Adornetto Alexandra Blask 03 Niebo przełożyła Beata Góralska-Gluma
Anielica Bethany oraz Xavier, jej ziemski ukochany,...
2 downloads
10 Views
2MB Size
Adornetto Alexandra Blask 03 Niebo przełożyła Beata Góralska-Gluma
Anielica Bethany oraz Xavier, jej ziemski ukochany, wystawili cierpliwość niebios na próbę już w chwili, gdy zaczęli się spotykać. Teraz przekraczają ostateczną granicę: biorą ślub. W dniu, w którym poprzysięgli sobie, że nic ich nigdy nie rozdzieli, dowiadują się, iż najtrudniejsze z dotychczasowych wyzwań dopiero przed nimi: zmuszeni będą stawić czoło Siódmym, specjalnie wyszkolonemu oddziałowi żołnierzy anielskiego wojska powołanemu do pilnowania ładu we wszechświecie. A oni nie spoczną, dopóki ich misja nie zostanie wypełniona, krnąbrny anioł schwytany i doprowadzony przed oblicze niebieskiego sądu. Czy zakochany anioł udowodni niebu i ziemi, że nie istnieje na świecie siła potężniejsza od miłości?
Nie zależy mi na tym, aby dostać się do nieba. Nie znajdę tam żadnego z mych przyjaciół. Oscar Wilde Jeśli niebo z dala jest od Południa, to ja zostaje tu Jeśli niebo z dala jest od Południa, powrotny łapie kurs Hank Williams Jr.
Tym, którzy wierzą
Aż do śmierci Wszystko wokół zaczęło się trząść. Chwyciwszy kurczowo krawędź stolika, patrzyłam, jak mój zaręczynowy pierścionek toczy się po kafelkach kawiarnianej podłogi. Choć wstrząs trwał zaledwie kilka sekund, szafa grająca umilkła, a kelnerki z trudem utrzymywały równowagę, balansując tacami pełnymi filiżanek. Niebo na zewnątrz pociemniało i zrobiło się sine, wierzchołki drzew zadrżały, jak gdyby poruszane niewidzialną ręką. Z twarzy Xaviera zniknął wyraz błogiego szczęścia, ustępując zaciętemu, wojowniczemu spojrzeniu, które ostatnimi czasy widywałam u niego zdecydowanie zbyt często. Ścisnęłam mocniej jego dłoń i z zamkniętymi oczami czekałam na oślepiające światło oznaczające mój nieunikniony powrót do niebieskiego więzienia. Gdy wstrząsy ustały i sytuacja wróciła do normy, dało się słyszeć zbiorowe westchnienie ulgi - wszyscy wokoło obawiali się czegoś znacznie gorszego. Teraz śmiali się, komentując nie-przewidywałność Matki Natury, podczas gdy kelnerki pośpiesznie wycierały rozlane napoje. Nikt głębiej nie zastanawiał się nad tym, co się właśnie stało, przypuszczalnie za dzień lub dwa dzisiejsza sensacja pójdzie w zapomnienie. Ale Xaviera i mnie nie tak łatwo było oszukać. W Królestwie Niebieskim działo się coś niedobrego, czuliśmy to.
Wahałam się, czy nie powiedzieć Xavierowi, że ten ślub to może jednak nie najlepszy pomysł, że powinniśmy zwrócić pierścionek i jechać do szkoły na końcówkę ceremonii wręczania świadectw. Gdybyśmy się pośpieszyli, zdążyłby jeszcze wygłosić swą pożegnalną mowę. Jednak im dłużej mu się przyglądałam, tym trudniej było mi podjąć decyzję. Pokorniejsza część mnie przyznawała, iż najrozsądniej byłoby przyjąć ostrzeżenie, potulnie zastosować się do reguł i nie próbować sprzeciwiać się woli niebios. Ale czułam też narastający bunt, który podpowiadał mi, że za późno już na zmianę zdania. Pozwoliłam nieśmiałej dziewczynie o zajęczym sercu odejść w cień, oddając kontrolę w ręce nowej Beth. Nie znałam jej zbyt dobrze, ale jakimś sposobem wiedziałam, że nosiłam ją w sobie od zawsze, czekającą cierpliwie niczym dubler i gotową wreszcie zabłysnąć. I to właśnie ta Beth wstała teraz, sięgając po torebkę. - Chodźmy. Xavier rzucił na stolik kilka banknotów i wyszedł za mną na ulicę. Uniósł twarz i mrużąc oczy, spojrzał w słońce, które chwilę wcześniej ponownie zaświeciło, po czym przeciągle westchnął. - Myślisz, że to o nas chodziło? - Nie wiem - odparłam. - Być może jesteśmy przewrażliwieni. - Może - zgodził się Xavier. - Ale nigdy wcześniej nic podobnego się nie wydarzyło, a mieszkam tu od urodzenia. Rozejrzałam się po ulicy. Zycie wydawało się toczyć zwykłym trybem. Tylko szeryf wyszedł z biura, tłumacząc coś kilku zdenerwowanym turystom. Jego spokojny głos niósł się z daleka. - Nic takiego się nie dzieje, droga pani. To prawda, w tej części kraju takie wstrząsy są raczej rzadkością, ale mimo to nie ma powodu do obaw. Rozmówców szeryfa te słowa najwyraźniej uspokoiły, ale ja wiedziałam, że to nie mógł być zwykły przypadek. Dostaliśmy
ewidentne ostrzeżenie z góry, przysłane nie po to, by dokonać zniszczeń, lecz aby zwrócić naszą uwagę. I odniosło ono pożądany skutek. - Beth? - zaczął z wahaniem Xavier. - Co teraz? Zerknęłam w kierunku zaparkowanego po przeciwnej stronie ulicy chevroleta. Dotarcie nad morze, do kościółka, w którym czekał na nas ojciec Mel, zajęłoby nam nie więcej niż pięć minut. Przypomniałam sobie, jak wkrótce po przybyciu do Venus Cove odwiedziliśmy go z Gabrielem i Ivy po raz pierwszy. Choć temat ten nigdy nie został oficjalnie poruszony, ojciec Mel zdawał sobie sprawę z tego, kim jesteśmy. Wyraz jego twarzy mówił sam za siebie. Pomyślałam, że skoro tak pobożny człowiek zgodził się udzielić nam ślubu, musi to oznaczać, iż wierzy w nasz związek. Świadomość, że mamy po swojej stronie choć jednego sojusznika, była pocieszająca. Walczyłam ze sobą jeszcze przez chwilę, aż mój wzrok padł na parę staruszków siedzących w promieniach słońca na drewnianej ławeczce pośrodku skweru. Mężczyzna trzymał w dłoni rękę swojej żony i uśmiechał się do siebie, podczas gdy lekki wiatr rozwiewał jego białe włosy. Zaciekawiło mnie, od jak dawna są razem, jaką część podróży przez życie odbyli wspólnie. Powietrze migotało światłem, a liście rosnących przy chodniku brzózek połyskiwały wesoło. Ktoś ćwiczył jogging, przebiegając obok ze słuchawkami na uszach; chłopczyk w przejeżdżającym samochodzie robił przez okno miny do przechodniów. Mimo iż nie urodziłam się w tym świecie, wywalczyłam sobie prawo do życia w nim i nie zamierzałam wyrzec się go tak łatwo. Ujęłam twarz Xaviera w dłonie. - O ile pamiętam, dopiero co mi się oświadczyłeś. Przyglądał mi się przez chwilę niepewnie, po czym wreszcie zrozumiał. Uśmiechnął się szeroko. Ze zdwojonym zapałem chwycił mnie za rękę i popędziliśmy wprost do auta. Na tylnym siedzeniu wciąż leżały nasze togi i birety, ale żadne z nas nie zwróciło na nie teraz uwagi. Xavier bez słowa nadepnął pedał
gazu i pomknął w kierunku wybrzeża. Wszelkie wątpliwości zniknęły. Cokolwiek miałoby nastąpić później, postanowiliśmy trzymać się raz powziętego planu. Kościół Świętego Marka był właściwie kapliczką z szarego piaskowca, zbudowaną przez europejskich kolonistów tuż po wojnie secesyjnej. Otaczało ją ogrodzenie z kutego żelaza, a wzdłuż brukowanej ścieżki prowadzącej do półokrągłych dębowych drzwi rosły dzwonki. Był to pierwszy katolicki przybytek w tym hrabstwie. W przylegającym do niego ogródku postawiono tablicę upamiętniającą poległych żołnierzy konfederacji. To miejsce wiele znaczyło dla Xaviera i jego rodziny. Od małego uczęszczał tu do szkółki niedzielnej, jako dziecko brał też udział we wszystkich bożonarodzeniowych przedstawieniach. Ojciec Mel znał każdego z młodych Woodsów osobiście. Za kilka tygodni miał udzielić ślubu najstarszej z nich, Claire. Xavierowi, jako jej bratu, przypadła rola drużby. Gdy tylko przekroczyliśmy dębowy próg, cały zgiełk zewnętrznego świata został za nami. Nasze kroki na poprzecinanej czerwonymi żyłkami marmurowej podłodze niosły się echem w pustym budynku, kamienne filary pięły się ku sklepieniu nad naszymi głowami. Przed ołtarzem widniała rzeźba wyobrażająca Jezusa na krzyżu, z głową pochyloną, lecz oczami zwróconymi ku niebu. Z góry przyglądały się nam mozaikowe portrety świętych i męczenników. Całe wnętrze wypełniało przyćmione bursztynowe światło, spływające łagodnie po złotym tabernakulum skrywającym poświęcone hostie. Na ścianach wisiały oprawione w ciężkie, rzeźbione ramy obrazy przedstawiające czternaście stacji Drogi Krzyżowej. Ławki wykonano z wypolerowanego drewna, a powietrze przesycone było zapachem kadzidła. Umieszczony nad ołtarzem witraż ukazywał złocistowłosego archanioła Gabriela o surowym wyrazie twarzy, odzianego w czerwone szaty, przekazującego wiadomość klęczącej u jego stóp oszołomionej Marii. Dziwnie było patrzeć na wizerunek mego brata oczyma
wyobraźni artysty. Prawdziwego Gabriela cechowało piękno tak onieśmielające, że oddanie rzeczywistego podobieństwa nie leżało w możliwościach człowieka. Mimo to kolory na witrażu zdawały się żyć własnym życiem, wprawiając postacie w ruch. Zatrzymaliśmy się przy wejściu, aby umoczyć palce w wodzie święconej i przeżegnać się. Delikatny szelest materiału poprzedził nadejście ojca Mela. Ukazał się naszym oczom ubrany w kompletną szatę liturgiczną, po czym ruszył ku nam po wyłożonych czerwonym chodnikiem schodach, zamiatając ze świstem podłogę. Był łysiejącym mężczyzną o wesołych oczach. Nie wyglądał na zaskoczonego naszym widokiem. Uścisnął serdecznie Xaviera, a następnie wziął mnie pod rękę, jakbyśmy byli starymi znajomymi. - Spodziewałem się was - powiedział ciepło. Poprowadził nas ku ołtarzowi, gdzie oboje uklękliśmy. Popatrzył na nas uważnie, szukając potwierdzenia szczerości naszych zamiarów. - Małżeństwo to poważne zobowiązanie - rzekł. - Oboje jesteście bardzo młodzi. Czy przemyśleliście dokładnie waszą decyzję? - Tak, ojcze - odparł Xavier tonem, który przekonałby największego sceptyka. - Zechce nam ojciec pomóc? - A co na to wasze rodziny? - spytał szorstko. - Z pewnością życzyłyby sobie uczestniczyć w tak uroczystym wydarzeniu? Spojrzenie ojca Mela przybrało surowy wyraz, kiedy nasze oczy się spotkały. - Uznaliśmy, że tak będzie lepiej - odrzekł Xavier. - Chciałbym, aby mogli tu być, ale... nie zrozumieliby. Kapłan pokiwał głową, rozważając znaczenie słów Xaviera. - Tu nie chodzi o jakieś dziecinne zadurzenie - wtrąciłam, bojąc się, że dotychczasowe argumenty mogą nie wystarczyć. — Nie ma ojciec pojęcia, ile razem przeszliśmy, by znaleźć się tu dzisiaj. Błagam, nie możemy już tak dłużej. Pragniemy stanowić jedność w oczach Boga.
Widziałam, że ojcu Melowi trudno jest się oprzeć naszym naleganiom, jednak intuicja podpowiadała mu ostrożność. Musiałam bardziej się postarać, jeśli miałam go przekonać. - Taka jest wola Boża - rzuciłam niespodziewanie, i oczy ojca Mela rozszerzyły się. - To dzięki Niemu się spotkaliśmy. Kto jak kto, ale ojciec dobrze wie, iż to On wyznacza ścieżki, którymi podążamy. Dla nas wybrał właśnie tę. Nie zamierzamy kwestionować Jego decyzji, chcemy jedynie uświęcić to, co On sam pomiędzy nami stworzył. Moje argumenty najwyraźniej rozstrzygnęły sprawę. Duchowny nie mógł sprzeciwić się tak jawnym zaleceniom, które zdawały się płynąć od samego Boga. Zamachał tylko rękami na znak, że się zgadza. - Dobrze już, dobrze. Nie chcę was dłużej trzymać w niepewności. Przywołał gestem kogoś ukrytego dotychczas w cieniu. - Pozwoliłem sobie poprosić na świadka panią Alvarez. Obróciliśmy głowy i przy końcu ławki dostrzegliśmy modlącą się w milczeniu kobietę. Gdy wstała, by podejść do ołtarza, rozpoznałam w niej gosposię z plebanii. Pani Alvarez wygładziła nieistniejące fałdki na swojej prostej bluzce. Nie umiała opanować podniecenia na myśl, że weźmie udział w czymś, co musiało jej się wydawać jakąś szaloną romantyczną eskapadą. Nawet w jej głosie słychać było drżenie. -Jesteś synem Bernadette Woods, prawda? — zapytała z silnym hiszpańskim akcentem. Xavier skinął głową i opuścił wzrok, spodziewając się reprymendy. Ale pani Alvarez ścisnęła go tylko poufale za ramię. - Nic się nie martw, niedługo wszyscy razem będziecie świętować. - Możemy zaczynać? - zapytał ojciec Mel. - Sekundkę... un momento*. — Pani Alvarez pokręciła głową, przyglądając mi się z niezadowoleniem, po czym przeprosiła nas i wyszła. Czekaliśmy chwilę zdezorientowani, zaraz jednak
Z hiszp. „chwileczkę", dosłownie: „jedną chwilę" (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
wróciła, wręczając mi bukiecik stokrotek zerwanych naprędce w przykościelnym ogródku. — Dziękuję. - Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością. W całym tym pośpiechu żadne z nas nie pomyślało o takich detalach. Oboje wciąż mieliśmy na sobie szkolne mundurki. - Ależ bardzo proszę - odparła, mrużąc oczy z radości. Wpadające przez witraż światło słoneczne zalało Xaviera złocistą poświatą. Nawet gdyby był ubrany w stare spodenki gimnastyczne, nie miałoby to dla mnie znaczenia. Oszałamiała mnie sama jego obecność. Kątem oka dostrzegłam przetykany miedzią i brązem kasztanowy kosmyk własnych włosów. Cała moja postać wydawała się otoczona blaskiem. Jakaś niewielka część mnie pragnęła ujrzeć w tym znak świadczący o tym, iż niebo zechce spojrzeć na nasz związek łaskawszym okiem. Ostatecznie przecież ziemia przestała się trząść, nie wyglądało też na to, aby sklepienie kościoła miało znienacka runąć. Może jednak przypadła nam w udziale miłość, którą nawet Królestwo Niebieskie zmuszone było zaakceptować? Spojrzawszy na Xaviera, zrozumiałam, że coś we mnie się zmieniło. Zazwyczaj w takich momentach przytłaczała mnie fala emocji, uczucie tak ogromne, że czasem wydawało mi się, iż moje ciało nie będzie w stanie go pomieścić i eksploduje. Tym razem przepełniał mnie całkowity spokój, tak jakby moje życie dotarło dokładnie do punktu, w którym powinno się znaleźć. Mimo że znałam twarz Xaviera w najdrobniejszym szczególe, patrząc na niego, za każdym razem czułam się tak, jakby to było pierwszy raz. Miała w sobie tyle głębi, tak wielka złożoność kryła się w jej łagodnych rysach: pełne usta, których kąciki unosiły się w półuśmiechu, wspaniałe kości policzkowe, migdałowe oczy o tęczówkach mieniących się wszystkimi barwami oceanu. Na jego włosach w kolorze płynnego miodu tańczyły promyki słońca, nadając im połysk wypolerowanej miedzi. Granatowa marynarka z wyhaftowanym na górnej kieszonce szkolnym logo pasowała w sam raz na tak poważną okazję. Xavier sięgnął, by poprawić krawat. Trudno było stwierdzić, czy się denerwuje.
- Wypada dziś prezentować się jak należy - powiedział, puszczając do mnie oko. Ojciec Mel rozłożył ręce i uniósł je z namaszczeniem ku górze. - Przybyliście do tego kościoła, aby Pan uświęcił i utwierdził waszą miłość poprzez sakrament małżeństwa. Obyście byli sobie zawsze wierni i umieli podjąć i wypełnić obowiązki małżeńskie. W imieniu Kościoła pytam was, jakie są wasze postanowienia. Czy chcecie wytrwać w tym związku w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i złej woli, aż do końca życia? Oboje zerknęliśmy ku górze, jakby nagle świadomi świętości tej chwili. Nie zawahaliśmy się jednak, odpowiadając jednym głosem, jak gdyby nasze istnienia już zostały ze sobą splecione. - Chcemy. - Podajcie sobie prawe dłonie i wobec Boga i Kościoła powtarzajcie za mną słowa przysięgi małżeńskiej. Xavierze, najpierw ty. Xavier starannie wymawiał poszczególne wyrazy, tak jakby do każdego z osobna przywiązywał ogromną wagę. Jego głos brzmiał niczym muzyka. Kręciło mi się w głowie do tego stopnia, że musiałam mocniej ścisnąć go za rękę. Bałam się, że odpłynę. On zaś ani na sekundę nie oderwał wzroku od mojej twarzy. - Ja, Xavier Woods, biorę sobie ciebie, Bethany Church, za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Potem przyszła moja kolej. Wypowiadałam przysięgę drżącym głosem, zdradzającym moje zdenerwowanie. Ojciec Mel obserwował nas z powagą. Pani Alvarez wyciągnęła z rękawa koronkową chusteczkę i zaczęła wycierać oczy. Nawet ja nie zdołałam opanować łez. Nigdy dotąd jednak nie rozumiałam, co to znaczy płakać ze szczęścia. Xavier pogłaskał wnętrze mojej dłoni opuszką palca i na moment zgubiłam się gdzieś głęboko w jego przepastnych źrenicach. Dopiero głos ojca Mela przywrócił mnie do rzeczywistości.
- Poproszę o obrączki, które macie sobie wzajemnie nałożyć jako znak miłości i wierności. Xavier wsunął mi na palec pierścionek swojej babki. Pasował idealnie, tym samym jakby łącząc się ze mną na zawsze. Żałując, że nie poświęciliśmy nieco więcej czasu na zaplanowanie wszystkiego, ukradkiem zdjęłam swój pamiątkowy klasowy sygnet i spróbowałam włożyć go na palec serdeczny Xaviera. Rzecz jasna, okazał się zbyt mały i zmieścił się dopiero na najmniejszym palcu. Oboje na moment zamarliśmy przerażeni, obawiając się, że cała uroczystość będzie przez to nieważna. Odetchnęliśmy z ulgą, gdy pani Alvarez zakryła usta dłonią i zaczęła chichotać. - Niech was błogosławi Bóg Wszechmogący - dokończył ojciec Mel. - Żyjcie w spokoju i harmonii. Ogłaszam was mężem i żoną. I to było wszystko. Ceremonia dobiegła końca, a my staliśmy się małżeństwem. Od zawsze czułam się jak outsider - stojąc z boku, przyglądałam się światu, którego nigdy nie mogłam być częścią. W Królestwie Niebieskim jedynie egzystowałam, nie znając smaku prawdziwego życia. Z chwilą pojawienia się Xaviera wszystko się zmieniło. Wpuścił mnie do swego świata, pokochał i zaopiekował się mną. Nie obchodziła go moja odmienność, samą swoją obecnością sprawił, że nierealne stało się rzeczywistością. Wiedziałam, iż czeka nas jeszcze wiele przeszkód, ale moja dusza była teraz nierozerwalnie związana z jego duszą i nic, ani niebo, ani piekło, nie mogło nas już rozdzielić. Nie czekając na odpowiednią formułkę z ust ojca Mela, złączyliśmy usta w pocałunku. Był zupełnie odmienny niż dotychczas. Tym razem wydawał się uświęcony. Moje skrzydła poczęły wibrować pod ubraniem, w każdym kawałeczku ciała poczułam mrowienie, które przeobraziło się w łagodną poświatę otulającą moją postać. I wówczas światło bijące z mojej skóry połączyło się z promieniami słońca sączącymi się przez witraż, po czym eksplodowało oślepiającym blaskiem, zamykając mnie wraz z Xavierem w skrzącej się bryle. Ojciec Mel i pani Alvarez
westchnęli głośno ze zdumienia, lecz sekundę później słońce schowało się za chmurą i świetliste zjawisko zgasło. Panią Alvarez ogarnęło poruszenie tak wielkie, że runęła ku nam z potokiem wygłaszanych po hiszpańsku gratulacji, całując nas oboje siarczyście jak dawno niewidzianych krewnych. Przerwała dopiero, gdy ojciec Mel dyskretnie pokierował nas z powrotem ku ołtarzowi, abyśmy podpisali niezbędne dokumenty. Zaledwie odłożyłam pióro, drzwi kościoła otworzyły się z potężnym hukiem. Wszyscy podskoczyli w miejscu. W progu pojawiła się smukła, giętka postać młodego chłopca o dziewczęcej buzi; na czoło opadał mu kosmyk niesfornych włosów. Miał na sobie czarną szatę z kapturem, a zza jego ramion wyłaniały się trzy pary czarnych skrzydeł. Skinął oficjalnie głową, ani na chwilę nie odrywając oczu od ojca Mela, po czym lekko ruszył ku nam wyćwiczonym krokiem modela na wybiegu. U jego boku kołysała się lśniąca kosa. Od razu go rozpoznałam: był to jeden z Ponurych Żniwiarzy, przysłany przez samego Anioła Śmierci. Z piersi pani Alvarez wyrwał się histeryczny okrzyk, podczas gdy ona sama w panice usiłowała skryć się za ołtarzem. Zaraz potem dały się stamtąd słyszeć gorączkowe modlitwy mamrotane po hiszpańsku. Żniwiarze są zazwyczaj widoczni jedynie dla tych, po których przybywają, lecz tym razem najwyraźniej nie zawracano sobie głowy formalnościami. Tu każde posunięcie było celowe, niosło ze sobą konkretne przesłanie. Wydano na nas wyrok. Instynktownie pchnęłam Xaviera na ziemię. W tym samym momencie rozłożyły się ze świstem moje skrzydła, osłaniając go. Żadnemu ze żniwiarzy nie wolno było tknąć duszy, gdy miał ją w swej pieczy Anioł Stróż. Szybko jednak zorientowałam się, że to nie o Xaviera chodzi. Spojrzenie chłopca utkwione było w ojcu Melu, to na niego wskazywał swym szczupłym palcem. Duchowny zamrugał zdezorientowany, po czym cofnął się aż pod ołtarz, przywierając do niego plecami. Okulary w rogowej oprawie przekrzywiły się mu na nosie.
- Ja tylko chciałem pomóc. Chciałem pomóc - powtarzał. - Twoje intencje są bez znaczenia - odparł zimno żniwiarz. Ojciec Mel umilkł, ale zaraz wyprostował się dumnie. - Zostałem wezwany przez Pana i wysłuchałem Go. - Czy wiesz, kim ona jest? - zapytał żniwiarz. - Ona nie jest człowiekiem. Ojciec Mel nie wyglądał na zaskoczonego. Od początku zdawał sobie sprawę z tego, że różnię się od zwykłych śmiertelników, choć nigdy mnie o nic nie wypytywał ani też nie traktował jak obcego. - Niezbadane są wyroki boskie - odrzekł hardo. Żniwiarz skinął głową. - W rzeczy samej. Patrzyłam sparaliżowana, jak unosi dłoń wysoko w górę, i w tej samej chwili ojciec Mel zgiął się wpół, chwytając się za serce. Dysząc ciężko, osunął się na ziemię. - Zostaw go w spokoju! - ryknął Xavier, próbując wydobyć się z moich objęć. Unieruchomiłam go, używając do tego siły, o której istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia. Żniwiarz obrócił powoli głowę ku nam, po czym przeniósł swój senny, leniwy wzrok na Xaviera. Uśmiech, który pojawił się na jego różowych wargach, był niemal pobłażliwy. - Ty mnie nie interesujesz - odparł. A potem jednym krokiem znalazł się przy księdzu, leżącym twarzą w dół na marmurowej posadzce. Xavier ponownie zaczął się szarpać, ale moje anielskie moce trzymały go w żelaznym uścisku. - Beth, puść mnie - błagał. - Ojciec Mel potrzebuje pomocy! - Nie możemy mu już pomóc. - Co się z tobą dzieje? - jęknął, patrząc na mnie ze zdziwieniem, jakby mnie nie poznawał. - Nie da się pokonać żniwiarza - wyszeptałam. - On wypełnia konkretne polecenia. Jeśli spróbujesz mu przeszkodzić, zabierze także ciebie. Nie chcę zostać wdową już w kilka minut po ślubie.
To go najwyraźniej przekonało. Zamilkł i przestał się wyrywać, bezsilnie przyglądając się całej scenie oczami przepełnionymi bólem. Ciało ojca Mela drgnęło raz jeszcze, nim zastygło w bezruchu. Młody żniwiarz odsunął się, stając przy głowie leżącego. Wiedziałam, na co czeka. Z otwartych ust duchownego wyłonił się szary cień, który następnie zawisł w powietrzu niczym mglista kopia spoczywających na ziemi zwłok. - Chodź ze mną - polecił żniwiarz bezbarwnym tonem. Wydawał się nieomal znudzony. Dusza ojca Mela rozglądała się przez chwilę zdezorientowana, aż wreszcie usłuchała. Ramię w ramię wznieśli się ku sklepieniu kościoła. -Dokąd go zabierasz? - zawołałam, przerażona myślą o tym, że w zamian za udzieloną nam pomoc ojciec Mel miałby trafić do ognistej otchłani. - Działał ze szlachetnych pobudek, więc nadal czeka na niego miejsce w niebie - odparł żniwiarz. - Ale jego czas na ziemi dobiegł końca.
Ucieczka Dopiero gdy żniwiarz zniknął na dobre, poczułam się na tyle pewnie, by puścić Xaviera. On zaś natychmiast podbiegł do bezwładnego ciała ojca Mela i ukląkł przy nim. Oczy księdza były wciąż otwarte, lecz teraz martwe i szkliste. Zza ołtarza wyłoniła się roztrzęsiona pani Alvarez, patrząc na nas przerażonym spojrzeniem. Zatrzymała się na moment w przejściu, drżącymi rękami ściskając zawieszony na szyi ozdobny krucyfiks. - Santo cielo* Panie, zmiłuj się nad nami - wyszlochała, po czym rzuciła się na oślep ku drzwiom. - Chwileczkę! - zawołałam za nią. - Pani Alvarez, proszę zaczekać! - Ale nawet się nie obejrzała. Myślała tylko o tym, aby czym prędzej znaleźć się jak najdalej stąd. Po jej odejściu Xavier spojrzał na mnie z twarzą ściągniętą bólem. - Beth, co myśmy najlepszego zrobili? - wyszeptał. — On zginął przez nas. - Nie, nieprawda. - Uklękłam obok i wzięłam go za rękę. Posłuchaj mnie. To nie była nasza wina.
* Z hiszp. „wielkie nieba", dosłownie: „święte niebiosa".
- Zemścili się na nim - wymamrotał Xavier, odwracając głowę, żebym nie widziała, jak bardzo jest przejęty. - Za to, że zgodził się udzielić nam ślubu. Gdyby nie to, nadal by żył. - Nie mogliśmy tego przewidzieć. - Złapałam go za podbródek, usiłując zmusić, by na mnie popatrzył. - To nie my go zabiliśmy. Przesunęłam dłonią po oczach ojca Mela, na zawsze zamykając ich powieki. W piersiach czułam narastający gniew z powodu takiej niesprawiedliwości, ale wiedziałam dobrze, że nikomu w ten sposób nie pomogę. Ograniczyłam się więc do zmówienia w myślach modlitwy za wieczny spokój dla jego duszy. Xavier nadal nie odrywał przygnębionego wzroku od leżących na ziemi zwłok. - Pamiętaj, że to jedynie jego ziemskie życie dobiegło końca powiedziałam. - Zaznał teraz spokoju... wiesz o tym, prawda? Kiwnął głową, usiłując powstrzymać łzy. Z zewnątrz dobiegł nas pisk opon hamującego przed wejściem samochodu, skutecznie odwracając naszą uwagę. Zaraz potem dał się słyszeć trzask drzwiczek oraz tupot stóp na żwirowej ścieżce. Do kościoła wpadli Ivy i Gabriel. W ułamku sekundy ocenili sytuację i zorientowali się, co zaszło. Nim zdążyłam choćby mrugnąć, stanęli przed nami. Z perfekcyjnych rysów Gabriela przebijała furia; w bezsilnej złości przeciągnął ręką po jasnych jak piasek włosach. Złociste loki Ivy były w nieładzie, a ona sama posępna niczym chmura gradowa. - Co wyście, na litość boską, zrobili? - zapytała tonem, jakiego nigdy wcześniej u niej nie słyszałam. Jej głos stał się niższy o kilka oktaw i zdawał się wydobywać z samej głębi. Gabriel tylko w milczeniu zaciskał szczęki. - Spóźniliśmy się - oznajmił wreszcie. Przesunął wzrokiem po naszych obrączkach i ciele ojca Mela. Na twarzy nie drgnął mu ani jeden mięsień - najwidoczniej spodziewał się tego rodzaju konsekwencji. - To jakiś ponury żart. - Ivy potrząsnęła z przerażeniem głową. - Coś podobnego nie ma prawa przejść bez echa. - Jej
zazwyczaj chłodne, szare oczy zyskały nagle dziwny, bursztynowy odcień. Byłam prawie pewna, że w ich tęczówkach zapłonęły maleńkie ogniki. - Nie teraz. - Gabriel wskazał gestem na drzwi. - Musimy jak najszybciej opuścić to miejsce. Chwycili nas oboje za ramiona i praktycznie powlekli do wyjścia. Byliśmy zbyt oszołomieni, by się opierać. Przed kościołem czekał czarny jeep. Ivy jednym ruchem otworzyła drzwiczki, używając do tego trochę za dużo siły. Samochód przechylił się niebezpiecznie na prawą stronę. - Wsiadajcie - poleciła. - Natychmiast. - Nie - zaprotestowałam, niemrawo usiłując odsunąć się od niej. Mam dość mówienia nam, co mamy robić! - Bethany, powinniście byli przyjść z tym do mnie - odezwał się Gabriel głosem pełnym zawodu. - Pomógłbym wam podjąć właściwą decyzję. - My podjęliśmy właściwą decyzję, Gabe - odparłam stanowczo. - Złamaliście odwieczne prawo niebios i spowodowaliście przedwczesny zgon sługi Bożego - wtrąciła przez zaciśnięte zęby moja siostra. - Nie masz z tego powodu żadnych wyrzutów? - Nie wiedzieliśmy, że do tego dojdzie! - Nie, oczywiście że nie - syknęła Ivy, a ja nagle w pełni pojęłam znaczenie wyrażenia „spiorunować kogoś wzrokiem". — Naprawdę spodziewasz się, że będziemy w nieskończoność stawać w waszej obronie, niezależnie od tego, co zrobicie? - Nie. Ja tylko żałuję, że nie możecie spojrzeć na to wszystko z naszej perspektywy! - My tylko chcieliśmy być razem - dodał Xavier. - To wszystko. Ta uwaga najwyraźniej rozsierdziła Ivy jeszcze bardziej. - Do samochodu! - wrzasnęła. Wszyscy zastygliśmy, zaskoczeni jej gwałtownością. Ona zaś odwróciła się do nas plecami i oparła o drzwiczki pasażera, gotując się z gniewu.
- Pojedziemy z wami - powiedziałam powoli, starając się rozładować nieco sytuację. - Powiedzcie tylko, dokąd nas zabieracie. - Musicie oboje bezzwłocznie opuścić Venus Cove. Nie ma czasu do stracenia - rzekł Gabriel. — Wyjaśnimy wam po drodze. Nieoczekiwanie zdałam sobie sprawę z tego, że żyły na szyi Gabriela pulsują w przyspieszonym tempie. Ivy wykręcała dłonie, ukradkiem rozglądając się nerwowo wokół. Czy coś mi umknęło? Rozumiałam, dlaczego tak ich wzburzyła nasza impulsywna decyzja o ślubie, ale tu musiało chodzić o coś więcej. Gdybym ich nie znała, pomyślałabym, że się boją. - Gabe, co się dzieje? — dotknęłam ramienia brata, czując narastającą panikę. Na jego twarzy ujrzałam coś, czego nie widziałam tam nigdy wcześniej. Był to wyraz klęski. - Tu już nie jest dla was bezpiecznie. - Co? - Xavier instynktownie objął mnie ramieniem. - Dlaczego? - Wiem, że narozrabialiśmy - wtrąciłam. - I nigdy nie wybaczę sobie tego, co stało się z ojcem Melem, ale naprawdę nie rozumiem! To przecież powinno dotyczyć wyłącznie nas. My tylko chcieliśmy się pobrać. Co w tym takiego złego? - Według nieba wszystko - odparła Ivy, po raz pierwszy spoglądając na mnie ze spokojem. - To niesprawiedliwe - stwierdziłam, pod powiekami czując zbierające się łzy. Wspięłam się na tylne siedzenie, zdruzgotana faktem, iż nasze szczęście tak prędko się skończyło. Gabriel obrócił się ku nam zza kierownicy. Popatrzył na Xaviera twardym wzrokiem. - Posłuchaj mnie uważnie. Xavier zbladł i przełknął głośno ślinę. - Wy nie musicie po prostu wyjechać - rzekł mój brat. - Wy musicie uciekać. Wywiózł nas z miasta, z karkołomną prędkością kierując się ku wzgórzom. Ivy przygryzła wargi, kurczowo trzymając się
deski rozdzielczej. Pomimo obiecanych wyjaśnień żadne z nich nie odzywało się ani słowem. Xavier i ja ściskaliśmy się za ręce, usiłując nie zakładać najgorszego. Nie o taki miesiąc miodowy mi chodziło. Miałam tylko nadzieję, że mój świeżo poślubiony mąż nie żałuje swej decyzji. Obróciłam głowę i przez tylną szybę patrzyłam, jak ukochane miasteczko zostaje w oddali, coraz mniejsze i mniejsze. Ostatnim widokiem, jaki zapamiętałam, nim Gabriel skręcił na zarośniętą polną drogę i Venus Cove całkowicie zniknęło mi z oczu, była iglica wieży naszej szkolnej dzwonnicy, wznosząca się wysoko ponad falującymi wzgórzami. Opuściłam jedyne miejsce, w którym kiedykolwiek czułam się jak w domu! Nie wiedziałam, ani kiedy, ani czy w ogóle jeszcze je zobaczę. Na samą myśl zrobiło mi się słabo. Raptem dotarło do mnie, dlaczego Gabrielowi tak zależało na tym, aby jak najszybciej zjechać z głównej szosy. Chciał nas ukryć. Lecz nawet na polnej drodze nie zwolnił. Samochód podskakiwał na wybojach, spod opon pryskały kamienie, a gałęzie drzew siekały karoserię. Wydawało się, że i one spiskują przeciwko nam. Obserwowałam sunące po niebie obłoki, co i rusz zmieniające kształt i przybierające dziwaczne formy. Jedna szczególnie duża i gęsta chmura rozciągnęła się tak bardzo, że przypominała teraz rękę, której wskazujący palec celował prosto w nas. W sekundę później palec cofnął się i znów był tylko częścią kłębiącej się masy. Mógł sobie istnieć jedynie w mojej wyobraźni, ale dla mnie i tak stanowił symbol kary. Tak właśnie niewątpliwie postrzegano moje małżeństwo z Xavierem: jako akt buntu, zdradę wobec Królestwa Niebieskiego, podlegającą sankcji według praw, których ze względu na młody wiek nie byłam w stanie zrozumieć. Zresztą ludzkie cechy wzięły we mnie górę do tego stopnia, że wszelkie rządzące niebem prawa wydawały mi się obce. Odkąd poznałam Xaviera, zmieniły się moje priorytety; nie odczuwałam już żadnych więzi z pierwotnym domem. Zorientowałam się, że wjeżdżamy wyżej, ponieważ napływające przez okno powietrze było coraz ostrzejsze. Próbowałam
liczyć skubiące trawę konie, by oderwać myśli od tego, co nas czekało. Pragnęłam, by rodzeństwo wyładowało złość na mnie, oszczędzając Xaviera. Wiedziałam, że powinnam przeprosić i przyznać, iż popełniliśmy błąd. Sęk w tym, że wcale tak nie uważałam. Przynajmniej na razie. Dzień, który przed paroma zaledwie godzinami wydawał się tak wspaniały, skończył się fatalnie. Zastanawiałam się, jak długo już jedziemy. Zupełnie straciłam poczucie czasu. Czy przekroczyliśmy granicę stanu? Wyglądało na to, że tak. Krajobraz z pewnością się zmienił. Drzewa były wyższe i bardziej rozłożyste, a powietrze rześkie i pachnące niczym świeże jabłka. Zmierzaliśmy na północ - w oddali widziałam zamglony, błękitnawy zarys górskiego łańcucha, ale nie odważyłam się zapytać, jakie to góry. Xavier bez słowa spoglądał w okno. Zgadywałam, że wciąż myśli o ojcu Melu, odtwarzając raz po raz scenę jego śmierci i zamęczając się pytaniami o to, co mógł zrobić, aby do niej nie dopuścić. Bardzo chciałam go pocieszyć, lecz żadne słowa nic by już nie zmieniły, nie uśmierzyłyby ani jego bólu, ani dręczącego go poczucia winy. Zatrzymaliśmy się wreszcie przed drewnianym, zbudowanym z bali domkiem, tak doskonale wtopionym w otoczenie, że zwróciłam na niego uwagę dopiero, stając przed pomalowanymi na zielono wejściowymi drzwiami. - Gdzie jesteśmy? - spytałam, wciągając w płuca przesycone wonią sosen powietrze. - W Smoky Mountains*. - Głos mego brata był niski i ochrypły. - W Północnej Karolinie. Ledwo zdążyłam dostrzec, że domek nazywa się „Wierzbowa Chatka", oraz rzucić okiem na dwa drewniane bujane krzesła stojące na ganku, gdy Gabriel pośpiesznie wyłowił z kieszeni klucze i wepchnął nas do środka. Wyszorowana do *Park narodowy Grcat Smoky Mountains - położony na pograniczu stanów Karolina Północna i Tennessee, w paśmie górskim Appalachów, jeden z największych chronionych obszarów na wschodnim wybrzeżu i zarazem najczęściej odwiedzany park Stanów Zjednoczonych.
czysta podłoga ułożona była z sosnowych desek, był tam też prosty, kamienny kominek. Zdawałam sobie sprawę z tego, iż powinnam okazać bratu wdzięczność za przybycie nam na ratunek, ale byłam już zmęczona i coraz bardziej drażniło mnie jego zachowanie. Zbytnio przypominał dawnego Gabriela, traktującego nas jak parę zbrodniarzy i w kółko udzielającego reprymend. Mnie, owszem, obowiązywał kontrakt wieczystej służby niebu, ale z jakiej racji ingerowano w życie Xaviera? W ludzkich oczach nasze postępowanie było jak najbardziej legalne, wręcz pożądane. A tylko na tym świecie teraz mi zależało. To, co zrobiliśmy, można by ewentualnie zakwalifikować jako impulsywne i nieprzemyślane, ale z pewnością nie zasługujące na takie potępienie. Jakim prawem moje rodzeństwo próbowało nas oceniać? Nie mieliśmy czego się wstydzić. Tymczasem gdy tylko zamknęły się za nami drzwi, to Gabriel stracił panowanie nad sobą. Chwycił mnie znienacka za ramiona i mocno potrząsnął. - Kiedy ty wreszcie wydoroślejesz? - warknął z wyrzutem. - Kiedy zrozumiesz, że żyjesz tu na kredyt, prowadzisz pożyczoną egzystencję? Nie jesteś człowiekiem, Bethany! Dlaczego nie możesz tego pojąć?! - Spokojnie, Gabrielu. - Xavier postąpił krok naprzód. - Pan już za nią nie odpowiada. - O, czyżby? Kto w takim razie? Może ty? I jak niby zamierzasz ją chronić? - Wyłącznie ja sama za siebie odpowiadam - oznajmiłam. Brakowało mi jeszcze tylko awantury pomiędzy moim bratem a ledwo co poślubionym mężem. - Podjęłam decyzję i gotowa jestem stawić czoło konsekwencjom. Kochamy się z Xavierem i nie pozwolimy nikomu stanąć pomiędzy nami. Mówiąc to głośno, poczułam się silna, ale w odpowiedzi usłyszałam zduszony jęk Gabriela. - Postradałaś rozum. - Nie umiem żyć tak jak wy - odparłam. - Nie potrafię ukrywać swoich emocji i udawać, że nie istnieją.
- Ty nie doświadczasz emocji, Bethany, ty się w nich pławisz. Działasz wyłącznie pod ich wpływem, a przy tym wszystko, co robisz, wynika z czysto egoistycznych pobudek. - To, że ty nie rozumiesz, na czym polega miłość, nie czyni jej czymś złym! - Ja nie mówię o miłości. Mówię o odpowiedzialności i dyscyplinie. Tych dwóch pojęć ty najwyraźniej nie rozumiesz. - Uspokójcie się, proszę - włączyła się Ivy. Wyglądało na to, iż dają upust swojej frustracji niejako na zmianę. Kiedy Gabrielowi puściły nerwy, Ivy wydawała się opanowana, jak gdyby na przekór. - Kłótnie donikąd nas nie zaprowadzą. Co się stało, to się nie odstanie. Teraz musimy się zastanowić, jak pomóc Xavierowi i Beth. Jej zrównoważona postawa podziałała na wszystkich niczym zimny prysznic. Gabriel ściągnął pytająco brwi, na co Ivy posłała mu znaczące spojrzenie. Przez moment odniosłam wrażenie, że coś przed nami ukrywają. W każdym razie po chwili mój brat przemówił znacznie spokojniej. - Ivy i ja mamy coś do załatwienia, ale wrócimy. Wy tymczasem nigdzie nie wychodźcie, a ty, Beth, trzymaj się z dala od okien. Trudniej będzie cię namierzyć... - urwał. - Komu? Kto mnie szuka? - zapytałam ostro. - Później ci wytłumaczę. - Z szorstkiego tonu, jakim to powiedział, wywnioskowałam, że sprawy stoją raczej kiepsko. Ale gdy popatrzył mi w oczy, zrozumiałam, iż naprawdę martwi się o nas. Zalało mnie nagłe poczucie winy. Nie powinnam mieć do Gabriela pretensji o jego reakcję. Wiecznie sprzątał po mnie bałagan, świecił oczami przed zwierzchnikami i przepraszał za cudze błędy. Nasz pomysł, aby wziąć ślub właśnie wtedy, kiedy sytuacja zaczynała wychodzić na prostą, stworzył kolejny niepotrzebny problem. - I jeszcze jedno - dodał już z ręką na klamce. - Jeśli nie przekracza to waszych możliwości, radziłbym powstrzymać się od... kontaktu fizycznego. W jego ustach zabrzmiało to jak najnormalniejsza rzecz na świecie! Jakby nas prosił, abyśmy pamiętali o gaszeniu światła.
- Słucham? - zapytałam oburzona. - Czy moglibyśmy chociaż wiedzieć dlaczego? Gabriel ściągnął brwi, niezbyt skory do ujawniania swoich powodów. - Być może spojrzą na was łaskawszym okiem, jeśli małżeństwo nie zostanie skonsumowane - odpowiedziała za niego Ivy. - Równie dobrze może to nie mieć żadnego znaczenia - rzekł Gabriel. - Ale instynkt podpowiada mi, że mądrze byłoby, gdyby Bethany i Xavier wykazali... - umilkł w poszukiwaniu właściwego słowa. I znów Ivy dokończyła jego myśl. - Skruchę? - podpowiedziała, na co mój brat skinął głową. - Przecież to kłamstwo! - wykrzyknęłam bez zastanowienia. - My niczego nie żałujemy... - urwałam na myśl o ojcu Melu. - Nie sądziliśmy, iż komukolwiek stanie się krzywda. - Bądź rozsądna - upomniał mnie Gabriel. - To chyba niezbyt wielkie poświęcenie. Ewidentnie nie życzył sobie wdawać się w dyskusję na ten temat. - Raczej nie panu o tym decydować. - Xavier rzucił mu wyzywające spojrzenie. - Usiłujemy wam pomóc - westchnęła Ivy zmęczonym głosem. Lecz zanim to będzie możliwe, musimy ustalić, jakiego rodzaju kroki podjęto. To zdanie wyprowadziło mnie z równowagi znacznie bardziej niż cokolwiek z tego, co wydarzyło się dotychczas. - Jak to, to wy nie wiecie? - Nie mogłam w to uwierzyć. Gabriel i Ivy orientowali się dotąd we wszystkim, co działo się w niebie. - To bezprecedensowa sytuacja - wyjaśniła moja siostra. - Coś podobnego wydarzyło się tylko raz, w dodatku dawno temu. Wymieniliśmy z Xavierem pytające spojrzenia. Jeśli mieliśmy odgadnąć, o co jej chodzi, musiałaby powiedzieć trochę więcej. Niespodziewanie Gabriel przyszedł nam z pomocą. - Ivy ma na myśli nephilim* - stwierdził bez ogródek.
* Z hebr. „giganci" lub „upadli".
- Chyba żartujesz! - wybuchnęłam. - Przecież to zupełnie co innego. - Kim, u licha, są nephilim ? - wtrącił Xavier. - To potomstwo zrodzone w dawnych czasach, gdy „synowie Boga" zstąpili z nieba i zachwycili się pięknem „córek człowieczych" wytłumaczyłam. - Brali je sobie za żony i płodzili z nimi dzieci będące na pół ludźmi, na pół aniołami. - Poważnie? - Xavier uniósł brwi. - Na zajęciach z religii chyba opuścili ten fragment. - Nie jest to ogólnie przyjęta doktryna - stwierdził sucho Gabriel. - Ale co to wszystko ma wspólnego z nami? - Nic - odparłam z naciskiem. - To nie ma żadnego związku z naszą sytuacją. Tamte anioły zbuntowały się przeciwko Bogu i wypadły z łask. Niebo z pewnością nie uzna naszego małżeństwa za podobny występek... prawda? - Nie wiem - odparła cicho Ivy. - Połączyłaś swoje losy ze światem śmiertelników tak samo jak one. Musiałam przyznać jej rację. To właśnie z tym światem odczuwałam teraz najgłębszą więź. Gabriel obserwował, jak z czułością przesuwam opuszką palca po swym ślubnym pierścionku. Zerknęłam nań ukradkiem, ciesząc się łagodnym blaskiem brylantów połyskujących w zapadającym zmroku. Już stał się częścią mnie, tak jakby od zawsze był mi przeznaczony. Z całą pewnością nie miałam zamiaru rozstawać się z nim bez walki. - Lepiej schowaj go do szuflady - padła lodowata sugestia. - Słucham? - Rozsądniej byłoby nie afiszować się z nim. - Mój brat nawet nie mrugnął. - Nie zdejmę tego pierścionka - oznajmiłam stanowczo. - Choćby całe Królestwo Niebieskie miało z jego powodu wpaść w szał. Gabriel już otwierał usta, gdy Ivy przemknęła obok nas i szepnęła mu coś na ucho. Udało nam się dosłyszeć tylko końcówkę.
- Daj spokój, Gabe - powiedziała. - Pozbycie się pierścionka i tak nic nie pomoże. Pomimo wcześniejszej brawury poczułam, iż przechodzą mnie dreszcze. Xavier, który przez cały czas obejmował mnie w talii, zaniepokoił się. - Wszystko w porządku? - zapytał. Nie mógł tego wiedzieć, ale ja właśnie przypomniałam sobie, że anioły odpowiedzialne za stworzenie rasy nephilim spotkał wyjątkowo marny los. Czyżbym wydała na siebie... na nas oboje... wyrok śmierci? Ivy i Gabriel bez trudu odgadli moje myśli. - Nie wyciągaj pochopnych wniosków - odezwał się mój brat, tym razem nieco łagodniej. - Jeszcze nic nie jest przesądzone. - Musicie cierpliwie czekać - dodała Ivy. - Dowiemy się, ile zdołamy, i przekażemy wam wszystko po powrocie. Sięgnęła po leżące na stoliku przy drzwiach kluczyki, ale Gabriel chwycił ją za rękę. - Zostawmy im samochód. - Musiał czytać w myślach Xa-viera, bo spojrzał na niego porozumiewawczo. - Nie martw się, będziemy wiedzieć, jeśli znajdziecie się w tarapatach. W takim wypadku uciekajcie natychmiast. Odszukamy was. - Jasne - zgodził się Xavier, dużo łatwiej niż ja akceptując ich zalecenia. Ruszył naokoło pokoju, zaciągając szczelnie zasłony. - Wrócimy najszybciej, jak się da - obiecał mój brat. - Pamiętajcie: trzymajcie się z dala od okien i starannie zamknijcie drzwi. - Czekajcie! - zawołał za nim Xavier, nagle o czymś sobie przypominając. - A co z moimi rodzicami? Na pewno okropnie się martwią. Gabriel opuścił wzrok. Musiał bardzo współczuć państwu Woods. Czy zobaczą jeszcze kiedyś swego najstarszego syna? - Już się tym zająłem - rzekł cicho. - Co? Jak to? - Xavier postąpił krok naprzód, wyraźnie zaniepokojony. Do tej pory trzymaliśmy jego rodzinę z dala od naszych kłopotów i z pewnością chciał, aby tak zostało. Rozmawiamy o moich najbliższych. Co pan im zrobił?
- Nie wiedzą nic ponad to, że po raz ostatni widziano cię w szkole tuż przed rozdaniem świadectw - odparł sztywno Gabriel. - Zaraz potem zniknąłeś i nie otrzymano żadnych nowych informacji odnośnie do miejsca twojego pobytu. W ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin szeryf zgłosi twoje zaginięcie. Po upływie dwóch tygodni policja dojdzie do wniosku, że nie chcesz zostać odnaleziony. Xaviera zamurowało. - Pan żartuje, prawda? Mam pozwolić na to, aby moi rodzice uwierzyli, że po prostu wyjechałem bez pożegnania? - Tak będzie najlepiej. - Nie ma mowy. - Zadzwoń do nich, jeśli chcesz - wtrąciła Ivy z lekceważeniem, które wcale do niej nie pasowało. - Tyle tylko, że narazisz ich wszystkich na niebezpieczeństwo. Nikt nie powinien wiedzieć, gdzie się znajdujesz. - Coś im grozi? - Oczy Xaviera rozszerzyły się ze strachu. - Nie, dopóki o niczym nie mają pojęcia - odrzekła moja siostra. Jeśli czegokolwiek się dowiedzą, staną się użyteczni. Rozumiesz teraz? W tej chwili nie posiadają żadnych cennych informacji. Można było odnieść wrażenie, że bierzemy udział w jakimś szpiegowskim filmie. Nic z tego nie pojmowałam. Xavier przypuszczalnie czuł się podobnie, niemniej jednak przełknął tylko ślinę i skinął głową. Nie było innego wyjścia, musiał się zgodzić na te warunki. Za nic nie naraziłby rodziny na niebezpieczeństwo, nawet jeśli świadomość, że pozwala im się zamartwiać, a następnie opłakiwać nieistniejącą stratę, miałaby złamać mu serce. - Pewnego dnia spotkasz się z nimi - pocieszył go Gabriel. - Gdy to wszystko się skończy. - To rzekłszy, zniknął za drzwiami razem z Ivy. - Oby miał pan rację - wyszeptał do siebie Xavier. Wiedziałam, jak mocno mnie kocha, i wiele bym dala, aby nie musiał tyle dla mnie poświęcać. Jego głos brzmiał tak żałośnie; nie
mogłam tego znieść. Spróbowałam go przytulić, lecz odwrócił głowę i utkwił wzrok w stojącym na kominku zegarze. Zrozumiałam, iż potrzebuje czasu, by się uporać ze swoim smutkiem. Postanowiłam sprawdzić, dokąd udają się Ivy i Gabriel oraz czy zamierzają użyć skrzydeł w biały dzień. Ukucnąwszy przy drzwiach, wyjrzałam przez dziurkę od klucza. Patrzyłam, jak idąc ręka w rękę, chowają się w gęstwinie drzew rosnących wokół domku. Spomiędzy powykrzywianych pni coś delikatnie błysnęło, po czym ku niebu wystrzeliły dwie lśniące smugi, niemal natychmiast ginąc w gęstej chmurze. Wytężywszy wzrok, dało się w nich dojrzeć jedynie migoczące plamki światła, maleńkie niczym robaczki świętojańskie. Kilka sekund później i to zniknęło. Odwróciłam się, opierając plecami o drzwi. Marzyłam o tym, aby także zniknąć. Pozbawiona opieki rodzeństwa czułam się całkowicie bezbronna, a drewniana chatka wydała mi się wyjątkowo marną kryjówką.
Faceci w czerni Raptem zrobiło mi się słabo. Opadłam na fotel przy kominku. Nerwy miałam tak zszargane, że kilkakrotnie byłam bliska zwymiotowania. Nie mogąc opanować drżenia, szczękałam bezradnie zębami. Nietypowy odgłos prawdopodobnie zwrócił uwagę Xaviera, ponieważ ni stąd, ni zowąd spojrzał na mnie, jakby dopiero co przypomniał sobie o mojej obecności. W następnej sekundzie ukląkł przy poręczy fotela. - Dobrze się czujesz? - Nic mi nie jest. - Jakoś na to nie wygląda. - Przyjrzał mi się badawczo. - Wszystko będzie dobrze - odparłam, powtarzając to w myślach niczym mantrę. - Wiesz, jacy są Ivy i Gabriel - powiedział Xavier, z całych sił starając się, by zabrzmiało to optymistycznie. - Oni zawsze zakładają najgorsze. Poderwałam głowę na dźwięk szeleszczących za oknem liści. Nawet tykanie starego kominkowego zegara wydało mi się podejrzanie złowrogie. - Beth. — Xavier przyłożył mi dłoń do czoła. - Musisz się uspokoić, inaczej się pochorujesz. - Nie mogę nic na to poradzić - jęknęłam. - To jest jak koszmarny sen. Powinniśmy teraz cieszyć się naszym miodo-
wym miesiącem, a tymczasem siedzimy zamknięci na jakimś pustkowiu... w dodatku ktoś - albo coś - na nas poluje. - Wiem. Chodź tutaj. - Przysiadł na skraju fotela i przyciągnął mnie do siebie, przytulając moją głowę do swojej piersi. - Skarbie... czy ty o czymś nie zapominasz? Odbyłaś podróż do piekła i z powrotem. I przetrwałaś to. Byłaś świadkiem śmierci swoich przyjaciół, sama tyle razy omal nie umarłaś. Nie powinnaś już niczego się bać. Nie pamiętasz, jaka jesteś silna? Jacy my jesteśmy silni? Ze ściśniętym gardłem wtuliłam twarz w wykrochmaloną biel jego szkolnej koszuli, pozwalając, by odgłos bijącego serca oraz znajomy zapach ukoiły mój lęk. Zadziałało - poczułam, jak wstępuje we mnie nowy duch. Wszystko we mnie wirowało jak na karuzeli, nastroje zmieniały się niczym obrazki w kalejdoskopie. — Tak bardzo cię kocham - wyszeptałam. - I nic innego mnie nie obchodzi, choćby nawet cały wszechświat stanął przeciwko nam. Siedzieliśmy tak, patrząc, jak w szparze pod drzwiami powoli znika światło. Z zewnątrz mogliśmy wyglądać na spokojnych i opanowanych, ale w środku szykowaliśmy się na kolejną bitwę, ponowną walkę o swoje. Znowu to samo. Czy los kiedykolwiek zechce spojrzeć na nas przychylniejszym okiem - choć na chwilę? Te pierwsze dni spędzone w Wierzbowej Chatce należały do najgorszych w moim życiu. Godziny wlokły się niemiłosiernie, dzień za dniem mijał, a my tkwiliśmy uwięzieni w maleńkim wnętrzu. W normalnych okolicznościach byłabym tym miejscem zachwycona; przyrządzalibyśmy sobie z Xavierem gorące kakao, wtulali się w siebie na dywaniku przed kominkiem i zachowywali, jak gdyby reszta świata nie istniała. Teraz jednak tęskniliśmy za powrotem do cywilizacji, wyrwaniem się z tego osobliwego aresztu. Zbyt wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi, abyśmy mogli czerpać jakąkolwiek przyjemność z bajkowego otoczenia.
