1. Przez pewien czas wierzyłam, że jestem księżniczką – w końcu mieszkałam w zamku. Nasz dom na Grand Boulevard w Chicago miał spiczaste daszki, dwie ...
5 downloads
7 Views
1. Przez pewien czas wierzyłam, że jestem księżniczką – w końcu mieszkałam w zamku. Nasz dom na Grand Boulevard w Chicago miał spiczaste daszki, dwie wysokie wieżyczki pokryte specyficznie wyglądającą mieszaniną kamienia oraz gliny. Zupełnie, jakby ulepił go wielki ghul z opowieści babci. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz zobaczyłam Chiaffreda Lettiere sądziłam, że to właśnie on. On jest tym ghulem bez imienia i ulepił mi mój własny zamek. Jak się później okazało, nie było to tak dalekie od prawdy. Jako gowa naszej rodziny odpowiadał za każdą najmniejszą rzecz w moim małym świecie. Był tym rodzajem Boga przed którym klękają całe rodziny. Mój ojciec go podziwiał, matka i siostra drżały ze strachu jak tylko się pojawiał, a bracia zdawali się rozdarci pomiędzy jednym rodzicem, a drugim. Ja byłam zafascynowana jego pewnością siebie, niesłabnącym, lecz złowieszczym uśmiechem, twardością każdego gestu. Nawet, gdy klepał mnie po plecach, gdy całowałam jego policzek na przywitanie, dotyk jego dłoni zdawał się być kontrolowany przez obcą, i groźną siłę. Musiały minąć kolejne lata bym pojęła, kim jest mężczyzna jakiego wszystkie znane mi dzieci nazywały dziadziem Chiaffe, podczas gdy ojciec mówił na niego Boss, szef. Chiaffredo Lettiere był w istocie Bossem. Szefem jednej z trzech włoskich rodzin, którzy po 2016 roku wzięły pod swoje skrzydła Chicago i jego okolice. Wojna w Europie była w rozkwicie, co dało Mafii możliwość ponownych narodzin. Skorzystaliśmy i również rozkwitliśmy. Dzisiaj, dwanaście lat później, nie byliśmy tak silny od czasów naszych początków w tym kraju i nowojorskiej Cosa Nostry.
Podczas gdy reszta świata wstrzymywała oddech przyglądając się jak konflikt z Rosją staje się coraz bardziej agresywny, angażując co róż to nowe kraje, moja rodziny zarabiała miliardy – dziennie. Oczywiście nie moja rodzina dosłownie. Ojciec był zaufanym capo, to prawda. Powodziło nam się doskonale. Nie mogło się to jednak równać z niczym, co posiadali ludzie wyżej postawieni niż Flavio Russo. A jednak miałam absolutnie wszystko, czego potrzebowałam.
Osiemnaste urodziny mojej kuzynki Letizii upływały jak dotąd w miłej i ciepłej atmosferze. Jako córka innego zaufanego capo, Emiliana Dellucci, mogła się spodziewać tłumów i tak też się stało. Wynajęty na tę noc klub tętnił życiem. Muzyka wprawiała w drżenie mocne ściany. Powietrze nasycone mieszaninom najróżniejszych perfum, potu, alkoholu i tytoniu tworzył wybuchową mieszankę.
Nic, za czym specjalnie przepadałam. To zaledwie jedno małe dziwactwo jakie dawno temu zaczęło mnie skutecznie odgradzać od rówieśników. Dorosłam wcześniej od nich. Tamtego wieczoru, zaledwie pięć krótkich lat temu. Patrząc na parkiet, tłumy przy barze i boczne lorze na parterze czułam się dziwnie wyobcowana. Na twarzy gościł mi uśmiech, oczywiście. Dopiero co przestałam również tańczyć z grupą ludzi jakich nazywałam swoimi przyjaciółmi, ale mój wzrok raz po raz sięgał wyżej, na pierwsze piętro, gdzie muzyka była cichsza, a rozmowy poważniejsze. Gdzie mężczyźni rozmawiali o interesach, a kobiety udawały, że nie słyszą, o niczym nie wiedzą, niczym się nie interesują. Dawniej nie mogłyby nawet być w tym samym pomieszczeniu, ale czasy się zmieniły. Okoliczności również. Dzisiaj kobiety mafii miały więcej władzy niż kiedyś. Niestety nie wielu z nich miało ochotę jej skosztować.
