiedniu na początku XX wieku. Potem jednak Adler, a następnie Jung odłączyli się od Freuda i założyli własne szkoły. Myśl Adlera jest pragmatyczna i nastawiona na życie społeczne, co najlepiej obrazują trzy główne zadania życiowe, które dla Adlera są miernikami zdrowia psychicznego: 1. doświadczanie i wyrażanie miłości; 2. nawiązywanie przyjaźni i innych więzów społecznych; 3. zaangażowanie w wartościową pracę. W tym ujęciu Jodi kwalifikuje się jako idealnie zdrowa – i w miarę kolejnych sesji z Gerardem stawało się to coraz bardziej oczywiste. Gdziekolwiek się zwrócili, którykolwiek wątek postanowili poruszyć, zawsze rozbijali się o jej idealny związek z Toddem, wspaniałe zdolności interpersonalne i oddanie pracy. Skoro odsiedziała już swoje w fotelu pacjenta, to czy ciągnięcie tych cotygodniowych sesji było naprawdę konieczne? To pytanie często przychodziło jej na myśl i w końcu zasugerowała Gerardowi zakończenie terapii. On jednak skłaniał się ku temu, żeby kontynuować, więc kontynuowali. Zadawał pytania, słuchał i robił notatki. Jodi relacjonowała swoje sny i mówiła o rodzinie: o rodzicach, starszym bracie Darrellu i młodszym Ryanie. Była trzy lata starsza od Ryana, ale nie przypominała sobie, kiedy dołączył do rodziny, nie miała żadnego wyobrażenia, jak wyglądał, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Odkąd pamiętała, Ryan był częścią jej życia, zawsze chciała mieć go na własność.
Kiedy byli mali, traktowała go mniej więcej tak samo jak ulubionego pluszaka – należał do niej, więc mogła go przytulać, rozpieszczać, przebierać, uczyć, besztać i, ogólnie rzecz ujmując, nim rządzić. Ryan był wtedy posłuszny i zgodny, tak że bez trudu poddał się jej dobrotliwemu despotyzmowi. Dopiero kiedy podrósł, kiedy nie był już pędrakiem tylko chłopcem, zaczęły się wybuchy, koszmary, samookaleczanie, którymi wszyscy tak się martwili. To wszystko jednak mu przeszło, podobnie jak potem przechodziły mu inne fazy: uciążliwy żartowniś, uparty mądrala, paranoiczny samotnik. Jodi kochała go przez te wszystkie okresy, kochała go niezmiennie, mimo że nie akceptowała tego, jak skończył – tego, że nie poszedł na studia, że jako dwudziestokilkulatek podróżował po Indiach i Azji Południowo-Wschodniej, a potem przez pół roku mieszkał w Kuala Lumpur, gdzie uczył angielskiego, a drugie pół w Kalifornii Dolnej Południowej, gdzie surfował i pracował jako kelner. Zważywszy, że oficjalnie był w rodzinie czarną owcą, a pewnego dnia będzie za stary, żeby robić to, co robi, co z nim wtedy będzie? Co pocznie bez pieniędzy, z dala od domu i zbyt dumny, by poprosić o pomoc? Nie mogła się z nim skontaktować, bo nie miał telefonu albo nie chciał dać jej numeru – Jodi nie była pewna – więc musiała czekać, aż to on zadzwoni. Dzięki Bogu, od czasu do czasu to robił, ale spotykali się bardzo rzadko. Wtedy, w okresie sesji z Gerardem, nie
widziała Ryana od bardzo dawna – ostatni raz spotkali się na lotnisku podczas jednej z jego krótkich przerw w podróży. Zadzwonił do niej o szóstej rano i umówili się na śniadanie, które składało się z trzymanych na kolanach kanapek z lodówki lotniskowego sklepiku. Był koniec listopada, ale podróżując z jednego tropikalnego kraju do drugiego, Ryan nie miał z sobą wiele rzeczy, cały jego bagaż mieścił się w chlebaku. Oprócz podkoszulka, dżinsów i sandałów miał też na sobie sznur szklanych niebieskich koralików i czarny słomkowy kapelusz z motywem czaszki i skrzyżowanych piszczeli oraz podniesionym po bokach rondem. Przytył trochę i był nieogolony, ale nadal miał to samo magiczne błękitne spojrzenie co zawsze. Zdawało się, że wszystko z nim w porządku, był tylko po prostu za stary, żeby tkwić w swojej obecnej sytuacji – nadal kawaler, zaabsorbowany surfingiem, lekceważący swój talent i potencjał. Jako dziecko był dobry z gimnastyki i rysunków, interesował się owadami i roślinami, mówił, że zostanie sportowcem, rysownikiem, biologiem i tym podobne. W liceum pracował jako opiekun na kolonii i chciał zostać nauczycielem – nie takim, który robi wszystko na odczepnego, tylko takim, który pomaga swoim uczniom w trudnościach i naprawdę wpływa na ich życie. Jodi często śnił się ten sam sen o Ryanie – on się gubił albo przed czymś uciekał, a ona desperacko próbowała go odnaleźć, ale
nie była w stanie kupić biletu lotniczego czy wejść do samolotu. Nadal myślała o nim codziennie, a raczej on nieustannie w niej tkwił, był jej stałym towarzyszem, którego charakteryzowała niepokojąca nieobecność. Instynktownie chciała mu pomagać i go chronić, ale on jej to uniemożliwiał. Wiedziała, że jeśli zaryzykuje jakikolwiek komentarz na temat jego stylu życia, brat dwa razy się zastanowi, zanim znów do niej zadzwoni. Rodzice popełnili ten błąd i później wszelkie wiadomości o synu musieli czerpać od niej. Poza tym Ryan wcale nie zachęcał jej do szczerości. Lubił trzymać dystans, unikał poważnych rozmów, nigdy się przed nią nie otwierał – wolał się wygłupiać i wszystko bagatelizować. Mogła więc tylko śmiać się z opowieści o jego nieszczęśliwych wypadkach i powstrzymywać się od proponowania mu pieniędzy, żeby nie urazić jego dumy. W przeciwieństwie do Ryana jej starszy brat Darrell poszedł w ślady ojca: skończył farmację w Minneapolis i wrócił do domu na ślub z ukochaną z liceum. Rodzice mieli nadzieję, że zostanie, żeby przejąć rodzinną aptekę, ale koniec końców zdecydował się wyjechać i był teraz dyrektorem apteki w dużym szpitalu klinicznym w Kanadzie. Darrell był sześć lat starszy od Jodi i był chłopcem, ale od początku stanowił jasny punkt w jej życiu – był pomocnym, wesołym mentorem, który miał dla niej czas i często ją rozśmieszał.
To Darrell chodził z nią po cukierki w Halloween, Darrell nauczył ją wiązać sznurówki na kokardkę. Pamięta nawet przyjęcie dla lalek, podczas którego Darrell serwował ciasteczka z błota i seplenił, udając młodszą siostrę Barbie, Skipper. Kiedy Jodi była starsza, pomagał jej w zadaniach domowych i grał z nią w karty, mimo że był już wtedy w liceum, a ona ciągle była smarkulą. Darrell był jednym z tych wyjątkowych, dobrodusznych i uczynnych chłopców, którzy dogadują się ze wszystkimi, wzorem spokojnego, szczerego i taktownego młodzieńca, któremu pisany był sukces życiowy, bo wszyscy chcieli mu pomagać w drodze na szczyt. Gerard interesował się jej życiem rodzinnym i zasypywał ją pytaniami. Gerard: Z którym bratem się bawiłaś? Jodi: Z Ryanem. Darrell też się ze mną bawił, ale wymagało to od niego zniżania się do mojego poziomu. Gerard: A z kim się kłóciłaś? Jodi: Ryan i ja czasem się sprzeczaliśmy. Gerard: Mówiłaś, że Ryan miewał różne okresy – że jako dziecko był grzeczny i posłuszny, a potem stał się nieznośny, uparty, paranoiczny (W tym miejscu zerkał do notatek). Jak opisałabyś go ogólnie? Gdybyś musiała wybrać jedno słowo?
Jodi: Wrażliwy. Ryan był najwrażliwszy z nas wszystkich. Często mu z tego powodu dokuczaliśmy. Gerard: A ty jakim byłaś dzieckiem? Jodi: Miałam opinię rządzicielki. Gerard: Kim rządziłaś? Jodi: Wszystkimi, ale tylko Ryan robił, co mu kazałam. To znaczy dopóki nie podrósł. Gerard: Kiedy dorastaliście, jaki był dla was ojciec? Jodi: Dużo od nas wymagał. Ale dla chłopców był surowszy niż dla mnie. Gerard: Więc tobie odpuszczał, bo byłaś dziewczynką. A jaka była matka? Jodi: Zawsze lekko rozmarzona. Dobrze sobie radziła z gotowaniem i prowadzeniem domu, angażowała się w prace społeczne, ale praktycznie żyła we własnym świecie. Gerard: W co się angażowała? Jodi: W zbiórki żywności. Była wolontariuszką w jadłodajni. Ojciec był trenerem małej ligi. Gerard: Więc w domu ceniło się pracę społeczną. Jodi: Tak, to miało dla nich duże znaczenie. To i zdobycie wykształcenia.
Gerard: Kto był największym społecznikiem z was wszystkich? Jodi: Darrell. Co sobotę czytał na głos seniorom. Robił to przez lata. Gerard: A kto najmniej się do tego przykładał? Jodi: Chyba Ryan. Nie przypominam sobie, żeby Ryan kiedykolwiek się w coś takiego angażował. Gerard: A ty? Jodi: Pomagałam sprzedawać wypieki w kościele. Ale brakowało mi zapału Darrella. Gerard: Kto miał najlepsze stopnie w szkole? Jodi: Darrell. Gerard: A kto najgorsze? Jodi: Ryan. Gerard: Kto był ulubieńcem rodziny? Jodi: Darrell. Wszyscy uwielbiali Darrella. Gerard: A kto był najmniej lubiany? Jodi: Ryan. Zachowywał się tak, jakby nie był jednym z nas. Czasem nazywali go swoją małą znajdą, rodzice. Nazywali go tak, kiedy rozrabiał. Gerard: Kto był posłuszny, a kto się buntował? Jodi: Darrell i ja byliśmy posłuszni. Ryan był buntownikiem.
Gerard: Więc Darrell wyrobił sobie pozycję faworyta, a Ryan dał się poznać jako buntownik. Jaka rola przypadła tobie? Jodi: Byłam dziewczynką. Nie oczekiwano, że będę rywalizować z chłopcami. Gerard: Ale miałaś lepszą pozycję w rodzinie niż Ryan. Poza tym kłóciłaś się z nim i mu rozkazywałaś. Jodi: Miałam chyba przeświadczenie, że się nim opiekuję. Ale on mógł tego tak nie odbierać. Gerard: A jak myślisz, jak to odbierał? Jodi: Pewnie chciał się ode mnie uwolnić. Bo jako dzieci byliśmy bardzo blisko, a teraz już nie jesteśmy. Gerard: Jak się z tym czujesz? Z tym, że się oddaliliście? Jodi: To bolesne, tak mi się wydaje. Ten dystans, który on utrzymuje. No i martwię się o niego. Ale może to moja wina. Pewnie rywalizowałam z nim bardziej, niż mi się wydaje.
14
ON
Todd wychodzi z biura i obiera znajomą trasę. Kiedy wjeżdża po rampie na Upper Randolph Drive i w oddali widzi swoje mieszkanie, spodziewa się, że ogarnie go fala nostalgii. Tak się jednak nie dzieje, tęsknotę wypiera morze innych uczuć, które się w nim kłębi. Na jego powierzchni jest obawa. Nie ma pojęcia, czego się spodziewać. Przez telefon była miła, ale to wyjątkowa sytuacja. Cokolwiek się stanie, powinien skorzystać z okazji i zabrać stamtąd kilka rzeczy – przynajmniej jakieś swetry i zimowy płaszcz. Będzie musiał je zostawić w bagażniku, w przeciwnym razie Natasha zorientuje się, gdzie był. I tak może się domyślić. Natasha ma nos jak pies gończy. Dziś Todd rzekomo umówił się na kolację z Harrym, żeby omówić kontrakty, ale ona może znaleźć sposób, żeby to sprawdzić. To będzie ich pierwszy wieczór spędzony osobno, odkąd zamieszkali razem. Gdy wjeżdża porsche na miejsce parkingowe numer 32, ogarnia go przemożne poczucie posiadania. Chociaż to absurdalne, nie potrafi całkiem stłumić swoich terytorialnych instynktów. Tych dwadzieścia metrów kwadratowych chodnika należy do niego, on
jest ich właścicielem. Jest też właścicielem miejsca numer 33, gdzie stoi audi Jodi – właściwie audi też jest jego własnością. Wjeżdża windą do góry i nadal przepełniony dumą posiadacza wkłada klucz do zamka i wchodzi do mieszkania. Jeszcze zanim przekracza próg, witają go wykwintne wonie kuchenne, wzbudzając w nim oczekiwaną tęsknotę. Freud podskakuje i na powitanie łasi mu się do nóg. Wygląda dobrze – żywe oczy, błyszcząca, bujna sierść. Todd przechodzi do salonu i patrzy na niego świeżym okiem, jakby wracał po bardzo długiej podróży. W pomieszczeniu roztacza się aura bogactwa, której musiał nie zauważać, kiedy tu mieszkał, a może jest już zainfekowany brudem i nędzą swojego obecnego lokum, gdzie główną zasadą gospodarowania jest zarzucanie każdej wolnej powierzchni resztkami codziennego życia, jak to ma w zwyczaju Natasha. Szuka Jodi w kuchni, lecz jej tam nie znajduje. Ale potem się odwraca i oto stoi przed nim, niższa, niż ją pamiętał, i zmieniona też pod innymi względami – bardziej krucha, z dłuższą szyją, bielszą skórą, o trochę innych rysach twarzy. Jak mogła tak bardzo się zmienić tylko dlatego, że na nią nie patrzył? Jodi ma na sobie beżowe spodnie i białą koszulę, które nosi na co dzień. Może dla niej to nie jest żadna okazja, nie doniosłe zjednoczenie albo rozstanie, które on na przemian sobie wyobrażał. W jej oczach pojawia się pytający błysk, kiedy zauważa jego
kaszmirową marynarkę i dłuższe włosy. Zamierzał ją pocałować, ale zamiast tego zwraca się w stronę kuchni. – Mam zrobić drinki? – pyta. Stara rutyna kładzie kres krępującym początkom, ale kiedy on zdejmuje z góry szklanki i wyciąga stoliczną z zamrażarki, a ona sieka pietruszkę i układa maleńkie skorupiaki na półmisku, staje się przeraźliwie jasne, że nic nie jest już ani trochę takie jak dawniej. Są wobec siebie tak uprzejmi, ich rozmowa tak sztuczna, tak uważnie kontrolują swoje ruchy i monitorują dzielącą ich przestrzeń, że równie dobrze mogliby w ogóle się nie znać. Po tym jak stukają się kieliszkami i upijają pierwszy rozgrzewający łyk alkoholu, Todd siada na stołku i przygląda się, jak ona kroi cytrynę na ćwiartki. Z uśmiechem proponuje mu przystawkę, ale on widzi tylko chłód w jej oczach. Gryząc i połykając, przygląda się, jak Jodi chodzi po kuchni w nieskazitelnie białej, zapiętej pod samą szyję koszuli i próbuje sobie przypomnieć, jak ona wygląda nago. Przy kolacji rozmawiają o pracy, unikając innych tematów: jego nowego mieszkania, jej samotnych nocy, czekającego go niedługo ojcostwa, wszystkiego, co dotyczy przyszłości. Trupy w szafie mają się dobrze. On wytrwale opowiada o hydraulice i wilgoci. Ona przekazuje mu nowinki o swoich pacjentach. Kiedy Todd dowiaduje się, że Panna Piggy jest w ciąży i nie wie, czy ojcem dziecka jest jej mąż, czy kochanek, nie może powstrzymać się od śmiechu. Nigdy
nie życzył źle Pannie Piggy ani nikomu uwikłanemu w długi romans, który w gruncie rzeczy jest odmianą poligamii. Przelotna miłostka czy seks z prostytutką to jedno, ale podwójna lojalność jako sposób na życie jest zdradziecką drogą, która prowadzi prosto do katastrofy. Jodi na przykład zawsze rozumiała jego podejście, nie była małostkowa. Dopóki byli razem, wiedziała, że on należy do niej. Wiele kobiet – prawdopodobnie większość kobiet – robiłoby mu awantury z powodu jego rozrywek, wściekałoby się o błahy flircik czy przelotną przygodę. Możliwe, że nie doceniał tolerancji i wyrozumiałości Jodi, nie był jej należycie wdzięczny za to, że z nim wytrzymuje. O taki błąd przecież łatwo. Jodi ma dar akceptowania. Trudno ją zastraszyć czy wyprowadzić z równowagi. Podąża miarowym krokiem i ma wyczucie proporcji, nie wpada w panikę ani niczego nie wyolbrzymia. Podczas gdy jedzą kolejno sałatę, ośmiornicę i łososia w cieście, Todd zaczyna mieć wrażenie, że nigdy stąd nie odszedł. Oto siedzą na stałych miejscach przy stole, kolacja jest podana na codziennej zastawie. Jodi nie tylko ma na sobie zwykłe ubranie, lecz także nie siliła się na kryształy, srebro czy nawet obrus. Jedzenie jest smaczne, ale przecież Jodi zawsze umiała gotować. Na stole są świece i płócienne serwetki, lecz to też nic niezwykłego. Dopiero wtedy to do niego dociera. Ona specjalnie tworzy
atmosferę powszedniości. To nie jest coś, co może zdarzyć się tylko raz, jakaś wyjątkowa okazja, tylko norma, która będzie powielana. Chce, żeby zachowywali się jak zwykle, tak jakby nic się nie stało. Gotowanie mu kolacji jest częścią codziennej rutyny, a drobne przyjemności zawsze były jej ostoją, podstawą szczęścia, wątkiem przewodnim jej życia. Butelka wina, domowy posiłek, rozkosze domowego ogniska, znajome rozrywki, niezawodne wygody. On dokładanie rozumie, o co jej chodzi. To niemal jak gra. Za nisko ją oceniał. Jodi ma godną podziwu inteligencję życiową, cudowną klarowność. Przechodzi mu przez myśl, że mężczyźni będą się nią interesować, może już się interesują. Możliwe, że pod jego nieobecność jakiś inny facet jadł kolację z tych talerzy. Niewykluczone też, że ten facet się z nią kochał, spał w jego łóżku, używał kosmetyków, które on zostawił. Nie są to przyjemne myśli, więc usilnie próbuje opanować nadaktywną wyobraźnię, opanować tę część swojego jestestwa, która każe mu wstać od stołu i wściekle biegać po pokoju, żeby zaznaczyć swoją dominację, pokazać, że to jego własność. – Co ostatnio robiłaś? – pyta szorstko. – No, wiesz, to co zwykle – odpowiada ona. – Uhm. – Poprawia się na krześle. – Z kim się spotykałaś? – Czy to przesłuchanie? – pyta łagodnie Jodi. – Nie, skąd.
– Z Ellen, June i Alison. Todd bębni palcami po stole. – Spotykasz się z kimś, no wiesz, z jakimś facetem? Ona otwiera szeroko oczy. On wie, że zaskakuje ją nie tylko pytanie, ale też to, że coś takiego w ogóle przyszło mu do głowy. – No dobra, dobra – mówi. – Ale przecież jesteś atrakcyjna, więc to się w końcu stanie. Faceci zaczną się za tobą uganiać. O ile już nie zaczęli. Jedzenie na jej talerzu jest porozdzielane: łosoś – groszek – dynia, a linie podziału tworzą w przybliżeniu symbol pokoju. – Jacy faceci? – pyta. – Nie znam żadnych facetów. – Ha, ha, przecież na świecie jest pełno facetów. – Nie w moim zawodzie. W psychologii jest pełno kobiet. – Adler, Freud i Jung to mężczyźni – Todd wymienia gwiazdy jej zawodowej konstelacji. – Czasy się zmieniły. Teraz to same kobiety. On wie, że powinien się zamknąć, ale nie jest w stanie pozbyć się wyobrażenia, które stworzył sobie w głowie – bezimienny, pozbawiony twarzy mężczyzna, który stoi nagi w jego łazience, ciągle mokry po prysznicu, ze zwisającym kutasem, i bez żenady używa pozostawionych przez Todda ręczników, pasty i pianki do golenia. – Zaprzyjaźniłaś się z dzieciakiem Carsonów z naszego piętra –
mówi. – Z Joelem Carsonem. On ma dopiero piętnaście lat. – Widziałem, jak on na ciebie patrzy. – To miły chłopiec. Bardzo grzeczny i niewinny. – Nastoletni chłopcy nigdy nie są niewinni. – Możliwe. Ale ja mogłabym być jego matką. – Mogłabyś, ale nie jesteś. I założę się, że on doskonale zdaje sobie z tego sprawę. – Todd, to jakiś absurd. – Kiedy byłem w jego wieku, kochałem się w swojej nauczycielce historii. Nazywała się Larabee, była ładna i elegancka, ale też ostra i trudno ją było zadowolić. Naprawdę mnie podniecała. Właściwie to była bardzo podobna do ciebie. Myślałem o niej przez cały czas. Wyobrażałem sobie, że do niej dzwonię i zabieram ją na randkę. Raz nawet zaproponowałem, że naprawię jej auto. Ale to nie auto mnie interesowało. – Jeśli Joel ma tak samo, w ogóle nie daje tego po sobie poznać. Jeden jedyny raz kiedy tu był, stał przy drzwiach z ręką na klamce, jakby chciał jak najszybciej uciec. – Kiedy tu był? – Przyszedł raz, żeby pożyczyć gazetę. Był w niej artykuł o tym skrzypku, jak mu tam, tym, co grał solówki do Aniołów i demonów. Joel pięknie gra na skrzypcach. – Jodi wstaje i idzie do
kuchni po jeszcze jedną butelkę wina, przynosi ją do stołu, otwiera i napełnia puste kieliszki. – Ale to nie twoja sprawa – dodaje. – W zaistniałych okolicznościach. – Kiedy słyszałaś, jak gra? – pyta Todd. – Na szkolnym koncercie. – Poszłaś na jego szkolny koncert? Rany, naprawdę jesteś blisko z tym dzieciakiem. – Tak, jasne. Joel Carson i ja. Skoro i tak się wydało, równie dobrze mogę ci powiedzieć. Już od dawna mamy płomienny romans. Wszystko zaczęło się w jego piętnaste urodziny. A może czternaste? Albo dwunaste? Dziwne, ale nie pamiętam. Mógł mieć dopiero dziewięć czy dziesięć lat, kiedy się w sobie zakochaliśmy. – Dobra, kapuję – odpowiada Todd. – Ale dobrze wiesz, że jesteś atrakcyjna, piękna i każdy, kto zawiesi na tobie oko, musi to zauważyć. Nawet pryszczaty dzieciak, który gra na skrzypcach. – Joel nie jest pryszczaty. – Obojętne – odpowiada Todd, tracąc zainteresowanie dzieciakiem Carsonów. – Chodzi o to, że jesteś piękna i fantastyczna i pokochałem cię, jak tylko cię zobaczyłem. Byłaś przemoczona i właśnie rozwaliłaś mi auto, ale i tak byłaś wspaniała. Ciągle jesteś. Widząc, że oczy zachodzą jej łzami, Todd sięga przez stół, bierze ją za rękę i nagle zdaje sobie sprawę, że ostatnio był tułaczem, że pewnego dnia obudził się w nieswoim życiu i nie mógł odnaleźć
drogi do domu. Kiedy tak siedzi, ściskając jej dłoń w swojej dłoni, czuje, że czas biegnie gdzieś daleko, jak pociąg na odległych torach, a w tej niczym nieograniczonej chwili wszystkie myśli i uczucia, które odepchnął, rosną w siłę. – Tęskniłem za tobą – mówi. – Tęskniłem za wracaniem do domu i tęskniłem za spaniem z tobą w jednym łóżku i za budzeniem się obok ciebie rano. Mogę tylko powiedzieć, że musiałem chyba postradać zmysły, myśląc, że dam radę z ciebie zrezygnować. Ona ściska go za rękę i zaczynają płynąć łzy, jego i jej, podlewając ich skurczone serca i zwiędłą miłość. Wpatrują się teraz w siebie, pokonują wcześniejszy chłód i dystans, a kiedy w końcu osuszają oczy, a ona wstaje i przynosi mus czekoladowy, jedzą go łapczywie jak dzieci, wylizują miseczki i śmieją się do siebie. Po tym, jak stół zostaje uprzątnięty, Jodi stoi przy zlewie, opłukując naczynia – rękawy zrolowane do łokci, zwisające niesforne kosmyki – a Todd podchodzi do niej od tyłu, obejmuje ją rękami w talii i opiera brodę na czubku jej głowy. – Kocham cię – mówi Todd. Ona zwraca się twarzą ku niemu, robiąc obrót w kręgu jego rąk. Dłonie przyciska mocno do piersi, jakby się modliła. – Ciągle nie mogę się przyzwyczaić do zmiany, jaka w tobie zaszła – mówi. – Nie chodzi tylko o włosy i ubrania. Wyglądasz młodziej. Schudłeś?
Jego palce badają delikatne kości pleców i ramion Jodi, od nowa uczą się jej delikatnych krągłości i dziecięcych proporcji. Już przywykł do Natashy, do masywniejszej sylwetki, rozłożystych bioder, zbyt dużego wcięcia w talii. – Zdaje ci się – odpowiada. Ona mruczy mu coś przy piersi, jej oddech grzeje mu skórę przez bawełnianą koszulę. – Nie rozpoznałabym cię na ulicy. Przeszłabym obok, nie zwracając na ciebie uwagi. – Zatrzymałbym cię, żeby się przedstawić. Kiedy ona się uśmiecha i odpowiada, że nie rozmawia z nieznajomymi, Todd czuje, że Jodi się rozluźnia, opada na niego miękka jak galaretka. – Musisz się z tego wyleczyć – mówi jej. Prawie bez wysiłku podnosi ją i trzyma ją na rękach, jakby była nieprzytomna albo martwa. Nawet jej bezwładne ciało jest jak laleczka, nie waży prawie nic. Przenosząc ją przez próg sypialni, przypomina sobie, że to dziwne zwiotczenie ogarnia Jodi zawsze, kiedy jest podniecona.
15
ONA
Jodi niespiesznie je śniadanie, kiedy dzwoni do niej kancelaria Harry’ego LeGroota. Rozmawia z nią asystentka prawnika, poważna dziewczyna o imieniu Daphne, którą Jodi raz czy dwa razy spotkała. – Pan LeGroot prosił, żebym się z panią skontaktowała – mówi Daphne. – Chciałby porozmawiać z pani prawnikiem. Bylibyśmy wdzięczni za podanie jego nazwiska i numeru telefonu. Pan LeGroot chciałby wszcząć postępowanie. Jodi słyszy wypowiadane słowa, ale przelatują one obok niej jak przypadkowe powiewy wiatru. Jeśli Todd chce z nią omówić jakąś kwestię prawną, czemu sam do niej nie zadzwoni? – Pani Gilbert? Jest pani tam? – Jestem – odpowiada. – Proszę powtórzyć. Co mam zrobić? – Właściwie to nie musi pani nic robić – mówi Daphne przyjaznym, ale rzeczowym tonem. – Chodzi o to, żeby pan LeGroot mógł jak najszybciej ruszyć ze sprawą, a do tego potrzebne nam nazwisko i numer telefonu pani prawnika.
Todd, jego motywacje, intencje i miejsce pobytu zaprzątają jej głowę od tego wieczoru, kiedy przyszedł na kolację, kiedy zaczęli wszystko od nowa. Wydarzenia potoczyły się tak, że nie mogła wyobrazić sobie doskonalszego zjednoczenia, bardziej satysfakcjonującego odnowienia ich więzi. Postąpiła słusznie, zapraszając go, robiąc pierwszy krok. Nie podobało jej się, kiedy, już po wszystkim wstał i wyszedł, ale potrafiła spokojnie to zaakceptować – wiedziała, że nic wartościowego nie dzieje się z dnia na dzień, że proces scalania następuje na swój sposób i w swoim czasie. Możliwe, że przez chwilę będą się umawiać, zanim on wprowadzi się z powrotem do domu – myślała o tym i stwierdza, że jest w stanie na to przystać. Nie rozumie jednak, dlaczego nie zadzwonił. Ze słuchawką w ręku przechodzi do salonu, gdzie słońce odbija się od mebli i uwydatnia kolory dywanu. – Przepraszam, Daphne, ale chyba nie do końca cię rozumiem. Czemu Harry nie zadzwoni do mojego męża i sam nie omówi z nim tej sprawy? Tak na pewno będzie łatwiej. Na to Daphne wykrzykuje, jakby rażona piorunem: – Och, pani Gilbert, bardzo przepraszam! Myślałam, że pani wie. Najwyraźniej popełniła jakąś gafę, ale zamiast się wycofać, żeby się zmitygować czy skonsultować z pracodawcą, Daphne nie
ustępuje, tylko brnie w wyjaśnienia, których Jodi nie chce słuchać, i udziela rad, które nie są mile widziane. – Na pani miejscu, pani Gilbert, wynajęłabym naprawdę dobrego prawnika od rozwodów. Na te słowa Jodi przerywa połączenie. Uprzątnąwszy naczynia po śniadaniu, wyjmuje karty dwóch piątkowych pacjentów i czyta swoje notatki. Pierwszy jest Kopciuszek, zwykła dziewczyna z niskim poczuciem własnej wartości. Pracuje nocami jako korektorka w jednym z dzienników i nieustannie się skarży, że życie ją omija. Jodi aktywnie podsuwała jej różne możliwości, zachęcała do niewielkich zmian, które mogą przynieść znaczące rezultaty. Mogłaby na przykład zrobić jakiś kurs, zapisać się na siłownię albo na wiele różnych sposobów poprawiać swój wygląd – kupić soczewki kontaktowe, iść do dobrego fryzjera i tak dalej. Kiedy chcemy się wyrwać z umysłowej rutyny, często łatwiej jest zmienić coś na zewnątrz, a transformacja wewnętrzna dokonuje się sama. Jeśli człowiek podejmie samodzielnie jakiś wysiłek, okoliczności nierzadko zaczynają mu sprzyjać. Jodi w to wierzy. Widziała to w praktyce. Głównie dlatego zrobiła pierwszy krok i zaprosiła Todda na kolację. Jej drugi pacjent, Syn Marnotrawny, to młody człowiek z funduszem powierniczym, któremu rodzice cały czas opłacają
długi. Bo jest młody i jeszcze się nie ustawił, bo ciągle nie odkrył jeszcze swojego talentu albo nie nauczył się ograniczać. Ze względu na to wszystko, a także ponieważ rodzice nieustannie podkopują jego pewność siebie, Jodi daje mu bezwarunkowe wsparcie. Musi sam dojść do pewnych wniosków, a gdyby Jodi wzięła stronę jego rodziców, chłopak po prostu zamknąłby się w sobie. Todd dzwoni do niej dopiero późnym popołudniem – czekała na ten telefon właściwie od rozmowy z Daphne. Nie wie, czego się po Toddzie spodziewać, i nie jest pewna, co o tym wszystkim myśleć. Jeśli ciągle ma nadzieję na jakąś obietnicę na przyszłość, szybko zostaje sprowadzona na ziemię. – Wiesz, w jakiej jestem sytuacji – mówi Todd. – Trudno mi teraz sobie z tym wszystkim poradzić. – Nie rozumiem, o co chodzi. Musisz mi wyjaśnić, po co mi prawnik. – A po co ludziom prawnicy? Żeby dbali o ich interesy. Posłuchaj, Jodi. Nie musisz brać tego do siebie. To nie musi zepsuć naszych relacji. Niech prawnicy wszystko załatwią, a my zostaniemy przyjaciółmi. Jej kalkulacje zawodzą jak zepsuty komputer. Przeliczyła się i teraz nie wie, co robić. – Przyjaciółmi? Jesteśmy przyjaciółmi? Lepiej mi to wyjaśnij, bo nic nie rozumiem.
– Jodi, Jodi. Uspokój się. Kochamy się. Mamy wspólną przeszłość. Ale sprawy po prostu się zmieniają. To zdrowe, że ludzie się rozwijają, wkraczają w kolejny etap. Sama zawsze mi to powtarzałaś. – Dobra. Ludzie wkraczają w kolejny etap. W takim razie co robiłeś tu tamtej nocy? O co chodziło? – Wolałabyś, żebyśmy się nie widywali? Czy to ma sens? Tęsknię za tobą. Chciałbym od czasu do czasu się z tobą spotykać. – Chciałbyś od czasu do czasu się ze mną spotykać. – Oczywiście. Ty ze mną nie?