Domek stał na samym skraju lasu, był niezwykle przytulny i miał uroczy ganek. We frontowych oknach wisiały perkalowe zasłonki z falbanami. Na wystrój pokoju dziennego składały się przede wszystkim miękkie, kraciaste kanapy oraz wiklinowy kosz wypełniony zapasem drewna do kominka. Kuchnię urządzono z sosnowych mebli, z okapu zwisały na długich hakach miedziane garnki i patelnie. W łazience królowała żeliwna wanna oraz tapeta w stokrotki. Kilka schodków prowadziło na antresolę, gdzie znajdowało się obszerne łoże z baldachimem, a nad nim okienko z widokiem na zamglone wierzchołki drzew. My jednakże zupełnie nie potrafiliśmy się tym cieszyć. W innej sytuacji moglibyśmy pokochać to romantyczne ustronie. W tamtym momencie było ono dla nas przede wszystkim więzieniem. Siedzieliśmy z Xavierem przytuleni na jednym z ogromnych foteli. Prawie słyszałam jego myśli: uważał, iż to on wpakował nas w te tarapaty, bo nie był dość rozsądny, aby im zapobiec. Dostrzegłszy mój wzrok, skrzywił się przepraszająco. Sęk w tym, że niepotrzebnie się martwił. Ja nie miałam żadnych wątpliwości. - Przestań - powiedziałam surowo. - Przestań się obwiniać. - Kiedy to był mój pomysł - odparł udręczonym głosem. - Nasz pomysł - poprawiłam go. - I nikt ani nic nie jest w stanie sprawić, abym zaczęła żałować tego, że zostałam twoją żoną. Jeśli trzeba będzie stanąć do walki, zrobimy to. - Ależ ty się bojowa zrobiłaś - stwierdził Xavier. - To od ciebie zawsze słyszałam: „daj z siebie wszystko albo wracaj do domu". - Mówiłem o piłce - odparł. - Ale chyba i tu da się zastosować tę zasadę. - Możemy potraktować to jak grę - podsunęłam. - Nagrodą jest prawo do bycia razem... a za przeciwnika mamy po prostu wyjątkowo trudną drużynę. - Teraz już musiał się uśmiechnąć. - Sądzisz, że damy im radę? - wymruczał, zakładając mi za ucho kosmyk włosów. Poczuwszy na skórze ciepło jego palców, zapomniałam o obawach.
Przymknęłam oczy, nie mogąc zebrać myśli. Jego dotyk rozpraszał mnie. - Oczywiście - szepnęłam. - Nie mają z nami żadnych szans. Przytuliliśmy się jeszcze mocniej. Xavier obrysował kciukiem kontur moich ust, a ja mimowolnie rozchyliłam wargi. Nastrój ulegał gwałtownej odmianie. W powietrzu zaczynało iskrzyć. Oboje w porę to wyczuliśmy i błyskawicznie odsunęliśmy się od siebie na bezpieczną odległość. Nic nie tłumi pożądania skuteczniej niż strach, pomyślałam. Zwłaszcza gdy boimy się o ukochaną osobę. - Nie podoba mi się to — oznajmiłam. - Gabriel nie miał prawa nas prosić o coś podobnego. - Jakoś sobie poradzimy - odparł Xavier. - Z twoją samokontrolą to ty powinieneś być aniołem. - Nie, dziękuję. - Uśmiechnął się. - Mam lęk wysokości. - Naprawdę? Nigdy mi o tym nie wspomniałeś. - Starałem się zrobić na tobie wrażenie. Musiałem więc pewne rzeczy zachować dla siebie. - A teraz już niby nie musisz się starać? Trochę za szybko poczułeś się pewnie. Jesteśmy małżeństwem dopiero parę dni. - Na dobre i na złe, zapomniałaś? - Nie sądziłam, że to złe nastąpi tak prędko. - Xavier pogłaskał mnie po głowie, pragnąć udobruchać, ale uzyskał zgoła odmienny efekt. - Chcę cię pocałować - powiedziałam niecierpliwie. - Chcę pocałować swojego męża. - Trzeba cię czymś rozerwać - westchnął. - W zupełności się zgadzam. - Ale nie w ten sposób. Wstał i zaczął przetrząsać zawartość szafek stojących po obu stronach kominka. Były pełne starych egzemplarzy „National Geographic" i „Reader's Digest", znalazło się też miejsce na drewniany pociąg. Jęknęłam przeciągle w oparcie fotela. Xavier pozostał niewzruszony, uparłszy się wyszukać coś, co pomoże nam rozładować napięcie.
- Niemożliwe, żeby nie mieli tu nic pożytecznego — wymamrotał, po czym wydobył stosik gier planszowych, triumfalnym gestem unosząc je nad głową. - „Monopol" czy „Milionerzy"? - zapytał dziarsko. - Milionerzy - odparłam ponuro. - Ej, to nie fair - zaprotestował Xavier. - Przecież ty jesteś chodzącą encyklopedią. - Twoje siostry twierdzą, że przy „Monopolu" oszukujesz. - Zastawianie nieruchomości, by odzyskać płynność finansową, to żadne oszustwo. Moje siostry zwyczajnie nie umieją przegrywać. Na dworze zaczęło padać, z rzadka dało się słyszeć odległy grzmot. Nie mogłam popatrzeć na deszcz, ale cieszyłam się odgłosem kropli uderzających o stopnie ganku. Zmieniłam pozycję na wygodniejszą, skubiąc frędzelki na obszyciu poduszki. - Nie wiemy nawet, kto nas szuka - wyszeptałam. - To nieistotne - odparł Xavier z mocą. -1 tak nas nie znajdą. A jeśli im się uda, uciekniemy. - Wiem - odrzekłam. - Wolałabym po prostu mieć większe pojęcie o tym, co się dzieje. Nikt nam nic nie mówi. A ja nie mogę znieść myśli, że mielibyśmy znów zostać rozdzieleni... - Więc nie myśl o tym teraz - przerwał mi, zanim zdążyłam na dobre stracić humor. - Masz rację. Grajmy. Skinął głową, w ciszy rozkładając planszę do Monopolu. Na jakiś czas zajęliśmy się grą, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że to tylko pozory. Najlżejszy szelest liści czy trzask łamanej gałązki powodowały, iż oboje natychmiast unosiliśmy głowy. Gdy w pewnym momencie Xavier włączył swój telefon komórkowy, okazało się, że czeka na niego dwanaście nieodebranych połączeń oraz kilka pełnych niepokoju SMS-ów od rodziców i sióstr. Wiadomość od Claire brzmiała: „Xav, nie mam pojęcia, gdzie jesteś, ale błagam cię, oddzwoń, jak tylko to przeczytasz". Znana ze swej bujnej osobowości Nicola była już nieco mniej delikatna: „Gdzie ty jesteś, do jasnej cholery? Mamie komplet-
nie odbija. Zadzwoń do niej". W efekcie sfrustrowany Xavier trzasnął telefonem o kanapę, trafiając we wgłębienie pomiędzy poduszkami. Rozumiałam dobrze, jak trudno musi mu przychodzić ignorowanie rodziny, podczas gdy wystarczyłoby dosłownie parę zdań, aby ich uspokoić. Nie wiedziałam, co mu powiedzieć, więc się nie odzywałam. Zamiast tego rzuciłam kostką i w milczeniu przesunęłam swój pionek na Trafalgar Square. Dopiero kiedy usłyszeliśmy parkującego na zewnątrz jeepa, dotarło do nas, jak bardzo jesteśmy głodni i zziębnięci. Na szczęście Ivy i Gabriel przywieźli ze sobą zapasy. -Ależ tu zimno! Dlaczego nie rozpaliliście w kominku? - zapytała Ivy. Wzruszyłam ramionami. Jak miałam jej wytłumaczyć, że wszystkie siły poświęciliśmy na powstrzymywanie się przed skonsumowaniem naszego małżeństwa, starając się tym samym uniknąć jeszcze większego gniewu niebios? Gabriel machnął ręką i w kominku zapłonął trzaskający ogień. Przysunęłam się bliżej, rozcierając pokryte gęsią skórką ramiona. Moje rodzeństwo wręczyło nam kupioną na wynos chińszczyznę, którą pożarliśmy na kolanie, prosto z opakowania, popijając cydrem. Gdyby nie nasze posępne miny oraz głucha cisza, postronny obserwator mógłby uznać, że oto grupka przyjaciół spędza weekend za miastem. Czekała nas rozmowa, dało się ją niemal wyczuć wiszącą w powietrzu, lecz nikt się nie kwapił, by zacząć. Jak można było zgadnąć, pierwsza odezwała się Ivy. - Kontrolę nad sytuacją przejął Siódmy Chór - oznajmiła, opierając ręce na udach, jakby dla dodatkowego wsparcia. - Oni uwielbiają wsadzać nos tam, gdzie nie trzeba! Orientowałam się mniej więcej, o czym mówi. Na Siódmy Chór składa się grupa aniołów, której zadaniem jest trzymać pieczę nad ludzkością, ale zupełnie nie mogłam pojąć, co to ma wspólnego z nami. - To nie może się dziać naprawdę - rzuciłam w przestrzeń.
Gabriel obrócił ku mnie głowę. - A czego się spodziewałaś? Apartamentu dla nowożeńców w luksusowym hotelu? - Nie, ale jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że z naszego powodu będą się fatygować aż tutaj. - Oni nie będą się fatygować - odparła Ivy grobowym tonem. - Oni już tu są. - Czego chcą od nas? - Xavier od razu przeszedł do sedna. - Kimkolwiek są, nie dam im się zbliżyć do Beth choćby na krok. - Narwany jak zwykle — mruknął zapatrzony w ogień Gabriel. - Musicie tu zostać i nie wystawiać nosa za drzwi - ciągnęła Ivy. Podobno już zaczęli polowanie. - Polowanie? - powtórzył jak echo Xavier. - My, zdaje się, mówimy o aniołach? - To przede wszystkim żołnierze - odrzekła moja siostra. - A ich jedynym celem jest odnalezienie zdrajcy. Minęło kilka sekund, nim uprzytomniłam sobie, że ten zdrajca to ja. Usiłowałam przypomnieć sobie, co wiem na temat Siódmych. Takie przezwisko nadaliśmy im my, Stróże, i przyjęło się. Oficjalnie znani są jako Zwierzchności lub Zwierzchnicy, ze względu na swoją pozycję. Po odpowiedniej liczbie lat spędzonych jako Stróż każdy anioł ma prawo ubiegać się o szkolenie na Siódmego, ale nie każdy z nas się do tego nadaje. Przypomina to niebieską odmianę służby wojskowej surowa egzystencja oparta na rygorystycznych ćwiczeniach, zupełnie lub prawie zupełnie pozbawiona kontaktu z ludzkimi duszami - i nie wszystkim takie życie odpowiada. Rozmowa o nich przywołała przykre wspomnienie. Nie myślałam o Zachu, odkąd przybyłam na ziemię, ale dawno temu, jeszcze w Królestwie, był moim przyjacielem. Posiadał wyjątkowy dar. Nazywaliśmy go żartobliwie Srokatym Kobziarzem, ponieważ gdziekolwiek się ruszył, wędrowała za nim cała
chmara dziecięcych duszyczek. Z powodów, z których nam się nie zwierzał, Zach w krótkim czasie znudził się swoim zajęciem i postanowił mierzyć wyżej. Być może przyciągnął go złudny prestiż, jaki otaczał Siódmych. Nigdy się tego nie dowiedziałam. I nigdy więcej go nie zobaczyłam. Zawsze uważałam, iż odejście Zacha stanowiło dla nas olbrzymią stratę. Dzieci ufały mu bez zastrzeżeń, a przejście pomiędzy światem cielesnym i duchowym przypominało dzięki niemu beztroską zabawę. Niewielu Stróżów mogło się poszczycić takimi umiejętnościami. A jednak Zachowi to nie wystarczało. Wciąż pamiętałam wyraźnie jego jasną, nakrapianą piegami twarz oraz przejrzyste oczy. Wydawał się tak nieodpowiednim kandydatem na żołnierza, że nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak może wyglądać teraz. Głos brata przywołał mnie do rzeczywistości. - Jedyne, co nam pozostaje, to próbować ich zmylić - mówił. Musimy często zmieniać miejsce pobytu, być w ciągłym ruchu. - I to jest według ciebie wyjście? - zapytałam z niedowierzaniem. - Na krótką metę tak - odparł Gabriel lodowatym tonem. - Masz lepszy pomysł? Znając Xaviera, wiedziałam, że tego rodzaju odpowiedź go nie usatysfakcjonuje. Potrzebował pełnego obrazu sytuacji, a moje rodzeństwo ewidentnie coś przed nami ukrywało. - Ja chyba nie do końca rozumiem - rzekł z naciskiem, starając się pohamować zniecierpliwienie. - Owszem, nie dostaliśmy oficjalnej zgody na ślub, ale już kiedyś przecież pozwolili nam być razem. My tylko poszliśmy o krok dalej. - Ale decyzja o tym nie należała do was - powiedziała Ivy. Z trudem ją poznawałam. Mówiła teraz głosem przypominającym raczej serafina niż moją siostrę. - Wasz związek był zaledwie tolerowany. Nie mieliście prawa podejmować żadnych kroków bez upoważnienia. - Beth popełniła poważne wykroczenie - dodał Gabriel, w razie gdyby nie wszystko było jasne. - Małżeństwo to niero-
zerwalne przymierze zawarte pomiędzy mężczyzną a kobietą. Wasza dwójka już od dawna igrała z ogniem, ale teraz miarka naprawdę się przebrała. Nie można bezkarnie burzyć porządku wszechrzeczy. Tak więc nastawcie się na reakcję. I uprzedzam, raczej nie będzie przyjemna.
W ukryciu Słowa Gabriela były ostre, ale w jego oczach widniał smutek. Czułam, że w głębi duszy to siebie wini za moje postępowanie. Przypomniałam sobie pytające spojrzenie, jakie rzucił mi zaledwie kilka dni wcześniej, przed szkołą, kiedy opuszczałam z Xavierem grupę uczniów ubranych w togi i birety. Pech chciał, iż właśnie wtedy któraś z chórzystek podbiegła do niego z jakimś pytaniem, odwracając tym samym jego uwagę. Gdy ponownie zaczął się za nami rozglądać, my już dawno byliśmy daleko. Gabriel chciał uważać się za niezawodnego. Świadomość, iż nie udało mu się zapobiec czemuś, co działo się tuż pod jego nosem, z pewnością go dręczyła. Xavier przez chwilę mierzył mego brata wściekłym wzrokiem. - Mam serdecznie dość tych bzdur - powiedział wreszcie. - Nie ty jeden - odparł chłodno Gabriel. - Ale Bethany, o czym wciąż skutecznie zapominasz, nie pochodzi z tego świata. - O nie, nie zapominam. - Było w jego głosie coś, co mnie zaniepokoiło. Czyżby już zaczął żałować? - Gdybyście mieli dość rozumu, aby przyjść z tym najpierw do nas, być może znalazłby się inny sposób - pouczył go mój brat. - Nie jesteśmy dziećmi — podkreślił z naciskiem Xavier. - Sami umiemy podejmować decyzje.
- Szkoda tylko, że dość kiepsko wam to wychodzi - odparował Gabriel. - Może jednak następnym razem dokładniej się zastanowicie? - A może jednak pan w końcu się od nas odczepi? - O niczym innym nie marzę. Niestety, konsekwencje waszych pomysłów ponosimy my wszyscy. - Na litość boską - powiedziała Ivy. - Jesteśmy po tej samej stronie. Przestańmy się przekomarzać i skupmy na czymś konstruktywnym. - Racja. Przepraszam - odparł Xavier. Popatrzył na Gabriela. - No więc chciałbym zapytać, czy w razie czego dałby pan sobie radę z takim Siódmym? Jedną z głównych rzeczy, jakie zapamiętałam na temat Siódmych, był fakt, iż stanowili oni elitarną grupę. Tropili swą ofiarę tak długo, aż udało im się ją schwytać. Nie mogło być mowy o tym, aby zwodzić ich w nieskończoność — prędzej czy później złapaliby nas. Miałam nadzieję, że Gabriel pracuje już nad skuteczniejszą strategią. - W pojedynkę ich moce nie dorównują moim - odrzekł mój brat. Lecz najprawdopodobniej na jednym się nie skończy. Są ich dziesiątki, w dodatku zostali doskonale przygotowani do walki. - Świetnie. - A co się stanie, jak nas znajdą? - zapytałam. - Dobre pytanie - odparła Ivy. Z jej miny wywnioskowałam, że ona także nie zna odpowiedzi. - Nie możecie od nas wymagać, abyśmy siedzieli cicho i czekali, aż po nas przyjdą! - wybuchnęłam. -1 tak długo tu nie zostaniecie. Gramy na zwłokę, bo nie podjęliśmy jeszcze decyzji, co dalej robić - powiedział Gabriel. - W tej sytuacji nie pozostaje wam nic innego, jak mieć się na baczności. - Słyszałam niemal, jak Xavier przetwarza to sobie w głowie. - Dowiemy się chociaż, jak ci Siódmi w ogóle wyglądają? - zapytał. - Trudno będzie ich rozpoznać?
- W dawnych czasach zwykli się pojawiać odziani w białą szatę oraz złoty pas - wyjaśniła Ivy. - Szczyt bezguścia - wymamrotał pod nosem Xavier. Moja siostra westchnęła tylko ze zniecierpliwieniem. - Przez wieki zmienili strój na bardziej nowoczesny. Dziś wolą czarne garnitury. - Możemy jakoś się przygotować na spotkanie z nimi? - Xavier nie odpuszczał łatwo. - Ich przybycie poprzedzają zazwyczaj znaki - odrzekła Ivy grobowym tonem. - Wypatrujcie krwawego księżyca lub białej zjawy pod postacią konia. Jeśli ukaże wam się coś takiego, z pewnością wkrótce pojawi się i Siódmy. - Krwawy księżyc i biały koń? - upewnił się Xavier. - Wy tak na poważnie? - Masz zastrzeżenia do naszej prawdomówności? - W głosie Gabriela zabrzmiała uraza. - Nie chciałbym wydać się nieuprzejmy, ale nie sądzi pan chyba, że pozwoliłbym jakiemuś palantowi w złotym pasie zabrać Beth, choćby nawet wjechał tu na białym koniu? Z ust mego brata wydobył się odgłos skrajnego rozdrażnienia. Mało brakowało, a nie pohamowałby się, na szczęście Ivy uniosła rękę i uciszyła wszystkich. - Twoja odwaga jest godna podziwu - zwróciła się szczerze do Xaviera. - Ale obiecaj nam coś. Gdy zobaczysz jednego z Siódmych, nie próbuj z nim walczyć. Zabierz po prostu Beth jak najdalej od niego. - Dobrze - zgodził się Xavier ze śmiertelną powagą w oczach. Obiecuję. Kilka minut później Gabriel i Ivy odjechali. Powiedzieli nam, że zamierzają przeprowadzić prywatne śledztwo oraz poszukać informacji, które mogłyby się przydać. Lecz tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia, ani dokąd się udają, ani co zaplanowali. Traktowano nas jak małe dzieci, którym wydaje się polecenia, niczego nie tłumacząc. Wiedziałam, iż wynika to z troski o nas, niemniej jednak bolało.
Poszliśmy tej nocy na górę z ciężkimi sercami. Usiedliśmy razem na obitej zielonym aksamitem kanapie stojącej na wprost okna i patrzyliśmy na drżące, srebrzyste wierzchołki drzew. Zerwał się gwałtowny wiatr, przez co dach zaczął trzeszczeć, a opierające się o drewniany płot konary skrzypiały nieprzyjemnie. - Chyba sobie dzisiaj nie pośpimy - stwierdziłam. - Rzeczywiście - odparł Xavier, całując mnie w czubek głowy. Oparłam się na łokciu, obserwując ciemną sylwetkę lasu na tle nieba. W chłodnym, błękitnawym świetle księżyca twarz Xaviera wydawała się blada, prawie nieziemska. Jego oczy błyszczały jeszcze intensywniej niż zwykle. - Wiem, że to dla ciebie trudne - dodał. Zwłaszcza po wszystkim, co się wydarzyło od ostatniego Halloween. - Nic na to nie poradzisz - odpowiedziałam. - Kłopoty zawsze przychodzą nie w porę. - Chciałbym móc zabrać cię gdzieś daleko — spojrzał ze złością w sufit. - Gdzieś, gdzie na pewno byłabyś bezpieczna. - Nie martw się o mnie - pocieszałam go. - Dużo ostatnio widziałam. Nie jestem już taka delikatna. - To prawda. - Otulił kocem moje nagie ramiona. - Jakoś nigdy o tym nie rozmawiamy - ciągnął niezdecydowanym tonem. Domyślałam się, że nie chce naciskać. - Ten czas, który spędziłaś w... - urwał. Ale ja nie bałam się dokończyć. - W piekle? - podpowiedziałam. - Nie bardzo jest o czym mówić. Wyglądało dokładnie tak, jak je opisywano. - Niektórzy twierdzą, że prawdziwie traumatyczne przeżycia się zapomina - rzekł Xavier. - Umysł po prostu je wypiera. Miałem nadzieję, że może w twoim przypadku to się sprawdzi. Pokręciłam ze smutkiem głową. - Ja pamiętam - odparłam. - Pamiętam wszystko. - Chcesz o tym porozmawiać? - Nie wiedziałabym, od czego zacząć. - Odwróciłam się, obejmując go ciasno ramionami. Płynące od niego ciepło dodało mi odwagi. Najgorsze było chyba to, że zostawiłam tam przyjaciół... Hannę i Tucka. Nie spodziewałbyś się znaleźć
w piekle bratniej duszy, prawda? A jednak byli dla mnie jak rodzina. Hanna to najmilsza osoba, jaką znam, a Tuck był tym, który pokazał mi, na czym polega projekcja astralna. Dzięki niemu mogłam cię odwiedzać. - Chętnie bym go za to uściskał - powiedział Xavier. - Wolę nie myśleć, co z nim zrobili - skrzywiłam się mimowolnie. Rozwścieczeni są zdolni do wszystkiego. Xavier przełknął głośno ślinę. - A ty... tobie też zrobili krzywdę? - Próbowali spalić mnie na stosie. - Co? - Xavier zerwał się z kanapy, niczym rażony piorunem. Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że moje słowa na nowo obudziły bolesne wspomnienia. Zaledwie kilka lat wcześniej jego dziewczyna, Emily, zginęła w pożarze wznieconym przez demona. - Spokojnie. — Delikatnie przyciągnęłam go z powrotem ku sobie. - Płomienie w ogóle mnie nie tknęły. Sądzę, że ktoś przez cały czas się mną opiekował. Ktoś tam, na górze. - O, kurczę. - Wciągnął głośno powietrze. - Nie umiem sobie tego nawet wyobrazić. - Nie dziwię się. Ale nie to było najstraszniejsze. - Chcesz powiedzieć, że istnieje coś bardziej przerażającego niż stos? - Widziałam Jezioro Ognia. - Jezioro Ognia? - powtórzył Xavier, otwierając szeroko oczy. Masz na myśli tę średniowieczną otchłań i płomienie, w których... - Torturuje się potępione dusze - dokończyłam za niego. - Beth, tak mi przykro... - Niepotrzebnie - przerwałam mu. - To nie twoja wina i w żaden sposób nie możesz mi pomóc. Z tym, co się wydarzyło, sama muszę sobie poradzić. Popatrzył na mnie z dziwnym wyrazem swoich turkusowych oczu. - Masz w sobie dużo więcej siły, niż sądzą inni.
Uśmiechnęłam się blado. — Jeśli pobyt pod ziemią nauczył mnie czegokolwiek, to tego, że nic nie trwa wiecznie. Wszyscy i wszystko może w każdej chwili się zmienić. W ten sposób postrzegam teraz rzeczywistość - z wyjątkiem ciebie. Jesteś jedyną stałą wartością w moim życiu. -Wiesz, że to się nigdy nie zmieni, prawda? Zawsze będę przy tobie. - Przycisnął swoje czoło do mojego. - Tego jednego możesz być pewna. W dodatku po takich przejściach przeprawa z Siódmymi to już zwykła bułka z masłem. Zastanowiwszy się nad tym, przyznałam mu rację. Zostałam zaciągnięta do piekła, uwięziona w podziemnym świecie i odcięta od wszystkich, których kocham. Co gorszego mogło mnie spotkać? Dopóki Xavier i ja byliśmy razem, nie obchodziło mnie, czy szukają nas choćby i całe zastępy Siódmych. Zresztą mieliśmy po swojej stronie Gabriela i Ivy, którzy robili, co w ich mocy, by nam pomóc. - Spróbujmy trochę się przespać - zaproponował Xavier. Przenieśliśmy się na przykryte kapą łóżko, zrzucając po drodze buty. Po rozmowie z Gabrielem żadne z nas nie odważyło się wejść pod kołdrę. Przymknęłam powieki, lecz w mojej głowie szalał zamęt, którego nie potrafiłam uciszyć. Męczyła mnie panująca w sypialni duchota. Marzyłam o tym, by uchylić okno bodaj odrobinę, ale wolałam nie ryzykować. Czy Siódmy byłby w stanie wytropić nas po zapachu? Czy wyczułby strach i niepewność, jakie nas otaczały? Nie miałam pojęcia, jednak lepiej było nie kusić losu. Gdy w końcu nadszedł świt, nie umiałam stwierdzić, czy udało mi się cokolwiek przespać, ale sam fakt, iż nie musiałam dłużej walczyć z natłokiem myśli, stanowił ulgę. Nie mówiąc już o tym, że ciemność wzmagała narastające we mnie uczucie osaczenia. Kto wie, co gdzieś tam się czai... dybiąc na nasze życie. Kolejnych kilka dni i nocy upłynęło w podobny sposób. Straciliśmy poczucie czasu. Nieustająca czujność podsycała w nas niepokój oraz sztuczne ożywienie, ale dopadła nas także jakaś śmiertelna niemoc. Nocą zapadaliśmy w nerwowy, urywany
sen, który nie dawał nam tego, czego naprawdę potrzebowaliśmy wytchnienia. Trudno było się temu dziwić, skoro całymi dniami siedzieliśmy zamknięci niczym w klatce, nie mając do roboty nic poza czekaniem na wieści od Ivy i Gabriela. Pojawiali się zazwyczaj około południa, przywożąc ze sobą świeże zapasy, ale praktycznie żadnych nowych informacji. Stawałam się coraz bardziej niecierpliwa, a zapewnienia Gabriela, twierdzącego, iż „brak wiadomości to najlepsza wiadomość", nieszczególnie mnie satysfakcjonowały. Xavier, który przez większość swego życia uprawiał czynnie sport, również był bliski szaleństwa. Przebywanie w zamknięciu przywoływało złe wspomnienia. Jeśli już udawało mi się zasnąć, wkrótce budziłam się z płaczem. Śniłam koszmary o podziemiach, w których dusiłam się z braku powietrza. Gdy próbowałam otworzyć okno, wpadała przez nie lawina ziemi, zasypując domek i zakopując nas żywcem. Towarzyszyła temu świadomość, że ucieczka nie ma żadnego sensu, ponieważ to, co czeka nas na powierzchni, będzie jeszcze gorsze. Ze snu wyrywał mnie własny szloch. Budził on również Xaviera, który pocieszał mnie i głaskał po głowie, dopóki ponownie nie zasnęłam. Którejś nocy sen uległ zmianie: po niebie mknęły zastępy Siódmych, z których każdy trzymał w dłoni ognisty miecz. Konie o pustych oczach tłukły kopytami powietrze. Zakapturzeni jeźdźcy kierowali je ku naszej chatce, gdzie ustawiały się w rzędzie niczym kostki domina. Było ich tak wielu, że straciłam rachubę. Ruszyli do natarcia dokładnie w chwili, gdy otworzyłam oczy. Chwyciłam Xaviera za rękaw, raptownie go budząc. Bez zastanowienia otoczył mnie ciaśniej ramieniem, a ja wtuliłam się w niego w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Myśl o nowych koszmarach skutecznie uniemożliwiała mi zaśnięcie, wierciłam się więc, nie mogąc znaleźć dogodnej pozycji. - Wiem, że to trudne, ale postaraj się uspokoić - przekonywał cierpliwie Xavier. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Nawet w świetle księżyca, sączącym się przez małe okienko na piętrze, wyraźnie widziałam niesamowity błękit jego oczu.
Niezmącony spokój, z jakim na mnie patrzył, przypomniał mi, że gotowa jestem pójść za nim na koniec świata. - A jeśli coś nam się stanie podczas snu? - Nikt tu nie trafi po ciemku. - Ludzie może nie... ale armia aniołów? - Musimy zaufać Gabrielowi. Jeżeli będziemy ostrożni, nic nam nie grozi. Bezgranicznie pragnęłam mu wierzyć, ale tym razem problem mógł przerastać również Gabriela. Poza tym sama ostrożność z pewnością nie dawała żadnej gwarancji. Prawda była taka, że nie mieliśmy bladego pojęcia, co może się wydarzyć. Żyliśmy z dnia na dzień. W końcu doszłam do wniosku, iż nie ma sensu zadręczać się czymś, na co nie mam wpływu, i postanowiłam skupić się na przyszłości. Spróbowałam wyobrazić sobie rozmowę, jaką moglibyśmy odbywać w podobnej sytuacji w normalnych okolicznościach. - Xavier? - Przysunęłam się bliżej niego, przyciskając policzek do jego gładkiego, ciepłego ramienia. - Spisz? - Staram się. - Kocham cię - powiedziałam. - Ja ciebie też. - Te słowa nieodmiennie poprawiały mi samopoczucie. - Xavier? - Taaak? - jęknął sennie. - Ile planujesz mieć dzieci? - U każdego innego chłopaka w jego wieku podobne pytanie niechybnie wywołałoby chęć natychmiastowej ucieczki. Lecz Xavier, jak zwykle, pozostał niewzruszony. - Pewno nie więcej niż tuzin. - Pytam poważnie. - No dobrze. Więc poważnie uważasz, że to najlepszy moment na tego typu pogawędkę? - Jestem po prostu ciekawa - upierałam się. - Może dzięki temu łatwiej mi będzie nie myśleć o innych sprawach. - Rozumiem. Sądzę, że troje byłoby w sam raz.
- Ja też tak uważam. Uwielbiam, kiedy nadajemy na tych samych falach. - To super. - Myślisz, że istnieje takie prawdopodobieństwo? - Prawdopodobieństwo czego? - Ze będziemy mieli razem dzieci. - Jasne. Na pewno. Kiedyś. - Czy moglibyśmy naszemu pierworodnemu dać na imię Waylon? O ile pierwszy urodzi się chłopiec, oczywiście. -Nie. - Dlaczego? - Bo wszyscy by się z niego nabijali. - Dobrze, to w takim razie, jakie imiona ci się podobają? - Normalne. Takie jak Josh czy Sam. - Niech ci będzie. Ale za to ja wybiorę imiona dla dziewczynek. - Wyłącznie z zatwierdzonej przeze mnie listy. -Chciałabym, żeby moje córki nosiły mocne imiona... mocne, ale ładne. Wiesz? - Brzmi świetnie. A teraz chodźmy już spać. - Xavier obrócił się w moją stronę i przytulił mnie. Słyszałam, jak jego oddech spowalnia, ale ja wciąż byłam w pełni rozbudzona. Zdawałam sobie sprawę z tego, że powinnam pozwolić mu zasnąć, tylko nie byłam jeszcze gotowa się z nim rozstać. - Najpierw podam ci kilka przykładów imion dla dziewczynek, a ty mi powiesz, czy mają szansę trafić na listę. Dobrze? - Skoro nalegasz. - Mrugając usilnie powiekami, Xavier uniósł głowę i oparł ją na łokciu. Bardzo się starał traktować mnie poważnie. - Caroline? -Tak. - Billie? - W żadnym wypadku. Będą ją mylić z chłopcem. - Isadora?
- A to co? Przeprowadzamy się do Śródziemia*? - No dobra. A Dakota? - Nazwy geograficzne odpadają. - To nie fair. - Nadąsałam się. - Większość moich ulubionych imion to nazwy miejsc. - W takim razie i ja dorzucę kilka. - Na przykład? - spytałam z zainteresowaniem. - Co powiesz na Ohio? - odparł Xavier. - Albo, jeszcze lepiej, Milwaukee? Zachichotałam. - Dobrze, dajmy sobie spokój z geografią. - Dziękuję. - Xavier stłumił ziewnięcie, przewracając się na plecy. Udałam oburzenie. - Czy mi się wydaje, czy ty właśnie ziewnąłeś? Nudzą cię własne nienarodzone dzieci? - Nie, ale chce mi się przez nie spać. - Już dobrze. - Roześmiałam się. - Nie będę ci więcej przeszkadzać. Dobranoc. - Dobranoc, pani Woods. Rzeczywiście, nazywam się teraz Woods. Jestem żoną Xaviera. Ogarnęła mnie przemożna chęć owinięcia się wokół niego całym ciałem, by chłonąć ciepło jego skóry i rozkoszować się poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawał jego dotyk. Powstrzymałam się jednak, wiedząc, że to zbyt ryzykowne. Nie chciałam jeszcze bardziej utrudniać nam życia. Obróciłam się więc i wtuliłam twarz w poduszkę. Tyle już poświęciliśmy. Jak długo jeszcze zdołamy funkcjonować niczym brat i siostra? Nim zamknęłam oczy, spojrzałam jeszcze w okno, na granatowe niebo. Kilka nagłych błysków rozświetliło chmury. Pomyślałam, że chyba nadchodzi burza. I wtedy zobaczyłam
*Śródziemie - fikcyjna pradawna kraina, w której toczy się akcja większości opowieści J.R.R. Tolkiena.
snop światła, który wcale nie wyglądał na błyskawicę. Miałam zamiar obudzić Xaviera, ale dopiero co udało mu się wreszcie porządnie zasnąć... Uznałam, że nie powinnam. Światło pozostało na niebie, ślizgając się leniwie wśród drzew, zagłębiając w las... szukając czegoś.
Spacer po wodzie Zbudziwszy się rankiem, usłyszałam dochodzący z zewnątrz świergot ptaków. Mimo zamkniętych okien wszędzie obecny był aromat sosen. Wciąż jeszcze na wpół śpiąca pomacałam ręką w poszukiwaniu Xaviera i z lekkim przestrachem odkryłam, że nie ma go w łóżku. Dopiero dobiegający z dołu gwizd czajnika mnie uspokoił Xavier już wstał i szykował śniadanie. W kuchni przywitały mnie dźwięki rockowej stacji, płynące z małego staroświeckiego radia. — Dzień dobry - powiedziałam, z nieukrywanym rozbawieniem przyglądając się, jak Xavier ubija jajka w rytm „Blue Suéde Shoes". Był ubrany jedynie w bokserki i białą bawełnianą koszulkę, a włosy miał wciąż zmierzwione od snu. Mieszkanie z nim pod jednym dachem przez ostatnie parę dni pozwoliło mi zobaczyć z bliska tę część jego życia, którą wcześniej oglądałam wyłącznie wyrywkowo. Od początku naszej znajomości, zanim wciągnęłam go w ten cały nadprzyrodzony bałagan, przeciętny dzień Xaviera wypełniony był nieprawdopodobną ilością zajęć. Teraz zrozumiałam, iż wgłębi serca był urodzonym domatorem. — Liczę na to, że jesteś głodna. Dygotałam z zimna pomimo swej przydużej flanelowej piżamy. Chwyciwszy koc z najbliższej kanapy, otuliłam się nim, po czym przycupnęłam skulona na kuchennym krześle.
Xavier nalał mi kubek herbaty. Owinęłam wokół niego palce, by się rozgrzać. - Jak to możliwe, że tobie nie jest zimno? - Najwyższy czas, abyś dowiedziała się prawdy. Jestem wilkołakiem - zażartował, garbiąc się i mrużąc oczy. - Coś niezbyt groźny ten wilkołak - drażniłam się z nim. - Dlaczego mnie nie obudziłeś? - Pomyślałem, że sen ci dobrze zrobi. Ostatnie parę dni nie należało do lekkich. Jak się czujesz? - Dobrze. Przyjrzał mi się uważnie. - Będzie lepiej, jak coś zjesz. - Właściwie nie jestem głodna - odparłam przepraszającym tonem. - Zrezygnujesz ze słynnych jajek à la Woods? - zapytał. Nie miałam sumienia psuć mu zabawy. Poza tym od tak dawna nie widywałam tego dawnego, beztroskiego Xaviera. Pragnęłam, by jeszcze trochę ze mną został. - Za nic w świecie. - Uśmiechnęłam się szeroko. - Mogę ci w czymś pomóc? Rozejrzawszy się, zauważyłam skwierczący na patelni bekon oraz w pełni nakryty stół. - Nie, droga pani. Proszę wygodnie usiąść i pozwolić się obsłużyć. - Nie wiedziałam, że lubisz gotować. - Ależ oczywiście - odparł. - A zwłaszcza dla żony. Rozbił jajko, które z sykiem zsunęło się na patelnię. - Dobry mąż nie przyrządzałby żonie sadzonych jajek, skoro ta woli jajecznicę - droczyłam się z nim, postukując palcami w blat. Xavier zerknął na mnie z rozbawieniem. - Przykładna żona doceniłaby specjalność swego męża bez zbędnych narzekań. Uśmiechnęłam się i przechyliłam do tyłu na krześle, marząc o tym, by móc otworzyć okna na oścież i wpuścić do środka świeże powietrze. Panował tu coraz większy zaduch.
- Nazwałeś mnie wczoraj panią Woods - powiedziałam znienacka, przypominając sobie naszą nocną rozmowę. - Owszem. - Xavier podniósł wzrok. -1 co w związku z tym? - Ciągle nie mogę się przyzwyczaić - odrzekłam. - Dziwnie jest pomyśleć, że to o mnie chodzi. - Nie musisz przyjmować mojego nazwiska, jeśli nie chcesz — odparł. - Decyzja należy wyłącznie do ciebie. - Żartujesz sobie? — zaprotestowałam. - Oczywiście, że chcę. Ostatecznie wcale nie tak długo byłam Bethany Church. No i zmieniłam się do tego stopnia, że już nie bardzo wiem, kim ona jest. - Ale ja wiem - odrzekł Xavier. - To dziewczyna, z którą się ożeniłem. Nawet jeśli ty o niej zapomnisz, ja na pewno tego nie zrobię. Ponieważ mimo rozgrzanych palników w kuchni nadal wiało chłodem, w poszukiwaniu ciepła przeniosłam się do salonu. Szczerze wątpiłam, czy uda mi się przetrwać kolejny dzień na kanapie. - Może byśmy wyskoczyli dziś do miasta? - zawołałam do Xaviera pozornie niedbałym tonem. - Z przyjemnością wyrwałabym się z domu. Wkroczył do pokoju ze ściągniętymi brwiami. - Beth, ty chyba nie mówisz poważnie? W żadnym wypadku nie wolno nam się pokazywać publicznie. Wiesz przecież. - Nie musimy w ogóle wysiadać z samochodu. Zarzucę na głowę koc, jeśli cię to uspokoi. - Nie ma mowy. To zbyt ryzykowne. Pomijając wszystko inne, Gabriel dostałby białej gorączki. - I dobrze - mruknęłam pod nosem, na co Xavier odrobinę się rozchmurzył. - Bardzo możliwe, że masz rację. Niemniej jednak lepiej nie kusić losu. Nie martw się, znajdziemy sobie coś do roboty. - Niby co? - Mam propozycję: ty się tu rozejrzyj, a ja dokończę śniadanie. Hm?
Raptem dotarło do mnie, jak dziecinnie muszę się zachowywać. - Dobra. - Zuch dziewczyna. Przyszło mi do głowy, że Xavier znacznie łatwiej niż ja potrafi zachować pozytywne nastawienie. Mnie z największym trudem przychodziło powstrzymywanie się od ciągłego narzekania. Choć teoretycznie nie powinnam boleć nad utratą „normalnego" życia, skoro nigdy tak naprawdę nie było moje, to przymusowe odosobnienie wytrącało mnie z równowagi. Od pierwszego dnia mego pobytu na ziemi miałam wokół siebie ludzi. Załatwiali sprawunki na rynku, wyprowadzali psy, spacerowali nad przystanią, jedząc lody, pozdrawiali sąsiadów, kosząc trawę przed domem. Teraz ich nieobecność źle na mnie wpływała. Desperacko pragnęłam usłyszeć w oddali szum głosów lub popatrzeć na przechodniów, nawet jeśli nie mogłabym z nimi porozmawiać. Lecz instrukcje Gabriela były jasne: pozostać w ukryciu. Do szału doprowadzała mnie myśl, że po wszystkim, co razem z Xavierem przeszliśmy, wciąż nie było nam dane zasmakować życia zwyczajnej pary, mimo iż w stu procentach zaspokoiłoby to nasze potrzeby. Starałam się powtarzać sobie, że koniec końców przynajmniej nie zostaliśmy rozdzieleni. Kiedy Gabriel i Ivy znaleźli nas w kościele, byłam prawie pewna, że tak właśnie się stanie. Jeśliby przyszło co do czego, niewiele miałabym do powiedzenia w tej kwestii, więc znacznie mi ulżyło, gdy pozwolili nam zostać razem. Najprawdopodobniej zdawali sobie sprawę z tego, że oboje źle znieślibyśmy rozłąkę. Postanowiłam pójść za radą Xaviera i poszukać czegoś, co pozwoli nam wypełnić dłużące się godziny lub da choćby złudzenie normalności. Przejrzałam stos magazynów leżących na kominku, ale te były w większości nieaktualne, w dodatku traktowały głównie o dekorowaniu wnętrz. I wówczas mój wzrok padł na stary kufer podróżny, który spełniał podwójną rolę, służąc także jako stolik do kawy. Dotychczas nie wpadło nam do głowy, aby
go otwierać, lecz gdy uniosłam wieko, pod warstwą pożółkłych gazet odkryłam niewielką kolekcję płyt DVD. Były to głównie kreskówki Disneya, z czego wywnioskowałam, iż właścicielem domku jest zapewne rodzina z małymi dziećmi. Spróbowałam wyobrazić ich sobie siedzących w tym samym pokoju, popijających gorącą czekoladę i oglądających ulubione filmy. - Hej, znalazłam coś! - zawołałam do Xaviera. Najpierw wsunął tylko głowę przez drzwi, a później podszedł zobaczyć z bliska moją zdobycz. - Nieźle. - Prawda? Nie można się nudzić, oglądając film o... - odwróciłam z nadzieją jedno z pudełek. - Rybach? - Nie kręć nosem na Nemo - roześmiał się Xavier, wyjmując mi z ręki płytę. - To współczesny klasyk. - To na serio jest o rybach? - Owszem, ale te ryby są wyjątkowo fajne. - A ten, o czym jest? - Uniosłam w górę wysłużony egzemplarz „Pięknej i Bestii". - Brzmi romantycznie. Xavier nieznacznie się skrzywił. -Disney... raczej podziękuję. - Dlaczego? - Bo gdyby ktokolwiek się dowiedział, nie przeżyłbym w spokoju ani jednego dnia. - Obiecuję, że nikomu nie powiem - prosiłam, i w końcu Xavier poddał się, kiwając głową. - Ze też ja się muszę tak poświęcać - westchnął z udawaną powagą. Po śniadaniu udało nam się wreszcie uruchomić odtwarzacz należało poszukać brakującego kabla. Co chwila przerywałam seans, zadając mnóstwo pytań, na które Xavier z niewyczerpaną cierpliwością udzielał odpowiedzi. - Jak myślisz, ile mniej więcej lat ma Bella? - Nie wiem, przypuszczalnie jest w twoim wieku. - Ta bestia jest przesłodka, nie uważasz? - A muszę odpowiadać?
- Dlaczego wszystkie naczynia umieją mówić? - Bo to tak naprawdę jest służba księcia, na którą tamta żebraczka rzuciła czar. - Tu Xavier zerknął na mnie nagle z ukosa, wyraźnie skonsternowany. - Nie wierzę, że to wiem. Pomimo iż magiczna opowieść wciągnęła mnie bez reszty, a w myślach w kółko powtarzałam słowa piosenki „Gościem bądź", gdy tylko film dobiegł końca, znów zrobiłam się niespokojna. Wstałam z kanapy i poczęłam krążyć nerwowo po pokoju niczym uwięzione w klatce zwierzę. Tak jak Bella, pragnęłam żyć i cieszyć się światem. Na domiar złego Ivy i Gabriel nie pojawili się tego dnia, w związku z czym nie mieliśmy żadnych nowych wiadomości na temat postępów w „negocjacjach". Wierzyłam, że oboje dwoją się i troją, by uzyskać dla mnie chociaż częściowe ułaskawienie. Byłam im za to głęboko wdzięczna, ale wolałabym już wiedzieć, co się ze mną stanie. Gdybym znała swój los, mogłabym przynajmniej się jakoś przygotować. - Szkoda, że prawdziwe życie tak mało przypomina filmy Disneya westchnęłam ciężko. - Nic się nie bój, nasze akurat przypomina. Nie widziałaś, przez jaki dramat tych dwoje musiało przejść, zanim wreszcie mogli być razem? - To fakt - uśmiechnęłam się. - A poza tym, od czego są szczęśliwe zakończenia, co nie? Xavier utkwił we mnie swe turkusowe spojrzenie. - Beth, kiedy to się skończy, czeka nas masa wspaniałych przygód. Obiecuję. - Mam nadzieję - odparłam, usiłując wykrzesać z siebie trochę optymizmu. Złocisty promyk słońca wcisnął się przez szparę pomiędzy zasłonami i zatańczył na kuchennym blacie. Wyglądało to tak, jak gdyby droczył się ze mną i kusił, abym wyszła z domu. - Xavier, zobacz... świeci słońce - zagadnęłam ostrożnie. - Mhm - mruknął wymijająco, choć ewidentnie martwiło go, że ciągle chodzę smutna.
- Tak bardzo chciałabym wyjść na powietrze. - Beth, przerabialiśmy to już. - Tylko na krótki spacer. To przecież zwykła rzecz. - Ale okoliczności nie są zwykłe. Przynajmniej na razie. - Nie przesadzaj. Kilka minut nikogo nie zbawi. - To naprawdę nie jest dobry pomysł - stwierdził Xavier, ale widać było, że się waha. Tak samo jak ja tęsknił za tym, by odzyskać choć odrobinę kontroli nad własnym losem. - Kto nas tu zobaczy? - naciskałam. - Pewno nikt, ale nie o to chodzi. Gabriel i Ivy powiedzieli wyraźnie. - Wyjrzymy tylko na podwórko i zaraz wrócimy - przekonywałam. Sama myśl o wyrwaniu się stąd bodaj na moment podniosła mnie na duchu do tego stopnia, że Xavier nie miał siły odmówić. - No dobrze. - Westchnął z rezygnacją. - Ale pod jednym warunkiem: przebierzesz się tak, żeby nikt cię nie rozpoznał. - A kto miałby mnie rozpoznać? - spytałam sarkastycznie. Paparazzi? - Beth... - zaczął ostrzegawczo Xavier. - Już dobrze, dobrze! Co mam włożyć? Bez słowa wyszedł z pokoju, a po chwili usłyszałam, jak szuka czegoś w szafie na górze. Wrócił, niosąc pod pachą ogromną wojskową kurtkę oraz myśliwską czapkę z daszkiem. - Wkładaj. - Popatrzyłam na niego z powątpiewaniem. -1 ani słowa. Rozumiałam, że Xavier ma na względzie nasze bezpieczeństwo, ale jak dotychczas nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. No, owszem, raz na niebie pojawiło się owo tajemnicze światło, ale „zapomniałam" mu o tym wspomnieć. Już wystarczająco się przejmował, zresztą najprawdopodobniej nie było czym zawracać sobie głowy. Nie objawiły się nam żadne białe konie, do drzwi nie zapukali nieproszeni goście. Prawdę mówiąc, te minione kilka dni upłynęło tak monotonnie, że trudno było uwierzyć, iż grozi nam jakieś realne niebezpieczeństwo. Zaczęłam się wręcz
zastanawiać, czy moje rodzeństwo aby się nie pomyliło. Może po prostu przesadnie interpretowali pewne rzeczy? A jednak powinnam była pamiętać, że w naszym przypadku względny spokój oznaczał na ogół wyłącznie ciszę przed burzą. Obeszliśmy wokoło zarośnięty ogródek na tyłach domku, odkrywając po drodze drewnianą balię pełną ziół oraz przerobioną na huśtawkę oponę, zwisającą z grubego konara rozłożystego dębu. Okazało się też, że tylną część posesji przecina stary, porośnięty mchem mostek, prowadzący do jeziora. Oddychałam głęboko, czując, jak w moim ciele buzuje niespodziewana energia. Zeszliśmy z pokrytego koniczyną brzegu i przykucnęliśmy, zanurzając dłonie w wodzie. Była lodowata, a przy tym tak czysta, że bez trudu dało się dojrzeć gładkie kamyki na dnie. Powietrze wypełnione było brzęczeniem pszczół, a lekki wiatr przynosił rozmaite zapachy. Słońce grzało nas w twarz, a po tak długim zamknięciu panująca wokół jasność wydawała się bez mała oślepiająca. Nie śpieszyliśmy się. W tamtej chwili nie sposób było uwierzyć, iż ktokolwiek nas ściga. Sam pomysł, że ktoś miałby wyznaczać cenę za moją głowę, zdawał się wręcz absurdalny. Przez moment byliśmy po prostu zwykłą, zakochaną parą. Rozglądaliśmy się wokół, jak gdyby widząc świat po raz pierwszy. Xavier zebrał kilka kamyków, chcąc sprawdzić, czy nadają się do puszczania kaczek. Spróbowałam pójść w jego ślady, z podziwem patrząc, jak rzucony przez niego kamień skacze po wodzie - ale mój tylko uderzył w powierzchnię z głuchym pluskiem. Nie miałam cienia wątpliwości, że chcę zestarzeć się razem z Xavierem, i bez sekundy wahania oddałabym w zamian za to swoją nieśmiertelność. Liczyłam na to, iż Ivy i Gabriel nas rozumieją. Nie spodziewałam się, rzecz jasna, tego samego po Siódmych. Im nie zdołałabym niczego wyjaśnić. W głębi duszy przypominali mi stado wygłodniałych wilków, żądnych nagrody. Ten z nich, który dostarczyłby mnie przed oblicze stosownej instancji, z pewnością zostałby w Królestwie Niebieskim powitany jako bohater.
Choć anioły ze swej natury nie posiadają ego, Siódmi stanowią odstępstwo od tej reguły. Niektórzy twierdzą, że kieruje nimi potrzeba uznania. Wspomnienie zmian, jakie zaszły w Zachu tuż przed jego awansem, dodatkowo potwierdzało tę teorię. Wiedziałam dobrze, że funkcjonujące na ziemi hierarchie znajdują swoje odbicie w niebie, orientowałam się też, do czego zarówno ludzie, jak i aniołowie są zdolni w pogoni za władzą. Walczyłam już z demonami i wygrałam. Lecz demony to stworzenia z zasady nieskomplikowane. Motywy ich działania są oczywiste: manipulować ludźmi, wodzić ich na pokuszenie. Grupa ambitnych aniołów, wiedziona ślepo pojmowaną sprawiedliwością, może się okazać znacznie bardziej niebezpieczna. Spacerowaliśmy nie dłużej niż dziesięć minut, gdy przyłapałam Xaviera na ukradkowym zerkaniu na zegarek. Zauważyłam już, że słońce wcześniej wstaje i zachodzi w tej części świata. Ja również spostrzegłam, iż powoli robi się ciemno. - Chodź, Beth. Lepiej wracajmy. - Tak szybko? - Już i tak za długo tu jesteśmy. - No dobrze. Idę. Mimo że zdawałam sobie sprawę z tego, iż Xavier czeka zaledwie parę kroków dalej, zamarudziłam jeszcze kilka sekund, by nacieszyć się otoczeniem, zanim powrócimy w cztery ściany naszego więzienia. Rosnący wokół las skrywał w sobie jakąś magię, a ja marzyłam, aby ją poznać. Przeświecające przez wątłe chmurki promienie słońca skrzyły się na wodzie. Rozejrzałam się ostatni raz. Kto wie, kiedy znów przyjdzie mi spędzić trochę czasu na łonie natury? Jeśli Gabriel dowie się o naszej eskapadzie, może dojść do wniosku, że nie wolno pozostawiać nas bez opieki. Oderwawszy wreszcie wzrok od sielankowego obrazka, podeszłam do miejsca, w którym stał Xavier. Chwyciłam jego wyciągniętą rękę i wdrapałam się na stromy brzeg. Przyciągnął mnie do siebie, poprawiając opadającą mi na oczy czapkę.
- Nadal sądzisz, że nie jest na tyle bezpiecznie, by ją zdjąć? zapytałam wesoło. Nie odpowiedział. Z początku sądziłam, że nie spodobał mu się mój nonszalancki ton, lecz wtedy zobaczyłam, jak krew odpływa mu z twarzy, a szczęki same się zaciskają. Coś po przeciwległej stronie jeziora przykuło jego uwagę. - Nie odwracaj się - rzekł, ledwie poruszając ustami. - Co? Dlaczego? - Mocniej ścisnęłam go za rękę, czując, jak ogarnia mnie panika. - Ktoś stoi na drugim brzegu. - Tubylec? - szepnęłam z nadzieją. - Nie sądzę. Przyklęknęłam, udając, iż coś mi upadło. Wstając, obróciłam głowę tak, by zerknąć nieznacznie w tamtą stronę. Pomyślałam, że chyba mam halucynacje. W pewnej odległości od nas, uwiązany pomiędzy dwoma drzewami, stał biały koń. Jego sierść i grzywa połyskiwały srebrzyście, a złote kopyta ryły ziemię. - Biały koń. - Wybełkotałam zdrętwiałymi wargami. - Gdzie? — Zapytał z niedowierzaniem Xavier, przeczesując wzrokiem las. Nie dostrzegł konia, ponieważ zbytnio skupił się na jeźdź-cu. Nienagannie elegancka postać ubrana była jak na pogrzeb. Chociaż w miejscach oczu widniały jedynie puste oczodoły, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że spogląda wprost na mnie. Wprawdzie nigdy przedtem nie widziałam żadnego z nich, lecz byłam pewna, iż mam przed sobą Siódmego. Nie mogło być mowy o pomyłce. Oto nadszedł moment, o którym wcześniej wolałam nie myśleć. Stanęłam twarzą w twarz z członkiem Siódmego Chóru, istotą znaną mi dotychczas jedynie z opowieści. Zajął miejsce tuż nad wodą, w najszerszym punkcie jeziora, przy samym zakręcie. W głowie dźwięczały mi słowa Ivy - powinnam była uciekać, ale nie potrafiłam się ruszyć. Byłam niczym sparaliżowana. Moją uwagę przykuły jego białe jak śnieg dłonie, które trzymał złożone razem, obserwując nas. Nagle,
bez żadnego ostrzeżenia, zaczął się zbliżać. Jeszcze przed minutą tkwił nieruchomo na przeciwległym brzegu, a teraz zmierzał jednostajnym tempem ku nam. Dotyk jego stóp leciutko mącił powierzchnię jeziora. - Beth, ja śnię czy on naprawdę... - Xavier urwał, po czym cofnął się ostrożnie kilka kroków, pociągając mnie za sobą. - Nie śnisz - odparłam szeptem. - On stąpa po wodzie.
Musimy porozmawiać Szedł prosto na nas. Wyglądało to niczym scena ze snu: w jednej sekundzie znajdował się po drugiej stronie jeziora, a w następnej zaledwie parę metrów od miejsca, w którym staliśmy. Biały koń parskał w oddali i podrzucał głową, ale Siódmy nie zwracał na niego uwagi. Pamiętałam, co mówił o nich Gabriel: to łowcy, wyćwiczeni w tropieniu i podchodzeniu zwierzyny. A jednak ten tutaj zdawał się nie przejmować faktem, że go widzimy. Spokojnie posuwał się naprzód, najwyraźniej świadom swojej przewagi. Gdyby nie to, że wszystkie siły poświęcałam rozpaczliwym próbom obmyślenia sposobu ucieczki, zdenerwowałaby mnie ta jego pewność siebie. Zatrzymał się tylko raz, przechylając przy tym głowę na bok, jakby chciał upewnić się co do mojej tożsamości. Było coś mechanicznego w tym ruchu, coś, co przypominało aktywujące się urządzenie. W wyobraźni ujrzałam zwoje drucików w jego mózgu, zaprogramowanym na to, aby wychwycić najdrobniejsze szczegóły mojej fizjonomii, w rodzaju kształtu czaszki czy zapachu skóry. Nie miał w sobie nic z człowieka ale też nic z anioła. Podobnie jak reszta jego pobratymców, nie posiadał twarzy. Jego usta i nos zlewały się tak dokładnie, że praktycznie nie sposób było dostrzec ich zarysów. Nie miał oczu, a tylko puste
oczodoły, osłonięte młecznobiałą błoną. Idealnie symetryczny kontur całości przywodził na myśl manekiny, jakie widywałam na sklepowych wystawach. Nieoczekiwanie moje myśli poczęły się rozpływać niczym roztopione masło. Usiłowałam się z tego otrząsnąć, lecz bezskutecznie. Siódmy uwięził mnie w niewidzialnym uścisku, silnym jak imadło. Szczęśliwie dla nas jego moc nie oddziaływała na Xaviera, który momentalnie zorientował się w sytuacji. Nie tracił czasu na bezskuteczne próby wyrwania mnie z transu. Zamiast tego podniósł mnie z ziemi, przerzucił przez ramię, po czym puścił się biegiem. Po kilku chwilach zorientowałam się, że wpływ Siódmego słabnie. Zsunęłam się z pleców Xaviera i oboje pognaliśmy ścieżką, napędzani adrenaliną, nie oglądając się za siebie. Od dawien dawna używałam telepatii, aby skomunikować się z rodzeństwem, przy czym ostatnie lata w szczególności zestroiły nas ze sobą. W myślach zawołałam brata na pomoc: „Gabrielu! Są tutaj! Znaleźli nas!". Nikt jednak nie odpowiedział. Gdy tylko wpadliśmy na wysypaną żwirem ścieżkę prowadzącą do wejściowych drzwi, Xavier zatrzymał się, by wydobyć z kieszeni komórkę. Trzymając telefon trzęsącymi się rękami, przeglądał listę kontaktów. Jego palec spoczął właśnie na przycisku wybierania, kiedy oboje zamarliśmy. Byłam już w połowie schodków wiodących na ganek, lecz zmuszona gwałtownie się wycofać, wpadłam na stojącego tuż za mną Xaviera, wytrącając mu z dłoni aparat. Nim którekolwiek z nas zdążyło po niego sięgnąć, drzwi otworzyły się na oścież. Stanął w nich Siódmy, który już czekał na nas w środku. W popłochu rozejrzałam się za jakąś kryjówką, choć z góry wiedziałam, że nie ma to sensu. - Zostaw nas w spokoju! - Wrzasnęłam, cofając się przed swym absurdalnie wytwornym prześladowcą. W odpowiedzi postąpił krok naprzód, jakby chcąc przypomnieć mi, iż nie ja tu wydaję rozkazy. Jedna z desek w podłodze zatrzeszczała pod jego stopami. Pamiętam, że w sennej ciszy tamtego popołudnia dźwięk ten wydał mi się nieprawdopodobnie głośny.