Moja matka należała do kobiet starej daty. Kochała ojca, z wzajemnością, lecz z jego interesami nie chciała mieć nic wspólnego. Nigdy nie pytała gdzie był przez pół nocy, to było moje zadanie. To ja w naszej prywatnej rodzinie suszyłam mu głowę, gdy pytania stawały się za bardzo uporczywe. To ja wyrażała swoje zdanie nie bacząc na jego ostry temperament, który nie raz i nie dwa odcisnął się na moim policzku czerwonymi pręgami jego zadbanych dłoni. Kochał mnie i ja kochałam jego. Udowodniłam już, że byłam wstanie zrobić dla niego absolutnie wszystko. Byłam jego oczkiem w głowie, a te sporadyczne wybuchy agresji stanowiły lekcje za jakie byłam w gruncie rzeczy wdzięczna. To ojciec nauczył mnie wszystkiego, co wiem o mężczyznach jego pokroju. Mężczyznach głodnych władzy, pieniędzy, niebojących się krwi i martwych ciał jakie pozostawiają za sobą w drodze do swojego celu. Nie był dobrym facetem – nikt z nich, z nas, do końca nie jest. Ale go kochałam.
Z butelką schłodzonego bezalkoholowego piwa wspinałam się po spiralnych schodach, by odpocząć na górze w towarzystwie ludzi, z jakimi tak naprawdę miałam ochotę spędzać swój wolny czas. Uwielbiałam Letizie, była dla mnie kimś więcej niż kuzynką, lecz nasza przyjaźń z biegiem lat napotykała coraz więcej pozornie niewidocznych przeszkód. Ona chciała się bawić, korzystać z życia i pieniędzy swojego ojca. Wyszaleć się zanim nie założy rodziny i nie urodzi kilku synów.
Ja miałam zgoła inne plany, a tego wieczora w pełni się zdefiniowały.
- Niezależnie od kwestii etycznych – usłyszałam znajomy głos, natychmiast odwracając w jego kierunku głowę. – jasne jest, że nie wygramy z narkotykami. Ludzie ich pragną, potrzebują ich, i są wstanie za nie płacić. W obliczu europejskiej wojny każdy szuka zapomnienia. Dlaczego mamy na tym nie skorzystać?
- Jeśli nie od nas, będą kupować od kogoś innego. Oberto Manna opanował już niemal połowę Chicago. Jego dragi są wszędzie. Są nawet u nas, chociaż nie znajdziesz na ulicach ani jednego jego dilera. Ludzie jeżdżą do niego po towar. Przestaną tylko wtedy, gdy będą mogli kupić go na własnym podwórku. Rozmowa toczyła się dalej. W ogromnej, głównej loży, ze stolikiem nakrytym jak do zakrapianej alkoholem kolacji, siedziała sama śmietanka familii Latierre, z bossem na czele. Po swojej prawej miał Valtera Lombardo, underbosa rodziny, po lewej Marete Zetticci, swojego doradcę. Po ich bokach siedział mój ojciec, Emiliano Dellucci i Michelino Genovesi, który na zmianę ze swoim synem, Michaelem, aka, Mikiem, gdyż był jednym z tych nowoczesnych, wysoce zamerykanizowanych Włochów, którzy gdyby mogli, odcięliby się od tradycji grubą, czerwoną linią i wszystko zrobili po nowemu. Inaczej – po swojemu.
Dostrzegłam też Quirina DeRose, osobistego ochroniarza i, jak wierzyłam, przyjaciela i kolejną z wielu prawych rąk dziadzia Chiaffe. Po bokach loży, przy małych okrągłych stolikach siedzieli najbardziej zaufani żołnierze. Wszystkich znałam z widzenia, lecz nie wielu z imienia i nazwiska. Wciąż byli poddawani licznym testom. Nie do końca należeli do rodziny. Nie tak, jak należałam do niej ja, moje rodzeństwo, matka czy ojciec. Przede wszystkim ojciec.