16
ON
Natasha zajmuje się przygotowaniami do ślubu, który zbliża się wielkimi krokami. Co wieczór przy kolacji monologuje o kwiatach, menu, nakryciach, muzyce, przysiędze, kotylionach i torcie tak długo, że Todd ma ochotę ją zakneblować. Już zabrała go do centrum handlowego po garnitur i to przynajmniej warte było zachodu. Kiedy przymierzył garnitur w sklepie, zachwycił go elegancki krój i młodzieńcza sylwetka, której nadał mu nowy strój. Nie spojrzał na metkę i czekał przed sklepem, aż Natasha zapłaci za zakup kartą kredytową, którą jej wręczył. Ten ślub kosztuje majątek, a Natasha dodatkowo domaga się jeszcze miesiąca miodowego w Rio. Dla Todda to nie jest dobry okres na szastanie pieniędzmi. Jedyne, co pochwala, to decyzja o ślubie kościelnym. Natasha dość długo się wahała, a on postarał się popchnąć ją w odpowiednim kierunku. Nie żeby był szczególnie pobożny, ale nie jest też ateistą. Rytuały i tradycje mają swoje miejsce, a jednym z nich jest ślub, bo ślub to przede wszystkim akt wiary. Na liście gości jest mnóstwo ciotek, stryjów i kuzynów ze
strony Natashy, Todd natomiast zaprosił tylko garstkę znajomych – Harry’ego, Cliffa, kilku kumpli, oczywiście z żonami. Czarną chmurą, która wisi nad ceremonią, jest Dean, który kategorycznie odmawia przyjęcia zaproszenia. Nadal nie rozmawia z Toddem, a z Natashą zamienił ledwie kilka słów. Ostatnie, co jej powiedział, to że wolałby umrzeć, niż zobaczyć ją jako żonę kogoś takiego jak Todd Gilbert. Doprowadził ją tym do łez. Dean musi się opamiętać. Gdyby miał trochę oleju w głowie, cieszyłby się szczęściem córki. Będzie zamożna, będzie żyła wygodnie i w dostatku. Naprawdę wolałby, żeby wyszła za jakiegoś młodego punka, który nie będzie w stanie jej utrzymać? Ma Deanowi wiele do powiedzenia, jeśli tylko ten da mu szansę. Todd zaczyna się zastanawiać, kiedy jego życie z Natashą się uspokoi, zrobi się bardziej stabilne i poukładane, tak jak życie, które dzielił z Jodi. Natasha zachowuje się całkiem nieobliczalnie. Na pewno nie jest rozpromieniona ani zadowolona, jakie rzekomo są kobiety w ciąży. Wręcz przeciwnie, zamieniła się w żmiję, a Todd nigdy nie wie, co ją sprowokuje ani kiedy go ukąsi. Mimo wszystko bardzo się stara być wyrozumiały i iść jej na rękę. Przecież Natasha żyje w dużym stresie – kończy się semestr jesienny, zbliża się ślub, ma problemy z ojcem. Może to z nerwów przybiera na wadze, choć ciąży jeszcze nie widać. Stres może być też przyczyną wysypki, która wyszła jej na czole. Przynajmniej nie straciła zainteresowania
seksem, czego się spodziewał po rozmowach z kumplami. Niektórzy – faceci, którym zdrada wcześniej nie przeszła nawet przez myśl, musieli szukać ratunku w salonach masażu i klubach tylko dla dorosłych. Ma szczęście, że Natasha nadal czuje do niego pociąg, choć swoją drogą to zabawne, jak sytuacja się odwróciła. Natasha jest teraz chlebem powszednim, podczas gdy seks z Jodi tego wieczoru, kiedy był u niej na kolacji, miał pikantny urok romansu. Niemal zapomniał o dziwnej sztywności Jodi, o tym, jak jej spojrzenie traci ostrość i ucieka na boki, gdy on w nią wchodzi. Dawniej go to drażniło, ale tamtej nocy z jakiegoś powodu wydało mu się to podniecające. Życie jest pełne nieprzewidzianych komplikacji. Mógłby zatęsknić za Jodi, gdyby sobie na to pozwolił. Małżeństwo to codzienna rutyna, nawyki, które wyrabia sobie wspólnie dwoje ludzi. Właśnie one stają się rytmem w tle ludzkiego życia. Z Natashą Todd nie znalazł jeszcze rytmu, do którego mógłby maszerować. Nie stać go na sentymenty. Zgodnie z prawem Jodi nic się od niego nie należy, jest tylko byłą partnerką i jej darmowa przejażdżka wkrótce dobiegnie końca. Powinna podziękować mu za hojność, jaką jej okazywał przez te wszystkie lata, które spędzili razem. Tak twierdzi Harry. Harry chce jej wysłać nakaz eksmisji, co w razie potrzeby da im podstawę do roszczeń. Todd i Harry mają nadzieję, że Jodi będzie rozsądna i wyprowadzi się bez awantur.
Gdyby jednak okazała się uparta, będą mogli powołać się na nakaz i szeryf usunie ją siłą. Todd nie chciałby, żeby do tego doszło, ale wszystko zależy do Jodi. Ma teraz tyle problemów, że ostatnie, czego mu trzeba, to obawy o zdrowie. Człowiek idzie do dentysty na rutynowe czyszczenie i wraca, myśląc, że zagląda śmierci w oczy. Ktokolwiek szkoli higienistki, zapomniał o takcie i dyplomacji. – To lezja – powiedziała. – Wygląda mi to na drożdżycę. – Dźgnęła owrzodzenie palcem w rękawiczce. – Badał się pan ostatnio pod kątem HIV? Spadło to na niego tak niespodziewanie, że zaczął się śmiać, ale ponieważ miał w ustach jej palec, śmiech zabrzmiał bardziej jak protest. – Nie należy wpadać w panikę – dodała pospiesznie. – To może być zupełnie niegroźne. Tego typu zmiany powstają z przeróżnych powodów. Dość często jednak – muszę pana o tym poinformować – związane są z osłabieniem układu odpornościowego. Najlepiej się przebadać, żeby mieć pewność. Drożdżyca. Swojsko brzmiące słowo, które go nie martwi. To lezja go szokuje. Pokrewieństwo słów lezja, HIV i AIDS jest dla niego jasne, bo w tym roku obejrzeli z Jodi powtórkę Filadelfii, w której pojawienie się jednej lezji na czole Andrew Becketta granego przez Toma Hanksa szybko doprowadza go do śmierci.
Wirus jeszcze nigdy nie jawił się Toddowi jako coś, co może dotyczyć go bezpośrednio. Kiedy na początku lat osiemdziesiątych zaczęło być o nim głośno, Todd był napalonym nastolatkiem nieustannie uprawiającym seks bez zabezpieczenia, bo wielokrotna kopulacja na tylnym siedzeniu samochodu nie sprzyja stosowaniu środków ochronnych, które na dodatek obniżają jakość doświadczenia. Wtedy martwiło go tylko ryzyko ciąży. Wirusem HIV nie trzeba sobie zaprzątać głowy, chyba że jest się gejem – taka przynajmniej była obiegowa opinia. Opinia, którą Todd nadal podziela. Higienistka stomatologiczna to nie lekarz, ale higienistka stomatologiczna zagląda do ust wielu ludziom i być może umiejętność identyfikowania różnych anomalii, nawet tych niezwiązanych z zębami, jest czymś, czego ją uczą. Po powrocie do biura zamknął się w łazience i podstawił do lustra wnętrze policzka, żeby na własne oczy zobaczyć małą plamkę białego grzyba wszczepioną w błonę śluzową jak kleks szpachlówki. A teraz nie da rady się powstrzymać od dotykania lezji językiem, choć najprawdopodobniej okaże się, że to fałszywy alarm. Kobiety, do których uczęszcza i które stanowią największe ryzyko, to profesjonalistki niepozwalające mu się zbliżać bez kondomu. Owszem, kondomy czasem pękają, ale nie ma powodu się zadręczać. To tylko mały grzybek i Toddowi udaje się o nim
zapomnieć na długie godziny, szczególnie w ciągu dnia, kiedy pracuje. Czasem jednak, kiedy budzi się w nocy, myśli tylko o śmierci. Swojej własnej, rzecz jasna, ale także ludzi wokół siebie – o tym, że pewnego dnia w niezbyt odległej przyszłości wszyscy, których zna, wszyscy bez wyjątku umrą i już ich nie będzie. Tak samo jak ci, których nie zna, zostaną zastąpieni kolejną kohortą obcych, którzy przejmą pozostawione struktury: biura, zawody. Jego biuro i jego zawód. Po tej bolesnej konstatacji jedyną pociechą Todda jest myśl o swoim nienarodzonym dziecku.
17
ONA
Szanowna Pani, zwracam się do Pani jako prawny przedstawiciel pana Todda Jeremy’ego Gilberta, który – jak Pani zapewne wie – jest wyłącznym właścicielem lokalu przy 201 North Westshore Drive (zwanego dalej Lokalem), obecnie zajmowanego przez Panią. Klient polecił mi poinformować Panią, że niniejszym kończy okres pani rezydowania w Lokalu. Na opuszczenie Lokalu ma pani trzydzieści dni od daty otrzymania tego listu. Do tego czasu musi pani opróżnić Lokal z przedmiotów osobistych i zrzec się do niego wszelkich roszczeń. Jeśli zastosuje się Pani do powyższych instrukcji, nie zostanie przeciw Pani wszczęte postępowanie eksmisyjne. W razie odmowy z Pani strony mój klient nie zawaha się użyć wszelkich przysługujących mu środków prawnych. Z poważaniem Harold C. LeGroot
LeGroot i Gibbons Kancelaria prawna Później Jodi uzna, że ten list zapoczątkował radykalną zmianę w jej nastawieniu, cichaczem zabił kobietę, którą była, wprowadzając na scenę jej nową, pozbawioną złudzeń wersję. Z perspektywy czasu transformacja wyda jej się niemal natychmiastowa, jak zapadanie w sen albo budzenie się z niego, ale to nieprawda. W rzeczywistości jej przemiana zachodzi stopniowo przez kolejne dni i tygodnie. Można ją podzielić na etapy, a pierwszym z nich jest zaprzeczenie. Reakcja ta jest mimowolna, Jodi nie da rady nią manipulować ani sprawować nad nią żadnej kontroli – to prosty odruch, rodzaj spontanicznej samoobrony, która chroni przed katastrofalną stratą. Mechanizm jest ten sam co w przypadku ptaków, które niczym natrętne myśli mogą krążyć, ale nie można im pozwolić wylądować, albo jak sygnał przechwycony przez twój mikroodbiornik, który trzeba chronić przed zakłóceniami, albo jak ktoś, kto, postrzelony, nie przestaje iść w tym samym kierunku. Doręczył jej to mężczyzna z kucykiem. Podszedł do niej w holu, kiedy wracała ze spaceru z psem. Portier musiał mu powiedzieć, kim ona jest. Był deszczowy sobotni poranek. Jodi złożyła parasol i strzepnęła go, czekając, aż mężczyzna się odezwie. – Pani Jodi Brett?
– Tak. Wzięła kopertę, którą jej wciskał, i usłyszała, jak mówi: – Pismo uznaje się za doręczone. Wjeżdżając windą na górę, przeczytała je dwa razy. W mieszkaniu zostawia je na stoliku z pocztą w korytarzu i przechodzi do kuchni, gdzie włącza ekspres. Czekając na kawę, zjada kruche ciastko prosto z paczki i daje jedno psu. Przechodzi do swojego gabinetu, odkłada na miejsce kilka kart i sprawdza wiadomości na sekretarce. Dzwoniła jakaś kobieta w sprawie swojej otyłej córki. Jodi oddzwania, wyjaśnia, że nie zajmuje się zaburzeniami odżywiania, i dyktuje jej kilka numerów do innych terapeutów z listy, którą trzyma w szufladzie biurka. Zapomniawszy o kawie, Jodi przechodzi z pokoju do pokoju, poprawia meble, podnosi jakieś kłaczki z dywanów. Wyszukuje szmatkę i cytrynową pastę do czyszczenia, po czym zaczyna ścierać kurze i polerować meble. W pewnej chwili jej myśli wracają do listu i Jodi rejestruje pewnego rodzaju reakcję – jest do tego stopnia zirytowana, że rzuca szmatę i sięga po słuchawkę. – No to o co chodzi z tym listem od Harry’ego? – pyta. – Jodi – zaczyna Todd. – Miałem do ciebie zadzwonić. – Powinieneś był to zrobić. Jak mogłeś do czegoś takiego dopuścić? – Harry przysłał ci list?
– Jakiś facet wcisnął mi go w holu. – Co pisze? – Na litość boską, Todd. Pisze, że mam się wynieść. – Chryste, to pomyłka. Nie tak miało być – mówi. – Oczywiście, że to pomyłka. I to bardzo nieprzyjemna. – Posłuchaj, Jodi. Z tego, co wiem, Harry miał poczekać, aż z tobą porozmawiam. – O czym? – Przykro mi, że muszę to zrobić, naprawdę. Ale chyba sama rozumiesz, że nie mam wyboru. Nie stać mnie na utrzymywanie tego mieszkania. Poza tym to nie wygląda dobrze. Proszę cię, spróbuj mnie zrozumieć. – Nie mówisz poważnie. – Ale wyskakiwać z tym tak, w liście. Tego nie chciałem. – O co tu chodzi, Todd? Co to za gierki? – Słuchaj, Jodi. Chcę, żebyś wiedziała, że nie zamierzam targować się o meble. Jeśli coś ci się podoba, jest twoje. Jeśli chcesz, możesz zabrać wszystkie. Chciałbym, żebyś je zatrzymała. – Todd, co w ciebie wstąpiło? Opamiętaj się. Ja się nie wyprowadzam. A ty nie chcesz, żebym się wyprowadziła. Zastanów się. Pomyśl o naszym wspólnym życiu. – Jodi, bądź rozsądna. Już nie jest tak jak kiedyś.
Ona się rozłącza, odkłada słuchawkę, odchodzi od telefonu. Co to znaczy, że on nie ma wyboru? Todd jak zwykle dramatyzuje, zrzeka się odpowiedzialności, udaje, że jego życiem kieruje nie on sam, tylko jakaś siła poza jego kontrolą – w ten sposób usprawiedliwia swoje złe postępowanie. Jodi oczywiście wie, że Todd chce kupić następny biurowiec – mówi o tym od lat. Jego następny wielki projekt, być może ostatni, to przedsięwzięcie, które ma ustawić go na resztę życia. To już nie będzie remont czteropiętrowca i wynajmowanie lokalików wchodzącym na rynek mikroprzedsiębiorstwom czy walczącym o przetrwanie biznesmenom. Ma w planach coś większego, coś imponującego – budynek, który znajdzie się na mapach – i sądzi, że uda mu się to zrealizować, jeśli odbierze jej mieszkanie i je sprzeda. Ich mieszkanie z doskonałym widokiem na jezioro, podłogą z bambusa, przestronnymi pokojami, garderobą przy sypialni, kuchnią z blatami lastryko, sprzętami ze stali nierdzewnej i pieprzonym profesjonalnym ekspresem do kawy. Proszę nie zwracać uwagi na białą kobietę w średnim wieku i młodego golden retrievera, którzy akurat tam mieszkają. Niedługo już ich tam nie będzie. Kiedy później tego samego dnia dzwoni Dean, Jodi jest na tyle nieostrożna, że odbiera. – Dean – mówi. – Przepraszam, że nie oddzwaniałam. Na pewno wiesz, jak to jest.
– Wiem, jak to jest – odpowiada. – Wiem doskonale. – Rozumiem, że nie jest ci łatwo, Dean. Myślałam o tobie. – A ja o tobie. Cały czas sobie powtarzam, że nie tylko ja ucierpiałem, że Jodi też dostała cios poniżej pasa. No wiesz, o co mi chodzi. Dla ciebie to też nie jest przyjemne. – Nie, nie jest. – Wiem, wiem. Tak myślałem, więc postanowiłem się z tobą skontaktować, powiedzieć, że ci współczuję i że nie jesteś sama. Jesteśmy w tym razem. – To bardzo miłe z twojej strony, Dean. Miło mi, że o mnie myślisz, choć sam masz tyle zmartwień. – Nie, nie o to chodzi – mówi. – Chcę, żebyśmy nawiązali prawdziwe porozumienie. To właśnie z tobą muszę porozmawiać. No wiesz. Z córką nie dam rady. Cieszę się tylko, że jej matka tego nie dożyła i nie musi teraz oglądać, jak dziewczyna marnuje sobie życie. – Jestem pewna, że jej matka bardzo by się zmartwiła – mówi Jodi. – Natasha zawsze była dobrym dzieckiem. Sęk w tym, że ona nie musi tego robić. Ona chyba nie rozumie, że może po prostu odejść. Tak naprawdę potrzebny jej ktoś, kto przemówi jej do rozsądku. No wiesz, kobieta. Mnie nie słucha. Ktoś, kto znał jej matkę. Ktoś taki jak ty. Myślę, że naprawdę mogłabyś na nią
wpłynąć. – Przeceniasz mnie, Dean. – Słyszałaś, że zmieniła datę ślubu na wcześniejszą? Na drugą sobotę grudnia. Cholera jasna. Chce, żebym zaprowadził ją do ołtarza. Dasz wiarę? Wolałbym patrzeć, jak gotują ją żywcem. – Wiem, że nie mówisz tego poważnie. – Rozmawiałaś o tym z Toddem? Jak myślisz, czemu on do mnie wydzwania? Co my mamy sobie do powiedzenia? Wyrzucił w błoto trzydzieści lat przyjaźni. Mówię ci, nawet jeśli jutro wszystko odwoła, to i tak nie zrobi najmniejszej różnicy. Jest już za późno. Posunął się za daleko. Na pewno też tak uważasz. Dean jest takim gadułą, że ta rozmowa równie dobrze mogłaby się odbyć bez niej. To niewątpliwie cenna cecha u handlowca. Nie pozwól ofierze się zastanowić, nie daj jej samodzielnie pomyśleć. – Słuchaj, Jodi. Może dasz zaprosić się na drinka? Albo jeszcze lepiej na lunch. Musimy trzymać się razem, podzielić się ciężarem, wzajemnie się wspierać. Co powiesz, żebym przyjechał po ciebie jutro? Możemy zjeść chińszczyznę. Nie dzwoni, żeby jej współczuć, ma dla niej zadanie. Co ciekawe, uważa, że to właśnie ona, Jodi, może zyskać posłuch u Natashy. To właściwie nawet trochę rozczulające. Nie mogłaby mieć mu tego za złe. Ale lunch byłby błędem.
18
ON
Todd jedzie Michigan Avenue swoim porsche, kierując się na Illinois Center. Ostatnio siłownia stała się dla niego rodzajem azylu, jedynym przystankiem, jaki wolno mu zrobić w drodze z pracy do domu, więc spędza na ćwiczeniach coraz więcej czasu, nawet kiedy nie ma na to ochoty, nawet kiedy desperacko musi się napić. Tak jak teraz. Rozmowa z Jodi wytrąciła go z równowagi. Todd nie rozumie, na czym polega problem. Czy ona myśli, że będzie ją utrzymywał do końca życia, odejmując od ust sobie i swojej rodzinie? Nie chce być bezwzględny, zaproponował jej przecież całe wyposażenie mieszkania. Czy ona sobie zdaje sprawę, ile to wszystko jest warte? Zastanawia się, czy jeszcze raz do niej nie zadzwonić, ale zamiast tego wybiera numer LeGroota. – Co ty wyprawiasz? Jak mogłeś wysłać Jodi ten list? – mówi. – Najpierw miałem z nią porozmawiać. Tak ustaliliśmy. – To pewnie Daphne – odpowiada Harry. – Pogadam z nią. – Jasne, zwal wszystko na asystentkę – mówi Todd. – Chodzi
o to, że teraz Jodi jest nieźle wkurzona i się zaparła. Cholera jasna, Harry, nie sądzisz, że i bez tego mam dość problemów? – Mam dla ciebie nowinę, Todd. Jodi i tak by się wkurzyła, nawet gdybyś przekazał jej to delikatnie. – Teraz już się tego nie dowiemy, prawda, Harry? – Nie zapominaj, co chcesz osiągnąć. Najważniejsze, żeby sprawy szły do przodu, a czasu nie ma wiele. Harry pewnie ma rację, to bez znaczenia, jak się dowiedziała, ale nakaz eksmisji i tak wydaje mu się niepotrzebnym okrucieństwem. Stawia go w złym świetle. Ktoś mógłby pomyśleć, że jest bezlitosny. Bezwzględny. Cóż, stało się i może to nawet lepiej, bo ona naprawdę musi się stamtąd wynieść. Natasha codziennie go pyta, czy Jodi już się wyprowadziła i co Todd zamierza zrobić, jeśli nie będzie chciała się ruszyć. Ostatnie, czego by chciał, to drastyczne sceny – Jodi barykaduje się w mieszkaniu, szeryf wyważa drzwi i wyprowadza ją z budynku. Nigdy by mu tego nie wybaczyła. Może ona po prostu potrzebuje czasu. Jodi bez wątpienia jest praktyczna. Da się jej tydzień czy dwa, a znajdzie sobie przytulne małe mieszkanko, gdzie poczuje się jak w domu. Zważywszy na jej dochody, to nie będzie blisko centrum. Będzie musiała przenieść się na przedmieścia, do Skokie czy Evanston, przynajmniej dopóki nie zdobędzie więcej klientów i nie zacznie pracować na pełny etat. Dobrze jej zrobi, jeśli weźmie swoją praktykę bardziej na serio, jeśli
zacznie traktować siebie poważniej. Może nawet znajdzie sobie prawdziwą pracę, lepiej wykorzysta swoje wykształcenie. Świetnie dałaby sobie radę w świecie biznesu i nieźle by tam zarobiła. Gdziekolwiek Jodi wyląduje, on ma nadzieję, że pozwoli mu się odwiedzać, może nawet regularnie. Czasem, kiedy sobie na to pozwoli, zaczyna dziwnie za nią tęsknić, brakuje mu jej potraw, zdrowego rozsądku, spokoju i wygody ich wspólnego życia. Może to pora roku jest przyczyną jego nostalgii. Jesień bywa piękna, ale też groźna – długie cienie, ostre wiatry, rozpierzchające się liście, nieubłaganie zbliżające się mrozy. Nie chce krytykować Natashy, ale powroty do domu już nie są tym, czym były, i nie chodzi tylko o bałagan. Wydaje się, że żywiołem Natashy jest chaos – sąsiedzi przyprowadzają swoje dzieci, ludzie wpadają na kolację, telewizor ryczy, nawet gdy ona się uczy. A będzie jeszcze gorzej, kiedy urodzi się dziecko. Włączył ogrzewanie w porsche, skierował strumień powietrza na przednią szybę, żeby nie zaparowała, a potem ustawił radio na kanał z wiadomościami. Głos spikera jest miękki i głęboki, krzepiący mimo katastrof, które relacjonuje. Dopiero po piątej, zmrok zapada coraz wcześniej. Krótkie dni są trudne do zniesienia, jeśli mieszka się na wsi, ale miasto wytwarza swoje własne światło, jasny miraż we wszystkich kolorach tęczy. Oglądany z kosmosu wyglądałby jak błyszcząca kopuła, tarcza świetlna wspaniałego
miasta, w którym żyje. Jeździ tymi ulicami od dzieciństwa i zna każdy chodnik, każdy budynek. W młodości często wyobrażał sobie, że to jego własność, że miasto należy do niego – ulice, wieżowce, elektrownie, oczyszczalnie, nawet kanały ściekowe, cała infrastruktura. Do dziś kiedy jeździ po Chicago albo wchodzi do Blackie’s czy Crowne Plaza, ma to poczucie kontroli. Uwielbia jeździć autem, słuchać muzyki, rozglądać się po okolicy, obserwować miejskie życie. W samochodzie jest się równocześnie we własnym prywatnym światku i na zewnątrz, w wielkim świecie. Lubi też pogryzać coś za kierownicą, z reguły ma w schowku żelki z lukrecji albo słone orzeszki. Musi przyznać, że pod tym względem niewiele różni się od ojca, który uwielbiał dekować się w piwnicy z butelką i radiem tranzystorowym. Człowiek ma tam swój tron, w centrum swojego świata ma swój honorowy fotel (w przypadku ojca starą rozklekotaną sofę), na którym zasiada jak jakiś cholerny król. Czasem w aucie zaczyna nawet czuć się jak swój ojciec, zauważa pewne drobne podobieństwa. Na przykład to, jak sobie potakiwał, niemal niepostrzeżenie i nie wiadomo dlaczego. Todd też nieraz się na tym łapie – kiwa głową prądom powietrza czy ruchowi ulicznemu.
19
ONA
Jodi siedzi w gabinecie mecenas Barbary Phelps, prawniczki poleconej przez jej przyjaciółkę Ellen. Barbara jest drobna i starsza, możliwe, że po siedemdziesiątce, ma włosy farbowane henną, wyrysowane ołówkiem brwi i szczupłe nadgarstki. Elegancki kostium wisi na jej wątłym ciele, ale kobieta jest wyprostowana jak struna. Zdaniem Ellen Barbara Phelps zdobyła dyplom prawniczy w czasach, kiedy kobietom udawało się to bardzo rzadko, i karierę poświęciła zamienianiu podległych, nieszczęśliwych żon w wyzwolone, beztroskie eks zasilające szeregi wspólnoty majętnych rozwódek. Gabinet Barbary na jednym z wyższych pięter centralnie położonego biurowca umeblowany jest w nieprzytulnym stylu Bauhausu. Wiszą w nim gigantyczne płótna abstrakcyjnych ekspresjonistów; ich wartość, wyrażona w wydanych dolarach, świadczy o mocy kobiet, na której opiera się jej praktyka. Prawniczka posadziła Jodi na fotelu Wassily i przeprowadziła wstępny wywiad. Teraz wachluje się jej nakazem eksmisji i cierpliwie wyjaśnia, że Jodi była głupia, nie wychodząc za Todda,
kiedy miała okazję, ponieważ na tym etapie ma takie same prawa do swojego mieszkania jak banda dzikich kotów. – Bez aktu małżeństwa nie masz żadnych praw do jego majątku. Jesteś na jego łasce, kochana. Żaden sędzia nie wyda wyroku przeciwko niemu. W Illinois nie uznaje się małżeństw zwyczajowych. Jodi ma poczucie, że prawniczka nie rozumie jej sytuacji. – Ale ja byłam dla niego żoną przez dwadzieścia lat – oponuje. – Do wszystkiego, co mamy, doszliśmy razem. Nie zmusi mnie do przeprowadzki. Co może zrobić, jeśli się nie zgodzę? Barbara potrząsa głową. – Nie masz prawa tam zostać. Łamiąc przepisy, tylko pogarszasz swoją sytuację. Najprawdopodobniej zostaniesz wyrzucona na bruk, tak jak stoisz, bez żadnych rzeczy. Wszystko na oczach sąsiadów. Nie polecam. – Stworzyłam mu dom – mówi Jodi. – Gotowałam, prowadziłam dom, dbałam o niego. Nie może mnie wyrzucić tylko dlatego, że tak mu wygodniej. – Może i wszystko wskazuje na to, że to zrobi. Jodi próbuje przyjąć to do wiadomości. To nie ma sensu, nie według jej poczucia sprawiedliwości. Nagle zdaje sobie sprawę, do czego zmierza Barbara. – Dobra, rozumiem – mówi. – Mieszkanie należy do niego.
– Tak – potwierdza prawniczka. – Mieszkanie należy do niego. – Ale będzie musiał mnie utrzymywać – dodaje Jodi. – Dlaczego? – pyta Barbara. – Bo zawsze tak było. Taki mamy układ. – Nic podobnego. Zgodnie z prawem stanu Illinois nie przysługują ci żadne alimenty. Ale biorąc to wszystko pod uwagę, twoja sytuacja i tak nie jest najgorsza. Masz jego ustną zgodę na zabranie, czego chcesz. Jeśli dotrzyma słowa, unikniesz wykłócania się o sprzęty domowe i nie stracisz swoich rzeczy. Tym sposobem zachowasz i swoją godność, i swoją własność. Rozmyślając o tym w drodze do domu, Jodi stwierdza, że wcale tak tego nie widzi. Jak może zachować swoją godność, skoro pozwoli się wyrzucić, z rzeczami czy bez nich? Spiskują przeciwko niej, Todd, Harry, nawet ta cała Barbara Phelps, która rzekomo jest po stronie Jodi. To, co robią, może i jest zgodne z prawem, ale na pewno nie jest humanitarne. Po powrocie do domu zdejmuje płaszcz i buty, po czym kładzie się na kanapie. Nie ma w zwyczaju ucinać sobie drzemki, ale czuje się jak kamień tonący w mętnej wodzie. Kiedy znów otwiera oczy, niebo za oknem straciło już swoje kolory, a pokój pogrążony jest w półmroku. Jodi wstaje, ściąga garsonkę od Valentino i karmi psa. Patrzy, jak je, żałując, że sama nie ma takiego apetytu. Z powątpiewaniem staje przed otwartą lodówką i przegląda jej
zawartość. W końcu wyjmuje z zamrażarki wódkę, nalewa odrobinę do szklanki i dodaje trochę toniku. Zwykle nie pije sama, ale to wyjątkowa okazja, którą trzeba jakoś uczcić. Jodi zawsze była kobietą, która kieruje swoim życiem, która dobrze sobie radzi, ale dziś została obalona, a wystarczyło do tego delikatne pchnięcie, lekki kopniak, tak niepewna była jej pozycja. Przez dwie dekady wierzyła, że życie, które wiedzie, jest zabezpieczone, tymczasem okazało się, że cały czas wisiało na włosku. Praktycznie od samego początku jej związek z Toddem był ułudą – nie da się tego inaczej określić. Zbudowała wszystko na fałszywych przesłankach, na myśleniu życzeniowym. Osoba, którą myślała, że jest, nigdy nie istniała. Wypija drinka i nalewa sobie następnego, tym razem bez toniku. Trzydzieści dni. Tyle dostała. Trzydzieści dni, żeby usunąć się ze swojego czasu teraźniejszego, tak jak usuwa się drzazgę. Do tego doszło. Została zdegradowana do pozycji ciała obcego w swoim najbliższym otoczeniu. Zna kobiety, które przez coś takiego przeszły, i na pewno nie są dla niej wzorcami do naśladowania. Te kobiety, a wśród nich jej przyjaciółka Ellen, nie zdobyły dzięki temu doświadczeniu żadnej mądrości ani uroku, nie udało im się odzyskać straconych lat ani dobrego imienia. Mimo to większość z nich jest w lepszej sytuacji niż Jodi. Przynajmniej mogły zostać w swoich domach.
Adleryści mieliby używanie z chaosem, jaki wprowadziła w swoje życie. Uwielbiają odkrywać błędy w życiu klientów, zwichrowaną prywatną logikę i naiwne założenia. Tyle przywilejów, takie możliwości, a ona to wszystko zaprzepaściła. Mogła tak postępować, bo przyjmowała za pewnik, że los będzie dla niej łaskawy, że nie ma potrzeby patrzeć w przyszłość ani się zabezpieczać. Teraz widzi, że to był rodzaj pychy. Gdyby Gerard Hartmann zauważył to, kiedy chodziła do niego na terapię, natychmiast sprowadziłby ją na dobrą drogę. Bardzo prawdopodobne, że Gerard ocaliłby ją przed nią samą, gdyby tylko mu na to pozwoliła, gdyby tylko z nim wytrwała. Gerard znał się na rzeczy i intuicja podpowiadała mu, żeby kontynuować pracę z Jodi, choć wydawało się, że nie ma żadnych problemów i (przynajmniej w swoim własnym mniemaniu) nie potrzebuje terapii. Co nie oznacza, że sesje z Gerardem były stratą czasu. Kiedy dotarli do relacji z Ryanem, Jodi widziała, że to węzeł, który należy rozsupłać. A rozsupływanie nie było nawet szczególnie bolesne. Gerard był dobry w tym, co robił – miał umiejętności, dużą wiedzę, cechowała go wyjątkowa wnikliwość. Był też najmilszym i najłagodniejszym ze wszystkich inkwizytorów. Gerard: Wracając do napadów Ryana. Wspomniałaś koszmary i samookaleczanie się. Jak to dokładnie wyglądało?
Jodi: Czasem budził się z krzykiem w nocy. Wrzeszczał, kopał i nie chciał się uspokoić. Zdarzało się też, że gryzł się aż do krwi. Wbijał sobie zęby w ramię albo w miękką część dłoni. Gerard: Trafił z tego powodu do lekarza? Jodi: Przypuszczam, że musieli go zabrać. Na pewno. Gerard: Wiesz, jaką postawiono diagnozę? Pamiętasz jakieś leczenie? Jodi: Nigdy nie przylepili mu etykietki choroby psychicznej, jeśli o to ci chodzi. To był tylko taki etap. W końcu z tego wyrósł. Gerard: Kiedy Ryan tak się zachowywał, jak radzili sobie z tym rodzice? Jodi: To ja sobie z tym radziłam. To był mój obowiązek. Gerard: Jak doszło do tego, że to się stało twoim obowiązkiem? Jodi: Zaczęłam się tym zajmować, bo rodzice tylko pogarszali sprawę. Tata próbował go dyscyplinować, a mama, no wiesz, tylko stała i bezradnie machała rękami. Gerard: Rodzice prosili cię, żebyś interweniowała, czy to był twój pomysł? Jodi: Wydaje mi się, że na początku to był mój pomysł, a potem oni po prostu założyli, że ja się tym zajmę.