Gdzie byli Gabriel i Ivy? Czyżby nie usłyszeli mego błagania o pomoc? Czy ktoś im przeszkodził? Kiedy dotarło do mnie, jak wiele może się wydarzyć w ciągu następnych kilku sekund, po plecach przeszedł mi zimny dreszcz. Naszą jedyną szansą było zachować spokój. Modliłam się w duchu, aby Xavier nie rzucił mi się pochopnie na ratunek - Siódmy zabiłby go w mgnieniu oka. Wilgotne białe błony przysłaniające jego oczy nie pozwalały zgadnąć, na kogo lub na co spogląda. On zaś zupełnie nieoczekiwanie wyciągnął ku mnie swą wypielęgnowaną dłoń. - Musimy porozmawiać - odezwał się. Mówił niemal bezdźwięcznym, bezbarwnym głosem. - Zechcesz wejść do środka? Usunął się na bok, robiąc dla mnie przejście. Z bliska jego skóra przypominała wosk. Pachniał równie osobliwie, jak wyglądał. Woń podobna do mieszanki taniej wody kolońskiej i benzyny drażniła nozdrza. - Nic z tego - warknął Xavier. - Beth nigdzie z tobą nie pójdzie. - Xavierze, proszę - wyszeptałam. - Pozwól mnie samej się tym zająć. Siódmy nie zwrócił na Xaviera najmniejszej uwagi. Ja zaś, choć zetknęłam się z tą istotą pierwszy raz w życiu, błyskawicznie odgadłam, iż jawny opór oznaczałby samobójstwo. - Nie zajmie nam to wiele czasu - kontynuował teraz z teatralną uprzejmością. Oboje wiedzieliśmy, że jeśli wejdę z nim do środka, nikt mnie więcej nie zobaczy. Zrobiłam niepewny krok w jego kierunku, czując, iż stopy mam ciężkie jak z ołowiu. - Beth, czekaj! - Xavier złapał mnie za ramię i z przerażeniem zajrzał mi w twarz. - Ty... nie zamierzasz chyba pójść z tą... kreaturą? Jeśli nawet Siódmemu nie spodobały się jego słowa, nie dał tego w żaden sposób po sobie poznać. - Nie utrudniaj tego bardziej, aniżeli to konieczne - rzekł natomiast ostrzegawczo. Cały czas trzymał głowę zwróconą w moją stronę. Musiałam szybko na coś się zdecydować. Należało grać na zwłokę, odwrócić jego uwagę. Co powiedziałby Gabriel?, pytałam się w myślach. On najpewniej w ogóle nie
potrzebowałby się zastanawiać. I może właśnie w tym tkwił klucz do sukcesu. - Zwracasz się przeciwko własnej rasie - wypaliłam niespodziewanie. - Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? - Wszystko zależało od przenikliwości Siódmego. Czy zdoła przejrzeć moją grę? Jeśli udałoby mi się uzyskać chociaż kilka minut, istniała szansa, że zjawią się Gabriel i Ivy. - Bardzo mi przykro, panno Church, ale to nie z mojego powodu tu jesteśmy. - Przemawiał z lodowatą pewnością siebie, która skutecznie zbijała mnie z tropu. Ale nie zamierzałam pozwolić, aby się tego domyślił. - Pani Woods, jeśli chodzi o ścisłość — odparłam bezczelnie. Kąciki jego niewidocznych ust jakby drgnęły, formując coś na kształt leciutkiego uśmiechu. Był to pierwszy przejaw jakichkolwiek emocji. Czyżbym go rozbawiła? - Dobrze radzę, pani Woods, aby zastosowała się pani do mojej prośby bez niepotrzebnego rozlewu krwi - to rzekłszy, przechylił nieznacznie głowę w kierunku Xaviera. Wiedziałam, iż pod tą układną, oficjalną powłoką kryje się żołnierz, którego jedynym celem jest wypełnić powierzoną mu misję... niezależnie od wszystkiego. I znów odniosłam wrażenie, że moje myśli gdzieś się gubią, niczym zasnute gęstą mgłą. - Oczywiście - powiedziałam mechanicznie. - Rozumiem. Xavier chwycił mnie za rękę. - Nie puszczę cię. - Nic mi się nie stanie - skłamałam. - Chodzi tylko o rozmowę. - Nie wyglądał na przekonanego, lecz zanim zdążył zareagować, wyrwałam mu się i podeszłam do Siódmego. Xavier nie miał szans mnie obronić. Teraz to ja powinnam bronić jego. Jeśli jedynym wyjściem będzie udać się za Siódmym, zamierzałam dopilnować, aby Xavier pozostał tu bezpieczny. Sęk w tym, iż on ani myślał poddać się tak łatwo. Podbiegł do nas i zasłonił mnie własnym ciałem, stając twarzą w twarz z Siódmym. - Jeśli życzy pan sobie porozmawiać, może pan rozmawiać ze mną. - Teraz już Siódmy zmuszony był mu odpowiedzieć.
- Chłopcze, jak śmiesz występować przeciwko niebu? - Pomaga mi w tym wrodzona arogancja. - Odsuń się. Ty mnie nie interesujesz. - Ale mnie interesuje Beth. Siódmy westchnął zniecierpliwiony - a może go to po prostu nudziło? - Nie mów, że cię nie ostrzegałem. - Nie krzywdź go, zrobię, co każesz! - wykrzyknęłam, ale było już za późno. Siódmy uniósł dłoń, wypuszczając z niej świetlny promień. Cieniutka strużka o stalowej sile owinęła się wokół gardła Xaviera. Patrzyłam, jak jego oczy rozszerzają się, a ręce automatycznie sięgają do szyi, szarpiąc nieistniejące więzy. Walczył, lecz na próżno - dusił się i nie był w stanie nic z tym zrobić. Upadł na kolana, a później na ziemię, ostatecznie tracąc przytomność. - Nikt nie będzie sprzeciwiał się woli niebios - rzekł Siódmy. Pod wpływem rozgrywającej się przede mną sceny mgła przesłaniająca moje myśli poczęła znikać. Zastąpiło ją coś daleko potężniejszego: furia. Wściekłość zalała każdą cząstkę mego jestestwa, usuwając z mojej drogi wszelkie przeszkody. Wzbierała i kipiała we mnie niczym rzeka po ulewnym deszczu. Potrzebowała zaledwie chwili, by wystąpić z brzegów. - Prosiłam, abyś go nie krzywdził. - Nie podniosłam głosu, ale przepełniał go jad. Coś we mnie pękło. Gniew często zaburza percepcję rzeczywistości, lecz mnie dał nieznaną wcześniej ostrość widzenia i całkowicie uwolnił spod wpływu Siódmego. Czułam nieomal, jak obracają się poszczególne trybiki w mojej głowie, a przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że oglądam świat przez okulary rentgenowskie. Ujrzałam na poziomie cząsteczkowym skład drewnianego domku, potrafiłabym precyzyjnie określić jego słabe punkty, wyczuć miejsca, w których wilgoć przedostała się do ścian. Wiedziałam rzeczy, jakich wiedzieć nie mógł nikt, włącznie z tym, gdzie spadła ostatnia kropla letniej ulewy. Wciąż patrzyłam na Siód-
mego, lecz teraz widziałam przez niego na wskroś. W tej jednej minucie moje typowo ludzkie cechy znikły, stałam się jednością ze wszechświatem - byłam powietrzem, skałą, drzewem i ziemią. I wtedy zrozumiałam, co powinnam zrobić, pojęłam, do czego jestem zdolna. Błyskawicznie schyliłam się i podniosłam jedną z cegieł leżących u stóp schodów. Rzuciłam nią jak dyskiem, trafiając Siódmego w grdykę, zanim zdążył dostrzec, co się dzieje. W normalnych okolicznościach wyćwiczony refleks pozwoliłby mu chwycić ją w locie i cisnąć we mnie z siłą, która na długo zwaliłaby mnie z nóg. Gdyby nie fakt, iż jakakolwiek ekspresja nie leżała w jego możliwościach, wyglądałby teraz na osłupiałego. Nieprzygotowany na atak, dał się podejść z zaskoczenia. Głowa odskoczyła mu do tyłu, a on sam cofnął się chwiejnie do wnętrza domu. Gwałtownie wyciągnęłam przed siebie rękę i zatrzasnęłam za nim drzwi, nie dotykając ich. W koniuszkach palców poczułam pieczenie i nim zdołałam się zorientować, z dachu zaczął ulatywać dym. Nad tym, co wydarzyło się potem, już właściwie nie panowałam. Płomienie wyrosły znikąd, wypełzając na ganek, wijąc się wokół słupów, wybijając szyby. W ciągu kilku sekund Wierzbowa Chatka stanęła w ogniu. Gdy runęła jedna ze ścian, zobaczyłam Siódmego - tkwił pośrodku w płonącym garniturze. Pożar z pewnością go nie zabije... Najprawdopodobniej nie będzie nawet śladu oparzeń. Lecz bez wątpienia go spowolni. Nie miałam pojęcia, na jak długo, nie zamierzałam jednak czekać, aby się o tym przekonać. W głowie kołatała mi tylko jedna myśl: zabrać Xaviera w bezpieczne miejsce. Jeśli Siódmy dogoniłby nas teraz, przypuszczalnie zabiłby go z czystej złośliwości. Skoczyłam ku niemu - leżał nieprzytomny, ale wciąż oddychał. Nie mogłam go docucić, a niesienie bezwładnego ciała na piechotę nie wchodziło w grę. Przez okno widziałam Siódmego, który już ruszał ku drzwiom, niczym żywa pochodnia. Moje skrzydła otworzyły się z donośnym furkotem, który odbił się echem wśród drzew, wypłaszając z nich przerażone
ptaki. Złapałam Xaviera wpół, obejmując ramionami jego klatkę piersiową, i uniosłam nas oboje w powietrze. Siła skrzydeł sprawiała, że w ogóle nie czułam jego ciężaru. Skierowałam się ku szosie, lecąc nisko, by nie rzucać się w oczy; czubki drzew trącały stopy Xaviera. W głowie miałam straszliwy mętlik, postanowiłam więc wylądować gdziekolwiek i po prostu machać na przejeżdżające auta. Na szczęście w porę zauważyłam czarnego jeepa, pędzącego boczną drogą prowadzącą w góry. W tej samej chwili dostrzegło nas moje rodzeństwo. Samochód zahamował raptownie, a w sekundę później u mego boku pojawił się Gabriel, biorąc Xaviera na ręce, a następnie kładąc delikatnie na tylnym siedzeniu. - Gdzie wy byliście? - wykrztusiłam. Po umazanej popiołem twarzy płynęły mi łzy. - Przyjechaliśmy tak szybko, jak tylko było to możliwe - wysapała Ivy. Wskazałam na Xaviera. - Czy mogłabyś mu pomóc? Moja siostra położyła swą chłodną dłoń na jego czole i chwilę później Xavier odzyskał przytomność. Jęknął, instynktownie łapiąc się za głowę. - Już dobrze - powiedziałam. - Wszystko będzie dobrze. Przypomniawszy sobie wydarzenia ostatnich trzydziestu minut, momentalnie usiadł, na nowo spięty. - Gdzie on się podział? - zapytał. - Gdzie my jesteśmy? - Są z nami Ivy i Gabriel - odparłam. - Udało nam się uciec. - Jak? - dopytywał się Xavier. - Siódmy już miał cię zabrać... - Sądzę... - zawahałam się. - Wydaje mi się, że jakimś sposobem go podpaliłam. - Niemożliwe. - Xaviera najpierw zamurowało, a potem wybuchnął śmiechem. - To super. Należało mu się jak rzadko komu. Ivy zareagowała nieco mniej entuzjastycznie. - Czyś ty postradała zmysły? - Jej srebrzyste oczy zalśniły niemal metalicznym blaskiem. - Użyłaś swych mocy przeciwko
jednemu z Siódmych. Dopuściłaś się zdrady względem Królestwa Niebieskiego! - Nie miałam takiego zamiaru - broniłam się. - On chciał zabić Xaviera! - No cóż, jedno jest pewne: ten incydent nadzwyczajnie ułatwi nam drogę do pojednania - stwierdził z przekąsem Gabriel. Wierzchołki drzew zaszeleściły poruszone niespodziewanym podmuchem wiatru. Nagle uświadomiłam sobie, że Siódmy nadal może gdzieś tu być. - Myślicie, że będzie próbował za nami pójść? - Nie, do tej pory zdążył zgubić trop. Będzie musiał zacząć od nowa. Ale i tak powinniśmy już ruszać. - Mój brat przekręcił kluczyk w stacyjce i wycofał auto przez zarośniętą ścieżkę. Mimo wszystko czułam się odrobinę dumna. W końcu skutecznie pokrzyżowałam szyki jednemu z najgroźniejszych wysłanników nieba. Gabriel najwyraźniej czytał mi w myślach. - Nie ciesz się przedwcześnie. Zdołałaś się obronić przed jednym, a są ich setki. Nie mamy przeciwko nim szans. - Co w takim razie zrobimy? - Obradowaliśmy z pozostałymi archaniołami i serafinami - odparł. - To dlatego się spóźniliśmy. - I co? Jaki zapadł werdykt? Zrozumiałam, jak bardzo jest źle, gdy Gabriel nie odpowiedział. - Siódmi zwietrzyli świeżą krew. Nie zgodzą się na żaden kompromis - odezwała się Ivy. - Żądają rozwiązania waszego małżeństwa. - Sądziłem, że anioły to istoty z natury dobre i szlachetne - wtrącił Xavier. - Skąd ta nagła żądza mordu? Od kiedy niebo popiera takie metody? - Skąd pomysł, że niebo to popiera? - zapytał szorstko Gabriel. Xavier wzruszył ramionami. - Jakoś niewiele robi, aby ich powstrzymać. - Musisz pamiętać o tym, że Siódmy Chór został stworzony, aby w imieniu Królestwa utrzymywać porządek. Oni nie
rozumieją ludzkich zachowań, stąd niekiedy ich moc wymyka się spod kontroli. - Pan ich broni? - Xavier nie wierzył własnym uszom. Niespecjalnie mu się dziwiłam. Wszystko, czego kiedykolwiek uczono go na temat nieba oraz jego mieszkańców, zostało właśnie wywrócone do góry nogami. - Nie bronię ich - odparł Gabriel. - Staram się wyjaśnić motywy ich działania. Oni tylko wykonują powierzoną im pracę. - W takim razie ktoś powinien ich wywalić na zbity pysk. - Zgromadzenie pracuje nad sposobem ograniczenia ich kompetencji. - A tymczasem robią, co chcą? — rzuciłam sceptycznie. - Można tak to ująć - odpowiedziała Ivy. - Mają wypaczone poczucie sprawiedliwości. Gdy wykonują misję, nic innego dla nich się nie liczy. - Mogliby się zająć czymś naprawdę ważnym - wymamrotał Xavier. - Na przykład zaprowadzeniem pokoju na ziemi. - Otóż to - poparłam go. - Dlaczego tak bardzo obchodzi ich nasze małżeństwo? - Nie wiem - odparła krótko Ivy. Mimo to wyraźnie wyczuwałam, iż coś przed nami ukrywa. Splotła ciasno swoje białe dłonie i utkwiła wzrok w szybie samochodu. Gabriel z zaciśniętymi ustami wpatrywał się w drogę przed sobą, tocząc jakąś wewnętrzną walkę. Przecisnąwszy się między przednimi fotelami, popatrzyłam na niego badawczo. Wreszcie oderwał oczy od jezdni i spojrzał na mnie. Widząc wyraz jego twarzy, odgadłam to, co próbował przemilczeć. - Kazali wam nas wydać, prawda? Gabriel ściągnął brwi i przymknął na moment powieki. Wiedząc dobrze, iż mógłby prowadzić auto nawet siedząc tyłem, nie odzywałam się. - Tak - przyznał w końcu. Zagryzł wargi. - Dokładnie o to nas poproszono. - Jak śmieli! - Oburzyłam się w jego imieniu.
- Są zdania, iż prawdziwie oddany sługa Królestwa w ogóle nie powinien się nad tym zastanawiać. - Kwestionują twoją lojalność?! - Dali nam jasno do zrozumienia, że nie mamy innego wyjścia. - Coś podobnego! Nie mogę w to uwierzyć - żołądkowałam się. - Chwileczkę - przerwał Xavier niepewnym tonem. - Gabrielu, co pan im odpowiedział? Mój brat się nie odezwał. - Gabrielu? - powtórzył Xavier, tym razem z większym wahaniem. Kiedy Gabriel w końcu przemówił, jego głos przepełniał smutek. - Zgodziłem się. Na kilka sekund zapadła głucha cisza. - Co zrobiłeś? - zapytałam miękko. - Czekają na nas. Są przekonani, że wiozę was prosto do nich. Zanim zdążyłam się zorientować, ogarnęła mnie panika. - Nie! - wykrzyknęłam. - Jak mogłeś?! Dotarło do mnie, że drzwi w tym samochodzie blokują się automatycznie podczas ruszania. Jedyną drogą ucieczki byłoby wybicie okna. - Uspokój się, Bethany. - Powiedział cicho mój brat. - Nie jesteś tu więźniem. - Odwrócił głowę i wtedy zobaczyłam na jego twarzy ból spowodowany tym, że w niego zwątpiłam. Zalało mnie poczucie winy. - To znaczy, że... ty nie... - wyjąkałam. - Nie oddam was w ręce Zgromadzenia. Nie zawiodę waszego zaufania. - Zaraz. - Zakryłam usta dłonią. - Ale w takim razie... okłamałeś ich? - Brzmiało to absurdalnie. Przeczyło wszystkiemu, co sądziłam, że wiem o Gabrielu. Nie mogłam uwierzyć, iż dobrowolnie naraził się na tak ogromne ryzyko. - Nie miałem wyboru.
Ogarnęła mnie fala wzruszenia. Tyle dla nas poświęcał. - Mogliby cię za to wyrzucić. Nie zgadzam się. - Nie ma o czym mówić, już się stało. - Wymówił te słowa z wielką powagą, jak gdyby ktoś właśnie umarł, i możliwe, że po części tak było. W każdym razie nigdy wcześniej nie widziałam takiej pustki w jego oczach. Odkąd sięgałam pamięcią, Gabriel należał do najwierniejszych i najbardziej oddanych archaniołów w całym Królestwie. Od tysięcy lat nic nie zachwiało jego lojalnością. Czas wielokrotnie i na różne sposoby wystawiał ją na próbę, lecz on się nie złamał. Wraz z Michałem stanowili trzon, na którym opierał się cały Ósmy Chór. Czy naprawdę gotów był to zaprzepaścić tylko po to, by mnie chronić? Czy kiedykolwiek zdołam mu się odwdzięczyć? - A więc wyrzekniesz się ich? - wyszeptałam przerażona. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie mego brata odartego ze swej tożsamości. Nie chciałam nawet o tym myśleć. - Nie - odparł Gabriel. - To oni wyrzekną się mnie, gdy wyjdzie na jaw, że nie wypełniłem swej powinności.
Studenci - Nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę - powiedziałam. — Jak Bóg mógł rozgniewać się na nas do tego stopnia, by wysłać w ślad za nami Zwierzchności? - Po prostu nie mieściło mi się to w głowie. - Bethany - odezwała się Ivy. Na jej owalnej buzi malował się bezgraniczny smutek. — Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Sądziłam, że to rozumiesz. - Jak to? - zapytałam zdumiona. - Nic nie dzieje się bez Jego woli. - Zgadza się, ale tylko w przypadku ziemi - odparła moja siostra. Spory dotyczące aniołów rozstrzygane są przez anielskie hierarchie. Nikt nie pytał Go o zdanie. - A już zwłaszcza Siódmi - wtrącił Gabriel. - Lubią działać na własną rękę. Zgromadzenie powoli traci nad nimi kontrolę. - Chcecie przez to powiedzieć, że Bóg nawet nie wie, co tu jest grane? - spytał Xavier. - Nie mogę odpowiadać w Jego imieniu - rzekł mój brat. - Lecz nie wolno wam winić Boga za wasze problemy. To Siódmi pragną was ukarać. Pochylił się nad kierownicą, masując sobie skronie i odgarniając z twarzy opadające kosmyki włosów. Ivy wyglądała
na równie zasępioną. Zgadywałam, iż niepokoi się o to, co się z nimi stanie. Oboje liczyli na nieco inny obrót sprawy. - Nie musisz tego robić, Gabrielu - wyrwało mi się z głębi serca. Płacicie zbyt wysoką cenę. - Jesteśmy rodziną, Bethany - odparł. - Nie zostawię cię na pastwę losu. - Dziękuję - odrzekłam z pokorą. - Nigdy ci tego nie zapomnę. Nikt nie mógłby marzyć o lepszym bracie, obojętnie, człowiek czy anioł. Gabriel najwyraźniej nie wiedział, co odpowiedzieć na taki komplement, ale widziałam, jak uśmiecha się pod nosem. -Więc co teraz? - zapytał Xavier, kierując rozmowę na bardziej przyziemne tory. - Wydaje mi się, iż nie pozostaje nam nic innego, jak tylko dalej uciekać - odrzekł mój brat. Coś takiego absolutnie do niego nie pasowało. Od kiedy Gabrielowi cokolwiek się wydawało? To u niego szukałam odpowiedzi, gdy sama nie umiałam ich znaleźć. Dla zwykłego śmiertelnika życie stanowi bezustanną zagadkę, lecz mój brat znał przyczynę każdego zdarzenia. Wśród aniołów jego mądrość budziła powszechny szacunek. Pobrzmiewająca teraz w jego głosie niepewność przypieczętowała moje najgorsze obawy. Siódmi dążyli do rozdzielenia nas i wszystko wskazywało na to, że w końcu im się powiedzie. Nadejdzie dzień, w którym nie będzie już dokąd uciec, skończą się nam kryjówki. Jeśli mnie zabiorą, ujrzę Xaviera dopiero, gdy jego dusza trafi do nieba. Zakładając, oczywiście, że go odnajdę... Niebo jest ogromne. Zaś do tego czasu mogę stać się dla niego jedynie wyblakłym wspomnieniem. Powinno mnie to było załamać, tymczasem czułam się tylko zmęczona. Zmęczona walką, kłótniami z rodzeństwem, wiecznymi domysłami. - Skoro nie zamierza nas pan oddać w ręce Zgromadzenia, to... dokąd właściwie jedziemy? - zapytał Xavier, najwyraźniej pragnąc przerwać grobową ciszę, jaka zapadła po ostatnich słowach Gabriela.
- Musimy ponownie was ukryć - odrzekła Ivy. - O, nie - jęknęłam. - Tylko tym razem wybierzemy miejsce, w którym trudniej im będzie was znaleźć. Xavier zrobił niewyraźną minę. - A takie miejsce w ogóle istnieje? - Tego jeszcze nie wiem - odparła moja siostra. - Wszystko mi jedno, gdzie to będzie, byleby Beth nie musiała siedzieć zamknięta. Bardzo źle to znosi. Ta uwaga najwidoczniej podsunęła Ivy jakąś myśl. Raptem jej oczy rozbłysły, z czego wywnioskowałam, iż wpadła na trop nowego rozwiązania. - Być może powinniśmy postąpić odwrotnie - wymruczała tajemniczo. - Odwrotnie? - powtórzyłam. - O czym ty mówisz, Ivy? - Siódmi zakładają, że wywieziemy was na jakieś odludzie. Tego typu rejony będą przeszukiwać w pierwszej kolejności. Może więc rozsądniej będzie zginąć w tłumie. - Ten plan ma szansę powodzenia - rzekł Gabriel, od razu zgadując, do czego zmierza moja siostra. Ani ja, ani Xavier nie mieliśmy bladego pojęcia, o co im chodzi. - Siódmi wyposażeni są w niezwykle czułe detektory fal elektrycznych emitowanych przez anioły. Im więcej naokoło ludzi, tym trudniej te fale wychwycić. - To gdzie nas zabierzecie? Do Chin? - zapytał Xavier. - Stawiałbym na coś odrobinę bliżej domu. - Nie rozumiem. - Ściągnęłam brwi. - Pomyśl - odparł mój brat. - Gdzie byście teraz jechali w normalnych okolicznościach? - Do domu? - spytałam. - Postaraj się bardziej - zniecierpliwił się Gabriel. — Dokąd Molly planuje udać się na jesieni? - A skąd niby mamy wiedzieć? - prychnął Xavier, poirytowany tymi łamigłówkami. Nagle mnie olśniło. Chwyciłam go za rękę. - Czekaj. Molly jedzie do Alabamy... na studia.
- To jakiś żart? - Xavier wyprostował się gwałtownie, zelektryzowany tym, co usłyszał. - Mamy iść na studia? - Siódmi w żadnym razie nie spodziewają się tego - odpowiedziała Ivy. - Będą was mieli pod samym nosem, wcale nie zdając sobie z tego sprawy. - Jesteście pewni? - wahał się Xavier. - Użyjecie fałszywych nazwisk - przekonywał go mój brat. - Dzięki temu nie tak łatwo będzie was namierzyć elektronicznie. - To może oznaczać zupełnie nowy początek - rzuciłam, czując narastające podniecenie. - Możemy zostać, kim tylko zechcemy. - Sądziłem, że studia będą musiały trochę poczekać - powiedział Xavier. Miał minę jak ktoś, kto właśnie dostał w prezencie częściowy powrót do dawnego życia. - Tylko nie ekscytujcie się zanadto. Nie wiadomo, jak długo będzie wam dane tam zostać. - W takim razie musimy się cieszyć każdym dniem - stwierdził Xavier. - A czy ma jakieś znaczenie, który uniwersytet wybierzemy? - zapytałam Ivy. Bez wahania odgadła moje myśli. - Nie widzę powodu, dla którego nie mielibyście pójść tam, gdzie od początku zamierzaliście. Studia wciąż kojarzyły mi się z czymś nierzeczywistym, czymś w rodzaju obsypanego płatkami sztucznego śniegu bajkowego świata ze szklanej kuli. Dla mnie stanowiły ucieleśnienie marzeń o ludzkiej egzystencji. Nie przypuszczałam, iż poszczęści mi się na tyle, by móc tego doświadczyć. - W takim razie - oznajmiłam - jedziemy do Oxfordu. Opuściłam szybę w oknie samochodu, wciągając w płuca chłodne powietrze i rozkoszując się wiatrem we włosach. W głębi ducha szykowałam się na kolejne wyzwanie, które przygotował dla nas los. Nocą zrobiliśmy krótki przystanek w Venus Cove, aby zabrać trochę rzeczy. Pobyt w domu okazał się trudniejszy, niż przypuszczałam. Widok Fantoma uświadomił mi, jak bardzo mi go brakowało. Xavier stanął w obliczu sytuacji, w której miał
swoją rodzinę prawie na wyciągnięcie ręki, a mimo to nie wolno mu było skontaktować się z nią. Krążył w tę i z powrotem po salonie, zaciskając pięści w niemej frustracji. - Przykro mi, że tak się stało - powiedziałam, starając się go choć minimalnie pocieszyć. - To moi rodzice - odparł. - Nie mogę tak po prostu odciąć się od nich, udawać, że ostatnie osiemnaście lat mojego życia w ogóle nie istniało. A moje siostry? Chcę przy nich być. Chcę widzieć, jak Jasmine i Maddy dorastają. -1 będziesz - stwierdziłam z mocą. - Któregoś dnia do nich wrócisz, wiem to na pewno. - Tak po prostu? Jako brat i syn, który ich opuścił? - Nigdy nie przestaną cię kochać. A kiedyś może zdołasz wyjaśnić im, jak było naprawdę. Xavier zaśmiał się z goryczą. - Jakoś w to wątpię. - Rozumiem, jak musi być ci ciężko - szepnęłam, biorąc go za rękę, lecz on się odsunął. Zaskoczył mnie tym, ponieważ nieczęsto zdarzało mu się zachowywać w podobny sposób. Jeśli nawet ja nie byłam w stanie podnieść go na duchu, sprawy nie miały się dobrze. - Jak możesz to rozumieć? - zapytał. - Ty nie masz rodziców. Umilkłam na chwilę, rozważając w myślach jego słowa. Xavier ukrył twarz w dłoniach. - Beth, przepraszam cię. Nie chciałem. - Nic się nie stało - odrzekłam, przysiadając na krawędzi stolika do kawy. Wiedziałam, że gniew ukryty w jego głosie i spojrzeniu nie jest wymierzony we mnie. Xavier patrzył teraz w okno, na niewidzialnego wroga, który mógł znajdować się wszędzie. - Zgadza się powiedziałam. - Nigdy nie miałam rodziców jak ty i nie mam pojęcia, jak to jest być członkiem ludzkiej rodziny. Ale mam Ojca, który jest w tej chwili na mnie bardzo zły. Wciąż Go zawodzę, choć nade wszystko pragnę Go zadowolić. Nie wiem, czy mój Ojciec kiedykolwiek mi wybaczy, być może nawet wygna mnie z domu... ale wiem za to, że twój na pewno tego nie zrobi.
Twój ojciec zawsze będzie cię kochał. - Uśmiechnęłam się do siebie. - Co więcej, mój Ojciec również. Jesteś także Jego dzieckiem. Xavier podniósł głowę. - A ty nie? - Moje relacje z Nim są nieco inne - wyjaśniłam pogodnie. - Twoja rasa stworzona została po to, by ją kochać; moja po to, by służyć. On od początku umiłował ludzi ponad wszystko. Poświęcił dla was jedynego syna, zapomniałeś? Tak więc sam widzisz. Będzie cię chronił. Xavier objął mnie ramieniem. - W takim razie ja muszę chronić ciebie. Ostatecznie Xavier zdecydował się napisać do rodziców list. Nie odczytał mi go, a ja nie pytałam, co zawiera. Nie byłam nawet pewna, czy Ivy i Gabriel pozwolą mu go wysłać, ale doszłam do wniosku, że prawdopodobnie już samo pisanie stanowiło dla niego ulgę. Ivy szybko zajęła się wszystkim, segregując i pakując rzeczy, które uznała za najbardziej przydatne w codziennym studenckim życiu. Oczywiście należało zabrać jedynie te najpotrzebniejsze. Nie było czasu na wybieranie kolorowych pledów czy ozdób na ściany, którymi dziewczęta z pierwszego roku zwyczajowo dekorowały swoje pokoje, zresztą brakujące drobiazgi mogłam dokupić na miejscu. Zdawałam sobie sprawę z tego, że nasze wrażenia związane z pobytem na uniwersytecie będą kolosalnie się różnić od tych, jakie stają się udziałem przeciętnego studenta. Ominą nas długie i łzawe pożegnania ze wzruszonymi rodzicami, stres związany z uzyskiwaniem listów referencyjnych*, pilnowanie terminu zapisów na poszczególne zajęcia. A jednak się denerwowałam. Xavier przygotowywał się na ten moment bez mała od urodzenia. Zarówno jego ojciec, jak i dziadek należeli do stowarzyszenia
*Większość amerykańskich uczelni wyższych wymaga listów referencyjnych, o które należy się postarać na własną rękę, prosząc o nie swoich nauczycieli ze szkoły średniej.
Sigma Chi, obaj grali też w uczelnianej reprezentacji futbolu. Ja zaś nie miałam po swojej stronie ani wcześniejszych doświadczeń, ani tradycji rodzinnej. Dopiero co odnalazłam się w świecie uczniów szkoły średniej, tak więc konieczność przystosowania się do warunków panujących w nowym, jeszcze bardziej zagadkowym otoczeniu budziła moją lekką obawę. Mogłam, rzecz jasna, liczyć w tej mierze na Xaviera, lecz jeśli chciałam być choć trochę samodzielna, należało poznać kilka szczegółów. - Czym właściwie jest żeńskie bractwo? - zapytałam, podczas gdy on pakował nasze bagaże do samochodu. - To rodzaj stowarzyszenia dla studentek, żeński odpowiednik męskiego bractwa - odparł. — Mają na terenie kampusu swoje domy. Bycie członkiem takiego stowarzyszenia oznacza, że spędza się z nimi większość czasu. - Wybiera się je samemu? - Niezupełnie. To działa w obie strony. Oni wybierają ciebie, a ty ich. - A co, jeśli ktoś zechce należeć do bractwa, za to ono odrzuci jego kandydaturę? - Po prostu nie dostanie się do niego - wyjaśnił. — Należy dokonywać wyboru z rozmysłem. - A skąd mam wiedzieć, które jest jakie? - Do tego służy tydzień rekrutacji - odrzekł Xavier. - Przez siedem dni każdy student pierwszego roku może odwiedzać domy poszczególnych stowarzyszeń. Odbywa się wtedy coś w rodzaju obopólnego rozpoznania. Później otrzymujesz spis tych, które chętnie widziałyby cię w swoich szeregach. Celem jest stworzenie listy swoich preferencji, a następnie uzyskanie zaproszenia od tego z bractw, które interesuje cię najbardziej. - Ale przecież na uniwersytecie są setki studentów - zaoponowałam. - Jakim cudem bractwa są w stanie wybrać spośród nich tych, którzy będą im odpowiadali? - Skrupulatnie prześwietlają każdego z kandydatów. - No wiesz? Jak mam się czegoś nauczyć, skoro sobie ze mnie żartujesz?
- Nie żartuję. Oni naprawdę tak właśnie robią. - Czy to aby nie lekka przesada? - Nic na to nie poradzisz, to wieloletnia tradycja. Załóżmy, że jakaś dziewczyna przenosi się z Uniwersytetu Alabama na Uniwersytet Missisipi. Tri Delta z Missisipi skontaktuje się wówczas z tymi członkiniami Tri Delty z Alabamy, które znają jej koleżanki z liceum. No, w twoim przypadku dużo by się nie dowiedzieli. - I całe szczęście. Brzmi to okropnie. - Kiedy bractwa robią też wiele dobrego. Wspierają instytucje charytatywne, działają na rzecz społeczności studenckiej. Tak czy owak, nie masz się czym martwić. Wątpię, aby nas to dotyczyło. Moja wiedza na ten temat była, łagodnie rzecz ujmując, raczej skromna. W liceum usłyszałam o jednym zaledwie bractwie, głównie dlatego, że moja najlepsza przyjaciółka Molly ustawicznie o nim rozprawiała. Hallie poradziła jej nawet, żeby nie trzymała się go tak kurczowo, bo to najprostsza droga do tego, by zrazić do siebie wszystkie pozostałe stowarzyszenia. W tamtej chwili nie zwróciłam na to większej uwagi, ponieważ równie dobrze dziewczyny mogły rozmawiać w jakimś obcym dla mnie języku. Zabawne, jak takie rzeczy przypominają się nam w odpowiednim czasie. - Kto pisze dla ciebie list polecający do Chi O? - spytała Hallie. - Mama Ryana. Należała do nich, będąc na Duke'u . - To twój pierwszy wybór? - Mój jedyny wybór - oznajmiła Molly. - Tylko do nich warto należeć. - Nie przesadzaj - prychnęła Hallie. - Jest cała masa innych, równie dobrych. - Nie dla mnie.
* Uniwersytet Duke'a - jeden z najbardziej prestiżowych uniwersytetów w Stanach Zjednoczonych.
-Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że Chi O wymaga najwyższej średniej? - Przepraszam, wątpisz w moje możliwości? - Nie, mówię tylko, że na twoim miejscu mniej bym się z tym obnosiła. Jeżeli nie przyjmą cię do Chi O, żadne inne bractwo nie zechce z tobą gadać. - Nie wygłupiaj się. Na pewno mnie przyjmą. W tym momencie się wyłączyłam. Teraz żałowałam, że nie zadałam im paru pytań. Pomimo wcześniejszego entuzjazmu Xavier nie odzywał się przez prawie całą drogę. Ponieważ nie mógł się pokazać w pobliżu domu, zmuszony był zostawić swego ukochanego chevroleta. Nie wpłynęło to pozytywnie na jego nastrój, chociaż w Oxfordzie miało czekać na niego nowe auto. Tak bardzo pragnął odzyskać dawne życie. Ja sama się rozpłakałam, gdy okazało się, iż nie wolno mi zabrać ze sobą Fantoma. Na nic się zdały zapewnienia Ivy, że zaopiekuje się nim Dolly Henderson. Wątpiłam, czy ta kobieta znajdzie czas, by bodaj wyprowadzić go na spacer, tak zajmowały ją wizyty w solarium oraz ploteczki z sąsiadami. Myślałam też o tym, jak będzie mi brakować Molly. Z nią byłoby dużo łatwiej. Nasunęło mi to pewne skojarzenie. - Gabrielu, czy nikt z naszej szkoły nie wybierał się na Uniwersytet Missisipi? Przecież na pewno nas rozpoznają! - Większość złożyła dokumenty na Uniwersytet Alabamy albo do Vanderbilta - odparł mój brat. - Kilkoro się wybierało, ale już się nimi zająłem. - Boże mój, ty chyba nie... - wciągnęłam głośno powietrze, na co Gabriel spiorunował mnie wzrokiem. - Mogłabyś już przestać. Dopilnowaliśmy, aby inne uczelnie z Południa zaoferowały im odpowiednio wysokie stypendia. - Och - byłam pod wrażeniem. - Jesteście niesamowici. Podróż do Missisipi minęła spokojnie, jeśli nie liczyć sporu, jaki się wywiązał na tle doboru muzyki. Gabriel, niezależnie od okazji, miał w zwyczaju słuchać hymnów kościelnych, podczas
gdy Xavier w swoim samochodzie puszczał wyłącznie klasyczny rock. Ja opowiedziałam się za country, Ivy zaś stwierdziła, iż najchętniej wybrałaby ciszę. Kompromis w pojęciu mego brata polegał na wybraniu stacji grającej country gospel. Po cichu byłam z tego całkiem zadowolona. Zaskakująco zielony krajobraz otaczający autostradę również dostarczał przyjemnych wrażeń. Rozciągał się wokół niczym miękka peleryna. Na łąkach pasło się bydło, po drzewach hasały wiewiórki, bawełna kołysała się na wietrze. Co jakiś czas udawało się dostrzec przemykającego w głębi lasu jelenia. Gdy zjechaliśmy z autostrady na drogę prowadzącą do Oxfordu, mój humor jeszcze bardziej się poprawił. Zaczęłam odczuwać narastające podniecenie. Nie znałam tego miasteczka, ale dość się o nim nasłuchałam. Wiedziałam, że urodził się tam William Faulkner i że jest ono siedzibą wszystkich uczelnianych reprezentacji sportowych. Opuściłam szybę w oknie, a do auta napłynęło wilgotne powietrze przesycone słodkim zapachem Południa. Z miejsca polubiłam swój nowy dom. Ryneczek wyglądał jak wycięty z pocztówki. Wydawało mi się, że cofnęłam się w czasie. Zamiast zakurzonych i zniszczonych zabytków ujrzałam idealnie zachowane, nienagannie utrzymane, lśniące budynki. Staroświeckie, dopieszczone w każdym calu sklepiki przypominały trochę te z Venus Cove. W restauracjach, barach i na ulicach tłoczyli się przejęci nowicjusze w towarzystwie swych pękających z dumy rodziców. Gdy podjeżdżaliśmy pod kampus, wyjrzałam przez okno na uliczkę zajmowaną przez bractwa, podziwiając imponujące domy z kolumnami oraz złote litery greckiego alfabetu, które zdobiły fasadę każdego z nich niczym ordery. Na gankach, śmiejąc się, rozmawiali chłopcy w koszulkach polo. Miejsce to stanowiło oazę dla uczniów prywatnych, elitarnych szkół Południa. Był to mały, zamknięty świat, wewnątrz którego nic nie wydawało się prawdziwe. Zakochałam się w nim bez mała od pierwszego wejrzenia. Wilgotne powietrze miało woń słodkiego syropu i przynosiło odprężenie. Dzięki niemu
wszystko odbywało się wolniej, nie sposób było z czymkolwiek się spieszyć. Moja skóra pokryła się kropelkami potu niemal natychmiast po tym, jak wysiedliśmy z samochodu, lecz nie przeszkadzało mi to. Zanim nas wysadzili, a następnie odjechali szukać parkingu, Ivy i Gabriel wręczyli nam obojgu po tekturowej teczce. - To są wasze nowe tożsamości - oznajmiła moja siostra. - Macie tu wszelkie potrzebne dokumenty: akty urodzenia, legitymacje studenckie oraz świadectwa z poprzednich szkół. Przejrzałam pobieżnie zawartość swojej teczki. - Zegnajcie, Bethany Church i Xavierze Woods - westchnęłam. Powitajmy Forda oraz Laurie McGraw. - Zaraz - wtrącił Xavier. - Nosimy to samo nazwisko? Poważnie? - Na potrzeby pobytu tutaj zostaliście bratem i siostrą poinformował nas Gabriel. Zrobił skruszoną minę. - Doszliśmy do wniosku, iż zważywszy na ilość czasu, jaką ze sobą spędzacie, będzie to dobre wyjście. - Super - mruknął Xavier, szeleszcząc papierami. - Rozumiemy, że was to nie cieszy - przyznała Ivy. - Ale nic lepszego nie zdołaliśmy wymyślić. - W porządku - odparł Xavier, nachylając się ku mnie i wskazując na jeden z dokumentów. - Przyjechaliśmy z Jackson w stanie Missisipi. Ty dopiero co ukończyłaś z wyróżnieniem liceum, a ja jestem na trzecim roku, przeniosłem się z Uniwersytetu Alabama oraz należę do bractwa Sigma Chi. - Tu przerwał i popatrzył na Gabriela. - Pamiętał pan ? Zaskoczyła mnie troskliwość, z jaką mój brat zadbał o szczegóły. On zaś jedynie skinął głową, jakby chciał powiedzieć: „Nie ma za co". - Trzeci rok, co? - zapytałam. - Czyli ile masz lat, dwadzieścia? - Dwadzieścia jeden. - Xavier uśmiechnął się znacząco. - Jak widzisz, jestem starszy, a co za tym idzie, mądrzejszy, więc lepiej nie podskakuj.
- Wszystko już załatwione - powiedziała Ivy. - Musicie tylko odebrać klucze i podręczniki. - Dziękujemy - odparłam. - Nie macie pojęcia, ile to dla nas znaczy. - Doskonale zdawałam sobie sprawę z faktu, że Ivy mogła odwrócić się od nas, a jednak postanowiła nam pomagać. Nie było to coś, nad czym przywykłam przechodzić do porządku dziennego. - Wiele ryzykujecie, pomagając nam - dodałam. — Z pewnością zyskamy dzięki temu trochę czasu na obmyślenie jakiegoś planu. Czy będzie to miesiąc czy też zaledwie jeden dzień, chciałabym, abyście wiedzieli, iż nigdy wam tego nie zapomnę. Kiwnęła głową. - Jeśli będziemy wam potrzebni, wiecie, co robić. -Więc co, jestem twoim bratem? - zagadnął Xavier, gdy taszczyliśmy swoje bagaże w stronę akademika. - Strasznie dziwne uczucie. Skąd im się wziął taki pomysł? - Pewnie uznali po prostu, że tak będzie bezpieczniej. - To już wolałbym kuzyna i kuzynkę. - A co to za różnica? Nie martw się, to przecież tylko na pokaz. We dwoje dalej możemy być sobą. - Myślisz, że tutaj tak łatwo nam będzie zostać sam na sam? - rzucił z powątpiewaniem. - Przyzwyczaimy się - odparłam beztrosko. - Jesteś pewna, że przyzwyczaisz się do sytuacji, w której jestem singlem, i to do tego w bractwie? - Xavier uśmiechnął się pod nosem. Bo mnie to pachnie kłopotami. - Przypominam ci, że się ukrywamy - utemperowałam go. - Na twoim miejscu nie wychylałabym się zbytnio. Zrozumiałam, jak bardzo się wyróżniam, gdy tylko przekroczyliśmy próg akademika. I to nie z powodu nadprzyrodzonych anielskich cech, ale dlatego, że byłam całkowicie nieodpowiednio ubrana. Na tle dziewcząt biegających w krótkich spodenkach i przydużych podkoszulkach ja i moja kwiecista sukienka z falba-ną wyglądałyśmy niczym przybyłe z innej planety. Każdy, kto nas mijał, oglądał się za mną. Jeśli naszym celem miało być wtopienie
się w dum, to na początek nie poszło mi najlepiej. Przytrzymałam drzwi windy, by zaczekać na kobietę niosącą kartonowe pudło wyładowane poduszkami oraz ramkami na obrazki. - Ojej, nie, ja pojadę później! - zawołała. - Taka jesteś śliczna i czyściutka, pobrudziłabym cię tylko. Drzwi się zamknęły, a Xavier z trudem stłumił śmiech. W swej granatowej koszulce polo i beżowych szortach pasował tu idealnie. Pokręcił z rozbawieniem głową. - Nikt mnie nie powiadomił, jakie w tym miejscu obowiązują stroje - burknęłam. - Jesteś kompletnie nieprzygotowana, moja droga - oświadczył. - W liceum jakoś dałam sobie radę - odparłam z godnością. Xavier nacisnął guzik dziewiątego piętra, na którym znajdował się mój pokój. - Dobrze, w takim razie powiedz mi, czym jest pierwsza szóstka? - No więc - zaczęłam z rozdrażnieniem - zapewne dotyczy to grupy sześciu studentów, którzy są najlepsi w danym przedmiocie, albo... - Nie - roześmiał się Xavier. - Nic z tych rzeczy. -Czyli? - Czyli chodzi o sześć kilo, które przeciętny student przybiera na pierwszym roku. Tutejsza dieta opiera się głównie na piwie i panierowanym kurczaku. Skrzywiłam się. - Wynika z tego, że z jedzeniem będzie problem? - Z tym na studiach jest zawsze problem, ale nie martw się. Znajdziemy ci coś zdrowego. Dotarło do mnie, iż od chwili przybycia na uniwersytet ani razu nie poruszyliśmy tematu Siódmych. Już sam fakt, że ta kwestia pozostała na razie z boku, stanowił znaczną ulgę. Xavier sypał żartami jak z rękawa, zajęty rutynowymi drobiazgami w rodzaju lokalizowania sali gimnastycznej. W głębi serca miałam nadzieję na nowy początek. Rozumiałam, oczywiście, że w rzeczywistości nic się nie zmieniło. Wciąż
się ukrywaliśmy, chociaż przebywanie w otoczeniu studentów dawało złudzenie powrotu do normalności. Pominąwszy osobliwe zamieszanie związane z naszym rzekomym pokrewieństwem, cała reszta wydawała się zaskakująco zwyczajna. Chłonęłam każdy szczegół - po dniach, które spędziłam zamknięta w drewnianym domku, uczelniany świat roztaczał przede mną uroki życia, niczym czarno-biały szkic, wypełniający się nieoczekiwanie kolorami.
Współlokatorka Akademik nie prezentował się aż tak źle, jak się spodziewałam. Nie byłam co prawda pewna, czy dam sobie radę pod wspólnymi prysznicami, ale doszłam do wniosku, że coś wykombinuję. Mijające nas dziewczyny nie kryły swego podziwu, co i rusz zerkając spod rzęs na Xaviera, który maszerował dziarsko przez korytarze z moją torbą przerzuconą od niechcenia przez ramię. Cieszyłam się, że go mam przy sobie. Jego swobodny krok oraz pewna mina wyraźnie kontrastowały z krążącymi wokół rozgorączkowanymi spojrzeniami i nerwowymi pytaniami. W duchu dziękowałam losowi za to, iż pozwolił nam studiować razem. Zauważyłam, że mnóstwo dziewcząt wyglądało na zagubione, z nadzieją patrząc na każdego, kto przechodził obok. - Cześć. - Xavier pozdrawiał je, unosząc lekko rękę. W odpowiedzi uśmiechały się niepewnie, odwracając wzrok i poprawiając włosy. Okazało się, że przydzielono mi narożny pokój przy końcu korytarza. Według Xaviera oznaczało to odrobinę większy metraż, w związku z czym nabrałam podejrzeń, że Ivy mogła mieć w tym swój udział. Jednak zajrzawszy do środka, błyskawicznie się zorientowałam, iż w tym przypadku na nic by się zdały jakiekolwiek anielskie wpływy. Z niesmakiem rozglądałam się po nad
wyraz skromnym pomieszczeniu, w którym główną rolę grało przybrudzone linoleum do spółki z zakurzonymi żaluzjami. Oba łóżka składały się z rozklekotanych drewnianych ram oraz gołych, poplamionych czymś jasnoniebieskich materacy. Pomalowane burą farbą ceglane ściany i obłażący z tynku sufit automatycznie przywodziły na myśl więzienną celę. Ivy i Gabriel, którzy nadeszli tuż po nas, w milczeniu taksowali wzrokiem moje nowe lokum. Ivy z początku zamierzała chyba usiąść na plastikowym krzesełku, stojącym przy wpuszczonym w ścianę blacie, ale w porę zmieniła zdanie i zrezygnowała z tego pomysłu. - Wystarczyłoby jedno twoje pstryknięcie palcami - zwróciłam się do brata, myśląc o tym, z jaką łatwością mógłby przeobrazić ten ponury loch w hotelowy apartament. - Owszem. - Gabriel uśmiechnął się z zadowoleniem. - Tyle że to by się mijało z celem. - A jaki jest cel? - Zapewnić ci jak najwięcej autentycznych przeżyć związanych z pobytem na uniwersytecie. Chwyciwszy się za nos, podeszłam ostrożnie do jednego z łóżek, aby przyjrzeć się z bliska tajemniczej plamie na materacu. - Potrzebne mi będą chusteczki antybakteryjne. Xavier wybuchnął śmiechem i pocałował mnie w czubek głowy. - Daj mi sekundę - powiedział, zabierając się do pracy. Po-przesuwał łóżka pod przeciwległe ściany, tworząc tym samym złudzenie minimalnie większej przestrzeni. - I co myślisz? Lepiej? - Jakoś nie widzę różnicy - wzruszyłam ramionami. - Tu nie da się zbyt wiele zdziałać. - Zdziwiłabyś się - odparł. - Niektóre dziewczyny przechodzą same siebie. Przywożą luksusową pościel i dywany; część z nich wynajmuje nawet dekoratorów wnętrz. - Niemożliwe! To jakieś wariactwo. - Raczej uczelniana rzeczywistość.
- O rety - parsknęłam. - Chyba naprawdę nie jestem na to gotowa. - Witamy w świecie studentów pierwszego roku - rzekł Gabriel. Powodzenia. - Już idziecie? - Trochę mnie zaskoczyli. - Nie możemy tu zostać - wyjaśniła Ivy. - Zbyt łatwo byłoby wykryć naszą obecność. - A mojej nie? - Ty na dobre wsiąkłaś w ludzką skórę. - Poważnie? - Oczywiście - odparł mój brat. - Zachowujesz się jak człowiek, myślisz jak człowiek, nawet czujesz tak samo jak oni. To znakomicie ułatwia ci wtopienie się w tłum. -Ale... - Nie chciałam, by odchodzili tak prędko. - Potrzebujemy was. - Nie obawiaj się, będziemy w pobliżu. Ivy obróciła się ku drzwiom, lecz Gabriel wahał się jeszcze, przygryzając dolną wargę, tak jakby zamierzał coś powiedzieć, tylko szukał właściwych słów. - Dobrze się czujesz? - zapytałam. Zignorował mnie, rzucając okiem na moją siostrę. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia, i Ivy już wiedziała, w czym rzecz. Gabriel wydawał się szalenie zakłopotany całą sytuacją, ale ostatecznie wypuścił powietrze z płuc i wykrztusił to z siebie. - Pamiętacie moją radę sprzed kilku dni? Czy to miała być jakaś zagadka? - Nie - odparłam. - Ty często udzielasz rad. - Chodzi mi o tę dotyczącą abstynencji - rzekł, wzdychając ciężko. - A, tak. Co z nią? - Nie ma już potrzeby się do niej stosować. - Wzruszył ramionami na widok zdumionej miny Xaviera. - Hmm... — Omawianie z bratem szczegółów dotyczących mojego intymnego pożycia niespecjalnie mi odpowiadało. - A skąd ta zmiana?
- Nie widzę już sensu, aby czemukolwiek zaprzeczać. I tak nie przekonamy nieba. Czas zacząć grę na naszych warunkach. - A co z taktyką pod tytułem „lepiej nie dolewać oliwy do ognia"? przypomniał Xavier. - Mam dość tych podchodów. Chcą wojny, to będą ją mieli. Patrzyliśmy oboje w osłupieniu, jak Gabriel odwraca się na pięcie i wychodzi, znikając za zakrętem korytarza. Po odejściu mego rodzeństwa atmosfera zrobiła się dziwnie gęsta. Xavier przysiadł sztywno na brzeżku łóżka, podczas gdy ja rzuciłam się do szafy i poczęłam z niebywałą wprost starannością rozkładać na półkach ubrania, pragnąc uniknąć wiszącej w powietrzu rozmowy. Rozmyślałam nad tym, co dzieje się w głowie Xaviera. Wyglądało na to, iż właśnie ogłoszono koniec strajku głodowego, tyle że i on, i ja obawialiśmy się ugryźć pierwszy kęs. Nie chodziło o jakąś potężną pokusę, która z miejsca chwyciła nas w swoje szpony, lecz o fakt, że temat ten tak długo należał do zakazanych, iż nie potrafiliśmy go swobodnie poruszyć. Odetchnęłam z ulgą, gdy Xavier odezwał się pierwszy. - Czy mi się wydaje, czy ta sytuacja jest cokolwiek krępująca? - Nie wydaje ci się - odparłam, siadając obok niego po turecku. - Co się stało Gabrielowi? - Nie wiem do końca. - Ściągnęłam z namysłem brwi. - Ale chyba jest na kogoś porządnie wkurzony. - Myślisz, że on mówił poważnie? - urwał. - No wiesz... o nas. - Na pewno - odrzekłam. - Gabriel nie zna się na żartach. - No tak. - Zamyślił się. - Czyli co, daje nam swoje błogosławieństwo? - Może niekoniecznie - odparłam. - Raczej uważa, że przy tej ilości kłopotów, jakie mamy, nic nam już nie zaszkodzi. - Sądzisz, że powinniśmy? - A ty? Xavier westchnął głęboko, wpatrując się w sufit.
- Kontrolowaliśmy się tak usilnie i przez tyle czasu, że nie jestem pewien, czy w ogóle umiem jeszcze inaczej się zachowywać. - Fakt. - Nie brzmiało to zachęcająco. - Ale możemy spróbować - zaproponował nieco bardziej optymistycznym tonem - i zobaczyć, dokąd nas to zaprowadzi. Jeśli chcesz, oczywiście. - Chcę - odpowiedziałam. - Czekaliśmy wystarczająco długo. Xavier zerknął z dezaprobatą na wiszącą pod sufitem jarzeniówkę oraz obłażące z farby ściany w kolorze brudnego beżu. W istocie nie było to wymarzone miejsce na randkę. - Nie tutaj - zaśmiałam się. - W dalszym ciągu chcę, aby nasz pierwszy raz był absolutnie wyjątkowy. Xavierowi wyraźnie ulżyło. - To tak jak ja. - Witajcie, kochani! Jestem Mary Elłen, miło mi was poznać! Oboje podnieśliśmy głowy na widok dziewczyny stojącej w drzwiach. Wyższa ode mnie, miała proste jasne włosy oraz duże brązowe oczy. Była opalona, o sportowej sylwetce, i ubrana w takie same krótkie spodenki oraz rozciągnięty podkoszulek, jak cała reszta. - Jesteś moją współlokatorką? - zaćwierkała. Zrobiła małą pauzę, po czym uśmiechnęła się szeroko. - Strasznie chciałam cię poznać! Szukałam cię na Facebooku, ale nic nie znalazłam! Skąd jesteście? Jak masz na imię? Jaką wybrałaś specjalizację? Zanim zdążyłam pomyśleć nad jakąś stosowną odpowiedzią, za jej plecami, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaczęły się pojawiać kolejne twarze. W odróżnieniu od nas i naszego skromnego dobytku ta dziewczyna przywiozła ze sobą tonę bagażu wraz z ekipą pomocniczą. - Nazywam się Mary Ellen - powtórzyła. - Ale to już wam chyba mówiłam? To są moi rodzice, mój brat Jordan, a to moi kuzyni, Jay i Jessica. Są bliźniakami.