- Absolutnie zawsze, gdy ktoś z naszych zabierał się za narkotyki, upadały całe rodziny. – Emiliano przerwał tyradę Michelino stanowczym stwierdzeniem. – Za każdym pieprzonym razem kończyło się to we krwi, albo za kratkami. To brudny biznes.
- Być może kiedyś tak się kończyło, ale czasy się zmieniły. FBI, DEA, każda inna kurewska instytucja jest zajęta terroryzmem. Nie mają forsy, ani ludzi, by zajmować się nami. To była prawda, pomyślałam, powoli się zbliżając. Ojciec zauważył mnie pierwszy, posyłając jedno ze swoich ostrzegawczych spojrzeń. W pobliżu nie było bowiem żadnej kobiety. Wszystkie siedziały nieco dalej, chichocząc przy szampanie w ich kieliszkach. Gdyby jednak to było naprawdę prywatne spotkanie, z pewnością nie byłoby tu Mike’a. Był zaledwie rok ode mnie starszy. Był nikim. Nawet ja więcej znaczyłam, bo już raz wykazałam swoje oddanie. Nie byłam oczkiem w głowie tylko mojego ojca. Boss też miał do mnie pewną słabość. Nie było w tym niczego zdrożnego. Chyba zwyczajnie go intrygowałam. Być może tak samo jak on mnie. Jeden z żołnierzy wstał, zwalniając krzesło, gdy podeszłam bliżej. Usiadłam cicho, uśmiechając się w podziękowaniu do młodego chłopaka, którego miejsce właśnie zajęłam. Oddał uśmiech zaledwie kącikiem swoich wąskich wag, najpewniej aż za dobrze świadomy ojca i starszego brata stojącego nieco dalej, przy barierkach skąd mógł obserwować parkiet. Zdawał się nie zwracać uwagi na dyskusje w loży, natomiast jak tylko się pojawiłam, jego braterski instynkt natychmiast się ożywił.
Opiekuńczość Enzo zawsze mnie denerwowała, choć nieodmiennie byłam też za nią wdzięczna. Jakby nie było, był moim bratem i kochałam go z całego serca.
Teraz jednak moja uwaga była skupiona na mężczyznach w loży i ich rozmowie. Mój ojciec milczał. Nie brał udziału w dyskusji rozgrywającej się na razie jedynie pomiędzy dwoma pokoleniami Genvesich i Emiliano Dellucci.
- Ludzi chętnych do rozprowadzania towaru nie brakuje – oznajmił butnie Mike. Jego chłopięce rysy z każdym dniem stawały się coraz bardziej męskie. Wiele dziewczyn wzdychało do niego w sekrecie. Nawet ja oddałam mu swoje serce na dosłowne pięć minut, bardzo szybko rozumiejąc, że pod tą przystojną buźką i idealnie wyrzeźbionym ciałem kryje się pusty chłopczyk, który absolutnie nigdy nie wyjdzie z cienia własnego ojca. Nie miał na to szans. Był na to stanowczo za głupi. – Oferując odpowiednią sumę, nikt nie będzie zadawał niepotrzebnych pytań, a ludzie mojego ojca mogliby pilnować rozliczeń. Jasne, zawsze znajdzie się ktoś na tyle głupi, by chcieć nas ograć, ale od czego mamy spluwy? Prychnęłam kpiąco, niemal nie wypluwając swojego piwa, które właśnie łyknęłam. Pomijając same słowa Mike’a, ton jego głos był zwyczajnie komiczny. Sztuczny, zagrany, jakby naoglądał się przygłupich filmów gangsterskich w których mafiosi brzmią jak wykastrowane cioty. Wzrok mężczyzn skupił się na mnie. Nie po raz pierwszy w moim życiu, nie poczułam się ani trochę speszona. To byli moi ludzie. Moja rodzina. Nie było wśród nich nikogo, kto nie zdążyłby już zapoznać się z moim niewyparzonym językiem. Nie słyszałam tej rozmowy od początku, mogłam się tylko domyślać do czego Mike i jego ojciec próbują namówić dziadzia Chiaffe. Temat narkotyków powracał jak bumerang co kilka miesięcy.