Gerard: Jak się z tym czułaś? Jodi: W porządku. Ryan się uspokajał. Mama się uspokajała. Tata odpuszczał. I wszystko wracało do normy. Gerard: A to ich założenie, że to ty wszystko załatwisz, jak się z tym czułaś? Jodi: Muszę przyznać, że świetnie. Byłam tylko dzieckiem, a tu nagle cała ta władza i odpowiedzialność. Myślę, że czułam się silniejsza. To na pewno poprawiło moją samoocenę, a potem oczywiście wpłynęło na wybór zawodu. Prawda była taka, że tylko ja potrafiłam uspokoić Ryana. Gerard: Wspomniałaś o odpowiedzialności. Jak się czułaś, biorąc odpowiedzialność za dobro brata? Jak sama mówiłaś, byłaś jeszcze dzieckiem. Jodi: Kochałam Ryana. Pomaganie mu było moją drugą naturą. W ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Gerard: Czy to poczucie odpowiedzialności za brata towarzyszy ci także w dorosłym życiu? Jodi: Chodzi ci o to, czy czuję się odpowiedzialna za Ryana, który jest już dorosły? Za Ryana, który nie jest w związku, nie ma porządnej pracy i nie rozmawia z większością krewnych? Innymi słowy, za Ryana, który ma w nosie wszystkie podstawowe zadania życiowe
określone przez Adlera? Czy czuję się odpowiedzialna za tego Ryana? Gerard: Tak. Jodi: Nie spodziewałam się tego pytania. Cóż, może się czuję. Na pewno. Oczywiście, że czuję się za niego odpowiedzialna. W jakimś sensie. Gerard: Jak myślisz, dlaczego? Jodi: A ty byś się nie czuł? Chodzi mi o to, że chyba każdy by się czuł. W takich okolicznościach. Gerard: A jak byś opisała te okoliczności? Dobrze, może to nie do końca chodzi o odpowiedzialność. Powiedzmy, że się martwię. Chciałabym mu pomóc, ale nie potrafię. Nie pozwala mi. Gerard: Jak myślisz, z jakiego powodu się martwisz? Jodi: Chcę, żeby był szczęśliwy. Spełniony. Kiedy jako staruszek będzie patrzył na swoje życie, chcę, żeby miał poczucie, że dokonał dobrych wyborów, nie zaprzepaścił swoich szans, dążył do wyznaczonego celu i coś osiągnął. Gerard: Porozmawiajmy o twoim celu, celu twojego martwienia się. Jodi:
Jodi: Co masz na myśli? Gerard: Co by się stało, gdybyś przestała się martwić
o Ryana? Jodi: Uważasz, że to problem? To, że się martwię? Gerard: Jaki twoim zdaniem jest cel martwienia się? Jodi: A musi mieć cel? Gerard: Myślisz, że Ryanowi pomaga to, że się o niego martwisz? Jodi: W porządku. Trafiony zatopiony. Rozumiem, o co ci chodzi. Oczywiście, że to nie pomaga jemu. To pomaga mnie. Tak długo, jak się martwię, mam poczucie, że przynajmniej coś robię, że go nie porzuciłam. Gerard: Myślisz, że to byś czuła, gdybyś przestała się martwić? Że go porzuciłaś? Jodi: Pewnie tak. Gerard: Co jeszcze byś czuła? Jodi: Chyba to, że przerwałam więź między nami, że już nie czuję się z nim związana. Bo jak się nad tym zastanowić, prawda jest taka, że prawie w ogóle go nie widuję i nie mam jak się z nim skontaktować. Więc co nas łączy, kiedy się o niego nie martwię? Gerard: Kiedy zatem martwisz się o Ryana, czujesz z nim więź. A gdybyś przestała się martwić, gdybyś straciła to poczucie więzi, co by się stało? Jodi: Martwiłabym się utratą więzi. To chyba brzmi
absurdalnie. Gerard: Nie absurdalnie. Ale może są jakieś lepsze sposoby na utrzymanie wewnętrznej więzi z Ryanem niż martwienie się o niego? Jodi: Na przykład? Gerard: Chciałbym, żebyś się nad tym zastanowiła. Powiedzmy, że to twoje zadanie domowe.
20
ON
Natasha dzwoni, kiedy Todd jest w drodze na siłownię. Ma wrócić do domu przed siódmą, mówi, i kupić jakieś wino do kolacji. Cała Natasha. Jodi nigdy nie obarczała go załatwianiem spraw w ostatniej chwili. Przywiezienie wina to dla niego żaden problem, martwi go raczej jej ton, sposób wyrażania sugerujący, że to się jej należy, że to ona jest szefem. A gdzie jakaś wzajemność, zastanawia się Todd. Przecież ona wcale nie sprząta, nawet nie gotuje tej kolacji. Jak tylko Todd przekroczy próg, Natasha zagania go do kuchni. Skręca z Michigan Avenue w Adams Street i zawraca do sklepu z winami w Printer’s Row. W środku jest tłoczno, a do kasy ustawiła się kolejka. Kiedy w końcu wychodzi, zostaje mu tak mało czasu na siłownię, że postanawia iść na piwo. Już za długo nie był w barze na piwie. Początkowo nie przeszkadzało mu, że ona go kontroluje. Zważywszy, że jest od niego połowę młodsza i seksualnie nienasycona, dodawało mu to otuchy. Ale coś takiego nie może trwać wiecznie. Poza tym teraz sytuacja się zmieniła, Natasha jest w ciąży, więc go nie zostawi.
Wstąpi na szybkie piwo i do diabła z tym wszystkim. Przynajmniej zdąży do domu na kolację. Natasha wyczuje od niego alkohol i zacznie się pieklić, ale nie będzie tak źle jak wtedy, kiedy po wizycie u Jodi wrócił o trzeciej nad ranem. Nie uwierzyła, że przez cały czas był z Harrym, choć historia, którą jej opowiedział, jego zdaniem była bardzo przekonująca: – Siedzieliśmy w barze do zamknięcia, a potem poszliśmy do całodobówki na jajka z bekonem. – Byłeś u Jodi – stwierdziła niczym jasnowidz. W końcu musiał się przyznać. Utrzymywał jednak, że widział się z Jodi tylko przelotnie i to przed spotkaniem z Harrym, nie po nim. Dzięki temu mógł przynajmniej jakoś wytłumaczyć, skąd się wzięły ubrania, które z sobą przywiózł. Dodał, że nie czułby potrzeby trzymania tego w tajemnicy, gdyby go tak ciągle nie kontrolowała. Kiedy, dotarłszy do Drake’a, siada przy barze, czuje, że znów jest u siebie. Uwielbia wypolerowane drewno, skórę, elektryczny półmrok, rzędy połyskujących butelek i szklanek, szmer głosów i rozpychanie się łokciami, pierwszy spieniony łyk piwa, które postawił przed nim znajomy barman. Todd nastawia swoją wewnętrzną antenę na rozgrywające się wokół niego powitania i rozmowy, na poczucie odprężenia i nieograniczonych możliwości towarzyszące ludziom, którzy skończyli pracę i zasiedli do
pierwszego w danym dniu drinka, na dryfujące jony i feromony, potoki słów i fale śmiechu, na przypływ nadziei i oczekiwań. Siedząc na wysokim krześle po tak długiej nieobecności, Todd daje się ponieść dyskretnej dewocji, oddaje cześć przytulnej świątyni, jej dziwacznym utensyliom i obrządkom, shakerom i siteczkom, czarkom, lampkom i koniakówkom, marynowanym cebulkom i zawijasom ze skórki cytrynowej, papierowym podkładkom pod szklankę, innym do każdego drinka, gwarnemu zgromadzeniu i świeckiemu kapłanowi, który odprawia za barem odwieczne rytuały. To przywodzi mu na myśl kościół, do którego chodził z matką – wychowała go po katolicku, a przynajmniej próbowała. Nigdy nie mógł pojąć Staruszka w niebie, ale od początku fascynowały go splendor i mistyka całego przedsięwzięcia: uroczyste procesje, kolorowe szaty, dymiące kadzidła, hymny i pieśni. Był zachwyconym tym, że błogosławieństwo może zmienić naturę rzeczy – wina, wody, nawet ludzi. Czasem śniło mu się tabernakulum, dziwny ozdobny domek do przechowywania tajemniczego sakramentu. Włączał się w tę tajemnicę i ten zachwyt, a teraz w podobny sposób bytuje w barze hotelu Drake. Tu też zbawienie jest na wyciągnięcie ręki. Każdy jest nośnikiem własnych prawd wiary. Tak naprawdę dana nam jest tylko ta pierwotna siła, która pcha nas przez życie – nasza nieupiększona, niewykształcona, zawsze obecna wrodzona sprawczość. Siła życiowa jest duchem
świętym w każdym z nas. U Todda ten wewnętrzny byt w młodości był bardzo silny – kiedy jako dziecko chciał być inny niż rodzice, kiedy się uwolnił i euforycznie odkrywał wielki świat, a potem kiedy wyrobił sobie pozycję w biznesie, czuł swoją potęgę i swoją niewinność, i kiedy poznał Jodi i dzięki niej istotę zjednoczenia. Jest kochankiem zakochanym w świecie, a kiedy jest w formie, świat mu się odwzajemnia. Tak chce przeżywać każdą chwilę każdego dnia. Pragnie wszystko odsłonić. Chce patrzyć zdemaskowanej tajemnicy prosto w oczy, uczestniczyć w życiu, zanurzać się w nim – nie odpowiada mu rola obserwującego, zasłaniającego, rozżalonego. Niektórzy nie postrzegają tego w ten sposób. Na przykład Jodi. Nie można jednak przeżywać swojego życia zgodnie z zasadami innych. Poza tym Jodi mimo wszystko go podziwia. Todd imponuje jej odniesionym sukcesem, zdolnością wykorzystywania swojego potencjału, odwagą realizacji marzeń. On lubi być przez nią podziwiany. Jej podziw latami utrzymywał go na powierzchni, dawał mu trochę dyscypliny, dość, żeby go nieco utemperować i sprawić, że nie zbaczał z kursu. Przebyłby tę drogę i bez niej, ale z nią szło mu o wiele łatwiej. Nie każdy mężczyzna był tak kochany. Nawet miłość jego matki była słabsza – nadwątlona poczuciem winy, osłabiona lojalnością wobec ojca. Ogromna część jego życia ma w sobie Jodi. Przeżyte dni,
wypowiedziane słowa, odczuwane emocje, wspólna historia, jakaś drobina sensu. Jego życie z Jodi jest skarbem, który zgromadził, zaszył w sakiewce i ukrył w swojej pustej piersi. Nie jej wina, że nie zdołała ocalić go przed nim samym. Teraz obawia się, że czarna dziura znów się otworzy. Czasem czuje jej przyciąganie. Ostatnio ziemia obiecana zaczyna mu się wymykać. Musi być oportunistą i łapać ją, gdzie popadnie. W półmroku barowego popołudnia albo w deszczową noc, kiedy chodnik zamienia się w rzekę refleksów. W pożądliwych oczach kobiety i w jej niesamowitej nagości. W końcu miłość jest podzielna. Miłość do jednej osoby nie oznacza, że drugą kocha się mniej. Wiara nie jest strukturą zewnętrzną tylko czymś, co nosi się w sobie. Todd zdejmuje marynarkę i wiesza ją na oparciu krzesła. Ma może pół godziny, zanim Natasha zacznie się denerwować, i godzinę do kolacji. Do drugiego piwa zamawia hamburgera i pochłania go trzema, może czterema kęsami, ale alkohol sączy powoli. Nie jest pijakiem jak ojciec. Nie jest wrednym skurwysynem, nawet kiedy trochę za dużo wypije. Chwila spokoju w barze to niewielka nagroda za cały dzień pracy, nagroda, na którą solidnie się naharował i bez wątpienia zasłużył. Jest żywicielem rodziny. Dba o swój biznes. To też odróżnia go od ojca. Staruszek był naprawdę nie do zniesienia, o czym najlepiej świadczy to, że nikt nie przyszedł na jego pogrzeb. Przynajmniej kiedy umarł, matka
miała kilka lepszych lat. Przypomniawszy sobie o Natashy, klepie się po kieszeni z telefonem. Jeśli zadzwoni, Todd postara się ją udobruchać. Za dużo ostatnio kłótni, a za mało dawnej uciechy i czułości. Jej po prostu brak pewności siebie – na tym polega problem. Powinna brać przykład z Jodi, która nigdy nie próbowała sterować jego życiem i nie była konfliktowa. Kiedy Natasha dzwoni, Todd kończy właśnie drugiego hamburgera. Zanim odbierze, popija go łykiem piwa. – Słyszę, że jesteś w barze – mówi. – W drodze do domu wpadłem na drinka. – Nie byłeś na siłowni? – Nie miałem czasu. – Siedzisz w barze, odkąd wyszedłeś z pracy? – Wiesz, jak bardzo cię kocham – mówi Todd. – Nie o to teraz chodzi – odpowiada Natasha. – Moim zdaniem chodzi właśnie o to. Jesteś piękna, kocham cię i tylko to się liczy. – Gdybyś mnie kochał, byłbyś tu teraz. Mamy gości, zapomniałeś? – pyta niemal piskliwie. – Spróbuj się uspokoić – mówi. – Wpadłem tylko na drinka. – Jesteś z kimś?
– Nie, sam. – O winie pewnie zapomniałeś? – Wcale nie. – Kupiłeś wino? – Tak, kupiłem. – Chcę, żebyś natychmiast wracał do domu. – Dobrze. Skoro chcesz, żebym wracał, to wracam. – Nie rozłączam się, dopóki nie zapłacisz rachunku. Zapłaciłeś już? – Nie, ale zapłacę, jeśli tego chcesz. – Chcę, żebyś zapłacił. Czekam. – Właśnie to robię. Właśnie płacę. Todd przywołuje barmana i wyjmuje portfel. – Powiedz mi, jak już zapłacisz – mówi Natasha. On płaci i dopija resztkę piwa. – W porządku – oznajmia. – Zapłaciłem rachunek i wychodzę z baru. – Stoisz już? – Tak, stoję – odpowiada, schodząc z krzesła. – Idę do drzwi. – Rozmawiałeś z kimś – mówi Natasha. – Z barmanem. – Co mu powiedziałeś?
– Że reszty nie trzeba. – Wyszedłeś już z baru? – Tak, wyszedłem. Rozłączam się. – Masz wracać prosto do domu. – Rozłączam się.
21
ONA
Od ośmiu dni nie wychodzi z mieszkania. Nie przypuszczała, że to możliwe, ale wszystkie jej potrzeby łatwo da się zaspokoić. Codzienne zakupy – jedzenie, kosmetyki, DVD i tak dalej – może robić przez Internet. Pocztę przynosi jej portier, a osoba, która wyprowadza psa, przychodzi teraz trzy razy dziennie – rano, w południe i wieczorem. Większość rzeczy, których potrzebuje, i tak ma pod ręką, bo lubi kupować hurtowo i mieć spore zapasy. Mimo wszystko ciągłe siedzenie w mieszkaniu daje jej się we znaki. Bez zajęć poza domem, które normalnie zapewniają jej stymulację, codzienne życie Jodi stało się oniryczne. Rzeczywistość jakby się rozmywa. Bezczynność sprawia, że jesienne dni, i tak niedługie, wydają jej się krótsze niż kiedykolwiek. Przy tak niewielu rozgraniczeniach i zatraconym poczuciu czasu, który rozwleka się na miejsca i wydarzenia, dzień zdaje się znikać w mgnieniu oka. Słońce wschodzi, słońce zachodzi, między wschodem a zachodem za mało się dzieje. Jej noce są natomiast niewytłumaczalnie długie, mimo że nie dzieje się absolutnie nic. W samotności Jodi zaczyna sobie wyobrażać możliwe przyszłe
scenariusze, które, im dłużej o nich rozmyśla, tym bardziej ją przerażają. Oczyma duszy widzi obławę, taką, jaką zna z filmów wojennych – zbiry w mundurach wyważają drzwi i w środku nocy wywlekają ją z mieszkania. Przypuszcza, że zdradzi ją jedna z osób, którym zwykle otwiera – klient, portier, chłopak przywożący zakupy. W chwilach przytomności rozumie, że jej obawy są irracjonalne. Jeśli po nią przyjdą, zrobią to w ciągu dnia, a Todd otworzy im swoim kluczem. Ona jednak nocami boi się najbardziej. Między zachodem a wschodem słońca ani przez chwilę nie czuje się bezpieczna. Za wszelką cenę musi zdobyć tabletki nasenne. Te bez recepty nie działają, a żeby dostać receptę, musiałaby iść do lekarza. Zastanawiała się, czy nie spróbować w Internecie, ale kupowanie leków online jest jak kupowanie ich na ulicy. Dawniej bezsenność nigdy jej nie dokuczała, ale ostatnio jest tak źle, że Jodi przestaje kontaktować i widzi podwójnie. Teraz żałuje, że nie zostawiła sobie eszopiklonu Natashy. Niepotrzebnie dała go Toddowi. Zdarza się, że zasypia, ale potem zaczyna śnić i pogrąża się w przerażającym chaosie. Budząc się, czuje się jeszcze gorzej niż przedtem. Bez porządnej tabletki nasennej, która zwali ją z nóg, lepiej w ogóle się nie kłaść. Coraz częściej spędza długie godziny przed komputerem, układając pasjansa za pasjansem do białego rana, albo przenosi pościel na kanapę i ogląda filmy. W poprzednim
życiu, kiedy nie mogła zasnąć, czytała, ale teraz brakuje jej do tego koncentracji. Dobrze jest mieć przy łóżku szklankę z wódką i popijać z niej, w miarę jak wloką się kolejne godziny. Jodi lubi gorzki, ostry smak wódki i to, jak się po niej czuje – jak szmaciana lalka, której wyjęto wszystko ze środka. Rano jest jednak wyczerpana i ciągle nie całkiem trzeźwa. Żeby przygotować się na sesje z klientami, bierze długi prysznic, wypija cały dzbanek kawy, a potem płucze usta miętowym płynem. Ponieważ jej byt jest zagrożony, musi robić wszystko, żeby nie zrazić do siebie klientów. Stara się, jak może, zachowywać pozory, ale kłopoty wysypały jej się na twarzy i wszyscy je widzą: trupia bladość, jeszcze gorsza niż przedtem, opuchnięte powieki, cienie pod oczami, zaczerwienienia skóry to uniwersalne znaki, że coś jest nie tak. Zacieśniła swoje kontakty z makijażem, ale róż i korektor wszystkiego nie ukryją. Żaden z klientów niczego nie komentował, ale na pewno się zastanawiają. Ze względu na problemy z koncentracją słuchanie podczas sesji wymaga od niej wiele wysiłku, a ostatnio jest też markotna i rozdrażniona. Codziennie, w połowie niemal każdej sesji z klientami Jodi ma wrażenie, że zaraz straci nad sobą panowanie. Teraz stoi przy oknie i podziwia widoki. Zachmurzone niebo wisi nisko nad jeziorem, wylewając z siebie deszcz jak oddające mocz wielkie zwierzę. Woda, wzburzona i w kolorze szlamu,
przywodzi jej na myśl gotujące się ścieki. To nie jej wina. Ona nie jest niczemu winna. Robiła, co mogła, żeby z Toddem jakoś jej się układało. Była tolerancyjna, wyrozumiała, pobłażliwa. Nie była zachłanna ani zaborcza. Całkiem inna niż kobiety występujące w programie Doctor Phil, które zupełnie się załamują, kiedy ich napalonemu facetowi zdarzy się skok w bok. Buu. Przez wieki kobiety na całym świecie tolerowały o wiele gorsze ekscesy. Bratnie dusze to piękna idea, ale rzadko sprawdza się w praktyce. Terapeuci par tacy jak doktor Phil ustawiają poprzeczkę za wysoko, uczą kobiety, żeby oczekiwały nie wiadomo czego, co w rezultacie rodzi niezadowolenie. Każdy żyje sam w swojej zabałaganionej psychice, owładnięty zatwardziałymi przekonaniami, niedorzecznymi pragnieniami, ciągłymi sprzecznościami i – czy tego chce, czy nie – musi tolerować je też u innych. Chcesz, żeby twój mężczyzna był mężczyzną, czy żeby zamienił się w wymoczka? Nie myśl, że można mieć wszystko. Jodi nie popełniła tego błędu z Toddem. Dała mu dużo swobody. Nie mógł jej niczego zarzucić. To nie jej wina. Dziś jest środa, więc Klara przychodzi posprzątać. Klara jest mężatką, ma nastoletnie dzieci i dorabia sprzątaniem, żeby podreperować domowy budżet. Przychodzi o pierwszej i przez cztery godziny szoruje, poleruje, odkurza, zmienia pościel i pierze. Strategia Klary zakłada pracę we wszystkich pokojach równocześnie, co sprawia, że schodzenie jej z drogi jest prawie
niemożliwe, więc Jodi zawsze stara się spędzać środowe popołudnia poza domem. Przynajmniej tak było, zanim znalazła się w areszcie domowym. Dziś Klara jak zwykle otwarła sobie drzwi swoim kluczem i doznała szoku, kiedy w kuchni natknęła się na Jodi. Było to dla nich pierwsze od wielu miesięcy spotkanie twarzą w twarz. – Co pani tu robi, pani Gilbert? – zapytała. – Jest pani chora? – Klara zawsze bardzo starannie wypowiada każde słowo. Po angielsku mówi dobrze, ale z silnym węgierskim akcentem. – Nic mi nie jest, dziękuję, że pytasz – odpowiada Jodi. – Proszę, pracuj, jakby mnie tu nie było. Postaram się nie wchodzić ci w drogę. Chwilowo Klary nie ma, bo Jodi wysłała ją do miasta. Dała jej plik czeków do zdeponowania w banku, poprosiła o wypłacenie jakiejś gotówki i o butelkę stolicznej. Mogła poprosić o przysługę którąś z przyjaciółek, ale to wymagałoby wyjaśnień, a jak na razie koleżanki nie mają od niej najnowszych wieści. I nie muszą ich mieć. Nie muszą wiedzieć na przykład, że Jodi nie jest osobą, za jaką się uważała, mocną gałęzią, która wygina się na wietrze, ale nigdy się nie łamie, kobietą, która śmieje się z przeciwności i zawodowo pomaga innym w byciu bardziej wytrzymałym, tak jak ona. Dawniej niczego przed przyjaciółkami nie ukrywała, ale to było w czasach, kiedy dobrze jej się powodziło. Nie muszą oglądać Jodi, która z czymś sobie nie radzi. Poza tym nawet przed samą sobą
z trudem przyznaje, że spotkało ją wielkie okrucieństwo. Najczęściej skupia się tylko na najbliższej przeszkodzie do pokonania – sesji z klientem, liście zakupów, ciekawskim spojrzeniu portiera, który wręcza jej pocztę, kompromisie między zjedzeniem porządnego posiłku a niejedzeniem w ogóle. Nie miała trudności w odizolowaniu się od znajomych. Naprzykrza się jej tylko Alison, która zaczęła wydzwaniać niemal codziennie. Alison jest jej dobrą przyjaciółką, teraz Jodi musi stwierdzić, że chyba najlepszą. Z pewnością jest jedyną osobą, która stara się ją wspierać. Ta troska jest rozczulająca, a nikt nie docenia Alison bardziej niż Jodi, ale teraz Jodi musi być skoncentrowana, musi oszczędzać energię, poświęcić się walce o dom. Kiedy Klara wraca z wódką, pieniędzmi i dowodem wpłaty, Jodi zamyka się w gabinecie i patrzy na mrugającą lampkę telefonu. Wie, że ludzie do niej dzwonili, ale teraz dzwonek telefonu traktuje podejrzliwe, jak szczekanie psa. Codziennie albo raz na dwa dni sprawdza listę nieodebranych połączeń i odsłuchuje wybrane wiadomości. Jest wśród nich kilka od Todda, ale nie od Todda, którego zna i kocha. To inny Todd i dziś ten inny Todd dzwonił do niej raz, z komórki, wcześnie rano. Odtwarza tę wiadomość, ale trudno cokolwiek usłyszeć, bo Klara łomocze u bram – ma włączony odkurzacz i obija nim o drzwi gabinetu, czyszcząc nadproże i panele. Zasłaniając ucho wolną ręką, Jodi próbuje
zrozumieć, co mówi Todd – wyraźnie zdenerwowany opowiada o jakimś koszmarze, ale w tym hałasie Jodi nie jest w stanie złapać ogólnego sensu, poza tym nie ma cierpliwości, więc po sekundowym wahaniu poddaje się i kasuje wiadomość.
22
ON
Todd jedzie samochodem w kierunku skrzyżowania Clark Street i Lake Street, gdzie w aptece Walgreens zamierza wykupić receptę na tabletki przeciwgrzybiczne. Kłębuszek waty przylepiony plastrem zakrywa miejsce w zgięciu ręki, gdzie igła przekuła mu skórę. W gabinecie lekarza zostawił probówkę z krwią, która zostanie przebadana pod kątem całej grupy chorób wenerycznych, w tym syfilisu, chlamydii, rzeżączki oraz HIV. Doktor Ruben nie chciał wypowiadać się na temat prawdopodobieństwa tego, że to wirus niedoboru odporności jest przyczyną lezji, która zdaniem Todda jest teraz większa niż wcześniej. „Poczekajmy na wyniki badań” – powiedział. Todd uznał to za zły znak, a teraz musi czekać wiele dni, dni pełnych strachu i złych przeczuć, które jest zmuszony trzymać w tajemnicy. Oczywiście nie powie nic Natashy, która już kilka razy oskarżała go o niewierność. Co by się stało, gdyby się czegoś domyśliła? Cała ironia polega na tym, że naprawdę nie ma powodów do podejrzeń. Odkąd są razem, prawie nie spojrzał na inną kobietę. Doktor dwa razy próbował się wkłuwać, zanim mu się udało,
ale Todd prawie niczego nie poczuł. Nie myślał o igle, głowę zaprzątały mu myśli o HIV – zaczął wyobrażać sobie wirusa jako rodzaj zmutowanej kuli dyskotekowej, która jaskrawo mruga i połyskuje, bo taki obrazek znalazł w Internecie. Może się tylko zastanawiać, w jakim chorym umyśle zrodziła się taka ilustracja. Wirus o średnicy 110 milionowych milimetra nie jest widzialny, jest zbyt maleńki, żeby pojawiać się na zielono-różowopomarańczowych obrazkach. Żeby w ogóle go wykryć, potrzeba rolls-royce’a wśród mikroskopów, aparatury, która powiększa pół miliona razy. Do pewnego momentu, ze względu na swoje miniaturowe wymiary, wirus jest nieszkodliwy. Zagrożenie stanowi, dopiero kiedy się namnoży. Jak w przypadku mrówek czy pszczół, potrzebna jest cała armia wirusów, żeby dać się we znaki. Jednak kiedy się już w tobie zadomowi, po cichu się rozplenia, traktując twoje ciało jak fabrykę – wykorzystuje jego naturalne zasoby do kopiowania samego siebie, tworzenia sobie zaplecza, psucia ci krwi, zamieniania cię w twór rodem z science fiction. Ty zaś, niczego nieświadomy, żyjesz sobie jakby nigdy nic, aż pewnego dnia u dentysty tracisz grunt pod nogami. Nie żeby teraz wirus koniecznie cię zabijał. Obecnie można go kontrolować mieszanką leków antyretrowirusowych, choć to nadal przerażająca perspektywa. Lekarstwa kosztują majątek, trzeba znosić skutki uboczne, a człowiek staje się niewolnikiem lekarzy, pomijając
nawet druzgocący wpływ, jaki to wszystko miałoby na życie seksualne. Na jego życie seksualne. Co by powiedziała Natasha, gdyby nagle zaczął używać kondomów, zwłaszcza teraz, kiedy ona jest w ciąży? Jak by wyjaśnił to, że naraził ją na ryzyko, nie tylko ją, ale też dziecko? Nawet gdyby wszystko dobrze się skończyło, gdyby Natasha i dziecko byli bezpieczni, możliwe, że nigdy więcej by się do niego nie odezwała. No i jest jeszcze Jodi. Jej też musiałby powiedzieć. Wyniki badań dostanie dopiero kilka dni przed ślubem. Najpierw wyniki, potem ślub, jedno po drugim, a prawda jest taka, że ślubu boi się tak samo jak wyników. Patrząc w przyszłość, ma wrażenie, że sprawy wymknęły mu się spod kontroli. Nie wie, kto obecnie kieruje jego życiem, ale na pewno nie on sam. Zaczyna postrzegać siebie jako świadka, kogoś, kto tylko stoi z boku, podczas gdy inni decydują o jego losie. Kiedy przejeżdża rzekę, opony uderzają w kratę na moście, a równomierny pomruk silnika zmienia się w irytujące tremolo. Todd staje na czerwonym świetle na Wacker Drive, a ręka sięga mu do krocza. Cholera jasna, zapomniał zapytać o to lekarza. Czuje się tak, jakby miał wysypkę, ale niczego nie widać, żadnych pryszczy, pęcherzy, pręg, zaczerwienienia czy przebarwień. Palący ból pojawia się nie wiadomo skąd i Todd ma wrażenie, że armia stonóg na pierzastych nóżkach przebiega mu pod napletkiem. Im bardziej
się drapie, tym bardziej go swędzi, ale nie da rady się powstrzymać. Kiedy przejeżdża przez skrzyżowanie, z jedną ręką na kierownicy, zaczyna gorączkowo kiwać się w przód i w tył. Samochód lekko się zatacza, przechodnie się gapią, niektórzy z uśmiechem. Nietrudno zgadnąć, co sobie myślą. Z Natashą byłoby mu cudownie, gdyby tylko go nie naciskała, przestała ciągle go do czegoś zmuszać. Na przykład zachodząc w ciążę w nieodpowiednim momencie czy przesadzając z organizowaniem ślubu. Codziennie zaprasza więcej osób albo dodaje coś do menu czy dekoracji stołu. Po co jej szparagi, skoro ma wybór sałat? Wydała majątek na kompozycje kwiatowe, więc na co jej rzeźba z lodu? Wczoraj dobrała jeszcze dwie druhny, tak że ma ich razem osiem, a kto wie, czy na tym się skończy. Każda druhna dostaje suknię, bukiecik i parę butów. Todd opłaca im też fryzjera i makijażystkę. Powinien był od początku sprawować nad wszystkim kontrolę, ustalić jakieś zasady, wyznaczyć granice. Nie jest człowiekiem brutalnym. Nie jest swoim ojcem i nigdy nim nie będzie. Przez te wszystkie lata z Jodi prawie w ogóle nie podnosił głosu. Natasha musi się jednak nauczyć, że nie może nim dyrygować, że żadna cizia, ani ona, ani ktokolwiek inny nie będzie go trzymać pod pantoflem. Natasha lubi się rządzić, jest też niedojrzała i nierozsądna. Nie musiała lecieć ze skargą do tatusia, bo jego relacje z Deanem już i tak są wystarczająco złe. Poza tym tak
naprawdę prawie wcale jej nie dotknął. Trzepnięcia w ucho nie można nazwać znęcaniem, to nie przez nie upadła. Owszem, straciła na chwilę równowagę, ale tylko dlatego, że ją zaskoczył. Tak w ogóle to ona zaatakowała go pierwsza, a potem się dziwiła, że jej oddał. Właśnie takie są kobiety. W każdym razie kiedy już odzyskała równowagę i odwróciła się, żeby wyjść z pokoju, dopiero wtedy potknęła się i upadła. Rzeczywiście było to niefortunne, ale już kilka sekund później naginała fakty. A wszystko dlatego, że poprosił ją, by się trochę opanowała. – Wiesz, że cię kocham, ale zachowujesz się nierozsądnie – to od niego usłyszała. Nic więcej. A potem zaczęła mówić do niego tym tonem. – Nie mogę powiedzieć połowie druhen, żeby nie przychodziły. – Trzeba było tylu nie zapraszać. – Obiecałeś, że mogę mieć, co chcę. – Natasha, kochanie, ubierasz swoje druhny u Armaniego. – Nie wszystkie. Dwie u Very Wang. – Dobrze, niech będzie. Zaproś tyle druhen, ile chcesz. Dziesięć. Nawet dwadzieścia. Tylko niech budżet nie przekroczy trzech kawałków. Myślę, że to chyba fair. – No świetnie. Czyli co, mamy robić zakupy w dyskontach? A może w ciucholandzie? – Czy za to wszystko nie powinien przypadkiem płacić twój
ojciec? To nie ojciec panny młodej zwykle pokrywa koszty ślubu? – Nie zaczynaj, Todd. Nawet tak nie mów. – Czemu nie? Czemu ja płacę rachunki za twojego ojca? Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. – Jesteś niemożliwy. Nie wiem, po co w ogóle z tobą dyskutuję. – On musi mieć zachomikowany co najmniej milion. Ma dom na własność. Na co on w ogóle wydaje te pieniądze? – Zostaw mojego ojca w spokoju. Wiesz, że on cię nie cierpi. – Tak bardzo mnie nie cierpi, że wymiguje się od płacenia za ślub. – Myślałam, że chcesz tego ślubu. Myślałam, że to dla ciebie ważne. – To nie jest ślub, to maraton zakupów. – Może nie chcesz się żenić? – Zachowujesz się jak dziecko. – Tak, jasne. Kto by pomyślał, że jesteś takim sknerą. Wymiana zdań toczyła się przy kolacji, większość jedzenia ciągle jeszcze leżała na talerzach, a Natasha odeszła od stołu i trzaskając drzwiami, zamknęła się w sypialni. On wstał i ruszył za nią. Nie mógł pojąć, czemu ona się tak zachowuje. – Musisz być taką zołzą? – zapytał. Natasha leżała na łóżku twarzą do dołu, a kiedy to usłyszała,
poderwała się i podbiegła do Todda jak kocica, z zębami i pazurami. Właśnie wtedy ją uderzył. Na pewno nie pomaga mu to, że ostatnio źle śpi, noc w noc budzi go ten sam cholerny koszmar. To dla niego zupełna nowość. Nigdy wcześniej nie miewał koszmarów. Rzadko w ogóle cokolwiek mu się śniło. Jodi twierdzi, że wszyscy śnią, ale kiedy Todd budzi się rano, z reguły nic nie pamięta. Tymczasem ten koszmar jest wybitnie koszmarny. Jodi byłaby pod wrażeniem. Mało tego, mogłaby mu też pomóc. Zajęłaby się tym. Jodi pracuje z klientami na ich snach i umie je interpretować. Naprawdę musi z nią porozmawiać, o tej i o innych sprawach. O utracie kontroli, którą ostatnio odczuwa, o tym, że martwi się o zdrowie i o przyszłość. Ostatnio za dużo się dzieje i dzieje się za szybko. We śnie biegnie po bieżni na siłowni. To zwykły dzień i normalne ćwiczenia, a mimo wszystko czuje nadciągającą katastrofę. Wtem, niespodziewanie, sceneria się zmienia. Siłownia znika, bieżni nie ma, a on, jak Królik Bugs, nadal biegnie, tylko że teraz wisi nad przepaścią, przebiera nogami w powietrzu i wymachuje rękami. Dzięki nieustannemu ruchowi jakoś nie spada, więc nie przerywa, gorączkowo próbując się ocalić. Mięśnie zaczynają mu się jednak męczyć, siły go opuszczają, wie, że już długo nie wytrzyma i jest tylko kwestią czasu, kiedy zacznie spadać jak kamień.