Jej bezpośredniość oraz tempo, w jakim zasypywała nas informacjami, przytłoczyły mnie z kretesem. Xavier postanowił ratować sytuację. — Cześć - powiedział, przerywając niezręczną ciszę. - Miło was poznać. Ja jestem Ford, a to moja siostra Laurie. Pomagam jej się rozpakować. Całe szczęście, że odezwał się pierwszy. Ja, niestety, zdążyłam zapomnieć naszych nowych nazwisk i przedstawiłabym nas, używając prawdziwych, rujnując tym samym misterny plan Ivy i Gabriela już w pierwszej godzinie od przyjazdu. — Nic się nie martwcie — odparła mama Mary Ellen. - W mgnieniu oka zamienimy to miejsce w przytulne gniazdko. Wkrótce okazało się, że ich pomysłowość nie zna granic. Specjalnie na tę okazję kupili puszysty różowy dywan, małą lodówkę, która mogła posłużyć również za turystyczny stolik, zasłony w kolorowe kropki oraz kosz na śmieci z identycznym wzorem. Mary Ellen wykonała także kolaże ze zdjęć co najmniej setki przyjaciół, oprawiła je w ramki i teraz zawiesiła, zajmując większość ściany. — Ojej, prawie zabrakło miejsca dla ciebie - stwierdziła ze skruchą. — Ja nie potrzebuję dużo miejsca - pocieszyłam ją. - Możesz wieszać, co tylko zechcesz. — Widzisz, kochanie? - wtrąciła jej matka. - Mówiłam ci, że twoja współlokatorka na pewno okaże się przemiłą dziewczynką. Mary Ellen ewidentnie ulżyło. Prawdopodobnie spodziewała się jakiegoś potwora, który popsułby jej dekoratorskie szyki, a do tego słuchałby heavy metalu do późnych godzin nocnych. — Przyjechałam z Germantown - oznajmiła entuzjastycznie. - A wy? — Z Jackson - odpowiedział Xavier z rozkosznym uśmiechem, wzruszając przy tym ramionami. - Podobnie jak połowa uczelni. Przeszedłem już na trzeci rok w Alabamie, ale postanowiłem się przenieść.
Zadziwiła mnie łatwość, z jaką wszedł w rolę. Udawanie studenta przychodziło mu tak lekko i naturalnie. Wtedy przypomniałam sobie, że przecież uniwersytet został wpisany w jego życie na długo przed tym, nim pojawiłam się w nim ja, wywracając wszystko do góry nogami. Oczy Mary Ellen zaszły osobliwą mgłą, kiedy do niej mówił. - Bardzo się z tego cieszę - odparła cienkim, piskliwym głosem. Wzniosłam oczy do nieba, odwracając głowę. Zaczęło się. Zainteresowanie, jakie okazywały mu dziewczęta, z pewnością nieraz jeszcze da mi w kość, zwłaszcza że nie mogłam wziąć go za rękę ani wykonać żadnego gestu, który świadczyłby o tym, iż jesteśmy parą. - A ty, siostrzyczko? - Xavier po bratersku objął mnie ramieniem. Nie cieszysz się, że masz mnie przy sobie? Mary Ellen zachichotała. Popatrzyłam na niego spode łba. - Nieszczególnie - mruknęłam, strząsając jego rękę z pleców. - Jak mam kogoś poznać, skoro będziesz się za mną włóczył? - Nikogo nie będziesz poznawać, moja droga - oświadczył Xavier. Żaden chłopak nie zbliży się do mojej siostry na kilometr. - Dobrze powiedziane, stary - włączył się Jordan, który pomagał ojcu wyładowywać z kartonów sterty ubrań należących do Mary Ellen. Całkiem nieźle wyglądał w daszku z logo Uniwersytetu Alabama i ciemnoniebieskiej koszulce polo. Miał okrągłe, piwne oczy swojej siostry. - Tym z bractwa tylko jedno w głowie. Wyciągnąwszy przed siebie rękę, studiował bacznie jedną z sukienek Mary Ellen. Była to sukienka mini, bez ramiączek, uszyta z elastycznego dżinsu, z zamkiem błyskawicznym biegnącym od góry do dołu - wystarczył jeden gest, aby całość wylądowała na podłodze. - Co to ma być? - zapytał, potrząsając wieszakiem. Rzeczywiście, przypominała raczej obcisłą bluzeczkę niż cokolwiek
innego. Xavier ukradkiem dusi! się ze śmiechu. - Nie wyjdziesz w tym z pokoju. - Marudzisz jak stary dziadek — jęknęła Mary Ellen, podczas gdy jej brat wetknął nieprzyzwoitą sztukę garderoby pod pachę. - W czym teraz będę chodzić na imprezy? - Konfiskuję ją. — Rzucił jej rozciągniętą bluzę od dresu i workowate spodnie. — To sobie możesz włożyć. Nadąsana Mary Ellen przemaszerowała przez pokój, ustawiła na swoim biureczku lustro, a następnie poczęła energicznie tapirować włosy. Sięgnąwszy do jednej z walizek, wyciągnęła jakąś butelkę, po czym w sekundę później zniknęła za chmurą lakieru. Spojrzałam pytająco na Xaviera. - Tutejsza moda - wzruszył ramionami. - W Missisipi lubią obfite fryzury. - Ale zaraz. - Matka Mary Ellen oparła się o ramę łóżka, mierząc Xaviera ciekawskim spojrzeniem. - Skoro studiowałeś w Alabamie, musisz znać Drew i Logana Spencerów. Są z Madison. - Hmm. - Xavier udał, że się zastanawia. - Nic mi to nie mówi. - Naprawdę? - Była autentycznie zaskoczona. - Wszyscy ich znają! Jestem ich chrzestną matką, a ich ciotka wyszła za mąż za najlepszego przyjaciela mojej siostry. Logan spotyka się z dziewczyną, Emmą. Jej matka pochodzi z mojego rodzinnego miasteczka! - Popytam wśród znajomych. - Obiecał Xavier, posyłając jej jeden ze swych firmowych uśmiechów. - Z pewnością nieraz ich widywałem. - Schyliwszy się, by podnieść i położyć na łóżku moją walizkę, szepnął mi do ucha: - Tu wszyscy wszystkich znają. - Kolejna cecha Missisipi? - zapytałam. - Szybko się uczysz. — Puścił do mnie oko. — Całe Południe to jedna wielka rodzina. Była to prawda. Taki styl życia nie dotyczył jedynie Missisipi. Przypomniałam sobie Dolly Henderson, która mieszka-
ła obok nas w Venus Cove. Umiała doszukać się wspólnych korzeni z każdym, kimkolwiek był i skądkolwiek pochodził. Znała wszystkie miejscowe plotki oraz ich bohaterów. Podobał mi się sposób, w jaki losy mieszkańców miasteczka przeplatały się ze sobą. Wprawdzie trudniej w takich warunkach utrzymać cokolwiek w sekrecie, lecz gdyby przyszło co do czego, ci ludzie mogli liczyć na siebie wzajemnie. Niezmiernie pragnęłam być członkiem takiej społeczności, a Laurie McGraw z Jackson miała szanse nim zostać... nawet jeśli oznaczałoby to życie w pożyczonej skórze. Przeszłość i tak wkrótce nas dogoni, a my znów zmuszeni będziemy uciekać, najprawdopodobniej nie zdążywszy ani się pożegnać, ani podziękować komukolwiek z tych ludzi, których ścieżki przelotnie złączyły się z naszą. - W ten weekend zaszalejemy. - Głos Mary Ellen wyrwał mnie z zamyślenia. - W Lirycznej Blokadzie jest balanga, a poza tym prawie wszystkie bractwa robią u siebie imprezy. Jordan spiorunował ją wzrokiem. - Dużo lepiej byś zrobiła, kładąc się wcześniej spać. - Jaaasne. - Przewróciła oczami, po czym znów spojrzała na mnie. Zaczniemy w Sigma Nu, a później pójdziemy za resztą. - Dobra. - Spróbowałam wykrzesać z siebie podobny entuzjazm. — Brzmi super. - Tylko musimy strasznie uważać! - Tak? Dlaczego? - Momentalnie się spięłam. - Żeńskie bractwa będą mieć oczy i uszy otwarte. Więc w żadnym razie nie zadawaj się z nikim poza tymi z pierwszego roku. Nawet jeśli facet będzie ci wmawiał, że jest wolny, to wcale nie musi być prawda. A jeśli ma dziewczynę w którymś ze stowarzyszeń, to koniec, przechlapane. Słyszałam też o przypadkach dosypywania narkotyków do drinków, więc trzeba mieć się na baczności. - Dzięki. - Przytaknęłam gorliwie. - Będę pamiętać.
Xavier i Jordan wyraźnie spochmurnieli na myśl o swoich młodszych „siostrach" obracających się w towarzystwie pijanych chłopców z bractw. Mary Ellen z figlarną miną nawinęła kosmyk włosów na palec, zerkając na Xaviera. - A ty, Ford? Przyjdziesz? - Pewnie - odparł. - Uch. - Postarałam się, by zabrzmiało to jak odgłos skrajnej irytacji, ale w rzeczywistości niewymownie mi ulżyło. W żadnym razie nie mogłam zostać sama z tymi dziewczynami. Rozmawiały w obcym dla mnie języku, więc desperacko potrzebowałam go w roli tłumacza. Każda z nich szykowała się na to od lat. Teoretycznie Xavier i ja wybraliśmy tę szkołę jeszcze w liceum, ale niewiele to zmieniało w obliczu faktu, iż o życiu na uczelni wiedziałam tyle, co nic. Pozostałym dziewczętom zależało głównie na wesołej zabawie i dobrych stopniach, podczas gdy ja nie dbałam o żadną z tych rzeczy. Mimo że spędziłam tu dopiero kilka godzin, zaczynało już do mnie docierać, jak bardzo różnię się od nich pod każdym względem. Na domiar złego problem leżał nie tyle we mnie samej, co w okolicznościach, na które nie miałam wpływu. Czym bowiem był stres związany z kandydowaniem do żeńskiego bractwa w porównaniu z tym, co widziałam? Jak miałam się przejmować opinią koleżanek, skoro sądzono mnie już i w niebie, i w piekle? - Cieszysz się? — pisnęła Mary Ellen. - Dzisiejszy dzień oznacza początek reszty naszego życia. Najpierw pomyślałam, że moje życie trwa przecież od pewnego czasu; wcale nie musiałam rzucać się w wir nowych doświadczeń, by się o tym przekonać. Ale później uświadomiłam sobie, iż pobyt tutaj może być dla mnie ratunkiem - koniec końców sama nie byłam już pewna, kim właściwie jestem. Wyszedłszy, by przynieść kilka dodatkowych wieszaków z pudła na korytarzu, na drzwiach jednego z pokojów dostrzegłam plakat:
KOCHAMY NASZYCH BUNTOWNIKÓW*. Zatrzymałam się, rozważając po cichu jego treść. Może jednak odnajdę tu swoje miejsce, bo przecież tym właśnie się stałam. Zbiegiem. Buntowniczką. Ale na pewno nie bez powodu.
*Z ang. rebels - przydomek, którego używają sportowe reprezentacje Uniwersytetu Missisipi. **Bethany nawiązuje tu do amerykańskiego filmu z 1955 roku pt. „Buntownik bez powodu", w którym główną rolę zagra! James Dean.
Gwiaździsta noc Wkrótce zapadł wieczór, tak więc Xavier zmuszony był zostawić mnie, by zaznajomić się z własnymi współlokatorami. Jako student trzeciego roku otrzymał pokój w mieszkaniu poza kampusem, ale na szczęście niezbyt daleko. Po okresie odosobnienia w leśnej chatce dziwnie się czułam, słysząc gwar ożywionych rozmów na korytarzach. Udawszy się na oględziny łazienek, odkryłam, że nie wyglądają tak źle, choć daleko im było do złotych kranów i marmurowej wanny, do których przywykłam w domu. Starałam się jednakże nie zwracać uwagi na otoczenie, tylko skupić na swoim wewnętrznym świecie. Nauczyłam się tego w Hadesie. Odkręciłam kran, by umyć twarz. Podczas gdy umywalka napełniała się ciepłą wodą, przyglądałam się swemu odbiciu w długim lustrze. Gdybym natapirowała trochę włosy, dokładając odrobinę samoopalacza, miałabym szansę upodobnić się do pozostałych dziewcząt z akademika. Jedyną rzeczą, która nie pasowała do tego obrazka, były oczy. Spoglądały w sposób sugerujący, że wiem o czymś, czego inni nie wiedzą. Nadawało to mojej twarzy nieobecny wyraz, tak jakbym stale błądziła gdzieś myślami. Niektórzy mogliby opacznie wziąć to za oznakę znudzenia, większość zaś przypuszczalnie uznałaby mnie za zwykłą marzycielkę. Pomimo silnych więzów z ziemią wciąż
pozostawałam przecie wszystkim istotą nadprzyrodzoną, a moja dusza - esencja mego istnienia - nie była ludzka. Tego jednego nie dało się ukryć pod żadnym przebraniem. Wróciwszy do pokoju, skonstatowałam, że Mary Ellen nie traciła czasu i pod moją nieobecność zaprosiła najbliższe sąsiadki. Missy oraz Erin, bo tak brzmiały ich imiona, pochodziły z małego miasteczka w pobliżu Forth Worth w Teksasie. Obie łączył ten sam entuzjazm, związany z rozpoczęciem studiów, oraz chęć wywarcia na wszystkich jak najlepszego wrażenia. Energiczna, roześmiana Missy z zapałem kibicowała Buntownikom, podczas gdy Erin deklarowała, że znalazła się tu jedynie w celu złapania męża. Mary Ellen z miejsca zadecydowała, że cała nasza czwórka zostanie najlepszymi przyjaciółkami, po czym od razu zaczęła wchodzić do ich pokoju bez pukania. Szybko wyszło na jaw, że nie ma w mojej garderobie ani jednego kawałka odzieży, który choć w połowie nadawałby się na przyjęcie w bractwie, skutkiem czego zmuszona byłam pożyczyć strój od Mary Ellen. Dziewczyny, które za dnia nosiły się w mało wyszukany sposób, wieczorem zrekompensowały to sobie z nawiązką za pomocą niebotycznych szpilek oraz spódniczek kończących się grubo powyżej połowy uda. Mary Ellen wybrała dla mnie jedwabną granatową sukienkę, przypominającą stylem modę lat sześćdziesiątych, a do tego satynowe sandałki na wysokim obcasie. Luźny krój dodawał mojej sylwetce smuklości. Włosy zostawiłam rozpuszczone, pozwalając kasztanowym lokom swobodnie opadać na plecy. - Wyglądacie prześlicznie - stwierdziła Erin. - Mam nadzieję, że pierwsza noc tutaj na długo zapadnie nam w pamięć. Dziewczęta szykowały się w nieskończoność, wymieniając się w kolejce przed lustrem, a gdy wreszcie były gotowe do wyjścia, zrobiło się dobrze po dziesiątej. Czułam się już zmęczona i najchętniej położyłabym się spać, choć oczywiście za nic nie powiedziałabym tego głośno. Udawałam więc, że poprawiam fryzurę oraz nakładam kolejną warstwę błyszczyku, przyłą-
czając się do chóralnych okrzyków niezadowolenia z własnej powierzchowności. - Ależ grubo wyglądam w tej kiecce, a już zwłaszcza uda. - Daj spokój, popatrz na mnie. Jestem blada jak ściana, założę się, że świecę w ciemności. - I wy narzekacie? Widziałyście moją legitymację? Będę musiała chodzić z tym zdjęciem przez cały rok! - Włosy mi całkiem oklapły - powiedziałam głośno, na co pozostałe dziewczyny pokiwały ze współczuciem głowami, a Mary Ellen przystąpiła do szturmu z butelką lakieru w dłoni. Kiedy w końcu dotarłyśmy do uliczki, przy której mieściły się siedziby męskich stowarzyszeń, odkryłam, iż same domy ogromnie mi się podobają. Zatrzymałyśmy się przed okazałym, jak przystało na Południe, otynkowanym na biało budynkiem. Nad wejściem widniały złote litery SN. W porozstawianych na ganku bujanych fotelach siedzieli chłopcy z bractwa, zajadając pizzę i pociągając piwo z butelek. W środku znalazłyśmy jadalnię z długim dębowym stołem; szerokie schody prowadziły na górę, do części wspólnej i prywatnych sypialni. Wszędzie widać było studentów: półleżących na kanapach, rozmawiających w korytarzu oraz rozciągniętych na leżakach i trawie w ogrodzie na tyłach domu. Spod stojącego przy basenie stolika wystawała beczułka z kranikiem, a po lepkiej od piwa podłodze walały się czerwone plastikowe kubki. Nowicjuszki od razu rzucały się w oczy. Z wypisanym na twarzach przerażeniem tłoczyły się w zwartych grupkach, nie pijąc niczego ani nie rozmawiając z nikim spoza swego kręgu z obawy, że mogłyby niechcący urazić którąś ze starszych dziewcząt należących do żeńskich bractw. Szeptały nerwowo między sobą, prostując się i poprawiając włosy dopiero na widok zbliżających się chłopców. Trudno było nie śmiać się z nich po cichu. Drobiazgi, które mnie wydawały się najzupełniej błahe, dla nich urastały do rangi życiowych spraw. W pewnym momencie złapałam się nawet na tym, że z chęcią zamieniłabym się z nimi rolami - wiele bym dała, aby i moje problemy były równie nieskomplikowane.
- Witamy, miłe panie, jak humory dziś wieczór? Dopisują? — Siedzący na ganku chłopcy pozdrowili nas, błyskając zębami w uśmiechach. Dziewczyny zachichotały, przysuwając się o kroczek bliżej. Niebawem pojawił się Xavier - całkowicie odmieniony. Od tak długiego czasu widywałam go bezustannie spiętego, zaabsorbowanego problemami, które co i rusz zwalały się mu na głowę. Lecz w ciągu tych kilku godzin przeszedł niezwykłą transformację, a do tego ewidentnie był w swoim żywiole. Przyjechał z grupą kolegów, jak on schludnie ubranych w koszulki polo oraz pachnących drogą wodą kolońską. Zachowywali się swobodnie, poruszali pewnym krokiem i bez wątpienia czuli się tu jak ryby w wodzie. Rozmowy cichły, gdy przechodzili obok. Witali się ze znajomymi w sposób, który świadczył, że znają się od lat. - Słodki Jezu. — Mary Ellen ścisnęła mnie za ramię. - Toż to trzeci rok. Namów swojego brata, żeby nas przedstawił. - A który to twój brat? - Missy i Erin wyciągnęły szyje. -Ten w białym... włosy ciemnoblond... - Mary Ellen uniosła znacząco brwi. - Cholera, to jest twój brat? - Missy wciągnęła ze świstem powietrze. - O rany. - Co nie? - szepnęła podekscytowana Mary Ellen. - I należy do Sigmy Chi. Xavier pomachał nam na przywitanie, a chwilę później podszedł do nas. - Cześć, siostra. - Szturchnął mnie delikatnie łokciem w bok, uśmiechając się do pozostałych. - I jak tam? Rozpakowane? To moi współlokatorzy, Clay i Spencer. - Nie widzę podobieństwa - stwierdził Spencer, przyglądając się mi uważnie. - Podejrzewamy, że została adoptowana - zażartował Xavier, na co dziewczęta zgięły się wpół, jakby właśnie rzucił dowcipem stulecia. Zatrzymał się przy nas chłopak niosący lodówkę z napojami.
- Macie na coś ochotę? - zapytał. - Dziękuję, nie piję - odparłam. Missy i Erin skusiły się na piwo, nalegając jednakże, aby nalać je do kubków, co miało zmylić czujność starszych koleżanek. Trwało to dość długo, ale ostatecznie udało się nam z Xa-vierem znaleźć dogodną okazję i niepostrzeżenie wymknąć na zewnątrz. Xavier poprowadził mnie do dużego czarnego pikapa o podwyższonym zawieszeniu, wyciągając z kieszeni kluczyki. - Zamierzasz ukraść samochód?... - spytałam. - Tak jest - odrzekł. - Uniwerek zrobił ze mnie złodzieja. - Xavier! - Spokojnie, Beth. - Roześmiał się. - To moje auto. Dostałem je od Ivy i Gabriela. - Naprawdę? - Tak. Chcieli mi wynagrodzić brak chevroleta. No i gdyby przyszło co do czego, nie będziemy przecież uciekać Bunto-wozem . - Czym? - Nieważne, jedźmy już. Opuściliśmy kampus, a następnie ruszyliśmy spory kawałek biegnącą wzdłuż gęstego lasu autostradą. Upewniwszy się, że nikt za nami nie jedzie, Xavier skręcił w boczną drogę i zaparkował pikapa pod drzewami, niezwłocznie gasząc światła. Jak zwykle szarmancki, wyskoczył pierwszy, by otworzyć przede mną drzwi. - Dokąd idziemy? - Nie wiem - odparł. - Gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie. W lesie było ciepło i ciemno, a miękki mech tłumił odgłosy naszych kroków. Od czasu do czasu spomiędzy pni drzew
* Z ang. Rebel Ride - darmowy uczelniany autobus, ufundowany przez organizacje studenckie. Kursuje wieczorami pomiędzy miasteczkiem a siedzibami bractw przez trzy dni w tygodniu (czwartek, piątek i sobota). Służy jako bezpieczny środek transportu dla studentów mieszkających poza kampusem. Swoją nazwę wziął oczywiście od „Buntowników", czyli sportowej reprezentacji Uniwersytetu Missisipi.
migały ku nam światła przejeżdżających drogą samochodów. Uśmiechnęłam się do siebie na myśl, że żywa dusza nie ma pojęcia, gdzie jesteśmy. Oddychałam z ulgą, porzuciwszy hałaśliwą i duszną atmosferę przyjęcia. - I jak się czujesz jako Ford McGraw? - spytałam. - Nie najgorzej. - Xavier stanął za mną, masując mi ramiona. Całe napięcie odpłynęło z nich niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. - Ale jednak bycie Xavierem Woodsem niesie ze sobą dużo więcej korzyści. - Jakich? Pochylił głowę, a ja poczułam jego usta na swojej szyi. - Takich... - Bratu nie wypada tak się zachowywać - skarciłam go, jednocześnie sięgając do tyłu, by wpleść palce w jego włosy. Mój oddech stał się cięższy, nasze ciała się zetknęły. Ręce Xaviera spoczęły na mojej talii. - Jesteś pewien, że możemy sobie na to pozwolić? A jeśli znów narozrabiamy? - Wszystko mi już jedno - wymruczał mi wprost do ucha, wprawiając mnie w drżenie od stóp do głów. - Mam zamiar udowodnić mojej żonie, jak bardzo ją kocham. - Przerwawszy na moment, odwrócił mnie ku sobie i ujął w dłonie moją twarz. Od spojrzenia jego turkusowych oczu zakręciło mi się w głowie. - Jak mnie nazwałeś? - wyszeptałam, pragnąc usłyszeć to ponownie. - Moją żoną - powtórzył miękko. Delikatnie zsunął jedno z cieniutkich ramiączek mojej sukienki. Jego dotyk, dobrze przecież znany, zaskoczył mnie. Poczułam się tak, jak gdyby robił to po raz pierwszy - dopiero wówczas zrozumiałam, co dotychczas się z nami działo. Przeszliśmy samych siebie, aby tylko uniknąć intymnego kontaktu. Teraz, gdy w końcu znaleźliśmy się blisko, dotarło do mnie, po jak cienkiej stąpaliśmy linie. Nie mogłam uwierzyć, że zdołaliśmy wytrwać tak długo, wykazać tyle opanowania. Jak udawało się nam ignorować tę iskrę, którą wyzwalało każde przypad-
kowe muśnięcie? Jakim cudem tłumiłam w sobie ten ogień? Powietrze naładowane było elektrycznością, a my w końcu nie musieliśmy się hamować. Wzięłam Xaviera za rękę i położyłam jego dłoń na swojej piersi, aby poczuł oszalałe bicie mego serca. Przymknął powieki, a przez jego twarz przemknął trudny do opisania wyraz uniesienia. Wokół wznosiły się ku niebu majestatyczne dęby, przesiąknięte zapachem lasu powietrze zdawało się nas otulać. Leciutki wietrzyk przyjemnie chłodził rozpaloną skórę. W pewnym momencie przestraszyłam się, iż mogę zemdleć z nadmiaru emocji. — Nie bój się - szepnął. - Niebo ani myśli się otwierać. Dziś w nocy nie grozi nam ognisty deszcz. Staliśmy przytuleni tak mocno, że nasze serca wydawały się bić wspólnym rytmem. Xavier zanurzył twarz w moich włosach, oddychając głęboko. Kolana pode mną zrobiły się miękkie, więc chwycił mnie w ramiona, układając na pokrytej mchem ziemi. Najwspanialsza jedwabna pościel nie byłaby gładsza. Pochylał się powoli, aż nasze ciała złączyły się w jedno, niczym kawałki układanki. Od tamtej chwili wiedziałam, iż nigdy już nie będę odrębnym bytem. Po raz pierwszy od dnia moich narodzin jako anioł i jako człowiek poczułam się całością. — Cholera! - Xavier nieoczekiwanie zerwał się na równe nogi. — Co się stało? - Ogarnęło mnie nagłe skrępowanie. Czyżbym zrobiła coś nie tak? Rozmyślałam gorączkowo, próbując przypomnieć sobie po kolei każdy swój gest, ale nie byłam w stanie się skupić. — Nie mamy przy sobie żadnego zabezpieczenia. Nie sądziłem, że będzie nam potrzebne. — Daj spokój. - Przyciągnęłam go z powrotem do siebie, nie chcąc pozwolić, by cokolwiek zepsuło nastrój. Jeszcze przed minutą było tak cudownie, a teraz czułam, że czar pryska. Xavier stanowczo oparł się moim awansom. — Beth, nie możemy tak po prostu zdać się na przypadek. Musimy być odpowiedzialni.
Usiadłam, wzdychając ciężko. Dałam się ponieść czarowi tej nocy do tego stopnia, że wszystko inne przestało się dla mnie liczyć. Zrobiło mi się smutno na myśl, iż tak prędko miałoby się to skończyć. - Czy to naprawdę ma aż takie znaczenie? - zapytałam. - Ależ oczywiście! Jesteś pewna, że chcesz właśnie teraz zajść w ciążę? Nie sądzisz, że należałoby najpierw zakończyć pewne sprawy? - Nie wiemy nawet, czy w ogóle mogłabym zajść w ciążę! - Masz normalne ludzkie ciało, Beth - stwierdził. - To jak najbardziej prawdopodobne. - No dobrze - zgodziłam się. - Masz rację. - Urwałam, rozważając pewną niezbyt przyjemną ewentualność. — O ile nie chodzi o nic innego... - Nie rozumiem. A o co innego mogłoby chodzić? -No wiesz... tak długo unikaliśmy tej kwestii... że... czy ty... czy ty w ogóle postrzegasz mnie jeszcze w ten sposób? Xavier jęknął głośno. - Zwariowałaś? Oczywiście, że tak. Musiałem się nieźle namęczyć, żeby cię w ten sposób nie postrzegać. Uniosłam głowę i popatrzyłam mu prosto w oczy. - Więc mi to okaż. - Beth, proszę... - zaczął Xavier, ale przyłożyłam mu palec do ust. - Nie - odparłam. - Żadnych wymówek. Jestem twoją żoną, zapomniałeś już? I chcę, abyś mi udowodnił, że bardzo mnie kochasz. Przyglądał mi się przez chwilę, po czym jednym zwinnym ruchem uniósł mnie i pociągnął na siebie. Tym razem jego pocałunek był nieskończenie długi i głęboki. Pomimo że - technicznie rzecz ujmując nie posiadałam duszy, odniosłam wrażenie, jak gdyby to właśnie nasze dusze złączyły się w jedno. Po mojej skórze rozeszło się rozkoszne mrowienie, promieniujące z miejsc, w których mnie dotykał. Pod palcami czułam jego napięte mięśnie, na twarzy coraz gorętszy oddech. Całowaliśmy
się całą wieczność, a przynajmniej tak mi się wydawało. Czas stanął w miejscu. Gdy wreszcie nasze usta rozłączyły się, Xavier zsunął się niżej, pokrywając drobnymi pocałunkami moją szyję. - Masz jeszcze jakieś wątpliwości? - wyszeptał. Pokręciłam głową, na nowo szukając jego warg. Były ciepłe, pełne, cudowne. Delikatne i fascynujące zarazem. Jak zwykle pragnęłam więcej. Czas oraz przestrzeń zniknęły, a my zatraciliśmy się w miłosnym uścisku. Namiętność wypełniła powietrze wokół nas, odsuwając na dalszy plan cały świat wraz z jego niedoskonałościami. - Błagam, nie przerywaj - wymruczałam mu w kark. - Nie mam zamiaru. - Odchylił głowę, jego turkusowe oczy błyszczały. Pomyślałam, że głupotą byłoby oprzeć się czemuś tak potężnemu. -Ale... co z... - nie chciałam kończyć zdania z obawy, że rozsądek weźmie górę i Xavier się wycofa. Byłam jak odurzona, praktycznie niezdolna zebrać myśli. Ale on spojrzał tylko na mnie jeszcze raz, po czym powiedział: - Będę uważał. Nasza pierwsza małżeńska noc upłynęła na odkrywaniu magicznego, podwodnego królestwa, w którym nie istniało nic poza nami. Byłam świadoma jedynie ciepła jego skóry oraz dotyku warg sunących po moim ciele. Cały las wydawał się należeć tylko do nas dwojga, zamknięty tajemną pieczęcią. Pokryte mchem konary drzew i miękkie paprocie lśniły srebrem w świetle księżyca, szepcząc do nas niczym żywe istoty. Powietrze tańczyło i wirowało wokół, niosąc ku nam słodkie zapachy ziemi. Gdy po wszystkim otworzyłam oczy, ujrzałam na niebie olśniewający przepych gwiazd, migoczących w oddali niczym fajerwerki. Wracając myślą do tamtych chwil, przypominam sobie raczej fragmenty cudownych obrazów niż jakiś konkretny ciąg zdarzeń. Moje białe jak śnieg ramię rozciągnięte na leśnym mchu. Palce Xaviera, wędrujące po moim ramieniu. Moje żyły tętniące nadnaturalną energią. Jego zmięta koszula, leżąca na ziemi, i moje dłonie przyciśnięte do jego piersi. Uczucie,
wypełniające mnie całą, rozsadzające od środka niczym balon, tak że sądziłam, iż dłużej tego nie wytrzymam. Najdokładniej zaś zapamiętałam moment, w którym nie byłam już w stanie odróżnić, gdzie kończy się ciało Xaviera, a zaczyna moje. Kiedy pęka tama, cóż można zrobić, aby pohamować rwący strumień wody? Być może uda się go skierować na inne tory, lecz nigdy zatrzymać. Dokładnie tak się wówczas czułam - wolna od niebiańskich nakazów, zespolona z Xavierem za pomocą węzła, którego nawet śmierć nie zdoła przerwać.
Pozdrowienia z Południa Obudziłam się wygięta na ziemi pod dziwnym kątem, zaplątana w objęcia Xaviera, ale szczęśliwsza i bardziej wypoczęta niż kiedykolwiek. Uniosłam ramiona w górę i przeciągnęłam się, napawając rozkosznym zawrotem głowy. Usnęliśmy twardym, pozbawionym nocnych majaków snem u stóp prastarego dębu, pod czujnym okiem srebrzystego półksiężyca, mrugającego ku nam spomiędzy wierzchołków drzew. Westchnęłam w rozmarzeniu, obserwując niebo oblewające się z wolna różowym rumieńcem. Czarne sylwetki wzgórz rysowały się na jego tle, a wokół panowała cisza, przerywana jedynie śpiewem ptaków. Mieszkańcy Oxfordu wciąż leżeli w łóżkach i wyjąwszy odległy szum samochodów, wszystko to miało w sobie jakiś pierwotny urok. Podparłam się na łokciach i wpatrzyłam w Xaviera. Wyglądał inaczej niż zwykle. Jego twarz wypiękniała jeszcze we śnie, gdy nie dręczyły go nasze codzienne zmartwienia. Zdążyłam odzwyczaić się od wyrazu zadowolenia, który gościł na niej teraz. Wiele bym dała, aby ta chwila trwała wiecznie. — Nie lubię, kiedy ktoś mi się przygląda podczas snu - mruknął Xavier, przekręcając się na bok. Powieki miał nadal zamknięte, ale w kącikach jego ust już pojawiał się uśmiech.
- To masz pecha - odparłam, układając się przy nim. - Bo ja uwielbiam na ciebie patrzeć. Poza tym i tak powinniśmy się zbierać, żeby wrócić, nim inni się obudzą. - A to dlaczego? - W źrenicach Xaviera pojawił się zadziorny błysk. - Przecież nikt nie ma pojęcia, że tu jesteśmy. Opadliśmy z powrotem na ziemię, porzucając wszelką myśl o rozsądku. Choć ten pocałunek był mniej natarczywy niż poprzednie, nieodmiennie odnosiłam wrażenie, iż skaczę na oślep z olbrzymiej wysokości. Powróciły doznania ubiegłej nocy; na nowo zagłębiłam się w ciepłych falach koralowego morza, pełnego ognistych barw świata istniejącego w baśniowym wymiarze, do którego wstęp mieliśmy tylko my. Gdy słońce wzeszło na dobre, zalało las światłem tak jaskrawym, że rozbolały mnie oczy. Mimo iż żadnemu z nas się nie śpieszyło, należało wracać, by uniknąć niewygodnych pytań. Choć Spencerowi ani Clayowi z pewnością nie przyszłyby one do głowy, wiedziałam dobrze, że Mary Ellen będzie umierać z ciekawości. O tak wczesnej godzinie kampus wyglądał na opustoszały. Jedynie puste plastikowe kubki, którymi usłana była uliczka z domami bractw, świadczyły o hulankach poprzedniego wieczoru. Zresztą gdy tylko wszyscy się obudzą oraz zjedzą śniadanie, zabawa zacznie się od początku i potrwa aż do poniedziałku rano. Kobieta siedząca w okienku przy wejściu do mego akademika rzuciła mi osobliwe spojrzenie. Zerknąwszy w lustro, dostrzegłam, że we włosach mam pełno drobnych gałązek. Zarumieniłam się, po czym przyspieszyłam kroku, skręcając wprost na schody, zamiast zaczekać na windę. Wśliznęłam się do pokoju najciszej, jak umiałam... ale nie dość cicho. - Laurie, gdzieś ty była? - W głosie Mary Ellen słychać było mieszaninę zainteresowania z potępieniem. Dziewczyna usiadła na łóżku niemal w sekundę po tym, jak zamknęły się za mną drzwi. Szukałam cię wszędzie! - Przepraszam - powiedziałam. - Czy ty, Missy i Erin nie miałyście problemów z powrotem do domu?
- Skąd. - Wzruszyła ramionami. - Gdzie byłaś? - Wpadłam na znajomych z liceum i wyszliśmy całą paczką. - Tak? - Mary Ellen nie dała się łatwo zbyć. - Jakich znajomych? - A takie tam dziewczyny, z bractwa - odparłam beztrosko i natychmiast pożałowałam, że nie odgryzłam sobie języka. Oczy Mary Ellen zaokrągliły się z podziwu. - Masz koleżanki w bractwie? Ale one przecież nie gadają z tymi z pierwszego roku... W którym bractwie? - dopytywała się gorliwie. Własnoręcznie wykopałam pod sobą całkiem spory dół, na szczęście jednak potrafiłam się z niego wydostać. Wróciłam myślami do chwili przyjazdu... Z zaskakującą wyrazistością ponownie ujrzałam złote litery na domach. Rzuciłam pierwsze z brzegu: Delta Gamma. - Są z DG. - Sama byłam zdziwiona, że tak łatwo przyszło mi skłamać. - Zadzwoniłabym po ciebie, ale nie miałam twojego numeru. - Och. - Zrobiła zawiedzioną minę. - Może następnym razem. A Ford poszedł z wami? - Kto? - zapytałam. - No... twój brat? - Mary Ellen popatrzyła na mnie spod ściągniętych brwi, jakby podejrzewała, że uderzyłam się w głowę. Używanie nowych imion przypominało mi noszenie świeżo kupionych ubrań. Są one zazwyczaj zbyt sztywne i mało wygodne, ponieważ nie zdążyły się dopasować do mojej figury, jak to bywa po dłuższym okresie noszenia. Wcześniej sądziłam, iż nowa tożsamość może oznaczać nowy początek, nieść ze sobą ekscytujące perspektywy. Teraz czułam się wyłącznie skołowana - na zewnątrz byłam inną osobą niż w środku. Poza tym bałam się, że w którymś momencie powinie mi się noga i powiem lub zrobię coś, przez co nasz misterny plan runie niczym domek z kart. - Racja - odparłam, śmiejąc się z wysiłkiem. - Mam chyba jakieś zaćmienie. Nie wiem, gdzie poszedł Ford, pewnie zaszył się z jakąś dziewczyną. Cały on.
Mary Ellen zapatrzyła się przed siebie niewidzącym wzrokiem. Z jej twarzy można było wyczytać jak z kartki, że sama chętnie by się z nim zaszyła. - Myślisz, że mogłabyś mnie umówić? - zapytała rzewnym głosem. Zaskoczyła mnie trochę tą nagłą prośbą. Spodziewałam się co najmniej kilkutygodniowych podchodów, myślałam, że najpierw dobrze się poznamy, ale ona najwyraźniej wybrała drogę na skróty. - Z Fordem? - upewniłam się. - Tak - potwierdziła. - On zna tylu fajnych ludzi, no i jest wściekle przystojny... ale ty pewnie w kółko to słyszysz. - Posłuchaj. - Przysiadłam na brzegu łóżka, udając, że się zastanawiam. - Wolałabym oszczędzić ci rozczarowania. Ford chyba nie szuka teraz nikogo na stałe. - Hmm. — Mary Ellen ściągnęła brwi, opadając z powrotem na poduszki. Z góry było wiadomo, że nie podda się tak łatwo. - Może uda się nam coś wykombinować? - No nie wiem - wykręcałam się, jak mogłam. - A gdybyś mu powiedziała, że twoim zdaniem pasujemy do siebie? Ciebie na pewno by posłuchał. - Mnie? Raczej wątpię. Który brat słucha młodszej siostry? - No tak. - Mary Ellen wpatrzyła się melancholijnie w przestrzeń. Trudno. Coś wymyślę. - A Spencer albo Clay? - Spróbowałam skierować jej uwagę na inne tory. - Obaj wydają się fajni. - Mhm - westchnęła z zadumą, sięgając po laptopa. — Na początek poszukam go na Facebooku. Musiałam skupić wszystkie siły na tym, aby się opanować. Miałam ochotę powiedzieć jej wprost, żeby dała sobie spokój, ale oczywiście nie mogłam. Mary Ellen już przestawała mi się podobać - była stanowczo zbyt nachalna i zaborcza. Zaraz jednak zganiłam się w duchu za takie nastawienie; w końcu jedną z fundamentalnych zasad chrześcijaństwa jest miłość bliźniego. Ale gdy w grę wchodzi zainteresowa-
nie innych dziewcząt Xavierem, moja cierpliwość szybko się wyczerpuje. Wczołgałam się do łóżka i naciągnęłam kołdrę na głowę, usiłując zignorować stukot klawiszy komputera Mary Ellen. Próbowałam przypomnieć sobie jakieś wersety z Biblii, lecz coś mnie powstrzymało. Czy miałam jeszcze prawo zwracać się do Pisma Świętego po radę? Nie umiałam odpowiedzieć sobie na to pytanie, ale z jakiegoś powodu poczułam się winna. W mojej głowie wybuchła panika: czyżby boskie prawa już mnie nie obejmowały? Według czego w takim razie miałabym żyć, jeśli nie według nich? Nikomu innemu nie pragnęłam służyć. W żadnym wypadku nie zamierzałam odrzucać Bożej suwerenności, chciałam tylko zachować Xaviera. A jeżeli to niemożliwe? Odkrywszy, że mój oddech niebezpiecznie przyśpiesza, wyrecytowałam cichutko słowa ulubionego hymnu Gabriela, aby się uspokoić: Serce w mym sercu, cokolwiek ma przyjść, bądź moim Panem, jam sługą jest Twym. Kolejnych kilka dni upłynęło jak we śnie. Prędko się przekonałam, że studia nie pozostawiają ani grama czasu na rozmyślania o kłopotach. Spotkania organizacyjne, przetrząsanie sklepów w poszukiwaniu eleganckich sukienek odpowiednich na mecze , uzupełnianie zapasów w marketach, nauka poruszania się po kampusie - wszystko to zajmowało każdą wolną chwilę. Od poniedziałku rozpoczęły się zajęcia. Robiłam notat* W południowej części USA mecze futbolowe rozgrywane pomiędzy uniwersyteckimi reprezentacjami stanowią prawdziwe wydarzenie, a już na Uniwersytecie Missisipi celebrowane są w szczególny sposób. Na specjalnie do tego przeznaczonym fragmencie kampusu zjeżdżający się całymi rodzinami kibice rozstawiają pomysłowo ozdobione namioty w barwach swojej drużyny, a także oferują domowej roboty poczęstunek. Obowiązują stroje koktajlowe. Impreza towarzysząca głównej grze przypomina tak naprawdę olbrzymie, huczne przyjęcie na świeżym powietrzu, podczas którego wszyscy jedzą, śpiewają i świętują, niezależnie od wyniku meczu.
ki, lecz nic nie zapamiętywałam. Zamiast tego obserwowałam pilnie twarze wokół, wypatrując śladu Siódmych. Mary Ellen w błyskawicznym tempie zaczęła doprowadzać mnie do szału. Jej zainteresowanie „Fordem" wkrótce przerodziło się w zauroczenie, a później w regularną obsesję. Przeganiała inne dziewczyny, utrzymując, że go sobie „zaklepała". Zaglądała mi przez ramię przy każdym SMS-ie i zakradała się za plecami, gdy wysyłałam maile. Kiedy Xavier przyszedł z wizytą po naszej pierwszej wspólnej nocy, praktycznie uniemożliwiła nam rozmowę. Ledwo wsunął głowę przez drzwi, a już rzuciła się ku niemu, nieomal przewracając mnie po drodze. On oczywiście zareagował z nienaganną uprzejmością, choć musiało go drażnić takie zachowanie. - Ford! - Chwyciła go za ramię. - Jak ci się udało przejść przez recepcję? Przecież oni tak pilnują, żeby nie wpuszczać chłopaków o tej godzinie! Xavier wzruszył obojętnie ramionami. - Zostawiłem na dole swoją legitymację. Nie robili problemów. Obrócił się do mnie z uśmiechem w oczach. - Cześć, Laurie. Co tam słychać? - Cześć. - Omal się nie zarumieniłam na wspomnienie wydarzeń poprzedniej nocy. Odwróciłam wzrok, tłumiąc śmiech. - Niewiele odparłam lekko. - Takie tam, nic nadzwyczajnego. - Tak? - zdziwił się. - A wczoraj dobrze się bawiłaś? Na szczęście Mary Ellen była zbyt przejęta, aby zwrócić uwagę na jego czuły ton. - Niezupełnie... niezupełnie tego się spodziewałam - odrzekłam powoli. — Nie sądziłam, że będzie tak wspaniale. - Byłaś tam raptem pięć minut - przerwała podniesionym głosem Mary Ellen, zdecydowana nie dopuścić do tego, aby wyłączono ją z rozmowy. Xavier westchnął. Widziałam, że czuje się niezręcznie. — A ty... - wycelowała w niego oskar-życielsko palec. — Ty to w ogóle zniknąłeś szybciej, niż się pojawiłeś. - Rzeczywiście - zgodził się. - Byłem trochę zajęty.
- Zajęty czym? - spytała bez zająknienia. - Spotkałem koleżankę z mojej dawnej szkoły. Mieliśmy sporo do nadrobienia. Nie takiej odpowiedzi oczekiwała Mary Ellen. Zamilkła na dobrą minutę, nim w końcu roześmiała się nerwowo. - To twoja była dziewczyna? Ale wpadka! - Nie - odparł. - To moja bardzo bliska znajoma. - I co, miło spędziliście czas? - spytała odrobinę zmieszana. Xavier pochwycił mój wzrok. - Za mało powiedziane. - Często będziesz się z nią widywał? - zapytała Mary Ellen, siląc się na beztroskę. Xavier skierował na nią swe turkusowe spojrzenie. - Pewnie nie — odrzekł. - Nie szukam nikogo na stałe. Nie zdołałam powstrzymać uśmiechu, choć tylko my dwoje rozumieliśmy ten mały żart. - Zbyt cenisz sobie wolność i swobodę, co? - powiedziałam. - Trafiłaś w sedno, siostrzyczko. - Puścił do mnie oko. - Za dobrze mnie znasz. Na szyję oraz dekolt coraz bardziej rozgorączkowanej Mary Ellen wystąpiły czerwone plamy. Ku naszej uldze niedługo potem do drzwi zapukały Erin i Missy, przerywając rozmowę. Były to przemiłe dziewczyny i zdawały się szczerze lubić Mary Ellen, chociaż parę razy przyłapałam je na tym, jak za jej plecami wznoszą oczy do nieba. Kiedy nie rozmawiały akurat o chłopcach, ich ulubionym zajęciem było rozpatrywanie swoich szans w poszczególnych stowarzyszeniach. Starałam się wykrzesać z siebie minimum zainteresowania, ale na ogół już po pierwszych pięciu minutach temat ten nudził mnie do tego stopnia, że się wyłączałam. Wolałam chłonąć tętniącą życiem atmosferę kampusu i dopasowywać się do nowych oczekiwań. Nieustannie zadziwiała mnie niefrasobliwość, cechująca wszystkich wokół. Ze smutkiem składałam to na karb problemów, z jakimi wraz z Xavierem zmuszeni byliśmy od początku się borykać.
- Nie mogę się już doczekać sezonu rozgrywek - stwierdziła Mary Ellen pewnego popołudnia, kiedy szłyśmy do Lasku*. - My co prawda i tak nie wygramy, ale kto by się tym przejmował. - Jak to? Dlaczego? - zapytałam, trochę zaskoczona takim podejściem. - Ano dlatego, że Missisipi nigdy nie wygrywa. - Roześmiała się. Każdy o tym wie. - Ależ z pewnością mamy jakieś szanse! - zaprotestowałam, dziwnie oburzona myślą o przegranej „mojej" drużyny. - Raczej nie. — Wzruszyła ramionami. — Jeśli zależy ci na sukcesach w piłce, trzeba było wybrać Bamę** albo Auburn***. - No cóż - westchnęłam. - Może w tym roku nam się poszczęści. - Jakie to ma znaczenie? - Mary Ellen wyszczerzyła zęby w uśmiechu. — Nawet gdy dostajemy po głowie, umiemy się bawić jak mistrzowie! Dotarłyśmy do Lasku, gdzie Xavier, Clay i Spencer siedzieli w towarzystwie grupki chłopaków z drużyny bejsbolowej. Prowadzili właśnie ożywioną dyskusję na temat sportów uczelnianych oraz kondycji Buntowników. Spencer pomachał ręką na nasz widok. Usiadłam obok niego, podczas gdy Mary Ellen skoczyła ku Xavierowi. Nie zauważyłam tego wcześniej, ale Spencer był przystojny, z grzywą jasnych włosów i niebieskimi oczami o ciężkich powiekach. *Z ang. The Grove - stynny na cale Stany Zjednoczone „Lasek", nazywany tak z powodu dość licznie rosnących tam drzew, jest znajdującym się w centrum kampusu zielonym terenem o powierzchni okoto czterech hektarów, na którym odbywają się imprezy towarzyszące meczom rozgrywanym przez Buntowników na ich macierzystym boisku. We wszystkie pozostałe dni służy on studentom jako miejsce spacerów i wypoczynku. ** Tak mieszkańcy Południa, a zwłaszcza studenci, nazywają w skrócie Uniwersytet Alabama. Podobnie w przypadku Uniwersytetu Missisipi używana jest nazwa „Ole Miss", co w wolnym tłumaczeniu znaczy mniej więcej „Staruszek Missisipi". Uniwersytet Auburn znajduje się w mieście Auburn w stanie Alabama.
- I jak ci minął pierwszy weekend? - zapytał. - Jakoś przeżyłam - odparłam. - Czyste wariactwo. - Fakt, bractwa pękały w szwach od nawału pierwszoroczniaków. Dwie wiewiórki rozpoczęły gonitwę wokół pnia drzewa, zwracając na siebie moją uwagę. Poruszały się tak szybko, że przypominało to komputerową animację. Jedna z nich niewątpliwie usiłowała złapać drugą. Uśmiechnęłam się pod nosem. - Ależ on uparty - stwierdziłam. Spencer uniósł wzrok, żeby zobaczyć, o czym mówię, i także się uśmiechnął. - Niewykluczone, że to ona go zwodzi - odrzekł. - Biedak wygląda na skołowanego. - Nie. - Pokręciłam głową. - Moim zdaniem ewidentnie nie jest nim zainteresowana. Pierwsza z wiewiórek zaniechała w końcu pościgu, na co druga zatrzymała się gwałtownie, jakby zdezorientowana. Zaraz jednak znów puściła się biegiem, śmigając obok swego kolegi i zachęcając go do dalszej zabawy. -Widziałaś? Drażni się z nim, jak nic - oświadczył Spencer. Wredne babsko. Wybuchnęłam śmiechem. Od razu polubiłam Spencera; był taki pogodny, normalny. Siedząc tam, niemal uwierzyłam, iż nie istnieją żadni niebiańscy żołnierze, zwani Siódmymi, a wszystko, przez co dotychczas przeszliśmy, to tylko jakiś potwornie zły sen. I wtedy zadzwonił mój telefon. Dopiero co go włączyłam, lekceważąc istną lawinę nieodczytanych wiadomości oraz nieodebranych połączeń - mnóstwo osób pragnęło się dowiedzieć, co się ze mną dzieje. Tego numeru jednak nie znałam. Xavier natychmiast zesztywniał, chociaż nikt poza mną tego nie zauważył. Telefon wibrował i podskakiwał na stoliku pomiędzy ławkami, aż wreszcie Mary Ellen wychyliła się, spoglądając na mnie. - Nie odbierzesz?
- Halo? - wydukałam niepewnie, czując, jak serce wali mi w piersi. - Beth! - Radosny pisk po drugiej stronie słuchawki zabrzmiał aż nadto swojsko. - Nie sądziłam, że odbierzesz. Wydzwaniam do ciebie od tygodni! - Molly? - zapytałam, na co Xavier wydał z siebie ledwie słyszalne westchnienie ulgi. - To ty? Skąd dzwonisz? - No pewnie, że ja, mam nową komórkę - odparła. - Ale bardziej interesuje mnie to, gdzie ty się podziewasz? Wyjechałaś tak bez słowa, okropnie się martwiliśmy. Tu się dzieją dziwne rzeczy. Najpierw wy znikacie, później nagle ojciec Mel nie żyje. Mówią, że to był zawał. Coś koszmarnego. A już pani Woods to myśleliśmy, że kompletnie się załamie. - Wiem, słyszeliśmy o tym - przyznałam. - To rzeczywiście koszmarne. Żałuję, że nie mogę z wami być, ale sprawy zanadto się pokomplikowały. - Ale co to znaczy? Wszystko u ciebie w porządku? - Nic mi nie jest - zapewniłam ją. - Trudno to wytłumaczyć. - To się postaraj! Gdzie jesteś? - Jeszcze trochę cierpliwości - odrzekłam. - Rozumiem, że się denerwujesz, ale obiecuję niedługo wpaść i wyjaśnić wszystko osobiście. Jak tam Bama? - A skąd mam wiedzieć? - prychnęła Molly. - Już tam nie studiuję. - Co takiego? Rzuciłaś studia? Xavier zrobił wielkie oczy, jakby chciał powiedzieć, że to niemożliwe. - Niezupełnie... bo widzisz... - urwała. - Musiałam się przenieść. Dlaczego automatycznie założyłam, że ma to coś wspólnego z nami? Prawdopodobnie z powodu pecha, jaki od pewnego czasu nieustannie nas prześladował. - Jak to? Co się stało? Dokąd się przeniosłaś? - Do Missisipi - zakomunikowała. - Będę Buntowniczką. - O rany... - zerknęłam na Xaviera.
- Co? - dopytywała się Molly. - Halo? - Gdzie dokładnie jesteś w tej chwili? - rzuciłam. - Na parkingu przed akademikiem. Właśnie przyjechałam. - Zostań tam - poleciłam jej. — Przyjdziemy do ciebie za pięć minut. - Jak to, to wy... - zaczęła, ale się rozłączyłam. - Co się stało? - zapytał bezgłośnie Xavier, a ja w odpowiedzi posłałam mu nerwowy uśmiech. - Molly tu jest - odparłam. - Muszę iść jej poszukać. - Co to za Molly? - warknęła Mary Ellen, węsząc kolejną dawno zapomnianą miłość, która postanowiła wrócić do łask przy boku Xaviera. Nie chciało mi się odpowiadać. Zanadto się bałam. Należało niezwłocznie odszukać Molly, a następnie porozmawiać z nią, zanim zadzwoni do kogoś jeszcze i niechcący nas wyda. - Idę z tobą. Xavier podniósł się z miejsca, na co Mary Ellen poczęła ciągnąć go za rękaw. - A ty dokąd? - jęknęła z pretensją. Wyplątał się z jej uścisku niczym z ramion kapryśnego dziecka, ruszając za mną ku budynkom akademika. Prawie biegłam z pośpiechu. Dlaczego Molly wyjechała z Alabamy? Czyżby za sprawą Siódmych, którzy próbowali ją przesłuchać? W myślach wysłałam wiadomość do Gabriela i Ivy, dając im znać, aby w razie potrzeby trzymali rękę na pulsie. Cała nasza czwórka zjawiła się w tym samym momencie, zastając Molly czekającą samotnie przy samochodzie. Gabriel i Ivy stanęli tuż przy niej w obronnych pozach. Nic się nie zmieniła - znad zadartego noska spoglądały na nas te same okrągłe błękitne oczy. W dłoniach trzymała jedynie różowy telefon oraz torebkę w identycznym kolorze. - Molly! - rzuciłam się jej na szyję, ściskając z całej siły. - Tak się cieszę, że nic ci nie jest. Cokolwiek się wydarzyło, wiedz, że bardzo mi przykro, i nic się nie bój. Zajmiemy się tobą.
- Tak jest - odezwał się Gabriel głosem nabrzmiałym od niepokoju. - Zapewnimy ci bezpieczeństwo. - Powiedz nam tylko, co dokładnie się stało i kto cię szukał - dodała Ivy. - Co ci zrobili? - dopytywał się Gabriel. - Co mówili? Molly ujęła się pod boki, przyglądając się nam uważnie. - O co wam, u licha, chodzi? Wówczas dotarło do mnie, iż wcale nie wygląda na wystraszoną czy wstrząśniętą. - Chcesz powiedzieć, że Siódmym nie udało się ciebie odnaleźć? - Komu? - popatrzyła na mnie z niedowierzaniem. - Poza tym, że jestem na ciebie solidnie wkurzona, wszystko u mnie w porządku. - Molly. - Gabriel utkwił w niej swe srebrzyste, przenikliwe spojrzenie. - Skoro nic się nie stało, to co tu robisz, na litość boską? - Musiałam wyjechać - stwierdziła lakonicznie. Mój brat ściągnął brwi. - Czy moglibyśmy znać powód? Natrafiłaś na jakieś przeszkody? - Nie - odrzekła Molly. - Natrafiłam na miłość. Gabriel nachmurzył się przelotnie, wspominając zeszłoroczne zadurzenie Molly oraz napięcia, jakie wskutek tego powstały. Lecz tym razem nie o niego chodziło. Po sposobie, w jaki patrzyła na mego brata, odgadłam, iż uporała się jakoś ze swą obsesją na jego punkcie, zmuszając się do postrzegania go wyłącznie w roli przyjaciela. Widziałam w jej oczach otwartość i szczerość, które sugerowały, że zdusiła wcześniejsze nierealne nadzieje. - Przeniosłaś się na inną uczelnię dla faceta? - parsknął Xavier. Najwyraźniej nie dostrzegł mojej niemej prośby o nieco więcej taktu. — Czyś ty oszalała? Molly była zbyt wniebowzięta, by się obrazić. Westchnęła tylko z lekceważeniem.