- Przepraszam Mike, ale to jakieś brednie. – Z rozmysłem zwróciłam się do niego. Tym sposobem nie obrażałam nikogo, kto miał na tyle dużo władzy, by obciąć mi metaforyczne skrzydła. Zawsze byłam sprytna pod tym względem. – Mówiąc, że nie brakuje chętnych do rozprowadzania towaru masz na myśli cywilów, prawda? Głównie dzieciaki nie starsze wiele od ciebie, prawda? Głupio pewnych siebie, z ego o rozmiarach Everestu i niesłabnącą erekcją na widok czegokolwiek, co ma cycki. Mike poczerwieniał, gdy śmiech przeszedł przez stół, nie omijając samego bossa. Nawet kącik ust mojego ojca lekko drgnął.
- Ile potrwa zanim zaczną sami brać? Miesiąc? Trzy?
- Na to również są sposoby – syknął, unosząc wysoko brodę. Wyglądał przy tym jeszcze bardziej komicznie. Michalino Genovesi otwierał już usta, by coś powiedzieć, patrząc na mnie z niesłabnącą nienawiścią w swoich oczach, gdy dłoń bossa zacisnęła się na jego przedramieniu. Dziadziu dobrze się bawił, jak zawsze, gdy odsłaniałam odrobinę swojej inteligencji.
- No pewnie, wystrzelajmy połowę populacji w wieku 13-19. Ciekawe kto pójdzie na drugi ogień. Emeryci? Poza tym – zaczęłam już poważniej, porzucając kpiący ton jakim smagałam Mike’a. – Narkotyki wzbudzają zbyt wiele zainteresowania policji i nie ważne jak krucho by było u nich z kasą. Tego gówna na ulicach jest zbyt wiele, by mogli odwracać głowy, tak jak robią to w przypadku naszych innych interesów. Zdajesz sobie sprawę ilu ludzi umiera dziennie tylko dlatego, że biorą? – Nie oczekiwałam odpowiedzi. Sama nie znałam dokładnych liczb, ale nie trzeba było być geniuszem, by słowa „zbyt wiele” wystarczyły. – To mogłoby się udawać przez krótki czas, ale nie jako stały interes. Zbyt wiele niepotrzebnego, niewartego tej kasy ryzyka. Jeśli familia Oberto Manny jest tak zdesperowana, by babrać się w tym gównie to znaczy, że powinniśmy się przygotować na zbliżającą się wojnę o jego tereny. Bo straci je jak tylko ktoś go wsypie.
- Jasne, a do tego czasu zarobi tyle szmalu, że będzie wstanie wykupić połowę stanu. Nie zdajesz sobie sprawy, dziewczynko, ile pieniędzy wpada do jego kieszeni każdego cholernego dnia.
- Och, a ty zdajesz sobie sprawę? Nie odpowiedział, ale to było kolejne pytanie niepotrzebujące konkretnej odpowiedzi. „Dużo” wystarczyło. Niestety „dużo” nie przeważało nad „nie warte ryzyka”.
- Zgadzam się, że narkotyki to niepewny interes i nigdy nie przyniosły na dłuższą metę niczego dobrego – odezwał się Mareta, krążąc spojrzeniem pomiędzy wszystkimi zgromadzonymi dookoła. Zawsze tak robił, gdy rozpoczynał wygłaszanie swojego zdania, jakby chciał się upewnić, że słuchają go wszyscy. – Nie da się jednak ukryć, że rosnące wpływy Manny mogą niedługo stworzyć nam problemy i należałoby coś z tym zrobić. Od lat w mieście panuje pokój. Każdy trzyma się swoich terenów i respektuje prawa rządzone innymi. Niestety gdzie kasa, tam władza, a gdzie władza, tam zwykle leje się krew.
- No właśnie. Nie lepiej zawczasu zacząć działać? – zapytał Genovesi, spoglądając na bossa. – Robiąc to samo, co Manna, moglibyśmy ustabilizować rynek. Gdyby rodzina Sabbatinich również w to weszła na swoim terenie, rosnące wpływy Manny całkowicie przestałyby nam zagrażać. Idiota, pomyślałam, marszcząc brwi. Od dawna zastanawiałam się jakim cudem ten facet wciąż zajmuje tak wysokie stanowisko, ale jeszcze nigdy nie miałam ochoty wypowiedzieć własnego zdania o nim na głos. Tym bardziej przy wszystkich. Każdy z tych mężczyzn mógłby mnie zabić. Zrobiłoby to bez wahania gdyby Chiaffredo Lattiere tak rozkazał. Być może, ale tylko być może, mój ociec miałby jakieś opory – nie jestem tego pewna. Nie było niczego ważniejszego niż słowo bossa. Najwidoczniej wolał nie mierzyć się z podobnym wyborem i teraz odezwał się za mnie.