23
ONA
Kiedy się potem nad tym zastanawia, Jodi chciałaby móc powiedzieć, że to wszystko wina Alison. Wie jednak, że gdyby sama nie odegrała swojej roli, do niczego by nie doszło. I było to znacznie więcej niż ślepe posłuszeństwo Alison – zniżyła się do przypochlebiania się przyjaciółce, za co jeszcze bardziej się nienawidzi, tak jak w ósmej klasie nienawidziła się za bycie pupilkiem nauczycieli. Mimo wszystko musi mieć na względzie to, że znalazła się pod przymusem. Była osamotniona, bezbronna, wyczerpana, dużo piła, nie jadła, próbowała się pozbierać, ale tak naprawdę jej życie się rozsypywało. Alison mówiła o tym tak beznamiętnie, że Jodi nigdy nie zapaliła się czerwona lampka. Tak jakby chodziło o zwykłą naprawę w domu, jak zatykanie wycieku, albo prosty zabieg w stylu usunięcia wyrostka. Wezwij hydraulika, znajdź chirurga, zbierz pieniądze, a problem się rozwiąże. Proste. To dzięki Alison było proste. Kiedy Jodi w końcu zrozumiała, na czym polega jej propozycja, poczuła wdzięczność i ulgę, do tego stopnia, że o mało się nie rozkleiła i nie zaczęła płakać. To był idealny moment na to,
by pozwolić popłynąć potokom łez, wylać cały smutek i wszystkie zgryzoty. Łzy jednak rzadko padają w prywatnej biosferze Jodi. Wie, jakie korzyści może przynieść porządne wypłakanie się – uwalnia tłumione emocje, oczyszcza organizm z żalów i narzekań – ale w miarę upływu lat coraz trudniej jej dać się ponieść, coraz bardziej przyzwyczaja się do kruchości idącej w parze z powściągliwością. Wyobraża sobie, że przyjdzie dzień, kiedy na skórze pojawią jej się pęknięcia, będą się rozgałęziać i rozprzestrzeniać, aż zacznie przypominać żyłkowany ceramiczny wazon na kominku. Cieszy się, że Alison przebiła jej hermetyczny pancerz. Po tak długim okresie niegotowania i niejedzenia przyjemnie było zainstalować się w kuchni i zrobić kolację dla nich obu, oddać się rutynowym czynnościom, takim jak krojenie i siekanie, zamieniając duże korzenie i bulwy w bardziej oswojone formy: górę wstążek, stosik kostek. Gotowanie dostarcza prostej satysfakcji w postaci dokładnych miar i przewidywalnych rezultatów. W tej precyzji jest także alchemia, coś czego nauczyła się od ojca farmaceuty. W gastronomii alchemia sprowadza się do ustawiania temperatury, ubijania czy miażdżenia czegoś w moździerzu. Coś, co było twarde i nieprzeniknione, staje się podatne i przepuszczalne. Zawiesisty płyn zamienia się w masę piany. Szczypta suchych nasion uwalnia niespodziewaną, nieziemską woń.
Alison przychodzi w pełnym makijażu i na szpilkach, choć to tylko spokojna kolacja w domu. Przepięknie pachnie, a jej srebrne bransoletki dzwonią odświętnie, kiedy podnosi ręce, żeby poprawić fryzurę. Jodi nigdy nie widziała Alison wyglądającej inaczej. Tak jakby przyjaciółka zawsze miała potem jakieś przyjęcie czy randkę z przystojnym mężczyzną. Alison ze wszystkiego umie zrobić wielkie wyjście. Przyjmuje kieliszek wina i mówi, jak bardzo się martwiła. – Nie możesz mi tego robić. Nie wiem, czy pamiętasz, ale kiedy ostatni raz się widziałyśmy, po wyjściu z restauracji ledwie stałaś na nogach. Co by ci się stało, jakbyś wzięła telefon i do mnie zadzwoniła? Reprymenda jest życzliwa i Jodi się uśmiecha. Zabierają kieliszki do salonu. Rozciągające się za oknem niebo, szare i anemiczne w ciągu dnia, pociemniało, nabierając głębokiej, granatowoczarnej barwy. Jodi okrąża pokój i zapala lampy. Włącza płomień na kominku i siada na kanapie koło Alison. Na stoliku przed nimi leży talerz tartinek przyniesiony tam wcześniej przez Jodi – kromki przypieczonej bagietki z pikantną pastą z oliwek. Alison nie ma pojęcia o aktualnych problemach Jodi. Ostatnio rozmawiały o ciąży Natashy i o tym, że Todd i Natasha mogą się pobrać. Alison nie wie, że – jak twierdzi Dean – wyznaczyli już datę ślubu. Nie słyszała też o nakazie eksmisji i nie zdaje sobie sprawy,
że Jodi okopała się jak hobbit. Nie wie, co Jodi usłyszała od Barbary Phelps ani nawet że poszła do prawnika. Jodi zachowała to wszystko dla siebie, przekonana, że nawet Alison, najbardziej pobłażliwa z jej koleżanek, nie poprze jej decyzji o konieczności chronienia domu przez zabarykadowanie się w środku. Myli się jednak co do Alison. Ze względu na swój zawód Alison była świadkiem wielu niesprawiedliwości, począwszy od drobnych przejawów codziennej tyranii (dziewczyny zmuszane do tańczenia przy zimnym podmuchu z klimatyzacji czy zdejmowania nawet stringów na scenie), na otwartym nadużywaniu władzy skończywszy (dziewczyny zabawiające znajomych menedżera czy świadczące specjalne usługi przedstawicielom organów ścigania), i nie podchodzi do tego wszystkiego filozoficznie, nie popiera dostosowania się do zaistniałej sytuacji, braku sprzeciwu ani chodzenia po linii najmniejszego oporu. Alison zawsze współczuje pokrzywdzonym i przejmuje się problemami innych. Nie jest zwolenniczką samosądów – wie, że lepiej nie robić zamieszania i nie zwracać na siebie uwagi w miejscu pracy. W stylu Alison jest raczej zrobienie zwarcia w gniazdku, dosypanie czegoś do drinka albo anonimowy telefon do czyjejś żony lub matki. Zdarzało jej się nawet wykorzystać nieodpowiednie zachowanie funkcjonariusza i pozbawić go broni. Jodi słyszała, że Alison jest zdolna wytoczyć też cięższe działa, ale aż do tego wieczoru nie potrafiła sobie
wyobrazić, co by to mogło znaczyć. Przenoszą się z kanapy do stołu i pałaszują risotto z owocami morza. Alison opowiada o złym zachowaniu byłego chłopaka Crystal i zakazie zbliżania się, o który Crystal ubiega się w sądzie. Potem relacjonuje konflikt między dwiema dziewczynami, Brandy i Suki, który tak się nasilił, że drą sobie nawzajem kostiumy. Jodi uprzejmie słucha, ale mimowolnie się rozprasza. Oczywiście to jej wina, że Alison skupia się na problemach innych, podczas gdy ona, Jodi, jest w tak tragicznym położeniu. Bardzo chce się teraz otworzyć przed przyjaciółką, o wszystkim jej powiedzieć, ale nadal się waha. Alison wyśmieje to, że tak się zagrzebała, że tylko niepotrzebnie komplikuje sytuację, podczas gdy koniec końców to i tak niczego nie zmieni. Później jednak, po kolacji – kiedy odsunęły krzesła od stołu, założyły nogę za nogę i przerzuciły się z wina na kawę – Alison zaskakuje ją, pytając: – Czy Todd zamierza się ożenić z tą dziewczyną? Właśnie wtedy Jodi pojmuje, jakim człowiekiem jest Alison, bo kiedy opowieść zaczyna płynąć, wraz ze wszystkimi upokarzającymi szczegółami – szczególnie kiedy Jodi mówi o swoim żałosnym areszcie domowym – przyjaciółka kiwa głową i potakuje, wyrażając pełną aprobatę i wsparcie.
– Dobrze robisz – mówi. – Nie możesz pozwolić, żeby uszło mu to na sucho. – Ale ujdzie – odpowiada Jodi. – Nie jestem w stanie go powstrzymać. – Mylisz się – stwierdza Alison. – Możemy się pozbyć tego problemu. – Możemy się pozbyć tego problemu? – Oczywiście. – Ha, ha, byłoby świetnie. – Myślisz, że żartuję? – pyta Alison. – Nie żartujesz. Ale jak to możliwe? Nawet prawniczka nie była w stanie mi pomóc. – To jest możliwe. Potrzeba nam tylko trochę czasu, żeby wszystko załatwić. – Dobrze – przytakuje Jodi. – Ile mamy czasu? – pyta Alison. – Nie rozumiem, o co ci chodzi – mówi Jodi. – Wiesz, kiedy się żeni? Bo po jego ślubie twoje możliwości będą mocno ograniczone. – Mam ci podać datę ślubu? – Ten znajomy ci nie powiedział? Dean? – Druga sobota grudnia.
– Co jest dzisiaj? Okej, myślę, że damy radę. Musimy tylko mieć pewność co do jego testamentu. Jeśli jesteś jego spadkobiercą… – Jestem. To znaczy, o ile mi wiadomo. Mógł to zmienić. Jodi w ogóle nie zastanawiała się nad testamentem Todda. Zdaje sobie sprawę, że on niewątpliwie będzie wprowadzał zmiany na korzyść swojej żony i dziecka, o ile już tego nie zrobił. I jest to dla niej kolejny cios. – Może jeszcze nie zmienił – mówi Alison. – Jest duże prawdopodobieństwo, że tego nie zrobił. Pewnie myśli, że skoro się żeni, nie musi się tym przejmować. Bo natychmiast po ślubie jego obecny testament traci ważność. – Alison składa i rozkłada serwetkę, wygładza ją, przewraca na drugą stronę, robi z niej prostokąt, a potem kwadrat. – Prawo się tobą w ogóle nie przejmuje. Chodzenie po sądach to będzie droga przez mękę, a na koniec stracisz wszystko, łącznie z szacunkiem dla samej siebie. Widziałam to miliony razy. Zapomnij o prawie. Wystarczy mój jeden telefon, a odzyskasz dawne życie. – Alison porzuca serwetkę i zaczyna zajmować się przedmiotami na stole: solniczką, świecznikiem, szklanką i filiżanką, ustawiając je w szeregu jak żołnierzy. Jodi wstaje i przynosi z kredensu butelkę. – To bardzo dobry armaniak – mówi. Ostrożnie, spokojnymi i wymierzonymi ruchami nalewa bursztynowy płyn do kieliszka,
który następnie podaje przyjaciółce. Dokonuje się w niej rewolucja, tak jakby podczas jednej rozmowy można było zdystansować się od doświadczeń całego życia. Jak liniejący wąż Jodi pozbywa się bezużytecznego oporu, żałosnej niewinności i poczucia, że nie ma żadnych szans, że padła ofiarą prawniczego żartu. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że w ogóle nie musi podejmować decyzji. Nie musi na przykład decydować, czy będzie w stanie pokonać swoje obiekcje, wpaść w furię, zrobić, co trzeba, z zimną krwią i poradzić sobie z konsekwencjami. Człowiek zgubiony na pustyni wypije skażoną wodę, którą proponują mu przyjaciele. Śmiertelnie ranny odda się w ręce chirurga. Argumenty za i przeciw nie mają już wtedy znaczenia. Nie ma wyboru. Stawką jest przetrwanie. – Renny jest nieoceniony – mówi Alison. – Mąż z niego beznadziejny, ale zna odpowiednich ludzi. Na dodatek jest mi winny przysługę. No i oczywiście przydadzą mu się pieniądze. Ale nie martw się, da ci dobrą cenę. Jodi jest zafascynowana tą alternatywną rzeczywistością, gdzie jej problemy po prostu znikają, i to nie tylko ten najbardziej palący, który dotyczy mieszkania, lecz także te przyszłe – problem Natashy zajmującej jej miejsce czy niezliczonych dni, które trzeba przeżyć, podczas gdy Todd je, śpi i cudzołoży w innej części miasta. Świat bez Todda to nie tylko nowa idea, to nowy rodzaj idei, który nawet
teraz niczym dżdżownica toruje sobie ścieżkę w jej neuronach. Prawdziwym zaskoczeniem jest jednak Alison. Jodi zawsze ją lubiła, ale widzi, że jej nie doceniała. Teraz patrzy na nią świeżym okiem. – To musi być gotówka – ciągnie Alison. – Ale żebyś przypadkiem nie wybierała jej z banku albo z bankomatu. Takie transakcje zostawiają ślady. Gdy zobaczą, że wypłaciłaś dużą kwotę, rzucą się na ciebie jak stado wilków. Jodi rozumie, że „oni” to znaczy policja, sędzia, ławnicy, prokurator – cały wymiar sprawiedliwości. – Na koncie i tak mam niewiele – mówi. – Ale będziesz miała. Czemu czegoś nie sprzedasz? Biżuterii albo któregoś z tych bibelotów. Dwie pary oczu zatrzymują się na różnych przedmiotach w pokoju. Na złotych peruwiańskich figurkach, litografii Matisse’a, radżpuckiej miniaturze w pozłacanej ramce. – Tylko nie idź do pośrednika. Poszukaj kupców w Internecie. Alison bierze dłoń Jodi i przygląda się kamieniowi w jej pierścionku. – Sprzedawaj mniejsze rzeczy, które można łatwo przenosić. Domagaj się gotówki. Musisz działać szybko. I zbierz na tyle, żeby gdzieś wyjechać. Dobrze, żebyś w najważniejszym momencie była daleko.
24
ON
Jest rano. On nadal siedzi przy biurku. Papiery po kanapkach z bekonem leżą w koszu koło jego lewej stopy razem z kartonowym kubkiem, z którego wypił pierwszą tego dnia kawę. Kawę numer dwa jeszcze sączy. Mimo kofeiny czuje się zmęczony, niedobudzony, a zarazem boleśnie świadomy obecności małego zwierzątka biegającego mu w brzuchu. Zażywał ostatnio tabletki nasenne Natashy, ale nie zdusiły tego gryzącego, kłującego i swędzącego żyjątka, które nigdy nie odpuszcza, sprawiając, że Todd nie śpi głęboko ani bardzo długo. To znajome uczucie, od nowa ma wrażenie, że zamieszkał w nim uciążliwy lokator. Kiedyś, nie tak dawno temu, naiwnie wierzył, że dzięki Natashy na zawsze pozbędzie się tych lęków, jakby ich miłość była zaklęciem dającym mu wieczną ochronę. Słysząc, że do biura wchodzi Stephanie, patrzy na zegarek. Zawsze luźno interpretowała termin „godziny pracy”, ale ostatnio nie sili się nawet na wymówki. Denerwuje go, że Stephanie bierze jego szczodrość i wyrozumiałość za pewnik. Powinien z nią porozmawiać, przedstawić swój pogląd na temat punktualności.
W lepszym świecie mógłby nawet dać jej ostrzeżenie. Problem polega na tym, że wtedy mogłaby rzucić pracę, szczególnie że ostatnio jest chłodna, niemal opryskliwa, co niewątpliwie świadczy o jej lojalności wobec Jodi. Todd słyszy, jak się krząta – przemywa kubki w łazience, odsłuchuje wiadomości na sekretarce, dzwoni do kogoś. Nozdrza drażni mu ostry zapach jej cukierkowo-wiśniowych perfum, potem czuje też intensywny aromat kawy, którą parzy. Stephanie z nieodłącznym kubkiem w ręce kontestuje ideę przerwy kawowej. Na tydzień zużywa dwie, może nawet trzy torebki kawy Starbucks Premium, która musi kosztować go dziesięć dolarów za funt. Twierdzi, że kupuje ją do biura, lekceważąc fakt, że Todd wypija swoją dzienną rację wcześnie rano, przed przyjściem Stephanie, tak że kawę biurową piją z nią tylko Valerie, księgowa z pokoju 202, i Kevin z drukarni na dole, którzy robią to chętnie i często. Powinien potrącać jej z pensji nie tylko za kawę, ale też za czas spędzany na plotkach z lokatorami. Uznaje, że musi stawić jej czoła, ale kiedy Stephanie pojawia się w drzwiach z kubkiem kawy w jednej i notatnikiem w drugiej ręce, rzut oka na jej zaciekłą minę sprawia, że Todd postanawia nie ryzykować. Poza tym rozprasza go jej sweter, którego jeszcze nie widział. Głęboki dekolt odsłania więcej niż zwykle, a piersi, szczególnie sutki, napierają na miękki materiał. Gwałtowne emocje,
które wzbudza w nim codzienna obecność Stephanie w jego życiu, czasem go oślepiają i mogą prowadzić do bankructwa. Stephanie pojawia się w jego fantazjach częściej niż jakakolwiek inna kobieta. Przechodzi przez pokój i siada po drugiej stronie biurka, mówiąc: – Nie rozumiem, czemu pijesz to świństwo z delikatesów, skoro mamy w biurze świetną kawę. Ile płacisz – półtora, dwa dolary za kubek? Grosz do grosza, a wydatki rosną. Krew napływa mu do głowy, ale gryzie się w język i przeczekuje. – Ciągle spłacam karty kredytowe Jodi? – pyta. – Oczywiście, nic się nie zmieniło. – Ile ich jest? – Sześć. Siedem, wliczając Citgo, której sam też używasz. – Chcę, żebyś je wszystkie zamknęła. Spłać całe zadłużenie i zlikwiduj je. – Citgo też? – Tak. Wszystkie, do których ona ma dostęp. Przypilnuj, żeby zlikwidować wszystkie. Stephanie waha się przez chwilę, jej długopis zawisa nad kartką. – O co chodzi? – pyta Todd. – Mam nadzieję, że ją o tym uprzedzisz.
– Wkrótce i tak się dowie. Stephanie spuszcza wzrok na notes i milczy, ale on zauważa jej dezaprobatę, wyraźnie widoczną w ułożeniu ramion i pochyleniu głowy. Trudno. Jej opór nie wywiera na niego takiego wpływu, jakiego by sobie życzyła. Stephanie powinna zająć się swoimi sprawami. On musi być bardziej stanowczy wobec Jodi, pokazać jej, że pasożytowanie się skończyło, że on wcale nie żartuje, że to wszystko na poważnie. Kiedy już wszystko załatwili i Stephanie zbiera przyniesione dokumenty, Todd mówi: – Chyba nie muszę ci przypominać, że wszystko, o czym mowa w tym biurze, jest ściśle poufne. Czeka na odpowiedź, ale jej nie dostaje. Stephanie wychodzi i zamyka za sobą drzwi, a on wstaje i zaczyna krążyć po pokoju. Ma zaciśnięte pięści i porusza się dziwnym krokiem. Z całych sił stara się przezwyciężyć tę nieodpartą chęć, ale jego opór łamie się po niecałej minucie, ustępując miejsca atakowi szaleńczego, histerycznego drapania. Czuje się tak, jakby miał przyczepione do jaj elektrody albo drut pod napięciem w spodniach. Jego biedny mały penis mógłby oświetlić cały świat. I nawet pogrążony w takim bólu Todd wstydzi się – że nie jest w stanie usiedzieć na miejscu, utrzymać rąk z dala od krocza, jak stary zbereźnik z wszawicą. Ale to jeszcze nie jest najgorsze.
Najgorsze jest to, że ten szał podszyty jest strachem. A co jeśli mu nie przejdzie? Co jeśli to nie ustąpi, tylko pogorszy się i rozprzestrzeni do tego stopnia, że nie będzie w stanie myśleć, jeść ani spać, skupiając się wyłącznie na drapaniu? Co jeśli będzie musiał iść do szpitala i nawet tam jedyne, co będą mogli dla niego zrobić, to zabandażować mu ręce, przywiązać go do łóżka albo wprowadzić go w sztuczną śpiączkę? Do jego strachu przyczynia się też myśl, że skoro tak cierpi, musi być tego jakaś głębsza przyczyna, na przykład wirus HIV, którego niewątpliwie ma. Musi stawić czoła wirusowi, bo zrozumiał, że nie da się inaczej wyjaśnić jego lezji. Kiedy układ odpornościowy zawodzi, to tak jakby woda przestała płynąć w rurach – nie ma już przemywania i nawilżania, a w ciemnych, zawilgłych miejscach pojawiają się różne wykwity, na przykład grzyby. W biologii grzyby to oddzielne królestwo, udokumentowana kraina gnicia i rozkładu, dom dla drożdży, pleśni, zarodników i innych rosnących w ciemności tworów. To jak wykoślawiona baśń. „W Królestwie Grzybów żyła sobie kiedyś mała plamka szpachlówki o imieniu Drożdżyca, która wybudowała sobie domek w buzi…” Sięga do szuflady po opakowanie tabletek przeciwgrzybicznych, wyjmuje jedną, wkłada do ust i przytrzymuje przy policzku. Wie jednak, że to w najlepszym wypadku tylko rozwiązanie
tymczasowe, że nie cofnie okoliczności, które pozwoliły pani Drożdżycy się osiedlić, nie zagrzeje swoich błon śluzowych do walki, nie uzbroi swojego układu odpornościowego, nie zatrzyma piekielnego swędzenia. Czy to kara za to, co robi Jodi? Gdyby był katolikiem, mógłby wrócić na dobrą drogę, wyspowiadać się i poprosić Boga o wybaczenie. I zrobiłby to, bo naprawdę mu przykro, ale co potem? Co mógłby zmienić, żeby wszystko naprawić? Nie może zostawić Natashy teraz, kiedy jest w ciąży, a na utrzymywanie dwóch domów go nie stać. Stara się żyć, jak najlepiej potrafi, postępować słusznie i choć owszem, popełniał błędy, nikt nie powie, że nie jest dobrym człowiekiem, że nie ma sumienia czy nie próbuje być jak najlepszy. Przecież jest hojny, do cholery. Po prostu nie jest aż takim bogaczem, za jakiego wszyscy go uważają. Jest też dobrym człowiekiem, kimś, kto nie żywi urazy ani nie zabija owadów, kto wydaje pieniądze na spłuczki oszczędzające wodę, choć w tym kraju wielkie zakłady przemysłowe codziennie marnują jej więcej, niż wszystkie jego spłuczki zaoszczędzą przez kilkadziesiąt lat. Todd zwalnia kroku, zatrzymuje się na próbę, splata ręce, wstrzymuje oddech, czeka i stara się wytrzymać. Człowiek się łudzi, że jeśli się podrapie, swędzenie ustanie. Czy normalnie to tak nie działa? To jednak nie jest zwyczajny świąd i tylko stawiając twardy opór, można się go pozbyć i wrócić do zdrowia psychicznego
i spokoju. O, widzisz? Teraz słabnie i staje się delikatnym dygotem, ostatnią wibracją cichnącego instrumentu, drżeniem liścia, mruczeniem małego kotka. Właśnie wtedy znów pojawia się podstępna ułuda, wrażenie, że to tylko lekkie swędzenie, że wystarczy trochę podrapać, a pragnienie jest nieodparte. Teraz Todd klęczy ze zwieszoną głową, jego łzy skapują na granitowe płytki, a on błaga Boga o wytrwałość. I wtem, niespodziewanie i bez żadnych ceregieli wszystko ustaje, kończy się tak, jak się zaczęło, nagle i bez zapowiedzi. Todd czuje się jak duch. Wstaje, przejeżdża ręką po włosach, oddycha przeponą, okrąża pokój, a potem wraca do biurka i sięga po telefon, żeby zadzwonić do Natashy. Kryzys, który przechodzą – Todd jest skłonny przyznać, że to wszystko jego wina. Musi przestać się stresować i zacząć patrzeć w przyszłość. Ostatnio w ogóle nie brał pod uwagę swojego syna. Oczywiście, syn jest zawsze obecny pod postacią nadmuchanego brzucha i kapryśnych nastrojów swojej matki. Musi jednak pamiętać o nim jako o osobie, wyjątkowej istocie z palcami u rąk i nóg i podarowanemu przez Boga (choć mikroskopijnemu) penisowi, który Todd widział na własne oczy na ruchomym, czarno-białym obrazie w pracowni radiologicznej. Nie miałby nic przeciwko córce – to nie czas na wybrzydzanie – ale ma syna, a syn to przyszłość, pęd naprzód, paradoks, którego narodziny położą kres kłótniom
i chaosowi. Jego syn, gdy już się pojawi, zwalczy to wszystko. Natasha też się zmieni, kiedy będzie musiała się zająć dzieckiem. Przestanie koncentrować się na Toddzie, a poświęci się bezbronnemu noworodkowi. Todd czeka na to z niecierpliwością, ale do tego czasu musi przynajmniej zdobyć się na większą wyrozumiałość i ustępliwość, bo Natasha po prostu nad tym nie panuje. Jest teraz wzburzonym morzem hormonów, nie kontroluje swoich instynktów i walczy o jak najlepsze gniazdo i opiekuńczego samca. Być może dotknęło ją przejściowe szaleństwo, ale Todd nie ma zamiaru jej powstrzymywać ani ograniczać, zważywszy na to, że jej cele są też jego celami. Za wcześnie zaczął manifestować swoją niezależność – teraz to widzi. Musi jej powiedzieć, że ją kocha, i poprosić, żeby wróciła do domu.
25
ONA
Towary, które sprzedaje Jodi, cieszą się dużym wzięciem – ludzie praktycznie ustawiają się w kolejce, by spotkać się z nią w Instytucie Sztuki czy w Kryształowych Ogrodach i wymienić banknoty na jej bibeloty. Żeby zrealizować te transakcje, musi zostawiać mieszkanie bez opieki, ale nie ma innego wyjścia. Poza tym odkrywa, że te eskapady sprawiają jej ogromną przyjemność: rozkoszuje się lodowatym wiatrem, od którego łzawią jej oczy, zapachem jedzenia wydobywającym się z restauracyjnych kuchni i widokiem nieznajomych przechadzających się w miejscach publicznych – tak bardzo łaknie wszelkich bodźców zmysłowych. Na początku miała kłopoty z potwierdzaniem autentyczności. W odpowiedzi na jej maile ludzie pisali: „Pierścionek jest śliczny, ale skąd mam wiedzieć, że jest prawdziwy?”; „Obraz może być podróbką”; „Co, jeśli pojawi się problem? Da mi Pani swój numer?”. Okazuje się jednak, że jest wiele osób, które się tym nie przejmują. Może to jubilerzy, marszandzi albo jacyś inni eksperci. Jodi nie wie, bo nie pyta.
Podawanie swojego adresu mailowego, spotkania z klientami twarzą w twarz – takie ryzyko musi podjąć i stara się je ograniczyć, wkładając starą kurtkę z kapturem i wełnianą czapkę, które należą do Todda. To półprzebranie sprawia, że czuje się jeszcze bardziej teatralnie. Kiedy krąży w pobliżu U progu wolności Magritte’a na trzecim piętrze skrzydła ze sztuką nowoczesną, wypatrując mężczyzny z wąsami, albo siedzi na ławce przy wielkiej fontannie, rozglądając się za kobietą w czerwonych skórkowych rękawiczkach, postrzega siebie jako kogoś, kto odgrywa rolę, jako postać na scenie. Ta gra jest rozrywką. Jodi tylko odbiera pieniądze, nie musi się zastanawiać, za co je dostaje. Po powrocie do domu dokłada je do coraz grubszego pliku trzymanego w czarnej skórzanej teczce od Louis Vuittona – prezent dla Todda, który nigdy jej nie użył – zadowolona z przypływu gotówki. Przypuszcza, że Alison poprosi o zaliczkę, ale koniec końców płaci jej całą kwotę z góry. Tak chce Alison, a Alison jest teraz jej najlepszą przyjaciółką. Poza tym pieniądze nic nie znaczą. Równie dobrze mogłyby to być banknoty do gry, na przykład w monopol. W ogóle nie myśli o przedmiotach, które musiała sprzedać. Gdzieś po drodze straciły dla niej znaczenie, stały się nieciekawe, ich wartość ograniczyła się do ich siły nabywczej. Nawet teczka już jej nie obchodzi, teraz to tylko pojemnik na pieniądze. Przy płaceniu bez namysłu daje ją Alison.
Teraz, kiedy już wie, jak zdobyć pieniądze, mniej martwi się o najbliższą przyszłość. Jak się okazuje, umiejętność tę nabyła w samą porę, bo dzień po sfinalizowaniu transakcji z Alison dzwoni do niej Stephanie i mówi: – Chciałam pani powiedzieć, pani Gilbert… Pomyślałam, że powinna pani wiedzieć… On anuluje pani karty kredytowe. – Rozumiem – odpowiada Jodi. – No cóż. Naprawdę? – Tak. Wszystkie. – Głos Stephanie jest cichy i naglący, taki, jakim mówią ludzie, którzy zdradzają jakiś sekret. – Uznałam, że powinnam panią ostrzec, żeby nie była pani zaskoczona. Proszę mu nie mówić, że dzwoniłam. Niespodziewanie Jodi jest tym wszystkim rozbawiona. Todd nie wpadł na to, że ją też stać na przebiegłość. W każdym razie ma jeszcze własną kartę kredytową, której, o ironio, przez lata używała głównie do kupowania mu prezentów. Na przykład teczki od Louis Vuittona, choć to nie był najbardziej ekstrawagancki z podarunków. Jednego roku kupiła mu na urodziny konia i lekcje jazdy. Taki miała pomysł. Sądziła, że to pozwoli mu odpocząć od pracy, pooddychać świeżym powietrzem i trochę się poruszać. Na początku był pełen zapału, ale to oczywiście nie trwało długo. Odłożywszy słuchawkę, odprawia mały taniec radości, ale jej dobry nastrój stopniowo wyparowuje, tak że w końcu zostaje jej tylko małostkowość gestu Todda oraz powaga planu, który
zainicjowała, okropne przyszłe wydarzenie, które zamówiła i opłaciła. Głos wewnętrzny radzi jej to przemyśleć, póki jeszcze nie jest za późno, ale Jodi grzęźnie w poczuciu realizującego się przeznaczenia, wstrzymuje ją niechęć do zawracania z obranej ścieżki. Gdzieś z tyłu głowy kołacze jej myśl, że przekroczyła granicę, że potrzebuje pomocy, i przypomina sobie o Gerardzie – mogłaby go odszukać. Szybko rezygnuje jednak z tego pomysłu. Gerard na pewno jest już na emeryturze i mieszka na Florydzie czy w Meksyku. Poza tym co mógłby teraz dla niej zrobić? Powinna była z nim zostać, kiedy miała możliwość dokończyć terapię, pozwolić, żeby samoczynnie dobiegła końca. On był dobry w tym, co robił – w to nigdy nie wątpiła. To Gerard otworzył jej oczy na sytuację z Ryanem, dzięki niemu zrozumiała, jak jest naprawdę, przestała kwestionować fakty. Tylko dzięki Gerardowi w końcu pogodziła się z tym, że Ryan będzie żył własnym życiem, na swój sposób, że ma prawo do samodzielnych decyzji, że to, czego dla niego chciała – zabezpieczenie materialne, rozwój osobisty – to szczytne cele, ale nie jego własne, że jej obawy o niego wynikały z osądów, a sądzenie innych to celowe wyrządzanie im krzywdy. Zrozumiała, że szanowanie różnorodności polega nie tylko na ustępstwach – trzeba porzucić swoją ograniczoną perspektywę, pewność, że sam masz rację, podczas gdy inni tkwią w błędzie, że świat byłby lepszy, gdyby wszyscy myśleli
tak jak ty. Jodi zasługiwała na uznanie, a Gerard nie szczędził pochwał. Wyraził aprobatę dla jej dobrych chęci i przenikliwości, docenił to, że Jodi stawia sobie wyzwania i wprowadza zmiany. Nie spodziewała się takich postępów, zwłaszcza że zanim przyszła do Gerarda, nie wiedziała, że ma problem – w jej mniemaniu problemem był Ryan. Po takim sukcesie Jodi i Gerard przystąpili do pracy z nową energią. Bez końca rozmawiali o jej dzieciństwie, o tym, jak się czuła jako środkowe dziecko, o tym, że rodzice mieli wobec niej mniejsze oczekiwania, a ona udowodniła im swoją wartość, świetnie radząc sobie w szkole, a potem odnosząc sukcesy zarówno w życiu zawodowym, jak i rodzinnym. Nie było wątpliwości, że ma żyłkę rywalizacji. Rozmawiali o cechach, które odziedziczyła po każdym z rodziców – po matce domatorstwo, po ojcu metodyczność i dbałość o detale. Okazało się, że rodzina ukształtowała ją bardziej, niż mogła się spodziewać. Sesje były zajmujące, a nawet przyjemne, ale Jodi zaczęła podejrzewać, że wgląd w relację z Ryanem był apogeum jej pracy z Gerardem, że nie zostało już nic ważnego do zrobienia. W rezultacie stała się niecierpliwa, trochę znudzona i podzieliła się z Gerardem wrażeniem, że marnuje jego czas. W duchu zaczęła się też martwić, że jest płytka, że dotkliwie brakuje jej czegoś naprawdę
głębokiego, jakiejś treści. Doszło do tego, że niemal ubolewała nad brakiem trudnego dzieciństwa, nad tym, że ojciec się nad nią nie znęcał, a matka nie piła. Bywały dni, kiedy dałaby wszystko za przeszłe epizody depresji czy napady lękowe, zaburzenia odżywania, niskie poczucie własnej wartości, huśtawkę nastrojów lub ataki paniki. Gdyby tylko mogła się jąkać czy kompulsywnie myć ręce. Tymczasem Jodi nie miała nawet tendencji do odwlekania. Wraz z upływem kolejnych tygodni ten zastój stał się przedmiotem żartów. Jodi przychodziła na sesję, mówiąc: – Panie doktorze, uwielbiam swoje życie i jestem szczęśliwa. Co mam zrobić? Na co Gerard odpowiadał: – Proszę się nie martwić. Mam na to lekarstwo. A potem dotarli do punktu zwrotnego. Dzień nie zapowiadał się szczególnie obiecująco, nic nie wskazywało na to, że poczynią jakieś postępy. Na zewnątrz panowała wiosna, drzewa były obsypane kwiatami, ale w gabinecie Jodi miała na sobie pulower i kardigan, żeby chronić się przez klimatyzacją. Gerard nie był w najlepszej formie, brakowało mu zwyczajowego skupienia. Skakali z tematu na temat, bezskutecznie szukając czegoś ciekawego, i w miarę jak sesja dobiegała końca, zaczynali się poddawać. Jodi uznała, że to już koniec, że czas wracać do domu. Wtem, w ramach ostatniej, desperackiej próby, Gerard
zapytał ją o sny. Jodi: To jak zwykle tylko bezsensowny szum. Gerard: Zdefiniuj szum. Jodi: Przecież wiesz, o co mi chodzi. (Pytanie ją irytuje, bo używała tego określenia od początku.) Gerard: Proszę, zrób to. Daj mi jakiś przykład. Jodi: No dobrze. Jestem na przyjęciu i rozmawiam z nieznajomym. Nagle widzę w lustrze, że jestem zupełnie naga, ale nic z tego powodu nie czuję. Albo jestem w domu rodziców i czegoś szukam, ale teraz nie pamiętam czego. Nawet we śnie to nie wydawało się ważne. Jak mówiłam, to tylko szum. Gerard: (cisza) Jodi: Przepraszam. Starałam się. Gerard: Wiem. Jodi: (cisza) Gerard: No to na dzisiaj chyba tyle. Jodi: Chyba tak. Gerard: (cisza) Jodi: Poczekaj. Śnił mi się też Darrell. Gerard: Śnił ci się Darrell? Jodi: Dopiero teraz sobie przypomniałam.