- Nie byle jakiego faceta. To ten jedyny. - Powiesz nam, kto to taki? - podsunęłam. - Nazywa się Wade Harper, studiuje na trzecim roku. Zamierza zostać lekarzem, a tu podobno mają najlepszą specjalizację. Czy coś. - Poprosił cię, żebyś za nim przyjechała? - zapytał Xavier. Wyczułam, iż jednak trochę martwi się o Molly. Ostatecznie podjęła ważką decyzję, być może bez odpowiedniego namysłu. - Nie bój nic. To on bardzo tego chciał. Był cały w skowronkach, kiedy mu powiedziałam. Nie mogę się doczekać, aż go poznacie. Jest super. - Cieszymy się twoim szczęściem, Molly - powiedziała Ivy. Gabriel w ogóle się nie odezwał, zmarszczył tylko czoło. - Dzięki - odparła rozpromieniona Molly. - Czy mogę ci dać jedną radę? - spytała moja siostra. - Naturalnie. - Nie śpiesz się. - W głosie Ivy usłyszałam autentyczną troskę. Nie chciała, aby Molly znów cierpiała. - Och, nie zamierzam - odrzekła Molly. - To ja mu wciąż powtarzam, aby zwolnił, dacie wiarę? A on już planuje, ile będziemy mieli dzieci! To niesamowicie porządny chłopak, chodzi do kościoła, i tak dalej. - Brzmi świetnie. - Uśmiechnęłam się. - Jest taki poważny. Wystąpił z bractwa, bo uznał, że zabiera mu to czas potrzebny do nauki, i nie chodzi teraz na żadne imprezy. No, ale nad tym to akurat pracuję. Zresztą mam się z nim zaraz spotkać w stołówce. Może pójdziecie ze mną? - Niestety, nie możemy zostać - oświadczył Gabriel. - No trudno. Za to Beth mi potowarzyszy, prawda, Beth? Kupę czasu się nie widziałyśmy! Przypomniawszy sobie o obecności Xaviera, zerknęła na niego przelotnie. - Ty też możesz iść, jeśli chcesz. To rzekłszy, złapała mnie pod rękę władczym gestem. - Hm... Molly, muszę ci najpierw o czymś powiedzieć.
- Zgadza się - przytaknęła. - Na przykład o tym, dlaczego zwiałaś z zakończenia roku, a później nie odbierałaś ode mnie telefonów. - To nieco bardziej skomplikowane - odparłam. - Bo widzisz, my się pobraliśmy. - Żartujesz?! - wykrzyknęła podekscytowana, na co poczęłam gorączkowo ją uciszać. - Nie wierzę. - Kiedy to prawda - wtrącił Xavier. - A teraz będzie najlepsze: nie wolno ci się przed nikim wygadać, bo tutaj mają nas za brata i siostrę. Molly zamrugała zdezorientowana. - Słucham? Poklepałam ją po ramieniu. - Długa historia. Wyjaśnię ci po drodze. - Zaraz! - Potrząsnęła z niedowierzaniem głową, zatrzymując się w pół kroku. - Wzięliście ślub i nie zaprosiliście mnie?! Xavier zerknął przez ramię, wymieniając znaczące spojrzenia z moim rodzeństwem. - Jak dobrze cię znów widzieć, Molly — rzekł. Odwróciłam się. Gabriel wciąż stał przy samochodzie Molly. Ręce trzymał głęboko w kieszeniach i nawet z tej odległości dało się zauważyć, iż zmarszczka na jego czole jeszcze się pogłębiła. Nie pamiętałam, aby jego twarz kiedykolwiek wcześniej przybrała taki wyraz. Nie byłam nawet do końca pewna, czy właściwie go odczytuję. Może mi się zdawało, ale mój brat wyglądał na odrobinę zagubionego.
Nowa znajomość W stołówce Xavier odłączył się od nas, by zamienić kilka słów ze znajomymi, którzy siedzieli przy jednym ze stolików. Nie miałam pojęcia, kim są ani kiedy zdążył ich poznać, ale przywykłam już do tego. Xavier emanował takim spokojem oraz pewnością siebie, że ludzie po prostu do niego lgnęli. Stanęłam z Molly przy barze sałatkowym. - Czyli co... jesteście świeżo po ślubie, a każą wam udawać rodzeństwo? To musi być ubaw po pachy — podkpiwała sobie. - Raczej kompletna beznadzieja - wyznałam ponuro, ignorując jej wyśmienity nastrój. - No. Nie wolno wam nawet trzymać się za ręce. - Nie o to chodzi. Dobijają mnie inne dziewczyny. Widzę, jak na niego patrzą. - Ale to przecież nic nowego, Xavier od zawsze miał wzięcie. - Tyle że tu jest o wiele więcej dziewcząt. - Fakt - przyznała. - A tutejsze studentki uznano ostatnio za najładniejsze w kraju. - Dzięki - sarknęłam. - Bardzo mi pomogłaś. - Oj, już, rozchmurz się - pocieszyła mnie Molly. - Xavier jak dotąd ani razu nie spojrzał na inną. Skąd pomysł, że nagle miałoby się to zmienić?
- Bo widzisz, niektóre są naprawdę ładne, a do tego normalne westchnęłam. - Xavier na pewno nieraz się zastanawia, o ile łatwiej by mu się żyło z jedną z nich. - Nic podobnego. Wpadasz w paranoję. - Gdyby chociaż okazywały to jakoś subtelniej. Ale one zwyczajnie ślinią się na jego widok, to jest nie do wytrzymania! - mimowolnie zacisnęłam dłonie w pięści. - Cóż, jego nie możesz za to winić. Wolno ci wpaść w szał dopiero wtedy, gdy zainteresuje się którąś z nich. - Wiem - zgodziłam się potulnie. - Skąd u ciebie nagle tyle doświadczenia? Twarz Molly przybrała nieobecny wyraz. - Znam to uczucie, kiedy pragnie się kogoś, kto tego nie odwzajemnia. Widzę, jak Xavier patrzy na te dziewczyny. On ich w ogóle nie zauważa. - Dlaczego tak sądzisz? - Bo na mnie też ktoś tak kiedyś patrzył. Nie potrzebowałam pytać o nic więcej. Wciąż bolała mnie myśl o jej udręce związanej z nieszczęśliwą miłością, jaką obdarzyła mojego brata. Swego czasu próbowałam ją ostrzec, ale Molly była wówczas głucha na moje rady. Minęły długie miesiące, a mimo to rana musiała być wciąż świeża. - A co teraz czujesz? - zapytałam ostrożnie, niepewna, czy powinnam o nim wspominać. - Do Gabriela? - Było ciężko - przyznała Molly, skupiając się z przesadnym zainteresowaniem na sosach do sałatek. - Ale teraz jestem z Wadeem. - Co się zmieniło? - Obudziłam się pewnego pięknego ranka i zdałam sobie sprawę z tego, jaka się stałam beznadziejnie żałosna - odrzekła. - A nie chcę taka być. Zycie jest za krótkie na to, by je marnować na nieodwzajemnioną miłość. Później zjawił się Wade, ja zaś zrozumiałam, że będzie dla mnie dobry. - Rany, ależ ty spoważniałaś - droczyłam się z nią. - Nie podmienił cię kto? - Czyżbyś uważała, że przedtem byłam niepoważna?
- No nie, tak bym tego nie ujęła. Powiedziałabym raczej: zdrowo rąbnięta. Molly zrobiła sztucznie zszokowaną minę. - Teraz za to jestem dorosła i nudna. - To dobrze, ale, błagam cię, uważaj - poprosiłam. - Nie śpiesz się z niczym, czego mogłabyś później żałować. Jeśli ten chłopak jest tak wspaniały, jak mówisz, da ci czas do namysłu. - Spokojnie, nie ma obawy - stwierdziła lekko. - Wade różni się od innych chłopców. Nie zgadza się nawet na seks przed ślubem. Strona fizyczna kompletnie nie ma dla niego znaczenia. Mówi, że to wszystko może zaczekać. - Naprawdę? - Byłam autentycznie zaskoczona. Ten chłopak nie wyglądał mi na jednego z tych, jakimi Molly zwykła się interesować. Ściślej rzecz ujmując, przypominał raczej... no cóż, Gabriela. Miałam nadzieję, że nie posunęła się do tego, by odnaleźć jego ludzki odpowiednik. - A czy ty podzielasz jego poglądy? - zapytałam. - Sądzę, że popełniłam dużo błędów - odparła Molly. - Wade wytłumaczył mi, jak złą podążałam ścieżką. On się na tym rzeczywiście zna. - Na czym się zna? - drążyłam. - Na wszystkim. - Westchnęła. - Opowiedziałam mu o swojej przeszłości, a on po prostu zrozumiał. Nie mamy przed sobą tajemnic. -Ale chyba nie wspominałaś mu o mnie? - Czułam się niezręcznie, zadając to pytanie, ale musiałam się upewnić, czy aby Molly w ślepym uniesieniu nie palnęła czegoś bezmyślnie. - Nie, coś ty? Nie chcę, żeby pomyślał, że zwariowałam! - Co za ulga. - Umilkłam, obserwując, jak pod pretekstem zakupu frytek dwie dziewczyny zbliżają się do stolika, przy którym stał Xavier. Jedna z nich celowo otarła się o niego, podchodząc do lady. - Oho - mruknęła Molly. - Konkurencja nie śpi. Chociaż dobrze wiedziałam, że żartuje, cała ta sytuacja wprawiała mnie w zakłopotanie. Nie podobała mi się i już. A do tego zaczynałam się czuć niepewnie. Te dziewczęta, z ich
lśniącymi blond włosami oraz długimi, opalonymi nogami, robiły piorunujące wrażenie. Z kilometra można było rozpoznać ten typ. Pochodziły z wpływowych rodzin, jeździły lexusami, a ferie zimowe spędzały na nartach. Wszyscy na uczelni je znali, teraz zaś bez trudu nawiązały rozmowę z Xavierem i jego kolegami. Nawet z odległości, w jakiej się znajdowałam, udało mi się uchwycić urywki zdań dyskutowali o pierwszym meczu sezonu. Co najmniej część z używanych przez nich terminów brzmiała dla mnie zupełnie obco, ale Xavier najwyraźniej doskonale je rozumiał. Mówili tym samym językiem. Momentalnie zdałam sobie sprawę z tego, że nigdy nie zdołałabym się z nimi zaprzyjaźnić. Ich widok aż nadto boleśnie uświadamiał mi własne braki. Zauważywszy wyraz mojej twarzy, Molly pomaszerowała do Xaviera, po czym szturchnęła go w ramię. Dziewczyny uniosły brwi, wymieniając zdziwione spojrzenia. - Chodź - zarządziła Molly władczym tonem, pociągając go za sobą. - Idziemy. Nie wyjaśniła, o co chodzi, a Xavier nie pytał. Wzruszył tylko ramionami i poszedł za nią. Kiedy zjawił się Wade, przeżyłam kolejne zaskoczenie. Starannie zmierzwione włosy, jasne oczy oraz szelmowski uśmieszek nie były tym, czego się spodziewałam. Miał na sobie błękitną koszulę w kratę i znoszone traperskie buty. Wyglądał na kogoś, kto lubi dużo przebywać na świeżym powietrzu, w zestawieniu z nim Molly sprawiała wrażenie wymuskanej księżniczki. Rozbawiła mnie myśl o niej nocującej w namiocie tylko po to, by sprawić mu przyjemność. - To jest Ford, a to jego siostra Laurie - oznajmiła Molly wolno i wyraźnie, by niczego nie pomylić. - Są moimi najlepszymi przyjaciółmi. - Cześć - Wade uścisnął nam dłonie. - Miło was poznać. - Cała przyjemność po naszej stronie - odrzekł Xavier. - Ale zaraz, kochanie - zagadnął Wade - czy ty przypadkiem nie miałaś mnie przedstawić innym swoim przyjaciołom, którzy tu studiują? Beth i... Xavier, czy nie tak?
Molly rzuciła mi nerwowe spojrzenie, z czego wywnioskowałam, że musiała wspomnieć o nas Wade'owi, nim dowiedziała się o nowej sytuacji. - A, tamci... Nie, oni w ostatniej chwili zmienili zdanie - odparła prędko. - Poszli, zdaje się, na uniwerek w... Wyoming. Właściwie straciłam z nimi kontakt. - Dlaczego w Wyoming? - zdziwił się Wade. - A bo ja wiem? - wzruszyła ramionami. - Pewno tamtejszy klimat bardziej im odpowiadał. Zresztą, kogo to obchodzi? - Przecież sama twierdziłaś, że Beth to twoja najbliższa przyjaciółka? - nie ustępował Wade. - Może kiedyś - odrzekła beztrosko Molly. - Na studiach wiele rzeczy się zmienia. Wade najwyraźniej nadal nie był przekonany, ale Xavierowi udało się zmienić temat. - Słyszeliśmy, że pierwszorzędnie opiekujesz się naszą koleżanką powiedział, obejmując Molly ramieniem. - Robię, co w mojej mocy - odparł z powagą Wade, choć Xavier ewidentnie żartował. - Zabieram ją często na spotkania mojego Kościoła, a w ten weekend jedziemy do Tennessee porozmawiać z uzdrowicielami. - Uzdrowicielami? - podchwycił Xavier, zerkając na Molly. - Coś ci dolega? Molly otworzyła usta, lecz Wade odpowiedział za nią. - Nie w sensie fizycznym - stwierdził. - Ale duchowo mamy sporo do nadrobienia. Jednak bez obaw. - Posłał Molly kojący uśmiech. Będę przy niej cały czas. Ona zaś popatrzyła na niego jak na swego zbawcę, po czym wtuliła się w jego ramię. - A co konkretnie będziecie nadrabiać? - spytał z niejakim powątpiewaniem Xavier. - Wszyscy błądzimy, bracie - oświadczył Wade. - Tylko Bóg potrafi nam pomóc. Sądzę, że Molly także to zrozumiała. - Tyle się od niego nauczyłam - powiedziała Molly, uśmiechając się szeroko. - Teraz już wszystko się ułoży.
** * Dni mijały według utartego schematu. Nie działo się nic nadzwyczajnego. Po Lasku nie galopowali żadni jeźdźcy bez twarzy, nad boiskiem nie unosił się dym ani popiół, nikt podejrzany nie objawił się nagle pośrodku stołówki. Największych zmartwień przysparzał mi związek Molly i Wade'a. Widziałam, że ona bezgranicznie mu wierzy i bez wahania spełni wszelkie jego zalecenia. Molly nie była ideałem, ale jakoś wątpiłam w to, by udało jej się odnaleźć Boga poprzez ścisłe wykonywanie instrukcji Wade'a. Traktował ją niczym zadanie dla bohatera - jak skrzywdzoną przez los pannę czekającą na rycerza, który ją wybawi. Przypomniało mi się, co kiedyś powiedział Gabriel. — Niektórzy szukają Chrystusa tylko po to, by użyć Go do własnych celów - tłumaczył. - Ale On nie pozwoli się wykorzystywać. Trzeba do Niego przyjść w pokorze, w pełni przyjąć Go do swego serca i powierzyć Mu pieczę nad całym swym życiem. Nie można traktować Go jako remedium na wszystkie problemy. Należy Mu służyć, by otrzymać Jego łaskę. Cotygodniowa wizyta w kościele nie czyni z nikogo chrześcijanina. Tego właśnie się obawiałam - Molly zwracała się do Wade'a, szukając ucieczki w religii, podczas gdy w głębi jej serca nie było wystarczająco dużo wiary. Coś podobnego nie miało prawa dobrze się skończyć, należało więc trzymać rękę na pulsie. Nie napomykała już o Gabrielu. Podejrzewałam, że odcięła związane z nim wspomnienia, aby jej dłużej nie dręczyły. Już podczas pierwszego spotkania między Molly i Mary Ellen pojawiła się wzajemna milcząca wrogość. W moim życiu nie starczało miejsca dla nich obu, a pozycja najlepszej przyjaciółki oraz powierniczki, z racji stażu, należała się Molly. Na domiar złego Mary Ellen mówiła wyłącznie o chłopcach, a konkretnie o jednym - Fordzie. Chciała wiedzieć, czy o niej wspominał i jakiej słucha muzyki, a także poznać jego ulubiony kolor. Czekałam, kiedy poprosi o pukiel włosów, który będzie mogła trzymać pod poduszką. Jakimś cudem zdobyła numer jego telefonu, po czym
wysłała mu SMS-a z propozycją spotkania w Lasku po zajęciach. Nie otrzymawszy odpowiedzi, rzuciła się na mnie z pytaniami. - Dlaczego Ford nie odpisuje? — Wymachiwała mi przed nosem komórką. - Proszę, zobacz sama. Ta wiadomość nie jest chyba zbyt nachalna? - Chyba nie - odparłam, robiąc unik i mając nadzieję, że na tym rozmowa się zakończy. - To dlaczego nie odpisał? - Nie wiem. - Popatrzyłam na nią spode łba. - Może jest zajęty. - Czym? Przecież telefon zawsze ma przy sobie. Nigdy wcześniej nie znałam takiej dziewczyny. Nic do niej nie docierało. Ford w oczywisty sposób nie interesował się nią, ja zaś ewidentnie nie miałam ochoty roztrząsać tej kwestii. Mimo to nie dawała za wygraną. - Jak myślisz, a może on obawia się zaangażować? - Pewnie tak - mruknęłam najbardziej obojętnym tonem, na jaki było mnie stać. - Musisz mi pomóc, Laurie - stwierdziła. - Musisz z nim porozmawiać w moim imieniu. - Zrozum - odparłam, ze wszystkich sił starając się nie okazywać poirytowania. - Ja nie chcę się wtrącać do miłosnych spraw Forda. Zresztą żaden chłopak nie będzie słuchał siostry. Robiłam, co mogłam, aby jak najmniej czasu spędzać w akademiku. Panowała tam klaustrofobiczna atmosfera, a rankiem nieraz zdarzało się nam znajdować w łazience świeże wymiociny. Przemieszkawszy większą część mego ziemskiego życia w Byronie, odkrywałam teraz gorzką prawdę o świecie nastolatków oraz ich zwyczajach. Mary Ellen unikałam jak ognia. Niemniej jednak, gdy mnie już odnalazła, niemożliwością było się jej pozbyć, niezależnie zaś od tematu, jaki poruszyłam, rozmowa nieodmiennie schodziła na mego brata, Forda. Nie ona jedna zresztą przysparzała mi zmartwień. Wkrótce czekał mnie znacznie poważniejszy problem.
Mniej więcej trzy tygodnie po rozpoczęciu semestru Xavier poznał Peyton Wynn. Była to dziewczyna idealna pod każdym względem, a ponadto uczęszczała razem z nim na ćwiczenia z biologii. Pochodziła z odpowiedniej rodziny, należała do stowarzyszenia Delta Gamma, miała wysoką średnią. Okazjonalnie dorabiała jako modelka w Abercrombie & Fitch. Jej résumé robiło kolosalne wrażenie i nieoficjalnie mówiło się, że to właśnie ona zdobędzie tytuł uczelnianej miss - nominowano ją za działalność charytatywną oraz zaangażowanie w życie kampusu. Najprawdopodobniej chętnie bym się z nią zaprzyjaźniła, gdyby nie fakt, że... zaprosiła Xaviera na bał. Podeszła do nas pewnego piątkowego popołudnia, gdy siedzieliśmy razem w Lasku. - Cześć, Ford. Na dźwięk jej głosu stopa Xaviera, która baraszkowała pod stołem z moją, raptownie się cofnęła. Obejrzeliśmy się za siebie, by ujrzeć Peyton stojącą z plecakiem przerzuconym niedbale przez ramię. Każdy kosmyk jej długich blond włosów był na swoim miejscu, ona sama zaś wyglądała świeżo jak stokrotka, pomimo wilgoci unoszącej się w powietrzu. A podobno to ja miałam się nie pocić. - Cześć - powitał ją ciepło Xavier. - Co tam słychać? - Widziałam, iż szczerze ją lubi, a nie tylko toleruje, jak to miało miejsce w przypadku Mary Ellen. - Wszystko w porządku, dzięki. - Błysnęła zębami w olśniewającym uśmiechu. - Nareszcie koniec zajęć na dziś. - Pewnie nie możesz się już doczekać weekendu - rzekł Xavier. Przy okazji poznaj moją siostrę, Laurie. Laurie, to jest Peyton, chodzi ze mną na biologię. - Cześć! - Uścisnęła moją dłoń. - Wybierasz się do nas na rekrutację? - Jeszcze się zastanawiam - odparłam. - Warto należeć do bractwa, znajdziesz tam prawdziwych przyjaciół - powiedziała. - A propos, Ford, nie poszedłbyś ze mną na bal?
Zadała to pytanie tak pewnie, bez śladu nerwowości czy wahania. Xaviera najwyraźniej zamurowało. - Nie miałem pojęcia, że już coś organizujecie - odrzekł skonsternowany. - No tak, urządzamy bal, zanim oficjalnie przyjmiemy nowych członków - odparła. - Za dwa tygodnie. - Aha - wydukał Xavier, zerkając ukradkiem w moim kierunku. Super. Najzwyczajniej w świecie zabrakło mu słów, a to nie zdarzało się często. Ostatecznie zapraszano go na randkę tuż pod nosem jego własnej żony. - No to jak, pójdziesz? - ponowiła propozycję Peyton. - Jasne - odparł z lekkim grymasem. - To świetnie, daj mi swój numer. Wyślę ci szczegóły SMS-em. Piorunowałam Peyton wzrokiem, podczas gdy Xavier dyktował jej numer swojej komórki - że też nie wyczuła niechęci w jego głosie. Przypuszczalnie doszła do wniosku, iż to wynik zdenerwowania. Z pewnością przywykła już do tego, że chłopców onieśmielają jej wielkie niebieskie oczy oraz uśmiech królowej piękności. - Dzięki - rzuciła, chowając telefon do kieszeni spodenek. - Widzimy się na zajęciach. Miło było cię poznać, Lauren. - Mam na imię Laurie - poprawiłam ją ponurym tonem. Kiedy odeszła, założyłam ręce na piersiach i skierowałam wściekłe spojrzenie na Xaviera. Jęknął, uderzając czołem o blat stołu. - Co to miało być? - zapytałam z furią. - Coś dziwnego - odrzekł. - Ty naprawdę masz zamiar z nią tam pójść? - A co miałem powiedzieć? - spytał bezradnie. Podniosłam się z miejsca i zaczęłam krążyć wokół ławki. - Na przykład: „nie, dziękuję" - podsunęłam. - Beth, to nie takie proste - próbował się tłumaczyć. - Niegrzecznie jest odmawiać bez powodu. - Niegrzecznie to jest zapraszać na randki żonatego faceta - odparowałam, ryjąc w piasku czubkiem buta.
- Nie mów tak. Przecież ona nie wie... - Mam to w nosie. Nie lubię jej. - Daj spokój - łagodził Xavier. - To miła dziewczyna, nic tu nie zawiniła. - Nie mogłeś wymyślić jakiejś wymówki? - zapytałam. Powiedzieć jej, że jesteś zajęty, wyjeżdżasz, cokolwiek! - Zgłupiałem. - Uniósł ręce w geście kapitulacji. - Przepraszam. - Uch - stęknęłam, siadając sztywno obok niego. - Nie podoba mi się to. - Wiesz dobrze, że nigdy bym cię nie skrzywdził - powiedział Xavier. - Powinnaś mi na tyle ufać. - Ufam ci - odparłam. - Ale to nadal nie jest w porządku. - Zdaję sobie z tego sprawę - przyznał. - Nie wiem tylko, jak się teraz wyplątać. Jakby tego było mało, do wieczora wszyscy już mówili o tym, że Ford i Peyton idą razem na jesienny bal. Mary Ełlen przysłała mi pełnego rozpaczy SMS-a: F i Peyton na balu?!?! Jak do tego doszło? Słyszałam, że to okropna zołza. Może nie pozwoliła mu odmówić??? Zignorowałam ją. Choć ja także nie należałam do fanklubu Peyton Wynn, nie podobał mi się fakt, że Mary Ełlen chętnie rozdarłaby ją na strzępy, byle zaspokoić własne ego. Za to chłopcy nie szczędzili Xavierowi pochwał. - Nieźle. - Spencer walnął go w plecy na powitanie, gdy wrócił do ich mieszkania. - To superlaska. Irytowało mnie, że mówią o nich, jak gdyby już byli parą. - Ty też na tym skorzystasz, Laurie - stwierdził Clay. Minęła chwila, zanim się zorientowałam, iż chodzi mu o mnie. - Niby jak? - spytałam sucho. - Peyton może cię zarekomendować w swoim stowarzyszeniu — odparł. — A poza tym stanowi świetny wzór do naśladowania.
- Fakt - włączyła się jego dziewczyna, której imienia nie pamiętałam. - Peyton Wynn to ktoś, kim chce się być. Na pewno weźmie cię pod swoje skrzydła. - Rewelacja - odrzekłam, usiłując zachować normalny wyraz twarzy. - Nie mogę się doczekać.
Ostra siostra Od tamtej pory znowu zaczęłam źle sypiać. Śnil mi się ślub Peyton i Xaviera, pełen kwiatów i zachwyconych gości, czyli dokładnie taki, jaki ślub być powinien - w odróżnieniu od naszego, gdzie skończyło się na zastępczej obrączce oraz martwym księdzu. W kościele zjawiła się cała rodzina Xaviera, a ojciec Peyton poprowadził ją do ołtarza. Była tam także Mary Ellen, uczepiona mego rękawa i tonąca we łzach, ponieważ Xavier odrzucił jej względy. Następnie sceneria uległa zmianie - Wade pytał Molly, czy zostanie jego żoną. Ona bez wahania przyjmowała oświadczyny, po czym narzeczony przy dźwiękach muzyki wnosił ją na parkiet. Molly tańczyła, stojąc na jego stopach, podtrzymywana niczym szmaciana lalka. Nie wykonywała samodzielnie żadnych ruchów, a jej głowa opadała na bok pod nienaturalnym kątem, jakby była kukłą wypchaną trocinami. Kiedy spojrzała na mnie, zobaczyłam, że jej źrenice są puste i martwe. W pewnym momencie poczułam na karku osobliwe swędzenie, jakby wysypkę, coś w stylu reakcji alergicznej spowodowanej czyjąś obecnością w pokoju. Kręciłam się w kółko, przeczesując wzrokiem mrok w poszukiwaniu obserwujących mnie oczu, ale udało mi się uchwycić tylko fragment postaci, nim ta w ułamku sekundy zniknęła. Był to Siódmy, lecz różnił się od pozostałych. Na twarzy miał żelazną maskę, a na dłoniach
skórzane rękawiczki bez palców. W masce widniały otwory na usta i oczy, w których widziałam jedynie nieprzeniknioną czerń. Wydawało mi się, że nawet ze swego miejsca słyszę jego świszczący oddech. Odniosłam też niezrozumiałe wrażenie, iż skądś go znam. Obudziłam się zupełnie rozbita i przez resztę dnia oglądałam się za siebie. Nim Xavier skończył zajęcia, pojawili się Ivy oraz Gabriel z nowymi informacjami. Szczęśliwym trafem Mary Ellen wyszła do biblioteki, tak więc nie było jej w pokoju. Wolałam, aby nie spotkała się z Gabrielem - jej reakcji nie można było przewidzieć, a nie mieliśmy czasu na bezsensowne przekomarzania. - Śniłam o nich - opowiadałam bratu, który z poważnym wyrazem twarzy opierał się o ramę łóżka. Srebrny pierścień na jego palcu wskazującym stuknął o żelazną poręcz. Wpadające przez okno promienie słoneczne zdawały się wnikać w szare tęczówki oczu Gabriela, rozświetlając je srebrzystym blaskiem. Oczy mego brata były tak przepastne i przejrzyste, że niekiedy odnosiłam wrażenie, iż zaglądam wprost w jego duszę. Wiedziałam, oczywiście, że jej nie ma. Dusze przypadały w udziale wyłącznie ludziom - anioły posiadały jedynie istotę bytu. - Próbują ustalić miejsce waszego pobytu poprzez twoje sny odrzekł. - Czyli gdy tylko przyśni mi się nasz uniwersytet, znajdą mnie? zapytałam przerażona. - Sny rzadko kiedy bywają dokładne - odparła Ivy, klepiąc mnie delikatnie po plecach. - Nawet jeśli Siódmi zobaczą akademik, może on oznaczać dowolną uczelnię w tym kraju. - Niby tak - zgodziłam się bez przekonania. - Ale jeśli dojdą do tego jakieś szczegóły, skończy się zabawa. Wydam nas wszystkich. - Spokojnie - pocieszała mnie siostra. - Twoja podświadomość jest teraz zajęta czym innym. - Obyś miała rację - mruknęłam. - To co, jakie są najnowsze wieści? Dowiedzieliście się jeszcze czegoś?
- Na razie Siódmi wciąż szukają. - Chociaż tyle dobrego - westchnęłam, mimowolnie wyciągając rękę, by zamknąć zakurzone żaluzje. - A wy? Jesteście pewni, że nic wam z ich strony nie grozi? — Dręczyła mnie obawa, iż memu rodzeństwu mogłaby się stać z mojego powodu jakaś krzywda. - Nieśpieszno im do nas - odrzekła Ivy. - Dobrze wiedzą, że z nami nie ma żartów. -Ale dalibyście sobie z nimi radę, prawda? - upewniłam się. Nie wątpiłam w ich siłę. Szczupłe ramiona Ivy były twarde jak stal i zdolne uderzać z mocą większą niż rozpędzona ciężarówka, lecz niepokoiła mnie myśl o walce z całą armią. Nigdy nie należy bagatelizować przewagi liczebnej. - Tego nie wiem - stwierdziła z powagą moja siostra. - Jeśli byłoby ich więcej, różnie by to mogło wyglądać. Tyle że oni nie zaryzykują otwartej walki, zbyt wiele mają do stracenia. - Czyli co, bez zmian? - zapytałam z ulgą, zadowolona, iż nie musimy znów pakować naszego wątłego dobytku, by wyruszyć w dalszą drogę. - Na razie tak - odparł Gabriel. - Usiłujemy skontaktować się ze Zgromadzeniem, aby poinformować ich o poczynaniach Zwierzchności. Być może uda się im je powstrzymać. Lub przynajmniej ograniczyć ich możliwości. - A co z naszym Ojcem? Gdzie On jest? - spytałam bez tchu. - Zajęty - odpowiedziała Ivy, zerkając niespokojnie na Gabriela. Ma w tej chwili ręce pełne roboty. - O czym ty mówisz? - Nie zrozumiałam. Mój brat westchnął ciężko, zaciskając powieki. - Przypuszczalnie i tak byś się o tym dowiedziała - rzekł. - Piekło postanowiło wziąć odwet, demony wpadły w szał. - Co takiego? - wyszeptałam, czując, jak moje serce zamienia się w kamień. - Wciąż zwiększają swoje wpływy, a ich liczba się potroiła - dodał Gabriel. - Świat stanął w obliczu poważnego zagrożenia.
Ivy niechętnie przyświadczyła skinieniem głowy. - Śmierć jednego z Pierwotnych spowodowała spore zamieszanie. Wysłannicy Lucyfera opanowują ziemię niczym zaraza. Żołądek miałam jak z ołowiu. Czy to moja wina? Czy ludzie giną z mego powodu, ponieważ byłam na tyle głupia, by rozgniewać księcia ciemności? Bezwiednie zakryłam rękami usta, ale Gabriel czytał mi w myślach. - Nie możesz brać na siebie odpowiedzialności za poczynania Królestwa Podziemi, Bethany - oświadczył. - Im nie trzeba wymówek, by nieść ból i zniszczenie. Opadłam na łóżko twarzą do poduszki, marząc o tym, by móc gdzieś się ukryć i przeczekać to wszystko. Dopiero poczuwszy na plecach łagodny dotyk dłoni Gabriela, otrząsnęłam się z letargu. - Pamiętaj, że to nie z twojej ręki zginął Jake - powiedział cicho. To ja go zabiłem. Niewielkie to było pocieszenie. Czy to istotne, kto zadał ostateczny cios, skoro i tak cierpieli niewinni? Demony potrafiły popisywać się sadystycznym okrucieństwem, nawet gdy nie kierowała nimi żądza zemsty. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie potworności, jakie bez wątpienia stały się teraz udziałem ich ofiar. Jeśli nasz Ojciec nie miał czasu na nic innego, sytuacja wyglądała naprawdę poważnie. - To jakiś koszmar - wydukałam. - Tak - przyznał szczerze mój brat. - Jednak nie wolno nam tracić nadziei. Być może w tym akurat momencie niebo jest zajęte, ale prędzej czy później Ojciec wysłucha naszych modlitw. - Ale co z piekłem? Czy i oni nas szukają? - Nie wiemy - odparł Gabriel. - W ich działaniu trudno na razie dostrzec jakiś wyraźny schemat. Wygląda na to, że idą na żywioł. Aczkolwiek... - Chyba wolał nie kończyć tego zdania. - Z pewnością o nas pamiętają - zrobiłam to za niego. - I ja tak myślę - potwierdził grobowym tonem. - Ale skupmy się może na jednej bitwie.
Gdy wyszli, uznałam za konieczne niezwłocznie odnaleźć Xaviera, lecz najpierw należało wyrwać się jakoś ze szponów Mary Ellen, która zdążyła już wrócić do pokoju, pełna energii oraz ciekawska jak zwykle. - Dokąd idziesz? - zapytała, zeskakując z łóżka i praktycznie przyklejając się do mnie. - Spotkać się z koleżanką - odrzekłam ostrożnie. - To świetnie się składa! - Chwyciła torebkę. - Poprawię tylko makijaż. Z wysiłkiem hamowałam rozdrażnienie. Ta dziewczyna bywała nie do zniesienia. Z tonu mego głosu można było wszak jasno wyczytać, że nie życzyłam sobie niczyjego towarzystwa. W przeciwnym wypadku sama bym ją zaprosiła. - Tak naprawdę - zaczęłam niezręcznie - to spotykam się z Molly, ma jakieś kłopoty sercowe. Nie będzie chciała rozmawiać przy kimś trzecim. - Kiedy ja doskonale się znam na tych sprawach - stwierdziła Mary Ellen. Zaczynałam się zastanawiać, czy ona przypadkiem nie robi tego specjalnie. - Problem w tym, że Molly trochę się wstydzi - powiedziałam. -Ale... - Bardzo mi przykro! Na razie. - Rzuciłam, uciekając z pokoju, by zapobiec dalszym protestom z jej strony. Zdawałam sobie sprawę z faktu, iż zachowuję się gruboskórnie, prawdopodobnie raniąc jej uczucia, ale tak bardzo pragnęłam zobaczyć się z Xavierem, że nie miałam do tego głowy. Postanowiłam jej to później wynagrodzić. Lekkim krokiem pobiegłam na boisko. Xavier mówił mi, że idzie trenować do meczu razem z chłopakami ze swego bractwa. Po dotarciu na miejsce nie zastałam nikogo na zewnątrz, ale wiedziałam, iż będzie czekał na mnie w środku. Źle znosiłam konieczność spotykania się z nim po kryjomu. Każdego dnia zmuszeni byliśmy kraść dla siebie te nędzne kilka minut. Przez resztę czasu prowadziliśmy podwójne życie jako Ford
oraz Laurie McGraw. Bywały chwile, kiedy wolałabym zamienić się z nimi miejscami i choć trochę pocieszyć normalnością. Chętnie sprawdziłabym, jak to jest przejmować się rzeczami w rodzaju stopni lub przegranego meczu, w odróżnieniu od gniewu niebios czy Lucyfera na wojennej ścieżce. Schylając głowę, przemknęłam do szatni w nadziei, że nikt mnie nie zobaczy. Xavier siedział na ławce, ubrany w biały podkoszulek. Wycierał ręcznikiem mokre włosy. Na mój widok podniósł głowę i uśmiechnął się tym samym ujmującym uśmiechem, który zawsze zapierał mi dech w piersiach. - Witaj, Beth - zamruczał cicho. Podeszłam do niego, po czym przysiadłam mu na kolanach, wtulając głowę w zagłębienie jego szyi i rozkoszując się jej wonią. Miał taką miękką skórę. - Ładnie pachniesz — stwierdziłam, oplatając ramionami jego tułów w poszukiwaniu poczucia bezpieczeństwa. - Tak owocowo. - Dzięki. - Przewrócił oczami. - Przy tobie czuję się stuprocentowym mężczyzną. Roześmiałam się, lecz zaraz westchnęłam melancholijnie. - Tu naprawdę jest jak w domu. Szkoda, że nie możemy studiować w innych okolicznościach. - Wiem - odparł. - Niestety, w naszym przypadku nic nigdy nie będzie normalne. Dzięki temu łatwiej nam docenić to, co mamy. - Musimy się trzymać razem - wyrwało mi się z głębi serca. Choćby nie wiem co. - Oczywiście - odrzekł Xavier. - Nigdzie się nie wybieram. Nawet gdyby świat miał się rozpaść pod nami na kawałki, ja cię nie opuszczę, Beth. - To dobrze - westchnęłam. - Bo właśnie rozmawiałam z Ivy i Gabrielem... nie spodoba ci się to, co mówili. Przesunął delikatnie palcem po moim policzku, po czym zszedł niżej, obrysowując linię ust. Na ogół tego rodzaju oświadczenie wzbudzało w nim niepokój. Chciał poznać szczegóły, dowiedzieć się, co dokładnie zostało powiedziane
oraz jak w związku z tym powinniśmy postąpić. Teraz jednak wyczułam, iż jest zmęczony i nie ma ochoty dłużej walczyć. - Czy problem dotyczy Forda i Laurie? Ściągnęłam brwi. -Nie. - W takim razie niech zaczeka - odparł. - Tak rzadko widuję cię ostatnio uśmiechniętą. Brakuje mi tego. Kiwnęłam głową, unosząc wzrok, by zajrzeć w jego turkusowe oczy. Niegdyś migotały w nich wesołe iskierki, jak gdyby ich właściciel nieustannie uśmiechał się sam do siebie. Teraz widać w nich było jedynie znużenie. - Wolałabym zapomnieć na razie o Fordzie i Laurie - poprosiłam. — Spróbujmy pobyć przez chwilę sobą. Wróćmy do początku naszej znajomości, nim wszystko tak się skomplikowało. Wróćmy do nocy na plaży w Venus Cove, tej nocy, kiedy poszliśmy razem na ognisko. Oboje doskonale pamiętaliśmy tamten wieczór. To wówczas skoczyłam z klifu, w połowie lotu rozkładając skrzydła. Mimo iż z trudem zdobyłam się na odwagę, by wyznać Xavierowi prawdę o sobie, nie zmieniło to między nami niczego. Leżeliśmy później na piasku przez wiele godzin, utwierdzając się w przeświadczeniu, że pisane nam było się spotkać oraz być razem. Nawet gniew mego rodzeństwa nie zdołał ugasić ognia, jaki wówczas we mnie zapłonął. Choć poznałam Xaviera z każdej możliwej strony, jego czar wciąż ścinał mnie z nóg, nadal był księciem z bajki, który przybył do mnie na białym koniu i sprawił, że świat rozjarzył się wszystkimi kolorami tęczy. Gdy przymykałam oczy, czując na sobie ciepło jego rąk, pod mymi powiekami wybuchały fajerwerki i spadające gwiazdy, oprószając myśli lśniącym kosmicznym pyłem. Uniosłam głowę, pocierając nosem o policzek Xaviera. Pochylił się ku mnie i musnął wargami płatek mego ucha, przyprawiając mnie o dreszcze. Zapragnęłam znów ujrzeć beztroskiego, osiemnastoletniego chłopaka, nie zaś mężczyznę, na którego barkach spoczywają troski tego świata.
Splotłam ręce na jego karku, czując bijące od niego gorąco. Gdy nasze usta się spotkały, przeszyła mnie znajoma obezwładniająca energia, a przed moimi oczami ponownie wystrzeliły sztuczne ognie. Niezależnie od tego, jak często całowałam Xaviera, zawsze czułam się tak, jak gdyby był to nasz pierwszy raz. Jego ramiona zacisnęły się wokół mojej talii. Przyciągnął mnie mocniej do siebie. Zatonęliśmy we własnym świecie, gdzie nie istniały czas ani przestrzeń. Bez reszty pochłonięci sobą odgłos zbliżających się kroków usłyszeliśmy dopiero, gdy było już za późno. Czar prysł wraz ze zduszonym westchnieniem. Szarpnąwszy się gwałtownie, zobaczyłam stojącą w drzwiach Mary Ełlen. Była zszokowana, obiema rękami zakrywała usta. Podskoczyłam jak oparzona, cofając się w popłochu, ale ona i tak zdążyła przyjrzeć się całej scenie. Prawdopodobnie nie przekonała jej moja wcześniejsza wymówka, więc na wszelki wypadek poszła za mną. - Wszystko ci wytłumaczę — powiedziałam, uderzając boleśnie plecami w metalową szafkę. Zraniona łopatka momentalnie zaczęła mnie piec, ale nie zwracałam na to uwagi. Moje słowa zabrzmiały jak koszmarny banał, lecz nic innego nie przyszło mi do głowy. Ponadto skłamałam - niczego nie byłam w stanie jej wyjaśnić. Nie sądziłam, by komunikat: „To tak naprawdę mój mąż, ale musieliśmy zachować to w tajemnicy", na cokolwiek się tutaj zdał. - Nie wierzę własnym oczom - wybełkotała Mary Ellen, odsuwając się od nas, jak gdyby obawiała się zarażenia jakąś straszliwą chorobą. To obrzydliwe! - Mary Ellen, posłuchaj, proszę... - Xavier wstał, wyciągając do niej ręce, ale natychmiast mu przerwała. - Jesteś zboczony! To twoja siostra! Jak możesz? - To nie jest moja siostra - ponowił próbę Xavier. - To moja żona. - Pobraliście się?! - Mary Ellen teatralnym gestem chwyciła się za pierś, niczym rażona piorunem. Raptem jej oczy się zwęziły. - To dlatego nie odpisywałeś na moje SMS-y ani nie reagowałeś na żadne sygnały. A ja myślałam, że są zbyt subtelne!
- Zbyt subtelne? - prychnął z niedowierzaniem Xavier, który zaczynał mieć jej dość. - Mniej subtelny byłby tylko szarżujący byk! - Cóż, przykro mi bardzo, ale nie jestem podobna do twojej siostry! - wrzasnęła Mary Ellen. - Zamknij się choć na sekundę! - wybuchnęłam, skrajnie poirytowana. - Nic złego nie zrobiliśmy. - Może waszym zdaniem - oznajmiła triumfalnie. - Ale na pewno nie według tej społeczności. - My nie jesteśmy spokrewnieni - odparłam z naciskiem. Okłamywaliśmy cię. Wszystkich okłamaliśmy. - Słuchaj no. - Mary Ellen uniosła ręce. - Ja rozumiem, że wam może to się wydawać w porządku, ale to dlatego, że macie nie po kolei w głowach. Trzeba kogoś o tym powiadomić... dla waszego własnego dobra. Jeszcze mi podziękujecie. - Czekaj! - zawołał za nią Xavier, ale ona po prostu obróciła się na pięcie i wyszła. Ukrył twarz w dłoniach, lecz ja byłam już w drodze do drzwi, gotowa ją gonić. - Musimy za nią biec - powiedziałam, zawracając, by go ponaglić. - Po co? - Popatrzył na mnie pustym wzrokiem. - Przecież ona i tak nie zechce słuchać. - Xavierze, zastanów się tylko - poprosiłam. - Mowa o Mary Ellen... ona rozpowie o tym po całym kampusie. - Trudno. - Wzruszył ramionami. - Nie ma żadnego dowodu. Jej słowo przeciwko naszemu. - Nie szkodzi. - Chwyciłam go za rękę. - Nikt nie zignoruje takiego oskarżenia. Nawet jeśli zaprzeczymy, ściągniemy na siebie masę uwagi. Cały ten czas robiliśmy wszystko, by uniknąć nadmiernego zainteresowania. Jeżeli przez Mary Ellen znajdziemy się w jego centrum... - To oni znajdą nas - dokończył nienaturalnie wysokim głosem. - Otóż to - ścisnęłam jego dłoń. - Chodźmy.
Pędząc przez boisko, myślałam o tym, jakie to niesprawiedliwe. Uniwersytet był dla nas czymś znacznie więcej niż tylko kryjówką. Reprezentował wszystko, czego pragnęliśmy, a co było poza naszym zasięgiem: wspólną przyszłość na ziemi. Nie chciałam stąd odchodzić i nie zamierzałam spokojnie patrzeć, jak Mary Ellen próbuje nas pogrążyć. Przyspieszyłam tempa, biegnąc coraz szybciej, aż wreszcie przestałam czuć grunt pod nogami. Poruszałam się z prędkością, o którą sama siebie nie podejrzewałam. Wiedziałam tylko, że nie mogę pozwolić, aby ktokolwiek nam zagroził, a już na pewno nie Mary Ellen. Dla postronnego obserwatora stanowiłabym teraz jedynie rozmytą plamę. Wkrótce zostawiłam Xaviera daleko w tyle, doganiając Mary Ellen w Lasku. Chwyciłam ją za ramiona, na co wydała z siebie zduszony pisk. - Puść mnie! - Nie! - Obróciłam ją twarzą do siebie i zmusiłam, by na mnie spojrzała. - Najpierw mnie wysłuchasz. Lecz do niej już nic nie docierało. - Ratunku! - wrzasnęła. - Niech mi ktoś pomoże! I wtedy coś we mnie pękło. Nie mogłam do tego dopuścić. Za dużo z Xavierem przeszliśmy, aby jakaś lekkomyślna nowi-cjuszka miała nam odebrać jedyne miejsce, w którym czuliśmy się bezpieczni. Wycelowałam palec w jej usta i w ciągu sekundy wargi Mary Ellen zarosły cienką błoną, skutecznie uniemożliwiającą ich rozwarcie. Jej oczy rozszerzyły się, a ręce same skoczyły do twarzy. Usiłowała rozedrzeć warstewkę skóry, lecz szybko zrozumiała, iż byłoby to zbyt bolesne. Zadrżała, patrząc na mnie z przestrachem. Nie było to spojrzenie, do jakiego przywykłam, ale nie miałam czasu, aby się nad tym zastanawiać. Udało mi się ją chwilowo uciszyć. Przez moje ciało przepływała potężna moc, rozgrzewając do czerwoności ramiona i nogi. Poczułam, jak mój kręgosłup się prostuje, a mięśnie pulsują nadprzyrodzoną energią. Wyciągnęłam rękę, kładąc jarzącą się łagodnym blaskiem dłoń na głowie Mary Ellen. Osunęła się na kolana u moich stóp. Pod
wpływem mego dotyku jej myśli oraz wspomnienia zawirowały. Przymknąwszy oczy, ujrzałam je żywe, tak jakbym tam była. Gdy zobaczyłam Mary Ellen podczas jej szóstych urodzin, przebraną za księżniczkę Disneya, pojęłam, iż cofnęłam się za daleko. Niełatwo było wśród ogromnego natłoku zdarzeń oddzielić od siebie pojedyncze obrazy. Każdy moment naszego życia zapisuje się w pamięci jako wspomnienie, w związku z czym musiałam przedrzeć się przez wiele warstw, by dotrzeć do tego jednego, które pragnęłam wymazać. Wiedziałam, iż tak właśnie postępuje Gabriel, tyle że on opanował tę sztukę do perfekcji. Ja robiłam to po raz pierwszy, więc nie wypracowałam jeszcze własnej techniki. W końcu zawęziłam obszar poszukiwań do ostatniego tygodnia. To musiało wystarczyć. Poczułam, jak jej myśli unoszą się, a następnie wnikają w koniuszki moich palców. Upewniłam się, iż skasowałam wszystko, z kilkoma wcześniejszymi minutami włącznie. Wtedy ją puściłam, jednocześnie usuwając blokadę z jej ust, na co akurat nadbiegł Xavier. Gdy odsunęłam się od niej, opadła na czworaki. - Hej! - zawołałam, pochylając się nad nią, by pomóc jej wstać. Dobrze się czujesz? Stanęła na chwiejnych nogach, roztrzęsiona i najzupełniej zdezorientowana. - Skąd ja się tu wzięłam? - wyjąkała. - Byłam w pokoju. Myślałam, że jest rano... Zrozumiałam, że ostatnim, co pamięta, było szykowanie się na zajęcia. Xavier zerknął na mnie z niepokojem. Zignorowałam go, przykładając rękę do czoła Mary Ellen. - Zdaje się, że coś cię bierze. Lepiej wróćmy do akademika. - Ale co wy tu robicie? — dopytywała się w oszołomieniu. - Wybraliśmy się na spacer, a po drodze natknęliśmy się na ciebie wyjaśniłam. - Nie powinnaś błąkać się tu sama po zmroku. - Kiedy ja nie... Xavier objął ją w pasie ramieniem, co najwyraźniej rozproszyło jej uwagę.
- Chodź - powiedział. - Odprowadzimy cię do pokoju. Z pewnością rano poczujesz się lepiej. - Niedobrze mi - oznajmiła znienacka, jak gdyby w ogóle nie słyszała słów Xaviera. Gabriel opowiadał mi kiedyś, że majstrowanie przy cudzym umyśle może spowodować silny ból głowy lub nudności. - Wiem, wiem - uspokoił ją Xavier. - Laurie ma rację. Przypuszczalnie rozkłada cię jakiś wirus. Jutro z samego rana pójdziesz do lekarza. - Dobrze. Dziękuję. Zrobiła kilka drżących kroków w kierunku budynków akademika, nim upadła na kolana i zwymiotowała pod drzewem. Xavier chwycił ją wpół, po czym przytrzymał jej włosy z dala od twarzy. Zaszlochała cicho. Musiała być przerażona, znalazłszy się niespodziewanie sama w ciemnym parku, nie mając bladego pojęcia, jakim sposobem się tu dostała. - Już dobrze - uspokajał Xavier, jedną ręką klepiąc ją delikatnie po plecach, a drugą trzymając mocno, by nie przewróciła się na ziemię. Rzucił mi niemal oskarżycielskie spojrzenie. - Czy to naprawdę było konieczne? - syknął mi do ucha, pomagając Mary Ellen się podnieść. W normalnych okolicznościach czułabym się winna, żałowałabym swego postępku, lecz dziś zajrzałam w zalęknioną twarz Mary Ellen, w jej pełne strachu oczy - i nie poczułam nic. Tak, to było konieczne, pomyślałam. Zrobiłam to, co należało, by nas chronić. Zaczynałam rozumować podobnie do mego rodzeństwa, mniej się przejmując dobrem jednostki, a bardziej mając na względzie wyższą konieczność. Gdyby Mary Ellen wpadła do miasta, wykrzykując swoje rewelacje, byłoby po nas. Śmiało wytrzymałam wzrok Xaviera. - Nic jej nie będzie - stwierdziłam sucho.
Marsz weselny Gdy następnego dnia Mary Ellen wreszcie otworzyła oczy, czekałam na nią z kubkiem gorącej kawy oraz kanapką. Miałam wyrzuty sumienia z powodu stanu, do jakiego doprowadziłam ją zeszłej nocy, mimo że wiedziałam, iż nie będzie tego pamiętać. Obudziła się z jękiem, wciskając głowę pod poduszkę. - Która godzina? - wychrypiała. - Około południa - odparłam, stawiając poczęstunek na jej biureczku. - Jak się czujesz? - Jakby wjechał we mnie autobus - oznajmiła dramatycznym tonem, zasłaniając oczy przed światłem. - Co się stało? - Wymiotowałaś - wyjaśniłam, starając się udzielać możliwie zwięzłych informacji, by uniknąć niewygodnych pytań. Czułam się trochę tak, jakbym zabrała się do operacji, której nie potrafiłam prawidłowo przeprowadzić do końca. - Piłam coś? - zapytała, masując sobie skronie. Zerknęłam na jej opuchnięte, przekrwione oczy, wyschnięte usta i rozczochrane włosy. Alkohol wydawał się równie dobrym wytłumaczeniem, jak każde inne. Cóż jeszcze mogłoby odpowiadać za nocną eskapadę Mary Ellen, jej bezładne zachowanie oraz luki w pamięci? - Tak - potwierdziłam. - Chyba tak. - Jakże łatwo przychodziło mi ostatnio kłamać. Już nie jąkałam się jak niegdyś, nie
zdradzałam nieostrożnym gestem. Na każdym kroku z coraz większą wprawą plotłam misterne sieci krętactw. Nie czas był jednak na wewnętrzne rozterki. Najpierw należało pozacierać ślady. - Jezu, musiałam się nieźle nawalić - stwierdziła. - Ni cholery nic nie pamiętam. - No. Kiedy cię znaleźliśmy, w ogóle nie wiedziałaś, co się dzieje powiadomiłam ją, zdradzając tych kilka szczegółów. - Ale najważniejsze, że bezpiecznie dotarłaś do pokoju. -Laurie... - zagadnęła nieśmiało. - Czy mogłabym cię o coś prosić? - Jasne - westchnęłam, gotowa jakoś zrekompensować wyrządzone koleżance krzywdy. - Nie mów nikomu, co? Gdyby to się rozeszło, miałabym kłopoty. Zaskoczyła mnie takim podejściem, ale oczywiście z radością się zgodziłam. Spodziewałam się raczej, że zechce rozpowiadać wszem i wobec o swojej przygodzie. Sądziłam, iż z jej skłonnością do przesady wyniknie z tego cała sensacja, łącznie z mrożącym krew w żyłach zakończeniem, wedle którego ledwo uszła z życiem. Jednak z obecnego obrotu sprawy byłam znacznie bardziej zadowolona. W istocie fakt, iż Mary Ellen jak ognia bała się opinii dziewcząt z bractw, stanowił pierwszy od dawna szczęśliwy dla nas zbieg okoliczności. Upewniwszy się, że mogę ją bezpiecznie zostawić samą, wybrałam się z wizytą do Xaviera. Drzwi mieszkania otworzył mi Spencer. W głębi widziałam rozciągniętego na kanapie Claya z opasłym podręcznikiem do biologii rozłożonym na piersi. - Cześć, mini-McGraw - powitał mnie Spencer, uśmiechając się łobuzersko. - Witaj w naszej jaskini. - Dzięki. - Odpowiedziałam uśmiechem, ostrożnie wkraczając do środka. Ponieważ mieszkało ich tam czterech, miejsce to pod każdym względem zasługiwało na miano kawalerskiego przybytku. Xavier z natury był dość porządny, mimo to duży pokój tonął w pudełkach po pizzy, puszkach i grach. Żaden z mebli nie pa-
sował do pozostałych. Wystrój sprawiał wrażenie przypadkowego, w oczywisty sposób służąc jednemu tylko celowi: wygodzie. Nikt nie przejmował się stroną estetyczną. Na ścianie wisiała flaga stanu Missisipi, herb bractwa Sigma Chi oraz drewniana podobizna Pułkownika Reba, dawnej maskotki Buntowników. - Od razu czuć, że mieszkają tu sami chłopcy - stwierdziłam, na co Spencer wybuchnął śmiechem. - Sugerujesz, że u nas śmierdzi? - Nie - odparłam. - Tylko pachnie... mężczyzną. - Bo też my jesteśmy niezwykle męscy. - Pokiwał głową Clay. Twój brat bierze prysznic, ale nie musisz udawać... i tak wiemy, że przyszłaś tu dla nas. - Przejrzałeś mnie - zgodziłam się. - Nie mogłam się opanować. - No i się wydało. - Spencer puścił do mnie oko. - Wyobrażasz sobie, że Ford nie poszedł z nami wczoraj pić? Podejrzewamy, że po cichu się zakochał. - No nie - odparłam z udawaną powagą. - Ktoś powinien mu wytłumaczyć, co w życiu jest naprawdę ważne. - Otóż to. - Potrząsnął głową Spencer. - Koniecznie musisz z nim porozmawiać. Zeby przedkładać jakąś dziewczynę nad spotkanie z kumplami z bractwa. - Nie do pomyślenia - przytaknęłam, siadając na kanapie, by zaczekać na Xaviera. Parę chwil później wyszedł z łazienki z mokrymi włosami, owinięty w pasie ręcznikiem. Zaskoczona, z najwyższym trudem odwróciłam wzrok. Przez dłuższy czas nie miałam okazji oglądać go bez koszulki, wskutek czego teraz nie mogłam oderwać oczu od jego wspaniale wyrzeźbionej, muskularnej sylwetki. Poczułam się jak za dawnych dni, kiedy dopiero co zaczęliśmy się spotykać, a ja ze wszystkich sił starałam się nie dać po sobie poznać, do jakiego stopnia jestem nim zauroczona. Opuściłam powieki, licząc na to, iż nikt nie zauważył mego pożądliwego zachwytu. - Cześć - powiedział Xavier. — Tak mi się wydawało, że słyszę twój głos.
- Jak milo, że się ubrałeś - stwierdziłam wymownie. - No właśnie, stary, co ty sobie wyobrażasz? Ze my tu jakiś casting prowadzimy? - I o co tyle szumu? - Xavier wzruszył ramionami, ale chwyciwszy z kosza pełnego wypranej bielizny czystą koszulkę, zniknął za drzwiami swego pokoju. Po powrocie złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą. - Chodź, siostra, postawię ci obiad - zaproponował. Rozumiałam, oczywiście, że szuka wymówki, abyśmy mogli stamtąd wyjść i porozmawiać w cztery oczy. - Jakoś nam nigdy nie stawiasz obiadu - mruknął Spencer. — Ciekawe dlaczego? - Bo was nie lubię - rzucił przez ramię Xavier na odchodnym. Spencer cisnął w niego poduszką. Wsiadłam do pikapa, nareszcie czując się w miarę swobodnie. Gdy Xavier przekręcił kluczyk w stacyjce, z radia popłynęły rzewne dźwięki gitary, a moje stopy same zaczęły przytupywać do taktu. - Czy ty widzisz, co ten uniwerek ze mną robi? - zapytał Xavier. Dobrowolnie przełączyłem się na stację z muzyką country. Podśpiewując pod nosem słowa piosenki, postukał palcami w kierownicę. - Bo z ciebie tak naprawdę jest wiejski chłopak - powiedziałam. Musisz się w końcu z tym pogodzić. - Ja tu widzę tylko jedną farmerkę - uśmiechnął się, pociągając za kołnierzyk mojej przydużej koszuli w kratę. - Oni sądzą, że spotykasz się z kimś w tajemnicy - oznajmiłam, chwytając go za rękę. Tak bardzo brakowało mi jego dotyku, iż nie zamierzałam tracić żadnej okazji. - Oni? - Wskazał kciukiem wolnej dłoni budynek, z którego wyszliśmy. - Nie ma się czym przejmować. W życiu nie zgadną, o kogo chodzi. - Nie masz czasem ochoty powiedzieć wszystkim? - westchnęłam. O nas?
