Tytuł oryginału: CHILDREN OF THE REVOLUTION Copyright © 2013 Eastvale Enterprise inc. Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Kula Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska Korekta: Mariusz Kulan, Iwona Wyrwisz ISBN: 978-83-7999-345-1 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail:
[email protected] www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2015 Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści
Dedykacja Motto Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Podziękowania Przypisy
Dla S heili
Tradycja wszystkich zmarłych pokoleń ciąży jak zmora na umysłach żyjących. Karol Marks, 18 brum aire’a Ludw ika Bon apartego
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 1 Inspektor Alan Banks szedł wzdłuż nieużywanej linii kolejowej, mimowolnie wyobrażając sobie scenę miłosną – dwoje młodych kochanków całujących się na kładce dla pieszych, którą miał przed sobą, otulonych parą z lokomotywy. Wszystko bardzo w duchu S potkan ia 1. Ale wiek pary dawno się skończył i to nie miłość przywiodła tu Banksa, lecz gwałtowna śmierć. Deszcz spływał mu za kołnierz, gdy zbliżał się do grupy techników stojących w białych kombinezonach pod kładką, przed oświetlonym namiotem. Pozostali pracowali na górze. Zardzewiałe metalowe barierki znajdowały się tak wysoko, że Banks widział tylko głowy i ramiona tych ludzi. Miejsce zdarzenia znajdowało się jakiś kilometr na południe od miasteczka Coverton, na obrzeżu North Yorkshire, u północnych granic parku narodowego Yorkshire Dales, po drugiej stronie A66, patrząc od Barnard Castle. Jak Banks się dowiedział przez telefon, do zwłok mógł dojść tylko nieczynną linią kolejową albo przez ciągnący się równolegle do niej las, jakieś pięćdziesiąt metrów na wschód. Szlak biegł prosto jak strzelił wąską, płytką dolinką wycinającą w krajobrazie wielką literę U. Jej zbocza były strome, trawiaste i porośnięte chwastami, ale nikt nie wyrzucał tu wózków dziecinnych, starych rowerów ani lodówek, tak jak działo się w miastach. Tory i podkłady dawno rozebrano, a szlak utwardzono, lecz wiele płyt już popękało i pozapadało się, a spomiędzy nich wychynęły niezłomne chwasty. Droga dłużyła się Banksowi, zwłaszcza że deszcz i wiatr siekły go prosto w twarz, pędząc wydrążonym przez ludzi zagłębieniem. Podczas całej wędrówki minął tylko jedno zabudowanie. Tuż przed kładką, po prawej, na wzniesieniu stała niewielka chata. Dotarłszy do zewnętrznego kordonu, Banks wylegitymował się policjantowi na warcie, a ten przepuścił go pod taśmą i wręczył mu kombinezon ochronny oraz ochraniacze na obuwie. Inspektor niezdarnie zdjął płaszcz i włożył ów strój. To tutaj technicy i inni funkcjonariusze, którzy nie musieli stale przebywać w samym miejscu zdarzenia, czekali na wezwanie. Przez kordon wewnętrzny i do samego namiotu wpuszczano jedynie nieliczny niezbędny personel. Technicy ustawiali dodatkowe oświetlenie, ponieważ listopadowy poranek był pochmurny i mroczny. Banks wetknął głowę do namiotu i zobaczył szefa zespołu oględzinowego Stefana Nowaka, nieskazitelnego jak zawsze, i nietkniętego deszczem doktora Burnsa, lekarza policyjnego, oraz sierżant dochodzeniówki Winsome Jackman, wszystkich w białych
kombinezonach. Fotograf zespołu oględzinowego Peter Darby kucał przy zwłokach, robiąc zdjęcia starym, wysłużonym pentaxem. Najnowocześniejsza kamera cyfrowa w wodoodpornym pokrowcu zwisała mu z ramienia. Wszyscy prócz fotografa odwrócili się do Banksa. Nagle namiot wydał się tłoczny, zaśmierdziało mokrym psem. Banks zobaczył leżące na plecach zwłoki wychudzonego starca w szarym skafandrze i granatowych dżinsach. Szyję miał wykrzywioną pod niezwykłym kątem, ramię nienaturalnie zgięte, po wewnętrznej stronie prawego uda sterczała ostra jak nóż kość, która przebiła skórę i materiał dżinsów. Ubranie było przemoczone. Banks zastanowił się, jak długo denat tu leży. – Dobra, co się stało? – spytał sierżant Winsome. – Kobieta wyprowadzająca psa znalazła ciało – odpowiedziała, nie zaglądając do notatek. – Albo raczej pies znalazł. Dokładnie o ósmej trzydzieści siedem. Banks spojrzał na zegarek. Było pięć po dziesiątej. – Czas co do minuty? – To emerytowana nauczycielka. Pewnie stale zerkała na zegarek. Nie mogła się doczekać końca lekcji. Banks się roześmiał. – W życiu bym nie wpadł, że nauczyciele nie cierpią zajęć tak jak my. Wyobrażałem sobie zawsze, że zanudzanie i terroryzowanie uczniów to sens ich istnienia. – Dzieci zwykle przyjmują egocentryczny punkt widzenia. – Nazywa się Margery Halton, panie inspektorze – rozległ się głos tuż zza wejścia do namiotu. – Przepraszam, że się wtrącam. Posterunkowy Barry Kirwan z Coverton. Pierwszy byłem na miejscu zdarzenia, to mój rewir. Margery mnie zna. Przyszła prosto do mnie, jeszcze byłem w domu. Wróciłem tu z nią, zobaczyłem, kto to, i złożyłem meldunek. Banks wyszedł na dwór. – Gdzie ona teraz jest? – Zabrał ją do domu funkcjonariusz od nas. Trochę ją trzepnęło. – Nie dziwię się – rzekł Banks. – Kto to był? – Nazywał się Gavin Miller. – Miejscowy? Posterunkowy Kirwan wskazał palcem domek, który Banks wcześniej minął. – Mieszkał w starej chatce dróżnika, po drugiej stronie kładki. Musiał ją pan zauważyć po drodze. Banks się odwrócił i otaksował wzrokiem ledwo wyrastający ponad ziemię budynek. „Miniaturka” byłoby łagodnym określeniem. – Co o nim wiemy? Z czego żył?
– Wiem o denacie tyle co nic, panie inspektorze. Niezbyt się udzielał. Stronił od ludzi. Trochę dziwak, przynajmniej według miejscowych. Niewiele się pokazywał. Nie wiem, z czego żył. – Krewni? – Nie mam pojęcia. To znaczy mieszkał sam. Może jest ktoś… – Jak długo tu mieszkał? – Kupił chatkę trzy czy cztery lata temu. Dość długo wisiała w ofercie. Rynek nieruchomości ledwo zipał i myślę, że facet dostał niezłą cenę. Ale jak pan widzi, chatka nie jest za duża. Banks omiótł wzrokiem wzniesienia terenu i utwardzoną linię kolejową. – Opowiedzcie mi o okolicy, posterunkowy. Ukształtowanie terenu, czy dużo ludzi tu chodzi, jak można się tu dostać? – Dawniej biegła tędy lokalna linia kolejowa, aż doktor Beeching zamknął ją na początku lat sześćdziesiątych. Oczywiście, to jeszcze nie były moje czasy. W każdym razie od tamtej pory popadła… no sam pan widzi. W sezonie trafi się jakiś pieszy turysta, jak pogoda dopisze, jesteśmy niedaleko popularnej trasy ciągnącej się przez trzy parki narodowe, i może paru pasjonatów kolei, ale przy tej pogodzie nie za wielu. Tak szczerze mówiąc, całe tegoroczne lato można by spisać na straty. Jak pan widzi, to zakątek leżący bardzo na uboczu, po prawdzie nikomu tu nie po drodze. Jak się pójdzie na południe – wskazał ręką teren w oddali – półtora kilometra stąd trafi się na zawalony wiadukt. Na wschód, za wzniesieniem są lasy, Lark Woods, i leśna ścieżka nad rzeką prowadząca na tyły parkingu w miasteczku. Samochodem się tu nie dojedzie, trzeba go zostawić z kilometr stąd, no chyba że ktoś świetnie zna okolicę. Są tu drogi gruntowe i ścieżki, na przykład dojazd do chatki dróżnika, ale na ogół nieznane i żadna z nich nie leci prosto do Coverton, ani nigdzie indziej zresztą. – Więc mógł tu poleżeć jakiś czas i pies z kulawą nogą by o nim nie wiedział? – Pewnie tak, panie inspektorze. Ale żeby kilka dni, to raczej nie. – A całą noc? – Bez problemu. Banks podziękował Kirwanowi, wrócił do namiotu i spytał sierżant Winsome: – Co my tu mamy? – Posterunkowy Kirwan zgłosił telefonicznie podejrzany zgon i zasugerował, żebyśmy się pospieszyli, bo może trzeba zabezpieczyć materiał dowodowy. Na miejscu od razu się zorientowałam, że denat nie padł na atak serca podczas biegania, więc… no cóż, szefie, sam pan widzi. Peter Darby wstał. – Ja skończyłem – oświadczył i wyszedł z namiotu. Banks odwrócił się do lekarza:
– Wiadomo, co się stało? Burns wskazał na kładkę. – Obrażenia i pozycja ciała wskazywałyby, że spadł z tej kładki. Nie wydaje mi się, by ciało zostało przemieszczone, ale bez oceny plam opadowych trudno coś powiedzieć. Doktor Glendenning przedstawi ci dokładniejszy opis po autopsji. Jak widzisz, barierki kładki są bardzo wysokie, najpewniej ze względu na zwierzęta gospodarskie, które tędy przechodzą, czy raczej przechodziły, tak więc przypadkowy upadek jest bardzo wątpliwy. Wysokość dziesięć metrów. Taki upadek na kamienie może spowodować tego rodzaju obrażenia. Złamany kark i kilka innych kości. Stracił też dużo krwi z rany głowy. I oczywiście z otwartego złamania kości udowej. – Wszystko spowodowane upadkiem? – Prawdopodobnie – orzekł Burns po zastanowieniu. – Aha! Nie ręczysz? – Jeszcze nie. – Czy coś wskazuje, że ktoś go zepchnął… może wpierw uderzając w głowę? Czy też skłaniasz się ku samobójstwu? – Chcesz spytać, dlaczego w takim razie ciągnąłem cię tu taki kawał w paskudny poniedziałkowy ranek? – Coś w tym rodzaju. – Hm, to jeszcze nic pewnego – przyznał Burns. – Tylko wątpię, żeby to był wypadek. Jeśli nie skoczył sam, to ktoś musiał go przerzucić przez poręcz. – Czy powiedziałbyś, że przy tej wysokości każdy samobójca albo każdy sprawca zabójstwa miałby pewność, że upadek spowoduje śmierć? – Nie. Mógł mieć szczęście i tylko na przykład połamać sobie nogi. Skutki upadków często są zaskakujące. Wciąż się słyszy, że ktoś spadł z dużej wysokości i przeżył. Ale ten gość nie miał szczęścia. Jak powiedziałem, przesądziło złamanie karku i kości udowej. Ta ostatnia uszkodziła tętnicę udową. Paskudna sprawa. Błyskawicznie się wykrwawił. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa umierał nieprzytomny, ze złamanym karkiem, może nawet sparaliżowany. Zapewne nie czuł żadnego bólu, tylko nasilające się odrętwienie. Banks podniósł głos na tyle, żeby Kirwan słyszał go na zewnątrz namiotu. – Czy z kładki da się zejść? Czy trzeba skakać na tory? – Można, panie inspektorze – odparł posterunkowy. – Jest trochę stromo, ale da się zleźć z obu stron. W tych warunkach pewnie zjechać na tyłku. A od strony dróżnika jest trochę wygodniej, tam są wycięte stopnie. – Więc jeśli było to celowe działanie, to nasz zabójca pewnie wiedział, że może zejść na dół i wykończyć ofiarę, gdyby upadek nie załatwił sprawy? Nawet gdyby musiał zjeżdżać na tyłku?
– Tak, panie inspektorze. – Żadnego listu pożegnalnego? – spytał Banks lekarza. – Nie. – Ktoś zaglądał do domku? – Jeszcze nie – przyznała Winsome. – Czekaliśmy na pana. Banks spojrzał na Nowaka. – Co o tym sądzisz, Stefan? – Trudno powiedzieć – rzekł nienaganną i nieco pedantyczną angielszczyzną Nowak. Jego polski akcent ujawniał się tylko czasami. – Pogoda nie ułatwia nam roboty. Pracujemy nad tym, ale jak do tej pory nie znaleźliśmy na kładce żadnych odcisków palców ani stóp, których można by się spodziewać, gdyby podciągnął się na barierce i skoczył. Oczywiście deszcz mógł je spłukać. Nocą chwilami nieźle lało. Ale barierki są zardzewiałe, a sama kładka z drewna, więc tak czy owak musielibyśmy mieć wielkie szczęście, żeby po całej nocy opadów coś znaleźć. – Ile waży denat, jak sądzisz? – zapytał Banks. – Jakieś pięćdziesiąt kilogramów – odparł Burns. Inspektor zastanawiał się chwilę. – Nie ma żadnej szansy na znalezienie śladów? – zapytał Nowaka. – Szansa jest zawsze, nawet przy tej pogodzie. Ale nie na odciski palców, co najwyżej na ślady stóp, i to jeśli ktoś chodził ścieżką w lesie. Drzewa trochę chronią przed deszczem. – Ślady opon? – Ta sama historia. Deszcz zmiękcza ziemię i coś mogłoby się zachować, ale przez całą noc padało naprawdę mocno i w takim układzie ewentualne ślady by się rozmyły. Oczywiście zrobimy jednak wszystko, co w naszej mocy. – Nie wątpię. Krew? DNA? – Niewykluczone. Rozcieńczone, trudne, ale może coś by się znalazło. – Widzę, że już odsłoniliście ręce. – To było do lekarza. – Coś tam macie? Może fragmenty naskórka pod paznokciami? – Tak na pierwszy rzut oka trudno powiedzieć – odparł Burns. – Obgryzał paznokcie. Banks stał chwilę, wczuwając się w nastrój miejsca, słuchając bębnienia deszczu o brezent. Namiot przeciekał. Kilka kropli spłynęło inspektorowi po karku. Zbyt późno uświadomił sobie, że powinien naciągnąć na głowę kaptur. Facet oczywiście mógł skoczyć. W tym położonym na uboczu zakątku hrabstwa morderstwa zdarzały się rzadko. Z drugiej strony, jeśli chciał popełnić samobójstwo, to dlaczego wybrał metodę, która według Burnsa w żadnym razie nie gwarantowała powodzenia, za to z dużym prawdopodobieństwem mogła spowodować koszmarny ból, a nawet paraliż?
– Masz jakieś pojęcie, jak długo tu leżał? – spytał Banks. – Od jak dawna nie żyje? – Bałem się, że zapytasz. – Burns westchnął. – No, dobra. Noc była chłodna, co generalnie opóźniło stężenie pośmiertne i rozkład. Ale z tego co widzę, płyty pod ciałem są całkiem suche. Obstawiałbym jakieś dwanaście godzin. – Kiedy zaczęło tu padać? – Wczoraj? Koło północy, panie inspektorze! – krzyknął z zewnątrz Kirwan. – Załóżmy, że umarł między dwudziestą drugą a północą – rzekł Banks. – Jeśli nie wybrał sobie tego miejsca, żeby popełnić samobójstwo, to co tu robił na pustej kładce, koło własnego domu, z kimś, kto chciał go zabić? – Może nie wiedział, że tamten ktoś chce go zabić, szefie – zasugerowała Winsome. – Po prostu się pokłócili i doszło do bójki. Albo wciągnięto go w zasadzkę. Miał na sobie skafander. Był przygotowany do wyjścia. – Słuszna uwaga. Ale kładka znajduje się na południe od domku. Owszem, niedaleko, ale dlaczego miałby iść choćby kilka metrów na południe, skoro kierował się do wsi? Kirwan powiedział, że przy chatce są stopnie w skarpie. Niewątpliwie denat zszedłby nimi, chyba że miałby ochotę maszerować przez las. I dokąd by szedł, jeśli nie do Coverton? Mówiliście, że na południe jest tylko zniszczony wiadukt – zwrócił do Kirwana. – Coś wam przychodzi do głowy? – Nie, panie inspektorze – odparł Kirwan. – To się nie trzyma kupy. Po co miałby iść na południe i przez kładkę, żeby się dostać na północ? Tam nic nie ma, puste tereny. Oczywiście znajdzie się kilka farm. – Co miał w kieszeniach? – spytał Banks. – Czekałam, kiedy pan o to zapyta – odparła Winsome. Wyjęła z pojemnika plastikową torebkę dowodową. – Zasadniczo nic ciekawego. Wszystko popakowaliśmy, zapieczętowaliśmy, oznaczyliśmy. Portfel z kartą kredytową i nieważnym prawem jazdy Gavina Millera, do tego banknot pięciofuntowy i paragony ze spożywczego w Coverton i monopolowego w Eastvale, sieć Bargain Booze, komórka, klucz, mały scyzoryk, drobne, paczka silk cutów i zapalniczka jednorazowa. I jeszcze to. – Teatralnym gestem wyjęła grubą kopertę. Zobaczył świeże pięćdziesięciofuntowe banknoty z wizerunkami Boultona i Watta. – Gotówka. Tu jest pięć tysięcy funtów. Przeliczyłam. Moim zdaniem z takim pakietem ludzie nie chodzą na spacer do lasu. Właśnie dlatego ściągnęliśmy tu pana w taki paskudny poniedziałkowy ranek. Banks gwizdnął. – No proszę. Więc napad rabunkowy możemy chyba wykluczyć? Przy domku Gavina Millera nie było garażu, rozciągał się jedynie utwardzony prostokąt ziemi, w sam raz pod mały samochód. Ale samego samochodu nie było. Banks zanotował w pamięci, że trzeba sprawdzić, czy Miller w ogóle jakiś posiadał. Przez tak wąską kładkę nie przecisnąłby się
nawet mini morris, ale przed samą chatką wyboista dróżka się poszerzała i Banks uznał, że prawdopodobnie łączyła się z jedną z lokalnych, nieogrodzonych kamiennymi murkami dróg, o których wspomniał posterunkowy Kirwan. Każdy, kto by skorzystał z tej dróżki, kierując się do domku dróżnika, musiałby wiedzieć o jej istnieniu, co by wskazywało, że napastnik znał Millera i odwiedził go już wcześniej. Takie spekulacje należało jednak odłożyć na później, kiedy technicy przekażą więcej materiału do przemyśleń i kiedy będzie wiadomo, czy ofiara popełniła samobójstwo. Na pierwszy rzut oka nic nie wskazywało na to, że jakiś pojazd ostatnio tędy przejeżdżał. Mikroskopijny ogródek przeznaczono pod warzywa i zioła. Banks sam pielęgnował podobny skrawek ziemi, więc bez trudu rozpoznał tymianek, koperek, pietruszkę, rozmaryn i szczypiorek. Klucz łatwo obrócił się w zamku, a Banks i Winsome z przyjemnością schronili się pod dachem. Nadal mieli na sobie stroje ochronne i rękawiczki, więc mogli dokonać szybkiego przeszukania, nie zostawiając własnych śladów i nie zacierając cudzych, zanim domek przejmą technicy. Banks poszukał po omacku wyłącznika i znalazł go na prawo od drzwi. Osłonięta kloszem samotna żarówka pod sufitem oświetliła mały salon, który mieścił dwa zniszczone rdzawe fotele, niewielką biblioteczkę, kominek wyłożony płytkami i biurko przy oknie zasłoniętym brudną, nadjedzoną przez mole firanką, za którą rozpościerał się widok na ścieżkę i pola po południowej stronie, a na skarpę szlaku kolejowego, las i kładkę po lewej. Kremową wykładzinę szpeciły dwie wielkie plamy po winie lub kawie, jedna w kształcie Australii, druga Afryki, tapeta w różyczki odłaziła pod sufitem, na ścianach wisiało kilka reprodukcji malarstwa abstrakcyjnego w tanich ramkach. Ani na kominku, ani na biurku nie stała żadna rodzinna fotografia. Śmierdziało tu starym dymem, jakby dawno w tym pomieszczeniu nie wietrzono ani nie używano odkurzacza, co potwierdzała warstwa kurzu na kominku i na biurku. Banks przypomniał sobie, że Miller miał w kieszeni papierosy. Przy biurku niewątpliwie ostatnio ktoś siedział, gdyż kurz miejscami starto, a stojący tam komputer zakurzony nie był wcale. Świeciła się kontrolka zasilania, po ekranie wirowały psychodeliczne wzorki wygaszacza, na parapecie stał płaski czarny router Wi-Fi z błyszczącymi jasnoniebieskimi diodami. Obok znajdowała się zielona metalowa popielniczka, reklamówka piwa John Smith’s Bitter, a w niej niedopałki papierosów ze zbrązowiałym filtrem. Banks spojrzał łakomym wzrokiem na komputer, który mógł zawierać przydatne informacje, ale oczywiście lepiej było go nie dotykać. Kiedy na miejscu ewentualnej zbrodni trafiasz na komputer, nie sprawdzasz, co przeglądał w Internecie użytkownik – zostawiasz to ekspertom. Banks i Winsome przeszukali szuflady biurka i znaleźli papier listowy, kilka pendrive’ów, stare CD-ROM-y z backupami, ładowarki i rozmaite kable zasilające. W jednej z bocznych szufladek
Banks trafił na kopertę ze starymi zdjęciami: jakiś festiwal pop z widoczną w oddali estradą, starcie z uczestnikami pikiety, oddziały szturmowe policji w pełnym rynsztunku, studencka demonstracja, miasto, którego Banks nie potrafił rozpoznać, grupa ludzi przed nowoczesnym budynkiem, kolejne grupy ludzi w restauracjach i na plażach, góry i osłonięta zatoka, rosnące na stokach jodły odbijające się w granatowym jeziorze, w tle ośnieżone szczyty. To wszystko. Niektóre były biało-czarne, inne barwne, żadnych portretów, dat, nazwisk, żadnej wskazówki, gdzie Miller je zrobił. Większość książek stanowiły kieszonkowe wydania angielskiej i europejskiej klasyki od Robin son a Crusoe po Obcego. Była też półka krytyki literackiej i literatury non-fiction: Byt i n icość Sartre’a, Choroba n a śm ierć Kierkegaarda, W ielka tradycja F. R. Leavisa. Poważne lektury, uznał Banks. Drzwi z ułamaną klamką prowadziły do kuchni, za którą mieściła się pod schodami niewielka toaleta z umywalką. Kuchnia okazała się, o dziwo, czysta, umyte talerze stały na suszarce przy zlewie, blaty były wytarte. W lodówce nie było zbyt wiele poza zwiędłymi brokułami i resztką kurczaka tikka m asala w plastikowym pojemniku. Banks jednak ostatni miałby prawo tu rzucić kamieniem; każdy, kto zadałby sobie trud, by zajrzeć do jego lodówki, znalazłby bardzo podobną zawartość, tyle że jemu nawet nie chciało się przekładać jedzenia do pojemnika. Karton przy drzwiach był pełen pustych butelek po winie – tanim winie, zauważył Banks – przemieszanych z kilkoma butelkami po whisky, również taniej, marek często oferowanych w Bargain Booze w promocyjnej cenie. Wyglądało na to, że Miller wolał pić w domu. Jeśli był takim odludkiem, jakim odmalował go Kirwan, pewnie pił do lustra. Na piętrze znajdowały się dwie sypialnie i łazienka z niewielką kabiną prysznicową. Pobieżny przegląd szafki łazienkowej wykazał typową zawartość: maszynka do golenia, pianka, prestoplasty i rozliczne leki bez recepty takie jak paracetamol, alka seltzer czy środki na zgagę. Były też dwa lekarstwa na receptę: stara fiolka silnego środka przeciwbólowego, jeszcze w połowie pełna, i świeższy środek uspokajający, ativan. Ani śladu szczoteczki do zębów, pasty czy dezodorantu. Sypialnia była na tyle duża, że mieściła podwójne łóżko, szafę i komodę. Najwyraźniej Miller z niej korzystał. Łóżka nie zaścielono, na nim leżała porozrzucana bielizna, skarpetki, koszule, na nocnym stoliczku Banks dostrzegł odtwarzacz MP3, szklankę z wodą, w której pływała zdechła mucha, radio z budzikiem. Włączył odbiornik. Był nastawiony na BBC Radio 2 nadające pop dla ludzi w średnim wieku. Winsome zadygotała. – Trochę tu chłodno, no nie? – A kaloryfer niewłączony. Pewnie liczył każdego pensa.
– Z pięcioma tysiącami funtów w kieszeni? Banks wzruszył ramionami. Drugie pomieszczenie wyglądało na pokój dzienny, podobny do salonu Banksa w Newhope Cottage. Był tam tani laptop i obowiązkowy płaski telewizor podłączony do dobrego systemu surround, do którego również podpięto gramofon. Banks zauważył, że większość urządzeń jest nie najnowsza, ma przynajmniej trzy, cztery lata, czyli dużo w wypadku sprzętu elektronicznego. Kolekcja płyt Gavina Millera zaczynała się i kończyła na latach 60. i początku 70., przy czym większość stanowiły krążki winylowe. Sporo Soft Machine, Pink Floyd, Jimiego Hendrixa i bardzo dużo Grateful Dead. Niektóre z longplayów były jeszcze w plastikowych koszulkach. – Dead Head – mruknął Banks. – Słucham? – spytała Winsome. Banks wskazał na rząd albumów, płyt CD, DVD i wiszące na ścianach plakaty z okładkami albumów Am erican Beauty i Live/Dead. – Tak się mówi na zagorzałych fanów Grateful Dead. Tych, którzy włóczyli się za nimi z koncertu na koncert. Ile Miller miał lat? Sprawdziłaś? – Pięćdziesiąt dziewięć. – Jezu Chryste! – zawołał Banks. Był wstrząśnięty. Miller okazał się niemal jego rówieśnikiem. – Wyglądał na siedemdziesiąt. – Cena ciężkiego życia, szefie. Banks popatrzył na nią z zaciekawieniem, zastanawiając się, czy to nie jedno z jej zakamuflowanych ostrzeżeń. – W takim razie pasuje wiekowo – rzekł po chwili. – Do Gratef ul Dead i tego wszystkiego. – Pan też jest Dead Head? Banks się roześmiał. – Ja? Nie. Ja tylko czasem lubię ich posłuchać. I nie bądź bezczelna. Nie jestem aż taki stary. Z pewnością nikt raczej się tu nie włamał, no nie? Drzwi niesforsowane, a cały sprzęt nietknięty. Ma co prawda kilka lat, ale na wyprzedaży można by dostać za niego parę funciaków. Dla kolekcjonera niektóre z tych płyt pewnie są warte szylinga czy dwa. – Ilu pan poznał włamywaczy, którzy potrafiliby odróżnić wartościowy longplay od byle jakiego? – spytała Winsome. – Może w okolicach Coverton kręcą się włamywacze wyższego sortu? Winsome spojrzała na niego sceptycznie. – Jeśli się ktoś włamał, to bardziej prawdopodobne, że szukał czegoś konkretnego i nie był zainteresowany starymi winylami ani plakatami. I był na tyle sprytny, że wszedł i wyszedł bez
śladu. Banks spojrzał na DVD i stwierdził, że Miller był prawdziwym pasjonatem kina. Na półkach stała poważna kolekcja zagranicznego kina artystycznego, takich reżyserów jak Tarkowski, Almodóvar, Fellini, Kurosawa, Truffaut, Ozu i Godard, a obok piętrzyły się stosy „Sight & Sound”, w tym numer z poprzedniego miesiąca. Winsome wskazała na zbiór filmów. – Zna pan któreś z nich? Oglądał je pan? – Tak, niektóre widziałem – potwierdził Banks. – Lubię od czasu do czasu pooglądać jakiegoś Mizoguchiego czy Chabrola. Ale nie wszystkie znam. – A to ma jakieś znaczenie? Dla śledztwa? – Filmy? Nie wiem. Bardzo wątpię. To tylko jeszcze jedno hobby Gavina Millera oprócz książek. Najwyraźniej był trochę pretensjonalny. Podejrzewam, że równie dobrze mogłyby to być musicale Rodgersa i Hammersteina czy kreskówki Disneya. Tak naprawdę tylko staram się go wyczuć, Winsome, wyobrazić sobie, co z niego był za facet, czy pasował do wzorca samobójcy, jeśli taki istnieje, skąd wytrzasnął pięć tysięcy funtów, co zamierzał z nimi zrobić. Z kolei te winyle z lat sześćdziesiątych to już coś więcej. Może mają związek z narkotykami. Grateful Dead pierwsi eksperymentowali z kwasem i wiadomo, że ich fani brali psychodeliki. Zwłaszcza LSD. – Może więc chodzi tylko o narkotyki – zasugerowała Winsome. – Te pieniądze, które miał przy sobie, i w ogóle. Przecież nie ma listu pożegnalnego, w każdym razie myśmy żadnego nie znaleźli. – Nie każdy samobójca zostawia list pożegnalny. Jeśli to była transakcja narkotykowa i ktoś obrabował go z towaru, dlaczego zabójca nie zszedł na dół po pieniądze? Nie macha się ot, tak ręką na pięć patoli, to spora sumka. Nie wyobrażam sobie dilera czy narkomana, który zlekceważyłby takie pieniądze. – Nie wiem. Może usłyszał, że ktoś nadchodzi, i zwiał? A może zobaczył, że Miller nie żyje, i bał się, że zostawi jakieś ślady? – Niewykluczone. Chociaż Kirwan mówi, że rzadko kto korzysta z tego szlaku, zwłaszcza o tej porze roku i jeszcze w nocy. W każdym razie to wątek wart rozważenia. Banks zajrzał do szuflad i za stosem kaset znalazł starą puszkę tytoniu Golden Virginia. Kiedy ją otworzył, zobaczył w środku opakowanie bibułek papierosowych Rizla i kulkę folii aluminiowej, a w niej siedem gramów rozsypującej się substancji piaskowej barwy, której zapach podejrzanie przypominał haszysz. Była tam też plastikowa torebka i w niej dwie małe, gładkie niebieskie tabletki. – Wygląda na to, że znaleźliśmy narkotyki – powiedziała Winsome.
– Dobra. – Banks podał jej puszkę. – Wracam na komisariat. Gervaise będzie chciała raport. Ty zostań ze Stefanem i jego ludźmi, kiedy zajmą się tą chałupą. Daj im to do analizy i wyjaśnij, że w całej sprawie może chodzić o narkotyki. Niewykluczone, że towaru będzie więcej. Oni już wiedzą, gdzie szukać. Gerry Masterson dowie się o Millerze, ile się da. Chcę znać cały jego życiorys, od kołyski aż po grób. – Pozwolę sobie podsumować – powiedziała komendant Catherine Gervaise. – Nie wiesz, czy Gavin Miller popełnił samobójstwo, czy był przestępcą i padł ofiarą zabójstwa, czy też po prostu był ofiarą zabójstwa? – Nie wiem – przyznał Banks. – No bo skąd? Musimy zebrać o nim więcej informacji, o jego przeszłości, otoczeniu, o tym, co lubił, i czy miał jakikolwiek powód, by ze sobą skończyć. Masterson nad tym pracuje. – Ale nawet nie wiesz, czy kupował, czy sprzedawał narkotyki i czy w ogóle doszło do jakiejś transakcji, prawda? – Zgadza się. Wiemy tylko, że stracił życie w podejrzanych okolicznościach, że w domu miał narkotyki, a przy sobie pięć tysięcy funtów. – I nie wiesz, czy zginął wskutek celowego działania, czy w wyniku zamieszania podczas bójki? Czy to morderstwo, czy nieumyślne spowodowanie śmierci? – Barierki kładki są zbyt wysokie, żeby przeleciał przez nie przypadkiem. Żeby spaść, musiał skoczyć albo ktoś go podniósł. – No, to już chyba coś. Jeśli się uda, nie przekazujmy na razie mediom informacji o tych pięciu tysiącach funtów. Na koniec dnia zwołam konferencję prasową, oczywiście jeśli ktokolwiek będzie zainteresowany. – Nawet gdyby w grę wchodziło samobójstwo, kilka sępów powinno już tu krążyć, no nie? W każdym razie informację o pieniądzach zachowamy dla siebie. To nie powinno stanowić problemu. – Podrapał się po skroni. – Nie ukrywam, że potrzebujemy dużo więcej informacji, zanim w ogóle ruszymy ze śledztwem, ale jeśli chodzi tu o narkotyki, to jestem pewien, że sprawa rozwiąże się szybko i bezboleśnie, gdy tylko dostaniemy jego billingi i zawartość twardego dysku komputera. – Mam nadzieję. Bardzo by się przydały szybkie wyniki w tych ciężkich czasach. Jak się miewa inspektor Cabbot? – Annie? Świetnie. Kończy inną sprawę. Wezmę ją do tej, jeśli okaże się potrzebna. Wcale nie uważał, że Annie ma się świetnie. Zmieniła się, gdy rok temu ją postrzelono, stała się nierozważna, skryta, twardsza. Ciężej się z nią rozmawiało, niepokojąco często się kłócili, a przynajmniej spierali. Martwił się o nią, ale nie dopuszczała go do siebie. – Masterson dobrze się sprawuje?
Posterunkowa Geraldine Masterson, świeżo po okresie próbnym, była ostatnim nabytkiem wydziału śledczego. – Gerry? Tak. Idzie jej świetnie. Przydałoby się jej trochę więcej pewności siebie, ale to często przychodzi z doświadczeniem. Jest cholernie zdolna, ale na razie trzymamy ją na tak krótkiej smyczy, że nie mamy jak się o tym przekonać. Nie sprawia żadnych problemów. – Doskonale. Rozkoszując się kawą z ekspresu Gervaise, Banks uświadomił sobie, że nawet w tych trudnych czasach w budżecie mieściły się drobne luksusy dla szefowej. Zrobiła jedną ze swoich przydługich pauz i wyczuł delikatną zmianę nastroju. – Czy w ogóle myślałeś o emeryturze, Alanie? – spytała. – O emeryturze? – spytał zaskoczony. – Chyba mam jeszcze na to parę lat, prawda? – Tak, tak. Oczywiście. Ale w obecnej sytuacji, przy tych cięciach budżetowych i w ogóle… kto wie? Wiele osób zachęca się do takiego rozwiązania. – Ja do nich należę? – Nie, konkretnie ty to nie. Jeszcze nie. Ale powinieneś wiedzieć, że jest taka możliwość. Odpracowałeś swoje trzydzieści lat. Z górką. I dostałbyś przyzwoitą emeryturę. – To nie sprawa emerytury – powiedział Banks. – Wiesz o tym. Co bym robił? Gervaise się uśmiechnęła. – Och, jestem pewna, że coś byś znalazł, Alanie. Może ogródek? Albo gra na jakimś instrumencie? Lubisz muzykę, prawda? Nauczyłbyś się grać na pianinie. Działalność dobroczynna, pomoc w domu opieki lub szpitalu, wydawanie posiłków biednym w kościele, coś w tym rodzaju? Miałbyś trochę czasu dla siebie. Banks poruszył się niespokojnie w fotelu. – Czyżbym czegoś nie rozumiał? Zaczynam się niepokoić. Czy w zawoalowany sposób usiłujesz mi coś przekazać? Uśmiech Gervaise był nieprzenikniony. – Tak myślisz? Czy temat emerytury jest dla ciebie nieprzyjemny, Alanie? – Prawdę mówiąc, owszem. Przyprawia mnie o gęsią skórkę. – Jeszcze kawy? – spytała po chwili. – Nie, dzięki. Już mam dygotki. Całe to mówienie o emeryturze… – To tylko jedna z możliwości. Czy myślałeś kiedykolwiek o awansie? – Chyba żartujesz? Ja? Przecież nie zasłużyłem na awans. – Byłbyś zaskoczony. To prawda, przez lata popełniłeś kilka błędów, przysporzyłeś sobie kilku wrogów, chociaż wielu z nich zniknęło z horyzontu. Ale też zdobyłeś sympatię wielu wpływowych i wysoko postawionych ludzi.
– Mimo tamtej sprawy z kontrwywiadem? – Mimo tamtej sprawy. Kiedy to tańczyliśmy tak, jak nam zagrało MI5? – Jakoś nie zauważyłem kawalerii spieszącej mi z odsieczą, kiedy oni wzięli mnie na muszkę. – No cóż, możesz mieć o to pretensje tylko do siebie. Nie powiedziałeś nikomu, co zamierzasz, zgadza się? To twój największy błąd. Ale choć tak bardzo lubisz chadzać własnymi ścieżkami, nadal masz duże wsparcie tam, gdzie ono potrzebne. – O co ci właściwie chodzi? – To naprawdę proste. – Gervaise rozłożyła ręce, szczera, przyjazna dusza. – Natura nie znosi próżni. Od kiedy mianowano mnie komendantem, wytworzyła się próżnia. Trzeba ją zapełnić. Wydział Zabójstw i Ciężkich Przestępstw potrzebuje nadinspektora, który by nim zarządzał. Nie wyobrażam sobie do tej roboty nikogo lepszego od ciebie. – Gervaise ostatnio poszła w górę i objęła stanowisko komendanta policji całego regionu Eastvale. – Nadinspektor! Chwila. Zaczekaj. Pochlebiasz mi, ale… – To nie pochlebstwo. Zastanów się nad tym, Alanie. To wszystko, o co proszę. Tak, będzie więcej papierków, więcej odpowiedzialności, więcej konferencji, więcej statystyk przestępstw i budżetów, nad którymi trzeba będzie łamać sobie głowę, więcej tego, czego nie cierpisz. I musiałbyś zachowywać większą ostrożność, nie deptać ludziom po odciskach. Ale z drugiej strony: więcej pieniędzy, więcej urlopu i nikt nie będzie ci mówił, jak masz pracować, chociaż od czasu do czasu pobrudzisz sobie ręce. Nie chodzi o odsunięcie cię od tego, co robisz najlepiej. Pewni ludzie na bardzo wysokich stanowiskach poświęcili sporo czasu na przedyskutowanie tej sprawy. – Tak mi się wydawało, że nie bez powodu miewam ostatnio czerwone uszy. Mówisz, że nadal będę mógł prowadzić sprawy po swojemu? – W granicach zdrowego rozsądku. Jeśli pytasz, czy będziesz mógł wyjść zza biurka i pracować w terenie, odpowiedź brzmi „tak”. Będziesz miał tylko więcej niepłatnych nadgodzin związanych z układaniem budżetu, raportami i resztą papierkowej roboty. Banks się zamyślił. Nigdy nie był łasy na pieniądze, ale więcej pieniędzy oznaczało więcej kompaktów i DVD, może nawet lepszy system audio i dobry gramofon – jak ten u Millera – na którym mógłby wreszcie puszczać stare winyle, przytaszczone ostatnio z domu rodziców w Peterborough. Więcej pieniędzy oznaczało zainstalowanie centralnego ogrzewania w domu, może nawet jakiś remoncik. A dłuższy urlop to możliwość skorzystania z ofert propomocyjnych weekendów w Paryżu, Rzymie czy Barcelonie. Ale wiedział, że lepiej nie dać się ponieść marzeniom. Nie ma nic za darmo. Przed oczami stanęła mu wizja tak kolosalnych stosów papierów do przewalenia i tak długich narad w sprawach budżetowych, że na pracę, którą wykonywał najlepiej, nie zostałoby mu ani chwili.
– Co ty na to? – spytała Gervaise. – Tak uczciwie to nie wiem. Wstała i pochyliła się, opierając dłonie na biurku. – Nie musisz podejmować decyzji w tej chwili. Daj sobie kilka dni. Tylko pamiętaj, że jako nadinspektor nie będziesz musiał odchodzić na emeryturę w wieku sześćdziesięciu pięciu lat. – Zastanowię się nad tym, obiecuję. – Grzeczny chłopiec. – Rozpromieniła się. – Wiedziałam, że się zastanowisz. Odłóżmy ten temat do rozwiązania sprawy Millera i potem do niego wrócimy, dobrze? Wtedy przy odrobinie szczęścia zyskasz jeszcze jeden powód do dumy, oczywiście jeśli będziesz się trzymał z dala od kłopotów. Banks odstawił filiżankę na spodek i wstał do wyjścia. – Jak sobie pani życzy, pani komendant – powiedział. Jak zwykle o tej porze roku ciemno zrobiło się już po południu. Ponieważ sprawa nie posunęła się o krok, a Winsome i technicy nadal pracowali na miejscu zdarzenia, Banks zabrał dane na temat Gavina Millera, które Gerry Masterson dostarczyła mu tuż przed szóstą, i po drodze do domu kupił przy High Street w Helmthorpe rybę i frytki. Zostawił płaszcz przeciwdeszczowy na wieszaku przy drzwiach, a teczkę i kolację zaniósł do kuchni. Zaparzył dzbanek herbaty, usiadł przy kuchennym stoliku i zabrał się do jedzenia, chwilę oglądając wieczorne wiadomości w telewizji. Zwykłą przygnębiającą zapowiedź zagłady klimatycznej, politycznej i finansowej. Po tym, jak wstawił naczynia do zmywarki – dopiero za kilka dni uzbiera się ich tyle, że będzie się opłacało włączyć całe to cholerstwo – nalał sobie kieliszek layers, australijskiej mieszanki kilku szczepów, w której ostatnio zasmakował, i poszedł do salonu wybrać jakąś płytę. Przeglądając kolekcję, nabrał ochoty na Grateful Dead, choćby dlatego, że wcześniej widział ich nagrania w domku Gavina Millera, a od dawna ich nie słuchał. Dawniej, gdy był młodszy, puszczał ich o wiele częściej i nawet oglądał na żywo w 1972 roku w Empire Pool. Pamiętał, że był pod wrażeniem solówek gitarowych Jerry’ego Garcii. Zachwycał się wersją ich Black Muddy River w wykonaniu Normy Waterson. Ta muzyka niewątpliwie byłaby odpowiednia do czekającej go lektury. Jak się okazało, nie miał zbyt wielkiego wyboru, więc sięgnął po Am erican Beauty. Ponieważ lubił stukot deszczu o dach werandy, zdecydował, że tam siądzie, by zapoznać się z notatkami Gerry Masterson na temat Gavina Millera. Kiedy wpadł do niej do sali ogólnej komisariatu, bardzo przepraszała, że ma niezwykle mało do przekazania. Narzekała, że cała sprawa toczy się stanowczo zbyt ospale i jej notatki są bardzo pobieżne. Zwykle do tej pory miała o wiele więcej informacji. Banks powiedział, żeby się nie przejmowała i robiła swoje. Wziął wino, teczkę i zasiadł w ulubionym wiklinowym fotelu. Kiedy tylko włączył lampkę do czytania, ciemności za oknem stały się nieprzeniknione, widział jedynie własne odbicie i grzbiety
książek na półkach za swoimi plecami. Deszcz zelżał, już nie dudnił ciężko, syczał łagodnie. Pamiętał, że czytał lub widział w telewizji, jak W. C. Fields nie mógł zasnąć, gdy nie padało, a gdy umierał, leżał, czekając na deszcz, i dopiero kiedy ten przyszedł, pisarz zamknął oczy na zawsze. Banks pomyślał, że nie miałby nic przeciwko temu, by umrzeć przy dźwiękach deszczu, nie w lodowatych okowach zimy, nie w oślepiającym blasku letniego dnia czy w girlandach opadających jesienią liści, ale może wiosną, gdy kwietniowy deszcz zrosi szklany dach i okna werandy. Ta myśl wcale nie wydała mu się makabryczna, tylko krzepiąca jak odgłos deszczu. Upił wina z kieliszka i słysząc w tle ciche dźwięki Box of Rain , zaczął czytać kilka stron pospiesznie sporządzonych notatek, które Masterson była uprzejma skserować mu do domu. Chociaż raport zawierał same najistotniejsze fakty, wachlarz tematów okazał się bardzo szeroki, a w trakcie lektury Banks dopowiadał sobie uzupełnienia luk. Gavin Miller urodził się koło Branbury, w Oxfordshire, 29 listopada 1953 roku, czyli prawie sześćdziesiąt lat temu. Jego ojciec uczył w miejscowym gimnazjum, matka zajmowała się domem. Miller był jedynym dzieckiem i wzrastał w wiejskim otoczeniu, u końca długiej, obsadzonej drzewami drogi na skraju miasteczka, w bezludnej okolicy. Chodził zdobył na spisał się literaturę
do szkoły, w której uczył jego ojciec. Chyba się nieźle zapowiadał, aczkolwiek nie tyle wysokich ocen, by startować do Oksfordu czy Cambridge. Niemniej na maturze dobrze i wylądował na Uniwersytecie Essex, gdzie studiował w latach 1971–1974 angielską i zdobył tytuł licencjata z oceną dobrą. Przez pewien czas pracował
i oszczędzał, a w 1977 roku pojechał do Kanady, gdzie studiował film i literaturę na Uniwersytecie Simona Frasera koło Vancouver. Z tego, co Masterson zdołała się dowiedzieć, wynikało, że przebywał tam następne sześć lat. To tłumaczyłoby zdjęcia drapaczy chmur i górskich krajobrazów znalezione w jego szufladach, pomyślał Banks. Widział wcześniej podobne obrazki Kanady. Gerry przyznała, że nie znalazła nic na temat poczynań Millera przez następne cztery lata, od 1979 do 1983 roku, po tym jak zdobył dyplom magistra; żeby go znaleźć, musiała wpierw skontaktować się z konsulatami, służbami imigracyjnym oraz archiwami administracji, a to wymagało czasu, nawet gdy w grę wchodziły świeższe dane. Miller pojawił się znów w 1983 roku, wróciwszy do rodzinnego domu w Branbury, nadal niepewny swojej przyszłości. Według obliczeń Banksa dobiegał wtedy trzydziestki, a nie była to epoka, w której dzieci żyły na garnuszku rodziców tak długo, jak w obecnych czasach. Jak do tej pory Gavin Miller przypominał wielu innych – młody człowiek, który nie wykorzystał swojego potencjału, albo też na tyle przeciętny, że nie miał czego wykorzystywać. Nie wydoroślał też chyba, pozostając przy zainteresowaniach i upodobaniach młodości. Nawet w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat zapełniał półki swego domu książkami egzystencjalistów
i psychodelicznymi płytami z dawnych czasów. Deszcz przestał padać, choć nadal spływał po szybach. Na następny dzień zapowiadano ładny ranek, ale w dzisiejszych czasach nie można ufać prognozom. Pewne wydawało się jedynie, że deszcz powróci, raczej wcześniej niż później. Grateful Dead śpiewali Ripple. Banks ocenił, że to niezwykle odpowiednia piosenka na pogrzeb. Jego pogrzeb. Pociągał go ulotny mistycyzm utworu, wyobrażenie życia jako zmarszczek na spokojnej wodzie, której nie mąci żaden wrzucony kamień. A melodia i akordy piękne. Westchnął. Dość rozmyślań o śmierci, deszczu i zmarszczkach na wodzie. Co takiego wydarzyło się dzisiaj, że nachodziły go takie myśli? Uświadomił sobie, że to pewnie wynika z podobieństwa między nim samym i Gavinem Millerem. Ale jakiego podobieństwa? To prawda, mieli zbliżony gust, jeśli chodzi o muzykę i film, zwłaszcza utwory z czasów młodości, ale co w tym dziwnego? Byli mniej więcej w tym samym wieku, wyrastali w identycznej popkulturze – Beatlesi, James Bond, Ś w ięty, Bob Dylan i tak dalej. Ojciec Banksa nadal słuchał Henry’ego Halla, Nata Gonelli i Glenna Millera, muzyki, którą usłyszał po raz pierwszy podczas wojny. Upodobanie do czasów minionych to rzecz normalna, typowa. Niektórzy nadal przepadają za Abbą czy Bay City Rollers. Dom w Newhope może był większy i lepiej wyposażony niż chatka dróżnika, w której mieszkał Miller, ale stał na podobnym odludziu i Banks po rozwodzie z Sandrą wybrał go celowo. Czy Miller również przed czymś uciekał i doścignęła go przeszłość? Oczywiście, mógł po prostu uciekać przed samym sobą i gdy się przekonał, że to niemożliwe, popełnił samobójstwo. Ale Banks w to wątpił. Nie ta metoda – skoro w łazience przechowywał wystarczający zapas pigułek, które załatwiłyby sprawę, a w chwili śmierci w kieszeni miał pięć tysięcy funtów. Wrócił do ostatnich zapisków Masterson. Niemal rok po powrocie z Kanady Miller rozpoczął pracę w miejscowych college’ach i przez ponad dwadzieścia lat trudził się niezauważony, ucząc historii sztuki, medioznawstwa, historii filmu i literatury angielskiej w takich miejscowościach, jak Exeter, Grantham i Barrow-on-Furness, nigdzie nie zagrzewając długo miejsca, dopóki w 2006 roku nie pojawił się w Eastvale College. Opuścił go w 2009, wyprowadził się z mieszkania wynajmowanego w Eastvale i wpłacił zaliczkę za domek dróżnika pod Coverton. Nic nie wskazywało na to, by szukał następnej posady. Gerry zapisała, że jej rozmówca w college’u, Trevor Lomax, kierownik wydziału, na którym wykładał Miller, dowiedziawszy się, o kogo chodzi, wydał się odrobinę nieufny i wymijający. Banks zanotował w myślach, że następnego dnia należy wysłać funkcjonariusza, który pociągnie za język pana Lomaxa. Jak udało się ustalić Gerry, Miller był żonaty tylko raz i związek przetrwał sześć lat, po czym zakończył się w 1996 roku. Po dwóch latach była pani Miller wyszła znów za mąż i wyjechała do
Nowej Zelandii. Ojciec Gavina zmarł przed trzema laty, matka zamieszkała w prywatnym domu opieki koło Oksfordu, co pochłonęło pieniądze ze sprzedaży domu pod Branbury i prawie wszystkie oszczędności, które Miller zebrał przez lata. Przed śmiercią nie spłacił dwóch ostatnich rat hipoteki; dobijali się do niego dostawcy prądu, wody i gazu, a kartę kredytową zadłużył do maksimum. Rozpaczliwa sytuacja finansowa Gavina Millera nasuwała podejrzenie, że wątek narkotykowy zasługuje na wnikliwe przeanalizowanie. Ludzie często widzą w narkotykach możliwość szybkiego zarobku, a ktoś rozpaczliwie potrzebujący pieniędzy mógł uciec się do przestępstwa. Pięć tysięcy funtów to było dużo pieniędzy dla takiej osoby jak Miller i dzięki nim nie tylko załatałby bieżące niedobory, ale jeszcze mógłby co nieco odłożyć. Kolejną ewentualnością był szantaż, ale większość ofiar nie zabija szantażystów, którzy zwykle tak aranżują sytuację, że gdy coś im się przytrafia, sprawa i tak wypływa na wierzch. No i nikt się nie włamał do domu Millera, żeby sprawdzić, czy nie zostało tam coś kompromitującego. Gdyby Miller kogoś szantażował, mało prawdopodobne, by przekazał cały obciążający materiał za pięć tysięcy funtów. Szantażyści zawsze trzymają kolejną kartę w rękawie i wracają po więcej. Odkładając na bok teczkę, Banks rozmasował sobie skronie i przetarł oczy. Zrobiło się późno. Am erican Beauty skończyło się jakiś czas temu i nastała wszechogarniająca cisza. Od czasu do czasu zaszumiały cicho drzewa albo w oddali zaterkotał samochód na drodze do Helmthrope, ale poza tym nic. Dopił wino, zajrzał do salonu, włączył Live/Dead i wyszedł. W murku przy potoku Gratly było małe wybrzuszenie, Banks lubił tam przystawać albo nawet przysiadywać, kontemplując noc i sącząc ostatniego drinka. Za dawnych dni lubił tam też sobie zapalić, ale dawne dni minęły. Między strzępiastymi szarymi chmurami już zamrugały gwiazdy, a powietrze przenikał cudowny świeży zapach, jakim na wsi tchnie gleba po deszczu. Było nieco chłodnawo, ale nie zamierzał długo przebywać na dworze. Podszedł do potoku i pochylił się w swym stałym miejscu widokowym, wychodzącym na wodospady, ogarniając wzrokiem dalekie, kryte łupkiem dachy High Street w Helmthorpe, dzwonnicę poniżej starego młyna, pola i cmentarz. Potok przybrał po deszczu, stan wody był wysoki. Sunęła szybko, hałaśliwie, napełniając powietrze delikatnym, zimnym pyłem. Leżąc w łóżku, Banks często zasypiał do muzyki pędzącej wody. Po lewej rozciągały się lasy, zimne i ociekające wodą; wstrząsane wiatrem gałęzie gubiły krople deszczu, które opadały niżej, delikatnie uderzając w kolejne liście. Oddalona o półtora kilometra rzeka Swain wyglądała jak srebrzysty wąż na płaskim dnie doliny. Liryczne dźwięki gitary Garcii grającego Dark S tar mieszały się z szumem potoku i stukotem kropli na liściach, gdy pochylony Banks rozmyślał, jak bardzo kocha to miejsce i że emerytura to może wcale nie
taki zły pomysł. Jeszcze chwilę wspominał Gavina Millera, wycieńczone, zmiażdżone ciało, ciało starca, po czym szerokim gestem wylał ostatnie krople wina, zadygotał i wrócił do środka.
Rozdział 2 Sala konferencyjna z błyszczącym owalnym stołem, tablicami zmywalnymi i nową wymyślną szklaną tablicą, już ochrzczoną Szaleństwem Czerwonego Rona, czekała na poranną odprawę zwołaną na dziewiątą. Stawił się na nią cały zespół, w tym Catherine Gervaise, Annie Cabbot, posterunkowy Kirwan i Stefan Nowak. Z czarną kawą w jednej ręce i czarnym markerem w drugiej Banks stanął przed zgromadzonymi i próbował znaleźć jakiś porządek w strzępach informacji do tej pory zebranych przez zespół, rozpoczynając od materiału dostarczonego przez Gerry Masterson. Pozostał główny problem. Nie udało się do tej pory ustalić, czy śmierć nastąpiła wskutek samobójstwa, czy też nie. Doktor Glendenning miał przeprowadzić sekcję po południu i Banks liczył na to, że anatomopatolog trafi na coś, co tę kwestię rozsądzi. Jednakże okoliczności zdarzenia wydawały się na tyle podejrzane, że nie było czasu do stracenia, więc śledztwo powinno nabrać żywszego tempa. Gerry Masterson sprawiała dzisiaj wrażenie bardzo rzeczowej. Ściągnęła do tyłu falujące prerafaelickie rude włosy, włożyła świeżutką białą bluzkę, a na nosie miała okrągłe okulary w czarnych oprawkach. Poprawiła leżące przed nią dokumenty i odchrząknęła. – No więc… panie inspektorze – zaczęła, po czym rzuciła nieśmiałe spojrzenie na Gervaise – pani komendant… – Daruj sobie formalności, Gerry – ofuknęła ją Gervaise – bo spędzimy tu cały dzień. Blada twarz Gerry mocno się zaróżowiła. – Tak jest, pani komendant… przepraszam. Tak, rzeczywiście. – Przyjrzała się swoim notatkom, jakby niepewna, czy zerkać do nich, czy nie, po czym odsunęła je o kilka centymetrów i oparła ręce na stole, omiatając wzrokiem zebranych. – Zakładam, że czytaliście moje notatki na temat Gavina Millera? Wszyscy kiwnęli głowami. – No cóż, idzie to jak po grudzie – ciągnęła – i przepraszam, że nie mam dużo do przekazania, ale wygląda na to, że pan Miller w ostatnim okresie nie miał wiele kontaktów towarzyskich ani żadnego życia rodzinnego. W każdym razie zawęziłam zebrany materiał do trzech obszarów, których zbadanie daje jakieś nadzieje. Banks uniósł marker, gotów zapisywać jej słowa. – Jako pierwszy, i pewnie najtrudniejszy do prześledzenia, wskazałabym okres, który Gavin Miller spędził za granicą, po studiach na Uniwersytecie Essex. Wiemy, że lata siedemdziesiąt siedem–siedemdziesiąt dziewięć spędził na Uniwersytecie Simona Frasera w Vancouver, gdzie
studiował filmoznawstwo i literaturę… Potem, hm, potem naprawdę nie wiemy, gdzie był ani co robił przez cztery lata. Nazywam je „czarną dziurą”. Na pewno nie wrócił do Wielkiej Brytanii do końca osiemdziesiątego trzeciego, ale poza tym… Mam parę pytań co do tego okresu, czeka mnie kilka rozmów telefonicznych i przeprowadzę je dzisiaj, bo z powodu różnic czasowych dzwoniłabym o dziwnej porze, ale ten ślad nie wygląda obiecująco. To było dawno temu. – Myślisz, że w tej „czarnej dziurze” wydarzyło się coś, co mogło doprowadzić do śmierci Millera trzydzieści lat później? – Mówię tylko, że to niewykluczone, panie inspektorze. Ale też nie wiemy nic pewnego. Mógł nawiązać podejrzane kontakty, które po latach znów się uaktywniły, i jego życie znalazło się w niebezpieczeństwie. – Uważam, że zanim przeznaczymy jakiekolwiek środki na szczegółowe badanie tamtego okresu – odezwała się Gervaise – powinniśmy usłyszeć, co jeszcze masz do powiedzenia. W przeciwnym razie nie pozostanie nam nic innego, jak wysłać tam śledczych. A wiesz, jakie spustoszenie dla budżetu to oznacza. – Oczywiście. – Gerry kontynuowała nieco zawstydzona: – Następny okres jest bliższy teraźniejszości. To trzy lata w Eastv ale College od dwa tysiące szóstego do dwa tysiące dziewiątego. – Przerzuciła notatki. – Chyba zaznaczyłam, że kierownik wydziału Gavina Millera, Trevor Lomax, wydawał się niechętnie nastawiony do rozmowy na jego temat. – Masz jakieś podejrzenia, dlaczego tak jest? – spytał Banks. – Nie. Banks spojrzał na Annie. – Odwiedzisz pana Lomaxa w college’u? – Z przyjemnością. Nigdy nie wiadomo, zawsze jeszcze mogę się czegoś nauczyć. Wszyscy jęknęli. – A trzeci obszar? – spytał Banks. – Mówiłaś o trzech. – To prawda. Musimy się dowiedzieć, co Miller robił ostatnio, od kiedy zamieszkał pod Coverton w domu dróżnika. Ktoś musi coś wiedzieć, ale jak do tej pory udało mi się ustalić tylko tyle, że był samotnikiem, nie miał w wiosce przyjaciół i rzadko ktoś go odwiedzał. W każdym razie nikt nic nie wie, a jego dom stoi na odludziu. Mógł tam urządzać co wieczór szalone imprezy i nikt nie miałby o nich pojęcia. – Pewnie nie – zgodził się z nią Banks. – Chociaż ludzie z wioski pewnie by zauważyli nocą na ulicach czy na parkingu nietypową liczbę aut lub motocykli. – Gdyby parkowały w wiosce. Wszyscy są przekonani, że prowadził spokojne życie, ale mógł być regularnie odwiedzany… powiedzmy przez dziewczynę… i nikt nie miałby o tym pojęcia. Pewnie nie zwrócono by uwagi na samochód parkujący okazyjnie w wiosce, a może gość Millera
znał dróżki prowadzące prosto do niego. – Fakt – przyznał Banks. – Ale czy miał dziewczynę? Nazywamy go samotnikiem, mówimy, że się nie udzielał. Czy dziewczyna zniosłaby życie, jakie Miller tam prowadził? Nie chciałaby od czasu do czasu wyjść? Do klubu? Do kina? Na kolację, drinka? – Chyba że była taka jak on. – No, niech będzie. Para dziwaków. Dobra, może masz rację. Weźmiemy to pod uwagę. Cherchez la fem m e. Gerry miała minę, jakby nie wiedziała, czy się uśmiechnąć czy nie. W końcu wybrała to drugie. – Dziękuję, panie inspektorze. Wiemy też, że Miller nie miał pieniędzy. Może był zamieszany w jakieś oszustwo albo wpadł w szpony lichwiarzy? Potrafią być bardzo niemili, kiedy chcą odzyskać dług. – Ale zwykle nie posuwają się do morderstwa – powiedział Banks. – Przecież najważniejsze dla nich to właśnie odzyskać forsę. – Może nie miał zginąć? Sprawy wymknęły się spod kontroli, Miller stawił opór i skończył pod kładką. Albo miał posłużyć za przykład dla innych. – Kto wie. Sprawdzimy, skąd wytrzasnął te pięć tysięcy. Czy podejrzewasz, że uciekł się do szantażu? – Niewykluczone. Choć do tej pory nie znalazłam na to żadnego potwierdzenia. Sprawdzam też ślad narkotykowy, ewentualne kontakty z wiejskimi gangami, coś w tym rodzaju. Bieda spycha ludzi na drogę przestępstwa, a półświatek jest niebezpieczny i nieprzewidywalny. Banks naniósł na tablicę kolejne notatki. – Musimy się dowiedzieć, gdzie dokładnie Gavin Miller ostatnio krążył. Powinniśmy też przeczesać wszystkie farmy w promieniu, powiedzmy, dziesięciu kilometrów. Możecie się tym zająć, Kirwan? – Postaram się, żeby miejscowi funkcjonariusze zaraz się do tego zabrali. – Musi być ktoś, kto go znał albo coś widział. Liam akurat pracuje nad komórką i komputerem Millera i powinien dzisiaj nam coś dać. Dzięki, Gerry, dobra robota. Stefan, masz już coś od techników? – Z przykrością muszę powiedzieć – zabrał głos Nowak – że deszcz zmył wszystko, jeśli w ogóle coś było. Nie mamy żadnych odcisków. Ani butów, ani palców, ani opon. Drogi biegnącej od domu do wrzosowisk ostatnio raczej nie używano. Byłaby przynajmniej miejscami zryta, nawet gdybyśmy nie trafili na odciski opon, ale nawierzchnia wygląda na gładką, nawet tam gdzie po ostatniej ulewie powstało błoto. – Ktoś musiał z niej korzystać – zaprotestował Banks. – Jak Millerowi dostarczano pocztę? – Miał skrytkę na poczcie w wiosce – odpowiedziała Gerry.
– Okej. Lepiej też to sprawdźmy. – Banks spojrzał znów na Nowaka. – Przepraszam, Stefan. Kontynuuj. Nowak rozłożył ręce. – To tyle. – Czy były jakieś odciski na barierkach kładki, tam gdzie mógłby się złapać, gdyby go ktoś spychał? – Nie, ale powtórzę: deszcz mógł je zmyć. Poza tym to szorstka, zardzewiała powierzchnia, na której odciski raczej się nie zachowują. – A te pieniądze coś nam mogą dać? – Raczej nie. Banknoty są stosunkowo świeże, to prawda, ale jednak używane. I chociaż pięćdziesiątki są dość rzadkie, to te nie pochodzą z jednej serii. Część pewnie dałoby się powiązać z konkretnymi placówkami bankowymi, ale bardzo wątpię, by udało się nam ustalić konkretne osoby lub transakcje, jeśli pierwotny ich właściciel miał trochę oleju w głowie. Jest trochę odcisków, które próbujemy dopasować do naszej bazy danych, ale jak do tej pory mogę tylko powiedzieć, że sporo ludzi miało w rękach te banknoty. Przykro mi. – A wydusiłeś coś z narkotyków z domu Millera? – Trochę haszyszu i dwie tabletki chyba LSD – odrzekł Nowak. – Nic poza tym nie mamy. Rzecz w tym, że to ilość bardzo skromna. Do użytku osobistego. – Ale musiał je skądś mieć, no nie? – zauważyła Winsome. – Jest ślad narkotykowy, choćby i wątły. To mogłoby wskazywać na związki Millera z podejrzanymi ludźmi. Gdzie narkotyki, tam pieniądze, a gdzie pieniądze, tam często pojawia się przemoc. – Masz rację – przyznał Banks. – Może pogadasz dziś z wydziałem antynarkotykowym? Sprawdź, a nuż zasugerują jakieś źródło. Dobra robota. Coś jeszcze? – Hm, nie było pamiętnika, żadnego terminarza ani notatnika z adresami. Ani telefonu stacjonarnego. Za to w jednej z szuflad leżał notes i w nim znalazłam kilka numerów i nazwisk. Przekazałam go Liamowi, a on będzie się starał powiązać te dane z tym, co wydobędzie z komórki i komputera Millera. Potem Gerry sprawdzi nazwiska i adresy. Moim zdaniem miał tak mało spotkań i znał tak niewielu ludzi, że nie potrzebował adresownika ani terminarza. Poza tym są fotografie. To wszystko. Banks odwrócił się do Kirwana. – Trafiliście na coś jeszcze w wiosce? Posterunkowy otworzył notatnik. – Niedużo, panie inspektorze. Nikt nie widział Millera od piątku, kiedy to w Sparze przy High Street kupował artykuły spożywcze i wino z promocji. Pił też w Star & Garter, zanim udał się do domu.
Banks popatrzył na szklaną tablicę. Było na niej znacznie więcej niż na początku spotkania, ale ile tych zapisków miało jakąś wartość? Potrzebował powiązań, nie porozrzucanych faktów i zgadywanek. – Poza tym jest jedna rzecz, która może się okazać interesująca – podjął Kirwan. – Rozmawiałem z panią Stanshall, która ma psa i zawsze wyprowadza go wieczorem na spacer. Jest pewna, że ktoś przyszedł na parking przełazem od strony lasu, wsiadł do samochodu i odjechał. Ale było ciemno, więc nie widziała dobrze ani samochodu, ani tej osoby, na pewno jednak działo się to w niedzielę około wpół do jedenastej, bo wtedy wychodzi z psem, bez względu na pogodę. Czas by się zgadzał. Jeśli ktoś wyszedł od strony lasu i wsiadł do samochodu o tej porze, jest spora szansa, że mógł być zamieszany w śmierć Millera, prawda? – Jeśli faktycznie Miller został zabity, to pewnie tak. Czy to na pewno był mężczyzna? – To jedyna rzecz, której była pewna. Wskazywał na to wzrost i zarys sylwetki. – Czasem również kobiety są spore. – Banks popatrzył na Winsome, która miała metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. – Czy chce pan powiedzieć, że ktoś mógłby pomylić mnie z mężczyzną? – zapytała słodko Winsome. – Hm, nie… To znaczy, może w ciemności… Wszyscy się roześmieli. – Proszę mówić dalej, inspektorze – zachęciła Winsome, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. – Tylko się pan pogrąża. – Według niej wskazywał na to sposób poruszania się tego kogoś – wtrącił Kirwan. – No i szerokie bary. Parking jest jako tako oświetlony. Co prawda auto stało w ciemniejszej części placu, ale sylwetka była widoczna, więc pewnie opis pani Stanshall jest w miarę dokładny. Parking nie jest zamykany ani nic. – Monitoring? – Nie. – Jakieś kwitki parkingowe? – Nie. To darmowy parking. – Gdybym z niego korzystał, może by mnie to cieszyło, ale tak miło byłoby zdobyć dowód, że nasz tajemniczy nieznajomy zjawił się o takiej a takiej godzinie. – Przykro mi, panie inspektorze. Przynajmniej wiemy, o której odjechał, o ile to ma jakieś znaczenie. W każdym razie według pani Stanshall mężczyzna ten miał gołą głowę, nie był łysy, nosił płaszcz przeciwdeszczowy i spodnie, wszystko zdecydowanie męskie. Widziała, jak wsiadał do wozu, i powiedziała, że kobiety robią to inaczej. Nie znam się na tym, ale sprawiała wrażenie pewnej swego. Może ktoś powinien ją jeszcze przepytać.
– Jest kilka rzeczy do sprawdzenia w Coverton – oznajmił Banks. – Pani Stanshall może się okazać bardziej spostrzegawcza, niż nam się wydaje. Zdaniem Stefana drogą do domku ostatnio nie jeździły samochody, więc prawdopodobnie nasz człowiek zostawił auto na parkingu w wiosce i poszedł lasem albo wzdłuż linii kolejowej. W każdym razie wybiorę się tam przed południem. Winsome, możesz pojechać ze mną i porozmawiać z panią Stanshall. Sprawdzisz też skrzynkę na poczcie. – Odwrócił się do Nowaka. – Niech twoi ludzie jeszcze raz przeczeszą tę leśną ścieżkę. Jeśli ktoś z niej korzystał, a nuż zahaczył ubraniem o gałąź albo, Boże dopomóż, zostawił odcisk buta. Nowak skinął głową. – Już raz to zrobiliśmy, ale powtórzymy. – Coś jeszcze? – spytał Banks. Nikt nie zabrał głosu. – W porządku, wszyscy macie swoje zadania. Jeszcze jedna sprawa. Kiedy będziecie jeździć, możecie wpaść na ludzi z mediów. Pani komendant zasugerowała, i zgadzam się z nią, że na razie powinniśmy zatrzymać dla siebie informację o tych pięciu tysiącach. Przyda się nam as w rękawie. Wszystko jasne? Pytanie spotkało się z ogólnym pomrukiem aprobaty i wszyscy wyszli. Został tylko Banks wpatrzony w rysunki i zapiski na szklanej tablicy. Wyczuł za plecami Gervaise. – Technicy nic nie mają – powiedziała. – To jednak dla nas cios. – Przeżyjemy – stwierdził Banks. – Często myślę, że wyjaśnienie zbrodni o wiele bardziej zależy od umiejętności rozumienia ludzi i motywów ich postępowania niż od badań spektrograficznych i testów DNA. – Może tak – rzekła Gervaise. – Ale przed sądem motyw nie ma szans z twardymi dowodami. Złote i rdzawe liście wirowały, spadając ze szpalerów drzew stojących przed dużymi wiktoriańskimi domami. Kiedy inspektor Annie Cabbot parkowała samochód i wysiadała z niego, widok opadających liści i chłód przypominały jej, że nadchodzi zima. Na razie pogoda była przyjemna i między sunącymi chmurami kojarzącymi się ze zbitymi kłębami kurzu w worku odkurzacza prześwitywały kawałki czystego nieba. Annie minęła grupki studentów dźwigających plecaki i torby. Rozmawiali i śmiali się, krążąc po labiryncie stancji i wynajmowanych mieszkań. Wydział Sztuki mieścił się w budynkach z lat sześćdziesiątych, w sercu starego miasteczka akademickiego, królestwa płaskich dachów, betonowo-szklanych budynków z prefabrykatów i szerokich poziomych żaluzji. Większość budynków była dwupiętrowa, w kształcie litery L, ewentualnie otaczały je czworokątne dziedzińce w groteskowej parodii Oksfordu lub Cambridge. Żeby się dostać do gabinetu Lomaxa, Annie musiała pokonać żelazną bramę, kwadratowy zaniedbany trawnik i dwa biegi schodów. Starała się dużo ćwiczyć, w tym jogę i pilates, ale czuła,
że od czasu postrzału, pobytu w szpitalu i rekonwalescencji brak jej energii i nim wreszcie zapukała do drzwi, zdążyła się trochę zasapać. Lekarze powiedzieli, że z czasem dojdzie do siebie, ale to potrwa długo i będzie wymagało poważnego wysiłku. Żadna nowość. Poważny wysiłek zaczął się w chwili, gdy odczołgiwała się od jasnego, białego światła, które przyzywało ją do siebie, gdy wykrwawiała się na podłodze werandy Banksa. Czasem zadawała sobie pytanie, czy warto było wtedy się trudzić. Coś w niej pękło i pragnęła, by wróciła dawna Annie. Umówiła się telefonicznie, więc na nią czekano. Kiedy zapukała, Lomax krzykiem zaprosił ją do środka, a ona ze zdumieniem weszła od razu do gabinetu. Spodziewała się najpierw starcia z groźną sekretarką. Powiedzieć, że pomieszczenie wypełniały książki, to byłby zarówno nadmiar uprzejmości, jak i solidny eufemizm; książki je całkowicie zawalały, zalewały i dusiły. Stały i leżały wszędzie. Pewnie rozmnażały się nocą. Ich zapach przesycał powietrze. Oto człowiek, który nie słyszał o kindle’u. Stały na regałach zakrywających szczelnie ściany, leżały na podłodze, parapetach, krzesłach, każdej płaskiej powierzchni, tworząc chwiejne sterty. O dziwo, sam Lomax nie wyglądał na mola książkowego, pomyślała Annie, gdy mężczyzna wstał na powitanie. W każdym razie nie odpowiadał jej wyobrażeniu mola książkowego. Żadnych rozwichrzonych kępek włosów sterczących pod dziwnymi kątami, żadnej tweedowej marynarki ze skórzanymi łatami na łokciach, fajki, grubych szkieł, krzaczastych brwi. Miał około pięćdziesięciu lat, szczupłą sylwetkę tenisisty, nosił czarny, luźny sweter polo i dżinsy. Siwiejące włosy z przedziałkiem zaczesywał do tyłu. Był całkiem przystojny, o ujmującym uśmiechu, od którego robiły mu się dołeczki w policzkach, w oczach miał figlarny błysk, a jego uścisk dłoni był pewny. – Proszę wybaczyć ten bałagan – powiedział. – Już od lat walczę o większy gabinet, ale nie zapowiada się, bym go kiedykolwiek dostał. Czasem mam wrażenie, że woleliby pozbyć się całego kulturoznawstwa. – Znam to uczucie – odrzekła Annie, siadając na krześle, z którego Lomax uprzątnął książki. – Może po prostu powinniśmy się poddać i przekazać cały kraj bankierom? – A nie mają go już na własność? Nieważne, nie powinna pani tak myśleć. Nie wolno się poddawać. To prosta droga do ulegnięcia filisterstwu i totalitaryzmowi. Buntuj się, buntuj, gdy światło się mroczy 2, jak ujął to Dylan Thomas. Oczywiście mówił o śmierci, nie o rewolucji ani o protestowaniu, ale być może utrata wszystkiego, co najbardziej cenimy, jest rodzajem śmierci, nie uważa pani? Kierkegaard powiedział, że utrata „ja” przebiega w cichości, niezauważona. Ale zebrało mi się na ględzenie. Pomyśli pani, że od miesięcy nie otwierałem do nikogo ust. Ma pani ochotę na kawę albo herbatę? Zamówię z dołu. To nie potrwa nawet minuty. – Jeśli to nie kłopot. Poproszę kawę, czarną, bez cukru. – Żaden kłopot. – Lomax sięgnął po telefon i zamówił dwie czarne kawy, po czym uśmiechnął
się zmieszany. – Nie będę udawać ważniejszego, niż jestem. Maria przynosi kawę tylko wtedy, kiedy mam gości. Kiedy jestem sam, biegam na dół. Annie wybuchła śmiechem. Chwilę potem rozległo się ciche pukanie do drzwi i pojawiła się blada, pulchna kobieta w workowatej sukience i o mysich włosach spiętych w koński ogon. W jednym ręku trzymając tacę, podała im filiżanki kawy bez uśmiechu i bez słowa. Po czym wyszła. – Musi pani wybaczyć Marii – powiedział Lomax. – Jest z Litwy. Niezbyt dobrze mówi po angielsku. Samotnie wychowuje dwójkę małych dzieci. Chodzi na lekcje wieczorowe i jeszcze sprząta biura. Bardzo ciężko pracuje i pewnie nie ma siły się uśmiechać. – Rozumiem – rzekła Annie. Przypomniała sobie Krystynę, młodą Polkę, której rok temu pomogła wyjść z tarapatów. Nadal od czasu do czasu dostawała od niej listy czy kartki. Angielski Krystyny poprawiał się z każdą przesyłką i wyglądało na to, że czuje się coraz pewniej, pracując we własnej restauracji w Krakowie. W ostatnim liście pisała, że stara się o przyjęcie do szkoły dla szefów kuchni. Annie życzyła jej wszystkiego najlepszego; Krystyna wiedziała, jak ciężkie bywa życie, gdy się startuje od zera. – Czy Gavin Miller wyróżniał się jako wykładowca? – spytała. – Nie za bardzo. Nie chcę powiedzieć, że nie znał się na swojej dziedzinie ani że nie był jej pasjonatem. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Dobrze wiedział, co wykłada. Ale Gavin nie cierpiał durniów, a jak pewnie pani sobie wyobraża, miewał sporo durniów w grupach, szczególnie na zajęciach z historii filmu. Potrafił być bardzo sarkastyczny, a ironia nie jest dobrym narzędziem nauczania. Studenci odbierają ją bardzo osobiście i obrażają się. – Powiedział pan, że był pasjonatem swojej dziedziny. Czy to takie ważne u nauczyciela? – Potrzebne jest zaangażowanie, poświęcenie, nawet rodzaj posłannictwa, jak we wszystkim w życiu. W przeciwnym razie po co się tym zajmować? Pensja nie przyprawia o zawrót głowy i trudno się spodziewać wdzięczności od kogokolwiek. – To mi przypomina moją pracę – odparła Annie i po chwili milczenia spytała: – Czemu odszedł? To stało się nagle. Pięćdziesiąt pięć lat, to pracował dopiero trzy lata bodajże… Lomax uciekał wzrokiem. – No, wie pani… Przyszedł czas pożegnań. Rozumie pani. Takie rzeczy się zdarzają. – Nie, wprost przeciwnie, nie rozumiem, o co chodzi, panie Lomax. Czy został zwolniony? Padł ofiarą cięć? – Pewnie można tak powiedzieć, tak. – Ale jak powiedzieć? To nie to samo, wie pan. Zwolniono go za sarkazm? – Hm, to wszystko jest bardzo skomplikowane, muszę przyznać. – Skomplikowane? Dlaczego?
– To była niesłychanie delikatna sytuacja. – Co takiego zrobił? Przeleciał studentkę? – Lomax się zarumienił i Annie nie była pewna, czy tylko z winy jej języka. – Zrobił to, tak? Dlatego nie chce pan o tym mówić. – Nie to, że nie chcę. Tylko że… cóż, college woli unikać niekorzystnego rozgłosu. To była sprawa wewnętrzna. Załatwiliśmy ją. – Proszę się nie obawiać. Jestem uosobieniem dyskrecji. Niewykluczone, że prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa, panie Lomax. Chyba lepiej będzie, jeśli zastanowi się pan nad pytaniem, czy ważniejsza jest prawda czy reputacja college’u. Lomax zapadł się głębiej w fotelu. – Tak, niech więc będzie. Zwolnienie Gavina było spowodowane jego nieobyczajnym wybrykiem. – Omiótł wzrokiem Annie. – Ale to nie to, co pani myśli. Nie uprawiał seksu ze studentką, nigdy się tego nie dopuścił, naprawdę. Annie westchnęła i opadła na oparcie. Opuściła notatnik na kolana. – Myślę, że najlepiej będzie, jak po prostu opowie mi pan o tym. Twierdzi pan, że to namiętność Gavina Millera sprowadziła na niego kłopoty, a nie sarkazm? Lomax pociągnął łyk kawy i posłał Annie smutne spojrzenie znad filiżanki. – Nie wydaje mi się, żeby na tym, co przydarzyło się Gavinowi, zaważyła akurat namiętność. Przynajmniej nie tam, gdzie w grę wchodziła jego osoba. To właśnie wydaje mi się najbardziej nie w porządku w tej całej sprawie. – Co pan ma na myśli? – Gavin nie interesował się młodymi dziewczętami, zwłaszcza pokroju Kayleigh Vernon czy Beth Gallagher, jego oskarżycielkami. Uważał je za ptasie móżdżki. – Cycate ptasie móżdżki? Jeśli wulgarny komentarz Annie poruszył Lomaxa, nie okazał tego. – Może pani wierzyć lub nie, ale wątpię, by rozmiar ich biustów miał dla Gavina znaczenie – rzekł. – Jak to? Dla większości mężczyzn ma. – Myślę, że pod pewnymi względami bardziej interesowały go idee niż życie, marzenia, nie rzeczywistość. To zapewne tkwiło u źródeł jego problemów. – Jakich problemów? – Zanim będę mówił dalej – rzekł po chwili milczenia – musi pani zrozumieć, że nie byłem członkiem rady uczelnianej ani komisji dyscyplinarnej, która przeprowadziła postępowanie wyjaśniające i w końcu go zwolniła. Odsunięto mnie. Uważano, że jako przyjaciel i kierownik wydziału stoję po stronie Gavina. Jeśli już, to raczej próbowałem stawać w jego obronie. – Jak wyglądała jego obrona?
Lomax uderzył ręką w biurko. – Właśnie w tym sęk. W tego rodzaju sytuacjach tak naprawdę nie ma obrony. To jak pytanie w stylu: „Wciąż bijesz żonę?”. – Twierdzi pan, że każdy wykładowca oskarżony o molestowanie seksualne traci pracę? – W zasadzie tak. Bardzo często. W każdym razie w przypadku molestowania studentki. Tak to działa. Prędzej mordercy upiecze się zbrodnia… – Przyłożył dłoń do czoła. – Och, przepraszam. Przesadziłem. Głupiec ze mnie. – W porządku. Proszę dalej. – Hm, chciałem powiedzieć, że przy ówczesnym nastawieniu to była najohydniejsza zbrodnia w środowisku nauczycielskim. Może oprócz plagiatu. Nie tylko ocierała się o gwałt, ale mieliśmy też nadużycie władzy i zdradę zaufania. Jak to się wszystko złożyło do kupy, powstała mieszanka wybuchowa. Bardzo trudna do wybaczenia czy zapomnienia. – Albo obalenia? – Praktycznie niemożliwa. Tak. Nie mówię, że Gavin był całkowicie bez winy, z pewnością zgrzeszył lekkomyślnością, ale przez cały czas naszej znajomości, która co prawda trwała tylko dwa czy trzy lata, nigdy nie widziałem, by w stosunku do płci przeciwnej zachowywał się inaczej niż jak dżentelmen. Powiem więcej, był bardzo nieśmiały. – Ale co konkretnie zaszło? Na czym polegał jego „nieobyczajny wybryk”? Lomax wzruszył ramionami. – W tym właśnie problem. Nikt nie wie. Nie mamy kamer w gabinetach. Jeszcze nie. Gavin twierdził, że objął tę dziewczynę, Vernon, kiedy się rozpłakała po oblaniu ważnego testu. Ona twierdziła, że się do niej przystawiał i sugerował, że jeśli się z nim prześpi, to on się postara odpowiednio zmienić wynik testu. – To wszystko? A gdzie dowody? Lomax wzruszył ramionami. – Nie było dowodów. Annie rozdziawiła usta ze zdumienia. Właśnie dlatego, że padła ofiarą przestępstwa na tle seksualnym i bardzo poważnie traktowała tego rodzaju sprawy, nie mogła uwierzyć, że ktoś wskutek takich pogłosek stracił pracę i został bez środków do życia. – Ależ to żaden dowód – zaprotestowała. – To jej słowo przeciwko jego. – Wiem. O to mi też chodzi. Równie dobrze mogła kłamać. – Czemu miałaby kłamać? – Nie mam zielonego pojęcia. Ale jest pewne wyjaśnienie. Nastoletnie dziewczęta, choćby już dziewiętnastolatki, jak wtedy Kayleigh Vernon, bywają bardzo zagubione i mściwe. – I taka była Kayleigh?
– Nie znałem jej na tyle, by się na ten temat wypowiadać. Mogę tylko stwierdzić, że Gavin odniósł wrażenie, że flirtowała z nim cały semestr, wie pani, rzucała aluzje, robiła słodkie oczy, droczyła się, drażniła, tego rodzaju sprawy. Mówił mi o tym. Przyznał, że ją objął, bo była zestresowana. To jego największy błąd, niezależnie od wszystkiego. Natomiast to, czy wzięła ten gest za dowód jego uczuć i poczuła się obrażona, gdy ją odtrącił… – Czy pańskim zdaniem to właśnie się zdarzyło? – Myślę, że to co najmniej prawdopodobne i uważam, że Gavin zasłużył na to, by wątpliwości przemawiały na jego korzyść, ale jak powiedziałem wcześniej, dziś wszyscy gwiżdżą na wątpliwości, bo od razu rusza nagonka. – A jeśli mylnie odczytał jej sygnały? Może ona wcale się z nim nie droczyła? Lomax pokiwał ponuro głową. – Niewykluczone. Ale ona nie twierdziła, że próbował ją zgwałcić, mówiła, że próbował zmusić ją szantażem do seksu. – Co to była za dziewczyna? – O ile wiem, zupełnie przeciętna. Niczym się nie wyróżniała. Nikt nigdy nie mówił, że jest dziwką, że się puszcza czy coś takiego. A Gavin na pewno nie należał do donżuanów. Był najszczęśliwszy ze swoimi książkami, muzyką i życiem w sieci. – Co się z nią stało? – Z Kayleigh? W końcu zrobiła licencjat. Nie wiem, gdzie się teraz podziewa. – A co z drugą powódką? – Beth Gallagher? Też przepadła. No, to była mąciwoda z prawdziwego zdarzenia. I przy okazji przyjaciółka od serca Kayleigh. Przypuszczalnie to ona podpuściła Kayleigh, żeby się dostawiała do Gavina, jeśli faktycznie można mówić o dostawianiu się, bo chciała go potem upokorzyć, i przyszła na pomoc koleżance, kiedy zrobiło się gorąco. – Ona też kłamała? – Ani rada, ani komisja tak nie sądziły. – Ale pan tak uważa? Lomax wpatrywał się w zagracone biurko, jakby siłą umysłu usiłował zaprowadzić na nim porządek. – Tak – rzekł w końcu. To było bardziej westchnienie niż potwierdzenie. – Powiedziała, że w gabinecie „przypadkiem” przejechał ręką po jej piersi, kiedy omawiali jej esej. – Więc znów jej słowo przeciwko słowu Gavina? – Jej słowo i słowo Kayleigh. Dwa do jednego. Nie miał najmniejszej szansy. – Czy któraś z nich miała powód, by zaszkodzić Gavinowi Millerowi? Lomax odpowiedział dopiero po chwili wahania. Annie odniosła wrażenie, że szybko ocenił, ile
powiedzieć, i chyba coś ukrył. Zapamiętała tę reakcję. Doświadczenie ją nauczyło, że gdy czekają cię dalsze rozmowy, dobrze mieć zapas amunicji, którego rozmówca się nie spodziewa. – Nie – rzekł w końcu. – Jak powiedziałem, myślałem, że to tylko taka zabawa nastolatek, okrutna zabawa, która wymknęła się spod kontroli i osiągnęła punkt, z którego już nie ma odwrotu. – Był odwrót, wystarczyło powiedzieć prawdę. – Nie brały tego pod uwagę. Wyleciałyby dyscyplinarnie. Straciłyby wszystko, na co pracowały. – Czy pan Miller później starał się nawiązać kontakt z którąś z dziewcząt, próbował prośbą czy groźbą zmusić je do ujawnienia prawdy? – Nic mi o tym nie wiadomo. Jeśli to zrobił, to z pewnością nie zgłosił tego w college’u ani nie powiedział o tym mnie. – Czy rodzice dziewcząt byli w to zaangażowani? – Cóż, zakładam, że oczywiście wiedzieli o tym, ale oficjalnie nie odegrali żadnej roli. – Wydarzyły się jakieś inne incydenty? – Jakie incydenty? – Z udziałem Gavina Millera i rodziców, chłopaków, starszych braci dziewcząt. Doszło do przemocy, gróźb, tego rodzaju spraw? – Nic mi o tym nie wiadomo. – Czy Gavin Miller złożył oficjalną skargę na to, jak go potraktowano? – Sądzę, że złożył oficjalne zażalenie i odwołał się po tym, jak go wyrzucono, ale nic mu to nie dało. – Takie było ówczesne nastawienie? – Właśnie. – Ani incydent, ani wymówienie nie zostały nagłośnione. Dlaczego? – Na to wtedy wszyscy się zgodzili – powiedział Lomax. – Nawet Gavin? – Zwłaszcza Gavin. Niektórzy członkowie rady dali mu jasno do zrozumienia, że jeśli sprawa nabierze rozgłosu, on zostanie zmieszany z błotem w pełnym blasku reflektorów. – I to dlatego nie poszedł z tym do prasy? – Tak. Och, oczywiście, krążyły pewne plotki. I niektóre z nich dotarły nawet do mediów. Czegoś takiego nie da się utrzymać w całkowitej tajemnicy. Ale umarły śmiercią naturalną. Nazwisko Gavina i domniemane przestępstwa nigdy nie zostały szerzej ujawnione. – A dziewczęta? – Nie zależało im na tym, żeby ich prywatne życie opisywano ze szczegółami w porannej prasie.
– Czy z tą sprawą wiązało się coś jeszcze? – No cóż, zawsze dręczyła mnie myśl, że college miał tajny plan, że niezależnie od wszystkiego chciano się pozbyć Gavina i po prostu nadarzyła się po temu okazja. – Dlaczego? Lomax wzruszył ramionami. – Gavin był trochę dziwakiem. Nie pasował tu. Nie tańczył, jak mu zagrano, i nie zawsze trzymał się wytycznych college’u w takich sprawach, jak program, lektury i tak dalej. Często nie uczestniczył w konferencjach wydziałowych. Tak to wyglądało. Generalnie nasz college jest bardzo konserwatywną instytucją i Gavin był trochę indywidualistą, że nie wspomnę o jego lewicowych poglądach. – Myślałam, że wszyscy akademicy to lewicowcy. – Nie u nas. – Czy któraś z dziewcząt miała coś wspólnego z narkotykami? – Nic mi o tym nie wiadomo. Odpowiedź padła za szybko i była zbyt stanowcza. Poza tym Lomax nie wyglądał na zaskoczonego nagłą zmianą tematu rozmowy. Annie pomyślała, że to może się przydać podczas późniejszego przesłuchania. Zrobiła kilka notatek i napiła się jeszcze kawy. – No, to byłoby prawie wszystko, panie Lomax. Proszę wybaczyć, że wygrzebujemy tamte wszystkie nieprzyjemne sprawy, ale nie mamy wyboru. Lomax uśmiechnął się z przymusem. – W porządku – rzekł. – Musi pani robić swoje. Nie wiem, czy zdołałem w czymś pomóc. Biedny Gavin. – Dobrze go pan znał? – Nie powiedziałbym „dobrze”, ale faktycznie znałem go, uważałem za kolegę, chociaż nie nazwałbym go przyjacielem. Gavin zawsze trzymał ludzi trochę na dystans. Jakby nie chciał czy nie potrafił zdobyć się na otwartość. Zaprosiliśmy go kilka razy na kolację… Sally, moja żona, i ja… ale czuł się niezręcznie, bo przyszedł bez pary. Nawet próbowaliśmy skojarzyć go z jedną z koleżanek Sally… jej fizjoterapeutką… ale to nie wypaliło. – Co się wydarzyło? – Nic. Myślę, że spotkali się raz czy dwa, ale skończyło się rozczarowaniem. Jak mówiłem, on nie miał podejścia do kobiet. Wyobrażam sobie, że jak na jej gust ględził za dużo o Grateful Dead, Fellinim albo egzystencjalizmie. – O egzystencjalizmie? – Wie pani, Sartre, Camus. Te wszystkie tezy, że wszystko jest z góry narzucone, pozbawione sensu, absurdalne.
– Wiem, co to egzystencjalizm. Jestem tylko zaskoczona, bo w dzisiejszych czasach nikt się nie podpisuje pod tego rodzaju wiarą. – Hm, powiedziałbym, że to raczej nie była kwestia wiary, gdyż Gavin był ateistą. Po prostu ta filozofia do niego przemawiała. – Może mi pan podać nazwisko tamtej dziewczyny? – Naprawdę to nie było nic takiego. – Mimo wszystko chciałabym z nią porozmawiać. – No dobrze. Nazywa się Dayle Snider. Pracuje w przychodni w mieście. – Wiem, gdzie to jest. – Annie kilka razy chodziła tam na zabiegi, ale nie znała Dayle Snider. Zapisała jej dane. – Czy Gavin miał tu jeszcze jakichś przyjaciół lub znajomych? – Przypuszczam, że Jim Cooper się z nim kumplował. Ale wątpię, żeby powiedział pani coś więcej niż ja. – Pracuje tu jeszcze? – Tak, na medioznawstwie. Prowadzi kilka kursów ogólnych, a specjalizuje się w muzyce, tak jak Gavin w literaturze i filmie. Wątpię, czy zdeklarowany wielbiciel The Cure powinien uczyć muzyki, ale to nie moja decyzja. Jeśli chodzi o mnie, słucham w kółko Beethovena. – Wolałabym One Direction. Czy kiedykolwiek odwiedzał pan Gavina w domu? – Gdzie? Chodzi o mieszkanie w Eastvale? – Nie, przepraszam. W domku dróżnika w Coverton. – Po jego odejściu? Tak. Wpadałem tam od czasu do czasu, sprawdzając, jak mu się wiedzie. Cholernie dziwaczne miejsce. – Jak pan tam docierał? – Jest taka dróżka, która prowadzi pod same drzwi, ale żeby się do niej dostać, trzeba nadłożyć wiele kilometrów krętym szlakiem. Prawdę mówiąc, moim zdaniem, jeśli pogoda jest przyzwoita, łatwiej zaparkować w miasteczku, przejść starą linią kolejową i wdrapać się na skarpę. – I kiedy pan go odwiedzał, dobrze mu się wiodło? – Nie do końca. Nie wydaje mi się, by otrząsnął się z szoku po tym, co się wydarzyło. Czasem miewał depresję, nie kliniczną, chroniczną czy coś, raczej chandrę, jaka niekiedy dopada każdego. No i zawsze był bez grosza. Obawiam się, że college niezbyt się postarał, aby wysupłać dla niego coś w rodzaju rekompensaty czy emerytury. Po pierwsze, był u nas tylko trzy lata, a po drugie, okoliczności zwolnienia… Od czasu do czasu dawałem mu dychę, ale to taka zapchajdziura, mogło mu wystarczyć na fajki czy piwo. Na hipotekę na pewno nie. Temu przy swoich zarobkach bym nie sprostał. – Jak się czuł w związku z tymi wydarzeniami?
– A jak pani myśli? Był zły, urażony, zgorzkniały. – Przecież wierzył, że świat jest absurdalny i pozbawiony sensu. Można by pomyśleć, że poczuje satysfakcję, gdy rzeczywistość potwierdziła jego podejrzenia. – Filozofowanie to jedno, pani inspektor, a życie drugie. – Czy wspominał o samobójstwie? – Tylko w aspekcie filozoficznym. To znaczy, nigdy nie mówił, że rozważa je czy coś w tym rodzaju, ale czasem twierdził, że samobójstwo jest istotnym rozwiązaniem filozoficznym. Jeśli ktoś czyta Schopenhauera i Camusa, musi niekiedy rozważać ideę samobójstwa. Annie na uniwersytecie liznęła trochę filozofii, ale raczej zmurszałych dziadków pokroju Platona czy Arystotelesa. Nie znała się zupełnie na nowoczesnych trendach filozoficznych poza tymi, o które otarła się, gdy mieszkała z ojcem w komunie artystycznej. To tam po raz pierwszy usłyszała o egzystencjalizmie i nawet przebrnęła przez powieść Sartre’a, by zaimponować chłopakowi. Ponieważ to nie przyniosło skutku, nigdy nie sięgnęła po następną. – Co pan rozumie pod pojęciem „idea samobójstwa”? – spytała. – Samobójstwo jako idea, nie realny czyn. Można, na przykład, dyskutować o filozoficznej zasadności morderstwa albo kazirodztwa, ale to nie znaczy, że zamierza się kogoś zamordować czy iść do łóżka z własną matką. A tak czy owak czy to nie są rozważania bezprzedmiotowe? O ile pamiętam, przez telefon powiedziała mi pani, że prowadzi śledztwo w sprawie zamordowania Gavina Millera. To sugeruje, że ktoś go zabił. Samobójstwo nie wchodzi w grę, prawda? Annie miała ochotę ugryźć się w język. W ogóle nie powinna użyć słowa „morderstwo”. Dopóki nie przeprowadzono sekcji, nie mieli całkowitej pewności. – Staramy się nie odrzucać żadnej ewewntualności. Czy wie pan o kimś, kto chciałby go zabić? – Z pewnością zrobiła to jakaś banda prymitywów albo osobnik, który zabija dla samej przyjemności. Ktoś w rodzaju seryjnego mordercy? – Za wiele się pan naoglądał telewizji, panie Lomax – burknęła. – Po pierwsze, trzeba mieć trzy morderstwa na koncie, żeby zostać uznanym za seryjnego zabójcę, a po drugie, okoliczności śmierci pana Millera… hm, nie zgadzają się z psychologicznym profilem takich sprawców. – Skąd wiecie, że nie było innych? – Jakich innych? – Skąd wiecie, że ten, kto zabił Gavina, nie zrobił tego już wcześniej? Może nie tutaj, ale gdzie indziej. Czy niektórzy z tych zbrodniarzy nie podróżują zawodowo po całym kraju? Czy nie dlatego wymknął się wam Rozpruwacz z Yorkshire? – Obawiam się, że za czasów Rozpruwacza z Yorkshire ja jeszcze chodziłam do szkoły, ale to słuszny argument – przyznała Annie. – Na pewno przekażę go mojemu szefowi.
– Przepraszam – powiedział Lomax. – Nie chciałem pani pouczać, jak ma pani pracować. – W porządku. Każdy wyraz wsparcia ze strony obywateli nas cieszy. – Odłożyła notatnik i wstała. – Jeszcze zapytam tylko dla porządku: gdzie pan był w niedzielę w nocy? – Ja? W domu. Z Sally. – Cały wieczór? – Tak. Oglądaliśmy telewizję. Dow n tow n Abbey. Annie się uśmiechnęła. – Ach tak. Znakomicie. Lomax spojrzał na zegarek. – Prawie pora lanczu – powiedział, włączając swój urok osobisty i przygładzając włosy. – Za rogiem jest przyzwoity pub. Może dałaby się pani zaprosić na drinka i jakiś posiłek? Moglibyśmy podyskutować o egzystencjalizmie. Albo tak w ogóle. – Pan wybaczy – odparła Annie z ręką na gałce drzwi. – W policyjnej stołówce czeka na mnie pyszny sznycel, a pan ma w domu uroczą żonę imieniem Sally. Pracownia informatyków mieściła się w aneksie, od którego Banksa dzielił tylko zakończony dwuskrzydłowymi drzwiami korytarz. Chyba nie ucierpiała zbytnio na cięciach budżetowych. Najnowocześniejszy sprzęt stał w przestronnym pomieszczeniu zaopatrzonym w maszynerię niepostrzeżenie wysysającą kurz z butów i odzieży każdego gościa. Zdaniem Banksa wysysał nawet łupież z głowy. Przypomniał sobie pierwsze komputery, ogromne, wypełniające całe pomieszczenia szafy z wirującymi szpulami – jakby żywcem przeniesione ze starych Bondów. Wtedy kurz był wyklęty. Dzisiaj nie robił na nikim wrażenia – komputer samego Banksa od czasu do czasu zarastał kurzem – ale stare nawyki nie umierają tak łatwo. Naukowcy, a technicy kryminalistyczni w szczególności, mieli absolutną obsesję na punkcie zanieczyszczenia dowodów. U nich musiał nawet wkładać biały fartuch laboratoryjny i lateksowe rękawiczki. Fluktuacja personelu technicznego w pracowni komputerowej kryminalistyki była szybka i bezlitosna. Plotka głosiła, że gdy dany osobnik wchodzi w wiek dojrzewania płciowego, zastępuje się go młodszym. Jednak Liam Merchant liczył sobie przynajmniej czterdzieści lat i Banks poznał go już dobrze. Od czasu do czasu nawet chodzili po pracy na piwko i okazjonalnie dołączał do nich partner Liama, Colin. Liam był wielbicielem opery i takim trochę ekspertem od win, tak że mieli z Banksem wspólne zainteresowania. Zanim dołączył do policji w North Yorkshire, pisał programy w odnoszącej sukcesy firmie prywatnej. I cały czas był cywilem, nie policjantem. – Cześć, Alan – powiedział, wyciągając do przywitania dłoń w rękawiczce. Banks zawsze uważał, że ściskanie sobie rąk w lateksie to perwersja, ale starał się przejść nad tym do porządku dziennego. – Punktualny jak zawsze.