Gerard: Opowiedz. Jodi: Darrell przyjechał w odwiedziny. Kiedy się pojawił, spisywałam właśnie sen, który był snem Darrella. To był jego sen, ale ja go dla niego śniłam. Miałam cały zeszyt snów Darrella, sięgających wstecz aż do dzieciństwa. Śniłam je dla niego, a potem zapisywałam. Gerard: Mów dalej. Jodi: To właściwie tyle. Zapytałam go, czy pamięta któryś z tych snów, ale nie był zainteresowany i nie chciał o tym rozmawiać. Później wyszedł. Gerard: Jak się czułaś, kiedy to się działo? Jodi: Przestraszona. Czułam się przestraszona. Gerard: Co cię tak przestraszyło? Jodi: Cała ta sytuacja. To było strasznie dziwne. Gerard: A mimo to potem o tym zapomniałaś. Kiedy zapytałem cię o sny, powiedziałaś, że wszystkie były tylko bezsensownym szumem. Jodi: Chyba starałam się o tym nie myśleć. Gerard: Czułaś coś jeszcze? Poza strachem? Jodi: Raczej nie. Tylko strach. Można powiedzieć zaniepokojenie. Gerard: Strach przed czymś konkretnym?
Jodi: Wydaje mi się, że odczuwałam strach poniekąd w imieniu Darrella. Jakbym go reanimowała czy coś, ale on był zimny, zupełnie obojętny. Było w tym coś przerażającego. W tym, że nie chce zaangażować się nawet we własne sny. Jakby był nieobecny. Jakby nie istniał. Gerard: Więc ty śniłaś za niego? Jodi: Tak. Gerard: A śniłaś za niego, bo…? Jodi: Bo go kochałam. Gerard: Czy we śnie go kochałaś? Jodi: Tak. Gerard: Więc we śnie byłaś przestraszona, ale równocześnie czułaś, że go kochasz. Jodi: Tak. Przez chwilę milczeli, a potem Gerard spojrzał na zegarek i powiedział: – Wrócimy do tego za tydzień. Chciałbym, żebyś opisała ten sen, jak najdokładniej potrafisz, i przyniosła mi tekst na następną sesję. To twoje zadanie domowe. Jodi wstała, zdjęła kardigan i schowała go do torby, potem zabrała z wieszaka swoją wiatrówkę i wychodząc, podziękowała
Gerardowi. Podeszła do windy i nacisnęła guzik ze strzałką w dół. Czekając, patrzyła na drzwi windy, swoje stopy w martensach, wzór na dywanie – geometryczną kompozycję niebieskich i pomarańczowych elementów, tak małych, że cały dywan wydawał się beżowy. Czuła, że wzmaga się w niej przeszywający wiatr, któremu nic nie stoi na przeszkodzie, jakby jej wnętrze było pustynią. Zastanawiała się, czy nie zejść schodami, miała jednak wrażenie, że nie jest w stanie ruszyć się z miejsca, że podeszwy jej butów stopiły się z dywanem jak płat przeszczepionej skóry. Już stojąc tam, wiedziała, że nie ma odwrotu, że na zawsze straciła proste, beztroskie życie, którym cieszyła się jeszcze przed chwilą. Już więcej nie będzie siedzieć z Gerardem, zastanawiając się, o czym rozmawiać. Koniec z żarcikami o jej idealnym dzieciństwie. Sen został wydobyty, a wraz z nim, nieuchronnie, wspomnienie doczepione do niego jak sznur puszek do samochodu nowożeńców. Jodi nie mogła już tego cofnąć, zamknąć umysłu na te obrazy i sprawić, by zostały na nowo wchłonięte w tkankę zapominania. Wspomnienie dobrze zniosło swój pogrzeb, wróciło nietknięte, niesplamione, pełnowymiarowe – była to część historii jej życia uzupełniona sensorycznymi odpowiednikami: smakiem, zapachem, odczuciami, prawdziwie elektryzującym ładunkiem. Wspomnienie pozbawione było jednak komponentu wizualnego, okrywała je ciemność, co sugerowało Jodi, że do zapamiętanych wydarzeń
doszło nocą. Albo to, albo dziewczynka rozsądnie zamknęła oczy, postanawiając od razu odciąć się od odrażających bodźców zmysłowych. Początkowo doświadczała eksplozji bólu i strachu, ale potem nauczyła się poddawać, zrozumiała, że kapitulacja jest sposobem na oderwanie się, jej biletem do wolności. Teraz miała tylko nadzieję, że sama w tym uczestniczyła, że częściowo ponosi za to odpowiedzialność, bo może wtedy nadal będzie w stanie go kochać i nic nie będzie musiało się zmienić. Ale w tamtym czasie ona miała tylko sześć lat, a Darrell dwanaście i Jodi nie wiedziała, na czym mogłaby polegać jej wina.
26
ON
Natasha wróciła do domu, ale jeszcze mu nie przebaczyła. Pod wieloma względami życie toczy się normalnym trybem – siadają razem do kolacji, ona się uczy, on sprząta, wpadają do nich goście – zaczęła jednak rozbierać się w łazience i zasypiać, zanim on przyjdzie do łóżka. Poza tym wprowadziła mu ścisłą godzinę policyjną, co nie nastawia go do niej życzliwie. Ponadto wystawia na próbę jego cierpliwość, nieustannie trajkocząc o dekoracjach na stoły i rozsadzaniu gości, że nie wspomnieć nawet o wózkach i fotelikach samochodowych. To nie ma nic wspólnego z kochaniem siebie nawzajem czy miłością do ich syna, którego imię stało się notabene przedmiotem gorączkowych spekulacji i zażartych debat wśród wszystkich jej znajomych i sąsiadów. Natasha nie spocznie, dopóki nie omówi każdziuteńkiej pozycji w męskiej połowie encyklopedii Imiona dziecięce w krajach anglojęzycznych w XX wieku. Nie przyjmuje do wiadomości, że nie warto strzępić sobie języka na imiona takie jak Herschel czy Roscoe, a Clarence i Ambrose trafiły na coraz dłuższą krótką listę. Do lustra w łazience przylepione są karteczki z imionami takimi jak Chauncey czy
Montgomery, które ulegają przetasowaniom, gdy jedna z propozycji zyskuje lub traci na popularności. – Nie możesz odrzucić imienia tylko dlatego, że ci się nie podoba – upiera się niedorzecznie Natasha. Wieczorem przychodzi taki moment – po kolacji, kiedy mieszkanie jest przegrzaną klitką pełną zatęchłego powietrza i niechcianych gości – że Todd myśli tylko o rzuceniu się przez okno. Ulżyłoby mu, gdyby mógł z kimś porozmawiać, tak jak dawniej z Jodi. Ale teraz Jodi nie będzie chciała z nim rozmawiać, a przed kolegami raczej udaje chojraka. Poza tym i tak czas, który z nimi spędza, został bardzo okrojony. – Jeśli chcesz się z nimi zobaczyć, Todd, czemu nie zaprosisz ich na kolację? Brakuje mu późnych powrotów do domu i spacerów z psem wzdłuż jeziora – przerwy, która pozwalała mu zapomnieć o troskach minionego dnia i przygotować się do snu. Wśród głębokiej nocy, w drzemiącym, cichym mieście Todd szedł brzegiem jeziora Michigan, mając wrażenie, że jest sam w dziczy. Wsłuchiwał się w oddech wody, w jej parskanie i wzdychanie, poddawał się wielkiej pustce nieba, którego pofalowany przestwór sięgał po sam horyzont. W bezchmurne noce widywał Wielki Wóz i Gwiazdę Polarną. Umiał wypatrzyć Oriona, Kasjopeję, Pegaza i wiele innych konstelacji, a kiedy nie świecił księżyc i było bardzo ciemno, szukał
Drogi Mlecznej. W dzieciństwie marzył o morzu gwiazd, o dryfowaniu między nimi, nie w statku kosmicznym, tylko swobodnie – płynął na grzbiecie wśród rojów gwiazd, miliardów, trylionów świetlistych punkcików, które rozpryskiwały się o jego skórę jak zimne ognie. Tyle przyjemnych rozmyślań zostało w jego głowie wypartych przez inne myśli, prawie zupełnie o nich zapomniał. Dźwięk, który słyszy, kiedy jest zupełnie cicho – rodzaj syczenia – interpretuje jako ciśnienie. Gdy był mały, wyobrażał sobie, że wszystko, absolutnie wszystko wydaje jakiś dźwięk, i żałował, że tego nie słyszy. Liście zmieniające kolor jesienią – inny dźwięk, jeśli żółkną, a inny, gdy robią się czerwone. Śnieg, który pada w zimie. Pąki, gdy pojawiają się na drzewach wiosną. Płynące po niebie chmury. Małe ptaszki, które fruną z determinacją, a po ziemi leci ich cień. Todd lubi być w zgodzie ze światem takim, jaki jest, poruszać się w takt jego muzyki. Kiedy mu się to udaje, może być, kim chce, i osiągnąć to, do czego dąży. Niektórzy nazywają to szczęściem. Teraz nie ma już sensu ograniczać się do picia tylko wieczorami, więc zaczął chodzić do barów w porze lunchu. Jego najnowszym odkryciem jest pub sportowy w Humboldt Park, azyl na uboczu, w którym z frontu stali bywalcy piją tanie piwo i grają w domino, a w głębi stoi sfatygowany stół bilardowy – lokal, w którym, sądząc po zapachu, powietrze nie poruszyło się od lat osiemdziesiątych.
Todd lubi go również dlatego, że na pewno nie przyjdzie tu nikt z jego znajomych. Właściciel, leciwy Hiszpan w sfilcowanym kapeluszu, spędza całe dnie na stołku przy kasie, podczas gdy nalewaniem i serwowaniem zajmuje się tylko jedna kelnerka. Kiedy w zeszłym tygodniu zajrzał tu po raz pierwszy, zamierzał wypić szybkie piwo i wyjść, ale porzucił swój plan, jak tylko ją zobaczył. Od tego czasu wraca codziennie, zajmuje stolik obok szafy grającej, siadając przodem do sali, a plecami do ściany. Dziś skupia się na śledzeniu jej ruchów – ukradkiem, ale z dokładnością GPS-u. W każdej chwili potrafi określić jej położenie, trasę, prędkość i planowane przystanki. Krążąc po sali, kobieta równie dobrze mogłaby być głucha i ślepa, bo w ogóle nie zwraca na niego uwagi, ale sygnały, które wysyła, rozbrzmiewają jak kościelne dzwony, wzywając Todda na adorację. Jej wygląd – wychudzenie, cienkie włosy, zapadnięte policzki – przywołuje na myśl niedożywione dziecko. Ma długi tułów, płaską klatkę piersiową, wystające biodra i zapadnięty brzuch. Stopy jak deski, tyle że wąskie. Niewyskubane brwi. Przez te wszystkie godziny, które tam spędził, zamienili może dziesięć słów. Kobieta ma śródziemnomorski typ urody, ale mówi bez akcentu. Jej głos jest bezbarwny, a padające z jej ust wyrazy brzmią tak, jakby nie miała siły ich wypowiadać. W ogóle na niego nie patrzy. – Jak pani na imię? – pyta, kiedy ona czeka, żeby przyjąć od
niego zamówienie. Od dawna zamierzał ją o to zapytać, ale wstrzymywał się ze względu na jej obojętność. Ale teraz nie jest już obcy. Jest stałym bywalcem, przyzwyczaiła się do niego. Jeśli chodzi o kobiety, Todd ma dość dobrą intuicję. – Ilona – odpowiada kelnerka, przelotnie zatrzymując wzrok na jego twarzy, być może pierwszy raz. Todd chce jej powiedzieć, że jest wyjątkowa, urzekająca. Wszystko wskazuje na to, że ona nie ma o tym pojęcia. Todd czuje ciężar straconego czasu, natarczywość, która co prawda nie narasta, ale mimo wszystko popycha go do działania. To, co chciałby zrobić, to zaprowadzić ją do męskiej toalety i zamknąć drzwi na klucz. To, co ewentualnie mógłby zrobić, to zapytać, kiedy kończy zmianę, zabrać ją do dobrej restauracji i zaimponować jej, szastając pieniędzmi. Wszystkie kobiety lubią pieniądze. Każda da się uwieść, jeśli wyda się na nią odpowiednią kwotę. Cokolwiek mówią poradniki, to kasa wprawia kobietę w odpowiedni nastrój. Kelnerka przenosi ciężar ciała na prawą nogę, wypychając do przodu biodro. Wzrok wbija w coś na przodzie sali. – Piwo i shota. – To praktycznie jedyne słowa, które do niej kieruje. Kobieta zaczyna się oddalać. – Ilona – przywołuje ją. Ona odwraca się i znów staje przy nim.
Todda nagle oblewa pot, drażniące ciepło rozchodzi mu się po torsie i pali go w czoło. – Kiedy miałem dziesięć lat – mówi – patrzyłem, jak ojciec łamie matce rękę. Wykręcił jej ramię do tyłu i przyciskał, aż pękło. To była lewa ręka. „Żebyś dała radę pracować”, powiedział. Przez cały czas patrzył prosto na mnie. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Jakby coś mi pokazywał, robił dla mnie demonstrację, chciał mnie czegoś nauczyć. – Mówiąc, Todd przygląda się kelnerce i ociera spocone czoło rękawem. – Przyrzekłem sobie, że nigdy nie będę taki jak on. Zawsze szanowałem kobiety, które są w moim życiu. Nie twierdzę, że jestem święty, ale bardzo kocham kobiety. Jak tylko podrosłem, wydostałem stamtąd matkę. Opiekowałem się nią aż do śmierci. Nienawidzi się za to przemówienie. To nic innego jak bojaźliwe dopraszanie się o współczucie, bezwstydna manipulacja. Nie pierwszy raz Todd opowiada kobiecie tę historię albo jedną z jej wersji. Nie żeby to z grubsza nie była prawda, przynajmniej pod względem emocjonalnym. Jeszcze zanim Todd kończy, kelnerka przysuwa się o pół kroku i jaśnieją jej oczy. Trudno powiedzieć, czy wzbudził w niej współczucie, czy pogardę. Ale nie przyniosła mu jeszcze pierwszego tego dnia drinka, a to na pewno przemawia na jego korzyść. Todd nie jest jakimś sfatygowanym pijusem, który się wywnętrza, schlanym gadułą wylewającym stare żale. Jest nie tylko
zupełnie trzeźwy, lecz także plasuje się oczko nad innymi facetami, z którymi ona się tu styka. Żeby jej to uświadomić, polega na swojej trzeźwości, a także na butach z cielęcej skóry, dobrym cięciu u drogiego fryzjera i roleksie Milgauss połyskującym na lewym nadgarstku. – Sam nie wiem, czemu ci to wszystko opowiadam – mówi. Kobieta znów się odwraca, a on ponownie ją przywołuje. – Rozpaczliwie próbuję przyciągnąć twoją uwagę – wyznaje. – Przepraszam. Zdaję sobie sprawę, że cały dzień wysłuchujesz ckliwych opowieści. A zasługujesz na coś znacznie lepszego, na mężczyznę, który zapomni o sobie, a skupi się na tobie. Będzie cię rozpieszczał. Przynosił ci kwiaty i prezenty. Masował ci stopy po pracy. Min fröken, ty jesteś cały dzień na twoje stopy i teraz boli. Zajmie się debilami, którzy próbują cię tu poderwać. Nie bój się, powiedz to do Borysa, weźmimy go za włosy tak jak w Sowieckim Sojuz. Ona niespodziewanie zaczyna się śmiać, jej zwykle przygaszona twarz się rozpromienia i między nimi zachodzi delikatna zmiana. Kiedy Todd postanawia wracać do domu, jest już z nią umówiony na lunch w jej wolny dzień, który wypada dwa dni przed tym, jak ma odebrać wyniki badań, i pięć dni przed ślubem. Wolałby zabrać ją na kolację, ale przynajmniej na razie, ze względu na godzinę policyjną, której musi przestrzegać, to nie wchodzi w grę. Po
narodzinach syna postara się wprowadzić w domu pewne zmiany. Ustali jakieś podstawowe zasady, tak żeby życie wróciło do normy. Wymykanie się nie jest w jego stylu, tak się nie da żyć. Musi odzyskać niezależność, którą miał przy Jodi. Ostatnio pod wieloma względami nie jest sobą. Gnębią go na przykład obrazki z dzieciństwa. Sobota rano, matka robi pączki – stoi przy skwierczącej patelni i smaży kolejne partie, podczas gdy on siedzi przy stole i je te, które już ostygły. Żeby sprawić matce przyjemność, je więcej, niż ma ochotę, nie przerywa, nawet kiedy jest już syty, tak że zaczyna mu być niedobrze. Kiedy o tym myśli, ma mieszane uczucia, jak w przypadku wszystkich wspomnień o matce. To, jak wieczorem kładła się koło niego i głaskała go po czole, aż zasnął. To, jak śliniła kciuk, żeby wyczyścić mu coś na policzku, nawet kiedy był już duży. Jej kochający dotyk i zapach czosnku na jej dłoniach. To, jak równocześnie uwielbiał być dotykany i tego nienawidził. Irytuje go, że ostatnio zalewają go takie wspomnienia, jakby ktoś otworzył drzwi, które dotychczas były zamknięte. Nie interesują go takie wspominki, które są bezsensowne i z niczym niezwiązane. Jeszcze jedną z jego obaw jest to, że robi się sentymentalny, że traci pazur.
27
ONA
W każdej chwili w różnych miastach świata toczy się co najmniej dziesięć konferencji mniej lub bardziej związanych z psychologią. Natychmiast o tym pomyślała, kiedy Alison poradziła jej wyjechać z Chicago. Przez całą swoją karierę Jodi tylko raz brała udział w takim wydarzeniu – kilka lat temu poleciała do Genewy na konferencję o komunikacji. Pamięta, jak miło spędziła wtedy czas, jak łatwo rozmawiało jej się z ludźmi. Przypomina sobie, że czuła się częścią wspólnoty, że mówcy z całego świata wygłaszali ciekawe referaty i że ogromną przyjemność sprawiła jej kolacja w obcym mieście z nowymi znajomymi. Wróciła z nową energią do pracy z klientami, zmieniła swoje zachowanie podczas sesji – zaczęła zwracać większą uwagę na język ciała pacjentów i to, jak dobierają słowa. Odtąd często powtarza używane przez nich sformułowania, żeby zbudować porozumienie. Od dawna zamierzała wybrać się na jeszcze jedną konferencję, ale jakoś nigdy nie mogła się zmobilizować. Po części wynikało to z jej oddania Toddowi – kto by się nim zajmował pod jej nieobecność? Było to jednak tylko powierzchowne zmartwienie,
prawdziwy problem był głębszy i o wiele mniej szlachetny. Zaborczość. Paranoja. Niechęć do dania mu jeszcze większej swobody. Wszystkie te uczucia były jej dobrze znane i choć na co dzień raczej ich sobie nie uświadamiała, bez wątpienia zaważyły na tym, że zaniechała wyjazdów. Tym razem wszystko sprowadzało się do wyboru między konferencją „Radzenie sobie z gniewem” w starym zabytkowym mieście Winchester na południu Anglii a „Emocjami, stresem i starzeniem się” w słonecznym Jacksonville na Florydzie. Jodi bardziej interesowała tematyka gniewu, której nie miała jeszcze okazji zgłębić. Gdyby wzięła udział w konferencji, a potem trochę o tym poczytała, mogłaby przyjmować pacjentów z tego typu problemami. Po sprawdzeniu prognozy pogody i rozmowie o cenach w biurze podróży, zdecydowała się jednak na „Emocje, stres i starzenie się”, pocieszając się perspektywą palm i tropikalnej bryzy. W ten sposób znalazła się w Jacksonville. Jest w pokoju hotelowym i właśnie obudziło ją natarczywe brzęczenie telefonu na szafce nocnej. Otacza ją ciemność, nawet zza zasłon czy przez szparę pod drzwiami nie wpada żadne światło. Jodi przewraca się na bok, żeby spojrzeć na toksyczne, zielone cyfry budzika. Jeszcze nie ma szóstej. Do wschodu słońca została przynajmniej godzina. Przyjechała przedwczoraj i od tego czasu nie myślała, dlaczego
tu jest ani co dzieje się w domu. Zapominanie jest łatwe w nieskomplikowanym i niewymagającym świecie konferencyjnym, gdzie prawdziwe życie ustępuje miejsca nieustannym urozmaiceniom i atrakcjom. Sale wykładowe wypełnia ciepłe, naturalne światło, przeszklone drzwi wychodzą na ogrody z kwitnącymi krzewami, a na zewnątrz Jodi wystawia twarz do słońca i czuje zapach oceanu. Jej obowiązki ograniczają się do siedzenia na wygodnym wyściełanym krześle i słuchania ciekawych prezentacji, wizyty w zatłoczonej restauracji w czasie lunchu oraz przebierania się do kolacji w mieście. Nikt tutaj nie zna jej historii, nie wie nic o niej ani o okolicznościach, w których się znalazła. Równie dobrze mogła zostać zrzucona z kosmosu albo pojawić się znikąd. Dzwoniący telefon nie pasuje do tego obrazka. Jodi zamyka oczy i czeka, aż zamilknie. Kiedy w pokoju znów zapada cisza, Jodi robi spokojny, uważny wydech przypominający westchnienie, a potem zmusza się do zaśnięcia, ale głęboki sen okazuje się nieuchwytny. Jej umysł jest zbyt zajęty, przepełniony dziwnymi, niepokojącymi scenami – błąkający się ludzie, jaskrawe światła, ktoś ucieka. Nie upłynęło nawet kilka minut, a znów rozlega się dzwonek. Cichy, naglący dźwięk to najpierw czyjś płacz w jej śnie. Budzi ją dopiero po chwili. Mrugając niepotrzebnie w ciemności, wstaje i po omacku idzie do łazienki.
Potem, kiedy razem z grupą kolegów po fachu je śniadanie w hotelowej restauracji, ktoś podchodzi do niej od tyłu i kładzie jej rękę na ramieniu. To jedna z organizatorek konferencji, miła kobieta, która dbała o to, żeby się wszystkim przedstawić, a czasem robiła to po kilka razy. – Telefon do pani – mówi. – Może pani odebrać w recepcji.
28
ON
Przez ostatnie trzy i pół dnia jego mózg produkował myśli w kształcie Ilony, a myśli w kształcie Ilony układały się we wzory w kształcie Ilony niczym metalowe opiłki na liniach pola magnetycznego. Te trzy i pół dnia to piątek, sobota, niedziela i poniedziałkowy ranek – przez ten czas zapomniał powiedzieć Natashy, że ją kocha, niechętnie zabrał ją na zakupy, odmówił pomocy przy sprzątaniu, osuszył dwanaście dużych puszek piwa i masturbował się podczas każdego prysznica. Przez tych kilka krótkich dni w jego nadaktywnej wyobraźni niepozorna Ilona osiągnęła szczyt erotycznego powabu. Jako główna bohaterka skandalicznych seansów zyskała status kobiecego odpowiednika Todda, dopasowanego do niego pod każdym względem – plusa dla jego minusów i minusa dla jego plusów, brakującego elementu, który czyni jego życie pełnym. Nawet on sam zauważa, jak chore są jego fantazje, ale dzieje się to tylko w chwilach szczególnej przytomności umysłu, które z determinacją odpędza. Restauracja przy South Dearborn Street, gdzie umówił się z Iloną, jest kameralna i stylowa. Todd wyobraża sobie, jak ich
spojrzenia się spotykają, kiedy ona unosi kieliszek do ust albo gryzie małe kawałki drogiego mięsa. Nigdy nie jadła świeżych ostryg, nie ma pojęcia, co dla człowieka może zrobić butelka dobrego wina – tego jest pewien, tak samo jak tego, że po indoktrynacji stanie się nienasycona, uzależni się od wszystkiego, co Todd ma do zaoferowania. Już z biura na parking idzie dumnym krokiem. Nie przychodzi mu do głowy, że ona może go wystawić, że być może w jej życiu jest już mężczyzna, że mogła przejrzeć Todda, opamiętać się, zmienić zdanie. Wręcz przeciwnie, sądzi, że to będzie schadzka jego życia, spotkanie, które wszystko całkowicie odmieni. Chociaż Ilona jeszcze o tym nie wie, została wybranką, to właśnie ona wybawi go od kłopotów, w które niefortunnie się wpakował. Ilona – chuda, jeszcze nieodkryta, nieufna jak kot, naiwna jak dziecko, nieświadoma swojego piękna i mocy – jest odpowiedzią na wszystkie jego problemy. Podzwania kluczykami i śmieje się w głos, wypuszczając chmurę pary w zimowe powietrze. Już teraz odlicza minuty, a wszystkie jego czynności stają się częścią przemyślanej choreografii. Wsiada do samochodu, zapala silnik, włącza wycieraczki i czeka, aż oczyszczą szybę z lodu. Potem podjeżdża do krawężnika i przeklina ciągnący się w jego kierunku sznur samochodów. Ogląda sobie zęby w lusterku wstecznym. Włącza kierunkowskaz. Bierze do ust tabletkę. Czuje się wyjątkowo dobrze, znacznie lepiej niż przez ostatnie
tygodnie. Lezja już prawie zniknęła, napady świądu niemal ustały, wyniki badań już mniej go martwią. Początkowo był przerażony, dzień czy dwa wychodził z siebie, ale teraz odzyskał spokój. Dodając gazu, włącza radio i trafia na pierwsze takty Unchained Melody. Nie da się zatrzymać fali tęsknoty przywołanej przez zawodzącą melodię i łagodny tenor Bobby’ego Hatfielda. Toddowi przypomina się dziewczyna, którą znał w liceum, wraca do niego zapach jej włosów, ostra cytrynowa woń, która doprowadzała go do szaleństwa. Może to za nią tęskni, kto wie? Zdaje sobie sprawę, że granice zacierają się i znikają, granice oddzielające przeszłość od przyszłości, pozwalające odróżnić Ilonę od Natashy, od Jodi, od dziewczyny z liceum. Potem piosenka się kończy i Todd jest z powrotem w aucie, jadąc w kierunku Roosevelt Street. Trzyma się zewnętrznego pasa i hamuje na światłach. Tuż przed sobą ma ferrari, opływowe i niskie, ekscytujące i ponętne. Todda ogarnia przemożna chęć posiadania tego właśnie samochodu, żarliwe pragnienie, by ktoś magicznie przeniósł go za kierownicę ferrari. Porsche Todda – które zawsze uwielbiał – nagle wydaje mu się konserwatywne, banalne, nawet kołtuńskie, wybór mężczyzny, który stracił pasję. Jak to się mogło stać? Kiedy się zmienił? Już prawie czas. Zostały mu tylko sekundy. Gdyby wiedział, nie zmarnowałby ich na postanowienia, których nigdy nie zrealizuje – że sprzeda samochód, pozbędzie się balastu, uwolni się. Wierzył, że
dzięki Natashy odzyskał młodość, ale teraz rozumie. Kobiety, które zaczynają myśleć, że jesteś ich własnością, i obowiązki, które mogą człowieka przygnieść. W życiu nie można się zatrzymywać. Trzeba ruszać się szybko, żeby cię nie przyszpilili. Kiedy trafia go pierwsze uderzenie, myśli, że to kamień. Ktoś wrzucił mu kamień przez szybę. Dźwięk wybucha w jego lewym uchu, a odłamki szkła opryskują mu jedną stronę twarzy. – Co jest, do cholery – mówi na głos. Obracając głowę, żeby zobaczyć, co się stało, dotyka swojego policzka. Na widok małej okrągłej dziurki z otoczką popękanego szkła myśli, że ktoś musiał go postrzelić, ale w ogóle nie czuje bólu. Wytrzeszcza oczy i w polu widzenia pojawia mu się auto czekające obok na światłach. Zauważa otwarte okno, głowę w wełnianej czapce, świdrujący wzrok, błysk broni. Nie zna tego człowieka, ale w głowie nie rodzą mu się żadne pytania. To nieprawda, co powiedzą później – że niczego się nie spodziewał, że nie wiedział, co go trafiło – ale wszystko rzeczywiście dzieje się bardzo szybko. W głowie wyświetlają mu się obrazki przestępców – na tyle umierania wystarcza mu czasu. Paradoksalnie, w tej podniosłej chwili, kiedy najważniejszy powinien być dla niego nienarodzony syn, dziecko, którego nie zna i nigdy nie pozna, znaczy dla niego mniej niż inni. Mniej niż jego troskliwa matka i patologiczny ojciec. Cliff i Harry, jego najlepsi
kumple. Natasha, którą widzi jako małą dziewczynkę trzymającą tatusia za rękę. Natasha i Dean, którzy oboje przeżyją. Jeszcze bardziej zajmujący jest obraz Ilony, która czeka w restauracji – jej rozczarowanie rośnie z każdą minutą i nie ma nikogo, kto by ją przed nim uchronił. I Jodi, takiej, jaka była, kiedy wrócił z weekendu na wsi – leżącej płasko na brzuchu pod gołym niebem. Pięknej, wyjątkowej Jodi. Gdyby miał wybór i mógł zostać, zrobiłby to dla niej. Ale teraz już nie ma wyboru. Czas trwa w zawieszeniu, a mimo to zaraz się skończy. Śmierć powinna być uwodzeniem, nie gwałtem. Gdyby dostał jeszcze jedną minutę, mógłby tyle zrobić. Nawet skazańcy mają prawo do jednego telefonu, do wysłania jakiejś wiadomości. Czuje się taki żywy, świeci tak jasno jak zapalony lont, jak petarda, która zaraz wybuchnie. Czego by nie dał za dodatkową minutę, tylko jedną zwyczajną minutę przylepioną byle jak do końcówki jego życia.