- I owszem - odparł. - Zwłaszcza odkąd Spencer rozpo-wiedział w bractwie, jaka to z mojej siostry jest prima sztuka. - Żartujesz! - Roześmiałam się. Niezły był numer z tego Spencera. - Wcale mi nie jest do śmiechu. Wszyscy chcą cię teraz poznać. Pokręcił głową. - Nic z tego. - Daj spokój - prychnęłam. - Ja i tak mam gorzej. Tutejsze dziewczyny kompletnie powariowały na twoim punkcie. - Bzdura - parsknął Xavier. - Przecież w ogóle mnie nie znają. - Wiedzą, jaki masz znak zodiaku, jakie uprawiasz sporty, gdzie pracowałeś zeszłego lata, a także z kim byłeś na obozie podczas wakacji przed czwartą klasą - wyrecytowałam. - Co? - Popatrzył na mnie oszołomiony. - Jak to? Skąd? - Nie doceniasz potęgi Facebooka. - To jakiś absurd - wybuchnął śmiechem. Mój telefon komórkowy zawibrował, w związku z czym zerknęłam w dół, aby odczytać SMS-a. Molly pytała, co robię. - Zaczyna się - jęknął Xavier. - Powiedz jej, że się uczysz. - Pisze, że ma jakieś nowe wiadomości... - Pewno najświeższe plotki z życia gwiazd. - Przewrócił oczami. Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że najpierw zjemy obiad, a o Molly będziemy się martwić później. Znaleźliśmy zaciszny kąt na tyłach restauracji i rozsiedliśmy się wygodnie. Przesuwając dłońmi po spękanym siedzisku obitej sztuczną skórą ciemnoczerwonej kanapy, przyglądałam się kolorowym lampom o podłużnym kształcie. Panował tam półmrok oraz hałas, dzięki czemu łatwo było się skryć przed całym światem. Na ścianach wisiały flagi oraz mnóstwo fotografii w zakurzonych ramkach. W sufit powbijane były owinięte w celofan wykałaczki. - Strasznie tu fajnie - stwierdziłam. - Uwielbiam studia. - Tak jest. - Xavier wyciągnął nogi pod stołem. - Pełna beztroska.
- Jak myślisz, ile nam jej jeszcze zostało? - Miałam nadzieję, że nie zabrzmiało to zanadto pesymistycznie. - Nic nie myślę - odparł. — Liczy się tu i teraz. Niezależnie od tego, czy potrwa to cały rok czy tylko tydzień, udało nam się być tutaj razem. No i kto wie, może kiedyś wrócimy. - Kim byś został, gdybyś mnie nie poznał? - spytałam nagle. - To znaczy, co byś robił? - Byłby Xavierem Woodsem, studentem medycyny, potajemnym fanem drużyny Uniwersytetu Alabama, członkiem Sigmy Chi... zero przyzwoitości - odrzekł bez wahania. - Pytam poważnie! - zgromiłam go. - Ale co to w ogóle za pytanie? — zdziwił się. - Gdybym cię nie poznał, wszystko potoczyłoby się inaczej. - To wiem, ale jak konkretnie? - naciskałam. - Przede wszystkim nie widziałbym rzeczy, które widziałem, co oznacza, że nie ceniłbym aż tak tego, co mam. Prawdopodobnie jeszcze długo szukałbym właściwej dziewczyny, po czym wylądowałbym w jakiejś przyjemnej, czystej pracy oraz ładnym domu z miłą rodziną. - Nie brzmi najgorzej — mruknęłam. - Powiedziałem miłą - powtórzył Xavier. - Nie wyjątkową. W niczym nie przypominałoby to tego, co łączy nas. - Może - zgodziłam się bez przekonania. Wciąż wyobrażałam sobie życie, jakie mógłby wieść, gdybym nie pojawiła się w nim ja, wywracając wszystko do góry nogami. Co z tego, że mogłam urodzić mu dzieci, skoro nie byłam w stanie zapewnić im normalnych warunków, potrzebnych do ich prawidłowego rozwoju? W każdym razie nie dziś, a kto wie, czy w ogóle kiedykolwiek. Nie pragnęłam niczego więcej niż takiej właśnie codzienności, jaką opisał, tymczasem on bez zastanowienia z niej zrezygnował. Czyżby nie doceniał należycie jej wartości? Nie zamierzałam na to pozwolić. Xavier sięgnął przez stół, biorąc mnie za rękę. - A wiesz, na czym polega największa różnica? - zapytał cicho, na co uniosłam głowę. Płynące z jego oczu ciepło do-
dało mi otuchy. - Nadal kwestionowałbym swoją wiarę. Tak jak pozostali ludzie miotałbym się, próbując zrozumieć sens istnienia tego świata. A dzięki tobie mam pewność, o jakiej nigdy nie śniłem. Na własnej skórze odczułem potęgę nieba. Widziałem, co potrafią anioły. Dzięki tobie wiem, że piekło to nie tylko miejsce, o którym uczą w szkółce niedzielnej, lecz najprawdziwsza rzeczywistość. Dzięki tobie zrozumiałem, iż Bóg istnieje, a także czuwa nad każdym moim krokiem. Dzięki tobie bezwarunkowo wierzę w raj, do którego pewnego dnia trafimy... razem. - Biały Pokój - wyszeptałam, czując, jak jego palce zaciskają się na mojej dłoni. - Zawsze, kiedy na ciebie patrzę, odnoszę wrażenie, że nasz Ojciec znajduje się w pobliżu... że ma wobec ciebie własne plany. Nie wymyśliłam sobie tego. Od Xaviera biło tyle pozytywnej energii, iż nie sposób było się smucić w jego towarzystwie. Niekiedy nawet wydawało mi się, że rozróżniam jej smak. Był to smak słońca. Smak miłości. - Przestałem nas postrzegać jako dwie oddzielne osoby - powiedział, uśmiechając się z rozmarzeniem zza swojej mrożonej herbaty. - Mam wrażenie, jakbym ja mieszkał w tobie, a ty we mnie. Stanowimy jedną całość. - Taka właśnie była intencja naszego Ojca - odparłam. - Aby mężczyzna i kobieta stanowili jedność na wzór Trójcy Świętej. Zauważywszy, iż przygląda się nam siedząca przy sąsiednim stoliku dziewczyna, gwałtownie cofnęłam rękę. Kolejny raz zapomnieliśmy, że nie wolno nam okazywać sobie publicznie uczuć. Xavier odkaszlnął, a następnie otrząsnął się, jak gdyby budząc się ze snu. - To jak? - zapytał możliwie niefrasobliwym tonem. - Zobaczymy, co tam chciała Molly? Wspólnie uznaliśmy, że w jej towarzystwie będzie nam łatwiej niż sam na sam, kiedy to pokusa okazywała się po prostu zbyt silna. Wysłałam jej wiadomość z informacją, gdzie jeste-
śmy, a ona zjawiła się piętnaście minut później, ubrana w białą koszulkę z uczelnianym logo oraz różowe krótkie spodenki. Rzuciwszy nam znaczące spojrzenie, opadła na kanapę, uśmiechając się od ucha do ucha. - W życiu nie zgadniecie. - Czego? - Xavier zrobił minę, jakby już zaczynał żałować swej decyzji. - Mam wieści. - Doprawdy? - Nie byle jakie wieści - podkreśliła Molly. - Takich rzeczy nie dowiadujesz się codziennie. - Daj spokój - zaśmiałam się. - Powiedz wreszcie. W odpowiedzi wyciągnęła rękę spod stołu, triumfalnym gestem kładąc ją na blacie. Nie sposób było przeoczyć zaręczynowego pierścionka, połyskującego na jej palcu. Otworzyłam usta ze zdumienia, na co Molly uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Przedstawiam wam przyszłą panią Wade'ową Harper Trzecią. - Dobry Boże... - Xavierowi najwyraźniej zabrakło słów. - Prawda? - pisnęła Molly, rzucając mi się na szyję. - Niesamowite, co? - No... tak - stwierdziłam, usiłując wykrzesać z siebie nieco entuzjazmu. - Ale czy na pewno jesteś na to gotowa? Masz dopiero osiemnaście lat. - Ty też, a wyszłaś za Xaviera - wytknęła. - Tak, ale... To trochę... W sumie to masz rację. - Nie wiedziałam, jak jej wyjaśnić, że Xavier i ja to co innego, nie wychodząc przy tym na zarozumiałą. Niemniej jednak była to prawda: tych dwóch sytuacji nie dało się porównać. My przeszliśmy razem przez niejedno, a nasz związek miał okazję sprawdzić się w najbardziej ekstremalnych okolicznościach. Nie podjęliśmy tej decyzji pod wpływem chwili. Okropnie się czułam, myśląc tak o zaręczynach Molly, ale w moich oczach niewiele się one różniły od małżeństw zawieranych po pijaku
w Las Vegas. Czy oni w ogóle zdawali sobie sprawę z tego, w co się pakują? - Molly... - Xavier nachylił się ku niej, przemawiając tonem starszego brata. - Czy ty aby na pewno dobrze to przemyślałaś? Poznałaś Wade'a, jak należy? - Jakbym słyszała mojego ojca - parsknęła Molly. - A rozmawiałaś z nim o tym? - zapytał. - Nie, ale założę się, że to właśnie by powiedział. Rodzice są od tego, żeby krytykować. Sądziłam, że moi przyjaciele ucieszą się razem ze mną. — Popatrzyła na nas spode łba, ewidentnie rozczarowana naszą chłodną reakcją. - Ależ my się cieszymy! - zapewniłam ją, zerkając na Xaviera. Zwyczajnie nas zaskoczyłaś, to wszystko. Molly na powrót się rozchmurzyła. - Mnie Wade też zaskoczył. - Nawinęła sobie na palec pasemko włosów niczym mała dziewczynka. - Ten ślub będzie szalenie romantyczny. Zobaczycie. Będziemy z Wade'em tak samo szczęśliwi jak wy. Nie miałam serca uświadamiać jej, jakim kosztem zdobywaliśmy swoje szczęście. Postronny obserwator mógłby uznać nas za parę zakochanych gołąbków, lecz my odbyliśmy - dosłownie - podróż do piekła i z powrotem, walcząc o prawo do bycia razem. Miłość to nie tylko uczucie, ale też - a może przede wszystkim - zobowiązanie, które podejmuje się na całe życie. Na tym polega małżeństwo. A szczerze mówiąc, nie byłam przekonana, czy Molly aby na pewno to rozumie.
Karty na stół - Odprowadzę cię na zajęcia - zaproponował Xavier. Miałam na sobie jego koszulkę z symbolem bractwa, która sięgała mi do kolan. Ustawicznie ją podciągałam, żeby było widać, iż ubrałam pod spód krótkie spodenki. - Nie trzeba. - I tak idę w tamtą stronę - odparł. Jedną z niewielu korzyści utrzymywania naszego związku w sekrecie był fakt, iż Xavier na nowo zaczął o mnie zabiegać. Odprowadzał na zajęcia, odwiedzał w pokoju, zabierał na obiady. Nikt się temu nie dziwił; uważano nas po prostu za wyjątkowo zżyte rodzeństwo. - Może zjemy dziś na skwerku? - zapytałam. - Pewnie. Weźmiesz ze sobą Molly? - Poważnie? Naprawdę chcesz? - Dotychczas raczej nie przepadał za jej towarzystwem. - Nie - westchnął - ale nie możemy ciągle chodzić wszędzie tylko we dwoje. Musimy o tym pamiętać. - W ogóle nie mamy dla siebie czasu - mruknęłam. - Niedługo to sobie odbijemy. W ten weekend uniwerek będzie prawie pusty. - Jak to?
- Mamy mecz wyjazdowy. - Uniosłam pytająco brwi. - To znaczy, że nasi Buntownicy grają na innej uczelni. - Czy tu wszystko kręci się wokół piłki? — spytałam, na co Xavier popatrzył na mnie z mieszaniną niedowierzania i potępienia. - Beth, tutaj futbol jest jak religia. - I tego właśnie nie rozumiem. - Zabiorę cię na następny mecz, to sama zobaczysz. - Wiesz, że nie lubię tłumów - odparłam z powątpiewaniem. - Kto mówi o tłumach? - roześmiał się. - W grę wchodzi raptem jakieś marne sześćdziesiąt tysięcy. Opadła mi szczęka. Xavier poklepał mnie po plecach braterskim gestem. - Oj, Laurie, musisz się jeszcze sporo nauczyć. Minęliśmy imponującą, ozdobioną białymi kolumnami fasadę Liceum*, od którego cały uniwersytet wziął swój początek. Sam budynek, jak czytałam, służył podczas wojny secesyjnej jako szpital. Otaczające go klomby mieniły się kolorami, począwszy od żółtych żonkili, a skończywszy na różowo-czerwonych fiołkach. Pieczołowitość, z jaką utrzymuje się teren kampusu w nieskazitelnym stanie, bezustannie wprawiała mnie w podziw. Weszliśmy do starej, zbudowanej w kształcie amfiteatru sali wykładowej, wypełnionej rzędami krzeseł ustawionych na lśniącym szarym linoleum. Wewnątrz tłoczyli się już studenci, zajmując miejsca, wyciągając z plecaków laptopy i rozmawiając w oczekiwaniu na profesora literatury angielskiej. Xavier jakoś nie śpieszył się z odejściem. - To co, spotkamy się po zajęciach? - ponagliłam go ostrożnie. - Posiedzę z tobą, jeśli ci to nie przeszkadza. Chętnie zobaczę, co przerabiacie.
* Z ang. Lyceum - najstarszy z budynków Uniwersytetu Missisipi. Pierwotnie służył jako główny gmach, w którym znajdowały się wszystkie wydziały. Obecnie mieszczą się w nim biura administracji kampusu.
- Przecież szedłeś na spotkanie swojej grupy, mieliście coś omawiać? - Świetnie sobie poradzą i beze mnie. - Coś się stało? - spytałam podejrzliwie. - Nie, po prostu wolałbym się z tobą nie rozstawać. Nie naciskałam dłużej, dobrze go bowiem rozumiałam. Po ostatniej rozmowie z Gabrielem i Ivy ja także pragnęłam, abyśmy trzymali się razem. Gdyby cokolwiek miało się wydarzyć, wolałam wspólnie stawić temu czoło. Przecisnęliśmy się pomiędzy zbitymi grupkami, zmierzając ku tyłom. Ktoś stojący z boku mógłby mnie uznać za odludka, ale nie chciałam prowokować niepotrzebnych pytań. Liczyłam też na to, iż nikt nie zna mnie tu na tyle dobrze, by się nami zainteresować. Z jakiegoś powodu nie czułam się tego dnia najlepiej. Coś wisiało w powietrzu; kilka razy doleciał mnie podejrzany, cuchnący zapach. Siedziałam sztywno wyprostowana i spięta, a oparcie krzesła boleśnie wbijało mi się w kręgosłup. Xavier, dla odmiany, wyglądał na odprężonego, rozsiadłszy się wygodnie na swoim krzesełku i wyciągnąwszy nogi w przejściu. Nadszedł wreszcie profesor Walker ze strzechą siwych włosów nastroszonych niczym u papugi, niosąc pod pachą sfatygowany egzemplarz „Antologii literatury" Nortona. Popatrzył na nas zmęczonym wzrokiem znad okrągłych okularów w rogowych oprawkach, które ustawicznie zsuwały mu się z nosa. Gdy tylko zapadła cisza, polecił otworzyć podręcznik na stronie z wierszem „Oda do urny greckiej" Johna Keatsa. Xavier wydał z siebie głośny jęk. Dwie dziewczyny z rzędu przed nami odwróciły się, chichocząc z udawanym współczuciem. - Poezja? - zapytał szeptem. - Jak mogłaś mnie nie ostrzec? - Sam chciałeś zostać, nie pamiętasz? - Myślisz, że za późno już na ucieczkę? - Owszem. Teraz się nie wymigasz. A może nawet dowiesz się czegoś ciekawego? - Oby ta urna okazała się tylko przenośnią - zrobił ponurą minę.
Dziabnęłam go w ramię ołówkiem. W odpowiedzi osunął się niżej, ukrywając twarz w dłoniach, jak gdyby marzył tylko o tym, aby stąd zniknąć. Zerknął na mnie z pretensją spomiędzy palców, na co posłałam mu uśmiech pełen zadowolenia. Nie dbałam o to, czy wykład będzie dla niego nudny czy nie, ja miałam w planach cieszyć się jego towarzystwem przez najbliższą godzinę. Jak się wkrótce okazało, tego dnia wykład w niczym nie przypominał dotychczasowych. Jeśli do tej pory żywiliśmy jakiekolwiek złudzenia co do Siódmych, fakt, iż wybrali na atak miejsce publiczne, ostatecznie potwierdził, jak niewiele znaczyło dla nich ludzkie życie. Wracając myślą do tamtej chwili, pojęłam, że takie postępowanie stało w jaskrawej sprzeczności ze wszystkim, do czego zostali stworzeni. Ich zadaniem było utrzymywać na ziemi harmonię, a nie siać zamęt i spustoszenie. Lecz najwyraźniej według nich garść ludzkich istnień stanowiła niską cenę w zamian za schwytanie krnąbrnego anioła. Po tym dniu nabrałam poważnych wątpliwości co do udziału Naszego Stwórcy w nadchodzących wydarzeniach. Atak Siódmych wyglądał raczej na działanie zbuntowanej frakcji, samozwańczej niebiańskiej straży, która postanowiła przejąć inicjatywę we własne ręce. Pierwszym sygnałem zbliżających się kłopotów był dudniący łoskot, jaki rozległ się gdzieś ponad naszymi głowami. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, sądząc, iż to zwykły grzmot. Tylko ja pamiętałam, że jeszcze przed kilkoma minutami niebo było zupełnie czyste. Później dał się słyszeć cichuteńki szum, który brzmiał dziwnie znajomo. Intrygował mnie do tego stopnia, że ze wszystkich sił nadstawiłam uszu, starając się wychwycić go ponad głosem profesora. Modliłam się w duchu, aby chodziło o uszkodzony klimatyzator, lecz wówczas mój wzrok padł na coś, co zmroziło mi krew w żyłach. Spojrzawszy ku górze, zobaczyłam, iż gipsowe sklepienie sufitu rozciąga się niczym plastelina. Następnie dach począł się trząść, wprawiając w drgania całe pomieszczenie.
I wtedy drzwi audytorium stanęły otworem, ja zaś ujrzałam białego konia w złotej zbroi, który parskał wściekle, bijąc kopytami ziemię. Jego sylwetka połyskiwała w powietrzu niczym nieostry szkic. W panice chwyciłam Xaviera za rękę. Koń potrząsnął głową, odrzucając białą grzywę. Zalśniły drogie kamienie, którymi wysadzane było siodło. W normalnych okolicznościach uznałabym to za widok zapierający dech w piersiach, lecz wiedziałam dobrze, że stanowi on jedynie zapowiedź rychłego nadejścia jeźdźców. Pozostali studenci zerkali z ciekawością na drzwi, nie mając pojęcia o obecności przybysza. Owe konie ukazują się wyłącznie tym, którzy rozumieją ich znaczenie. - Znowu... - wyszeptałam. - Xavierze... to oni. Ledwie wymówiłam te słowa, w sali znikąd zaczęły się pojawiać zamaskowane postacie. Ich dłonie oraz stopy ginęły w fałdach falujących czarnych szat. Białe gipsowe maski skrywały żałosne szczątki ich twarzy, trzymając się w miejscu niczym przylepione. Z widniejących w nich szczelin na oczy wyzierała pustka. Wygląd zjaw nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że przybywają one nie z tego świata. Widoczne na rękach fragmenty zrogowaciałej skóry przypominały kolorem rozkładające się mięso. Tak wyglądał Siódmy z mego niedawnego koszmaru, tyle że tam widziałam jednego. Tu stał ich przede mną co najmniej tuzin. Xavier zesztywniał u mego boku. Reszta wyciągała szyje, wskazując między sobą palcami, niektórzy przestraszeni, inni zaintrygowani, a jeszcze inni rozbawieni, uznając tę niecodzienną sytuację za wyszukany dowcip z użyciem efektów specjalnych, zorganizowany przez jedno z bractw. Niewielu z nich byłoby w stanie pojąć rzeczywiste zagrożenie. W następnej chwili Xavier poderwał się z krzesła, popychając mnie na podłogę. Bez protestów wcisnęłam się pod składane siedzenia, czując, jak łączące je metalowe pręty wbijają mi się w łopatki, a serce wali niczym młot. Znaleźli się przecież tak blisko, czy to możliwe, aby mnie nie zauważyli? Z pewnością
nie przez przypadek wtargnęli na te akurat zajęcia. Musieli wiedzieć, iż mnie tu znajdą. Lecz jeśli w porę udało mi się ukryć, istniała szansa, że wyjdziemy z tego żywi. Ze swego miejsca widziałam jedynie fragment pomieszczenia. Usłyszałam, jak Xavier przejmuje inicjatywę, nakłaniając pozostałych do pośpiechu. - Wynoście się stąd! - krzyknął. - Tu nie jest bezpiecznie! Uciekajcie! Każdy reagował na swój sposób. Część w ogóle nie słuchała jego ostrzeżeń, zdecydowana na własne oczy się przekonać, o co w tym wszystkim chodzi. Profesor Walker umilkł, przyglądając się całej scenie z otwartymi ustami. Opasłe tomisko, z którego fragment właśnie odczytywał, zsunęło się z pulpitu, uderzając z hukiem o podłogę. Siódmi zablokowali wejścia; w swych obszernych szatach sprawiali wrażenie olbrzymów. Salę wypełnił dochodzący spod ich masek chrapliwy świst ich oddechu. Czarne kaptury falowały, poruszane niewidzialnym wiatrem. Kilka zapłakanych dziewcząt zwróciło się do Xaviera z rozpaczliwą nadzieją na pomoc - on jeden bowiem, w przeciwieństwie do pozostałych, nie stracił głowy. - Co mamy robić? - szlochały, trzymając się kurczowo jedna drugiej. - Co tu się dzieje? Xavier błyskawicznie się zorientował, że nie ma sposobu, aby bezpiecznie wydostać się z audytorium. Położył dłoń na ramieniu tej z dziewcząt, która wydała się mu najspokojniejsza, a następnie spojrzał jej prosto w oczy. - Połóżcie się pod krzesłami i nie ruszajcie się stamtąd — pouczył ją, zerkając na pozostałe dwie, stojące obok z twarzami opuchniętymi od płaczu i rozmazanym na policzkach tuszem. - Zaopiekuj się nimi, potrzebują cię. Dziewczyna kiwnęła głową, przełykając głośno ślinę. Poinstruowała łkające histerycznie koleżanki, po czym wszystkie trzy popełzły na czworakach w kierunku najbliższych stolików. Inni nadal potykali się w wąskich przejściach lub naprędce
upychali swoje rzeczy w plecakach. Usłyszawszy głos Xaviera, Siódmi zareagowali niezwłocznie - poczęli się zbliżać. Nie widzieli nas; to jedno wiedziałam na pewno. Niczym ślepe zwierzęta zmuszeni byli podczas polowania polegać na swych wyostrzonych zmysłach. Kręcili głowami na prawo i lewo, badając pomieszczenie. Towarzyszył temu niesamowity, skrzypiący odgłos. Jak zamierzali nas odnaleźć? Używali węchu, rozpoznawali głosy, a może potrafili wychwytywać wibracje dusz, instynktownie rozpoznając, kto jest kim? Tak czy owak, należało czym prędzej usunąć z ich drogi Xaviera. Wyciągnąwszy rękę, złapałam go za kostkę. W ostatnim momencie powstrzymał się od okrzyku, opadając na kolana, a następnie wycofał się bezszelestnie i wsunął pod biurko obok. Oboje zamarliśmy w bezruchu, wstrzymując oddech. Siódmi jak na komendę sięgnęli w głąb szat, wydobywając z nich długie, błyszczące miecze o wysadzanych klejnotami rękojeściach. Na białej ścianie mignął ciemny cień obdartych, niemal nagich skrzydeł. Pióra najwyraźniej z nich opadły, pozostawiając jedynie nagie kości ze szczątkami puchu. Na widok mieczy wszyscy bez wyjątku zareagowali przerażeniem. Studenci wpadli w panikę, rozbiegając się na wszystkie strony i osłaniając głowy książkami. Broń w rękach Siódmych zdawała się wibrować, emitując potężne fale ciepła. Wkrótce w sali zrobiło się gorąco niczym w saunie. Siódmi patrolowali przejścia, sunąc schodami w górę i w dół. Jeden z nich minął mnie tak blisko, że poczułam ciągnący się za jego szatą odór wilgotnych, gnijących liści. Obejmował rękojeść miecza na wysokości piersi, ostrze kierując ku ziemi. Od metalu bił taki żar, jak gdyby dopiero co trzymano go nad otwartym ogniem. Z końcówki klingi wypływał cieniutki, podobny do laserowego promień, który wydawał się czegoś szukać. Nie zdążyłam się odsunąć i strumień światła powędrował po mojej dłoni. Zapomniałam schować ją pod siebie po tym, jak chwyciłam nią Xaviera za nogę. Przeszył mnie niesamowity ból, palona skóra zaskwierczała na poparzonym ciele, a z rany uniósł się
dym. Z całych sił przygryzłam wargę, by powstrzymać się od płaczu, oczy zaszły mi łzami. Na mojej ręce pojawił się czerwony, pokryty pęcherzami ślad, biegnący od nadgarstka do palców. Starałam się nie patrzeć na bąble, wyskakujące jeden po drugim wokół żywego mięsa. Siódmy przystanął, ja zaś usłyszałam, jak intensywnie węszy. Czy doleciał go zapach otwartej rany czy też wyczuł mój strach? A może jedno i drugie? Powoli, zagryzając zęby, obróciłam dłoń wierzchem do dołu i przycisnęłam ją do podłogi w nadziei, iż utrudnię mu w ten sposób zadanie. Łzy same ciekły mi po policzkach, ale usiłowałam nie myśleć o bólu. W końcu Siódmy ruszył dalej, a wraz z nim odpłynął miecz... który teraz zmierzał wprost ku kostce Xaviera. Jego twarz wykrzywił grymas, świadczący o tym, że przygotowuje się na najgorsze, lecz nic się nie wydarzyło. Promień prześliznął się po nim gładko, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy. Wówczas pojęłam, iż został przeznaczony dla mnie — miał za zadanie zdradzić moją kryjówkę. Wszedłszy w kontakt ze skórą, paliłby mnie tak długo, aż wreszcie zaczęłabym krzyczeć. Zamaskowane kreatury wodziły po twarzach studentów niewidzącymi oczyma. Co i rusz dobiegał mnie oddech któregoś z nich, świszczący niczym u chorego w zaawansowanym stadium rozedmy płuc. Zdziwiło mnie, iż bez najmniejszego trudu przychodzi im ignorowanie pełnych lęku okrzyków przepychających się w popłochu ludzi, po czym doszłam do wniosku, że przypuszczalnie w ogóle ich nie słyszą. W pewnym momencie z chaosu wyłoniła się pojedyncza postać, zmierzając ku mównicy. Z początku dostrzegłam tylko parę ciężkich czarnych butów, uderzających o podłogę z ogromną siłą. Przycisnąwszy twarz do ziemi, spróbowałam lepiej się przyjrzeć tajemniczemu gościowi. Był wysoki i potężny niczym skała. Jego hebanowa skóra połyskiwała delikatnie, a matowe, poskręcane w dredy włosy sięgały ramion. Czarne oczy o ciężkich powiekach spoglądały przed siebie bez cienia emocji. Nie nosił maski — nie było takiej potrzeby. Poznałabym go wszędzie. Oto miałam przed sobą Hamiela, przywódcę Siódmych,
zwiastuna zagłady. Gdziekolwiek się udał, w ślad za nim szło cierpienie. Rozejrzał się teraz po audytorium z ledwo dostrzegalnym uśmiechem na ustach. - Nie chowaj się przede mną - rzekł głębokim i grzmiącym, lecz przy tym dziwnie śpiewnym głosem. - I tak cię znajdę. Dłoń Xaviera zacisnęła się na mojej. Obróciłam minimalnie głowę, by na niego popatrzeć. Włosy w kolorze miodu opadły mu na policzek. Nie mógł się odezwać, ale spojrzenie jego jasnych oczu wystarczało za tysiąc słów. Ścisnął moją rękę jeszcze mocniej, jakby chcąc powiedzieć: „Ani się waż. Nawet o tym nie myśl". Zerknęłam z rozpaczą na buty Hamiela. Nie na długo wystarczy mu cierpliwości. Jeśli się nie poddam, bez wątpienia pozbawi życia każdego na tej sali, aż w końcu trafi na mnie. Jego czarny jak smoła wzrok padł na skuloną nieopodal dziewczynę. Krzyknęła głośno, gdy podszedł do niej, chwycił za kark, a następnie uniósł w powietrze niczym szczeniaka. Nie pamiętałam jej imienia, ale w akademiku często widywałam tę grzywę rudych włosów, okalających bladą buzię. Jak ona się nazywała? Susie? Sally? Nie mogłam sobie przypomnieć, zresztą nie miało to znaczenia. Ważne było jedynie to, że Hamiel ją zabije, jeśli nie wstanę. Rzucił nią o ziemię, po czym wziął lekki zamach mieczem, a tępa krawędź ostrza opadła na jej kark z głuchym stuknięciem. Bawił się z nami. Wystarczyło, aby uderzył pod innym kątem lub z odrobinę większą siłą, a w mgnieniu oka odciąłby jej głowę. Musiałam działać. Cofnęłam dłoń z uścisku Xaviera i wychyliłam się, by musnąć ustami jego policzek. Nie tak miało wyglądać nasze pożegnanie, ale nie pozostawiono mi wyboru. Nie zamierzałam pozwolić, aby ta nieszczęsna dziewczyna zginęła z mego powodu. Być może niebo uznało mnie za niegodną miana anioła, lecz nadal nim byłam, a naszym obowiązkiem jest chronić ludzkie życie. Nie zapomniałam o tym. Bałam się powiedzieć cokolwiek do Xaviera, by go nie wydać, więc tylko popatrzyłam na niego, licząc na to, iż przekażę
mu w ten sposób choć nikłą część tego, co pragnęłam wyrazić. Niełatwo było się z nim rozstać; czułam się tak, jakbym próbowała opuścić własne ciało. Jednak wyraz skrajnego przerażenia na twarzy rudowłosej dziewczyny popchnął mnie naprzód. Przełknęłam ślinę, walcząc z bolesnym uciskiem w gardle. Na rozpacz przyjdzie czas później. Teraz muszę być silna. Wysunąwszy się spod biurka, stanęłam z rękami założonymi na piersiach. - Halo! - rzuciłam od niechcenia. - Zdaje się, że mnie szukacie?
Koniec zajęć Usta Hamiela rozciągnęły się w uśmiechu, ukazując śnieżną biel zębów na tle ciemnej karnacji. Na jego twarzy nie było jednak ani cienia radości, wyłącznie czysty triumf Zwyciężył, wykurzył mnie z kryjówki, skąd mogłam trafić tylko prosto w jego szpony. Dał sygnał klaśnięciem dłoni, na co Siódmi zatrzymali się w pół kroku, odwracając się ku niemu w oczekiwaniu na instrukcje. Zachowywali się jak dobrze wyszkolone psy, ślepo słuchające rozkazów pana. Wystarczyło jedno jego słowo, by rozerwali mnie na strzępy. Za plecami wyczułam ruch, a w sekundę później u mego boku pojawił się Xavier. Na ten widok serce omal nie pękło mi na pół. To na jego bezpieczeństwie zależało mi najbardziej. Powinnam była się domyślić, że nie pozwoli mi pójść samej. Jeśli miałam zostać skazana na wieczne potępienie, to wspólnie z nim. Nie można było nas już rozdzielić. Zbierało mi się na płacz, ale nie zamierzałam sprawiać Hamielowi aż takiej przyjemności. Zamiast tego wyciągnęłam rękę, ujmując dłoń Xa viera i splatając ciasno nasze palce. On zaś, idąc za moim przykładem, również postanowił, że nie pozwoli się zastraszyć. Oparłszy się nonszalancko o jeden ze stolików, postukał palcami wolnej ręki w blat. - Powinniście częściej wychodzić z domu, chłopaki - stwierdził. -1 o co biega z tymi maskami? Naoglądaliście się „Krzyku"?
Choć na myśl o tym, co nas czeka, po plecach przechodził mi zimny dreszcz, uśmiechnęłam się z pogardliwym zadowoleniem. Cała ta sytuacja wydawała się tak nierealna, iż nie pozostało nam nic innego, jak tylko pokazać im, że nie damy się upokorzyć. Hamiel zmrużył oczy. Było jasne, że nie takiej reakcji się spodziewał. Mimo iż zachował kamienny wyraz twarzy, w jego czarnych jak węgle źrenicach błysnął gniew. - Czy wiesz, do kogo mówisz, chłopcze? Xavier wzruszył ramionami. - Mnie interesuje tylko moja żona. Hamiel zerknął z powrotem ku mnie. - Zona? Prawda, coś słyszałem. - I co w związku z tym? - spytałam bezczelnie. - Zaraz się przekonacie - odparł z paskudnym uśmieszkiem. Sala wykładowa pogrążyła się w ciemności, co spowodowało nową falę pełnych trwogi okrzyków wśród zalęknionych studentów, o których zdążyliśmy już zapomnieć. Przypadliśmy z Xavierem do siebie, zdecydowani stawić czoło nieuniknionemu, czymkolwiek miałoby się okazać. Razem przygotowani byliśmy na ból, pustkę, a nawet śmierć. Z pozoru bezbronni, stanowiliśmy jedno dla drugiego źródło najpotężniejszej siły. Gdy ponownie zapaliło się światło, wyczułam zmianę. Hamiel był wyraźnie rozzłoszczony i zdezorientowany. To nie za jego sprawą nastąpiło owo zamieszanie. I wtedy zobaczyłam Gabriela. Stał boso w środkowym przejściu, jego złote włosy rozwiewał niewidzialny wiatr. Zgodnie z tradycją powinien był włożyć białą szatę dla podkreślenia pozycji, jaką zajmował w anielskiej hierarchii, ale tym razem zrezygnował z konwenansów, wybierając zwykłe dżinsy. Jego skóra spływała światłem, tak że stojący najbliżej niego zmuszeni byli odwrócić głowy. Biały podkoszulek, który miał na sobie, jarzył się niczym rozgrzana do białości zbroja. Zapadła cisza, podczas gdy wszyscy przyglądali się nowo przybyłemu. Studenci błyskawicznie pojęli, że oto nadeszło
wsparcie. Wystarczyło jedno spojrzenie na Gabriela, by stwierdzić, po czyjej jest stronie. Cały promieniował jasnością, zaś na jego twarzy malował się wyraz bezgranicznej troski. Zjawił się tu, by chronić ofiary. Krzyki stopniowo umilkły, zastąpione zduszonymi szlochami, przerywanymi od czasu do czasu płaczliwą prośbą o pomoc. Hamiel poruszył palcem, na co ogromny kawał sufitu uniósł się z głuchym stęknięciem ku górze, a następnie oderwał od ścian, pozostawiając nad naszymi głowami ziejącą dziurę. Runął z impetem na Gabriela, który jakby od niechcenia wyciągnął przed siebie rękę, rozbijając olbrzymi zwał betonu o przeciwległą ścianę tak, by nikomu nie stała się krzywda. Przez kilka długich minut nic się nie działo. Gabriel oraz Hamiel mierzyli się wzrokiem pośród opadającego na podłogę pyłu. Siódmi, wciąż oczekujący na rozkazy, tkwili w miejscu nieruchomo niczym posągi. Przez długą chwilę, która nam wydawała się wiecznością, dwaj niebiańscy wojownicy obserwowali się nawzajem, usiłując przewidzieć kolejny ruch przeciwnika. Wiedziałam dobrze, jakie ryzyko wchodzi w grę. Na ten moment siły były wyrównane, lecz jeśli szala choć minimalnie przechyliłaby się w niewłaściwą stronę, mogłoby dojść do katastrofy. Gabriel nie chciał także dopuścić do tego, aby ich moc wymknęła się spod kontroli, ponieważ w takim wypadku cały budynek zawaliłby się wprost na nas. Pragnął za wszelką cenę tego uniknąć. Popatrzyłam na studentów, którzy do reszty stracili orientację, biernie poddając się rozwojowi wydarzeń. Część chłopców starała się pocieszyć płaczące dziewczęta, osłaniając je własnymi ciałami, inni zaś kulili się na swoich krzesłach, ukrywając twarze w dłoniach. Trudno było mieć do nich pretensje. Wyglądało na to, że właśnie nadszedł koniec świata. — Nie masz prawa niepokoić tych ludzi - rzekł wreszcie Gabriel głosem twardym jak stal. - Wtargnąłeś tu bez pozwolenia. — Podobnie jak ty, bracie - odparł Hamiel. — Jak według ciebie niebo traktuje zdrajców?
- Obrona niewinnych nie czyni mnie zdrajcą - warknął Gabriel. Powiedz mi, na czyje polecenie tu jesteś? - Służymy Królestwu Niebieskiemu - stwierdził z dumą Hamiel. - Nie łżyj! - zagrzmiał Gabriel. Pełnym obrzydzenia gestem przesunął ręką nad audytorium. - On nigdy by się nie zgodził na coś podobnego. Hamiel wskazał na mnie odzianym w rękawiczkę palcem. - Ten anioł złamał prawo. Nie uniknie surowej kary. - Podobnie jak i ty - odrzekł mój brat. - Można było uniknąć tej zabawy w ciuciubabkę - roześmiał się pogardliwie Hamiel. — Jak długo jeszcze planowałeś nas zwodzić? - Działasz jedynie dla zaspokojenia własnych ambicji - skonstatował z odrazą Gabriel. - Pycha to ryzykowna sprawa, bracie. Powinieneś to wiedzieć. - Tu chodzi o sprawiedliwość. - Dlaczego więc się nie usuniesz? - zaproponował Gabriel. - Pozwól Mu postąpić z nimi w sposób, jaki On sam uzna za stosowny. Zapewniam cię, że nie tego by pragnął. - Przykro mi — odparł z uśmiechem Hamiel. - Lecz On nie może podejść teraz do telefonu. To my wymierzymy karę. Rozmowa zmierzała donikąd. Hamiel zręcznie unikał odpowiedzi na pytania o naszego Ojca. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż Siódmymi kieruje wyłącznie obłąkane pojęcie praworządności. Zastanawiałam się, jak doszło do tego, że armia stworzona, by pilnować ładu na tej planecie, przekształciła się w szeregi rebeliantów, którzy zamiast szacunku wzbudzają strach. Gabriel powoli rozłożył skrzydła. Wśród studentów rozległy się westchnienia podziwu. - Nie ty będziesz ich sądził - oznajmił. - Nie masz prawa mi rozkazywać, archaniele - odrzekł lekceważąco Hamiel. - Wiesz, że mógłbym cię zniszczyć - warknął mój brat.
- Niewątpliwie, lecz nie bez narażania ludzkiego życia. Z tego, co się orientuję, stanowi to dla ciebie spory problem. — Dla podkreślenia swoich słów Hamiel prześliznął się wymownie wzrokiem po bezradnych nastolatkach stłoczonych na podłodze. - W takim razie otwórz drzwi i wypuść tych, których to nie dotyczy - polecił Gabriel. Mimo że odwołał się do tak ważnego dla Siódmych poczucia sprawiedliwości, nie odniósł pożądanego rezultatu. - Za późno - stwierdził Hamiel. - Oni także muszą zginąć. Dobiegły mnie czyjeś rozpaczliwe łkania oraz błaganie o litość. Część studentów zamknęła oczy, modląc się o przebudzenie z tego koszmarnego snu. - Przecież oni niczemu nie zawinili. - Z głosu Gabriela zniknął władczy ton. Teraz był już tylko zdumiony obojętnością, z jaką Hamiel traktuje ludzkie życie. - Twoje przywiązanie do istot ulepionych z gliny osłabia cię - oświadczył ponuro Hamiel. - Sugeruję, abyś przestał zajmować się nimi, a zaczął martwić o własny los. Ponadto oni wcale nie są bez winy. Noszą w sobie grzech pierworodny. - Z tego powodu przysłano na ziemię Chrystusa! - huknął mój brat. - Spłacił ich dług, zmył ich grzechy własną krwią! Celowo mijasz się z prawdą! - I co, zamierzasz mnie powstrzymać? - rzucił wyzywająco Hamiel. - Owszem - odparł Gabriel. - Pożałujesz tego. Gdy wymawiał te słowa, w powietrzu obok niego zawisł świetlisty punkcik, z którego zaczęła się formować postać. Jeszcze nim ujrzałam burzę złotych włosów i oczy koloru deszczu, odgadłam, iż jest to Ivy. Należała do najwyższego z chórów anielskich i potrafiła przemienić się w kulę światła oraz w ciągu paru sekund pokonać znaczną odległość. Hamiel cofnął się o krok. Ivy uniosła rękę, a z wnętrza jej drobnej dłoni wystrzeliły błyskawice, uderzając po kolei w każdego z Siódmych. Ich czarne szaty stanęły w ogniu, płomienie zajęły gipsowe maski.
Jeden po drugim czmychali pośpiesznie, ulatując ku górze i znikając w wyrwie, która widniała zamiast sufitu ponad naszymi głowami. Wkrótce Hamiel został sam. Jako przywódca nie ustępował łatwo. - Zniszczę was! - ryknął. Ivy uniosła cieniutką złocistą brew. - Czym? Hamiel obnażył zęby, pochylając się ku przodowi niczym zwierzę szykujące się do ataku. Po czym bez żadnego ostrzeżenia sięgnął w głąb szat i spomiędzy fałd wydobył berło. Wszystko potoczyło się tak szybko, że nie zdążyłam nawet zareagować. Wiedząc dobrze, iż nie zdoła pokonać Gabriela i Ivy, postanowił ukarać ich na swój sposób. Wycelował berło w jedną ze skulonych na ziemi dziewcząt, na co ta zasłoniła twarz rękami. Nastąpiło potężne wyładowanie elektryczne, od którego cały budynek zadrżał w posadach. Siedzący obok dziewczyny chłopak rzucił się przed siebie, zasłaniając ją własnym ciałem. Gdy wypływający z berła promień trafił go w bok, usłyszałam ohydny, skwierczący syk, podobny do tego, jaki towarzyszy opiekaniu mięsa na rożnie. Ramiona chłopca opadły bezwładnie. Na widok jego skóry, w błyskawicznym tempie pokrywającej się poparzeniami, głos uwiązł mi w gardle. Kiedy zaś upadł nieruchomo na podłogę, dotarło do mnie, iż ta twarz, poczerniała teraz i dymiąca, należy do Spencera. Nietknięte pozostały tylko czupryna jasnych włosów oraz oczy. Otwarte, spoglądały martwo ku górze. Nie widziałam w nich jednak strachu, a jedynie pewność. Xavier nie odrywał wzroku od zwęglonego ciała kolegi z bractwa. - Nie! - dobiegł mnie jego nabrzmiały bólem krzyk. Spencer był jego współlokatorem, pomocnikiem, przyjacielem. Był także kolejną osobą, która zginęła z naszego powodu. Xavier uczynił chwiejny krok w tył, a następnie osunął się na kolana przy jednym z biurek. Nie wiedziałam, ile jeszcze zdoła znieść. Uszła ze mnie cała dotychczasowa wola walki.
Zerknęłam na Gabriela, który z trudem hamował się, aby w gniewie nie obrócić w gruzy połowy pomieszczenia. Ivy przymknęła powieki i jakby wycofała się na moment, a gdy ponownie otworzyła oczy, z płonącego w nich ognia wystrzeliwały strumienie śmiercionośnych błyskawic. Hamiel skoczył, wykonując w powietrzu salto. Pomimo swych kolosalnych rozmiarów zwinnie unikał ataków mojej siostry. Gabriel skupił się na ochronie innych studentów. W niedługim czasie każdego z nich otoczyła pajęczyna błękitnego światła, z pozoru delikatna, ale w istocie twarda i wytrzymała niczym stalowa klatka. Lecz Hamiel nie zwracał już na nich uwagi. Skoncentrował się na nas. Chciałam przywołać moc, która z pewnością drzemała ukryta gdzieś głęboko we mnie, ale po tym, co zobaczyłam, stałam się zupełnie odrętwiała. Gdy Hamiel zbliżył się do mnie, z ledwością wyciągnęłam przed siebie ręce obronnym gestem. Chwycił mnie swymi żelaznymi łapskami za oba nadgarstki i wygiął je, a kości w jednej sekundzie pękły niczym gałązki. Rozległ się głośny trzask, Hamiel zaś cisnął mną w kierunku przeciwległej ściany. Pofrunęłam w powietrzu jak szmaciana lalka, a następnie potoczyłam się po blatach stołów, raz po raz uderzając o nie głową. Upadłam wprost na połamane ręce, krztusząc się łzami z bólu. Gabriel natychmiast chwycił mnie w ramiona i postawił na ziemi. W głowie mi szumiało, ale nie zapomniałam o tym, co dla mnie najważniejsze. - Xavier - wyszeptałam, wyrywając się z objęć brata. Dopiero przenikliwy ból uświadomił mi, że nie jestem w stanie nic zrobić. Xavier nie miał żadnej ochrony. - Beth! - krzyknął, zapominając o Hamielu. Interesowało go wyłącznie moje bezpieczeństwo. Znajdował się jednak po drugiej stronie audytorium i nie mógł mi w żaden sposób pomóc. Kiedy działo się ze mną coś złego, wyłączał się z otoczenia i skupiał wyłącznie na jednym celu. Ja zaś ze swego miejsca dokładnie widziałam przebieg zdarzeń. Patrzyłam, jak nad Xavierem pochyla się potężna sylwetka Hamiela, a na jego twarzy pojawia się wygłodniały uśmiech. Zwycięstwo przyszło
szybciej i łatwiej, niż przewidywał. Pragnęłam zrobić tyle rzeczy: prosić, błagać, krzyczeć do Xaviera, by uciekał, walczyć. Lecz gdy otworzyłam usta, wydobył się z nich jedynie żałosny jęk, ponieważ wszystko, co posiadało dla mnie na tym świecie jakiekolwiek znaczenie, właśnie miało mi zostać odebrane. Czarne oczy Hamiela napotkały mój wzrok, a on sam uśmiechnął się raz jeszcze, nim od niechcenia sięgnął po swoje berło i świetlnym promieniem ugodził Xaviera w plecy. Xavier zatrzymał się w pół kroku, chwytając się rękami za serce. Przez chwilę wyglądał na zdezorientowanego, po czym opadł powoli na kolana. Wciąż spoglądał w moją stronę. W jego oczach ujrzałam najpierw szok, później cierpienie, aż w końcu zaszły mgłą... i wtedy zrozumiał. Zaraz potem zatrzepotał powiekami i osunął się na ziemię. Gdy upadał, krzyczałam z bólu, aż zabrakło mi tchu. Jeszcze nie dotarło do mnie, co się stało. Słyszałam tylko, jak zatrzymuje się serce Xaviera i widziałam jego gasnący wzrok. Ivy obróciła się ku Hamielowi z wyrazem najczystszej furii. Jednak przywódca Siódmego Chóru przyklęknął, a następnie odbił się od podłogi i wystrzelił w górę niczym pocisk, śladem swych żołnierzy ulatując przez otwór w dachu. Ostatnim, co zobaczyliśmy, były jego furkoczące na wietrze szaty oraz malujący się na twarzy triumf. Kolejne odłamki tynku poszybowały ku nam, wzniecając chmury białego pyłu. Gabriel wciąż mocno mnie przytrzymywał, lecz moje skrzydła otworzyły się gwałtownie, odpychając go z niepohamowaną siłą i niosąc mnie ku Xavierowi. Położyłam swoje kalekie, połamane ręce na jego ramionach i poczęłam nim potrząsać, nieświadoma już bólu. U swego boku poczułam obecność Ivy oraz Gabriela. Rozmawiali o czymś szybko, ale ich słowa nie docierały do mnie. Wydawało mi się, że przeniosłam się gdzieś bardzo, bardzo daleko, a przenikliwe dzwonienie w uszach zagłuszało wszelkie myśli. Mój mózg nie przyjmował do wiadomości tego, co się stało. Wokół mnie, w mojej głowie wirowała mgła. Jedyne, czego byłam świadoma, to wielka pustka w mo-
im wnętrzu. Gabriel przyłożył dłoń do szyi Xaviera, szukając pulsu. Zobaczyłam, jak zerka na Ivy i niemal niedostrzegalnie kręci głową. To nie mogła być prawda, a mimo to w głębi serca wiedziałam, że tak właśnie jest. Xavier leżał na wznak. Jego piękna twarz o cudownych rysach zastygła w bezruchu. Turkusowe oczy, które tak kochałam, spoglądały niewidzącym wzrokiem ku niebu. Dotknęłam jego dłoni, wciąż jeszcze ciepłej, i nasze obrączki stuknęły o siebie z cichym brzęknięciem. Jednak gdy potrząsnęłam nim z całej siły, nie zareagował. Gdy powtarzałam raz po raz jego imię, odpowiedziała mi cisza. Kiedy przylgnęłam do niego policzkiem, pragnąc zmusić do powrotu, pojęłam, iż nie wyczuwam już jego duszy. Hamiel bezlitośnie, z premedytacją zabił go na moich oczach. Xavier odszedł.
Śpiący i martwi Ivy i Gabriel wzięli Xaviera między siebie, a następnie przenieśli go do pustego gabinetu obok sali wykładowej. Ułożyli go delikatnie na wytartej skórzanej sofie, po czym mój brat wrócił do audytorium, by uporać się z traumą uwięzionych tam nowicjuszy. Z kamiennego wyrazu jego twarzy odgadłam, do czego się szykuje. Miał zamiar wymazać ich wspomnienia. Nie zastanawiałam się, czym planuje wytłumaczyć rozmiar zniszczeń lub też potworną śmierć Spencera. Nie interesowało mnie to. Nie byłam w stanie oderwać wzroku od nieruchomego ciała na kanapie. Xavier leżał bezwładny, jego szczupła ręka osunęła się na dywan. Serce już nie biło, ale może został jeszcze czas, tych kilka cennych sekund, nim dusza na dobre oddzieli się od ciała... Być może da się coś zrobić... cokolwiek. W milczeniu zwróciłam się ku Ivy. Pod jej dotykiem połamane kości moich nadgarstków zrosły się w mgnieniu oka, rękom wróciła sprawność. Bez wahania przypadłam do Xaviera. Jednym gestem rozerwałam jego koszulę i położyłam mu dłonie na piersiach, byłam jednak zbyt roztrzęsiona, aby móc się skupić. Próbowałam wlać w jego serce uzdrawiającą energię, która sprawi, iż zacznie ono na nowo bić, lecz moje własne łomotało jak oszalałe, skutecznie uniemożliwiając mi koncentrację. Popatrzyłam błagalnie na klęczącą obok mnie siostrę. Choć zdążyła powrócić do swej
ziemskiej postaci, z jej włosów wciąż spływały błyszczące kropelki światła, które znikały w zetknięciu z podłogą. Na co ona czeka? Przecież jest uzdrowicielką. Tylko ona jedna może mu teraz pomóc. Przesunęłam się, by zrobić dla niej miejsce, po czym wśliznęłam na siedzenie sofy, układając głowę Xaviera na swoich kolanach. Odgarniając mu włosy, zauważyłam, że na jego twarz zaczyna się powoli wkradać śmiertelna bladość. Ponownie spojrzałam na Ivy. - Zrób coś! - błagałam gorączkowo. - Nie potrafię - odparła zmieszana. - Jego nie da się już wskrzesić. - Jak to?! - wykrzyknęłam nieomal z pretensją. - Robiłaś to! Sama widziałam, jak sprowadzałaś łudzi z powrotem! - Takich, którzy balansowali na granicy - przytaknęła smutno. Bliskich śmierci. Ale on... on już przekroczył ten próg. - Nie! - wrzasnęłam, nachylając się nad Xavierem i energicznie uciskając jego klatkę piersiową obiema rękami. Po twarzy popłynęły mi gorące łzy. - Musimy go ratować. Nie możemy pozwolić mu umrzeć. - Bethany... — zaczęła Ivy, przyglądając się nam obojgu niczym matka, która czuwa nad swymi chorymi dziećmi. Przerażał mnie spokój malujący się na jej twarzy. - Nie - przerwałam jej. - Jeśli on umrze, to ja też. Te słowa najwyraźniej wytrąciły ją z zadumy i wstrząsnęły nią na tyle, iż postanowiła działać. - Dobrze. - Prędko zwinęła włosy w węzeł na karku. Wiele razy widziałam Ivy przy pracy, lecz nigdy dotąd nie kosztowało jej to tyle wysiłku. Na jej czoło wystąpiły złociste kropelki potu. Oczy miała zamknięte, brwi ściągnięte z wysiłku. Cichutko szeptała łacińskie słowa, z których wyłapałam tylko Spiritus Sanctum. Z każdym powtórzeniem wymawiała je coraz głośniej, aż wreszcie zatrzymała się, by nabrać oddechu. - Nic z tego - stwierdziła, autentycznie zaskoczona niepowodzeniem. Wydawała się taka opanowana, podczas gdy ja miałam wrażenie, że ktoś żywcem wyrywa mi serce z piersi.
- Dlaczego? - zapytałam słabym głosem. - Albo moja energia się wyczerpała, albo Xavier ją blokuje. - Spróbuj jeszcze raz! Czy to możliwe, aby dusza Xaviera się opierała? Niewykluczone, iż uznał poświęcenie siebie w zamian za uratowanie mi życia za rozsądny kompromis. Przypuszczalnie doszedł do wniosku, że tym sposobem usatysfakcjonuje Siódmych, więc zostawią mnie w spokoju. Słyszałam niemal, jak mówi: „To całkiem niezły układ". Być może nawet przenosząc się na tamten świat, usiłował mnie chronić. Miało to pewien sens. Śmierć jednego z nas ostatecznie zakończyłaby sprawę. Siódmi nie mieliby tu już nic do roboty. Czyżby od początku wiedział, że Hamiel zechce go zabić? Czy złożył się w ofierze niczym rytualne jagnię? W żadnym razie nie zamierzałam na to pozwolić. W dniu, w którym ojciec Mel udzielił nam ślubu, Xavier dobrowolnie zrzekł się prawa do podejmowania takich decyzji bez pytania mnie o zdanie. Nagle uświadomiłam sobie, że w gabinecie znajduje się ktoś jeszcze. Odwróciłam głowę i moim oczom ukazał się młody żniwiarz z naszego ślubu. Stał w progu z tym samym impertynenckim, odrobinę znudzonym wyrazem na dziewczęcej twarzy. Odrzucił włosy z czoła, niecierpliwie postukując czubkiem buta we framugę drzwi. Czekał na swoją kolej. Czarne skrzydła poruszały się dostojnie za jego plecami, wywołując podmuch powietrza. Doleciała nas osobliwa woń olejków zapachowych. - Przepraszam, czyżbym przyszedł nie w porę? — zapytał przeciągle. - Mam wrócić później? Ani myślałam wysłuchiwać jego ironicznych uwag. Z każdą mijającą sekundą Xavier coraz bardziej się wymykał. - Nie waż się do niego zbliżać! - zawołałam ostrzegawczo, podczas gdy Ivy zacisnęła zęby, podwajając starania. Modliłam się o siły dla niej, o to, by nie zrezygnowała i nie wypuściła Xaviera z rąk. Miejsce, gdzie uciskała dłońmi jego pierś, otaczała bursztynowożółta aureola. Zamigotała teraz gwałtownie, a zaraz potem zaczęła przygasać. Zrozumiałam, że Ivy potrze-
buje czasu, aby się zregenerować - czasu, którego Xavier nie miał. Raptem dotarło do mnie, że owa resztka energii, jaka jej pozostała, nie wystarczy. - To nic nie da - stwierdził żniwiarz protekcjonalnym tonem. - Nie widzicie? Jego dusza opuściła już ciało. - Zwróć go nam! - wykrzyknęłam. - Odejdź! - Dlaczego to ze mnie zawsze robi się potwora? - westchnął. - Błagam, nie zabieraj go - prosiłam. - Powiedz mu, że go potrzebuję, powiedz, że... - Proponuję, abyś sama z nim porozmawiała - odparł, zerkając w kierunku przeciwległego końca kanapy. Uniosłam głowę, po czym otworzyłam usta ze zdumienia. Stanowił jedynie wyblakły zarys swej dawnej postaci, ale nie miałam najmniejszych wątpliwości. Jego kontur rozmywał się i zacierał do tego stopnia, że dopiero skupiwszy wzrok, można było go dostrzec. Oto stał przede mną duch Xaviera, zagubiony i zdezorientowany, jak gdyby szukając właściwej drogi. Wciągnęłam ze świstem powietrze, na co Ivy podskoczyła jak oparzona, a żniwiarz przewrócił oczami. Moja siostra podeszła do nieruchomego widma. - Xavier? Słyszysz mnie? Musisz do nas wrócić. Twój czas jeszcze nie nadszedł. Popatrzył na nią niewidzącym wzrokiem, po czym odwrócił się do żniwiarza. - A nie wolisz pójść ze mną? - zapytał tamten przymilnie. — Nic się nie bój, możesz mi zaufać. Jestem zawodowcem. - Ivy posłała mu mordercze spojrzenie. - No co? - Wzruszył ramionami z figlarnym uśmiechem - nudna ta praca. Staram się jakoś ją urozmaicać. Xavier w dalszym ciągu się nie poruszył. Najwyraźniej niewiele z tego wszystkiego rozumiał. Wynikało to z faktu, że zatrzymał się pomiędzy dwoma światami: żywych i umarłych. Przekroczenie dzielącej je granicy nie było łatwą sprawą. Dlatego właśnie żniwiarze, wespół z Aniołami Stróżami, przeprowadzali dusze, pomagając im odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Nam jednak zależało na tym, aby nie wypuścić Xaviera w dalszą drogę, co samo w sobie stanowiło nie lada wyczyn. - Spójrz na mnie - odezwała się Ivy, wyciągając ku niemu ręce. Wiesz, kim jestem, ufasz mi. Zabiorę cię z powrotem do świata, który znasz. Lecz gdy dotknęła palcami jego bladej, przezroczystej dłoni, Xavier najwyraźniej się wystraszył. Cofnął się o krok. - Wyjątkowo kiepska akcja promocyjna - skomentował żniwiarz. Teatralnym gestem odrzucił włosy, po czym uśmiechnął się szeroko i zwrócił ku Xavierowi. - Ja sprawię, że zapomnisz o bólu. Znikną wszelkie twoje zmartwienia. Zabiorę cię w miejsce, w którym nie istnieją smutek ani rozpacz. Nigdy więcej śmierci, cierpienia i zniszczeń. Wystarczy, że pójdziesz ze mną. Zerknął triumfalnie na Ivy, wyraźnie zadowolony z występu. Duch Xaviera przechylił lekko głowę, jak gdyby słowa żniwiarza zainteresowały go, a następnie odsunął się od nas. Powietrze zadrgało, połyskując delikatnie. Odruchowo rozejrzałam się wokół w poszukiwaniu brata. Przywykłam do tego, iż za każdym razem zjawia się z pomocą, w mig rozwiązując wszelkie problemy. Ale dziś był zajęty. Poczułam narastającą panikę. Nie zatrzymam przecież zjawy siłą. Ciało Xaviera leżało bezwładne, nie znałam też sposobu, aby pozbyć się żniwiarza. Nie da się zabić samej Śmierci. Widmo spoglądało na mnie w oszołomieniu. Potoczyło wzrokiem po pokoju, jakby zastanawiając się, w którą stronę pójść. Żniwiarz uśmiechnął się chytrze. - Szukasz wyjścia? Chodź ze mną. Wskażę ci drogę. - Zachęcał. - Nie słuchaj go! Xavier przenosił wzrok ze żniwiarza na mnie i z powrotem, niepewny, komu powinien zaufać. Wiedziałam doskonale, iż jest w tej chwili całkowicie bezbronny, w związku z czym można bez trudu nim manipulować. - Nie chcesz z nim iść - nalegałam. - Jeśli to zrobisz, nie będzie odwrotu. Potrzebujemy cię tutaj.