- Wszystko fajnie, ale argumenty na nie wciąż pozostają takie same.
- Masz lepszy pomysł? – warknął Genovesi, nie czekając na odpowiedź. Obrócił twarz w moją stronę. Zimne spojrzenie jego oczu zawsze mnie niepokoiło. – A może twoja córunia i na ten temat ma jakieś zdanie, skoro zdaje się wiedzieć wszystko i o wszystkim?
- Nie powinnaś być na dole? – dodał Mike. Jego słowa wkurzyły mnie bardziej, niż pogarda w tonie jego ojca. Wstałam powoli upijając trochę piwa. Na twarzy Mike’a odmalował się triumf, jaki miałam zamiar zetrzeć w drobny mak. Spojrzałam na dziadzia. Uśmiechnął się zupełnie, jakby oczywista gęstość powietrza między mną, a jego zaufanym cape’em i jego synem nie została przez niego zauważona. Boss był raczej cichym człowiekiem. Mówił tylko wtedy i tylko tyle ile było konieczne. Często ludzie brali to za przejaw słabości. I to był ich błąd. Jeden z tych, na których nie można się niczego nauczyć, bo jest się już martwym. Martwi ludzie nie potrzebują życiowych lekcji. Wielu się o tym przekonało.
- Wiesz, że zawsze chętnie cię słucham – powiedział, gdy patrzyłam na niego pytająco. – W dodatku to żadna poważna rozmowa. Gdyby było inaczej nie odbywałaby się na przyjęciu urodzinowym córki jednego z moich zaufanych kapitanów. Uśmiechnęłam się. To był cały dziadzio. Tymi niewinnymi słowami zbeształ właśnie Genovessiego i Mike’a za poruszenie tego tematu. Mogli być pewni, że za drugim razem nie byłby już tak miły.
- Mów, co ci chodzi po głowie – zachęcił.
- Cóż… - Szczerze mówiąc nic nie chodziło mi po głowie. Byłam zbyt zajęta powściąganiem własnego języka by się zastanowić nad tym, co właściwie chcę powiedzieć. Ale nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie wymyśliła. Ważne było tylko to, by było to coś bezpieczniejszego od rozprowadzania narkotyków. I wtedy mnie olśniło. – Mamy port. Manna pewnie korzysta z tego w centrum. – A centrum było ziemią niczyją. – Resztę portów kontroluje rodzina Sabbatini, a ci raczej nie poszliby na żadne układy. Za dużo złej krwi jest między nimi, prawda? – Ojciec lekko przytaknął, poza nim, nikt choćby drgnął. – Narkotyki przychodzą do tego portu, bo Manna nie ma też żadnego lotniska… Cholernie dużo ryzykuje korzystając z portu pilnowanego przez władze. Mogą go skontrolować w każdej chwili. Musi płacić krocie za uciszanie urzędników. Te same pieniądze mógłby płacić nam. Za ochronę. Jego dragi wpływają do naszego portu, są rozładowywane przez jego ludzi i przewożone przez jego ludzi na jego terytorium. My dostajemy działkę za to, że trzymamy w szachu wszystko, co się u nas dzieje, a w razie czego i tak jesteśmy czyści, bo nawet palcem nie dotknęlibyśmy narkotyków.
- Nam czy nie nam i tak płaci – prychnął Mike. – Już widzę jak idzie nam na rękę. Uniosłam wysoko brwi. Nie mogłam wprost uwierzyć, że kiedyś mi się podobał.