CZĘŚĆ DRUGA
ONA
– Jodi Brett przy telefonie – mówi, trzymając słuchawkę tak, jakby to była martwa mysz. Odpowiada jej władczy głos, tak stanowczy i groźny, jakby ryczał z głośników w holu. Mówi, że dzwoni z policji i niestety ma złe wieści. Pyta, czy Jodi siedzi. Ona akurat stoi sztywno wyprostowana, kręgosłup jak struna, stopy złączone, biodra dokładnie pod kątem prostym do lady recepcji, i niewidzącym wzrokiem wpatruje się w przeszklone drzwi wejściowe. Nie rozumie, jakie znaczenie ma to, czy stoi, czy siedzi, i niecierpliwi ją ta ostentacyjna troska. Gdyby dzwoniący naprawdę miał na względzie jej dobro, co stara się pozorować, nie budziłby jej w środku nocy, rujnując jej sen. Próbuje uciąć jego hipokryzję. – Jestem właśnie w trakcie śniadania. O co chodzi? On jednak nadal uparcie odmawia przejścia do rzeczy. – O ile wiem, jest tam pani na konferencji. – Jego głos jest niski i elegancki. Jodi wyobraża sobie, jak słowa staczają się z jego języka, każde z nich jest tłustym robakiem, który wpełza jej do ucha. – Tak – odpowiada Jodi. – Czy to jakiś problem? – Proszę pani – odpowiada policjant – musi pani natychmiast wrócić do domu. To niezwykle ważne. Następnie słyszy dźwięk imienia Todda, duży i miękki na oślizgłych ustach detektywa. A potem pojawia się przyprawiający o zawrót głowy obraz mleka, które wylewa się z wiadra, obraz,
który nie niesie z sobą żadnych treści, a mimo to powoduje nudności i wrażenie wirowania. Kiedy otwiera oczy, leży z głową na poduszce, a nad nią faluje morze twarzy. Czuje się zagubiona i zdezorientowana, gdy aż tyle ust cmoka i mruczy z zatroskaniem. Potem jednak ktoś podnosi ją za ramiona i stawia na nogi, a ona szybko dochodzi do siebie i znów musi się zmierzyć z druzgocącymi faktami. Fakt numer jeden: Todd nie żyje. Trudno jej przyjąć to do wiadomości, nawet kiedy zdaje sobie sprawę z faktu numer dwa: jej wina jest tak oczywista, że chicagowska policja już ją wytropiła. Nie ma wątpliwości, że jak tylko wyjdzie z samolotu na lotnisku O’Hare, funkcjonariusze będą już na nią czekać. Zostanie aresztowana, być może zakuta w kajdanki i zabrana do jakiejś obskurnej części miasta, gdzie znajdują się więzienia. Jest tego wszystkiego pewna, więc dziwi ją, że nic nie pcha jej do ucieczki. Wynająć samochód, odjechać, znaleźć jakąś granicę, a za nią – anonimowość. Jodi ma jednak instynkt gołębia pocztowego. Mimo że czeka tam na nią tylko zagrożenie, nie jest w stanie porzucić miejsca, które zna i kocha. Co najwyżej chciałaby odczekać kilka dni, wypić jeszcze jeden kieliszek wina w restauracji na plaży, jeszcze przez chwilę rozkoszować się tropikalnym ciepłem i wonnym powietrzem. Jest to niezwykle kuszący plan, ale niestety nie będzie mogła go zrealizować. Przez cały czas gnębiliby ją telefonami albo, co gorsza, przysłaliby kogoś, żeby zabrał ją do
domu. Po tym jak uspokoiła detektywa, który czekał przy telefonie, że wszystko w porządku, odnalazła głównego organizatora konferencji i poinformowała go, że doszło do zgonu w rodzinie, wysłuchała kondolencji i obietnicy, że zostanie rozpatrzona możliwość częściowego zwrotu opłaty, Jodi idzie do swojego pokoju, by przebukować lot, poinformować opiekunkę psa o swoim powrocie i się spakować. Kiedy samolot ląduje, lotniskowe reflektory oświetlają unoszące się w powietrzu płatki śniegu i ożywiają nocne niebo. Jodi nadal jest w sukience bez pleców i sandałkach na koturnie, które włożyła zamierzchłego ranka, ale była na tyle przewidująca, że zabrała z sobą płaszcz. Podczas lotu wypiła cały swój przydział wódki z tonikiem, a jej nastrój niepostrzeżenie przechodził przez smutek, desperację i opór. Teraz, kiedy wychodzi na pomost, ciągnąc za sobą walizkę, kurczowo trzyma się swojej kruchej brawury. Nie została zatrzymana, kiedy inni pasażerowie wysiadali z samolotu, jak na razie nie pojawił się żaden człowiek w mundurze. Jodi rozumie, że to tylko kwestia czasu, ale przynajmniej jest lepiej, niż się spodziewała, i kiedy udaje sie jej bez problemów odebrać bagaże, w smogu jej nieszczęścia pojawia się haust nadziei. W płaszczu, ale nadal z gołymi nogami wychodzi z lotniska wprost w mroźną noc i ustawia się w kolejce do taksówek. Podróż
do domu przebiega bez zakłóceń. Jodi wchodzi do apartamentowca, przecina hol, wjeżdża windą na swoje piętro i wyciąga klucz z torebki. Za drzwiami rozlega się jedno ostre szczeknięcie, a potem atakuje ją czterdzieści kilogramów czystej radości. Opiekunka natomiast na widok Jodi wybucha płaczem, wstrząśnięta wiadomością o tragedii. Jodi płaci dziewczynie i odsyła ją do domu. Dobrze znów być w domowym zaciszu, a szczęśliwa podróż dodaje jej otuchy. Dzięki poprawie samopoczucia stopniowo odzyskuje jasność umysłu. Zaczyna zdawać sobie sprawę, że brak policyjnej nagonki oznacza, że jej sytuacja nie jest aż tak zła, jak przypuszczała, że powrót z konferencji to tylko rutynowy wymóg, standardowa procedura. Żeby to uczcić, wypija jeszcze jedną wódkę z tonikiem i pierwszy raz od śniadania czuje głód. Opiekunka zostawiła w lodówce jakąś wędlinę, więc Jodi robi sobie kanapkę z szynką, korniszonem i ostrą musztardą. Zjada ją i jej nastrój wraca do normy. Potem przebiera się w dżinsy i zaparza dzbanek kawy. Odkrywa, że niezwykle ciekawi ją, jak zginął Todd. Już w samolocie nie mogła przestać snuć scenariuszy, odtwarzać w głowie rozmowy telefonicznej – próbować przypomnieć sobie, jakich dokładnie słów użył detektyw, przekazując jej nowinę. „Doszło do zgonu… doszło do zabójstwa… ktoś zrobił to naumyślnie… przykro mi, ale muszę panią poinformować, że to
zbrodnia… Dowody nie pozostawiają żadnych wątpliwości”. Nie powiedział nic konkretnego, nic, co pozwoliłoby przerwać jej gorączkowe spekulacje. Kiedy jednak Jodi chodzi po mieszkaniu, układając rzeczy na swoich miejscach, znajduje na stoliku „Tribune” z rana. Wydarzeniu nadano większą rangę, niż się spodziewała – artykuł zaczyna się na pierwszej stronie i zajmuje jeszcze dwie całe w środku. Jodi nie sądziła, że zabójstwo drobnego dewelopera zainteresuje masową publiczność, ale najwyraźniej dziennikarze wykorzystują je do przywołania ulubionych tematów – piszą o handlu narkotykami i nadużywaniu broni. Nie brak wybujałych teorii, na przykład że Todd stał się przypadkową ofiarą bandy uzbrojonych nastolatków na amfetaminowym haju. Zgodnie z inną wersją wszystkiemu winna jest mafia. Mimo tych domysłów artykuł jasno przedstawia fakty. Wczoraj po południu został zastrzelony mężczyzna, który siedział w swoim samochodzie, czekając na zmianę świateł. Do zdarzenia doszło w południowej części centralnego Chicago. Ofiarę zidentyfikowano jako Todda Jeremy’ego Gilberta, lat 46, lokalnego przedsiębiorcę. Został postrzelony w głowę około 12.45 na rogu Michigan Avenue i Roosevelt Street. Zgodnie z zeznaniami świadków obok auta ofiary zatrzymał się inny samochód i jeden lub kilku napastników otwarło ogień.
Policja stara się ustalić opis samochodu napastników. Po strzelaninie samochód ofiary wjechał na skrzyżowanie, uderzył o krawężnik i zatrzymał się. Kierowcę znaleziono leżącego na kierownicy. Nikt ze świadków nie został ranny. Jodi myśli o korkach w porze lunchu, osłonie, jaką dają dwa samochody, kwestiach, które pozostają bez odpowiedzi. „Jeden lub kilku napastników” – tak napisano w artykule. Nawet ich liczba jest przedmiotem spekulacji. Ale musiało być ich dwóch: jeden, żeby prowadzić, drugi, żeby strzelać. Nie więcej, bo trzeci byłby zbędny, a przecież ilość pieniędzy też była ograniczona. Jodi nie wie, czy jednym z zabójców był Renny. Ma wrażenie, że on nie brudzi sobie rąk, a Alison wspomniała o wynajętych ludziach. Tak czy inaczej, jej wyobrażenie napastników jest mgliste. Nigdy nie spotkała Renny’ego, nie widziała go nawet na zdjęciu. Zaskakuje ją, jak to wszystko rozegrało się w czasie – samochód staje na światłach i ktoś strzela z jego okna. Mimo że wszystko dzieje się w miejscu publicznym – duże skrzyżowanie w godzinach szczytu – auto znika, zanim ktokolwiek zdążył zauważyć, co się stało. To jasne, bo inaczej policja miałaby opis samochodu. Jodi się nad tym zastanawia. Błyskawiczna ucieczka była możliwa, tylko jeśli dokładnie w chwili zabójstwa światło zmieniło się na zielone. Musieli na to czekać. Z przygotowaną bronią odliczali kolejne sekundy, czekając na zmianę świateł, żeby
móc przemknąć przez skrzyżowanie. Musi przemyśleć to krok po kroku, odtworzyć w wyobraźni fenomenalne, druzgocące wydarzenie, którego nadal nie jest w stanie przyjąć do wiadomości. Wyobraża sobie, jak Todd wychodzi z pracy, idzie na parking, wsiada do porsche i jedzie Michigan Avenue. Kiedy staje na światłach, jest na prawym pasie. Musi być na prawym pasie, bo napastnik strzelał z fotela pasażera samochodu stojącego obok. Ustawił się blisko ofiary, żeby na pewno nie spudłować. Żadnego ryzyka. Powiedzmy, że Todd i napastnicy, stojąc obok siebie, są pierwsi w kolejce na światłach. Todd nie ma o niczym pojęcia. Nie zdaje sobie sprawy, że stał się celem, nie przypuszcza, że jest w niebezpieczeństwie. Dwaj mężczyźni natomiast nie mają dokładnego planu. Właściwie to po prostu improwizują, czekają na odpowiedni moment, na nadarzającą się okazję. Jeśli to będzie konieczne, wysiądą z auta i zaczną śledzić ofiarę pieszo, ale mają nadzieję, że nie będzie. Im szybciej się z tym uporają, tym szybciej wrócą do domu i odbiorą zapłatę. To zupełny przypadek, zbieg okoliczności spowodowany wyłącznie ruchem ulicznym, że Todda łapie czerwone światło, a równocześnie, również przez przypadek, zwalnia się miejsce obok niego. Zajmują je i dostrzegają swoją szansę. Oceniając sytuację, stwierdzają, że potrzebna im droga ucieczki. Jak tylko zadanie
zostanie wykonane, będą musieli się ulotnić, więc obserwują i czekają. Patrzą na ruch uliczny i przechodniów, którzy przechodzą przed nimi na pasach i czekają, aż strumień ludzi i samochodów się zatrzyma. Wpatrują się w kierujące ruchem zielone światło i czekają, aż zmieni się na żółte. Patrzą, jak auta skręcające w lewo wjeżdżają na skrzyżowanie, i nadal czekają, jak przystało na półobłąkanych, ryzykanckich najemników. W końcu ten, który nie prowadzi, ten, który ma strzelać, zaczyna celować, wysuwając broń przez okno od strony pasażera. Ile razy wypalił? W artykule nie ma o tym wzmianki, ale sformułowanie „jeden lub kilku napastników” sugeruje, że chodzi o salwę. Czy już pierwsze pociski okazały się skuteczne? Czy Todd miał chwilę, żeby zdać sobie sprawę z niebezpieczeństwa, zastanowić się, co się dzieje i dlaczego? Jodi stwierdza teraz, że bardzo by tego chciała. Życzy sobie, żeby on wiedział, co nadchodzi. Żeby pojął prawdę, zorientował się, że to jej robota, zrozumiał, że sam jest sobie winny. Wątpi jednak, że tak było, bo w oczach Todda była z natury bezkonfliktowa. Jodi, którą dobrze znał, nigdy by tego nie zrobiła. Nietypowo jak na siebie idzie spać, nie uporządkowawszy najpierw mieszkania. W zlewie leżą nieumyte naczynia, nierozpakowana walizka stoi w korytarzu. Jej wyczerpany system niemal automatycznie przełącza się na tryb „sen”, ale kiedy pierwsza
warstwa zmęczenia zostaje zrzucona, Jodi znów znajduje się na powierzchni z otwartymi oczami. Światło dzienne ujawnia ciemne sylwetki mebli oraz rozmieszczenie okien i drzwi, ale to wszystko nie łączy się w całość, którą Jodi by rozpoznała. Data, miejsce i okoliczności jej życia wymykają się jej, jakby mózg Jodi był szklanką, z której ktoś wylał wodę. Czeka chwilę, a kiedy wracają do niej władze umysłowe, swoje zaćmienie zrzuca na karb zmęczenia po podróży i pragnienia, żeby cofnąć się w czasie i przemyśleć swoje decyzje. Poczucie bezpieczeństwa i optymizm, które dała jej lektura artykułu – nie zidentyfikowano ani samochodu, ani napastników – zastąpiła teraz spóźniona konstatacja, że jako była żona ofiary automatycznie staje się podejrzaną, a jej sytuacja może się tylko pogorszyć, jeśli figuruje w testamencie. Fakt, że nie przyszło jej to do głowy wcześniej – kiedy spiskowała i planowała z Alison, handlowała bibelotami i uciekała w tropiki – zdumiewa ją. Zupełnie jakby pogrążyła się w jakimś transie, sama wprowadziła się w stan hipnotyczny, odurzyła się myśleniem życzeniowym. Spanikowała, kiedy zadzwonili do niej na Florydzie, ale tamto to była błahostka. Tamto mogła przespać i utopić w alkoholu. To, co czuje teraz, jest bolesne i kłujące, jak krążenie, które wraca do obumarłych kończyn, zupełnie jakby ktoś nią potrząsnął i sprawił, że jej krew zaczęła musować.
Pod wieloma względami Todd był dzieckiem, w terminologii Freudowskiej: przypadkiem zatrzymania w rozwoju psychoseksualnym, pięciolatkiem z fiksacją falliczną, dążącym do seksualnej dominacji, nadal zakochanym w matce i przenoszącym swoje pragnienia na inne kobiety. Był książkowym przykładem kompleksu Edypa. Freud nigdy nie był dla niej źródłem inspiracji, ale naprawdę wiedział, jak ukrzyżować człowieka. Sam Todd, mówiąc oględnie, nie miał w zwyczaju przeprowadzać autoanaliz i z reguły nie uwzględniał swoich defektów we własnej wizji świata. Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak dodać, że przymykał oczy na niewybaczalne błędy innych. Był wyrozumiały. Ale to w żaden sposób nie oczyszcza go z winy. Jodi chciałaby wierzyć, że śmierć zmusi go do konfrontacji z własnymi występkami, że nawet teraz je kontempluje, w czyśćcu czy gdziekolwiek indziej. Nie może jednak pozbyć się myśli, że udało mu się uciec, że jak zwykle się wywinął i zdołał wyjść bez szwanku. Kiedy rano rozlega się pukanie, Jodi pije kawę i czyta gazetę. Tego dnia artykuł, skrócony do jednej kolumny, nie dostarcza żadnych nowych informacji. Nadal mokra spod prysznica, we frotowym szlafroku i białych bawełnianych skarpetkach postanawia, że po wypiciu kawy, która, ma nadzieję, pozwoli jej pozbyć się bólu głowy, wróci jeszcze do łóżka i odeśpi bezsenną, pełną gorączkowych myśli noc. Nie ma dziś pacjentów ani żadnych
obowiązków, gdyż zgodnie z planem nadal powinna być na Florydzie. Nie wie, kto puka, ale to musi być portier albo któryś z sąsiadów. Wszyscy inni musieliby najpierw zadzwonić domofonem z holu. Tak przynajmniej sądzi, zapominając, że policjanci mają specjalne przywileje i wchodzą, gdzie im się podoba. Detektyw, mocno po trzydziestce, jest krępy, ma kwadratową szczękę i oczy koloru ziemi, a nad nimi brwi jak myślniki, proste i szczere. Pod płaszczem, którego poły zwisają luźno, widać brązowy garnitur, jasnoniebieską koszulę i krawat w prosty wzór z jaskrawych ukośnych pasków. Jeszcze zanim zauważa jego obrączkę, Jodi klasyfikuje go jako ojca rodziny – mężczyznę z trojgiem lub czworgiem dzieci poniżej dwunastego roku życia i żoną lubiącą bezpieczeństwo, które on niewątpliwie jej zapewnia. – Pani Jodi Brett? – pyta. Ona kiwa głową. Policjant wyjmuje portfel, otwiera go i podnosi na wysokość oczu, tak żeby Jodi zobaczyła jego legitymację. – Detektyw sierżant John Skinner. Mogę wejść? Jodi się odsuwa, a on wchodzi do mieszkania i zamyka za sobą drzwi. – Przepraszam, że nachodzę panią tak wcześnie – mówi, czyniąc aluzję do jej szlafroka. – Jeśli można, chciałbym złożyć pani kondolencje. Wiem, jaki to musiał być szok, kiedy panią
o wszystkim poinformowaliśmy. To bardzo niefortunne, że musieliśmy zrobić to w taki sposób, to znaczy przez telefon. Kontaktowaliśmy się z policją w Jacksonville, ale doszło do jakiejś pomyłki. – Czy to z panem rozmawiałam? – Nie. To był posterunkowy Davey. Ale poinformował mnie, że była pani w wielkim szoku. Jodi przebiega przez głowę podstępna myśl, że swoim omdleniem mogła zdobyć sobie u niego trochę współczucia i być może dlatego jest teraz tak niezwykle uprzejmy. Zaprasza go do środka i prowadzi do salonu, który właśnie w tej chwili przepięknie oświetla poranne słońce. Przyciągnięty do okna wspaniałym widokiem, mówi: – Oglądanie tego musi sprawiać ogromną przyjemność. – Tak, uwielbiamy ten widok – odpowiada. – A raczej uwielbialiśmy. – Głos jej się załamuje, ale po chwili Jodi się uspokaja. – Kocham ten widok i Todd też za nim przepadał. Głównie dlatego kupiliśmy to mieszkanie, choć jest mniejsze niż inne, które… – nie kończy zdania, nagle zawstydzona swoim uprzywilejowaniem. Myśli o małym, ciasnym domku, który jest pewnie szczytem możliwości człowieka z pensją policjanta, szczególnie jeśli utrzymuje pięcio- lub sześcioosobową rodzinę. – Napije się pan kawy? – pyta.
– Nie chciałbym sprawiać kłopotu. – Żaden kłopot. Jest już gotowa. – Może być czarna – mówi. Jodi wraca z kubkiem kawy i podaje go detektywowi, mówiąc: – Proszę mi dać chwilę. Pójdę się ubrać. Ucieczka do sypialni daje jej krótkie, ale bardzo potrzebne wytchnienie. Ma lepkie ręce i spocone czoło, czuje się brudna, choć niedawno brała prysznic. Gdyby kiedykolwiek zastanawiała się, jak będzie wyglądać wizyta policji, na pewno nie tak by to sobie wyobraziła. Po pierwsze, byłoby ich dwóch – czy oni zwykle nie chodzą parami? – i zaczęliby ją atakować, wykorzystaliby to, że jest rozebrana, do wyprowadzenia jej z równowagi, a rozmowy użyliby jako broni. To przynajmniej dodałoby jej animuszu i zmobilizowało do obrony. Ale samotny, aż nadto uprzejmy detektyw – co to może znaczyć? Wraca do salonu w spodniach z kantem i czystej koszuli. Na policzki nałożyła trochę różu i spięła włosy do tyłu. Detektyw, który stoi przy oknie, odwraca się, kiedy ona wchodzi. Jodi porusza się bezdźwięcznie, ale zauważył ją kątem oka. Oboje siadają, ona na kanapie, on na fotelu naprzeciwko. – Wiem, że to był dla pani ogromy szok – zaczyna. – W idealnej sytuacji dalibyśmy pani trochę czasu, zanim zaczniemy gnębić panią pytaniami. Ale teraz nie możemy sobie pozwolić na zwłokę. Mamy
bardzo mało informacji, a z każdą godziną ślady się zacierają. Na pewno rozumie pani, z czym musimy się zmierzyć. – Podnosi ręce, z dłońmi na zewnątrz, prosząc o wyrozumiałość. – Nawet nie zdając sobie z tego sprawy – ciągnie – może pani mieć informacje, które pomogą nam w śledztwie. Szczegóły dotyczące stylu życia ofiary, jej zajęć w okresie poprzedzającym zbrodnię. To może być kluczowe dla ustalenia, co się właściwie stało. Zamordowany mógł powiedzieć albo zrobić coś, co wtedy wydawało się pani bez znaczenia, ale teraz może okazać się ważnym elementem układanki. Pani pomoc w rozwiązywaniu tej sprawy może być dla nas niezwykle cenna. Jest pani dla nas bardzo ważna i chciałbym, żeby tak pani o sobie myślała. Jodi z przerażeniem stwierdza, że nie jest w stanie spojrzeć mu w oczy. Jej wina musi być zupełnie oczywista dla kogoś takiego jak on, niezłomnego człowieka z dużym doświadczeniem. W przeciwnym razie po co dręczyłby ją tymi wszystkimi bredniami o tym, jaka to jest ważna i cenna? – Przepraszam, zapomniałam pańskie nazwisko. On przedstawia się jeszcze raz – detektyw sierżant Skinner – ale jeszcze zanim kończy mówić, Jodi już zapomina i nadal myśli o nim jako o ojcu rodziny. – Jeśli chodzi o wtrącanie się w pani sprawy, to proszę mi wierzyć, bardzo żałuję, że musimy to robić. Umiera ktoś bliski,
człowiek ledwo ma czas, żeby przyjąć to do wiadomości, a my już go przepytujemy, prosimy o odgrzebywanie wspomnień, co w takim momencie musi być bolesne. Jego cichy, melodyjny głos działa jej na nerwy. Detektyw jest spokojny, zadowolony, pewny siebie, jest jak kot wabiący swoją ofiarę. Jodi patrzy na jego kanciaste dłonie i czyste paznokcie, wyraźne paski na krawacie i płatki jego uszu, które zmyślnie przylegają do głowy, nie zostawiając żadnej zwisającej małżowiny. – Ta część pracy jest trudna dla nas wszystkich. My też jej nie lubimy. Staramy się być delikatni, ale ludzie i tak czują się urażeni i trudno im się dziwić. Jodi jest równocześnie gorąco i zimno – czuje gorąco w głowie i zimno w kończynach. Jeszcze chwila i wybuchnie śmiechem. Wstaje z kanapy, podchodzi do kredensu i szuka paczki marlboro, która gdzieś tam jest. Jodi nie pali, ale teraz uznaje to za dobry pomysł. – Poczęstuje się pan? – pyta ojca rodziny, wyciągając do niego paczkę. On odmawia. Jodi znajduje zapałki i sama zapala papierosa. Ostatni raz robiła to dwadzieścia lat temu albo jeszcze dawniej, jeszcze w szkole, a mimo to zaciąga się teraz głęboko. Nic dziwnego, że pokój zaczyna wirować. Ona odczekuje, a potem wraca na miejsce, w jednej ręce trzymając papierosa, a w drugiej
popielniczkę, pamiątkę z Mont Saint-Michel, którą ma w salonie, bo jest wesoła. – W kwestii pani relacji ze zmarłym – mówi detektyw przez kłęby dymu. – Mogłaby mi to pani wyjaśnić? Jodi chce powiedzieć mu prawdę, że zmarły był człowiekiem, którego ledwie znała – a przynajmniej nie był tym, za kogo go uważała. Zamiast tego mówi, że mieszkali razem przez dwadzieścia lat. Detektyw błyskawicznie się na to rzuca i wysysa najdrobniejszą nawet sugestię, pytając, czemu nigdy nie zdecydowali się na małżeństwo, czy przywiązywała do tego wagę, jak się czuła, kiedy ją zostawił, czy się tego spodziewała. Przejawia wampiryczną fascynację ich brakiem potomstwa, w jego świecie to musi mieć jakieś znaczenie. Chce wiedzieć, czy Jodi zna narzeczoną Todda, kobietę, z którą mieszkał, gdy doszło do zbrodni. Kiedy Jodi sądzi, że skończył, on zatacza koło i zaczyna od początku. Jakie były okoliczności jego odejścia? Czy później utrzymywała z nim kontakt? Czy zasięgnęła rady prawnika? Czy wie, że w momencie śmierci spodziewali się z Natashą dziecka? Przesłuchanie ciągnie się w nieskończoność, detektyw zadaje jej masę coraz bardziej wścibskich pytań – pochyla się teraz na krześle, siedzi poważny i skupiony. Dowiaduje się o jej praktyce, o tym, że pracuje w domu w niepełnym wymiarze godzin i że poleciała na Florydę, by wziąć udział w konferencji.
– Straszny pech, że musiała pani wracać aż z Florydy – mówi. – Uciekła pani przed zimnem, a potem zdarza się coś takiego. Co to była za konferencja, jeśli mogę zapytać? Jodi zaciąga się niedopałkiem papierosa, mrużąc załzawione od dymu oczy. Zawroty głowy spowodowane pierwszym zastrzykiem nikotyny i tlenku węgla zastąpił teraz ucisk w piersiach. – To była konferencja na temat stresu i starzenia się – odpowiada. – Dla psychologów i terapeutów. – Czy pojechała tam pani z jakiegoś szczególnego powodu? – pyta. – Poproszono panią na przykład o wygłoszenie wykładu? – Nie, nie byłam prelegentem. – Czy regularnie bierze pani udział w tego typu wydarzeniach? – Nie, regularnie nie. – Więc jak często? – Nie wiem. Jeśli pojawia się coś, co jest ważne dla mojej pracy. – A przed tą Florydą, kiedy ostatni raz była pani na konferencji? – Muszę się zastanowić. – Nie ma pośpiechu. – Byłam na konferencji w Genewie, może dwa, trzy lata temu. Chyba rzeczywiście dość dawno. – Wbrew sobie śmieje się przepraszająco. – Czy konferencja w Genewie była ważna dla pani pracy?
– Dotyczyła komunikacji. Dla terapeuty to kwestia kluczowa. – A zatem ostatnia konferencja, w której brała pani udział przed wyjazdem na Florydę, dotyczyła komunikacji i odbyła się w Genewie dwa lub trzy lata temu. Zgadza się? – To mogło być cztery lata temu. – No to powiedzmy, że cztery? Jodi wie, o co mu chodzi. To, że akurat w tym czasie była poza miastem na konferencji, jest trochę zbyt dogodne, nieco zbyt fortunne. Mimo prasowych spekulacji o odurzonych narkotykami nastolatkach i mafii ten detektyw dokładnie wie, z czym ma do czynienia. Na trop naprowadziło go jej żelazne, niepodważalne alibi, które teraz działa przeciwko niej, a którego i tak nie potrzebowała – i tak nikt nie podejrzewałby jej o udział w samochodowej strzelaninie. Nawet dziesięciolatek by się domyślił, że chodzi o wynajętych zabójców. – Skąd, do cholery, mam wiedzieć? – wybucha. – Może to było pięć lat temu? Oczekuje pan, że będę pamiętać takie rzeczy po tym, co się stało? – Proszę pani, proszę się uspokoić – mówi swoim opanowanym głosem. – Wiem, jakie to musi być dla pani trudne, ale jak już mówiłem, w takich sprawach nawet pozornie błaha informacja może się okazać ważną wskazówką. Nie możemy niczego pominąć. Przykro mi, że musi pani przez to przechodzić, naprawdę, ale
zamknięcie tej sprawy jest w naszym wspólnym interesie. Jodi ma wrażenie, że w pokoju w ogóle nie ma powietrza, obawia się, że z duchoty zaraz osunie się na podłogę i zemdleje. Zastanawia się, czy nie wstać i nie otworzyć okna, ale zamiast tego sięga po „Architectural Digest” leżący na stosie magazynów na stoliku i zaczyna się nim wachlować. Detektyw natomiast przechodzi do jeszcze bardziej impertynenckich pytań. „Ile pani zarabia? Ile zarabiał zmarły? Dawał pani jakieś pieniądze po tym, jak odszedł? Jaka jest całkowita wartość jego majątku? Zna pani postanowienia jego testamentu?” Nawet to jeszcze nie jest koniec. Nie, dopóki nie zapytał Jodi o jej rodziców i przyjaciół i nie zapisał ich nazwisk. Ale nie nazwiska Alison. O niej nie wspomniała. Kiedy detektyw w końcu wstaje z fotela, jeszcze raz wygląda przez okno i wygłasza uwagę na temat rodzaju chmur formujących się nad jeziorem. – Cirrostratusy – mówi. – Będzie śnieg. Jodi patrzy na białą mgłę. Teraz więc się ociąga i chce rozmawiać o pogodzie. Następnym razem wprosi się na lunch. Jodi celowo przechodzi do korytarza, tak że detektyw nie ma wyboru i musi iść za nią. W drzwiach podaje jej swoją wizytówkę, mówiąc: – Może pani do mnie dzwonić w każdej sprawie. Jak mówiłem, liczymy na pani pomoc. Śledztwa kończą się sukcesem, bo ludzie dostarczają nam informacji. Proszę do mnie zadzwonić, nawet jeśli
przypomni się pani jakaś błahostka. Ja zdecyduję, czy to ważne. Mój numer ma pani tutaj. Jodi monitoruje dział nekrologów w „Chicago Tribune” i po pewnym czasie rzeczywiście trafia na notatkę o śmierci Todda. Jest krótka, ledwie kilka linijek, a na końcu znajdują się szczegóły dotyczące pogrzebu. W tekście nie ma żadnej wzmianki o tym, jak umarł, a ona, Jodi, nie zostaje wymieniona. Natasha, która niewątpliwie napisała nekrolog, siebie i swój płód uczyniła głównymi żałobnikami. „Todd Jeremy Gilbert, lat 46, przedsiębiorca, pozostawił kochającą narzeczoną i nienarodzonego syna”. Dwadzieścia lat, które spędziła z nim Jodi, cała jej troska i wszystkie starania, poświęcenie i wyrozumiałość nie zasługują na upamiętnienie, a Todd we własnym nekrologu jest lekceważąco podsumowany jako „przedsiębiorca”. Przecież Natasha na pewno zna jego historię, wie o jego biednych początkach i o tym, że sukces osiągnął dzięki ciężkiej pracy i determinacji. Jego życie było doskonałym przykładem drogi od pucybuta do milionera. Jeśli gdziekolwiek ma to zostać docenione, to nekrolog jest do tego doskonałym miejscem. Decyzji o tym, czy pójdzie na pogrzeb, jeszcze nie podjęła. Jeszcze nie zdecydowała. Na razie nie przyjmuje klientów, dużo śpi i raczej nie wychodzi z mieszkania. Być może dlatego, że do tego przywykła podczas swojego aresztu domowego, a może potrzebuje
też czasu, by się odnaleźć. Ma kłopoty z pamięcią, czasem na dłuższą chwilę zapomina, że on w ogóle ją zostawił. Nawet śmierć nie zalicza się w jej głowie do twardych faktów. Nie jest jej w pełni świadoma – a może po prostu nie chce w nią uwierzyć. Czasami, kiedy błąka się we mgle między jawą a snem, postanawia do niego zadzwonić i zapytać go wprost, czy jest żywy, czy martwy. „Powiedz mi prawdę” – zamierza zapytać. „Muszę wiedzieć”. Kilka razy śni jej się, że ożył. Najczęściej to wszystko jest bardzo prozaiczne – siedzą przy kolacji i ona mówi: „Myślałam, że jesteś martwy”, na co on odpowiada: „Byłem, ale już nie jestem”. Albo Jodi jedzie windą z nieznajomym, nieznajomy się obraca i okazuje się, że to Todd. Tym snom zawsze towarzyszy poczucie ulgi. Coś było tragicznie nie tak, ale teraz już wszystko jest w porządku i życie może wrócić do normy. Właśnie ta okresowa amnezja sprawia, że Jodi w końcu decyduje się pójść na pogrzeb. Chociaż boi się pokazywać w miejscu publicznym jako porzucona wdowa i nie chce się poniżać, musi zamknąć pewien etap. Musi nauczyć się, że on nie żyje. Łatwiej byłoby jej zaakceptować śmierć Todda, gdyby nie była tak makabryczna. Sposób, w jaki do niej doszło, bardzo ją poruszył. Kiedy dzwonią do niej przyjaciele, obsesyjnie im o tym opowiada, o tej obscenicznej publicznej egzekucji. W miarę upływu czasu jej fascynacja szczegółami zdarzenia nie maleje, a wręcz rośnie. Czuje,
że musi wypatroszyć wszystkie wstrętne detale, niezmordowanie szturcha i dźga sfatygowany kadawer. Ma wrażenie, że z tego wszystkiego powinno wyjść więcej, niż wychodzi. Że powinno powstać coś znaczącego, jakiś nieświęty Graal albo jakaś antysiła, za pomocą których będzie mogła się bronić. Skandaliczne fakty pozostają jednak niezmienne i jakby nieistotne w obliczu nadrzędnej prawdy o jego nieobecności. Ponieważ nie może mówić o swojej sytuacji szczerze, zmuszona jest polegać na konwencjonalnych stwierdzeniach, takich jak: „Nie wierzę, że to się stało” albo „To wydaje się niemożliwe”. Ojciec rodziny odwiedził jej rodziców i zasypał ich pytaniami. Otuchy dodaje jej ich głębokie oburzenie, irytacja faktem, że ktokolwiek wątpi w jej szczerość i przyzwoitość, niezgoda na to, by grzebano w jej życiu prywatnym. Rodzice jak zwykle rozmawiają z nią równocześnie, ojciec jest na górze w sypialni, a matka przy telefonie w kuchni. Oczywiście wiedzą, jak Todd zachowywał się przed śmiercią, i choć otwarcie tego nie mówią, niewątpliwie sądzą, że sam jest sobie winny. Jodi rozczula to, że rodzice tak radykalnie zmienili zdanie, całkowicie odwracając się przeciwko niemu. Ojciec rodziny złożył też wizyty jej przyjaciołom i oni również są po jej stronie. Corinne powiedziała: – Ofiary morderstw najczęściej giną z ręki kogoś, kogo znały,
a w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków jest to ich małżonek albo ich eks. Policja po prostu musi cię sprawdzić. Nie martw się, to tylko rutynowe śledztwo. Ellen powiedziała: – Jestem pewna, że chciałaś go zabić, i Bóg mi świadkiem, powinnaś była to zrobić. Spójrz na to w tej sposób: ktoś cię wyręczył. June oznajmiła: – Powiedziałam temu detektywowi, że tego nie zrobiłaś. Przyjaciółka, z którą Jodi najbardziej chce porozmawiać, to Alison, ale Alison nie odbiera telefonu. Jod nie do końca wie, jak ma to rozumieć. Nie przychodzi jej do głowy żaden powód, dla którego Alison mogłaby się na nią obrazić. Niemożliwe, że chodzi o pieniądze – Alison dostała swoje pieniądze. Jodi nie była pewna, czy powinna dać jej z góry całą sumę, ale Alison obiecała, że wydzieli Renny’emu odpowiednie raty. – Nie bój się – zapewniała. – Dam mu zaliczkę pięćdziesiąt procent, albo nawet mniej – tyle, żeby mógł zrekrutować ludzi – a resztę dopiero po wszystkim. Może Alison po prostu jest ostrożna. Może woli unikać kontaktów z Jodi, aż wszystko się uspokoi. Jeśli jednak rzeczywiście tak jest, mogła jej o tym powiedzieć na początku.