– Nasz klient, nasz pan. Jak się ma Colin? – Kwitnąco, dziękuję. – Przekaż mu moje pozdrowienia. Co masz dla mnie? – Od czego chcesz zacząć? – Znalazłeś coś w komputerach? Liam zaprowadził Banksa do stołu roboczego, na którym stały laptop i desktop Gavina Millera. – Dopiero zaczynam, ale już wiem, że niczego specjalnego nie znajdę. Sprzęt najzwyklejszy w świecie, tyle że nie najnowszy. System operacjny Windows Vista, Boże święty. Oczywiście większości ludzi taki sprzęt wystarcza, choć jest nieco powolny i od czasu do czasu zawiesza się bez powodu, ale jest tani i… no, może nie jest to jakieś paskudztwo, ale i nie rolls-royce czy bmw. A szczerze mówiąc, nawet do focusa mu daleko. Banks przymykał oczy na snobizm Liama na punkcie komputerów, win i nagrań operowych, gdyż warto było odcierpieć jego erupcje arogancji za cenę istotnych wskazówek, których nie skąpił. – Znalazłeś w nich coś interesującego? – spytał Banks. – To zależy, co rozumiesz pod pojęciem „interesujące”. Żadnych modyfikacji, tylko absolutnie standardowe ustawienia fabryczne. Brak nawet dodatkowego RAM-u, co na pewno przydałoby się laptopowi. A co jest? Cóż, to co zwykle. Programy antywirusowe i antyszpiegowskie. Jakość w granicach rozsądku, takie sobie ustawienia, ale oprogramowanie bezpłatne, więc bez fajerwerków. – Pomachał ręką, dyskwalifikując wątpliwe zabezpieczenia Millera. – Co oznacza życie na krawędzi ryzyka, gdy się odwiedza niektóre ze stron, które on odwiedzał. – Och? – ożywił się w końcu Banks. Liam wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Nie licz na wiele, drogi chłopcze. Nic nielegalnego czy ekscytującego. Dzięki Bogu żadnego pedofilskiego porno ani rżnięcia owiec. Przy okazji, zoofilia jest nielegalna? – Zapewne są na to jakieś przepisy. Chociaż osobiście nigdy nie musiałem ich egzekwować. Od razu podniosłaby się wrzawa, obrońcy zwierząt nie przepuściliby takiej okazji do rozgłosu. No bo jak ustalić, czy owca powiedziała „tak” czy „nie”? – „Myślałem, że «bee» znaczy «tak», Wysoki Sądzie”. W każdym razie jestem za Ruchem Wyzwolenia Bzykanych Owiec, jeśli coś takiego istnieje. Jedźmy dalej… mamy zwykłe, darmowe strony porno… same heteronudy, obawiam się… i z tego, co się zorientowałem, jego gusta mieszczą się w przedziale od tak zwanej normy do łagodnego fetyszyzmu. – A dokładnie? – Pończochy i bielizna. Stroje amerykańskich cheerleaderek, w każdym razie profesjonalistki
przyodziane w takie stroje. Jeśli nie liczyć kilku seksownych dojrzałych dam, podobały mu się kobiety młode, nastolatki, studentki, te okolice. Nie był wybredny, jeśli chodziło o typ urody czy pochodzenie etniczne, zadowalały go blondynki, brunetki, Murzynki, Azjatki, byle młode. – Liam podrapał się po podbródku. – Wydaje się, że ostatnio na tych stronach przybyło sporo kobiet z Europy Wschodniej. – Niektóre dziewczyny są do tego zmuszane – zauważył Banks. – Padają ofiarą handlu żywym towarem. To zjawisko powraca falami. Obecnie większość z nich jest przemycana z europejskiej części dawnego bloku sowieckiego. Wcześniej przeważały kobiety Azji Południowo-Wschodniej i Afryki. – Niech żyje stary dobry kapitalizm, co? – rzekł Liam. – Cały czas otwiera nowe rynki. W każdym razie na pewno ucieszysz się, że nie znalazłem żadnych karłów ani transwestytów. Zwykły seks, na ogół pary, sporadycznie trójkąty czy grupówki. Żadnego fistingu ani analnej zagłady. – Auć – jęknął Banks. – Przepraszam. Przejrzałem zbyt wiele amerykańskich czasopism. Muszę powiedzieć, że twój pan Miller jest rozczarowująco normalny. Nie tędy droga. Żadnych internetowych spisków prowadzących do morderstwa czy zakupu narkotyków. Nawet viagry. Z pewnością nie kupował w sieci lekarstw. – Kto spośród nas nie poddałby się po takim przeszukaniu komputera? Liam zmrużył oczy. – Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby pewnego dnia spędzić godzinkę czy dwie z twoim twardym dyskiem, staruszku – wycedził. – Założę się, że twoje zainteresowania internetowe są o wiele ciekawsze niż pana Millera. – Obawiam się, że byłbyś rozczarowany. To przeważnie strony muzyczne i poczta. Przykro mi. – To ty tak twierdzisz. Z mojego doświadczenia wynika, że choć ludziom wydaje się, że zachowują w internecie prywatność, jest to w rzeczywistości sfera bardzo publiczna. Łatwo się w niej ukryć, przybrać inną tożsamość, całkowicie dowolną. Można prześladować i zniesławiać do upojenia. Można wychwalać pod niebiosa własne dzieło i opluwać wszystkie inne. Zboczeńcy i tchórze to uwielbiają. Poza tym są jeszcze Facebook i Twitter, raj narcyzów. Zdjęcia bobasów i miażdżące opinie o restauracjach, w których kelner nie dość kłaniał się w pas i jak na gust klienta nie dość nadskakiwał. To gorsze niż ci potworni ludzie, którzy zaczynają pytlować przez komórkę z chwilą, w której usadzą swój zad w pociągu. „Jestem w wagonie, skarbie. Odjeżdżamy za kilka minut. Tu wciąż pada”. Kogo to obchodzi, do cholery? Banks wybuchnął śmiechem.
– Ale w takim razie czemu poświęcasz tyle czasu komputerom? – Bo kocham komputery! Kocham ich czystość, ich prostotę. I w zasadzie tylko w ten sposób umiem zarabiać na życie. To nie komputery stanowią problem, tylko ludzie. Nie maszyny, lecz ludzie, którzy je zbudowali i którzy ich używają. Przy okazji, czy jesteś smakoszem szampana z wyższej półki? – Nie posunąłbym się aż tak daleko, żeby uznać się za smakosza, ale jak każdy człowiek lubię od czasu do czasu kieliszeczek bąbelków. – Jak każdy człowiek? Kieliszeczek? – Daj sobie spokój z tym figlarnym tonem, Liam. Tak. Lubię szampana. Tylko nie mam nikogo, z kim mógłbym napić się go tak często, jak lubię. – Ach… tak, rozumiem. Nie mogę ci przedstawić przyjaciela, któremu a nuż przypadłbyś do serca, ale wiedz, że gdybyś znalazł czas i miejsce, by od czasu do czasu opróżnić samotnie butelkę, bez niczyjej pomocy, to dysponuję godnym zaufania, przyzwoitym cenowo źródełkiem Pol Roger Cuvée Sir Winston Churchill. Rozmaite roczniki. Siedemdziesiąty dziewiąty cenowo przekracza możliwości policjanta, ale są też tańsze. Jesteś zainteresowany? – Niewykluczone. Zależy od ceny. – Prześlę ci maila. – Dzięki. Czy Miller miał konto na Facebooku? – Nie. Okazyjnie podsyłał recenzje i artykuły do licznych fanzinów i stron fanów srebrnego ekranu. Pewnie bezpłatnie. Podejrzewam, że słyszałeś też o Grateful Dead? – Jasne. Słuchałem ich wczoraj wieczorem. Znakomity zespół. – Hm, zauważyłem sporo niedawnej aktywności związanej z Grateful Dead, w tym listę wszystkich ich koncertów i sporo pobrań. Muszę przyznać, że byłem w szoku, kiedy zobaczyłem, ile się tego zrobiło. Pan Miller, ogólnie biorąc, był uzależniony od rock and rolla i wyjątkowo interesowały go strony z winylami. Liam nie ukrywał obrzydzenia, mówiąc o rock and rollu. Dla niego muzyka zaczynała się i kończyła na operze, więc nic dziwnego, że wielokrotnie spierał się z Banksem na temat pozostałych gatunków. Na szczęście Colin miał trochę bardziej otwarty umysł i przynajmniej lubił jazz, byle nie nazbyt odważny lub dysharmonijny. Wczesny John Coltrane, późny już nie. Miles z okresu cool jazzu, funk nie. A najlepiej Bix Beiderbecke i Armstrong. – O jakiej aktywności mówisz? – spytał Banks. – Normalka. Pobrania, wymiana plików, grupy dyskusyjne, blogi, tweety, chatroomy, wątki, fora, eBay, serwisy ogłoszeniowe, strony z ezoterycznymi pamiątkami, do wyboru, do koloru. Nic nielegalnego, pominąwszy wymianę plików i parę pirackich downloadów. – Podał mu wydruk zrzutu ekranu. – To strona, na której zamknął laptop po raz ostatni. Nie wiem, czy to ma jakieś
znaczenie. Banks wziął wydruk do ręki. – Możesz określić czas? – Wylogował się ze stacjonarnego o dziewiętnastej czterdzieści pięć w niedzielę, ale to jeszcze nie znaczy, że zaraz potem wyszedł śmierci na spotkanie. – Oczywiście – powiedział Banks. – Naszym zdaniem zresztą zgon nastąpił później i widziano, jak ktoś odjechał z parkingu w Coverton około dwudziestej drugiej trzydzieści. Teraz mamy większą jasność co do rozkładu wydarzeń w czasie. – Ach, te metody śledcze. – Właśnie. – Banks przeczytał wydruk. Był to zwyczajny artykuł z Wikipedii o wydarzeniach muzycznych 1972 roku, lista wydanych albumów. Banks pamiętał tamten czas. Mieszkał w Notting Hill i studiował zarządzanie na londyńskiej politechnice. Ze zdziwieniem przeczytał, że Creedence Clearwater Revival, Them i The Velvet Underground rozpadli się akurat wtedy, i że pierwszym wydanym albumem tamtego roku był Jam m in g w ith Edw ard! Oddał kartkę Liamowi. – No proszę, Jam m in g w ith Edw ard! – powiedział. – Rozumiem, że znasz ten tytuł? – Tak – rzekł Banks. – Miał coś wspólnego ze Stonesami. – W historii jest dużo stron dotyczących okresu pod koniec siedemdziesiątego pierwszego i na początku siedemdziesiątego drugiego. Największe filmy, bieżące wydarzenia, najbardziej chodliwe longplaye, polityka, książki, tego rodzaju rzeczy. Lęk i odraz a w Las Vegas, Be H ere Now , Kościarz . Szukanie dokładnych informacji na temat takich filmów jak Mechan icz n a pom arań cz a, Dorw ać Cartera, Dom prz y Rillin gton Place 10 . I albumy: Rain bow Bridge, H arvest, T upelo H on ey. Cokolwiek to jest. – Muzyka, Liam. Muzyka. – Skoro tak twierdzisz. I co z tego wynika, o wielki detektywie? – Sam chciałbym wiedzieć – przyznał Banks. – Więc był zainteresowany siedemdziesiątym drugim? Rzuciłem okiem na jego zbiór winyli i DVD. Podobny do tego, co znalazłeś na komputerze. Odnoszę wrażenie, że od kiedy nasz pan Miller stracił pracę, żył trochę w świecie fantazji. Albo w przeszłości. Zaspokajał swoje potrzeby DVD, internetowymi pornosami i spotkaniami w chatroomach. Odludek pełną gębą. Dziwak i nudziarz. – Nic dziwnego, że był odludkiem, skoro przesiadywał w domu, słuchał rock and rolla i oglądał porno. Kto chciałby dzielić takie przyjemności? – Każdy potrzebuje jakiegoś hobby, Liam. Jeśli przeglądał ten cały materiał z siedemdziesiątego drugiego, może wybrał się w nostalgiczną podróż, szukał czegoś
z przeszłości, przypominał sobie, co się wtedy działo. Z pewnością nie znajdował dla siebie wiele w takim życiu, jakie prowadził tuż przed śmiercią. Dawniej był na uniwerku. W Essex studiował od siedemdziesiątego pierwszego do siedemdziesiątego czwartego, czyli te lata, które wspomniałeś, to były jego początki. Może an n us m irabilis? Pierwsza wielka miłość? Równie dobrze mógł czegoś szukać. Może książki, artykułu? Mówiłeś, że od czasu do czasu pisywał do fanzinów? – Tak, jakieś recenzje filmów i książek. – Czy odwiedzał strony na temat samobójstw, samobójstw wspomaganych? – Nie. – A najświeższe wyszukiwania? – W gruncie rzeczy to samo, muzyka, bieżące wydarzenia, filmy, książki, w tym parę z lat siedemdziesiąt trzy, cztery. Czy coś z tego miałoby związek z jego śmiercią? – Jeśli tak, to nie mam pojęcia co, ale wezmę to pod uwagę – rzekł Banks. – Jak powiedziałem, to były jego lata studenckie. – Może wpadł na starego kumpla i wspomnienia odżyły? – Może. – A może spotykał się z kimś, kto kupował albo sprzedawał jakieś pirackie bootlegi Grateful Dead? – Wątpię, żeby było coś takiego. The Grateful Dead udostępniali niemal wszystkie swoje koncerty w takim czy innym formacie, przeważnie za darmo. Ale to odkrywcza myśl, Liam. Oto popełniono morderstwo podczas kłótni przy sprzedaży pirackiego bootlega Grateful Dead. – No, ja tu się nie wymądrzam. Jestem tylko cywilem. – Na razie dajmy spokój spekulacjom. Udało ci się popracować nad komórką? – Wciąż siedzimy nad kartą SIM, ale nie spodziewałbym się wiele. Mamy billingi i listę kontaktów. To tandeta, żaden smartfon ani nic wymyślnego, więc nie ma na nim maili ani historii z przeglądarki. Raczej nie esemesował, rozmów też było niewiele, co znacznie ułatwia nam pracę. Podał Banksowi kartkę. W tygodniu przed morderstwem Miller miał trzy połączenia wychodzące i dwa przychodzące. Wcześniej było nieco więcej połączeń, różne numery, ale jak już wspomniał Nowak, niezbyt wiele. – Nie za dużo do rozpracowania, co? – spytał Banks. – Można chyba powiedzieć, że pan Miller nie był zwierzęciem towarzyskim. Telefon jest na kartę i ostatnie doładowanie wykupiono pięć miesięcy temu za dziesięć funtów. Do wykorzystania zostało cztery sześćdziesiąt. Znam ludzi, którzy wygadaliby to w godzinę. – Więc całe jego życie koncentrowało się w Internecie?
– Na to wygląda. Takie życie, jakie mu pozostało. Przykro mi. – A zdjęcia? – Najzwyklejsze. Nie potrafię dokładnie ocenić ich wieku, ale nie są robione cyfrówką. Myślę, że niektóre pochodzą z końca lat sześćdziesiątych lub początku siedemdziesiątych, sądząc po architekturze i tym, co ludzie mają na sobie. W każdym razie wydaje się, że wszystkie liczą ponad dwadzieścia lat. Ostatnie zrobiono przed jakimś college’em w końcu lat osiemdziesiątych. Może tam, gdzie dostał pierwszą posadę. W każdym razie robimy skany i dostaniesz kopie, kiedy tylko będziemy mogli je wysłać. Oczywiście szukamy na oryginałach, kopertach i pieniądzach odcisków palców, ale nie oczekuj zbyt wiele. – Wielka szkoda. – Banks westchnął. Podniósł kartkę. – Mogę to zatrzymać? – To twój egzemplarz. Tę też weź. To z komputera. Może się przydać. Portretowe ujęcia Millera. Oceniając tło, niewątpliwie zrobiono je kamerą internetową: rozwichrzona kozia bródka, pobrużdżona twarz, głęboko osadzone, nieprzyjazne oczy, przerzedzone, długawe włosy. Banks podziękował Liamowi i wrócił do gabinetu.
Rozdział 3 Po jednej stronie High Street w Coverton stał rząd domów za niskimi murkami, płotami lub żywopłotami, większość otoczona drzewami czy starannie utrzymanymi ogrodami. Każdy dom miał własny styl, a jeden nawet ośmiokątną wieżyczkę zegarową. Banks podejrzewał, że to dawny budynek szkolny. Wszystkie zbudowano z miejscowego wapienia, gdzieniegdzie dodając akcent z ciemnego piaskowca w nadprożu albo gzymsie. Za rzędem domów, naprzeciwko wjazdu na parking, dostrzegł spłachetek trawy, a dalej uliczkę prowadzącą do starego dworca kolejowego. Sam dworzec, opustoszały od lat, zamieniono ostatnio na kawiarnię i sklep z pamiątkami – pachnący trociczkami i świecami zapachowymi lokal, którego ściany służyły miejscowym artystom za przestrzeń wystawową. Za stacją, przy drodze prowadzącej pod kątem prostym do High Street, stał niski pobielony budynek, pub Star & Garter. Wiosną i latem jego fasadę niewątpliwie zdobiły kosze pelargonii, ale w okowach mokrego, lodowatego listopada była ona odstręczająco naga i nieprzyjazna. Banks zauważył na parkingu wóz transmisyjny i paru węszących dziennikarzy, niezbyt wielu. Śmierć Gavina Millera nie była sensacją i jeśli w ogóle wzbudziła jakiekolwiek zainteresowanie, to dlatego, że wydarzyła się w tak niepozornej mieścinie. Popołudniowa konferencja prasowa w Eastvale powinna całkowicie zaspokoić potrzeby dziennikarskich hien, przynajmniej na jakiś czas. Przed wyjazdem z Eastvale Banks przekazał billingi Millera Gerry Masterson i poprosił ją o ustalenie właścicieli wyszczególnionych numerów. Zabrał ze sobą Winsome i podrzucił ją do pani Stanshall, która twierdziła, że widziała kogoś wsiadającego do samochodu o dwudziestej drugiej trzydzieści w niedzielę. Z Winsome miał się spotkać później, przy busie techników, na przydrożnym parkingu. W Star & Garter nieliczna grupka gości okupowała bar, a przy kilku stolikach siedzieli posezonowi turyści. Poza tym niewiele się działo. Banks zamówił kiełbaski, purée ziemniaczane oraz sok pomarańczowy i poprosił właściciela na rozmowę w wolnej chwili. – Chodzi o Gavina? – spytał łysy, szeroki w ramionach mężczyzna, gdy podszedł z lanczem. – Nie przeszkadza panu, że porozmawiamy, jak będzie pan jadł? To, że mężczyzna użył imienia ofiary, nie uszło uwagi Banksa. – Nie. Czy Gavin Miller był pańskim kolegą? Bob Farrell, bo tak się nazywał właściciel pubu, odsunął krzesło, usiadł i przysunął się do stolika, trącając blat brzuchem. – Nie był żadnym moim kolegą – odrzekł. – Ale znałem gościa. To straszne, co się stało. Ktoś
mówił, że może został zamordowany. To prawda czy skoczył? – Jeszcze nie wiemy, panie Farrell. Czy kiedykolwiek jakoś zasugerował, że myśli o samobójstwie? – Nie. Znaczy, ja tylko tak mówię. No bo jak się nad tym zastanowić, to kto wie, co komu chodzi po głowie? – Prawda, kto to wie. Czy regularnie tu zaglądał? – Kiedy go było stać. Zwykle nie był przy kasie. – Czy kiedykolwiek komukolwiek napraszał się o pożyczkę albo żeby mu postawić drinka? – Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Zawsze sam za siebie płacił. – Hazard? – Nie popieram tego. Może pan zauważył, że nie mamy tu nawet jednorękich bandytów, choćby browar naciskał, ile wlezie. Trzeba mieć jakieś zasady. – Oczywiście – powiedział Banks. – Zastanawiałem się tylko, czy Gavin Miller wspomniał coś o tym, że obstawia konie, wydał piątkę na mecz pucharowy, tego rodzaju sprawy. – Nigdy od niego czegoś takiego nie słyszałem. Nie podejrzewam, żeby był hazardzistą. Jeśli w ogóle miewał pieniądze, wydawał je na swoje płyty i DVD. Reszta szła mu na gorzałkę i fajki. – Dużo pił? Farrell zastanowił się chwilę i odparł: – Nie powiedziałbym, że był opojem, jak się to mówi. A widziałem w życiu paru. Nigdy nie sprawiał kłopotu, jeśli pan o to pyta. I jak chciał, potrafił się wstrzymać. Poza tym też chyba zdrowo popijał w domu. W dzisiejszych czasach wielu tak robi, wie pan. Taniej wychodzi. Dla małych pubów to zabójcze. Banks zdawał sobie sprawę, jak wiele pubów zamknięto w Yorkshire Dales w ostatnich kilku latach. Padły ofiarą recesji, taniego puszkowego piwa i zakazu prowadzenia pojazdów po spożyciu alkoholu. – Ile pił wieczorem? Tak średnio. – Pięć dużych to była jego granica. Nigdy nie widziałem, żeby wypił więcej. Ale bywał tu nie częściej niż raz na dwa tygodnie, jakoś tak. I wychodził wyprostowany, tak jak wszedł. – Czy zwykle pił sam? – Zawsze. Chociaż, zaraz, od czasu do czasu wpadał z innym facetem. Ale nie za często. Był mniej więcej w tym samym wieku co on. Ubrany trochę za młodzieżowo jak na swoje lata, kojarzy pan. Kolczyk. Włosy za kołnierzyk. Pewnie myślał, że wygląda bardzo modnie. – Dosłyszał pan, jak się nazywa? – Myślę, że Jim. Annie powiedziała Banksowi, że Trevor Lomax wspomniał o niejakim Jimie Cooperze,
przyjacielu Millera z Eastvale College. Może to on? Sprawdzenie tej informacji nie powinno być trudne. – Zadawał się ze stałymi klientami? – Niektórzy z tutejszych czasem się do niego dosiadali. W zasadzie nie był nietowarzyski, rozumie pan, ale się nie narzucał. Jak się samemu zagadało, zawsze trochę pogawędził. Nie był zamknięty w sobie, naprawdę, ale nie za bardzo się nadawał do rozmowy o niczym, takiej gadki szmatki, wie pan, o co mi chodzi? Ludzie zwykle nie poświęcali mu wiele czasu. Nie interesował się piłką ani rugby i chyba też nie oglądał za dużo telewizji, a o tym się tu głównie gada wieczorami. Taki intelektualista. Już bardziej zajmowały go te jego zagraniczne filmy. – Więc to o nich rozmawiał? – Tutaj nikt się nie interesuje takimi rzeczami. Ludziom się nie chce czytać napisów. – Ale był tolerowany? – O, tak. Nasz Gavin był zupełnie nieszkodliwy. Może trochę się z niego nabijali, ale się nie boczył, to nie było w jego stylu i traktował wszystko z humorem. I znał się na tym, co lubił. Na sztuce. Serio. Na filmach, książkach, tego rodzaju pierdołach. Jak ktoś potrzebował odpowiedzi na jakieś pytanie, był niezastąpiony. Zabawnie śpiewał pieśń filozofów Monty Pythona. A czasem też opowiadał historyjki o podróżach po Stanach, o autostopie, o koncertach Grateful Dead i muszę przyznać, że to było całkiem zajmujące. To pewnie były wydarzenia z czasów, jak ją nazwała Masterson, „czarnej dziury”, pomyślał Banks. Warto by jej to przekazać. – Czy kiedykolwiek wspomniał o narkotykach? Farrell zmrużył oczy. – Myśli pan, że dlatego go zabili? – Na razie jeszcze nic nie myślę, panie Farrell. Jak już wspomniałem, nie wiemy, co się wydarzyło. Nie wykluczamy żadnej możliwości i zbieramy informacje. – No tak, ale tu nie handluje się prochami, to mogę panu powiedzieć. Nie pozwoliłbym na to. Nie mówię, że w miasteczku nie ma takich, co biorą, tacy wszędzie się znajdą, no nie, ale ja bym nie pozwolił na dilerkę. – Więc Gavin Miller nigdy nie wspomniał o narkotykach? – Przy mnie nigdy. Banks przeszedł do następnego tematu. – Czy zna pan kogoś, kto by mu źle życzył? – Tu takich nie było, na mur. – A co z kobietami? Przychodził tu z jakąś przyjaciółką, próbował poderwać którąś ze stałych klientek lub turystkę?
– Nigdy nie widziałem, żeby do którejś startował. No, ale też niezbyt wiele tu takich, żeby warto się o nie zabijać. Całkiem nieźle dogadywał się z Josie, barmanką. Banks podążył za jego wzrokiem i ujrzał za barem tlenioną blondynkę. Na oko sądząc, liczyła sobie czterdzieści pięć lat. Nalewała piwo z beczki. – Rozumiem, że był tu w piątek wieczór. Widział go pan? – Nie, nie pracowałem… miałem imprezę właścicieli pubów… ale Josie była na posterunku. Niewykluczone, że coś zapamiętała. – Może ją pan tu poprosić? Banks kończył kiełbasę z ziemniakami, podczas gdy Farrella zastąpiła Josie. Podeszła i przysiadła na brzeżku krzesła, właśnie gdy Banks uprzątnął talerz. – Inspektor Banks z policji. Chciałbym zamienić z panią słówko na temat Gavina Millera. Rozumiem, że go pani znała? Przytaknęła ruchem głowy. – Nie mogę w to uwierzyć – powiedziała. – Po prostu w głowie mi się nie mieści. Mówiłam Geoffowi przy barze, że Gavin dopiero co tu był, no, w piątek, żywy i cały, jak pan i ja. – Czy w piątek zachowywał się inaczej niż zwykle? – Jak teraz o tym pomyślę, to widzę, że tak. Był całkiem wesoły, naprawdę. Jak na Gavina. Nawet się uśmiechnął raz czy dwa. – O której przyszedł? – Gdzieś o wpół do szóstej, miał ze sobą zakupy. Omal ich nie zapomniał, kiedy wychodził koło wpół do dziesiątej. – To sporo czasu tu spędził, prawda? – Wypił trochę więcej niż zwykle, chociaż nie powiedziałabym, że był pijany, rozumie pan, co mam na myśli. Po prostu już przyszedł w dobrym nastroju. Nie żeby zawsze cierpiał, chociaż, jak powiedziałam, często wyglądał na trochę smutnego, podłamanego, wie pan, przybitego wszystkimi nieszczęściami tego świata. W piątek był jakiś weselszy. – Powiedziała pani, że wypił więcej niż zwykle? Josie kiwnęła głową. – Spytałam go, czy los się do niego uśmiechnął, a on położył palec na ustach, rozumie pan, i powiedział: „Niech cię o to głowa nie boli, Josie, niech cię głowa nie boli”. Potem spytał, czy mam ochotę na drinka. Pierwszy raz w ogóle mnie spytał. Banks zgadywał, że Miller był bardziej rozrzutny, ponieważ za kilka dni spodziewał się większej sumy, czyli już w piątek wiedział, że w poniedziałek dostanie pięć tysięcy funtów. Był to kolejny drobny dowód wskazujący, że Miller umówił się na kładce kolejowej i że to spotkanie zakończyło się jego gwałtowną śmiercią. Poza tym jeśli w piątek był w tak dobrym nastroju,
mało prawdopodobne, żeby w poniedziałek popełnił samobójstwo, chociaż w ciągu trzech dni wiele mogło się zmienić. – Czy powiedział, skąd ten dobry humor? – Nie. Myślałam, że po prostu jest w dobrym humorze. I wiem, że darowanemu koniowi lepiej nie zaglądać w zęby. – Co pani o nim myśli, tak ogólnie? Mówi pani, że go znała. Chyba niewielu ludzi może tak powiedzieć. – Święta prawda. Ale kiedy mówię „znałam”, to nie znaczy, że byliśmy sobie bardzo bliscy czy coś. Po prostu było tak, że ja stałam za barem, a on przed. Ale całkiem sporo żeśmy ze sobą gadali, kiedy miał ochotę. – Czy zwierzał się pani ze swoich kłopotów? – Nie. Nic w tym stylu. Po prostu zabijaliśmy czas. Mógł mi opowiadać o książce, którą czytał… Gavin pożerał książki… albo o muzyce, której słuchał. Wie pan, taka tam gadka. – A jego przyjaciel? Podobno Gavin od czasu do czasu pokazywał się tu z innym gościem, niejakim Jimem? Poznała go pani? – Tak. Kiedyś chyba razem pracowali czy coś – powiedziała Josie. – Nie przepadałam za nim. W ogóle. Za bardzo zapatrzony w siebie. – Próbował z panią flirtować? – Myślał, że babki mdleją na jego widok. – A Gavin? – Gavin? Też mi pytanie. Gdybyś go pan znał, z góry znałbyś odpowiedź. Gavin nie wiedziałby, jak flirtować z opłaconą dziewczyną do towarzystwa. Banks tylko się roześmiał. – Ale widzi mi się, że zainteresowany mógł być – ciągnęła Josie, poprawiając włosy. – Ach tak? – Tak. Wie pan, kobieta wyczuwa takie sprawy. – Niewątpliwie. – Ale to nigdy by nie wypaliło. – Nie? Dlaczego? – Banks napił się soku. – Nie był w pani typie? – Wątpię, żeby się taka znalazła, co by przyznała, że jest w jej typie – odparła Josie ze smutkiem. Pochyliła się i zniżyła głos. – A tak między nami, to nie był pierwszy na liście największych czyścioszków tego świata. Banks przypomniał sobie, że w domu Millera nie było szczoteczki do zębów ani dezodorantu. – Biorąc wszystko do kupy – podsumowała – żal mi go było i całkiem go lubiłam, bo dobry był z niego facet, ale pomyślałam sobie, że trzeba by w niego włożyć kupę roboty. Przepraszam,
muszę wracać za bar, Bob dziwnie na mnie łypie. Pa. Banks podziękował Josie za poświęcony mu czas i powiedział, że gdyby jej lub komuś z klientów wpadło coś do głowy, to na parkingu stoi policyjny bus. Potem wyszedł po Winsome. Kiedy podrzucił ją z powrotem na komisariat, spędził połowę popołudnia na asystowaniu Glendenningowi podczas sekcji, która wykazała, że ogólny zły stan zdrowia Millera był spowodowany po części niedożywieniem i alkoholem, a po części zaniedbaniem. Dla śledztwa najważniejsze było jednak ustalenie godziny śmierci i orzeczenie, że niektóre obrażenia, w tym złamanie nosa i rozcięcie wargi, powstały za życia i wskazywały na gwałtowną bójkę. Udało się też ustalić, że doszło do niej tuż przed śmiercią, nie kilka dni wcześniej ani nawet godzin, a ponieważ nikt nie wiedział o tym, by Gavin Miller został pobity, policja mogła teraz przyjąć, że ma do czynienia z morderstwem. Wziąwszy pod uwagę, że uniesienie Millera i przerzucenie go przez barierki kładki jednak wymagało wysiłku, Banks skłaniał się do przypuszczenia, że śmierć nastąpiła raczej wskutek celowego działania niż przypadkiem, chociaż sprytny adwokat zapewne przekonałby sąd, że żaden morderca nie mógłby mieć pewności, iż upadek spowoduje śmierć ofiary. O siedemnastej trzydzieści Banks zebrał swój zespół w sali ogólnej na nieformalne podsumowanie dnia. Doug Watson nadal kierował pracą ludzi w terenie – na parkingu przy High Street w Coverton – a posterunkowy Kirwan odwiedzał okoliczne farmy, lecz Winsome, Annie i Gerry były obecne, podobnie jak część pracowników cywilnych i techników kryminalistycznych. Przeważał nastrój frustracji. Winsome udało się wyciągnąć od pani Stanshall tyle, że samochód był ciemny, błyszczący i „normalny”, co oznaczało, że nie widziała furgonetki ani busa, była przekonana, że wsiadł do niego mężczyzna średniego wzrostu, niezbyt potężnie zbudowany. Nie był łysy, ale nie potrafiła określić, jakiego koloru miał włosy, poza tym że „ciemne”. Również w skrzynce pocztowej Millera nie znaleziono niczego ciekawego poza ostatecznymi wezwaniami do zapłaty z elektrowni i rachunkami za Internet. Co z tego wszystkiego wynikało? Nadal nie wiedzieli, dlaczego znalazł się tamtej niedzielnej nocy na kładce kolejowej – pewnie między dwudziestą drugą a dwudziestą drugą trzydzieści, jeśli obserwacje pani Stanshall były trafne. Nie wiedzieli, skąd człowiek całkowicie spłukany, o czym świadczyły wszystkie znaki na niebie i ziemi, miał w kieszeni pięć tysięcy funtów ani dlaczego wdał się w bójkę, która skończyła się jego śmiercią. Od znalezienia ciała w poniedziałek rano minęły ponad dwadzieścia cztery godziny i nie posunęli się ani o krok. Mieli tylko jeden ślad – billingi – i Gerry Masterson pracowała nad nimi w pocie czoła. – Więc do czego dziś doszliśmy? – spytał Banks zebrany zespół. – Gerry? Proszę, powiedz mi, że trafiłaś na coś w tych billingach. – No cóż, zostało mi do sprawdzenia jeszcze kilka połączeń, ale poza ludźmi z college’u,
Trevorem Lomaxem i Jimem Cooperem, niewiele mi przybyło. – Gerry otworzyła teczkę, którą miała przed sobą. – Najświeższe połączenia są z piątkowego przedpołudnia. Przeprowadził trzy rozmowy, co jest wręcz niezwykłe, biorąc pod uwagę zwykłą częstotliwość. Jedna z dentystą przy High Street w Coverton. – Czego dotyczyła? – Zadzwoniłam do tego dentysty i powiadomił mnie z wielką radością, że pan Miller zamówił u niego wizytę i miał sobie robić mostek, wybielanie i może implanty. Gość był niezwykle rozmowny. Nawet mnie spytał, czy nie potrzebuję sobie czegoś zrobić. – Bezczelny typek. – Banks się uśmiechnął i przysiadł na brzegu pustego biurka Watsona. – Sekcja wykazała, że Miller miał zęby w fatalnym stanie – powiedział, czując skurcz w żołądku, ponieważ sam powinien dawno temu iść do dentysty. Był na to skazany w najbliższej przyszłości. – Muszę powiedzieć, że zbieżność w czasie jest interesująca. Czy te zabiegi są drogie? – Bywają – poinformowała go Gerry. – I zwykle są. W każdym razie drugą osobą, z którą rozmawiał tamtego dnia, był zaprzyjaźniony kolekcjoner winyli. Na eBayu pokazały się rzadkie japońskie wydania wczesnych płyt Lennona i zastanawiali się, czy warto złożyć na nie ofertę. Tamten facet, nazywa się George Spalding, żałował, że żadnego z nich nie stać na zakup, ale Miller uważał, że może mu się uda, jeśli cena nie skoczy za wysoko. Spalding odpada. Mieszka w Splot, ma alibi. Dla mnie był wiarygodny. – Splot? – powtórzyła Winsome. – Gdzie to jest, na Boga? Gerry Masterson się uśmiechnęła. – W Cardiff. – A trzecia rozmowa? – spytał Banks. – Interesująca. Z agentem nieruchomości, Keithem Orville’em. Też z nim pogadałam i wygląda na to, że Gavin Miller był zainteresowany wynajęciem niewielkiego lokalu przy High Street w Coverton. Zapewne myślał o otworzeniu specjalistycznego sklepu z winylami. – Faktycznie interesujące – przyznał Banks. – Więc mamy tu człowieka, który jest tak biedny, że nie stać go na spłatę hipoteki ani utrzymanie domu, nie dojada, do baru chodzi tylko raz na dwa tygodnie, po czym dwa dni przed śmiercią umawia się na wizytę u dentysty, planuje wziąć udział w licytacji drogiej płyty na eBayu i przeprowadza rozpoznanie w sprawie wynajęcia lokalu. Czy to nam coś mówi? – Poza tym, że nie miał smykałki do interesów? – spytała Annie. – No cóż, zastanówmy się. Nie zgłoszono żadnej kradzieży pieniędzy, nie mógł ich po prostu znaleźć na ulicy i nie wyjął ich z banku, więc jest oczywiste, że wszedł w posiadanie lub spodziewał się, że wejdzie w posiadanie sporej kwoty. – Zgadza się. – Banks opowiedział im, że Miller miał dobry nastrój w pubie w piątkowe
popołudnie, dwa dni przed śmiercią. – Nie miał wtedy pieniędzy – mówił dalej – ale wydawał się przekonany, że będzie je miał, i już planował, jak je spożytkuje, co wydaje mi się bardzo mocnym dowodem na to, że pięć tysięcy, które miał przy sobie, należało do niego, i trudno uwierzyć, by zamierzał się ich pozbyć. Powiem więcej, to chyba dowodzi, że otrzymał je na krótko przed spotkaniem, zanim został pozbawiony życia przez osobę, która mu je dała… i która z takiego czy innego powodu nie mogła ich odzyskać… albo przez kogoś, kto widział transakcję, albo też kogoś, kto wcześniej o niej wiedział i planował później okraść Millera. Tyle że temu osobnikowi nie udało się przejąć owych pięciu tysięcy. Myślałem o tym i myślałem, i poza oczywistym wyjaśnieniem, że zabójca bał się, że ktoś nadejdzie, i uciekł, na gorąco przychodzą mi do głowy tylko dwa wytłumaczenia faktu, że pieniądze nadal znajdowały się w kieszeni Gavina Millera, gdy znaleziono jego ciało dziesięć czy jedenaście godzin po śmierci. Pierwsze i najbardziej oczywiste to takie, że zabójca o nich nie wiedział. A drugie, mniej oczywiste to takie, że ich nie chciał. – Co pan ma na myśli? – spytała Winsome. – To, że te pieniądze nie miały dla zabójcy żadnego znaczenia. Wcale mu na nich nie zależało. Miał dość pieniędzy. Może stać go było na to, żeby się nie pofatygować po pięć tysięcy funtów? – Z całym szacunkiem, panie inspektorze – odparła Winsome – ale jeszcze się taki nie urodził, który nie pofatygowałby się po pięć kawałków tylko dlatego, że ich nie potrzebuje. A już z pewnością nie ktoś, kto byłby przy tym zdolny do morderstwa. – Może masz rację – rzekł Banks. – Ja tylko poddaję pod rozwagę taką ewentualność. Może się bał, że są oznakowane? W każdym razie poza tymi trzema koncepcjami nic nie przychodzi mi do głowy. Jeśli ktoś ma coś do zaproponowania, słucham. – Zwróćcie uwagę – zabrała głos Annie – że jeśli planował zrobić sobie zęby i wynająć lokal, to z pięciu tysięcy funtów nie zostałoby mu dużo na licytację na eBayu. – To prawda – przyznał Banks. – Więc może to była tylko pierwsza rata? – Szantaż? – Niewykluczone. Wiemy jedynie, że niezależnie od tego, jak Gavin Miller wszedł w posiadanie tych pieniędzy, wiele dla niego znaczyły. Znaczyły dla niego dużo, bo zamierzał całkowicie zmienić swoje życie. A może miał jakieś wartościowe płyty do sprzedania, żeby rozruszać interes? A może po prostu handlował narkotykami? Winsome? Czy z informacji o prochach nic nie wyszło? – Na razie nie ma żadnych dowodów, że w grę wchodziły prochy – odpowiedziała Winsome. – W domu znaleziono trochę haszyszu i dwie tabletki LSD, ewidentnie na własny użytek, to wszystko. Najwyraźniej nie zajmował się dilowaniem. Po południu rozmawiałam z wydziałem antynarkotykowym. Nie słyszeli o Gavinie Millerze.
– To jeszcze o niczym nie świadczy – rzekł Banks. – Nie są wszechwiedzący. A my dopiero zaczynamy. – Tak jest, szefie. Ale myślę, że wiedzieliby o nim, gdyby przez jego ręce przechodziły jakieś poważne ilości. Na przykład warte pięć tysięcy. – Zgadza się. – W każdym razie nadal jesteśmy w kontakcie, jak pan zasugerował, i teraz próbują ustalić, kto mógłby sprzedać mu znaleziony towar. Stefan przekazał im dokładną analizę chemiczną, więc mają dobre podstawy. Domyślam się, że wiele tych nielegalnych substancji ma wyróżniki lub markery, które mogą doprowadzić do danych partii lub dostaw. W każdym razie ponieważ to niewielka ilość, na poziomie handlu ulicznego, i ponieważ Miller raczej nie wyjeżdżał poza Eastvale lub Coverton, to myślą, że niebawem uda im się znaleźć ślad prowadzący do lokalnego dostawcy. W tym rejonie nie ma ich zbyt wielu. Jak przyciśniemy trochę dostawcę, powinien nam powiedzieć, czy Miller maczał w tym palce na poważnie. Ale w to wątpię. Przecież wystarczy spojrzeć na to, jak żył. Jeśli handlował narkotykami, to na pewno nie zbijał na nich kokosów, zgadza się? I jak się poruszał, żeby utrzymywać swoją siatkę? Nie miał nawet samochodu. – Trafna uwaga – powiedział Banks. – Ale to może była jego pierwsza dostawa? I może nie pracował sam. Działaj dalej. – Naprawdę nie wiem, czy warto o tym wspominać – odezwała się Annie – ale Trevor Lomax zasugerował, że morderstwo Millera mogło być dziełem seryjnego zabójcy. Odparłam, że za dużo się naoglądał telewizji, ale pomyślałam, że warto wrzucić dane z tej sprawy do komputera i posiedzieć przed nim godzinkę czy dwie. – I? – Do tej pory nic. Sprawdzałam krajowe dane z ostatnich trzech lat. Żadnych tajemniczych zgonów w podobnych okolicznościach… ofiar zrzucanych z dużej wysokości… i żadnych związków ze zbiorami winyli, z tego co wiem. – Więc Lomax wyobrażał sobie, że jakiś żądny mordu fan Gratef ul Dead krąży po kraju, zabijając kolekcjonerów winyli? Annie się uśmiechnęła. – Coś w tym rodzaju. Podejrzewam, że trudno mu było pogodzić się z myślą, że Miller popełnił samobójstwo albo że został zabity przez kogoś mu bliskiego. Jest nieco zadufany w sobie, ale jak do tej pory to jedyny człowiek, którego można by nazwać przyjacielem Millera. Dodatkowo podał mi kilka nazwisk do sprawdzenia. – Jest jeszcze Cooper – zauważył Banks. – Kogo poza tym wymienił Lomax? – Niejaką Dayle Snider, byłą dziewczynę Millera.
– Znakomicie. Pracujcie nad wątkiem college’u. Porozmawiajcie z Cooperem. Ze Snider. Coś tam może być. I wcale nie jestem przekonany, że wiemy wszystko o tym molestowaniu. – Żałosna afera – zaperzyła się Annie. – Zeznania dwóch ptasich móżdżków, jak je określił Lomax. W tym musi być coś więcej. – Jeśli tak, to liczę, że się dowiecie. Dobra, na dzisiaj koniec. U Chińczyka przy drodze wyjazdowej z Eastvale Banks kupił jedzenie na wynos i podgrzał je w mikrofalówce. Trasa do Helmthorpe i Gratly nie przysporzyła mu kłopotów, gdy pokonywał ją około siódmej, ale jeśli zgodnie z prognozą deszcz miał padać całą noc, to okolice mostu w Fortford, przy zjeździe na Relton, rano pewnie będą zamknięte dla ruchu. Oznaczało to trzykilometrowy objazd drogą na Lyndgarth, jeśli The Leas nie będą zalane, a pięciokilometrowy – jeśli będą. Niemniej już przyzwyczaił się do takich przyjemności. Tego lata te same obszary były zalewane przy każdej ulewie i nic nie wskazywało, by tym razem stało się inaczej. O ile wiedział, ani władze hrabstwa, ani lokalne nie kiwnęły palcem, by zmienić sytuację. Ludzie po prostu nauczyli się omijać te tereny i czekać, aż woda opadnie. Podobnie postępowali, gdy było za dużo śniegu i lodu. Teraz siedział w domu, przytulnej wiejskiej chałupie. Posłucha muzyki, poczyta książkę Patricka Hamiltona, a później może nawet obejrzy na DVD jakiś film noir z kolekcji, którą listonosz zostawił za domem. Na przykład bardzo dawno już nie oglądał Ś m ierteln ego pocałun ku czy Pustki. Gdy nalewał sobie wina, sprawdził temperaturę wołowiny po syczuańsku z ryżem, i stwierdził, że nie jest jeszcze gotowa. Wciąż myślał o sekcji, przy której był dzisiaj obecny. Nadal nie doszedł do siebie. Podobno im więcej sekcji obejrzysz, tym spokojniej reagujesz na następną, ale z nim było na odwrót. Każda była gorsza od poprzedniej. Zapewne nadmiernie popuszczał wodze wyobraźni, ale nie chodziło o krew, jelita czy obnażone warstwy tłuszczu. Chodziło o samą obecność śmierci, o aurę gwałtownego końca. Zaczynał czuć to samo w miejscach zbrodni. Tym razem to nie była piękna, zgwałcona i uduszona kobieta, niewinne dziecko, wykorzystane i zamordowane przez pedofila, który bał się ujawnienia; to był wycieńczony, bezkształtny trup nieatrakcyjnego mężczyzny w jesieni życia. Ten mężczyzna nie był jego przyjacielem ani znajomym. Banks wcześniej nie miał pojęcia o istnieniu Millera, choć czuł jakiś rodzaj wspólnoty spowodowany zbliżonym wiekiem i muzycznymi zainteresowaniami. Ale im więcej przybywało mu lat, tym mocniej czuł, że kiedy ludzkie ciało tak spoczywa, powykrzywiane, porzucone na odludnym szlaku kolejowym lub nagie na stole patologa i ktoś wyciąga z niego narządy wewnętrzne, to nie musi być sprawa osobista; w jakiś sposób nabierała wymiaru uniwersalnego. To była Śmierć pisana wielką literą. Pani z Kosą była blisko. Kiedy o tym myślał, nie wiedzieć czemu zbierało mu się na mdłości; pokrzepił się porządnym łykiem
australijskiego wina. Może emerytura to nie taki zły pomysł? Czy w razie awansu dałby radę przepracować jeszcze pięć lat? Czy naprawdę tego chciał? Tego wieczoru też zjadł w kuchni, tym razem słuchając w Radio 4 Extra starego odcinka Prz eprasz am , odcz ytam to jesz cz e raz 3 i bez przekonania walcząc z niedokończoną krzyżówką w niedzielnym wydaniu „Sunday Timesa”, które miał przed sobą. Po kolacji jeszcze raz napełnił kieliszek, przeszedł do salonu i puścił muzykę Milesa Davisa do W in dą n a sz afot. Uwielbiał te niezwykłe, melancholijne utwory, chociaż nie znał filmu i pomyślał, że wypadałoby sprawdzić w sieci, czy jest dostępny na DVD. Zaniósł wino i książkę na werandę i zabrał się do czytania. Wiatr potrząsał lichą konstrukcją, a deszcz spływał po dachu i oknach, jakby ktoś zlewał dom gigantycznymi wiadrami wody. Chwilami wydawało się, że ta mała wyspa i zakątek Banksa w szczególności są nękane żywiołami od miesięcy. Zastanawiał się, ile jeszcze stary dom wytrzyma. Do tej pory weranda wydawała się wcale solidna, ale tego lata zaczęła przeciekać w dwóch miejscach, dzieląc los nieszczelnego dachu głównej części domu. Niech no wiatr jeszcze trochę bardziej się rozhula, a cała cholerna chałupa uleci razem z nim. Ale w tej chwili niewiele mógł na to poradzić. Kiedy słuchał posępnej, jakby stłumionej trąbki Milesa w G én érique, znów pomyślał o tym, co czuł w prosektorium. Czy to coraz mocniejsze poczucie własnej śmiertelności? Nigdy wiele się nad tym nie zastanawiał, ale uwagi Gervaise o emeryturze i widok ciała Millera na torach uświadomiły mu, ile lat sobie liczy. Nie do wiary, że mieli ich tyle samo – on i tamten człowiek. Zawsze cieszył się dobrym zdrowiem, chociaż mógł bardziej o siebie dbać. Miał trochę za wysokie ciśnienie, ale wagę w normie, a lekarz ostatnio obniżył mu dawkę statyn odpowiedzialnych za poziom cholesterolu, mówiąc, że jego dobry cholesterol znacznie się poprawił. Mniej żółtego sera i rzecz rozwiązałaby się sama, ale nie potrafił sobie odmówić tej przyjemności, już raczej wolał brać co wieczór pigułkę i unikać grejpfrutów. Więc skąd te posępne myśli o śmierci? To prawda, ostatnio odeszli na zawsze starzy przyjaciele, na przykład zeszłego miesiąca na raka płuc Paul Major, kumpel z klasy. Od dawna nie utrzymywali ze sobą kontaktu, ale Banks pamiętał, jak w połowie lat sześćdziesiątych letnimi popołudniami często siadali całą paczką przy gramofonie Paula i słuchali The Who, Dylana i Stonesów. Na szczęście jego rodzice wciąż żyli, mimo dusznicy bolesnej ojca, krótkiej historii z rakiem matki i bardzo podeszłego wieku obojga. Byli bardzo aktywni, pływali na statkach wycieczkowych po całym świecie, od kiedy odziedziczyli fortunę drugiego syna, Roya. W tej właśnie chwili, gdy Banks siedział w rozsypującej się werandzie, szaleli w Azji PołudniowoWschodniej – Wietnamie, Tajlandii i Bóg wie gdzie jeszcze – trwoniąc spadek w najlepsze. I pomyśleć, że kiedyś, gdy był młody, twierdzili, iż Blackpool to za daleko na letnie wakacje.
Pociągnął łyczek wina. To pewnie przez tę moją robotę, pomyślał. Trudno powiedzieć, by wskaźnik morderstw North Yorkshire był porównywalny z danymi Nowego Jorku lub nawet Londynu, ale przekonał się, że jedno czy dwa w roku naprawdę wystarczą. Każda śmierć miała swoją historię, żałosną, tragiczną, czasem nawet komiczną, ale sumowały się i przygniatały cię jak tocząca się śnieżna kula. Śmierć cię oblepiała, ciążyła coraz bardziej. Dość koszmarnych myśli, zdecydował. Może czas wrzucić do odtwarzacza płytę z Kacz usz kam i, otworzyć szampana i zaprosić kumpli. Na przykład. Miles grał Floren ce sur les Cham ps-Elysées, a Banks otworzył książkę Patricka Hamiltona. Nie skończył jeszcze pierwszego akapitu, kiedy zadzwoniła komórka. Podniósł ją z wiklinowego stolika tworzącego komplet z fotelem i przesunął palcem po dolnej części ekranu. – Banks. – Dobry wieczór, panie inspektorze – rozległ się znajomy głos. – To ja. Masterson. Przepraszam, że przeszkadzam panu w domu. Banks miał wrażenie, że rozróżnia w oddali hałas tłumu i podniecone głosy komentatorów piłki nożnej. Gerry pewnie oglądała mecz w telewizji. Zapomniał o dzisiejszym spotkaniu pucharowym. Chociaż Manchester United obchodził go tyle co zeszłoroczny śnieg. – Nie ma sprawy, Gerry. Jestem pod telefonem całą dobę. O co chodzi? Coś ważnego? – Niewykluczone. Dlatego dzwonię tak późno. Sprawdziłam inne numery, pod które dzwonił Gavin Miller. – Coś ciekawego? – Tak myślę. Jeden był zastrzeżony. Dlatego to zajęło mi troszkę więcej czasu. – I? – To Veronica Chalmers. – Lady Veronica Chalmers? – Owszem, panie inspektorze. Gavin Miller zadzwonił do niej osiem dni temu, tuż przed czternastą. Rozmawiali blisko siedem minut. – Nie mylisz się? – Nie. Siedem minut bez kilku sekund. – To długo. – Tak. – Dokładnie tydzień przed śmiercią. I to on do niej dzwonił? – Tak. Nie sądzę, żeby ktoś inny używał jego komórki. Poza tym jej numer był zapisany w jego notatniku obok innych, pod które dzwonił. Bez nazwiska. Ona mieszka na Wzgórzach. – Tak, wiem. Dobra. Dzięki jeszcze raz, Gerry. Znakomita robota. Może jutro rano byś poszukała, co się da, o lady Veronice Chalmers. Ale ostrożnie. Nie chcemy nikogo alarmować.
I na razie najlepiej się nie ujawniać. – Tak jest.
Rozdział 4 Brierley House stał w Eastvale w miejscu noszącym nazwę Wzgórza, znanym też miejscowym jako Segment Milionerów – był to krótki rząd dziesięciu wspaniałych rezydencji na szczycie wzniesienia wieńczącego północną stronę miasta, nad zakolem rzeki. Wszystkie zbudowano z miejscowego wapienia, chociaż w różnym stylu, a większość okolono wysokimi kamiennymi murami z kutymi bramami. Niektórych w ogóle nie zamykano, inne jednak owszem – te połączono interkomem z rezydencjami. Brama domu lady Chalmers stała otworem i gdy Banks przejechał krętym żwirowym podjazdem, mijając idealnie przystrzyżone trawniki, klomby kwiatowe i wiekowy buk, czuł się jak Philip Marlow jadący do generała Sternwooda, chociaż wątpił, by zastał lady Chalmers siedzącą w oranżerii. Zaparkował obok pięknie utrzymanego, starego sportowego MG. Czerwonego. Było wpół do jedenastej. Jak do tej pory ani Banks, ani Gerry Masterson nie powiedzieli nikomu o telefonie Gavina Millera. Banks rozważał, czy nie zadzwonić do lady Chalmers po tym, jak wieczorem Gerry przekazała mu nowiny, ale zrezygnował z pomysłu. Chociaż nie wyobrażał sobie, by właśnie ona w jakikolwiek sposób zamieszana była w śmierć Gavina Millera, nie chciał jej dać zbyt wiele czasu na rozmyślania czy przejmowanie się przed spotkaniem oko w oko. Pierwsze wrażenie jest niezwykle ważne. Obok żółtych drzwi znajdował się mosiężny dzwonek i gdy Banks go nacisnął, usłyszał dzwonienie w głębi. Przez chwilę nic się nie działo, potem przemówił ściszony, niewyraźny głos i zastukały szpilki. Drzwi się otworzyły, a piękna młoda kobieta o długich, ciemnych, prostych włosach do ramion, nieskazitelnej oliwkowej cerze, pełnych ustach i wielkich piwnych oczach spytała go z uśmiechem, kim jest i czego sobie życzy. Mówiła z lekkim greckim lub włoskim akcentem, choć Banks nie był tego całkiem pewien. Mogła mieć niewiele ponad trzydzieści lat, była ubrana swobodnie, ale elegancko, w granatową spódnicę i białą bluzkę wsuniętą ciasno pod pasek. Banks okazał służbową legitymację i wyjaśnił, że chciałby się spotkać z lady Chalmers w sprawie osobistej. Młoda kobieta zaprosiła go do obszernego holu, z marmurową podłogą w szachownicę, wysokim sufitem i wielkim kominkiem. Poprosiła, by zaczekał, i zniknęła w jednym z pokoi, zabierając legitymację Banksa. Kiedy odchodziła, zauważył nie tylko świetną figurę, ale też to, że nie nosi szpilek, lecz buty na słupku, które bardzo hałasują na posadzce. Po chwili wróciła i wprowadziła Banksa do pokoju.
– Proszę się rozgościć – powiedziała. – Lady Chalmers akurat telefonuje, ale niebawem się zjawi. – Odwróciła się i bezgłośnie zamknęła za sobą drzwi. Znów usłyszał staccato obcasików na marmurowej podłodze cichnące w miarę, jak kobieta się oddalała. Stał w jasnym, przestronnym pomieszczeniu, na którego ścianach wisiało dużo interesujących obrazów, przeważnie prac abstrakcjonistów lub impresjonistów. Jeden z nich szczególnie go zaciekawił – uderzająco współczesna podobizna mężczyzny i kobiety stojących w pewnym oddaleniu w pokoju niezbyt różnym od tego, w którym teraz znajdował się Banks. Wydawało mu się, że rozpoznaje styl autora, chociaż nie samo dzieło, a gdy podszedł bliżej, by odczytać podpis, i stwierdził, że się nie mylił, przełknął ślinę i jeszcze raz ogarnął je wzrokiem. Odwrócił się do wielkich przeszklonych drzwi przesuwnych i kolejny raz mógł się przekonać, że takie rezydencje są warte swojej ceny. Drzwi prowadziły na wyłożone kamiennymi płytami patio, na którym stały drogi grill i białe ogrodowe meble z ogrodową zastawą. Pomyślał, że tego lata niewiele było z niej pożytku. Kamienne stopnie schodziły do niższej części ogrodu, do obsadzonego krzewami i kwiatami trawnika. Tam też stały meble. Na tle murów bezzaprawowych oddzielających sąsiednie rezydencje rosły wawrzyny, krzewy róż i fuksje, nadając otoczeniu aurę prywatności i przytulności. Wśród roślin jedynie fuksja zachowała czerwonopurpurowe barwy swoich smukłych kwiatów, które wyglądały niczym świeże sińce. Oczywiście roztaczał się stąd oszałamiający widok. Patrząc na południe, Banks miał przed sobą panoramę przycupniętego w kotlinie centrum miasta, normański kościół, brukowany rynek, centrum handlowe Swainsdale, dworzec autobusowy i ruiny zamku na wzgórzu. Dalej lasy Hindswell zarastały zbocze po drugiej stronie doliny, rzednąc w górę stoku, nad którym rozpościerało się wiecznie niespokojne niebo, ciemne i groźne, tylko hen, wysoko jaśniejąc gdzieniegdzie prześwitami błękitu. Poniżej zamku tarasowe ogrody schodziły do rzeki i spienionych tego dnia wodospadów. Banks słyszał ich dudnienie nawet przez podwójne szyby. Na drugim brzegu rzeki, nieco w lewo leżały Błonie, inna droga dzielnica mieszkalna Eastvale, choć nie tak kosztowna jak Wzgórza, pyszniąca się starodrzewem, trawnikami i równiutkimi uliczkami bliźniaków w georgiańskim stylu. Banks raczej wyczuł, niż usłyszał, że ktoś wchodzi. Odwrócił się. Przed nim stała kobieta, która z uśmiechem podawała mu legitymację. Odebrał ją i uścisnął wyciągniętą dłoń – ciepłą i delikatną. – Veronica Chalmers – przedstawiła się pani domu, uśmiechając się nieco protekcjonalnie, jak kobieta świadoma swojej pozycji i zarazem wrażenia, jakie wywiera na mężczyznach. – Przyjaciele mówią mi Ronnie. Banks na moment zapomniał języka w gębie. „Ronnie” nie bardzo chciało mu przejść przez gardło, ale „lady Chalmers” brzmiało z kolei trochę sztywno. Postanowił zwracać się do niej,
unikając zarówno tytułu, jak i imienia. Lady Veronica Chalmers była uderzająco piękna. Banks oceniał ją na czterdzieści pięć lat, a i to tylko z powodu kurzych łapek, choć te jego zdaniem raczej dodawały, niż ujmowały jej urody. Ubrana była prosto, w designerskie dżinsy rurki i bladoniebieski top z dekoltem w łódkę. Rozrzucone w starannym nieładzie blond włosy opadały lśniącymi falami na ramiona, a rozwichrzona grzywka zakrywała prawie całe czoło. W trójkątnej twarzy lśniły niezwykłe zielone oczy z bursztynowymi cętkami. Wisiorek na szyi i kolczyki do kompletu, ledwo widoczne spod włosów, dobrała pod kolor oczu. A więc wylądował tu oto, na Wzgórzach, otoczony pięknymi kobietami. Czyżby wyzionął ducha i trafił do nieba? Lady Chalmers wskazała mu uszak ustawiony pod kątem do brata bliźniaka przed szklanym stoliczkiem. Rzecz jasna oba fotele były skierowane ku panoramie za francuskimi drzwiami. – Proszę usiąść. Poprosiłam Orianę, żeby przyniosła nam herbatę. Mam nadzieję, że to panu odpowiada? – Jej głos miał naturalną dystynkcję, wyrafinowanie, ale nie zdradzał cienia wyniosłości czy arogancji. Kiedy usiadła obok Banksa i rozluźniła się w fotelu, zakładając nogę na nogę, zauważył, że ma niezwykle gładką, jasną cerę. Alabastrową. – Całkowicie – odrzekł Banks. – Oriana to niezwykłe imię. – Tak. Oriana Serroni. Włoszka, oczywiście. – Lady Chalmers spojrzała na rozsuwane drzwi. – Zwykle piję herbatę na dworze. Nawet o tej porze roku. Ale… no cóż… wie pan, jak jest ostatnio. – Potop – podsunął. – W rzeczy samej. – Piękny dom. – Dziękuję. Mieliśmy ogromne szczęście. Oczywiście jest dla nas o wiele za duży, ale dzięki Jemowi mamy tu stale ruch. – „Jem”, jak rozumiem, to pani mąż, sir Jeremy? – Tak. Obawiam się, że w tej chwili jest w Nowym Jorku, znów pracuje nad nową produkcją. Dużo czasu spędza poza domem. – Wyobrażam sobie – powiedział Banks. Wiedział, że sir Jeremy Chalmers jest producentem teatralnym o międzynarodowej sławie, mającym wpływowych przyjaciół, w tym komendanta głównego policji i lokalnego posła, a przy okazji ministra. Z tego właśnie powodu ta wizyta przyprawiała Banksa o spore zdenerwowanie. Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, co robi producent teatralny ani dla kogo. Zawsze uważał, że to eufemizm zastępujący „dużego machera”, „faceta z kasą”, dawnego „impresario”, ale może chodziło o coś więcej. Sir Jeremy był znany dzięki swoim wielomilionowym musicalowym produkcjom, takim jak Nędz n icy i spektakle Andrew Lloyda-Webbera. Słynął z tak niezwykle oryginalnego repertuaru – sztuk jeszcze dziwaczniejszych niż S w een ey T odd lub Upiór w operz e – że żartowano, iż jego następną
produkcją będzie T eksań ska m asakra piłą m echan icz n ą III – m usical lub przeintelektualizowane W posz ukiw an iu stracon ego cz asu, cz ęść I. Świat jeszcze nie ujrzał tych arcydzieł, ale Banks nie byłby zaskoczony, gdyby został nimi olśniony. Cokolwiek sir Jeremy robił, przynosiło mu górę pieniędzy, a z nią przyszły piękna żona i dom, o tytule szlacheckim nie wspominając. Banks skinieniem głowy wskazał obraz, który zrobił na nim tak ogromne wrażenie. – Nie mogłem tego nie zauważyć, ale czy to naprawdę to, co myślę? Lady Chalmers zrobiła wielkie oczy. – Ależ chyba nie podejrzewa pan, że pozwolilibyśmy, żeby w naszym domu wisiała jakaś kopia? Tak, to jest to. Hockney co się zowie. Dodam, że to prezent ślubny. – I zna pani Hockneya? Obdarowała go tajemniczym uśmiechem. – Nasze drogi skrzyżowały się na krótko w Los Angeles, wiele lat temu. Mój pierwszy mąż był artystą. Oczywiście teraz Hockney wrócił do ojczyzny. Do Bridlington. – Na jej twarzy pojawił się smutek. – Ale to taki piękny obraz, nie uważa pan? To, jak oni stoją, jak są od siebie oddaleni, wyraz ich twarzy. To mówi wszystko. O odległości, tęsknocie. W jej głosie pobrzmiewało przygnębienie i gdy Banks znów popatrzył na obraz, odniósł przedziwne wrażenie, że namalowana kobieta to lady Chalmers, może z pierwszym mężem. To nie było wierne podobieństwo, ale dostrzegł coś w rysach twarzy i postawie. Otrząsnął się. – Absolutnie oszałamiający – orzekł. – Przypomina mi pewną historyjkę, którą czytałem. O Joan Collins, a może o Jackie. W każdym razie któraś z nich powiedziała, że uwielbia obrazy Hockneya z basenem pływackim, ale że nie było jej stać na obraz, kupiła basen. Lady Chalmers wybuchnęła śmiechem. – Nie znałam tego. – Wskazała obraz. – Oczywiście na ten mnie też nigdy nie byłoby stać. – Zamilkła na chwilę, po czym przechyliła głowę na bok i ciągnęła, taksując wzrokiem Banksa: – Muszę przyznać, że intryguje mnie pan. Policjant, który zna się na sztuce. – Obawiam się, że moja wiedza jest niezwykle skromna. To nie jest główny obszar moich zainteresowań. Jeśli chodzi o sztuki plastyczne, powinna pani raczej poznać jedną z moich podwładnych. Ja jestem wielbicielem muzyki. – Oczywiście. – Klasnęła w ręce. – Alan Banks. Że też od razu na to nie wpadłam. Ojciec rockmana, policjant. Czytałam o panu w tutejszej prasie. Samantha, moja najmłodsza, ubóstwia The Blue Lamps. – Ha, wygląda na to, że moja sława mnie wyprzedza – powiedział Banks. – Tak, na swoje nieszczęście jestem ojcem Briana Banksa. – Chociaż lubił narzekać na syna, po cichu czuł dumę, będąc ojcem popularnego i zdolnego muzyka. The Blue Lamps szli jak burza. Ich muzykę wykorzystywano w serialach Krym in aln e z agadki Las Vegas, Doktor H ouse i Chirurdz y, mieli
stały skład, a Brian pisał większość tekstów. Byli nominowani do Mercury Award, choć na nominacji się skończyło, czekał ich występ w telewizyjnym show, a trzeci krążek grupy okupował listy przebojów. Tylko tak dalej i Brian będzie mógł wspierać ojca na emeryturze. W tej chwili weszła pełna gracji, uśmiechnięta Oriana, niosąc srebrną zastawę do herbaty. – Pan Alan Banks jest ojcem Briana Banksa – obwieściła lady Chalmers. Wielkie piwne oczy Oriany stały się jeszcze większe. – Bardzo mi miło. – Oriana też jest wielką fanką The Blue Lamps – wyjaśniła lady Chalmers. – Ale pewnie zbyt ją pan onieśmiela, żeby mogła się do tego przyznać. Nie wiem, co bym bez niej zrobiła – szepnęła jeszcze, gdy tamta wyszła. – Czuwa nad wszystkim. To pewnie miłe mieć kogoś, kto czuwa nad wszystkim, pomyślał Banks, zwłaszcza kogoś tak uroczego jak Oriana. – Przy okazji – podjęła lady Chalmers – Jem i ja jedziemy w przyszłym tygodniu na przyjęcie w Harrogate, gdzie będzie pański szef. – Proszę z łaski swojej przekazać mu moje wyrazy szacunku. – Banks ostrożnie sięgnął po filiżankę i spodek. – Obawiam się, że ja nie zostałem zaproszony. Lady Chalmers nie drgnęła powieka. – To z pewnością tylko przeoczenie. – Ależ nic nie szkodzi, nic nie szkodzi – zapewnił. – Mam już pewne zobowiązania. – Spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. – Zapewne powinnam pozwolić przejść panu do rzeczy i zapytać, czemu zawdzięczam pańską wizytę, prawda? – spytała po chwili milczenia gospodyni. – To naprawdę drobiazg i mam nadzieję, że wyjaśni się szybko i bezboleśnie. – Chyba należy wziąć valium, kiedy przyjeżdża policjant i mówi, że chodzi tylko o drobiazg. Podobnie jak wtedy, kiedy słyszy się tę formułkę z ust lekarza. To zwykle preludium jakiegoś niezłego koszmaru. – Tym razem raczej nie. Nie wiem, czy pani o tym słyszała, ale wczoraj przed południem pod Coverton znaleziono na starym szlaku kolejowym martwego mężczyznę. Lady Chalmers ściągnęła brwi. – Wydaje mi się, że faktycznie słyszałam coś takiego we wczorajszych wieczornych wiadomościach. W czym jednak mogłabym tu pomóc? – Czy znała pani niejakiego Gavina Millera? – Mgliście kojarzę to nazwisko. Czy chodzi o… o tę osobę, o której właśnie pan wspomniał… o tego nieżyjącego mężczyznę? – Tak. Naturalnie szukamy wszelkich dostępnych informacji na jego temat i między innymi
odkryliśmy, że osiem dni temu tuż przed czternastą zatelefonował pod tutejszy numer. Czy pamięta pani taką rozmowę? Lady Chalmers przyłożyła dłoń do piersi. – Pod nasz numer? Jest pan pewien? – Tak. – Faktycznie, dzwoniono w poniedziałek po południu, tuż po lanczu, proszono o wsparcie. Rzecz chyba miała związek ze stowarzyszeniem absolwentów mojej starej uczelni. Ten ktoś mówił, że też tam studiował. Chyba faktycznie nazywał się Miller albo jakoś tak. Muszę wyznać, że słuchałam go jednym uchem. Już okazałam hojność mojej Alma Mater. Staram się o niej nie zapominać. – O jakiej uczelni rozmawiamy? – Essex. – Jakie tematy poruszał rozmówca? – A jakie tematy zwykle wałkują ludzie ze stowarzyszenia absolwentów? Tematy datków, stypendiów, tego rodzaju rzeczy. Muszę powiedzieć, że gadał jak najęty, myślałam, że nigdy się nie rozłączy. – Ale nie znała go pani? Nie dzwonił wcześniej? – Nie, nigdy. – Widzi pani, ta rozmowa trwała prawie siedem minut. To wydaje się całkiem sporo, kiedy w grę wchodzi tylko datek na stowarzyszenie absolwentów uczelni, zwłaszcza gdy, że się tak wyrażę, już okazała jej pani szczodrobliwość. – Chyba podzielam pańską opinię. Ale zapewniam, że to było wszystko. Siedem minut? Jest pan pewien? – Czy Oriana była na miejscu? – Nie, poniedziałki ma wolne. Odwiedza dziadka w domu opieki koło Malton. Obawiam się, że byłam całkiem sama. Czy to stwarza jakiś problem? – Nie wydaje mi się. Na pewno wszystko da się prosto i bezboleśnie wyjaśnić. Skąd Miller miał pani numer telefonu? Jest zastrzeżony, prawda? – Tak. Nie mam pojęcia, skąd go wytrzasnął. Ale co to za problem, jak się ktoś uprze? Chyba nawet sekretariat uniwersytetu ma go w swojej książce adresowej. – Chyba tak. – Banks zanotował w myślach, by sprawdzić to przez Gerry. Wyjął zdjęcie starego, wycieńczonego Gavina Millera, które Liam dał mu wczoraj, i pokazał je lady Chalmers. – Czy rozpoznaje pani tego człowieka? Spotkała go pani kiedyś? Uważnie przyjrzała się fotografii. – To on? Pańska ofiara?
– Tak. Potrząsnęła przecząco głową. – Nie rozpoznaję go. Z nikim mi się nie kojarzy. – Po chwili milczenia dodała: – Wygląda… strasznie staro. Trzasnęły drzwi frontowe i Banks usłyszał kroki w holu. To nie były kroki Oriany. – Mamo? – zawołał ktoś. – Mamo? Jesteś w domu?! – Tutaj, kochanie! – krzyknęła lady Chalmers. Otworzyły się drzwi i do pokoju weszła bardzo młoda kobieta, licząca sobie niewiele ponad dwadzieścia lat. Była uderzająco podobna do lady Chalmers. Blondynka, wysportowana, tryskająca zdrowiem, co Banksowi od razu rzuciło się w oczy, ale pomyślał, że ma nieco końską szczękę i zbyt wydatne usta. Ubrana była w strój do jazdy konnej. Na widok Banksa przystanęła, spoglądając to na matkę, to na gościa. – Czy coś się stało, mamo? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. Czy coś się stało tatusiowi? – Nie bądź niemądra, kochanie. Oczywiście, że nic się nie stało. – Odwróciła się do Banksa. – Inspektorze Banks, to moja najstarsza córka, Angelina. Właśnie wróciła z Middleham. Trzymamy tam parę koni, którymi opiekuje się trener. Nie wiem, skąd to upodobanie, lecz Angelina uwielbia poranne galopy. Mieszka z nami od skończenia uniwersytetu. – A wy nie możecie się doczekać, kiedy się mnie pozbędziecie? Kiedy wydacie mnie za mąż. – Angelina podeszła do Banksa. Uścisnęła mu rękę po męsku. – Bardzo mi miło poznać pana, inspektorze. Zaraz. Czy to nie pan… The Blue Lamps? Moja młodsza siostra słucha ich na okrągło. Też chce być gwiazdą rocka. Ale co pan tu robi? To znaczy, co policja tu robi? – To naprawdę nic takiego – odrzekł Banks, siadając. – Właśnie rozmawiałem z pani matką o sprawie, nad którą pracuję. – Miał niejasne wrażenie, że lady Chalmers oczekiwała, iż wraz z pojawieniem się jej córki on wyjdzie, i że jest zawiedziona, skoro tego nie zrobił. Ale uznał, że równie dobrze może sprawdzić, czy Angelina cokolwiek wie. Spytał o rozmowę telefoniczną i pokazał jej zdjęcie; ona również nie rozpoznała ofiary. – Mówi pan, że nazywa się Gavin Miller? Nigdy nie słyszałam o kimś takim. I nie mam pojęcia o żadnym telefonie. W zeszły poniedziałek miałam cały dzień aukcję w Yorku, więc i tak mnie tu nie było. – Aukcję? – spytał Banks. – Tak, koni. – Och, rozumiem. Podejrzewam, że żadna z pań nie zbiera płyt winylowych? – spytał po chwili. – Pan oczywiście żartuje? – odpowiedziała pytaniem na pytanie lady Chalmers. – Tak mi przyszło do głowy. A przy okazji… wchodząc, podziwiałem to MG. Czyj to wóz?
– Mój – odparła lady Chalmers. – Marzyłam o nim od zawsze. – W taką pogodę pewnie trochę przepuszcza wodę? – Zdziwiłby się pan. Zapadła niezręczna cisza i Banks poczuł, że najlepiej będzie nie przeciągać wizyty. Zwłaszcza że choć opis samochodu na parkingu w Coverton był bardzo niedokładny, w żadnym wypadku nie mogło chodzić o czerwone MG, a świadek się zarzekała, że kierowca był mężczyzną. Wstał i ruszył do wyjścia. Panie poszły w jego ślady, a Angelina otworzyła mu drzwi. – No cóż, bardzo dziękuję, lady Chalmers. I pani również – zwrócił się do Angeliny. I chociaż wiedział, że już trochę przesadza, niczym wychodzący Columbo nie mógł się powstrzymać od zadania jeszcze jednego pytania: – Co robiliście w niedzielę około dwudziestej drugiej? – Ależ byliśmy tutaj – odrzekła lady Chalmers, nie ukrywając zdziwienia. – Wszyscy? – Tak. No, oczywiście, Jema nie było. W piątek wyleciał z Heathrow do Nowego Jorku. I Sam też nie było. Jest w St Andrews, właśnie zaczęła ostatni rok. Oriana przygotowała kolację na dwudziestą. Oprócz innych zalet ma jeszcze tę, że doskonale gotuje. Potem zajmowałyśmy się w gabinecie sprawami biznesowymi, a potem we trzy oglądałyśmy DVD. – Zgadza się – potwierdziła Angelina. – Pamiętam. To był stary film. Noc iguan y. Z Burtonem. – Znam go – powiedział Banks. – Świetny! Lady Chalmers uśmiechnęła się do Banksa, podeszła do córki i objęła ją ramieniem. – Uwielbiamy razem oglądać stare filmy. Banks wręczył gospodyni wizytówkę i poprosił o telefon, gdyby przypomniała sobie coś użytecznego. Oriana zapewne była cały czas w pobliżu, gdyż pojawiła się niezwłocznie, podeszła do drzwi wejściowych i wypuściła policjanta. – Przykro mi, że nie mogłam być pomocna! – zawołała za nim lady Chalmers, stojąc przy drzwiach salonu. Jej słowom towarzyszył w holu lekki pogłos. – Nie ma sprawy – odrzekł Banks. – Jak mówiłem, to drobiazg. Już wyjaśniony. To wszystko. Ale gdy nieco skołowany rozmową usiadł za kółkiem z głową pełną sprzecznych myśli i uczuć, zaczął się zastanawiać. Tamta rozmowa telefoniczna lady Chalmers wciąż nie dawała mu spokoju. Mogła być czymś absolutnie banalnym i niewykluczone, że Gavin Miller dzwonił tylko w sprawie stowarzyszenia, ale siedem minut to sporo i Banks nie był przekonany, czy lady Chalmers powiedziała mu całą prawdę. Poza tym w świetle dotychczas zebranych informacji Miller nie wyglądał na kogoś, kto zbierałby datki na taki cel jak stowarzyszenie absolwentów uczelni. Sam był tak biedny, że nie miał co do garnka włożyć. A gdy Banks podpytywał lady Chalmers, wyczuwał w niej jakąś kruchość, kruchość skorupki jajka, gotowej pęknąć pod
mocniejszym naciskiem. Ale co było w środku skorupki? Co chroniła? Zwykle gdy Annie zjawiała się na fizjoterapii, chodziło o zabieg, ale gdy dzisiaj razem z Winsome zajechała pod przychodnię, sprowadzały ją wyłącznie sprawy zawodowe. Ośrodek zdrowia był nowoczesnym, ceglanym piętrowym budynkiem, oddział fizjoterapii znajdował się w nim na parterze. Sensowne, uznała Annie. Wielu pacjentów tych gabinetów miało kłopoty z chodzeniem po schodach, a jazda windą zabierała czas, nie mówiąc o tym, że sama winda kosztowała. Hol jak zawsze śmierdział mentolem i balsamem do skóry. Kiedy policjantki spytały o Dayle Snider, recepcjonistka wskazała korytarz po prawej. – Powinna być u siebie – dodała, patrząc na zegar ścienny i sprawdzając w komputerze. – Do lanczu nie ma zabiegu. To się zgadzało. Annie wcześniej zadzwoniła i umówiła się na spotkanie w czasie, kiedy Snider miała okienko. Odnalazła właściwe drzwi i zapukała. – Proszę. Annie i Winsome weszły do pokoiku, którego okno wychodziło na rzekę za ośrodkiem i na Błonie. Stały tam standardowe szafki na akta wypełnione rzędami segregatorów, zapchany medycznymi książkami regał, na biurku spoczywał laptop, a na parapecie mała drukarka. Unosiła się tu woń nierozpoznawalnego medykamentu. – Proszę wybaczyć – powiedziała Dayle, wstając na powitanie. – Obawiam się, że przy urządzaniu mojego pokoju nie przewidziano obecności trzech osób. Pozwólcie, panie, że poszukam jeszcze jednego krzesła. – Nie ma potrzeby – zaprotestowała Winsome. – Mogę postać. – Nonsens. – Na chwilę zniknęła w pomieszczeniu obok i wróciła z krzesłem. – Zresztą Gary’ego dziś nie ma, więc nie będzie protestować. Proszę siadać. Dayle Snider prezentowała się surowo: biały kitel, krótko ostrzyżone, siwiejące ciemne włosy i okulary na łańcuszku. Annie pomyślała, że choć koścista i wyglądająca jak wyrzeźbiona w kamieniu, Snider jest atrakcyjna, a jej ciało dowodzi, że regularnie i intensywnie ćwiczy. Mimo że była kanciasta tam, gdzie większość kobiet miała okrągłości, nie brakowało jej kociej gracji. Poza tym wyglądała na osobę nawykłą do rozkazywania; chociaż wyrażała się uprzejmie, miała w głosie władczy ton. Annie nie oparła się też refleksji, że kobieta jest na tyle wysoka i silna, by przerzucić wycieńczonego Gavina Millera przez barierki kładki kolejowej, a wykonując masaże i inne zabiegi, utrzymywała świetną formę. Tak naprawdę Annie nie uważała Dayle za podejrzaną, ale zdawała sobie sprawę, że na tym etapie śledztwa każdy, kto miał styczność z Millerem, musi być traktowany jak potencjalny sprawca. – Czy ja już pani gdzieś nie widziałam? – spytała Dayle. – Może. Brałam tu kilka zabiegów. U Terry Feldman.
– Tak, oczywiście. Jedna z pacjentek Terry. Mam nadzieję, że jest pani zadowolona? – Bardzo! Usiadły. Winsome wyjęła notatnik i długopis. – Czym mogę służyć? – spytała Dayle. – Przez telefon nie powiedziała mi pani zbyt dużo. – Czy znała pani niejakiego Gavina Millera? – zapytała Annie. – Gavina? Tak. O co chodzi? – Pewnie słyszała pani wiadomość? – Jaką wiadomość? – O jego śmierci. Dayle milczała dłuższą chwilę, po czym zamrugała i wyszeptała: – Nie. Nie, prawdę mówiąc, to nie słyszałam. Obawiam się, że ostatnio niezbyt śledziłam, co się dzieje. Za dużo zajęć. Bardzo przykro mi to słyszeć. Jak umarł? – W wyniku upadku z dużej wysokości – rzekła Annie, pochylając się. – Uważamy, że został popchnięty. Dayle postukała się dłonią w pierś. – Dobry Boże. Zabito go? Ale kto chciałby zabijać Gavina? – Tego usiłujemy się dowiedzieć – odparła Annie. – Mieliśmy nadzieję, że pani nam pomoże. Rozumiemy, że znała go pani? Spotykaliście się? – No, tak… Można powiedzieć. Kilka razy. Ale to było dawno temu. – Jak dawno? – Jakieś cztery lata. To nie trwało długo. – O, a dlaczego? Dayle wydawała się obrażona tym pytaniem; ściągnęła brwi, zacisnęła usta, ale w końcu się wyprostowała i odparła: – Po prostu do siebie nie pasowaliśmy, to wszystko. Paniom nigdy się to nie zdarzyło? Przepraszam, jeśli jestem trochę rozkojarzona. Bardzo trudno mi to ogarnąć. Nie mówię, że Gavin był moim przyjacielem czy coś, nie widziałam go od lat, ale jeśli umiera ktoś, kogo się znało, to nawet gdy słabo się go znało, to… no… człowiek przeżywa wstrząs, prawda? – Rozumiem – powiedziała Annie. – I przepraszam, jeśli przekazałam pani złe wieści obcesowo. Nie jesteśmy tu po to, żeby panią przesłuchiwać ani denerwować. Tylko myślałyśmy, że może będzie pani mogła nam coś opowiedzieć o Gavinie. Wydaje się zagadką, samotnikiem. Nikt zbyt wiele o nim nie wie. Dayle roześmiała się ostro. – Samotnikiem? Do kwadratu. Samotnik to delikatnie powiedziane. Gavin miał umiejętności społeczne na poziomie trapisty. I pani mnie pyta, dlaczego nasza znajomość nie trwała długo.
– Ale był nauczycielem akademickim, zgadza się? Tego nie potrafię zrozumieć. Przecież cała jego praca polegała na kontaktach z ludźmi. Musiał być kontaktowy. – Tak. Ale dotyczyło to pracy. Coś jak aktor, który błyszczy na scenie, a w życiu jest nieśmiały i zamknięty w sobie. Gavin był taki. Rozkwitał na zajęciach. – Chodziła pani na jego zajęcia? – W istocie raz zaprosił mnie na wykład w klubie filmowym. Na jakieś dzieło o Ozu. W każdym razie był dobrym mówcą. Chodzi mi o to, że w prawdziwym świecie towarzysko był niedorajdą, zwłaszcza w kontaktach jeden na jeden. Z grupą, gdy omawiał ulubione tematy, był świetny i zdecydowanie kompetentny, ale chyba to o nim myślał Sartre, pisząc: L’en fer c’est les autres. – Piekło to inni – powiedziała Annie. – Tak. Pewnie to trochę melodramatyczne, ale taka jest prawda. Nie umiał znaleźć tematu rozmowy, nie wiedział, jak zaciekawić ludzi, jak poprowadzić najprostszą wymianę zdań. – Więc niewykluczone, że kogoś obraził swoim zachowaniem? – Tak. Z pewnością. Bez problemu. Ale nie był z natury impertynencki. Jeśli już, to raczej bezwiednie by kogoś uraził. – Może chodziło o brak wrażliwości? – Raczej tak. Ale nawet brak wrażliwości w jakimś stopniu kojarzy się z samoświadomością. Gavin był jakby zamknięty we własnym świecie. Świecie fantazji. – Wiemy o jego zainteresowaniach i życiu w sieci. – Właśnie. Pochłaniało wiele jego czasu i jeszcze więcej energii, nawet wtedy, gdy pracował na pełny etat. Poza tym, że był świetnie zorientowany w literaturze, zagadnieniach światowych i ogólnie polityce, niezbyt kojarzył, co interesuje zwykłych ludzi. Należał do tych osobników, którzy podczas rozmowy przy kolacji w najbardziej nieodpowiednim momencie rzucają złowieszcze cytaty z Nietzschego albo Camusa. To mogłoby być uroczo nieporadne, ale najczęściej nie było. Na pewno kilka razy zamurowało wszystkich na dobre. – Rozumiem, że poznała go pani u Trevora Lomaxa? – spytała Annie. – Tak. Na przyjęciu. Swatka Sally w swoim żywiole. Jestem z wykształcenia fizjoterapeutką, ale na uniwersytecie wybrałam na dodatkowy przedmiot filozofię i lubię czytać. Nominacje do Bookera i tym podobne. Sally myślała, że może znajdziemy wspólny język. – Ale nie znaleźliście? – Tego nie mówię. Tak naprawdę to na początku towarzystwo Gavina całkiem mi się podobało. Był niewiarygodnie inteligentny, erudyta, pasjonat w kilku dziedzinach i kiedy się zapalił, bywał bardzo zajmujący. – Czy miał jakichś wrogów? Przychodzi pani na myśl ktoś, kto chciałby go skrzywdzić?
– Nie znam nikogo takiego. – Pamięta pani, czy miał jakieś problemy w college’u? – Czy pamiętam? To była jedna z rzeczy, które przyspieszyły zakończenie naszego tak zwanego związku. Nawet raz przyszedł do mnie wieczorem w strasznym stanie, żeby opowiedzieć mi o tym wszystkim. – W jakim był stanie? Był pijany? – Tak. – Wysłuchała go pani? – Nie miałam wielkiego wyboru. Z Gavinem nigdy nie było wiadomo. Po prostu się wtaczał i zaczynał ględzić, zwłaszcza po kilku głębszych. Och, pewnie mogłam go odprawić, nawet zwyczajnie wyrzucić za drzwi, ale muszę przyznać, że byłam ciekawa. – Co powiedział? – Oczywiście, że cała ta sprawa to zwykłe kłamstwo. Że te studentki to leniwe suki. Och, plótł, co mu tylko ślina na język przyniosła. Dał upust swoim uczuciom i frustracjom. Ale czego można się spodziewać po kimś, kto uważał, że był niesłusznie prześladowany. – A był, jak pani myśli? Zanim Dayle odpowiedziała, przyłożyła palec do ust i głęboko się zamyśliła. – Nie jestem taka pewna – rzekła w końcu. – Może nie powinnam tego mówić, ale jeśli chodzi o seks, Gavin był dość nieporadny. Na swój sposób wydawał się całkiem atrakcyjny, ale miał bardzo niską samoocenę, jeśli o chodzi o te sprawy, co według mnie miało związek z jego nieudanym małżeństwem, a poza tym… cóż, powiedzmy, że nie umiał korzystać z okazji. – Przepraszam, że pytam o pani sprawy intymne – rzekła Annie – ale czy wasz związek miał podłoże erotyczne? – Jeśli chodzi pani o to, czy odbyliśmy stosunek, to nie. Gavin był nerwowy i niedoświadczony. Nie żebym sama była wielką ekspertką. Nie sypiam z kim popadnie. Skąd. Ale takie rzeczy się wie. – Czy był impotentem? – Myślę, że cierpiał na zaburzenia erekcji, tak. – Jak wtedy reagował? – O co pani chodzi? – Czy robił się zły, płaczliwy, skruszony? – Zły nie. Raczej zrezygnowany. Tak naprawdę nic nie mówił, tylko zamykał się w sobie. Próbowaliśmy tylko raz. Zawsze myślałam, że nic z tego nie wyszło, bo może byłam zbyt pewna siebie. Zdecydowana, niezależna, spełniona zawodowo kobieta. Pewnie czasem jestem zbyt apodyktyczna. Może za bardzo się rządzę.
– Czy sądzi pani, że wolałby bardziej uległą kobietę? – Na pewno. – Czy wpadł w gniew, kiedy pani z nim zerwała? – Może był raczej zawiedziony, zraniony, ale wyraziło się to gniewem. Zwyzywał mnie. – Posunął się do rękoczynów albo groził, że to zrobi? – Nie. Skądże. Po prostu zniknął z mojego życia. Nigdy więcej go nie spotkałam. – Po tamtych kłopotach w college’u? – Tak. Po tym, jak stracił pracę. Rozpaczliwie zależało mu na tym, żeby ktoś mu uwierzył. Myślał, że to ja będę tym kimś. Pewnie sprawiłam mu zawód. – Czy miała pani do niego pretensje? – Dobry Boże, nie. O co wam chodzi? Wiecie, to ja go rzuciłam. – Czy kiedykolwiek odwiedził panią w Coverton? – Nie. Nie widziałam go, od kiedy mnie naszedł. Kiedy jeszcze mieszkał w tej swojej norze w Eastvale. – Czy kiedyś prosił panią o pieniądze? – Nie. Nigdy. – Ta dziewczyna, która oskarżyła Gavina Millera o molestowanie seksualne, twierdziła, że powiedział jej, że jak się z nim prześpi, poprawi jej wynik testu. Czy to brzmi wiarygodnie? Czy myśli pani, że posunąłby się do takiego szantażu? – Skąd pomysł, że potrafię odpowiedzieć na takie pytanie? – Pytam tylko, czy uważa to pani za prawdopodobne. Czy uważa pani, że mając sposobność, uciekłby się do przymusu? Czy sądzi pani, że taki czy inny sposób nadużywania władzy wobec kobiety mógłby go podniecić lub że mógłby nawet wykorzystać tę sytuację? – Naprawdę nie potrafię… Może gdyby dziewczyna wydawała się bezbronna, gdyby bał się porażki, wtedy… tak. Może byłby w stanie się tak zachować. Może to by go podnieciło. Policjantki wstały do wyjścia, Annie jeszcze na odchodnym rzuciła: – Proszę powiedzieć, gdzie pani była w ostatnią niedzielę około dwudziestej drugiej. – Czy to wtedy…? Kiedy Gavin… Annie tylko skinęła głową. Dayle obróciła brylantowy pierścionek, który Annie wcześniej zauważyła na serdecznym palcu lewej ręki. Podczas rozmowy często się nim bawiła. – Byłam z Derekiem – powiedziała. – Moim narzeczonym. Poszliśmy na kolację do Blue Lion w East Witton, a potem wróciliśmy do jego mieszkania w Ripon. Annie jej podziękowała i wyszły. Gerry Masterson czekała na Banksa w porze lanczu przy krytym miedzianą blachą stoliku
w Queen’s Arms, popijając dietetyczny tonik. Czuła ulgę, że Banks zlecił jej dalsze przeszukiwanie materiałów źródłowych, dzięki czemu to Winsome Jackman pojechała z inspektor Cabbot do tej Snider. Cabbot napawała ją strachem. Gerry rozejrzała się po sali i nie zobaczyła nikogo z komisariatu. Zresztą to nie miało znaczenia. Nie przyszła na randkę. Banksowi chodziło tylko o dyskrecję i Gerry chyba wiedziała dlaczego, no a przy okazji mógł zjeść lancz. Przed południem pojechał na spotkanie z Chalmers. Lady Veronicą Chalmers. Gerry nie miała pojęcia, czego się dokopał ani co wywnioskował – przez telefon nie okazał się przesadnie wylewny – ale była gotowa się założyć, że pospiesznie zwołana narada ma związek ze spotkaniem. Czekała podenerwowana. Nadal była nowa, a Banks był jej szefem. Poza tym dochodziła jeszcze komendant Gervaise, ale komendant regionu to zbyt wysoki szczebel dowodzenia, by zaprzątać sobie nim głowę. Gerry rzadko miała z nią kontakt, wyjąwszy niektóre odprawy, tymczasem Banks stale był obok, prowadził sprawę, nie dało się od niego uciec. Lubiła go, niemniej ją przerażał. Miał w sobie tyle energii i tak potrafił się skupić, że wprawiało ją to w dygot, a waga i głębia jego emocji sprawiały, że czuła się przy nim jak głupia gęś. A nie była żadną gęsią. Pewnie, lubiła grać w piłkę w miejscowej drużynie żeńskiej, w ogóle lubiła sport, ale też czytała książki i myślała o różnych sprawach, ważnych sprawach; martwiła się o środowisko, zmiany klimatyczne, polarne czapy lodowe, zanieczyszczenie oceanów, wszystko. O głodujące dzieci też. I wojnę. Nie należała do żadnej organizacji, ale to nie znaczy, że się nie przejmowała. Ale Banks sprawiał, że i tak zawsze czuła się powierzchowna. A najgorsze, że nie robił tego celowo, wręcz byłby zawstydzony, gdyby się dowiedział, co ona czuje. I w gruncie rzeczy zdawała sobie sprawę, że te jego przepastne emocje wcale nie są ani głębsze, ani silniejsze niż jej. Niech to szlag, nawet nigdy się nie zająknął na temat zmian klimatu, zanieczyszczenia środowiska, wojny ani głodujących dzieci. Wszystko sprowadzało się do jej własnych głupich uczuć, jej wyobrażeń, braku pewności siebie. Annie Cabbot ją przerażała, bo była szybka, zaciekła i miała cięty język, z kolei Winsome Jackman była wysoka i przeważnie milczała. Gerry czuła, że nigdy nie dorównuje rygorystycznym standardom sierżant. Ale tylko Banks sprawiał, że czuła się głupią gęsią. A, do cholery, wcale nią nie była. Właśnie wszedł i rozejrzał się po sali. Dostrzegł jej spojrzenie, w powitalnym grymasie uniósł brwi i ruszył do stolika. Gerry poprawiła włosy, odgarnęła luźny kosmyk za ucho. Była dumna ze swoich bujnych rudych splotów, pewnie to był jej jedyny przejaw próżności. Nie cierpiała swoich piegów, choć niektórzy jej chłopcy mówili, że są sexy. Poza tym uważała, że ujdzie. Miała nadzieję, że prezentuje się nie najgorzej. Banks pewnie przyszedł z komisariatu, bo nie włożył płaszcza, a na dworze było chłodno. Miał na sobie granatowy garnitur, białą koszulę i purpurowy
krawat. Kiedy usiadł, zauważyła, że ma rozpięty kołnierzyk, a krawat poluzował. – Co powiedziała lady Chalmers? – spytała. – Przyznała, że Gavin Miller dzwonił do niej w poniedziałek tydzień temu. W związku ze sprawami stowarzyszenia absolwentów uczelni. Wypowiadała się bardzo mętnie i była bardzo zaskoczona, gdy powiedziałem jej, że rozmowa trwała siedem minut. Nikt postronny tej jej rozmowy nie słyszał. – Wierzy pan w to? – Nie. Ale nie mam pojęcia, dlaczego miałaby kłamać ani jaki to może mieć związek ze sprawą. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie siedmiominutowej rozmowy na temat datku dla jakiegoś stowarzyszenia ani tego, że Miller zajmował się takimi rzeczami. Była też wstrząśnięta, gdy pokazałem jej jego zdjęcie, powiedziała, że wygląda bardzo staro. – Jakby pamiętała, że kiedyś wyglądał inaczej? – Na przykład. Ale trudno to przyjąć za pewnik. Tylko odniosłem takie wrażenie. Mogłem sobie coś uroić. Nieważne. Sprawdzisz, czy Miller miał jakieś kontakty z tym stowarzyszeniem? – Oczywiście. Jeden z numerów w jego notatniku należał do Uniwersytetu Essex. To może pomóc. – I może udałoby ci się też dowiedzieć czegoś o tej sekretarce. Nazywa się Oriana Serroni. Głodna? – Potwornie. – Zerknęłaś może na kartę? Ja stawiam. – Dziękuję. Kusi mnie bagietka ze stekiem, byłaby w sam raz. – A więc stek. – Banks wstał i podszedł do baru. Gerry widziała, jak rozmawia i śmieje się z Cyrilem, właścicielem. Wrócił, niosąc piwo w jednej ręce, w drugiej dietetyczny tonik. Gerry podziękowała mu za napój. – Ależ proszę. Zdrówko. – Pociągnął piwa. – Lady Veronica Chalmers. Czego się o niej dowiedziałaś? – Pewnie niczego, czego by pan już nie wiedział. – Gerry otworzyła teczkę, którą miała przed sobą, chociaż znała na pamięć prawie całą jej zawartość. – Pochodzi z dobrej, starej, bogatej rodziny Bellamych z Buckinghamshire. Wychowana w rodzinnej posiadłości pod Aylesbury. Lady pełną gębą. Fundusze powiernicze i tym podobne. Rodzinka pierwotnie zbiła fortunę w koloniach, głównie Afryce Południowej i Indiach. Szczęśliwie mądrze inwestowali, udało im się wywieźć pieniądze i prowadzić życie klasy uprzywilejowanej również po rozpadzie imperium. Jej ojciec był szychą w National Gallery, sławnym znawcą sztuki i kolekcjonerem. Może nie na poziomie sir Anthony’ego Blunta, ale… no, pewnie pan rozumie. Oczywiście Veronica chodziła do najlepszych szkół. Trochę zadzierała nosa. Ale wygląda na to, że jako nastolatka zrobiła się nieco
krnąbrna. Rodzina widziała ją w Oksfordzie czy Cambridge i pewnie zdołałaby się tam wcisnąć, ale wybrała Essex. – Tak też mówiła. Od debiutantki do studentki Essex? Nieco dziwny wybór, prawda? – Bunt nastolatki. Taka manifestacja. To nie rzadkość. – Czy nie mówiłaś, że Gavin Miller również studiował w Essex? – Tak, panie inspektorze. Ta zbieżność też wydała mi się trochę dziwna. Mielibyśmy wyjaśnienie sprawy z tym stowarzyszeniem absolwentów. – I Aylesbury znajduje się niedaleko Banbury, gdzie dorastał Miller, choć to może naciąganie faktów. Dobra. Jedź dalej. – Niewiele zostało. W Cambridge zbierała materiały do pracy doktorskiej, ale zrezygnowała z kariery naukowej. Napisała i wydała powieść historyczną, która została dobrze przyjęta. Potem spłodziła literackie biografie kilku niecieszących się wielką sławą postaci… Rumer Godden i Rosamond Lehmann… a następnie pod pseudonimem Charlotte Summers rozpoczęła serię romansów historycznych z epoki regencji i do dziś ją kontynuuje. Ostatnio dużo o niej pisano w prasie ogólnokrajowej i lokalnej. Niewątpliwie zostało to starannie zorganizowane przez jej wydawcę. – Cyniczka – powiedział Banks. – Co to? Romansidła? – Pewnie można by tak to ująć. – Czytałaś któreś z nich? Gerry poczuła, że się czerwieni. Znów poczuła się gęsią. – Muszę przyznać, że tak. – Są na jakim takim poziomie? – Chyba tak. Dobrze napisane, a tło historyczne wydaje się prawdziwe. W każdym razie takie odnoszę wrażenie. Ale nie jestem specjalistą. Tak czy siak, wciągają. – Mów dalej. – Banks pociągnął kolejny łyk piwa. Gerry już przemknęło przez głowę, że rozkoszuje się jej skrępowaniem, ale się zreflektowała. Pewnie nawet nie wiedział, że jest skrępowana. – Przyszłego męża, Jeremy’ego Chalmersa, poznała w osiemdziesiątym piątym, kiedy pracował dla National Theatre, i następnego roku się pobrali. Wtedy oboje mieszkali w Londynie. W Fitzrovii. Pierwsza córka, Angelina, urodziła się w osiemdziesiątym ósmym, druga, Samantha, w dziewięćdziesiątym drugim. Mąż otrzymał tytuł szlachecki w dwa tysiące trzecim. Od urodzenia Angeliny mieszkają w Brierley House w Eastvale. Rodzice nie żyją. Mąż pochodzi z East Reading w Yorkshire i w jednym z wywiadów powiedziała, że zawsze marzyli o domu w Dales. Jedyna siostra, Francesca, pięć lat starsza, mieszkała w Derbyshire, kilka kilometrów za Buxton. Zmarła dwa lata temu. Nieoperacyjny guz mózgu. Była żoną Anthony’ego Littona,
który prowadzi praktykę ginekologiczną na Harley Street, na pół etatu, bo generalnie jest już na emeryturze. Przyjmuje chyba tylko pacjentki z wyższych sfer. Nadal regularnie kursuje między Londynem a Derbyshire. Mają jednego syna, Olivera. – Olivera Littona? – Tak. – Tego Olivera Littona, który najpewniej zostanie ministrem spraw wewnętrznych? – Zgadza się. Banks gwizdnął. – Niezła rodzinka. Szlachectwo i minister spraw wewnętrznych. Coraz ciekawiej. Jakieś wzmianki o pikantnym skandalu w życiu lady Chalmers? – O żadnym, czy to pikantnym, czy niepikantnym. Jednakże wcześniej, w osiemdziesiątym pierwszym, po przerwanych studiach doktoranckich mimo dużych sprzeciwów rodziców wyszła po raz pierwszy za mąż, za amerykańskiego artystę Chada Buellera. To musiała być sama końcówka fazy buntowniczej. Ale nie wybrała twórcy przymierającego z głodu na poddaszu. Wręcz przeciwnie, Bueller odnosił wielkie sukcesy i świetnie się sprzedawał. Naprawdę wyjechała i zamieszkała z nim w Los Angeles, w Beverly Hills, ale związek nie przetrwał. Dopiero po dwóch latach zorientowała się, że mąż woli towarzystwo osób własnej płci, i po rozwodzie wróciła do Anglii. Niedługo po tym wydała pierwszą książkę. O Edwardzie II. Pamiętam, jak wałkowaliśmy w szkole sztukę Christophera Marlowe’a. Wie pan, co przytrafiło się Edwardowi II? Banks drgnął. – Coś z rozżarzonym do czerwoności pogrzebaczem, prawda? Mów dalej. – Podczas spotkania z czytelnikami poznała Jeremy’ego Chalmersa, trochę się uspokoiła, no a resztę znamy. Banks przypomniał sobie obraz w salonie lady Chalmers, ustawienie postaci, wyczuwalny dystans i napięcie między nimi. Czy to była lady Chalmers i jej homoseksualny małżonek? Może tuż po tym, jak odkryła prawdę? Nie, nie; poniosła go wyobraźnia. Nie chciałaby mieć w domu na ścianie obrazu, który by przypominał o tym, co się zdarzyło, za każdym razem gdy wchodziła do pokoju. Z drugiej strony to był Hockney, a rok 1983 to stare dzieje. – Jeśli przebywała w Kalifornii od osiemdziesiątego pierwszego do trzeciego, to w tych latach był tam i Gavin Miller, zgadza się? – spytał. – Tak, ale na ile udało mi się ustalić, w kalendarzu Veroniki Chalmers nie ma białych plam – powiedziała Gerry. – Wątpliwe, aby ich drogi się skrzyżowały, gdy on odgrywał W drodz e Kerouaca, a ona w Beverly Hills wiodła życie szalonej Maddy Riley. – No tak. – Zaledwie rok temu Banks jeździł wynajętym kabrioletem po Beverly Hills,
czasem wpadając w podziw, a czasem dławiąc się ze śmiechu na widok mieszanki architektonicznych podróbek – zamki znad Renu, angielskie dwory i rezydencje w stylu Tudorów, toskańskie wille, francuskie pałace, wszystko razem. No, może nie dosłownie, bo często rozdzielone wielkimi, pustymi działkami i hektarami idealnie przystrzyżonych trawników. Przy nich Wzgórza wyglądały na zapuszczone blokowisko, a łagodniej mówiąc: na komunalne osiedle mieszkaniowe. Podano ich zamówione kanapki i zabrali się do jedzenia, na chwilę przerywając rozmowę. Po trzecim przeżutym kęsie Banks przepłukał piwem gardło. – Jednego trochę nie rozumiem – wyznał. – Powiedziałaś, że lady Chalmers wyszła za tego Chada Buellera w osiemdziesiątym pierwszym i przez następne dwa lata mieszkali w LA, tak? – Tak. Do końca osiemdziesiątego trzeciego. – Potem wróciła do kraju, poznała Jerry’ego Chalmersa i wyszła za niego w osiemdziesiątym piątym, tak? – Tak – powtórzyła Gerry, świadoma, że ma pełne usta i udając, że wcale tak nie jest. Przekazała teczkę Banksowi. – Zrobiłam panu kopię. Tu jest wszystko, daty, szczegóły, miejscowości, wszystko. Teraz omówiłam tylko rzeczy najważniejsze. Banks poklepał teczkę. – Dziękuję ci. Doceniam to. Ale czy ona w osiemdziesiątym piątym nie miała zaledwie siedemnastu lat? I czy to nie znaczy, że była o wiele za młoda, żeby wyjść za mąż w osiemdziesiątym pierwszym? Według moich obliczeń miałaby wtedy jakieś trzynaście lat. Jerry’emu Lee Lewisowi mogło się upiec w Tennessee w latach pięćdziesiątych, ale wątpię, żeby Chad Bueller też dał sobie z tym radę w Kalifornii w osiemdziesiątych. – Panie inspektorze…? – No, a ile ona ma lat? Powiedziałbym, że jakieś czterdzieści pięć. Gerry zajrzała do notatek. – Czterdzieści pięć?! Veronica Chalmers ma pięćdziesiąt dziewięć lat. Wyszła za Buellera jako trzydziestolatka. Banks odtworzył w myślach postać lady; szczupłe, wysportowane ciało w opiętych dżinsach, atrakcyjne kurze łapki w kącikach uderzająco pięknych oczu, alabastrowa skóra, naturalne, długie, gęste blond włosy opadające na ramiona. Żadnych przedłużeń, na ile potrafił to ocenić. Śladu ingerencji chirurga. – Trudno w to uwierzyć – powiedział. – Na pewno nie wygląda na tyle. Chyba nigdy nie byłem dobry w ocenianiu wieku kobiet. Gerry się uśmiechnęła. – Musi być fantastycznie zakonserwowana, jeśli dał jej pan czterdzieści kilka. Pewnie stać ją
na przedłużanie młodości. Banks spojrzał na nią i zobaczył w jej oczach błysk rozbawienia. – Lady Chalmers to bardzo atrakcyjna kobieta, Gerry, i nie myślę, żeby to była tylko sprawa chirurgii kosmetycznej, chociaż może i tu się mylę. Niewątpliwie stać ją na odpowiednie maści i kremy. – Niewątpliwie. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Jej wiek? – Poza tym, że się pomyliłem? Tak na serio, myślę, że może być bardzo ważny – rzekł powoli Banks. – Oto twoje następne zadanie.