- Jeśli raz czy dwa nastraszymy mu dupę kontrolą sam się do nas zwróci. Skoro on może kupić sobie urzędników by ci trzymali gęby na kłódkę, jestem pewna, że my jesteśmy wstanie zapłacić im za to, by tego nie robili i trochę go postraszyli. Zawsze to lepsze niż poleganie na przygłupich nastolatkach, którzy nie potrafią wyjaśnić dlaczego dwa dodać dwa to cztery. Boss puścił do mnie oko, ojciec rozsiadł się wygodniej, ewidentnie ze mnie dumny, podczas gdy Mike wyglądał jak ktoś, kto połknął granat. Można było tylko czekać, aż wybuchnie. Ukłoniłam się grzecznie i odwróciłam na pięcie. Miałam zamiar odejść z uniesioną głową, bez pośpiechu, z pewnością siebie osoby, która właśnie po raz kolejny zaimponowała najważniejszej osobie w całym Chicago, a z pewnością w naszej części miasta. I myślę, że z punktu widzenia mężczyzn siedzących przy loży tak to wyglądało. Mój punkt widzenia był odrobinę inny. Odchodząc dostrzegłam przyglądającego się mi żołnierza i moja pewność siebie gdzieś uciekła. Był wysoki i barczysty. Kręcone, przydługie i ciemne jak węgiel włosy zaczesywał do tyłu, jednak zawsze jakiś kosmyk się uwalniał opadając na jego twarz. Ciemne oczy wydawały się chłodne, niemal tak bardzo bezduszne jak oczy Michelino Genovesi. Wiedziałam, że wystarczy kilka lat, bym mogła z tego zdania wykreślić słowo „niemal”. Victor Conti zajmował najniższe stanowisko z możliwych. Tylko cudem uniknął śmierci po tym, jak jego ojciec, Luce Conti, postanowił usunąć mojego ojca i zając jego miejsce u boku bossa. Zabiłam go tamtego wieczora. Chwyciłam broń skrytą skrytce przy schodach, wycelowałam, jak uczył mnie Ezra i nacisnęłam spust. Dostał w głowę nie zdążając podciąć ojcu gardła. Byłam zaledwie w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie i miałam szczęście, że w ogóle zdołałam nacisnąć spust. To wcale nie takie łatwe. Gdyby nie ja, Luce zabiłby ojca, uderzył bowiem z zaskoczenia, nikt się go nie spodziewał. Potem wykończyłby nas wszystkich. Mnie, mamy i moje rodzeństwo.
Zamiast tego mój ociec zabił jego i jego żonę, Normę. Victor został oszczędzony tylko dlatego, że przysiągł, iż o niczym nie wiedział. Miał wtedy dwadzieścia dwa lata i od kilku czynnie pomagał swojemu ojcu, pracując na ulicy. Przysiągł jednak lojalność rodzinie Latierre, oferując swoje usługi. Dożywotnio. Tak stał się gościem od czarnej roboty. Zabójcą, którego w razie problemów każdy z nas, by się wyparł. Unikałam go jak tylko mogłam, bo gdy na mnie patrzył, wcale nie byłam już tak duma z tego, co zrobiłam pięć lat temu. Zabiłam jego ojca, do cholery. Niezależnie od wszystkiego, musiał mnie nienawidzić. Mnie i moją rodzinę. Stracił przez nas rodziców. Był sam. W dodatku skazany na dożywotnie odbieranie życia wszystkim, kogo wskaże mu boss. I bałam się go. Jak mogłabym się nie bać? Teraz stał przy schodach, opierał się o barierkę i popijał swoje piwo, nie spuszczając ze mnie wzroku. Miałam serce w samym gardle, gdy go mijałam. Nigdy nie przestałam czekać na cios wymierzony z jego ręki. Był jak kostucha. Jeśli stanął ci na drodze było jasne, że już po tobie. Teraz stał na mojej.
Mogłam zawrócić i pójść w drugą stronę. To nie były jedyne schody, którymi mogłam zejść na dół. Byłam jednak tak samo dumna, jak przerażona. Być może nawet bardziej skoro zdecydowałam się na konfrontacje.
- Conti – zaczęłam beznamiętnie.
- Russo – skopiował mój ton perfekcyjnie.
- Dobrze się bawisz?
- Och, wybornie. Uwielbiam twoje przedstawienia. Jego wargi drgnęły, oczy rozbłysły rozbawieniem, które dałabym się pokroić – było szczere. Przystanęłam, skoro nie ruszył się z miejsca. Nikt nie zwracał już na mnie uw...