W przeddzień pogrzebu jedzie na Oak Street, gdzie znajdują się luksusowy parking i najlepsze sklepy, po czarną garsonkę, czarny płaszcz i czarny kapelusz. Wie, że czerń na pogrzebie nie jest obowiązkowa, ale chce zrobić wysiłek, uświadomić ludziom, jakiego rodzaju jest osobą, pokazać im, że mimo ostatnich niedyskrecji Todda ma na tyle klasy, by pożegnać go z należytym szacunkiem. Kiedy po powrocie do domu rozpakowuje zakupy, dzwoni do niej Cliff York. – Jak sobie radzisz? – pyta. Nie spodziewała się tego telefonu. Cliff był dobrym znajomym Todda, ale ona rzadko go widywała i z nim rozmawiała. Teraz zdaje sobie sprawę, że śmierć Todda musiała być dla Cliffa ciosem. – Nieźle – odpowiada. – Przypuszczam, że ty też mocno to przeżywasz. – To po prostu nie do pojęcia – mówi. – Wielu z nas nie może się z tym pogodzić. Jodi wie, że „wielu z nas” odnosi się do ekipy budowlanej, czyli mężczyzn, z którymi Todda i Cliffa łączy wiele wspomnień. – Wiem – odpowiada Jodi. – To wydaje się niemożliwe. – Wszyscy chyba jeszcze ciągle jesteśmy w szoku – mówi Cliff. – Posłuchaj, chciałem cię zapytać o pogrzeb. Mam nadzieję, że przyjdziesz. Wiem, że chłopaki o tobie myślą… No i, jeśli mogę coś powiedzieć w imieniu Todda: popełniał błędy i robił różne głupoty,
wpakował się w niezłe bagno i nie chcę go usprawiedliwiać, ale to wszystko po prostu wymknęło mu się spod kontroli. Pogrążył się, zanim się zorientował, co się dzieje. Nie miej mi za złe, że ci to mówię, ale do samego końca bardzo pochlebnie się o tobie wyrażał. Naprawdę. Myślę, że czuł się zagubiony, że nad wszystkim nie panował. Gdyby tylko miał szansę, na pewno by do ciebie wrócił i wszystko byłoby po staremu. Słuchając Cliffa, Jodi myśli o nakazie eksmisji. O tym Cliff pewnie nie wie. Po co Todd miałby powiedzieć mu prawdę, skoro dzięki półprawdom mógł zdobyć więcej współczucia? Jakkolwiek by było, to miłe ze strony Cliffa, że zadzwonił. Zależy mu tylko, by Jodi wiedziała, że jest po jej stronie – ona to widzi i jest mu wdzięczna. – Cieszę się, że dzwonisz, Cliff. Zamierzam przyjść na pogrzeb, więc pewnie się tam zobaczymy. Cliff ma jednak jeszcze jedną sprawę. Chce rozmawiać o interesach. – Nie chcę przysparzać ci problemów, ale wszystko fatalnie się składa. Apartamentowiec za kilka tygodni byłby gotowy. Już tak niedużo mu brakuje. A teraz roboty zostały wstrzymane. Wolę nawet nie myśleć, na jak długo, jeśli nie zaczniemy działać. Pomyślałem, że może po pogrzebie… może moglibyśmy się spotkać. Moglibyśmy coś ustalić, omówić szczegóły, zająć się
nieopłaconymi rachunkami. Może uda nam się wymyślić, jak działać dalej. Jodi zdaje sobie sprawę, że to jest główny powód telefonu Cliffa. Owszem, wcześniej też mówił szczerze, ale najbardziej przejmuje się tym, że Todd jest mu winny pieniądze i że budowa jest wstrzymana. – Chciałabym ci pomóc – mówi – ale sama jestem w tej samej sytuacji. Może powinieneś porozmawiać z Natashą. Cliff milczy przez chwilę, ale potem wraca z mocnym atakiem: – Todd nie wykluczył cię z testamentu, jeśli o to ci chodzi. Chciał, oczywiście, żeby dziedziczyli po nim Natasha i dziecko, ale postanowił poczekać, aż się pobiorą. Uznał, że tak będzie sensowniej, bo tak działa prawo. Ale nie. Jesteś zabezpieczona. Jeśli o to chodzi, Natasha nie ma tu nic do rzeczy. Pogrzeb odbywa się na cmentarzu Montrose w północno-zachodniej części miasta. June i Corinne zaoferowały, że zabiorą tam Jodi. Kiedy dzwonią domofonem z holu, Jodi stoi przed lustrem w korytarzu, oceniając swój czarny jak węgiel toczek. Ozdobiony wyłącznie delikatną czarną woalką kapelusz jest niezwykle dyskretny – bardzo pogrzebowy, bardzo wdowi, bardzo w stylu Jackie Kennedy. Jodi prawie nie ma makijażu, a jej bezkrwista, woskowa cera przynajmniej raz wydaje się stosowna do okazji.
Kiedy razem z June i Corinne wchodzą do kaplicy, głowy odwracają się w ich stronę. Kobiety siadają w połowie nawy. Ustawiona na postumencie przy ołtarzu trumna na szczęście jest zamknięta. Jodi może i ma trudności z zaakceptowaniem jego śmierci, ale na pewno nie chce oglądać dowodów. Siedzi bezpiecznie między dwiema przyjaciółkami i cieszy się, że zdecydowała się przyjść, że kaplica się wypełnia, że ludzie przybywają licznie, by go pożegnać, bo wie, że on byłby z tego zadowolony. Tłum, sceneria i rekwizyty przypominają jej to, co widywała na wszystkich poprzednich pogrzebach, i to podobieństwo przynosi jej ukojenie – ludzie gromadzący się we wspólnym, podniosłym celu, melancholijna, a zarazem teatralna atmosfera, sztywne wiązanki kwiatów, mdła woń starego drewna, światło przefiltrowane przez kolorowe szyby, wilgotny chłód, szmer zaaferowanego tłumu i cisza, która zapada, kiedy pastor wchodzi na mównicę. Nawet kazanie brzmi znajomo, nie jest jakoś wyraźnie dopasowane do osoby zmarłego. Po śmierci wszyscy jesteśmy tacy sami, sprowadzeni do wspólnego ludzkiego mianownika, normy wyznaczonej przez biblijny szablon. „Albowiem śmierć jest kresem zmartwień, trudności, bólu, smutku i strachu”. „Wróci się proch do ziemi, tak jak nim był, duch zaś wróci do Boga, który go dał”.
„Nagi wyszedłem z łona matki mojej i nagi stąd odejdę. Pan dał, Pan wziął, niech będzie imię Pańskie błogosławione”*. Jest mniej zadowolona, kiedy pastor zaczyna mówić o Toddzie jako przyszłym mężu i ojcu, żywicielu rodziny zabranym z tego świata w przeddzień ślubu. Pogrążona w żałobie narzeczona nie dostaje jednak od kaznodziei wielkiej pociechy. „Za wszystko dziękujcie**. Wdzięczność nie dotyczy tylko tego, co na powierzchni. To głęboka i niezłomna wiara, że dobro istnieje, nawet pod całym złem, które przynosi nam życie”. Exodus po nabożeństwie odbywa się zgodnie z protokołem – najpierw wychodzą ludzie z pierwszych rzędów, potem ci z kolejnych, wszyscy dołączają do dostojnej, statecznej procesji. Jodi nigdy nie spotkała Natashy w dorosłym wydaniu, ale nietrudno ją zauważyć, kiedy przechodzi obok, podnosząc głowę i odwracając wzrok. Oprócz tego, że jest wyższa i nie ma kucyków, niewiele się zmieniła – już w dzieciństwie jej rysy były jakby nabrzmiałe, było w nich coś zmysłowego. Towarzyszy jej świta przyjaciółek, dziewczyn w jej wieku, które otaczają ją opiekuńczo. Nigdzie nie widać Deana, nie żeby Jodi się go spodziewała. Ciało zostaje na postumencie, wkrótce zostanie zabrane do krematorium. Przed kaplicą ludzie krążą i się witają. Wszyscy z ulgą przyjmują mroźne powietrze, towarzyską wymianę zdań i perspektywę rychłej ucieczki na parking. Przed Jodi staje Harry
LeGroot i bez najmniejszego zażenowania składa jej kondolencje. Za nim ustawiają się inni. Współpracujący z Toddem agent nieruchomości, niski mężczyzna, który mówi za szybko. Cliff i Heather Yorkowie. Cliff wygląda elegancko w dwurzędowym garniturze. Różni dostawcy, którzy znają ją jako żonę Todda. Wszyscy mówią, jakie to straszne i jak bardzo im przykro. Podchodzi też Stephanie w eskorcie lokatorów i pyta, co się stanie z budynkiem, w którym jest biuro. Mówi, że są rachunki do zapłacenia, a ona nie jest upoważniona do wypisywania czeków. Zastanawia się, czy powinna zostać i pomóc wszystko pozałatwiać. Martwi się o swoją wypłatę. Jodi dobrze robią te wszystkie nagabywania. Słusznie zrobiła, przychodząc tu, pokazując się. Ma poczucie, że dzieje się coś stosownego, że jest tak, jak być powinno. Dzięki śmierci Todda odzyskała należną sobie pozycję jego żony i spadkobierczyni. Przyjmując nową władzę, którą przekazały jej tłum i okoliczności, mówi Stephanie, że zajmie się tą sprawą i się do niej odezwie. Jest wdzięczna sekretarce za ostrzeżenie o kartach kredytowych. Oszczędziła jej tym upokorzenia, którego doznałaby przy sklepowej kasie, nie mogąc zapłacić za zakupy. Stephanie nie musiała się tak dla niej narażać. „Sekcja zwłok” odbywa się w samochodzie w drodze powrotnej. Rozpoczyna ją Corinne, stwierdzając, że Todd
ucieszyłby się z tłumu. – Kaplica pękała w szwach. Niektórzy musieli nawet stać z tyłu. – Było sporo osób, których nie rozpoznałam – mówi Jodi. – Pewnie ludzie, z którymi pracował. I kilku ciekawskich, którzy przeczytali o tym w gazecie. – No i musiała tam być jakaś rodzina – dodaje June. – Todd nie miał rodziny – mówi Jodi. – Żadnej? – Może jakiegoś kuzyna czy dwóch. Nikogo, kogo by znał. – A co z twoją rodziną? – Przekonałam ich, żeby nie przyjeżdżali. Nie było trudno. – Myślisz, że Natasha wszystko zorganizowała? – pyta Corinne. – To na pewno ona. Moim zdaniem ten pogrzeb był trochę tandetny. Było mi wstyd w imieniu Todda. – Co ci się nie podobało? – Widać było, że wszystko jest jak najtańsze. No wiesz. Trumna była zamknięta, żeby nie trzeba było płacić za balsamowanie. Kremacja, żeby oszczędzić na trumnie. Todd nie chciał być skremowany, chciał być pochowany. Pewnie wolałby też porządną katolicką mszę. – Nie wiedziałam, że Todd był katolikiem – wtrąca June. – Nie był praktykujący, ale wychował się w katolickiej rodzinie.
– Przypuszczam, że trumna była wypożyczona – mówi Corinne. – Tak to się chyba robi w przypadku kremacji. – Na pewno – stwierdza Jodi. – Ciekawe, czy on tam był – zastanawia się June. – No wiecie, mówi się, że ludzie przychodzą na własny pogrzeb. Latają nad tłumem, żeby sprawdzić obecność, i słuchają, co się o nich mówi. – On za wszelką cenę chciałby podnieść standard – stwierdza Jodi. – Prochy pewnie dostanie Natasha – mówi Corinne. – Może je sobie zabrać – odpowiada Jodi. – Rozmawiałaś z nią w ogóle? – Nie. Dzięki Bogu. Trzymała się na dystans. – Wiedziała, że lepiej trzymać się od ciebie z daleka. – Co miałaby mi do powiedzenia? Teraz, kiedy nie ma już się czym chełpić? – Świetnie, że wszystko wyszło na twoją korzyść – mówi Corinne. – Chodzi mi o kwestię testamentu. Bardzo się z tego cieszę, Jodi. Zasługujesz na to, po tym wszystkim, co przeszłaś. – Niezbadane są wyroki boskie – podsumowuje June. Po pogrzebie życie wraca do normalnego rytmu. Jodi znów rano wyprowadza psa, ćwiczy, przyjmuje pacjentów, umawia się na kolacje z przyjaciółkami. Straciła jednak dawne opanowanie
i pewność siebie. W jej świecie już nie ma spokoju i wraz z upływem czasu zaczyna się czuć przerażona tym, co zrobiła, nie może pojąć, jak to się mogło stać. Każdego ranka, tuż po przebudzeniu przez krótką chwilę nic nie pamięta, upływają błogie dwie sekundy, zanim to do niej trafi i zawsze trafia w ten sam sposób – jak grom z jasnego nieba. Czas mija, ale fakty nie chcą się uspokoić i ucichnąć. Ma wrażenie, że zabijając go, zabiła też niektóre części siebie. W głębi serca wie jednak, że one – te niewinne, ufne, szczere i serdeczne części – umarły już dawno temu. Miejsca, które kiedyś były żywe, straciły dopływ krwi, stały się martwicą w tkankach jej psychiki, poddały się tej samej formie nekrozy, która zaatakowała też przestrzeń między Jodi a Toddem, obszar, który nie był ani nią, ani nim, tylko samym związkiem. Można by pomyśleć, że Jodi, psycholożka, zatrzyma obumieranie, znajdzie sposób, żeby się uratować, żeby uratować ich oboje, ale proces był ledwo zauważalny, podstępny, niemal niewidoczny. Zachodził tak samo jak starzenie się twarzy – człowiek codziennie patrzy w lustro i nigdy nie zauważa różnicy. Jodi nie widziała sensu w kłóceniu się z mężczyzną, którego nie da się zmienić. Akceptacja jest podobno czymś pozytywnym. „Użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić”. Podobnie kompromis, co powie każdy terapeuta. Cena
jednak była wysoka – ostudzenie oczekiwań, utrata ducha, zrezygnowanie, które zastępuje entuzjazm, cynizm zajmujący miejsce nadziei. Niezauważalne, nieleczone próchnienie. Ma też problemy natury praktycznej. Na przykład to, że musi zacząć utrzymywać się całkiem sama, żyć oszczędniej. Dochody z terapii pozwalają jej pokryć wydatki domowe, a wszystko inne może opłacić, sprzedając bibeloty. Prędzej czy później bibeloty się skończą, a rachunki zaczną ją przytłaczać. Może i jest uznaną spadkobierczynią Todda, ale to wcale nie koniec jej kłopotów. Mimo starań nie jest w stanie pozbyć się poczucia osaczenia. Ojciec rodziny niestrudzenie szuka dowodów, które ją pogrążą, rozmawia ze wszystkimi jej znajomymi, ściga ją jak świetnie wytresowany ogar. Przyjaciółki dzwonią do niej, żeby jej o wszystkim powiedzieć. Tak jak Jodi, one też sądzą, że detektyw jest irytująco metodyczny i fałszywie uprzejmy. Co do tego June, Corinne i Ellen są zgodne. Alison się nie odzywa, co nie oznacza, że została pominięta. Ojciec rodziny ma swoje sposoby i zawsze się o wszystkim dowiaduje. Pojawił się nawet na pogrzebie. Jodi zauważyła go po nabożeństwie, stał samotnie z brzegu tłumu. Kiedy zauważył, że mu się przygląda, uśmiechnął się, dając jej znać, że o niej nie zapomniał, że ją obserwuje, że wróci z nowymi albo z tymi samymi pytaniami. Tak na wypadek, gdyby sądziła, że się jej upiekło.
Pamiętając, co obiecała Stephanie, dzwoni do Harry’ego LeGroota, żeby zapytać o szczegóły testamentu Todda. On proponuje wspólny lunch. Jodi wcale nie cieszy ta perspektywa, ale kiedy siedzą w Blackie’s, prawnik zaczyna zabiegać o jej względy. Przykro mu z powodu nakazu eksmisji. Nie miał wyboru, musiał zastosować się do poleceń klienta. Rozumie, że życie z Toddem nie było łatwe. On, Harry, nieustannie przekonywał Todda, żeby się ustatkował i spędzał więcej czasu w domu. Romanse są dla mężczyzn, którzy mają brzydkie żony albo nudzą się w związku, podczas gdy Jodi jest piękna i wykształcona. Todd nie miał powodu zachowywać się tak, jak się zachowywał. Było w nim coś dzikiego, coś, czego nie dało się okiełznać. Todd był outsiderem, buntownikiem, człowiekiem, który goni za złudnym, nie do końca określonym ideałem. Cokolwiek by osiągnął, zdobył czy zgromadził, nigdy mu nie wystarczało. Tak rozprawia Harry, a Jodi stopniowo mu się poddaje. Harry jest ujmujący, ma siłę perswazji i zna się na rzeczy. Specjalizuje się w nieruchomościach i prawie rodzinnym, czyli dwóch obszarach, w których Jodi potrzebuje pomocy. Harry nie tylko jest po jej stronie, lecz także pozytywnie ocenia jej szanse. Mimo to Jodi musi przygotować się do walki. Choć w testamencie to Jodi wymieniona jest jako wykonawca i jedyny spadkobierca, a dokument jest prawomocny, Natasha Kovacs z pewnością wniesie pozew o część
majątku dla siebie i nienarodzonego dziecka. Będzie argumentować, że zmarły zamierzał zmienić testament po ślubie. I jej roszczenie będzie uzasadnione. Harry jednak już nie raz coś takiego widywał i wie, że nie można ufać młodej kobiecie, która wiąże się ze starszym mężczyzną. Może i jest cynikiem – zahartowanym w piecu zbyt wielu młodych żon – ale wcale by się nie zdziwił, gdyby się okazało, że Natasha oprócz Todda miał jeszcze innych kochanków. – Zobaczymy – mówi Harry. Dodaje, że nawet jeśli ojcostwo Todda zostanie potwierdzone, nie ma się czym martwić. Jodi może sobie pozwolić na szczodrość. Alimenty na dziecko nie będą wielkim uszczerbkiem na jej majątku. Harry bardzo chętnie będzie ją reprezentował. Wniesie wniosek o stwierdzenie nabycia spadku. Zajmie się kwestią pełnomocnictwa. Zacznie przygotowywać się do sprawy. I zgodnie z życzeniem Jodi skontaktuje się ze Stephanie i przedłuży jej umowę na czas dysponowania masą spadkową. Jodi codziennie czeka na powrót ojca rodziny, łapie się na tym czekaniu, mimo że postanowiła za wszelką cenę wyrzucić go z pamięci. Jego kolejne posunięcie zupełnie ją zaskakuje. Kiedy pukanie w końcu się rozlega – wczesnym popołudniem, gdy Jodi pisze listę zakupów – a ona poddaje się temu, co nieuniknione, otwierając drzwi, mężczyzna, który za nimi stoi, nie jest ojcem
rodziny, tylko jego współpracownikiem. Policjant jest chudy jak patyk i ma góra trzydzieści lat. Pokazuje jej jednak legitymację i przedstawia się jako detektyw Taki-czy-owaki. Mężczyzna ma oczy psychopaty – jasnoniebieskie, niemal bezbarwne, o źrenicach jak główki od szpilki i z białymi półksiężycami pod tęczówką. Przeciska się obok niej i bez zaproszenia idzie do salonu. Tak jak wszyscy grawituje w kierunku okna z widokiem, co daje Jodi chwilę na uważne przyjrzenie się od tyłu detektywowi w czarnych dżinsach i ortalionowej bomberce. Cienkie nogi, wąski tyłek, skulone ramiona, wielka głowa. Mężczyzna nie stoi tam jednak zbyt długo. – Pani Brett – mówi. – Jodi. – Jest zaaferowany, nerwowy. Krąży po pokoju, podnosi różne przedmioty, a potem je odkłada. Popielniczkę z Mont Saint-Michel, przycisk do papieru millefiori, stertę DVD. Przerzuca kartki magazynu „American Psychologist”. Nie podnosząc wzroku, kontynuuje: – Jeśli chodzi o zabójstwo pani. Byłego. Jest kilka spraw, które. Musimy omówić. – Jego zdania są pocięte, jakby nie mógł się skoncentrować na tym, co chce powiedzieć. Głos, skrzypiący kontralt, grzęźnie mu w gardle. W płaszczyźnie jego twarzy niezmordowanie poruszają się gałki oczne – są jak latarnie morskie ostrzegające tych, którzy niczego nie podejrzewają. Jodi proponuje mu, żeby usiadł, zaprasza go na fotel, który
ostatnio zajmował ojciec rodziny. Detektyw przysiada przelotnie na poręczy, a po chwili znów zaczyna krążyć. Może o to chodzi. Siadając na kanapie, Jodi oświadcza buntowniczo: – W zeszłym tygodniu był tu jakiś inny detektyw. Odpowiedziałam już na masę pytań. – Nie przeszkadzałbym pani bez. Powodu – mówi. Z wystudiowaną bezczelnością obrzuca ją taksującym spojrzeniem – odnotowuje buty w panterkę, wymanikiurowane paznokcie, dwa zgrabne wzgórki, mały spiczasty podbródek. Kiedy ich oczy znów się spotykają, detektyw zaczyna mówić dalej: – Natrafiliśmy na nową. Informację. Chyba nie wspomniała pani o tym mojemu koledze. Detektywowi Skinnerowi. Po prostu jesteśmy. Ciekawi. Wie pani. Przechodzi do okna i staje do niego plecami, twarzą do pokoju. – Czy może pani potwierdzić, że zmarły. Pan Todd Jeremy Gilbert. Pani były partner. Wszczął przeciwko pani postępowanie eksmisyjne? Że w momencie śmierci był w trakcie eksmitowania pani? Z tej nieruchomości? Z tego mieszkania? Którego był wyłącznym prawnym. Posiadaczem. Potwierdza to pani, pani Brett? Jodi? Mówi tak szybko, że jego słowa zlewają się w jedno, choć po każdym z dziwnych zlepków robi nagłą przerwę, którą wypełnia przestępowaniem z nogi na nogę, rozglądaniem się po pokoju,
palcowaniem powierzchni, które ma pod ręką. Od tyłu oświetla go łuna światła, która niemal oślepia Jodi. Nie widzi jego rysów, nie widzi jego oczu. Jak udało mu się to osiągnąć? Sprawić, że znalazła się w niekorzystnym położeniu na swoim własnym terytorium? Powinna wstać i zasunąć zasłony albo przesiąść się gdzie indziej. Dobrze by jej teraz zrobiło jedno z tych marlboro. – Tak – mówi. – Usiłował mnie eksmitować. – Ale pani nie planowała opuszczać mieszkania. Nie chciała pani się wynosić i wiedziała, że to nie będzie konieczne, bo miała pani. Inny pomysł. Obmyślała pani swój własny. Plan. Gdyby jego nie było, nie złożyłby pozwu o eksmisję. U szeryfa na przykład. Wtedy nie doszłoby do eksmisji. Prawda, pani Brett? Jodi. I proszę, oto tu pani jest. Ciągle tutaj. Co potwierdza pani teorię. – To pana teoria – wtrąca Jodi. On ciągnie dalej: – Nie tylko nie byłoby. Eksmisji. Odziedziczyłaby pani jego majątek. Pod warunkiem, że udałoby się go pozbyć przed ślubem z panią Kovacs. Zanim zdążył to zrobić. Zmienić testament. Dobre rozplanowanie w czasie było kluczowe. Zanim zdążył panią eksmitować. Zanim zdążył poślubić inną. Kobietę. Wina wisi na niej jak ta staroświecka suknia od Diora, którą w zeszłym roku kupiła na aukcji. On może sobie myśleć, że Jodi jest rozpuszczoną suką, która wolałaby popełnić morderstwo, niż
zrezygnować z drobnych przyjemności, ale prawda jest taka, że ona ma bardzo dobrze rozwinięty zmysł oszczędzania. Wbrew temu, co on na pewno sobie o niej myśli, Jodi nie pochodzi z bogatej rodziny i nie dorastała w luksusie. Przez pierwszych kilka lat z Toddem, kiedy on nie miał pieniędzy, to ona jakoś wiązała koniec z końcem, ograniczała wydatki. Specjalnie nauczyła się nawet gotować. Policjant psychopata na pewno byłby tym zaskoczony. Powinien spróbować jej pikantnej wieprzowiny sauté z marynowaną kapustą. Albo domowych gnocchi z sosem truflowym. Detektyw czeka, aż Jodi coś powie, ale ona milczy. Cisza jest jej automatyczną reakcją na dręczenie czy napastowanie. Jak tylko człowiek otworzy usta, napastnikowi się udaje. Udaje mu się skłonić ofiarę do ucieczki. Jodi wie to intuicyjnie, zawsze to wiedziała. Rozumie, że policjant jest przekonany o jej winie i chciałby sformalizować to przekonanie, umieszczając ją w areszcie. Gdyby jednak zamierzał ją aresztować, nie traciłby czasu na te wszystkie pogróżki. On natomiast nie rozumie, że Jodi się nie ugnie. Jeśli sądzi, że ona będzie łatwym celem, powinien to przemyśleć. Jodi nie jest typem osoby skłonnej do wyznań. Przesłuchania nie wyprowadzają jej z równowagi, nie sprawiają też, że się załamuje – Jodi reaguje na nie odrętwieniem. Im więcej policjant mówi, tym bardziej jest odrętwiała. – Powiem pani coś – ciągnie. – Nie odziedziczy pani niczego po
człowieku, którego pani. Zamordowała. Może pani o tym nie wiedziała. Pani Brett. Jodi. Ona ma wrażenie, że policjant jest gdzieś daleko, po drugiej stronie przełęczy, że jest złośliwym dzieckiem, które rzuca kamienie i patyki. Ma dobre oko, ale jego pociski wytracają po drodze pęd i spadają u jej stóp. Może on też to wyczuwa. Znów zaczyna się ruszać, przechodzi spod okna i staje przed nią. Teraz Jodi wyraźnie widzi jego twarz – oczy poruszające się wysoko w oczodołach, usta wykrzywione z lekką pogardą. – Proszę koniecznie zostać w Chicago – mówi. – Odezwiemy się do pani bardzo. Niedługo. Po tym pożegnalnym strzale rusza powoli w stronę drzwi i wychodzi bez słowa. Jodi odczekuje chwilę, a potem wstaje i próbuje oddychać. Ma wrażenie, że przez jej płuca w ogóle nie przepływa tlen. Przez kolejne dni Jodi trwa w zawieszeniu, żyje w tyranii czekania. Czas jest sprężony, ma niesamowitą siłę rażenia – Jodi wydaje się, że każda bezlitosna sekunda łapie ją i ściska. Jedzenie nie ma smaku, więc w końcu przestaje jeść. Codzienne ćwiczenia wysysają z niej resztki energii, więc je też porzuca. Nawet alkohol nie jest już atrakcyjny, choć Jodi nadal używa go jako leczniczej kroplówki i docenia jego uspokajające działanie. Nie jest w stanie zadbać
o siebie, więc skupia się na psie – gotuje mu specjalne posiłki i zabiera na długie spacery. Zupełnie jakby chciał zrównoważyć jej apatię, Freud ma jeszcze większy apetyt niż zwykle. Jodi nie może się nadziwić, że życie wokół niej dalej toczy się tak jak przedtem, że ludzie mają motywację, by każdego dnia dawać z siebie wszystko, wykazywać się hartem ducha. Szanuje ich za to. Wie, że mają swoje problemy, a mimo to jakoś udaje im się iść naprzód. W porównaniu z Jodi nawet jej klienci dobrze sobie radzą. Oni przynajmniej zostawili sobie miejsce na postępy i przyszłe możliwości. Nawet jeśli Pannę Piggy cieszy jej sekretne życie, lojalność Sędziego jest podwójna, Syn Marnotrawny i Przekorna Mary nie chcą się podporządkować, Kopciuszek desperacko pragnie uwagi, Smutas nie chce przyjąć do wiadomości swoich ograniczeń, Bergman nie zamierza porzucić swych marzeń o aktorstwie, a Szarak nie chce porzucić męża – nawet mimo to każde z nich odnajduje się w życiu lepiej niż ona. Po głowie kołacze jej się wszystko, co wie albo co sobie wyobraża o więzieniu, kalejdoskop wulgarnych widoków i krzykliwych pogróżek. Odizolowana, bez nikogo, z kim mogłaby porozmawiać, Jodi postawiła na sobie krzyżyk, padła ofiarą myślenia katastroficznego. Proces będzie publicznym widowiskiem, każdy szczegół jej życia z Toddem stanie się pożywką dla mas. Potem natomiast, kiedy wrzawa już ucichnie i ludzie zajmą się czym
innym, jeszcze długo potem Jodi nadal będzie w więzieniu, wymieniając tłuczone ziemniaki na szminkę czy aspirynę albo upadlając się, by przetrwać. Kiedy ojciec rodziny znów ją odwiedza, Jodi otwiera mu z drinkiem w ręce i w stanie silnego wzburzenia. W ustach czuje posmak soków żołądkowych, jakby jechała pędzącą w dół windą. Poddaje się nieatrakcyjnej bojaźliwej uległości, którą przełamuje na szczęście lekka nuta złości. Jodi dziwi się, że stać ją jeszcze na jakikolwiek opór. – Przepraszam za najście – mówi detektyw, wchodząc do korytarza. Zapada właśnie zmrok i salon jest studnią cienia. Jodi zapala lampę na stoliku i podkręca gazowy płomień. Oboje siadają tam, gdzie poprzednio – ona na kanapie, on w fotelu – jakby pierwsza wizyta była próbą, a teraz rozpoczynało się prawdziwe przedstawienie. – Mogę zaproponować panu drinka, detektywie? Przepraszam, zapomniałam pańskie nazwisko. – Mrożoną wódkę zaczęła pić do lunchu i choć ma teraz zupełną jasność umysłu, wypadające z jej ust słowa zderzają się z sobą. – Skinner. Za drinka muszę podziękować, choć chętnie bym się do pani przyłączył. Jodi zapomniała o jego głupiej uprzejmości. Przyszedł ją
aresztować, ale zrobi to taktownie. – Przypuszczam, że ostatnimi czasy nie jest pani łatwo. Proszę mi wierzyć, ja naprawdę nie chcę dokładać pani zmartwień. Wiem, że mój kolega też panią odwiedził, i przykro mi, że musi pani przechodzić przez te wszystkie przesłuchania. Ale jak pani wiadomo, dla nas najważniejsze jest znalezienie i aresztowanie winowajcy. Właśnie do tego teraz zmierza – za chwilę wyjmie kajdanki i ją wyprowadzi. Po to tu przyszedł, choć zważywszy na to, że najwyraźniej jej współczuje, być może odpuści jej kajdanki i sąsiedzi nie będą mieli widowiska. Dobrze, że wypiła już kilka drinków. Skręca jej wnętrzności, ale na trzeźwo czułaby się znacznie gorzej. Teraz musi sobie dolać, póki jeszcze może. – Chodzi o to, że ustaliliśmy już okoliczności zdarzenia i mamy całkiem solidną argumentację – mówi. – Początkowo natrafiliśmy na pewne przeszkody. Trudno było uwierzyć, że stało się coś takiego i nikt ze świadków nie jest w stanie zidentyfikować samochodu. W końcu jednak udało nam się to rozwikłać. Nie mówi, w jaki sposób to rozwikłali, a ona nie pyta. Kiedy Jodi wstaje i wykrada się do kuchni, on podnosi głos, najpierw ze względu na dzielącą ich odległość, potem na łoskot wpadających do kubełka kostek lodu, tak że w rezultacie niemal krzyczy. – Oczywiście zazwyczaj rodzina i przyjaciele z ulgą przyjmują
wiadomość o aresztowaniu. Czasem jednak jest ona niepożądana, a nawet wstrząsająca. Wszystko zależy od tego, kim jest podejrzany. Tak się składa, że w tym przypadku podejrzany był ofierze bardzo bliski. Dla Jodi jest nie do pojęcia, że on może tak owijać w bawełnę. Co z niego za policjant, skoro nie potrafi jej nawet aresztować? Stojąc przy barku, dopija to, co zostało jej w szklance, a potem nalewa sobie nowego drinka i zastanawia się, jak to będzie obudzić się w więzieniu z kacem. – Zależy mi na tym – mówi detektyw – żeby nie przeczytała pani o tym w gazecie, zanim panią ostrzegę. – Zniża głos, kiedy Jodi wraca na kanapę z nowym drinkiem w ręce. – O ile wiem, Deana Kovacsa zna pani od dawna. – Kogo? – pyta Jodi. On odchrząkuje. Jedna brew unosi mu się do góry. – Deana Kovacsa. Czy to nie jest stary znajomy? – Co Dean ma tu do rzeczy? – Właśnie to próbuję pani powiedzieć. Zamknęliśmy go w areszcie. – Chyba nie mówi pan, że aresztowaliście Deana Kovacsa. – Przykro mi. Wiedziałem, że to będzie dla pani szok. Proszę nie mieć mi za złe, że to powiem, ale jest pani bardzo blada. – Dean nie zabił Todda – mówi Jodi.