- Ona kłamie - wpadł mi w słowo żniwiarz. - Pragnie cię zatrzymać tylko dlatego, że boi się zostać sama. Chodź ze mną, a nigdy więcej nie będziesz musiał o nic się martwić. Zaczynało to przypominać wyścig, w którym stawką było życie Xaviera. Ale ja postanowiłam, iż pod żadnym pozorem nie pozwolę się wyprzedzić. - Weź mnie za rękę - ponagliłam go. - Zobaczysz, jakie to proste. Nie podziałało. Xavier sprawiał wrażenie coraz bardziej zagubionego. W każdej chwili mogłam go stracić na dobre. Wargi Ivy dotknęły mego ucha. - Tylko ty możesz mu teraz pomóc. Do dzieła! - szepnęła. Ale jak? Miałam ochotę głośno wykrzyczeć to pytanie. Nie posiadałam nawet części mocy któregokolwiek z nich. W porównaniu z moim rodzeństwem byłam zwykłym słabeuszem. Jednak nie miałam czasu, aby nad tym rozmyślać. Podbiegłam do Xaviera, po czym stanęłam mu twardo na drodze, biorąc się pod boki. Zjawa zatrzymała się w pół kroku, przyglądając mi się z wysiłkiem. Na jej twarzy pojawiło się coś na kształt zrozumienia. - Słuchaj no, Xavierze Woods! — wrzasnęłam, usiłując chwycić go za ramiona. Lecz moje ręce przeszły przez niego jak przez powietrze, po czym opadły bezradnie wzdłuż ciała. - Nie wyobrażaj sobie, że pozwolę ci tak po prostu odejść! Nie pamiętasz, co mi obiecywałeś? Mieliśmy umowę: „Dokądkolwiek idziesz ty, idę i ja". Jeśli teraz umrzesz, będę musiała znaleźć sposób, aby udać się w twoje ślady. Próbujesz mnie zabić? Masz natychmiast do mnie wrócić albo nigdy ci tego nie wybaczę. Słyszysz, co do ciebie mówię? Nie waż się mnie tu zostawiać! Wybuchowi temu towarzyszyły emocje natury tak osobistej, że Ivy odwróciła głowę, czując się jak intruz. Nawet żniwiarz utkwił swe wodniste spojrzenie w suficie, czekając, aż skończę. Duch zastanawiał się jeszcze przez chwilę, aż wreszcie wyciągnął ku mnie dłoń. - Proszę cię - wyszeptałam. - Wróć do nas.
Poczułam, jak palce Xaviera dotykają mojej ręki. Mogłam je teraz złapać i mocno przytrzymać. Wiedziałam, iż nie potrwa to długo, jednak nie wolno mi było go poganiać. Powolutku, krok za krokiem, odciągnęłam widmo z dala od żniwiarza, prowadząc je ku sofie. Gdy Xavier zatrzymał się, patrząc na swoje zwłoki, do akcji przystąpiła Ivy. Przesunęła swymi białymi jak lilie dłońmi nad ciałem, zbliżając je do jego skroni. Wokół głowy Xaviera pojawiła się złota aureola. Promyki światła popełzły w dół, otulając go całego lśniącą mgiełką. Następnie ruszyły ku zjawie, tkając misterną sieć i zamykając ją szczelnie. Wówczas Ivy upadła na kolana i wyciągnęła ramiona ku niebu. W jednym oślepiającym błysku złocista mgiełka przemieniła się w rozjarzoną kulę, po czym zniknęła, zabierając ze sobą zjawę. Z kanapy dobiegło głośne westchnienie kogoś, kto zbyt długo przebywał pod wodą i wziął właśnie pierwszy głęboki oddech. Powieki oczu Xaviera zatrzepotały, a usta rozchyliły się, wydając ochrypły jęk. Szlochając, rzuciłam się ku niemu i z całej siły oplotłam ramionami jego szyję. Stojący w progu żniwiarz zrobił nadąsaną minę. - Wygrałaś - oznajmił, kłaniając się lekko. Później odwrócił się na pięcie i zniknął w korytarzu, mamrocząc pod nosem coś o żniwach, które już nie są tak zabawne jak kiedyś. Xavier nadal sprawiał wrażenie zdezorientowanego, w związku z czym Ivy uznała za słuszne wyplątać go z moich objęć. — Już dobrze, Beth - powiedziała, wręczając mi pudełko chusteczek. Po mojej twarzy strumieniami płynęły łzy, z nosa kapało. Napuchnięta i czerwona, nie byłam w stanie opanować histerycznego płaczu. - Xavierowi nic już nie grozi - powtórzyła łagodnie moja siostra. Ja jednak nie odrywałam wzroku od jego unoszącej się i opadającej miarowo piersi, nie wierząc ani własnym oczom, ani zapewnieniom Ivy. — Beth? - szepnął z wysiłkiem Xavier, starając się na mnie spojrzeć. - Jestem przy tobie - odparłam natychmiast, na nowo zalewając się łzami.
- Nic ci nie zrobili? Jesteś cała? - Ze mną wszystko w porządku, dopóki mam ciebie - zapewniłam, kładąc się obok niego. - Jak się czujesz? - Dziwnie. Jakby to nie było moje ciało - odrzekł, skutkiem czego instynktownie zerwałam się na równe nogi. - Spokojnie - wtrąciła Ivy. - To najzupełniej normalne. Musi po prostu odpocząć. Xavier wymruczał jeszcze coś niezrozumiałego, po czym przymknął powieki i zapadł w twardą drzemkę. Wtuliłam się w niego, obejmując go ciasno ramionami oraz rozkoszując się ciepłem jego ciała. W myślach zaś złożyłam solenną obietnicę, iż póki żyję, nikomu więcej nie pozwolę go skrzywdzić, bez względu na cenę, jaką przyjdzie mi za to zapłacić. Teraz, gdy wreszcie zyskałam pewność, że jest bezpieczny, mógł sobie spać choćby miesiąc. Tymczasem do gabinetu wkroczył Gabriel. Skrzydła miał już złożone. Przystanął, by otrząsnąć się z kurzu oraz wydobyć ze splątanych włosów kawałki tynku. Uśmiechnął się na widok Xaviera. - Jak tam nasz Łazarz? - zapytał. - Nic mu nie będzie - odparła Ivy, chwiejąc się z wyczerpania. - Ale nie było łatwo. - Nie wątpię - odrzekł Gabriel, patrząc na moje przekrwione oczy oraz ślady łez na policzkach. Zauważyłam, że i on nie wygląda najlepiej. Na jego twarzy widać było zmęczenie. - A tobie jak poszło? - spytałam. - Już po wszystkim - odpowiedział. - Studenci są przekonani, iż dach zawalił się w wyniku klęski żywiołowej. Straż pożarna i pogotowie są w drodze. - A co ze Spencerem? - szepnęłam, czując zbierające się pod powiekami świeże łzy. Oczami duszy ponownie ujrzałam jego gasnące spojrzenie. - W ogóle go tam nie było. - Z szorstkiego tonu Gabriela wywnioskowałam, że rozsądniej będzie nie drążyć tego tematu. Nie miałam pojęcia, co zrobił z ciałem Spencera, ale bez wąt-
pienia mocno to przeżył. Manipulowanie ludzkimi umysłami czy choćby zwykłe wymazywanie wspomnień stanowiło dla niego wyjątkowo przykry obowiązek. Z pewnością nie palił się do roztrząsania tej kwestii. Ivy pośpiesznie skierowała jego uwagę na bardziej praktyczne tory. - Lepiej stąd chodźmy - powiedziała. - Nim ktoś tutaj zajrzy. Na razie kryzys został więc zażegnany, a cała nasza czwórka wyszła z niego prawie bez szwanku. Nie udało mi się co prawda dowiedzieć, na ile postępowanie Siódmych zgodne było z życzeniem Boga, ale mimo to zmówiłam w myślach krótką modlitwę: „Dzięki Ci, Ojcze, za uratowanie Xaviera z rąk śmierci oraz jego szczęśliwy powrót do świata żywych. Opiekuj się nim, proszę, a zrobię wszystko, czego zażądasz". Wynajęliśmy pokój w lokalnym zajeździe na peryferiach miasteczka. Udaliśmy się tam w pierwszym odruchu, pragnąc odpocząć nieco od atmosfery kampusu, który obecnie kojarzył nam się głównie z atakiem Siódmych. Chwilowo nie obawialiśmy się kolejnego. Potrzebowali czasu, aby przygotować nowy plan. - Odsuńcie się od bestii. - Xavier otworzył oczy. Błyskawicznie pojęliśmy, że jest w głębokim szoku. - Witamy z powrotem - rzekł spokojnie Gabriel, przyglądając się mu badawczo. Xavier spojrzał na niego szklistym wzrokiem, najwyraźniej w ogóle go nie rozpoznając. Wyglądał, jakby miał wysoką gorączkę. Dotknęłam jego czoła. Było rozpalone. - Bestia wychodzi z morza - powtórzył. Wiercił się niespokojnie na łóżku, co i rusz zerkając na drzwi, choć zamknęliśmy je na zasuwkę. - Co się z nim dzieje? - zapytałam. - Właśnie nie wiem - odparł mój brat. - Cytuje Apokalipsę. - Już dobrze, Xav - uspokajałam go, sądząc, że cierpi na coś w rodzaju stresu pourazowego. - Nie ma tu żadnej bestii. Jesteś bezpieczny.
Xavier opadł z powrotem na poduszki, po jego piersi pociekła strużka potu. Zacisnął zęby, jak gdyby walczył z silnym bólem. - Beth, nie. - Chwycił moją dłoń, zaciskając palce, aż pobielały mu kostki. - Musisz stąd wyjść. Uciekaj! Obiecaj mi, że to zrobisz! - Siódmi się wycofali - odparłam łagodnie. - Zmusili ich do tego Ivy i Gabriel. Przez jakiś czas nie wrócą. - Czy ty nie rozumiesz? - Usiadł gwałtownie na łóżku, wpatrując się we mnie z lękiem w oczach. — Grozi wam niebezpieczeństwo. On tu jest. - Ivy, o czym on mówi? - Zwróciłam się do siostry. Słowa Xaviera nie miały najmniejszego sensu. - Co się dzieje? - Nie denerwuj się, Beth. Daj mu parę minut. Wydaje mi się, że jest po prostu zdezorientowany. W końcu przeżył własną śmierć. Xavier spróbował wstać, na co krew niemal całkowicie odpłynęła mu z twarzy. Mało brakowało, a by się przewrócił. Przytrzymał się ramy łóżka. - Powoli - przystopował go Gabriel, ściągając z niepokojem brwi. Nie ma pośpiechu. Xavier rozglądał się wokół kompletnie oszołomiony. A potem nieoczekiwanie wpadł w zgoła szampański nastrój. - Ale frajda! Kiedy możemy to powtórzyć? - Z początku nie byłam pewna, czy dobrze słyszę. Xavierowi zdarzało się niekiedy rzucić coś ironicznym tonem, ale ta uwaga zabrzmiała jak wypowiedziana przez zupełnie inną osobę. Wyciągnęłam do niego rękę, ale niemal natychmiast zabrałam ją z powrotem. Choć wciąż ten sam, zmienił się nie do poznania. Zniknęło całe ciepło, które czyniło go tak wyjątkowym. Zastąpił je twardy, bezwzględny rys. Xavier policzki miał teraz zapadnięte, oczy przymrużył, zerkając szyderczo spode łba. Nigdy przedtem go takim nie widziałam. Gabriel i Ivy wymienili zatroskane spojrzenia. - O co chodzi? Co się stało? - dopytywałam się, przenosząc wzrok z jednego na drugie, lecz oni najwyraźniej woleli zachować odpowiedź dla siebie.
- Dobrze się czujesz? - spytał ostrożnie Gabriel. Wyglądało na to, że domyśla się już przyczyny dziwnego zachowania Xaviera, ale pragnie ostatecznie się upewnić. Być może łudził się jeszcze, że jest w błędzie. - Jak nowo narodzony! - uśmiechnął się uprzejmie Xavier. Następnie wstał z łóżka i przespacerował się wokół kanapy, nie odrywając oczu od mego brata. - Xavier? - Gdy odwrócił się ku mnie, uśmiech spełzł mu z warg. Miałam ochotę podejść do niego i porządnie nim potrząsnąć. Dać mu do zrozumienia, iż zdołamy pokonać każdą przeszkodę, o ile tylko na powrót stanie się dawnym sobą. Podświadomie czułam jednak, że w tej chwili nic by do niego nie dotarło, a jakikolwiek przejaw czułości spotkałby się z wrogim przyjęciem. - Poszedłbym pobiegać. - Zaczął krążyć po pokoju, rozciągając się oraz podskakując jak na sprężynach. Wcześniej nigdy nie bywał nadpobudliwy. Teraz zaś dreptał w tę i z powrotem niczym uwięziony w klatce tygrys. Nie poznawałam go. - Może lepiej się połóż - zaczęłam, postępując niepewnie krok do przodu. - Beth, nie - ostrzegł mój brat. - Nie mam zamiaru się kłaść - odparł Xavier piskliwym głosem, przedrzeźniając mnie. Spojrzenie miał zimne jak lód. Uczyniłam kolejny krok w jego stronę, na co upierścienione palce Gabriela zacisnęły się na moim ramieniu. Uniosłam głowę, zaglądając mu w oczy. - Xavier za nic by mnie nie skrzywdził - zaoponowałam. - To prawda - odparł Gabriel. - Xavier by tego nie zrobił. Nie spodobał mi się ton jego głosu. - On jest po prostu zmęczony, nic więcej - powiedziałam głośno, nie dopuszczając do siebie żadnej innej myśli. Próg mojej wytrzymałości został przekroczony w momencie, w którym ujrzałam Xaviera martwego. Nie wiedziałam, ile jeszcze będę w stanie znieść. Z pewnością oglądaliśmy najnormalniejszą w świecie reakcję na ekstremalny stres. Przecież ludzie to nie anioły, nie
dysponują źródłem niewyczerpanej energii. Przez ostatnich kilka tygodni Xavier żył w tak wielkim napięciu, że chyba tylko cudem trzymał się aż do dziś. Kiedyś jednak, podobnie jak każdy człowiek, musiał osiągnąć swój punkt krytyczny. I właśnie to nastąpiło. Pamiętałam doskonale, że czytałam o tym w podręcznikach do psychologii. Jeśli poddać kogoś odpowiednio silnej presji, w którymś momencie się załamie i zacznie zdradzać dziwne objawy. Nie spodziewałam się tylko, że w przypadku Xaviera będzie to oznaczało agresję w stosunku do mnie. Co się z nim działo? Wyraźnie wyczuwalna w jego głosie niechęć zabolała mnie bardziej niż ukąszenie skorpiona. Nie sposób było nie zauważyć, że patrzy na mnie jak na najgorszego wroga. - Na pewno da się temu jakoś zaradzić - wyszeptałam, z wysiłkiem powstrzymując łzy, które cisnęły mi się pod powiekami. W tym momencie musiałam być silna za nas oboje. - A rzeczywiście, masz rację - odezwał się Xavier. Dotąd nie zdarzało mu się przemawiać do mnie tak oficjalnym tonem. Czyżby upadając, uderzył się w głowę mocniej, niż z początku nam się wydawało? Spojrzałam na niego wyczekująco, gotowa spełnić każdą prośbę. Podeszłam do miejsca, w którym stał, odgrodzony od nas kanapą. Ująwszy moją twarz w dłonie, przekrzywił głowę lekko w bok, przyglądając mi się, jak gdyby widział mnie po raz pierwszy. - Powiedz mi, co mogę zrobić - powtórzyłam. Wówczas nachylił się i wyszeptał mi cicho wprost do ucha: - Możesz w jasną cholerę odczepić się ode mnie, durna suko. I wtedy zrozumiałam. To nie Xavier ze mną rozmawiał, ale natychmiast rozpoznałam ten głos. Poznałabym go wszędzie. Nic się nie zmienił od momentu, kiedy po raz ostatni usłyszałam go w miejscu, o którym za wszelką cenę pragnęłam zapomnieć. Głos Lucyfera nadal stanowił tę samą osobliwą mieszaninę chropawego metalu oraz miękkiego aksamitu, słodki jak syrop i palący niczym whisky.
Lokator z piekła rodem Złapałam się obiema rękami za brzuch, jak gdyby ktoś mnie dźgnął nożem. Była to może dziecinna reakcja, ale spływający z warg Xaviera jad ranił mnie dotkliwiej niż metalowe ostrze. Odsunęłam się od niego, podchodząc na odrętwiałych nogach do okna. Na zewnątrz wciąż świeciło słońce, samochody pędziły, zlewając się w kolorową smugę. Nieświadomi rozgrywającego się tuż obok dramatu kierowcy jechali przed siebie, gdy tymczasem w mojej głowie rozpętała się najprawdziwsza burza. Rozszalałe myśli kołatały się w niej bezładnie, obijając jedna o drugą. Jak do tego doszło? Czy uda się uwolnić Xaviera, nim nastąpi kolejne nieszczęście? I co jeszcze może się wydarzyć gorszego niż to, czego doświadczyliśmy w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin? - Jak do tego doszło? - powtórzyłam na głos, odwracając się na pięcie, twarzą do mego rodzeństwa. - Nie rozumiem. - Opętania się zdarzają - odparła miękko Ivy. - Nie. - Pokręciłam zdecydowanie głową. - Tego typu rzeczy nie przytrafiają się ludziom takim jak on. Powinna go chronić jego wiara. Nic nie miało prawa zawładnąć jego ciałem! - Bethany, zastanów się, proszę - wtrącił łagodnie Gabriel. - Xavier umarł... Tych kilka minut, jakie upłynęły na granicy życia i śmierci, wystarczyło aż nadto. Ciemne siły wykorzystały okazję.
-Ale... - poczułam, że brakuje mi tchu, a oczy zaczynają piec. Dotarło do mnie, iż mój brat ma rację. - Dopiero co go odzyskałam. - Nie trać nadziei - powiedziała Ivy. - To oznacza tylko, że walka jeszcze nie jest skończona. Praktycznie przestałam jej słuchać. Na samą myśl o tym, że przez cały czas Lucyfer nas obserwował, wyczekując dogodnej okazji, przeszedł mnie zimny dreszcz. Poświęciwszy wszystkie siły na ukrywanie się przed gniewem niebios, przeoczyłam fakt, że poluje na nas także inny, przypuszczalnie znacznie groźniejszy przeciwnik. Niebu zależało na tym, aby nas rozdzielić, piekło zaś w oczywisty sposób planowało dokonać zemsty. Pozbawieni twarzy Siódmi stanowili zaledwie przygrywkę do tego, z czym przyszło mi się zmierzyć teraz. Przed oczami stanęło mi krew w żyłach mrożące wspomnienie, które tylekroć próbowałam wymazać: twarz siostry Mary-Claire, zakonnicy z klasztoru w Tennessee. Bardziej niż znaczące ją krwawe ślady i zadrapania, popękane wargi czy wyłamane zęby, utkwił mi w pamięci jej wyraz. Wyraz absolutnej pustki, świadczący o tym, że nie była to już twarz istoty ludzkiej. Demon całkowicie zawładnął jej umysłem, ciałem oraz duszą. Widok ten niejeden raz prześladował mnie później w koszmarnych snach, mimo iż stałam się świadkiem tamtych wydarzeń jedynie za pośrednictwem projekcji astralnej, w dodatku dotyczyły one osoby najzupełniej mi obcej. Tym razem w grę wchodził Xavier. Nie byłam pewna, czy starczy mi odwagi, aby stawić temu czoło. Stałam odwrócona plecami do Gabriela i Ivy, nie chcąc, by patrzyli na to, co się ze mną dzieje. Nie byłam na tyle naiwna, by sądzić, że zdołam cokolwiek przed nimi ukryć - potrzebowałam po prostu kilku chwil na oswojenie się z sytuacją i opanowanie rozszalałych emocji. — Chodź — ponagliła Ivy. - Trzeba ruszać dalej. Nie możemy tu zostać. - Starała się mówić rzeczowym tonem, ale wychwyciłam w jej głosie nerwową nutę.
- A dokąd jedziemy? - zapytał radośnie Xavier. Ten dziecinny entuzjazm w ogóle do niego nie pasował. - Zabieramy cię do nas do domu - poinformował Gabriel, zerkając na niego z ukosa. - Zostaniesz tam, aż poczujesz się... bardziej sobą. - Jak to, to wy macie dom? - przerwałam mu. - Gdzie? - Tutaj - odparła Ivy. - W Oxfordzie. - Od kiedy? - spytałam zaskoczona. - Odkąd tu jesteście. Woleliśmy trzymać się blisko, żeby w razie czego mieć was na oku. - Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? - Sądziliśmy, że tak będzie bezpieczniej. Zbyt częste kontakty mogłyby narazić nas na niepotrzebne ryzyko. Chcieliśmy po prostu być pod ręką na wypadek kłopotów. Słusznie zresztą, jak się okazuje. - Czuję się wyśmienicie - oznajmił Xavier, nie starając się nawet udawać, że interesuje go nasza rozmowa. Na dowód swoich słów wykonał serię skłonów, wymachów i przysiadów, niczym sportowiec rozgrzewający się przed treningiem. Były to jawne popisy, w niczym nieprzypominające jego normalnego zachowania. Skóra mi cierpła na ten widok. Następnie zwrócił się do mnie: - Prawdziwy szczęściarz ze mnie. Trafiła mi się taka dobra i oddana dziewczyna. - Zagruchał drwiącym tonem, uśmiechając się przy tym złośliwie, co jeszcze spotęgowało upiorne wrażenie. - Macie rację, powinniśmy go stąd zabrać - przyznałam martwym głosem. Wydarzyło się tyle złego, że nie byłam w stanie zrobić nic więcej, jak tylko zgodzić się z rodzeństwem. — Zanim zacznie zwracać na siebie uwagę. - Na Boga! - wykrzyknął Xavier. - Wszak mieliśmy być tylko we dwoje. Do dupy taka żona. Skinęłam głową, na co Gabriel dwoma krokami przeszedł przez pokój i chwycił Xaviera za ramiona. - Ivy... - powiedział. - Być może potrzebna mi będzie twoja pomoc.
— Spokojnie, po co zaraz te nerwy, Papo Smerfie? - za-cmokał Xavier, podnosząc ręce do góry na znak, iż nie będzie sprawiał trudności. - Nie ma obawy, idę z wami. Nie zamierzam przegapić najlepszego. — Roześmiał się, po czym zanucił: „Gdziekolwiek ty, tam i ja, z nas para jest na sto dwa" . Zaniechawszy ceregieli, Gabriel pchnął go w kierunku drzwi, gdzie w progu przystanęła niepewnie Ivy. Czy Xavier spróbuje uciec? Byłam prawie pewna, że nie. Demonom zależało na tym, aby nam dopiec, tak więc Lucyfer zechce pozostać jak najbliżej, by móc napawać się naszą bezradnością. Mijając mnie, Xavier zatrzymał się na moment i zajrzał mi w twarz z nagłą, rozbrajającą czułością. — Ty też idziesz, prawda, Beth? - zapytał. - Nie zostawisz mnie samego z nimi? Kiedy tak na mnie patrzył tymi szeroko otwartymi błękitnymi oczami z wyrazem bezgranicznej niewinności, nie byłam już pewna, z którym z nich rozmawiam. — Idę - odparłam, usiłując opanować drżenie w głosie, choć zdradzały mnie roztrzęsione ręce. W milczeniu ruszyłam za rodzeństwem na parking. Xavier szedł tuż za nami, gwiżdżąc pod nosem jakąś irytującą melodię. Przypominał bombę z opóźnionym zapłonem, gotową w każdej chwili wybuchnąć. Dopiero wówczas w pełni zdałam sobie sprawę z tego, że bezwzględnie należy go przewieźć w bezpieczne miejsce. W żadnym razie nie mógł zostać dłużej w hotelu, ani tym bardziej znaleźć się w pobliżu kampusu. Jego zachowanie było nie do przewidzenia. W samochodzie dał temu kolejny dowód. Pomimo wcześniejszych nalegań, abym mu towarzyszyła, przez całą drogę traktował mnie jak najgorszego wroga. Odsunął się w najdalszy kąt siedzenia, po czym skulił przy drzwiach, opierając brodę na rękach z ponurą rezygnacją. Wzrok utkwił za oknem, przyglądając się mijanym budynkom i odwracając co jakiś czas po to tylko, by cisnąć we mnie wściekłym spojrzeniem.
* Velvet Underground, I'm sticking with you.
Postanowiwszy zbadać jego reakcję na mój dotyk, położyłam mu delikatnie dłoń na kolanie. W odpowiedzi zesztywniał cały, a z głębi jego gardła wydobył się niski, zduszony warkot. Widząc, iż jest niemal gotów mnie ugryźć, cofnęłam prędko rękę. Wkrótce Gabriel skręcił w długi podjazd, a następnie zatrzymał auto przed pomalowanym na pastelowoniebieski kolor domem o spadzistym dachu i obszernym ganku. Przed drzwiami stały donice pełne jesiennych chryzantem. Rozejrzałam się wokoło z niejaką ciekawością. Pierwszy raz miałam okazję odwiedzać miejsce, w którym zamieszkało moje rodzeństwo. Dom był stary i, jak większość budynków na Południu, sięgał korzeniami głęboko w przeszłość, skrywając swoją własną historię. Mogłam sobie niemal wyobrazić żonę wyruszającego na front żołnierza konfederatów, czule żegnającą swego ukochanego. Dom witał nas w swoich progach pełną ciepła, przyjazną atmosferą. Przez niewielki korytarz wchodziło się do rustykalnej kuchni z białymi szafkami i niebieskimi ścianami. Pośrodku wisiała staroświecka lampa, a na półeczkach nad zlewem stały kolorowe filiżanki. W kącie zauważyłam opartą o kredens gitarę Gabriela. Wszystko to sprawiło, że ogarnęła mnie gwałtowna, przemożna tęsknota za Byronem oraz spędzonymi tam szczęśliwymi chwilami. Zaraz jednak nastąpił przymusowy powrót do przykrej rzeczywistości. Wśliznąwszy się na jeden z wysokich wyplatanych stołków, czekałam, aż ktoś zdecyduje się przełamać niezręczną ciszę. Gabriel obserwował Xaviera niczym jastrząb. - Niekiepska chałupka - stwierdził ten ostatni, przechadzając się demonstracyjnie. Co i rusz podnosił jakąś książkę, kubek czy świecę, obracał w rękach, po czym odkładał z powrotem. - Znajdzie się coś do przepłukania gardła? Jakiś koniaczek, wódeczka? - To rzekłszy, rozłożył się na stojącej we wnęce pod oknem ławie, ignorując pełen dezaprobaty wzrok Ivy. — Nie trzymamy tu alkoholu - powiedziała, podchodząc do lodówki i wyjmując z niej butelkę wody mineralnej. Bez najmniejszego ostrzeżenia cisnęła nią w Xaviera, celując prosto
w jego głowę. Butelka pofrunęła z impetem przez kuchnię, lecz tuż przed spodziewanym uderzeniem Xavier niedbałym gestem wyciągnął ramię i złapał ją. Nie zmienił przy tym nawet pozycji. Żaden śmiertelnik, choćby tak wysportowany jak on, nie dysponował podobnym refleksem. - Ładny rzut. - Odkręcił nakrętkę i jednym haustem wlał w siebie połowę wody. Skończywszy pić, podniósł się i odstawił butelkę na podłogę. - Gdzie znajdę łazienkę? - zapytał z ujmującym uśmiechem. Powinienem chyba wziąć prysznic. - Na górze, pierwsze drzwi po lewej - odparła Ivy. Rzuciła memu bratu nerwowe spojrzenie. Ale Xavier w ogóle nie opuścił pomieszczenia. W ułamku sekundy skrzydła Gabriela otworzyły się ze świstem, zmiatając na podłogę rozmaite przedmioty i rozbijając je w drobny mak. Dopadł Xaviera, łapiąc go w pół, a następnie powalając na ziemię. Choć w mgnieniu oka przyparł go do parteru, Xavier nie pozwolił tak łatwo się obezwładnić. Z niespotykaną, nadnaturalną wręcz siłą odepchnął Gabriela nogami, wskutek czego mój brat przeleciał przez całą kuchnię, po czym uderzył w marmurowy blat z takim impetem, że pojawiło się na nim długie pęknięcie. W następnej chwili stali już twarzą w twarz, odwieczni wrogowie szykujący się do walki. - Przestańcie! Co robicie? - wrzasnęłam. Ruszyłam przed siebie, zamierzając wejść pomiędzy nich i zmusić, aby mnie wysłuchali. Lecz wówczas Gabriel obrócił głowę w moją stronę, ja zaś, ujrzawszy wyraz jego oczu, zatrzymałam się w pół kroku. - Nie podchodź. On zrobi ci krzywdę. Nieumyślnie odwróciłam uwagę brata, co dało Xavierowi przewagę. Rzucił się w przód, a zaraz potem usłyszałam przenikliwy trzask — jego pięść wylądowała na szczęce Gabriela. Ten w pierwszym odruchu zachwiał się, jednak błyskawicznie odwzajemnił cios, z rozmachem trafiając Xaviera w żebra. Xavier zgiął się wpół, tracąc na moment oddech, ale zdążył w porę uchylić się przed kolejnym uderzeniem. Zauważywszy,
że drzwi frontowe pozostały lekko uchylone, dojrzał dla siebie szansę ucieczki i pomknął korytarzem w kierunku wyjścia. Gabriel usiłował pobiec za nim, lecz spowolniły go rozpostarte skrzydła, które nie mieściły się w wąskim przejściu. Złożywszy je, dogonił Xaviera w drzwiach i przewrócił, chwytając go za kostki. Razem przetoczyli się przez próg, po czym wpadli na otaczającą ganek barierkę, wyłamując ją i spadając na grubą warstwę suchych liści, zaścielających ogródek przed domem. Razem z Ivy przyglądałyśmy się bezradnie, jak anioł i człowiek tarzają się w pyle. Po drugiej stronie ulicy dwie starsze panie siedziały na werandzie w białych bujanych fotelach, popijając herbatę. Na widok rosnącego zamieszania wyciągnęły szyje, mrużąc z niedowierzaniem oczy. Zapewne niewiele miały okazji do oglądania bójek w sąsiedztwie. Co więcej, podejrzewałam, że jest to w ogóle pierwsza awantura, do jakiej doszło na tej szanującej się ulicy. Jedna z pań wstała niczym rażona piorunem, przykładając rękę do serca, podczas gdy druga wymamrotała coś pod nosem i podreptała pośpiesznie do środka. - Panna Bishop dzwoni właśnie do szeryfa - powiadomiła mnie Ivy tonem, z którego wynikało, że sama miałaby ochotę to zrobić. - Może powinnyśmy pójść tam i ją powstrzymać? - zapytałam z przejęciem. - Nie teraz. Gabriel nas potrzebuje. Tymczasem mój brat uniósł Xaviera w powietrze, po czym rzucił go twarzą w żwir na podjeździe. Chciałam podbiec i zobaczyć, czy nic mu się nie stało, ale Ivy mnie przytrzymała. - Gabe zrobi mu krzywdę! — wrzasnęłam jej w twarz. - Powstrzymaj go! - Próbuje mu pomóc. - Chwyciła mnie za ramiona, mocno nimi potrząsając. - Jeśli Xavier teraz ucieknie, nie wiadomo, do czego może się posunąć... ilu ludzi zranić, włączając w to siebie. Musisz nam zaufać, Bethany. Spojrzałam w jej chłodne, szare oczy i skinęłam milcząco głową, starając się nie patrzeć na podwórko. Nigdy w życiu
nie czułam się bardziej rozdarta. Dla brata zrobiłabym prawie wszystko. Z drugiej zaś strony trudno było ode mnie wymagać, bym odwróciła się od męża w chwili, kiedy najmocniej mnie potrzebował. Xavier podniósł się wyraźnie zamroczony, co stworzyło Gabrielowi okazję, na którą czekał. Szybko ustawił się za nim. Zastanawiałam się, do czego zmierza, aż zobaczyłam, jak wsuwa oba ramiona pod jego pachy, splatając dłonie na jego karku. W tej pozycji zdołał unieruchomić Xaviera na tyle długo, by zawlec go z powrotem do domu. Przelotnie zaciekawiło mnie, czy nieszczęsne siostry Bishop kiedykolwiek wrócą do siebie po usłyszeniu serii przekleństw, jakie posypały się z jego ust. — Czego się gapicie, głupie kurwy? - wywrzaskiwał Xavier, mijając nas. - Skrzydlate dziwki! Jeszcze się z wami policzę w piekle! — To nasz daleki kuzyn — zawołała Ivy do oniemiałej sąsiadki. Trochę się zdenerwował. Bardzo panią przepraszam. — Otwórz piwnicę! - ryknął Gabriel, gdy tylko weszliśmy do środka. Ivy spełniła jego prośbę, po czym obaj, potykając się, ruszyli w dół wąskimi betonowymi schodkami. Zerknęłam niespokojnie w ciemność za nimi. Pod ziemią wciąż czułam się nieswojo. — Nie możemy tutaj porozmawiać? - zapytałam. — Nie słyszysz, co on wyprawia? - Moja siostra pokręciła głową. - Równie dobrze moglibyśmy puścić wszystko w wieczornych wiadomościach. Poszłam więc ostrożnie śladem brata, trzymając się w bezpiecznej odległości od wierzgającego nogami Xaviera. Wszelkie jego wysiłki spełzały jednak na niczym, Gabriel znosił tę szarpaninę z kamiennym spokojem. Zadrżałam. W piwnicy panował chłód i czuć było wilgoć. Zakurzona, brudna podłoga oraz zwisające z sufitu pajęczyny przywodziły na myśl skojarzenia z grobowcem. Nie było tam żadnych okien, a jedynie mała kratka wentylacyjna, tak wąska,
że przepuszczała zaledwie skrawek dziennego światła. Ściany pomieszczenia zbudowano z żelbetonu, podobnie jak w wielu innych domach w okolicy, zabezpieczając w ten sposób budynki przed tornadami. Na pierwszy rzut oka przypominało to zwykłą piwnicę: różnorakie pudła, pralkosuszarka, zamrażarka. Ale stało tam także stare metalowe łóżko z przeżartym przez mole pasiastym materacem o wystających sprężynach. Widok zwisających z ramy żelaznych kajdan sprawił, iż zrobiło mi się niedobrze. Wyglądało na to, że Gabriel i Ivy są do podobnych zagrożeń dobrze przygotowani. Mój brat przytrzymał Xaviera na łóżku, podczas gdy Ivy zapięła łańcuchy na jego kostkach oraz nadgarstkach. Xavier rzucał się jak szalony, sycząc i prychając niczym dzikie zwierzę. W końcu oboje się odsunęli. On zaś przypuszczalnie się zmęczył, albowiem zamarł w bezruchu rozciągnięty na materacu, ze wzrokiem utkwionym w suficie. - Ivy, czy mogłabyś się tym zająć? - Dopiero gdy kilka sekund później usłyszałam zbliżający się dźwięk syren, zrozumiałam, co Gabriel miał na myśli. Xavier zaśmiał się cicho, zadowolony z kłopotów, które na nas sprowadził. - Na pewno dasz sobie radę? - zapytała Ivy, na co mój brat skinął głową. - Tak, tylko pozbądź się ich szybko. Moja siostra udała się w milczeniu na górę, lecz Xavier, widząc przed sobą kolejną szansę ucieczki, zaczął krzyczeć tak głośno, że Gabriel zmuszony był zatkać mu usta ręką. Dobiegł nas odgłos trzaskających drzwiczek, a następnie szmer rozmowy przy drzwiach wejściowych i pokorne przeprosiny Ivy. Wyjaśniała sytuację, opowiadając o swoim młodszym kuzynie, który niedawno ukończył kurację odwykową, ale niestety nie udało mu się wygrać z uzależnieniem. Kłamała gładko, kładąc winę na karb złego towarzystwa, w jakim się obracał, a także obiecując, że będzie miała na niego szczególne baczenie, dopóki całkowicie nie dojdzie do siebie. W odpowiedzi na to szeryf wyraził swe głębokie współczucie. Ewidentnie uległ czarowi
Ivy, cmokając co chwila z podziwem, nazywając ją „odważną młodą damą" oraz prosząc, by się nie załamywała. Wspomniał też, że jest do jej dyspozycji o każdej porze dnia i nocy. Moja siostra podziękowała mu uprzejmie, zamykając za nim drzwi na klucz. Wróciła na dół z kamiennym wyrazem twarzy oraz rękami pełnymi solniczek. Z uwagą poczęła sypać sól wokół łóżka, aż powstał starannie nakreślony krąg. - Co robisz? - zapytałam zdumiona. - Sól i żelazo budzą w demonach wstręt - odparła rzeczowo. Trzeba wykorzystać wszelkie dostępne środki. Doszłam do wniosku, że przypominanie jej, iż nie mamy do czynienia ze zwykłym demonem, raczej nie okaże się pomocne. - Pamiętasz, dlaczego tak się dzieje? - zapytała. Błyskawicznie przywołałam w pamięci podstawy szkolenia. - Są to czyste substancje, tak więc demony, będące kwintesencją nieuczciwości, nie znoszą przebywać w ich pobliżu. - Dobrze - pochwaliła krótko. - Ale to nie wystarczy, prawda? Wydaje się za łatwe. - Niestety, nie wystarczy. Demon zagnieździł się już w nim na dobre. Jednakże te zabiegi uniemożliwią mu ucieczkę do czasu, aż znajdziemy sposób, by go zniszczyć. - Mogę z nim zostać? - W żadnym razie - stwierdził bez ogródek Gabriel. - Dlaczego?! - Naprawdę nie rozumiesz? Jesteś zbyt zaangażowana emocjonalnie, co czyni cię łatwym celem. Będzie chciał wyprowadzić cię w pole. Nie wolno nam ryzykować. - Nie pozwolę na to. - Bethany... - rzekł ostrzegawczym tonem, po którym poznałam, że na nic się zdadzą moje protesty. - Niech ci będzie - burknęłam. - Ale rozmawiać z nim mi nie zabronisz. Nie starał się mnie powstrzymać, gdy podchodziłam do łóżka. Spojrzenie Xaviera w dalszym ciągu zwrócone było
ku sufitowi, na jego twarzy widniały liczne zadrapania. Lecz nawet tak pokiereszowany, z szaleństwem w oczach, był mi nadal bliski. Moje serce wciąż waliło jak młotem na samą myśl o nim. Pochyliłam się ostrożnie, chcąc wyszeptać mu do ucha choć drobną część tego, co czułam, jednak nie potrafiłam wykrztusić z siebie nic sensownego. Przede mną spoczywała obca istota. Co mogłam powiedzieć, by w jakikolwiek sposób ulżyć cierpieniu ukochanego? Gdy łamałam sobie głowę w poszukiwaniu właściwych słów, Xavier nagle odwrócił twarz w moją stronę, przyglądając mi się z taką przenikliwością, że nie byłam w stanie odwrócić wzroku. Gabriel i Ivy, którzy przypatrywali się tej scenie spod ściągniętych brwi, przestali dla mnie istnieć. Zajrzałam głęboko w krystaliczny błękit oczu Xaviera, usiłując odnaleźć w nich jakiś znak. I wtedy, w króciutkim jak mgnienie błysku, wydarzyło się coś dziwnego. Wydawało mi się, iż go dostrzegłam. Lód stopniał, a w tle na sekundę pojawił się cień chłopca, którego kochałam. Widziałam jednak, ile go to kosztowało. Przypominało to patrzenie na tonącego człowieka, ostatkiem sił wypływającego na powierzchnię po to tylko, by zaraz zmyła go fala o wiele potężniejsza niż jego wola przetrwania. I już było po wszystkim, Xavier zniknął, powrócił lodowaty chłód. Ale nie miało to znaczenia. Zrozumiałam, że on nadal gdzieś tam jest. Dalszej zachęty nie potrzebowałam. Choć każda komórka mego ciała kurczyła się z przerażenia, wiedziałam, iż nigdy się nie poddam i nie zostawię go samego.
Nocne hałasy Gabriel zamyślił się, marszcząc czoło. Wyczułam, że jest jeszcze coś, o czym nam nie mówi. - Chodźmy na górę - zaproponował niespodziewanie. Powinniśmy porozmawiać. Pokręciłam stanowczo głową. - Nie ruszę się stąd. - Xavierowi nic nie będzie. - Uważasz, że nic mu nie jest? - zapytałam z niedowierzaniem. - W żadnym razie tego nie twierdzę, powiedziałem tylko, że nic mu nie będzie, jeśli przez chwilę tu poleży. Idziesz czy nie? Postanowiłam nie ustępować. - Nie - odparłam uparcie. - Oboje z Ivy wiecie, co należy robić. Nie potrzebujecie mnie. Gabriel westchnął ciężko. Zdawałam sobie sprawę z faktu, że jest zmęczony, a ja nadwerężam jego cierpliwość. - A co konkretnie planujesz osiągnąć, zostając tutaj? Wzruszyłam ramionami. - Jeszcze nie wiem - odrzekłam cierpko. - Przyjdę za minutę lub dwie. Chciałabym po prostu spędzić z nim trochę czasu sam na sam, jeśli ci to nie przeszkadza.
- Przeszkadza mi to w najwyższym stopniu - stwierdził mój brat mocno poirytowany. - Tyś chyba oszalała? - Kiedy wreszcie przestaniesz mówić mi, co mam robić? - On się tylko o ciebie martwi - wtrąciła Ivy. - Nie jesteś w stanie w żaden sposób pomóc teraz Xavierowi, a już na pewno nie powinnaś zostawać z nim sama. - Przecież jest skuty! - wykrzyknęłam. - Jaką niby krzywdę może mi wyrządzić? - Bethany, nie pora na kłótnie. Xavier potrzebuje nas wszystkich. Im więcej się sprzeczamy, tym dłużej to stworzenie w nim pozostaje. Zamierzasz z nami współpracować czy wolisz utrudniać? W przeciwieństwie do Gabriela, który pomimo setek lat doświadczeń w kontaktach z ludźmi nadal nie opanował trudnej sztuki dyplomacji, Ivy zawsze umiała znaleźć stosowne argumenty. Tak więc i tym razem udało jej się sprawić, iż poczułam się marudna oraz krótkowzroczna. Niechętnie weszłam za nimi po schodach, oglądając się na Xaviera. Nie poruszył się ani nie mrugnął powieką, wciąż wpatrzony w sufit. Na górze się zatrzymałam. - A jeśli coś się wydarzy? - Zapewniam cię, że będziemy go słyszeć. - No dobrze - mruknęłam. - Mam nadzieję, że to nie potrwa długo. Grubo się przeliczyłam. Znając moje rodzeństwo, powinnam była przewidzieć, iż nie podejmą decyzji naprędce, bez odpowiedniego przygotowania. Mając do czynienia z czymś tak delikatnym, należało postępować niezwykle ostrożnie. Przypominało to balansowanie na cienkiej linie. Ludzkie życie jest kruche, a demony potrafią dokonywać potężnych zniszczeń. Wystarczył jeden błąd, by zaprzepaścić nasze szanse na wygraną. Stałam więc i z narastającym zniecierpliwieniem obserwowałam, jak Ivy krząta się po kuchni, przyrządzając jakiś napar z ziół. Z niezmąconym spokojem zrywała listki, by następnie zalać je wrzącą wodą. Gabriel przetrząsał szafki, wyciągając
z nich pojemniki z solą, które później ustawiał w rządku na blacie. Oboje zachowywali się raczej jak para znachorów, nie zaś jak dwa anioły obdarzone mocą wystarczającą do tego, by wyrwać demona siłą. - To by go zabiło - odezwał się Gabriel, czytając mi w myślach. Jeśli spróbowalibyśmy wydobyć go przemocą... to byłoby jak wyrywanie szwów ze świeżej rany. Xavier... nie zniósłby tego. Najpierw musimy osłabić demona. - Rozumiem - odparłam sztywno. Trudno było z tym dyskutować. Cały czas nadstawiałam uszu, sprawdzając, czy z piwnicy nie dochodzi jakiś podejrzany dźwięk, ale słyszałam jedynie oddech Xaviera, w dodatku jakby spokojniejszy. Skrycie liczyłam na to, iż zasnął z wyczerpania. Świadomość, że leży tam samotnie, zakuty w łańcuchy, uwięziony we własnym ciele, dobijała mnie. Wiedziałam, że nie wolno nam działać pochopnie, ale nie sposób było czekać w nieskończoność. Ponieważ ani Gabriel, ani Ivy nie pojmowali istoty ludzkiej miłości, nie zdawali sobie także sprawy z przyczyn mego pośpiechu. Nie rozumieli, co czuję na myśl o tym, że oto tam na dole leży mój mąż, rozrywany od środka przez Szatana. - Sądzę, iż nie obejdzie się bez wsparcia - rzucił z zadumą mój brat. W jego ustach zabrzmiało to tak naturalnie, jak gdyby omawiał menu na kolację. - Zgadzam się - odparła Ivy, aczkolwiek wydawała się nieco mniej zadowolona z tego pomysłu. - Jak to? Przecież to dla was bułka z masłem. Chcecie mi powiedzieć, że sami nie dacie sobie rady? - W normalnych okolicznościach nie stanowiłoby to problemu, ale tu sytuacja jest bardziej skomplikowana. - Czyli? - zapytałam, na co Gabriel obrzucił mnie zniecierpliwionym spojrzeniem. - To akurat ty powinnaś wiedzieć najlepiej. - Mam rozumieć, że to z jego powodu? Z niejasnej przyczyny wolałam nie nazywać go po imieniu. Prawdopodobnie nie tylko jego imię, ale też wszystko, co się
z nim wiąże, było dla mnie tak odstręczające, że nie potrafiłam się zmusić, by wymówić je na głos. A może bałam się, że jeśli to zrobię, powrócą wspomnienia, których od tak dawna usiłowałam się pozbyć? Jakaś część mnie wciąż kurczowo trzymała się dziecinnego przeświadczenia, iż zło, które nie posiada imienia, istnieje tylko w naszej wyobraźni. Tak czy inaczej, wiedziałam, że dla dobra Xaviera nie wolno mi się rozkleić. Czułam się całkowicie rozdarta, ponieważ najdroższy mi na świecie człowiek oraz istota, którą bezgranicznie gardziłam, znaleźli się w jednym i tym samym ciele. Co powinno wziąć górę - miłość czy nienawiść? Gabriel dość długo zastanawiał się nad odpowiedzią na moje pytanie, najwyraźniej starannie dobierając słowa. - Dlatego że nie możemy pozwolić sobie na porażkę. - Co to znaczy? - To znaczy, że jeśli nam się nie uda, Xavier przypuszczalnie nie wyjdzie z tego żywy. W moim mózgu nastąpiło coś w rodzaju krótkiego spięcia, w związku z czym na moment straciłam kontakt z rzeczywistością. Z wysiłkiem wróciłam do siebie. - Dlaczego miałoby się nie udać? Wypędzanie demonów to przecież wasza działka. Tym właśnie się zajmujecie, czyż nie? - Tak - odparł z wahaniem Gabriel. - Lecz wyłącznie dzięki mocy nadanej nam przez Królestwo Niebieskie. Raptem rozjaśniło mi się w głowie. - Już rozumiem. - Dłonie same zwinęły mi się w pięści. - Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, nie jesteście pewni, czy nie cofnęli wam uprawnień. - Można to tak ująć. - A więc niebo wystawiło nas do wiatru. To zmienia trochę postać rzeczy. - Nie wiemy tego na pewno - powiedziała Ivy. - Spróbujemy poszukać sprzymierzeńców. - O ile tacy w ogóle jeszcze istnieją - mruknęłam, na co moja siostra uniosła brew. - Nie wolno ci myśleć w ten sposób.
- Jesteśmy wyrzutkami. - Starałam się nie podnosić głosu. - Nikt nie przyjdzie nam z pomocą! Po co miałby to robić? - Należymy do jednej rodziny. - No to już po nas - wymamrotałam. - Gdzie się podziała twoja wiara? - zapytał w osłupieniu mój brat. - A niby skąd mam ją brać, skoro sam Bóg nas opuścił? - Właśnie wtedy najmocniej jej potrzebujesz. Nie kiedy wszystko idzie po twojej myśli i masz za co dziękować, ale wówczas, gdy wokół zapada ciemność. On zawsze jest z tobą, w każdej minucie twego życia nad tobą czuwa, aby pewnego dnia, w ten czy inny sposób, wskazać ci drogę. Czasami nienawidziłam swego brata za jego mądrość. Wiedziałam doskonale, że ma absolutną rację, lecz czekała nas ciężka przeprawa. Z jednej strony, któż inny miałby zachować wiarę, jeśli nie ja? Z drugiej zaś, zmęczenie brało powoli górę, a jak się okazało, nawet anioły bywają niekiedy bezsilne. Mimo to gdzieś głęboko w środku, pod warstwą zmartwień, cierpienia i złości, odczułam coś na kształt otuchy. Wydawało mi się, iż słyszę w głowie cichutki szept, który daje mi do zrozumienia, że nie jestem sama. Drzwi od piwnicy nadal stanowiły źródło mojej udręki. Ivy dostrzegła nerwowe spojrzenia, jakie co rusz rzucałam w tamtą stronę. W końcu postanowiła zlitować się nade mną. - Pozwólmy Bethany sprawdzić, co się dzieje z Xavierem. Inaczej nie będzie z niej żadnego pożytku. Gabriel wyraził zgodę nieznacznym skinieniem głowy. Podziękowałam im obojgu, zmuszając się do tego, by iść powoli, choć najchętniej rzuciłabym się do piwnicy biegiem. - Pięć minut! - zawołał za mną brat. - Nie zapomnij zostawić otwartych drzwi. I choćby nie wiem jak cię prosił, nie uwalniaj go. - Jasne - odparłam. - Czekaj! - zatrzymała mnie Ivy, wręczając gliniany kubek, z którego unosiła się osobliwie gryząca woń. - Może uda ci się nakłonić go, żeby to wypił.
- A co to takiego? - Napar z mandragory. - Nie pachnie najlepiej. Jak działa? - Mam nadzieję, że zaśnie po nim. Nie trzeba by wówczas czuwać przez całą noc. Rano trzeźwiej się myśli. - Pewnie masz rację. - Do tego czasu powinniśmy już wiedzieć, jakie są szanse na pomoc. - Spróbowała wlać we mnie nieco optymizmu. - Kiedy już upewnisz się, że z Xavierem wszystko w porządku, idź się przespać. Wyglądasz na wykończoną. - Dobry pomysł. - Uśmiechnęłam się blado. Miałam pełną świadomość, że trudno mi będzie zmrużyć oko choć na sekundę. Zaraz wracam na górę. Zerknę tylko, co u niego, i pójdę prosto do łóżka. - Zamierzałam słuchać ich grzecznie aż do chwili, kiedy będę mogła wymknąć się z powrotem do piwnicy. Ponowne zejście na dół okazało się jeszcze cięższe niż za pierwszym razem. Ledwo powstrzymałam łzy na widok rozebranego do pasa, zakrwawionego i przykutego do łóżka Xavie-ra. Mimo wspaniałej rzeźby oraz napiętych mięśni był w moich oczach najzupełniej bezbronny. Jego twarz nosiła oznaki wyczerpania - usta miał spękane, na zapadniętych policzkach pojawił się ciemny ślad zarostu. Najtrudniejsze do zniesienia było jednak widoczne na niej zagubienie. Mogłam sobie tylko wyobrazić, z jaką udręką musiał znosić wszystko, co się wokół niego dzieje, nie mogąc nic na to poradzić. Xavier nie należał do tych, którzy cofają się przed wyzwaniami, i wolał stawić czoło wrogowi, aniżeli przed nim uciekać. Tylko jak walczyć z kimś, kto mieszka w tobie? Podeszłam do łóżka z gorącym napojem w ręku. Umieściłam kubek ostrożnie na stojącym obok zakurzonym gramofonie, aby napar trochę ostygł. Następnie w starym, zardzewiałym zlewie zmoczyłam ręcznik, który wcześniej przyniosła tu Ivy, i poczęłam delikatnie przemywać zadrapania na ciele Xaviera. Pod wpływem mego dotyku otworzył oczy. W pierwszym momencie ucieszył się, zobaczywszy mnie, lecz zaraz potem
wróciły wspomnienia ostatnich kilku godzin, zastępując ulgę wyrazem skrajnego przerażenia. - Beth - wykrztusił. - Boże, tak mi przykro! - Co się stało? - Z przyzwyczajenia przesunęłam dłonią po jego czole. - Te potworności, które wygadywałem! Nie chciałem tego powiedzieć! Żadnej z tych rzeczy! Nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę z nim rozmawiam. Nie miałam pojęcia, ile czasu nam zostało, nim znów ogarnie go ciemność. Widziałam tylko, jak wiele kosztuje go walka z intruzem - cały zlał się potem, zaciskając zęby. Już sam fakt, że choć na chwilę udało mu się zwyciężyć Lucyfera, był niewiarygodny. Szatana nie da się tak po prostu usunąć z drogi. Xavier musiał być silniejszy, niż któremukolwiek z nas się wydawało. Nie zamierzałam jednak tracić cennych sekund na podziwianie tego fenomenu. Położyłam mu palec na ustach, uciszając go. - Już dobrze. Nie przejmuj się. Ja wiem, że to nie byłeś ty. Nie myśl o tym teraz. Proszę... - Przystawiłam mu kubek z naparem do warg, zdając sobie sprawę z tego, że za minutę lub dwie ohydny stwór w jego wnętrzu ponownie przejmie nad nim kontrolę. - Wypij, to ci dobrze zrobi. Xavier uniósł posłusznie głowę i pociągnął kilka łyków, zanim się skrzywił. - Przepraszam - powiedziałam. - Smakuje równie okropnie, jak pachnie? -No. Z kuchni napłynęły ku nam stłumione odgłosy. - Co oni robią? - wychrypiał Xavier. Z pewnością zastanawiał się, dlaczego nie ma ich tutaj. Przyzwyczaił się do tego, że dysponują mocą zdolną zażegnać każdy kryzys. - Omawiają różne rozwiązania. - Pogłaskałam jego dłoń. - Znajdą jakieś wyjście, obiecuję. Musisz tylko przeczekać noc. Zacisnąwszy powieki, jęknął z bólu. Niewidzialna bestia w jego wnętrzu na nowo podjęła walkę.