Rozdział 5 – Więc co myślisz o pani Snider? – spytała Annie Winsome, gdy usiadły w stołówce Eastvale College i piły colę zero do wegetariańskiego curry, które zdaniem Annie smakowało jak zupa jarzynowa posypana w ostatniej chwili przed podaniem łyżeczką przyprawy. Jim Cooper zakomunikował przez telefon, że dołączy do nich po zajęciach, więc wykorzystały wolną chwilę na posiłek. Wokół kręcili się studenci, od czasu do czasu gapiąc się na nie z ciekawością. Trudno było im się dziwić. Przynajmniej raz nie chodziło o to, że Winsome jest Jamajką mierzącą metr osiemdziesiąt pięć. College był jedynym miejscem w Eastvale – liczącym blisko dwadzieścia tysięcy mieszkańców – w którym można było spotkać przedstawicieli wszystkich ras. Kręcili się tu Arabowie, czarnoskórzy, wszelkiej maści Azjaci, a poza tym masa Europejczyków. Oczywiście studenci obcokrajowcy pokazywali się również w mieście, na zakupach, w pubach czy klubach albo na rynku, ale przeważnie trzymali się terenu kampusu, gdzie większość wynajmowała pokoje czy mieszkania. Południowo-wschodni kraniec miasta oferował sporo rozrywek, działało tam niemało pubów, nawet kilka nocnych klubów, a każdego sobotniego wieczoru odbywały się koncerty na żywo. Może nie sięgały poziomu T he W ho Live in Leeds, ale miasto szczyciło się tym, że ściąga popularne, dobrze się zapowiadające kapele. Studenci przyjmowali je entuzjastycznie, a bilety szły jak woda. Młodzież gapiła się na Annie i Winsome, bo były o dobre kilka lat starsze od towarzystwa w stołówce. Winsome przełknęła porcję curry i się skrzywiła. – Muszę powiedzieć, że trochę mi żal Millera – powiedziała. – Dlaczego? – Och, nie wiem. Rozumiem, co miała na myśli Snider, mówiąc, że byli źle dobrani. Nie wydaje się, żeby w ogóle czuł się dobrze z taką kobietą jak ona. – Oto dowód, Winsome, że nie zawsze chodzi o to, żeby mieć te same zainteresowania. – To raczej już wiem. Kiedyś miałam chłopaka, jeszcze na Jamajce. Poznałam go w kościele. Wszyscy mówili, że to miły chłopiec z dobrej rodziny. Oboje lubiliśmy czytać Biblię i grać w krykieta. – Ty? – wykrzyknęła Annie, prawie krztusząc się curry. – W krykieta? Winsome się uśmiechnęła. – A czemu nie? W moim kraju podchodzą do niego z nabożną czcią. A jak nie możesz z kimś
wygrać, lepiej się do niego przyłączyć. I świetnie rzucałam podkręconą piłkę, przynajmniej tak sądzę. – I grałaś? Cudom nie ma końca. – W meczu dobroczynnym pierwszą piłką wyłączyłam z gry Briana Larę. – Pewnie był już stary. – Nie, nie był. – Żartuję. Wracając do tematu, więc tamten chłopak…? – Nazywał się William. A jego ojciec był nawet pastorem. – Więc w czym problem? – No, faktycznie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego, ale… no… Dłubał w nosie. – Co? – Dłubał w nosie. – I dlatego go rzuciłaś? – Chodziłabyś z kimś, kto dłubie w nosie? To brak higieny osobistej, a brak higieny osobistej oznacza marny charakter, a marny charakter zwiastuje upadek moralny. Annie pomyślała o niektórych chłopakach czy mężczyznach, z którymi chodziła, i powoli pokręciła głową. Gdyby całe zło, którego się wobec niej dopuścili, ograniczało się do dłubania w nosie, miałaby życie usłane różami. – Winsome, bardzo się cieszę, że nie muszę się wysilać, aby dorównać twoim standardom. Winsome spojrzała na nią ze zdziwieniem. – W każdym razie próbował też wpakować mi rękę pod sukienkę. Tak więc dobrze go oceniałam. – Odsunęła tackę z jedzeniem i skrzyżowała ręce na piersiach. Podumała i spojrzała na talerz. – To było straszne – orzekła i wybuchła śmiechem. Annie też się roześmiała. – Zgadzam się całym sercem. Ale wróćmy do Dayle Snider. Nie wydaje ci się, że bardzo szybko postawiła krzyżyk na Millerze? – Gavin Miller wyraźnie miał problemy z kobietami – powiedziała Winsome. – Nie lubię osądzać z góry, ale z tego, co słyszałam, taki mężczyzna jak on, nieśmiały, słaby, sfrustrowany, ale napalony, mógł kombinować coś wrednego, żeby zdobyć dziewczynę. To typowe dla facetów. – Hm, kosztowało go to utratę pracy – zauważyła Annie. – I bardzo dobrze. Nie daj Bóg, żeby tacy ludzie mieli kontakt z wrażliwą młodzieżą. Annie wyczuła, że ktoś przy nich stoi, i odwróciwszy się, zobaczyła mężczyznę w kraciastej koszuli i workowatych spodniach. Miał jakieś pięćdziesiąt lat, włosy przerzedzone na czole i o wiele za długie na karku. Nażelowane. Na jego szyi dostrzegła celtycki krzyż na grubym srebrnym łańcuchu, a w lewym uchu dyndający złoty kolczyk. Annie ogólnie zachowywała się
podejrzliwie w stosunku do mężczyzn noszących biżuterię i nie znosiła kolczyków. Nie wiedziała dlaczego, po prostu nie znosiła. – Jim Cooper – przedstawił się, siadając na wolnym krzesełku z pomarańczowego plastiku i wyciągając rękę. Annie uścisnęła ją pierwsza, potem Winsome. – Nie wyglądacie na studentki – dodał. – Oczywiście to nie znaczy, że nie akceptujemy tu dojrzałych studentek. Oho, pomyślała Annie, oto facet, który wie, jak się przypochlebić. Pewnie Cooper i Miller mieli te same braki towarzyskie i robili równie piorunujące wrażenie na płci przeciwnej. Może Cooper nie dłubał w nosie, chociaż Annie nie byłaby tym zaskoczona, ale założyłaby się, że pakował dziewczynie rękę pod sukienkę na pierwszej randce. Oczywiście oceniała na gorąco, jak to w jej stylu, dzięki czemu często pakowała się w kłopoty, ale czasem kobieta po prostu wie takie rzeczy. Jak dotąd panowie z college’u nie wystawiali tej uczelni najlepszej opinii. I jeszcze ten kolczyk. Czeka ją wiele wysiłku, jeśli ma być miła i uprzejma podczas przesłuchania. Wraz z Cooperem napłynęła świeża fala studentów gorąco spragnionych degustacji wegetariańskiego curry i hałas niemal osiągnął próg bólu. – Ma pan gabinet albo jest jakieś cichsze miejsce, do którego moglibyśmy pójść? – spytała Annie. Rozejrzał się po stołówce. – Tak, pewnie trochę tu gwarno, co? Zabawne, jak człowiek się przyzwyczaja do otoczenia. Mój gabinet ma rozmiary bieliźniarki, ale jak nie chcecie się gnieść jak śledzie w beczce, to jest bar dla wykładowców. Tam powinniśmy znaleźć trochę ciszy i spokoju. I niezłą kawę. – Bar wydaje się kuszący – powiedziała Annie. Opuścili stołówkę, przecięli rojny skwer i weszli do kolejnego dwupiętrowego okropieństwa z betonu. Na zapleczu działał bar i okazało się, że Cooper miał rację – był niemal pusty. We wnętrzu pomalowanym na pastelowe, łagodne kolory, z pionowymi materiałowymi żaluzjami stały tapicerowane kanapy i fotele. Wzięli kawę z automatu i wybrali stolik w najcichszym kącie. Jednak fotel Annie okazał się kulawy, ze źle wyprofilowanym zapleckiem i znacznie mniej wygodny, niż obiecywał jego wygląd. Zatęskniła za plastikowym krzesełkiem. – Obawiam się, że nie dysponuję nadmiarem czasu – oznajmił Cooper, zerkając na zegarek. – Następne zajęcia mam o czternastej. Komunikacja. – Co to jest? – spytała Winsome. – Głównie nauczanie o częściach mowy i strukturze zdań ludzi, którzy nie mówią po angielsku, ale faktycznie chodzi o cały obszar komunikacji międzyludzkiej, tego, jak myślimy i co to wszystko znaczy. Sęk w tym, że większość studentów nie myśli. – Większość? – spytała Winsome. – Od czasu do czasu trafi się wyróżniający się osobnik – przyznał Cooper.
– Czy do nich należała Kayleigh Vernon? – spytała Annie. Cooper zmrużył powieki. – Od razu do sedna, co? Kayleigh Vernon tak naprawdę wyróżniała się tylko dwoma elementami i na pewno zgadniecie, co to były za elementy. Annie zgrzytnęła po cichu zębami i z trudem wydusiła z siebie: – Więc nie była geniuszem. – Można tak to ująć. Przeciętniaczka. Bez polotu i nieciekawa, jeśli nie liczyć przypadkowego napływu pożądania w letnie popołudnie. Całkowicie drugorzędny materiał intelektualny. – A ten test, który oblała? – Nie pierwszy ani nie ostatni. Och, w końcu doczołgała się do dyplomu i zdała go na tyle dobrze, żeby zajmować się noszeniem herbaty w studiu filmowym czy innymi równie ambitnymi obowiązkami, jeśli szczęście jej dopisało. – Czy tym się zajmuje? – Nie mam pojęcia. Oni mnie nie interesują, gdy już stąd odejdą. – Nie wydaje się, by bardzo pana interesowali, gdy tu jeszcze są – odcięła się Winsome. Cooper popatrzył na nią zdziwiony. – To praca – rzekł. – Co mogę powiedzieć? Oni przychodzą i odchodzą. Ja zostaję. – Był pan przyjacielem Gavina Millera zarówno przed tamtym incydentem, jak i później – podjęła Annie. – Co pan sądzi o tym wydarzeniu? Na pomarszczonej twarzy Coopera pojawił się wyraz powagi. Wykładowca przeciągnął ręką po włosach. – Biedny Gavin – powiedział. – Czasem nie mogę spokojnie spać przez tę całą hecę, która go spotkała. Kiedy o tym myślę, wciąż mnie szlag trafia. Robię dobrą minę do złej gry, żeby ukryć, co czuję, ale to była prawdziwa strata. – Niewielu ludzi by się z tym zgodziło. Annie poczuła, że Winsome popatrzyła na nią zdziwiona, i zdała sobie sprawę, że może przesadziła z surowością. Na szczęście Cooper niczego nie zauważył albo po prostu przeszedł do porządku dziennego nad jej słowami. – Gavin był równym gościem – rzekł. – Przyznaję, trochę ekscentrykiem, nie każdemu pasował, ale muchy by nie skrzywdził. Moim zdaniem college mógł okazać mu więcej szacunku. – Wygląda na to, że Miller jednak skrzywdził Kayleigh Vernon – naciskała Annie. – Tak mówią. – Cooper potrząsnął głową. – Nie wiem. – Co panu powiedział? – Pytacie, co mi wyznał? – Jeśli to zrobił, będę wdzięczna, jeśli pan mi to przekaże, ale zależy mi na prostej prawdzie.
Chcemy tylko się dowiedzieć, czy ten incydent w jakiś sposób łączy się ze śmiercią Gavina Millera. Proszę mi wierzyć, nie chodzi nam o to, żeby go oczernić. – No to pięknie. Nie pani jednej. Ale trochę się pani spóźniła. Prosta prawda, co? Trudno o lepszy oksymoron. Przecież nawet pani w swojej pracy zdaje sobie sprawę, że prawda rzadko bywa prosta. – Niech pan nie robi z nas idiotek, panie Cooper. Czy Gavin Miller utrzymywał, że jest niewinny? Cooper przełknął ślinę i spojrzał z gniewem na Annie. – Zawsze. – A czy pan mu uwierzył? – Był moim przyjacielem. – To nie jest odpowiedź. – Czy to naprawdę ma znaczenie, co się wydarzyło w jaskiniach Marabar? Annie i Winsome popatrzyły na siebie ze zdziwieniem. – O czym pan mówi? – spytała Annie. – O Podróż y do In dii. Davida Leana albo E. M. Forstera, co kto woli. Pewien Hindus jest oskarżony o zgwałcenie w jaskini angielskiej dziewczyny. Widz albo czytelnik nie dowiaduje się, co się naprawdę stało. Ważne są konsekwencje. Annie uśmiechnęła się do Winsome. – Pan naprawdę uwielbia te swoje intelektualne popisy, prawda? – Pochyliła się i popatrzyła ostrzej na Coopera. – Nie omawialiśmy tego w szkole. Przerabialiśmy Pow rót do H ow ard’s En d i tak serdecznie miałam tego dość, że wolałabym nigdy więcej do tego nie wracać. Tu konsekwencje są takie, że Gavin Miller stracił pracę i na dodatek chyba został zamordowany, więc tak się składa, że to, co się stało w jego gabinecie tamtego dnia, ma bardzo wielkie znaczenie. – Powiedziałem pani, prawda nigdy nie jest prosta. – Bzdury – parsknęła Annie. – Jest skomplikowana tylko wtedy, kiedy ludzie pańskiego pokroju komplikują ją literackimi aluzjami. – Więc tak się składa, że mu uwierzyłem. Naprawdę. – Alleluja, do cholery! Dziękuję panu. Ale czemu Kayleigh Vernon miałaby kłamać w tej sprawie? – Kayleigh? Skąd miałbym wiedzieć, co nią kierowało? Zgaduję, że według niej to miał być żart, dowcip. Ale zgaduję też, że pewnie została do tego namówiona przez Beth Gallagher. – Znał pan je obie? – Uczyłem je medioznawstwa. Ale to jeszcze nie znaczy, że je znałem. Kłamały i były
naciągaczkami. Gavin popełnił pierwszy duży błąd, kiedy pozwolił sobie na to, żeby znaleźć się z jedną z nich sam na sam w gabinecie. Kayleigh Vernon opuszczała się w nauce. Nie pokazywała się na połowie jego zajęć, a kiedy wreszcie się zjawiała, za dużo czasu poświęcała podziwianiu się w lusterku albo manikiurowi, żeby zająć się czymś pożytecznym. Zawalenie testu oznaczało zawalenie przedmiotu i musiałaby go powtarzać. Zaliczenie było jej niezbędne do dyplomu. – Ale dlaczego on ją objął? – Żeby ją pocieszyć. Gavin mimo całej swojej inteligencji był miękki. Nie był takim cynikiem jak ja. – A Beth? – Powiedziałbym, że Beth była raczej oportunistką. Takie typy często potrafią zajść daleko. – Czy sugeruje pan, że Gavin Miller nie tknął żadnej z nich? – Mówię, że nie wiemy na pewno, że to zrobił, ale to nie ma znaczenia. Cała rzecz to kpina, farsa. Nie było dowodów, więc nie powinno być sprawy. Annie uważała dokładnie tak samo, ale milczała. Nie chciała dać Cooperowi satysfakcji, mówiąc, że się z nim zgadza. – Powiedziałem mu, że powinien iść z tym do prasy – podjął wykładowca – ale nie. Mogłem się tego spodziewać. Gav jak ognia unikał zwracania na siebie uwagi, a taka antyreklama by ją przyciągnęła. Nie poradziłby sobie z tym. – Ale dziewczyny, kłamiąc, wiele ryzykowały, prawda? – drążyła Annie. – O jakim ryzyku pani mówi? Sama pani widzi, co się stało. Rada wzięła ich stronę. To mógł być każdy z nas. – Ale padło na Millera. – Tak. I chyba nigdy się z tym nie uporał. Gavin nie był socjopatą, za jakiego niektórzy go uważali; w głębi duszy był łagodny i wrażliwy. I nieporadny wobec kobiet. Był nieśmiały do tego stopnia, że nawet kiedy oferowały mu się na tacy, nie potrafił wykorzystać okazji. Przypadek beznadziejny. – Jest pan pewien, że nie był gejem? – Jeśli nim był, nigdy mi tego nie okazał. Nie, baby go kręciły. Nie ma wątpliwości. No, czasem się uchlaliśmy i oglądaliśmy razem pornole i… Winsome podniosła ręce. – O, tego nie muszę wiedzieć. Cooper popatrzył na nią, krzywiąc się. – Co? Ach. To nie było nic nielegalnego. Tylko… W każdym razie Gav nie był gejem. – Rozumiem, że jest pan żonaty, panie Cooper? – spytała Annie. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Nigdy nie znalazłem odpowiedniej kobiety. Dla Annie było jasne, dlaczego szukanie odpowiedniej kandydatki tyle trwa, ale jedynie skinęła głową i kontynuowała: – Co pan myśli o Dayle Snider? – Suka, która nienawidzi facetów. Bóg wie, skąd Lomaxowi strzeliło do łba, że jest choć cień szansy, żeby się zeszła z Gavem. Nie byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że to lesba. – Dlaczego nie powie pan nam, co naprawdę myśli? – rzuciła Annie. Dał się złapać na jej nowy ton i uśmiechnął się zmieszany. – To było jeszcze jedno upokorzenie Gava, nic więcej. Dlatego nie mam powodu, żeby za nią przepadać. Nie znam szczegółów, ale Gav pewnie czuł się tak onieśmielony, że nie chciał mu stanąć czy coś, a ona bez wątpienia wściekła się jak diabli i upokorzyła człowieka. Nie mówił o tym. I rzuciła Gava, ledwo dopadły go kłopoty. – A co miała zrobić? Mówi, że pewnego wieczoru przyszedł do niej do domu pijany i zaczął rozrabiać. Może miała powód myśleć, że jest winny? – Dlaczego? – Może próbował z nią czegoś podobnego? – Nie ma mowy. Poza tym nie musiałby. Bez wahania rozłożyłaby nogi. Annie przewróciła oczami. – O czym rozmawialiście, kiedy byliście razem? – No, z Gavem nie było takiej gadki szmatki jak z innymi facetami stąd, wiecie, o piłce, co w telewizji, narzekania na studentów i władze uczelni. Ale lubił wypić podobnie jak ja, więc kupowało się butelkę szkockiej, karton wina czy czegoś tam, albo nawet czasem szło się do pubu. Do Star & Garter w Coverton. – Kto stawiał? – Zwykle mnie przypadał ten zaszczyt. Jak już Gava wylano, przeważnie był goły. Wiecie, nie dali mu ciepłej emeryturki, a wszystko, co miał, szło na spłatę cholernej chałupy na wsi. Chciał czegoś na bezludziu, z dala od tego wszystkiego. – Czy dużo mówił o starych czasach? – Czasem. Słuchaliśmy starych utworów z lat sześćdziesiątych. Niektóre z nich to koszmar. Wolę punk. Bez końca gadał o eskapadach w Stanach, jeżdżeniu na koncerty Grateful Dead i takich pierdołach. – Czy mówił o czymś konkretnie, na przykład gdzie był, w jakim okresie, podawał nazwiska ludzi, których poznał, tego rodzaju szczegóły? Coś szczególnego? – Nie. To było wieki temu. Zresztą ja przeważnie się wyłączałem. A on tylko nawijał i nawijał. Pewnie też zmyślał, że palił marychę z Jerrym i chłopakami za sceną.
– Narkotyki? – powiedziała Winsome. – To było jeszcze na początku lat osiemdziesiątych – odrzekł Cooper. – Musi być objęte przedawnieniem. Poza tym on nie żyje. – Czy kiedyś brał narkotyki albo wspomniał o nich, kiedy byliście we dwóch? – spytała Annie. – Mam na myśli inne okazje niż stare eskapady. Coś bardziej bieżącego. – Nie, nie za bardzo. Od czasu do czasu rzewnie wspominał stare czasy, mamrotał, że fajnie byłoby odbyć podróż w czasie. Ale nic poważnego, nie. – O ile panu wiadomo, Gavin Miller nie miał do czynienia z narkotykami? Ani nie kupował dla siebie, ani nie dilował? – Zgadza się. W każdym razie nie wtedy, kiedy go znałem. Ośmielę się stwierdzić, że za młodu wszyscy popełnialiśmy grzeszki. Po to jest młodość, nie? – Przejdźmy do nieco późniejszych czasów – ciągnęła Annie. – Niedziela około dwudziestej drugiej. Gdzie pan był? – Ja? W domu, najpewniej poprawiałem testy. – Najpewniej? – No, w jakimś momencie zaszedłem wieczorem do George and Dragons na parę browarów. Nie pamiętam dokładnie kiedy. – Ktoś pana widział? – Pewnie. Często tam zachodzę. – Zna pan kogoś, kto mógłby żywić urazę do Gavina? – Nikt nie przychodzi mi do głowy. – Co z Kayleigh i Beth? – Nic. Dostały to, na czym im zależało. Wygrały, no nie? – Ich rodzice? Starsi bracia? Chłopcy? – Na miłość boską, to było ponad cztery lata temu. – Niektórzy mówią, że zemsta najlepiej smakuje na zimno – odparła Winsome. Cooper wlepił w nią wzrok. – Jaka błyskotliwa uwaga. – Dość tego – warknęła Annie. – Co z Dayle Snider? Czy ona mogła chować urazę? – Pewnie tak. Wiecie, uznała za osobistą zniewagę, że jej erotyczny powab nie podziałał jak należy na Gavina. I przy tym była z pewnością dość silna, zwłaszcza ostatnio. Gavin schudł na wiór. Biedaczysko rzadko miał na co dzień coś porządnego do zjedzenia. Zostały z niego skóra i kości. – Kiedy ostatni raz pan z nim rozmawiał? – W połowie zeszłego tygodnia.
– I jak się miewał? – Prawdę mówiąc, był bardzo wesół. – Czy powiedział dlaczego? – Nie. Tylko wspomniał, że to może koniec lat chudych. – Cooper prychnął. – No i nie sposób odmówić mu słuszności, choć chyba miał na myśli inny koniec. – Nic więcej? – Nie. Tylko to. Patrzcie i podziwiajcie. Za jakiś czas zamierzał otworzyć sklep z płytami, samymi winylami. Raj dla kolekcjonerów. Powiedział, że stworzy mekkę dla klientów z całego kraju. Izba handlowa będzie mu dziękować na kolanach. – I był w stanie to osiągnąć? – Chyba pani żartuje. Marzenia ściętej głowy. Gav był marzycielem czystej wody. Ale muszę powiedzieć, że kiedy rozmawialiśmy ostatni raz, tryskał optymizmem. Powiedziałem mu, że chyba zwariował, że to nie te czasy. Teraz każdy kupuje w Internecie. Rynek kolekcjonerów musi być bardzo niewielki. – Czy czymś się martwił? – Nie. Przecież powiedziałem, że był bardzo wesół. – A wcześniej? – Zawsze się martwił o pieniądze i czasem bywał załamany i wściekły, kiedy mówił o swojej eks. Wygląda na to, że rzuciła go dla hydraulika. Chyba nigdy się z niej nie wyleczył. A czasem odzywała się w nim uraza o to, co się stało w college’u, i przeżywał wszystko na nowo. – Czy chciałby się zemścić na Kayleigh i Beth? – Ja na jego miejscu bym chciał, ale myślę, że w jego oczach to cały system sprzysiągł się przeciwko niemu. Kiedy się wściekał, przeważnie złorzeczył radzie uczelni i komisji dyscyplinarnej. Tym, co faktycznie go załatwili. Tym, którzy powinni za nim stanąć. – Więc czuł się zdradzony przez władze uczelni? – Właśnie. – A co z Trevorem Lomaxem? Jaki miał stosunek do niego? – Między nimi było wszystko okej. Trevor nie siedział w komisji, nazywał ją sądem kapturowym i próbował bronić Gava. Sam przez to wpakował się w kłopoty. Gav go szanował. Trevor był tylko trochę niezdecydowany, to wszystko. Nie miał jaj. Myślę, że u niego w domu żona nosi spodnie, jak to się mówi. – Sally Lomax? – Zgadza się. I jest dobrą przyjaciółką Dayle Snider. To trzyma się kupy. – Czy Gavin miał jeszcze jakichś bliskich przyjaciół? – Nie powiedziałbym, żeby poza mną z kimś się przyjaźnił. Raczej nie miał starych kumpli ze
szkoły ani z uniwerku. No, ale o sobie mogę powiedzieć to samo. Traci się kontakt, prawda? – Czy Gavin miałby powód, żeby umówić się z którąś z dziewcząt, z Kayleigh lub Beth? Chodzi mi o tamtą niedzielę. – No nie, w głowie mi się nie mieści, żeby w ogóle chciał je oglądać. Chyba że obiecała, że zrobi mu loda czy coś w tym rodzaju, w co bardzo wątpię. Poza tym one już się tu nie kręciły. – A gdzie? – Powiedziałem wam: nie wiem i nie chcę wiedzieć. Na pewno was oświecą na uczelni. Obie skończyły college. Przeznaczenie też czasem nie wie, co robi. Annie zdała sobie sprawę, że im wcześniej odnajdą i przycisną dziewczęta, tym lepiej. Nie spodziewała się oszałamiających rezultatów, zwłaszcza gdyby faktycznie były takimi mistrzyniami kłamstwa i manipulacji, jak je opisywano, ale bez względu na wszystko należało je przepytać. Przynajmniej sama oceni, czy były zdolne do kłamstwa, czy też jak twierdziły, Gavin Miller był naprawdę winny. Policyjne przesłuchanie to trochę trudniejsza rzecz do przeskoczenia niż komisja dyscyplinarna, która z góry staje po twojej stronie. Jej pytania będą bardziej nieprzyjemne niż przedstawicieli uczelni. Od niewygodnego fotela rozbolały ją plecy, nie sądziła też, że zdoła coś jeszcze wydusić z obleśnego pana Coopera, tak więc ruchem głowy dała znać Winsome, że czas kończyć, i wstała do wyjścia. – Wszystko gra? – spytał Cooper, nie podnosząc się. – Na razie – odparła Annie. Uśmiechał się krzywo, pewnie uważając, że jest czarujący. – Ale proszę nie wyjeżdżać z miasta, zgadza się? – A jedź pan, gdzie ci się żywnie podoba, i niech cię szlag – warknęła Annie i wyszła, a za nią oniemiała Winsome. – No, to jest nękanie przez policję – jęknęła Lisa Gray zaczepiona przez Winsome, gdy wychodziła z wiktoriańskiego szeregowca koło college’u. Wynajmowała tu mieszkanie. Winsome zapraszającym gestem otworzyła drzwi pasażera. – Oszczędziłaś mi wspinaczki po schodach. Dzięki. Ładuj się. I żadnych fochów. Naturalnie znów lało jak z cebra i ulica z ciemnymi ceglanymi domami i ociekającymi deszczem drzewami sprawiała niezwykle ponure wrażenie. Drzewa dopiero traciły liście, które przemoczone zalegały przy krawężnikach, klejąc się do dziurawego asfaltu. Lisa, nie zdejmując kaptura, wsiadł do wozu i skuliła się. – Jestem czysta. Nie wiem, co kumple z narkotykowego ci powiedzieli, ale niczego przy mnie nie znajdziesz. – Deszcz bębnił w dach samochodu i spływał po szybach. – Zapnij pas – poleciła Winsome, włączając silnik i ruszając. Lisa usłuchała.
– Dokąd jedziemy? – To zależy od ciebie. Możemy miło wypić kawkę w centrum handlowym albo jechać do zimnego, śmierdzącego pokoju przesłuchań na komisariacie. Twój wybór. Lisa popatrzyła na nią, rozdziawiwszy usta. Odsunęła na tyle kaptur, że pokazała mokrą grzywkę i ziemistą twarz. – Gdzie haczyk? – Nie ma haczyka. Jak będziesz chciała ze mną gadać, to kawiarnia, tylko ty i ja, miło i przyjemnie. Jak trzeba będzie cię ciągnąć za język, to posterunek. Lisa chwilę rozważała obie możliwości. – Ty stawiasz? Winsome westchnęła. – Ja stawiam. – Duża latte? – Jesteś wymagająca, Liso, ale niech będzie duża latte. – I takie wielkie ciastko z kawałkami czekolady. – Nie przeginaj – ostrzegła ją Winsome. Po chwili wjechała na parking centrum handlowego Swainsdale i znalazła miejsce na czwartym poziomie. Stamtąd mogły przejść w dowolne miejsce. Kawiarnia po drugiej stronie kompleksu była pełna, ale znalazły wolny stolik przed wejściem, skąd mogły obserwować tłumy klientów przewalające się przez sklepy z odzieżą, butami, zabawkami i elektroniką. Winsome kazała Lisie usiąść i weszła do środka po kawę, nie spuszczając oka z czekającej dziewczyny. Nie spodziewała się, że rzuci się do ucieczki, ale nie chciała wyjść na durnia, gdyby jednak dziewczyna zechciała wyciąć jakiś numer. Raz w Marks & Spencer dopadła uciekiniera i obaliła go, szarżując jak rugbista. Komisariat zapamiętał to na zawsze. Jej wyczyn stał się równie „sławny” jak dropkick 4 , który ponoć zastosowała, zrzucając stawiającego opór dilera narkotyków z balkonu drugiego piętra w East Side Estate. Teraz, widząc ladę z ciastkami, zdecydowała, że właściwie to mogłaby też się na coś skusić. W nagrodę za marne zadanie w marny dzień. W kawiarni było pełno parasolek i mokrych płaszczy, ale aromat gorącej kawy i świeżo mielonych ziaren stwarzał wyjątkowo miłą atmosferę i Winsome przestała myśleć, że na dworze jest zimno i plucha. – Do zamówienia uśmiech gratis. I to nie byle jaki, policyjny – powiedziała Lisa, drobna skulona figurka przy stoliku. Rozmowy i okrzyki dzieci otaczały je ze wszystkich stron, a syk i plusk kawy lejącej się z ekspresu połączone z wizgiem młynka w oddali prawie zagłuszały konwersację. Lisa w końcu zsunęła kaptur i Winsome zobaczyła młodą, śliczną drobną buzię i wielkie szaroniebieskie oczy. Dzięki krótko przystrzyżonym blond włosom w różowe i żółte pasemka Lisa nie wyglądała na
dwadzieścia trzy lata. Ale robiła dziwne wrażenie. Nosiła na sobie całą kolekcję kolczyków. Ktokolwiek zahaczył wzrokiem o tę parę, wielką Murzynkę i chudą punkówę, szybko uciekał wzrokiem. Winsome zadała sobie w duchu pytanie, która z nich wzbudza większy strach. – Znam cię, nie? – spytała Lisa. – Nie jesteś z dochodzeniówki. – Na pewno widywałyśmy się od czasu do czasu w mieście. Ale jestem z dochodzeniówki, nie z narkotykowego. Sierżant Jackman. – Aha. Widziałam twoje zdjęcia w gazetach. Pamiętam. To ty zwaliłaś dropkickiem Byka z balkonu Hague House w East Side Estate? Winsome upiła łyk kawy i uśmiechnęła się do wspomnień. – Tak. No, sam się o to prosił. Ale to nie był dropkick. – Niesamowite. To była prawdziwa szuja. Damski bokser. Ale czego chcesz ode mnie? – Twoje nazwisko wyskoczyło w śledztwie – powiedziała wymijająco Winsome. Nie zamierzała dręczyć Lisy. Jej nazwisko widniało na ostatnim billingu Gavina Millera, a wydział antynarkotykowy wytypował ją jako najbardziej prawdopodobnego dostawcę marihuany dla Millera, chociaż ściśle rzecz biorąc, Lisa nie była dilerem. Miała znajomości, rozprowadzała drobnicę, pośredniczyła, kontaktowała odbiorców końcowych z tymi, którzy mieli dla nich produkt. Była użyteczna. Wydział antynarkotykowy miał ją na oku, gdyż mogła ich doprowadzić do grubych ryb, ale sama nie była dla nich szczególnie interesująca. Poza tym została wytypowana, gdyż cztery lata temu była studentką college’u w grupie Millera, w okresie jego upokorzenia i zwolnienia. – Potrzebuję informacji – dodała Winsome. – Chcę z tobą porozmawiać o Gavinie Millerze. Lisa pociągnęła łyk latte. Osad piany zakrył kolczyk na górnej wardze. Otarła ją grzbietem ręki. Winsome zauważyła, że na bladym, chudym przedramieniu ma wytatuowanego anioła. – Biedak – mruknęła Lisa. – Wiem, co się z nim stało. – Znałaś go? – Oczywiście, że go znałam. Wiecie o tym, inaczej nie wlokłabyś mnie tu, no nie? – Lubię następujący układ – powiedziała Winsome. – Ja zadaję pytania, ty odpowiadasz. Dzięki temu nie musimy jechać na posterunek. – Mówiłam ci, zwisa mi to. Jestem czysta. I jakbyś mówiła, że powiedziałam ci coś trefnego, to się wyprę. – Nikt nie chce cię aresztować, Liso. Nawet wydział antynarkotykowy. Wiemy, co robisz. Jesteś płotką. – No, zgadza się… ale… żebyś wiedziała. Jak mnie znaleźliście? – Gavin Miller miał twój numer w kontaktach i figurujesz w aktach wydziału antynarkotykowego, mają twój adres. – Zamilkła na chwilę. – Zanim zaczniemy, wyjaśnijmy
sobie jedno. Koledzy mówią, że nie dilujesz. Ty mówisz, że nie jesteś dilerem. I nie interesuje mnie to, w czym robisz. Interesuje mnie wyłącznie Gavin Miller. Nie tylko dostarczałaś mu towar, co tak przy okazji oznacza, że formalnie biorąc, jednak jesteś dilerem, ale cztery lata temu był twoim wykładowcą w Eastvale College. Jeśli trudno ci będzie o tym wszystkim szczerze mówić, zaraz jedziemy na posterunek. Lisa podniosła rękę. – Okej, okej. Świetnie. Nie mam niczego do ukrycia. Ale jak z góry wszystko wiecie, to do czego jestem wam potrzebna? – Co się stało? – Jak to „co się stało?” – Byłaś w college’u, dobrze ci szło, jak słyszałam. Co się stało? – Och, chodzi ci o to, dlaczego noszę kaptur, jestem zamieszana w narkotyki, nie wspominając o tym, że się tatuuję i mam wszędzie kolczyki? Winsome mimowolnie się uśmiechnęła. Może była moralistką i w głębi serca nieco pruderyjną, ale podziwiała odwagę ducha i indywidualizm. Lisa mogła okazać się twardym orzechem do zgryzienia. Ugryzła swoje ciasto z kawałkami czekolady. Pyszne. Obok przeszła starsza pani, kierując się do toalety, i obrzuciła je spojrzeniem pełnym nieukrywanej niechęci. Nie mogły go nie zauważyć. – Ach te czarnuchy, co? – powiedziała Lisa, odwracając się do Winsome. – Przepraszam, to nie miało zabrzmieć rasistowsko. – Nie krępuj się. Całe życie jestem tak traktowana. – Zmierzyła wzrokiem dziewczynę. – Ale wydaje mi się, że ty musiałaś ciężej zapracować na takie miłe obejście. Zaskoczona Lisa przez chwilę nie wiedziała, czy się obrazić czy nie, po czym poczerwieniała i jednak wybuchnęła śmiechem. – No, no, dobrze to określiłaś – powiedziała. – Chyba tak. – Rozbawiona, zarumieniła się nagle i ukazała twarz niewinnej nastolatki, ale zacięta mina szybko wróciła. – Więc co się stało? – powtórzyła Winsome. – Nic się nie stało. Nic, co sobie wyobrażasz. Wujek nie zaczął się nagle do mnie dobierać, nie zgwałciła mnie banda debili, nic z tych rzeczy. Tylko moje życie się zmieniło, to wszystko. Na gorsze. I okazało się, że pierniczony college jest pełen fałszywców. Nagle przejrzałam na oczy, i już. – Objawienie? – No. Jak Szaweł na drodze do Damaszku. Oślepiające światło. – Skończyłaś college? – Nie.
– Więc zamiast nauki wybrałaś wesołe towarzystwo? Czy to było nawrócenie? – Coś w tym rodzaju. A w ogóle co ci do tego? Nie rozprowadzam narkotyków tak w zasadzie, ale gdybym to robiła, mówiłabym, że to taki towar jak każdy inny. Że tylko zaspokajam zapotrzebowanie i gdyby nie ja, na moje miejsce znalazłby się ktoś inny. To podstawowe elementy kapitalizmu, wolny rynek, swoboda wyboru produktu i dostawcy. Mówiłabym też, że towar, który sprzedaję, jest całkiem nieszkodliwy, pewnie mniej niż alkohol czy papierosy. – Ale jednak nielegalny. – Tak jak wóda w Ameryce za prohibicji, a w coca-coli była dawniej kokaina i w każdej aptece można było kupić laudanum. Długo mogłabym tak ciągnąć. A zresztą za kogo się masz? Za „nietykalnego” walczącego z gangsterami? Czy to jakaś misja umoralniająca? Winsome pokręciła głową. – Nie. Nie wykonuję żadnej misji. Jestem tylko ciekawa, dlaczego osoba z tak wielkim potencjałem wybrała zły kierunek, to wszystko. Co możesz mi powiedzieć o Gavinie Millerze? – To był dobry człowiek. – Lubiłaś go? – Jako wykładowcę. Tak. – Czy spotykałaś się z nim sam na sam? – Pewnie. Musieliśmy omawiać eseje i takie tam. Lubił swoją pracę. Mówił, że nie wypowiadam się jak intelektualistka, ale myślę samodzielnie i nie powtarzam jak papuga tego, co przeczytałam, ani tego, co mówił na zajęciach. Rozmawialiśmy o życiu i takich tam. – U niego w gabinecie? – Przeważnie. Parę razy poszliśmy na drinka albo na kawę. To wszystko. – Trevor Lomax powiedział, że Gavin Miller nie był szczególnie dobrym wykładowcą, bo obrażał studentów. – Czasem bywał sarkastyczny, ale nie zgadzam się z Lomaxem. Większość z nich zasługiwała na to, żeby się z nich nabijać. I uwielbiał swoje zajęcia, literaturę i filmoznawstwo, ja też to uwielbiałam, a jak znalazł w kimś ziarenko zainteresowania, potrafił się nim zaopiekować. Problem w tym, że rzadko mu się to udawało. Znaleźć ziarenko zainteresowania. – Czy tak było z tobą? Opiekował się twoim ziarenkiem zainteresowania? Lisa odwróciła głowę. – Pewnie tak. Próbował. Mogłam być lepszą studentką. – Czy uważałaś go za dziwaka? – Za totalnie popieprzonego popaprańca, ale co z tego? Byłam taka sama. Oboje byliśmy autsajderami. A on był w porządku, nie napinał się. Był sobą. Mogliśmy mówić o wszystkim. Nie
oceniał mnie. Szanował moją inteligencję. Winsome do tej pory nie słyszała, by ktokolwiek mówił dobrze o Millerze. Lisa była pierwsza. – Czy sprzedawałaś mu narkotyki? – zaryzykowała pytanie, czując, że Lisa się otwiera. – I daruj sobie gadanie, że w zasadzie nie. Nie oszukasz nikogo poza samą sobą. Jak mówiłam, mnie to nie interesuje. – Wyciągnęła ręce przed siebie. – Nie nagrywam cię. – A ja nie wiem, jak się rewiduje. – Lisa przerwała na moment, ugryzła ciastko i popiła kawą. – Miałabym sprzedawać panu Millerowi prochy? Chyba, kurna, żartujesz? Jak musisz wiedzieć, kupowałam mu. Tak. Znałam kogo trzeba. On nie. I przeważnie to ja wykładałam za niego kasę. – Kupowałaś mu dragi? – Tak, ale tylko marychę. – Lisa się pochyliła i ściszyła głos. – Pan Miller był bez kasy. Ja sobie radzę… i nie myśl, że dzięki rozprowadzaniu prochów. Więc co z tego, jeśli od czasu do czasu lubiliśmy popalić trawkę? Facet był zabytkiem z lat sześćdziesiątych. Moim zdaniem prezentował fatalny gust, jeśli chodziło o muzykę, ale miał świra na jej punkcie i na punkcie ideałów politycznych, i takich tam. Rozdawanie potrzebującym, te rzeczy. – A ty dawałaś mu narkotyki, bo podzielałaś jego marksistowską filozofię? – Taka ze mnie marksistka jak dilerka. Nie taka, jak sobie wyobrażasz. Pewnie, czasem ułatwiałam ludziom kontakty i panu Millerowi też. Zgadza się, zaopatrywałam go w to, na co miał ochotę. Ale nie ciągnęłam z tego zysku. Jak powiedziałam, częściej dokładałam do interesu. Nie żyję z prochów. – A z czego? – No, aktualnie jestem bezrobotna, ale wydałam kilka opowiadań i wierszy i w tej chwilę siedzę nad powieścią graficzną i scenariuszem filmowym. – O czym? – To fantasy, ale niewesołe. O rzeczywistości alternatywnej. – Jak Harry Potter? – Bardziej mroczne, ale mam nadzieję, że równie udane. Trochę też gram na ulicy. I robię biżuterię. Sprzedaję poniżej cen rynkowych. – Masz pracownię? – Ha! Chyba żartujesz. Ale mój przyjaciel ma. – No, to powodzenia. Wróćmy do Gavina Millera i narkotyków. – Och, do kurwy nędzy, dość już się na ten temat nagadałam. Nie możesz już odpuścić? – Czy zaopatrywałaś go, kiedy byłaś studentką? – No co ty! Nie miałam pojęcia, że to lubi, dopiero kilka miesięcy temu się dowiedziałam. Poza tym w college’u w ogóle nie miałam dostępu do tych rzeczy. – Kiedy ostatni raz z nim rozmawiałaś?
– Jakieś trzy tygodnie temu. – Czy zachowywał się inaczej niż zwykle? – Inaczej? Nie. – O czym mówił? – Nie rozmawialiśmy. Spieszyłam się, więc tylko… wiesz… dałam mu, czego chciał. – Zapłacił? – Nie. Powiedział, że skontaktuje się później. Już się do tego przyzwyczaiłam. – Gdzie kupowałaś narkotyki, które mu sprzedawałaś albo dawałaś? – Chyba nie myślisz, że ci to powiem? Znam kogo trzeba, to wszystko. Dorastałam w East Side Estate. Tamto gnojowisko ciągnie się za tobą do śmierci. – Zakładam, że nie masz nic wspólnego ze śmiercią Gavina Millera? – Co niby mam na to odpowiedzieć? Nie mam. Nie widziałam go od paru tygodni. – Gdzie byłaś w niedzielę wieczorem? – U siebie w mieszkaniu. Z moją paczką. Oglądaliśmy ogłupiacza. – Dow n tow n Abbey? – Chyba cię popierdoliło. DVD. Nowego Shane’a Meadowsa. – Czy twoje towarzystwo mogłoby to potwierdzić? – Oczywiście, że mogłoby. A uwierzycie im? – Masz samochód? – Co? No. Peugeota. Już się rozsypuje, ale jeszcze tu i tam mogę się nim przetelepać. – Czy byłaś kiedyś w Coverton? – Po co miałabym jeździć do Coverton? – On tam mieszkał. – Nigdy mi nie powiedział, gdzie mieszka. Czemu miałby mi mówić? Spotykaliśmy się w mieście. – Czy Gavin Miller był dilerem? Czy siedział w tym biznesie, zarabiał na nim pieniądze, czy próbował w niego wejść? – Pan Miller? Mowy nie ma. Pan Miller dilerem? Zacznijmy od tego, że nie miałby na to jaj. I nie musiałby się do mnie zgłaszać, zgadza się? Poza tym na to też trzeba mieć kasę. – Mów, co chcesz, ale prowadzisz nielegalną działalność – powiedziała Winsome. – Wiesz o tym. I niech ci będzie, że konopie to całkiem nieszkodliwa przyjemność, ale LSD jest klasyfikowany jako twardy narkotyk. Nie bez powodu. Może spowodować nieodwracalne zmiany w mózgu. Gavin Miller w chwili śmierci miał dwie tabletki LSD. Podejrzewam, że również od ciebie. Możesz za to trafić do więzienia. Jak długo byś tam wytrzymała? – Wiesz, dzięki za troskę i w ogóle, ale tak prawdę mówiąc, to nie myślę o takich rzeczach.
Żyję tym, co dzień przyniesie. A pan Miller tylko raz chciał kwasu, dwa znaczki. Powiedział, że chce jeszcze raz spróbować. Powtórzyć tamto doznanie. Znałam kogoś, kto znał źródło, i tyle. Źródło towaru godnego zaufania. To była prawda, policja znalazła u Millera dwie działki kwasu, więc przed śmiercią nawet nie sięgnął po nie. Winsome wcześniej obiecała sobie, że nie będzie Lisie prawić morałów, ale znalazła się w trudnej sytuacji. Oto znów miała przed sobą bystrą, obiecującą młodą dziewczynę, która miała wielkie szanse zmarnować sobie życie. Znów musiała się napominać, że powinna się skupić na bieżącym zadaniu, a nie zbaczać na grząskie dróżki prowadzące zagubioną owieczkę ku cnocie. Może jednak sprzedaż odrobiny marychy nie była aż taką potwornością. Tam, skąd Winsome pochodziła, wielu paliło marihuanę i nie wszyscy byli zwariowanymi na punkcie narkotyków kryminalistami. – Dobra – powiedziała. – Więc nie podejrzewasz, żeby Gavin Miller był dilerem i raczej się nie zapowiadało, żeby miał nim zostać? – Zgadza się. On tylko raz na jakiś czas lubił się zdrowo ujarać. Co w tym złego? Winsome mogłaby wymienić parę złych skutków takiego ujarania się, ale że zdecydowała się postawić szlaban dalszym kazaniom, pociągnęła łyk kawy i otarła usta serwetką. – Staramy się dowiedzieć, kto go zabił, Liso. Powiedziałaś, że go lubiłaś. W porządku, był dziwakiem, ale to nic nielegalnego. Wszyscy mówią, że był nieszkodliwy, więc kto chciałby go skrzywdzić? I dlaczego? – Nie wiem – przyznała Lisa. – Naprawdę nie wiem. Ale się założę, że to nie miało żadnego związku z narkotykami. Może był winien komuś pieniądze albo coś? – Lichwiarzowi? Czemu tak myślisz? – Nie wiem. Ale był wiecznie spłukany. W każdym razie zawsze, kiedy z nim rozmawiałam, co nie znaczy, że bardzo często. Winsome zdawała sobie sprawę, że nie czas jeszcze wspominać o pięciu tysiącach funtów. Ten motyw nadal trzymali w tajemnicy. Coraz bardziej skłaniała się do wniosku, że Miller nie był zamieszany w rozprowadzanie narkotyków. Z niego wynikał następny – że pieniądze nie pochodziły z narkotyków i że Lisa Gray nie miała nic wspólnego z zabójstwem. Na pewno nie działała na takim poziomie, by obracać dużymi sumami, a poza tym Millera nie było stać na wyłożenie takiej kasy. – Byłaś w college’u, kiedy pan Miller miał pewne kłopoty, prawda? – Pewne kłopoty? Kurwa, oni go ukrzyżowali. – Byłaś wtedy w jego klasie? – College to nie szkoła. Zajęcia miałam z różnymi wykładowcami. Chodziłam do niego na historię filmu. Razem z masą obiboków, którzy myśleli, że to tylko pic na wodę, że wystarczy
siedzieć i tydzień w tydzień oglądać filmy, ale tak naprawdę wymagania były wysokie i masa ludzi wcześnie zrezygnowała. A z tych, co zostali, całkiem sporo oblało. – Co z Beth Gallagher i Kayleigh Vernon? – Sukami z Eastvale? To pizdy nie z tej ziemi. – Myślisz, że Gavin Miller zrobił to, o co go oskarżyły? – Mowy nie ma. – Skąd wiesz? – Powiedział mi. Zabierał swoje rzeczy z biurka i nie było tam wtedy nikogo innego. Jego tak zwani koledzy, którzy urzędowali razem z nim w pokoju nauczycielskim, za bardzo się wstydzili, żeby się pożegnać, kiedy się pakował. Przechodziłam obok. Drzwi były otwarte. Pożegnałam się i zapewniłam, że bardzo żałuję, że odchodzi. I powiedział mi. – Czemu tobie? Lisa wzruszyła ramionami. – Mówiłam już. Dogadywaliśmy się. Słuchałam tego, co mówił. Niewykluczone też, że mnie lubił i liczył się z moim zdaniem. A może tylko tak się złożyło, że znalazłam się tam we właściwym czasie. Nie wiem. Może sobie pochlebiam, ale chyba wydawałam mu się osobą godną zaufania. – Czy… – Nie, nie rżnęłam się z nim, jeśli o to ci chodzi. Nic z tych rzeczy. Nawet nigdy nie próbował. Zawsze był prawdziwym dżentelmenem. I na dodatek trochę wstydliwym pod tym względem, serio. Kiedy tylko rozmowy zahaczały o te sprawy, w filmie była scena erotyczna albo rozmowa zeszła na te tematy, wycofywał się albo zaczynał mówić o czymś całkiem innym. – Co dosłownie powiedział ci tamtego dnia w pokoju nauczycielskim? – Że oskarżono go o składanie nieprzyzwoitych propozycji Kayleigh Vernon i o dotykanie cycków Beth Gallagher, i że ma odejść. Powiedział, że jest niewinny i że nie wie, dlaczego te dziewczyny zrobiły mu coś tak okrutnego. Że bez względu na to, co inni myślą, chce, żebym o tym wiedziała. Że to dla niego ważne, żebym mu uwierzyła. – A co ty powiedziałaś? – Że mu wierzę. – Czy byłaś pewna? – Gdybym nie była… a byłam, na sto procent… z pewnością nabrałabym pewności później. – Dlaczego? – Bo podsłuchałam te dwie pizdy, jak gadały w sraczu, kiedy myślały, że są same. – Kiedy to było? – Później. Kilka tygodni po tym pożegnaniu.
– Co mówiły? – Że im się udało, że się go pozbyły, i jak im łatwo poszło. Nie spodziewały się, że wszyscy po prostu kupią ich bajeczkę, tymczasem to okazało się tak proste, że nie mogły w to uwierzyć. Zarykiwały się ze śmiechu, że komisja śledcza, czy jak się tam nazwali, po prostu łyknęła ich historyjkę, zwłaszcza kiedy Kayleigh zaczęła płakać rzewnymi łzami. – Ale dlaczego chciały się go pozbyć? – Tak naprawdę to była sprawka Beth. Ona kierowała akcją. Nakręciła Kayleigh, a potem dołożyła swoje, kiedy uznały, że dodatkowy głos przypieczętuje sprawę. – Czy to był jakiś głupi żart? – Kurwa, nie. Przepraszam. Ale nie. Jeśli szukacie wątku narkotykowego, to może tym powinniście się zająć. Mówiły, że Kyle będzie w siódmym niebie. To była jeszcze jedna rzecz, której się dowiedziałam dopiero później, i coś, o czym pan Miller też na pewno nie wiedział. Kyle McClusky trzymał z Beth i Kayleigh, przynajmniej potem, i zaczynał trochę wchodzić w dilerkę. Prawdę mówiąc, więcej niż trochę. Dziwne, że twoi kumple bliżej mu się nie przyjrzeli. I Kyle miał do czynienia z prawdziwym świństwem, nie tknęłabym tego nawet kijem. – Jakim świństwem? – Metamfetaminą, koką, oksykodonem, nawet heroiną. I handlował pigułkami gwałtu. – Chcesz powiedzieć…? – Kyle McClusky jest prawdziwym gnojem. – Więc co zrobił Gavin Miller? – Odkrył to. Albo mu ktoś powiedział. Znał McClusky’ego z zajęć i dał mu szansę, powiedział, żeby lepiej odszedł po dobroci albo on powiadomi władze college’u i gliny. Gdybyś znała pana Millera, wiedziałabyś, ile wysiłku go kosztowało, żeby w ogóle to powiedzieć. I nie wiem, czy sam wtedy jarał zioło, ale bardzo wątpię. W każdym razie nigdy się o tym nie mówiło. Jak chcesz znać moje zdanie, to po prostu wrócił do tego, gdy stracił pracę. W college’u zawsze wydawał się czysty jak łza. Dziwak, ale czysty, rozumiesz. Zdaje mi się, że jak stracił robotę, zaczął odpływać w przeszłość, żeby jeszcze raz przeżyć miodowe lata. Ja to rozumiem. Czasem myślisz, że nie warto walczyć o przyszłość. – Jesteś za młoda, żeby tak mówić, Liso. – Ile trzeba mieć lat, żeby się przekonać, że życie jest czasami do dupy? – Co się stało z McCluskym? – Cholera go wie. Po prostu w końcu zniknął. Myślę, że jest w Manchesterze, Birmingham czy w innym mieście. Spytaj kolegów z narkotykowego. Teraz nawet oni pewnie go już mają w aktach. Oczywiście, był naprawdę wkurzony, kiedy pan Miller zrujnował wszystkie jego marzenia, chociaż jak go znam, to od początku nie miał żadnej szansy, żeby je zrealizować.
Myślę, że tak na serio to bardziej się wkurzył z powodu tego swojego biznesiku dilerskiego niż dlatego, że musiał zjeżdżać z uczelni, i te pizdy, Beth Gallagher i Kayleigh Vernon, wpadły na pomysł, jak pomóc mu się zemścić. – Czy Miller nie próbował wyjaśnić tego wszystkiego władzom uczelni? Dziewczyny miałyby motyw, żeby starać się o wyrzucenie go i kłamać na temat tego, co zaszło. – Nie rozśmieszaj mnie – parsknęła Lisa. – Czego by dowiódł? Na pewno niczego, co pogrążyłoby Kyle’a McClusky’ego. Pamiętaj, już całe wieki wcześniej wiedział, co Kyle kombinuje, zanim zawleczono go przed radę college’u, ale na niego nie doniósł. W oczach tych nadętych mądrali siedzących w komisji nie wyglądałoby to dobrze, prawda? A w tej sprawie było słowo tych lasek przeciwko jego słowu i college uwierzył im. Cześć pieśni. – Czy Miller wiedział, że Kyle trzyma z Beth i Kayleigh? – Nie przypuszczam. Dopiero później się zorientował. Kyle chodził tylko na jedne jego zajęcia, i to nie na te same co Beth i Kayleigh. Nikt ich nie skojarzył, aż było po herbacie. – Ty też wykryłaś to później? – Tak. Zobaczyłam ich troje. Macali się i chichotali na imprezie, totalnie uwaleni przy joincie. Ale to było kilka tygodni po tym, jak pan Miller został wykopany. Było po zawodach. – Więc Miller zrujnował marzenia McClusky’ego i ten z pomocą dziewcząt doprowadził do tego, że Miller stracił pracę – podsumowała Winsome – ale w tamtym czasie nie mógł połączyć tych dwóch incydentów; tego, co zrobił Kyle’owi, i tego, co Beth i Kayleigh robiły jemu. Ale ty? Mówiłaś, że był twoim przyjacielem. Ty wiedziałaś. Czy też dowiedziałaś się później. Co z tym zrobiłaś? Dlaczego mu nie pomogłaś? Dlaczego mówisz, że było po herbacie? Lisa wbiła wzrok w resztki piany. – Miałam własne problemy. Nie kojarzyłam, co się dzieje. – Narkotyki? – Nie, to nie były narkotyki – warknęła Lisa. – Do jasnej cholery, takim jak ty się wydaje, że wszystkie problemy tego świata sprowadzają się do dragów. Jakbyście trochę szerzej otworzyli oczy, tobyście zobaczyli, że wręcz przeciwnie, przez dragi niektórym życie się polepsza, ale pewnie nie ma co od was tyle wymagać. Po prostu… życie mnie dopadło. I tyle. Przechodziłam zły okres. Trudny okres. Nie musisz znać szczegółów. Winsome podniosła ręce. – Przepraszam, Liso. Muszę zadawać takie pytania. – No, pewnie tak… ale od nich robi mi się… Jak chcesz znać prawdę, to nie biorę. No, może poza odrobiną trawki od czasu do czasu. Ale żadnej amfy, eski, mety, środków uspokajających, koki ani hery. Nigdy. Nawet kwasu. Nie tykam ich. Jasne, chlałam i jarałam za dużo, ale żadnych twardych narkotyków. I nie, nie zależy mi na tym, żeby się tłumaczyć ani usprawiedliwiać. Więc
jedź dalej z łaski swojej. – OK. Czy kiedykolwiek powiedziałaś Gavinowi Millerowi, co podsłuchałaś? – Nie. – Dlaczego? – Jaki by to miało sens? Jak mówiłam, było za późno. Nie wznowiliby postępowania. A on byłby tylko bardziej rozgoryczony. Poza tym to było po tym, jak wyjechał, zmył się i straciliśmy kontakt. Nie spotykaliśmy się już, dopiero dużo później, kiedy… wiesz, zadzwonił do mnie, spytał o zioło i w ogóle. Nie byliśmy kumplami, nie utrzymywaliśmy kontaktów ani nic. Nie wiedziałam nawet, gdzie mieszka. I masę czasu byłam poza domem. – On cię odnalazł? – Tak. – Jak się skontaktował? – Zadzwonił na moją komórkę. To było wieki po tym, jak go wywalili, może trzy lata, może więcej. Ja wyjechałam z Eastvale na dwa lata, ale wróciłam. – Dlaczego zadzwonił akurat do ciebie? – Kiedy byłam w college’u, kiedy mieliśmy nasze pogaduszki, raz rozgadał się o dawnych czasach i o tym, jak wtedy wszyscy popalali i słuchali Grateful Dead, i rozmawiali o oświeceniu i T ybetań skiej księdz e um arłych… że nawalanie się prochami to nie był dla nich tylko ubaw, ale rodzaj głębokich duchowych poszukiwań i że to wszystko bardzo się zmieniło… Wybuchłam śmiechem i powiedziałam mu, że ma, cholera, rację, że ludzie, z którymi jarałam, nigdy w życiu nie wpadliby na to, że to poszukiwania duchowe. Oni tylko po prostu chcieli się uwalić. Też się roześmiał. Nie wymądrzał się i najpewniej zapamiętał, że jestem kimś, kto mógłby wiedzieć, skąd skombinować trochę haszu albo trawy, kiedy miałby ochotę. – Kiedy to było? – Niecały rok temu. Wiosną. – Czy powiedział, czemu nagle go naszło? – Nie. Spotkaliśmy się w kawiarni. Nie tej. Powiedział mi, że ma mnóstwo wolnego czasu i że wiele rozmyślał o tamtych dawnych latach, o których mi opowiadał, wspominał, wiesz, jak to wtedy było, muzyka, wschodnie religie, tarot i tym podobne. Mówił to tak, jakby próbował wszystkiego, ale krótko. I że od dawna nie ma z tym nic wspólnego. Powiedział, że chciałby znów zapalić skręta i może spróbować trochę kwasu, i spytał, czy mogłabym mu pomóc. – Jakie zrobił na tobie wrażenie? – Nie wiem. Wydawał się przegrany, trochę smutny. Jakby jego życie straciło sens i próbował zagubić się w przeszłości. – Czy byłaś zaskoczona jego prośbą?
– Oczywiście. – Podejrzewałaś, że to jakaś pułapka? – Nie. Dlaczego miałabym tak myśleć? Zawsze był dla mnie dobry. Nie zrobiłby mi świństwa. Nie był kapusiem. Tak szczerze mówiąc, kiedy się spotkaliśmy, był trochę wyrzutkiem, menelem, miał stare ciuchy, zmierzwioną brodę, i w ogóle. Nie żeby twoim kolegom tajniakom nie wychodziło, kiedy się przebierają za meneli, ale to zawsze się widzi. Mają za czyste buty, zęby albo coś. Ale panu Millerowi autentycznie gorzej się wiodło. Więc naprawdę pomyślałam sobie, że tylko chce wrócić do utraconej młodości czy coś w tym guście. – Czyli do czego? – Nie wiem. Może widział anioły albo niebiańskie światło. Wyczuwało się, że coś go męczy, że ma jakąś obsesję. – Wróćmy do tego, co wcześniej powiedziałaś. Co zrobiłaś, żeby pomóc Gavinowi Millerowi po tym, jak podsłuchałaś Beth i Kayleigh i wiedziałaś, że się zmówiły, żeby go załatwić? – Najlepsze, co mogłam wymyślić, kiedy już doszłam do siebie. Pogadałam z jego kumplem, tak? Przekazałam mu wszystko. – Komu? Jimowi Cooperowi? – Nie. To bezużyteczny idiota. Panu Lomaxowi, kierownikowi wydziału. Na przesłuchaniu stanął po stronie pana Millera, tak przynajmniej pan Miller mi opowiedział. Pan Lomax powiedział, że zobaczy, co się da zrobić. – I co się stało? – Wiesz tak samo dobrze jak ja. Gówno się stało. Kyle McClusky wyparował. Pan Miller wyparował. Beth i Kayleigh zdały. Nikt nie robił smrodu i wszyscy tylko się modlili, żeby tak już zostało. A wśród nich, jak podejrzewam, pierdolony pan Trevor Lomax. – Więc wygląda na to, że Gavin Miller przejechał się na komisji dyscyplinarnej – podsumowała Winsome w pubie Queen’s Arms wieczorem tego samego dnia, skończywszy opowiadać Banksowi i Annie o spotkaniu z Lisą Gray. – Zdaniem Lisy Gray – zastrzegła Annie. – Nie miała powodu kłamać. – Wszyscy kłamią – zauważył Banks. – Tym bardziej, kiedy jesteś dla nich miła – wtrąciła Annie. – Myślą, że trzymasz ich stronę. – Ale też mówią znacznie więcej niż wtedy, kiedy trzymasz dystans – zaoponował Banks. Od dawna głosił teorię, że przesłuchania należy prowadzić swobodnie, na luzie, poruszać różne bzdurne tematy, zmierzając ku istotniejszym pytaniom. To prawda, prowadzący przesłuchanie miał wtedy więcej plew do odsiania i trudniej mu było odróżnić prawdę od kłamstwa, ale doświadczenie wskazywało, że gdy ludzie napotykają sztywne, oficjalne podejście, zamykają się
w sobie albo kłamią jak najęci. Oczywiście nie każdy lubił luźne rozmówki i sam Banks chętnie i umiejętnie stosował ostrzejsze metody, gdy uważał je za usprawiedliwione. O jednym należało pamiętać: ludzie kłamią zawsze i wszędzie, bez względu na ton, który obrałeś. – Nie twierdzę, że Lisa nie kłamała – rzekła Winsome. – Myślę, że sporo ukryła. Ale myślę też, że w tym, co powiedziała, jest dużo prawdy, to wszystko. Pamiętajcie, Trevor Lomax też raczej uważał, że Gavin Miller został niesprawiedliwie potraktowany. – Zgoda – powiedział Banks. – Nic dziwnego, że biedny skurczybyk zgorzkniał. Ta Lisa ma alibi? – Była w domu ze znajomymi, oglądali DVD. – Sprawdzisz to, dobrze? – Ale też Lomax niewiele zrobił, żeby pomóc Millerowi, no nie? – zauważyła Annie. – Tak wynika ze słów Lisy. Siedzieli przy drinkach. Nawet Winsome zamówiła dżin z tonikiem. Powiedziała, że po spotkaniu z Lisą Gray musi coś chlapnąć. – Ale czy to prawdziwy przełom, jakiego szukaliśmy? – spytała. – Teraz mamy nowego podejrzanego, Kyle’a McClusky’ego. Wiem, że od tamtych wydarzeń w college’u minęło dużo czasu, ale jakoś znów mogli się spotkać i a nuż doszło do wybuchu. Znalezienie McClusky’ego nie powinno być trudne. Będziemy musieli też pogadać z tymi dziewczynami. – Billingi Millera nie wskazują, żeby porozumiewał się z kimkolwiek z nich – zauważył Banks. – Ani z Kyle’em McCluskym, ani z Beth, ani z Kayleigh. – Może byli na to zbyt ostrożni? – I jak powiedziała Annie, pozostaje jeszcze Trevor Lomax – wtrąciła Winsome. – Ze słów Lisy wynika, że opowiedziała mu, jak to Miller ostrzegł Kyle’a, i o dziewczętach podsłuchanych w toalecie, ale Lomax nie kiwnął palcem w obronie Millera. Może też był w jakiś sposób umoczony. Może nie starał się pomóc Millerowi tak bardzo, jak twierdzi, bo wyszłaby na jaw prawda na jego temat. – Podejrzewam, że to niewykluczone – zgodził się z nią Banks. – Może gdyby Miller doniósł na Kyle’a McClusky’ego… wiecie, nadał temu oficjalny bieg… sprawy potoczyłyby się inaczej. Ale w chwili, gdy Lisa dowiedziała się o tamtym incydencie i opowiedziała o nim Lomaxowi, sprawa była już dawno zamknięta i bardzo wątpię, żeby Lomaxowi zależało na jej odgrzebywaniu. Za cały dowód miał tylko relację młodej ćpunki, studentki, która przyjaźniła się z Millerem. Wyobrażacie sobie, jak by to przyjęto. Pewnie udowodniliby, że z nią też usiłował kręcić. – Lisa nie była ćpunką – zaprotestowała Winsome. – I nie kręciła z Millerem. Tu jej wierzę. Powiedziała wyraźnie, że miała kłopoty osobiste. Poza tym Lomax mógł mieć też inne powody, żeby nie podjąć żadnych działań.
– Jakie na przykład? – spytała Annie. – Nie wiem. A jeśli między Trevorem Lomaxem a Gavinem Millerem coś zaszło? Na przykład Miller właśnie się dowiedział, że Lisa w przeszłości złożyła wizytę Lomaxowi, że powiedziała mu prawdę, a on palcem nie kiwnął. Lisa twierdzi, że nie wyznała Millerowi, co zrobiła, ale może nie mówi całej prawdy. Może powiedziała mu na krótko przed jego śmiercią. Nie mam pojęcia. Wiem tyle, że teraz mamy o wiele więcej materiału do przemyślenia. – Może czas, żebyście razem z Winsome zburzyły spokój niektórym osobom w Eastvale College – powiedział Banks. – Cooperowi, Lomaxowi. Nawet Dayle Snider. Nie pracowała tam, ale miała powiązania ze sprawą. Pogadajcie z dziewczynami. Znajdźcie McClusky’ego. Dowiedzcie się, na czym polegały problemy Gray. I ktoś powinien się skontaktować z byłą żoną Millera w Nowej Zelandii. Może ona nam coś powie. Annie zrobiła notatkę. – Gdzie się podziewa Gerry? – spytała. Banks spojrzał na zegarek. – Wpadnie tu zaraz. Biedne dziewczę większość dnia jest przykute do telefonu i Internetu. Sprawdza dla mnie parę rzeczy. – Dla ciebie? Parę rzeczy? – spytała Annie. – Osobistych? Czy coś, o czym wszyscy powinniśmy wiedzieć? – Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Sprawdza jeszcze kogoś, kto może kłamał. Powiem wam, jak będę miał pewność. – A potem? – No, potem albo się cofamy do punktu wyjścia, albo zaczynamy nową podróż w jądro ciemności. – To brzmi tajemniczo – poskarżyła się Annie. – Nawet jak na ciebie. – Jest coś, czego nam pan nie mówi, sir? – wtrąciła Winsome. Banks westchnął. – To może nic takiego – odparł, ale wiedział, że będzie musiał podzielić się z nimi obawami, jakie żywił względem lady Veroniki Chalmers. Dochodziła dziewiąta wieczór i Banks był przy drugim kieliszku wina i pierwszym albumie Jessego Winchestera, gdy odezwał się dzwonek przy drzwiach. Odłożył czytany raport o życiu lady Chalmers i podszedł do wejścia. W progu ujrzał zdenerwowaną Gerry Masterson. Miała na sobie dżinsy, obwisły wełniany sweter i szal. – Przepraszam, że tak późno – powiedziała. – Ale pomyślałam, że powinnam przyjechać i osobiście złożyć raport. Zaciekawiony Banks zaproponował, by zostawiła szal na wieszaku przy drzwiach,
i zaprowadził ją przez gabinet i kuchnię na werandę. – Wina? – zaproponował, unosząc napoczętą butelkę. – Nie, dziękuję. Przecież prowadzę. Ale z przyjemnością napiję się herbaty. Ładnie tu u pana. – Ujdzie. A więc herbata. – Zniknął w kuchni. Woda w imbryku zagotowała się błyskawicznie i zaniósł dzbanek, kubek, mleko i cukierniczkę na werandę. Po drodze wziął również opakowanie herbatników czekoladowych. Jesse Winchester śpiewał Biloxi, zdaniem Banksa tak pięknie, że aż chciało się tam jechać. – Cudowna muzyka – pochwaliła Gerry, pochylając się w wiklinowym fotelu. W ręku trzymała okładkę płyty. – Chociaż przyznaję, że w życiu nie słyszałam o Jessem Winchesterze. – Zaczął karierę, kiedy cię nie było na świecie – rzekł. – Amerykański dekownik osiadły w Kanadzie. Miło mi, że ci się podoba. Co cię tu sprowadza o tej porze? – Jestem tak późno, bo czekałam na telefon z zachodniej Kanady. U nich jest osiem godzin wcześniej. – Nigdy nie potrafiłem połapać się w tych strefach czasowych. Zawsze kojarzyłem je na odwrót i doprowadzałem ludzi do furii. Czego się dowiedziałaś? – No, to nie było łatwe, panie inspektorze. Zacznijmy od tego, że to działo się trzydzieści lat temu. Trudno trafić na właściwych ludzi. – Ale rozumiem, że tobie się udało? Mleka? Cukru? Ciasteczko? Podziękowała za herbatę i ciasteczka, które jej podsunął. – Krótko mówiąc, udało mi się dowiedzieć, że Gavin Miller spędził lata siedemdziesiąt dziewięć–osiemdziesiąt dwa, ucząc w małym college’u w Nelson w Kolumbii Brytyjskiej. Nelson leży w interiorze, tak chyba to nazywają. To pewnie znaczy, że nie na wybrzeżu. W każdym razie problem w tym, że college zamknięto w osiemdziesiątym trzecim i wykładowcy rozpierzchli się na cztery strony świata. To było mniej więcej wtedy, kiedy Miller wrócił do domu, do Banbury. – Więc co z jego podróżami po Stanach? Włóczęgami z Grateful Dead, przejściem szlaku Jacka Kerouaca? – Bajki. Cały rok uczył w college’u. Ale pewnie miewał czasem kilka tygodni wolnego i jeździł po Stanach, jeśli zarobił wystarczająco dużo pieniędzy… w tej sprawie nie udaje mi się nic wydobyć od amerykańskiego urzędu imigracyjnego… ale większość czasu przepracował w głębi Kolumbii Brytyjskiej. – Rozumiem – mruknął Banks. – Więc zakładam, że nie miał szans na kontakty z lady Chalmers i jej towarzystwem w Beverly Hills? – Zdecydowanie. Czas się zgadza, to prawda, ale obracał się w zupełne innych kręgach i jak do tej pory brak dowodów na to, że w ogóle odwiedzał Kalifornię. To szmat drogi z Kanady. Ale
rzecz w tym, i dlatego przyjechałam osobiście, a nie zadzwoniłam, że dotarłam do czegoś jeszcze. Do czegoś, co może być dużo ważniejsze. – Odstawiła herbatę i splotła dłonie, kładąc je na kolanach. Banks widział podekscytowanie w zarumienionej twarzy, błyszczących oczach. – Pamięta pan, kiedy powiedziałam, ile Veronica Chalmers ma lat i jaki był pan zdumiony, bo myślał pan, że jest dużo młodsza? Banks skinął głową. – A potem wspomniał pan, że to może być ważne. No i jest. Pańskie podejrzenia się sprawdziły. Gavin Miller i Veronica Chalmers byli dokładnie na tym samym roku na Uniwersytecie Essex. – Trafiony, zatopiony. – Poprosiłam jedną z sekretarek w administracji, żeby przejrzała stare akta. Udało się nam. Zarówno Veronica Bellamy, bo tak się wtedy nazywała, jak i Gavin Miller byli studentami uniwersytetu w latach siedemdziesiąt jeden–siedemdziesiąt cztery. – Ilu wtedy było wszystkich studentów? – Około dwóch tysięcy. – To nie tak wielu. Powiedziała, że go nie znała, że nigdy z nim nie rozmawiała, ale jeśli byli na tym samym roku… Miller odwiedzał dużo stron internetowych, przeglądając rzeczy z początku lat siedemdziesiątych, albumy, filmy, książki i tak dalej. Połowy w rzece minionego czasu. A jeśli Veronica Bellamy była jego częścią? Częścią utraconego czasu, który chciał odzyskać? Nawet znów zaczął palić trawkę. Znali się? Gerry zrobiła zawiedzioną minę. – Nie umiem powiedzieć, panie inspektorze. Muszę pokopać trochę głębiej. Ta sekretarka z administracji wtedy nie pracowała. Wiem, że Veronica studiowała historię i politykę, a Gavin literaturę angielską, więc pewnie nie byli w tej samej grupie, chociaż mogli mieć wspólne przedmioty dodatkowe. Życie uczelniane w tym samym stopniu kręci się wokół życia towarzyskiego i klubów, co wokół nauki. Przynajmniej za moich czasów tak było. Z pewnością ich drogi mogły się skrzyżować. – Masz rację. Ale potrzebujemy czegoś więcej. Da się sprawdzić, czy się zetknęli? Może należeli do tych samych klubów, stowarzyszeń i tak dalej? Nadal nie wierzę, że ona mówi nam wszystko. – Pewnie bez problemu dostanę listy grup na roku. Może nawet członków stowarzyszeń. – To już coś. – Dzięki temu znalazłabym znajomego samej Veroniki Bellamy albo Gavina Millera, albo znajomego ich znajomych. Ale proszę pamiętać, że to było czterdzieści lat temu. Czy warto się męczyć? Chodzi mi o to, czy rzeczywiście traktujemy lady Veronicę Chalmers jako podejrzaną.
Czy nie marnujemy po prostu czasu? I nie pakujemy się w kłopoty? – Nie dowiemy się tego, dopóki nie sprawdzimy wszystkich śladów, Gerry. W tej chwili ciekawi mnie, gdzie jest jej miejsce w tym wszystkim. I dlaczego kłamała? Uważam, że wbrew temu, co twierdzi, na pewno łączyły ją z Millerem jakieś bliższe związki. To, co mówi na temat tamtej rozmowy telefonicznej, śmierdzi kłamstwem. Czy opowieści o stowarzyszeniu absolwentów… Właśnie, miał z nimi jakieś powiązania? – W ogóle nic ich nie łączyło. Rozmawiałam z prezeską i nigdy nie słyszała o Millerze. Nie figuruje na żadnej liście, ani donatorów, ani zbieraczy funduszy. A lady Chalmers jest szczodrobliwym darczyńcą, tak jak to panu powiedziała. – Interesujące. Czemu skłamała? – Nie wiem, ale znalazłam jedną rzecz. W Essex mają zastrzeżony numer lady Chalmers i jedna mniej ważna pani z biura stowarzyszenia dała go Millerowi. Odniosła wrażenie, że on ma prawo o niego prosić. Twierdził, że są starymi przyjaciółmi, że stracił z nią kontakt i chce go znów nawiązać w sprawie nieformalnego spotkania. Mnie to wydało się trochę naciągane, ale tamta kobieta zlitowała się nad nim. Niektórzy ludzie lubią się czuć potrzebni, jak tamta pielęgniarka, która wygadała prasie o stanie Kate Middlet on, a potem popełniła samobójstwo. Tyle że tamta pani ze stowarzyszenia była staranna. Zanim do niego oddzwoniła, sprawdziła, jakie związki miał z uniwersytetem i tak dalej, i dowiedziała się, że studiowali w tym samym czasie. – Hm, może jedna zagadka rozwiązana. – Ale jakie motywy mogłaby mieć lady Chalmers? – Nic nie przychodzi mi do głowy. Ale to nie stawia jej w innym świetle niż pozostałych podejrzanych, którzy mogą się pojawić w tej sprawie. To samo dotyczy alibi. Wszystkie są słabe. – Banks napił się wina i na chwilę się rozluźnił, słuchając muzyki, pogrążony w myślach. Gerry siedziała jak na szpilkach, gotowa już do wyjścia, skoro wszystko przekazała. – Słuchaj, rozumiem twoje obawy – powiedział w końcu Banks – i szczerze mówiąc, sam nie jestem pewien, jak głęboko powinniśmy grzebać. Ale pomijając fakt, że mówimy o lady, która mieszka na Wzgórzach i zna komendanta głównego, Veronica Chalmers niewątpliwie kłamie na temat rozmowy telefonicznej. Chodziła na uniwersytet dokładnie w tym samym czasie co Miller. Podczas trzech lat musieli się poznać w stosunkowo niewielkiej grupie dwóch tysięcy studentów. Nie wierzę, że nic o sobie nie wiedzieli. W tym samym czasie byli w Stanach, chociaż raczej się tam nie spotkali, i oboje mieszkali w Eastvale, gdy Miller uczył w college’u, chociaż kręgi towarzyskie, w których się obracali, dzieliła przepaść. Nie wiem jak ty, ale dla mnie za wiele tych przypadków. Lady Chalmers z pewnością zasługuje na jeszcze jedną wizytę. – Przerwał i po chwili dodał: – Czy wprowadziłaś to wszystko do systemu?
– Numery telefoniczne z billingów Millera, szczegóły związane z uniwersytetem. Musiałam, panie inspektorze. To… Banks machnięciem ręki uciszył jej tłumaczenia. – W porządku. To nie krytyka. Postąpiłaś absolutnie słusznie. Powiem więcej, to ja dopuściłem się złamania zasad, nie wprowadzając wizyty, którą złożyłem jej rano. Ale to moje zmartwienie. Następne odwiedziny będą miały o wiele bardziej oficjalny charakter i zabiorę ze sobą inspektor Cabbot. Moje uwagi wcale nie dotyczą ciebie, Gerry. Mówię to na wypadek, gdybyś się nad tym zastanawiała. Jak do tej pory pracujesz bez zarzutu, ale… hm, powiedzmy tyle, że mogą pojawić się reperkusje. Oto czego od ciebie oczekuję: jak najdyskretniej, ale nie tając swoich działań, innymi słowy, zgodnie z regulaminem i moim poleceniem, masz kontynuować prześwietlanie lady Chalmers, szczególnie lata jej pobytu w Essex. Jeśli jest jakiś związek, znajdź go. Nie zapominajmy, co Liam mi powiedział: że niedługo przed śmiercią Gavin Miller grzebał na potęgę w sieci, wyszukując informacje dotyczące lat siedemdziesiątych. Poza tym Winsome mówiła, że według Lisy Gray Miller traktował stare czasy z wielką nostalgią, obsesyjnie, jakby szukał utraconej młodości. Może Veronica Bellamy należała do jego przeszłości. Nie możemy zaniedbać tego wątku w śledztwie. Ale sprawa jest delikatna. Bądź ostrożna. – A jeśli będę musiała jechać do Colchester? – Jedź, dokąd musisz, w granicach rozsądku. Tylko informuj mnie, gdzie jesteś i czego się dowiedziałaś. – Oczywiście, panie inspektorze. – Gavin Miller okazuje się o wiele bardziej interesującą i skomplikowaną osobą, niż to sobie wyobrażałem, kiedy ten cały interes ruszył – powiedział Banks. – Przy okazji, czy lady Chalmers ma coś wspólnego z Eastvale College? – Nie wiem, ale to sprawdzę. – I czy któraś z osób, z którymi już rozmawialiśmy, albo nawet sam Miller mieli do czynienia z sir Jeremym Chalmersem? Przecież tu w grę wchodzi cała masa artystycznych typów, a on jest ze świata teatru. Taka znajomość nie byłaby niczym niezwykłym. – Poszukam. Banks odprowadził Gerry do drzwi, po czym znów usiadł z winem. Jesse Winchester śpiewał Y an kee Lady, a sprawa robiła się bardzo interesująca.
Rozdział 6 – Chwileczkę, tylko podsumuję. Bardzo ci zależy na ochronie biednej panienki Masterson, ale ja twoim zdaniem już mogę z tobą wpaść po uszy w gówno? Banks wybuchnął śmiechem. – Skoro tak to ujmujesz… pewnie tak. Spójrz na to z innej strony, Annie. Czy naprawdę cieszy cię wizja całego dnia za biurkiem, przy telefonie i komputerze? Czy masz ochotę wprowadzać dane do HOLMES-a? Czy przy tej sprawie chcesz być analitykiem? – Tu masz rację. Jakie podejście zastosujemy wobec lady Chalmers? Banks pokonał podjazd i zatrzymał się przed drzwiami frontowymi. – W białych rękawiczkach. Zostaw ją mnie. Ale tym razem wiemy więcej, niż jej się wydaje, może więc zdołamy przyprzeć ją do muru. – Jakie wrażenie sprawiała przez telefon? Tym razem Banks zadzwonił wcześniej, ustalając termin wizyty, by ta miała bardziej oficjalny charakter. Może nie było to przesłuchanie w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale na pewno coś więcej niż towarzyska pogawędka i chciał, żeby lady Chalmers o tym wiedziała. – Znakomite – rzekł. – Może była trochę zaskoczona i nawet zaniepokojona, ale generalnie świetne. Przynajmniej nie próbowała się wykręcić od spotkania. Oriana wpuściła ich do środka, chociaż tym razem bez uśmiechu. Niewątpliwie lojalność względem chlebodawczyni kazała młodej kobiecie potępić zainteresowanie policji, nawet jeśli policję reprezentował ojciec Briana Banksa. Sam Banks miał nadzieję, że jego syn nie utraci w trakcie śledztwa fanki. Dwóch fanek, jeśli liczyć Samanthę Chalmers. Lady Chalmers oczekiwała ich w tym samym pomieszczeniu co poprzednio, a towarzyszyło jej dwóch mężczyzn. Jeden – młody, w drogim prążkowanym garniturze – siedział obok niej. Banks miał wrażenie, że już go gdzieś widział, w jakimś sądzie. Drugi stał oparty o kominek. Na kremowej koszuli miał beżowy sweter w serek i wyglądał tak, jakby właśnie zszedł z pola golfowego. Pewnie był kilka lat starszy od Banksa, miał wspaniałą siwą grzywę i rumianą cerę. Otaczała go aura władczej pewności siebie, ale i gniewu, tak że Banks w pierwszym odruchu wziął go za męża lady Chalmers, sir Jeremy’ego, który pospiesznie wrócił z Nowego Jorku. Usiłował przypomnieć sobie jakieś zdjęcie sir Jeremy’ego, ale na próżno. – Ralph Nathan, adwokat rodziny. – Lady Chalmers najpierw przedstawiła młodszego mężczyznę. – Mój szwagier, Anthony Litton. – Żaden z nich się nie uśmiechnął ani nie wykazał chęci, by uścisnąć dłoń policjantom. Tylko skinęli im głową.
– To raczej zbyteczne – rzucił Banks pod nosem. Obecność adwokata i lekarza sprawiła, że się najeżył; cały wydźwięk rozmowy uległ zmianie. A więc od teraz tak to będzie, pomyślał. Wojna. Czy lady Chalmers tego chciała czy nie, zmieniła reguły. – Jestem tu tylko jako obserwator, panie inspektorze. – Nathan uśmiechnął się przymilnie. – Proszę nie zwracać na mnie najmniejszej uwagi. Anthony Litton tylko spoglądał na nich lodowato, nie ruszając się od kominka. – Nie ma najmniejszego problemu – rzekł Banks. Kiedy wszyscy usiedli i Annie wyjęła notatnik, spojrzał przez zlane deszczem szyby na miasto w dole, zauważając promienie słońca na rzece i wieży zamkowej, delikatną zapowiedź tęczy nad wzgórzem. – Lady Chalmers – zaczął – czy to prawda, że uczęszczała pani na Uniwersytet Essex w latach tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt jeden–siedemdziesiąt cztery? – Ależ oczywiście – potwierdziła lady Chalmers, chyba zaskoczona pytaniem. – Nie mówiłam już panu, że tam studiowałam? Historię i politykę. Czemu pan pyta? – Tak tylko z ciekawości zapytam, dlaczego wybrała pani Essex. – A czemu wybiera się to, a nie coś innego? To był młody uniwersytet. Postępowy. Ja byłam młoda. Postępowa. Nie chciałam iść do żadnej z zapyziałych instytucji, typowanych dla ludzi mojego pochodzenia. – Jak Oksford czy Cambridge? – Zgadza się. – Ale później robiła pani w Cambridge studia podyplomowe. – Może wtedy już trochę spoważniałam. Byłam buntowniczką, panie Banks, jak wielu młodych ludzi w tamtych czasach. Nie pojmuję jednak, czemu to pana interesuje. – Przechyliła głowę na bok. – Niech pan powie, czy za młodu nie był pan chociaż odrobinę buntownikiem? – Nadal nim jestem. Znała pani Gavina Millera? Od gospodyni powiało chłodem, jej twarz zastygła. Banks zauważył, jak zaciskają się leżące na podołku dłonie. – Powiedziałam panu wczoraj. Nie. – Ale on również studiował na Uniwersytecie Essex w latach siedemdziesiąt jeden– siedemdziesiąt cztery, literaturę angielską. – Ale to nie powód, żebyśmy się poznali. To duża uczelnia. – Nie tak duża. W każdym razie wtedy nie była duża. Jakieś dwa tysiące studentów. I oba wydziały mieściły się w kampusie Wivenhoe Park, tuż pod Colchester. Oboje byliście studentami. Korzystaliście z tych samych obiektów, studenckiego pubu, akademików, stołówki, może chodziliście na te same koncerty? Lou Reeda? Slade’ów? King Crimson? – Tu mnie pan ma – przyznała lady Chalmers. – I najwyraźniej odrobił pan zadanie domowe.
Bywałam na koncertach dwóch wykonawców, których pan wymienił. Nie mogę powiedzieć, żebym była fanką Slade’ów. – I mimo to utrzymuje pani, że nigdy nie spotkała tego człowieka? – Banks znów pokazał jej zdjęcie. – Lady Chalmers już odpowiedziała na to pytanie – wtrącił się Anthony Litton. Odezwał się po raz pierwszy. W jego głosie pobrzmiewał ton zniecierpliwienia. I był to ton głosu człowieka przywykłego do posłuchu. Nawet bezwzględnego posłuchu, bez konieczności tłumaczenia się. Lady Chalmers zerknęła na szwagra, a potem wróciła spojrzeniem do Banksa i mówiła dalej: – Nie. Przynajmniej nie rozpoznaję go na tej fotografii. Pewnie wtedy wyglądał dużo młodziej. Banks zanotował w myślach, że powinien kazać Liamowi szybko odszukać starsze zdjęcie Millera, znalezione podczas przeszukania domu. Na jedynej fotografii, jaką dysponowali, zrobionej kamerką komputerową, wyglądał jak prawdziwy włóczęga. – Ale nie zmienił nazwiska – zauważył. – No więc nie. Nie pamiętam go. Nie mam jednak dobrej pamięci do nazwisk. To wydało się Banksowi niezbyt wiarygodne. Osoba prowadząca jej tryb życia, obciążona wieloma obowiązkami towarzyskimi, musiała mieć dobrą pamięć do nazwisk. Znów wyjrzał przez okno. Dwie sroki usiadły na wierzchołku drzewa w dole ogrodu, wystraszywszy stado jaskółek. Nathan zaczął się wiercić, wygładzać spodnie, strącać nieistniejące włosy z klap marynarki, jakby szukał okazji, by przerwać rozmowę. Banks wrócił spojrzeniem do lady Chalmers. – Wczoraj powiedziała mi pani, że o drugiej po południu, tydzień temu, w zeszły poniedziałek odebrała pani telefon od Gavina Millera. – Zgadza się. Mniej więcej o tej porze. I wydaje mi się, że podał takie nazwisko. – To był on. Jak wspomniałem wczoraj, rozmowa trwała przynajmniej siedem minut. Mówiła pani, że chodziło o dotację na rzecz stowarzyszenia absolwentów uczelni, ale taka sprawa nie powinna zająć tyle czasu, zwłaszcza gdy nie była pani nią zainteresowana. Czy może mi pani wyjawić, o czym jeszcze rozmawialiście przez ten czas? – Moja klientka nie musi panu nic mówić – wtrącił się Nathan. – Jej słowo powinno wystarczyć. Anthony Litton posłał prawnikowi szeroki uśmiech. – Oczywiście – przyznał Banks. – Ale z pewnością rozumie pan, mecenasie, że potrzebujemy wszelkich możliwych informacji na temat Gavina Millera i stanu jego umysłu w okresie poprzedzającym jego śmierć. Gdyby lady Chalmers mogła nam w tym pomóc w jakikolwiek… – Ale nie mogę – zaprotestowała. – Było dokładnie tak, jak panu powiedziałam. Jakaś
pogaduszka o tym, jak uniwerek radzi sobie w ciężkich finansowo czasach i tak dalej. Projektowane budynki, akademiki. Naprawdę nie przykładałam się do tej rozmowy. – Słyszał pan, co powiedziała lady Chalmers – rzekł Litton. – Czy naprawdę jest sens dalej to ciągnąć? Banks zignorował go i nie spuszczał wzroku z rozmówczyni. – Z tego, co wiemy – rzekł – Gavin Miller nie miał żadnych powiązań ze stowarzyszeniem absolwentów Uniwersytetu Essex. Nie miał żadnych powiązań z tą instytucją, od kiedy otrzymał jej dyplom w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku. – W takim razie kłamał – obruszyła się lady Chalmers. – Ale w rozmowie ze mną twierdził inaczej. Nie wiem, co jeszcze panu powiedzieć. – Ten człowiek wyraźnie próbował wyciągnąć od mojej szwagierki pieniądze – odezwał się Litton. – Był najzwyklejszym kryminalistą. Może pan nie wie, ale takie rzeczy wciąż się zdarzają. Telefoniczne oszustwa. Może gdyby poświęcił pan więcej czasu ochronie uczciwych, szanujących prawo obywateli, zamiast ich przesłuchiwać… – Jak długo mieszka pani w Eastvale? – spytał Banks. Kątem oka widział Littona, wyraźnie zirytowanego brakiem reakcji na jego sarkazm. – Od urodzenia Angeliny w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku. – Czy wiedziała pani, że Gavin Miller pracował jako wykładowca Eastvale College od dwa tysiące szóstego i został zwolniony dwa lata temu? – Skąd miałabym to wiedzieć? – Został zwolniony za molestowanie seksualne. Może pamięta pani tę historię? Została prawie zupełnie wyciszona, chociaż tego rodzaju skandalu nie da się całkiem zamieść pod dywan. – Nie pamiętam. Ale też zwykle nie zwracam uwagi na tego rodzaju skandale. – Czy zna pani Kayleigh Vernon albo Beth Gallagher? – Nie. Kto to taki? Banks nagle wpadł na pewien pomysł. Winsome napomknęła, że Lisa Gray pracowała nad scenariuszem z gatunku dark fantasy. Lady Chalmers pisała pod pseudonimem powieści historyczne, ale wszyscy znali tożsamość autorki, a sir Jeremy siedział w produkcjach teatralnych. Może Lisa kontaktowała się z nimi, prosiła o radę w sprawie publikacji albo produkcji. – A Lisę Gray? Lady Chalmers ani drgnęła. – Nie. – Panie Banks, proszę przestać gnębić moją klientkę. – Przepraszam. Nie byłem świadom, że ją gnębię. Pani wybaczy, jeśli tak to wypadło, lady
Chalmers. To dlatego, że po prostu mam w głowie chaos. – Nie tylko pan – odparła lady Chalmers, uśmiechając się, wyraźnie ośmielona interwencją Nathana. – Mam w głowie chaos, gdyż przesłuchuje mnie pan drugi dzień z rzędu, kiedy już powiedziałam panu wszystko, co wiem. – Nie powiedziała mi pani nic. Proszę spojrzeć na to z mojego punktu widzenia. Była pani na tym samym uniwersytecie co ofiara, dokładnie w tym samym okresie, a jednak nigdy się nie spotkaliście. Mieszkaliście w tym samym mieście przez trzy lata, a jednak mówi pani, że nigdy go nie spotkała. Oboje przebywaliście w Ameryce Północnej od roku siedemdziesiątego dziewiątego do osiemdziesiątego trzeciego. Zadzwonił pod pani numer i rozmawialiście siedem minut na tydzień przed jego śmiercią. Prowadziła pani tę rozmowę, a jednak twierdzi pani, że w ogóle go nie znała. Nie zdaje sobie pani sprawy, jak podejrzanie to wygląda? – Podejrzanie? – powtórzył Litton. – Pod jakim względem? Tego już za wiele. To, co pan imputuje, jest absurdalne. Tysiące ludzie mieszka w tym mieście i moja szwagierka nie zna ich wszystkich. Biorąc pod uwagę populację Ameryki Północnej, to proponuję, żeby sam pan wyliczył prawdopodobieństwo spotkania, o którym pan mówi. Poza tym, do cholery, dlaczego miałaby znać wykładowcę college’u, który został wywalony, jak pan powiedział, za molestowanie seksualne? To śmieszne. I sugeruje pan, że moja szwagierka kłamie? Że w jakiś sposób jest odpowiedzialna za śmierć tego człowieka? – Ależ skąd, sir – odrzekł Banks. Wrócił do lady Chalmers. – Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego nie mówi całej prawdy. – Dosyć – rzekł władczo Nathan, podrywając się na nogi. – To tylko kilka zbiegów okoliczności. Jak pan śmie mówić podobne rzeczy? – Spojrzał na lady Chalmers i sir Anthony’ego, i z powrotem na policjantów. – A teraz, panie Banks, pani Cabbot, myślę, że czas, abyście państwo opuścili ten dom. Jestem pewien, że traficie do wyjścia. Nie zamierzając w niczym ustąpić Nathanowi, Banks zignorował go i spytał lady Chalmers: – Co pani ukrywa? Dlaczego nie chce pani przyznać, że znała Gavina Millera? Czy szantażował panią? – Nie znałam go! Nie znałam. Czemu nie chce mi pan uwierzyć i zostawić mnie w spokoju? – Spoglądała na niego błagalnie. Odwróciła się. – Nie mam nic więcej do powiedzenia w tej sprawie. Jeśli chce pan ze mną jeszcze rozmawiać, będzie musiał mnie pan aresztować i zabrać na posterunek, czy gdzieś tam, dokąd zabieracie ludzi. – Nie wydaje mi się, żebyśmy osiągnęli już ten etap – wtrąciła Annie. Lady Chalmers rzuciła jej spojrzenie. – Więc może powinniście wyjść. Anthony Litton podszedł do lady Chalmers i położył dłoń na jej ramieniu.