– Ma pani oczywiście rację, pod tym względem, że to nie on pociągnął za spust. Ale to on wynajął ludzi, którzy to zrobili. Może powinna się pani napić kawy? Albo wypić szklankę wody? – Dean – mówi Jodi. – Sądzicie, że to Dean zabił Todda. – Pani Brett, proszę pozwolić, że przyniosę pani szklankę wody. Proszę nie wstawać. Jodi czuje się teraz tak, jakby patrzyła prosto w słońce. Uważała, że jest inna niż wszyscy zbrodniarze, że jest w zupełnie innej klasie, że podlega jakiejś wyższej sprawiedliwości, ale prawda jest taka, że wypalała sobie oczy w akcie niesamowitej próżności i dumy. Jej myśli były naiwne i egoistyczne, jak u dziecka w pierwotnej, narcystycznej fazie rozwoju, zanim wykształci się empatia. Poczyniła pewne założenia i było ich zdecydowanie za wiele. Założyła na przykład, że to ona jest w centrum wszystkiego, że opcje i możliwości orbitują wokół niej i tylko wokół niej. Założyła, że gra, w której bierze udział, ma regulamin, że działa na znajomym terenie, gdzie tylko niektóre rezultaty są dopuszczalne. Tak się składa, że Jodi lubi Deana Kovacsa. Jest dość miły, choć trochę zbłąkany. Ona z pewnością nie może mu niczego zarzucić. Nawet jeśli ostatnio jest trochę nieswoja, lekko zdezorientowana, nadal ma swoje wartości, nie jest zdeprawowana. Nie spodziewała się, że przyjdzie jej oglądać niewinnego człowieka
cierpiącego za jej zbrodnię, i nie jest w stanie się z tym pogodzić. Cholerny Dean. Niech go szlag trafi. Co on powiedział albo zrobił, żeby ściągnąć na siebie coś takiego? Jaką flagą musiał wymachiwać, że policja tak się nim zainteresowała? Ojciec rodziny nic jej nie powie. – Nie mogę na razie zdradzać żadnych szczegółów, pani Brett. Przykro mi, ale nie mogę wyjawić tych informacji. Jeszcze nie teraz. Jodi tego nie cierpi. Tego absurdalnego rozwoju wypadków, który wszystko zniszczył. Dean oczywiście musiał wpakować się z buciorami w jej prywatne sprawy. Nigdy nie zachowywał się zbyt sensownie. Zawsze był wścibskim chwalipiętą. Jest niemal skłonna zostawić go, żeby zgnił w więzieniu. Niemal. Niemal. Wkłada kurtkę i zabiera psa nad jezioro, gdzie spacerują wzdłuż plaży przy napierającym mroku. Niebo zaczyna falować, na horyzoncie pojawia się masa skłębionych czarnych chmur. Przenikliwy wiatr mąci wodę i dmie na brzegu. Jodi ogarnia znajomy nastrój, poczucie, że dryfuje po pustym życiu. To właśnie wydrążone jądro Jodi, posępna siedziba jej podstawowej prawdy, obszar, który ukrywa pod płaszczem optymizmu i zakopuje pod codziennymi sprawami. Tu mieszka Jodi, ta Jodi, która wie, że ludzie mogą rozwijać się i prosperować tylko na tyle, na ile są w stanie kontrolować okoliczności, w których się znajdą. Tę Jodi widuje się rzadko. Ale Alison ją zobaczyła i wykorzystała. Pozory
tak bardzo mylą. Mieszkanie, kiedy do niego wraca, nagle wydaje jej się norą jakiegoś odpychającego zwierzęcia. Klara była niedawno i posprzątała jak zwykle, ale pobudzona wyobraźnia Jodi wyolbrzymia to, co nie zostało zrobione. Najpierw uderza ją smród fusów z kawy i przejrzałych owoców, a potem gdziekolwiek spojrzy, widzi brud: osad w odpływie, pleśń między flizami. Przygotowuje wiadro, szmaty, druciak i szczoteczkę do zębów, a potem zabiera się do pracy. Flizy, odpływy i kosze na śmieci szoruje środkiem dezynfekującym. Chodzi po pokojach i zbiera przedmioty – zdjęcia, lampy stołowe, świeczniki, rzeźbione figurki, kliny pod drzwi i podpórki do książek – które układa na środku na gazetach, żeby nie przeszkadzały w sprzątaniu. Już podczas pracy zdaje sobie sprawę, że mieszkanie jest nieskazitelne, że wymyśliła sobie tę misję, łudząc się, że w ten sposób przejmie kontrolę i wszystko naprawi. Kiedy jest gotowa do snu, decyzja została już podjęta. Rano do wszystkiego się przyzna. To nie będzie trudne. Wystarczy, że zadzwoni do ojca rodziny – nadal ma jeszcze jego wizytówkę – i powie mu o układzie z Alison. To, co stanie się później, zależy już od policji i prawników, sędziego i ławy przysięgłych. Zrobią z nią to, co uznają za stosowne. Sprawiedliwość będzie w ich rękach, a z niej spadnie ciężar, już nie będzie ponosić odpowiedzialności.
Ten plan opracowuje w popłochu nieuchronności. Już do tego doszło, a Jodi niemal się z tego cieszy, niemal czuje ulgę. Przynajmniej pozbędzie się niepewności i strachu. Tymczasem może cieszyć się na reakcję ojca rodziny. Warto to zrobić choćby po to, żeby na chwilę pozbawić go tej wypolerowanej zarozumiałości. Jej sen jest jednak niespokojny, w ciągu nocy gorączka uaktywnia się i rozprzestrzenia. Rano w gardle i klatce piersiowej buzuje jej ogień, głowę ma w szczękach imadła, a mięśnie porwane na strzępy. Mimo że leje się z niej pot, krwiobiegiem roznosi się po niej chłodny powiew. Jodi na zmianę kuli się pod kołdrą i odrzuca ją na bok, aż w końcu z łóżka wyciąga ją oddech psa, który czuje przy twarzy, i ciche skomlenie, które wydaje Freud, kiedy chce przyciągnąć czyjąś uwagę. Jodi lepką dłonią sięga po telefon i odwołuje dzisiejsze sesje. Telefonuje też do opiekunki, która zgadza się przyjść i zabrać Freuda, a potem dzwoni do kobiety, która go wyprowadza, żeby powiedzieć, że pies będzie u opiekunki. To dzwonienie ją wyczerpuje. Kiedy znów się budzi, zapadł już zmrok, a psa nie ma w mieszkaniu. Jodi jest spocona i leży w zmierzwionej, wilgotnej pościeli. Wstanie kosztuje ją dużo wysiłku. Idzie do łazienki, wypija łyk wody, nachyla się nad muszlą klozetową i zwraca trochę żółci. Potem kładzie się z powrotem do łóżka, tym razem po drugiej stronie. Czas mija. Jodi zauważa, że za oknem jest jasno, a potem znów
ciemno. Przypomina sobie, że słyszała telefon i dzwonek domofonu z holu. Zastanawia się, czy jest weekend, ale ten mógł już minąć. Przesuwa się na swoją połowę łóżka, która jest teraz sucha, i marzy, żeby ktoś przyniósł jej piwo imbirowe albo lody na patyku. To dawała jej mama, kiedy mała Jodi leżała chora w łóżku, choć nigdy nie chorowała długo. Jako dziecko była odporna. Wtedy wierzyła, że w życiu spotkają ją same dobre rzeczy. Takie były rokowania, a kiedy pojawił się Todd, stał się na to żywym dowodem. Był człowiekiem z marzeniami i wolą ich realizowania. Na początku czuli do siebie bardzo silny pociąg, byli pewni, że wypełniają swoje przeznaczenie. Wtedy nie wiedziała, że życie umie przypierać ludzi do muru. Człowiek dokonuje wyborów, kiedy jest zdecydowanie za młody, żeby zdawać sobie sprawę z ich konsekwencji, a wraz z każdą podejmowaną decyzją wachlarz możliwości się zawęża. Wybiera zawód i zamyka sobie drogę do wszystkich innych zawodów. Decyduje się z kimś związać i obiecuje, że nie pokocha nikogo innego. Kiedy przysypia, śnią jej się obcy, nieznajomi mężczyźni i kobiety, którzy mówią jej coś, czego nie słyszy albo nie rozumie. Wstaje, opieka kromkę chleba w tosterze, smaruje ją masłem, wrzuca do śmieci i wraca do łóżka. Teraz jest na Florydzie i wygłasza wykład na temat zaburzeń odżywiania. Ktoś umarł z przedawkowania środków nasennych. Alison jest w ciąży, a Jodi
z jakiegoś powodu ponosi za to odpowiedzialność. Brnie przez ciemność, płynie pod prąd, wpada do dołu i mozolnie próbuje się z niego wydostać. Ona i Todd mieszkają w starym mieszkaniu, garsonierze, do której po raz pierwszy wprowadzili się razem i w której byli bardzo szczęśliwi. Jodi sortuje różnorakie sprzęty domowe, wkładając je po jednym do pudeł, ale rzeczy jest za dużo, a ludzie z firmy przeprowadzkowej już walą w drzwi. Sceneria się zmienia i Todd oświadcza, że zamierza ożenić się z Panną Piggy. Ma nadzieję, że Jodi nie ma nic przeciwko temu. Budzi się i czuje, że jest zupełnie sama. Smak, który ma w ustach, przywodzi jej na myśl myszy. Jak już od dawna przypuszczała, we włosach zalęgły jej się robaki. Potrząsa głową, ale maleńkie stworzonka trzymają się mocno, umoszczone wygodnie w przytulnym gniazdku, które uwiły sobie na jej przetłuszczonej skórze i w wilgotnych lokach. Musi im być cudownie – łój i pot, ich zjełczały zapach. Perfekcyjne miejsce do złożenia wstrętnych jajek i wychowywania odrażającego potomstwa. Wylęgarnia doskonała. Piątego dnia choroby Jodi Klara znajduje ją leżącą na pościeli jak opadły liść, zwiniętą i pozbawioną ciężaru. Leży na prawym boku, a głowę i ramiona ma zwrócone na lewo, oparte o zmierzwioną kołdrę. Jest ubrana w za duży podkoszulek zrolowany na klatce piersiowej. Klara staje w drzwiach, wahając się między niepokojem
a myślą, że jej pracodawczyni tylko zarwała noc. Kusi ją, żeby po prostu zamknąć drzwi i zabrać się do sprzątania. Ta kobieta zawsze była chuda i blada, zdaniem Klary to typowy cherlak. Ale nawet w półmroku Klara widzi, że coś jest nie tak. Skóra pani Gilbert jest sinawa, a oczy tak zapadnięte, że nie wytłumaczy tego nawet najgorszy kac. – Pani Gilbert? Dobrze się pani czuje? Klara wchodzi do pokoju i staje w nogach łóżka. Coś się stało z włosami pani Gilbert. Nie ma już długich, pięknych loków, wygląda tak, jakby ktoś odrąbał je siekierą. Żałosne kłaki, które jej zostały, poprzyklejały się kępkami do czaszki. Właśnie to dotyka Klarę do żywego. Pochyla się nad łóżkiem i chwyta Jodi za nadgarstek. – Pani Gilbert, niech się pani obudzi. Mocno potrząsa ją za nadgarstek. Oczy się otwierają i dreszcz przebiega przez widmową postać. Klara puszcza jej rękę, żeby się przeżegnać. Wybiega z pokoju w poszukiwaniu telefonu. Później, kiedy karetka przyjechała i odjechała, Klara idzie do łazienki i znajduje brakujące włosy – kopczyk z miękkiej, ciemnej masy na podłodze. Ciśnięte w kąt leżą ząbkowane nożyczki, które dokonały spustoszenia. Jodi siedzi w łóżku, oparta na poduszkach. Przez szybę wlewa się
jasne, blade światło, które sprawia, że w małym pokoju wszystkie szczegóły stają się wyraziste – znaczek z pralni, czarna plamka na podwiniętym prześcieradle, miękki splot niebieskiego koca, odbarwienia na ścianach koloru mięty, płożąca się poinsecja na szafce nocnej, a na parapecie cętkowane lilie, których słodki, zbutwiały zapach wtargnął w jej sny. Nie ma już nocnika ani kroplówki. Wczoraj przed śniadaniem pierwszy raz sama poszła do łazienki. Koło umywalki znalazła swoją szczoteczkę do zębów, szczotkę do włosów i różne kosmetyki. Nie wie, kto jej to przyniósł ani od kogo dostała kwiatek w doniczce i lilie. Już od jakiegoś czasu ludzie przewijają się przez jej pokój. Początkowo niemal nie zdawała sobie sprawy z ich obecności. Budziła się, widziała, że ktoś stoi przy jej łóżku albo siedzi na krześle w rogu, a potem znów zapadała w sen. Przed chwilą przyszła jedna z pielęgniarek, ta ze szparą między zębami, żeby zmierzyć Jodi temperaturę i udzielić jej reprymendy. – Wie pani, pani Brett, kiedy panią przywieźli, baliśmy się, że panią stracimy. Jak mogła się pani tak odwodnić? Nie wie pani, że jak człowiek ma grypę, to musi dużo pić? Powinna była pani komuś powiedzieć, że jest chora. Wszyscy przyjaciele się o panią martwią. Każdy chętnie by do pani zajrzał, przyniósł trochę soku, pomógł umyć włosy. Nadal szokuje ją własne odbicie w lustrze. Nie przypomina
sobie ucinania ich nożyczkami, nie ma też pojęcia, co wtedy myślała. Pamięta natomiast satysfakcję, którą czuła, widząc swoje włosy na podłodze, wiedząc, że są już odrębne, nieprzyczepione, że nie stanowią już części niej. Takie fragmentaryczne są wszystkie jej wspomnienia z okresu choroby. Jedyne, czego jest pewna, to że wiele osób próbowało się z nią skontaktować. Pamięta dzwonienie, dźwięk domofonu, pukanie, wiadomości i rozmowy. Szczególnie rozmowę z doktorem Rubenem – to, że było mu przykro z powodu Todda, że nie chciał jej przeszkadzać w takiej chwili, ale że miał jej coś do powiedzenia, coś, co przynajmniej trochę odejmie jej zmartwień. O co to już nie musi się martwić? Usiłuje sobie przypomnieć. Słyszy to gdzieś na brzegu umysłu, jak fragment jakiejś melodii. W wyobraźni przywołuje doktora Rubena, w białym kitlu, lekko przygarbionego. Z jego ust padają słowa: „wynik badania”. Właśnie po to do niej przyszedł. Wynik badania Todda jest negatywny. Wiadomość zza grobu. Todd umarł zdrowy i zostawił po sobie niezakażone kobiety. Jeden powód do zmartwień mniej. Pielęgniarka na szczęście sobie poszła i Jodi znów ma spokój. Musi zamknąć oczy i pomyśleć o wizycie Harry’ego LeGroota, który odwiedził ją po lunchu, przynosząc informacje. – Więc jesteś z powrotem wśród żywych – powiedział, siedząc na brzegu łóżka.
Pachniało od niego światem zewnętrznym – tytoniem, świeżym powietrzem, wilgotną wełną – twarz miał zarumienioną, a włosy siwe i jedwabiste. Poinformował ją, że dzwoniła do niego Stephanie, która z kolei dowiedziała się wszystkiego od Klary, kiedy ta próbowała się skontaktować z Toddem. – Myślała, że Todd jest cały i zdrowy. Musiała przegapić doniesienia prasowe, a ty najwyraźniej nie zdążyłaś jej o niczym powiedzieć. Sądząc po tym, jak na nią patrzył, był tym zdziwiony, ale nie drążył tematu. Nie zapytał ją też o włosy. Przyszedł głównie po to, by poinformować ją, że znaleziono napastników. – Napastników – powtórzył, widząc jej puste spojrzenie. – Zbrodniarzy. Jest ich dwóch. Do przesłuchania kaucyjnego siedzą w areszcie. Nie podobało jej się to, jak do niej mówi – cierpliwie, ostrożnie, przekazując informację jak najdelikatniej. To mogło oznaczać tylko, że mężczyźni wszystko zeznali, że wszystko już wiadomo. – Potwierdzili to, co już wiedzieliśmy – powiedział Harry. – Że wynajął i opłacił ich Dean Kovacs. Co on mówił? I czemu się uśmiechał? Jej dezorientacja najwyraźniej sprawiała mu dużą radość. Może podstępem chciał ją skłonić do przyznania się. Oczywiście. Właśnie dlatego przyszedł do szpitala, choć mógł odczekać dzień czy dwa i zobaczyć się z nią
w swoim gabinecie. Chciał ją złapać, kiedy ciągle jest jeszcze odurzona lekami i ma mętlik w głowie. Jodi i tak chciała się przyznać – od początku miała taki zamiar – i zrobiłaby to już dawno, gdyby nie choroba. Nie musiał podstępem wyciągać z niej prawdy. Harry już się jednak rozkręcił, temat przypadł mu do gustu, z entuzjazmem opowiadał jej, że napastnicy to lokalni chuligani z kartoteką tak długą jak jej ręka. Rozpoznali oni Deana jako osobę, która ich wynajęła, ale nikt nie musiał wierzyć im na słowo, bo i tak było na to mnóstwo dowodów. – Telefony. Przelewy bankowe. Kovacs zachował się jak idiota. Zostawił po sobie masę śladów. Dodał, że mężczyźni, te dwa cymbały, uparcie twierdzą, że są niewinni, powtarzając głośno i energicznie, że nie wykonali zadania. Czy Dean wynajął ich do zabójstwa? Tak. Czy rzeczywiście zabili? Nie. Kiedy Harry jej o tym opowiadał, śmiał się i klepał po kolanie. Powiedział, że nigdy nie przestaną go śmieszyć desperackie kłamstwa, które przestępcy wymyślają, by oczyścić się z zarzutów. Nawet złapani na gorącym uczynku potrafią opowiedzieć wszystko, absolutnie wszystko. W miarę jak odzyskuje siły, wraca do niej też jasność umysłu. Początkowo nie ma pojęcia, co o tym myśleć, o tym odroczeniu,
które dostała, technicznym szczególe odzyskania swojego życia. Techniczny szczegół to dobre określenie. Nie zamierza przypisywać niczego jakiejś wyższej sile, która się o nią troszczy. Nie chodzi o to, że nie wierzy w Boga. Po prostu nie ma powodów, by sądzić, że Bóg interweniowałby na jej korzyść, a przeciw Deanowi. Gdyby Bóg był sędzią, musiałby uznać, że ponoszą taką samą winę. Przypomina sobie teraz rozmowę telefoniczną z Deanem. Całą tę złość i furię. Wtedy w ogóle się nad tym nie zastanawiała. Wydawało jej się, że po prostu chciał się wygadać. W końcu był najlepszym przyjacielem Todda – jak mogła potraktować to, co mówił, poważnie? Okazuje się jednak, że nie całkiem zgłębiła psychikę Deana. Najwyraźniej go nie doceniała. Ale w końcu jako osoba bezdzietna miała prawo zapomnieć o rodzicielskim imperatywie, przymusie chronienia swojego potomstwa za wszelką cenę. A jako ktoś, kto nie jest mężczyzną, nigdy w pełni nie zrozumie samczego pozerstwa Deana, które niewątpliwie przyczyniło się do tego, że zszedł na złą drogę, że posunął się za daleko. Jodi skłania się ku opinii, że winni rzeczywiście są ludzie Deana, że ich deklaracje niewinności to tylko, jak mówi Harry, desperacka próba oczyszczenia się z zarzutów. Co to wszystko mówi o Alison? Że nie można jej ufać, że od początku nie zamierzała wywiązać się z umowy? A może po prostu omamił ją
widok aż tylu pieniędzy. Niewykluczone też, że Alison opłaciła Renny’ego i to Renny nawalił. Ale Alison i Renny mogli oboje zrobić to, za co wzięli pieniądze. Jodi wolałaby źle o nich nie myśleć. Nie chce powątpiewać ani w szczerość Alison, ani w zapał do pracy Renny’ego. Zostają jej jednak tylko spekulacje, bo prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Poza tym w takich sprawach prawda jest względna, skomplikowana, skażona. Jedyne, co wie na pewno, jedyne, na co może liczyć, to że nie dostanie zwrotu pieniędzy za niewykonaną usługę. Jeśli chce wiedzieć, czemu Alison jej unika, cóż, to właśnie może być wytłumaczenie. Po powrocie ze szpitala do domu dzień czy dwa zbiera się na odwagę, zanim jest w stanie stawić czoła mrugającej lampce na telefonie. Wśród nagranych wiadomości jest jedna od Ryana. Brat jak zwykle długo nie utrzymywał z nią kontaktu, więc nie ma pojęcia, o co może chodzić. Dzwoni tak po prostu, akurat o niej myśli, zadzwoni później. Cały Ryan. Żałuje, że jej nie złapał, ale już dawno nauczyła się traktować sprawę Ryana z dystansem i nie martwić się, kiedy on pojawia się i znika. Oczywiście wszystko dzięki Gerardowi Hartmannowi. Dziwne, jak życie czasem daje człowiekowi niespodziewane prezenty. Trafiła do Gerarda dlatego, że takie były wymagania na studiach, ale nie zaprzeczy, że dzięki pracy z nim spojrzała w obiektyw własnego oka i dużo się o sobie dowiedziała – odkryła
na przykład swoją niesamowitą zdolność zasłaniania tego, czego nie chce oglądać, zapominania o tym, o czym nie chce pamiętać, pozbywania się ze świadomości niewygodnych treści, tak by już nigdy do nich nie wracać. W skrócie – nauczyła się żyć tak, jakby pewne wydarzenia nigdy nie nastąpiły. Każdy terapeuta wie, że znaczące jest nie samo zdarzenie, tylko to, jak człowiek na nie reaguje. Wystarczy wziąć dziesięć zupełnie różnych osób i postawić je w tej samej trudnej sytuacji, a relacjonując ją, każda z osób doda masę osobistych szczegółów i nada jej własną interpretację. Jodi jako jedyna już nigdy o tym nie myślała. Nigdy. Ani razu. To, co spotkało małą Jodi w odległej przeszłości, bez wątpienia jest już dawno zapomniane, porzucone, zlikwidowane, niemal uznane za niebyłe. Tak przynajmniej mogłaby sądzić, gdyby nie studiowała psychologii. W końcu nawet ona musi pogodzić się z tym, że zapominanie nie przekreśla faktów. Karta nie jest całkiem czysta, nie da się odzyskać człowieka, którym było się wcześniej, niewinność nie podlega zwrotowi. Doświadczenie może być niechciane, może przynosić same szkody, ale doświadczenie jest substancjalne, faktyczne, miarodajne, żyje w ludzkiej przeszłości i wpływa na teraźniejszość, niezależnie od tego, co człowiek próbuje z nim zrobić. Jest jak słoik z kompotem śliwkowym, który wyrzucony wiele lat temu trafił na wysypisko i nadal tam jest. Może być rozbity albo zgnieciony, ale nie zniknął. Może być zapomniany,
ale zapominanie to tylko nawyk. W tej analogii wysypisko to nieświadomość. Nie zbiorowa, tylko indywidualna – jednostkowa, prywatna, specyficzna nieświadomość, w której każdy przedmiot jest podpisany imieniem właściciela i ostemplowany jego numerem. To nieświadomość, z której obiekty mogą wylatywać na człowieka bez ostrzeżenia – tak jak jeden wyleciał na nią, kiedy czekała na windę po opowiedzeniu Gerardowi snu o Darrellu. Trzeba jej przyznać, że wykazała się ogromną przytomnością umysłu, uznając to za cenną praktyczną lekcję psychologii. Rzeczywiście miała wtedy niesamowity przebłysk zrozumienia – nieświadomość nie jest tylko teorią z książki, przereklamowanym paradygmatem ani wytworem wybujałej wyobraźni, jest najprawdziwsza, równie realna jak słoik z kompotem. Zdaniem Junga wszystko w nieświadomości dąży do ekspresji zewnętrznej, każdy stan wewnętrzny, który nie zostanie uświadomiony, uzewnętrzni się na przykład pod postacią przeznaczenia. Grecki filozof Heraklit wysunął podobną tezę, stwierdzając, że charakter człowieka jest jego przeznaczeniem. Gerard bardzo by się ucieszył na wieść o tym, że jej sen przywołał cenne wspomnienie z dzieciństwa. W końcu pojawiło się coś, czego mógł się chwycić, coś, czego od dawna szukał, wyczuwając, że czeka gdzieś w ukryciu – cierpliwie i z determinacją parł do przodu, jakby spodziewał się tej właśnie chwili, czekał, aż
się wydarzy, aż tajemnica się wyda. Zastanawiała się, co mogło go na to naprowadzić, chciała go nawet zapytać, ale ostatecznie postanowiła mu się z tego nie zwierzać. Skrywała więc swój sekret, nigdy mu o nim nie wspomniała – wolała go trzymać w zamkniętym pudełku, pozbawiając dopływu tlenu. Uznała, że ma prawo do takiego wyboru, a nawet że to leży w jej interesie. Psychologia dyktowała jej, że takie sprawy powinny ujrzeć światło dzienne, ale ostatecznie nadal była tą samą osobą, a jej dzieciństwo – źródłem szczęśliwych wspomnień. W tym, co serwuje nam życie, nie ma czegoś takiego jak sto procent, a dziewięćdziesiąt dziewięć jest zrządzeniem opatrzności. Wystarczyło, że Jodi upora się z tą jednoprocentową skazą, znajdzie sposób, żeby infekcja się nie rozprzestrzeniała. Bez uprzedzenia zerwała wszelkie kontakty ze starszym bratem i od tamtego czasu, przez dziesiątki lat, skutecznie go unikała – uodporniła się na jego naciski i apele, bezlitośnie go odsunęła. On wie dlaczego, nie musiała mu niczego wyjaśniać. To, co jej robił, było krótkotrwałe – była to młodzieńcza gafa, pomyłka wieku pokwitania – ale pewnych spraw się nie wybacza. Sobie Jodi też nigdy nie wybaczy. Rodzice o niczym nie wiedzieli, tego była pewna – nie tolerowaliby takiego zachowania u swojego dziecka. Nie mogła zrzucić na nich żadnej odpowiedzialności. To ona powinna była go powstrzymać, zanim
dorwał się do Ryana – a nie ulegało wątpliwości, że to zrobił. Ryan zaczął mieć koszmary niemal z dnia na dzień. Zupełnie niespodziewanie dostawał spektakularnych napadów furii. Wcześniej był takim potulnym dzieckiem. Może dorastający Darrell uznał, że młodszy brat będzie mniejszym zagrożeniem. Albo po prostu chciał wykorzystać wszystkie możliwości. Niewykluczone też, że przez głowę nie przelatywało mu nic, że wszystko sprowadzało się do gruczołów. Jakkolwiek by było, stało się, co się stało, a dorosły Ryan, tak jak Jodi, nie utrzymywał kontaktów z Darrellem i nigdy o nim nie wspomniał. Jodi i Ryan mają niepisaną umowę, zgodnie z którą żadne z nich nie będzie wracać do tamtych wydarzeń, odkopywać szczątków, grzebać w tym, co poszło nie tak. Jej spekulacje na temat wczesnego dzieciństwa Ryana i to, co on sam może pamiętać – to wszystko jest objęte tabu, praktycznie uznane za niebyłe, to zapomniana historia, wyparta przeszłość. Zapominanie to tylko nawyk, ale daje człowiekowi spokój, a Ryan musi mieć spokój, musi być bezpieczny, musi mieć możliwość położenia nowej warstwy doświadczeń na milczeniu. Jeśli chodzi o nią, codziennie rano dziękuje Bogu, w którego nie wątpi. Choć nie może uznać, że to On ją ocalił, potrzebuje ujścia dla swojej wdzięczności. Wolność jest dla niej nieocenionym darem – to, że może codziennie rano budzić się w swoim pięknym
mieszkaniu, chodzić boso po grubych wełnianych dywanach, rozsuwać kotary z lnu i jedwabiu, żeby podziwiać bezkresny horyzont, pić francuską latte, włóczyć się z psem. Jest w pełni świadoma – nie zapomina o tym ani na chwilę – że kiedyś to straciła. Wdzięczność jest jak landrynka, która nie chce rozpuścić się w ustach. Jest wdzięczna również Harry’emu, który ciężko dla niej pracuje. Sąd wyznaczył już datę urzędowego poświadczenia testamentu, a Harry ma już dla niej dokumenty do podpisania. Powiedział, że Natasha zamierza wnieść pozew, ale jest na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewny, że pójdzie na ugodę. Dziecko ma się urodzić wiosną, proces się zbliża, więc i tak ma już dość zmartwień. W każdym razie Jodi może sobie pozwolić na szczodrość. Sprzedaż apartamentowca i budynku, w którym są biura, przyniesie mnóstwo pieniędzy. W załatwianiu spraw pomoże Stephanie, a kiedy będzie po wszystkim, Jodi zaoferuje jej godziwą odprawę. Pod względem finansów najbardziej ucierpi Cliff, bo Todd był zdecydowanie jego najlepszym klientem. Cliff jednak jest dobry w tym, co robi, i szybko znajdzie nowych. Jodi zauważa zmiany, jakie w niej zaszły. Złagodniała, stała się bardziej przyziemna, a dzięki temu czuje silniejszą więź z pacjentami. Kiedy zrozumiała, że sama też była zachłanna i zaślepiona, tkwiła w martwym punkcie i razem z nimi kisiła się
w tym samym sosie, może im być tylko wdzięczna za lojalność i życzliwość. Tolerowali jej rozkojarzenie, pytali ją o zdrowie. Sędzia przyniósł kwiaty, a Bergman upiekła jej ciasto. Naprawdę. Jeszcze bardziej zaskakujące jest jednak to, że wszyscy, nawet uparty Szarak, są mniej oporni i wkładają więcej wysiłku w pracę z Jodi. Zarazili się pewną swobodą, są aktywni i bardziej na luzie. W ich ogólnym nastawieniu czuje się chęć przejęcia odpowiedzialności i posunięcia się naprzód. A od nastawienia wszystko się zaczyna – od nastawienia, światopoglądu, przekonań. Jak powiedział Adler: wszystko zależy od historii, które sami sobie opowiadamy. Widać wyraźnie, że zmiany w Jodi wpłynęły na jej klientów, co zmusza ją do przyznania, że być może natura ludzka jest bardziej plastyczna, niż sądziła. To straszliwa hańba uczyniła ją mniej sceptyczną – ten paradoks nie umyka jej uwadze. Dziwne jest też to, że kiedy nie ma już tu Todda, na świecie przez wiele lat będzie jego syn. Czy rozpoznałaby go, mijając go na ulicy? Czy na twarz chłopca, jak u ducha, nałożone będą rysy Todda? Albo czy przynajmniej będzie miał coś z ojca – manierę, coś w postawie? Zastanawia się, czy matka powie mu prawdę o jego rodzinie, zabierze go do więzienia stanowego, żeby odwiedził dziadka. Na miejscu Natashy Jodi kusiłoby, aby zakopać ten cały skandal, nigdy o nim nie wspominać, wymyślić jakieś usprawiedliwienie nieobecności Deana albo jeszcze lepiej zupełnie
o nim zapomnieć, jakby on umarł, skoro i tak nie da mu się wybaczyć. W każdym razie ta historia tak naprawdę dotyczy dwóch mężczyzn, przyjaciół z dzieciństwa, z których jeden nie żyje, a drugi równie dobrze mógłby nie żyć. Młoda kobieta taka jak Natasha nie ma potrzeby ciągnąć za sobą ich niedokończonych spraw, obciążać się ich złą karmą. Jeśli ma trochę rozumu, znajdzie sobie innego męża, kogoś, kto da synowi Todda nazwisko. Ludzie i tak przeceniają więzy krwi. Ale Natasha jest pewnie jedną z tych pedantek, które obsesyjnie trzymają się prawdy. Ludzie ostatnio tacy są. Jodi natomiast nie ma problemów z zacieraniem faktów. Ma to swoje zalety, a poza tym w pewne sprawy lepiej nie wnikać. Nie ma potrzeby spoglądać prawdzie w oczy, skoro są lepsze, łagodniejsze sposoby. Nie ma powodu do katastrofizmu i panikowania.
* Cyt. za Biblią warszawską: Kazn 12, 7; Job 1, 21 (przyp. tłum.). ** 1 Tes, 5, 18 (przyp. tłum.).
Tytuł oryginału The Silent Wife Copyright © A.S.A. Harrison 2013 Copyright © for the translation by Dorota Malina Projekt okładki Magda Kuc Fotografia na okładce Copyright © Getty Images / Carol Woolgar Opieka redakcyjna Alicja Gałandzij Ewa Polańska ISBN 978-83-240-2719-4
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail:
[email protected] Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com