– Myślę, że moja szwagierka ma rację – powiedział. – Nękacie ją i nie macie żadnych dowodów. Dość wycierpiała. Zdenerwowaliście ją. Czas, byście wyszli. Jest oczywiste, że nie miała nic wspólnego z tym człowiekiem. Tym razem Oriana nie poprowadziła ich po szerokich płytach podłogi w szachownicę. Nie ma co, nisko upadliśmy, pomyślał Banks, gdy wsiadali z powrotem do samochodu. Winsome zdecydowała się zabrać ze sobą Gerry Masterson na przesłuchanie Beth Gallagher, ponieważ młoda funkcjonariuszka powinna zdobywać doświadczenie, i to ona znalazła Beth i Kayleigh. Ta ostatnia pracowała jako asystentka dziennikarza w nowym kompleksie BBC przy Salford Quays. Z nią miały rozmawiać w drugiej kolejności. Beth Gallagher, do której właśnie jechały, przeniosła się do Londynu, do telewizyjnej firmy producenckiej i obecnie pracowała przy serialu kryminalnym realizowanym w pobliżu Thornfield Reservoir. Według Gerry Beth była asystentką asystentki i Winsome przyjęła, że pełniła funkcję rekwizytorki czy przynieś-zanieśpozamiataj. Powódź nie wyrządziła wielkich szkód drodze z Harrogate do Thornfield Reservoir, tylko samochody rozbryzgiwały rozsiane tu i ówdzie zdradliwe kałuże. Na szczęście tak daleko od cywilizacji nikt nie szedł poboczem. Gerry została nieźle poinstruowana przez telefon i w ocenie Winsome okazała się przyzwoitym kierowcą, chociaż od czasu do czasu pozwalała sobie na zbyt szybką jazdę, gdy kierując się tymczasowymi znakami, zmierzały do bazy. Zbiornik ukazał się w dole, poniżej zarastających zbocza lasów. Był niemal pełny i nie widziało się śladów wioski przycupniętej w zagłębieniu. Winsome mętnie pamiętała opowieść Banksa o starej sprawie, gdy jeszcze nie pracowała w komendzie. Woda wyschła latem i odsłoniła pozostałości starej wsi, w tym ciało spoczywające tam od drugiej wojny światowej. Teraz o żadnym wysychaniu nie było mowy. Tuż poniżej wschodniej granicy zbiornika droga stromo opadała i strzałka na drzewie nakazywała jazdę w lewo, przez bramę zabudowań gospodarskich, na pole, na którym ludzie z telewizji rozbili bazę. Przypominała obozowisko włóczęgów, pełne kamperów, przyczep kempingowych, busów, zwykłych samochodów i kręcących się wszędzie ludzi. W środku tego rozgardiaszu stał niebieski piętrowy autobus, chyba przerobiony na kantynę. Brama była zamknięta. Pracownik firmy ochroniarskiej wypytał je o cel przyjazdu, sprawdził dokumenty i wpuścił do środka. Winsome zasugerowała, by zaparkować blisko bramy, żeby nie ugrzęznąć w porytym, lśniącym, zalegającym wszędzie błocie. Ostatnio było tak chłodno, że woda nie odparowywała z nasiąkniętej gleby. Przewidując panujące tu warunki, Gerry wrzuciła na tylne siedzenie dwie pary kaloszy i przed wyjściem z wozu wbiły się w nie z trudem. Para Winsome była pół numeru za mała. Gdy szła, błoto chlupotało jej paskudnie pod nogami, jak flaki ubitego, gigantycznego
zwierza. Kierowały się do pierwszej grupy samochodów kempingowych i rzędu przyczep z wizytówkami aktorów na drzwiach. Oczywiście przyczepy gwiazd były największe; z zewnątrz wydawały się wręcz luksusowe, na tyle wielkie, by pomieścić całe mieszkanie. Ludzie nie zwracali uwagi na policjantki, widocznie przywykli do włóczących się po obozie obcych. Winsome zaczepiła młodego brodacza w porwanych dżinsach i wełnianym swetrze, pytając, gdzie znajdą asystentkę asystenta producenta. – Pewnie gdzieś asystuje – odparł. Kiedy Winsome nie wykazała zrozumienia dla jego poczucia humoru, wskazał biały kamper koło autobusu. – Tam jest biuro – dodał i ruszył do swoich zajęć. Winsome i Gerry podeszły do samochodu i zapukały do drzwi. Chociaż wcześniej rozmawiały z kierownikiem planu, nie zadzwoniły do Gallagher z wiadomością o przyjeździe, bo Winsome zależało na wykorzystaniu elementu zaskoczenia. Gdyby Beth skłamała lub coś ukryła, lepiej było nie dawać jej czasu na fabrykowanie następnej historii, wzięcie się w garść czy w najgorszym razie na ucieczkę. Na pukanie nikt nie zareagował. – Jeśli szukacie Beth – powiedziała młoda kobieta, która akurat przechodziła obok – to właśnie zeszła z planu, żeby skonsultować zmiany scenariusza z drugim. – Drugim? – Przepraszam. Drugim reżyserem. A zresztą jest otwarte. Jak chcecie, możecie zaczekać na nią w środku. Powinna zaraz wrócić. Winsome jej podziękowała, jak najstaranniej oczyściły buty o metalowe stopnie i weszły do środka. Ktoś przy drzwiach rozłożył karton. Pokrywały go błotniste ślady. Biuro ogrzewano chwilowo wyłączonym elektrycznym grzejnikiem. Stały tu też dwa zabałaganione biurka, na ścianach wisiały harmonogramy, notatki i zdjęcia obsady. W głębi pod nagą ścianą stała zniszczona kanapa i policjantki na niej usiadły. Zanim drzwi się otworzyły, minęło zaledwie dziesięć minut. Gerry wykorzystała je na układanie pasjansa w smartfonie, a Winsome na przejrzenie notatek przed przesłuchaniem. Kobieta, która weszła, odpowiadała wiekiem Beth, więc uznały, że to ona. Wydawała się zaskoczona ich widokiem i zdenerwowana, kiedy się dowiedziała, z czym przyjechały. Okazała się zaskakująco wysoka. Długonoga, nosiła dżinsy, gumiaki, ciasny sweter podkreślający pełne piersi. Kędzierzawe, kasztanowe włosy okalały owalną twarz. Wręcz tryskała młodością i energią. – O co chodzi? – spytała. – Co się stało? Czy z tatą w porządku? – O ile wiemy, pani tata ma się świetnie – odparła Winsome. – Nie, chodzi o coś całkiem innego.
Beth usiadła na obrotowym fotelu przy biurku i odwróciła się do policjantek, wyciągając długie nogi i zakładając jedną na drugą. Fotel zapiszczał. – Słucham? – Czy słyszała pani o Gavinie Millerze? – O Gavinie Millerze? Nie. Co…? – Nie żyje – powiedziała Gerry. – I chyba go zabito. – Och… I co waszym zdaniem mam na to powiedzieć? – Co pani chce, byle nie to, że się pani cieszy – odparła Winsome, uśmiechając się. – Och, w żadnym razie. Nie życzę nikomu śmierci. Ale czemu przychodzicie z tym do mnie? – Rozmawiamy z każdym, kto miał z nim kontakt. Nie wydaje się, żeby miał wielu przyjaciół, więc rozmawiamy głównie z jego wrogami. – Nie byliśmy wrogami – poprawiła ją Beth. – Napastował mnie, to się zgadza. Ale nie byliśmy wrogami. – Przebaczyła mu pani? – spytała Winsome. Beth wsunęła długi, wąski palec we włosy i zaczęła je na niego nawijać. – Chyba tak. To było dawno. W ogóle już o nim nie myślę. – Mniej więcej cztery lata temu. – Tak. – Dobrze się pani powodzi? – Wiem, że to nic wielkiego – powiedziała Beth – ale robię coś, na czym mi zależy. Trzeba od czegoś zacząć. Wielu drugich reżyserów, kierowników produkcji startowało od biegania z rekwizytami. Robi się wszystko po trochu, żeby nauczyć się fachu od podstaw. – Więc chciałaby pani zostać reżyserem? – spytała Winsome. – No może nie celuję tak wysoko… nie mam aż takich zdolności artystycznych… ale chciałabym znaleźć sobie jakieś miejsce w produkcji. Winsome, która nigdy się nie orientowała, czym się różni drugi reżyser od pierwszego, a co dopiero reżyser od producenta, dała sobie spokój z dalszymi dociekaniami na ten temat. – No, to powodzenia w realizacji planów. – Dziękuję. E… naprawdę mam bardzo dużo zajęć. Wciąż jestem tu najmłodsza stażem. Dziś po południu przyjeżdża autor… od tych książek, na których oparty jest serial… i mam się nim zająć. Chcemy, żeby autorzy byli zadowoleni. Wtedy mniej narzekają na to, jak masakrujemy ich powieści. – Nie powinnyśmy zająć pani zbyt dużo czasu – uspokoiła ją Winsome i skinęła na Gerry, która wyjęła notatnik. – Chciałybyśmy porozmawiać o Gavinie Millerze. – Naprawdę myślałam, że mam to za sobą. Nic o nim nie wiem.
– Tak się składa, że przeszłość lubi nas prześladować. Czy mówiła pani prawdę o tym, co się stało w jego gabinecie? – Co pani chce przez to powiedzieć? Oczywiście, że prawdę. Sugeruje pani, że kłamałam? – No, a kłamała pani? – Nie. Otworzyły się drzwi i do środka zajrzała kobieta kilka lat starsza od Beth. – Och, przepraszam – rzekła na widok Winsome i Gerry. – Nie wiedziałam, że masz towarzystwo. Zajrzę później, dobrze? – Jasne, w porządku – odparła Bethy. Spojrzała na zegarek. – Daj nam kwadrans. Drzwi się zamknęły i Winsome podjęła: – Może nam pani dokładnie powiedzieć, co się wydarzyło tamtego dnia? Beth wydęła wargi i osunęła się w fotelu. – Przerabiałam to setki razy z radą, komisją i Bóg wie kim jeszcze. Czy muszę znowu? – Poproszę – odparła Winsome. Beth jeszcze bardziej się nachmurzyła i wykrzywiła usta. – Byłam w jego gabinecie – zaczęła. – Profesor Miller… Nie był naprawdę profesorem, ale tak do niego mówiliśmy. Omawialiśmy esej o kłopotach produkcyjnych przy W rotach n iebios. Nie wiem, czy słyszałyście o tym, ale… – Jeśli się pani spieszy, to lepiej dać sobie spokój ze szczególikami. Beth spiorunowała Winsome wzrokiem i kontynuowała: – To był ważny projekt. Dwadzieścia procent mojej oceny końcowej. I zadanie polegało na tym, żebym potrafiła omówić tekst, obronić go, udowodnić tezy. W każdym razie siedziałam przy jego biurku, czytałam fragment, a on wstał, obszedł mnie od tyłu i wyciągnął rękę nad moim ramieniem, wskazując palcem i wtedy… no wiecie… przejechał mi ręką po piersi. – Czy to mogło być przypadkowe? – Nie, nie wydaje mi się. Przecież wcześniej widziałam, jak ukradkiem gapił się na moje cycki, kiedy mu się wydawało, że tego nie widzę. Nawet podczas zajęć. I nie żebym nosiła wycięty top, obcisły sweter czy coś. Nic nie poradzę, że mam duże piersi. – Czy chwycił panią za pierś, obmacywał? – Nie. – Tylko lekko musnął? – Na tyle mocno, że poczułam. To nie dość? – A pani co zrobiła? – Powiedziałam mu, żeby spadał, wtedy zmył się na swoje krzesło i trochę zaczerwienił. Zaraz potem skończył, powiedział, że esej jest w porządku, i wyszłam.
– Co pani z tym zrobiła? – Nic. – Dlaczego? Beth zagryzła wargę. – Wiem, że to nie za dobrze wygląda, ale się bałam, że jak coś powiem, jak na niego doniosę przed końcem semestru, to mnie obleje. Szło mi całkiem dobrze i nie chciałam sobie spieprzyć sprawy. – Czy miał taką władzę? Na tyle wielką, żeby zniszczyć pani szanse na uczelni? – Nie wiem. Nie przemyślałam tego. Wiem tyle, że wtedy nie miałam oceny ani z eseju, ani z egzaminu końcowego, więc nie chciałam ryzykować niezdania. – To brzmi sensownie – stwierdziła Winsome. – A nie obchodziły pani inne studentki? – spytała Gerry. – Jeśli to spotkało panią, mogło spotkać inne, zgadza się? I mogło się zdarzyć, że posunąłby się dalej. A co by było, gdyby zaproponował pani dobrą ocenę za seks. Co wtedy by pani zrobiła? Beth wydawała się poruszona. – Ale nie zaproponował, no nie? Tylko mnie macał. – To mało? Nie mogła się pani czuć zbyt bezpiecznie, pracując z kimś takim na jednym wydziale. – Nie przemyślałam tego do końca, mówiłam wam. Tylko… wiecie… próbowałam o tym zapomnieć. Nie chciałam robić zadymy. – Ale niezbyt udało się pani zapomnieć, prawda? – zwróciła jej uwagę Winsome. – Kiedy pani koleżanka, Kayleigh Vernon, złożyła skargę na Millera, zabrała pani głos i dołożyła swoją skargę. Wydaje mi się, że to było przed ocenami końcowymi. – Jak byłyśmy dwie, to musieli nas wysłuchać, no nie? Nie dało się nas zignorować. Nie mógł nas oblać, żeby się zemścić. – Tak właśnie pani pomyślała? – Pewnie. A pani by tak nie pomyślała? Winsome nie miała pojęcia. Gdyby coś takiego wydarzyło się w jej szkole, wszyscy by o tym wiedzieli, nie byłoby mowy o tolerowaniu podobnego zachowania. Jej ojciec zawsze narzekał, że ludzie biorą prawo w swoje ręce, ale był też członkiem społeczności; rozumiał innych i nieraz przymykał oko. Później, kiedy Winsome studiowała na uniwersytecie w Manchesterze, uważała, że lepiej dałaby sobie radę w podobnych sytuacjach, chociaż nigdy się w nich nie znalazła. – Pewnie to prawda, że co dwie, to nie jedna – powiedziała. – Czy to dlatego dołożyła pani swoją historię do opowieści Kayleigh? – Już mówiłam. Tak było. Czemu mi nie wierzycie?
– Bo dotarło do nas, że obie utrzymywałyście znajomość z handlarzem narkotyków, Kyle’em McCluskym. Kyle rozprowadzał prawdziwe świństwa, metamfetaminę, oksykodon, kokainę i pigułki gwałtu, które wrzucone do drinków powodują, że nieświadome niczego dziewczyny są gwałcone. Dowiedziałyśmy się, że Gavin Miller ostrzegł Kyle’a, że ma się wynosić ze studiów albo złoży na niego doniesienie. Kyle się wyniósł, ale był wściekły, chciał zemsty i w tym celu wykorzystał ciebie i Kayleigh. Pewnie myślałyście, że to będzie świetny ubaw. Czy tak wyglądała prawda? Słuchając wersji Winsome, Beth siedziała bez słowa, blada jak ściana. Kiedy policjantka skończyła, dziewczyna nadal się nie odzywała, aż wreszcie wyszeptała: – Nie mogę mówić za Kayleigh, ale wiem, co mnie spotkało. – To nie brzmi zbyt przekonująco – zauważyła Winsome. – Posłuchaj tego, co mówisz, Beth. Co dwie, to nie jedna. Sfabrykowałyście to obie, zgadza się? Po części, żeby się zemścić za Kyle’a, a po części… no cóż, dla zabawy czy z okrucieństwa? Miał być ubaw. – Nie! – Ktoś podsłuchał, kiedy się chwaliłyście waszym numerem. – Kto? Kto tak mówi? Kiedy? Gdzie? – Nieważne kto, kiedy i gdzie – osadziła ją Winsome. – Rzecz w tym, że to prawda, no nie? – Nie wiem. Jak mogę pamiętać coś takiego? To pewnie kłamstwo. Nie przypominam sobie, żebym mówiła coś takiego. Ale to zresztą nie ma znaczenia. Profesor Miller nie żyje, a my wszyscy jesteśmy w zupełnie innym punkcie. – Zrujnowałaś mu karierę, życie – powiedziała Winsome. – Czy to cię nie dręczy? – Zawsze się ślinił na widok moich piersi. – Ale ich nie dotknął, prawda? Beth zacisnęła wargi. Nie odzywała się, ale Winsome widziała w jej oczach bunt i strach; dziewczyna oceniała, jak bardzo policjantki mogą jej zaszkodzić, jak daleko może iść w zaparte. – Nie – wyszeptała w końcu. – A Kayleigh? – Gadałyśmy. Powiedziała, że na jej widok też się zawsze ślinił. Świr. Pomyślałyśmy, że za jednym zamachem odpłacimy mu za nas i za to, że wyrzucił Kyle’a. – Czy nie zdawałyście sobie sprawy, że zapewne zrobił Kyle’owi wielką przysługę, nie donosząc na niego władzom? – Wtedy tak tego nie widziałyśmy. Winsome pokiwała głową na znak zrozumienia. Nie chciała głośno oceniać Beth, choć jej zdaniem tak naprawdę dziewczyna i jej koleżanka okazały się skończonymi miernotami, a to, co zrobiły Gavinowi Millerowi, zasługiwało na karę. Ale zachowała dla siebie te opinie. Słysząc je,
Beth tylko zamknęłaby się w sobie, gdy im zależało na tym, by się otworzyła. Priorytetem była sprawa morderstwa. – W porządku – powiedziała. – Tak lepiej. Interesują mnie narkotyki. Czy Kyle dostarczał je panu Millerowi, kiedy jeszcze był w Eastvale? – Panu Millerowi? Mowy nie ma – zareagowała zdumieniem Beth. – Pan Miller był profesorem. On… nie brałby dragów, no nie? – Czy możliwe, że Kyle sam chciał się zemścić na Millerze? Chodzi mi o to, czy uważał, że Miller okradł go z szansy osiągnięcia czegoś w życiu i zamknął drzwi do edukacji. – Skąd mam wiedzieć? Pewnie, Kyle się wkurzył. Kto by się nie wkurzył na jego miejscu? – Która z was z nim chodziła? – Z Kyle’em? Żadna, serio. Znaczy, tylko gadałyśmy i imprezowałyśmy. Zdaje się, że Kayleigh czasem się z nim bzykała, kiedy byli na haju. Kayleigh lubiła kokę, a Kyle zwykle miał kilka działek. – A pani? – Nigdy nie tknęłam koki. Prędzej mi włosy na dłoni wyrosną, niż w to uwierzę, pomyślała Winsome, ale znów tylko pokiwała z powagą i zrozumieniem głową. Kyle i Kayleigh, ale to zabawnie brzmi. Jak z jakiegoś reality show. – Wciąż się widujecie? – zapytała Gerry, unosząc głowę znad notatnika. – Ty i Kayleigh? – Co? – Beth miała taką minę, jakby niemal zapomniała o obecności drugiej policjantki. – Och, nie. Każda z nas poszła w swoją stronę. To było cztery lata temu. W innym życiu. Każda z nas jest w zupełnie innym punkcie. Zgadza się, pomyślała Winsome, a Banks nadal próbuje wyśledzić związek między Gavinem Millerem i lady Chalmers sprzed czterdziestu lat. Jeśli w ogóle taki istniał. W porównaniu z tym cztery lata to nie tak dawno; wszystko jest względne. – Więc nie spotykacie się na drinku czy przy innej okazji, żeby porozmawiać o dawnych czasach, pośmiać się? – spytała. – Nie. – A z Kyle’em? – Nie mam pojęcia, gdzie jest, co robi i nie obchodzi mnie to. – Więc to wszystko był dla ciebie tylko ubaw? – Chyba tak, no. I co z tego? Nic się na to nie poradzi. Nie teraz. Po co w ogóle to ruszać? Zbyt wiele czasu minęło. W college’u nikt by wam nie podziękował, gdybyście to znów odgrzebały. A profesor Miller nie żyje, więc jemu wszystko jedno, prawda? – Pewnie tak – przyznała Winsome. – Czy przychodzi pani do głowy, że jakiś element
związany z tamtą sprawą mógł mieć też związek ze śmiercią Gavina Millera? – No, ja na pewno go nie zabiłam! – Czy kiedykolwiek nachodził cię, prosząc o pieniądze? – Nie. Czemu miałby to robić? – Gdzie byłaś w ostatnią niedzielę około dwudziestej drugiej? – spytała Gerry. – Tu. Spytajcie kogokolwiek. Pracujemy w niedzielę i kończymy nie wcześniej niż o północy albo o pierwszej. – Czy kiedykolwiek spotkałaś się z Gavinem Millerem po tym, jak został zwolniony, a ty zdałaś końcowe egzaminy? – Nie? Po co? Chciałam o tym zapomnieć, mieć to za sobą. – Ale czemu? To był niezły ubaw, no nie? Już nie chciało wam się znęcać nad tym biedakiem? Beth starła niewidzialną plamę na dżinsach. Kiedy znów podniosła głowę, Winsome wydało się, że oczy dziewczyny błyszczą, jakby były w nich łzy, choć żadna nie popłynęła jej po policzku. – Tak, na początku to był ubaw. Wystarczyło, że coś się wydarzyło w tamtym cholernym mauzoleum, i już był ubaw. To było super, widzieć, jak wszyscy się nadęli, świętsi od papieża. Ale potem… znaczy, chciałam tylko, żeby to się skończyło, chciałam powiedzieć: skończmy to, dajmy spokój. – Więc czemu nie powiedziałaś? – Było za późno. Nie mogłam. Wszystko toczyło się siłą rozpędu. Gdybyśmy wtedy się wycofały, nieźle by się nam dostało. Znaczy mnie i Kayleigh. Kyle już wcześniej wyleciał. – Więc ciągnęłaś tę farsę do gorzkiego końca? – Tak. Ale to nie znaczy, że nie gapił się na nas obleśnie czy coś. Winsome miała na końcu języka, że obleśne gapienie się to nie to samo co obmacywanie, ale tego nie powiedziała. – Beth, czy słyszałaś kiedykolwiek o lady Veronice Chalmers? – spytała Gerry. – Czy Gavin Miller kiedyś wspomniał ci o niej? – O kim? – O lady Veronice Chalmers. Pisze jako Charlotte Summers. Beth pokręciła głową na znak, że nie rozumie. – Oczywiście, słyszałam o niej, czytałam. To przecież ona pisze te romansidła, a jej mąż wypuszcza te wielkie broadwayowskie widowiska, prawda? Ale wiem to tylko z gazet. Nie od profesora Millera czy kogoś. – Od Kyle’a czy Kayleigh? – Nie. O co chodzi? – Nieważne – zbyła pytanie Gerry.
– Czy chcesz nam coś jeszcze powiedzieć? – spytała Winsome, wstając do wyjścia. – Nie. To, co zrobiłam, było głupie, wiem, ale stało się. Teraz żyję własnym życiem. Nie ma sensu wracać do tego, co było, no nie? Kiedy Banks i Annie wrócili z Brierley House na komisariat, po krótkim postoju na kawę i przeczytaniu raportu z sekcji, u dyżurnego czekała na inspektora wiadomość. Natychmiast po powrocie miał się zgłosić do gabinetu Gervaise. Annie uniosła brwi, uśmiechnęła się szeroko, życzyła mu powodzenia i szybko pobiegła na górę. Banks wciągnął powietrze i ruszył za podwładną. Po dotarciu do gabinetu Gervaise zapukał do drzwi i zaraz usłyszał „Proszę”. Widok zastępcy komendanta głównego Rona McLaughlina, siedzącego naprzeciwko szefowej, nie powinien go zaskoczyć, ale zaskoczył. Nie ma co, lady Chalmers się sprężyła. Chyba że to robota tego gogusiowatego prawnika, Ralpha Nathana. McLaughlin burknął coś na dzień dobry, a Gervaise zaproponowała Banksowi krzesło. Kawy nie. – Zakładam, że wiesz, o co chodzi? – rozpoczęła. – Nie mam pojęcia – odparł Banks. – Nie chrzań, Alan – zawarczał McLaughlin. – Do cholery, mam już za sobą pół godziny wrzasków komendanta i nie jestem w nastroju do żartów. – Rozumiem, panie komendancie. – W ciągu ostatnich dwóch dni złożyłeś dwie wizyty lady Chalmers. Zgadza się? – Tak, panie komendancie. – Jaki był powód tych wizyt? – Niejaki Gavin Miller został znaleziony martwy na nieczynnym szlaku kolejowym pod Coverton. Sekcja przeprowadzona przez doktora Glendenninga wykazała, że zmarły został pobity, zanim zrzucono go z kładki kolejowej. Sprawdziliśmy jego billingi i dowiedzieliśmy się, że przed tygodniem dzwonił do lady Chalmers. Ona ma zastrzeżony numer, więc Miller musiał zadać sobie sporo trudu, by dostać go z uniwersytetu, na którym studiowała, z Essex, i cała historia wyglądała bardzo podejrzanie. – Dlaczego? – Rozmowa trwała prawie siedem minut. Wczoraj lady Chalmers powiedziała mi, że chodziło o dotację na stowarzyszenie absolwentów uniwersytetu. – W czym problem? – Odkryliśmy, że Gavin Miller nie miał żadnych kontaktów ze stowarzyszeniem z Essex ani niczym podobnym. Lady Chalmers wypowiadała się bardzo niejasno na temat całej sprawy. Nie wierzę jej, panie komendancie. – Czemu miałaby cię okłamywać?
– To właśnie chciałbym wiedzieć. Nie znajduję żadnego rozsądnego wytłumaczenia, chyba że coś ukrywa. – Czy nie jest bardziej prawdopodobne, że Miller okłamał ją, próbując coś wyłudzić? – zasugerowała Gervaise. – Wiesz już, że brakowało mu pieniędzy i że nie stronił od przestępczej działalności, był narkomanem, bo chociaż tyle możemy wnioskować ze znalezionych u niego narkotyków. Najwyraźniej usiłował wyłudzić od niej pieniądze. – To sugerował Anthony Litton – powiedział Banks. – Ale skąd Miller wiedział, że lady była absolwentką Essex? – Przecież to informacja dostępna publicznie. Nie tak trudno było do niej dotrzeć. – Wręcz zupełnie łatwo – powiedział Banks. – Miller studiował w Essex dokładnie w tym samym czasie co ona. Pewnie się znali. Ale nawet się nie zająknęła na ten temat. A Miller nie był narkomanem ani dilerem. Miał trochę narkotyków na własny użytek. – Czyli wszystko w porządku, tak? – wtrącił się McLaughlin. – Daj spokój, Alan. Chyba nie myślisz, że lady Veronica Chalmers ma coś wspólnego ze śmiercią tego człowieka? Narkomana, przestępcy seksualnego i wyrzutka. – Nie wiem, panie komendancie. On tylko od czasu do czasu popalał marihuanę. Nie uważam, żeby z tego powodu można było go uznać za narkomana. Wątpię, by lady Chalmers miała dość siły, aby przerzucić go przez barierkę kładki, ale na pewno mogłaby zapłacić komuś, by zrobił to za nią. – To absurd. Jakie masz dowody? Banks spojrzał na Gervaise i znowu na McLaughlina. Poprawił się na krześle. To nie był wygodny mebel, na którym zwykle siedział. Tamten zajmował McLaughlin. – Przyznaję, że w tej chwili to czyste domysły, ale są uzasadnione logicznie. – Przekazał im to, co wiedział o punktach, w których skrzyżowały się ścieżki życia lady Chalmers i Millera. – I uważasz, że te wszystkie rzeczy mają ze sobą związek i dowodzą, że mogła być morderczynią? – spytała Gervaise. – Mówię, że to niewykluczone. Gdyby chodziło o kogoś innego, analizowalibyśmy to bez wahania. – I faktycznie masz dowody, że się spotykali w Essex, w Ameryce, w Eastvale? – Jeszcze nie. Żadnych konkretów. – Te „związki” to niedorzeczności – oznajmiła Gervaise. – Oparte na poszlakach. Lady Chalmers i Miller mieszkali w Eastv ale w tym samym czasie. Jak wielu innych ludzi. Zapewne obracali się w bardzo różnych kręgach. Banks zerknął na McLaughlina. – Najwyraźniej.
– Dość tego, Alan – powiedział McLaughlin. Poczerwieniał ze złości. – I to samo w Ameryce – cedziła Gervaise, zaciskając usta. – Poza tym, o ile rozumiem, Miller był w zachodniej Kanadzie, nie w Stanach Zjednoczonych… a do Kanady z Beverly Hills jednak trochę daleko, zgadza się? – Mógł się tam udać albo ona mogła przyjechać do Kanady. – Ale dlaczego? Czy masz jakieś dowody, które by to sugerowały? – Nie – przyznał Banks. – I chyba wygląda na to, że nigdy nie uda mi się ich wygrzebać. – Czy to jakiś rodzaj polowania na czarownice? – spytał McLaughlin. – Czy masz coś przeciwko tej kobiecie? – Nie lubię być okłamywany, panie komendancie. Przez nikogo. – W takim razie wybrałeś sobie złą pracę. Banks na wpół uniósł się z krzesła. – Czy to groźba? – Alan, usiądź – interweniowała Gervaise, ale Banks zauważył, że rzuciła także karcące spojrzenie McLaughlinowi. Wyglądało na to, że zastępca komendanta głównego aż się gotuje, ale się pohamował i nie użył swojej władzy, jak postąpiłby bardziej małostkowy zwierzchnik. – O ile rozumiem – ciągnęła Gervaise – przeciwko lady Chalmers świadczą jedynie niejasne podejrzenia i ciąg zbiegów okoliczności. Nie dysponujesz żadnym dowodem, że znała denata. Wiedz, że musisz mieć materiał dowodowy z prawdziwego zdarzenia, zanim zaczniesz nachodzić ludzi, przesłuchiwać ich i oskarżać. – Chcesz powiedzieć „przesłuchiwać szlachetnie urodzonych ludzi”. I nikogo o nic nie oskarżyłem. Co powiedzieli ci Anthony Litton i Ralph Nathan? – Och, daj spokój, Alan. Że tak powiem, zejdź na ziemię. Tak, lady Chalmers jest szanowanym i cenionym członkiem społeczności, podobnie jak jej szwagier. Tu nie przesłuchujesz jakiegoś dilera narkotyków. Nie zaszkodziłoby trochę powagi, trochę szacunku. – Okazałem szacunek – zaperzył się Banks. – Tyle że im się nie spodobało to, co mówiłem. – Raczej, co insynuowałeś. I nie mogę mieć o to do nich pretensji – przyznała Gervaise. – Jak rozumiem, zasugerowałeś nawet, że lady Chalmers mogła być szantażowana przez Millera. Nie jestem pewna, czy spodobałoby mi się, gdyby ktoś zjawił się u mnie, sugerując coś podobnego. – Spuściła z tonu i jakby się odprężyła. – Nie wydaje ci się, że nieco się zagalopowałeś? Ja nie widzę w tej sprawie nic strasznego. Jestem pewna, że komendant się ze mną zgadza. – McLaughlin kiwnął głową na znak, że w istocie tak jest. – Nie słyszałeś o brzytwie Ockhama? Najprostsze wytłumaczenie jest zwykle najlepsze. A ty postanowiłeś iść śladem jakiejś skomplikowanej teorii spiskowej sięgającej czterdziestu lat wstecz. Weźmy tę sprawę wspólnego studiowania na uniwersytecie. Okazuje się, że byłam na tej samej uczelni co Liam
z laboratorium i w tym samym czasie. Nie znałam go. Studiowałam socjologię, a on informatykę. Nie wiedziałabym o tym, gdybym nie przeczytała jego CV, kiedy zaczął tu pracować. Na litość boską, Alan, mówisz o wydarzeniach sprzed czterdziestu lat. Jaka sprawa z tamtych czasów może się wiązać z morderstwem skompromitowanego odludka sprzed kilku dni? – Więc prosisz mnie, żebym dał spokój? – spytał Banks. – Nie prosimy – poprawił go McLaughlin. – Nie wolno ci więcej pokazywać się u lady Chalmers i jej rodziny, ani nawet rozmawiać z nimi przez telefon. Jasne? – Tak jest, panie komendancie. – Możesz mówić o cholernym szczęściu, że prasa tego nie wywęszyła. I niech tak zostanie. Przy okazji, czy media się tym interesują? – Zamordowaniem Millera? – Tak. – W minimalnym stopniu. Przecież nie był bogaty, sławny ani nic w tym rodzaju. – Już miał dodać „ani nie grał w golfa z komendantem głównym”, ale ugryzł się w język. – Jakieś możliwości przecieków? – Nie widzę, jak i gdzie. W każdym razie nikt się do mnie nie zwrócił. – Więc powinno się nam udać zachować to wszystko w tajemnicy, jeśli od tej pory będziesz trzymał się z dala od Wzgórz. Lepiej, żeby żaden młody, sprytny reporter nie wypatrzył cię wychodzącego z Brierley House. Banks wzruszył ramionami. – Pozwól, że od tej pory ja i rzecznik zajmiemy się wszystkimi pytaniami mediów dotyczącymi sprawy Millera – powiedziała Gervaise. – Nie ma sprawy – zgodził się Banks. Poza tym i tak nie cierpiał kontaktów z mediami. – Z pewnością masz inną, obiecującą linię śledztwa? – dodała Gervaise. – Przeczytałam wszystkie oświadczenia i raporty, które wpłynęły. Jestem na bieżąco. Co z tym dilerem, którego Miller wykopał z Eastvale College? Kyle’em McCluskym? Sprawia wrażenie wyjątkowego drania. Albo z tymi dziewczętami, które oskarżyły Millera o molestowanie seksualne? Czy z tą Lisą Gray, też dilerką? Kto siedzi nad tym wszystkim? – Głównie sierżant Jackman oraz inspektorzy Cabbot i Watson. Jesteśmy też wspierani przez lokalnych funkcjonariuszy z Coverton. Mamy braki kadrowe. – Szłoby wam znacznie lepiej, gdybyście nie walczyli z wiatrakami – wtrącił McLaughlin. Gervaise kontynuowała, zaglądając do kopii akt. – Dalej… niejaka Dayle Snider, która wyraźnie nie przepadała za Millerem. W grę może wchodzić wątek erotyczny. Nie wspominając o jego kolegach z uczelni, Trevorze Lomaxie i Jimie
Cooperze. Tu też może coś być związanego jeszcze ze zwolnieniem Millera. Ale ty wolisz się zajmować najbardziej prominentnymi obywatelami Eastvale, którzy tylko przypadkiem czterdzieści lat temu studiowali na tym samym uniwersytecie co ofiara. – A więc o to chodzi, Alan? – spytał McLaughlin. – Znów odzywają się twoje uprzedzenia klasowe? Nie możesz przełknąć, że ktoś pochodzący z bogatej, ustosunkowanej rodziny może być przyzwoity? Czy zawsze będziesz widział tam tylko oszustów i kłamców? Czy o to w tym wszystkim chodzi? – Badamy wszystkie możliwości – odrzekł. – Ale to wciąż szukanie igły w stogu siana. – No, tylko zdejmijcie lady Chalmers z celownika – polecił McLaughlin. – To wszystko. – Wstał, otrzepał spodnie i długim krokiem wyszedł z gabinetu. – Pani komendant, ja… – Nie chcę nic więcej słyszeć – przerwała mu Gervaise. – Wiesz, jak się sprawy mają, Alan. Pamiętaj o tym, o czym mówiliśmy przedwczoraj. Skup się na wątku narkotykowym. Jesteś na bardzo krótkiej smyczy. Teraz bierz się do pracy i znajdź nam mordercę. Podczas powrotu do Eastvale Winsome milczała. Gerry skupiła się na prowadzeniu samochodu, od czasu do czasu zerkając z zachwytem na krajobraz, na żółto-czerwone liście nadal trzymające się drzew, i analizując w myślach przesłuchanie. Po chwili zaryzykowała spojrzenie w bok. – Coś nie tak, szefowo? – Nie. – Na pewno? Jesteś strasznie milcząca. Po chwili ciszy Winsome wreszcie powiedziała: – Wolałabym, żebyś nie wspominała Beth Gallagher o lady Chalmers. – Ale chciałam zobaczyć jej reakcję. – Mogę to zrozumieć, ale mówiąc o niej, zaszczepiłaś w głowie Beth myśl, że lady Chalmers może mieć jakiś związek ze sprawą Gavina Millera. – No, może ma. – Tak, ale czy naprawdę można zaufać osobie pokroju Beth Gallagher, że będzie trzymała gębę na kłódkę, zwłaszcza po tym, co nam właśnie powiedziała? Skąd wiesz, że nie poleci do gazet? – Z nami gadała, bo myśli, że jest teraz bezpieczna, że nie możemy jej tknąć. – Bo nie możemy. – Myślałam o tym, szefowo – powiedziała po dłuższym milczeniu Gerry. – Może jest sposób, żeby ją tknąć. – Doprawdy? Jaki? – No, faktycznie nie możemy jej oskarżyć ani przywrócić Gavinowi Millerowi pracy czy życia,
ale możemy ją obsmarować przed szefami, postarać się, żeby odcierpiała za to, co zrobiła, straciła pracę i widoki na przyszłość. – To byłaby zemsta. – Zgadza się, ale popatrz, co zrobiła. Zmówiła się z koleżanką, żeby zrujnować życie człowiekowi tylko z powodu jakiejś szmaty, dilera, i zrobiły to dla kawału. – To nie ma znaczenia – stwierdziła Winsome. – Nie na tym polega nasza praca. Nie my dokonujemy zemsty. Jeśli jest jej sądzone cierpieć za swoje grzechy, dojdzie do tego bez naszego udziału. – Co to ma być? Karma? – Coś w tym rodzaju. – A nie raczej jak w tej historyjce o człowieku, który tonął i nie chciał pomocy, bo wierzył, że Bóg go uratuje, ale potem się skarżył, że Bóg go porzucił? – I Pan rzekł mu, iż wielu przybieżało mu na ratunek, atoli on go odrzucił? Nie wydaje mi się. Szczerze, Gerry, myślałam o tym. Wierz mi albo nie, zemsta kusi mnie tak samo jak ciebie. Te dziewczyny zasłużyły, żeby cierpieć za krzywdę wyrządzoną Gavinowi Millerowi. Ale nie jesteśmy narzędziem takiej sprawiedliwości. Gdybyśmy mogły wytoczyć im sprawę, w porządku, ale to nie nasza rzecz chodzić i mówić jej pracodawcom, że kiedyś zrobiła świństwo. Zresztą Beth Gallagher przyznała się do tego, co podejrzewałyśmy. A przyznała się, bo uważa, że to nie ma już znaczenia. Od tej pory to sprawa między nią i jej sumieniem. Powiedziałabym, że przynajmniej coś takiego zaczyna się w niej wykluwać. Z pewnością nie czuje się dobrze z tym, co zrobiła. Chyba kilka bezsennych nocy to najlepsza kara, jakiej możemy się spodziewać w jej przypadku. – Czy ty jesteś religijna? Winsome chwilę się zastanawiała. – Nie, tak na poważnie to nie. To znaczy, zaliczyłam religijne wychowanie, lekcje religii i cały ten młyn, ale nie chodzę do kościoła na msze. Tylko na śluby, chrzty i pogrzeby. Czemu pytasz? – Ale wierzysz w Boga. – Pewnie tak. A ty? – Nie wiem. Staram się być dobrym człowiekiem. Winsome odwróciła się i uśmiechnęła do koleżanki. – Hm, to już coś. – Chciałabym być tak pewna jak ty, że Beth Gallagher ma sumienie. Winsome spojrzała na nią. – Wcale nie jestem tego bardziej pewna niż ty – rzekła. – Tylko mam taką nadzieję. Ale gniew rezerwuję dla jedynej osoby, która pewnie miała szansę zmienić los Millera.
– Trevora Lomaxa? – Tak jest. Zjedź tutaj. Siedziały chwilę bez słowa, a Gerry trawiła słowa Winsome. – Wiesz, pewnie jeśli chodzi o Lomaxa, też nie możemy wiele zrobić poza tym, żeby również poczuł się winny. – Hm, gdyby nam się to udało, to już coś, nie? – odparła Winsome i spytała po pauzie: – Wiesz, co dziś po południu naprawdę sprawiło mi zawód? – Nie. Co? – Że nie zobaczyłyśmy żadnej gwiazdy. Banks był nadąsany, chociaż wolał się oszukiwać, że liże rany. Tak czy siak po spotkaniu z Czerwonym Ronem i komendant Gervaise odjechał z posterunku na pełnym gazie, puściwszy na cały regulator Celebration Day Led Zeppelin. Poszalał na odcinkach dróg, gdzie diabeł mówi dobranoc, rozbryzgując kałuże na okoliczne pola zalane mulistą, czerwonawą wodą, i uznał, że jest głodny. Pora lanczu minęła, restauracje były zamknięte i nie spodziewał się specjałów w pubach, jednak byle kanapka miło zapełniłaby dziurę w żołądku, a w razie czego wystarczyłby kufelek i czipsy. Pokonując wąski zakręt na wrzosowiskach, drogą biegnącą z Lyndgarth na północny zachód, trafił na pub, którego nigdy wcześniej nie zauważył. Przynajmniej uznał, że to pub. Trudno powiedzieć, by fasada z nagich wapiennych płyt, wysmagana deszczem i wichrami, zaczerniona porannymi opadami zachęcała do wejścia. Mury musiały być grube na trzy stopy, by oprzeć się wichurom i zimowym chłodom. Kołyszący się szyld tak popękał i zmarniał w srogich warunkach pogodowych, że był prawie nieczytelny, napis „Low Moor Inn” jedynie majaczył. Wiatr wył nad wrzosami, ale chociaż ziemia podmokła, teren był na tyle wysoko położony, że większość wilgoci spływała systemem potoków i strumieni przecinających niższe pastwiska i pola, by zasilić w końcu rzekę Swain, która niemal występowała z brzegów, zagrażając obszarowi The Leas w okolicach Eastvale. Tutaj pod rozległym, stalowoszarym niebem sterczały tylko splątane korzenie kolcolistów i wrzosów i pobekiwały żałośnie błąkające się nieliczne owce, które nie mogły znaleźć niczego do jedzenia w mokrym poszyciu. Przed pubem stały trzy samochody, co Banks uznał za dobry znak. Zaparkował obok zabłoconego range rovera i minął łukowate wejście. Ręcznie wypisana tabliczka głosiła „Witamy Wędrowców”, a strzałka wskazywała starą skrobaczkę do butów obok drewnianej ławki i miejsce na unurzane w błocie kalosze. Pchnięte drzwi ze skrzypieniem otworzyły się do środka. Banks, wchodząc, musiał się schylić, ale trafił do przytulnego kamiennego pomieszczenia z wielkim kominkiem, w którym buzował ogień. Płomienie odbijały się w wypolerowanych mosiężnych utensyliach wiszących na ścianach i wokół baru, w ciemnym lakierowanym drewnie i kolorowych
flaszkach przed szerokim lustrem. W słabym świetle Banks dostrzegł kamienne ściany ozdobione obrazami w złoconych ramach, fragmenty uprzęży i zapewne stare narzędzia rolnicze. Garstka gości podniosła głowy, gdy wszedł, ale zaraz wróciła do rozmów i piwa. Barman w wyświechtanej skórzanej kamizelce i spranej koszuli skinął nieznacznie głową na przywitanie. Banks nie miał pojęcia, że takie lokale w starym stylu jeszcze istnieją. W ostatnich czasach wiele pubów w Dales zostało zamkniętych lub wpadło w ręce londyńskich handlarzy nieruchomości bądź browarników, którzy zamierzali je zmodernizować, a następnie zamienić w sieciowe puby udające rodzinny interes, by wieczorem przyciągnąć młodego klienta przed wielkie ekrany transmitujące mecze piłki nożnej i serwować tanie piwo. Ale ten lokal był jak żywcem przeniesiony z dawnych czasów. Banks poczuł się jak w domu. Nie było ryczącego odbiornika telewizyjnego ani nie leciała głośno muzyka, słyszał tylko przytłumione rozmowy i ogień trzaskający w kominku, strzelający iskrami w dużym kamiennym palenisku. Leżał przed nim kłąb szarego futra, zapewne pies właściciela. Zwierzę nie wykazało zainteresowania nowo przybyłym. Banks musiał mu się uważnie przyjrzeć, by stwierdzić, że oddycha. – Poproszę kufel sneck liftera – zamówił Banks, zerkając na kran. Zwykle nie pijał mocniejszych piw i ale, lecz po konwersacji z Czerwonym Ronem i Gervaise miał ochotę przepłukać gardło. Gdy barman nalewał piwo, Banks spytał go, czy ma szansę na coś do jedzenia. – Zapiekanka – usłyszał. – Jaka zapiekanka? Właściciel spojrzał na niego jak na głupka. – Z dziczyzny. – W takim razie poproszę porcję – powiedział Banks. – No, to trzeba będzie poczekać. – Nie ma sprawy. – W porządeczku. – Właściciel podał mu kufel. Spienione piwo spływało po szkle. – Przy okazji – zapytał Banks, zanim zdecydował się na wybór stolika. – To Low Moor Inn, zgadza się? – Tak masz pan na szyldzie – odparł barman, drapiąc się po bokobrodach. – A gdzie High Moor Inn?5 Znów został obdarzony spojrzeniem przeznaczonym dla idioty i właściciel wskazał za siebie sękatym kciukiem. – Jasne, że wyżej. – Jasne – przyznał Banks i poszedł usiąść. Zdecydował się na okrągły drewniany stoliczek blisko kominka. Kamienne płyty podłogi były nierówne, krzesło zaszurało na nich, gdy Banks je
odsuwał. Stolik okazał się kulawy, ale złożona kartka papieru, wezwanie do gabinetu Gervaise, wsunięta pod jedną z nóg, rozwiązała problem. Banks miał w teczce ostatni numer „Gramophone” i folder z notatkami Gerry Masterson, więc zdecydował, że zje długi, spokojny lancz z dala od pracy. Gdyby pojawiło się coś nowego albo coś nagłego, zadzwonią do niego na komórkę. Tak przynajmniej myślał, póki nie zerknął na ekran. W pubie nie ma zasięgu. Może z winy grubych murów. Ale jak na razie niewiele go to obeszło. Było mu ciepło, miał przed sobą kufel piwa, otwarte na recenzjach czasopismo i wizję gorącej zapiekanki. A poza tym od komendy dzielił go kawał drogi. Mimo natury buntownika Banks rzadko trafiał na dywanik. Kiedy szefował Jimmy Riddle, rzecz miała się zupełnie inaczej, gdyż Riddle lubił siedzieć podwładnym na karku i nie wiedzieć czemu nie przepadał za Banksem, ale od tamtej pory komendanci przeważnie trzymali się z daleka od posterunków prowincjonalnych, tylko wysyłali oświadczenia do prasy, otwierali wiejskie festyny i przekazywali chwytliwe materiały informacyjne mediom, prawdziwe obowiązki pozostawiając zastępcom, takim jak Czerwony Ron. Banks kilka razy trochę podpadł McLaughlinowi, ale nie jakoś poważnie. Lubił faceta i pierwszy raz widział go w takiej furii. Pewnie musiał dostać niezły ochrzan od swojego szefa, który wszak był dobrym przyjacielem sir Jeremy’ego i lady Veroniki Chalmers. Najbardziej nie odpowiadał mu zakaz kontynuowania wątku lady Chalmers, zwłaszcza że wydawało mu się, iż trafił na trop. Gerv aise i Czerwony Ron pewnie myśleli, że rozwiali wszystkie jego podejrzenia i przekonali go, iż jego dowody to tylko mieszanina zbiegów okoliczności i sprzecznych zeznań, ale prawdziwy gliniarz czyha na zbiegi okoliczności i sprzeczne zeznania, wyczekuje ich jak kania dżdżu. W porządku, jeszcze nie potrafił podeprzeć podejrzeń dowodami, ale co z tego? Ewentualny związek lady Veroniki Chalmers z Gavinem Millerem był warty zachodu. Czerwony Ron postawił jednak na tej ścieżce szlaban, zamykając ją, tak jak dr Beecham zamknął starą linię kolejową, na której znaleziono zwłoki Millera. Banks i jego zespół mogli do woli zatruwać życie dilerom i pracownikom college’u, byle nie zakłócali spokoju bogatych i utytułowanych. Ale Banks czuł, że prawda nie kryje się za murami Eastvale College. Żaden diler nie zostawiłby w kieszeni trupa pięciu tysięcy funtów, nawet gdyby mu się wydało, że ktoś nadchodzi. I nikt nie rozmawia siedem minut przez telefon z kimś, kogo podobno nie zna, o sprawie, z którą nie ma żadnego związku. Na pewno nie, chyba że studiował na tym samym uniwersytecie i w tym samym czasie co jego rozmówca, choćby czterdzieści lat temu. Gavin Miller od dawien dawna nie był w tak radosnym nastroju, jak na dwa tygodnie przed śmiercią, co potwierdziło tych kilkoro świadków, których znaleźli – na przykład personel Star & Garter. A rozmowę telefoniczną z lady Chalmers przeprowadził niemal tydzień przed śmiercią. Zbieg okoliczności? Zdaniem Banksa nie.
Więc jaki związek wchodził tu w grę? Co ukrywała rodzina Chalmersów? I co istotniejsze, jak Banks mógł to wykryć? Jeśli sprawa sięgała okresu sprzed czterdziestu lat, nie należało zbytnio się łudzić, że się ją rozwiąże, a już na pewno nie mógł spodziewać się jakiejkolwiek pomocy ze strony lady Chalmers, nawet gdyby pozwolono mu z nią porozmawiać. Gdyby miał prowadzić śledztwo wbrew zakazowi, musiałby zdać się na Gerry Masterson i jej zdolności wyszukiwania i analizy danych, narażając tym samym jej karierę zawodową. Z drugiej strony – ona tylko wypełniała rozkazy. Dał jej swobodę i mimo ostrzeżenia z góry nie widział powodu, aby teraz mówić coś przeciwnego. Przecież nie zamierzała rozmawiać z lady Chalmers, Anthonym Littonem, sir Jeremym czy innymi członkami rodziny. Gdyby natrafiła na choćby jeden wiarygodny dowód wskazujący, że lady Chalmers i Gavina Millera coś łączyło podczas studiów na Uniwersytecie Essex, może wtedy Gervaise przemyślałaby swoją decyzję i dałaby mu większy luz. Przecież się nie upierał, że Veronica Chalmers zabiła Millera, jedynie twierdził, iż coś wie i mogłaby pomóc. Na razie było coś do zrobienia. Miał plan względem pięknej Oriany Serroni. Gerry już coś wygrzebała z przeszłości Włoszki. Nie było to nic obciążającego ani wskazującego na związek z Millerem, chociaż historia jej życia i tak była interesująca i barwna. Jej dziadek spędził większą część wojny w obozie jenieckim w Molton, w East Yorkshire. Jak gros osadzonych nie próbował ucieczki. Warunki obozowe były stosunkowo dobre. Większość więźniów pracowała na roli, a wielu nawiązało przyjacielskie stosunki z miejscowymi gospodarzami… i ich córkami. Po wojnie Giuseppe Serroni, jak wielu innych, pozostał w Wielkiej Brytanii i ożenił się z miejscową dziewczyną, Betty Garfield. Zamieszkali na farmie jej rodziców i wkrótce przejęli większość obowiązków. Mieli dwóch synów, młodszy, Stefano, przyszedł na świat w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim roku. Okazał się niespokojnym duchem i w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym wyjechał do Włoch, aby poszukać swoich korzeni w Umbrii. Czas mijał i po czterech latach ożenił się z miejscową dziewczyną, Marią. Mieli kilkoro dzieci, w tym córkę o imieniu Oriana, urodzoną w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku. Maria chciała uciec przed biedą i izolacją na wsi, więc w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku Stefano został przekonany do powrotu do Anglii, gdzie rodzice przyjęli syna z rodziną. Często odwiedzali Włochy, gdyż Maria tęskniła za bliskimi, i Oriana odebrała iście międzynarodowe wychowanie. Tak się złożyło, że rodzina sir Jeremy’ego Chalmersa również pochodziła z East Yorkshire i od lat znała Serronich. Kiedy Veronica weszła do tej rodziny, Oriana była zaledwie pięciolatką, ślicznym i bystrym dzieckiem. Ronnie i Jem wkrótce bardzo ją polubili, ona zaś stała się kimś w rodzaju starszej siostry, a później opiekunką Angeliny i Samanthy. Z czasem okazała się też świetną studentką, a również niezwykle dobrą researcherką. Po uniwersytecie nie potrafiła zdecydować, co chce robić, i wtedy akurat Veronica zaproponowała jej taką właśnie posadę,
a także objęcie części obowiązków domowych, co Oriana sprawnie robiła już w domu rodzinnym. Chodziło o gotowanie od czasu do czasu, czuwanie nad kalendarzem spotkań, prowadzenie rachunków i tym podobne. Tak stała się prawą ręką lady Chalmers. Na ile Gerry Masterson potrafiła ustalić, Oriana pozostała singielką i chyba nie miała żadnego stałego partnera. Piękna dziewczyna wydawała się najbliższą powierniczką lady Chalmers. Banks zauważył, jak zmieniła się jej postawa między jego wizytami, jak zniknął uśmiech i zastąpił go lodowaty chłód. Choć mogło się to wydawać staromodne, była niezwykle lojalna względem chlebodawczyni i martwiła się o nią. Chyba wiedział, jak nawiązać z nią kontakt bez zbędnego zamieszania, chociaż zawsze istniało ryzyko, że dziewczyna pobiegnie do lady Chalmers, Nathana lub Anthony’ego Littona. Rozmyślania przerwała mu niska, pulchna, rumiana kobieta w fartuchu, kładąc sztućce i stawiając bogaty zestaw chutneyów oraz butelkowanych sosów, niektóre bez etykiet, co wskazywało na domowy produkt. Serwetki zabrakło. Po chwili kobieta zjawiła się z talerzem, na którym spoczywała największa porcja zapiekanki, jaką Banks widział w życiu, otoczona kopcami warzyw zalanych dymiącym sosem. – Niech uważa na zęby – powiedziała tylko kobieta, zanim oddaliła się kaczkowatym krokiem. Odprowadzając ją wzrokiem, Banks przypomniał sobie starą ludową piosenkę: „A półdupki jej sapały jak parowóz, puf, puf, puf”. Zwykle zapiekanki z dziczyzny jadał na zimno, ale ta była świeżo z pieca i musiał odczekać, aż ostygnie. Okazała się wyjątkowo smaczna, a już po chwili zrozumiał, dlaczego ma uważać na zęby – na szczęście wyczuł śrucinę, zanim złamał trzonowca. Od tej pory jadł jeszcze wolniej i ostrożniej, nie paląc się do przedwczesnej wizyty u dentysty. Mięso przyprawiono pikantnie, ale bez przesady, a ciasto okazało się lekkie i kruche. Banks jadł, popijał i przeglądał recenzje w „Gramophone”, notując w pamięci przyszłe zakupy. Zdecydował, że porozmawia z Orianą, ale wcześniej spróbuje przestać myśleć o lady Chalmers i wątku związanym z Eastv ale College. Co dalej? pomyślał, skończywszy zapiekankę. Na pewno nie zamierzał wracać na komisariat. Przede wszystkim tak się najadł, że gdyby usiadł w biurowym fotelu, pewnie by się zdrzemnął. Postanowił dopić piwo i pojechać to Coverton, sprawdzić, jak idzie Dougowi Watsonowi i ekipie technicznej, może pospaceruje trochę w okolicach miejsca zbrodni i coś mu wpadnie do głowy. Potem do domu. Taki był plan.
Rozdział 7 – Więc co się z tobą działo wczoraj po południu? – spytała Banksa Annie, gdy w piątek rano jechali na spotkanie z Trevorem Lomaxem. – Próbowałam się z tobą połączyć. – Byłem na miejscu zbrodni. Brak zasięgu – wyjaśnił Banks. – Nie zadzwoniłaś znowu, nie wysłałaś SMS-a, więc nie było to nic ważnego. – Nie było. Ale tam jest zasięg, przynajmniej na górze. Uznałam, że nie odpowiadasz, bo nie chcesz rozmawiać. – O czym? – O spotkaniu z Czerwonym Ronem i Gervaise. – Ach, o tym. A co miało się stać, jak sądzisz? Kazali nam trzymać się z daleka. – Z daleka od lady Chalmers? Banks rozejrzał się z udawanym przejęciem. – A widzisz tu jeszcze kogoś z wyższych sfer? Annie spojrzała na niego uważnie z fotela pasażera. – Więc zmyli ci głowę? – To nie było zmywanie głowy. – Nieważne. Pojechałeś naburmuszony, prawda? Żeby popić i posłuchać jakieś upiornej muzyki, założę się. I lizać rany. – Masz wyobraźnię, to muszę ci przyznać. – No i? Powiedz mi, że się mylę. – No i przyjechaliśmy. – Banks zaparkował za budynkiem college’u. – Lomax na pewno jest? – Już nie mogłam się bardziej upewnić. Sprawdziłam na jego wydziale. W piątek do południa nie ma żadnych zajęć. Może przyjmuje studentów albo pracuje nad poniedziałkowym wykładem, ale zwykle siedzi u siebie. – W porządku. Prowadź. Annie zaprowadziła Banksa na górę przysadzistego betonowo-szklanego budynku, do gabinetu Trevora Lomaxa. Drzwi były lekko uchylone i z wewnątrz dobiegały głosy. Banks lekko zastukał i pchnął drzwi. Lomax tkwił za swoim zagraconym biurkiem, a naprzeciwko niego siedziała dziewczyna z notesem na kolanach. – Kim, do diabła… Och, pani Cabbot? – Uśmiechnął się na widok Annie. – Przepraszam, że zawracamy panu głowę – rzekła Annie. – To mój szef, inspektor Banks. Chcielibyśmy zamienić dwa słowa.
– Właśnie… – Dość się nam spieszy – przerwał mu Banks. Spojrzał na zdumioną dziewczynę; skłonił się i wskazał otwarte drzwi. – Pani pozwoli. Wytrącona z równowagi studentka zabrała rzeczy i wyszła, nie oglądając się. – Czy to naprawdę było konieczne? – spytał Lomax. – Jak powiedziałem, spieszy nam się. – Banks podsunął Annie krzesło, a sam oparł się o ścianę przy oknie. – Proszę cofnąć się pamięcią o cztery lata – rzekła Annie. – Do kilku tygodni po przesłuchaniach i zwolnieniu Gavina Millera. – Nie… – Czy odwiedziła pana młoda kobieta i powiedziała, że ma dowody na to, że Miller nie zrobił tego, o co go oskarżono? – Czemu ktoś miałby… – Niech pan przestanie chrzanić, Lomax – syknął Banks. – Znamy całą historię. To tylko sprawa techniki, którą stosujemy. Wie pan, zadaje się przesłuchiwanemu pytania, patrząc, czy się gdzieś potknie. Nie zadajemy pytań, na które nie znamy już odpowiedzi. Sądzę, że w pańskim przypadku możemy od razu przejść do rzeczy, zgadza się? – Pani szef jest nieco pewny siebie, prawda, pani Cabbot? – rzucił Lomax, uśmiechając się. Annie nie odwzajemniła uśmiechu. – Radziłabym powiedzieć prawdę. Kiedy wpadnie w taki nastrój, jest nieprzewidywalny, nie mówiąc o tym, że nie sposób go powstrzymać. – Grozicie mi? – Skądże. Odświeżę trochę pańską pamięć, a nuż to coś da. Lisa Gray. Pamięta pan to imię i nazwisko? – Pamiętam młodą kobietę, która przyszła do mnie z jakąś bzdurną historią. – Proszę, coś drgnęło – stwierdziła Annie. – Skąd pan wie, że to bzdurna historia? – Rada podjęła decyzję, wprowadziła ją w życie. Sprawa została zamknięta. Jeśli ktoś miał jakieś informacje, powinien zgłosić się wcześniej, przed przesłuchaniami lub w trakcie. Wtedy byłaby jakaś szansa. – Ale w trakcie przesłuchań Lisa Gray nie wiedziała o niczym. Dopiero potem się dowiedziała. Nie pamięta pan, co panu powiedziała? Podsłuchała rozmowę Beth Gallagher i Kayleigh Vernon w damskiej toalecie. Przyszła opowiedzieć o niej panu. Powiedziała też, że Gavin Miller zabronił Kyle’owi McClusky’emu sprzedawania narkotyków w kampusie i to dlatego Beth i Kayleigh zmówiły się, żeby go skompromitować. Cała trójka się przyjaźniła. Na pewno pan to pamięta. – Tak twierdziła. Ale to były tylko pomówienia. Wyssane z palca. Nie miała żadnego dowodu.
– A kto miał dowód na winę Millera? – Annie pokręciła głową. – Czy po raz drugi przesłuchaliście dziewczęta po tym, jak dostał pan tę nową informację, spytał pan je, czy to prawda? – Nie. Jak powiedziałem, nie było sensu tego odkręcać. Zrobiłem dla Gavina wszystko, co się dało. Przesłuchanie zamknięto, klamka zapadła. Dziewczęta przeszły wystarczająco wiele. Czemu znowu narażać je na tę całą traumę? – Do diabła, Trevor, nie mam pojęcia – warknęła Annie. – Bo stawką były reputacja i praca jakiegoś człowieka? Pańskiego przyjaciela. – A jeśli Beth i Kayleigh kłamały – dorzucił Banks – jak twierdziła Lisa Gray, to z pewnością było pańskim obowiązkiem przeprowadzenie postępowania i dojście do prawdy. – Pan myli swoją pracę z moją. To, o czym pan mówi, w żadnym razie nie należało do moich obowiązków. Już zrobiłem dla Gavina wszystko, co się dało, ale na próżno. – A co było pańskim obowiązkiem? – spytała Annie. – Zamiecenie sprawy pod dywan? – Pani mnie obraża. Gavin Miller był moim przyjacielem. Banks podrapał się po głowie. – To właśnie mnie dziwi. Podobno był pańskim kumplem. Bardzo jestem ciekaw, jak pan traktuje swoich wrogów. – To niestosowna uwaga. – Czyżby? – Banks oderwał się od ściany, pochylił i oparł rękami o biurko. – Dziewczyna przychodzi do pana, mówi, że słyszała dwie inne, które oskarżyły pańskiego kolegę z pracy, pańskiego przyjaciela, o molestowanie seksualne, a potem się zaśmiewały, że zamydliły wszystkim oczy, również panu, a pan nic. Muszę zadać sobie pytanie dlaczego. Lomax odchylił się w fotelu. – A do jakiej to błyskotliwej konkluzji pan dochodzi? – Jest kilka możliwości – rzekł powoli Banks. – Pierwsza, która przychodzi mi do głowy, to taka, że Kyle McClusky dostarczał narkotyki również panu. Może kupił pan od niego kilka tabletek gwałtu i zrobił, co chciał, z jakąś długonogą osiemnastoletnią studentką. A może wziął pan działkę amfy, żeby wytrzymać całą noc i poprawiać studenckie prace. Może przeleciał pan Beth albo Kayleigh. Najwyraźniej Kyle o tym wiedział i gdyby go przyskrzyniono, z pewnością pociągnąłby ze sobą też pana, więc zależało panu, aby ta afera nie obciążyła również pana. Gavin Miller nie wiedział, że Kyle jest kumplem Beth i Kayleigh. Nie skojarzył tego, co wydarzyło się jakiś czas wcześniej, sprawy Kyle’a, któremu zabronił sprzedawania narkotyków, z oskarżeniem dziewczyn. Ale pan znał związek między tymi dwiema sprawami, prawda? A ponieważ tak się złożyło, że Gray odwiedziła tylko pana, tak przynajmniej pan sądził, wystarczyło po prostu nie puścić pary z ust.
– To absurdalne. Oskarża mnie pan o kupowanie narkotyków od Kyle’a McClusky’ego i utrzymywanie kontaktów seksualnych ze studentką? To graniczy ze zniesławieniem. Może powinienem zadzwonić do mojego adwokata. – Nie słyszałam, żeby szef mówił coś o seksie i narkotykach – powiedziała Annie. – Po prostu sugeruję, że była taka możliwość – ciągnął Banks – że z jakiegoś powodu nie zareagował pan w najmniejszym stopniu na informację Lisy Gray. – Już mówiłem. Było za późno. Klamka zapadła. Nic dobrego by z tego nie wynikło, gdyby… gdyby… – Gdyby co? Gdyby znów rozgrzebano tamtą sprawę i przedostała się do opinii publicznej? Dla kogo nic dobrego by nie wynikło? Dla pana? Dla college’u? – Oczywiście, że to nie byłoby dobre dla college’u. Co złego w takim myśleniu? Wy nie zwieracie szeregów i nie trzymacie się razem, kiedy atakują jednego z was? – Spojrzał ostro na Annie. – Nie robicie tego właśnie teraz? – Porównuje pan swoją bezczynność do nas zwierających szeregi? – Banks znów oparł się o ścianę. – Już wysłuchałem wszystkiego, co trzeba, Annie. Wystarczy. Może teraz przejmiesz pałeczkę? – Inspektorowi Banksowi chodzi o to, że informacja została powierzona panu, przyjacielowi oskarżonego, może jedynej osobie tutaj, której choć trochę na nim zależało. – Ale nikt by jej nie wysłuchał – powiedział Lomax. – Tej Lisy Gray. Nie żebym robił osobiste wycieczki pod jej adresem, ale to była neurotyczna, cierpiąca na urojenia zapijaczona dziwka. Zaczęła jako wybijająca się studentka, ale zawalała zajęcia i szybko szła na dno pod każdym względem. – Co takiego ją spotkało? Czemu się zmieniła? Lomax wzruszył ramionami. – Tak po prostu bywa. Pewnie ćpała. – Czemu tak pan twierdzi? – Bo to prawda. Ta dziewczyna sama była na wylocie. Miała zaległości, obrażała wykładowców, nie chodziła na połowę zajęć, a przynajmniej na jednych była pod wpływem środków odurzających. Wyobrażacie sobie, jaki szum by się zrobił, gdybyśmy podali do publicznej wiadomości, że oczyszczamy Millera z zarzutów, bo uwierzyliśmy takiej osobie? Nic by to nie dało. Wystarczyłoby, żeby Beth i Kayleigh upierały się przy swoich słowach. – Beth Gallagher przyznała się nam, że sfabrykowała swoją opowiastkę. Lomax przełknął ślinę. – Przyznała się? Kiedy? – Wczoraj – powiedziała Annie.
– I wierzycie jej? – Sierżant z mojego wydziału uwierzyła – rzekł Banks. – I to mi wystarczy. Lomax rozłożył ręce. – Hm, co mam powiedzieć? Gdybyśmy wiedzieli to w swoim czasie, może mógłbym coś zadziałać, ale było za późno. – Nie mogliście jakoś przywrócić Millera do pracy, gdy dowiedział się pan prawdy? – spytała Annie. – Jakiej prawdy? Mieliśmy uwierzyć na słowo Lisie Gray? Tygodnie po tym, jak Gavin został zwolniony? To byłoby posunięcie bez precedensu. Przynajmniej ja nie słyszałem o czymś takim. Jak to możliwe? Kto by jej uwierzył? Nie zapominajcie, że w ostateczności liczy się decyzja urzędników państwowych. To państwo daje nam pieniądze. Nie jesteśmy prywatną instytucją. Poza tym myślałem, że prowadzicie sprawę morderstwa Gavina, nie jego zwolnienia. – Owszem – potwierdziła Annie. Spojrzała na Banksa, który skinął głową. – Myślimy, że te dwie rzeczy mogą być ze sobą powiązane. Ilu ludziom przekazał pan opowieść Lisy? – O co pani pyta? Nikomu. Skąd to pytanie? – Jimowi Cooperowi ani nikomu z rady czy komisji? – Nie. Czemu miałbym to zrobić? Jim Cooper nie wchodził w skład komisji. Poza tym, szczerze mówiąc, nieszczególnie za nim przepadam, a co do rady, no… to nie była jej sprawa. – Nie powiedział pan żonie? – Sally i ja nie mamy przed sobą tajemnic. To ona doradziła mi, żebym nie szedł do rady uczelni z opowieścią tej dziewczyny. Stałbym się pośmiewiskiem college’u. – Może żona powiedziała komuś jeszcze? Na przykład Dayle Snider? – Bardzo w to wątpię. Poza tym Dayle i Gavin nie byli wtedy razem, jeśli w ogóle można powiedzieć, że naprawdę kiedykolwiek ze sobą byli. Annie zanotowała w pamięci, że trzeba to sprawdzić. Może konieczna okaże się rozmowa z Sally Lomax albo jeszcze jedno spotkanie z Dayle Snider. – Co z Kyle’em McCluskym rozprowadzającym narkotyki w kampusie? – O tym też nie wiedzieliśmy, nawet jeśli tak było. I do tego czasu zniknął. – Dzięki temu, że Gavin Miller go ostrzegł, żeby trzymał się z daleka od uczelni. – No, tak… jak powiedziałem, nie wiedzieliśmy o tym. Gavin nie uznał za stosowne nas powiadomić. Za to wycinał takie numery, że nieomal prosiło się, aby zawiadomić policję. – Czy Jim Cooper bierze narkotyki? Czy kupował je od Kyle’a? – Na Boga, skąd mam wiedzieć? Choć to by mnie nie zdziwiło, bo widzę, jak cały czas wychodzi ze skóry, żeby być super i na fali, ale naprawdę nie mam pojęcia. – Niech pan wyobrazi sobie coś takiego – powiedziała Annie. – Przypomniał mi pan, że
prowadzimy śledztwo w sprawie o morderstwo, nie o zwolnienie. No to dobrze, niech się pan zastanowi nad takim scenariuszem. Gavin Miller cztery lata po tym, jak stracił robotę, jakoś się dowiaduje, że Lisa Gray przyszła do pana z informacją, która mogła doprowadzić do oczyszczenia go z zarzutów, a pan nie kiwnął nawet palcem. Może ona mu o tym powiedziała, a może odkrył to jakoś inaczej. To bez znaczenia. W związku z tym Gavin Miller ma do pana pretensje. Jest spłukany, chce pieniędzy, może rekompensaty, więc pana szantażuje. Jak pan nie zapłaci, doniesie na pana władzom uczelni o takich czy innych grzeszkach, o których mu wiadomo. Pan umawia się z nim na starej kładce kolejowej na południe od Coverton. To miłe, odludne miejsce. Sytuacja wymyka się spod kontroli. Może Miller decyduje, że wolałby publiczne przeprosiny i powrót do starej pracy. Nieważne. Walczycie i w końcu przerzuca go pan przez barierkę. Pewnie to przypadek. Pewnie nie zamierzał go pan zabić. A może nie było pana stać na zapłacenie szantażyście, więc poszedł pan tam z zamiarem zabicia. Czym pan jeździ? – To oburzające. – Czym? – Audi. – Kolor? – Czarny. – Ktoś widział pana wsiadającego do samochodu około dwudziestej drugiej ostatniej niedzieli na parkingu w Coverton. Jak to brzmi? – Niedorzecznie – skwitował to Lomax. – Nigdy nikogo do tego nie przekonacie. – Och, niewykluczone, że nam się uda – odparła Annie. – I może to akurat prawda, no nie? – Już wam powiedziałem. Byłem w domu z żoną. – Oglądał pan Dow n tow n Abbey. Tak, wiemy. Lecz alibi czasem łatwo podważyć. Z naszego doświadczenia wynika, że zwłaszcza oświadczenia żon bywają mało wiarygodne. Annie wstała i ruszyła do drzwi. Banks poszedł za nią, podczas gdy Lomax pozostał za biurkiem, czerwony jak burak mamrotał pod nosem. – Cooper następny? – spytał Banks, kiedy schodzili po schodach. – Tak sądzę. – Annie westchnęła. – Ale jak na razie mam dość tych murów. Najpierw lancz? – Dobrze… – Zadzwoniła komórka Banksa. Zatrzymał się i chwilę słuchał, podczas gdy Annie niecierpliwie czekała. – Kto to był? – spytała, gdy skończył. – Doug Watson. – I? – Zlokalizował Kyle’a McClusky’ego. Wygląda na to, że korzysta z gościnności królowej. W więzieniu w Leeds.
– Panie Cooper! – zawołała Annie. – Tak się cieszę, że złapałam pana, zanim wyjechał pan na weekend. Przecinała rozległy trawnik, kiedy zobaczyła wykładowcę opuszczającego wydział. Niósł zniszczoną teczkę, na szyi miał artystycznie udrapowaną jedwabną apaszkę, przydługie włosy opadały mu na kark. Opis Lomaxa był wyjątkowo trafny. Cooper sprawiał żałosne wrażenie. Jak ktoś, kto na siłę stara się odjąć sobie lat, a przydać stylu. Pewnie też uwielbia przesiadywać w barach ze studentami, pomyślała Annie, udawać, że jest jednym z nich, i może, kto wie, żeby wypaść jeszcze lepiej, lubi od czasu do czasu wciągnąć działkę koki, amfę albo zapalić jointa. Banks po lanczu wrócił na komisariat w związku z wiadomością o Kyle’u McCluskym, tak więc Annie działała samodzielnie. Nie przeszkadzało jej to. Przekłucie balonika zarozumiałości i arogancji Coopera to będzie przyjemność. – Lubię wyjść wcześniej w piątek – wyznał Cooper, gdy Annie się z nim zrównała. – Nie mam żadnych zajęć po południu, więc zwykle daję radę odwalić papierkową robotę i wyskakuję przed trzecią. O co chodzi tym razem? – A, mam jeszcze ze dwa pytania. – Myślałem, że już odpowiedziałem na wszystkie wasze pytania. – Wciąż pojawiają się nowe. Taka śmieszna sprawa z tą robotą. Pojawia się jakiś nowy okruch informacji i cały obraz ulega zmianie. – A tym razem? – Hm, może jest jakieś miejsce, w którym moglibyśmy szybko zamienić dwa zdania? – Czy mój samochód wystarczy? – Cooper wskazał pękiem kluczy czerwoną toyotę. Rozległo się piśnięcie i rygle zamków samochodu odskoczyły. Annie nie była specjalnie uradowana wizją bliskiego sąsiedztwa Coopera w aucie, ale chłód nieco dawał się we znaki, a poza tym, co mogło się wydarzyć? Na pewno dałaby sobie radę, mimo że od czasu postrzelenia nadal tu i tam coś ją pobolewało. Nie wierzyła, że Cooper ma dość odwagi, aby zdobyć się na jakiś dziwny ruch. Kiedy tylko usiedli w środku i ruszyło ogrzewanie, Annie odwróciła się częściowo do mężczyzny i zagaiła: – Chodzi o Gavina Millera. – Tak myślałem. Jeszcze nie złapaliście tego faceta? – Albo kobiety. – Och, tak. Nie wolno o tym zapominać. W dzisiejszych czasach obowiązuje równouprawnienie płci morderców. No więc w czym mogę pomóc tym razem? – Najwyraźniej zakłada pan, że pomógł nam poprzednio. – A nie? Jestem załamany. No cóż, tym razem muszę bardziej się postarać. Proszę śmiało
pytać. – Drwiący uśmieszek ani na chwilę nie znikał mu z twarzy. Widząc go, Annie miała ochotę wytrzaskać Coopera po gębie, żeby spoważniał. – Co to za nowy okruch informacji? Zaintrygowała mnie pani. – Uważamy, że morderstwo Gavina Millera może być związane z wydarzeniami sprzed czterech lat. – Czy to nie nazbyt naciągane? – Tamte zajścia były dla niego wyjątkowo traumatyczne. Stracił pracę, źródło utrzymania, szacunek do siebie samego. To był początek długiego upadku. – Nie musi mi pani mówić, jak to przeżył. Byłem przy nim, słuchałem go, wspierałem duchowo, nie mówiąc o drobnej sumce raz czy dwa. – Ale to nie wystarczyło? – Nigdy nie wystarcza. Nie mogłem cofnąć czasu. – Potrzebował więcej pieniędzy? – A kto nie potrzebuje? – Niech pan nie sili się na dowcipy. Pan wie, o czym mówię. Gavin Miller rozpaczliwie pragnął zmiany losu. Na tyle rozpaczliwie, by wziąć go w swoje ręce i poszukać szczęścia. Może uciekając się do szantażu? – Gavin? Najwyraźniej nie znała go pani. Nie ma mowy. Może był trochę dziwakiem, ale nie draniem. Mimo całego gniewu i goryczy muchy by nie skrzywdził. Szantaż nie wchodzi w grę. – Ludzie się zmieniają – zauważyła Annie. – Czasem wpływają na nich okoliczności. Co pan myśli o Trevorze Lomaxie? – Lomax. Całkiem kompetentny kierownik wydziału, ale bez wielkiej energii czy zmysłu innowacji. Ekscytujący jak mokra listopadowa niedziela. – Krótko po tym, jak wyrzucono Gavina Millera, pewna studentka podsłuchała, jak Beth i Kayleigh przechwalały się w damskiej toalecie, że zamydliły wszystkim oczy w sprawie Millera. Co pan o tym sądzi? – Pierwsze słyszę. Czy powiedziała o tym komuś? – Trevorowi Lomaxowi. – I? – Na tym się skończyło. – Sukinsyn. – Czemu pan tak mówi? – To mogło pomóc Gavinowi, no nie? Poza tym podobno Lomax był jego przyjacielem. Nic o tym nie wiedziałem. – Trevor Lomax mówi, że tymczasem klamka zapadła i że nie uwierzył tej dziewczynie.
– Kto to był? – Nie mogę tego zdradzić. – W takim razie ja nie mogę serio pomóc. Czemu Gavin mi o tym nie powiedział, nie narobił wtedy sam szumu? – W ogóle o niczym nie wiedział. – Trevor mu nie powiedział? – Nie. Myślał, że to jeszcze bardziej wyprowadzi Gavina z równowagi, a w żaden sposób nie pomoże mu odzyskać pracy. – Co za sukinsyn. Niezły bajzel z tego wyszedł, prawda? – Tak. Myślę, że sporo osób, które były w to zamieszane, przechodziło trudne chwile. W grę wchodziły narkotyki i na dodatek mogły też odegrać rolę przy śmierci Millera. Czy znał pan niejakiego Kyle’a McClusky’ego? – Kyle’a McClusky’ego? Nazwisko obiło mi się o uszy. Czy to student? – Były. Kręcił się przy Beth i Kayleigh. Gavin Miller upomniał go, żeby nie rozprowadzał narkotyków w kampusie, i McClusky przerwał studia. Winił Gavina za wszystkie swoje nieszczęścia. – To się zgadza. Gavin faktycznie wspomniał o jakimś Kyle’u, że jest dilerem. Jednym z jego studentów. Zasugerowałem, żeby pogadał z nim na boku i żeby tamten może zniknął, zanim będziemy zmuszeni zawiadomić władze. Tak to wyglądało? – Tak. – Ale? Czuję, że jakieś „ale” wisi w powietrzu. – Ale namówił Beth i Kayleigh, żeby pomogły mu się zemścić. Uznały, że może być z tego niezły ubaw. – Więc to dlatego… – Tak. Nie ma dowodów na słowa żadnej ze stron, ale tak było od początku. – Ale to znaczy, że Gavin mówił prawdę, no nie? Nikogo nie molestował. – Cooper zaskoczył Annie. Schował twarz w dłoniach i westchnął głęboko. – Mój Boże, biedny Gavin. Powinienem bardziej się postarać. – Naprawdę nie wiedział pan o tym wszystkim? – Nie. Daję słowo. Serio pani myśli, że poradziłbym mu, żeby tylko ostrzegł tamtego dilera, gdybym wiedział, jak to się wszystko potoczy? Od razu powiedziałbym, żeby wezwał policję. – Życie jest pełne „gdyby” – powiedziała Annie. – Nie ma sensu ich przywoływać. Nigdy nie kupował pan narkotyków od Kyle’a McClusky’ego? – Ja? Dobry Boże, nie. Narkotyków? Za kogo pani mnie ma? Annie mimo woli poczuła, że może uwierzyć Cooperowi.
– Nie wiedział pan, że sprawa jest ustawiona. Gavin też tego nie wiedział. O ile się orientujemy, poza samymi dziewczynami i oczywiście Kyle’em jedyni, którzy wiedzieli, to Trevor Lomax i osoba, która z tym do niego przyszła. – I to ona też podsłuchała Beth i Kayleigh, jak gadały o swoim wyczynie? – Tak. Jakieś trzy tygodnie po wyrzuceniu Gavina Millera. – Boże, to potworne. Ale dlaczego miałyby o tym mówić po tak długim czasie? – Nie mam pojęcia. Słuszna uwaga. – Ani Lomax, ani jego informatorka nie przekazali tego dalej? – Lomax powiedział żonie. Tylko. Twierdził, że było za późno i że informatorka nie była godna zaufania. – Ale on nawet nie kiwnął palcem. – Cooper powoli pokręcił głową. Kolczyk w uchu zatańczył. – Cały Lomax. Czemu robić zamieszanie, kiedy wszystko jest cacy? Sukinsyn. Założę się, że żonka pomogła mu podjąć decyzję. I Snider też, nie byłbym zaskoczony. – Przykro mi, że to wszystko jest dla pana takim wstrząsem – powiedziała Annie. Wręczyła mu wizytówkę. – Ale gdyby wpadło panu do głowy coś, co mogłoby pomóc, da nam pan znać? Cooper spojrzał jej w twarz, nie mrugnąwszy powieką, i skinął głową. W oczach miał łzy. – Dam. Na pewno – obiecał. W piątek pod wieczór Banks umówił się na poniedziałkową wizytę u Kyle’a McClusky’ego w mamrze Armley, jak powszechnie nazywano zakład karny Jej Królewskiej Mości w Leeds. Zabrał dyskietkę ze skanami zdjęć zrobionymi w laboratorium i kazał Gerry Masterson zrobić wydruki. Gerry i Winsome wróciły właśnie z pustymi rękami po rozmowie z Kayleigh Vernon w Salford. Inaczej niż Beth Kayleigh uporczywie zaprzeczała, jakoby zmyśliła oskarżenie pod adresem Gavina Millera. Twierdziła, że nigdy nie tknęła narkotyków i że nie utrzymuje żadnych związków z kimkolwiek z dawnych uczelnianych czasów. Powiedziała, że w chwili, w której zginął Miller, pracowała, i jej alibi, podobnie jak Beth, zostało potwierdzone. Winsome również szybko sprawdziła alibi Lisy Gray i ono również się potwierdziło, jeśli założyć, że znajomi Lisy mówili prawdę. To zastrzeżenie zawsze należało brać pod uwagę w takich sytuacjach. Gdyby znalazły się dowody na winę Lisy, policję czekało ściąganie jej kumpli i poddanie ich skrupulatniejszemu przesłuchaniu. Na razie jednak Beth, Kayleigh i Lisa Gray miały tak silne alibi, że należało je wykluczyć z grona podejrzanych. Banks siedział w oranżerii, sączył czerwone wino, słuchał S ain t Dom in ic’s Preview Van Morrisona i po raz drugi przeglądał zdjęcia skanów. Był weekend, śledztwo przez następne kilka dni będzie biegło wolniej. Może on i Gerry Masterson nie zwolnią, ale reszta zespołu na pewno. Deszcz przestał padać i przyszła nieprzenikniona ciemność, od czasu do czasu urozmaicana przelotną mżawką. Resztki pizzy, którą kupił w drodze do domu, nadal stały na szklanym
stoliczku. Odłożywszy na bok pejzaże i widoki miast, Banks pochylił się nad stertą zdjęć, na których bez wątpienia był młody Miller, bez brody i z gęstszą, a także dłuższą czupryną i pełniejszą twarzą. Banks wcześniej poprosił Gerry o wykadrowanie i powiększenie zdjęć samego Millera, wykonanie większej liczby kopii i rozdanie ich zespołowi. Chociaż wyglądało na to, że zdjęcia zrobiono pod koniec lat osiemdziesiątych, przed takim czy innym budynkiem college’u, mogły się przydać Gerry, gdy odświeżała pamięć rozmówców, pytając ich o Essex we wczesnych latach siedemdziesiątych. Z pewnością nikt z tamtych czasów nie rozpoznałby Gavina Millera na podstawie późniejszych zdjęć. Najstarsze fotografie pochodziły z festiwalu na wyspie Wight w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym. Niektóre pokazywały podium, lewą stronę widowni, morze ludzi zapełniających cały kadr. Oczywiście nie dałoby się ustalić, kto konkretnie na nich widnieje, ale Banks zdał sobie sprawę, że zdjęcia zrobiono z miasteczka namiotowego rozłożonego na „Wzgórzu Rozpaczy”, gdzie sam spędził część festiwalu z ówczesną dziewczyną, Kay Summerville. Przeważnie tkwili w ścisku, bliżej sceny. Słuchali i oglądali The Who, Doorsów, Milesa Davisa, Joan Baez, Joni Mitchell, Leonarda Cohena, Jimiego Hendrixa. Nie spali trzy doby. Po festiwalu rozbili namiot na klifie w pobliżu Ventnor i przez kilka dni tylko się kochali, gapili na morze i kursowali do pubu. Początek lat siedemdziesiątych był krótkim okresem wolności w życiu Banksa, między szkołą i policją, a potem małżeństwem i dziećmi. Czasem żałował, że po prostu nie wyrwał się na swobodę i po studiach na londyńskiej politechnice nie ruszył na jakiś czas w drogę. Nie tyle żałował tego, co w życiu zrobił, ile czasem tego, czego nie zrobił. Niekiedy jedno życie wydawało się zbyt krótkie. Ach, żeby tak zaznać żywotów równoległych. Wszystkiego. Krótki okres smakowania wolności w mieszkanku przy Powys Terrace to nie było nic wielkiego, przyniósł mu jednak wiele radości. Nie ciągnęło go do narkotyków, ale namiętnie chodził na koncerty i poznał masę dziewcząt. Pamiętał ekscytującą muzykę. Do jego ulubionych albumów z tego okresu należały: Moon dan ce i T he W ho Live at Leeds Van Morrisona, oraz After the G old Rush i H arvest Neila Younga. I jeszcze nowi wykonawcy, przede wszystkim Bowie, Roxy Music, King Crimson. Prawdziwy zawrót głowy. Zdziwił się, gdy odezwała się komórka. Dochodziło prawie wpół do jedenastej i zwykle nikt nie dzwonił tak późno, chyba że w naprawdę ważnej sprawie. Pomyślał, że to może Brian z tournée. Kiedy odebrał, początkowo dobiegł go prawie niesłyszalny szept. – Halo – powiedział. – Proszę głośniej. Nie słyszę dobrze. – Może muzyka leciała trochę za głośno, ale Banksowi nie chciało się iść do salonu i przyciszać. – To ja, Ronnie – usłyszał.
– Ronnie? – Przez chwilę nie kojarzył. Nie znał żadnej Ronnie. Nagle go olśniło. – Lady Chalmers? – Proszę. Po prostu Ronnie. Niech pan sobie da spokój z lady. Ale czuł się równie niezręcznie jak wcześniej; chociaż język trochę jej się plątał, nie straciła akcentu ludzi z wyższych sfer. – Gdzie pani jest? – spytał Banks. – W Londynie. W hotelu. Jem wyszedł z koleżkami do klubu, pewnie na koniak i plotki. Ja oglądam telewizję i też troszeczkę popijam. Sama. Czy to nie straszne? Banks spojrzał na kieliszek, który trzymał w ręku. – Dlaczego pani z nim nie poszła? – Te wieczorne wypady mnie nudzą. Poza tym dziś wieczór nie mam ochoty na towarzystwo. – Nie powinna pani dzwonić – zwrócił jej uwagę Banks. – A ja nie powinienem z panią rozmawiać. – Czy to nie Van Morrison? Listen to the Lion ? – Tak. – Uwielbiam Vana Morrisona – powiedziała po chwili. – Zawsze go uwielbiałam. S ain t Dom in ic’s Preview . I Veedon Fleece. Nieraz się zastanawiałam, co to znaczy, a pan nie? – Dlaczego pani do mnie dzwoni, lady Chalmers? Czy wydarzyło się coś, o czym powinienem wiedzieć? – Prosiłam, żeby pan mówił do mnie Ronnie. Nie, nic się nie wydarzyło. Dzwonię tylko, żeby przeprosić. Czuję się źle z tego powodu. – Z jakiego? – Nie miał pan kłopotów? Miał pan, prawda? – Kiedy? – Po tym, jak przyjechał pan do mnie z podwładną? Annie, tak? Kiedy byli u mnie Ralph i Tony. Banks nadal pamiętał niemiłe pół godziny spędzone z Czerwonym Ronem i Gervaise. – Może trochę – przyznał. – Pewnie nie większe, niż zasłużyłem. To nie pani wina. – Ale czuję się odpowiedzialna. Nie zasłużył pan na to. Poważnie. Przepraszam. Nie chciałam, żeby doszło do czegoś takiego. – Nie musi pani mnie przepraszać. Skoro uważa pani, że zachowałem się nieodpowiednio… – Nie. To nie tak. To nie ja. – Jak to? Cisza po drugiej stronie linii przeciągnęła się na tyle, że wyobraził sobie, iż lady Chalmers zasnęła albo wypuściła z ręki słuchawkę, ale po chwili znów się odezwała. Van Morrison nadal śpiewał o lwie, którego miał w sobie. Banks zachodził w głowę, skąd lady Chalmers dostała jego
numer, ale przypomniał sobie, że dał jej wizytówkę. – To sprawka Tony’ego. Mojego szwagra. Jem był poza domem, więc zadzwoniłam od Tony’ego i powiedziałam mu, że był pan u mnie na rozmowie i że znów pan przyjedzie. Wspomniałam, że potrzebuję wsparcia. Tony przyjechał prosto z Derbyshire i zasugerował, że dobrze by było, żeby nasz prawnik też był na miejscu. Po pańskim wyjściu zadzwonił do komendanta głównego i opowiedział o rozmowie. Chciałam pana tylko przeprosić. Nie chciałam, żeby doszło do tego wszystkiego. Naprawdę nie jestem taka, żeby od razu naskakiwać na ludzi. Pan tylko wykonywał swoją pracę. Ale ja nie zrobiłam niczego złego. Nie wiedziałam, czemu się pan na mnie uwziął. Czy jest jakiś powód, dla którego mnie pan nie lubi? – Nie uwziąłem się na panią i nie nie lubię pani. Doceniam pani przeprosiny, ale są naprawdę niepotrzebne. Takie rzeczy się zdarzają. – Zwłaszcza kiedy wciąż czujesz się troszeczkę buntownikiem? Wiem. Ale nawet wtedy… Choćby cię maczano w smole, nie mów, co się dzieje w szkole. Chciałam tylko, żeby pan o tym wiedział. Żeby ktoś był po mojej stronie, tylko tyle. Nie jestem skarżepytą. – Skarżypytą. – Jak zwał, tak zwał. – Hm, doceniam to – powiedział Banks. – Ale proszę się nie przejmować. Nie będę więcej pani nachodził. – Przykro mi to słyszeć. Prawdę mówiąc, myślałam, że coś może nas łączy. Zacznijmy od tego, że lubi pan Vana Morrisona. W innym czasie, w innych okolicznościach może bylibyśmy przyjaciółmi. – Dobranoc, lady Chalmers. I dziękuję za telefon. – Proszę, Ronnie. Dobranoc. Miłego dalszego słuchania. I połączenie się urwało. Banks sięgnął po kieliszek i znów pociągnął wina. Do diabła, o co w tym wszystkim chodziło? Flirtowała? Na to wyglądało. Przepraszała, choć na pewno nie musiała tego robić. Wcześniej odniósł wrażenie, że Veronica Chalmers kłamie, gdy wypytywał ją o Gavina Millera, i był równie pewny, że to ona nasłała na niego szefów. Może się mylił. Anthony Litton sprawiał wrażenie kogoś, kto przywykł wykorzystywać swoje wpływy, gdy było mu to na rękę. Przecież jego syn, Oliver, praktycznie został już ministrem spraw wewnętrznych. Z drugiej strony może lady Chalmers tylko wypiła kilka drinków za dużo, mąż zostawił ją samą albo się pokłócili czy coś, więc zadzwoniła z nudów albo urażona. Ale dlaczego do niego? To nadal nie trzymało się kupy. Czy chciała mu coś powiedzieć? W jej głosie słyszał coś dziwnego, strach, niepokój. Czy coś ją gryzło? Groziło jej? Może potraktował ją zbyt obcesowo? Chyba tak. Przez jedną chwilę chciał oddzwonić, nadal trzymał telefon w ręku, ale zrezygnował. Gdyby
choć strzęp tej rozmowy dotarł do wiadomości Gervaise, miałby poważne kłopoty. Co prawda jakoś przeżyłby upomnienie czy nawet naganę, gdyby sprawa była tego warta, ale czy była? Lady Chalmers nie zachowywała się jak ktoś winny, tylko jak ktoś w tarapatach, a jego zadaniem było dopaść mordercę. Być może lady Chalmers z sobie tylko wiadomych przyczyn nie ujawniła czegoś, co padło podczas rozmowy z Millerem, ale może też tamten telefon w żaden sposób nie łączył się z morderstwem. Może, jak sugerowali Czerwony Ron i Gervaise, gwałtowny zgon Millera wiązał się z narkotykami lub skandalem na uczelni. I dlaczego Anthony Litton gnał aż z Derbyshire? Żeby zastraszyć policję? Rodzina zwierała szeregi? Oczywiście lady Chalmers była jego szwagierką i powiedziała, że potrzebuje wsparcia, ale to wszystko zalatywało trochę melodramatem. Dlaczego Litton upierał się przy obecności adwokata i dlaczego później poskarżył się szefowi policji na Banksa? To był donos najgorszego rodzaju. Im dłużej Banks myślał o ostatnim przesłuchaniu lady Chalmers, tym bardziej był przekonany, że nie przekroczyli z Annie żadnej granicy. Wszystko odbyło się grzecznie i bez żadnych nieprzyjemnych aluzji, chodziło tylko o wyjaśnienie kłopotliwych sprzeczności. Skąd więc taka gwałtowna reakcja? Ponieważ zasugerował szantaż i tuszowanie sprawy? Kiedy doszło do morderstwa, sir Jeremy przebywał w Nowym Jorku, ale podobnie jak jego żona dysponował rozlicznymi możliwościami i nie musiał brudzić sobie rąk żadnym obrzydliwym czynem. Czy mógł mieć z tym coś wspólnego? Czy producent teatralny wiedziałby, gdzie szukać płatnego mordercy? Może w Nowym Jorku tak. I czy wydarzenia, które zaszły w otoczeniu lady Chalmers, nie wzbudziły w niej podejrzeń, niepokoju, może nawet lęku? No cóż, gdy wstał, by uzupełnić w kuchni kieliszek i puścić kolejną płytę w salonie, zdał sobie sprawę, że być może nigdy nie doczeka się odpowiedzi na te pytania. Tym razem wybrał Veedon Fleece. Jak lady Chalmers, Ronnie, tak i on zawsze zachodził w głowę, o co chodziło z tym tytułem 6 Morrisonowi.
Rozdział 8 – Nie podoba mi się to całe węszenie w tajemnicy, szefie. – Gerry Masterson westchnęła, gdy siedzieli przy herbacie i słodkiej opiekanej bułce w Golden Grill. – Denerwuję się. – Gerry, jeśli czujesz się niezręcznie, nie musisz tego robić. Szczerze. Jak chcesz, możesz się wycofać i sprawa zamknięta. Gerry uśmiechnęła się na te słowa. – Żeby aż tak bardzo mi się to nie podobało, to nie. Tylko czasem się gryzę, co się stanie, jak nas przyłapią. Bo na pewno nas przyłapią. – Nie martwmy się na zapas – odrzekł Banks. – Teraz powiedz mi, co wyszperałaś w weekend. – Poprosił mnie pan, żebym sprawdziła, czy lady Chalmers była w jakimś stopniu związana z Eastvale College i odpowiedź brzmi „nie”. Poza tym nie udało mi się znaleźć żadnych powiązań między Gavinem i innymi osobami w sprawie a sir Jeremym. Oczywiście to jeszcze nie znaczy, że żadne powiązania nie istnieją. Po prostu ja ich nie znalazłam. – To i tak była naciągana hipoteza. Przedwczoraj mętnie chodziło mi po głowie, że sir Jeremy może mieć z tym coś wspólnego, ale to nie wydawało mi się zbyt prawdopodobne. Coś jeszcze? – Udało mi się nawiązać kontakt z byłą żoną Gavina Millera. Teraz nazywa się Oulton, Roxanne Oulton, i mieszka w Christchurch. – Ma coś do powiedzenia? – Niewiele. Nie pojawiła się w tych okolicach od ślubu z drugim mężem. – Hydraulikiem? – Tak. Przyznaje, że jej małżeństwo z Gavinem skończyło się niemile i Gavin czuł się zdradzony. Ma wyrzuty sumienia z powodu romansu, ale powiedziała, że to był jedyny sposób, żeby się uwolnić od Millera. – Mogę to zrozumieć – rzucił Banks. – Czasem, kiedy związek umiera, ludzie potrzebują kogoś innego, żeby odejść, potrzebują pomocy, żeby się wyplątać. Ale też nowy związek nie zawsze wytrzymuje próbę czasu. – No, ten raczej wytrzymał. W każdym razie Gavin i Roxanne nie rozstali się w najlepszych relacjach i przez większą część rozmowy wysłuchiwałam, jakim to nieudacznikiem i egoistą był Gavin. – To mi wygląda na typowe narzekanie byłej żony. Czy wiedziała coś o jego czasach uniwersyteckich? Kanadzie? Lady Chalmers?
– Poznali się dopiero później, kiedy uczył w Exeter, i chyba wtedy nie miał jeszcze takiej obsesji na punkcie swojej przeszłości. – Co z uniwersytetem? Masz coś na ten temat? – To nie było łatwe. Oczywiście większości personelu nie dało się namierzyć. Wie pan, niektórzy ludzie wciąż wyznają tę dziwną zasadę, że weekend to czas wolny. – Pamiętam ją jak przez mgłę – rzekł Banks, uśmiechając się ze zrozumieniem. – W każdym razie przed końcem piątkowych zajęć udało mi się wydobyć listy obecności i przejrzałam je. Potem szukałam wszystkich tych, którzy mieliby zajęcia z Veronicą Bellamy, Gavinem Millerem albo obojgiem. – Udało się? – To ciągnęło się całe wieki. Najpierw trzeba było ich znaleźć, potem się z nimi połączyć. Niech pan pamięta, chodzi o wydarzenia sprzed czterdziestu lat, a te listy obecności były strasznie długie. Niektórzy zmarli, inni się przeprowadzili, jeszcze inni wyjechali za granicę. Dowiedziałam się, że Ronnie Bellamy wiodła prym w Stowarzyszeniu Marksistowskim. – A wiemy, czy Gavin Miller też się tam angażował? – Jak do tej pory zero informacji. – Szkoda. Myślałem, że może oboje zostali zwerbowani przez Moskwę, pozostawali w uśpieniu i to dlatego lady Chalmers tak się przejęła telefonem od Millera i tym, że go zamordowano. Gerry wybuchnęła śmiechem. – Naprawdę? – Tak. Przekazał jej hasło aktywacyjne głęboko wszczepione w mózg. – Banks wzruszył ramionami. – Czemu nie przyjąć takiego założenia. – Więc udało mi się również dotrzeć do osoby, która jest pewna, że Veronica Bellamy mieszkała w jednym z akademików, w Rayleigh Tower, przynajmniej na pierwszym roku. Chyba uda mi się dziś połączyć z kwaterunkiem studentów i dostać listę członków Stowarzyszenia Marksistowskiego, może mają jakieś archiwa. Przecież to nie jest bardzo stary uniwersytet i wypadałoby, żeby od początku porządnie archiwizowali dane. Powinnam znaleźć kogoś, kto mieszkał w jej akademiku. – Możliwe. Co nam to da? – Gdyby Veronica Bellamy mieszkała w akademiku, a na to wygląda, mogłabym też sprawdzić, co z Gavinem Millerem, i na początek się dowiedzieć, czy też tam mieszkał. Może gdzieś obok? Potem mogę się dowiedzieć, kto jeszcze tam mieszkał, i porozumieć się z tymi osobami. A nuż coś pamiętają i chcą porozmawiać. Sąsiad czy sąsiadka będą pamiętać więcej na jej temat niż ktoś, kto tylko siedział obok na wykładach. To samo odnosi się do Stowarzyszenia
Marksistowskiego, jeśli dalej istnieje i jeśli jego członkowie nie uznają przekazywania informacji policji za zaprzedawanie się kapitalistycznym wyzyskiwaczom. Ale dane z archiwów nie powiedzą nam wiele. To tylko suche, podstawowe fakty. Istotnych rzeczy możemy oczekiwać od ludzi, którzy znali Ronnie Bellamy czy Gavina Millera, w pierwszej kolejności ich kolegów. To wszystko kwestia pamięci. Musimy znaleźć kogoś, kto tak czy inaczej kojarzy Veronikę i Millera w połączeniu. – Możesz to zrobić po cichu? – Postaram się, dopóki komendant nie zacznie się rozglądać po sali ogólnej. A inspektor Cabbot i sierżant Jackman przez większość dnia chyba będą poza komendą, na przesłuchaniach. – Nie będzie mnie cały dzień, ale skontaktuj się, jak znajdziesz coś ciekawego. – O co znów chodzi? – spytała Dayle Snider, gdy przed południem otworzyła drzwi Annie i Winsome. – To teoretycznie mój dzień wolny. – Tak nam powiedziano w ośrodku – odparła na to Annie. – Możemy wejść? – A mam wybór? – Zawsze – odparła Annie, podążając za gospodynią korytarzem. Dayle miała na sobie strój do biegania, spodnie z białymi lampasami i adidasy z niebieskimi paskami. Była trochę spocona, zapewne po wysiłku. – Tak, nie myli się pani, przeszkodziłyście mi – powiedziała, jakby odgadując myśli Annie. – Byłam na bieżni. – Nigdy nie pojmę, o co chodzi z tymi urządzeniami – wyznała Annie. – Zwłaszcza gdy dokoła rozciąga się tak piękny teren. – Czy sprawdzała pani ostatnio prognozę pogody, inspektor Cabbot? – Ładne przedpołudnie, idealne na długi spacer. – Chociaż raz. Zaprowadziła je do jasnej, niewielkiej kuchni. Okno wychodziło na zachodnią dolinę, której strome zbocza były poprzecinane łupkowymi murkami. Soczysta po letnich deszczach zieleń wspinała się na wyrastające z ziemi zwieńczenia skalnych formacji i długie blizny wapieni, srebrzystoszare w listopadowym słońcu. Leaview Estate, położone w dole King Street, na południowy zachód od centrum, zbudowano tuż po wojnie i już nosiło oznaki starzenia się. Niemniej był to elegancki miks bliźniaków w georgiańskim stylu, szeregowców i wolno stojących willi, zbudowanych z wapienia i twardego piaskowca, harmonijnie nawiązujący do reszty Eastvale, nadal jeden z najbardziej pożądanych przez klasę średnią obszarów mieszkalnych. Wszystkie ulice nosiły nazwy roślin i Dayle Snider mieszkała przy Laburnum Close 7. Oczywiście sąsiedztwo było wystarczająco eleganckie, by przyciągnąć uwagę włamywaczy, ale policja patrolowała je regularnie, choć dyskretnie, i nie traktowała jak wysypiska śmieci, inaczej niż East
Side Estate mieszczące się po drugiej stronie miasta, gdzie bali się zaglądać funkcjonariusze służb wspomagających, a dzielnicowi uczyli dorosłych, jak odpowiednio zabezpieczać drzwi, podczas gdy dzieci tych ludzi okradały domy kilka numerów dalej. – Zapewne napiłybyście się panie herbaty? – spytała Dayle. – Z przyjemnością – odparła Annie. Winsome skinęła głową. – Ja też, proszę. Dayle z demonstracyjną niechęcią napełniła elektryczny czajnik, włączyła go, a potem przepłukała dzbanek i sięgnęła po herbatę w saszetkach. Yorkshire Gold, zauważyła Annie. Jej ulubiona. Czekając, aż woda się zagotuje, Dayle oparła się o blat. Dres podkreślał jej figurę, sprężyste uda i płaski brzuch. Taksując wzrokiem Snider, Annie pomyślała, że musi z większą energią zająć się sobą, jeśli pragnie pozbyć się wszystkich dolegliwości, które przypominały jej o starych ranach, a także tych kilku kilogramów, które przybyły jej w niecały rok. Do tej pory nie znalazła odpowiedniego sposobu, żeby wrócić do formy. Podczas gdy herbata się parzyła, Dayle wyjęła z szafki nad blatem trzy jasnożółte kubki i ustawiła je w rządku obok dzbanuszka z mlekiem i cukiernicy. Annie i Winsome siedziały przy stoliku śniadaniowym obok okna, podziwiając widok. Annie się zastanawiała, czy wał szarych chmur na zachodzie oznacza nadchodzący deszcz. Jeśli cisza przyprawiała Dayle o zdenerwowanie, nie okazywała tego. – Okej, co tym razem? – spytała Dayle, podając herbatę i siadając przy stoliku. – To naprawdę drobiazg, ale może zdołałaby nam pani pomóc – powiedziała Annie. Dayle dmuchnęła na herbatę. – Postaram się. – Jest pani przyjaciółką Sally Lomax? – Tak. Pracujemy razem. – Jak wyglądają wasze stosunki? – Sally jest moją bliską przyjaciółką. To znaczy, utrzymujemy znajomość poza pracą, od czasu do czasu chodzimy na drinka i tak dalej, jak to przyjaciółki. – I zaprosiła panią i Gavina Millera do siebie na kolację. Zgadza się? – Tak. Ale to już wiecie. – I chociaż między panią i Millerem jakiś czas było w porządku, związek się nie utrzymał? – Nie. – Więc pani go rzuciła. – O co chodzi? Już opowiedziałam wam o tym wszystko. – Proszę o cierpliwość, Dayle.
Kobieta zmarszczyła brwi. Annie nie była pewna, co bardziej ją zdenerwowało, tykanie czy treść prośby. – Więc mniej więcej wtedy, kiedy Gavin Miller został oskarżony o molestowanie seksualne, przyszedł tu, jak pani wspominała, pijany i zaczął wylewać swoje żale, mówiąc, że zrobiono z niego potwora i napiętnowano go, mimo że jest niewinny. – Zgadza się. – Ale nie uwierzyła mu pani. – Nie ma dymu bez ognia. – Wiedziała pani, że jest nieporadny w sprawach seksu i raczej niezdolny do utrzymania normalnego związku. – Można tak to ująć. Inspektor upiła łyk herbaty. Okazała sie trochę słaba. Annie zazwyczaj parzyła dwie torebki siedem minut. Kos przysiadł na murku za oknem i śpiewał. Jak pięknie, pomyślała Annie, choć to taki pospolity i niedoceniany ptaszek. – Prawdę mówiąc, uważała pani za prawdopodobne, że próbował zastraszyć lub zaszantażować biedną, bezbronną studentkę, żeby mu uległa. – No, nie określiłabym tego dokładnie tak, ale z pewnością nie zaskoczyłoby mnie, gdyby zachował się w ten sposób – potwierdziła po chwili Dayle. – Czy Gavin Miller wiedział, co pani o nim myśli? – Oczywiście, że nie. Czemu miałabym mu to mówić? – Nawet wtedy, kiedy przyszedł do pani? – Nie. Starałam się cierpliwie go wysłuchać. Wydawałam z siebie wszystkie stosowne ochy i achy i pozbyłam się go tak szybko, jak się dało. – Nie był na panią zły? – Nie miał powodu. – I nigdy więcej się nie spotkaliście. – Nie. – Nawet przypadkiem, na przykład w centrum handlowym? – Nie. Winsome przewróciła kartkę w notatniku i Dayle spojrzała na nią. – O co chodzi? Konkretnie. Winsome zerknęła na Annie, a ta kontynuowała: – Czy rozmawiała pani z Sally Lomax kilka tygodni po tym, jak Gavin Miller przyszedł do pani? – Dużo rozmawiałam z Sally, mówiłam wam. Jesteśmy przyjaciółkami.
– Tak, ale konkretnie chodzi o rozmowę na temat Gavina Millera i jego kłopotów. Pewna osoba spotkała się z Trevorem Lomaxem na uczelni. Ta osoba powiedziała mu, że podsłuchała dziewczyny, które oskarżyły Gavina Millera. Rozmawiały w toalecie. Z rozmowy wynikało, że go wrobiły. Pamięta to pani? Dayle odwróciła wzrok. – Mniej więcej. O co chodzi? Jakie to teraz ma znaczenie? – Czy Sally Lomax szukała u pani rady w tej sprawie? – Może. Często rozmawiałyśmy o różnych sprawach. To normalne u przyjaciółek. – O sprawach osobistych? – O wszystkich. – Czy powiedziała pani, że jej mąż znalazł się między młotem a kowadłem? Był przyjacielem Gavina Millera i chciał mu pomóc, ale nie ufał informatorce, gdyż uznał, że może wszystko zmyślać. – Tak mniej więcej powiedziała Sally. – I że klamka zapadła, a jak spróbuje się odwrócić sytuację, tylko zrobi się smród jak diabli i college zostanie przedstawiony w złym świetle, czego do tej pory udało się uniknąć? – Może tak to nazwała. Sally bardzo leży na sercu kariera Trevora. – Czy to ambitny człowiek? – Przypuszczam, że można tak powiedzieć. – A Sally? Dayle zastanowiła się chwilę, splatając dłonie na kubku. – Lubi swoją pracę, ale nie powiedziałabym, że jest ambitna. Więcej radości sprawia jej trzymanie się Trevora i brylowanie na przyjęciu bożonarodzeniowym wydziału. Sally to bardzo atrakcyjna kobieta. – Więc swoje ambicje wiąże z mężem? – Sally to nie lady Makbet. – Przepraszam, nie to miałam na myśli. Choć to ciekawe spostrzeżenie, jeśli wziąć pod uwagę te wszystkie trupy w dramacie. – Czy sugeruje pani, że zamordowanie Gavina cztery lata po jego zwolnieniu ma coś wspólnego z nieudanym spiskiem Trevora, który chciał zdobyć władzę? – Absolutnie nie. Jakim cudem? Gavin Miller nie miał żadnej władzy. Trevor Lomax był jego szefem. Poza tym jaki mógłby być jego następny szczebel kariery? Dziekan? Wicekanclerz? Nie znam się na uczelnianej hierarchii. – To widać. Więc…? – Cóż, bez względu na to, gdzie mierzył, nie dotarł tam. Jest dokładnie w tym samym
miejscu, gdzie cztery lata temu. Kierownik wydziału. Pytam panią o to, co wtedy pani zdaniem miała powiedzieć mężowi Sally Lomax. – Nie rozumiem, o co pani chodzi. – Kobieta, która gorąco pragnie pomóc mężowi w karierze, zwykle ma na niego dużo większy wpływ, niż sobie wyobrażamy. To konieczne, aby wymusić na nim właściwe decyzje, takie, które przyniosą najwięcej korzyści jego karierze, a tym samym jej. – Poziom makiawelizmu tych wywodów jest nieco zbyt wysoki jak na mój gust. – Czy Sally szukała u pani rady? – Tak, spytała mnie, co sądzę o tym wszystkim. – I co pani jej odpowiedziała? – Że Gavin pewnie namówił tę informatorkę do kłamstwa, wymyślił historyjkę o podsłuchaniu. – A czy nie zdziwi się pani, słysząc, że Gavin nigdy się nie dowiedział o tej sprawie, a przynajmniej tak sądzimy? Że ta historyjka nigdy nie dotarła wyżej niż do gabinetu Trevora Lomaxa? – Nie mogę powiedzieć, abym kiedykolwiek bardzo się nad tym zastanawiała. – A powinna pani – rzekła Annie. – Otóż znając dość dobrze Gavina, powiedziała pani Sally Lomax, żeby zignorowała słowa tamtej dziewczyny, że to najpewniej jego sprawka i że rozpoczynanie kolejnego śledztwa opartego na słowach jednej studentki nie przyniesie niczego dobrego. Że narazi Trevora na kłopoty, zniszczy zapewne jego dalszą karierę. Trafiłam w sedno? Dayle zacisnęła wargi i spochmurniała. Odstawiła kubek i skrzyżowała ramiona. – A jeśli tak zrobiłam, to co? Z takiej sprawy nikt nie wychodzi obronną ręką. – No, Gavin na pewno nie wyszedł. – Gavin, Gavin, Gavin. Do cholery, rzygać mi się chce od wysłuchiwania o biednym Gavinie. Wie pani, inni musieli się ciężko napracować, żeby osiągnąć to, do czego doszli. Nie widzę powodu, żeby wszyscy marnowali swój czas, odkręcając coś, bo jakiś nieudacznik niby czegoś nie zrobił, choć pewnie i tak to zrobił. Mielibyśmy go wszyscy żałować i traktować jak ofiarę? Jeszcze czego! Wierzcie mi, Gavin żadnej nie zaciągnąłby do łóżka inaczej niż siłą. Żadnej. – Z wyjątkiem pani – powiedziała Annie. – Ale dał plamę, co? Była pani wściekła i poniżona, bo nie dość go pociągała, żeby chciał panią przelecieć, prawda? Co zrobiła pani nie tak? Za dużo perwersji? Wyjęła pani bicz i kajdanki? Dayle zerwała się na równe nogi. – Dość, ty mała zdziro. Mam tego dosyć. Wpuściłam cię do mojego domu, a ty siedzisz tu i mnie obrażasz. Nie muszę więcej tego słuchać. Możesz się wynosić. Obie się wynoście. Już. Won!
– Och, siadaj, Dayle – rozkazała Annie. Widziała, że Winsome jest gotowa wyjść, ale gestem nakazała jej zostać. – Nigdzie nie wyjdziemy, dopóki nie dostaniemy tego, czego chcemy. – Złożę na was oficjalną skargę u waszego przełożonego. – Śmiało. To dla nas nie pierwszyzna. Dayle powoli opadła na krzesło, jak nadmuchiwana lalka, z której spuszczono powietrze. – Nie wolno wam tak do mnie mówić. – Przepraszam – powiedziała Annie. – Serio przepraszam. To tylko taktyka szokowa. Czasem jej używamy, kiedy bardziej zależy nam na tym, żeby szybko dotrzeć do sedna, niż bawić się w kotka i myszkę. Oszczędza się mnóstwo czasu. – O co tak naprawdę wam chodzi? – Chcemy się upewnić, czy gdy pewna dziewczyna przyszła do Trevora Lomaxa i powiedziała, co podsłuchała w toalecie, faktycznie był bliski uwierzenia jej i poszukania sposobu zrehabilitowania Gavina Millera. Ale ty przekonałaś Sally Lomax, że Miller nie jest tego wart, żeby jej mąż się za nim wstawiał, i że zresztą pewnie zrobił to, o co jest oskarżony. – W porządku, tak sądziłam. To powiedziałam. I co z tego? Mam prawo do własnego zdania, nie? – I Sally Lomax za twoją sprawą jeszcze bardziej się utwierdziła w swojej opinii i zdołała przekonać męża, żeby nic nie robił. – Najpewniej tak. Ale jakie to teraz ma znaczenie? Kos przestał śpiewać i odleciał, zauważyła Annie. Deszczowe chmury podpłynęły bliżej, ich cienie zawisły nad zielonymi zboczami doliny. – Hm, to miałoby znaczenie tylko wtedy, gdyby kilka tygodni temu Gavin Miller jakoś się o tym wszystkim dowiedział – powiedziała powoli. Milczenie się przeciągało, gdy Dayle uświadamiała sobie, co znaczą słowa Annie i jakie wynikają z nich wnioski. Na oczach policjantki twarz kobiety mieniła się niczym wzgórza, nad którymi przemykają chmury. – Według ciebie to dlatego został zamordowany? – spytała w końcu. – Mówię, że istnieje taka możliwość. Pomyśl o tym, Dayle. Cztery lata temu udało ci się przekonać jego przyjaciela, by nie kiwnął palcem w jego obronie, a przynajmniej jego dobrego imienia. Na mój gust to mogło wzbudzić taki gniew i takie poczucie krzywdy, że powstał odpowiednio potężny impuls do działania, zgadza się? W grę mógł wchodzić nawet szantaż. Nie wiemy. Ale powiedzmy, że Gavin Miller faktycznie się dowiedział, że to ty stałaś za decyzją Lomaxa, by nie udzielać mu pomocy, i że ciebie obwinił w takim samym, jeśli nie większym, stopniu jak Lomaxa. – Ale to niedorzeczne. Przecież jeśli byłoby, jak mówisz, ja powinnam zostać zamordowana.
A to on zginął. – Może to z tobą umówił się na kładce. Może zażądał od ciebie pieniędzy, a może zamierzał cię zabić, ale kiedy sprawy wymknęły się spod kontroli, pierwsza straciłaś nad sobą panowanie, pobiłaś go i zrzuciłaś na dół. Był bardzo wychudzony i słaby. Niedożywiony. Ty jesteś dość silna, by unieść go nad poręcz. Ale to mogła być samoobrona. W najgorszym razie nieumyślne zabójstwo. Pewnie tak. Dayle znów się zerwała, przewracając krzesło. – Dobra. Dość tego. Koniec z wygłupami. – Wskazała drzwi. – Won! Obie. I nie wracajcie. Jak wrócicie, to obiecuję, że nie zdążycie nawet usiąść, a wezwę adwokata. – No, to lepiej nie przyjeżdżać w piątek po południu, co nie, Winsome? – powiedziała Annie, wstając. – Jest raczej pewne, że papuga nie będzie zachwycony, kiedy się go ściągnie z pola golfowego. Nara. Banks ustalił datę i godzinę rozmowy z McCluskym na poniedziałkowy wieczór, potem zamierzał zjeść w Leeds kolację z Kenem Blackstone’em, natomiast wcześniej miał inne plany, o których nie powiedział nikomu. Co prawda zabroniono mu nachodzić lady Chalmers i jej rodzinę, ale formalnie rzecz biorąc, Oriana Serroni nie należała do rodziny. Oczywiście gdyby ktoś się dowiedział, że z nią rozmawiał, to tak czy siak znów wylądowałby na dywaniku, tak więc był całkowicie zależny od jej dyskrecji, a także od tego, jak bardzo zależało jej na chlebodawczyni. Jasne, wszystko mogło się obrócić przeciwko niemu, ale siedzeniem na tyłku i czekaniem nic się nie osiągnie. Czasem należało wsadzić kij w mrowisko, działać. Bez trudu znalazł dom opieki nieopodal Malton. Była to majestatyczna, stara rezydencja podzielona na osobne mieszkania. Niewątpliwie Oriana ze swoimi znajomościami mogła sobie pozwolić na umieszczenie tu dziadka. Banks zaparkował po drugiej stronie ulicy, rozejrzał się i stwierdził, że pochmurna pogoda, która przyszła w weekend, rozgościła się na dobre. Postanowił umilić sobie czekanie przeglądaniem porannej gazety. Przynajmniej deszcz ustał i temperatura była znośna, znacznie powyżej dziesięciu stopni. Miał za sobą nieco ponad godzinę czekania i męczył się nad krzyżówką, gdy ukazała się wychodząca z ośrodka Oriana. Pożegnała się z pielęgniarką w białym fartuchu i ruszyła do swojego kremowego mini. Banks szybko wysiadł z porsche i przeciął ulicę. Zrównał się z kobietą, zanim otworzyła drzwi, i rzekł po prostu: – Oriano, czy moglibyśmy porozmawiać? Na jej twarzy malowały się różne emocje, w większości niemiłe. W sumie wydawała się zmieszana, jakby nie wiedziała, jak zareagować, ale w końcu westchnęła i skinęła głową. – Sprawdza mnie pan, tak? Świetnie. Ale nie powiem o niej nic złego. I żadnych rodzinnych sekretów.
– Zrozumiano – powiedział Banks. – Czy mogę panią zaprosić na lancz? Oriana zdobyła się na nikły uśmiech. – Jakieś trzy kilometry stąd jest przyjemny pub – rzekła. – Proszę za mną. Prowadziła szybko i Banks zadał sobie pytanie, czy usiłuje go zgubić, czy tylko zrobić na nim wrażenie. Po trzech kilometracch krętej drogi zjechała na parking koło pubu, Banks za nią. Sala była prawie pełna, kilka osób podniosło brew, kiedy weszli, młoda, egzotyczna piękność i przystojny, choć już szpakowaty pan. Znaleźli stolik przy oknie i usiedli. Banks musiał przyznać, że Oriana miała gust. To nie był sieciowy pub, na stolikach nie było mosiężnych plakietek z numerkami ani pisanych gigantyczną czcionką menu wetkniętych między solniczkę, pieprzniczkę i butlę keczupu. Ten lokal miał klasę. Kelner zjawił się po sekundzie z gustownym, wydrukowanym italikami menu w okładce imitującej skórę. Banks musiał użyć tanich okularów z sieciowej drogerii, żeby się z nim zapoznać. Oriana nie potrzebowała szkieł. Jej piwne oczy działały bez zarzutu. Kiedy dokonali wyboru, Banks przyglądał się jej ukradkiem, pytając się w duchu, czy pracowała jako modelka albo na scenie; niewątpliwie jej figura i postawa predestynowały ją do tego rodzaju zajęć; poza tym ubierała się gustownie, choć na luzie; kurtka z miękkiej skóry, biały top, dżinsy. Gdy poruszała głową, proste długie włosy połyskiwały w świetle. A gdy się zastanawiała nad menu, przygryzała dolną wargę. Banks oczekiwał, że wybierze sałatę, ale zdecydowała się na confit z kaczki i zapiekane talarki ziemniaczane. Banks wybrał stek z frytkami, średnio wysmażony. – Co podać do picia? – zapytał kelner, przyjąwszy zamówienia. W pubie Banks normalnie decydował się na piwo, ale że wybrał stek i lokal bardziej przypominał elegancką restaurację, zamówił czerwone wino na kieliszki i zaakceptował rekomendowaną przez kelnera rioję. Oriana poprosiła o to samo, więc kelner przyniósł małą karafkę. – Jeśli na tym poprzestaniemy, nie powinniśmy przekroczyć limitu – zauważył Banks. Oriana się uśmiechnęła. – To pan jest policjantem. Jestem całkowicie w pańskich rękach. – Angielszczyzna Oriany była perfekcyjna, niewątpliwie dlatego, że od dzieciństwa posługiwała się tym językiem, a dodatkowo Banks musiał przyznać w duchu, że jej lekki włoski akcent jest seksowny jak diabli. Musiał sobie przypomnieć, że ma wyciągnąć z niej informacje, a nie bawić się w uwodziciela. – Zauważyłem, że nie wydawała się pani zbyt zadowolona, kiedy pokazałem się w Brierley po raz drugi – zauważył. Spoważniała. – W domu panował zły nastrój. Nie podobało mi się to. Ronnie się zamartwiała i od razu zrobiła się zła atmosfera. Może po części winiłam za to pana. Ale…
– Co? – Nic. – Mówi pani do niej „Ronnie”? Zauważyłem to przedwczoraj. – Oczywiście. Dlaczego nie? – Myślałem, że pani dla niej pracuje, i tyle. – Pracuję. Ale nasze rodziny od dawna się przyjaźnią. Nie przywiązujemy wagi do form. – Trochę znam pani życiorys – powiedział. Przechyliła głowę na bok. – A więc faktycznie mnie pan sprawdzał. – Och, nie jakoś wnikliwie. Robiłem tylko drobny przegląd okoliczności towarzyszących zdarzeniu. Przy okazji, jak dziadek? Ściągnęła brwi. – To już nie potrwa długo – odparła. – Czy kiedyś pragnął pan, żeby coś się stało, chociaż całym sobą miał pan nadzieję, że do tego nie dojdzie? Tak się czuję, kiedy o nim myślę. Przeważnie nie jest już moim dziadkiem, ale czasem jest. Właściwie nikogo nie pamięta i wszystko go przeraża, ale czasem nagle się uśmiecha i mówi mi po imieniu, i serce mi topnieje. – Łzy napłynęły jej do oczu. – Przepraszam. – Nie ma za co. Alzheimer? Wzdrygnęła się. – Mam nadzieję, że mnie nigdy to nie spotka. Liczę, że najpierw mnie ktoś zabije. – Może nie powinna mi pani tego mówić – rzekł Banks. Roześmieli się; żart podziałał rozluźniająco i trochę się rozchmurzyła. Pojawił się kelner z talerzem z chlebem, oliwą i octem balsamicznym. Nie były to smakołyki Banksa, więc nie tknął niczego. Kelner nalał wino z karafki i zniknął. – Rozumiem, że wasze rodziny od dawna łączy zażyłość – podjął Banks. – I proszę mi wierzyć, naprawdę pani nie szpiegowałem i nie nalegam, żeby zdradzała pani cokolwiek, co przekazano jej w zaufaniu. Po prostu odniosłem wrażenie, że nie tylko się pani złości, że znów przyjeżdżam. W równym stopniu martwiła się pani o lady Chalmers. – Tak. Ale złościłam się z powodu nerwowej atmosfery. Nie na pana. No i jeszcze ten Nathan. Nie lubię go. Banks głupawo spytał dlaczego i spojrzenie, które mu posłała, powiedziało mu wszystko, co chciałby wiedzieć o Nathanie. Przecież sytuacja była oczywista; Oriana była młoda i piękna, Nathan – młody i zarozumiały do szpiku kości. Czerwieniąc się trochę po tej demonstracji naiwności, uniósł kieliszek. Stuknęli się, szybko wypili i przeszli do dalszych spraw. – A Anthony Litton?
– Och, Tony chyba jest w porządku. Znam go od bardzo dawna. Chyba nie zdradzę rodzinnego sekretu, kiedy powiem, że bywa nadętym osłem. Poza tym trochę lubi się rządzić. Przywykł do rozkazywania, lubi stawiać na swoim. Ale czego się spodziewać po specjaliście z Harley Street? Cieszę się, że nie jestem jego pacjentką, chociaż może być świetnym lekarzem. – Jeszcze nie przeszedł na emeryturę? – Nie całkiem. Nadal prowadzi klinikę i zatrudnia innych lekarzy, którzy dla niego pracują. Regularnie jeździ do Londynu i oczywiście zachowuje najbardziej prestiżowe, bogate i sławne pacjentki dla siebie. Banks wybuchnął śmiechem. – Jak dawno pracuje pani dla lady Chalmers? Oriana uniosła idealnie wyregulowane brwi. – Nie wie pan? Tego pan nie sprawdził? Uśmiechnął się. – Na pewno mam to gdzieś w aktach. – Trochę ponad dziesięć lat – wyjaśniła. – Zaczęłam krótko po studiach. – I mieszka pani w Brierley House? – Tak. Nie od zawsze. Przez jakiś czas miałam mieszkanie w Yorku. Ale teraz mieszkam z Chalmersami. To odpowiada nam wszystkim. – I głównie jest pani researcherką, tak? – Tak. Zbieram dane do książek Ronnie. Lubię to zajęcie, a ona za nim nie przepada. Poza tym pilnuję jej terminarza, wożę ją na spotkania autorskie i inne wydarzenia promocyjne. Również na tournée autorskie. Do Australii, RPA, Stanów, Kanady. I różnych miast w Europie, na targi książki, festiwale i tak dalej. Wie pan, jej powieści są tłumaczone na trzydzieści języków. – Intensywne życie. Cud, że jeszcze ma czas na pisanie. – To prawda. Ale mnie to odpowiada. Podróże są bardzo stymulujące. – Czy jest też pani jej agentką? – Nie. Tego byłoby za wiele. Ma agentów w Londynie. – Co ze sprzątaniem domu? Oriana wybuchnęła śmiechem. Zabrzmiał uroczo, jak muzyka. – Nie jestem służącą, jeśli to miał pan na myśli – powiedziała. – Wyobraża sobie pan mnie na kolanach, szorującą podłogę w kuchni? – Nie za bardzo. Nie. – Wprowadzam gości, jeśli jestem w domu, i nie mam innego zajęcia. Ronnie nie lubi, kiedy się jej przeszkadza w pracy. To burzy jej rytm. Trochę gotuję, bo uwielbiam stać przy garach. To
moja pasja. I tyle. Mama była doskonałą kucharką i nauczyła mnie wszystkiego, co umiała. – We Włoszech? – Tak. W Umbrii. Zna pan ten region? – Tylko trochę. Byłem w Perugii i Asyżu. Piękne okolice. – Tak. – Dlaczego pani rodzina wyjechała z Umbrii? – Nie za bardzo mieli tam co robić. Ojciec nie chciał być rolnikiem jak dziadek i nie interesował się wyrobem wina. Próbował przez kilka lat, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, ale marzyło mu się życie w mieście, więc wrócił tutaj, na uniwersytet. W Hull. I mama też chciała więcej od życia. Dorastała w biednym, wiejskim otoczeniu i pewnie dostrzegła swoją szansę w tym, że ojciec miał znajomości w Anglii. Poza tym wydaje mi się, że gdy ojciec już odnalazł swoje korzenie we Włoszech, uznał, że jednak woli korzenie angielskie, ale matka na swój sposób nigdy nie opuściła rodzinnego domu; chociaż życie na wsi jest piękne, kiedy się wspomina same dobre chwile, to wymaga ciężkiej pracy, a i tak trudno związać koniec z końcem. Miałam ledwie sześć lat, kiedy tu przyjechaliśmy. Nie pamiętam dobrze wszystkiego. Ojciec bardzo się przykładał na studiach, w końcu został geodetą i dużo jeździł. Niebawem przejdzie na emeryturę. Nie bardzo mu się to uśmiecha. Ale to nie o mnie i mojej rodzinie chce pan rozmawiać, prawda? Tak naprawdę Banks z rozkoszą przesiedziałby w pubie cały dzień, wysłuchując Oriany opowiadającej o sobie i swoim życiu, ale zdał sobie sprawę, że powinien przejść do rzeczy. Pojawiły się talerze z daniami. Stek był idealnie wysmażony, frytki kruche i cienkie. Oriana oceniła, że jej kaczka również jest znakomita. – Prawda – przyznał. – Chodzi o lady Chalmers. Przykro mi, że moja rozmowa wprowadziła w domu takie napięcia. Jak pewnie pani wie, moja szefowa kazała mi trzymać się od was z daleka, więc byłbym wdzięczny, gdyby ta rozmowa pozostała naszym małym sekretem. – Teraz chce pan, żebym miała z panem sekrety? – Uniosła brwi. – Schadzka w tajemnicy? Jakież to ekscytujące. – Kokieteryjnie spuściła wzrok i nieśmiało się uśmiechnęła. – Ale czy na pewno może mi pan zaufać? – Nie wiem. Wygląda na to, że skoro chcę się dowiedzieć więcej o tym, co się dzieje w Brierley, nie mam wyboru. – Nie mogę panu nic powiedzieć, więc się obawiam, że nie będziemy dzielić wielu sekretów. – Raczej chodziło mi o to, żeby nikt się nie dowiedział, że się spotkaliśmy, to wszystko. – Ronnie też nie? – Również lady Chalmers, chociaż raczej chodziło mi o Anthony’ego Littona i Ralpha Nathana. – W takim razie niech się pan nie martwi. Z pewnością żaden z nich niczego się ode mnie nie
dowie. Przez chwilę jedli w milczeniu. Banks popijał każdy kawałek steku łykiem wina. Z pewnością był stokroć lepszy niż zwykłe lancze w Queen’s Arms lub dania na wynos od Hindusa, którymi często musiał się zadowolić na kolację, chociaż też niełatwo byłoby znaleźć danie, które pobiłoby zapiekankę z dziczyzny w Low Moor Inn. Może Orianie również by smakowała. Co za głupoty chodzą mi po głowie, zreflektował się i wrócił do sedna. – Czy wiadomo pani coś o rozmowie telefonicznej, o którą pytałem wczoraj lady Chalmers? – Nie. Jak pan wie, nie było mnie w domu. W każdy poniedziałek odwiedzam dziadka. Poza tym często jem tu lancze. Zwykle sama. Czasem lubię wtedy posiedzieć i poczytać książkę. – Ja też, kiedy mi się uda – powiedział Banks. Przerwał, szukając odpowiednich słów, żeby nie wyszło na jaw, że lady Chalmers kłamała. Oriana mogłaby się poczuć urażona. – Tyle że to długa rozmowa telefoniczna jak na temat, który jej nie interesował. Czy lady Chalmers często rozmawia długo przez telefon z nieznajomymi? – Nie powiedziałabym. Choć Ronnie zawsze jest uprzejma przez telefon, nawet wobec natrętów, którzy próbują coś sprzedać. Mówię jej, że powinna ich przepędzać i przerwać połączenie, ale ona się upiera, że taką mają pracę, i że nie wypada być wobec nich niegrzeczną. Co mogę na to powiedzieć? – Zwykle nie przyjmuje pani za nią telefonów? – Czasem przyjmuję, gdy jest zajęta. Nie zawsze. – Więc nie wydaje się pani dziwne, że poświęciła siedem minut na rozmowę z Gavinem Millerem? – Nie, nie całkiem. Jeśli studiowali na tej samej uczelni, mogli mieć wspólne wspomnienia, o których chcieli pogadać. Wspominali wykładowców, kolegów, śmieszne zdarzenia. To jeszcze niekoniecznie znaczy, że się wtedy znali. – Rzeczywiście. – Banks pokazał jej dwa zdjęcia Gavina Millera, starego i młodego. – Rozpoznaje pani tego człowieka? Widziała go pani kiedyś? Czy kiedykolwiek zjawił się w Brierley House? Oriana zmrużyła oczy, wpatrując się w zdjęcia. Ciemne, lśniące włosy obramowały jej twarz. – Nie – odparła w końcu, przesuwając je z powrotem w stronę Banksa. – Nigdy go nie widziałam. Czy to on dzwonił? – Tak. – W młodości był całkiem przystojny. Banks jeszcze raz spojrzał na zdjęcie wybrane z grupowych ujęć przed budynkiem college’u dwadzieścia pięć lat temu. Miała rację. Jako młody człowiek Miller był całkiem przystojny. Ta konstatacja sprawiła, że znów wrócił myślami do Uniwersytetu Essex na początku
lat siedemdziesiątych, gdy Miller i śliczna, młoda Ronnie Bellamy byli studentami. – Czy lady Chalmers kiedykolwiek wspominała studenckie czasy? – zapytał. Oriana chwilę się zastanowiła. – Tylko czasem, przed laty, kiedy sama byłam na uczelni. – Co mówiła? Oriana milczała dłuższą chwilę. – Przeważnie narzekała, że teraz studenci są nieciekawi i egoistyczni, że tylko chcą pozdawać egzaminy, dostać dobrą pracę i zarobić dużo pieniędzy. Mówi o „dawnych czasach” tak, jak tylko wy potraficie, jakby to był jakiś złoty wiek. Rewolucja. Byliście dziećmi rewolucji. Zawsze walczącymi o sprawę. Zawsze altruistyczni, nigdy egoistyczni. – Roześmiała się, widząc minę Banksa. – Co? Nie mówię prawdy? – Podejrzewam, że dawne czasy zawsze budzą nostalgię – przyznał Banks. – Ale to, o czym pani mówi, wydawało się całkiem realne. Czuliśmy, że zmiana leży w zasięgu naszych możliwości. Uczynienie świata lepszym. – Czy o to właśnie panu chodziło? Właśnie dlatego wstąpił pan do policji? – W jakiś dziwny sposób pewnie tak. Taki wybór wydawał mi się lepszy niż rzucanie łożyskowych kulek pod kopyta policyjnych koni na Grosvenor Square. – Potem pan wydoroślał, prawda, i nie chciał już zmieniać świata. No i jak on teraz wygląda…? – No cóż, ktoś powiedział, że jeśli jako dwudziestolatek nie byłeś komunistą, to brak ci serca, a jeśli jako czterdziestolatek nie jesteś konserwatystą, to brak ci oleju w głowie. Oriana się roześmiała. – Święta racja. – Więc lady Chalmers była na uniwersytecie lewicową podżegaczką? – Na to wygląda. Chodziła na demonstracje antyrządowe, antywojenne i przeciw dyktaturom, tego rodzaju wystąpienia. Tak. I nie sądzę, żebym zdradzała jakieś tajemnice, jeśli powiem, że chyba musiała buntować się przeciwko rodzinie, przeciwko uprzywilejowanym, wśród których się wychowała. Mieli imponującą rezydencję. Służbę. I chodziło jeszcze o sposób, w jaki zdobyli majątek. Nie jest to dla mnie całkiem jasne, ale myślę, że większość fortuny zawdzięczali koloniom, może nawet handlowi niewolnikami, a przynajmniej wykorzystywaniu tubylców. To nie bardzo zgadzało się z ówczesnymi marksistowskimi ideałami Ronnie. Żadna z propozycji rodziny nie zyskała w jej oczach uznania. Miała niezależny umysł i silną wolę. Jem mówi, że poza tym czasem bywała uparta i głucha na argumenty. Muszę powiedzieć, że ja na uniwersytecie nie byłam nadmiernie rozpolitykowana. Może zbyt dużo czasu poświęcałam na naukę, a za mało na pikietowanie, ale nie pamiętam żadnej pikiety. – Margaret Thatcher skutecznie je zlikwidowała. Jak wyglądają pani stosunki z sir Jeremym?
– Z Jemem? Świetne. Jest uprzejmy, zabawny, inteligentny, liczy się z ludźmi. I świetnie się zna na teatrze, na jego historii, najważniejszych postaciach. Cudownie opowiada. Do tego zabawnie. Tylko szkoda, że go tak często nie ma. – Praca? – Tak. Jak nie jest gdzieś za granicą, to siedzi w biurze w centrum Londynu. Ale Ronnie też często nie ma, zwłaszcza kiedy wychodzi nowa książka. Mnie też. – Jak stosunki między nim a lady Chalmers? Oriana zmrużyła oczy. – Ostrzegałam. Żadnych historii rodzinnych. Stosunki są świetne. Banks zadał sobie w duchu pytanie, czy Oriana nie daje mu w ten sposób czegoś do zrozumienia, ale może tylko była dyskretna? I co z tego, że zdarzały się jakieś turbulencje? Jak sam dobrze pamiętał, większość małżeństw przechodzi od czasu do czasu turbulencje. – A dziewczęta? – To już raczej nie dziewczęta. Sam jest nadal na uczelni, w Saint Andrews, studiuje teatrologię. Kiedy może się wyrwać, lubi pokazać się w domu w weekend. Jeszcze nie zdecydowała, czy woli zostać gwiazdą rocka, jak pański syn, czy sceny. Najcudowniej jest, kiedy cała rodzina się zjeżdża. Angelina przeżywa fazę zawieszenia między beztroską a odpowiedzialnością. Ma całkiem przyzwoite oceny w Saint Hilda’s College w Oksfordzie i na pewno znajdzie kiedyś pracę, ale jak na razie ma w głowie tylko swoje konie. – A jaka praca ją interesuje? – Cóż, dyplom robi z historii, ale zajmują ją wyłącznie konie… Kto wie, co wybierze? Nie zdziwiłabym się, gdyby na początek zatrudniła się jako luzak. To cudowne dziewczyny. Moje „młodsze siostry”. Inspektor wyjął z teczki kolejną fotografię, nad którą zeszłego wieczoru długo ślęczał, używając szkła powiększającego. Była na niej grupa maszerujących studentów z transparentami popierającymi górników. Banks wskazał niewyraźną sylwetkę, niewątpliwie młodej blondynki, której głowa ledwo wystawała zza dwóch niedźwiedziowatych postaci. – Czy to lady Chalmers? – spytał. Oriana uważnie obejrzała zdjęcie i lekceważąco wydęła wargi. – Możliwe – przyznała. – Trudno powiedzieć. – Lady Chalmers chodziła na ten sam uniwersytet w tym samym czasie co zamordowany, wie pani, ten człowiek, który do niej zadzwonił. – To nie znaczy, że go znała. Tu go nie ma, co? – Nie, nie ma – potwierdził Banks. – Ale jeśli faktycznie ją znał i jeśli był w tarapatach czy coś i z jakiegoś powodu do niej zadzwonił…
– To by znaczyło, że skłamała na temat tej rozmowy. – Owszem. – Banks nie był zadowolony z przebiegu spotkania, miał wrażenie, że Oriana mu się wymyka. Pojawił się kelner i spytał, czy życzą sobie czegoś jeszcze. Oboje zamówili kawę, Oriana – espresso. Zakołysała resztą wina w kieliszku i odstawiła go. Banks wypił do dna. Kiedy podano kawę, Oriana pochyliła się ku Banksowi, kładąc ręce na białym obrusie. Palce miała długie, szczupłe. Nie nosiła pierścionków. Banks nie mógł nie zauważyć kuszącego, oliwkowego rowka między piersiami. – Tamtego dnia Ronnie była bardzo rozkojarzona – powiedziała. – Nie wiem, czy to telefon wyprowadził ją z równowagi, ale jeśli chodzi o czas, to by się zgadzało. A potem cały weekend błądziła gdzieś myślami i milczała. Nie wiem, czy to ma jakiś związek z tym, o co pan pyta, ale po prostu nie była sobą i martwiłam się o nią. – Więc jest pani gotowa przyznać, że mogła kłamać co do tamtej rozmowy? – Jeśli tak było, miała ku temu dobry powód. – Obawiam się, że to żadna informacja. Czy próbowała pani z nią porozmawiać? – Kilka razy pytałam, czy coś się wydarzyło, ale nie chciała powiedzieć. Jednak założę się, że wciąż ją coś gnębi. – Gdyby miała pani strzelać: co by to mogło być? – Wiem na pewno, że nie zrobiła nikomu krzywdy. Ronnie jest dobrym i łagodnym człowiekiem. Muchy by nie skrzywdziła. – W jakim sensie była rozkojarzona? Czy powiedziałaby pani, że była niespokojna, czy raczej smutna, zła czy zdenerwowana? Oriana chwilę się zastanawiała i rzekła: – Powiedziałabym, że była przede wszystkim przygnębiona i zmartwiona. Może niespokojna. Miałam wrażenie, że coś bardzo jej ciąży. To nie była złość, smutek ani zdenerwowanie. – Poczucie winy? – Nie wydaje mi się. – Ale nie ma pani pojęcia, co było przyczyną tego przygnębienia? – Nie. – I była w takim stanie jeszcze przed morderstwem Gavina Millera? – Tak. Cały tydzień po rozmowie. – I po morderstwie? – Tak samo, może jeszcze bardziej po pańskim przybyciu. – W porządku – rzekł Banks. – Dziękuję za szczerość. – Nie mówię tego wszystkiego ze względu na pana – dodała. – Mówię to ze względu na jej dobro. Dobro Ronnie. Martwię się o nią. I wiem, że nie skrzywdziłaby tego człowieka.
Naprawdę wszystkie byłyśmy w domu tamtego wieczoru. Zrobiłam kolację i oglądałyśmy film, jak zwykle w niedzielę wieczór, dokładnie tak, jak panu powiedziała. Była tam cały czas. Wszystkie trzy byłyśmy. – Rozumiem. Oriana usiadła głębiej na krześle i skończyła espresso. – A teraz muszę jechać – powiedziała. – Dziękuję za miły lancz. Banks skinął na kelnera. Ten przyniósł rachunek. Miał kwaśną minę, gdy przepuszczał kartę Banksa przez czytnik, jakby wcześniej uznał, że ma do czynienia z parą kochanków, która zaraz weźmie kurs na hotelowe łóżko i zażyje rozkosznego popołudnia. – Masz jakiś problem? – spytał Banks, podnosząc na niego wzrok. – To wujek już nie może od czasu do czasu zaprosić na lancz siostrzenicy? Kelner się zaczerwienił, Oriana z trudem pohamowała śmiech, a Banks był bardzo zadowolony z siebie.
Rozdział 9 Banks nie znosił więzień, od zawsze. Zresztą nie on jeden. Nikt nie lubił więzień. Ludzie, którzy tam pracowali, pewnie się do nich przyzwyczajali, a osadzeni nie mieli wyboru, lecz w oczach trafiającego tam sporadycznie gościa były plugawym, okrutnym miejscem, w którym działy się potworne rzeczy. Mężczyzn gwałcono pod prysznicem, dźgano ich zaostrzonymi szczoteczkami do zębów. Przez lata służby Banks wysłał wielu ludzi za kraty, ale nigdy nie potrafił się przyzwyczaić do myśli, że tak wygląda finał jego starań, i próbował nie wyobrażać sobie, jak wygląda życie skazańców. Jego robota zwykle kończyła się na przedstawieniu materiału dowodowego w sądzie, reszta leżała w gestii sędziego i ławy przysięgłych. Zdawał sobie też sprawę, że statystycznie rzecz biorąc, pewnie doprowadził do skazania niejednego niewinnego, ale te myśli były zarezerwowane na przebudzenie o czwartej czterdzieści dwa nad ranem i przewracanie się do świtu z boku na bok. Przeważnie żył z nimi, ciesząc się, że dzięki zniesieniu kary śmierci przynajmniej nie ma krwi na rękach. Zgryzot mu nie brakowało, to na pewno, i żeby nie skłamać, z tą krwią pewnie też nie było tak pięknie, ale nie przyczynił się do niczyjej śmierci. I cieszył się też, że jeśli oglądał więzienie od środka, to wyłącznie jako gość. Zbudowane w tysiąc osiemset czterdziestym siódmym roku z ciemnego piaskowca więzienie Armley przypominało zamek okrutnego posępnego władcy. Niewątpliwie nie bez powodu. Ludzie epoki wiktoriańskiej mieli bardzo surowe i religijne poglądy na karę. Od tamtych czasów dołożono kilka ciężkich ceglanych przybudówek, zupełnie jak z klocków Lego, które nieco urozmaiciły fasadę, ale niezbyt zmieniły ogólne wrażenie. Po spełnieniu formalności, zostawieniu komórki w wartowni, Banks ruszył za Timem Graingerem, którego już wcześniej poznał, przez brukowany podwórzec starej części. Po wcześniejszych odwiedzinach wiedział, że idąc prosto, w prawo i na pierwsze piętro trafiłby do pomieszczenia, w którym niegdyś kat, przez długi czas Pierrepoint, spał przed egzekucją. Tam okno wychodziło na szopę w głębi dziedzińca, w której kończyli swój żywot skazańcy. Teraz szopa służyła za pomieszczenie biurowe, podobnie jak pokój kata, ale cela skazańców pozostała po staremu, z pryczą i napisami na mokrych ścianach, zaledwie kilka kroków od kraty i rynny, którą zjeżdżały trupy, wiszące dla pewności godzinę. Banks był tam raz z Graingerem i wspomnienie tego miejsca nadal dręczyło go w nocnych koszmarach. Ale teraz barbarzyństwo się skończyło, przynajmniej w Wielkiej Brytanii, chociaż nastąpiło to zaledwie kilka lat przed rozpoczęciem przez Banksa służby. Weszli do środka. W więzieniach jedno najbardziej uderzało inspektora i najbardziej tego nie
cierpiał – nieustannego zamykania i otwierania drzwi kluczem. Było ich tak wiele i wszystkie wydawały się tak ciężkie, że echa ich łomotów, dzwonienie kluczy i zgrzyt zamków rozlegały się nieustannie. Nie było końca przystankom, gdy Tim wsuwał w zamek kolejny klucz, a potem czekaniu, gdy minąwszy drzwi, starannie się upewniał, że zamknął je za sobą. Strażnicy pozdrowili ich, gdy w drodze do cel przecinali część biurową. Większość zakładów karnych zbudowano podobnie, w kształcie litery X, tak by strażnicy, stojąc w centrum, widzieli dokładnie wszystkie skrzydła. Banks i Grainger mijali centrum akurat w porze wydawania metadonu w jednym ze skrzydeł, kolejka więźniów wyległa na korytarz. Tim załatwił Banksowi przesłuchanie w jego gabinecie, nie w celi, jako że Kyle McClusky nie miał statusu więźnia niebezpiecznego ani podejrzewanego o chęć ucieczki. Zanim go wprowadzono, podano kawę i czekoladowe herbatniki. Kiedy tylko Banks i McClusky usiedli, Tim zostawił ich samych. Oczywiście strażnik pozostał przy drzwiach, na wszelki wypadek. Banks nalał McClusky’emu kawy, mleka, posłodził i czekał, aż osadzony się odpręży. Wydawał się zdenerwowany, ale nie rozdygotany. Jedna noga mu podskakiwała i obgryzał paznokcie, lecz to wszystko. Wyglądał całkiem zdrowo, chociaż blado, jak to w więzieniu. Włosy miał krótko obcięte, twarz kościstą, kilkudniowy zarost. – W porządku – zagaił Banks. – Możemy zaczynać. Wiesz, o co chodzi, Kyle? – Nie powiedzieli mi. Nic tu człowiekowi nie powiedzą. Myśli pan, że jak będę gadał, da pan radę załatwić mi warunek? – Daj spokój, Kyle. Wiesz, że gdybym mógł, tobym ci nieba przychylił, ale dostałeś tylko sześć miesięcy i już odsiedziałeś połowę. Wygląda na to, że wypuszczą cię za kilka tygodni, może dni, jeśli nic się nie zmieni. – Wiem. Ale człowieku, każda drobna pomoc się przyda, rączka rączkę myje. Wie pan, jak będę gadał, to co będę z tego miał? Na myśl o wyświadczeniu przysługi Kyle’owi Banks aż poczuł odrazę, ale już wcześniej się zastanawiał, jaką kartą przetargową mógłby zagrać. Pytanie Kyle’a nie było w żadnym razie niespodzianką. – Miałem szczerą nadzieję, że tak czy inaczej zechcesz ze mną pogadać, Kyle. Widzisz, Beth i Kayleigh mają nieco kłopotów i mógłbyś im pomóc. – Suki! Gdyby się paliły, na drugą stronę drogi bym nie przeszedł, żeby się na nie zlać. Zacznijmy od tego, że to przez tę pieprzoną Beth tu siedzę. – Skąd ci to przyszło do głowy? – Nie pomogła mi, no nie? Za wysokie progi, jak dostała ważną robotę w telewizji, ładną chatę i tego pedziowatego lalusia. Za dobra na takiego jak ja. – Co masz na myśli?
– Fart się skończył, co nie? Potrzebowałem chaty, trochę kaski, wie pan, żeby znów stanąć na nogi. Poszedłem do niej. Kazała mi spadać. Nawet za drzwi mnie nie wpuściła. I tak właśnie pomogła staremu kumplowi. Więc niech mi pan nie nawija o tej suce. O dziwo, sprawy ułożyły się nawet lepiej, niż Banks liczył, gdyż Beth nie zwierzyła się z wizyty Kyle’a Winsome ani Gerry. Teraz tylko musiał nakłonić Kyle’a, by opowiedział o matactwach Beth i Kayleigh, jeśli Lisa Gray nie kłamała. Przy tym nie zamierzał niczego mu oferować. Przed przyjściem był gotów obiecać pomoc Beth i Kayleigh, ale skoro Kyle nie cierpiał Beth, należało to wykorzystać i przekonać go, by opowiedział, co naprawdę się wydarzyło w Eastvale College, zakładając, że nie było to nic, z czego dziewczyny mogłyby być dumne. Ale należało zachować ostrożność; dilerzy narkotyków byli nałogowymi łgarzami. – To trochę po świńsku – rzekł ze współczuciem. – Wyobrażam sobie, że masz o to żal. Ale Beth nic o tym nie wspomniała. – A pewnie, że nie, bo po co? Ale to prawda. – Wierzę. Pamiętasz jej kumpelkę, Kayleigh Vernon? – Taka sama z niej zdzira. Wie pan, można by pomyśleć, że po tym wszystkim, co ode mnie dostała za friko, to mogłaby mi na poczekaniu coś odpalić, jak byłem w potrzebie. – Też u niej byłeś? – Specjalnego wyboru nie miałem. – Ale ci nie pomogła? – Skąd. Taka sama fajna jak tamta. U mnie wszystko gra, kochanie, i wypad. Mają się za lepsze ode mnie, ale to tylko dwie kłamliwe suki. – Czemu, Kyle? Kyle aż się dusił z wściekłości i zanim odpowiedział, musiał dojść do siebie. Grzbietem ręki zebrał strużkę śliny z podbródka. Przetarł twarz, napił się kawy, podrapał po kroczu i zgarbił na krześle. Uciekł gdzieś myślami, jakby stracił wątek. Banks zadał sobie w duchu pytanie, czy nie jest po dawce metadonu. – Człowieku, nie wiem. – Powiedziałeś, że to kłamliwe suki. Nie powiedziałbyś tak bez powodu. – Nie pamiętam. – Daj spokój, Kyle. To tylko cztery lata temu. Eastvale College. Pamiętasz Gavina Millera? – Tego profesorka, który mnie wykopał? – Właśnie. – Człowieku, on zrujnował mi przyszłość. Miałem przed sobą karierę. – Co zrobiłeś? Kyle tylko łypnął na niego kątem oka.
– Nic, człowieku. Nic nie zrobiłem. Tylko pilnowałem swojego nosa. – A jego zdaniem? – Jakaś durna cipa musiała mu nagadać, że rozprowadzam dragi. A przecież ja tylko od czasu do czasu pomogłem paru ludziom. Wiesz pan, takim, co potrzebowali towaru. To była tylko zabawa, człowieku. – Takiego towaru jak rohypnol albo metamfetamina? – Różnie. – Czy to Beth albo Kayleigh na ciebie doniosły? – Nie. One też w tym siedziały. Zanim im się poszczęściło, że tak powiem. Nie chodziło o pigułki gwałtu, tylko speed albo marychę. Pewnie dzisiaj ciągną kokę przez pięćdziesięciofuntówki albo liżą wacka jakiemuś bankierowi. – Ta koncepcja chyba mu się spodobała, bo wybuchnął śmiechem, co skończyło się kaszlem. Banks pozwolił mu dojść do siebie. – Czemu twierdzisz, że ktoś powiedział Gavinowi Millerowi, że sprzedajesz narkotyki? Kyle chyba znów stracił wątek. – Nie pamiętam, człowieku. To było kawał czasu temu. Tak mi się tylko powiedziało. Myślałem, że to jakaś durna cipa, co się przejechała na tabletce gwałtu i ją przerżnęli. I wtedy się zemściła, że tak powiem. – Ale nie wiesz kto? – Nie. – Myślałeś kiedyś o dziewczynach, którym dorzucono do drinka pigułkę gwałtu, Kyle, o tym, co je spotkało? – Nie, nie za bardzo. Nigdy specjalnie o tym nie myślałem. A co? – Znów się podrapał. – Nic. Czemu żadna z nich nie zgłosiła tego na policję? – Bo pewnie im się to podobało. Znaczy, same tego chciały, no nie, człowieku? Nawet jak się do tego nie przyznały. Albo to, albo nie pamiętały. – Ale któraś musiała coś pamiętać. – Niby tak. Czy to ważne? – Myślisz, że to dziewczyna, która została zgwałcona, zemściła się na tym, kto sprzedał gwałcicielowi pigułkę gwałtu? – Możliwe. Nie wiem. – Czemu się nie zemścić na tym, kto ją zgwałcił? – Skąd mam wiedzieć? Może się zemściła i nikt o tym nie wie. Może już odcięła mu jaja i martwy gnije gdzieś w rowie. Nie myślałem o tym, co nie? No, no, zastanowił się Banks. Może Kayle ma rację. To był jeszcze jeden wątek wart sprawdzenia. Nie tyle kastracja, ile zranienie, zabicie, wysłanie w tamtym czasie do szpitala.
Jeśli osoba, która rozprowadzała narkotyk, już została ukarana przez ofiarę, to może gwałciciel wcale się nie rwał do rozgłaszania swojego plugawego czynu. A jeśli zgwałcona dziewczyna zapamiętała sprawcę, mogła dokonać zemsty, ukrywając swój udział. Ofiary gwałtu, które wpierw poczęstowano środkiem oszałamiającym, zawsze reagowały wstydem i poczuciem winy. Żadne tłumaczenia, że to nie ich wina, nie skutkowały. I wykorzystała Millera jako narzędzie zemsty na Kyle’u, dilerze. Chyba że… – Czy to ty, Kyle? – spytał Banks. – Co ja? – Czy to ty sam podałeś komuś rohypnol? – Czemu miałbym to robić, człowieku? Nie potrzebowałem żadnego rohypnolu. Banks odsunął na bok tę możliwość i przeszedł do następnego pytania. – Czy pamiętasz, że po twoim odejściu z Eastvale Gavin Miller został oskarżony o molestowanie seksualne? Beth i Kayleigh zgodnie przyznały, że je dotykał i składał im nieprzyzwoite propozycje. – Pamiętam. Wtedy wciąż od czasu do czasu wpadałem do Kayleigh. To tamten skurwysyn Miller mnie wykopał. – Zgadza się. – Więc jednak sprawiedliwości stało się zadość. – No, Gavin Miller stracił pracę i coś jeszcze cenniejszego. – Jak powiedziałem. Sprawiedliwość. – Kyle, tydzień temu go zamordowano. – Millera? – Zgadza się. – No, ja pierdolę. Kto to zrobił? – Tego właśnie usiłujemy się dowiedzieć. Kyle obejrzał się przez ramię. – Człowieku, tu siedzą mordercy. Trzeba uważać. Jarzysz, o co mi biega? Banks skinął głową. – Czy wiesz, kto chciałby skrzywdzić Gavina Millera? – No, ja tego nie zrobiłem. Siedziałem tutaj. – Czy kiedykolwiek potem spotkałeś Gavina Millera? Powiedzmy w zeszłym roku? – Czemu miałbym się z nim spotykać? – Może chciał od ciebie kupić narkotyki? Może chciał wejść w ten interes? – Miller? Chyba jaja sobie robisz, człowieku. Nie, nigdy nie widziałem go od tamtego dnia w jego gabinecie, kiedy zagroził, że mnie podkabluje, jeśli nie zwinę żagli.
– Czy myślisz, że Beth albo Kayleigh mogły kłamać, że go nie spotkały? Kyle był zdziwiony. – Nie. Czemu by miały kłamać? – Urwał, wyraźnie nadal myśląc o tym, że dziewczyny zostawiły go, kiedy był w potrzebie. – Wiesz pan co? Powiem panu coś o tych sukach. Gotowy? – Gotowy – odparł Banks. – Po tym, jak Miller kazał mi przestać robić to, co robiłem, albo wyjechać z miasta, nie wiem, jak długo po tym, ale siedzieliśmy u Kayleigh nawaleni i… – Kto siedział? – My. Beth, Kayleigh i ja. – Rozumiem. I co się stało? – Rozmawialiśmy, że tak powiem, wie pan, o tym, co się stało, i o tym, że facet miał czelność i w ogóle. I one, że tak powiem, mówiły, jak się gapi na ich cycki i tyłki cały czas, jak jakiś perwers. O to biega, że to nie w porzo, człowieku. Że tak powiem, nauczyciel nie powinien tak zagrywać. – To niezbyt profesjonalne. – O to chodzi. Nieprofesjonalne. Nie żebym go winił. Kayleigh miała dupcię jak marzenie, a cycki Beth… miodzio, jarzysz, człowieku? – Więc twierdzisz, że siedzieliście tam we troje… – Yhm, tylko żeśmy se tak siedzieli, muza, zioło… obie były bardzo wkurzone na to, że Miller kazał mi zjeżdżać, inaczej ściągnie psy, i że się gapił na ich cycki i aż go skręcało, żeby którąś pomacać, i powiedziałem, że się tak wyrażę, a co, jakby pomacał. Wpierw nie wiedziały, o co mi biega, ale im powiedziałem, wie pan, to nie byłoby dla nich takie trudne, gdyby jedna z nich pokazała, że jest chętna, a potem zaczęła drzeć ryja, że ją gwałci. To nie byłaby dla niej pierwszyzna, człowieku. – Więc zasugerowałeś, żeby jedna z nich uwiodła Millera, oddała mu się, a potem podniosła raban, że ją gwałci? – Miodzio plan, no nie? – Co one na to? – No, pogadaliśmy o tym jakiś czas, wie pan, wypaliliśmy jeszcze jednego jointa i one, że to przesada, żadna z nich tak naprawdę nie chciała, żeby ją przeleciał. To ja rozumiałem. On był stary, człowieku. – Więc co zdecydowaliście? – Pogadaliśmy o tym jeszcze trochę, a potem wpadliśmy na inny pomysł, tak żeby żadna z nich nie musiała się z nim walić. – I tak było?
– Dokładnie. Zdecydowaliśmy, że plan najlepiej wypali, jak Kayleigh złoży skargę, że ten Miller zrobił jej, że się tak wyrażę, macankę w gabinecie albo coś, dostawiał się do niej i w ogóle, a potem Beth wyskoczy i powie, że tak, że jej też tak robił jakiś czas temu, ale nie miała odwagi mówić, ale teraz, jak Kayleigh się odważyła, to dodało jej otuchy. To było wspaniałe, człowieku. Tak im wtedy na mnie zależało. Nie to co teraz. – Więc to zrobiliście? – Zrobiliśmy. I pierdoła wyleciał na zbitą twarz. – A nigdy ich nawet nie tknął. – I to było czadowe. Wcale nie musiały się z nim rżnąć. Ale ślinił się na widok ich tyłków i cycków. Przeleciałby je, gdyby tylko miał cień szansy. Nauczyciele nie powinni tak kombinować, człowieku. Profesorek dostał od nas piękną nauczkę. – Roześmiał się ze swojego kiepskiego żartu, nieco zaskakując Banksa, który uznał, że narkotyki już kompletnie przeżarły mózg Kyle’a. – Więc najpierw Kayleigh poszła do władz uczelni ze swoją historią, a potem Beth podniosła dwa paluszki i powiedziała: „Ja też”. – Zgadza się. Pięknie pan jarzysz. – A gdzie ty byłeś podczas tego wszystkiego? – Znikłem. W trasie. Nie został po mnie żaden ślad. – Trzymałeś dalej rękę na pulsie? – Po co? – Żeby się dowiedzieć, co się stało z Millerem, Beth, Kayleigh? – E tam. Po co? Chciałem wpaść tu i tam, zrobić to i owo. – Więc nigdy nie wracałeś do tego we wspomnieniach? – Zgadza się. – Jezu Chryste. – Banks powoli pokręcił głową. – Coś nie tak? – Nic – powiedział Banks. – Nie zrozumiałbyś. Dziękuję ci za poświęcony czas, Kyle. – Banks nacisnął guzik przy biurku, jak polecił mu Tom Grainger, i po kilku sekundach Tom pojawił się w towarzystwie strażnika. – Załatwione? – spytał. – Wszystko gra? – Wszystko świetnie – zapewnił go Banks. – Załatwiliśmy, co trzeba. – Człowieku, będziesz pamiętał, żeby skrócili mi wyrok, że współpracowałem? – spytał Kyle, gdy strażnik go wyprowadzał. – Nie możesz powiedzieć, że nie współpracowałem. – Nie – przyznał Banks. – Z pewnością tego nie powiem. – Och, to znowu wy. Wejdźcie. – Lisa Gray zaprosiła do środka policjantki, siląc się na nikły uśmiech, gdy Winsome i Annie pojawiły się na jej progu. Przywitanie było tylko odrobinę
cieplejsze niż to, z jakim spotkały się wcześniej u Dayle Snider. – Nie przeszkadzamy, prawda? – spytała Winsome. Annie zgodziła się, żeby partnerka zadawała większość pytań, gdyż udało się jej wytworzyć pewną więź z Lisą. Annie miała włączać się w rozmowę, kiedy uzna za stosowne. – Ależ skąd. Tylko czytam. Skromne mieszkanko tuż za zachodnią granicą kampusu. Blisko, ale nie w ramach uczelni. Za oknem drugiego piętra widziało się niskie betonowo-szklane wieżowce, krążących studentów. Na parapecie stał sękaty kaktus. Pokój pomalowano na łagodny odcień pomarańczowego, przygaszone światło padało spod abażurów, na ścianach wisiały oprawione fotosy filmowe, plakaty z wystaw i koncertów, reprodukcje, Koty, Salvador Dalí, Joy Division. Na jednym widniał piękny, ale zmanierowany młody mężczyzna o długich włosach, półnagi, w skórzanych spodniach, ściskający kurczowo mikrofon, jakby miał go uchronić przed upadkiem. Nad jego głową biegł ukosem napis „The Doors”. Podłogę pokrywała cienka wykładzina i stał na niej zniszczony trzyczęściowy komplet wypoczynkowy. Przetarte podłokietniki i wyblakłe obicia w różyczki pamiętały lepsze dni. Był tam kompletny, wyposażony w płytę i ruszt stary kominek. Lisa rozpaliła ogień i rozeszło się przyjemne ciepło. W powietrzu czuło się słabą woń drewna sandałowego i stawiającą jej opór stęchliznę. Winsome nie rozpoznawała muzyki, powtarzanej przez skrzypce spirali dźwięków, która osiągała crescendo, by szybko zmienić tonację. Działała hipnotycznie. Na pudełku CD widniał napis G lass. Banks pewnie by wiedział, z czym ma do czynienia. Na stoliczku leżała otwarta grzbietem do góry lektura Lisy, W posz ukiw an iu istoty cz asu Ruth Ozeki. – Pewnie macie ochotę na herbatę? – spytała Lisa. – Prawdę mówiąc, właśnie wlano w nas tyle herbaty, że ledwo się w nas mieści – odparła Winsome. – Ale ja mam ochotę. Nie przeszkadza wam, że wstawię wodę? – Ależ skąd. Lisa zniknęła w kuchni. Muzyka dolatywała nadal z głębi pokoju, cicha, ale uporczywa. Winsome usłyszała szum wody z kranu, pyknięcie zapalanego gazu, po czym Lisa wróciła i usiadła skulona, obejmując kolana. – W czym tym razem mogę pomóc? Różowe i żółte pasemka zniknęły z blond włosów, które teraz opadały na czoło nierówną grzywką. Winsome korciło, żeby pochylić się i odgarnąć zakrywający oko lok. Lisa była ubrana w luźne dżinsy i powyciąganą bawełnianą bluzę maskującą figurę. Dziewczyna była tak wątła i szczupła, że z pewnością nie mogła sama zepchnąć Gavina Millera z kładki kolejowej. Nie miała makijażu, a niewinny wyraz twarzy nie zdradzał, ile przeszła w życiu.
– Prawdę mówiąc, dalej chodzi o to samo – powiedziała Winsome. – Chciałyśmy tylko, żebyś wyjaśniła dwie sprawy. – Jeśli zdołam. – Kiedy ostatni raz z tobą rozmawiałyśmy – mówiła dalej Winsome – byłaś trochę niekonkretna co do dwóch kwestii. Po pierwsze, chodzi o problemy, które miałaś w tamtym czasie i które spowodowały, że Trevor Lomax ci nie uwierzył, kiedy się do niego zgłosiłaś. Powiedział nam, że byłaś neurotyczną, napastliwą, cierpiącą na urojenia, opóźnioną w nauce, szlajającą się narkomanką. Ku zdziwieniu Winsome Lisa wybuchła śmiechem. – No, trzeba mu przyznać, że nie pominął żadnego szczegółu. A co z chlaniem? Nie powiedział, że piłam? Winsome uśmiechnęła się szeroko. – Może powiedział. Coś o przychodzeniu na zajęcia w stanie wskazującym. – Tak myślałam. To kutasina. Wierzcie mi. Po prostu nie chciał kiwnąć palcem. – Ale na początku kiwnął, gdy przedstawiono zarzuty przeciwko Gavinowi. Był jednym z niewielu ludzi, którzy go bronili. Skąd ta nagła zmiana? – Czy wiecie, ile faktycznie zrobił dla pana Millera? Dokładnie ile? Nie wydaje mi się, żeby tak nagle zmienił nastawienie. Pewnie kiedy sparzył się za pierwszym razem, nie miał ochoty wsadzać ręki w ogień jeszcze raz. Nie mógł liczyć na to, że kiedy wróci do starych spraw, władze uczelni dadzą mu medal. Zdawałam sobie sprawę, że zostanę uznana za niezbyt wiarygodnego świadka. – Jednak uważałaś, że jakaś szansa istnieje? – Miałam nadzieję. Trzeba próbować, no nie? – Z kuchni dobiegł ostry gwizd. Lisa przeprosiła i na chwilę zniknęła. Winsome i Annie wymieniły spojrzenia. Dziewczyna wróciła z parującym kubkiem. – Więc w gruncie rzeczy Trevor Lomax nigdy nie zdradził, jak próbował pomóc Gavinowi? – spytała Winsome. – Mnie nie. Może to wy powinniście go spytać. – I uznałaś, że skoro nie mówi, to znaczy, że wcale się nie wysilał? – No, biorąc pod uwagę, że nie było go przy tym, kiedy potwór pan Miller napastował tamte aniołki – powiedziała Lisa – to pewnie jego obrona opierała się tylko na dowodzeniu, że ani pan Miller nie jest potworem, ani one aniołkami. – Ale wtedy nie wiedział nic więcej. – To znaczy? – Nie wiedział o Kyle’u. O tym, że w grę wchodzą dwie sprawy i że są ze sobą połączone. Że
Beth i Kayleigh miały powód, żeby spiskować i wrobić Gavina Millera. Ty też o tym nie wiedziałaś. – Zgadza się. – Więc tak naprawdę wszystko sprowadzało się do tego, co było między tobą a Gavinem Millerem? – Nie wiem, do czego zmierzasz. – To naprawdę proste – wtrąciła się Annie. – Sierżant Jackman chce usłyszeć, jak Gavin Miller dowiedział się o tym, że Kyle McClusky diluje. – Ktoś musiał mu powiedzieć. – Czy tym kimś byłaś ty? – spytała Winsome. Lisa wskazała siebie kciukiem. – Ja? – Dobrze słyszałaś. Sprawiasz wrażenie osoby niezwykle zaangażowanej w tę całą aferę i kiedy zadaję sobie pytanie, dlaczego tak jest, nie mogę opędzić się od myśli, że to ty ją rozkręciłaś. Po pierwsze, ty doniosłaś Gavinowi Millerowi, że Kyle McClusky rozprowadza narkotyki, więc kiedy zobaczyłaś, że Miller wpadł w kłopoty, i dowiedziałaś się, że ma to związek z tym, co zrobił Kyle’owi, poczułaś się za to odpowiedzialna. To się trzyma kupy. Mam rację? Zapadła długa cisza. Lisa dmuchnęła na herbatę i upiła łyczek. Winsome poczuła zapach rumianku i przypomniał jej się rodzinny dom, chociaż matka nie hodowała rumianku. Może wszystkie egzotyczne zapachy przypominały jej o domu. Lubiła rumiankową herbatę i teraz żałowała, że nie przyjęła propozycji Lisy. – I co z tego, jeśli to byłam ja? – Lisa uniosła wzrok znad kubka, patrząc prosto w oczy Winsome, ale nie Annie. – A byłaś? – spytała Winsome. Lisa kilka sekund wytrzymała spojrzenie. Winsome miała wrażenie, że minęły minuty. – Tak – odparła w końcu Lisa. – Wiedziałam, co robi Kyle, co się wyprawia. Parę dziewcząt opowiedziało mi, jak działa towar Kyle’a. Jedna mało nie przedawkowała, a inna podejrzewała, że została zgwałcona, ale nie mogła sobie niczego przypomnieć. Nie podobało mi się to, co zrobiłam, ale postąpiłam właściwie, prawda? Że na niego doniosłam. – To była odważna decyzja – potwierdziła Winsome. – Ale dlaczego poszłaś z tym do Gavina Millera? – Bo był jedynym dorosłym, który w ogóle traktował mnie poważnie. Jedyną osobą z władz, której ufałam. I znał Kyle’a z zajęć. Mógł z nim porozmawiać po cichu. – Czemu nie poszłaś do władz uczelni albo do nas? – spytała Annie. – Przecież to był diler
narkotyków… bardzo szkodliwych narkotyków, nie jakichś ziółek dla hippisów, które dostarczałaś Gavinowi Millerowi… i wiedziałaś o tym, sama widziałaś efekty. Czemu nie poszłaś z tym na policję, tylko do jakiegoś nieporadnego wykładowcy? – Gavin wcale nie był nieporadny. Ja… po prostu nie mogłam. – Dlaczego, Liso? – spytała Winsome. Celowo mówiła łagodnie, chcąc zrównoważyć ton Annie, który wydawał się jej agresywny. Nie chodziło o to, że ostre zachowanie nie przynosiło rezultatu – sama czasem pozwalała sobie na wiele podczas przesłuchań – ale Lisa budziła w niej opiekuńcze uczucia, może dlatego, że wydawała się bardzo bezbronna. Choć równocześnie nie mówiła im całej prawdy. Lisa zagryzła wargę. – Nigdy by mi nie uwierzyli. Po prostu byłam w marnej formie. Nie wytrzymałabym tych wszystkich pytań, prawników, sądu. – Co się z tobą działo? – przycisnęła ją Winsome. – Nic… tylko… po prostu nie dałabym rady. – Więc poszłaś do Gavina Millera? – Tak. Poradził sobie, no nie? – Ale nie wsadził Kyle’a McClusky’ego do więzienia, tam gdzie było jego miejsce – stwierdziła Annie. – Więzienie nie rozwiązuje wszystkich problemów. – Nie, ale do cholery, niektórym by świetnie zrobiło. – Tylko stałby się jeszcze gorszym kryminalistą, nauczyłby się nowych sztuczek, a jego nienawiść do społeczeństwa byłaby jeszcze większa. – Bardzo to wzniosłe – powiedziała Annie – ale nie nasz interes. My mamy izolować złoczyńców, nie matkować im ani usprawiedliwiać ich postępowanie. Nie pozbędziesz się szczurów, łapiąc je do klatki i zaraz potem wypuszczając na wolność. Dzięki tobie Kyle McClusky pozostał na wolności, na ulicy, pomagał kolejnym chłopakom faszerować dziewczyny pigułką gwałtu, żeby mogli im robić świństwa. I mam dla ciebie wiadomość. Kyle jest teraz w pierdlu, gdzie uczy się kolejnych sztuczek, a jego nienawiść do społeczeństwa osiąga niebotyczny poziom. Biorąc pod uwagę jego ofiary, szkoda, że nastąpiło to zbyt późno. Lisa zwiesiła głowę. Winsome domyśliła się, że płacze. Rzuciła ostrzegawcze spojrzenie Annie. Jej agresywność nie pomagała; Lisa tylko jeszcze bardziej zamykała się w sobie. Annie przesunęła palcem po ustach na znak, że od tej pory będzie milczeć. – Więc Gavin Miller kazał Kyle’owi zjeżdżać na cztery wiatry? – spytała Winsome, próbując zmniejszyć napięcie. Lisa pomilczała jeszcze chwilę, pociągając nosem, i podniosła głowę.
– Coś w tym rodzaju. Postawił ultimatum. Dilerka albo college. – Więc dlatego chciałaś pomóc Gavinowi, kiedy został oskarżony przez Kayleigh, a potem Beth o molestowanie seksualne, bo to od ciebie wszystko się zaczęło, zgadza się? – Oczywiście. Czułam się winna, odpowiedzialna. To ja wprawiłam wszystko w ruch. I kiedy później usłyszałam, jak rozmawiają w toalecie, przechwalają się i śmieją, poszłam do pana Lomaxa. Przecież był kierownikiem wydziału, a pan Miller był podobno jego przyjacielem. – Ile później? – spytała Annie. – Powiedziałam wam, nie wiem dokładnie. Kilka tygodni. Trzy, góra miesiąc. W każdym razie przed końcem semestru. – Ale dlaczego Beth i Kayleigh miałyby paplać w toalecie o tym, co przed miesiącem zrobiły Gavinowi Millerowi? – wtrąciła się Annie. – To bez sensu. Lisa odwróciła się do Winsome, jakby oczekiwała, że pospieszy jej z pomocą. Ale ta nie pospieszyła. – Nie wiem. Wiem tylko to, co usłyszałam. – Dlaczego wcześniej nie powiedziałaś komisji prawdy? – ciągnęła Annie. – O co ci chodzi? Skąd mogłam ją wtedy znać? Powiedziałam wam. Usłyszałam ją dopiero potem. – Ale wiedziałaś, że Beth i Kayleigh są przyjaciółkami Kyle’a? – Nie. Nie miałam pojęcia. Nie od początku. Nie widziałam żadnego związku między problemami pana Millera i numerami Kyle’a. Zobaczyłam go dopiero później, kiedy podsłuchałam Beth i Kayleigh. Mówiły o tym, co pan Miller zrobił ich kumplowi, Kyle’owi. Dopiero wtedy poznałam prawdę i zdałam sobie sprawę, co to znaczy. Poza tym co za różnica? – Och, daj spokój, Liso – parsknęła Annie – nie mogłaś wiedzieć, co postanowi komisja. I czy to nie śmieszne, że nagle przypominasz sobie bardzo ważną część rozmowy, o której wcześniej nie wspomniałaś? Czas mija, a ty dokładasz nowe informacje, zgadza się? Nie uwierzymy, że miałaś mętlik w głowie, nie potrafiłaś złożyć do kupy nawet najprostszych rzeczy i nie dobrałaś się dziewczynom do skóry. Pewnie pękłyby w trakcie przesłuchania, gdyby przeprowadzono je jak należy. Kiedy rozmawiałyśmy z Beth Gallagher, bardzo szybko puściła farbę. – Tylko dlatego, że to wydarzyło się bardzo dawno temu. Po prostu wiedziała, że nie możecie jej nic zrobić. Pan Miller nie żyje, to już nieważne. Zastraszyłyście ją. Winsome zobaczyła, że Lisa znów ma łzy w oczach i na policzkach. – Ale to jest ważne, Liso – powiedziała. – Jest ważne właśnie dlatego, że on nie żyje. – Ale chyba nie myślicie, że ja mam coś wspólnego z jego śmiercią? – spytała błagalnie Lisa. – Czemu po prostu nie dacie mi spokoju? – Twardą, cwaną sztukę, którą Winsome poznała zaledwie kilka dni temu, zastąpiła roztrzęsiona i przestraszona dziewczynka.
– To wszystko może być ze sobą związane – podjęła Winsome. – I jakiś element, o którym nam powiesz, choćby według ciebie był bez znaczenia albo nie miał związku ze sprawą, może nam pomóc. Nie rozumiesz? Nie zawsze zmierzamy prosto do celu. – Nadal nie wiem, jak mogłabym wam pomóc. Winsome odniosła wrażenie, że Lisa zamyka się jak ślimak w skorupie. – To robota głupiego – orzekła Annie, wstając do wyjścia. – Kręcimy się w kółko. Zasmucona Winsome przyznała jej rację. Spoglądając na Lisę, nadal nie mogła się oprzeć współczuciu, ale miała też wrażenie, że coś jej umyka. Lisa była uparta, skryta i nieprzystępna. Musiały się dużo bardziej przyłożyć, jeśli chciały wydobyć z niej prawdę. Banks wcześniej dotarł do Leeds, zaparkował samochód koło Merrion Centre i zaszedł do Browns, na rogu The Headrow i Cookridge Street, gdzie umówił się z Kenem Blackstone’em. Ken zwykle uwielbiał curry, tym razem jednak poskarżył się na żołądek i zasugerował, by wybrali nieco mniej pikantne potrawy. Wieczór był chmurny, ale dość ciepły. Banks stał na dworze, rozmawiając przez komórkę z Annie i równocześnie obserwując tłum wracających do domu pracowników city wymieszanych z prawnikami z pobliskich sądów i kancelarii prawnych przy Park Square, przeważnie niosących teczki i złożone parasole, oczekujących w kilkuosobowych grupach na autobusy we wszystkich kolorach – kremowym, purpurowym, kasztanowym, zielonym – piętrowe albo przegubowe, jadące na przedmieścia i dalej, do takich miejscowości, jak Huddersfield, Halifax, Bradford, Cleckheaton i Heckmondwike. W głębi The Headrow, ku Westgate, za galerią sztuki i brukowanym dziedzińcem widniały wielkie kolumny, lew i kopuła wiktoriańskiego ratusza, którego zegar wskazywał siedemnastą czterdzieści. Pozostało dziesięć minut do umówionej godziny. Słuchał Annie, która mówiła o frustrującej rozmowie z Lisą Gray i o tym, że według niej ten wątek kryje coś więcej, ale myślami nadal był przy lady Veronice Chalmers i jej interesującej przeszłości, a wszystko to spowijały przyjemne wspomnienia lanczu z Orianą. Powiedział Annie, że rozmowa z Kyle’em McCluskym potwierdziła, iż oskarżenia przeciwko Millerowi były wyssane z palca. Gerry Masterson pojechała do Stockton na rozmowę z osobą pamiętającą Veronicę Bellamy z dawnych czasów na Uniwersytecie Essex. Gerry liczyła, że wykaże, iż Veronica znała Gavina Millera. Banks był przekonany, że to nie Gray zabiła Millera. Ani Veronica Chalmers. Związki ofiary z innymi osobami w śledztwie nadal pozostawały dla niego zagadką. Czuł, że potrzebuje więcej informacji. Każdy nowy fakt zmieniał cały wzorzec i wiedział z doświadczenia, że gdzieś dojrzewa ta jedna, ale gruntowna zmiana, która nada sens całości. Zakończył rozmowę z Annie i zdecydował, że wejdzie do środka i tam zaczeka na Kena. Lokal już tętnił życiem, ale był duży, i do tego Banks dostał stolik od strony Cookridge Street, tak że mógł obserwować przez okno tę samą scenerię, której przyglądał się, stojąc na dworze. Dostał
menu i poprosił o rioję. Wracał wieczorem do Eastvale, tak więc musiał zadowolić się jednym kieliszkiem. Browns był sieciową restauracją, ale stosunkowo niezłą, biorąc pod uwagę inne tego rodzaju lokale. Banks przejrzał kartę. Bez względu na wybór czekał go drugi pełny posiłek tego samego dnia. Przeważnie zadowalał się filiżanką kawy i kanapką, pieczonym pierogiem lub daniem na wynos do podgrzania. Rzec można, że świetnie mu się dziś powodziło. Inspektor Ken Blackstone pojawił się pięć minut później. Nie przeprosił, ale Banks tego nie oczekiwał. Życie gliniarza to ciąg nieprzewidzianych zdarzeń i spóźnienia są normą. Prawdę mówiąc, pięć minut to i tak mało. Ken jak zawsze zadawał szyku, pod płaszczem przeciwdeszczowym nosił lekki wełniany garnitur. Biała lniana koszula była nienagannie wyprasowana, choć krawat wydał się Banksowi nieco zbyt krzykliwy. Jednak sam w porównaniu z kolegą czuł się jak obdartus, w starym wdzianku od Marksa i Spencera i rozpiętej pod szyją koszuli. Na lanczu z Orianą miał krawat, ale zdjął go, gdy tylko wyruszył do więzienia Armley. Z racji posiwiałych skroni i okularów w drucianych oprawkach Blackstone zawsze bardziej przypominał Banksowi uczonego niż gliniarza, a im był starszy, tylko bardziej kojarzył mu się z poetą Philipem Larkinem, którego zdjęcia kiedyś oglądał. Banks znał Kena Blackstone’a od lat i uważał go za swojego najbliższego przyjaciela, a na dodatek Ken był szanowanym i godnym zaufania gliną. Po rozstaniu z Sandrą spędził wiele nocy w pijanym widzie na kanapie Blackstone’a, przedzierając się przez bogaty zbiór piosenek o nieszczęśliwej miłości w wykonaniu Billie Holiday, Dinah Washington, Sarah Vaughan, Blossom Darie, Keely Smith, Thelmy Grayson. Zwykle budził się na ciężkim kacu i słuchał takiej czy innej wersji It’s De-Lovely. Zmarnował jakieś pół roku, ale w końcu się pozbierał. Niedługo potem znalazł Annie – czy też raczej ona zaczęła pracować z nim nad sprawą mającą swój początek w jej rodzinnym Harkside – i przez jakiś czas byli kochankami, aż praca zaczęła wchodzić im w paradę i Annie uznała za niewłaściwe dłuższe sypianie z szefem. Była ambitna, lecz ostrożna i nie winił jej za to, ale brakowało mu intymności wspólnych chwil. Od tamtej pory, chociaż dobrze im się razem pracowało i przyjemnie spędzali wspólny wolny czas, chwilami czuli się odrobinę niezręcznie. Z czasem znajomość Banksa z Blackstone’em nieco się rozluźniła i po rozstaniu z Sophie Banks nie uronił ani jednej łzy na ramieniu przyjaciela, prawie w ogóle mu o niej nie opowiadał. Zdał sobie również sprawę, że nic nie wie o życiu uczuciowym kolegi od czasu jego rozwodu, który tamten przeżył kilka lat temu. Niemniej cieszył się na myśl o kolacji ze starym przyjacielem. Miał nadzieję dowiedzieć się, co u niego słychać, i trochę obgadać sprawy zawodowe. Blackstone zawsze umiał się ustosunkować do jego pomysłów, potrafił wysłuchać mętnych przeczuć i nadać im wyraźny kształt. Banks tego potrzebował. – Co to za życie, nie, Alan? – zagadnął go teraz, sącząc dżin z tonikiem. – Czasem się zastanawiam, czemu jeszcze chodzimy w tym kieracie. Odwaliliśmy nasze obowiązkowe
trzydzieści lat i więcej. Czemu po prostu nie pójdziemy na emeryturę i nie zaczniemy hodować pszczół albo czegoś podobnego? – Bo byśmy się nudzili? – Mhm. Czasem myślę, że dałbym sobie z tym radę – rzekł z powagą Blackstone, podciągając nogawkę spodni i zakładając nogę na nogę. – Zwłaszcza kiedy patrzę w oczy kolejnego nastoletniego ćpuna, który przedawkował na amen, na rozprutą od krocza do gardła prostytutkę albo siedemdziesięcioletnią ofiarę gwałtu, kolejnego zasztyletowanego czy jakiegoś nieszczęsnego przechodnia, przypadkową ofiarę strzelaniny gangów. – Rozkosze miejskiego życia. Ale poważnie, Ken, co byś robił? Nie brakowałoby ci tego wszystkiego? Emerytura mnie przeraża. Boję się, że w ciągu roku kopnąłbym w kalendarz. – Znalazłbym sobie masę zajęć. Ty też. Może na początku zająłbym się działką, hodowałbym cukinie. Zdobywał nagrody. Ty miałbyś swoje płyty, książki, podróże, wędrówki po kraju. Nauczyłbyś się grać na jakimś instrumencie, obcego języka. Może zacząłbyś pisać pamiętniki? – W emeryturze widzę tylko jedną pozytywną rzecz: nie musiałbym już pisać cholernych raportów – powiedział. – Nigdy więcej nie napiszę ani jednego słowa z własnej woli. – No cóż, kiedyś to w końcu nastąpi, stary. Taka kolej rzeczy. Podejrzewam, że gdyby bardzo zabrakło ci pracy, mógłbyś zostać ochroniarzem. – Jasne. Do tego potrzebne jest specjalne doświadczenie w dochodzeniówce. – Za kilka lat nie będziemy mieli wyboru. Podszedł kelner i przyjął zamówienia. Banks zdecydował się na kurczaka, zapiekankę z porami i pieczarkami, Blackstone zamówił pieczonego łososia bez sosu i sałatę. – Jemy zdrowo? – spytał Banks. – Kłania się ciśnienie i cholesterol. – Bierz statyny. Wtedy możesz jeść wszystko. Poza grejpfrutami. – Wolę obywać się bez piguł. Lekarz mówi, że mogę kontrolować te rzeczy ćwiczeniami i dietą. – Powodzenia. – Twoja pewność siebie robi wrażenie. – Może pojadę w podróż dookoła świata, jak mnie wykopią – powiedział Banks. – Poznam bogatą wdówkę. Będę tylko żeglował, nie schodząc na ląd. – Nie masz teraz nikogo? Banks natychmiast ujrzał oczami wyobraźni Orianę, ale stanowczo odsunął ten obraz. – Na razie nie. A ty? – Od kilku miesięcy spotykam się z kierowniczką administracji komendy. Nie wiem, na ile to poważne.
– Twoje dzieci pewnie już dorosłe? – Wiedziałem, że muszę ci o czymś powiedzieć! Jackie jest w ciąży. Będę dziadkiem. Uwierzyłbyś? Kevin to nadal obibok, mówi, że szuka miejsca w świecie, co tak naprawdę sprowadza się do dojenia mnie i migania się od pierdla. Ale Jackie idzie jak rakieta. Małżeństwo, kariera, teraz dzieci. Banks stuknął kieliszkiem o szkło Blackstone’a. – Gratulacje. Ale nie bądź zbyt surowy dla Kevina. Wszyscy musimy znaleźć swoje miejsce w świecie. Nie wiem, czy mam być za to wdzięczny losowi czy nie, ale żadne z moich nie wykazuje cienia oznak gotowości do małżeństwa, co dopiero mówić o posiadaniu dzieci. – Syn Banksa, Brian, był z The Blue Lamps w trasie po Francji, Holandii i Niemczech, a córka, Tracy, niedawno przeniosła się do Newcastle, gdzie pracowała na uniwersytecie, robiąc doktorat z historii i mając w perspektywie zawód nauczyciela szkolnego lub akademickiego. – Opowiem ci, jak to jest. – Co u Audrey? – Pytał o byłą żonę Blackstone’a. – Nie wiem. W ogóle się nie odzywa. Jackie mówi, że wybyła do Dordogne z emerytowanym biegłym księgowym. – W takim razie kiedy przejdziesz na emeryturę, jedź wszędzie, tylko nie tam. Dordogne musi być pełne nudnych, angielskich emigrantów. To zabawne, że wyciągnąłeś temat emerytury – ciągnął Banks. – Gervaise wspomniała o tym przedwczoraj. Powiedziała, że jak będę jakiś czas grzeczny, to może zrobią mnie nadinspektorem i po sześćdziesiątym piątym roku życia nie będę musiał iść na emeryturę. – A dasz radę? – Co? – Być grzeczny jakiś czas? – Nie jestem tego pewny. Czuję przez skórę, że kroi się coś paskudnego. Przyniesiono zamówione dania i obaj umilkli, podczas gdy kelner zmieniał sztućce i nalewał wodę. Kiedy zamieszanie się skończyło, Blackstone pociągnął kolejny łyk dżinu z tonikiem i rzekł: – No to słucham. – Przed twoim przyjściem właśnie rozmawiałem z Annie, razem z Winsome drugi raz przesłuchiwały pewnego świadka. Znasz sprawę Gavina Millera? Wykładowca college’u, którego wylano z roboty, a potem strącono z kładki kolejowej? – Coś o tym czytałem, ale lepiej uzupełnij szczegóły. Banks opowiedział mu dokładnie o śmierci Gavina Millera i śledztwie, nie pomijając tego, jak razem z Gerry Masterson grzebał w życiu lady Veroniki Chalmers i jej rodziny. Zanim skończył,
prawie zjedli danie główne i Blackstone zamówił drugiego drinka. Na pytanie kelnera, czy mają ochotę na deser, obaj odmówili i poprosili o kawę. – Więc z czym masz problem? – spytał Blackstone, gdy kelner się oddalił. – Zbyt wielu podejrzanych, do tego żaden tak naprawdę się nie wyróżnia. Wątłe alibi, żadnych śladów kryminalistycznych, jeden czy dwóch faworytów fizycznie niezdolnych do zrzucenia ofiary z kładki – barierki są za wysokie – zbyt mało informacji z jego życia, brak użytecznych wskazówek. Jedna wielka gmatwanina. Mówiłem przedwczoraj Gerry Masterson, że zaczynam się zastanawiać, czy w grę nie wchodzą dwaj rosyjscy uśpieni agenci, których aktywowano, po czym coś się posypało. – Aż tak źle? Ale chyba ograniczyłeś śledztwo do dwóch wątków? – zauważył Blackstone. – Do lady i czeredy z college’u. – Robię, co mogę. Ale liczba podejrzanych w college’u rozrosła się ponad miarę, a lady oklejono etykietką „Nie dotykać”. – Od kiedy ci to przeszkadza? – Nie przeszkadza. Zwykle. – Banks wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Masz rację. Nie przeszkadza. – I to dlatego trudno ci jakiś czas być grzecznym? Banks pochylił się nad stolikiem. – Ona maczała w tym palce, jestem tego pewien, Ken. Może go nie zabiła, wręcz jestem pewny, że go nie zabiła, ale te wszystkie fakty, o których już się dowiedzieliśmy, są jakoś powiązane, tylko nie mam pojęcia jak. – To zwykle dlatego, że brakuje niezbędnych elementów. Z tego powodu wypuściłeś na łowy tę swoją posterunkową Masterson? – Jest sprytna. – Przestanie być sprytna, kiedy szef policji się dowie. Albo nawet Gervaise. – To już moje zmartwienie. – Święta racja. A co spodziewasz się znaleźć? – Przede wszystkim związek między Veronicą Bellamy, jak się wtedy nazywała, a Gavinem Millerem w czasach uniwersyteckich. – A jeśli nie było żadnego związku? – Wracamy do początku. Wciąż mamy ślad narkotykowy. Ale jestem pewien, że Bellamy i Miller byli z sobą jakoś powiązani. – W porządku. Przyjmijmy teoretycznie, że byli. I co z tego? Jaki to mogło mieć wpływ na morderstwo czterdzieści lat później? – Wiesz, jak bywa, Ken. Może w grę wchodzi głęboko ukryty sekret? Wspólna zbrodnia? Nie
będę wiedział, dopóki Gerry nie przyjdzie z jakimś twardym dowodem, prawda? – Do tego czasu tak wkurzysz szefów, że równie dobrze możesz już dziś starać się o robotę ochroniarza. I zabierz swoją posterunkową, bo jej kariera też stanie pod znakiem zapytania. – Wiedziałem, że zawsze mogę na ciebie liczyć, Ken, jeśli będę szukał otuchy. Blackstone upił łyk kawy i uśmiechnął się szeroko. – Gdybym potraktował cię inaczej, dopiero byłbyś niezadowolony. – Jeśli jednak mam rację, to niczyja kariera nie legnie w gruzach i złapiemy mordercę. Może bogatego, ale mordercę. – Mówiłeś przecież, że ona nie mogła go zabić. – Stać ją na to, żeby się kimś wyręczyć. – Ach, ta stara sztuczka z płatnym zabójcą. – Dlaczego nie? Lepsza taka niż pomysł z przypadkowym włóczęgą. Daj spokój, Ken, wiesz, jak to bywa. – Tylko gdzie lady Veronica Chalmers mogła znaleźć płatnego mordercę, który spełniłby jej zachciankę? W miejscowym pubie? – Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, siedziałaby w areszcie. Nie mówię, że moja koncepcja jest bez zarzutu. – Sam mi mówisz, że nie jest. Na Boga, Alan, spotkałeś się z nią, rozmawiałeś kilka razy, grzebałeś w jej przeszłości. Czy naprawdę uważasz, że to kobieta, która wynajęłaby zabójcę? – Skąd mam wiedzieć? – Zaufaj swojemu osądowi. Jak dawniej. – W takim razie nie, nie widzę jej w tej roli. Ale może jej mąż jest zamieszany? – Powiedziałeś, że był daleko, w Nowym Jorku. – Chodzi mi o to, że znalazł kogoś do mokrej roboty. Producent teatralny. Przecież chyba musi znać jakieś wyjątkowo wredne typy? – Może. Jestem pewien, że po świecie włóczy się masa aktorów gotowych zabić za rolę w show Jeremy’ego Chalmersa. Ale jak do tej pory masz tylko kupę cegieł i każdą w innym kolorze. – Mógłbym zbudować z nich więzienie, gdybym tylko miał jeszcze kilka więcej. – Jak je zbudujesz, wtedy się znajdą. Banks wybuchnął śmiechem. – Poważnie, Alan, po tym, co mi powiedziałeś, stawiam na towarzystwo z college’u i jakieś powiązanie z narkotykami. – Dlaczego? – Bo wygląda na to, że odchodziły tam parszywe interesy, i już coś o tym wiesz, masz kilkoro
podejrzanych. Na dodatek metamfetamina, koka, heroina i tym podobne to niebezpieczne substancje, ale handel nimi jest bardzo dochodowy. Ludzie, którzy robią na takim świństwie interesy, nie zawahają się przed strąceniem z kolejowej kładki kogoś, kogo uznają za konkurenta albo kapusia. Ten Kyle siedział, święta racja, ale dilerzy mają ludzi, dla których pracują, albo takich, którzy pracują dla nich, i to, co Miller zrobił, mogło zirytować kogoś na bardzo wysokim szczeblu, kogoś, dla kogo McClusky pracował. Tylko teoretyzuję. – Ale minęły cztery lata, Ken. Czemu czekali tak długo? – To samo mógłbyś powiedzieć o czterdziestu latach. Tym bardziej. Wydarzyło się coś, co podziałało jak zapalnik. Kiedy go znajdziesz, meta będzie niedaleko.
Rozdział 10 Mniej więcej wtedy, gdy Banks wyjeżdżał z mamra Armley na spotkanie z Kenem Blackstone’em, Gerry Masterson zatrzymała się przed nowoczesnym bliźniakiem w Stockton. Po całym dniu spędzonym przy telefonie i w Internecie zlokalizowała wreszcie niejaką Judy Sallis, która studiowała anglistykę na Uniwersytecie Essex w latach 1971–1974 i zgodziła się porozmawiać z nią o tym okresie. Szare niebo straszyło następną ulewą, ale jak dotąd skończyło się na groźbach. Zalany wodą ogród pamiętał lepsze dni, a drzwi frontowe prosiły się o świeżą farbę, ale poza tym zarówno z zewnątrz, jak i od wewnątrz dom był dobrze utrzymany i lśnił czystością. Meble w pokoju dziennym wyglądały na nowe, chociaż Gerry się nie spodobały. Pomalowane na brązowo trzypokojowe mieszkanko wyglądało dokładnie tak, jak potworności, które reklamowano w telewizji akurat wtedy, gdy człowiek siadał obejrzeć dobry kryminał. Gerry usiadła na kanapie i odprężyła się. Nie czekała długo na herbatę, a z nią pojawiły się herbatniki pełnoziarniste oraz zwykłe z kremem waniliowym. Gerry wiedziała, że źle wpływają na jej figurę i cerę, ale z uprzejmości spróbowała. Judy Sallis była korpulentną panią w wieku mniej więcej sześćdziesięciu lat. Miała długi nos i świeżą trwałą. Nieustannie wyciągała głowę jak kura, przez co sprawiała wrażenie, jakby miała coś niebywale ważnego do powiedzenia lub była gotowa współczująco się rozgdakać. Troskliwa, nazwaliby ją niektórzy. Raczej denerwująca, pomyślała Gerry. Z tego, co się dowiedziała, Judy była emerytowaną nauczycielką, niepracującą od pięciu lat, rozwiedzioną od ośmiu; po studiach przez większość życia mieszkała w Stockton. Miała dwoje dzieci, które założyły własne rodziny i opuściły to miasto. – Co mogę dla ciebie zrobić, kochana? – spytała, siadając w fotelu naprzeciwko Gerry i wygładzając spódnicę. – Nieco wymijająco mówiłaś przez telefon. – Przepraszam – rzekła Gerry. – To pewnie siła nawyku. Po prostu jak dzwoni policja, ludzie często nie mają ochoty współpracować. – Hm, ja mam czyste sumienie. I szczerze mówiąc, w moim życiu przydałoby się trochę dreszczyku. Gerry się uśmiechnęła. – Przykro mi, że sprawię pani zawód, ale temat, który chcę poruszyć, jest mało ekscytujący. – Byłabyś zaskoczona, kochana, słysząc, co obecnie kryje dla mnie słowo „ekscytujące”. Wspomniałaś czasy uniwersyteckie i mój stary akademik. Rayleigh Tower. Już to wystarczy,
żeby zrobiło mi się weselej. Wieki całe nie wspominałam tamtych miejsc. – To były dobre czasy? – O, tak. Zasadniczo tak. Choć czasem trzeba było ciężko pracować. – Próbowałam odszukać ludzi, którzy wtedy tam mieszkali, i panią pierwszą udało mi się odnaleźć oraz nakłonić do rozmowy. – Zobaczymy, czy się na coś przydam. Wiesz, co się mówiło o latach sześćdziesiątych i początku lat siedemdziesiątych? „Jak pamiętasz, to znaczy, że cię tam nie było”. – Niemożliwe. Aż tak? – Albo i gorzej. Gerry otworzyła notatnik. – Jestem ciekawa, czy pamięta pani kogoś z tamtych czasów. Zwłaszcza chodzi mi o dwoje ludzi. – Słucham. – Ronnie Bellamy i Gavin Miller. – Znałam oboje – powiedziała Judy. – Niezbyt dobrze. Ale wtedy to nie był wielki uniwersytet. Gavin był na anglistyce, jak ja. Na pierwszym roku mieliśmy nawet tego samego opiekuna naukowego. Czytałam w gazetach o tym, co mu się przytrafiło. To potworne. Biedny Gavin. Podejrzana śmierć, tak napisano. Czy to oznacza morderstwo? – Albo nieumyślne zabójstwo – powiedziała Gerry. – Tak właśnie sądzimy. – Ale nie sądzicie, że Ronnie Bellamy to zrobiła, prawda? – Dobry Boże, nie – zaprzeczyła z przesadną pewnością Gerry. – Tylko staramy się dowiedzieć jak najwięcej o jego czasach uniwersyteckich i przy okazji wypłynęło jej nazwisko. – Tak, to oczywiste. Ronnie zawsze wodziła prym w towarzystwie. Oczywiście teraz jest kimś zupełnie innym, prawda? Sławną pisarką. – Zgadza się – przytaknęła Gerry. – Charlotte Summers. Mieszka w Eastvale. – Podobają mi się jej książki. Kilka lat temu byłam na jej spotkaniu autorskim w Waterstone. Nie pamiętała mnie. Ale też zawsze mimo tej całej swojej lewicowości zachowywała lekki dystans. Może właśnie z powodu tej lewicowości. Oczywiście teraz jest prawdziwą damą. To też. Kilka lat temu ukazał się o niej artykuł w „D & S”. A może w „Northern Echo”? Jak wynikało z materiałów Gerry, artykuły o lady Chalmers/Charlotte Summers pojawiły się w „The Guardian”, „Sunday Times” i niedawno w „The Independent”, ale tu, w Stockton, człowiek się liczył, tylko jeśli napisano o nim w „Darlington and Stockton Times” albo „Northern Echo”. – W tamtych czasach Ronnie Bellamy wodziła prym na spotkaniach politycznych w kampusie, prawda? – Tak. Nie tylko w kampusie. Ronnie była bardzo zaangażowana politycznie. Zatwardziała
komuszka. Demonstracje, strajki okupacyjne, rewolucja i cały ten cyrk. Wszędzie było jej pełno. W Londynie. Manchesterze. Birmingham. Chciała zmienić świat. Pamiętam, była jakąś szychą w Stowarzyszeniu Marksistowskim. Wiem, że to brzmi dziwnie, że wszyscy powinni być równi i podobne trele-morele, bo świat tak przecież nie funkcjonuje. Silni, przebiegli i ambitni zawsze wdrapią się na szczyt w każdym politycznym systemie, prawda? Jedyna różnica polega na tym, czy zdepczą szarych ludzi, czy będą chcieli im pomóc, kiedy już się dochrapią pozycji. Spójrzmy na związki zawodowe. Czy kiedykolwiek zależało im na tym, żeby pomóc komuś poza własnymi członkami? Chociaż trudno ich o to winić. Nikt inny nie odwaliłby za nich tej roboty. – Czy Ronnie Bellamy była silna, przebiegła i ambitna? – Pewnie tak. Przecież wystarczy popatrzeć, gdzie jest teraz. Wyszła za lorda, prawda? To niezupełnie tak, pomyślała Gerry, ale poprawianie Judy Sallis w tej sprawie nie miało sensu. – A pani? Należała pani do Stowarzyszenia Marksistowskiego? – Ja? Dobry Boże, nie. Jak pewnie się domyślasz, nie miałam czasu na politykę czy politykierów. Ani wtedy, ani teraz. Ale też musisz pamiętać, że to były strasznie burzliwe czasy. Rząd Heatha. Strajki. Trzydniowy tydzień pracy. Ludzie myśleli, że kraj się rozleci jak domek z kart. Nawet mieliśmy strajkujących górników w całym kampusie. Rządził chaos. Ale to było ekscytujące. – Wyobrażam sobie – powiedziała Gerry i sięgnęła po następnego herbatnika, tylko tak, z grzeczności. – Jak dobrze znała pani Ronnie Bellamy? – Wiedziałam, która to jest i często ją widywałam na uczelni. Nie znałyśmy się osobiście, ale kilka razy słyszałam, jak przemawiała na zgromadzeniach. Zaglądałam tam tylko z ciekawości, że tak powiem, i dla zabicia czasu. Wystąpienia Ronnie to przeważnie były wezwania do buntu i rewolucji robotniczej. Miała osobowość, oj tak. Z materiałów, które Gerry zgromadziła, wyłaniał się całkowicie inny obraz. Lady Veronica Chalmers walcząca o prawa robotników? – Czy pamięta pani towarzystwo, w którym się udzielała, jej przyjaciół, chłopców, tego rodzaju rzeczy? – Och, chłopców jej nie brakowało. Pamiętam, że była naprawdę piękna, barykady tylko dodawały jej wdzięku. I żadne chłopskie spódnice i zarośnięte nogi. Była socjalistką à la Gucci, od stóp do głów. Nosiła dizajnerskie dżinsy, zanim je wymyślono. Zwykłe dzwony i wymyślne hafty na tyłku, jeśli mnie pamięć nie zawodzi. Oczywiście wszyscy takie nosili. Taka była wtedy moda. Ale jej zawsze wyglądały na droższe, elegantsze. – Judy przerwała. – Może to sprawa jej tyłka – dodała z zawiścią. – Była trochę taka jak ta aktorka filmowa, za którą wtedy wszyscy szaleli. Z Nędz n ych psów . Susan George.
Gerry nigdy nie słyszała o Nędz n ych psach ani o Susan George, więc dawny wygląd Veroniki Bellamy pozostał dla niej tajemnicą, wiedziała tyle, co ze zdjęć, na które trafiła podczas zbierania materiałów. – A czy pamięta pani jakichś konkretnych chłopców? – Nie, żaden nie przychodzi mi do głowy. Chociaż to zabawne, że wspomniałaś Gavina. Znałam go. Chodziliśmy razem na niektóre wykłady i czasem wszyscy na kawę, a raz czy dwa wyskoczyliśmy wieczorem do baru na drinka. O ile pamiętam, był całkiem przystojny, ale trochę nieśmiały, mól książkowy, zamknięty w sobie. Zdaje się, że pisał wiersze. – Czy Gavin miał jakieś związki ze Stowarzyszeniem Marksistowskim? – Gavin? Nie. Trzymał z innym towarzystwem. Z ćpunami. – Co chce pani powiedzieć? Brał narkotyki? – No tak. Oczywiście. Przecież to był początek lat siedemdziesiątych. Nie tak znowu różny od końcówki lat sześćdziesiątych. Na uniwerku funkcjonowały bardzo odrębne grupy, zwłaszcza wtedy. Oczywiście, prawiczki biegające na wszystkie wykłady, piszący eseje, czy jak to się wtedy nazywało, i w ogóle bez kontaktu z rzeczywistością. Byli politicos, zwykle lewicujący, którzy brzydzili się burżuazyjnym indywidualizmem, uczuciami i oczywiście tym całym hipnotycznym gapieniem się we własny pępek po kwasie albo po wypaleniu naprawdę dobrego, czarnego afgańskiego lub czerwonego marokańskiego zioła. Tym się zajmowały ćpuny. Przy okazji siedzieli w mistycyzmie, okultyzmie i religiach Wschodu i mieli w dużym poważaniu robotników i rewolucję. Sami poeci i marzyciele. Niektórzy posunęli introspekcję do tego stopnia, że zniknęli we własnych dziurach w tyłku. Przesiadywali na chacie, palili jointy i słuchali Grateful Dead, Pink Floydów albo Stockhausena i wygłaszali tajemnicze uwagi o życiu, wszechświecie i czym się tylko dało. Godzinami słuchali na okrągło Cz terech m in ut i trz ydz iestu trz ech sekun d cisz y Johna Cage’a i nigdy ich to nie nudziło. Gerry wybuchła śmiechem, chociaż nigdy nie słyszała o Johnie Cage’u. – To było towarzystwo Gavina? – W dużej mierze. Czasem też moje, chociaż nigdy nie czułam z nimi pełnej duchowej jedności. Zabawne, jak się o tym wspomina, prawda? Jak to nigdy nie wiadomo… Gavin był marzycielem. Myślicielem. Poetą. Nie człowiekiem czynu. I tu wkracza Ronnie Bellamy. – W jakiej roli? – spytała Gerry, podekscytowana wizją rewelacji. – Bujał się w niej. – Był w niej zakochany? – O, tak. – Czy jego uczucia były odwzajemnione? Judy chwilę się zastanowiła.
– Trudno powiedzieć. Przez pierwszy semestr i część drugiego chodzili ze sobą. Podekscytowanie Gerry wzrosło. – I? – Skończyło się. – Jak? – Nie mam pojęcia. Ale coś ci powiem: to nie był pomysł Gavina. Szalał jak zakochany psiak, usiłował ją odzyskać, aż stało się oczywiste, że nie ma szans. Dla niej był to przelotny romans, przygoda, ale była człowiekiem czynu, nie marzycielką. Poza tym należała do wyższych sfer, bez względu na to, jakie poglądy polityczne raczyła wyznawać. Gavin był przeciętnym, zwykłym chłopcem z klasy średniej. To nie mogło się udać. – Czy utrzymywali znajomość? – Nie. Po jakimś czasie każde poszło w swoją stronę. – Jak Gavin radził sobie z odrzuceniem? – Fatalnie. Ale wiesz, myślę, że w pewien sposób się tym rozkoszował, tymi mękami odrzuconej miłości. Tak na modłę Cohena. W końcu coś czuł, choćby to był tylko ból odrzucenia. – Popatrzyła z zakłopotaniem na Gerry. – Wiesz, przespałam się z nim raz po tym, jak rozstali się z Ronnie. Głównie dlatego, że było mi go żal. Był bardzo czuły i poetyczny. – Poprawiła włosy. – W tamtych czasach była ze mnie niezła laska. Gerry się uśmiechnęła. Była jak najdalsza od oceniania postępowania Judy, chociaż krążyło jej po głowie pytanie, co to znaczy „poetyczny kochanek”. Osobnik cytujący w łóżku Keatsa i Wordswortha? Ona sama nieźle radziła sobie w szkole z literaturą, w każdym razie miała maksymalną notę, i pomyślała, że w pościelowym środowisku może Byron albo Marvell byliby bardziej na miejscu. Albo John Donne. Z tym wierszem o cyrklu8. A może poetyczny kochanek poruszał się, jak każe stopa rytmiczna, kopulował w rytm pentametru jambicznego, ta-dam-tadam-ta-dam-ta-dam-ta-dam. I puszczał winylowe płyty Cohena, bo jak sobie przypomniała, to była epoka przedkompaktowa, gdy jej jeszcze nie było na świecie. W tych tematach Banks czułby się jak ryba w wodzie. Przynajmniej o wiele lepiej kojarzyłby, do czego odnoszą się wynurzenia Judy Sallis, na przykład, kim byli Susan George i John Cage. Odsunęła na bok rozbiegane myśli i skupiła się na chwili obecnej. – Co się stało z Gavinem? – Znalazł odpowiednią dziewczynę. Oczywiście nie tak namiętną jak jego wielka miłość, Ronnie. Ale przynajmniej chodzili ze sobą przez resztę pierwszego roku. Nazywała się Nancy Winterson. Miła dziewuszka. Myślałam sobie, że dobra dla Gavina. Wrażliwa, myśląca, śliczna, blada, krucha i żywcem jak z wiersza. Trochę w stylu prerafaelitów, kochana, nie taka jak ty, że się tak wyrażę.
Gerry poczuła, że czerwieni się jak burak. Ale też wcale nie była przekonana, że bladość, kruchość i bycie żywcem-jak-z-wiersza tak świetnie pasują do posterunkowej z dochodzeniówki. – Czy Gavin nadal zażywał narkotyki? Judy popatrzyła na Gerry. – Ile ty masz lat, kochana? – Dwadzieścia sześć. – Dwadzieścia sześć. Chryste. No cóż, urodziłaś się w innym świecie, w którym mówisz „zło”, a myślisz „narkotyki”. Kiedy pytasz, czy w dalszym ciągu zażywał narkotyki, to brzmi jak, przepraszam, typowo policyjne pytanie. Tak naprawdę nikt nie „zażywał” narkotyków, nie „brał ich”, jeśli nie miał ich na coś przepisanych albo jeśli nie był uzależniony od heroiny. Gavin palił maryśkę. Ja paliłam maryśkę. Wszyscy paliliśmy maryśkę… – Poza marksistami? – Och, to byś się zdziwiła. Nawet niektórzy z nich palili maryśkę. Ronnie Bellamy na pewno eksperymentowała z dragami, zwłaszcza kiedy kręciła z Gavinem. Nie chodziło tylko o to, że nie dało się cały czas ślęczeć nad książkami. Rzecz w tym, że to nie była żadna potworność ani zbrodnia. Nie widzieliśmy różnicy między marychą a drinkiem czy fajką. To był element naszego życia. Więc problem, czy zażywał narkotyki czy nie, jest bezprzedmiotowy, to jakbyś spytała, czy oddychał. Albo czy wyznawał jakąś religię. Rozumiesz, o co mi chodzi? – Jak na przykład rastafarianizm? – Właśnie. To dlatego nasze uczelniane ćpuny tak bardzo podziwiały tamtą kulturę i niektóre wschodnie mistyczne sekty, które brały substancje psychoaktywne. Albo weź Meksykanów i ich pey otl. Carlosa Castanedę i cały ten interes z szamanizmem na pustyni. O Carlosie Castanedzie Gerry również nigdy nie słyszała. Gdzieś tam cały inny świat czekał na zbadanie, ale wątpliwe, by kiedykolwiek zdołała do niego dotrzeć. – A co z pozostałymi narkotykami? LSD? – LSD traktowaliśmy trochę poważniej, chociaż widziałam paru dzieciaków, które zapychały się tym jak drażetkami. Wiedzieliśmy, że LSD może być niebezpieczne, choć do niedawna było legalne, i że to silny środek psychoaktywny. Ale też na tym nam zależało – żeby wzmóc aktywność psychiki, odmienić umysł. Marksiści chcieli odmienić społeczeństwo od zewnątrz, a my chcieliśmy odmienić ludzi od wewnątrz. – Czy Veronica kiedykolwiek brała LSD? – Nie mogę tego potwierdzić z pewnością, ale wyobrażam sobie, że brała, gdy kręciła z Gavinem. Łyknięcie LSD uznawano za rodzaj inicjacji, a on wtedy brał je regularnie. Gerry była głęboko zdumiona niefrasobliwością, z jaką kiedyś traktowano najcięższe narkotyki, ale za nic nie chciała tego okazać. Faktycznie, to była inna epoka. W dzisiejszych
czasach brało się ecstasy i kąpiel bąbelkową. – Więc wasze towarzystwo nie trzymało z marksistami? – Przeważnie mieliśmy niezłe stosunki, chociaż tak specjalnie z nimi nie trzymaliśmy, tylko na koncertach, popijawach i tak dalej. Większość była w porządku. Tylko że nieustannie starali się przekonywać cię do swoich racji, jak świadkowie Jehowy czy coś w tym rodzaju. Czasem to robi się trochę nudne, kiedy słyszysz w kółko te same argumenty. – A Ronnie? – Ona chyba była w porządku. Ale była… trudno mi… zaczekaj… kojarzysz te amerykańskie królowe balów maturalnych, jak ta z Carrie? Piękne, bogate, uprzywilejowane suki, zimne, zawsze zgarniające najprzystojniejszych facetów. Kogo tamta miała, rozgrywającego? Gerry skinęła głową. – Oglądałam te filmy. – No i Ronnie była jak one. Królowa balu maturalnego Stowarzyszenia Marksistowskiego. – Jak pani myśli, dlaczego jej związek z Gavinem się rozpadł? – Wydaje mi się, że po prostu namiętność wyparowała. Pewnie się nim znudziła i tym całym przesiadywaniem, paleniem marychy i wpatrywaniem się we własny pępek. Chciała być gdzie indziej, na barykadach. Ale definitywnie coś zaszło. Coś, co ucięło ten romans. Nie pytaj mnie co, bo nie wiem. Jednego dnia snuł się z głową w obłokach, a drugiego był, jakby go walec przejechał. – Ma pani jakieś podejrzenia, jakieś przypuszczenia? – Moje przypuszczenia są równie dobre jak twoje, kochana. To wyglądało tak, jakby jednego dnia był podłączony do prądu, a drugiego odłączony. A poważnie mówiąc, to może palnął, że ją kocha albo coś. To byłoby w jego stylu. Cokolwiek to było, chyba całkiem szybko się pozbierał, po kilkutygodniowym męczeniu Cohena, i związał się z Nancy. – Wie pani, gdzie ta Nancy może teraz być? – Nie mam pojęcia, kochana. Nie byłyśmy tak blisko. – Kiedy to wszystko się stało? Kiedy Gavin i Veronica się rozstali? – Myślę, że niedługo po Nowym Roku. Może pod koniec stycznia, na początku lutego. Siedemdziesiątego drugiego. Ty tego nie pamiętasz, nie było cię na świecie, ale wtedy się wydawało, że wszyscy strajkują. Górnicy robili te lotne pikiety, wiesz, cała grupa dodatkowych pikietujących mogła wyskoczyć byle gdzie, byle kiedy. Mieliśmy planowe wyłączenia energii i uwielbialiśmy, kiedy wieczorami siadał prąd. Jak tylko miało się szylinga na ogrzewanie gazowe, było ciepło i zbieraliśmy się w domu u Briana Kelly’ego albo Sue Harper i paliliśmy maryśkę. Oczywiście nie puszczało się płyt, bo nie było prądu, ale zawsze ktoś miał gitarę i tamburyn, a może nawet jakiś flet i śpiewało się ulubione piosenki. Gerry robiła notatki.
– Więc mniej więcej w tamtym okresie nastąpiła znacząca zmiana w zachowaniu Gavina? Na początku lutego tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego, zgadza się? – Tak. Mniej więcej wtedy. – A Ronnie? – Nie. Zachowywała się jak zawsze. Była w swoim żywiole. Królowa balu maturalnego Stowarzyszenia Marksistowskiego. Przynajmniej jeszcze jakiś czas. Jak powiedziałam, myślę, że to był jednostronny związek, chociaż „związek” to i tak może za dużo powiedziane. Dla niej to była trochę zabawa, a on brał to zbyt serio. W kwietniu albo gdzieś koło tego ona jakby zniknęła z pierwszego planu. – Wiadomo dlaczego? – Ja nie wiem. Rzecz w tym, że nie byłyśmy na tyle blisko, żeby się sobie zwierzać. Po prostu épater la bourgeoisie zaczęło ją nudzić. I trzeba było pomyśleć o sesji. Chcę powiedzieć, że pod tym całym programem partyjnym była burżujką do szpiku kości. Jeszcze filiżaneczkę? – Nie, dzięki – powiedziała Gerry, chowając notatnik i patrząc na zegarek. – Dobry Boże, już tak późno? Lepiej wrócę na komisariat, bo zaczną się zastanawiać, co się ze mną stało. – No, ale miło się z tobą rozmawiało – powiedziała Judy. – To strasznie fajnie tak móc otworzyć przed kimś serce. Pewnie drzwi zamkną się za tobą, a ja zacznę sobie przypominać całą masę rzeczy. – Wyraźnie posmutniała na myśl, że Gerry wychodzi. Policjantka wręczyła jej wizytówkę. – Tu jest numer mojej komórki – powiedziała. – Proszę do mnie zadzwonić, jeśli pani sobie coś przypomni, nawet gdyby wydawało się to pani nieważne. – Zrobi się. – Mam wrażenie, że mogłaby mi pani pomóc w jeszcze jednej sprawie – dodała Gerry, przystając z ręką na gałce u drzwi. – Jeśli będę w stanie… – Pewnie uda mi się skompletować listę członków Stowarzyszenia Marksistowskiego w tamtych czasach, ale czy przychodzi pani na myśl ktoś, z kim według pani mogłabym się porozumieć? Ktoś, kto mógłby pomóc? – No, pewnie Mandy Parsons. Niedawno widziałam ją w telewizji. Uczy nauk politycznych czy czegoś takiego w Leeds. – Na uniwerku? – Tak mi się wydaje. W każdym razie wypowiadała się w kobiecej kolumnie w „The Guardian” i w lokalnej telewizji na temat wykorzystywania kobiet w domach opieki i potwornościach obrzezania kobiet. To było niecały miesiąc temu, dlatego pamiętam. Jej było daleko do korony królowej balu maturalnego, ale choć ideologicznie nakręcona, miała wszystko poukładane
w głowie, jak to ona. Oczywiście teraz jest feministką, ale pewnie wciąż żyje starą lewicową ideologią, którą żyła dawniej. Więc może należałoby powiedzieć o niej feministka marksistka. Gerry podziękowała Judy Sallis i poszła do samochodu, mając w głowie mętlik w kwestii ideologicznych przynależności. Winsome po raz drugi tego dnia pojawiła się przed domem, w którym mieszkała Lisa Gray. Po wcześniejszej wizycie z Annie doszła do kilku wniosków i chciała sprawdzić ich trafność. Zamierzała dowiedzieć się w końcu, jaką rolę w morderstwie Gavina Millera odegrali pracownicy i studenci Eastvale College, i czy w ogóle odegrali, i chciała też wydobyć z Lisy prawdę, bez względu na konsekwencje. Zamierzała działać po dobroci, przekonana, że Lisa jest gotowa zrzucić ciężar z piersi, ale gdyby było trzeba zabrać dziewczynę na komisariat, przetrzymać dwadzieścia cztery godziny w celi i zastraszyć, była na to gotowa. Zbliżał się wieczór, zapadł zmrok, mokre liście tłumiły odgłos kroków, gdy zbliżała się do wysokiego, wąskiego domu, a kiedy usłyszała pierwszy dzwonek, pomyślała, że Lisa pewnie wyszła. Wtedy z domofonu dobiegło słabe: – Halo? – Liso, to ja.. Sierżant Winsome Jackman. Zapadła głucha cisza i Winsome niemal widziała, jak Lisa myśli, jak w jej głowie obracają się trybiki. Wiedziała, o co chodzi. W końcu powiedziała: – Może wejdziesz na górę. Tym razem Winsome przyjęła ofertę herbaty rumiankowej i siadając w fotelu, z rozkoszą wchłaniała ciepło i zapach naparu. – Pewnie przyszłaś, bo chcesz, żebym wszystko powiedziała, prawda? – Przydałoby się. – A dlaczego sądzisz, że jeszcze tego nie zrobiłam? – Nie wiem – odparła Winsome. – Może w twojej opowieści jest za dużo luk? Za dużo elementów do siebie nie pasuje? Przyszło mi do głowy, że twoje nieobliczalne i autodestrukcyjne zachowanie z czegoś wynika. Lomax mówił, że jesteś niewiarygodna, wycofałaś się z życia uczelnianego… – Poza tym Annie przekazała jej wskazówkę, która przyszła do głowy Banksowi po spotkaniu z Kyle’em McCluskym. Kyle mianowicie powiedział, że ktoś musiał powiedzieć Gavinowi Millerowi o jego dilerce, i że była to pewnie jedna z kobiet, którą zgwałcono po podaniu jej pigułki gwałtu. – Cieszę się, że przyszłaś sama. Twoja koleżanka nie przypadła mi do serca. Przepraszam. – Do Annie trzeba się przyzwyczaić. – Można to tak nazwać. Wiesz, nie zrobiłam niczego złego. Od czego mam zacząć? – A gdzie twoim zdaniem to wszystko się zaczęło?
Płomienie rzucały cienie na zapadnięte policzki Lisy, blada eteryczna twarz, pomarańczowoczerwone iskierki w wielkich oczach. Wyjęła kapciuch z tytoniem i skręciła sobie papierosa. – To tylko jedynie słuszny tytoń – zastrzegła. – Tytoń? Słuszny? – Ty nie…? Och, cholerny świat. Wolisz, żebym…? – W porządku – powiedziała Winsome. – Ani mi w głowie zakazywać komuś czegoś w jego własnym domu. Płomień oświetlił lekki uśmiech na twarzy Lisy. – Byle tylko rzecz była zgodna z prawem, co? – Zgadza się. – Dobrze. Bo w dzisiejszych czasach to chyba jedyne miejsce na świecie, w którym mogę zapalić. – Lisa zapaliła papierosa, starła z wargi okruch tytoniu i usiadła po turecku przy kominku. – Wygodnie ci? To zaczynam. Winsome skinęła głową i rozsiadła się w fotelu, trzymając w rękach kubek z herbatą. Wiedziała, że powinna notować, ale pomyślała, że wyjmując notatnik, zepsuje nastrój, zerwie nić porozumienia. Jeśli pojawi się coś ważnego, na pewno nakłoni Lisę do złożenia zeznań. Ale podejrzewała, że będzie to coś delikatnego, kruchego, pewnie tylko częściowo odpowiadającego temu, co sobie wyobrażała. To nawet mogło być coś, co nie wiązało się bezpośrednio ze sprawą. – To wydarzyło się ponad cztery lata temu. W lutym. Nie było zbyt zimno ani mokro. Nie tak jak tej zimy. Łagodny wieczór. Skończyłam dziewiętnaście lat. Miałam się za wybredną, wyrobioną gotkę. Nosiłam się na czarno, czarna szminka, czarna kreska na oczach, ciężkie krzyże, pierścionki i amulety, muzyka. Bauhaus, P.J. Harvey, Sisters of Mercy, The Cure, Joy Division. Oczywiście to, że Joy Division istnieje, obiło się Winsome o uszy, ale nie pamiętała, czy kiedykolwiek ich słyszała. Może Banks tak? Choć chyba raczej nie siedział w muzyce gotyckiej? Chyba któryś z członków kapeli już nie żyje. – Poszłam na koncert w college’u. W Wendy House. To było na moim ostatnim roku. Poszliśmy grupą. Trochę wypiliśmy, ale niewiele, i nic więcej, wiesz, żadnych dragów ani nic. Był tam chłopak, który sprawiał takie wrażenie, jakby się mną interesował. Nie chodził do college’u i powiedział, że przyjechał na koncert z Bradford. Nie znałam go, ale fajnie wyglądał, więc potem zabraliśmy go ze sobą do baru. Kiedy się rozchodziliśmy każdy w swoją stronę, powiedział, że odprowadzi mnie do domu, i wydawał się miły, więc nie miałam nic przeciwko. Nie bałam się ani nic. Rozmawialiśmy o koncercie, muzyce i takich tam. Jak powiedziałam, była ciepła noc. Mieszkałam wtedy bliżej centrum kampusu, ale to był stary dom, bardzo podobny do tego. Miałam w domu butelkę taniego wina i zaproponowałam mu, nalałam sobie i poszłam do
toalety. Kiedy wróciłam i się napiłam, po jakimś czasie wszystko zaczęło mi wirować przed oczami. Ocknęłam się rano, głowa mi pękała, miałam suchość w ustach i… strasznie mnie bolało… wiesz, krocze. Dotknęłam się tam i poczułam, że cała się kleję i poza tym byłam naga, a nie pamiętam, żebym się rozebrała. Nie byłam dziewicą, więc szybko się połapałam, co się stało. Ale to przebiegło bez mojej zgody. Przynajmniej nie wydaje mi się, żebym miała coś do powiedzenia. Szczerze mówię. Ostatnie, co pamiętam, to powrót z toalety do pokoju i łyk wina. Myślę, że na stereo lecieli Wilco. Wiedziałam po prostu, że nie sprowokowałam tego, co się stało, chyba że zaproszenie chłopaka na kieliszek to prowokacja, jak się niektórym wydaje. Może gdyby chciał mnie pocałować, tobym mu pozwoliła. Ale na nic więcej. Nie szlajałam się. Wtedy nawet nie miałam chłopaka. Może pochodzilibyśmy ze sobą jakiś czas i potem, gdybyśmy naprawdę się lubili, moglibyśmy się kochać. Ale nie tak. Nie było nawet mowy o czymkolwiek. Zgwałcił mnie i niczego nie pamiętałam. – Współczuję, Liso – powiedziała Winsome. – Naprawdę. Co zrobiłaś? Cienie migotały na twarzy Lisy. Mocno się zaciągnęła i żar papierosa się rozpłomienił. – W końcu się pozbierałam. To zajęło jakiś czas. Pierwszego dnia po prostu nie mogłam wyjść z wanny. Nadal mnie bolało i trochę krwawiłam. Kiedy już mogłam wyjść, pogadałam z kilkoma osobami, które jak pamiętałam, były z nami tamtej nocy, ale nikt nie wiedział, co to był za facet. Myślałam, że musiał z kimś przyjść, że ktoś go musiał zaprosić, ale niczego się nie dowiedziałam. Naprawdę nie wydaje mi się, żeby ludzie go kryli. Nie mogli wiedzieć, co zrobił. Może przyszedł z kumplami i ich zostawił, a przykleił się do nas? Była tylko jedna dziwna rzecz, którą pamiętałam z baru, zanim to się stało. – Kyle McClusky – zgadła Winsome. – Tak. – Lisa popatrzyła na Winsome spod postrzępionej grzywki. Oczy miała bardzo głęboko osadzone, jakby wróciła do czasów, kiedy była gotką, i pokryła powieki grubą czarną kreską. – Pamiętam wyraźnie, jak tamten chłopak… nie przypominam sobie, jak się nazywał, i nawet nie wiem, czy znałam jego imię, ani nie pamiętam, jak wyglądał… rozmawiał z Kyle’em przy toaletach. Wcześniej widywałam Kyle’a na niektórych zajęciach, ale tak naprawdę go nie znałam ani nie wiedziałam, że sprzedaje narkotyki. – Więc zagadnęłaś Kyle’a? – Tak. Naturalnie, wyśmiał mnie i wszystkiemu zaprzeczył, powiedział, że nie ma pojęcia, o czym mówię, i że gdybym to komuś powtórzyła, czekają mnie kłopoty. Ale wiedziałam, że kłamie. I pogadałam z innymi. Ludźmi, którzy sprzedawali krystaliczną metamfetaminę i pigułki gwałtu. Nie zajęło mi wiele czasu i zrozumiałam, co się wydarzyło. – I poszłaś do Gavina Millera. – Poszłam do jedynej osoby, która jak przypuszczałam, mogła mi pomóc. Teraz rozumiesz,
dlaczego nie zgłosiłam tego policji? Wyobrażasz sobie, jaki byłby ze mnie fantastyczny świadek. Nie pamiętałabym niczego, jąkałabym się przy każdej odpowiedzi i wyszłabym na dziwkę. Jeszcze całe tygodnie potem bałam się własnego cienia. Wszyscy wiedzą, że pigułki gwałtu to ulubione narzędzie miłych chłopców z college’u, żeby zawlec półpijane zdziry do wyra. Winsome nie chciała tego mówić Lisie, ale pewnie miała ona rację. Na poparcie swojej historii przedstawiłaby tak wątłe dowody, że nawet nie dotarłaby z nimi do sądu. A nawet gdyby, co wtedy? Tylko sześć i pół procent ściganych gwałcicieli kończyło z wyrokiem. Gwałciciel Lisy, statystycznie rzecz biorąc, miał sporą szansę na to, że jego czyn ujdzie mu na sucho. Nic dziwnego, że prawie dziewięćdziesiąt pięć procent gwałtów nie zostaje zgłoszonych organom ścigania. – Czy powiedziałaś Gavinowi Millerowi, co cię spotkało? – Nie. Tego nie zdradziłam nikomu. Powiedziałam tylko, że Kyle handluje dragami. Ale myślę, że wyczuł, co się stało. Obiecał mi, że się z nim rozprawi. – Ale nie wiedziałaś, że Kyle’a i Beth coś łączy? – Nie. Nie należeli do mojej paczki. Kiedy później się dowiedziałam, po przesłuchaniach i wszystkim, ten fakt nadal wydawał mi się bez znaczenia, aż zaczęłam nad nim główkować na poważnie, tak jak ty nad naszą wcześniejszą rozmową. – Co zrobiłaś po gwałcie? – Długo nie byłam do niczego zdolna. Nie potrafiłam nawet poprawnie myśleć, co dopiero komuś pomóc. Zupełnie nie mogłam sobie z tym poradzić, zwłaszcza przez pierwsze tygodnie. Za dużo piłam, dawałam ostro czadu. Lisa-wieczna impreza. Ale z nikim nie sypiałam. Nie mogłam znieść myśli, że ktoś mnie dotyka. Nikt nie miał prawa mnie dotknąć. Nie w taki sposób. Czułam się brudna. Zbrukana. Jak śmieć. To był dziwny okres, jakbym szaleńczo wirowała wokół czegoś, czego nie mogłam ogarnąć wzrokiem, wielkiej, ciemnej, wstrętnej masy w środku mnie samej, czarnej gwiazdy, która próbowała wchłonąć resztę mnie, wszystko, co dobre, jeśli jeszcze zostało, i walka z tym, i to wirowanie pochłaniało całą moją energię. W niektóre noce bałam się zasnąć, żeby to mnie nie wessało. A nawet kiedy zasypiałam, zawsze zostawiałam zapalone światła. Wciąż tak robię. W każdym razie po jakimś czasie, kilka tygodni po zwolnieniu pana Millera, zdałam sobie sprawę, co musiało się zdarzyć, jaki numer wycięły te dziewczyny. Łamałam sobie głowę, co zrobić. Czułam się, jakby to była moja wina, że pan Miller został wyrzucony, bo mi pomógł. Byłam pewna, że one go wrobiły, ale nijak nie szło tego udowodnić. Wiedziałam tylko, że kumplowały się z Kyle’em, bo raz widziałam ich troje na imprezie, chichoczących w kącie tak, jak opowiedziałam. Ale to żaden dowód, prawda? Nie byłam nawet pewna, jak dawno to się działo, ale wiedziałam, że jakiś czas temu. Może nie tak dawno, bo to wszystko chyba wydarzyło się w marcu, nie było jeszcze końca roku. Zrobił się
kwiecień, kiedy… nie mogłam sobie z tym poradzić. Wszystko poszło w odstawkę, studia, mój wygląd… nie żebym kiedykolwiek bardzo o niego dbała, poza, wiesz, moim gotyckim stylem… przyjaciele. – Co z rodziną? Lisa zesztywniała. – Nic im nie powiedziałam. Zresztą i tak by się nie przejęli. Ojciec dawno wyszedł za kaucją i zniknął, a każdy z tych kolejnych nierobów, których matka potem sobie brała, tylko roześmiałby mi się w twarz i złapał mnie za pierś. Winsome skinęła głową. W takim razie nie było sensu mieszać w to rodziny. – Więc byłaś sama ze swoimi uczuciami? – Przywykłam do tego. I dalej tak jest. To niesamowite, do czego możesz przywyknąć, kiedy musisz. Teraz jest inaczej, pod wieloma względami, ale nadal czuję się sama. W gruncie rzeczy rodzimy się i umieramy sami i przez większość czasu między narodzinami i śmiercią też jesteśmy sami. Tu pan Miller miał rację. – Rozmawialiście o takich sprawach? – Życiu, filozofii, bycie, religii? Pewnie. – Co w końcu zrobiłaś? – Wiesz, co zrobiłam, prawda? Dlatego tu jesteś. – Z jednego powodu. Ale chcę, żebyś powiedziała mi całą prawdę. – Po co? Żebyś mogła powtórzyć ją w sądzie? – Liso, nie o to chodzi, i wiesz o tym. – Tak… no. Okej, więc poszłam i powiedziałam panu Lomaxowi, że podsłuchałam Beth i Kayleigh. Że rozmawiały w kiblu o tym, jak wrobiły pana Millera za numer, który wyciął Kyle’owi, i jak łatwo wszystkich okłamały. – Ale niczego takiego nie usłyszałaś, zgadza się? Lisa odwróciła głowę w bok, ku ścianie, na której wisiał plakat The Doors. Winsome spojrzała na plakat. Tak, ten młody wokalista Doorsów był wprost hipnotyzujący. – Nie usłyszałam – potwierdziła Lisa. – Zmyśliłam, że je podsłuchałam. Winsome nie spytała dlaczego, nie musiała. Lisa niewątpliwie wyobrażała sobie, że przemawiając na korzyść Gavina Millera, ulży swojemu poczuciu winy, ale jej pomoc była zbyt skromna, spóźniona, a poza tym dziewczyna zeszła wówczas na złą drogę i miała opinię osoby pod każdym względem niewiarygodnej. – Co cię napadło, żeby zmyślać tę historyjkę? Czy Gavin Miller nie mógł być winny? – Nie mógł. To nie mieściło mi się w głowie. Znałam pana Millera i nie wyobrażałam sobie, że byłby zdolny do czegoś takiego. Wiem, wszyscy faceci to dranie, ale pan Miller był… inny, nawet
wtedy, gdy jeszcze uczył. Był udręczony. Głęboko udręczony. Smutny. Ale nie żałosny. – Kochałaś się w nim? – Boże, nie! To znaczy nie w taki sposób. Zupełnie nie. To nigdy nie przyszło mi do głowy. Podziwiałam go, lubiłam, fajnie mi z nim było i czułam się winna, bo to ja wrobiłam go w kłopoty. Ale kochać się? Nie. Był chyba kimś w rodzaju mojego mentora. Zachęcił mnie do samodzielnego myślenia. – Okej – powiedziała Winsome, unosząc ręce. – Tylko się upewniam. Sprawy sercowe nie są moją specjalnością. Lisa przechyliła głowę i uśmiechnęła się słabo. – Tak przypuszczam. – Jeśli to jakieś pocieszenie, to powiem ci, że miałaś rację. Nie powinnam tego mówić, ale Beth Gallaher przyznała, że wymyśliły całą sprawę, żeby się zemścić na Gavinie Millerze za to, co zrobił Kyle’owi. I z czystej złośliwości za to, że, jak to mówiły, ślinił się na ich widok. – No proszę, też mi coś. Może się ślinił, nie wiem. Chyba starsi faceci faktycznie czasem się ślinią na widok młodych kobiet, prawda? To żaden powód, żeby wykopywać ich z pracy. Nigdy nie wierzyłam, że je obmacywał albo coś im proponował. – Co się stało w kwietniu? Co sprawiło, że przejaśniło ci się w głowie? – Raczej co sprawiło, że mało nie ześwirowałam. Pewnie też to wiesz, co? – Mam pewne przypuszczenia, ale mogę tylko żywić nadzieję, że się mylę. Lisa zwinęła następnego papierosa. Ręce lekko jej drżały. – No, nie mylisz się. – Spojrzała Winsome w oczy. – Pewnie wyobrażasz sobie, że to było AIDS albo ciąża, zgadza się? – Coś w tym rodzaju, tak. – No, okazało się, że jestem w ciąży. Przez kilka następnych sekund tylko syk i trzask ognia przerywały ciszę, która wydawała się sięgać głęboko w niezbadany obszar. Winsome nie wiedziała, jak zareagować. Po części to nie był jej interes, nie miało to związku ze sprawą. Ale w jakimś sensie wtargnęła w życie Lisy, poza gołe fakty, prawdy i kłamstwa i znalazła się w kropce. Mogła zareagować jak służbistka, a mogła też zareagować jak przyjaciółka, starsza siostra, ktoś bliski. Mogła również wcale nie reagować. Jej wybór. Lisa przerwała ciszę i kłopotliwe napięcie, pytając Winsome, czy chce jeszcze herbaty. Powiedziała z wdzięcznością, że tak, i wróciła spojrzeniem do pięknego półnagiego mężczyzny na plakacie, podczas gdy Lisa stawiała czajnik na herbatę. – Pan Miller mi go dał. Piękny, prawda? Winsome nie zauważyła powrotu Lisy. Kiwnęła głową.
– Nazywał się Jim Morrison – powiedziała Lisa, dokładając do kominka. – Nazywał? – Nie żyje. Od trzeciego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku. – Wtedy jeszcze mnie na świecie nie było – powiedziała Winsome. – Musiał być bardzo młody. – Miał dwadzieścia siedem lat. – Narkotyki? – Niewydolność serca. – Ale z powodu narkotyków? – Prawdopodobnie. Był narkomanem i pijakiem. Został pochowany na Père Lachaise w Paryżu. Byłam tam. Na jego grobie. Większość z nas, którzy tam byli, nawet jeszcze się nie urodziła, kiedy zmarł. – Lubisz jego muzykę? – Lubię jego teksty. Jego poezję. Był udręczoną duszą. Prawdziwym poetą. Przez chwilę żadna się nie odzywała. Lisa tylko wpatrywała się w Morrisona. Jej twarz wyrażała coś, co Winsome nazwałaby czcią lub uwielbieniem. Zgadywała, że Morrison prawdopodobnie był niezłym łobuzem i jej rodzice nigdy by go dla niej nie wybrali. Ale czasem… coś w niej ożywało, tęsknota za przygodą, pragnienie, by machnąć ręką na mapy i znaki drogowe. By porzucić ostrożność. Ta chwila minęła. – Oczywiście miałam aborcję – powiedziała Lisa. – Podejrzewam, że tego nie pochwalasz, prawda? – Wierzę, że kobieta ma prawo wyboru, ale myślę, że ten wybór winien być dogłębnie przemyślany. – Och, był przemyślany. Pamiętasz, w jakim znajdowałam się wtedy stanie? Nie nadawałam się na matkę. A już szczególnie jeśli popatrzeć na moją matkę. – Nie wiesz tego. – Może… – przyznała z wahaniem Lisa. – Niech będzie, że mam dobrego nosa, jak z Beth i Kayleigh. Ale wtedy nie myślałam o zostaniu matką. Po prostu chciałam się tego pozbyć. Tak o tym myślałam, że mam w sobie rakowatą narośl, „to”. I nie chciałam tego mieć. – A potem? – Potem był koniec semestru, koniec roku i koniec mojej kariery naukowej. Naturalnie padłam na egzaminach. Wyjechałam z Anglii, zabrałam wszystkie oszczędności, wsiadłam do Eurostara i ruszyłam do Paryża. Wtedy właśnie pojechałam na Père Lachaise. Później krążyłam po Europie i pracowałam dorywczo, fizycznie, jako kelnerka i sprzątaczka w biurach. Upijałam się tanim winem, żeby zasnąć w tanich hostelowych łóżkach. Byli chłopcy, nawet przyjaźnie, ale bez seksu. Wciąż nie mogłam… Pewnie przechodziłam proces leczenia. Byłam jakby zmrożona. W pewnym
momencie po prostu coś się we mnie zatarło i tyle. Ale zdarzały się chwile, kiedy życie znów wydawało się coś warte. Wtedy gdy patrzyłam na wielkie dzieła sztuki w Luwrze, Rijksmuseum albo Prado, na malutkie kościółki gdzieś poza centrum, w ciepłych, sennych włoskich miasteczkach, gdzie można trafić na ołtarze Fra Angelico, Uccella albo na posąg Donatella na ustronnym placyku, właśnie tam, gdzie powinien stać, umieszczony jakby celowo w tym miejscu. To nie spowodowało we mnie żadnego religijnego nawrócenia, ale dodało mi otuchy. Czułam się jak potwór Frankensteina, kiedy popłynął przez niego prąd elektryczny, jakby wszystkie elementy mojego ciała wcześniej należały do kogoś innego i nagle połączyły się w jeden byt, ożyły, stały mną. To był powolny proces. Zmartwychwstanie. Nie było mnie w kraju ponad dwa lata. Błąkałam się. Przeważnie po Francji i Hiszpanii. Pod koniec pojawił się chłopak. Przez jakiś czas się układało. A teraz – wyciągnęła ramiona. – Tadam! Wróciłam. – Myślałaś kiedyś o prawdziwej pracy? Lisa się skrzywiła. – Nie przeginaj. – Czemu nie? Widać, że jesteś inteligentną kobietą. Mogłabyś robić masę rzeczy. – Mam niewielki wybór. I choć nie mam kupy forsy ani nie czeka mnie świetna kariera, to jednak jestem szczęśliwa, robiąc to, co robię w tej chwili, będąc tym, kim jestem. Wierz mi, to rzadkie uczucie, więc nie krytykuj tego. – Nie o to mi chodziło. Znów wygłaszam ci kazanie? – Nie, w sumie nie. – Uniosła rękę i rozsunęła odrobinę palec wskazujący i kciuk. – No, może troszkę. Po prostu się spodziewasz, że każdy pójdzie tą samą, wypróbowaną ścieżką, którą ty wybrałaś. Nie obraź się, ale to niezbyt ekscytujące, prawda? – Praca w dochodzeniówce? Nie wiem. Ma swoje plusy. – Tak. The Bull. Ten dropkick. – To nie był dropkick. – Okej. Okej. Jak było, tak było. – Dmuchnęła na herbatę. – Ale wiesz, o co mi chodzi. – Też nie mam zbyt wielkiego wyboru – powiedziała Winsome. – Ale może z innego powodu niż ty. I mój tata był gliniarzem, w małym górskim miasteczku nad Montego Bay. Teraz jest na emeryturze. Był dla mnie wzorem. To szczęście, że tak długo żyje. Pewnie nie wykazałam się wyobraźnią przy wyborze pracy, ale ją lubię. – Przyjazd tu to był twój pomysł? – Tak. Z błogosławieństwem rodziny. Chcieli dla mnie lepszego życia. Takiego, którego sami nie mieli. W ojczyźnie nieźle szło mi w szkole i przyjechałam tu na studia. – Co studiowałaś? – Psychologię.
– Przepraszam. Nie chciałam cię krytykować. Czasem bywam trochę drażliwa. – Lisa na chwilę przerwała. – Więc co teraz ze mną będzie? Widziałam, że nie notowałaś, dlatego zakładam, że mogę się wyprzeć wszystkiego? Twoje słowo przeciwko mojemu. – Jeśli tak chcesz – powiedziała Winsome. – To zależy. Zamierzasz mnie aresztować? – Czemu miałabym to zrobić? – Nie z samych dobrych uczynków ci się wyspowiadałam. – Bycie ofiarą gwałtu nie jest nielegalne, aborcja nie jest nielegalna, podróżowanie po Europie nie jest nielegalne. Może nie jesteś taką przestępczynią, jak to sobie wyobrażasz. – A co z okłamywaniem policji? – No, to inna sprawa. Właściwie kłamstwo nie jest przestępstwem podlegającym karze pozbawienia wolności. Musielibyśmy zapuszkować cały świat, gdybyśmy aresztowali ludzi za kłamanie. Ale utrudniałaś śledztwo. Możemy zareagować na to na wiele sposobów. Zależy to od funkcjonariusza prowadzącego sprawę. I pamiętaj, zawsze możesz się wyprzeć wszystkiego, co mi powiedziałaś. – To nie w moim stylu. – Tak myślę. Moim zdaniem jesteś ofiarą, nie sprawcą. – Nie jestem sprawcą! No, co za ulga. Winsome się uśmiechnęła. – Czy w ogóle powiedziałaś komuś, co cię spotkało? O gwałcie? Ciąży? Aborcji? Lisa pokręciła głową. – Nie. Ty pierwsza się dowiedziałaś. – Nie uważasz, że po tym, co cię spotkało, powinnaś rozejrzeć się za profesjonalnym wsparciem? – Psychiatry? – Niekoniecznie. Kogoś w rodzaju psychologa. – Może potrzebowałam go cztery lata temu, ale już sama ułożyłam sobie życie i jestem zadowolona, że jest takie, a nie inne. – Czemu opowiedziałaś mi o sobie? – Nie wiem. Po prostu to wydało mi się… słuszne. Ale muszę przyznać, że to chyba w niewielkim stopniu dotyczyło morderstwa pana Millera. Nie wiem, jak ci pomóc. – Może masz rację, ale nie zawsze myślimy linearnie, choć pewnie sobie wyobrażasz, że jesteśmy prości do bólu. Dodam nowe klocki do całościowego obrazu i… – Jakie znowu klocki? – zaniepokoiła się Lisa. – Istotne klocki. Nie chodzi o młodą zgwałconą dziewczynę ani o to, że była w ciąży czy że
miała aborcję. – Nie chcę, żeby jeszcze ktoś wiedział, co mi się zdarzyło. Nie chcę być traktowana jak ofiara. – Nie przejmuj się, nie będziesz. – Winsome poprawiła się w fotelu, odstawiła kubek na stolik i pochyliła się. – Ale sprawdźmy jedną możliwość, jaka wyłania się z twojej dzisiejszej opowieści. Podejrzewałaś, że Gavin Miller domyślił się, co cię spotkało? Że podano ci rohypnol i zgwałcono cię? – Tak. Nie potrafię tego inaczej określić, ale on czasem umiał cię przejrzeć, wiesz, i myślałaś, że jest wszystkowidzący. Może to były tylko wyobrażenia. Gdyby wiedział na pewno, pewnie poradziłby mi, żebym się z kimś skontaktowała, tak jak ty sugerowałaś, albo żebym poszła na policję. – Może. Ale załóżmy teoretycznie, że faktycznie coś podejrzewał. Nie wiesz, kim był tamten chłopak. Nawet nie potrafisz go opisać. Mówisz, że tak naprawdę nie ciągnęłaś tego, nie próbowałaś się dowiedzieć, kim był. – Co by to dało? – A jeśli Gavin Miller próbował się dowiedzieć? Jeśli jemu to się udało? Lubisz sobie wyobrażać, że się o ciebie troszczył, więc może w ten sposób starał się ci pomóc. Usunął Kyle’a McClusky’ego z kampusu, ale a nuż zrobił coś więcej. Dowiedział się, jak nazywał się chłopak, który kupił to świństwo i ci je podrzucił. – To zajęło mu cztery i pół roku? – Czasem tak bywa. Może po tym, jak go wyrzucono, początkowo się załamał i nie próbował się dowiedzieć, kto to był. Może nawet go nie szukał, dopóki nie spotkaliście się kilka miesięcy temu. Może wpadł na któregoś z twoich starych kumpli, którzy byli na koncercie i w barze z tobą tamtego wieczoru. Ten ktoś mógł sobie przypomnieć, jak wyglądał tamten chłopak albo jak się nazywał. Ty nigdy nawet ich o to nie spytałaś. Dlaczego? – Próbowałem, tylko bez skutku. Ale jeśli było tak, jak mówisz, to czy raczej nie dostałoby się tamtemu chłopakowi, który mi to zrobił, a nie panu Millerowi? – Może Gavin Miller umówił się z nim na spotkanie. Powiedzmy, na wiadukcie obok domu. Chłopak się zjawił, spodziewając się na przykład szantażu. Gavin Miller oskarżył go. Zaczęli się bić. Jak wiesz, pan Miller nie był w dobrej formie. Był niedożywiony i wycieńczony. Wątpię, żeby dał radę młodszemu i silniejszemu przeciwnikowi. – Chryste – szepnęła Lisa. – Chcesz powiedzieć, że zginął przeze mnie? Że to z mojego powodu? – Wcale nie z twojego powodu. Jeśli faktycznie tak to przebiegło, to z powodu Gavina Millera. Z powodu jego potrzeb. Poza tym ja tylko składam różne fragmenty zdarzeń, łączę je, naciągam fakty, żeby do siebie pasowały. W połowie przypadków lepimy historie z tego, co nam wiadomo,
a potem sprawdzamy, czy w ogóle mają jakiś sens. – Ale pan Miller nic nie mówił na ten temat, kiedy jakiś czas temu spotkaliśmy się na kawie. W ogóle nie rozmawialiśmy o przeszłości, pomijając prehistorię, kiedy był hippisem i w ogóle. – Ale nikomu o tym nie mówiłaś. Przynajmniej do dzisiaj, kiedy otworzyłaś się przede mną. Może Gavin Miller domyślił się twojej historii i z sobie tylko wiadomych przyczyn zachowywał ją dla siebie. Zwłaszcza jeśli zamierzał zemścić się fizycznie na tamtym chłopaku za to, że cię skrzywdził. Tak czy siak, to tylko hipoteza. Mówię, jak pewne sprawy, o których mi opowiedziałaś, mogą wpłynąć na śledztwo. Spekuluję. Są rzeczy, którymi będę musiała się podzielić z moim szefem… popełniono przestępstwa, nie przez ciebie, ale wobec ciebie… ale obiecuję ci, że nic z tego, co mi powiedziałaś, nie wyjdzie dalej i zachowam dla siebie, ile tylko się da. To, co mi mówiłaś, pozostanie… no… powiedzmy… – Między nami? – zasugerowała Lisa. – Tak. – Jak między przyjaciółkami? Winsome sięgnęła po kubek. – Tak. Lisa się uśmiechnęła. – No, to w porządku. – Więc co cię sprowadza o tej późnej porze? – spytał Banks, kiedy usłyszawszy natarczywe stukanie, otworzył drzwi. – Doskonale, cholera, wiesz co – odparła Annie, wchodząc i zatrzaskując z hukiem drzwi. – Nie, nie wiem. – Do diabła, nie cierpiał tego tekstu, zwłaszcza gdy rzeczywiście nie miał pojęcia, o co chodzi. To była stała śpiewka matki, oczywiście bez cholerowania, gdy ją pytał, co takiego znowu zrobił. Wysłuchawszy jej, zawsze się czuł tak, jakby odesłano go do kąta. – Daj spokój, Alan. Robisz z nas idiotki, z Winsome, ze mnie, prowadzisz dwa śledztwa, ale nas skazujesz na robotę, która prowadzi donikąd. Służymy ci za przykrywkę. Ani przez chwilę nie wierzyłeś, że śmierć Gavina Millera ma coś wspólnego z aferą w Eastvale College. Z Beth Gallagher, Kayleigh Vernon czy Trevorem Lomaxem i Jimem Cooperem, i tą całą bandą. Twoim zdaniem jego śmierć ma związek z wydarzeniami sprzed czterdziestu lat na Uniwersytecie Essex. To dlatego gonisz małą Masterson, żeby prowadziła dla ciebie poszukiwania i cholera wie co jeszcze, kiedy nam każesz tylko marnować czas! Stali w pomieszczeniu, które dawniej pełniło funkcję salonu, a teraz było gabinetem i ustroniem Banksa. – Przestań chodzić w tę i we w tę – nakazał Banks. – Usiądź. Odsapnij. Drinka? Może przejdziemy dalej i…
– Nie, do cholery, nie chcę drinka. I nie chcę przechodzić dalej. Nie przestanę. – Annie wciąż stała, Banks usiadł. – Ze wszystkich gównianych numerów, Alan, które wyciąłeś, ten jest… – Nieprawda – zaprotestował Banks. – Obie linie śledztwa są równie ważne. Zasadnicze. Nie mamy pojęcia, dlaczego Gavin Miller został zabity. Nie stać nas na to, żeby pominąć Lomaxa, Coopera i resztę. – Ale stawiasz na lady Chalmers, zgadza się? Chociaż kazano ci zostawić ją w spokoju? – Jeśli nawet, to co z tego? Nie ty ryzykujesz utratę stanowiska. Czy sądzę, że ona go zabiła? Nie, nie sądzę. Czy sądzę, że siedzi po uszy w tej całej historii? Zgadza się, do cholery, tak właśnie sądzę. Ale to równie dobrze może być Trevor Lomax, Jim Cooper albo Dayle Snider. – Mimo to nie powiadomiłeś Winsome ani mnie o żadnych szczegółach wątku. Zachowałeś je dla siebie i swojej ślicznej, małej… – To nieprawda i wiesz o tym. Zaczekaj, Annie. Czy aby na pewno nie jesteś po prostu zazdrosna? Ale nie masz o co! Między mną a Gerry nic się nie dzieje. – Och, daj spokój, Alan. Tylko popatrz na to słodkie, kwilące stworzonko. Przecież praktycznie za każdym razem, kiedy tylko się do ciebie zbliży, ma mokro w majtkach. – To nieprawda i to, co mówisz, jest cholernie chamskie – rozległ się kolejny głos z korytarza, po czym zaraz pojawiła się sama Gerry Masterson, niemal biegnąc z werandy. Była mocno zaczerwieniona i ciężko oddychała. – Jeśli ktoś jest zazdrosny, to ty, żałosna suko. Jesteś zazdrosna, bo inspektor Banks powierzył mnie w zaufaniu to zadanie, a nie tobie. – Nie bądź taka głupia. I nie… – Nie jestem głupia. Ładujesz się tu i praktycznie nazywasz mnie dziwką, oskarżasz mnie o sypianie z szefem i oczekujesz, że będę siedziała jak trusia i wysłuchiwała tego wszystkiego. Nie możesz tak o mnie mówić, nawet jeśli jesteś ode mnie wyższa stopniem. Tak jest, proszę pani, nie, proszę pani. Tego się spodziewasz? No, to ja wykonuję zadania tak profesjonalnie, jak mogę w tych trudnych warunkach, i sugeruję, żebyś spróbowała zrobić to samo, zamiast odgrywać sceny zazdrości. O ile wiem, to ty jesteś jedyną osobą w tym pokoju, która faktycznie spała ze swoim szefem. – Och, ty wredna, mała suko… – Annie doskoczyła do Gerry. – Przestańcie! – zawołał Banks, wpadając między dwie kobiety, zanim doszło do bijatyki. – Uspokójcie się obie. Usiądźmy, weźmy głęboki oddech i napijmy się drinka. Nie wiem jak wy, ale mnie cholernie się przyda. Udało mu się zaprowadzić je do salonu, obie sztywno wyprostowane i nadal ziejące wściekłością. Uznał, że tam będzie najbliżej i najbezpieczniej. W pokoju stały wygodne fotele, było łagodne, relaksujące światło, wirowała płyta z Nokturn am i Szopena. Był też do dyspozycji barek i wino w małym stojaku, obok rzędu kieliszków. Banks sięgnął po butelkę layers. Dzięki
Bogu, że jest zakręcane, pomyślał. Ręce tak mu drżały, że nie dałby sobie rady z korkociągiem. – Wszyscy spróbujmy się opanować i dojść do ładu – rzekł, nalewając. – Nie ma potrzeby rzucać się do gardła. – Ona nie ma prawa tak się do mnie zwracać tylko dlatego, że jest moją zwierzchniczką – perorowała Gerry. – Usiądź. – Banks podał jej kieliszek. Zauważył, że i jej ręce się trzęsą. Annie nadal kipiała gniewem i nie mogła ustać w miejscu. – Annie. – Banks i jej wręczył kieliszek. Przez chwilę mierzyła go wściekłym spojrzeniem, stojąc bez ruchu, aż w końcu wzięła szkło i opadła na najbliższy fotel, rozlewając wino na bluzkę, na szczęście burgundową. Przeciągnęła ręką po gęstych kasztanowych włosach. Gerry również usiadła i z ponurą miną upiła łyk wina. Uwagi Banksa nie uszło, że ulokowała się tak daleko Annie, jak tylko się dało. – W porządku – zaczął Banks. – Na chwilę odłóżmy na bok nasze stopnie. O co chodzi, Annie? – Widziałam jej notatki. Telefony. Materiały, które znalazła. – Buszowałaś po moim biurku, kiedy mnie nie było, tak? Wściubiałaś… wściubiałaś nos w moje sprawy? – zasyczała Gerry. – I pewnie zaglądałaś do mojego komputera? Annie odwróciła wzrok. – Och, nie żołądkuj się tak z byle powodu. Banks uznał, że Annie przyznaje się do winy. – To nie do przyjęcia, Annie – powiedział. – Wiesz o tym. – Niby dlaczego? Mam prawo wiedzieć, co się dzieje. Ona pracuje pode mną. Może nie pamiętasz, ale jestem zastępcą prowadzącego śledztwo. Jestem jej przełożoną i mam prawo wiedzieć, co robi. – Przełożona? Pęknę ze śmiechu. Mam wyznaczone zadanie do wykonania, swoje obowiązki – rzekła Gerry. – HOLMES 2 jest prowadzony na bieżąco. Znajdź błędy w tym, jak wprowadzam dane, jeśli potrafisz. – To nie wasza wina – orzekł Banks. – Żadnej z was. Tylko moja. Źle to rozgrywałem. Powinienem być szczery. – Trochę za późno na kajanie się, no nie? – zauważyła Annie. Banks pociągnął tęgi łyk wina. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby się urżnęli i rozpoczęli pijacką kłótnię na miarę Kto się boi Virgin ii W oolf? Ale tam były dwa małżeństwa, przypomniał sobie. Postanowił nie przesadzić z winem. – To bardzo delikatna sytuacja – powiedział, dobierając starannie słowa. – Niczym spacer po linie. Jak każdy wie, niedawno dostałem solidny opieprz od naszej komendant i zastępcy
komendanta głównego i nie owijając w bawełnę, kazano mi zrezygnować z wątku lady Chalmers. Ale ja, jak na pewno każdy się orientuje, a szczególnie ty, Annie, nie przyjmuję pokornie rozkazów tylko dlatego, że ktoś gra w golfa z szefem policji i mu się poskarży. Żadna z was tego nie wie, ale lady Chalmers zadzwoniła do mnie niedawno prywatnie i przeprosiła, mówiąc, że nikogo na mnie nie napuszczała. Zadziałał jej szwagier, Anthony Litton, obecny przy rozmowie, którą przeprowadziłem z nią w ostatni czwartek. Więc nie możesz powiedzieć, Annie, że nie włączyłem cię w ten wątek. Możesz tylko mieć pretensje o to, że nie podzieliłem się z tobą i Winsome moimi przemyśleniami na temat lady Chalmers. Tu zgoda. Ale kto został zrugany? Nie ty. – Och, a więc teraz odpuszczą, bo zadzwoniła i nazmyślała? – spytała retorycznie Annie. – Pewnie gawędziliście o dobrych, starych latach sześćdziesiątych, co? Na nią też lecisz, tak? – Przestań, Annie. Tamta rozmowa tylko utwierdziła mnie w podejrzeniach. To, co Gerry robi… co kazałem jej robić… ma istotne znaczenie w śledztwie. A na wypadek gdybyś nie zdawała sobie z tego sprawy, to informuję cię, że Gerry najlepiej zbiera materiały. Ona też ryzykuje, wyszukując informacje na ten temat. Gdybyś zastanowiła się na chłodno, zrozumiałabyś, że w ostatni czwartek chroniłem twój tyłek. – Och, daj spokój, Alan. Nie wykpisz się tak łatwo. Rozmawiasz ze mną, Annie Cabbot. Pamiętasz? Twoją „partnerką”. – Spiorunowała wzrokiem Gerry Masterson. – I mówię to w sensie zawodowym. Kiedy to padło ci na mózg, że jestem za miękka na to, żeby zadziałać tak, jak trzeba? – Nigdy. Ale to inna sprawa. – Akurat! Inna… – Przykro mi, Annie, ale… – No, przynajmniej jest ci przykro. Zawsze coś. – Annie znów upiła wina. Chyba trochę się uspokaja, pomyślał Banks. Trzeba to będzie rozegrać bardzo ostrożnie, jak mam scementować zespół, a nie rozwalić. – Czy to prawda, że można mnie bez żalu spisać na straty? – spytała cicho Gerry. – Że wykorzystał mnie pan jako przykrywkę, żeby ochronić swoje ulubienice, inspektor Cabbot i sierżant Jackman? Bo jeśli to prawda… – Oczywiście, że nieprawda – zaprotestował Banks, niezbyt przyzwyczajony do krzyżowego ognia pytań. – Mówiłem już. Najlepiej ze wszystkich wyszukujesz informacje. Dlatego kazałem ci się tym zająć. – Każdy mógł zrobić to co ja. Byłam głupia, tak? Nigdy nie dał mi pan ważnego przesłuchania. Wykorzystał mnie pan. Nawet nie poznałam lady Chalmers. Albo jechał pan sam, albo zabierał inspektor Cabbot, kiedy ja jak niewolnica ślęczałam przy komputerze i telefonie, tylko czekając,
aż wpadnie komendant Gervaise i przyłapie mnie na gorącym uczynku. – Nie bądź głupia, Gerry – ofuknął ją Banks. – Twoja praca miała zasadnicze znaczenie. Po prostu tak pracuję. Gdyby się coś stało, oberwałbym za ciebie. Przecież wiesz, Annie? Za ciebie też bym oberwał. Powiedz jej. Annie patrzyła to na szefa, to na Gerry, wyraźnie zastanawiając się, co powiedzieć. – Mówi prawdę – odezwała się w końcu. – Może drań jest uparty i przebiegły, ale jak dojdzie co do czego, to staje murem za zespołem. Zawsze pierwszy nadstawia karku. To dlatego tak bardzo mnie wkurza, że ani ja, ani Winsome nie wiedziałyśmy o tej jego gierce. – Sięgnęła po butelkę i dolała sobie wina. – Mieliśmy za mało rąk do pracy, Annie. Ktoś musiał zająć się Lomaxem i tym uniwersyteckim towarzystwem. – A my wyszłyśmy na idiotki. – Nikt tu nie był idiotą. Nadal nie wykluczamy, że zamordował ktoś z uczelni. A dodatkowo dziś udało się osiągnąć mały postęp. Annie uniosła brwi. – Tak? No, wprost trudno mi w to uwierzyć. Mnie z Lisą Gray udało się tyle, że zderzyłam się ze ścianą. Rzygać mi się chce od tego całego college’u i wszystkiego, co się z nim wiąże. – Ale Winsome poszła jeszcze raz do Lisy – powiedział Banks. – I nim zaczniesz odchodzić od zmysłów, że zrobiła to za twoimi plecami, to wiedz, że zajęła się tym, bo czuła, że między nią a Lisą jest nić porozumienia i że dziewczyna w każdej chwili może się otworzyć. Oceniła, że ma większe szanse sama, i miała rację. – No może byłam trochę ostra wobec tej Gray – burknęła Annie. – Ale wiesz, jak bardzo Winsome kocha takie ofiary losu. – I to mówi ktoś, kto przed kilkoma miesiącami przygarnął do domu młodą Polkę. Wargi Annie zacisnęły się w cienką białą kreskę, ale wzięła głęboki oddech, znów pociągnęła wina i rozluźniła się. – W porządku, najwyraźniej jestem niedoinformowana. Powiedziałeś to wystarczająco jasno. Jedź dalej, chcę być na bieżąco. Banks nie zareagował na ten ton. Był do niego przyzwyczajony. Oznaczał, że Annie dochodzi do siebie. – Czasem angażujemy się osobiście – podjął. – Wiemy, że nie powinniśmy, ale tak się dzieje. I wiesz co? Czasem to pomaga w śledztwie. Lisa Gray okazała się ofiarą gwałtu dokonanego przez chłopaka, który podał jej rohypnol kupiony od Kyle’a McClusky’ego. Dlatego poszła do Gavina Millera zamiast na policję. Bo czuła wstyd, strach, a Miller nie miał w zwyczaju zadawać osobistych i drażliwych pytań. Jak obie wiecie, staramy się traktować ofiary gwałtu jak
najdelikatniej, ale to cholernie trudna sprawa. Kojące światło i łagodna muzyka nie zawsze pomagają. Te dziewczęta są ofiarami bestialstwa. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co czują. – Popatrzył na Annie, która bardzo dobrze wiedziała, co się wtedy czuje. Spojrzała na niego z wściekłością i spytała: – Więc co się stało? – Kiedy się zorientowała, że Kyle, Beth i Kayleigh się kumplują, wymyśliła historyjkę, że podsłuchała dziewczyny paplające o wrobieniu Gavina Millera. – Więc skłamała? – Tak. Tylko widziała ich troje razem na imprezie. Stąd się domyśliła, że trzymają sztamę. – Cholera, tak właśnie czułam. Zbyt wiele czasu upłynęło od tamtych wydarzeń, żeby potrafiła je tak dokładnie opisać. Więc Winsome udało się to z niej wyciągnąć? Świetna robota. – Lisa przechodziła zły okres. Dręczyło ją poczucie winy, wstyd, czuła się zbrukana. Dużo piła, chciała wyprzeć z pamięci całą okropność, chociaż pamiętała tylko strzępy. No i czuła się odpowiedzialna za to, co spotkało Millera ze strony dziewcząt, kiedy już poskładała wszystko mimo otumanienia. Zrobiła maksimum tego, na co było ją stać. Przynajmniej próbowała. – A tamten gwałciciel? – spytała Gerry. – Według Lisy to znajomy z koncertu, który potem poszedł z nią do baru. Nie pamięta nazwiska ani wyglądu. Podobno robił wrażenie miłego faceta. Zdaje się pochodził z Bradford. – Więc mu się upiekło? – Na to wygląda. Ale Kyle McClusky siedzi, prawdopodobnie za coś innego, ale siedzi. – Bardzo mu to pomoże – powiedziała Annie. – Potrafię sobie wyobrazić lepsze kary dla gwałcicieli albo takich szuj jak Kyle, które przykładają rękę do gwałtu. I co? Jakie wyniki? – Uniwersyteckie towarzystwo nadal jest pod lupą. Wszyscy kłamali albo coś ukryli. W ciągu ostatnich czterech lat mogło zajść sporo wydarzeń, które doprowadziły do śmierci na kładce. Pewnie Miller wreszcie poznał ukrywane do tej pory kulisy sprawy. – Ale nie mamy na to dowodów. – W tym sęk. I dlatego właśnie usiłujemy się ich dokopać. W grę wchodziło wiele niebezpiecznych tajemnic i nie zapominajmy, że Gavin Miller był w rozpaczliwej sytuacji finansowej. Myślę, że w pewnym momencie mógł się pojawić szantaż. Wiemy, że Miller nie dostał pożyczki ani nie wygrał na loterii. Nadal musimy brać pod uwagę narkotyki. Miller mógł je kupić, licząc na szybki zysk, i nastąpił na odcisk komuś, kogo należało omijać szerokim łukiem. – Ludziom, którzy zrzucają innych ludzi z wiaduktów? – spytała Annie. – Właśnie. Nie wykluczamy tego, więc Winsome znów się skontaktuje z wydziałem antynarkotykowym i może wyskoczy coś nowego. Annie piła wino jak wodę. Banks miał na końcu języka, że powinna przystopować, że
prowadzi, ale w razie czego mogła się przespać w wolnym pokoju. To zdarzało się już wcześniej, gdy dochodziła do siebie po postrzale. Gerry się trzymała, nadal przy pierwszym kieliszku, prawie pełnym. On sam nie musiał być ostrożny. Nigdzie się nie wybierał. Wziął butelkę od Annie i nalał sobie. Było tego na jeden łyk. – Więc gdzie teraz atakujemy? – spytała Annie. – Bez względu na to gdzie i kogo, to atakujemy jako zespół – powiedział Banks. – W moim przekonaniu linia śledztwa dotycząca Chalmersów jest nadal otwarta i obiecująca. Wszystko, czego każde z nas się dowie, będzie udostępnione pozostałym. Jak rozumiem, Gerry dowiedziała się o jednej z członkiń Stowarzyszenia Marksistowskiego, która działała w tym samym czasie co Veronica Bellamy. Gerry? Posterunkowa była wzburzona i zła na koleżankę, ale przedstawiła utykającą, choć staranną relację z popołudniowej rozmowy z Judy Sallis, doprowadzając ją do informacji o doktor Mandy Parsons. Kiedy skończyła, zapadła cisza, po czym Annie stwierdziła: – Dobra robota. I wyszukanie, i przesłuchanie. Po tym komplemencie lekki uśmiech pojawił się na twarzy Gerry. – Tylko się od razu nie nadymaj – dorzuciła Annie. Spojrzała na Banksa. – A jutro? – Dzień jak co dzień. Przede wszystkim znów porozmawiam z Veronicą Chalmers i nie obchodzi mnie, kto się o tym dowie. Skłamała, twierdząc, że nie znała Millera na uniwersytecie, i chcę wiedzieć dlaczego. – Ona tylko z nim sypiała – podsunęła Annie. – Dlatego. – W tym musi się kryć coś więcej. – Może nie. Jeśli wiedziała, że poszedł na dno, to raczej wstydziła się tej znajomości. W moim życiu też było kilku chłopców, do których wolałabym się nie przyznawać. Poza tym Miller został zamordowany. Nikt się nie afiszuje znajomością z ofiarą morderstwa, nawet jeśli znał ją czterdzieści lat wcześniej. Banks spojrzał na nią pytająco. Annie odpowiedziała enigmatycznym uśmiechem. – Nie wiemy, czy jeszcze potem się nie kontaktowali. – Lady Veronica Chalmers i obdartus Gavin Miller połączeni romansem? Daj spokój. – Takie rzeczy się zdarzają. – Chyba w bajkach. – A jeśli komendant Gervaise odkryje, czego się dokopałam w przeszłości Veroniki, to wszyscy bierzemy to na klatę – oznajmiła Gerry. – Tak jest – potwierdził Banks. – Wtedy wszyscy krzyczymy: „Jam jest Spartakus!” 9 . – Annie zachichotała, ale Gerry nie skojarzyła. – Ale na poważnie – ciągnął Banks. – Wiemy, na czym stoimy?
Annie i Gerry spojrzały na siebie i kiwnęły głowami. – Szkoda, że Winsome tu nie ma – powiedziała Annie. – Winsome trzyma z nami. Rozmawiałem z nią przez telefon – powiedział Banks. – Może nie tak miło i sympatycznie, jak wy przed chwilą, ale jest gotowa na wszystko. – Jakie wszystko? – To w dużej mierze zależy od tego, co wyduszę z Veroniki i co Gerry osiągnie jutro u naszej damy ze Stowarzyszenia Marksistowskiego. Może nie byłoby takie złe – dodał Banks – gdybyście ty albo Winsome pojechały z nią do Leeds. I zanim moje polecenie zacznie się wydawać komuś podejrzane, to wiedzcie, że to nie prztyczek dla Gerry ani balsam na zranione ego Annie. Tak powinniśmy to rozgrywać do tej pory. Uzupełniamy się, nie konkurujemy między sobą. A jak pojadą dwie, sprawa będzie miała wymiar oficjalny. I notujcie. – Ale lady Chalmers zatrzymujesz dla siebie? – skomentowała Annie. – O, tak. Tak myślę. Na razie. Jest dużo bardziej prawdopodobne, że coś z niej wyciągnę, gdy będziemy tylko we dwoje. – Do tej pory wyciągnąłeś z niej tylko kupę łgarstw – zauważyła Annie. – Wiem. Może nić porozumienia, która między nami się nawiązała, nie jest za mocna, ale lepszy rydz niż nic. I myślę, że lady Chalmers jest bliska rozsypki. Boi się. Niebawem zmęczy się wszystkimi kłamstwami i unikami i ujawni nam swoje lęki. Mam nadzieję, że przede mną. Śmiejcie się z nas, ile chcecie, że jesteśmy z tego samego pokolenia, z lat sześćdziesiątych i tak dalej, ale wspólne przeżycia to cholernie użyteczna rzecz. No i oboje jesteśmy fanami Vana Morrisona. – W porządku. Nie mam nic przeciwko Vanowi Morrisonowi. I prawdę mówiąc, lubię H ave I T old Y ou Lately. – Annie spojrzała na Gerry. – Pojadę z tobą do Leeds. Gerry przełknęła ślinę i niepewnie skinęła głową. – Lepiej już pójdę – powiedziała, wstając. – Chyba skończyliśmy, prawda? To wszystko, co mieliśmy do zrobienia? Banks również się podniósł. – Tak. I dzięki, Gerry. – Popatrzył na Annie, która się nie ruszyła. – Annie, nie powinnaś prowadzić. Podczas krótkiej pauzy, która nastąpiła, Banks obawiał się wybuchu, lecz Annie odparła zwyczajnie: – Wiem. Pewnie masz rację. Co sugerujesz? Taksówkę? To daleko. – Jak chcesz, mogę cię podwieźć do domu – zaproponowała Gerry. Annie przyglądała się jej dłuższą chwilę, po czym wstała. – Świetnie. Tylko zwróć uwagę, że Harkside bardzo ci nie po drodze.
– Nic nie szkodzi. – Wskazała na pełny do połowy kieliszek, który zostawiła na stoliku. Po ich wyjściu Banks z westchnieniem ulgi zamknął drzwi i oparty o nie plecami czekał, aż ucichnie silnik odjeżdżającego samochodu. Annie wypiła prawie całą butelkę, więc sięgnął do stojaka po następną, ale ją odłożył, uznając, że po zawirowaniach wieczoru zasłużył na dużego laphroaiga. Następnie przejrzał kolekcję kompaktów, szukając czegoś, co odpowiadałoby jego nastrojowi. Zatrzymał się przy Bitches Brew , myśląc, że to dobry wybór po wydarzeniach wieczoru10, choć wpierw szybko go odrzucił, uznając za politycznie niepoprawny. Jednak po zastanowieniu uświadomił sobie, że to nie on użył w rozmowie epitetu „suka”, a poza tym miał ochotę posłuchać funkowych eksperymentów Milesa z końca lat sześćdziesiątych, więc już niczym się nie przejmując, włączył płytę. Głośno.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 11 Banks nie był zachwycony wizją odwiedzin u lady Chalmers, ale że służba nie drużba, pojawił się u niej znowu wtorkowym przedpołudniem. O wiele bardziej odpowiadałby mu pokój przesłuchań albo własny gabinet niż majestatyczna rezydencja, gdzie czuł się onieśmielony ostentacyjną demonstracją bogactwa. Ale tym razem nie chciał, by zawczasu wiedziała, co ją czeka, a na dodatek zdawał sobie sprawę, że lady Chalmers za skarby świat nie przyjedzie na komendę czy gdziekolwiek indziej, nie ściągając mu na głowę Ralpha Nathana lub Anthony’ego Littona. Poza tym działając poza komendą, zwiększał szanse, że Gervaise nie dowie się zbyt szybko o jego niesubordynacji, oczywiście jeśli lady Chalmers ani Oriana jej o tym nie doniosą. Skręcając na podjazd, rozejrzał się, sprawdzając, czy w okolicy nie czają się ludzie z mediów. Oriana wydawała się nieco przyjaźniej nastawiona niż wtedy, gdy pojawił się z Annie. Przynajmniej się uśmiechnęła i była serdeczna. Jeśli uważała, że jest jej sprzymierzeńcem, który spróbuje przeniknąć odmęty niepokoju i depresji lady Chalmers, to miała rację, chociaż raczej nie działał z tych samych pobudek co ona. Gdy Oriana powróciła po konsultacjach z panią domu, zaprowadziła Banksa do innego pomieszczenia. Zanim wszedł do środka, delikatnie położyła mu rękę na przedramieniu. Banks usiłował zignorować prąd, który go przeszył. Spojrzał dziewczynie w oczy. Była w nich zarówno prośba, by potraktował łagodnie jej chlebodawczynię i bliską przyjaciółkę, jak i zachęta, by odkrył powody jej zmartwień. Banks miał nadzieję, że mu się uda, ale dręczyło go niejasne przeczucie, że tym razem jego rozmówczyni będzie w bardziej kapryśnym nastroju niż poprzednio. Nie wydawało się, żeby lady Chalmers chętnie wyjawiała swoje sekrety. Uśmiechnął się uspokajająco do Oriany i wszedł do pokoju. Rozciągał się z niego taki sam widok na miasto, zamek i rzekę jak z salonu, ale pomieszczenie było znacznie mniejsze, a ściany zastawiały regały z książkami, w tym wieloma powieściami pani domu wydanymi w obcych językach. Pod oknem stało masywne mahoniowe biurko. Lady Chalmers siedziała przy nim w dżinsach i białym kaszmirowym swetrze. Blat był zasłany kartkami i stał tam kubek z napisem: „Sławny pisarz ma jeden zgryz – czasem musi pisać”. Był tam też wielki monitor, bezprzewodowa klawiatura i mysz. Lady Chalmers wskazała Banksowi jedyne krzesło w pokoju i odwróciła się na obrotowym fotelu. Z ukrytych kolumn, a może z głośników komputerowych, sączył się kwintet klarnetowy Mozarta.
– Lubię słuchać przy pracy Mozarta – powiedziała. – Lepiej mi się tworzy. – Z pewnością świetnie się do tego nadaje – zgodził się Banks. – Przepraszam, że przeszkadzam w pracy. – Ależ nie szkodzi. Mam niespecjalnie płodny dzień. Nie mogę się skupić. Prawdę mówiąc, wręcz cieszę się, że mi pan przeszkodził. Mam wymówkę, żeby zrobić sobie przerwę. Chcę również przeprosić za nasze ostatnie spotkanie, a raczej to, co nastąpiło potem. I za bardzo nierozsądny telefon. – Zarumieniła się. – Jak pan pewnie się domyśla, trochę wówczas wypiłam. Rzadko mi się to zdarza. – Miło mi to słyszeć – powiedział Banks. Zaczął się tak czuć, jakby został wezwany. Za plecami lady Chalmers wygaszacz ekranu wyświetlał na chybił trafił serię zdjęć. Egzotyczne miejsca – grecka wyspa, antyczny amfiteatr, Champs Élysées, wybrzeże Amalfi. Były także zdjęcia rodzinne dzieci, Angeliny i Samanthy, w różnym wieku. Oriana w bikini, widok, od którego nie dało się oczu oderwać, uśmiechnięta, w okularach przeciwsłonecznych przesuniętych wysoko na czoło. Lady Chalmers z mężem, jak domyślał się Banks, stojący na pokładzie jachtu, obok Anthony Litton, kobieta, zapewne jego nieżyjąca żona, tylko odrobinę przypominająca lady Chalmers, i łatwo rozpoznawalna twarz i postać Olivera Littona, parlamentarzysty, obecnie najmodniejszego polityka młodego pokolenia, z wyglądu bardziej piłkarza niż potencjalnego ministra spraw wewnętrznych. Zdjęcia rozpraszały uwagę, ale Banks nie chciał, by lady Chalmers wyłączyła komputer. Poza tym miał nadzieję, że Oriana w bikini jeszcze pojawi się przed jego wyjściem. Naturalnie na żadnej z fotografii nie było Gavina Millera. Wedle oceny policjanta najstarsze z nich nie mogły być zrobione wcześniej niż przed piętnastu laty. – W czym mogę panu pomóc tym razem? – spytała lady Chalmers. – To trochę delikatna sprawa – powiedział Banks – ale wpierw chciałbym panią zapytać, czy jest coś, co panią martwi, czego się pani obawia, tego rodzaju sprawy. Odpowiedź padła zbyt szybko i nie była przekonująca. – Nie. Dlaczego? A powinnam się niepokoić? – Skądże. Tylko że… to takie wrażenie… nic więcej… że może panią coś dręczy. – W takim razie odniósł pan mylne wrażenie. Ale widząc napięcie, sińce pod oczami i lęk w nich samych, Banks zgadywał, że jest inaczej. Tego dnia bardziej wyglądała na swój wiek. Była przygaszona, ale pod nieszczelną maską opanowania wyczuwał szalejącą wewnątrz burzę. Co takiego ukrywała? I dlaczego? Najwyraźniej przytłaczał ją wielki ciężar, niemniej wydawała się zdecydowana go unieść nawet za cenę samopoświęcenia. Czy podejrzewała kogoś bliskiego? Czy trzy kobiety kłamały na temat alibi, chroniąc jedną z nich, Orianę, Veronicę, Angelinę? Czy jedna z nich była morderczynią? Nie, tego Banks nie
chciał rozważać. Ta koncepcja była bez sensu. Zabójca użył wielkiej siły. Ktoś pobił Gavina Millera, a potem uniósł go i cisnął przez poręcz kładki jak worek śmieci. Banks nie potrafił sobie wyobrazić, by któraś z tych trzech kobiet była zdolna do takiego czynu. Ale coś tu się poważnie zaburzyło, ład tego domu uległ zniszczeniu i Banks był zdecydowany dojść istoty rzeczy. Zdecydował się na bezpośrednie podejście. – Wiemy, że podczas studiów znała pani Gavina Millera – powiedział. – O tym właśnie chcę z panią porozmawiać. O tym, dlaczego pani się tego wyparła. Lady Chalmers skuliła się w fotelu. Na ekranie pojawiły się portretowe ujęcia jej z siostrzeńcem i zniknęły, i znów oni, przed kwitnącą wiśnią. To mogło być Tokio. – Nie wiem, co pan ma na myśli – powiedziała. – To było tak dawno. Jeśli faktycznie go znałam, to tylko przelotnie. – Chodziła pani z nim trzy czy cztery miesiące pod koniec tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego i może miesiąc lub dłużej na początku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego. – To śmieszne. Nie umiała dobrze kłamać i Banks łatwo zgadł, że idzie w zaparte. Ale jej gra robiła się nużąca. – Czemu pani kłamie na temat czegoś, o czym już wiemy, że jest prawdą, lady Chalmers? Może gdyby powiedziała mi pani prawdę, dałoby się rozplątać ten galimatias i mogłaby pani żyć normalnie, wrócić do tego, co było. Spojrzała na niego z pobłażaniem, jakby te wizje nigdy nie miały się ziścić. – Normalnie? A zresztą co to jest prawda? Czemu wszyscy tak ją wielbią? Myśli pan, że prawda rzeczywiście nas wyzwala? – Czasem – powiedział Banks. – Ale w tej chwili trzymajmy się faktów. Czy sypiała pani z Gavinem Millerem w czasach uniwersyteckich na początku lat siedemdziesiątych? – Jeśli już zna pan odpowiedź, czemu pan mnie pyta? Za czasów uniwersyteckich sypiałam z wieloma chłopakami. Czy to pana szokuje? – Kiedy Banks nie wydał się wstrząśnięty, kontynuowała: – Nie może się pan spodziewać, że po takim czasie będę pamiętała wszystkie nazwiska. – To był inny przypadek – powiedział Banks. – On się w pani zakochał. – Och, panie Banks. Ale pan naiwny. Oni wszyscy się we mnie kochali. Przynajmniej kiedy się ich słuchało. W każdym razie przez tydzień czy dwa. – Nie odwzajemniła pani jego uczuć. – I mam się czuć z tego powodu winna czy co? Myśli pan, że dlatego go zabiłam? Bo kochał mnie czterdzieści lat temu, a ja jego nie? Powiedziałabym, że to była drobna przyjemność, jak
w przypadku całej reszty. Byłam młoda. Impulsywna. Kapryśna. – Więc przyznaje pani, że z nim chodziła? – Jak to dziwacznie brzmi. Chodziłam… Może. Mówię tylko, że nie był wyjątkowy i naprawdę nie pamiętam niczego na jego temat. – Czy mógł panią pamiętać? – Chętnie pochlebiłabym sobie, mówiąc „tak”, ale wątpię. Niech mi pan powie, inspektorze, ale całkowicie szczerze, czy pamięta pan i rozpoznałby wszystkie dziewczęta, z którymi pan spał, gdy był pan studentem? To znaczy jeśli w ogóle pan studiował. Banks zignorował ten zamaskowany przytyk pod adresem jego wykształcenia. – Nie było ich tak wiele – rzekł. – Twierdzi pan, że się szlajałam? – W żadnym razie. To pani powiedziała, że w czasach studiów sypiała pani z wieloma chłopcami. Ja tylko pytam o związek z Gavinem Millerem. – Związek? Czy naprawdę można to tak nazwać? Banks zaczynał się tak czuć, jakby starał się złapać coś nieuchwytnego. Ale przyjrzawszy się dokładniej lady Chalmers, dostrzegł w jej oczach nie tylko strach, lecz także osobliwą szklistość, jakby piła lub zażyła lekarstwo. Stawiał na to drugie, gdyż było dopiero przedpołudnie i poza tym nie czuł ani nie dostrzegał żadnych oznak spożycia alkoholu. W takim razie to musiało być valium albo coś podobnego. Chciała złagodzić napięcie, obniżyć poziom lęku i być nieuchwytna jak polny wiatr. Nie pozostawało mu nic innego, jak dalej naciskać. – Nie wiem, jak należałoby to nazwać. Zakładam, że w tamtych czasach chodziła pani z Gavinem Millerem. Czemu nie? Przecież był całkiem przystojnym chłopakiem i pewnie jego zaangażowanie pochlebiało pani. Może pisał o pani wiersze? Tak naprawdę to chciałbym wiedzieć, dlaczego zaprzeczyła pani temu wszystkiemu w naszych rozmowach. – Bo nie pamiętam – odparła lady Chalmers. – Nie mówię, że z nim nie sypiałam, ja tylko tego nie pamiętam, to wszystko. – Czemu przestała pani się z nim spotykać? – Najwyraźniej się znudziłam. Albo znalazłam takiego, co się lepiej pieprzył. – Nie musi pani być wulgarna. To do pani nie pasuje. – Skąd pan wie? Jak może pan zakładać, że cokolwiek o mnie wie? – Przyjmuję pouczenie. W takim razie powiedzmy, że pani się nim znudziła, a ktoś lepszy był pod ręką. Kiedy zadzwonił do pani kilka tygodni temu, prosząc o datek na towarzystwo absolwentów, rozpoznała go pani? – Nie. Oczywiście, że nie. Znaliśmy się ponad czterdzieści lat temu. Nie rozpoznałabym go, mijając na ulicy, co dopiero tylko po głosie. I na pewno nie rozpoznałabym go na tamtym zdjęciu,
które mi pan pokazał. Banks wyjął z teczki starsze zdjęcie, w ocenie policji zrobione w latach osiemdziesiątych. – A na tym? – spytał, trzymając je przed jej oczami. – Może – odparła, powoli przymykając powieki. Banks schował je z powrotem. – Czy wspominał o waszej wspólnej przeszłości? – Oczywiście, że tak. Ale to nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Nazywając rzecz po imieniu, robi pan z naszej znajomości romans wszech czasów. Ale to był tylko seks. – Więc zmieniła go pani na inny towar? – Pewnie tak. Wie pan, świat nie kończył się na mężczyznach. Zajmowałam się również studiowaniem. – I jak mniemam, również Stowarzyszeniem Marksistowskim? – Przez jakiś czas. – Słyszałem, że była pani bardzo żarliwą marksistką, podżegaczką. – Czy teraz usiłuje mnie pan zawstydzić moimi politycznymi przekonaniami z młodości, panie Banks? Co to wszystko ma w ogóle ze sobą wspólnego? Czy zamierza mnie pan aresztować za to, że czterdzieści lat temu byłam komunistką? Tak, przyznaję, panie władzo, należałam do Stowarzyszenia Marksistowskiego. Dawno temu. Byłam młodą idealistką. Czy pan nigdy nie był młodym idealistą? Myślałam, że komunizm rozwiąże wszystkie problemy tego świata. Nadal wierzę w równość, cokolwiek pan sobie wyobraża na mój temat. Może nazwie mnie pan szampanową socjalistką. Czy nie tak nazywa się dziś takich ludzi jak ja, którzy bez umiaru brzęczą o nierównościach i niesprawiedliwości społecznej? Czytelników „Guardiana”? Myślę, że każdy powinien raczej pić veuve clicquot niż friexeneta, jeśli ma na to ochotę. – Albo przyzwoitą single malt – dodał Banks. – Zgadzam się całym sercem. Chociaż wątpię, by właściciele destylarni i winiarze poparli ten pogląd. Lady Chalmers się uśmiechnęła. – Kapitalistyczne świnie. – Odetchnęła głęboko i powoli. – Co mogę powiedzieć? Byliśmy młodymi, naiwnymi, uprzywilejowanymi intelektualistami. Znaliśmy wtedy ludzi obdarzonych prawdziwą wolą i mocą dokonywania zmian, dokonywania ich w sposób gwałtowny, jeśli trzeba, drogą rozruchów społecznych. My byliśmy intelektualistami, teoretykami i ideologami. Oni byli aktywistami. Ludźmi z pierwszej linii frontu. – Związkowcy? – Tak, przeważnie. Jak pan może pamięta, byli wtedy bardzo waleczni. Funkcjonowało takie romantyczne wyobrażenie prawdziwie rewolucyjnego bohatera, dumnego robotnika stojącego z czerwoną flagą na barykadzie, nie robola, którego widzi pan na poboczu, wspartego na łopacie
i popijającego herbatę za każdym razem, gdy mija pan roboty drogowe. Utworzenie prawdziwie robotniczego państwa było niezwykle potężną ideą. Bardzo prawdziwą. – Najbardziej pamiętam przerwy w dostawach prądu – powiedział Banks. – Czemu Gavin Miller zadzwonił do pani po tych wszystkich latach? Lady Chalmers westchnęła po raz drugi. – Chciał się ze mną skontaktować, licząc na to, że przez wzgląd na stare, dobre czasy, wyciągnie ode mnie trochę pieniędzy. Kilkaset funtów, żeby tylko stanąć na nogi. Chyba kiepsko mu się wiodło. – Co pani mu powiedziała? – Oczywiście odmówiłam. – Jak na to zareagował? – No, nie bardzo mógł cokolwiek zrobić, prawda? Powoływał się na stare czasy, na to, jak „fantastycznie” nam było razem, i posunął się nawet do tego, że zaczął się mazać. To go skreśliło. Pomyślałam, że jest pijany albo naćpany, czy coś w tym rodzaju. W końcu powiedziałam mu bardzo stanowczo, żeby nigdy więcej do mnie nie dzwonił, i odłożyłam słuchawkę. Banks rozsiadł się wygodniej. – Naprawdę nie rozumiem, dlaczego chciała pani utrzymać to wszystko w tajemnicy. Czemu nie powiedziała mi pani tego na początku i nie ucięła całej sprawy? Zaoszczędziłaby pani nam obojgu wiele zachodu. – Bo nie chciałam być w cokolwiek zamieszana, rozumie pan? Jeśli musi pan znać prawdę, to się wstydziłam. Wiem, że to zabrzmi jak frazes, ale nie chciałam mieć nic wspólnego ze śmiercią Gavina Millera i nie rozumiałam, dlaczego muszę odpowiadać na te wszystkie wścibskie pytania dotyczące mojej przeszłości oraz życia osobistego i narażać się na podejrzenia, kiedy się przyznam, że go znałam, nawet jeśli to było lata temu. – Ale kłamiąc, naraziła się pani na jeszcze większe podejrzenia. Lady Chalmers uśmiechnęła się dzielnie. – Teraz to wiem. Naprawdę wierzyłam, że po prostu się pan podda i odjedzie. Myślałam, że mogę się ukryć za tym… kim jestem, jaka jestem, za moim tytułem, statusem społecznym. – Roześmiała się ostro. – Co za zdrada dawnych, młodzieńczych ideałów, prawda? – Gdybyśmy wszyscy pozostali wierni naszym marzeniom z młodości, świat stałby się dziwnym miejscem – odparł Banks. – Ale może lepszym – szepnęła lady Chalmers, niemal do siebie. Banks czasem żałował, że nie posłuchał rady Schillera. Zbyt łatwo porzucił tamte marzenia. Ale to nie był czas na rozpamiętywanie.
– Czy kiedykolwiek spotkała go pani w mieście? Czy wiedziała pani, że mieszka tu, w Eastvale? – Absolutnie nie. Czemu miałabym o tym wiedzieć? Poza tym nie rozpoznałabym go, gdybym go spotkała. Panie Banks, dawno temu sypialiśmy ze sobą przez kilka tygodni. To na pewno było bardzo miłe, ale odeszło w niepamięć. Byliśmy bardzo młodzi. Na ogół na haju. I prawdę mówiąc, nie przypominam sobie, żebym widywała się z nim przez resztę mojego pobytu w Essex. Czemu miałabym go rozpoznać czterdzieści lat później? Przecież nie poruszaliśmy się w tych samych kręgach i mówię to nie dlatego, że jestem snobką, tylko dlatego, że to prawda. A już na pewno nie mam nic wspólnego z jego śmiercią. Banks uznał, że zapewne mówi prawdę albo niewiele się z nią rozmija. Zanim Ronnie Bellamy i Gavin Miller wylądowali w Eastvale, bardzo się zmienili i przeszli długą drogę. Ronnie Bellamy nawet miała nowe nazwisko, dwa, jeśli liczyć pseudonim. Już nie była uroczą młodą działaczką, lecz lady Chalmers, żoną wielkiej figury z National Theatre, multimilionera, producenta z Broadwayu i West Endu. Może Gavin Miller zobaczył ją na mieście i rozpoznał. Może. Przecież był w niej zakochany, a odrzucony kochanek ma całkiem inny obraz romansu. Ale na pewno nie miał odwagi ani ochoty odnawiać znajomości, a ona pewnie by go nie rozpoznała, nawet gdyby go zobaczyła. Przypuszczalnie byłby to koniec historii, ale coś mu tu nie pasowało, był przekonany, że czegoś brakuje. Chociaż nie skłamał, mówiąc, że w college’u nie spał z wieloma dziewczętami, na pewno miałby kłopoty z rozpoznaniem niektórych z nich, gdyby spotkał je na ulicy. Więc dlaczego tak trudno było mu zaakceptować fakt, że lady Chalmers i Gavin Miller mieszkali ponad trzy lata w tym samym mieście, nic o sobie nie wiedząc? Wielka namiętność Millera była młodzieńczym zadurzeniem, które niewątpliwie się skończyło, gdy został odrzucony. Według Gerry nawet Judy Sallis twierdziła, iż Gavin całkiem szybko nawiązał następną znajomość. A lady Chalmers od tamtej pory w ogóle nie zawracała sobie nim głowy. Czemu miałaby to robić? Nigdy nie brakowało jej wielbicieli. Miller był tylko jedną pozycją na długiej liście podbojów. Daj sobie z tym spokój, powiedział sobie. Dowiedziałeś się tego, czego chciałeś. Ale to go dręczyło. Bo jeśli telefon Gavina Millera był tak niewinny, jak opisała go lady Chalmers, to dlaczego, jak mówiła Oriana, była ona tak roztrzęsiona cały następny tydzień? I dlaczego śmierć Gavina Millera tak ją przestraszyła? Ba, nawet teraz, gdy zażyła valium czy inny środek, który powinien przytłumić niepokój, widział, że jest zdenerwowana, i zdawał sobie sprawę, że cokolwiek mu powiedziała i bez względu na to, ile ucierpiała na tym jej duma, wyznała to wszystko w jednym celu. Aby jak najszybciej pozbyć się go z domu. Zresztą tak naprawdę nie powiedziała mu niczego, czego już by nie wiedział. – Czego się pani boi, Ronnie? – spytał, patrząc w jej zamglone, zielone oczy.
Trzymała się prosto, dłuższą chwilę wytrzymując jego spojrzenie, ale nie bez wysiłku. – Niczego – odparła, w końcu odwracając wzrok. – Myślę, że powinien pan już iść. Powiedziałam wszystko, co powinien pan wiedzieć. Jeśli o mnie chodzi, ta sprawa jest zamknięta. Nie powiem nikomu o naszej rozmowie. Na pewno wie pan, co mam na myśli. Ale jeśli nadal będzie pan mnie nachodził, to się zmieni. Banks skinął głową. A więc został odprawiony. Za nią, na ekranie, znów wyrosła Oriana w bikini, ale żywa Oriana się nie pokazała, by odprowadzić go do drzwi. Zanim Banks zdążył wsiąść do samochodu, na podjazd wjechał srebrny jaguar i zablokował jego porsche. Z jaguara wysiadł mężczyzna i ruszył ku niemu. Nawet nie widząc tablic rejestracyjnych „JEM 1”, Banks wiedziałby, z kim ma do czynienia. Poczuł ucisk w sercu. Cholera, zaklął w duchu, choć wiedział, że wcześniej czy później nie uniknie tej rozmowy. – Pan Banks? – spytał sir Jeremy. Banks sięgnął po legitymację służbową. – Nie ma potrzeby. Pan Banks? – Tak. Sir Jeremy wskazał kciukiem fotel pasażera w swoim wozie. – Niech pan wsiada. Podczas jazdy do Leeds Annie i Gerry Masterson nie rozmawiały wiele. Gerry przede wszystkim skupiła się na drodze, zwłaszcza gdy były już bliżej miasta, i jednym uchem słuchały lokalnych programów radiowych. Annie zdradziła, że czuje ulgę, dla odmiany nie będąc skazana na znoszenie muzycznych upodobań Banksa. Gerry przyznała, że nie rozumie połowy uwag szefa na temat pop kultury. Annie powiedziała, że to kwestia różnicy wieku. Pogodziły się zeszłej nocy, gdy Gerry podwoziła Annie z Newhope Cottage do domu. Skończyło się na wspólnym śmiechu, gdy wyobrażały sobie głośno, co zrobił Banks po ich wyjściu. Annie stawiała na głębokie westchnienia ulgi, dużego laphroaiga i głośną dawkę atonalnej muzyki. Przeprosiła za atak furii, jaki wzbudziła w niej wiadomość o czynnościach śledczych prowadzonych wokół lady Chalmers, i za swoje słowa, a Gerry przeprosiła za utratę panowania nad sobą i uwagi osobiste. Dodała też, że dała się trochę ponieść ekscytującej atmosferze tajności w śledztwie. – Może powinnaś iść do kontrwywiadu – zasugerowała Annie i Gerry odparła, że to wcale nie taki głupi pomysł, że dreszczyk towarzyszący choćby skromnym szpiegowskim podchodom sprawił jej o wiele więcej przyjemności, niż się tego spodziewała. Gerry przejechała Otley, Bramhope i Lawnswood, kierując się do Headingley. Znalezienie parkingu w okolicach uniwersytetu okazało się niemożliwe, ale wypatrzyła odpowiednie miejsce dla swojego forda focusa, boczną uliczkę z ciemnymi, starymi domami z cegły, gdzie sutereny
i mansardy zamieniono na studenckie stancje. Annie zapowiedziała, że lancz zjedzą przed powrotem, w Leeds, w fajnym lokalu, takim jak Café Rouge albo włoska knajpka, którą zapamiętała z poprzedniej wizyty z Banksem. A jeśli nie, to w miłym, wiejskim pubie w drodze powrotnej. Tak wyglądały plusy pracy w terenie. Czasem trzeba było dopłacić do diety, ale do diabła z tym. Annie odwiedziła wcześniej kampus Uniwersytetu Leeds, chociaż nie mogłaby się pochwalić, że zdoła wszędzie trafić. Przeszły Woodhouse Lane i wkroczyły na teren kampusu przy szerokich schodach Parkinson Building, poniżej wysokiej białej wieży Brotherton Library. Kampus był niezwykle rozległy, rozmieszczony na różnych poziomach, pełen sporych zadrzewionych przestrzeni i skwerów, składał się z przeróżnych starych ceglanych budynków, domów z lat 60. i budowli z betonu i szkła w stylu Le Corbusiera. Annie zatrzymała jakiegoś studenta i spytała go o drogę, a on wyjaśnił, że aby dostać się do Budynku Nauk Społecznych, muszą kawałek dalej skręcić w lewo. Po tych wskazówkach łatwo znalazły gabinet dr Mandy Parsons, całkiem przyjemne miejsce, chociaż zagracone jak większość uczelnianych gabinetów, które Annie widziała. Uznała, że panuje tu większy porządek niż u Trevora Lomaxa, ale i tak musiała pozbyć się z krzesła stosu studenckich prac, żeby usiąść. W gabinecie unosiła się niewyraźna woń papierosów, przytłumiona oparem odświeżacza powietrza. Cierpliwość Annie zaczęła się wyczerpywać po przesłuchaniach Lomaxa i Coopera, i wizja posiedzenia w kolejnym zabałaganionym gabinecie i wysłuchiwania przemądrzałych uszczypliwości zupełnie do niej nie przemawiała. Nauczyciele akademiccy żyli w świecie całkowicie oderwanym od rzeczywistości. Annie nie była ograniczona i na studiach miała niezłe wyniki, ale wierzyła też, że dopóki człowiek nie weźmie się do prawdziwej roboty i nie ubrudzi sobie rąk, to nie ma wielkiego pojęcia, na czym naprawdę polega życie. Zresztą tak robili najwięksi twórcy; patrzyli na świat, rozbierali go na czynniki pierwsze i przemeblowywali go dla samego przemeblowywania, żeby go lepiej zrozumieć, albo też zademonstrować w ten sposób swój pogląd na to, jaki mógłby czy też powinien być. Tymczasem większość uczelnianego środowiska tylko marzyła o tym, żeby ktoś dla niej ten świat przemeblował. Może dr Mandy Parsons, feministka i marksistka, okaże się inna, lecz Annie niezbyt na to liczyła. W każdym razie zjeżyła się, zanim jeszcze rozpoczęły spotkanie. Ale dlatego też postanowiła trzymać nerwy na wodzy i oddać głos Gerry. Przecież to ona wytropiła doktor Parsons. – Dziękuję, że znalazła pani dla nas czas tak szybko – zaczęła Gerry, podając dłoń Parsons. – To pani dzwoniła? – Tak. Moja koleżanka. Inspektor wydziału śledczego, Annie Cabbot. Annie i dr Parsons wymieniły uścisk dłoni.
– Nie wyobrażałam sobie, że trzeba będzie was aż tyle, żeby się mną zająć. Co niby przeskrobałam? – Pani? – zdziwiła się Annie. – O ile wiemy, nic. – Och, to szkoda. Wciąż tak się staram, żeby być solą w oku. – I na pewno się pani udaje – pocieszyła ją Annie. Mandy Parsons była wysoka i płaska jak deska. Nosiła ciemne spodnie i gładką różową koszulę. Krótko obcięte włosy poznaczyła siwizna. Na garbku lekko zakrzywionego nosa tkwiły czarne lennonki. – Mam pytanie. – Stukała długopisem o biurko. – Kobiecie nadal musi być ciężko dostać się do pracy w policji, nawet dzisiaj. Przecież to obszar zdominowany przez mężczyzn, prawda? – W dużym stopniu tak – zgodziła się z nią Annie. – Ale jak pani widzi, zrobiłyśmy kilka wyłomów. Ma pani przed sobą dwa żywe dowody. Nasz komendant to też kobieta. – I jest Winsome – przypomniała jej Gerry. – Tak. Pracujemy też z czarnoskórą kobietą, sierżant dochodzeniówki. Jest bardzo dobra. Tak więc jeśli chodzi o statystyki zatrudnienia osób różnej płci i rasy, jest pięknie. Powiem więcej, czasem żal mi naszego biednego szefa wydziału, inspektora Alana Banksa. Ale szkolimy go, prawda, Gerry? Jest w poważnej mniejszości. Ma tylko młodego Harry’ego Pottera, żeby nie czuł się osaczony. Parsons wyglądała na zdziwioną, ale tylko spytała: – Szef wydziału? Więc szczyt nadal jest daleko? – Szczyt zawsze jest daleko, co robić – powiedziała Annie. – A co z seksizmem? To znaczy, czy nie spotykacie się często z chamskimi, seksistowskimi dowcipami, poniżaniem kobiet? Nadal musi być u was sporo funkcjonariuszy uważających, że w policji nie ma miejsca dla kobiet. – Więcej niż paru – poprawiła Annie, wracając pamięcią do okresu, gdy zgwałcił ją kolega, którego przedwcześnie obdarzyła zaufaniem. – Ale udaje się nam ograniczać ich liczbę. Nie chcemy zabierać pani czasu i jeśli to pani nie przeszkadza, chciałybyśmy porozmawiać o pani studiach na Uniwersytecie Essex. Doktor Parsons rozsiadła się wygodnie w fotelu, odłożyła długopis i złączywszy dłonie, położyła je na biurku. Miała duże knykcie i długie, ozdobione ciężkimi pierścionkami palce. – Absolutnie mi nie przeszkadza. Gerry przejęła pałeczkę. – Pani nazwisko zostało nam wskazane przez inną absolwentkę, Judy Sallis. Doktor Parsons zmarszczyła brwi. – Nie pamiętam, żebym znała kogoś o tym nazwisku. – To nie ma znaczenia. Zapewne pani jej nie znała. Ona panią pamięta. Niedawna informacja
w gazetach ożywiła jej pamięć. Chodziło o domy opieki dla kobiet. – Ach tak, no cóż, to mój konik. Problem kobiecego obrzezania… – I powiedziała, że była pani szefową Stowarzyszenia Marksistowskiego w Essex na początku lat siedemdziesiątych. Coś w tym rodzaju. Parsons nie odpowiedziała od razu, może rozważając, czy nie powinna okazać rozdrażnienia po tym, jak Gerry weszła jej w słowo. – Hm, ściśle rzecz biorąc – odrzekła wreszcie – nie mieliśmy kogoś takiego jak szef. To zbytnio trąciłoby kultem jednostki. Intensywnie zajmowałam się jednak sprawami organizacyjnymi, od pisania po drukowanie pamfletów i manifestów… wydaje mi się, że mieliśmy wtedy stary powielacz spirytusowy firmy Banda. Najpierw robiło się matrycę spirytusową, co zawsze wydawało mi się nieco mistycznym i niepokojącym określeniem 11, jak z horroru. Strony wychodziły purpurowe. Pamiętacie woń alkoholu, mokre strony? Oczywiście nie, bo jak. Jesteście za młode. W każdym razie na wszystkich poziomach obowiązywał podział obowiązków. To był najlepszy sposób, żeby uniknąć dyskryminacji. – Ale czy niektórzy nie byli pod pewnymi względami lepsi od innych? – spytała Gerry. Parsons obrzuciła ją pełnym cierpienia spojrzeniem. – Oczywiście. Każdy jednak potrafi przygotować kilka odbitek, rozdać je na ulicy, przelecieć podłogę na mokro, umyć naczynia, i nie ma powodu, żeby ktokolwiek migał się od pracy fizycznej, prawda? – Myślę, że nie. Chyba że jego czas można by spożytkować lepiej, dając mu do wykonania coś bardziej wartościowego, czego nikt inny nie wykonałby równie dobrze. – Widzę, że potrzebujecie nieco reedukacji. – Czy znała pani niejaką Ronnie Bellamy? Doktor Parsons klasnęła w dłonie. – Ronnie Bellamy? Oczywiście, że znałam. Była jedną z naszych najsprawniejszych członkiń. Czemu pani pyta? – Kiedy się przyłączyła? – Krótko po tym, jak zaczęła studia. W listopadzie, grudniu siedemdziesiątego pierwszego. Była na pierwszym roku. Rwała się do czynu. Ja studiowałam już na drugim, więc praca w stowarzyszeniu to nie była dla mnie pierwszyzna, mogłam jej pokazać co i jak. – Jak się uwijać przy powielaczu? Parsons się roześmiała. – Tak. To też. Ale prawdziwe umiejętności Ronnie ujawniły się przy pisaniu sensownej broszury, przekazywaniu naszych idei i przekonywaniu ludzi, żeby w nie uwierzyli. Procentowały wszystkie drogie szkoły, które zaliczyła, ale jej operowanie słowem to była niemal magia. Była
też dobrą i bardzo energiczną mówczynią, ale muszę zauważyć, że jej wygląd raczej wchodził w paradę przekazowi. – Rozumiem, że była bardzo atrakcyjną młodą kobietą – powiedziała Gerry. – Do tego nieźle ubraną. – Z tą studencką, swobodną elegancją, która kosztuje krocie. Tak. Oczywiście teraz dziewczyny noszą się w tym stylu o wiele częściej niż wtedy. Większość z nas trudno byłoby uznać za chodzące reklamy przemysłu modowego. Ale macie rację. To czasem rozpraszało uwagę męskiej części społeczności albo ogólnie mężczyzn, którzy uczestniczyli w naszych spotkaniach. – Co? Uroda odciągała od marksistowskiej ideologii? – wtrąciła się Annie. – Aż się prosi, żeby winny dostał w łeb Kapitałem . – Wiedziała, że nie powinna przerywać, ale nie mogła się powstrzymać. Parsons się roześmiała, ale nie zabrzmiało to szczerze. – Przyjmuję pani uwagę, inspektor Cabbot – powiedziała. Pochyliła się i znów złożyła dłonie, opierając łokcie na blacie. – Ale to był czas wytężonej walki i podchodziliśmy do naszych zadań z ogromną szczerością i powagą. Chcieliśmy uczciwszego społeczeństwa i wierzyliśmy, że to będzie społeczeństwo socjalistyczne. Myśleliśmy, że pozbywając się systemu kapitalistycznego, wyrugujemy głód, wojny, bezrobocie, zatrucie środowiska. Co się da. Całe zło tego świata. Wydawało się, że Marks i marksizm oferują zasadniczą analizę społeczeństwa kapitalistycznego, w którym żyliśmy, i dopóki jej sobie nie przyswoimy, nie będziemy mogli go rozmontować i zmienić. Pamiętajcie, byliśmy studentami, młodymi, pełnymi idealizmu i wigoru. Byliśmy też przyszłymi naukowcami. Lenin powiedział: „Bez rewolucyjnej teorii niemożliwy jest i ruch rewolucyjny”. Wierzyliśmy mu. – Na chwilę się zamyśliła. – Zwróćcie uwagę, że powiedział też: „Każdy, kto ma jakieś pojęcie o historii, wie, że wielkie przemiany społeczne są niemożliwe bez zmiany sytuacji kobiet. Postęp społeczny można zmierzyć pozycją społeczną płci pięknej, w tym brzydkich jej przedstawicielek”. Gerry wybuchła śmiechem. – Co ze Stalinem? – zapytała. – Gdzie on tu pasuje? Jak pani wytłumaczy jego obecność? Doktor Parsons uśmiechnęła się wyrozumiale, jakby już wiele razy spotkała się z tym pytaniem. – Nie musieliśmy tłumaczyć się ze Stalina. Był wynaturzeniem. U nas nie było mowy o kulcie jednostki. Ani nawet o ekspansji sowieckiego imperium. Jeśli już, to byliśmy przeciwni kolonializmowi. Mieliśmy go dość w naszej własnej historii. Nas interesowała rewolucja robotnicza. Tak, chcieliśmy rozszerzyć socjalistyczną doktrynę i mieliśmy nadzieję, że również ustrój socjalistyczny, na wszystkie strony świata, ale zaczynaliśmy od naszego małego zaścianka.
To się głównie liczyło. Obalenie systemu kapitalistycznego na rzecz sprawiedliwszego, równiejszego. Obalenie klasy rządzącej i wyniesienie do władzy robotników. W prawdziwie robotniczym państwie. – Ale czy to nie wymagałoby jakichś bardzo drastycznych środków? – To oznaczałoby przebudowę nie tylko państwa, takiego, jakie wówczas znaliśmy, ale także człowieka jako istoty społecznej. Jedno jest pewne: nie byłoby czasu na sprawy osobiste i zmysłowe. – Nadal pani w to wierzy? – Chociaż to dzisiaj niemodne, ale tak, do pewnego stopnia wierzę. – Powiedziała pani, że Ronnie Bellamy była dobrą propagandzistką. Doktor Parsons zmrużyła oczy. – Nie przypominam sobie użycia sformułowania „propagandzistka”. To kapitalistyczny eufemizm obejmujący wszystko, czego kapitaliści woleliby nie słyszeć. Ale tak, umiała posługiwać się słowem i jako bardzo przekonujący dialektyk skutecznie mobilizowała ludzi. – W jakim sensie? – Musicie wziąć pod uwagę tamten czas – podjęła doktor Parsons. – To był okres wielkiego społecznego wstrząsu w kraju. Więcej, w całej Europie. Pamiętacie, studenckie demonstracje w Paryżu i praska wiosna nie były tak odległe. A Amerykanie nadal mieli Nixona i Wietnam. Za horyzontem czaiła się Watergate. W czasie, o którym mówimy, pod koniec siedemdziesiątego pierwszego i na początku siedemdziesiątego drugiego, największą sprawą nas wszystkich był strajk górników. Niemal doprowadził do obalenia rządu. Nie wiem, ile wiecie na ten temat, ale jednym z elementów taktyki górników były lotne pikiety. Grupy robotników były szybko przewożone, wzmacniały szeregi pikietujących i blokowały porty, a także elektrownie i inne zakłady użyteczności publicznej w całym kraju. – To brzmi jak opis wojny – powiedziała Gerry. – To była wojna. Wojna klas. Oni przeciwko nam. W każdym razie rzecz między innymi w tym, że pod koniec stycznia siedemdziesiątego drugiego mieliśmy tu tysiąc górników z South Yorkshire, gotowych tworzyć lotne pikiety we wschodniej Anglii. W tamtym czasie, jeśli chodzi o politykę, na naszym uniwersytecie dużo się działo. Mieliśmy pełno marksistów, trockistów i socjalistów i zgodziliśmy się upchać w akademikach kampusu tylu górników, ilu się zmieści. Dla nas liczyła się solidarność. Jedność teorii i praktyki, ideologii i działania. Na jakiś czas się nam udało, aż cholerne władze uniwerku zagroziły zakazem wydanym przez Sąd Najwyższy. – I Ronnie Bellamy była w to wszystko zaangażowana? – spytała Gerry. – Trudno w to uwierzyć. – Ależ tak. Była jedną z sił napędowych akcji zakwaterowania górników, mało za to nie
wyleciała. I była też jedną z pierwszych, które dostały prawo wyboru, że tak powiem, chociaż to wydaje się sprzeczne z egalitarnym podejściem, no nie? – O co chodzi z tym „prawem wyboru”? – spytała Gerry. – Wyborem górników, moja droga. Przystojniaków. Jasne? Annie była zbita z tropu. Nigdy nie myślała o górnikach w kategorii „przystojniacy”. Bardziej kojarzyła ich jako ochlapusów. Zakładała, że gdy nie siedzą pod ziemią, są nieźle uświnieni, wulgarni i przeważnie pijani. Chociaż nigdy żadnego nie poznała. Daleki wujek ze strony matki był górnikiem, ale umarł przed jej przyjściem na świat. Jego też zresztą nigdy nie wyobrażała sobie jako przystojniaka. – Och, rozumiem – powiedziała Gerry, rumieniąc się. – Czy chce pani powiedzieć, że dochodziło do… do… – Zbliżeń? – Tak. – W każdym znaczeniu tego słowa? – No… hm… tak. Doktor Parsons skwitowała uśmiechem jej zakłopotanie. – Pieprzyliśmy się jak króliki, moja droga. Jak króliki. Mówię wam, to było jak żywcem wyjęte z D. H. Lawrence’a. Nawet Arthur Scargill przyznał, że kiedy przyszedł czas, za diabła nie mógł ściągnąć swoich ludzi do domów. Za dobrze im było. Nawet rewolucjonista musi od czasu do czasu wskoczyć do wyrka. – A jaką rolę odgrywała Ronnie Bellamy w tym wszystkim? – spytała Gerry. – Lady Chatterley? – Ha. Dobrze powiedziane. Prawdę mówiąc, myślałam raczej o S yn ach i kochan kach, ale tu pani dobrze trafiła. Nasza Ronnie to był wzór lady, nawet wtedy. Królewskiego chowu. Nie tak dawno czytałam o niej artykuł w „Guardianie”. Rozumiem, że teraz jest prawdziwą lady? – Tak. – Więc dlaczego prowadzicie śledztwo w jej sprawie? To podchwytliwe pytanie, pomyślała Annie i miała nadzieję, że Gerry okaże się na tyle sprytna, aby na nie odpowiedzieć. – Tak naprawdę nie prowadzimy. To tylko jeden z pobocznych wątków w sprawie śmierci Gavina Millera. Wygląda na to, że się wtedy znali, i staramy się dowiedzieć jak najwięcej. Musi pani mi wybaczyć, jestem jeszcze zielona w tym wszystkim i czasem zbaczam z torów tylko z czystej ciekawości. W tej pracy można się tak wiele nauczyć. To fascynujące. Myślę o tym, jak studenci wspierali górników. Bardzo dobrze, pomyślała Annie. Dobra robota.
– No cóż, taką mieliśmy ideologię. Czytaliśmy na okrągło Marksa i byliśmy gotowi na wszystkie argumenty. Niektórzy górnicy należeli do ruchu i znali dzieła Marksa, ale wielu z nich prezentowało bardzo prymitywnego ducha rewolucyjnego. Nie wspominając o tężyźnie fizycznej. To była wybuchowa mieszanka. I nie zapominajcie, że sporo z nich było ludźmi wykształconymi. Do pewnego stopnia. To prawda, że większość była pozbawiona wykształcenia przez zgniły kapitalistyczny system edukacji, ale bynajmniej nie byli głupi i w lot chwytali podstawowe założenia dialektyki marksowskiej i w ogóle komunizmu. Niewielka część już należała do Partii Komunistycznej. Podczas strajku górników w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym Arthur Scargill powiedział, że jego ojciec nadal codziennie czyta słownik, bo opanowanie słowa to podstawa. Za łatwo lekceważy się sprawność i zdolności intelektualne ludzi pracy tylko dlatego, że nie mieli kontaktu z literaturą… z tymi wszystkimi martwymi białymi poetami… i filozofią, dlatego że przede wszystkim pracują rękami, nie umysłem. Ale jeszcze byście się panie zdziwiły. – Na pewno – przytaknęła jej Gerry. – Czy na kogoś szczególnie zwracała uwagę? – Nasza Ronnie? To dopiero pytanie. Tylko najprzystojniejsi. – Czy to… Czy to była tajemnica poliszynela? – Wręcz przeciwnie. Na ogół wszystko robiliśmy po kryjomu. Powiedziałabym, że byliśmy naprawdę dyskretni. Ja oczywiście wiedziałam, bo też pomagałam organizować lokum, ale trudno powiedzieć, żeby tego rodzaju zachowania były wiadome wszem wobec. Pamiętam, że sprawa stała się trochę trudna, kiedy ten jej chłopak wparował do pokoju i zastał ich in flagranti. – Gavin Miller? – We własnej osobie. Sporo wtedy brał i widziałam go kiedyś na naszym zebraniu. Tak myślę, że się wtedy zjawił, żeby zrobić wrażenie na Ronnie. Cały czas obnosił się z pełnym wyższości, cynicznym uśmiechem. Przeważnie był naćpany. W każdym razie wtedy ten uśmiech zniknął mu z twarzy. Przyłapał ich, jak się pieprzyli na podłodze w mieszkaniu. – Pani też tam była? – Nie, Ronnie mi o tym opowiedziała. – Co zrobił? – Gavin? Co zrobił? – Tak. – Jak większość ćpunów nic nie zrobił. Jeśli go to zraniło, pewnie spłodził potem wiersz. I wy też nic byście nie zrobiły, gdybyście wtedy widziały Joego Jarvisa. Mięśnie ramion miał jak stalowe liny. Niewiarygodny tors. I jak to się chyba dzisiaj mówi… kaloryfer. Ale jak się go trochę poznało, to się odkrywało, że w tym imponującym tężyzną ciele mieszka łagodna duszyczka. Do tego żywa, przenikliwa inteligencja, ale wtedy surowa, a może powinnam powiedzieć
nieskażona żadnym kapitalistycznym systemem indoktrynującej edukacji. – Czy nadal pani używa tego języka? Doktor Parsons się roześmiała. – Tak naprawdę to nigdyśmy tak nie mówili. W każdym razie większość z nas. Gadaliśmy tak tylko przy ludziach z zewnątrz, bo tego od nas oczekiwali. Gerry też się zaśmiała. – Czy Gavina Millera łączyło coś ze Stowarzyszeniem Marksistowskim? – Poza tym, że wpadł na jedno zebranie? Nie. – A co z panią? I z górnikami? Parsons uśmiechnęła się bez wesołości. – Dziękuję, że o mnie pomyślałaś, moja droga, ale obawiam się, że moje ówczesne preferencje były takie same jak dzisiaj. – Zrobiła pauzę, rozkoszując się tymi słowami. – Ich oczywisty urok na mnie nie działał, ale potrafię docenić chłopa na schwał, kiedy mam go przed oczami. – Niech to sobie uporządkuję – wtrąciła się Annie. – Ronnie Bellamy pomagała Stowarzyszeniu Marksistowskiemu w zakwaterowaniu strajkujących górników, znalezieniu miejsc, gdzie mogli się zatrzymać i pieprzyć do utraty zmysłów, zanim przystąpiliby do blokady portów i elektrowni, tak żeby reszta kraju mogła zamarzać w domach? Doktor Parsons przechyliła głowę w bok i zmrużyła oczy. – Hm, podejrzewam, że można to tak podsumować. Jak to mówią, nie da się zrobić omletu, nie tłukąc jaj. Ale czy nie jest pani za młoda, żeby pamiętać to wszystko? – Wcale tego nie pamiętam. Byłam wychowywana w kolonii artystów w Saint Ives. W komunie, jak pani woli. Ojciec był artystą. Kiedy byłam bardzo mała, nie mieliśmy prądu, i to dość długo. Wszyscy byliśmy burżuazyjnymi indywidualistami z drobnym odchyleniem socjalistycznym na dokładkę. Przynajmniej mieliśmy wspólną kasę na jedzenie i tym podobne… każdy płacił, ile mógł… i wszyscy na zmianę pełnili obowiązki domowe. – Godne podziwu. – Tak. Kiedy w całym kraju gasło światło, czyli prawie co wieczór, siadywaliśmy przy ognisku i śpiewaliśmy piosenki Boba Dylana. T he T im es T hey Are a–Chan gin ’ to chyba pierwsza piosenka, którą zapamiętałam. Ale do rzeczy. Ronnie Bellamy miała burzliwy romans z Joem Jarvisem? – Tak. Faktycznie wydawała się w nim mocno zadurzona, przynajmniej w tym czasie, gdy byli razem. – A kiedy Gavin Miller ich przyłapał, czy zerwali ze sobą? – spytała Annie. – Mam na myśli Ronnie i Gavina.
– No, należałoby się tego spodziewać, prawda, moja droga? – Doktor Parsons uniosła wysoko brwi. – Chociaż, o ile pamiętam, zerwała z nim jakiś czas wcześniej, ale on po prostu nie chciał dać za wygraną. Trudno go winić. Ten jedyny raz, kiedy Ronnie i ja… mniejsza z tym. – Czy mówimy o tym Joem Jarvisie? – Jasne. Ale zanim stał się sławny z przyczyn merytorycznych. – I zanim narozrabiał i stracił popularność – dodała Annie. Spojrzała na Gerry, dając jej znak, że wszystko zostanie jej później wytłumaczone, na co Gerry zasygnalizowała, że przejmie pałeczkę. – Powiedziała pani, że Gavin Miller wycofał się bez słowa po tym, jak zastał Ronnie z innym mężczyzną. Czy były jakieś konsekwencje tamtego zdarzenia? – Ma pani na myśli siniak pod okiem Ronnie czy coś w tym rodzaju? Nie. O niczym takim nie wiem. Judy Sallis już uzupełniła tę część historii. Gavin nawiązał znajomość z Nancy Winterson i nie utrzymywał dalszych kontaktów z Ronnie Bellamy. – Co z Ronnie i Joem Jarvisem? Czy nadal się spotykali? – Górnicy nie zagościli u nas długo, ale tych dwoje chyba zostało ze sobą. Przynajmniej kilka tygodni. Ronnie jeździła na pikiety, kiedy udawało jej się wkręcić. To nie było całkiem legalne. Nie należała do związku. – A po strajku? – Raczej nie – powiedziała doktor Parsons. – Wyobrażam sobie, że Joe Jarvis wrócił do kopalni w Mexborough, a Ronnie zajęła się następnym podbojem. Chyba się nie spodziewacie, że wszystkie pamiętam? – Nie. Tak naprawdę interesują nas tylko jej związki z Gavinem Millerem i Joem Jarvisem. Niemniej pełny obraz osobowości bywa pomocny w śledztwie. – No cóż, Ronnie zawsze miała złożoną i ciekawą osobowość. Ale Gavin Miller… no, nie wiem… Trochę brakowało mu celu w życiu. Oczywiście nie znałam go dobrze, ale nie miałam nic przeciwko temu, żeby od czasu do czasu zapalić zioło, a Gavin i jego koledzy zwykle mieli najlepszą trawę w kampusie. Wokół nich kręciły się też najładniejsze dziewczyny i jak już sobie popaliły, nie wzbraniały się przed, że tak powiem, eksperymentami. Och, nie patrz na mnie z taką naganą, moja droga – powiedziała doktor Parsons, jakby czytała Gerry w myślach. – Marycha pomagała pokonać zahamowania, to wszystko. Nie prowadziła do utraty świadomości ani bezwładności czy uległości. To nie pigułka gwałtu ani nic w tym rodzaju. – Cieszę się – powiedziała Gerry. – Czy podczas dalszych studiów miała pani kontakt z Ronnie lub Gavinem? – Nie. Jak powiedziałam, po rozstaniu z Ronnie Gavin zniknął i nie byłam więcej zapraszana
na ich urocze wieczorki. Co do Ronnie, to nigdy nie widziałam jej równie wniebowziętej jak podczas strajku. Poza tym czekało nas wiele batalii do przeprowadzenia, tak ideologicznych, jak praktycznych, ale górnicy dostali to, czego chcieli, i wrócili do pracy, a Ronnie chyba straciła serce do całego ruchu. Pod koniec roku jakby się wycofała ze sceny. Na drugim roku, kiedy ja byłam na ostatnim, prawie w ogóle się nie pokazywała. Mówiła, że nadal jest zaangażowana, niekiedy ją widywałam na zebraniach, czasem przemawiała, ale zdarzało się to bardzo rzadko. Też miałam dużo do nadrobienia, jeśli chciałam uzyskać dobrą ocenę końcową, a zależało mi na tym. Już wtedy chciałam uczyć. Myślałam, że może w ten sposób najlepiej przysłużę się rewolucji. Dlatego również ograniczyłam działalność wywrotową. Poza tym dopuścić do głosu młodych to zawsze dobry pomysł, prawda? Gerry spojrzała na Annie, która dała jej znak, żeby kończyła. – Dziękujemy za poświęcony czas – powiedziała więc Gerry, chowając notatnik. – Mam nadzieję, że pomogłam. – Raczej nie pamięta pani nikogo, kto mógłby chcieć skrzywdzić Gavina Millera, prawda? – spytała Gerry i zaraz sobie uświadomiła, jak głupio to zabrzmiało. – Co? Po czterdziestu latach? Nie, nikt nie przychodzi mi na myśl. O czym pani mówi? Jakieś krwawe porachunki? Zemsta mafii czy coś? – Nie, oczywiście, że nie. Tylko pomyślałam, że zapytam. – Przykro mi, ale nie umiem pomóc. Kiedy wyszły na dwór, Annie głęboko odetchnęła. – To było świetne – pochwaliła koleżankę. – Bardzo dobre. – Fascynująca rozmowa. Ale tak naprawdę nic nie dała. Wydaje mi się, że zadawałam zupełnie nie te pytania, co trzeba. Wróciły do samochodu przez Woodhouse Lane. – Wcale nie. Wcale. Więcej, myślę, że to bardzo popchnęło śledztwo. Teraz pozwól, że ci powiem, co wiem o Joem Jarvisie, i potem uzupełnisz te dane. Sir Jeremy Chalmers spojrzał z ukosa na Banksa. – Niech się pan nie martwi. Pański wóz będzie bezpieczny w Brierley, dopóki nie wrócimy. Wyjechali z miasta, kierując się do Helmthorpe wzdłuż doliny, ale sir Jeremy skręcił w lewo, na nieogrodzoną murkami drogę, która wijąc się między sennymi osadami, wspinała się ku rozległym wrzosowiskom. Banks pomyślał, że okolica wygląda jak przeciętne torfowisko, poznaczona wąskimi, płytkimi jarami i pojedynczymi skalnymi formacjami, przytłoczona przez ciemne barwy i niskie niebo. Pewnie były tu ruchome piaski i bagna jak w Dartmoor w Psie Baskerville’ów . Na razie nie padało, ale po ostatnich ulewach ziemia mocno rozmiękła. Na szczęście ukształtowana łukowo nawierzchnia była w dobrym stanie, pomijając pojawiające się
tu i ówdzie wyboje. Sir Jeremy przejeżdżał je, rozchlapując kałuże. Dojechali do mijanki. Sir Jeremy zatrzymał się na poboczu i wyłączył silnik. Odetchnął głęboko kilka razy, nie puszczając kierownicy, po czym wysiadł. Banks za nim. Jak do tej pory nie padło wiele słów. Chociaż chmury wisiały nisko, ze wszystkich stron rozciągał się oszałamiający widok. Odległe szczyty wzgórz unosiły się ponad mgłą niczym bezcielesne monolity, woda sączyła się w pobliskim strumyku, w górze krążył samotny kulik. Ale czajki milczały; przed zimą przeniosły się na niższe łąki. Banksowi przemknęła przez głowę absurdalna myśl, że sir Jeremy zaraz się na niego rzuci, ale tamten ani drgnął. – Uwielbiam tu przebywać – powiedział w końcu. – Z dala od zgiełku. Można porozmyślać. – Oparł się o maskę samochodu i mrużąc oczy, spojrzał na Banksa. – Ostatnio przysparza pan mojej rodzinie wiele trosk. – Proszę mi wierzyć, nie miałem takiego zamiaru. – Wiem. Zapewne zaraz pan powie, że tylko wykonywał swoje obowiązki. – Sir Jeremy, pewien człowiek został brutalnie zamordowany, człowiek znany pańskiej żonie, z którym rozmawiała przez telefon na tydzień przed jego śmiercią. – Znała go? Tego Millera? Pytanie zaskoczyło Banksa. Sir Jeremy wyraźnie o niczym nie wiedział. Czy lady Chalmers okłamała zarówno policję, jak i męża? – Tak – potwierdził. – Przepraszam, zakładałem, że pan wie. Jakiś czas chodzili ze sobą na uczelni. – Och, więc to tylko tyle – odetchnął z wyraźną ulgą. – Wyobrażam sobie, że Ronnie miała wielu chłopców. Była prawdziwą pięknością. Nigdy nie prosiłem jej o listę podbojów, a ona nigdy nie interesowała się moimi. Chyba pan nie sądzi, że byłem jej pierwszym? – Zamilkł na chwilę. – Pan nie…? Chyba pan nie przypuszcza, że zabiłem tego Millera z zazdrości? Chociaż ta myśl przemknęła Banksowi przez głowę, wyrażona głośno zabrzmiała absurdalnie. – Nie w tym rzecz – rzekł. – Chodzi o uniki. Najpierw zaprzeczyła, że go znała, a potem w obliczu twardych dowodów przyznała, że było inaczej. – Więc skłamała. Nie chciała być w to zamieszana. A pan by nie skłamał? Banks wiele razy słyszał to pytanie. Ale nie, nie skłamałby. Gdyby jednak się tak stało, mógłby z tym żyć, i z pewnością nie zamierzał rozwijać tego tematu ze świadkiem, a może nawet podejrzanym. – Jako policjant z doświadczeniem wyznam, że ludzie stale nas okłamują – powiedział. Sir Jeremy roześmiał się cicho. – Nie powiedziałbym, że tylko policję. Boże broń.
– Może. Ale mnie to zdarza się tak często, że traktuję kłamstwo jak coś zwyczajnego. – Przypuszczam, że dlatego podejrzewa pan wszystkich. Ludzie jeszcze nie otworzą ust, a pan już myśli, że skłamią. – Czasem. Ale staram się nie zaprzątać sobie tym zbytnio głowy. – Banks westchnął. – Proszę pana, my też jesteśmy ludźmi. Moja praca nie polega na tym, żeby kogoś dręczyć. Z wyjątkiem morderców. Tak się składa, że darzę lady Chalmers sympatią. Nie chciałbym jej skrzywdzić. Ale gdyby na początku wyjaśniła swoje powiązania z Gavinem Millerem, zamiast plątać się w kłamstwach, łatwiej byłoby mi uwierzyć jej teraz. A tak zapewne będę traktował podejrzliwie każdą jej wypowiedź. Sir Jeremy pomyślał chwilę nad tym, co właśnie usłyszał, po czym skinął głową. – Co racja, to racja. Następnie zaskoczył Banksa, wyjmując paczkę marlboro i zapalając papierosa. Poczęstował policjanta i ten przez krótką, straszną chwilę czuł olbrzymią pokusę. – Nie, dziękuję – rzekł, zwalczając chęć zapalenia. Prawie w ogóle nie myślał o powrocie do nałogu, o tym, żeby znów być członkiem tego radosnego, beztroskiego bractwa, teraz jeszcze bardziej scementowanego niż dawniej, wyjętych spod prawa, pariasów, jak traktowała ich większość. – Rozumiem, że mój szwagier, Tony, postarał się, żeby miał pan problemy? – rzekł sir Jeremy. – Tak. – Przykro mi, ale musi pan zdać sobie sprawę, że jesteśmy bardzo zżytą rodziną. Myślał, że chroni Ronnie. Ja też jestem wobec niej bardzo opiekuńczy. Byłem zbyt daleko, żeby coś zdziałać, w innym wypadku zrobiłbym to samo. To naturalny odruch. – Pociągać za sznurki, wykorzystywać wpływy? – To jedna z rzeczy, które świetnie mi wychodzą. Dlatego odnoszę takie sukcesy w swoim fachu. Czy ma pan pojęcie, co to znaczy wystawić musical na Broadwayu za wiele milionów? – Nie. Czy ma pan pojęcie, co to znaczy uganiać się za nieuchwytnym mordercą? – T ouché, panie Banks. – A co z otoczeniem lady Chalmers. Na przykład z Orianą Serroni? – zapytał Banks. Sir Jeremy zmarszczył brwi. – O co panu chodzi? – Czy myśli pan, że miała coś wspólnego z tą sprawą? – Nie wyobrażam sobie. Znam Orianę prawie od kołyski i moim zdaniem jest bez skazy. – Spojrzał na Banksa z ciekawością. – Ona pana lubi. – Skąd to przypuszczenie?
– Z tego, jak pana broniła, kiedy Tony się wtrącił, tak przynajmniej powiedziała mi Ronnie. Banks przypomniał sobie lodowaty chłód Oriany tamtego dnia, w którym razem z Annie stanęli twarzą w twarz z lady Chalmers w otoczeniu prawnika i szwagra. Ależ łatwo można źle ocenić albo zinterpretować wydarzenia, pomyślał. Zerwał się lekki wiatr i zwichrzył długawe, siwe włosy sir Jeremy’ego. Arystokrata nosił dżinsy i skórzaną kurtkę zapinaną na zamek błyskawiczny, a pod spodem flanelową koszulę i nie wyglądało na to, by marzł. Banks miał na sobie tylko swój najlepszy garnitur od Marksa i Spencera, który zwykle wyjmował z szafy, gdy wybierał się na rozmowę z ludźmi mieszkającymi w wielkich rezydencjach, ten sam, w którym paradował na okrągło cały tydzień, i było mu zimno. – Niemniej jestem zaskoczony, że nie wiedział pan o żonie i Gavinie Millerze – kontynuował Banks. – Między innymi starałem się ustalić, czy podczas ostatnich dwudziestu pięciu lat, gdy mieszkaliście państwo w Eastvale, oni mieli ze sobą kontakt. Miller nawet nie tak dawno uczył przez trzy lata w tutejszym college’u. – Myślę, że wiedziałbym o tym, gdyby odnowili znajomość. Nie zawsze przebywam poza krajem i moja żona nie jest dwulicową kobietą, nawet jeśli tak pan myśli. Poza tym z tego, co mi mówi Tony, wynika, że Millera wyrzucono z uczelni za molestowanie seksualne i stoczył się na dno. Rozpaczliwie potrzebował pieniędzy i myślę, że próbował wyciągnąć coś od mojej żony, grając na jej sentymencie do starych czasów. – To jeden punkt widzenia – zgodził się z nim Banks. – Chce pan powiedzieć, że jest inny? – Gavin Miller został pomówiony i zwolniony za coś, czego nie zrobił. Natomiast zrobił coś wręcz przeciwnego, co przyniosło korzyść społeczności. Zareagował, gdy jedną ze studentek spotkała krzywda, usunął z uczelni osobę, która się do tego przyczyniła. I tak naprawdę za to właśnie zapłacił. – Wiedział, że posuwa się za daleko, udzielając takich informacji sir Jeremy’emu, ale uważał, że w tym wypadku odrobina szczerości nie zawadzi. – Twierdzi pan, że był świętym czy kimś w tym stylu? Jest pan tego pewien? – Tak. Wiemy, co się wydarzyło i dlaczego. Ale nie nazwałbym go świętym. Zgadza się, poszedł na dno i rozpaczliwie potrzebował pieniędzy. Jego higiena osobista też pozostawiała wiele do życzenia. Może nawet próbował wyłudzić od pańskiej żony jakąś kwotę. Niemniej był istotą ludzką i został straszliwie skrzywdzony. Sir Jeremy rozważył to, co usłyszał, i powiedział: – Mimo wszystko Ronnie z kimś takim nie utrzymywałaby znajomości. – Zgadzam się – rzekł Banks. – Więc powiedziałby pan, że od czasów uczelni nie nawiązała z nim żadnego kontaktu?
– Tak. Nie zdołam tego dowieść ponad wszelką wątpliwość… nie byłem z nią zawsze i wszędzie… ale tak myślę. Mogę też przysiąc, że jeśli było inaczej, to o tym nie wiem. Podążając drogą życia, wszyscy zostawiamy kogoś na poboczu. Czasem ci pozostawieni wracają i nawiedzają nas, duchy z przeszłości. Jak ten człowiek. Myślał, że dawna dziewczyna będzie uległa i łatwa do wykorzystania. To, że został zamordowany mniej więcej w tym samym czasie, w którym próbował wyciągnąć od mojej żony parę funtów, to czysty zbieg okoliczności. Czy pan myśli, że Ronnie zamordowałaby kogoś dla tak nędznej kwoty? Albo ja? Nie jest osobą uciekającą się do przemocy, zapewniam pana. Z natury jest bardzo serdeczna i jeśli w tej sprawie coś naprawdę mnie zaskakuje, to fakt, że nie udało mu się od niej nic wybłagać. Systematycznie daje się naciągać bezdomnym, włóczęgom i tego rodzaju typom, zawsze ma dla nich pieniądze. – Może powinien ją ładnie poprosić? – rzekł Banks. Sir Jeremy przydeptał niedopałek. – Tak. Może. – A może ją poprosił. Może dała mu jakieś pieniądze i wtedy ten, kto wiedział, że Miller ma je przy sobie, zamordował go. Ale nie zdążył dorwać się do łupu. Usłyszał, że ktoś nadchodzi, i uciekł. Jednak ta teoria ma jeden feler. Gdyby faktycznie ktoś tamtędy przechodził, musiałby zauważyć ciało Gavina Millera. A znaleziono je dopiero następnego ranka. Więc może motywem nie były pieniądze? A sprawca tak bardzo chciał się odciąć od sprawy, że machnął na nie ręką. Ktoś źle postąpił, ale nie mógł sobie pozwolić, żeby powiązano go z martwym nieudacznikiem. – Hm – mruknął sir Jeremy. – Widzę, że ma pan więcej niż jedną sprawę, która potrzebuje rozwiązania, ale naprawdę nie sądzę, by któraś z nich miała związek z Ronnie. Podkreśla, że nie dała Millerowi żadnych pieniędzy, i wierzę jej, podobnie jak wierzę, że Ronnie, Oriana i Angelina spędziły wieczór w Brierley tak, jak to opisały. Wspomnienia, które pobudził do życia jego telefon, mogły nie sprawiać Ronnie przyjemności, a mogły też być jej zupełnie obojętne. Mógł uderzyć w napastliwy ton, co, gwarantuję panu, by ją zraziło, ale mógł też powiedzieć coś, czego nie chciała powtarzać ani mnie, ani panu. Ale jej wierzę. Banks przemarzł na kość. Chętnie wróciłby do auta i odjechał, ale sir Jeremy okazał się niezwykle rozmowny i Banks się obawiał, że zmiana miejsca zmieni również nastrój producenta. – Czy kiedykolwiek spotkał pan Gavina Millera? – zapytał. – Ja? Nie. Chyba już wypowiedziałem się jasno na ten temat. Nigdy o nim nie słyszałem, dopóki Ronnie nie powiedziała mi, że pan się tu pokazał, pytając o niego, a potem przeczytałem w gazetach o jego śmierci. – Więc kiedy zadzwonił, nie powiedziała panu o tym? – Nie. Widocznie nie uznała tego za ważne. – Sir Jeremy się zawahał.
– O co chodzi? – spytał Banks. Producent wyciągnął następnego papierosa i zapalił go. Zaciągnął się głęboko i gdy wiatr rozpędził obłoczek dymu, rzekł: – W tym czasie byłem koszmarnie zajęty. Jak pan wie, tkwiłem w Nowym Jorku, dopinając sprawę przedstawienia, a potem miałem trudne spotkania w Londynie dotyczące tej samej produkcji w Wielkiej Brytanii. Szczerze mówiąc, to był niezły koszmar i pewnie w jakimś stopniu zaniedbałem Ronnie. Miałem za dużo na głowie. Nie było mnie dla niej. Oczywiście przywykła do tego, ale tym razem powinienem zareagować na kilka sygnałów. – Co pan ma na myśli? – spytał Banks. – Hm, teraz, kiedy to sobie przypominam, widzę, że po tamtym telefonie stała się przybita i roztargniona. Nie powiedziała dlaczego, a ponieważ w ogóle nie miałem o niczym pojęcia, nie mogłem jej rozgryźć. Na dodatek w tamtym okresie w moim życiu działo się zbyt wiele, abym mógł się wyłączyć i porozmawiać z nią jak należy, dowiedzieć się, co zaszło. Wie pan, my naprawdę ze sobą rozmawiamy. Ronnie nie ma przede mną tajemnic i bardzo lubi otwartość, rozmowy o problemach i pracy. Ale ja w ogóle nie spytałem, co ją dręczy, a poza tym nie było mnie na miejscu. Telefon to nie to samo, zwłaszcza kiedy się dzwoni z odległości kilku tysięcy kilometrów. Tak szczerze, to łatwiej mi było winić pana za przygnębienie Ronnie, ale kiedy o tym myślę, to muszę przyznać, że straciła humor, zanim odbył pan z nią pierwszą rozmowę. Oriana powiedziała Banksowi to samo, ale nie zamierzał na nią donosić sir Jeremy’emu. – A po morderstwie? – No, oczywiście była jeszcze bardziej wyprowadzona z równowagi. Ale znów winiłem o to pana i pańskie natrętne pytania i insynuacje. Być może myślała o tym Millerze więcej, niż sądziłem, zresztą może sama nie zdawała sobie sprawy, do jakiego stopnia ta afera ją wciągnęła. Cała historia musiała przywołać wspomnienia. Może poczucie winy. Wie pan, mogła sobie wyobrażać, że gdyby dała mu pieniądze, nie zginąłby. Tego rodzaju sprawy. Ten jedyny raz nie wiedziałem, co ją dręczy. Kto wie, jak działa ludzki umysł, jak pokrętnymi i bolesnymi ścieżkami się błąkamy? – Jak się miała przed tamtą rozmową telefoniczną? – Świetnie. O ile wiem. Szczęśliwa, zdrowa, twórcza. Zawsze od czasu do czasu miewała problemy z nerwami. Wyłącznie epizodyczne. Nic poważnego. Taka już jest. Żyje w napięciu. Jest idealistką i perfekcjonistką, a takim ciężko w obecnym świecie. Może łatwiej, kiedy się jest młodym, ale cholernie trudno, kiedy przybywa lat. Trzymała się świetnie. Po telefonie ponownie stała się nerwowa. – A po morderstwie? Sir Jeremy spojrzał Banksowi prosto w oczy.
– Znów myślałem, że to pańska wina. Ale przyłapywałem ją na tym, że płakała bez powodu, bała się własnego cienia. Znów brała valium. Bardzo się cieszę, że Angelina i Oriana są blisko i pomagają jej zachować równowagę. Widać, że obecnie żyje w stresie. – Jak pan myśli, o co w tym wszystkim chodzi? – Nie mam zielonego pojęcia, ale dręczy mnie przeczucie, że ona się czegoś boi. I martwię się, że może jej grozić jakieś niebezpieczeństwo. Myślę, że potrzebujemy pańskiej pomocy, inspektorze, i może mi pan zaufać, że nie będę zawracał głowy nikomu na wyższych szczeblach, rozumie pan. Ale nie wiem, co pan powinien robić. – Sir Jeremy spojrzał na zegarek i postawił kołnierz, chroniąc się przed chłodem. – Ruszmy się – rzekł z wymuszonym uśmiechem. – Wieczorem mam umówione spotkanie w Edynburgu. Wracajmy do tego pańskiego pięknego porsche. Deszcz uderzył ze wzmożoną siłą, nacierając szerokim frontem od Midlands do szkockiej granicy. Ostry wiatr rozkładał wodne płachty na oknach werandy i spowijał je w ciemne, lśniące wiry na szklanym dachu. Banks siedział w środku, słuchając składanki Rahsaana Rolanda Kirka Does Y our H ouse H ave Lion s? Kiedy oddzieliło się estradowe popisy, jednoczesne dmuchanie w trzy saksofony, słychać było, że facet przy okazji jeszcze potrafi grać. Po wchłonięciu ostatniej porcji tajskiego makaronu, którego data przydatności do spożycia zbliżała się w ekspresowym tempie, Banks spędził pierwszą połowę wieczoru przy telefonie i komputerze. Odwalił obowiązki – po części zawodowe, po części rodzinne – w tym długą rozmowę z Tracy będącą w Newcastle i mail do rodziców, którzy nadal płynęli do Azji Południowo-Wschodniej. Brian był w Lyonie i pewnie na scenie, tak więc Banks zostawił mu tylko krótką wiadomość na poczcie głosowej. Właśnie skończył czytanie grubego dossier Joego Jarvisa, które Annie i Gerry szybko zestawiły po wizycie u Mandy Parsons. Banks już wcześniej sporo o nim wiedział – był jednym z bohaterów jego ojca – jak każdy, kto choć trochę interesował się tym, co godne uwagi w świecie, ale zawsze pojawiały się niespodzianki. Na przykład nie miał pojęcia, że Jarvis był zaprzysięgłym wielbicielem Szostakowicza lub że do jego ulubionych pisarzy zaliczali się Jane Austen, Antoni Czechow i Emil Zola, których Banks nigdy nie czytał, chociaż widział w telewizji rozliczne wersje Dum y i uprz edz en ia, Em m y i oglądał kilka odcinków Raju. Zawsze chciał poznać G erm in al i opowiadania Czechowa i może teraz był na to dobry czas. Egzemplarze, które kupił lata temu w antykwariacie, nadal czekały na półce. Teczka zawierała liczne fotografie Jarvisa z różnych etapów życia i bez wątpienia na początku lat siedemdziesiątych, w okresie znajomości z Ronnie, był przystojnym młodym człowiekiem, choć o nieco prostackiej urodzie. W miarę upływu czasu, gdy kariera coraz dalej odsuwała go od kopalni, jego wygląd nabierał szacowności. W każdym razie z pewnością był
osobą znaną, w czym nie było nic zaskakującego, biorąc pod uwagę, ile razy brylował w mediach. Podczas gdy deszcz dalej padał, a Roland Kirk grał, Banks dokończył lekturę. Podstawowe fakty prezentowały się prosto. Joe Jarvis urodził się w Mexborough, South Yorkshire, w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku, w rodzinie górniczej. Zaczął pracować pod ziemią jako szesnastolatek i w czasie strajku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku był dwudziestopięcioletnim górnikiem zatrudnionym na przodku, kilka lat starszym od Ronnie Bellamy, dla niej kimś z zupełnie innej planety. Dopiero po strajku kariera Jarvisa nabrała rumieńców i potoczyła się niespodziewanym torem. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku wstąpił do Partii Komunistycznej, szybko został delegatem kopalni i wydawało się, że już nic go nie zatrzyma. Jako zagorzały zwolennik edukacji przystąpił do Workers’ Education Association i pod koniec lat siedemdziesiątych zrobił kursy wieczorowe na Uniwersytecie Sheffield, ekonomiczny i z polityki międzynarodowej. Stał się też aktywniejszy w związku i przez lata systematycznie piął się po szczeblach władzy związkowej lub wyrabiał sobie układy w pracy, zależy, jak na to popatrzeć; mąż zaufania, członek komisji zakładowej, delegat i w końcu etatowy działacz, w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim roku na zawsze zostawił przodek, chociaż nigdy nie został przewodniczącym związku. To stanowisko należało do Arthura Scargilla. Jako zdecydowany przeciwnik Margaret Thatcher Jarvis pojawił się w telewizji podczas strajku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku, trzymając transparenty i stojąc ramię w ramię ze strajkującymi w pikietach. Był jednym z najgłośniejszych przeciwników zwyczaju ściągania oddziałów policji londyńskiej do walki z pikietującymi, „gotowych na wszystko”, jak zapamiętał ich Banks, chętnych rozwalać łby tym z północy. To ich ojciec Banksa zawsze wspominał, gdy mówił o swojej ścieżce zawodowej. Stojąc przed głodującymi górnikami, wymachiwali plikami pięciofuntówek za nadgodziny, wabiąc miejscowe dziewuchy, które aż skręcało, żeby ulec pokusie. Jedno dobre, że nie gwałcili i nie grabili jak Rosjanie w powojennym Berlinie. Na przemian szkalowany i wychwalany, Jarvis okazał się zdolnym przywódcą ludowym i sprytnym przeciwnikiem negocjatorów z National Coal Board12, zawsze wzywał do lojalności i solidarności, zawsze gotów był oddać życie za towarzyszy. Jedni twierdzili, że to on sterował Scargillem, inni – że tylko grał drugie skrzypce. Jakkolwiek wyglądała prawda – a sam nigdy nie wypowiedział się na ten temat – zawsze stał w pierwszej linii, kiedy robiło się gorąco, a było tak co najmniej dwa czy trzy lata. Pewne oficjalne dokumenty znalezione w piwnicy w Moskwie i z czasem upublicznione wykazały, że Arthur Scargill błagał Rosjan o pieniądze, które wsparłyby strajk tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku, prosząc o zachowanie w tajemnicy źródła ich pochodzenia.
Oczywiście najwięcej w mediach oberwał za to sam Scargill i zniósł to bardzo dzielnie, ale Jarvis, chociaż już wtedy na emeryturze, unikający mediów i kryjący się w cieniu, również znalazł się pod ostrzałem. Był kluczową postacią w trakcie negocjacji i często kursował do Moskwy w czasach pracy w związku. Padały też oskarżenia o finansowe powiązania z pułkownikiem Kaddafim, libijskim dyktatorem. Oczywiście podczas zimnej wojny Rosjanie wyłazili ze skóry, by obalić system kapitalistyczny i wzniecić ogólnoświatową rewolucję, a Libijczycy bynajmniej nie darzyli Anglii większą miłością. Jarvis bronił się przekonująco, ale media obrzuciły go taką ilością błota, że część przylgnęła do niego na dobre. Jarvis zawsze był dumny z przynależności do Partii Komunistycznej, nawet wtedy, gdy było to niemodne i gdy porzucenie jej i przejście do Partii Pracy nadałoby jego karierze rozpędu. Krążyły plotki o śledztwie prowadzonym przez kontrwywiad i napomykano o oskarżeniach o szpiegostwo, ale nawet najwięksi oponenci Jarvisa musieli przyznać, że nie miał dostępu do informacji, którymi byliby zainteresowani Rosjanie. Natomiast mógł wzbudzać niepokoje społeczne, tworzyć idealne warunki do robotniczej rewolucji – jako prowokator – a nastrój podczas strajków górniczych doskonale temu sprzyjał. Nie znaleziono jednak żadnego funduszu łapówkowego ani tajnych pieniędzy Moskwy ukrytych na szwajcarskim koncie. Przynajmniej służbom Jej Królewskiej Mości to się nie udało. Chociaż dobrze wiedziano, że Jarvis zdecydowanie sprzeciwiał się polityce Scargilla, kiedy ten ogłosił strajk tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku, nie przeprowadziwszy głosowania wśród członków związku, nigdy publicznie nie potępił przyjaciela i mentora, nawet wtedy gdy Scargill posunął się do obrony Stalina i ataków na polską „Solidarność”, ani wtedy gdy zaskarżył związek o pozbawienie go członkostwa i domagał się rekompensaty za utrzymanie drogiego mieszkania przy Barbican, w modnym miejscu Londynu. Przeciwko Jarvisowi nigdy nie wniesiono żadnego oskarżenia i gdy wrzawa ucichła, wrócił do spokojnego życia na emeryturze i milczenia, zapewne spędzając większość czasu na działce w Mexborough, czytając Czechowa i uprawiając warzywa. Nie miał drogiego apartamentu w Londynie, posiadał jedynie skromny dom niedaleko miejsca, w którym się wychował. Jego adres można było znaleźć bez kłopotu, figurował w książce telefonicznej. Muzyka się skończyła i Banks przeszedł do salonu, żeby zmienić płytę. Mógłby ułatwić sobie życie, kupując automatyczną zmieniarkę kompaktów, na pięć czy dziesięć krążków, ale się przekonał, że im bardziej skomplikowane urządzenie, tym częściej się psuje. Poza tym nigdy nie wiedział, czego będzie słuchał w następnej kolejności, co dopiero kilka płyt później. W końcu zdecydował się na bardziej relaksacyjny repertuar niż Roland Kirk, a że czas pójścia spać był blisko, sięgnął po S ee Y ou on the Ice Carice Van Houten i nalał sobie szklaneczkę laphroaiga do poduszki.
Deszcz nadal bębnił o dach i okna. W takich chwilach Banks czuł się, jakby mieszkał pod wodospadem. Pomyślał, że gdy słoty się skończą, przyjdzie wyglądać śniegu i lodu. Wspomniał pustynię Arizony, balsamiczny żar i wyjątkowe światło Los Angeles – Santa Monica, Hollywood Hills, Laurel Canyon, Mulholland Drive – zapierające dech piękno kalifornijskiego wybrzeża aż po San Francisco. Wspomniał też Sophię, której widmo chciał wyprzeć z pamięci podczas podróży. Słońce świeciło przez cały czas pobytu, chociaż gdy pewnego wieczoru w Tiburon, po drugiej stronie zatoki, jadł kolację z poznaną w hotelu czarującą rozwódką, pejzaż miasta za wodą nagle całkowicie zniknął i wszystkim w restauracji dech zaparło, gdyż wyglądało to tak, jakby zgasło światło. Tymczasem była to tylko mgła, która tak szybko przesunęła się pod mostem Golden Gate, że nikt nie zauważył jej nadejścia. Do końca kolacji rozpierzchła się prawie całkowicie. Teraz pomyślał, że może czas na następną podróż, gdyby było go na nią stać. Może do Indii. Albo Chin, Wietnamu, Brazylii? Do wyboru, do koloru. Tym razem nie musiał nikogo zapominać, ale czemu w ogóle potrzebuje wymówki, by udać się na wyprawę? Sprawdził na tablecie kilka tras i uznał, że pora spać. W szklance z whisky pojawiło się dno, kiedy zadzwonił telefon. Banks spojrzał na zegarek. Po północy. Myśląc, że to może Brian odzywa się po koncercie, sięgnął po komórkę. Nie znał numeru, ale mimo to odebrał. – Przepraszam, że dzwonię tak późno – powiedział znajomy głos – ale dał mi pan wizytówkę i powiedział, żebym dzwoniła zawsze, gdy tylko będę miała coś do przekazania. Mam nadzieję, że pana nie obudziłam. – Nie obudziła pani – rzekł Banks, mając na końcu języka, że miło mu znów usłyszeć Orianę, może dlatego, że Carice van Hout en akurat śpiewała: „Ty. Ja. Łóżko. Teraz”. Ale coś w jej głosie ostrzegło go, że to nie towarzyska rozmowa, jeśli w ogóle mógł na taką liczyć. – Czy stało się coś złego? – Tak – potwierdziła Oriana. – Coś bardzo złego. Chodzi o Ronnie. Miała wypadek.
Rozdział 12 Kawiarenka przy Marker Street nie należała do żadnej sieci, a Banks zawsze cenił oddanie i staranność, z jaką właściciele obsługiwali klientelę. Tego wtorkowego przedpołudnia przyjechał wcześnie, a ponieważ w trakcie półtoragodzinnego grzebania w papierkach na komendzie i zapoznawania się ze świeżymi doniesieniami w sprawie Millera wypił niejedną kawę z automatu, tym razem zamówił zieloną herbatę. Z nocnych informacji Oriany wynikało, że lady Chalmers jechała do siebie z Buxton, z domu Anthony’ego Littona. Był to dzień urodzin Olivera. Ronnie wiedziała, że spędza je on u ojca, gdyż wrócił do Londynu po spotkaniach w Manchesterze, i zdecydowała, że sprawi mu niespodziankę, przyjeżdżając niezapowiedziana. Wszyscy odradzali jej powrót. Pogoda była koszmarna. Prawdopodobnie Anthony Litton proponował jej pozostanie na noc, ale chciała wrócić do domu. W dystrykcie Peaks jej auto przebiło ogrodzenie nad wezbraną, bystrą rzeką. Utonęłaby, gdyby nie utknęła w przybrzeżnym głębokim mule. Ratownicy opatrzyli ją na miejscu wypadku, w najbliższym szpitalu ją przebadano. Oriana twierdziła, że obrażenia nie są poważne – parę szram i siniaków – że najmocniej odczuła szok. Lady Chalmers upierała się, że chce wrócić do domu. Lekarze nie mieli obiekcji, a że miejscowa policja uwielbiała Olivera Littona, nietrudno było o ochotnika, który ją podrzucił. Samochód miano dostarczyć później. Banks popijał nieco gorzkawą, lecz aromatyczną herbatę, gdy odezwał się dzwonek nad drzwiami i weszła Oriana. Wyglądała na wykończoną, czego należało oczekiwać, skoro zapewne spała mało albo wcale. Żona właściciela, Sandy, podeszła i spytała, na co ma ochotę. Oriana zamówiła am erican o. Lokal był pustawy, cicho grała muzyka, Classics FM. Oriana usiadła i zdjęła jasnobrązowy żakiet, wydając się nieco zawstydzona faktem, że przebywa sama w towarzystwie Banksa w publicznym miejscu, choć przecież byli już razem na lanczu. Ubrała się w dżinsy i rdzawy top, a na szyi zawiązała ciemnozieloną apaszkę. Banks słyszał, jak Sandy robi latte – wściekły warkot młynka i syk piany podgrzewającej mleko. Brzmiało to tak, jakby dzieciak pił do ostatniej kropli oranżadę przez słomkę. – Jak się czuje lady Chalmers? – zapytał. Oriana siedziała ze spuszczoną głową, wpatrzona w obrus. – Dobrze. No… wie pan, jest trochę oszołomiona, ale głównie przez środki uspokajające. Był lekarz i znalazł kilka paskudnych siniaków, ale żadnego trwałego oszpecenia, nic w tym rodzaju. Powiedział, że miała szczęście. Uratowało ją również to, że nie jechała zbyt szybko, miała
zapięty pas i że ogrodzenie wyhamowało samochód. Gdyby jechała szybciej, byłoby po wszystkim. – Nie tak często można mówić o szczęściu, gdy ktoś rozwala ogrodzenie i wpada do mułu. Oriana spojrzała na niego i uśmiechnęła się. – Tak. Przepraszam, że zadzwoniłam do pana tak późno. To takie… żenujące. Spanikowałam. Nie wiedziałam, do kogo się zwrócić. Co mogę powiedzieć? – Nie musi pani przepraszać – uspokoił ją Banks. – Naprawdę się cieszę, że dochodzi do siebie. Sir Jeremy wrócił cały i zdrowy? – Tak, o wpół do drugiej. Też jest wyczerpany. – Trudno się dziwić. – Sandy przyniosła am erican o Oriany. – Ostatniej nocy była pani wyraźnie przejęta czymś więcej, nie tylko obrażeniami lady Chalmers. Powiedziała pani, że ona się boi? Oriana kiwnęła głową. – To właśnie najbardziej mnie zdenerwowało. – Wcześniej wspomniała pani, że od czasu zamordowania Gavina Millera lady Chalmers jest zdenerwowana. – Tak. To prawda. – Ale nie powiedziała pani, skąd ten nastrój? – Nie. Pytałam ją kilka razy. Raczej nie wprost, oczywiście, czy coś jej nie dokucza, ale zawsze mówiła, że nie. Raz tylko się uśmiechnęła i powiedziała, że nie ma żadnych powodów do niepokoju. Tyle udało mi się z niej wydobyć. Podobnie sir Jeremy’emu, przypomniał sobie Banks. – Czy zwykle się pani zwierzała? To znaczy, czy jesteście bliskimi przyjaciółkami? – Mam nadzieję, że tak. Wiem, że dzieli nas różnica wieku, ale myślę o niej raczej jak o starszej siostrze niż o drugiej matce. Proszę mi wierzyć, gdyby pan znał moją mamę, zaraz by się pan zorientował, że druga podobna istota to nadmiar szczęścia. – A pani ojciec? Oriana się zarumieniła. – Ojciec to słodki człowiek. Uwielbiam go. – Proszę opowiedzieć, co się wydarzyło zeszłej nocy. – Już panu mówiłam przez telefon. Ronnie zadzwoniła do mnie ze szpitala, powiedziała, że miała wypadek, ale zapewniła, że ma się dobrze i że policja przywiezie ją do domu. – Która to była? – Około wpół do dziesiątej. – Więc nie zatrzymała się u szwagra na długo? – Nie. Wyjechała około czwartej. Mieli zjeść wczesną kolację, tylko Ronnie, Tony i Oliver.
Żona i dzieci Olivera byli w Londynie, a Fran, żona Tony’ego, umarła kilka lat temu. – Tak, wiem – rzekł Banks. Oriana uniosła brew i mówiła dalej. – Po kolacji Oliver musiał natychmiast jechać do Londynu. Jego kierowca czekał. Oczywiście było ciemno i lało jak z cebra. Nie wiem, czy zna pan tę część kraju, ale jest tam dużo wąskich dróg, wiele nieoświetlonych. Poza tym to bardzo górzysty teren. Bywa bardzo zdradziecki. – Trochę znam dystrykt Peak – powiedział Banks. – Kilkakrotnie spędziłem tam trochę czasu, wiele lat temu. – Z żoną i dziećmi? Brianem i… – Tracy. Tak. Była tam pani kiedyś, u Anthony’ego Littona? – Parę razy. Tak. – Ale nie ostatniej nocy? – Nie. – Dlaczego? Chłopak? A może gorąca randka? Oriana się uśmiechnęła. – Powinnam odpowiedzieć, że to impertynenckie pytanie, i milczeć, ale sama zapytałam o pańską żonę. To naprawdę proste. Zostałam w domu, trochę czytałam, a potem razem z Angeliną oglądałyśmy film. Jeśli chce pan wiedzieć… – Nie muszę wiedzieć, jaki film pani oglądała. Nie uważam panią za podejrzaną w żadnej sprawie. Nie potrzebuje pani alibi. Oriana żartobliwie wydęła wargi. – Och. Jaka szkoda. Banks się roześmiał. – Nieczęsto słyszę taką odpowiedź. Poza tym tak naprawdę to pani go nie ma, zgadza się? Chodzi mi o alibi. – Napił się herbaty i podjął: – A gdy pani pytała o moją żonę, nie powiedziałem, że rozwiedliśmy się ponad dziesięć lat temu. – Urwał na chwilę. – Wczoraj dała pani do zrozumienia, że lady Chalmers grozi jakieś niebezpieczeństwo. Może pani rozwinąć ten temat? – Nie wiem, czy nie przesadziłam. Jak powiedziałam, była w szoku. Może udzieliła mi się jej panika. – Czy jechała MG? – Tak. Uwielbia nim jeździć, nawet w złą pogodę, kiedy dużo sensowniej byłoby wziąć RAV 4. – „Kto jeździł czerwonymi sportowymi wozami?” – zacytował Banks. – Przepraszam…? – Och, nic. To tylko piosenka. Vana Morrisona. Lady Chalmers by wiedziała, o czym mówię.
Gdzie jest teraz ten samochód? Jest bardzo zniszczony? – Chyba nie. Podobno mają go przywieźć dziś albo jutro. – Oriano – Banks ściszył głos – czy na jakiś czas możesz zachować dla siebie przebieg tej rozmowy, a nawet fakt, że się spotkaliśmy? Daj mi kilka dni. Zobaczę, co uda mi się wykryć. Pilnuj lady Chalmers. Jeśli to możliwe, nie pozwól jej wychodzić samej. – Czy naprawdę coś jej grozi? – Niewykluczone. – Ale dlaczego? – Kiedy się dowiem, o co chodzi, poszukam odpowiedzi i na to pytanie. – Skąd ten pomysł z lanczem? – spytała Winsome, gdy usiadły z Lisą w starym pubie przemienionym w hinduską restaurację Maharadża. Zapachy kuminu i kolendry przenikały powietrze. Wystrój wskazywał na luksusową, a jednocześnie absolutnie typową hinduską restaurację. Ciemne boazerie, mosiężne albo drewniane posążki słoni i wielorękich bóstw, malunki kobiet w sari z czerwonymi kropkami na czole, wiele złoceń i grubych aksamitnych portier, kilimów i lóż. Nawet kelner miał hinduski akcent. Pewnie był Hindusem. – Czy muszę mieć powód? – Lisa niewątpliwie ubrała się specjalnie na tę okazję, chociaż w Maharadży nie obowiązywały żadne wymagania co do stroju. Włożyła prostą, granatową spódniczkę, dopasowany żakiet w tym samym kolorze i kremową bluzkę. Miała nawet rajstopy i lekko się umalowała. W ocenie Winsome wyglądała tak, jakby przyszła na rozmowę kwalifikacyjną. Kilka dni wcześniej w kawiarni zwracały na siebie powszechną uwagę, teraz mało kto na nie spojrzał. – Ależ skąd – odparła Winsome. – Wiesz, tylko jestem zaskoczona. Rzecz w tym, że zrobiłyśmy ci niezły magiel. Po czymś takim większość ludzi miewa pretensje do swoich dręczycieli. – Nie należę do większości ludzi. – Widzę. A tak przy okazji, niezłe wdzianko. Lisa mocno się zarumieniła. Zamówiły mięso w sosie rogan josh, kurczaka tikka m asala, ziemniaki i kalafior w sosie curry, dip raita i chlebki n aan . Winsome lubiła jeść potrawy kuchni hinduskiej, nabierając mięso w sosie na chleb. Lisa zamówiła piwo stella, ale Winsome niezłomnie wybrała dietetyczną colę. I dużo wody. – Podejrzewam, że nie możesz mi powiedzieć, jak idzie sprawa? – spytała Lisa. – Nie mogę. Nawet gdybym coś wiedziała. Ale o ile się orientuję, nie ma nic nowego. – Uważasz, że kiedyś się dowiedzą, kto go zabił? – Robimy, co w naszej mocy, Liso. Tyle mogę powiedzieć. A co u ciebie? – Chyba wszystko gra.
– Czy chciałaś mnie widzieć z jakiegoś szczególnego powodu? – Tobie też musiało być trudno, kiedy przedwczoraj się przed tobą wyspowiadałam. Zwykle nie jestem taka wylewna. To było jak otwarcie śluzy. Nie wiem, jak ci się to udało. – Nie dokonałam niczego wielkiego – odparła Winsome. – Przyszła na ciebie odpowiednia chwila. Tamto zdarzenie musiało być dla ciebie straszne, a sprawa Gavina Millera obudziła wszystkie wspomnienia. Nie wiem, czy moje słowa coś znaczą, ale myślę, że przeszłaś przez to wszystko fantastycznie. – No, nie za bardzo – odparła Lisa. – Ale dzięki za dobre słowo. Wciąż w połowie paraliżuje mnie strach, a w połowie nienawiść do samej siebie. – A tak w ogóle to skąd ten strój? Rozglądasz się za pracą czy coś? – Zatrudniłabyś mnie? – To nie ode mnie zależy, ale nie rozumiem, czemu ktoś nie miałby tego zrobić. Jesteś bystra, pełna entuzjazmu i w tej chwili nawet jako tako się prezentujesz. – Hej! Winsome się uśmiechnęła. – Faktycznie to staram się o pracę w pubie, który jest koło waszego komisariatu, trochę wyżej. – The Queen’s Arms? – Ten. To „prawdziwa praca”, jak ją nazwałaś. Nie mam wiele doświadczenia, ale się ogłaszają i znam kogoś, kto tam pracował. Poleci mnie. To zawsze jakiś początek. Oczywiście będę dalej pisała. To moja prawdziwa pasja. Czy myślisz, że… wiesz… – Dotknęła kolczyków. – Jeśli możesz, dobrze byłoby niektóre zdjąć. Oczywiście tymczasowo. Lisa kiwnęła głową. – Tak sądziłam. Dobra. – Nie chodzi o to, że ci restauratorzy mają uprzedzenia czy coś. Widziałam tam pracujące dziewczyny z piercingiem, ale ludzie, którzy na co dzień mają do czynienia z wieloma klientami, bywają trochę konserwatywni, gdy chodzi o body art. – Rozumiem. W porządku. Zresztą prawdę mówiąc, i tak trochę mi się znudziły. – Trąciła kolczyk wkłuty w brew. – A ten to nawet sprawia mi ból. Winsome wybuchła śmiechem. – Więc to byłoby dobre miejsce na początek. – Urwała na chwilę. – Też mogłabym cię tam polecić, gdybyś chciała. – Tak? – Oczywiście. Nie twierdzę, że mam tam nie byle jakie chody, ale mnie znają. Jest tylko jedna rzecz.
– Jaka? – Narkotyki. – Nie przejmuj się. Nie będę jarać w pracy. – Nie to miałam… – Winsome się uśmiechnęła. – Och, mniejsza z tym. Pojawiły się zamówienia, dostarczone przez małego Hindusa w białym stroju, który przed odejściem się uśmiechnął, ukłonił i rzekł: – Szczęśliwego spożywania. Winsome oderwała połówkę n aan i nabrała solidną porcję rogan josh. Pycha. Przez chwilę jadły w milczeniu, słychać było tylko cichy szum rozmów i daleko odgłos sitara i tabli. – Czy chcesz mi coś powiedzieć? – spytała wreszcie Winsome. Lisa spojrzała jej w oczy. – Wiesz, że tak. To w tobie lubię. Nie naciskasz, prawda? Ale znasz się na rzeczy. Doprowadzasz do tego, że ludzie chcą ci się zwierzyć. To coś innego. – Jestem jednak policjantką, Liso, więc uważaj. – To znaczy, że nie mam ci mówić niczego obciążającego? – Coś w tym duchu. – Nie przejmuj się. Miałaś masę okazji, żeby mnie aresztować, i do tej pory tego nie zrobiłaś. – Lisa urwała i na chwilę obie wróciły do jedzenia. – Nie powiedziałam ci wszystkiego – oznajmiła w końcu. – Nawet mi to przez myśl nie przeszło. – Wiesz, co chcę powiedzieć? – Chyba tak, jednak wolałabym usłyszeć to od ciebie. – Więc cały czas jakby wiedziałaś? Winsome przyjrzała się jej z powagą, a potem nabrała kurczaka na resztkę chlebka n aan . – Na twoim miejscu nie opowiadałabym niczego. Chyba że to prawda. Lisa chwilę rozważała te słowa. – Jasne. Ale pewnie wiesz, że chodzi o coś, co nie świadczy o mnie zbyt dobrze. – Jesteś dla siebie zbyt surowa. – Najpierw mnie wysłuchaj. – Słucham. – Okłamałam was, kiedy powiedziałam, że nie znalazłam chłopaka, który mi to zrobił. To podejrzewałaś? – Tak – powiedziała Winsome. – Niemniej wolałabym poznać całość. Chyba że go zamordowałaś i wrzuciłaś trupa do rzeki Aire. W takim wypadku może lepiej, żebyś zatrzymała
to dla siebie. – Nic w tym rodzaju. Mick, jeden z facetów, którzy byli wtedy z nami na koncercie, znał go. Nazywał się Bob i jak mówiłam, był z Bradford. Zmyśliłam Mickowi, że interesuję się Bobem, wiesz, wygłosiłam kilka pochlebnych uwag na jego temat, ale dodałam, że nie wiem, jak się z nim skontaktować. Mick mi powiedział. To było jakiś tydzień po tamtym wydarzeniu. Zanim się dowiedziałam, że jestem w ciąży. Choć to bez różnicy. – I co zrobiłaś? – Pojechałam do Bradford i go znalazłam. Nie było to trudne. Studiował na uniwerku i mieszkał na stancji przy jednej z ulic odchodzących od Great Horton Road, naprzeciwko głównego kampusu. – Co się stało, jak go znalazłaś? – Obserwowałam go. Wynajęłam niedaleko pokój i obserwowałam go. Musiałam poświęcić całe godziny, czekając, aż wyjdzie na zajęcia. Śledziłam go, patrzyłam, dokąd idzie, z kim rozmawia, co robi. Wieczór studencki, pub, zdjęcia dziewczyn, tego rodzaju sprawy. I wiesz co? – Co? – Najbardziej zaskoczyło mnie, nawet w tamtym stanie, kiedy byłam roztrzęsiona i wściekła, że chociaż zrobił mi coś tak porażającego i straszliwie niszczycielskiego, okazał się tak kurewsko przeciętny, prowadził to swoje zwykłe życie, plótł, śmiał się, chodził do kina, na zajęcia, jakby nigdy nic. Spodziewałam się potwora, no nie? Pamiętaj, wcześniej widziałam w nim tylko sprawcę tamtego koszmaru. Ale im dłużej go obserwowałam, tym bardziej wydawał mi się zwyczajny. – Co zamierzałaś zrobić? – Zamierzałam? Nie wiem. Zakładałam, że w odpowiedniej chwili coś wpadnie mi do głowy. – I wpadło? – Chyba tak, ale trudno powiedzieć, żebym tego się po sobie spodziewała. Kiedyś nawet myślałam, że mogłabym go zabić, a przynajmniej oderżnąć mu jaja i wepchnąć do gardła. Wiesz, wbić mu dildo w dupę i wytatuować na piersiach „Jestem bydlakiem i gwałcicielem” czy coś tam. Ale nie jestem Lisbeth Salander. Przepraszam, jeśli cię szokuję. Znasz tę książkę? – Widziałam film – powiedziała Winsome. – Ten z Craigiem. – Przypomniała sobie, że aż ją skręcało, kiedy go oglądała. Za skarby świata nie chciała oglądać pozostałych części trylogii czy przeczytać książki. – Najbardziej poraziła mnie jego zwyczajność. Miałam przy sobie nóż. Czy to nielegalne? – Prawdopodobnie. – Ale go nie użyłam. Zamierzałam któregoś wieczoru zapukać do jego drzwi, zastraszyć go nożem, wejść do środka, a potem zrealizować te wszystkie moje chore fantazje.
Winsome wytarła ręce w wykrochmaloną lnianą serwetkę. – Niewielu ludzi faktycznie stać na coś takiego, Liso. Masz tego świadomość? Większość z nas nie jest z natury gwałtowna, unikamy stosowania siły. Rozumiem, że zmieniłaś zdanie? – Nie zapowiadało się na to. Improwizowałam. Nie byłam nawet świadoma, co zdecydowałam. Wiesz, mogę o tym tylko mówić z perspektywy czasu, że chciałam go skrzywdzić tak samo, jak on skrzywdził mnie. Oko za oko. Może za długo go podpatrywałam. Może to tylko coś w rodzaju syndromu sztokholmskiego i za bardzo zaczęłam go lubić. Nie wydaje mi się, ale wiesz, o co mi chodzi. Tyle czasu poświęciłam na obserwacje, że wydał mi się ludzki i zwyczajny, przestał być gwałcicielem i potworem. – Liso, powinnaś iść na policję. To ją rozzłościło. – Tak? I co miałabym powiedzieć? Zaprzeczyłby wszystkiemu, ot co. I jaki bym miała dowód? Jego słowo przeciwko mojemu. Jak myślisz, co ty byś zrobiła, gdybym weszła do ciebie do pracy i powiedziała ci to, co teraz? – Uspokój się – powiedziała Winsome. – Przepraszam. Wiem, że wydajemy się… nieskuteczni… czasem, ale mamy związane ręce. Chodzi mi tylko o to, że próbowalibyśmy ci pomóc. Przynajmniej ja. – A co to za różnica? Nie sądzę, że dałabym radę stawić się w sądzie i przejść te wszystkie męki, kiedy prokurator robiłby ze mnie dziwkę i wmawiał sądowi, że sama się o wszystko prosiłam i w ogóle. – Nie musiałoby tak być. – Gadanie. Przez chwilę siedziały bez słowa. Winsome straciła apetyt i zostawiła resztki lanczu. Lisa także nie wydawała się już głodna. Kelner zapytał, czy może sprzątnąć stolik, i zabrał talerze i talerzyki. Lisa zamówiła kolejną stellę. Winsome współczuła jej, widząc, jak trudne było dla niej to wszystko. Postanowiła powstrzymać się od dalszych osądów, od mówienia, co Lisa powinna zrobić. – Przepraszam, Liso. Po prostu moja natura gliny dochodzi do głosu. Wiem, co przeszłaś, uwierz mi. Wiem, czemu tego nie zgłosiłaś. Większość ofiar tego nie robi i już przez to nasza praca jest milion razy cięższa. Ale nie winię cię. Chcę tylko wiedzieć, co zrobiłaś. Lisa przyjrzała się jej i skinęła głową. – Po jakimś tygodniu w Bradford, kiedy tak go obserwowałam, śledziłam, wyobrażałam sobie w nocy, w łóżku, co mu zrobię, w końcu stanęłam z nim twarzą w twarz. Był na skwerze przy uniwersytecie. Sam, ale wokół była masa ludzi. Podeszłam do niego i zawołałam go po imieniu. Najpierw mnie nie poznał, a potem zajarzył. Wyczułam, że zbiera się do ucieczki. „Zanim
zwiejesz – powiedziałam – chciałam, żebyś wiedział, że wiem, że dałeś mi narkotyk i mnie zgwałciłeś, i że to było tchórzliwe i podłe i mam nadzieję, że będziesz się smażył w piekle”. To nie było tak skuteczne, jak powinno, bo byłam wystraszona, wściekła i strasznie dużo mnie kosztowało, żeby się nie rozpłakać. – Jak zareagował? – Zbladł, a potem przerażony zaczął kręcić głową i cofać się. W końcu uciekł. – A ty? – Wróciłam do Eastvale i myślałam, że mnie szlag trafi. Dałam ciała. Nie rozumiesz? Miałam szansę i zmarnowałam ją. Działki z jednej strony otaczała linia kolejowa na nasypie obok kanału, a z pozostałych stare osiedle pociemniałych szeregówek i bliźniaków. Chociaż początkowo była to własność komunalna, większość domów, a przynajmniej najlepsze z nich, została wykupiona, gdy Thatcher wystawiła je na sprzedaż w latach osiemdziesiątych. Banks nie wiedział, czy Joe Jarvis uznaje własność prywatną i jest właścicielem nieruchomości. Pewnie ocenił, że postąpi sensowniej, kupując nieruchomość, niż pozostawiając ją w gestii lokalnej władzy. Kiedy inspektor szedł wąskim przesmykiem między narożnymi szeregówkami, na torach zagrzechotał pociąg ciągnięty przez lokomotywę spalinową. Banks zauważył, że niektórzy pasażerowie odrywają się od lektury gazet i mierzą go wzrokiem. Skrawki ziemi, które miał przed sobą, były zalane wodą. Miejscowi na niewielkich grządkach hodowali warzywa, gdzieniegdzie zioła, nawet pomidory i kabaczki, ale w tym momencie nie było niczego w zasięgu wzroku. Nic nie rosło. Okolica była ogołocona i naga, jakby dotknęła ją biblijna plaga. Deszcz świetnie robi uprawom, pomyślał Banks, ale nie ten potop. Na pewno Noe był gdzieś w pobliżu i wiódł zwierzęta parami na arkę. Niemniej, pomyślał Banks, idąc ścieżką, którą wskazała mu pani Jarvis, dzisiaj nie pada, i powinienem być po wsze czasy wdzięczny losowi za takie drobne łaski. Nawet wyłożona pustakami ścieżka między działkami była zalana błotem i Banks żałował, że zamiast mokasynów nie włożył gumiaków. Docierał do małego domku, gdy zauważył, że w otwartych drzwiach na krześle siedzi nieruchoma postać. – Pan Jarvis? – spytał. – A kto pyta? Banks podał legitymację. Mężczyzna przyjrzał się jej i mruknął: – Powinienem się spodziewać. – Mogę z panem porozmawiać? – O czym? – O Ronnie Bellamy.
Wyraz twarzy mężczyzny się nie zmienił, ale Banks wyczuł za tą maską nawałnicę emocji. Facet był słaby, miał zapadnięte policzki, skórę jak papier, twarz porytą zmarszczkami, ciemne, zapadnięte oczy. Białka miały szaro-żółtawe zabarwienie, a między dolną powieką a tęczówką był wyraźny odstęp. S an paku. Banks przypomniał sobie termin ze starej piosenki Lennona. Trzeba będzie to sprawdzić. S an paku oznaczało po japońsku „trzy białka” i w pewnych kręgach medycyny alternatywnej było uważane za świadectwo poważnej choroby. – To ci dopiero. Grom z przeszłości – szepnął Jarvis. – Co u niej? Nic się nie stało? Nie przyjechał pan, żeby mi przekazać złe wieści? – Ma się dobrze – uspokoił go Banks. – No, w normie. Mogę usiąść? Jarvis chwilę mu się poprzyglądał, potem mruknął, chwiejnie wstał i zniknął w niewielkiej szopie. Kiedy się z niej wynurzył, niósł składane krzesło w niebiesko-białe paski, i podsunął je Banksowi. W drzwiach we dwóch by się nie zmieścili, a że Jarvis ani myślał ruszyć się z miejsca, więc Banks usiadł naprzeciwko niego, uważając, by nie trafić w błoto. Nie zamierzał nakryć się nogami w środku rozmowy, choćby nieoficjalnej. Czasem podejrzewał siebie, że podświadomie dąży do tego, by wylecieć z pracy za złamanie wszystkich punktów regulaminu. Gdyby Jarvis wyjawił coś ważnego, coś, co dałoby się wykorzystać w sądzie, prokuratura przygniotłaby go jak tona cegieł za nieprzeprowadzenie rozmowy w regulaminowych warunkach. Nie wspominając komendant regionu Gervaise ani zastępcy komendanta głównego McLaughlina. – Dlaczego chce pan ze mną rozmawiać o Ronnie? – spytał władczo Jarvis, kiedy usiedli. Wyjął papierosa bez filtra z pogniecionej paczki na dziesięć sztuk i zapalił go zapałką. Rozkaszlał się po pierwszym zaciągnięciu, ale niebawem doszedł do siebie. – I zanim pan spyta. Zdiagnozowano u mnie nieuleczalnego raka. Rzuciłem palenie ze dwadzieścia lat temu, ale zawsze przysięgałem, że znów zacznę, jak to nie będzie miało znaczenia. Teraz nie ma. Śmierć niedaleko. Czuję, że nadchodzi. – Przykro mi to słyszeć. – Och, nie potrzeba mi pańskiego współczucia. Pogodziłem się z tym, z czym należało się pogodzić, i niczego nie żałuję. Nie boję się. Chcę tylko, żeby pan wiedział, że rozmawia z umierającym człowiekiem. Pan i pańscy ludzie nie możecie mi już nic zrobić. – Nie zamierzam panu nic robić, chcę tylko z panem porozmawiać – odrzekł Banks. – W takim razie musi mi pan wybaczyć. Moje dawne doświadczenia z policją były całkiem inne. – Rozumiem – rzekł Banks. – Jeśli to pana interesuje, to mój ojciec wyłaził ze skóry, żebym nie poszedł do policji. Jest pan jego bohaterem. Był robotnikiem w walcowni, ale nigdy nie zapomniał strajków górników w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych i tego, jak policjanci drażnili się z demonstrantami, pokazując, ile wyciągają na nadgodzinach.
Banks przysiągłby, że na twarzy Jarvisa pojawił się uśmieszek, ale zniknął równie szybko, jak się zjawił. – Był pan kiedyś na dole, panie Banks? – Zabrałem raz dzieci do Państwowego Muzeum Górnictwa Węglowego w Wakefield. Zrobiliśmy sobie wycieczkę. Jarvis zbył to machnięciem ręki. – W takim razie musiał pan zachodzić w głowę, dlaczego walczyliśmy jak cholera, żeby nie zamykać tych piekielnych ostępów. To przecież potworne, ciemne, niebezpieczne, przerażające nory. Za każdym razem, gdy zamykała się winda, czułem panikę, ucisk w gardle, ciężar na piersiach. – Poklepał się po nich i znów zakaszlał. – Potem gorąco, ciemność, smród, pył węglowy, hałas. Ale to był krwiobieg społeczności. To dlatego walczyliśmy o nie. Mężczyźni, którzy tam pracowali, to bohaterowie. I byli gotowi oddać życie za towarzyszy. Dla prywatnych właścicieli, a potem, po nacjonalizacji, dla administracji państwowej, która zarządzała kopalniami, byliśmy tylko niewolnikami. Robolami bez wartości. Marna płaca, brak nadszybia, kiepska wentylacja, niebezpieczne warunki. Pytam pana, Banks, czy tak się traktuje bohaterów? Doświadczali tego samego, co niektórzy młodzi ludzie wracający z Iraku albo Afganistanu, jak już dla swojego kraju wytrwali w najpotworniejszych i najbardziej niebezpiecznych warunkach. Nikt nie zwraca na nich uwagi. Jakby ludzie nagle się ich wstydzili albo bali. Albo tego, co robili. Tego, co musieli robić, żeby obronić swój kraj. Nasze miejsce do życia się kurczyło. Członkowie związku tracili pracę, środki utrzymania. I nikogo to nie obchodziło. Co nam pozostawało oprócz walki? O nich, o nas samych i nasze społeczności? My oddaliśmy wszystko. – Przydeptał niedopałek. – Mój dziadek wracał do domu z szychty albo z pubu, i był tak wyczerpany, że potrafił tylko siąść przy stole, wypić swoje piwo, John Smith’s Magnet Ale, i kurzyć papierosa za papierosem. Woodbinesy. Nie pamiętam, żeby odezwał się do mnie słowem. Nie mógł pozbyć się pyłu węglowego ze zmarszczek na twarzy i rękach. Nie mógł go wydrapać spod paznokci ani zmyć z głowy. Był niedotykalny. Był daleko od nas. Był górnikiem. Bohaterem. Zmarł na pylicę, jak miał pięćdziesiąt dziewięć lat. I musi pan zrozumieć to wszystko, żeby pojąć, dlaczego tak zażarcie o to walczyliśmy, choć to życie było tak ciężkie i niebezpieczne, jak życie w piekle. Ale to wszystko, co mieliśmy. Banks przeczekał w milczeniu kolejny atak kaszlu Jarvisa. Chciał wrócić do tematu Veroniki Chalmers, ale czuł, że najlepiej będzie, jeśli Jarvis da upust rozgoryczeniu. – Rozumiem pana. Sam nie wytrzymałbym takiego życia. Ale chciałbym pomówić o dawniejszych czasach, o strajku w siedemdziesiątym drugim. I Uniwersytecie Essex. – Och, wiem, że nie chce pan słuchać tego, o czym mówiłem – rzekł Jarvis. W jego oczach na moment pojawiły się iskierki. – Ale nikt nie wymiga się od kazania. To moja specjalność. Essex,
pan mówi? To Essex zwróciło moją uwagę na politykę i niech pan wierzy lub nie, ale wielka w tym zasługa Ronnie. Wcześniej byłem głodnym, złym górnikiem, myślącym tylko o lepszej zapłacie i lepszych warunkach pracy. Potem oddałem się idei tworzenia robotniczego państwa. Cały czas robiliśmy sobie jaja ze studentów i niech mi pan wierzy, większość z nich na to zasługiwała. To była bezużyteczna banda długowłosych ćpunów i nierobów, niewidząca nikogo prócz siebie. Ale niektórzy z nich… no, niektórzy z nich znali się na tym, o czym mówili, i okazywali przy tym pasję i oddanie, które musiały poruszyć. – I Ronnie Bellamy należała do tych osób? – Ronnie, tak… och, tak, ale do tego dochodziło jeszcze coś – powiedział. – Rozumie pan, co to było dla mnie, młodego chłopaka z kopalni z South Yorkshire, którego wykształcenia nawet nie warto wspominać, a który znalazł się wśród tych wszystkich młodych sukinsynów z głowami nie od parady. Oni nie tylko rozumieli i wspierali naszą sprawę, ale potrafili umieścić ją w szerszym kontekście. Rzecz jednak w tym, że nie mieli pojęcia, co z tym zrobić. To my pokazaliśmy im, jak trzeba się zorganizować. Lotne pikiety, taktykę i całą resztę. Zobaczyli od środka, na czym polega strategia strajkowa, i pochlebiam sobie, że to trochę zmieniło ich punkt widzenia. Nie na przyczynę strajków, ale na sposób ich prowadzenia. – A pan? Czy strajk zmienił pana? – O, tak. Zacznijmy od tego, że zdałem sobie sprawę z wartości edukacji i zrobiłem różne kursy, czytałem książki. O historii, polityce, ekonomii, poezję, powieści, tego rodzaju sprawy. Książki otworzyły przede mną całkiem nowy świat. Nadal nie jestem intelektualistą, ale potrafię dać sobie radę w każdym uczelnianym zgromadzeniu. Intelektualiści już nie budzą we mnie strachu. Ale przychodzi za to zapłacić. – Tak? – Mhm. Czytał pan kiedyś Tony’ego Harrisona? – Nie. – Poeta z Leeds. Czytuję go. On najlepiej to rozumie. Kiedy ktoś taki jak ja, pochodzący stąd, skąd ja pochodzę, uzupełnia wykształcenie, traci kontakt z korzeniami, przerasta wiedzą swoją klasę i zostawia za sobą swoją dawną kulturę. Porzuca ją dla czegoś innego, można powiedzieć, i kończy w stanie zawieszenia. Nie może wrócić tam, skąd przyszedł, i nie jest akceptowany gdzie indziej. – Tak się z panem stało? – W pewnym sensie. Opierałem się temu, ale nawet po Essex, kiedy ten proces ledwo się zaczął, powroty do domu już nie były takie same. Czułem się jak wysadzony z siodła. Byłem niespokojny, chciałem więcej. Nie pieniędzy, ale wiedzy. A im więcej jej miałem, tym mniej łączyło mnie z większością otaczających mnie ludzi, wśród których dorastałem. Niech pan
poczyta Tony’ego Harrisona. Sam jest pan synem metalowca, ale wydaje się pan wykształcony. Powinien pan go zrozumieć. I Banks rozumiał. Jako policjant z pewnością odseparował się od reszty społeczeństwa, ale już wcześniej, mając dyplom college’u i doświadczywszy studenckiego życia w Londynie pod koniec lat sześćdziesiątych i na początku lat siedemdziesiątych, zaczął odstawać od znajomych. Czuł zgrzyt, kiedy wracał do siebie, do Peterborough i zastawał starych kumpli robiących to samo, co robili wcześniej. Utknęli w ślepym zaułku, gdzie liczyła się tylko stara robota, oszczędzanie na nowy dom, kolejne dziecko, nowy wóz. Większość z nich nie ruszyła się dalej niż na kilometr od miejsca, gdzie się urodzili. Och, podróżowali; byli na egzotycznych wakacjach – na Costa del Sol, Krecie, w Tunezji, Szarm el-Szejk, nawet w Goa, Acapulco i Orlando, ale umysłowo nie oddalili się od bliźniaka w Peterborough. Bezlitośnie szydzili z ubrania, które miał na sobie, sposobu mówienia, myślenia, z tematów, które poruszał. Jemu też się przydarzyło to, co im, oczywiście, później – żona, rodzina, pożyczka pod hipotekę, samochód – i bez względu na to, jak fatalnie się to skończyło, nie zamieniłby tego za nic na świecie. Ale nigdy nie przestał się uczyć i wiedział, co miał na myśli Joe Jarvis, mówiąc, że edukacja odcina cię od twojej klasy i korzeni. Może daje ci wolność, ale wolność bywa czymś przerażającym i niebezpiecznym, gdy czujesz się bardzo samotny. Kolejny pociąg ciągnięty przez lokomotywę spalinową przejechał z turkotem, tym razem prawie pusty. – Ronnie Bellamy – powtórzył Banks. Jarvis się uśmiechnął, pokazując nierówne, ale zdrowe zęby. – Musi mi pan wybaczyć. Czasem mam skłonność do gadania w nieskończoność. Uważam to za przywilej starości. Zwłaszcza u kogoś, komu już niewiele czasu pozostało. – Starości? – Mam sześćdziesiąt pięć lat. I umieram, pamięta pan? – W Essex miał pan przelotny romans z Ronnie Bellamy, gdy zakwaterowano pana w akademiku, zgadza się? – Skąd o tym wiecie? – To nie ma znaczenia. Czy to prawda? Jarvis wpatrywał się w niego, po czym wstał, zniknął w szopie i wrócił z jasnobrązową butelką famous grouse i dwoma kubkami. – Dołączy pan? Banks uznał, że mądrze będzie się zgodzić. Poza tym lubił tę whisky. Jarvis nalał im szczodrze i znów usiadł. – Pewnie można by to tak nazwać. Przelotny romans. Ale przeżyłem to raczej jak szalony romans. Wszystko było dla mnie nowe. Podniecenie strajkiem, podróż, ci studenci, hojni
i idealistyczni. Oni nigdy do tej pory nie spotkali się z takimi ludźmi jak my. Byliśmy rzeczywistością. Prawdziwą twarzą klasy robotniczej, o której tylko gadali na swoich zebraniach. Klęliśmy, pierdzieliśmy, śpiewaliśmy piosenki z meczów rugby. Paliliśmy, piliśmy, walczyliśmy. Według nas Les Dawson i Bernard Manning13 byli śmieszni. My byliśmy tym, o co w tym wszystkim chodziło, o czym czytali, i oto mieli nas przed sobą, gotowych dobrze przetrzepać skórę klasie rządzącej. Nagle rewolucja stała się rzeczywistością, a państwo robotników – możliwością. – I Ronnie stanowiła część tego wszystkiego? – Dla mnie tak. Ronnie była kimś wyjątkowym. Od pierwszego spotkania czułem, jak coś w niej iskrzy. Uwielbiałem jej pasję, oddanie i żywą inteligencję, jej zrozumienie ideologii, umiejętność tłumaczenia, nawet takiemu tępakowi jak ja. Ja nawet nie myślałem o większości tych spraw, o których dyskutowaliśmy. Walka klas, środki produkcji i cała reszta marksowskiej dialektyki. Nauczyła mnie myśleć. A była po prostu zagubioną, młodziutką bogatą dziewczyną próbującą odnaleźć się w świecie. Oczywiście daleko poza moim zasięgiem, ale to jakoś nie miało wielkiego znaczenia. Była szpanerką, ale nigdy nie patrzyła z góry. No i była pierwsza klasa, jak się wtedy mówiło. Ten słodki uśmiech, wielkie zielone oczy. Może pan nie uwierzy, ale wtedy byłem przystojnym młodym byczkiem. Pewnie dla niej trochę prostakiem, a ona była dla mnie jak kawior z szampanem. Tak, mieliśmy romans, co się zowie. Prawdziwy romans, bez dwóch zdań. Nie wiem, ile w tym wszystkim było miłości, ale na pewno byliśmy w sobie mocno zadurzeni. Natura wzięła górę i przez jakiś czas mieszkałem w innym świecie. Nie było żadnych kopalni. Żadnej roboty na przodku. South Yorkshire. Moje życie toczyło się w sypialni albo na demonstracji, albo po prostu siedzieliśmy i gadaliśmy w studenckim pubie. Z Ronnie. Daleko, daleko od Mexborough, to mogę powiedzieć. Chyba to wszystko padło mi na mózg. – Nie jestem tu po to, żeby pana oceniać, Jarvis – powiedział Banks. – W takim razie po co pan tu jest, jeśli nic tu pana nie sprowadza i z Ronnie wszystko w porządku? – To trudna sprawa. Delikatna. Niejaki Gavin Miller został znaleziony martwy w pobliżu Eastvale, gdzie pracuję. Zamordowano go. – Chyba Ronnie nie jest podejrzana? Wierz mi pan, nie potrafiłaby nikogo skrzywdzić. – Nawet w służbie rewolucji? – Nie wszyscy jesteśmy mordercami bez serca, panie Banks. – Na pewno. Przepraszam. Odkryliśmy, że znała go, kiedy byli na Uniwersytecie Essex w okresie, o którym mówiliśmy, i że telefonował do niej tydzień przed swoją śmiercią. – Banks nie opowiedział Jarvisowi o kłamstwach i rozmijaniu się z prawdą lady Chalmers. – Więc w tamtym okresie byliście nierozłączni?
– Tak. Przeważnie. To trwało dwa tygodnie. Dwa tygodnie, których nigdy nie zapomnę. Wie pan, czasem siedzę tu sobie jak dzisiaj, w deszczu albo w słońcu, i myślę o tym, niemal znowu to przeżywam. Dotyk jej skóry jak najdelikatniejszego jedwabiu, ten zapach włosów, jak drzew owocowych, te piękne oczy. Wciąż się w niej zatracam. Pamiętam to wszystko, jakby było wczoraj. Rozmawiał pan z nią ostatnio? Widział pan ją? Jak się prezentuje? Oczywiście widziałem jej zdjęcia w prasie, wiem, że teraz jest sławna, ale… – Nadal jest piękna, panie Jarvis. Przysiągłby pan, że nie dobiła czterdziestki. Skinął głową. – Wiedziałem. Taka uroda nigdy nie zblaknie. – Przerwał, zagubiony w myślach. – Przeżyłaby wstrząs jak cholera, gdyby mnie teraz zobaczyła, no nie? – Znów zakaszlał, ale Banks pomyślał, że to wymówka, żeby móc otrzeć oczy. Patrzył na przepływającą barkę, podczas gdy Jarvis dochodził do siebie. Banks zadał sobie po cichu pytanie, czy łódź transportuje węgiel. – Ilu ludzi wiedziało o waszym związku? – spytał Banks. Jarvis odchrząknął. – Nikt. No, oczywiście Ronnie i ja, i może jeszcze kilkoro członków Stowarzyszenia Marksistowskiego. Czegoś takiego nie da się utrzymać w całkowitej tajemnicy, ale przeważnie zachowywaliśmy dyskrecję. I to nie tak, że tylko my dwoje byliśmy parą. To się działo na całym kampusie. – Co z jej chłopakiem, Gavinem Millerem? – Tym zabitym? – Tak. – Nie miałem pojęcia, jak się nazywa, ale oczywiście wiedział. Byliśmy nadzy, kiedy przylazł. Nie mógł się pomylić w takiej sytuacji, prawda? Banks nie zdołał powstrzymać się od uśmiechu. – Chyba nie. Czy kiedyś padło jakieś słowo na ten temat? – Nie. Zmył się, kiedy tylko się zorientował, co jest grane. Nie zgrywał bohatera. Ronnie powiedziała, że i tak z nim skończyła. Tylko on wciąż robił do niej słodkie oczy, pisał wiersze i takie tam. Miałem wrażenie, że zaczyna być utrapieniem, ale tak naprawdę nigdy więcej o nim nie rozmawialiśmy. Nie mogę uwierzyć, że wciąż chciało mu się utrzymywać z nią kontakt po tych wszystkich latach. – Sądzimy, że ktoś, choćby Miller, szantażował Ronnie, panie Jarvis, i że mogło to mieć związek z jej romansem z panem. Bez względu na waszą dyskrecję jest całkiem oczywiste, że Gavin Miller wiedział o was i łatwo mógł śledzić pańską wieloletnią karierę. – Ale co taka wiedza by komuś dała? – Ronnie Bellamy jest teraz lady Veronicą Chalmers.
– Wiem. Jednak nie mogą zabrać jej tytułu tylko dlatego, że czterdzieści lat temu miała przelotny romans z takim przystojnym górnikiem jak ja, zgadza się? – No cóż, rozważmy to – powiedział Banks. – Ona była bogatą dziewczyną, pan przystojnym górnikiem. Robi się ciekawy scenariusz. Jej siostrzeńcem jest Oliver Litton, przyszły minister spraw wewnętrznych, a pan ma za sobą związki z Sowietami, komunizmem, tajne układy, podróże do Moskwy. Z tego każdy szanujący się dziennikarz łatwo mógłby coś wysnuć. – No, to może sugerować motyw, jeśli chodzi o tego waszego przyszłego ministra, ale nijak ma się do Ronnie. – Ale Oliver Litton nic o tym nie wie. Przynajmniej tak zakładam, jeśli ani pan, ani Ronnie nie powiedzieliście nic nikomu. Jej rodzina nie wie. – Ja nie powiedziałem i wątpię, żeby ona to zrobiła. Nie wiem, jak panu pomóc. Naprawdę nie rozumiem, o co w tym chodzi. – Ja również – powiedział Banks. – Dlatego zadaję pytania. – Jeśli pan myśli, że ten Gavin Miller szantażował Ronnie z powodu jej romansu ze mną i że to miało dla niej znaczenie, w jakiś sposób jej zagrażało, to Ronnie miałaby bardzo dobry motyw, żeby go zabić. – Niekoniecznie. Wiemy, że nie mogła tego zrobić. – Wynajęłaby kogoś. – To możliwe – rzekł Banks. – Ale skoro Miller szantażował lady Chalmers, może innych również, ofiary, o których nie wiemy, i jedna z nich go zabiła. W okresie, gdy stracił życie, rozpaczliwie potrzebował pieniędzy i kto wie, jak daleko się posunął, komu nadepnął na odcisk. – No, ja tego nie zrobiłem – rzekł Jarvis. Banks się uśmiechnął. – Rzeczywiście – powiedział. Usłyszał nisko lecący samolot, podążający na lokalne lotnisko. Robiło się ciemno. – Myśli pan, że mogłem wynająć jakiegoś ruskiego egzekutora? Sprawię panu zawód, ale nie mam już tych kontaktów. Tam wszystko się zmieniło. Już nie zawracają sobie głowy rewolucją. Za dawnych czasów komuniści zdobywali kraje czołgami, teraz, jak im na jakimś zależy, ruska mafia po prostu go kupuje. – Przyznam się, że miałem teorię, że Ronnie i Gavin Miller zostali w dawnych czasach zwerbowani przez Rosjan. Jarvis wybuchnął śmiechem. – Oni? Zwerbowani? A to dobre. – Ale przecież Rosjanie byli aktywni? W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim. Używali pieniędzy, pomagali szerzyć chaos i przygotować grunt pod komunistyczną rewolucję?
– Tak, kręcili się wokół nas jak pszczoły wokół plastra miodu, ale ich interesowali przywódcy związkowi, nie studenci, jak Ronnie i Miller, którzy stali za linią boczną. Och, mieli tu trochę agitatorów, ludzi, którzy zamieniali pokojową demonstrację w zamieszki. Ale intelektualiści nie byli im potrzebni. Tak jak Pol Potowi. A jak już doszło co do czego, to naprawdę nie miałem wiele czasu dla Ruskich. Nie przepadałem za nimi i nigdy im nie ufałem. Wykorzystywaliśmy się nawzajem. To było małżeństwo z rozsądku. – Rozejrzał się po działce i dodał: – Może mi pan wierzyć albo nie, ale kocham to miasto. Kocham ten kraj. Jestem dumny z mojej ojczyzny. Tu jest moje miejsce. Tu umrę. Gdyby tylko udało się nam pozbyć tych drani u władzy i zmienić system, zrobić z niego uczciwsze i bardziej egalitarne miejsce do życia, umarłbym szczęśliwy. – Nie jestem pewien, czy lady Chalmers chciałaby to teraz zmienić. – Pewnie nie. Muszę przyznać, że sprawił mi pan zawód, panie Banks. Sowieckie śpiochy? Pańskie pomysły są strasznie naciągane. Banks podrapał się po podbródku. – Sam sobie sprawiam czasem zawód – powiedział. – Pewnie to wina zbyt bujnej wyobraźni. Więc nie może mi pan więcej pomóc? – Nie bardzo widzę jak. Nie mam nic do ukrycia. Tak, mieliśmy romans, tak, od tamtej pory zachowałem ją w sercu i śledziłem jej karierę. Ale z daleka. Jako widz. Najbliżej udało mi się do niej dotrzeć, czytając książkę Charlotte Summers. – Uśmiechnął się. – Co za bzdury. Nigdy przez te lata się nie spotkaliśmy, nigdy nie rozmawialiśmy, chociaż wiele razy o niej myślałem. Nikomu nie opowiadałem o naszym związku. Żonie też nie ani rodzinie, chociaż ożeniłem się dopiero dwa lata po Essex. I będę bardzo zobowiązany, jeśli pan to uszanuje i zachowa się podobnie. No, ale spokojna głowa, nie będzie pan musiał zbyt długo trzymać języka za zębami. – Nie planuję rozpowiadać o tym na prawo i lewo, panie Jarv is, proszę mi wierzyć. Co się stało z pańską rodziną? Ma pan dzieci? – Uhm. Dziewczynę i chłopaka. – Czy młody został górnikiem? – Na Boga, nie! Czy po tym, co pan dzisiaj ode mnie usłyszał, myśli pan, że zachęcałbym go do tego? Nie. – Posmutniał. – Chociaż pod wieloma względami byłoby lepiej, gdyby tak się stało. – Dlaczego? – Och, jak sądzę, Eddie zaczął nieźle. Jest tokarzem, ale wie pan, jak sektor wytwórczy prządł w ostatnich trzech dekadach. Żyjemy w Thatcherlandzie. Wypatroszyła północ kraju. Eddie wciąż tracił i znajdywał robotę. Za to się płaci. Chłopak pije. W zeszłym roku się rozwiódł, stracił opiekę nad dziećmi. A córka, Betty, wyszła za nieroba, który nie wie, co znaczy praca. Nie zaliczył dnia harówki, jak jego tatuś. Potrafi tylko pójść do pubu. Kolejna gęba do wykarmienia. Ostrzegałem ją. Mówiłem. Ale czy dzieciaki słuchają? – Pokręcił głową. – Co mi z tych
wszystkich ideałów i wiary, panie Banks, kiedy nie mogę powiedzieć, że udało mi się dobrze wychować dzieci. – Nie powinien być pan dla siebie tak surowy. – Łatwo panu gadać, bo ma pan syna w dobrej kapeli rockowej. Banks nie potrafił ukryć zaskoczenia. – Skąd…? – Czytam gazety, panie Banks, i oglądam telewizję. Może jestem piernikiem i stoję nad grobem, ale nie jestem niedzisiejszym piernikiem. Nie ma tak wielu gliniarzy, których synowie z zespołem są na listach przebojów. Tylko tak się składa, że ja wolę Szostakowicza. – Jarvis sięgnął po kolejnego papierosa. – Jak już mowa o Szostakowiczu – ożywił się Banks. – To tak się składa, że ja też go bardzo lubię. Jego stosunek do Stalina to fascynujące zagadnienie. Ma pan w związku z tym jakieś przemyślenia?
Rozdział 13 W czwartkowe przedpołudnie czerwony sportowy samochód parkował w zwykłym miejscu, na żwirowym podjeździe do rezydencji Brierley. Najwyraźniej miejscowy warsztat samochodowy jeszcze nie zabrał się do naprawy. Banks wysiadł z porsche i podszedł do MG sprawdzić uszkodzenia. Nie jest tak źle, pomyślał. Klosz przedniego reflektora był rozbity, opona rozdarta, błotnik i drzwi pasażera wygięte i przedziurawione po zderzeniu z ogrodzeniem. Ale wszystko to dało się łatwo naprawić. Banksa bardziej interesowały rysy i wygięcia karoserii od strony kierowcy. Niewielką miały szansę powstać przy kontakcie z ogrodzeniem. Nie pojawiła się Oriana ani lady Chalmers, drzwi otworzył sir Jeremy. Miał rozwichrzoną fryzurę, a na sobie obwisły szary sweter i wytarte dżinsy, był nieogolony i wyglądał tak, jakby nie spał kilka nocy. Uklepane spiralnie kosmyki włosów spłaszczone przez poduszkę zdradzały, że tylko próbował krótkiej drzemki. – Ach, to pan – stwierdził wyraźnie przybity. – Widział pan to? Spodziewaliśmy się, że zostanie dostarczony wczoraj, ale przywieźli go dopiero dziś, przed paroma minutami. Proszę wejść. Chcę z panem porozmawiać. Zaprowadził Banksa do gabinetu. Na ścianach wisiały teatralne afisze takich dzieł, jak Nędz n icy i Koty, a także własnych produkcji gospodarza, W ładz a i sław a, Carm illa i On the Beach. Na półkach stały liczne puchary i nagrody różnych kształtów, rozmiarów i z różnych materiałów, wciśnięte między poświęcone teatrowi książki i oprawione scenariusze. Boazeria była ciemna, a tapeta niewiele jaśniejsza. Z tego pokoju nie widać było panoramy miasta, dostrzegało się jedynie sąsiedni dom i trawnik między budowlami. Banks zgadywał, że sir Jeremy nie spędza wiele czasu w domu, miał biuro w Londynie, a poza tym często w ogóle wyjeżdżał. – Proszę siadać, proszę. – To zabrzmiało raczej jak rozkaz niż prośba. Banks usiadł. Sir Jeremy opadł na skórzany, obrotowy fotel. – Widział pan to? – Rozumiem, że chodzi o uszkodzenie samochodu pańskiej żony? – spytał. – No, oczywiście. Co pan myśli? Jakie wnioski pan z tego wysnuwa? – Miała szczęście, że wpadła na ogrodzenie z drutu kolczastego – powiedział Banks. – Kamienny murek spowodowałby dużo poważniejsze uszkodzenia, nawet gdyby uratował ją przed wpadnięciem do rzeki. – Tak, tak, ale miałem na myśli drugą stronę auta – niemal przerwał mu sir Jeremy. – Od strony kierowcy.
– Co powiedziała lady Chalmers? – Kiedy z nią rozmawiałem, nadal była pod wpływem środków uspokajających, ale mówiła, że nie wie, jak to się stało. Może ktoś wjechał w samochód, kiedy gdzieś stał. – Widział pan wcześniej te ślady? – Nie, ale przebywałem poza domem i muszę przyznać, że długi czas byłem tak zajęty, że nie zwracałem uwagi na samochód Ronnie. – Czemu pozostawiła tak długo wóz w podobnym stanie? Nie kazałaby go raczej naprawić? – Hm – mruknął sir Jeremy. – Nie mam pojęcia. Ronnie jest zblazowana, jeśli chodzi o sprawy materialne. Naprawy zostawia na święty nigdy. Gdyby to od niej zależało, auto pewnie postałoby na podjeździe kilka tygodni. Zwykle ja zajmuję się takimi rzeczami, a jeśli mnie nie ma, Oriana. – Uszkodzenia wydają mi się świeże. – Mnie też. Ale nic więcej nie wiem. Ronnie zamknęła się w sobie. Zaciągnęła zasłony. Mówi, że jakiś czas chce być sama, że czuje się świetnie i potrzebuje trochę spokoju i wolnej przestrzeni. No i pięknie. Ale ja się martwię, panie Banks. – Co się stało pańskim zdaniem? – Według mnie bardziej prawdopodobne jest to, że ktoś celowo zepchnął ją z drogi, niewątpliwie po to, żeby wpadła do rzeki i utonęła. – Myśli pan, że to było usiłowanie morderstwa? – No a na co to wygląda, człowieku? – Kto mógłby to zrobić? – Nie mam pojęcia. Ktoś musiał ją śledzić i wykorzystał okazję. – Dlaczego? – Skąd mam wiedzieć? To pańska robota. Ale skoro pan mnie pyta, to myślę, że pewnie ma to jakiś związek z kimś, kto zabił tego Gavina Millera. – Co mówi policja z Derbyshire? – Nic. – Wszczęli dochodzenie? – Nie wiem. Nie sądzę. Według Oriany funkcjonariusze, którzy przywieźli Ronnie do domu, chcieli tylko wiedzieć, czy nic się jej nie stało. Byli bardzo uprzejmi. Nie zadawali żadnych pytań. Myślę, że już im powiedziała, co się stało. – I nie wspomniała, że w wypadku uczestniczyło drugie auto? – Wygląda na to, że nie. Ale tak było, prawda? Tak sobie pomyślałem, kiedy zobaczyłem uszkodzenia. Już to panu mówiłem. – Istnieją inne wytłumaczenia – powiedział Banks. – Nie powinniśmy wyciągać pochopnych
wniosków. – Jakie inne wytłumaczenia? – Sam pan powiedział, że to może być starsze uszkodzenie, którego nie naprawiła. – Ale Banks wcale tak nie myślał. Był w rezydencji Brierley kilkakrotnie i przynajmniej raz miał okazję podziwiać starego, czerwonego MG. Nie pamiętał żadnych uszkodzeń; samochód wydawał się idealnie zadbany, jak to często bywa z podobnymi okazami. – Oczywiście mogło powstać podczas tego wypadku. – Ale Ronnie nie wspomniała o innym samochodzie. I tyle. Powiedziała, że zjechała z drogi, a uszkodzenie od strony kierowcy jest stare. Okłamuje mnie? Banks nie zamierzał mu zdradzać, że podejrzewa lady Chalmers o wiele kłamstw. – Pogoda była koszmarna – powiedział. – Może pańska żona nawet nie zauważyła, że inny samochód się o nią otarł? – Daj pan spokój. To niedorzeczne. – Więc jest pan przekonany, że ktoś w nią wjechał, żeby wpadła do rzeki? – A jak inaczej? Zadrapania na karoserii, strach Ronnie, szok. – Traktuję pański argument poważnie. Ma pan jakieś podejrzenia, kto mógł zrobić coś takiego? – Żadnych. Nie uważa pan, że to ma związek z tamtym poprzednim zdarzeniem, prawda? – Z Gavinem Millerem? Byłoby cholernie dziwne, gdyby nie istniał związek. – Więc co pan zamierza? – Czy nie ma pan nic przeciwko temu, że zabierzemy auto do badania kryminalistycznego? To powinno nam powiedzieć, jak doszło do uszkodzeń, i może nawet pozwoli zidentyfikować drugi pojazd, jeśli był taki. – Ależ proszę. – I jeszcze jedna rzecz. – Tak? – Czy zgodzi się pan na moją rozmowę z lady Chalmers? To było ładne późne popołudnie, wiatr drugi dzień z rzędu nie dopuszczał deszczu, słabe słońce nawet przebijało pokrywę chmur, a temperatura wahała się w okolicach dziesięciu stopni. Było ciepło, w każdym razie na tyle, żeby wyjść bez płaszcza. Gerry przez dużą część dnia uzupełniała luki w zebranym materiale. Bez tego następna wizyta Banksa u lady Chalmers nie miała sensu, ale dzięki determinacji i przedsiębiorczości podwładnej wreszcie uznał, że jest należycie zorientowany w temacie. Lady Chalmers siedziała w ogrodzie, granatowy włóczkowy szal okrywał jej ramiona, gładkie włosy opadały prosto, wilgotne, jakby wyszła świeżo spod prysznica. Z miejsca, w którym Banks
stał, widział w nich nawet nieco siwizny. Kiedy podszedł blisko, do drugiego wiklinowego fotela, odwróciła się i podniosła wzrok. Ujrzał ślady tej urody, która olśniła Joego Jarvisa czterdzieści lat temu; oczy, porcelanową cerę. Jak powiedział mądry, stary górnik: „Taka uroda nigdy nie zblaknie”. Smutno się do niego uśmiechnęła i ten uśmiech też był piękny. Dostrzegł również siniak na lewej skroni, rozciętą i spuchniętą dolną wargę, ale nic poza tym. – Tak myślałam, że pan przyjedzie – powiedziała. Nie było to oskarżenie ani narzekanie, tylko wyraz znużenia i stwierdzenie faktu. Banks usiadł. – Powie mi pani, co się stało? Lady Chalmers patrzyła na panoramę w dole, brukowany rynek, zamek na wzgórzu, uporządkowane ogrody schodzące do rzeki, stary kościół na pierwszym planie, nieustannie szumiące tarasowe wodospady. Cienie się wydłużały, gdy zimowe słońce szybko zachodziło. – Chciałabym – wyznała. – Duszę to w sobie i czuję się rozdarta. Jeśli zaraz tego komuś nie powiem, to… Nie wiem co. Ale to takie trudne. Widzi pan, nigdy nikomu tego nie powiedziałam. Ani Jemowi, ani Sam, ani Angelinie, ani Orianie. Nikomu. – Nawet Joemu Jarvisowi? Spojrzała na niego smutno, okazując niewielkie zdziwienie. – Nawet Joemu. Rozmawiał pan z nim? – Tak. – Powinnam przewidzieć, że dowie się pan o nim. Jak się miewa? – Niezbyt dobrze. – Banks w ostatniej chwili ugryzł się w język. – Jest bardzo chory. Jakby chmura przesłoniła blask jej urody. – Przykro mi to słyszeć. Nie spotkałam go ani nie miałam o nim wiadomości z górą czterdzieści lat, niemniej przykro mi to słyszeć. – Położyła dłoń na sercu. – Rozumie mnie pan? – Chyba tak. – Kocham moją rodzinę, panie Banks. Zrobiłabym wszystko, żeby ją chronić. Myślę, że to też pan wie. – To nie zawsze możliwe, ale jeśli mnie się pani obawia, to niepotrzebnie. Chcę tylko tego, kto zabił Gavina Millera. Moja praca nie polega na rozgłaszaniu rodzinnych tajemnic. – Myślę, że nie da się tego uniknąć. Jeśli mam rację. Ale myślę też, że tyle to pan akurat wie. – Niemniej muszę usłyszeć to od pani. Ma pani rację, zapewne większość pani tajemnicy już znam. – Chce pan nagrodę za swój upór? – Chcę ujawnienia ducha przeszłości. Oczyszczenia jątrzącej się rany. – Gdyby tylko tak się dało. – Znów przeniosła wzrok na panoramę okolicy.
– Na razie nadal zgaduję, ale sądzę, że Oliver Litton jest pani synem. Mam rację? Lady Chalmers długo się nie odzywała. Banks widział, jak drga jej kącik ust. W końcu prawie niedostrzegalnie skinęła głową. – Skąd pan wie? – Powiedziałem, że zgaduję, i rzeczywiście tak jest. W dużej mierze. Kiedy oglądałem stare zdjęcie Joego Jarvisa, dostrzegłem podobieństwo. To był tylko drobiazg, prawie niedostrzegalny, ale utkwił mi w głowie. Poza tym podczas naszej ostatniej rozmowy na wygaszaczu ekranu widziałem wspólne zdjęcia pani i Olivera. Podobieństwo nie rzucało się w oczy… raczej wdał się w ojca… ale miał coś takiego w wyrazie twarzy i spowijała was tak specyficzna aura… czuło się, że nie jesteście tylko ciotką i siostrzeńcem. Ten obraz zapadł mi w pamięć. – Banks przypomniał sobie podobne zdjęcie matki i nieżyjącego brata, Roya, identyczną nieuchwytną aurę, jaką promieniuje matka, gdy obok stoi jej syn. Dumę i jednoznaczny przekaz: „To moje dzieło”. – Potem, kiedy zobaczyłem zdjęcie młodego Jarvisa, skojarzyłem – mówił dalej Banks. – Może jeszcze bardziej znaczący jest fakt, że Oliver Litton raczej nie przypomina żadnego ze swoich rzekomych rodziców. Nie sądzę, żeby to miało znaczenie. Kiedy ludzie zakładają, że coś jest prawdą, zwykle w to wierzą. Jak powiedziałem, to wszystko zgadywanka, czyste spekulacje. Potem, gdy usłyszałem, że pojechała pani do Buxton na urodziny Olivera w taką koszmarną noc, zadałem sobie pytanie dlaczego i gdy się dowiedziałem, że Oliver urodził się w listopadzie siedemdziesiątego drugiego, co znaczyło, że poczęto go w marcu lub lutym, moja pewność wzrosła. To było wtedy, gdy Joe Jarvis i górnicy z South Yorkshire pomieszkiwali w Rayleigh. A gdy moja koleżanka odkryła, że wróciła pani na drugi rok na Uniwersytet Essex dopiero po dwóch miesiącach od rozpoczęcia semestru, w grudniu, wtedy już wiedziałem. Oczywiście łatwo tego dowieść, przeprowadzając testy DNA. – Nie ma potrzeby – powiedziała lady Chalmers. – Co się stało? Jak Gavin Miller się o tym dowiedział? – Pewnie tak samo jak pan. Chociaż myślę, że zawsze wiedział albo podejrzewał. Kiedyś wpadł na mnie i Joego. – To wiem. Lady Chalmers się zaczerwieniła. – Cóż, Gavin był utrapieniem, szczerze mówiąc, łaził za mną i nie dawał mi żyć. Chodziliśmy trochę ze sobą, ale zerwałam z nim pod koniec pierwszego semestru, przed Bożym Narodzeniem. Po prostu nie chciał się z tym pogodzić. Nie posunął się do przemocy ani niczego w tym stylu, tylko stale się narzucał. To było irytujące. Równie dobrze mógł mnie śledzić podczas wyjazdu do Buxton i tamtego lata. Wydawało mi się, że widziałam go podczas tych rzadkich okazji, kiedy raz czy dwa zajrzałam do miasta.
– Mówi pani o okresie ciąży? – Tak, ale zanim stała się widoczna. Pewnie miałam szczęście, długo łatwo było mi ukryć brzuch pod luźnymi sukienkami i bluzkami, jakie się wtedy nosiło. Jak pewnie pan zgadł, nie chciałam mieć dziecka, ale wzdrygałam się na myśl o aborcji. Wiedziałam, że Tony i Fran od wieków bez powodzenia starają się o dziecko, więc adopcja wydała mi się idealnym rozwiązaniem. Byłyśmy sobie bardzo bliskie z Fran. Ale nie chciałam, żeby ktoś jeszcze się dowiedział, rodzice też nie. Tylko my troje. – I tak zostało? – Tak zostało. Skończyłam pierwszy rok i zostałam w Buxton do rozwiązania. Proszę mi wierzyć, to było naprawdę rozwiązanie. Oczywiście nie mogliśmy przeprowadzić adopcji oficjalnie, ale Tony był ginekologiem. Zajął się wszystkim. Tak bardzo chciał mieć syna. Po prostu udaliśmy, że siostra jest w ciąży, a ja jej towarzyszę. Wszyscy wiedzieli, że jesteśmy sobie bliskie. Żadna z nas raczej nie pokazywała się publicznie w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Było gorąco, ale bikini w ogrodzie nie wchodziło w grę. Ja zupełnie unikałam ludzi, a gdy Fran się pokazywała, wsadzała sobie poduszkę pod sukienkę. To było takie śmieszne. Strasznie się bała, że ktoś zechce dotknąć jej brzucha, poczuć maleństwo. Ale w tamtych czasach ludzie nie miewali takich pomysłów. To byłoby ordynarne. – Czy to nie nazbyt skomplikowany sposób rozwiązania sprawy? Co z in vitro albo oficjalną adopcją? – Wtedy nie było in vitro. Zaczęto je stosować dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych. Tak się składa, że Tony nawet myślał o tej metodzie, ale gdy tylko Oliver pojawił się w ich życiu, uznali, że to nie dla nich. Nie chcieli następnego dziecka, a na pewno woleli nie ryzykować ciąży mnogiej. Natomiast oficjalna adopcja oznaczałaby powiadomienie władz. Żadne z nas tego nie chciało. Zacznijmy od tego, że wolałam wyłączyć rodziców z całej sprawy. – Ale dlaczego? – Pan nie zrozumie. Nie znał ich pan. Sprawiłam im dość… Wydziedziczyliby mnie. Nie chciałam tego. Miałam chaos w głowie. – Rozumiem. – A Tony i Fran nie życzyli sobie nawet najmniejszego ryzyka, że mogą stracić maleństwo. Poza tym Fran strasznie się podobało, że to moje dziecko, z rodziny. To prawie tak, jakby było naprawdę jej. No i wie pan równie dobrze jak ja, że kiedy człowiek jest uzależniony od działania służb socjalnych, wszystko może się wymknąć spod kontroli. – A pani się udało. – Z łatwością. Donosiłam ciążę i wróciłam do Essex w grudniu. Do tej pory, oczywiście, Fran i Tony byli dumnymi rodzicami ślicznego chłopczyka. I tak zostało.
– Czemu Gavin Miller tak długo zwlekał, zanim się do pani zgłosił? Lady Chalmers poprawiła szal na ramionach. Banks spojrzał w dół, na rynek i zobaczył miejscowy autobus kołyszący się na bruku. – Musi pan zrozumieć, panie Banks, że Gavin Miller nie był złym człowiekiem. Nie z natury. Zrobił to, co zrobił, z powodu desperacji. Nie był przestępcą i wyraźnie nie nadawał się do tej roli. Powiedział mi, że zawsze podejrzewał prawdę, bo zawsze miał na mnie oko. Pewnie już w grudniu wpadł na to, że miałam dziecko, kiedy pokazałam się dawno po rozpoczęciu semestru, bo jak sam pan zauważył, czasowo wszystko pasowało i z jakiego innego powodu traciłabym dwa pierwsze miesiące roku? Na dodatek nie odzyskałam jeszcze zwykłej figury i nadal nosiłam luźne ubrania. Samo w sobie to nie było dziwne. Ludzi to nie interesowało, nie byli z tego powodu podejrzliwi… wiele dziewcząt nosiło luźne stroje i nikt nie przywiązywał do tego żadnego znaczenia… ale Gavin miał zadatki na stalkera, chociaż wtedy jeszcze się tak nie mówiło. Tak naprawdę zadzwonił z prostego powodu. Jak pan wie, Oliver jest kandydatem na ministra spraw wewnętrznych. Ma idealny wizerunek, jest mężem Tani, uroczej kobiety, i ojcem dwójki ślicznych dzieci, Milesa i Primose. Wyobraża pan sobie, co by się stało z tym wizerunkiem, gdyby nagle wyszło na jaw, że przyszły członek rządu jest nieślubnym synem postrzelonej bogatej dziewczyny, do tego marksistki, i strajkującego górnika, komunisty, kiedyś podejrzewanego o szpiegostwo na rzecz Sowietów? Widzi pan, dokładnie śledziłam karierę Joego. – Nadal nie pojmuję, czemu pochodzenie Olivera mogłoby stanowić pożywkę dla szantażu? – wyznał Banks. – Jakie znaczenie w dzisiejszych czasach mają poglądy i działalność Joego Jarv isa? Jest w zasadzie nikim. Zresztą związał się z komunistami później, po tym, jak pani odeszła z jego życia. I nic, co zrobił, nie obciąża Olivera. Nie popełnił żadnego przestępstwa, które wiązałoby się z tamtymi sprawami. – Jak to się mówi? Nie ma dymu bez ognia? Błoto lubi się przyklejać? Wszystkie te wyświechtane powiedzonka są prawdziwe. Nie chodzi o politykę, nie o politykę jako taką. Wie pan lepiej ode mnie, jak pozbawiony skrupułów dziennikarz potrafiłby wykorzystać tego rodzaju aferę. I nie zapominajmy, że Fran i Tony złamali prawo, bo zarejestrowali Olivera jako własnego syna, choć nie przeprowadzono procesu adopcyjnego. Ja chyba również popełniłam przestępstwo, przykładając do tego rękę. Nie chciałam, by ktokolwiek wiedział, że miałam dziecko, a oni pragnęli, by świat myślał, że to dziecko jest ich. I wyobraźmy sobie, co po tych wszystkich latach przeżyłby sam biedny Oliver. – Pokręciła głową. – Nie mogłam na to pozwolić. Nie wybaczyłabym tego sobie. Może szwagier i ja jako jedyni znaliśmy tę tajemnicę, ale Tony nigdy nie okazywał, że zdaje sobie sprawę, ile dla mnie znaczy Oliver. Byłam równie dumna z jego osiągnięć, jak Tony i Fran. Kochałam go tak mocno jak oni, tyle że nigdy nie mogłam tego
powiedzieć ani okazać. Jemu czy komukolwiek. – Pociągnęła nosem i wsunęła rękę pod szal, szukając chusteczki do nosa. – Przepraszam. – Nie ma za co przepraszać. Wiem, że kocha pani Olivera. I wiem, że nie zabiła pani Gavina. Do tego byłby potrzebny współudział Oriany i Angeliny, a one nic nie wiedziały o prawdziwym pochodzeniu Olivera. – Zgadza się. – Więc co się wydarzyło? Kto go zabił? Czy ta sama osoba, która usiłowała zepchnąć panią do rzeki? – Telefon Gavina był gromem z jasnego nieba. Ten, w którego sprawie pan przyjechał. Gavin powiedział, że wie o Oliverze i że testy DNA to udowodnią. Pańskie słowa. Zażądał za milczenie pięciu tysięcy funtów. Obiecał, że to będzie jedyna płatność. Niemal przepraszał, że żyje, zupełnie nie jak bezwzględny szantażysta, chociaż oczywiście nie znam żadnych szantażystów. Był zdesperowany, jak człowiek stojący pod ścianą. Mimo to jego telefon wstrząsnął mną do głębi. Ustaliliśmy spotkanie na kładce kolejowej, tydzień później. – Była tam pani już kiedyś? – Nigdy. Ale wiedziałam, gdzie to jest. Jeżdżąc do Barnard Castle, kilka razy przejeżdżałam przez Coverton. – Ale nie pojawiła się pani w umówionym miejscu. – Nie. Pan wie, co się stało. – Tego nie jestem pewien. Pani musi mi powiedzieć. Milczała, jakby słowa nie mogły jej przejść przez gardło. – To naprawdę trudne, zwłaszcza po tym, co się wydarzyło. – Proszę się nie spieszyć. Lady Chalmers spojrzała na niego. – A co to pomoże? – Nabrała powietrza. Para kraczących wron usiadła na jednym z drzew. – Niech będzie. Kiedy tylko skończyłam rozmowę z Gavinem, zadzwoniłam do Tony’ego. Był wściekły. Miał o wiele więcej do stracenia niż ja. Przynajmniej tak myślał. Jego syn… czy przybrany syn… który lada chwila miał zostać ministrem, zniszczony plugawym skandalem. Nie mógł tego ścierpieć. Spytał mnie o szczegóły i powiedział, żebym dała sobie spokój i że załatwi to sam. Tony zawsze sprawnie załatwia sprawy, jak wtedy gdy Oliver przyszedł na świat. Oczywiście o żadnym spokoju nie było mowy. Ciągle myślałam o telefonie Gavina. Cały tydzień dręczyłam się tym spotkaniem. Mój stan musiał być widoczny. Jestem przekonana, że Oriana coś dostrzegła. W każdym razie potem się dowiedziałam, że Gavin został znaleziony martwy pod kładką, a następnie pojawił się pan. – Co pani pomyślała?
Owinęła się mocniej szalem. – Początkowo nie wiedziałam, co myśleć. – Czy jeszcze rozmawiała pani z Tonym? – Tak. Kilka razy. Zwłaszcza po pańskiej wizycie. Był zainteresowany postępami w śledztwie. – No pewnie. Coś mówił? – Naturalnie spytałam go, co się stało, na co mi odpowiedział, że Gavin się postawił, że to tylko pierwsza rata, że będą następne, a kiedy Tony się sprzeciwił, zdenerwował się, rozzłościł i natychmiast zażądał więcej pieniędzy. Tony mówił, że zachowywał się, jakby był pod wpływem narkotyków. Złapał Tony’ego i próbował wyciągnąć mu portfel z kieszeni. Walczyli. W wyniku szarpaniny Gavin spadł z kładki. Tony powiedział, że wtedy po prostu spanikował, uciekł i pojechał do domu. Banks wiedział, że to zbyt prosta historyjka, aby była prawdziwa. Poręcz kładki sięgała tak wysoko, że Gavin Miller nie mógł przelecieć przez nią ot, tak. Tony Litton musiał go choć trochę dźwignąć i pchnąć. Był na tyle potężnej postury, że dałby radę to zrobić. Ale zwracając na to uwagę lady Chalmers, Banks nic by nie zyskał. Ledwo radziła sobie z faktem, że Tony zabił Gavina Millera przypadkiem, co dopiero by poczęła, wiedząc, że go zamordował i próbował zamordować ją. – Więc uwierzyła pani, że śmierć Gavina Millera była tragicznym wypadkiem? – Tak. Oczywiście. Wtedy w to wierzyłam. Tony mi powiedział, że nie ma powodu nic robić ani mówić. Jeśli przeczekam, będę się trzymała ustalonej wersji, cała sprawa przyschnie i nikomu z nas włos z głowy nie spadnie. Naturalnie nie chciałam, żeby trafił przed sąd lub do więzienia. Ale się martwiłam. A pan wciąż wracał, pytał, odsłaniał fragmenty z mojej przeszłości, docierał do prawdy. To dlatego usiłował odsunąć pana od sprawy. Powiedział, że da sobie radę z policją. – Czemu zadzwoniła pani do mnie z Londynu? Lady Chalmers odwróciła wzrok. – Byłam trochę pijana. Nie umiałam znaleźć sobie miejsca. Jem wrócił, ale nie mogłam mu się zwierzyć. Byłam zdezorientowana, martwiłam się. Pan zawsze traktował mnie dobrze. I nie miałam z kim porozmawiać. – Co wydarzyło się dalej? – Kiedy przyjechałam na urodziny Olivera, on zaraz po kolacji wyjechał do Londynu. Od kilku dni nie widział się z żoną i dziećmi. Miał do dyspozycji szofera. Tony widział mój stan i bał się, że pod wpływem impulsu wszystko powiem. Myślę, że byłam o krok od rozsypki. Tony chciał, żebym została na noc i spała w gościnnej sypialni, ale chyba się obawiał, że coś zrobię. Nie wiem, do czego bym się posunęła, ale cała sytuacja strasznie mnie denerwowała. Nie byłam
przekonana, że śmierć Gavina to wypadek. Tony zawsze miał w sobie coś takiego. Chłód, wyrachowanie. Pragmatyzm. W domu byliśmy tylko my dwoje i tylko my na całym świecie wiedzieliśmy, co się wydarzyło. Bałam się. Własnego szwagra. Więc się uparłam, że pojadę do domu. Zawsze dobrze prowadziłam. Ten MG może trochę przecieka, ale dobrze się trzyma drogi. Nie przejmowałam się zbytnio, że czeka mnie jazda do domu. – I myśli pani, że zepchnął panią do rzeki? – Jechałam wąską wiejską drogą wzdłuż rzeki. Było ciemno, żadnych latarni i lało jak z cebra. Wycieraczki nie nadążały. Wszystko było zamazane. Zwalniałam, myślałam, żeby się na chwilę zatrzymać i przeczekać ulewę. Nie widziałam tego drugiego samochodu. Poczułam uderzenie i straciłam kontrolę nad autem, przebiłam się przez ogrodzenie. Ale samochodu nie widziałam. – Ale od tamtej chwili była pani przerażona, bo myślała pani, że to był Tony, prawda? – Początkowo odsuwałam od siebie to przypuszczenie. Mówiłam sobie, że jeśli nawet był drugi samochód, że nie wyobraziłam go sobie, tylko straciłam w deszczu panowanie nad kierownicą, to jednak był to tylko wypadek, jakiś nieznajomy też miał problemy z prowadzeniem. Oczywiście, nie powinien był wyprzedzać w takich warunkach, ale… no cóż, wie pan, jacy są niektórzy kierowcy. – Zgadza się. Co sprawiło, że zmieniła pani zdanie? – Kiedy leżałam tam, w szpitalu, kiedy mnie badano, zdałam sobie sprawę, że to musiał być on, że to żaden wypadek. Tylko my znamy prawdę o śmierci Gavina. Pokłóciliśmy się po wyjeździe Olivera. Powiedziałam szwagrowi, że jeśli Gavin zginął przypadkiem, to on powinien zgłosić się na policję. Uparł się, że nie może. I chyba przestał mi ufać, że zachowam milczenie. Obawiał się, że kłopoty z policją mogą zniszczyć karierę Olivera. Też martwiłam się o Olivera i byłam rozdarta. Ale Tony podporządkował całe życie synowi i nie mógł znieść myśli, że teraz to wszystko się rozleci, nawet gdyby ceną utrzymania status quo było życie jego szwagierki, prawdziwej matki jego dziecka. Potrafi pan sobie wyobrazić, co czułam, wiedząc, że własny szwagier próbuje mnie zabić? – Nie, nie potrafię – przyznał Banks. – Przed tym wypadkiem nigdy nie pisnęłabym słówka na temat śmierci Gavina, choćbym nawet podejrzewała najgorsze. Na tym polega ironia losu, panie Banks. Gdyby Tony nie próbował mnie zabić, dostałby wszystko, czego pragnął. A ja dochowałabym tajemnicy, nawet gdyby ceną za to była utrata zmysłów. Teraz… Co pan zamierza? – Nie wiem – powiedział Banks. – Szczegółowe oględziny pani samochodu powinny pomóc zidentyfikować pojazd, który zepchnął panią z drogi, powiedzą nam, czy był to samochód Anthony’ego Littona. Ale to niewystarczający dowód sam w sobie. Zręczny adwokat mógłby użyć argumentu, że skoro przebywaliście w tym samym miejscu tamtego wieczora, wyjeżdżając,
mogła pani otrzeć się o jego auto. I to na pewno nie byłby wystarczający dowód, by skazać go za zabójstwo Gavina Millera. – Banks pomyślał, że nawet biorąc pod uwagę wysokość poręczy kładki, ten sam zręczny adwokat mógłby przeprowadzić przekonujący wywód, wskazujący na przypadkową śmierć, w najgorszym razie na nieumyślne zabójstwo. Ale też gdyby doszło do rozprawy, to było nad wyraz prawdopodobne, że jak powiedziała lady Chalmers, obiecująca przyszłość Olivera Littona ległaby w gruzach, choć bez jego winy. Litton był rzadkim okazem zwierzęcia politycznego. Cieszył się popularnością zarówno przeciętnych obywateli, jak i klas wyższych. Nawet policja ciepło witała niektóre z reform, które obiecywał po objęciu teki ministra. Banks wręcz go lubił. – Czy pójdę do więzienia? Banks spojrzał na Eastvale rozciągające się w całej swojej krasie pod szarym niebem. Jego umysł pracował jak szalony. Chłodny powiew potrząsnął wierzchołkami drzew, wrony odleciały, kracząc. – Za co? – rzekł. – Byłbym kłamcą, gdybym obiecał, że potrafię przewidzieć, jak to wszystko się skończy w sądzie, jeśli w ogóle tam trafi. – Odwrócił się do lady Chalmers. – Ale jedno mogę pani obiecać. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby nie poszła pani do więzienia. – Przypomniał sobie wizytę u Kyle’a McClusky’ego i huk zamykających się ciężkich drzwi, porównał wyczyny tamtego z oszustwami i unikami Veroniki. – Za nic w świecie nie chciałbym pani tam oglądać. Zachowała się pani bardzo głupio, chroniąc mordercę, nawet jeśli to był pani szwagier, ale pani postępowanie jest wybaczalne i myślę, że miałaby pani ławę przysięgłych po swojej stronie. Nie sądzę, by mogła pani przewidzieć zamordowanie Gavina. Co prawda chroniła pani również szwagra nawet po tym, jak zaczęła go podejrzewać o morderstwo, ale to bardzo trudne do udowodnienia w sądzie. I nawet gdyby tak się stało, niewątpliwie ława przysięgłych okazałaby pani wiele współczucia. Nie mam za co pani aresztować. Może dałoby się postawić zarzut utrudniania działań policji, wprowadzania nas w błąd, niezarejestrowania urodzenia dziecka, a nawet pomocy w dokonaniu przestępstwa, co jest o wiele poważniejsze, ale… Anthony i Oliver Littonowie mają wpływowych przyjaciół. Pani i sir Jeremy macie wpływowych przyjaciół. Kto wie, jakiego rodzaju naciski by się pojawiły? Jestem przekonany, że Oliver jako polityk z pewnością musi mieć wrogów i rywali, nawet we własnej partii, węszących, gdzie się da, i szukających wszystkiego, czego można by użyć przeciwko niemu. Nie mogę obiecać, że ukryję to przed prasą lub wymiarem sprawiedliwości, ale nie mam zamiaru tych informacji upubliczniać. – Ale czy musi pan to komukolwiek mówić? – Muszę to przekazać szefowej. Ona zdecyduje, co dalej. Chcę, żeby pani opowiedziała prawdę mężowi i dzieciom. I Orianie. Zasługują na to. Nie będzie pani łatwo, ale to pani
rodzina. Powiedziała pani, że zrobiłaby wszystko, żeby ją ochronić, i choć teraz otwartość może wydawać się sprzeczna z waszymi interesami, proszę mi wierzyć, nie jest tak. Oni staną u pani boku. W rezultacie staniecie się jeszcze bliżsi sobie i mocniejsi jako całość. – A Tony? Co z nim? – Pana Littona lepiej niech pani zostawi mnie – powiedział Banks.
Rozdział 14 W czwartkowy wieczór, gdy już zapadły ciemności i mgła szybko gęstniała, Banks dojechał do posiadłości Anthony’ego Littona w Derbyshire, na koniec świata, w dziwne bezludzie między Buxton a Macclesfield. Dom, chociaż niewątpliwie równie rozległy i imponujący jak Brierley oraz otoczony wysokim murem, był starszy i robił wrażenie cięższego, a także bardziej ponurego, gdy widziało się jego ciemne ściany, posępne zwieńczenia dachów, przysadzistą solidność symetrii. W dwóch oknach na parterze się świeciło, co znaczyło, że Banks prawdopodobnie ma szczęście. Nie był do końca pewien, jak podejść Littona, chociaż przez całą drogę próbował opracować strategię, w czym bardzo pomagał mu system audio porsche, z którego dobywały się gromkie tony V sym fon ii Szostakowicza. Dojechał podjazdem pod samo wejście. Po prawej, przed zamkniętymi drzwiami garażu stał ciemny mercedes. Banks wysiadł, obejrzał go uważnie i zauważył głębokie rysy i wgniecenia od strony pasażera. Czyżby Litton był aż tak arogancki, że nawet nie chciało mu się ukryć auta, wstawić go do garażu? Czy był aż tak pewny milczenia lady Chalmers? Banks nacisnął dzwonek i czekał. Zdziwił się, gdy sam Litton otworzył drzwi. W takim domu spodziewał się kamerdynera albo pokojówki. – To pan, zgadza się? – przywitał go Litton. – Ten tajniak, który kiedyś straszył Ronnie w Brierley. Co pan tu robi? Czego pan chce tym razem? – Chciałbym z panem porozmawiać – odparł Banks. Litton przeszywał go wściekłym wzrokiem i ani drgnął, krępy, rozgniewany, aż chyba zdecydował się spuścić z tonu. Spojrzał za plecy Banksa i rozejrzał się na boki. – Jest pan sam? – Tak. – Myślałem, że wy zawsze przemieszczacie się stadem. – Tylko kiedy polujemy na niebezpieczne zwierzęta. – Rozumiem, że to ma mnie uspokoić. Proszę do środka. Daję panu dziesięć minut. Zaprowadził Banksa do salonu, z którego za dnia zapewne rozciągał się piękny widok na otaczające wzgórza. Teraz ciężkie aksamitne kotary barwy purpury zasłaniały duże okna panoramiczne. Mimo że wieczór nie był szczególnie chłodny, w wielkim kominku płonęły drwa, płomienie lśniły na wiszących na ścianach obrazach olejnych, uwydatniając nierówności faktury. Litton przysiadł na skraju kanapy, jak człowiek mający niewiele czasu, nie proponując żadnego poczęstunku. To odpowiadało Banksowi.
– Gadaj, człowieku – ponaglił go Litton. Banks postanowił nie dać się sprowokować zachowaniem gospodarza. Powtarzał sobie w duchu, że to on ma tu przewagę. – Zauważyłem, że pański samochód ma uszkodzenia od strony pasażera – zaczął. – Jakiś cholerny murek za bardzo wystawał – odwarknął Litton. – Wie pan, jak to jest. W North Yorkshire macie te same rozrywki. – Wiem również, że lady Veronica Chalmers została zepchnięta z drogi niebawem po tym, jak wyjechała stąd przedwczoraj wieczór. – Zepchnięta? Jak zrozumiałem, żaden inny wóz nie uczestniczył w wypadku. – To nie do końca prawda. Poza tym jej samochód ma uszkodzenia po stronie kierowcy. – I myśli pan, że to ja? – Cóż, zidentyfikowanie lakieru to żaden problem. – Masz pan czelność. I co ma wyniknąć z tej identyfikacji? Ronnie uderzyła w mój samochód, jak wyjeżdżała. Coś mgliście kojarzę. Spieszyła się, bo pogoda się pogarszała. No, jasne. A gdzie motyw? – Pan zabił Gavina Millera i lady Chalmers o tym wie. Myślał pan, że ją przekona, że to był wypadek, ale nadal miała wątpliwości. Po tym, co się wydarzyło przedwczoraj wieczór, wątpliwości się rozwiały. – Kogo miałbym zabić? Tamtego starego pijaka, który spadł z mostku? Tego, z którego powodu nękał pan Ronnie? – Nie był stary. A jeśli był pijany, to tylko pan o tym wie. – Nie próbuj pan na mnie swoich sztuczek. Czemu, na Boga, miałbym zabić kogoś, kogo ledwo znałem? – To skomplikowane – przyznał Banks. – Ale lady Chalmers obecnie jest pewna, że to pańskie dzieło i że pan próbował ją zabić. To był błąd, panie Litton. Posunął się pan za daleko. – Ronnie nigdy nie będzie zeznawać przeciwko mnie. Jesteśmy rodziną. – Nie byłbym tego tak pewien. Ostatnio zatruł jej pan życie. Myślę, że doprowadził pan do tego, że nie wytrzymała. Litton skrzyżował ramiona na piersiach. – Nie. Nie zrobiłaby czegoś takiego Oliverowi. Banks odczekał dla dodania wagi słowom. – Bo Oliver jest jej synem? Litton wpierw wytrzeszczył oczy, po czym wstał, podszedł do barku i nalał sobie dużą porcję whisky, nie roniąc kropelki z kryształowej karafki. Kiedy znów usiadł, tym razem w fotelu, nie sprawiał wrażenia człowieka, któremu się spieszy.
– Skąd ta myśl? – Nieważne. Udowodni to prosty test DNA. Zakładam, że pan wie również, kim był ojciec? Joe Jarvis. Może nie wyjawiła panu tego, co się wydarzyło, ale wobec siostry była bardziej otwarta. – Co pan zamierza z tym zrobić? – Wszyscy wkoło pytają mnie o to samo. Czemu najpierw nie opowie pan, co się stało. – Banks rozłożył ręce. – Niech się pan nie boi. Nie mam na sobie aparatury podsłuchowej. Litton mrużył oczy i chwilę mierzył Banksa wściekłym wzrokiem, po czym rzekł: – To był wypadek. Z Gavinem Millerem. Zgadza się, Ronnie zadzwoniła do mnie roztrzęsiona i powiedziała, że nawiązał kontakt i że chce pieniędzy za milczenie. Jak pan wie, Oliver ma wielkie szanse na fotel ministra spraw wewnętrznych i ten sukinkot Miller dowiedział się o tym. Skojarzył pewne fakty z czasów studenckich… że ona zniknęła na jakiś czas, że wróciła spóźniona na drugi rok, jak wyglądała po powrocie. W końcu złożył to wszystko do kupy. – Litton spojrzał na Banksa. – Zagroził, że ujawni wszystko. Wtedy poszlibyśmy na dno, a kariera Olivera razem z nami. Wiem, że nikt nie mógłby jej zmusić do zrobienia testu DNA, ale Ronnie sądziła, że gdyby media wciąż ją cisnęły, niezrobienie go byłoby jednoznaczne z przyznaniem się do winy. Nie wiedziała, co począć. – Więc zaproponował jej pan, że ją zastąpi, sam spotka się z Millerem? – Tak. W grę wchodziła całkiem niezła sumka. Pięć tysięcy funtów. Chyba zabrakło mi wyobraźni. – Zapłacił mu pan. – Tak. Pan wie. I postarałem się, żeby nie dało się namierzyć banknotów i nie było na nich moich odcisków palców. – Czemu pan to zrobił? – O co panu chodzi? – Jaki byłby sens tych całych korowodów z banknotami, skoro po prostu zamierzał je pan dać Millerowi? Mógłbym to zrozumieć, gdyby planował pan się go pozbyć, starał się wykluczyć wszelkie ślady łączące pana z zapłatą, ale pan twierdzi, że to był wypadek, a nie morderstwo z premedytacją. Litton zmrużył oczy. – Banks, masz się pan za naprawdę sprytnego sukinsyna, co? – Więc czemu go pan zabił? Litton walnął pięścią w kolano. – Powiedziałem panu. To był wypadek. – Jak do niego doszło?
– Nie chciał się odczepić. Mówiłem: był pijany, naćpany, nieważne. Praktycznie w malignie. Wciąż powtarzał, że nie może zapomnieć Ronnie, opowiadał o niej intymne szczegóły, jak go zdradziła, ale że powinni znów być razem. To było obrzydliwe. Chore. Chciałem odejść, ale złapał mnie za klapy. Wtedy poczułem, że pił whisky i do tego coś tam jeszcze chyba wziął. Powiedział, że zażądał za mało i będzie chciał jeszcze. Mocowaliśmy się, walczyliśmy. Sięgnął po mój portfel, chciał od razu więcej. Ja się opierałem i nagle zniknął. Popatrzyłem za barierkę i zobaczyłem, że leży na dole, dziwnie wykrzywiony. Nie wiedziałem, że nie żyje, ale zdawałem sobie sprawę, że muszę się wynieść, zanim ktoś się pojawi. – Więc zostawił pan pieniądze? – Tak. Wpadłem w panikę. Zejście na dół oznaczałoby zbyt wielkie ryzyko. – Barierki są dość wysokie – rzekł Banks. – Nie wystarczyło tylko go popchnąć, żeby poleciał. Musiał zostać dźwignięty. – Banks, on był lekki jak piórko. Nie miałem o tym pojęcia. Normalnie potrząsnąłem nim, żeby się go pozbyć, podniosłem go i pchnąłem na poręcze, tak mi się wydawało, tylko żeby odpuścił, a on przeleciał. Po prostu. Dobra, straciłem nad sobą panowanie. Ale nie zmierzałem go zabijać. Musi pan w to uwierzyć. Banks rozważył tę wersję wydarzeń, nadal nie wiedząc, czy przyjąć słowa Littona za dobrą monetę. Był pewnym siebie, silnym mężczyzną i jego opowieść pewnie mogłaby zostać uznana w sądzie za wiarygodną, gdyby sprawa tam dotarła. Ale istniało też alternatywne wyjaśnienie. – Kiedy zapytał go pan, jakie ma dowody, co panu odpowiedział? – spytał. – Mówił trochę jak pan – odparł szyderczo Litton. – Kilka niedorzecznych przypuszczeń, których nie dałoby się udowodnić, i groźba testów DNA. Wiedziałem, że tego byśmy nie przetrwali. – Ale nie mógłby przecież przeprowadzić żadnych testów DNA? – Nie. Niby jak? Musiałby mieć coś od Ronnie, Olivera i Jarvisa. Co zamierzał, grzebać w śmieciach? Włamać się i ukraść szczoteczkę do zębów albo grzebień? I do tego musiałby za te testy zapłacić, pomyślał Banks. – Może w końcu by do nich doprowadził – powiedział. – Ale rzecz w tym, że nie doprowadził. Miał tylko teorię i możliwość zdobycia dowodu po testach DNA. – Nie rozumiem. – Gavin Miller nie był szczególnie dobrym szantażystą – powiedział Banks. – Pewnie nigdy się tym nie zajmował i pod wieloma względami szantaż był przeciwny jego naturze. Nie był urodzonym kryminalistą, jedynie człowiekiem, który utracił moralny kompas, bo życie źle się z nim obeszło i znalazł się w kropce. Z punktu widzenia Millera jego życie było pasmem zdrad. Zdradziły go lady Chalmers, żona, uczelnia i Dayle Snider. Nawet Trevor Lomax, jego bliski
przyjaciel, go zdradził, chociaż myślę, że Miller na szczęście nie wiedział, do czego posunął się ten ostatni. Był zrozpaczony i zagubiony. Może nawet usiłował wejść w handel narkotykami, szukając źródła dochodu, chociaż dokładnie za to właśnie zmusił do opuszczenia uczelni pewnego studenta Eastvale College. Ale nie znalazł takich pieniędzy, jakie były mu potrzebne na życie, i myślę, że chyba zdał sobie sprawę, że w tej sytuacji wcześniej czy później przyjdzie mu umrzeć z głodu. Handel narkotykami wymaga nie lada odwagi. On jej nie miał. Pomyślał, że szantaż to łatwiejsze rozwiązanie. Był dziwakiem, ekscentrykiem, to prawda, od czasu do czasu zafundował sobie odlot, ale nie był zdeklarowanym kryminalistą. Jaki szantażysta wyznałby swojej ofierze, że tak naprawdę nie ma niczego wartościowego na wymianę? Nie musiał pan długo rozmawiać z Gavinem Millerem, żeby zdać sobie sprawę, że poza głupim, chciwym pijakiem, który stoi przed panem, nikt i nic nie może zdradzić pańskiej tajemnicy i zrujnować kariery Olivera. Od śmierci pańskiej żony tylko pan i lady Chalmers znaliście jego prawdziwe pochodzenie, a ona z pewnością nie zamierzała się wygadać. Oliver to jej syn, jej duma i jest tak bardzo zdeterminowana go ochraniać jak pan, jeśli nie bardziej. Ale za mocno ją przycisnąłeś, Tony. Każdy ma swój próg wytrzymałości i tamta chwila na drodze, kiedy zdała sobie sprawę, kto próbuje ją zabić, to był jej próg. Co zamierzałeś? Wysłać na tamten świat drugą ofiarę? – To absurd, Banks. Nawet gdyby wyszło na jaw, że Oliver jest synem mojej szwagierki i zagorzałego komunistycznego, związkowego agitatora, trudno byłoby winić o to Olivera, zgadza się? Wcale by mu to nie zaszkodziło. – Nie zgrywaj naiwniaka – powiedział Banks. – Wiesz cholernie dobrze, że to oznaczałoby koniec Olivera i jego politycznej kariery, i to smutne, bo… byłby skończony nie ze swojej winy. Wręcz przeciwnie, wygląda na to, że do tej pory wiódł przykładne życie. Może fakt, że Joe Jarvis to jego prawdziwy ojciec, jeszcze nie zrujnowałby mu kariery, ale nielegalna adopcja to gwóźdź do trumny. W dzisiejszych czasach polityk musi być czysty jak łza, nawet w kwestiach, nad którymi nie ma kontroli. Litton wstał dolać sobie whisky. – Pytałem pana wcześniej, co zamierza pan z tym zrobić – usłyszał Banks, gdy trunek spływał do szklaneczki. – Jeśli mnie pan aresztuje, oczywiście zaprzeczę wszystkiemu, ale i tak zniszczy pan Olivera, Ronnie i jej rodzinę. Tego pan chce? Do tego właśnie doprowadziłby Miller. Chce pan dopełnić dzieła szantażysty? – Ja nie… – zaczął Banks, ale nie skończył. Poczuł tak mocne uderzenie w potylicę, że zobaczył gwiazdy. Nie minęła sekunda, a napłynęła przyjazna ciemność i osunął się na podłogę. Banks miał wrażenie, że minęły godziny albo dni, od kiedy stracił przytomność. Spróbował usiąść. Głowa go koszmarnie bolała, żółć podeszła mu do gardła. Zwymiotował na dywan i znów się osunął. Tym razem poleżał dłużej, łapiąc z trudem, powoli wielkie hausty powietrza. Serce
waliło mu mocno, krew szumiała w uszach. Nie wiedział, czy doznał poważnego uszkodzenia czaszki, ale zdawał sobie sprawę, że utracił dużo krwi. Przemoczyła kołnierzyk koszuli i rozpłynęła się na dywanie tam, gdzie spoczywała jego głowa. Obok rdzawej kałuży leżała kryształowa karafka. Czyli to nią uderzył go Litton. Chryste, pomyślał Banks, mógł mnie wysłać na tamten świat. Kiedy poczuł, że jest trochę lepiej, z wysiłkiem usiadł w fotelu i wsparł głowę na zagłówku. Do diabła z koronkową narzutką Littona. Nadal czuł mdłości, w głowie pulsowanie, gonitwę myśli. Widział jak przez mgłę, a tył głowy mu płonął. Posiedziawszy chwilę, zaryzykował spojrzenie na zegarek. Cyferblat i wskazówki zarysowały się wyraźniej. Dochodziła północ. Od przyjazdu minęły dwie godziny lub więcej. Co Litton sobie wyobrażał? Czy myślał, że może tak po prostu uciec od wszystkiego? Bez względu na to, dokąd zwiał, miał przewagę jak cholera. Następną herkulesową pracą było dojście do łazienki i mycie. Schody sięgały równie wysoko, jak w piosence Led Zeppelin. Pierwsza próba dźwignięcia się na nogi zakończyła się żałośnie, były jak z waty i dopiero po dziesięciu minutach poczuł, że może znów spróbować. Oparł się na poręczach i z całej siły odepchnął. Świat zaczął pływać i w mózgu rozszalał mu się młot; miał takie zawroty głowy, że kolejny raz już witał się z podłogą, ale zdołał ustać. Kołysał się chwilę, aż uznał, że osiągnął znośną równowagę, i zrobił kilka chwiejnych kroków do schodów. Łatwo znalazł łazienkę i odkręcił kurek umywalki. Kiedy temperatura wody się wyrównała, pochylił się i wsadził głowę pod kran. Przyszła fala mdłości, świat mu się zakołysał, mało nie upadł. Ale uchwycił się umywalki i czekał, aż woda namoczy mu włosy niczym tropikalna ulewa. Pomacał potylicę i wyczuł guz wielkości ptasiego jaja, ale krwawienie chyba ustało, a rana się oczyściła. Wziął wielki, puszysty biały ręcznik i osuszył nim głowę, ostrożnie dotykając brzegów rany. Ręcznik trochę się zaróżowił, ale to były tylko resztki krwi. Banks teraz widział lepiej i stał pewniej, pozostał tylko pulsujący ból. Przeszukał szafkę łazienkową, znalazł buteleczkę środków przeciwbólowych. Na naklejce dostrzegł ostrzegawcze napisy. Wysypał na dłoń dwie pigułki, resztę wsadził do kieszeni i podreptał na dół. Nalał sobie whisky z wodą sodową, połknął pigułki i popił. Po kilku minutach był gotów wyjść na zewnątrz. Oczywiście samochód Littona zniknął, ale porsche Banksa stało tam, gdzie zaparkował. Mgła kłębiła się przy ziemi jak w horrorze. Nie miał pojęcia, co Litton kombinuje, ale widocznie uznał, że pozostała mu tylko ucieczka. Zorientował się, że gra jest skończona i trzeba brać nogi za pas. Banks zdał sobie przy tym sprawę, że większość tego, co Litton zrobił, co dawało mu energię do życia, wiązało się z Oliverem i lady Chalmers, narzucało się więc, że zbiegł do jednej z tych dwóch osób, u nich szukając azylu i wsparcia. Oliver nie znał tajemnicy swojego urodzenia, więc uciekinier pewnie wybrał lady Chalmers. Mógł dojść do wniosku, że chociaż może wydała go Banksowi, to jest kobietą, i gdy ją trochę poczaruje, uda skruchę i zaapeluje do poczucia rodzinnej
lojalności, odzyska jej zaufanie i zażegna kłopoty. Oczywiście, miał problem w postaci rannego funkcjonariusza policji, ale to też niewątpliwie dałoby się załatwić. A połączone wpływy Littonów i Chalmersów nakłoniłyby decydentów do przełknięcia wszystkiego. Przynajmniej w teorii. Banks wsiadł do samochodu i choć się obawiał, że Litton coś zmajstrował, włożył kluczyk do stacyjki, zacisnął zęby i przekręcił go. Silnik zaskoczył momentalnie, jak zawsze. Banks zdał sobie sprawę, że bez względu na to, w jakim kierunku ruszył Litton, na północ czy południe, początkowo miał tylko jedną drogę. Rozgałęziała się dopiero kilka kilometrów dalej na wschód. Ta część Peak District nie była poprzecinana południkowymi szlakami. Wiedział, że nie powinien prowadzić, zwłaszcza po środkach przeciwbólowych, ale czuł się na siłach sprostać zadaniu i już wolał, żeby go szlag trafił, niż miałby spędzać noc w domu Littona albo miejscowym szpitalu. Mgła nie sprzyjała jeździe, chociaż widoczność jeszcze nie była ograniczona. Pokonał zaledwie pięć kilometrów, gdy ujrzał migające niewyraźnie we mgle światła i postać na środku zablokowanej radiowozami drogi. Mundurowy dawał znaki latarką. Banks łagodnie wyhamował i opuścił szybę. Zobaczył młodego posterunkowego. – Co się dzieje, panie władzo? – spytał. – Przykro mi, proszę pana. Droga zamknięta z powodu wypadku. Obawiam się, że będzie pan musiał zawrócić. Banks widział za blokadą wyrwę w murku przy drodze, ale nic więcej. Niepewny, czy warto ryzykować, czy nie, uległ ciekawości i wyjął legitymację służbową. – Czy mogę się do czegoś przydać? – spytał. Funkcjonariusz natychmiast się wyprężył. – Nie, panie inspektorze. Sytuacja jest pod kontrolą. – Co się stało? – Samochód przebił murek i wpadł do rzeki. – A kierowca? – Jeszcze nie znaleźliśmy ciała, tylko częściowo zanurzony w wodzie pojazd. Wygląda na to, że kierowca mógł się wydostać przez okno, ale prąd jest rwący. Wątpliwe, żeby ktokolwiek przeżył. – Wiadomo, czyj to samochód? – Zarejestrowany na Anthony’ego Littona, sir. Jest ojcem Olivera Littona. Słyszał pan o nim? – Oczywiście. Posterunkowy pokręcił głową. – A raptem przedwczoraj jego szwagierka wpadła do rzeki kilka kilometrów stąd. Na szczęście wyszła z tego cało.
– No, jeśli się nie przydam, to jadę dalej – powiedział Banks, czując ulgę, że policjant nie zapytał go, co robi na podrzędnej drodze, tak daleko od swojego rewiru. Zdawał sobie sprawę, że wygląda nietęgo, i był zadowolony, że posterunkowy nie skierował na niego światła latarki. – Obawiam się, że nie znam zbyt dobrze tutejszych dróg – wyznał. – I nie mam nawigacji. Jak dojadę na północ? Posterunkowy podrapał się po głowie. – No, tak naprawdę to stąd nie da rady się dostać na północ. Zwłaszcza że ta droga jest wyłączona z ruchu. Powiedziałbym, że najlepiej by pan zrobił, gdyby jechał pan prosto, aż zobaczy pan drogowskazy na Stockport i lotnisko Manchester, a potem już są tylko dwa kroki do M62. Tak będzie najkrócej. – Dziękuję – powiedział Banks i wycofał się do zatoki postojowej, żeby nawrócić, bo droga była bardzo wąska. Czuł na sobie wzrok młodego funkcjonariusza. Może wyczuł szkocką albo zauważył krew na kołnierzyku. Zdał też sobie sprawę, że środki przeciwbólowe zaczynają działać, pulsowanie w głowie przeszło w odległy łomot, jakby ktoś gdzieś naprawiał płot. Miłe, ciężkie ciepło napłynęło mu do głowy i w ramiona. Musiał się skupić na prowadzeniu bardziej niż zwykle, ale też nie pierwszy raz jechał samochodem w takim stanie. Włączył iPoda i poszukał odpowiedniej muzyki. Pewnie Requiem Mozarta byłoby w sam raz, zważywszy na smutny koniec Anthony’ego Littona, lecz ani go na tyle nie znał, ani na tyle nie lubił, by czcić jego pamięć mszą żałobną, więc zdecydował się na Dr. Johna i Night T ripper. Postanowił jechać powolutku, by nie spotkała go żadna niespodzianka. Wezwanie przyszło o barbarzyńskiej porze. O siódmej rano. Pora była barbarzyńska głównie dlatego, że Banks wczołgał się do łóżka dopiero o trzeciej nad ranem. Po głowie plątała mu się przestroga matki, że osoba podejrzana o wstrząśnienie mózgu nie powinna się kłaść, ale powieki same mu się zamykały. Ze snu wybudziły go łagodny gitarowy riff komórki i metaliczny głos komendant Gervaise: – Natychmiast. W moim gabinecie. Z trudem wstał i powlókł się pod prysznic. Poduszka była trochę zakrwawiona. Poza tym przecież się ocknął, więc wszystko gra. Prawie. Miał przypływ paniki, gdy przestraszył się, że Anthony Litton sfingował wypadek i pojechał do lady Chalmers. Powinien był do niej w nocy zadzwonić, gdy już dotarł do domu. Ale gdyby Litton zabił szwagierkę, oznaczałoby to jego koniec, a Banks nie sądził, by człowiek jego pokroju umiał pogodzić się ze stratą czegoś, czego bardzo pragnął. No i miałby problem, żeby bez samochodu dostać się do Eastvale. Banks poświęcił kilka minut na przygotowanie kawy rozpuszczalnej, połknął środki przeciwbólowe, zjadł grzankę z masłem, odpuścił sobie golenie i pospieszył do porsche. Był wilgotny, chłodny ranek. Szczyty wzgórz w chmurach, w dolinach mgła, a wieża kościoła
w Helmthorpe przypominała maszt statku płynącego morzem. Banks nie miał czasu ani ochoty na przemyślenie spraw od czasu, gdy wpółprzytomny wrócił do domu. W drodze na komisariat uznał, że takie myśli tylko mu zaszkodzą. Kawa zdziałała cuda i kiedy dotarł do celu, znów czuł się człowiekiem. Tak w trzech czwartych. W głowie nadal mu wirowało i pulsowało mimo pastylek przeciwbólowych, które łyknął. Gervaise czekała na niego za biurkiem, a w wygodnym fotelu, zgodnie z przeczuciami Banksa, siedział McLaughlin. Nawet mimo zdarzenia o tak niebywałej skali komendant główny nie raczył opuścić swojej nory. Jednak Banks i tak na moment stracił oddech. Sprawiła to obecność siwawego, niepozornego mężczyzny, który siedział przy oknie. – Inspektorze Banks, rozumiem, że znacie pana Browne’a? – spytała Gervaise. – Dzień dobry, panie Browne – powiedział Banks. – Tak, w rzeczy samej. Browne skłonił nieznacznie głowę. Jak zwykle miał nieprzenikniony wyraz twarzy. Wcześniej spotkali się raz, podczas wyjątkowo delikatnej politycznie sprawy i Banks wiedział o nim tylko tyle, że jest grubą rybą w MI5. Zaliczył z nimi ostre spięcie i wyglądało na to, że właśnie czeka go następne. Zadał sobie w duchu pytanie, ile tego rodzaju zdarzeń może spotkać policjanta bez szkody dla jego kariery zawodowej. – Wyglądasz strasznie – stwierdziła Gervaise. Banks łagodnie dotknął potylicy. Nawet to bolało. Skrzywił się. – Miewałem lepsze dni. – I noce, z tego, co słyszeliśmy – wtrącił McLaughlin. – To znaczy według policji z Derbyshire. Tak więc patrolowy zauważył nietypowe szczegóły, krew, a może wyczuł zapach whisky i sprawdził, gdzie trzeba, pomyślał Banks. No cóż, to dobrze o nim świadczy. Daleko zajdzie. – Tak jest, panie komendancie. – Powiedz nam, coś ty sobie wyobrażał, że z głupia frant poszedłeś sam na rozmowę z Anthonym Littonem. – Nie miałem żadnych twardych dowodów – powiedział Banks. – Jedynie podejrzenia częściowo potwierdzone przez lady Chalmers, które gdyby zmieniła zdanie, byłyby nic niewarte. Poza tym to delikatna sprawa. Ostatnia rzecz, na której mi zależało, to wpaść tam z hukiem, z całą ekipą, i skuć Anthony’ego Littona. Chciałem wiedzieć, co się dzieje, zanim podejmę decyzję, co dalej. – Uważasz, że do ciebie należy podejmowanie takich decyzji? – Tylko ja znałem wszystkie szczegóły. Ale planowałem przedstawić pani wszystko, co wiem. – Tylko najpierw pojechałeś i złamałeś wszystkie zasady regulaminu? – spytał McLaughlin. – Może jedną albo dwie. – Banks rozsunął minimalnie dwa palce. – Ociupinkę. McLaughlin mierzył go roziskrzonym wzrokiem.
– Z których najważniejsza dotyczyła przesłuchania w pojedynkę potencjalnego mordercy. – Często rozmawiam z ludźmi w cztery oczy. Uważam, że dzięki temu więcej od nich wyciągam. – Tu nie chodzi o wyciąganie czegokolwiek, Alan – powiedziała Gervaise. – Tu chodzi o trzymanie się procedur, o uzyskanie materiału dowodowego, który może być wykorzystany w sądzie. Twoje najświeższe wyczyny nic nam w tej materii nie przyniosły. – No, ale to powinno wszystkim niezwykle odpowiadać, prawda? Banks zauważył, że kąciki ust Browne’a unoszą się w nieznacznym uśmieszku. – Co, na Boga, cię napadło, żeby pędzić do Derbyshire? – spytała Gervaise. – Ktoś zepchnął lady Chalmers z drogi – odparł Banks. – Tuż po tym, jak wyjechała od szwagra. Pomyślałem, że może on coś wie. Kiedy przyjechałem, zauważyłem na jego samochodzie zadrapania i wgniecenia od strony pasażera. Chciałem się dowiedzieć, skąd się wzięły, więc spytałem Littona. – I powiedział ci? – Powiedział, że musiały powstać, kiedy lady Chalmers odjeżdżała w pośpiechu spod jego domu. Ale kłamał. – Wiesz to na pewno? – Musiał kłamać, w przeciwnym razie te uszkodzenia to byłby jakiś absurd. Poza tym jego samochód stał przed domem po prawej stronie, przed garażem. – Więc…? – Hm, zakładam, że lady Chalmers zajechała pod dom tak jak ja. W każdym razie tak jest wyprofilowany podjazd, a po drugiej stronie samochodu Littona nie było miejsca. – Nadal nie pojmuję – przyznała Gervaise. – Bez względu na to, jak lady Chalmers odjechała, cofając się albo zawracając na trzy, gdyby uderzyła w samochód Littona, zarysowałaby drzwi kierowcy, a uszkodzenia widniały na drzwiach pasażera, co zgadzałoby się z tym, że samochód Littona uderzył i zepchnął z drogi inny wóz. – Czy to ma być dowód? – spytała retorycznie Gervaise. – Wygląda raczej na czystą spekulację. – To wyciągnięcie wniosków z faktów. – Czemu, na Boga, Anthony Litton chciałby skrzywdzić szwagierkę? – spytała znów Gervaise. – Bo wiedziała, że zabił Gavina Millera, i chociaż ją przekonał, że to był wypadek, uznał, że zaczyna się zachowywać nieodpowiedzialnie. Wiedział na przykład, że rozmawiała ze mną, i miał wrażenie, że wkrótce pęknie. – Banks spojrzał na Gervaise i McLaughlina. – Pamiętacie państwo, że złożył zażalenie na mnie, licząc na to, że zdusi sprawę w zarodku. Chyba potem
uznał, że tak pięknie nie będzie, że lady Chalmers wcześniej czy później coś wypapla i sprawa wymaga bardziej drastycznych posunięć. – Skąd wiesz, że to on zabił Gavina Millera? – Przyznał się do tego. Choć powiedział, że to był wypadek, że Miller spadł z kładki. – I myślisz, że kłamał? – Oczywiście. – Musisz postarać się lepiej to wytłumaczyć, Alan. – To bardzo proste. Gavin Miller i Veronica Bellamy, jak się wtedy nazywała, studiowali razem na Uniwersytecie Essex. Z tego, co wiem, chodzili ze sobą przez kilka miesięcy pierwszego roku. Miller musiał uznać, że może z tego wyciągnąć jakieś pieniądze, więc skontaktował się z lady Chalmers i zażądał ich w zamian za milczenie. – Milczenie o czym? – spytał McLaughlin. – Ich związku? Innych niedyskrecjach? Przestępstwie, które razem popełnili? Przede wszystkim związanym z nadużywaniem narkotyków? Nie wiem dokładnie, o co chodziło. Ale to nie ma znaczenia. Nie musiał daleko szukać. – Ale czemu po tak długim czasie? – zapytała Gervaise. – Minęło czterdzieści lat. – Bo Miller był w rozpaczliwym położeniu. Chyba coś mętnie kombinował, żeby założyć sklep płytowy, i potrzebował funduszy. Poza tym wydaje mi się, że psychicznie zupełnie już sobie nie radził. Połączenie picia, narkotyków i pogłębiającej się depresji. No i dochodził do tego fakt, że Oliver Litton był pierwszoplanową postacią w mediach. To uruchomiło lawinę. Miller uznał, że skoro mógłby w takim momencie przysporzyć tej rodzinie kłopotów, wyjawić fakty godne pierwszych stron tabloidów, to biorąc pod uwagę, że również sir Jeremy i lady Chalmers są do pewnego stopnia celebrytami, może warto byłoby wysupłać dla niego kilka tysięcy funtów, żeby zamknąć mu usta. I wiecie państwo, jacy są reporterzy. Bez zmrużenia oka zrobią z igły widły. Oliver Litton ma przed sobą bardzo delikatny okres, zwłaszcza że opozycja, a nawet konkurenci z własnej partii szukają na niego haka, choćby dotyczył spraw najodleglejszych czy przypadkowo z nim związanych. – Niech będzie – zgodziła się z nim Gervaise. – Ale czemu musiał zabić Millera? Czy jego śmierć nie mogła być przypadkowa, jak twierdził Litton? – Mogła, ale nie była – powiedział Banks. – Lady Chalmers zadzwoniła do szwagra i poprosiła go o pomoc zaraz po tym, jak odezwał się Miller, na co Litton odpowiedział, że załatwi problem, i poszedł zamiast niej na umówione spotkanie. Mąż lady Chalmers przebywał poza granicami kraju, a poza tym chyba raczej nie chciała, żeby się dowiedział o jakichkolwiek kompromitujących sprawach związanych z jej osobą. Nie wiedział nic o Millerze i przyjął na wiarę historyjkę, jakoby tamten zadzwonił wyłudzić pieniądze, podając się za członka
stowarzyszenia absolwentów uczelni. Według Anthony’ego Littona, gdy się spotkali, Miller był pijany albo naćpany, albo jedno i drugie, stał się agresywny, żądał więcej pieniędzy, rzucił się na Littona i wykrzykiwał paskudne rzeczy na temat lady Chalmers i tego, co wyczyniali przed laty. Wywiązała się szarpanina, Miller był wycieńczony, wylądował na dole, a Litton wziął nogi za pas. Twierdził, że było to co najwyżej nieumyślne spowodowanie śmierci. I zapewne za takie uznałby je sąd. Ale ja myślę, że Litton pojechał na spotkanie z Millerem zdecydowany pozbawić go życia, chciał raz na zawsze pozbyć się szantażysty. Wszyscy wiemy, że oni zawsze wracają po więcej. Nie mógł sobie pozwolić na takie ryzyko, zwłaszcza że w grę wchodziła kariera jego syna. – I to wszystko? – Tak. Ten, kto zabił Millera, zrzucając go z kładki, musiał go podnieść i przerzucić przez poręcz. Moim zdaniem jest w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, by Miller przeleciał przez poręcz przypadkiem. I Stefan Nowak, i doktor Glendenning zgadzają się z tą opinią. Poza tym na ciele były też rany odniesione przed zgonem, wskazujące na bójkę. – A teraz Anthony Litton również nie żyje? – Jak niewątpliwie państwo wiecie, jadąc do domu, trafiłem na miejsce wypadku – powiedział Banks. – Do czasu mojego przyjazdu ciała nie znaleziono i kazano mi zawrócić, ale jestem pewien, że poszukiwania nie zajmą dużo czasu i zostaniecie państwo powiadomieni o ich wyniku. – To był Anthony Litton – rzekł Browne, odzywając się po raz pierwszy. – Policja znalazła ciało kilkadziesiąt metrów dalej. Utonięcie. Chyba zdołał się wydostać z samochodu i próbował dopłynąć do brzegu, ale prąd go pokonał. Litton nie był dobrym pływakiem. Według policji to szczególnie niebezpieczny odcinek drogi. – Zrobił pauzę i przyłożył palce do podbródka. – Chociaż wydawałoby się, że ktoś, kto mieszka w okolicy, powinien być tego świadom i jeździć ostrożniej. – Browne wzruszył ramionami. – Według drogówki musiał jechać jakieś sto kilometrów na godzinę. Nieważne. To była trudna noc. Mgła i tak dalej. Rzecz w tym, że kiedy tylko się dowiedzieliśmy, co się stało, my… to znaczy pewni moi współpracownicy… odwiedzili niezwłocznie dom pana Littona w poszukiwaniu jakichkolwiek… no, delikatnych materiałów i znaleźli… hm, może pan mógłby mi powiedzieć, co znaleźli, inspektorze Banks? Nie ma sensu kłamać, pomyślał Banks. – Myślę, że pan Litton wpadł w panikę, kiedy wydobyłem z niego prawdę. Wziął mnie z zaskoczenia. Dostałem w głowę kryształową karafką. – Odwrócił się, demonstrując guza. – Mocno krwawiłem i chwilowo straciłem przytomność. Kiedy ją odzyskałem, Littona nie było. Umyłem się i pojechałem go szukać. Trafiłem na miejsce wypadku. – Udało się nam posprzątać ten bałagan, zanim padły jakiekolwiek pytania – podjął Browne. – Widzi pan, nikt z nas nie ma głębszego wglądu w tę sprawę niż pan, inspektorze, zwłaszcza po intensywnym śledztwie, które pan z zespołem przeprowadziliście, badając przeszłość lady
Chalmers, ale jestem pewien, że to wszystko jest teraz całkiem bez znaczenia. – Popatrzył na Banksa wzrokiem bez wyrazu. – Całkiem bez znaczenia – potwierdził Banks. Browne wolno pokiwał głową. – Tak. Jestem przekonany, że również pan zdaje sobie sprawę z tego, że nam i oczywiście naszej bratniej organizacji, służbie policyjnej, bardzo zależy na tym, by Oliver Litton został ministrem spraw wewnętrznych. Po raz pierwszy od długiego czasu będziemy mieli zwierzchnika, który rozumie nasze problemy i stoi po naszej stronie, i być może skończą się te wszystkie potworne cięcia budżetowe, których skutki wciąż odczuwamy. Być może. W każdym razie perspektywy wyglądają nieźle, nawet gdyby nie doszło do żadnych zmian. – No cóż, absolutnie mi nie zależy, żeby prasa rozdmuchała całą tę historię – rzekł Banks, rozkładając ręce. – Godne podziwu, inspektorze Banks – przyznał z błyskiem w oku Browne. – Oczywiście młodemu panu Littonowi wszyscy będą współczuć z powodu utraty ojca. To z pewnością nie zaszkodzi jego dalszej karierze. Czeka go kilka dni na załatwienie prywatnych spraw, żałoba, rozumie pan, pogrzeb, a potem powrót do pracy. Z nowymi siłami w wir polityki! Przecież to był tragiczny wypadek. Potworna noc, niesławny odcinek drogi. Co można dodać? – W pełni się zgadzam – odparł Banks. Dlaczego przy okazji każdej rozmowy z Browne’em czuł się tak, jakby wkraczał w świat powieści Johna le Carré? No cóż, ściśle rzecz biorąc, było to ich drugie spotkanie, ale miał wrażenie, że zawsze tak będzie. – A morderstwo Gavina Millera? – zapytał. – Trudno to nazwać morderstwem, nie sądzi pan? – powiedział Browne. – Zgoda, nieco zagadkowa sprawa, ale bardzo szybko pójdzie w zapomnienie. Nikomu nie zależy szczególnie na Gavinie Millerze. – Co z moim zespołem? – A co ma być? Czy coś wiedzą? – Znają tło całej historii. Włożyli w tę sprawę masę pracy. – W takim razie nie ma powodu do niepokoju, zgadza się? Jeśli cała ich wiedza ogranicza się do tła sprawy. Śledztwo zmierzało donikąd, straciło priorytet. Wkrótce wszyscy o tym zapomną. – Czy są jakieś inne obiecujące tropy? – spytał McLaughlin. – Nie – powiedział Banks. – Zajmowaliśmy się wątkiem narkotykowym, Eastvale College, ale wciąż odbijaliśmy się od ściany. – No proszę – niemal się ucieszył Browne. – Ludzie pomyślą, że to pewnie robota jakiegoś gangu. Jak wieść niesie, takich morderców zwykle bardzo trudno doprowadzić przed oblicze sprawiedliwości.
– W takim razie wydaje mi się, że niezbyt da się uzasadnić dalsze koszty prowadzenia śledztwa, prawda? – spytał McLaughlin. – Myślę, że bezpiecznie możemy je umorzyć. – Co z lady Chalmers? – zapytał Banks. – On próbował ją zabić. – Zamieniliśmy z nią kilka słów – wyjaśnił Browne. – Naturalnie też jest pogrążona w głębokim smutku. Rozumiem, że lady Chalmers i jej siostra były sobie bardzo bliskie, a od śmierci siostry szwagier i siostrzeniec stali się jej jeszcze bliżsi. Znosi to dzielnie i powiedziałbym, że minie trochę czasu, a będzie w doskonałym nastroju. – A ja? – spytał Banks. – To tylko niewielki guz. Wróci pan do formy. – Nie to miałem na myśli. Czy do końca życia powinienem oglądać się przez ramię? Browne uniósł brew. – Nie ma potrzeby dramatyzować. Och, będziemy na pana uważać. Tak jak zawsze to robimy. Słyszałem plotki o awansie. – Spojrzał w kierunku zastępcy komendanta głównego McLaughlina. – To byłaby miła okoliczność. Banks odwrócił się do Gervaise i McLaughlina. Żadne z nich nie tryskało radością. – No cóż – powiedział. – Nie jestem pewien, czy sobie na awans zasłużyłem. – Ależ nonsens – zaprotestował Browne, wstając do wyjścia. – Zrobił pan dokładnie to, co należało. Przeprowadził dyskretne śledztwo. Nie wytaczał pan armat. Przekonująco wyjaśnił stosunkowo prostą sprawę. Tak się składa, że tym razem oddał nam pan wszystkim przysługę, bez względu na to czy celowo, czy nie. Jeszcze ciut lepsze wyniki i nawet się pan nie obejrzy, a poprosimy, żeby pan się do nas przyłączył. – Nie wiem, czy uznać to za komplement, czy za obelgę – powiedział Banks. Browne zachichotał i wyszedł, machając ręką na pożegnanie, bez oglądania się za siebie. Zastępca komendanta głównego McLaughlin ruszył za nim pospiesznie, ale przedtem popatrzył na Banksa z miną nasuwającą skojarzenie z uśmiechem kota z Cheshire. – Kawy, Alanie? – spytała Gervaise. – Z przyjemnością, pani komendant. Szefowa nalała znakomitej, mocnej kawy ze swojego ekspresu. Banks połknął następne pastylki przeciwbólowe. Oczywiście Gervaise zdawała sobie sprawę, że tak jak sobie tego życzyli, uraczył ich stekiem kłamstw, ale to był przekonujący stek kłamstw. I czy nie mogło tak się to skończyć? spytał się w duchu. Gervaise, podając kawę, wbiła w niego pytające spojrzenie. – Czy znasz prawdę na temat tego, co się wydarzyło, Alanie? – Tak. Tak myślę. – Czy należałoby coś jeszcze zrobić?
O ile Banks potrafił to ocenić, Anthony Litton zamordował Gavina Millera, aby zapewnić sobie jego wieczne milczenie na temat prawdziwego pochodzenia Olivera. Ale mógł go zabić nieumyślnie. Banks równie mocno podejrzewał, że Anthony Litton popełnił samobójstwo. Ale mógł być to wypadek. Nie miał żadnych dowodów na swoje podejrzenia poza tym, co ludzie zdradzili mu w rozmowach, i na pewno nie zamierzał zmuszać lady Chalmers, Joego Jarvisa i Olivera Littona do testów DNA. Anthony Litton nie żył, a lady Chalmers została uwolniona od szantażysty. To prawda, że wiedziała, co zaszło, ale nie mogła uwierzyć, że jej szwagier był zimnokrwistym mordercą i zaczął dybać na życie jej samej. Czemu kariera Olivera Littona miałaby ucierpieć z powodu tego wszystkiego? Był jedyną niewinną osobą w tym całym interesie, na tyle niewinną, na ile można tym epitetem obdarzyć polityka, poza bezpośrednim otoczeniem lady Chalmers: sir Jeremym, Angeliną, Samanthą – córką, której nie poznał – i oczywiście Orianą. Istniała znikoma szansa, że Veronica Chalmers to wielka aktorka i uknuła całą intrygę, manipulowała Anthonym Littonem, żeby jego rękoma pozbyć się Millera, może nawet cała rodzinka w tym siedziała, a później wyjeżdżając, lady celowo otarła wóz Littona i celowo przebiła ogrodzenie, wpadając do rzeki. Banks nie był jednak zwolennikiem teorii spiskowych. A im więcej ogniw w łańcuszku spiskowców, tym większe prawdopodobieństwo, że któreś nie wytrzyma napięcia. Poza tym Anthony Litton przyznał się do zabicia Millera. Teza, że zrobił to na polecenie, nie miała sensu, nie wyglądał na mężczyznę, którym można manipulować. Banks nie miał problemu z tym wszystkim. – Nie – odpowiedział i dopił kawę. Gervaise otworzyła laptopa i przygotowała się do pisania. Ale najpierw spojrzała na Banksa i prawie się do niego uśmiechnęła. – A teraz, na litość boską, Alanie, idź i zrób porządek ze swoją głową.
Rozdział 15 W pubie Dog & Gun urządzano wieczór folkowy. Banks zamienił dwa słowa z Penny Cartwright, która była główną atrakcją tego dnia, a potem zabrał swój kufel do otoczonego murkiem ogródka, postawił go na kamieniu i patrzył na wijącą się, wezbraną rzekę i łąki, nadal podtopione gdzieniegdzie. W pubie ktoś śpiewał T he W ater is W ide. Księżyc w trzeciej kwadrze oświetlał to wszystko, kapiąc srebrem na wirujące prądy i rzucając cienie na drzewa zarastające brzegi nurtu. To była jedna z tych czarodziejskich nocy późnego listopada, gdy na krótko zapominało się o chłodach, deszczu, mgłach i o tym, że zima, śnieg i marznące opady są tak blisko. Głowa Banksa też była w dużo lepszym stanie, chociaż nadal bolało go miejsce, w które Litton go uderzył. Większego bólu głowy przysparzało mu zachowanie w tajemnicy tego, co się wydarzyło w gabinecie szefowej, zwłaszcza gdy myślał o najbliższych współpracownikach: Annie, Winsome, Gerry Masterson. Na szczęście żaden trop nie okazał się owocny. Nic nowego nie wypłynęło i poza kilkakrotnymi odwiedzinami w college’u i sprawdzeniu alibi nie było nic do roboty. Można by pomyśleć, że nic się nie wydarzyło. Nie wszystkie sprawy da się rozwiązać szybko i wyglądało na to, że ta w sposób naturalny przedryfuje do szafki z aktami odłożonymi na święty nigdy. Banks pomyślał, że a nuż kiedyś, w odległej przyszłości emerytowany funkcjonariusz wydziału sięgnie po nie i złoży układankę w czytelny obrazek. Ale do tej pory po Oliverze Littonie zniknie wszelki ślad, a Banks i lady Chalmers spoczną w grobie. Oczywiście Annie, Winsome i Gerry nie były głupie, i Banks domyślał się, że mają własne teorie na temat tego, co się wydarzyło. Szczególnie Gerry po przeprowadzeniu szerokich poszukiwań materiałów dowodowych i odkryciu, że lady Chalmers na drugim roku opóźniła o dwa miesiące powrót na zajęcia, miała mocne przesłanki, żeby dojść prawdy, i Banks był przekonany, że odgadła przynajmniej jej część. Z pewnością wiedziała, że „wypadek” Anthony’ego Littona miał z tym coś wspólnego. Ale czy to z ostrożności, czy z braku zainteresowania nikt nie powiedział słowa i sprawa Gavina Millera została przysłonięta mgłą statystyk przestępstw, napadami na urzędy pocztowe i przestępstwami na tle seksualnym. Banks nadal jednak czuł pewien smutek. Chociaż potrafił zracjonalizować, rozdzielić i poupychać w różnych zakamarkach umysłu to, co się wydarzyło, jednego nie mógł zapomnieć. Popołudnia na działce Joego Jarvisa. Nie okazał się lewicowym podżegaczem ani emisariuszem przewożącym moskiewskie brudne pieniądze, lecz dotkniętym chorobą człowiekiem o bogatych wspomnieniach, może mającym w sobie resztki rewolucyjnego ognia, a na pewno miłość do
dziewczyny z innego świata, którą znał wieki temu. Wizerunek kruchego mężczyzny, niewiele starszego od niego samego, zapadniętego w sobie, pomarszczonego i wymizerowanego, o bladej, suchej jak pergamin skórze długo prześladował Banksa. Dyskusja o Szostakowiczu była długa i bogata i Banks odjechał przekonany, że dowiedział się wiele więcej, niż sam miał do przekazania. Poza tym czuł też, że ma wiele wspólnego z Jarvisem, gdyż obaj pochodzili z rodzin robotniczych, a dzięki wykształceniu lub zatrudnieniu wyrośli ponad swoje środowisko. Miał też świadomość, że należy doprowadzić do wyjaśnienia coś, co faktycznie da się wyjaśnić, chociaż nie był pewien, jak to się skończy. Dobrze zdawał sobie sprawę, jak rzecz się rozwinie, ale absolutnej pewności nie miał, stąd też odwlekał wszelkie działania w tym kierunku. Jeśli się mylił, wściekła wrzawa, która mogła wybuchnąć, doprowadziłaby do zniszczenia właśnie tych, których chciał chronić. Mówiąc wprost, chciał powiedzieć Joemu Jarvisowi, że Ronnie Bellamy urodziła mu syna i że ten syn ma zostać ministrem spraw wewnętrznych. Nie potrafił sobie wyobrazić miny umierającego górnika na taką wieść, ale wiedział, że trudno o większą ironię losu i że Jarvis będzie jej świadom. Oto on, górnik z South Yorkshire, cierń w boku rządu przez całe życie, brudny komuch dla wielu, miał się doczekać syna na stanowisku ministra. Oczywiście ta sytuacja tylko potwierdzała słuszność poglądów Jarvisa i Banksa na układ klasowy, życiowe szanse, znaczenie uczęszczania do odpowiedniej szkoły i college’u, znajomość odpowiednich ludzi i tak dalej, i że były to jedyne gwarancje drogi na szczyt. Czy Oliver Jarvis, syn górnika z Mexborough, miałby te same szanse na zostanie ministrem spraw wewnętrznych co Oliver Litton, syn specjalisty z Harley Street, ginekologa bogatych pań z socjety? Oczywiście nie. Podobnie jak nie miał ich Banks. Jego rodzice nie znali nikogo wpływowego, nie mieli pieniędzy, by posłać go do najlepszych szkół. Poza tym nawet gdyby mieli pieniądze, to i tak ich syn nie miał właściwego akcentu i nie zostałby zaakceptowany. Żeby ochronić bogatych i uprzywilejowanych, w tym wypadku lady Chalmers i jej rodzinę, Banks poskąpił Joemu Jarvisowi wieści o synu i jego osiągnięciach, ponieważ w końcu nic mu nie powiedział. Nie było dnia od tamtego poranka w gabinecie Gervaise, żeby nie chciał wskoczyć do samochodu i pognać do Mexborough. W końcu powstrzymała go tylko wiadomość, że Joe Jarvis w stanie śpiączki został zabrany do szpitala i że raczej nie powróci do zdrowia. Choć nawet wtedy fantazjował, że staje przy jego łóżku i szepce te rewelacje, wyobrażał sobie, jak drga kącik ust górnika, może w nieświadomym tiku, a może w cieniu uśmiechu. Ale nie pojechał. Czy warto było podjąć ryzyko? Banks nie wiedział. Gdyby Jarv is był w pełni sił, może w ostatnim wybuchu politycznego zaangażowania i pasji rozgłosiłby w mediach tajemnicę i zrujnowałby karierę nie tylko porządnego, niewinnego człowieka, ale i takiego, którego
wszyscy panowie i władcy służb bezpieczeństwa i porządku widzieli za sterem. Kogoś, kto rozumiał ich cele i ciężkie położenie. Czy więc postąpił słusznie, zwlekając? Nigdy nie pozna odpowiedzi na to pytanie. Czy Oliver Litton kiedyś odkryje prawdę o swojej matce? To też nie zależało od Banksa. Te myśli sprawiły, że nie wiedzieć czemu, gdy tak popijał piwo i wpatrywał się w oświetloną księżycem rzekę, zapragnął papierosa. Ale zachcianka minęła. W tej samej chwili, w której spojrzał na zegarek, sprawdzając czas, zjawiła się ona. Miała na sobie dżinsy, ciemnozielony sweter z luźnym kołnierzem, brązową skórzaną torebkę na pasku i w ręce kieliszek wina. Banks odwrócił się do niej. – Przyjechałaś – powiedział. Wcześniej zaoferował się, że po nią wpadnie, ale odrzuciła propozycję, mówiąc, że sama się zjawi, co Banks przyjął za zwiastun, że może jeszcze zmienić zdanie. Oriana się uśmiechnęła i pochyliła wstydliwie głowę. – Oczywiście. Powiedziałam, że przyjadę. Dotrzymuję słowa. – Postawiła kieliszek obok jego kufla i spojrzała na rzekę. – Pięknie tu – powiedziała. – Tak. Śliczna noc. W Brierley House wszystko w porządku? – Jest dobrze. Ronnie oczywiście nadal przybita z powodu Tony’ego, ale trzyma się dzielnie. Był Oliver z wizytą. – Co lady Chalmers ci powiedziała? – O czym? O wypadku? Nic więcej niż za pierwszym razem. Dlaczego pytasz? – Bez powodu. – Banks już był gotów powiedzieć, że nie to miał na myśli, ale ugryzł się w język. Nie jego zadaniem było zdradzanie sekretów lady Chalmers; pomyślał po prostu, że może sama już to zrobiła, że może wyjawiła wszystko przynajmniej najbliższym, zgodnie z jego sugestią. Ale chyba do tego nie doszło. Może zdobędzie się na to w swoim czasie i zrobi to po swojemu. To naprawdę nie był jego interes. Podobnie jak informowanie Olivera Littona, że jego nieżyjący już ojciec próbował zabić jego biologiczną matkę. Mimo że praca Banksa w głównej mierze polegała na szukaniu prawdy, przez lata się nauczył, że czasem pewne rzeczy lepiej przemilczeć. – Więc lubisz angielską muzykę folkową? – spytał. – Bardzo. Kiedy dziadek był w obozie i pracował w polu, nauczył się wielu piosenek. Oczywiście opera była jego pierwszą miłością… był dumnym Włochem… ale poznał wiele angielskich melodii ludowych. Nauczył ich mnie, kiedy byłam mała. Tyle że za bardzo nie miałam głosu. Ale uwielbiam stare pieśni, chociaż niektóre z nich są takie smutne. – Tak. Ale za to jest w nich mądrość. Jak w W ater is W ide. Ktoś to śpiewał, zanim przyszłaś. „Miłość wciąż starsza i siły wytraca, i znika ze szczętem jak poranna mgła”. Oriana spojrzała na niego dziwnie.
– Naprawdę z góry zakładasz, że nie warto nawet próbować tego, co może nie być wieczne? Czy cofnąłbyś się z lęku, że nie wypali albo że nie sprostałbyś zadaniu? Co to za życie? – A jakie jest lepsze? Oriana pociągnęła łyczek wina i roześmiała się. – Och, nie wiem. Może trzeba się zakochać? Czy to nie o tym jest większość ludowych piosenek? – O tym albo o morderstwie. – Banks upił łyk piwa. – Już to zaliczyłem. – Miłość czy morderstwo? – Miłość. Ale chodziło mi o to, że cofnąłem się przed czymś, bo i tak musiało się skończyć. Pewnie jednak bardziej obawiałem się odrzucenia niż przyszłości. – Przecież wszystko ma swój kres. Czy nie lepiej korzystać z chwili? – Zapewne. – Nawet gdy to tylko chwila? – Czasem. – Banks spojrzał na nią. Odwróciła wzrok. W srebrzystym blasku jej oczy lśniły. – Wiesz, naprawdę jesteś bardzo piękna – rzekł, czując ucisk w gardle. Nie zareagowała, przynajmniej nie okazała tego. Banks nie wiedział, co jeszcze powiedzieć, ale czuł, że znalazł się w punkcie zwrotnym. Mógł odpuścić tę chwilę i być może nigdy więcej jej nie odnaleźć, a mógł też, przeciwnie, pochwycić ją, machnąwszy ręką na lęk, zagrożenie, poczucie szaleństwa. Przyciągnął Orianę do siebie i pocałował. Najpierw w najlepszym razie tylko nie stawiała oporu, ale po chwili oddała mu pocałunek z rosnącym zapałem. – Dlaczego to zrobiłeś? – spytała po chwili. – Wydawało mi się, że tak należy. – Korzystać z chwili? – Tak. – Banks znów ją pocałował. Wypadło jeszcze cudowniej. Kiedy się od siebie odsunęli, Oriana sięgnęła po kieliszek, upiła łyk i wsparła się łokciami o mur, zwróciwszy głowę do Banksa. – A teraz? – Bo chciałem. Roześmiała się, a potem spoważniała i sięgnęła wzrokiem w cienie za szeroko rozlaną rzeką. – Często wyjeżdżam. – Wiem. Mam mało wolnego. – I tak naprawdę nie pochwalam twojej pracy. – Na ogół sam siebie nie pochwalam. – I myślisz, że jestem dla ciebie za młoda. – Myślę.
– Ale większość mężczyzn w moim wieku wydaje mi się płytka. W pubie znów odezwała się muzyka, najpierw instrumentalne wprowadzenia, potem pełny głos Penny podjął Queen of H earts, wywołując rzęsiste oklaski. Oriana sięgnęła po kieliszek, odwróciła się i ruszyła przez trawnik, oglądając się dyskretnie przez ramię. – Lepiej wejdźmy do środka – powiedziała. – Chodź. Grają twoją piosenkę. Banks tkwił przy murku. Potem ujrzał, że Oriana wyciąga ku niemu rękę, jakby przywoływała ociągające się dziecko, i roześmiał się, zrobił krok i złapał ją za rękę. Przez całą drogę do pubu czuł się tak, jakby płynął ponad ziemią.
Podziękowania Chciałbym podziękować wszystkim osobom, które przy tej książce okazały mi wsparcie. Moim pierwszym czytelnikiem była Sheila Halladay – odesłała mi ładnych kilka stron uwag redakcyjnych. Tym samym na pewno oszczędziła mnóstwa pracy wszystkim kolejnym osobom! Wdzięczność moją zaskarbiły sobie Carolyn Mays oraz Katy Rouse z Hoddera, za uważną pracę redakcyjną, a także Justine Taylor za adiustację. Dziękuję Carolyn Marino i Amandzie Bergeron z Morrow za redakcję, a Gregowi Villepique i Andrei Molitor za adiustację; Ellen Seligman i Kendrze Ward z McClelland and Stewart za pieczołowitą pracę edytorską. Z góry chciałbym też podziękować osobom z działu marketingu – Kerry Hood i Poppy North w Hodderze, Laurie Connors w Morrow i Shonie Cook oraz Ashley Dunn w McClelland & Stewart. Wyrazy wyjątkowej wdzięczności należą się też Debby de Groot z Toronto. Wreszcie dziękuję też wszystkim zespołom sprzedażowym, dopinającym transakcje i ustalającym promocje, a także przedstawicielom handlowym, który wyruszają w świat, by sprzedawać moją książkę. Bardzo Wam wszystkim dziękuję.
1 Oryg. Brief En coun ter, film D. Leana z 1945 r. (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). 2 Przeł. S. Barańczak. 3 Satyryczny program radiowy BBC zapoczątkowany w latach 60. 4 Element wrestlingu, wyskok i kopnięcie przeciwnika obiema nogami. 5 Oberża we Wrzosowej Dolinie, Oberża na Wrzosowym Wzgórzu. 6 Van Morrison miał twierdzić, że tak nazywa się wymyślona przez niego postać. Innym razem podobno powiedział, że veedon fleece nic nie znaczy. Veed on faktycznie nic nie znaczy, natomiast fleece to „wełna, runo”. 7 Zaułek Złotokapowy. 8 A Valediction Forbiddin g Mourn in g, pol. W aleta, ż alu z abran iająca. 9 Aluzja do filmu S. Kubricka z 1960 r. Gladiatorzy pojmani po powstaniu Spartakusa nie chcą wydać przywódcy i pytani, jak jeden mąż odpowiadają: „Jam jest Spartakus!”. 10 Bitches brew jest różnie tłumaczone (często „wywar czarownic”), ale uważa się też, że M. Davis miał na myśli „suki szaleją”, przy czym „suki” znaczyło „sukinsyny”, tj. jego i zespół. 11 S pirit w ang. terminie spirit m aster, „matryca spirytusowa”, ma zn. „spirytusowy, alkoholowy” oraz „duchowy” od „duch, zjawa”. Sam termin jest mylący, gdyż nie matryca była nasączana spirytusem, ale bęben dociskowy. 12 Krajowy Zarząd Węglowy, utworzony w 1946 r. organ państwowy zarządzający znacjonalizowanymi kopalniami. 13 Angielscy komicy z lat 60. i 70. Upraszczając, można powiedzieć, że pierwszy słynął z kawałów o teściowej, drugi – z rasistowskich.