- Noc? - powtórzył. W jego głosie usłyszałam narastającą panikę. Na co oni czekają? Nie mogą zacząć teraz? - Właśnie próbują, Xav - wyszeptałam, szukając słów pocieszenia. - To już nie potrwa długo. Łudziłam się, że zdołam tchnąć w Xaviera nową wiarę, lecz on odwrócił głowę. - Lepiej stąd idź. Nie chcę, żebyś mnie oglądała w takim stanie. - Nigdzie się nie wybieram - odparłam z naciskiem, jakby na przekór przysuwając się bliżej niego. - Na tym polega małżeństwo. Na dobre i na złe chwile. I na te... niezbyt przyjemne też. - Założę się, że tego nie było w umowie - odrzekł Xavier, krzywiąc się z wysiłkiem. - I tak nic nie wskórasz, więc możesz sobie darować - oznajmiłam zdecydowanym tonem. - Beth... - Zacisnął palce wokół mojej ręki. - Nie wiem, ile jeszcze... ile mi zostało, zanim... zanim on wróci. Nie potrafię go powstrzymać, to tak, jakby ktoś uruchamiał mi w mózgu przełączniki... koniec. Pochyliłam się nad nim tak nisko, że czubki naszych nosów nieomal się zetknęły. - Nikt nie zdoła ci niczego narzucić, Xavierze. Jesteś na to zbyt silny. - A jeśli nie? - Wiem to na pewno. Chcesz wiedzieć skąd? W jego spojrzeniu ujrzałam pierwszy przebłysk prawdziwej nadziei. - Skąd? - Ponieważ to właśnie ty teraz ze mną rozmawiasz. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jakie to trudne? Praktycznie niemożliwe. A jednak dałeś radę bestii, ujarzmiłeś ją. Nie sądziliśmy, że będziesz do tego zdolny. Masz w sobie wystarczająco dużo siły, by go pokonać, musisz tylko w nią uwierzyć. Zrobisz to dla mnie? Uśmiechnął się blado.
- Będę się starał, Beth. - Tak lepiej. - Ale chciałbym, abyś i ty coś dla mnie zrobiła. - Jego oczy błyszczały bardziej niż zwykle. Czyżby to były łzy? - Gdyby cokolwiek poszło nie tak... Reszta zdania uwięzia mu w gardle. - O co chodzi, Xavierze? — zapytałam, choć zgadywałam już, co próbuje powiedzieć, i bałam się, że tego nie zniosę. - Obiecujesz, że nie będziesz płakać? - Mhm - wydukałam, nie ufając głosowi na tyle, by powiedzieć coś więcej. - Jestem pewien, że Gabriel i Ivy nie cofną się przed niczym, by mi pomóc, ale jeśli im się nie uda... - Uda się - przerwałam mu. - Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Ale on mnie nie słuchał. Zanadto skupiony był na tym, by dokończyć myśl. - To, co tkwi we mnie, jest żądne krwi, Beth. Będę z tym walczył, dopóki starczy mi sił, ale jeśli przegram... Musisz mi obiecać, że zamkniesz mnie gdzieś, gdzie nie będę mógł nikogo skrzywdzić. I nie wypuścisz. - Nie dojdzie do tego. - Gdyby jednak... to wolałbym umrzeć. - Nie mów tak. — Głos mi się załamywał, ale Xavier nie przerwał, pragnąc za wszelką cenę zrzucić z piersi ten ciężar. - Musisz pozwolić mi umrzeć. - Nie! - wykrzyknęłam. - Jeśli stanę się zagrożeniem dla innych, masz mnie zabić, Beth. Nie chcę, by ktokolwiek jeszcze przeze mnie zginął. Nie zniósłbym tego. - Nie pozwolę, abyś wyrządził komukolwiek krzywdę - odparłam. - To wszystko, co mogę ci obiecać. Błagam, nie proś o więcej. - Dobrze - wymamrotał. Wyglądało na to, iż zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością. - Do zobaczenia. Nie zapomnij mnie.
- Słucham? - zapytałam, ale on już spał. Wywar Ivy okazał się niezwykle skuteczną miksturą. - Nigdy cię nie zapomnę - wyszeptałam, przyciskając wargi do jego skroni. - Prędzej bym umarła. Przyniosłam z góry kołdrę, którą owinęłam sobie wokół ramion, sadowiąc się w zakurzonym wiklinowym fotelu, aby czuwać przy Xavierze. Ani Ivy, ani Gabriel nie usiłowali mnie tym razem powstrzymywać - widok mojej zapłakanej twarzy uświadomił im najprawdopodobniej, że najlepiej będzie zostawić mnie w spokoju. Skulona w ciemnościach, zapadałam w urywaną drzemkę, podrywając się na najlżejszy ruch czy dźwięk. Za każdym razem gdy otwierałam oczy, wydawało mi się, iż jestem świadkiem kolejnej transformacji zachodzącej w leżącej na łóżku postaci. Policzki Xaviera zapadały się coraz bardziej, na usta zakradł się ponury, zacięty wyraz, którego wcześniej nie znałam. Po cichu przekonywałam się, że to tylko panujący w piwnicy mrok płata mi figle, igrając z wyobraźnią. Po przeraźliwym pianiu koguta na którymś z sąsiednich podwórek poznałam, że nadszedł świt. Obudziło ono również Xaviera, który najpierw poruszył się niespokojnie, a następnie otworzył oczy, by na mnie popatrzeć. Choć wciąż tak samo błyszczące i turkusowobłękitne, spojrzenie to nie należało już do niego. Kiedy przemówił, z jego gardła wydobył się niski, ochrypły głos, tak niepodobny do głosu Xaviera, że aż podskoczyłam na ten dźwięk. - Cóż za wspaniałe naczynie. - Co takiego? - Niepewna, czy dobrze słyszę, przysunęłam się odrobinę bliżej. - To. - Przechylił głowę w bok, by przyjrzeć się swemu ciału. — Jaka szkoda, że nic z niego nie zostanie. -Ty... - zaczęłam w nagłym ataku furii, lecz wszystkie obelgi, którymi zapragnęłam go obrzucić, które chciałam wykrzyczeć mu prosto w twarz, uwięzły mi w gardle. Nie mogłam niczego z siebie wydusić. Stało się dla mnie jasne, że Xavier
zniknął, a jego miejsce zajął znany mi już lokator, okrutnie z tego powodu zadowolony. - Zapomniałaś języka w buzi? - Uśmiechnął się, po czym zagrzechotał krępującymi go łańcuchami, jakby były to zwykłe zabawki. Mówił z przeciągłym, teksańskim akcentem. - Miło znów cię widzieć, aniołeczku. Ładne sobie uwiłaś gniazdko. Doskonale się tu czuję. Więcej nawet, podoba mi się do tego stopnia, że może zdecyduję się zostać na stałe. - Nic z tych rzeczy - odparłam tak spokojnie, że samą mnie to zaskoczyło. - O, doprawdy? A z czegóż to wnosisz? - Nie wygrasz, choćbyś nie wiem jak próbował - rzuciłam lekceważąco. - Nie z nami. - Zależy, co rozumiesz przez wygraną. - Zniżył głos, chichocząc złośliwie. - Wszak jestem tutaj, czyż nie? - Już niedługo. - Wzruszyłam ramionami, ale moja brawura nie robiła na nim wrażenia. Rzeczywiście, raczej trudno posłać diabła do diabła. - Nie uwierzyłabyś, jaki potrafię być wytrwały. - Gabriel to potężny archanioł — odrzekłam. - Wkrótce się z tobą rozprawi. Na twoim miejscu poddałabym się już teraz, bo i tak nie masz szans. - Mój brat się z tobą rozprawi! Musimy pomóc Xavierkowi, bo ja tak straaasznie go kooocham! - Piskliwy ton oraz zawarta w nim drwina zabolały jak uderzenie batem. - Ach, Bethany, moja droga, twoja naiwność jest w istocie przeurocza. Bo widzisz, mnie się wydaje, że jednak mam szanse. A wiesz dlaczego? Dlatego że nigdzie się stąd nie ruszę, a dopóki tu jestem, twój kochaś pozostaje na mojej łasce. Odradzałbym wszelkie próby eksmisji. Mogę solidnie zdemolować ten lokal, i to całkiem dosłownie. Głowa Xaviera przetoczyła się z boku na bok, jak gdyby usiłował się obudzić z koszmarnego snu. Oczy miał otwarte, lecz niewidzące. Raptem jego ciałem wstrząsnęły gwałtowne drgawki, niczym podczas silnego napadu padaczki.
- Rozumiesz, co mam na myśli? - Xavier! - wykrzyknęłam, wyciągając ku niemu ręce. - Przykro mi, Xaviera nie ma w domu. Coś mu przekazać? Zaśmiał się z własnego dowcipu. - Nie słyszy mnie - wymamrotałam pod nosem. - Ależ słyszy - wyjaśnił uprzejmie Lucyfer. - W końcu to jego ciało. Tylko nie może, biedaczek, odpowiedzieć. Zapewniam też, że odczuwa ból... dotkliwie. Wpatrywałam się w twarz Xaviera, szukając jakiegokolwiek znaku od niego, lecz nic takiego nie nastąpiło. - Co mu zrobiłeś? - zapytałam. - Pociągnąłem za kilka sznurków, to wszystko. Zwinęłam dłonie w pięści. Nie znajdowałam słów na to, by wyrazić ogrom nienawiści, jaką żywiłam do Lucyfera, ale pojęłam już, że nie pomogę Xavierowi, dając temu ujście. Należało zmienić taktykę. - Rozumiem, że jesteś na mnie zły - powiedziałam błagalnie. Więc, proszę, wyżyj się na mnie. Zemścij się na mnie. Nie mieszaj go w to. To nie jego wina. - Ależ słoneczko ty moje - zagruchał Lucyfer w odpowiedzi. — Ja przecież właśnie mszczę się na tobie. Znalazłabyś lepszy sposób? Doskonalszy niż zmuszenie cię, abyś patrzyła, jak twój ukochany umiera na twoich oczach... i to w dodatku w takich męczarniach? Pokręcił głową. - Toż to niemal zbyt piękne, aby było prawdziwe. - Nie rób tego - wysyczałam. - Opuść jego ciało, zostaw go w spokoju! Na widok mojej obrączki w jego źrenicach pojawił się błysk. - A co my tu mamy? Czyżbyś miała zostać wdową, aniołeczku? Ach, jakie to smutne, stracić swego młodego małżonka zaraz po ślubie. - Jeśli go zabijesz, mój brat będzie cię ścigał tak długo, aż cię dopadnie - wycedziłam. - Żadne z nas ci tego nie daruje. Masz na to moje słowo.
Nie zwróciwszy na mnie uwagi, Lucyfer kontynuował rozpoczętą myśl. - Małżeństwo ci służy, moja droga. Przestałaś w końcu przypominać wystraszonego królika. Zamieniasz się w piękną młodą kobietę. - Obrzucił mnie pełnym uznania wzrokiem. Mimo iż uczynił to oczami Xaviera, było w tym spojrzeniu coś tak oślizłego, że zadrżałam pod jego wpływem. -Wiesz co? - zapytałam znienacka, przysiadając na łóżku obok niego. Lucyfer uniósł brew. - Jeszcze kilka minut temu myślałam tylko o tym, jak bardzo cię nienawidzę, ale teraz sądzę, że to jednak co innego. Po prostu mi ciebie szkoda. - Niezwykle wielkodusznie z twojej strony, ale to nad sobą powinnaś się litować. Nie było chyba łatwo, co? Kochać śmiertelnika. Słodki chłoptaś zdążył już raz umrzeć, rodzeństwo ma serdecznie dość twoich wyskoków, a ukochany Tatko wysłał za wami swoje tresowane małpy. - Mój Ojciec nie miał z tym nic wspólnego — zaprzeczyłam gorąco. - Nie waż się Go w to mieszać. - Wierz sobie, w co chcesz. - Wzruszył ramionami. — Ale mnie się zdawało, że On wie wszystko. Nie jest przypadkiem wszechmogący i tak dalej ? - Ma sporo na głowie - warknęłam. - Głównie uprzątanie rozmaitych świństw, jakie ty i reszta twojej zarazy roznieśliście po tej planecie. -Ale sama przyznasz, że zabawa jest przednia, co? - Lucyfer wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Zresztą ostatnio też mu podpadłaś. - Ty nic nie rozumiesz, prawda? - spytałam nieoczekiwanie. - Bóg jest miłościwy, a Jego łaska nieskończona. To, że wyrzucił ciebie, nie oznacza, iż odwróci się także od nas. W rzeczywistości jesteś po prostu małym chłopcem, który siedzi w kącie i płacze, bo Tatuś przestał się nim interesować. Książę ciemności umilkł na moment. A potem jego oczy zamieniły się w dwa sople lodu.
- Nie wypowiadaj się na temat rzeczy, o których nie masz zielonego pojęcia - wycedził ostrzegawczym tonem. - Rozumiem więcej, niż myślisz - odparłam. - Wiem też, że nie zawsze byłeś taki. Mam rację? - Słucham? - Nie znam nikogo, kto nie słyszałby tej historii. Należałeś do najjaśniej świecących gwiazd Królestwa Niebieskiego. Nasz Ojciec cię kochał, miał wobec ciebie wielkie plany. Ale ty Go zawiodłeś. Masz pretensje do Niego, gdy tymczasem to siebie powinieneś obwiniać za swoje błędy. - Na twoim miejscu zamknąłbym buzię, zanim na dobre mnie zdenerwujesz - syknął Lucyfer, obnażając zęby. - Nie żałujesz nigdy tego, co zrobiłeś? - naciskałam. - Jestem pewna, że tak, i to codziennie. Poznałeś przecież smak miłości. - Ty za to koniecznie chcesz poznać smak krwi swojego chłoptasia. - Nie! - krzyknęłam. - Przepraszam! Nie rób mu krzywdy! Lucyfer, który uniósł się na łokciach i wychylił ku mnie tak daleko, jak pozwalały mu na to łańcuchy, opadł z powrotem na wznak. Oddychał jakby ciężej. Ewidentnie coś z tego, co powiedziałam, dotknęło go niemal do żywego. - Różnimy się od siebie dużo mniej, niż sądzisz - rzekł wreszcie, oblizując spękane wargi. - Poważnie w to wątpię - odparowałam. - Wydaje ci się, że uniknęłaś grzechu pychy? — zapytał. - Jakoś nie widzę, abyś pokornie przyjmowała wolę niebios. Tą uwagą zbił mnie z pantałyku. Poczułam, jak krew napływa mi do policzków. Miałam tylko nadzieję, że w mroku pozostanie to niewidoczne. - O tak - ciągnął. - Wiem o tobie znacznie więcej, niżbyś chciała. - Nic o mnie nie wiesz. - Wystarczy mi to, że nigdy przedtem nie widziałem, aby ktoś tak mały i niepozorny zdołał zyskać tylu wrogów.
- Po co więc w ogóle tracisz na nas czas? - wybuchnęłam. - Nie jesteśmy tego warci, nic na nas nie zyskasz. - Trudno mówić o marnowaniu czasu, gdy upływa on na tak wybornej rozrywce. - Czego chcesz? - Nachyliłam się nad nim, żądając odpowiedzi. - Pragnę jedynie zostać członkiem rodziny - odrzekł niewinnym tonem. - Nie oszukasz mnie. Masz tu coś do załatwienia - odparłam. -1 nie chodzi tylko o to, by uprzykrzyć nam życie. Ale możesz mi wierzyć, twój plan się nie powiedzie. Nie dopuszczę do tego. - Mój wzrok spoczął na twarzy Xaviera, tak niepodobnej do tej, którą zapamiętałam. - Wybrałeś sobie niewłaściwą osobę. Gdy w grę wchodzi jego życie, nie cofnę się przed niczym. - W takim razie z niecierpliwością czekam, co z tego wyniknie uśmiechnął się uprzejmie Lucyfer. - Zostanę i popatrzę... aż do samiuteńkiego końca.
Stare urazy Jak na zawołanie rozległ się ogłuszający łoskot, po czym pralka wraz z suszarką wpadły w wibracje tak gwałtowne, że zaczęły podskakiwać na betonowej podłodze. Rozejrzałam się wokół z lekką obawą, świadoma faktu, iż żadne z urządzeń nie jest podłączone do prądu. W ścianach dało się słyszeć gorączkowe skrobanie, a stary gramofon uruchomił się nagle z przeraźliwym skrzypieniem, wypełniając pomieszczenie chrapliwymi dźwiękami. Na koniec zaś wisząca pod sufitem żarówka zamrugała i zgasła, pogrążając nas w kompletnych ciemnościach. Zatkałam uszy i zacisnęłam powieki, lecz nie ruszyłam się z miejsca. Nawet najwymyślniejsze diabelskie sztuczki nie zdołałyby odciągnąć mnie od Xaviera. Siedziałam sztywno, ręce i nogi mając jak z ołowiu, a mózg odrętwiały z powodu jazgotu, który doprowadzał mnie do szaleństwa. Raptem wszystko ucichło. Gdy tylko otworzyłam oczy, zrozumiałam dlaczego. Na szczycie schodów stali Gabriel oraz Ivy. Ich obecność spowodowała całkowitą zmianę atmosfery - nawet najgęstszy mrok ustępował pod wpływem ich lśniącej aury. Widok rodzeństwa momentalnie podniósł mnie na duchu. Wykąpani i wypoczęci bardziej przypominali dawnych siebie, budzących respekt oraz gotowych zmierzyć się z każdym wyzwaniem. Nie wiedziałam, czy celowo dobrali takie właśnie
stroje, ale oboje ubrani byli w śnieżną biel: Ivy miała na sobie długą sukienkę z paskiem oraz kowbojskie buty, Gabriel zaś włożył jedwabną koszulę, a do niej swe ulubione wyblakłe dżinsy. Zeszli powoli po schodach, jak gdyby nasłuchując tajemniczych, unoszących się w powietrzu szeptów, słyszalnych wyłącznie dla nich. — Od jak dawna tu jesteś? - zapytał spokojnie Gabriel. W jego głosie nie było nagany, tak jakby spodziewał się mnie tu zastać. — Od paru godzin - odparłam, starając się nie wchodzić w szczegóły. - Spałaś cokolwiek? — Niewiele - przyznałam. - W takim razie może pójdziesz się położyć? - zaproponował z zaskakującą czułością. - Teraz nasza kolej. Nie marzyłam o niczym innym, jak tylko o tym, by stąd wyjść, pobiec na górę i zakopać się w pościeli z nadzieją, że gdy się obudzę, zły sen minie. Ale nie mogłam sobie na to pozwolić. Obiecałam coś Xavierowi, a także sobie. Co więcej, skoro Lucyfer zamierzał przyglądać się temu do samego końca, i ja postanowiłam zostać. Byłam roztrzęsiona oraz skrajnie wyczerpana, lecz nikt nie zdołałby mnie przekonać, abym opuściła to pomieszczenie... dopóki Xavierowi groziło jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Nagle dotarło do mnie, że moje rodzeństwo jest samo. Czyżby pozostałe anioły odmówiły nam pomocy? - Najpierw spróbujemy na własną rękę - odezwała się Ivy, na co odruchowo zaprotestowałam, sądząc, iż zagląda mi w myśli. Ale nic podobnego nie miało miejsca. Była po prostu moją siostrą - czytała w mojej twarzy niczym w otwartej książce. Gabriel za to skupił się na stojącym przed nim zadaniu, nie zwracając na mnie zbytnio uwagi. Zerknął w moim kierunku tylko raz, jakby chcąc powiedzieć: „Jeśli chcesz zostać, musisz być cicho". Skinęłam głową na znak, że rozumiem oraz akceptuję ich warunki.
Zbliżyli się do łóżka, na co Xavier nieznacznie zesztywniał. Przez cały czas odwracał wzrok, udając, że ich nie widzi. Gdy przesunęli nad nim rękami, zalała go żółta poświata. Xavier począł się wić, a następnie rzucać na materacu, szarpiąc krępujące go łańcuchy. Ivy napełniła wodą z kranu szare plastikowe wiaderko, umieszczając je u stóp Gabriela. Xavier okazywał coraz większy niepokój, podczas gdy mój brat zmówił modlitwę i pobłogosławił wodę, tym samym czyniąc ją świętą. Ivy zanurzyła w wiaderku swe białe dłonie i postąpiła ku Xavierowi. Sądząc po jego minie, można było dojść do wniosku, że moja siostra niesie w rękach śmiercionośną broń. Lecz ona nie cofnęła się nawet wtedy, gdy obnażył zęby i warknął na nią niczym dzikie zwierzę. Bez pośpiechu spryskała wodą jego nagą pierś. Każda kropla skwierczała z sykiem, jakby zamiast na gładką skórę spadała na rozpaloną blachę. Xavier zawył z bólu tak rozdzierająco, że instynktownie ruszyłam mu na pomoc, jednak Ivy mnie powstrzymała. - Nic mu nie jest - stwierdziła stanowczo. - Nieprawda! - To część rytuału oczyszczenia. Gabriel rzucił mi butelkę wody, którą opróżniłam do połowy jednym długim łykiem. Zeby przez to przebrnąć, musiałam trzymać nerwy na wodzy. W chwilę później piwnica wypełniła się obłąkańczym chichotem, a z twarzy Xaviera zniknął wyraz udręki. Uśmiechał się teraz od ucha do ucha. - Poważnie? - wykrztusił pomiędzy jednym a drugim wybuchem śmiechu, który dosłownie rozrywał mu płuca. - Święcona woda? Na mnie? Co to ma być, jakiś podrzędny horror? - On udawał! - wykrzyknęłam, zapominając o swojej wcześniejszej obietnicy. - Niczego nie czuł! - Śmiej się, śmiej - rzekł zimno Gabriel. - Zobaczymy, kto będzie się śmiał ostatni. Jakby w odwecie za te słowa na ścianie nad głową Xaviera pojawił się cień węża. Wykonał coś na kształt makabrycznego
tańca, wijąc się wokół łóżka, pełznąc po podłodze oraz prześlizgując przez kratkę wentylacyjną, czym wzniecił chmury kurzu. Na koniec usadowił się u moich stóp, tworząc wokół kostek obręcz z wirującej czarnej mgły. Usiłowałam ją z siebie strząsnąć, jednak za każdym razem udawało mi się to zaledwie na kilka sekund. Uznałam przekaz za dość czytelny: „Ze mną nie wygrasz". Moje rodzeństwo nie przejęło się tym. Ivy ustawiła na ziemi trójkąt z zapalonych wcześniej świec. Ich płomienie rzucały na ściany długie, drżące cienie. Nagle znikąd powiał wiatr i świece zgasły. Nie minęła nawet sekunda, a moja siostra pstryknęła palcami, na co knoty zapłonęły ponownie. Ta monotonna zabawa w kotka i myszkę trwała przez jakiś czas. Wreszcie podmuchy niewidzialnego wiatru ustały, pozwalając płomykom świecić bez przeszkód. Kąciki warg Ivy uniosły się w leciutkim uśmiechu. Czyżbyśmy odnieśli pierwsze małe zwycięstwo? Czy też może Lucyfer po prostu się znudził, czekając na dalsze atrakcje, które dla niego szykowaliśmy? Tego nie wiedziałam. Byłam za to przekonana, że to wszystko zdecydowanie za długo trwa. Nastawiałam się wprawdzie na trudną i męczącą przeprawę, mimo to zaczynałam z wolna tracić cierpliwość. W końcu Gabriel stanął przy łóżku i zabębnił palcami w żelazną ramę. - Jak się nazywasz? Podaj nam swoje imię - zażądał. - Ona je zna - głowa Xaviera obróciła się w moim kierunku. Dlaczego jej nie spytasz? - Ponieważ pytam ciebie - odparł mój brat. Nikt nie miał wątpliwości co do tego, jaki demon zamieszkuje ciało Xaviera, ale zmuszenie go, aby głośno potwierdził swoją tożsamość, stanowiło nieodzowną część egzorcyzmu. Wiedziałam, że inaczej Gabriel nie będzie mógł zacząć. - Kim jesteś? - powtórzył złowrogim tonem. Raptem ułamane drzwiczki jednej z szafek stojących pod przeciwległą ścianą otworzyły się z hukiem, a jej zawartość w postaci wszelkiej maści narzędzi - śrubokrętów, młotków,
słoików pełnych gwoździ - pofrunęła z impetem ku nam. Zgięłam się wpół, osłaniając głowę ramionami, by uniknąć trafienia. W przelocie zobaczyłam lecący wprost na Gabriela młotek i z przerażenia zaparło mi dech w piersiach. Jednakże narzędzie odbiło się tylko od ramienia mego brata, jak gdyby zrobiono je z gumy, po czym upadło z hałasem na podłogę, nie pozostawiając na niej najmniejszego śladu. Gabriel pewnym krokiem ponownie zbliżył się do łóżka i ujął Xaviera pod brodę, siłą zwracając jego twarz ku sobie, lecz Xavier uparcie uciekał wzrokiem w bok. - Jak ci na imię? - powtórzył raz jeszcze, z większym naciskiem. Odpowiedział mu nieludzki charkot, w niczym niepodobny do łagodnego brzmienia głosu Xaviera. - Nie igraj ze mną, archaniele. Wiesz dobrze, kim jestem. Zajrzyj głęboko, a znajdziesz mnie tam. - Twoje imię! - zagrzmiał Gabriel, na co demon począł lekceważąco nucić pod nosem jakąś melodię. - O ile nie lękasz się go podać. Jeśli było to ze strony mego brata celowe posunięcie, odniosło pożądany skutek. Z twarzy Xaviera zniknęło rozbawienie, ustępując miejsca pełnemu wyższości grymasowi. Po długiej chwili jego spojrzenie spoczęło na Gabrielu. - Nazywany jestem wieloma imionami, wiedz jednak, że masz oto przed sobą swego odwiecznego wroga, tego, którego pomogłeś strącić w otchłań. Nie odkryliśmy niczego nowego, a jednak poczułam na ciele gęsią skórkę. Wówczas po raz pierwszy odezwała się Ivy. Przemówiła głosem serafina, w którym próżno było szukać zwykłej słodyczy. - Czego chcesz? - Porządkuję swoje sprawy - odparł tajemniczo demon. - Mów jaśniej - zażądała moja siostra. - A więc dobrze. - Xavier obrócił głowę pod nienaturalnym kątem, by mógł popatrzeć na Ivy. - Przybyłem tu, aby się zemścić.
Sądziliście, że nie będę chciał powetować straty? Jakiego to wyrażenia lubią używać śmiertelnicy? A tak. Diabelskie nie tuczy. - Nic ci nie jesteśmy winni - odparł Gabriel. - Zabiliście mojego syna. - Był potworem. - Kto jak kto, ale ty tak dużo rozprawiasz o miłości ojcowskiej, że powinieneś mnie zrozumieć - warknął Lucyfer. - A skoro już mowa o krewnych, to gdzie są twoi bracia? Czyżby opuścili cię w tej czarnej godzinie? Coś okropnego. - Jego głos się zmienił, przybierając melodyjny, dziecinny ton. Stało się to tak nagle, że przeszedł mnie zimny dreszcz. Gabriel przewrócił oczami. - To ty masz kompleks niższości. Poza tym czego oczekiwałeś? Ze weźmiemy cię w obronę? Na moment straciłam wątek, po czym dotarło do mnie, iż oni nie rozmawiają już o teraźniejszości. Obaj cofnęli się myślami daleko w czasie, aż do dnia, w którym wszystko się zaczęło. - No cóż, liczyłem na odrobinę wsparcia ze strony braci - odrzekł Lucyfer. - Tymczasem wy radośnie przyglądaliście się, jak płonę. - Na własne życzenie - skonstatował zimno mój brat. - Służymy tylko jednemu Panu. Ty zaś nigdy nie byłeś w stanie zaakceptować Jego wyłącznej władzy. - Nie powinien był stawiać ludzi wyżej od nas! - wykrzyknął Lucyfer. — Są tak żałośnie słabi. - Prawdopodobnie właśnie dlatego ich wybrał - odparł Gabriel. Dla nich każdy dzień jest walką, jakiej my nie umiemy sobie nawet wyobrazić. Wiara pochodząca od człowieka ma większą moc niż wiara aniołów, ponieważ ludzie okupują swoje wybory cierpieniem. Poza tym... - Skrzyżował ramiona na piersi. - Nie do ciebie należy ocena, kto znajdzie łaskę w oczach Pana. - Byłem ciekaw, czy lata doświadczeń jakoś na ciebie wpłynęły rzekł książę ciemności. - Widzę jednak, że pozostałeś
tym samym praworządnym durniem, jakim zawsze byłeś. W ślepym posłuszeństwie piejesz hymny na Jego cześć. - Daruj sobie - mruknął mój brat. - Twoje słowa nic dla mnie nie znaczą. Zamierzam zwrócić cię piekielnym trzewiom, tam gdzie miejsce takich plugawych istot jak ty. - Na co więc czekasz? - prychnął pogardliwie demon. Gabriel nabrał powietrza w płuca i przymknął powieki. - W imię wszystkiego, co święte, nakazuję ci opuścić to ciało! Xavier drgnął gwałtownie. Cała nasza trójka wstrzymała oddech, lecz nic się nie wydarzyło. A potem dał się słyszeć niski, gardłowy chichot. - To wszystko, na co cię stać? Obawiam się, że nic z tego, braciszku. On wciąż należy do mnie. Zdjęta zgrozą obserwowałam, jak Xavier zwija się z bólu, zaciskając szczęki. Z kącika jego ust pociekła strużka ciemnoczerwonej krwi - przypuszczalnie z mocno przygryzionego języka. Desperacko pragnęłam pomóc ukochanemu. Takie doświadczenie mogło być dla niego zbyt obciążające. Zaledwie dzień wcześniej przeżył śmierć, z której powrót sam w sobie stanowił dla niego olbrzymi wysiłek. Ile jeszcze zdoła znieść jego wyczerpany organizm, nim ostatecznie się podda? Pamiętałam doskonale, że obiecałam milczeć oraz nie wtrącać się do niczego, lecz nie zdołałam się opanować. Słowa same popłynęły mi z ust. - Przykro mi z powodu losu, jaki spotkał Jake'a - wybełkotałam. Gabriel natychmiast zgromił mnie wzrokiem, ale udałam, że tego nie widzę. - To nie była moja wina. On sam do tego doprowadził. Żałuję, że to się tak potoczyło, chciałam mu pomóc... Próbowałam, ale nie byłam w stanie. Naprawdę bardzo mi przykro, że go już nie ma, ale nie wyżywaj się za to na Xavierze. - Jest ci przykro? - powtórzył szyderczo Lucyfer. - No tak, to załatwia sprawę. - Śmierć Xaviera nie zwróci ci syna. - To prawda. - Nastąpiła chwila ciszy. - Tylko tobie może się to udać.
- Co takiego? - Omal się nie przewróciłam, niepewna, czy dobrze słyszę. - Przyjdzie na twoje wezwanie - przekonywał przymilnie - jeśli wymówisz jego prawdziwe imię. -Ale... - zająknęłam się. - Po co miałabym to robić? Co w ten sposób zyskasz? Przecież nie przywrócisz mu życia... - Nie było mi dane pożegnać się z nim. - Zabrzmiało to niemal szczerze. - Pragnę ofiarować mu szansę na wyrównanie rachunków, aby jego dusza zaznała spokoju. - Jaka dusza? - mruknął Gabriel. - Ani się waż, Bethany - ostrzegła moja siostra. Xavier pokręcił z rozczarowaniem głową. - Jego jedyna zbrodnia polegała na tym, że cię pokochał, a ty jak mu się odpłaciłaś? Wysłałaś go na śmierć. - To nie było tak! - Beth, nie słuchaj go. Zwodzi cię. - Mój brat rzucił okiem na Ivy, wyraźnie zaniepokojony. - Lepiej ją stąd zabierzmy. - Jak sobie wyobrażasz to wyrównywanie rachunków? - zapytałam, ignorując obserwujące mnie nerwowo rodzeństwo. - Mam propozycję - odrzekł Lucyfer. - Wyłącznie ty jedna dysponujesz mocą zdolną zawezwać jego ducha. Może więc go przywołasz i niech on sam rozstrzygnie? Jego głos oplatał mnie niczym kokon - ujmujący i zniewalający do posłuszeństwa. W tym, co mówił, była zresztą pewna osobliwa logika. Może w istocie tylko rozmowa z synem ułagodzi Lucyfera? - W życiu nie słyszałem nic bardziej absurdalnego - stwierdził głośno Gabriel. - Masz ją za kompletną idiotkę? Ale ja przysuwałam się coraz bliżej łóżka. - Żądasz, abyśmy pozwolili Jake'owi zadecydować o tym, co się stanie z Xavierem? - Ależ skąd - obruszył się demon. - Wszyscy wiemy, do czego by to doprowadziło. Proponuję jedynie, abyś ofiarowała Jake'owi coś, o co poprosi... w zamian zaś odzyskasz męża. Zmierzyłam go nieufnym wzrokiem.
- A co, jeśli jego cena okaże się zbyt wygórowana? - Wówczas masz pełne prawo odmówić - odparł Lucyfer tonem, który sugerował coś najzupełniej oczywistego. - Sprowadźmy go tutaj i posłuchajmy, co ma do powiedzenia. Poczułam, jak na moim ramieniu zaciskają się palce brata. Czy przewidywał już, jaki sprawy przybiorą obrót? - Nie bądź głupia - nachylił się, szepcząc mi do ucha. - Zaufaj mi. - Proszę bardzo — Lucyfer nie dawał za wygraną. - Ale zważ, że twój braciszek nieszczególnie pomógł dotychczas Xavierowi. To w moich rękach spoczywa jego los. Rozumiałam, oczywiście, iż pomysł jest nieprawdopodobnie ryzykowny. Jakaś część mnie nie wierzyła nawet, że w ogóle biorę go pod uwagę. Z pewnością nie uczyniłabym tego, gdyby Ivy i Gabriel panowali nad sytuacją. Oni jednak bez swego naturalnego zaplecza wydawali się całkowicie bezsilni. Czy układanie się z diabłem wyszło komukolwiek na dobre? W tamtym momencie nie miało to dla mnie właściwie większego znaczenia, ponieważ czułam, że nie mam wyboru. Niełatwo było dopuścić do siebie myśl o powrocie kogoś, kogo tak usilnie starałam się usunąć ze swego życia. Jake Thorn przez długi czas stanowił źródło mojej udręki, doprowadzając mnie do obłędu i nieomal zabijając. Do końca swoich dni nie życzyłam sobie widzieć go na oczy. Sęk w tym, że od tego mogło zależeć, czy jeszcze kiedykolwiek ujrzę Xaviera. Zatem według mnie ta gra warta była każdego ryzyka. Nawet akt desperacji jest lepszy niż bezczynność. - Bethany... proszę. - Gabriel prawie błagał, lecz ja niczym zahipnotyzowana wpatrywałam się w turkusowe oczy, tak mi bliskie i tak obce zarazem. - Zrób to, Bethany. - Głos księcia ciemności spowijał mnie jak smuga dymu. - Posłuchaj swego serca. Wezwij go. Przecież nie zaszkodzi spróbować. - Arakiel. - Choć wymówiłam to słowo ledwie słyszalnym szeptem, zawisło w powietrzu niczym materialny byt. Spojrzawszy na zmienioną twarz Gabriela, wyczułam, że szykuje
się coś niedobrego. Ivy miała minę osoby, która spodziewa się znaleźć w oku cyklonu. Na zewnątrz zerwał się wiatr tak silny, że słychać go było także w piwnicy. Gdy tylko ucichł, przez otwory kratki wentylacyjnej począł napływać do środka dym. Kłębił się na podłodze, z wolna nabierając kształtów, aż wreszcie stanęło przed nami widmo Jake'a Thorna. Mimo iż niemal przezroczysty, wyglądał identycznie jak w dniu, w którym się poznaliśmy. Ta sama blada cera, te same wystające kości policzkowe oraz kocie oczy, których intensywnie zielony kolor podkreślała jeszcze czerń opadających na twarz włosów. Także usta, kształtne i różowe jak u kobiety, pozostały niezmienione, podobnie jak wąski, lekko garbaty nos. Miał na sobie strój, w którym umarł - białą koszulę i frak. Nawet wyraz twarzy był znajomy - przedziwna mieszanina piękna z okrucieństwem. - Bethany - odezwał się nieco melancholijnym tonem. - Miło znów cię widzieć. Naturalność tych słów wprawiła mnie w osłupienie. Nie dało się ukryć, iż sytuacja, w jakiej się znalazłam, jednocześnie fascynowała mnie i przerażała. Ostatecznie rozmawiałam z duchem martwego demona, do którego śmierci osobiście się przyczyniłam. - Jake? To naprawdę ty? - Zawahałam się. - Eee... jak się czujesz? - No cóż. Technicznie rzecz ujmując, nie żyję. - Założył ręce na piersiach, posyłając w stronę Gabriela kwaśny uśmieszek. — Bywało lepiej. Urzeczony Lucyfer przyglądał się zjawie oczami Xaviera. Jake zbliżył się do łóżka. Zobaczywszy, kto i w jakim stanie na nim leży, uniósł brew. - A to ci niespodzianka. Tatuś! - Witaj, Arakielu. - Muszę przyznać - tu Jake przesunął ręką nad posiniaczonym, przykutym do żelaznej ramy ciałem - że nieźle to pomyślałeś.
- W istocie - przyznał Lucyfer, lecz jego zadowolenie trwało krótko. Zaraz potem ściągnął brwi. - Smutno mi jednakże widzieć cię w tak znikomej formie. - W ustach Xaviera zdanie to zabrzmiało dziwnie, nazbyt zgrzytliwie, jak gdyby pełne było odłamków szkła. - Ach, znasz mnie przecież - stwierdził Jake. - Potrafię dostosować się do okoliczności... sam mnie tego nauczyłeś. - Wezwaliśmy cię tu nie bez przyczyny - odparł pobłażliwie książę ciemności. - Chodzi o to, by zapewnić ci swego rodzaju rekompensatę. - Tak? - Jake przekrzywił głowę. - Pomożesz w spłacie pewnego długu. - Wargi Xaviera rozciągnęły się w uśmiechu. Jake skłonił się lekko. - Zawsze do usług. - Podrapał się po brodzie z udawanym namysłem, niczym lekarz analizujący skomplikowany przypadek. - W czym problem? - Oni pragną, abym uwolnił tego oto śmiertelnika spod swej władzy, ja zaś z przyjemnością uczynię zadość ich prośbie... ale nie bez stosownej zapłaty. Tobie, synu, pozostawiam jej wyznaczenie. Jak na zawołanie na scenę wkroczył Gabriel. - Czego żądasz za życie tego chłopca? - zapytał. Ogarnęła mnie nagła słabość, której nie umiałam wyjaśnić. Mój brat i siostra najwyraźniej postanowili wziąć na siebie rolę kozłów ofiarnych, a do tego pełen satysfakcji wyraz twarzy Jake'a nie podobał mi się w najmniejszym stopniu. - Proszę, proszę. Teraz archanioł będzie pertraktował. - Po prostu podaj swoją cenę - odparł głucho Gabriel. Lucyfer skinął zachęcająco na widmo. - Nie krępuj się. Żywy czy martwy, Jake nie zamierzał przepuścić takiej okazji. - Hmm... Niech no się zastanowię — oznajmił teatralnie, postukując czubkami palców złączonych dłoni i napawając się swoją chwilą. - O cóż by tu poprosić?
- Lepiej się pospiesz - warknęła Ivy. - Zanim zmienimy zdanie. - Kiedy ja mam czasu pod dostatkiem. - Jake... - powiedziałam ostrzegawczo. - No dobrze. - Uniósł rękę, śmiejąc się. - Proponuję wymianę. - Jaką wymianę? - zapytałam. - Nie z tobą - odrzekł z lekceważeniem. - Tak się składa, że tym razem nie chodzi o ciebie, Bethany. Wszak to nie z twojej ręki zginąłem. Poczułam się tak, jakby ktoś kopnął mnie w pierś, podczas gdy wzrok Jake'a spoczął powoli na Gabrielu. Nie spodziewał się chyba, iż oddam im brata w zamian za męża? Otworzyłam już usta, aby zakomunikować mu, że pod żadnym pozorem do tego nie dojdzie, kiedy Gabriel postąpił naprzód. - Ja się tym zajmę - powiedział. - Jego zemsta wymierzona jest we mnie. -Ale Gabe... - Złapałam go za rękę, słysząc, jak mój głos staje się dziecinny i proszący. - Jesteś moim bratem. - Tak. - Dotknął czołem mojego czoła. Niesforny kosmyk blond włosów opadł mu na oczy. - Jestem twoim bratem, pozwól mi więc zrobić to dla ciebie. Z łóżka dobiegł pusty rechot Lucyfera. Jake uśmiechnął się pod nosem. - Jeśli skończyliście już raczyć nas rodzinnymi sentymentami, gotów jestem wymienić swoją cenę. - Słucham - rzekł ponuro Gabriel. - Jego życie... - Jake wydął wyniośle wargi. - W zamian za twoje skrzydła. Z początku sądziłam, że się przesłyszałam. Tak groteskowego żądania nie sposób było przyjąć poważnie. Byłabym się roześmiała, gdyby Lucyfer mnie nie ubiegł. - Och, Arakielu - wydusił pomiędzy wybuchami dzikiego śmiechu, który odbijał się echem po ścianach pomieszczenia.
- W takich chwilach jestem dumny z tego, że mogę nazwać cię swoim synem. - Coś ty powiedział? - zapytała Ivy z oczami rozszerzonymi mieszaniną wściekłości i niedowierzania. Lucyfer usiłował przybrać współczującą minę. - Nic się nie martw, odrosną za kilka stuleci. Twój braciszek po prostu spędzi na ziemi trochę więcej czasu, niż początkowo zakładał. Jeśli żywiłam dotąd jakiekolwiek nadzieje na kompromis, to właśnie ostatecznie się rozwiały. Obaj, zarówno Jake, jak i Lucyfer, musieli być świadomi faktu, że dla Gabriela życie bez skrzydeł oznaczałoby coś znacznie gorszego niż śmierć. Zostałby skazany na pozbawioną sensu i celu żałosną wegetację. Jake doskonale wiedział, co robi — jego prośba, z pozoru niedbała, była starannie przemyślana, a jej skutki obliczone na wyrządzenie jak największych szkód. Odarty ze swych atrybutów Gabriel stałby się bezsilny. Ivy straciłaby partnera, Xavierowi zaś i mnie odebrano by naszego protektora, mentora, duchowego przewodnika i opiekuna. Nie wspominając już o wrzawie, jaką coś podobnego wywołałoby w niebie. Archanioł, który dobrowolnie oddaje skrzydła demonowi, ofiarowuje mu zarazem kwintesencję swego istnienia. Nie byłam nawet w stanie pojąć pełnej symboliki takiego gestu, niemniej jednak Gabrielowi z pewnością odciąłby on drogę powrotu do domu. Jego los byłby przesądzony. - Ty dupku! - wrzasnęłam na Jake'a. Z chęcią bym mu przyłożyła, gdyby nie fakt, że nie było w co. - No, no, licz się ze słowami. - Pogroził mi przezroczystym palcem. - To chyba nie jest wygórowana cena, wziąwszy pod uwagę okoliczności. - Jakie okoliczności? Sam byłeś sobie winien - warknęłam. - Spotkała cię zasłużona kara. - Twoje słowo przeciwko mojemu - wzruszył od niechcenia ramionami. - Po co ci jego skrzydła? - spytałam, choć i tak znałam odpowiedź. - Co będziesz z tego miał?
- Odniosę zwycięstwo - odparł Jake. - Więc będę miał satysfakcję. - To za jego sprawą i na jego oczach upadłby jeden z najpotężniejszych Bożych wojowników — wyjaśniła sucho Ivy. - Dobrze mnie znasz - odrzekł Jake, mrugając do niej. - No to jak, dobijemy targu czy nie? Decydujcie się. Obiecałem paru znajomym, że wpadnę. - W żadnym wypadku — powiedziałam z naciskiem. - Kompletnie ci odbiło. - To istna parodia - dodała moja siostra. - On nigdy na to nie pozwoli. - Przyjmuję twoje warunki - rzekł Gabriel. Zamarłam, nie wierząc własnym uszom. Przez moment doznałam wrażenia, że mój brat przemawia w obcym języku, ponieważ wypowiedziane przez niego słowa pozbawione były sensu. On zaś odwrócił się, ukrywając twarz w dłoniach, jak gdyby nie ufał sobie na tyle, by na nas spojrzeć. Cała jego postać wyrażała skrajną udrękę. - Gabrielu - wyszeptała Ivy, przysuwając się do niego. - Proszę cię, Gabrielu, nie rób tego. Lecz mój brat uciszył ją gestem dłoni. Na ułamek sekundy ich oczy spotkały się i wówczas ujrzałam bezbrzeżną rozpacz na twarzy siostry. Odpowiedział jej pełen rezygnacji wzrok Gabriela. - Nie rób z siebie męczennika! - wykrzyknęła Ivy. - Nie wiesz nawet, czy on nie kłamie! - Umowa to umowa - odparł Gabriel głosem tak bezbarwnym, jakby nie należał do niego. - Dotrzyma słowa. - Demonom nie można ufać! - Moja siostra nie dawała za wygraną. - To poniżej twojej godności! Niepodobna, abyś poddawał się woli Lucyfera! - Tu nie chodzi o to, czego chce Lucyfer - mruknął Gabriel. - Chodzi o człowieka, którego nasz Ojciec zawsze pragnął chronić. - Podszedł do łóżka, kładąc swą upierścienioną dłoń na poduszce obok głowy Xaviera. — Nasza słabość do rodzaju ludzkiego od dawna już przysparzała ci trosk, czyż nie, mały
bracie? Lecz ja poprzysiągłem bronić tego, co stworzył mój Ojciec, i będę to czynił po kres swoich dni. A potem patrzyłam bezradnie, jak mój brat, archanioł i wojownik, budzący respekt zarówno w niebie, jak i na ziemi, pada na kolana. Pochylił głowę na znak uległości, przyjmując pozę stanowiącą jawny gwałt zadany jego naturze. Jeden po drugim rozpiął guziki koszuli, pozwalając jej opaść na podłogę. Jego wspaniałe ciało połyskiwało łagodnie w mroku. Gdy rozłożył swe imponujące skrzydła, powietrze wypełniło się wonią deszczu. Zajmowały całą wolną przestrzeń, mieniąc się srebrzyście. Choć wyglądały na masywne i ciężkie, ważyły tyle co nic. Były delikatne jak babie łato, a mimo to zdolne zapewnić schronienie podczas najstraszliwszej burzy. Przez szczelinę w ścianie tuż nad nim wpadał do środka pierwszy blask wstającego dnia, ślizgając się po jego włosach niczym światło księżyca na piasku. - Gabrielu, błagam! - zawołała Ivy. - Znajdziemy inny sposób. Lecz on pozostał głuchy na jej protesty. Pragnęłam coś powiedzieć, ale nie umiałam znaleźć słów. Chciałam zasłonić go, przykryć własnym ciałem, ale wiedziałam dobrze, że na nic się to nie zda. Stałam więc nieruchomo i zakrywszy oczy, szlochałam jak dziecko. Wówczas piwnicę zalała pełzająca masa ohydnych monstrów. Twarze miały jak z wosku, kolorem przypominające ugotowane mięso. Zdawały się wyskakiwać spod ziemi, choć nie miałam co do tego pewności. Spomiędzy ich ostrych jak brzytwy zębów wysuwały się długie, rozdwojone języki. Zauważyłam, że nie są w stanie podnieść się do pozycji stojącej, tylko przemykają po podłodze na czworakach niczym olbrzymie, odrażające insekty. Na ich plecach powiewały pomarszczone błony skarłowaciałych skrzydeł. Choć sam ich wygląd był odstręczający, znacznie bardziej przeraziło mnie to, co trzymały w rękach: w przypominających szpony, zaciśniętych, sękatych palcach każdy z nich triumfalnie dzierżył zardzewiałą piłę.
Rafael Gabriel nawet nie próbował stawiać oporu. Był to zarazem straszny i rozdzierający widok. Mój brat, który stanowił dla mnie ucieleśnienie mocy, klęczał teraz, poddając się woli demonów. Wspinały się na niego, tnąc pazurami skórę jego pleców i ramion i oblepiając go do tego stopnia, że można było dostrzec jedynie zmierzwione blond włosy oraz srebrne przebłyski będące fragmentami skrzydeł. Okaleczanie go sprawiało tym stworzeniom oczywistą uciechę nie sposób było tego nie zauważyć. Najpierw przycięły krótko pióra, wskutek czego piwnicę wypełnił unoszący się w powietrzu srebrzysty puch. Później na dobre wzięły się do pracy, aż niczym drogocenna żywica, strużkami popłynęła krew koloru płynnego bursztynu, tworząc na brudnej podłodze złociste kałuże. To wywołało powszechną gorączkę. Krew archaniołów posiada legendarne życiodajne właściwości - jedna kropla wystarczy, aby zapewnić nieśmiertelność temu, kto ją spożyje. Nikczemne stwory rzuciły się, by maczać w niej ręce i rozmazywać ją sobie po twarzach, chłeptały ją hałaśliwie z pomocą rozdwojonych języków. Nie przestawały przy tym wymachiwać swymi upiornymi narzędziami, upajając się sukcesem, podczas gdy Lucyfer z upodobaniem przyglądał się całej scenie oczami Xaviera.
Gabriel trwał nieruchomo niczym skała, z pochyloną głową i zamkniętymi powiekami. Jedyną oznaką katuszy, przez jakie przechodził, była pogłębiająca się bladość jego twarzy oraz sine kręgi pod stalowoszarymi oczami. Choć tortury ciągnęły się w nieskończoność, on nie wydał z siebie ani jednego dźwięku. Nie zamierzał sprawiać demonom dodatkowej satysfakcji. Jego usta poruszały się bezgłośnie, a ja wiedziałam, że modli się, by przedwcześnie nie opaść z sił. Ivy stała jak sparaliżowana, po jej policzkach płynęły łzy. Ona i Gabriel byli partnerami od tysięcy lat. Łączyła ich głęboka, nierozerwalna więź. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, co musiała teraz przeżywać. Podeszłam do niej i wzięłam ją za rękę. Wzdrygnęła się, jakby wybudzając z transu. Nie odezwałam się, lecz wzorem Gabriela pochyliłam nisko głowę i zaczęłam się modlić. W sytuacji takiej jak ta nie pozostało nam nic innego, jak tylko zaufać Najwyższemu. Z początku Ivy popatrzyła na mnie martwo oczami przepełnionymi rozpaczą. Jednak po chwili poczułam, że jej palce zaciskają się na mojej dłoni. Przymknęła powieki. Nasze modlitwy połączyły się w jedno, zamieniając się w czystą energię, która popłynęła swobodną falą. Powoli wypełniła ona moje ciało niczym napierający przypływ, nieomal rozsadzając je od środka. Prawdziwa modlitwa ma potężną moc, nasza zaś wysłuchana została bez mała od razu. Ponad chaosem dźwięków dobiegł mnie pisk opon parkującego przed domem samochodu. Trzasnęły drzwi wejściowe, a zaraz potem w przedpokoju rozległ się odgłos kroków. Mężczyzna, który pojawił się u szczytu schodów, w niczym nie przypominał anioła, choć nie miałam cienia wątpliwości co do tego, kim jest. Wcześniej sądziłam, że pozostali towarzysze z kręgu mego brata będą w swej człowieczej postaci zbliżeni wyglądem do niego, lecz ten był drobniejszej postury, ogniście rudy, z pogodną twarzą o rysach znacznie mniej surowych niż Gabriela. Mimo to największe zaskoczenie stanowiła jego na wskroś ludzka prezencja. Gdy schodził w dół, przyjrzałam się mu dokładniej. Na nosie miał delikatne piegi, a wokół szyi fantazyjnie zawiązany
szmaragdowozielony, kaszmirowy szal. Doleciał mnie zapach drogiej wody po goleniu. - Rafael - wyszeptała Ivy. Choć podobne zachowanie zupełnie nie leżało w jej charakterze, podbiegła teraz do niego, ukrywając twarz na jego piersi. - Dzięki Bogu, jesteś. - Do kitu ta impreza — oznajmił w odpowiedzi przybysz, wydobywając się z jej objęć, by oszacować straty. - I pomyśleć, że dla takiej stypy zrezygnowałem z luksusowego rejsu po Nilu. Dopiero gdy mrugnął do mnie, zorientowałam się, że żartuje. Czarty tymczasem zaprzestały swego zajęcia, zatrzymując się w pół gestu, zdezorientowane. Rafael uśmiechnął się do nich grzecznie, po czym wycelował w ich kierunku palec, recytując z pamięci kilka słów. Pod wpływem błyskawic, jakie wystrzeliły ku nim, diabły dosłownie wybuchły na naszych oczach, pozostawiając po sobie jedynie kupki szarego popiołu. Gdy tylko zniknęły, Ivy pośpieszyła do Gabriela, który najwyraźniej był bliski omdlenia. Jej ręce aż iskrzyły od uzdrawiającej energii, kiedy przykładała je do strzępów jego skrzydeł. Pod wpływem jej dotyku rany zamykały się i pokrywały świeżą skórą, tamując dalszy upływ krwi, ale w miejsce powyrywanych piór nie odrastały nowe. Xavier spoczywał nieruchomo na łóżku. Czy Lucyfer opuścił już jego ciało? Rafael zbliżył się do mnie z wyciągniętą ręką. Spostrzegłam, że na jego krawacie widnieje wzorek w żółte rybki. - Miło w końcu cię poznać, Bethany. - Wzajemnie - odparłam, ściskając jego dłoń i zastanawiając się przy okazji, skąd zna moje imię oraz dlaczego w obecnej chwili pozwala sobie na tego typu uprzejmości. - Słyszałem, że niezły z ciebie numer. - W jego ustach zabrzmiało to prawie jak komplement. - Można chyba tak to ująć - wymamrotałam. Ta rozmowa stawała się coraz bardziej niedorzeczna, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę fakt, iż życie zarówno mego brata, jak i męża wisiało na włosku. - Jesteś jeszcze ładniejsza, niż mówili - stwierdził Rafael.
- Eee... dziękuję - odparłam. - Ale chyba nie pora teraz... - Czekaj, czekaj. Posłuchaj tego - przerwał mi. - Dzwońcie do Boga, niech policzy swoje anioły! Założę się, że jednego mu brakuje. Tu klepnął się w udo, zanosząc śmiechem. - Co proszę? - spytałam oszołomiona. - Trafiłem na taką jedną fajną książkę - wyjaśnił Rafael. - „Sto najlepszych sposobów na podryw". - Zdajesz sobie sprawę z tego, że jestem żoną Xaviera? - Zwęziłam oczy. - I jak wam służy małżeńskie pożycie? - Czy moglibyśmy wreszcie przejść do rzeczy? - Nie wytrzymałam. - Xavier został opętany... w razie gdybyś nie zauważył. Na Rafaelu nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Nadal przyglądał mi się z wyraźnym zainteresowaniem. - A wiesz, jak najłatwiej pozbyć się demona? - zapytał z poważną miną. Kręcąc przecząco głową, spojrzałam na Ivy, która przewróciła oczami. - Udawać, że nikogo nie ma w domu! Moja konsternacja musiała być bardzo widoczna, ponieważ zabrakło mi słów. - Nie przejmuj się. Kiepskie dowcipy to jego specjalność. Pozostaje nam tylko liczyć na to, że kiedyś jednak dorośnie - powiedziała Ivy. - Pod żadnym pozorem nie zamierzam do tego dopuścić - zaprotestował Rafael. Myśl o archaniele z poczuciem humoru jakoś nie chciała zmieścić mi się w głowie. Poza tym wybitnie nie było mi do śmiechu. - Jesteś w stanie nam pomóc czy nie? - Bez problemu - odparł. - Wpadłem do was nówka sztuka. - Super - mruknęłam - cokolwiek to znaczy. - To znaczy - nachylił się konfidencjonalnie - że twoje rodzeństwo leciało już na oparach benzyny. Ale nic się nie martw, ja mam pełny bak.
- I na pewno wiesz, co robisz? - zapytałam. - Nie bój nic. - Puścił do mnie oko. - Na tej sali jest lekarz*. Gdybym spotkała go w innych okolicznościach, uznałabym, że to zwykły dzieciak, który próbuje na siłę zaimponować otoczeniu. Koniec końców Rafael jednak zainteresował się bieżącą sytuacją. Ruszył nieśpiesznie w kierunku łóżka. - Lucyfer, staruszku. Jak leci? - zapytał z łagodnym zainteresowaniem. Zamrugałam z niedowierzaniem, słysząc, w jaki sposób zwraca się do księcia ciemności. Powieki Xaviera uniosły się gwałtownie, na jego twarzy pojawił się kwaśny uśmiech. - Nie mów mi, że im pomagasz. - Zdziwiony? - Trochę - przyznał Lucyfer. - Nie za dużo ryzykujesz przy okazji? - Ach - westchnął teatralnie Rafael. - Czymże byłoby życie bez odrobiny ryzyka? - Mnie tego nie musisz tłumaczyć - prychnął Lucyfer. - No dobra - Rafael zatarł dłonie. - Chętnie bym posiedział i pogadał, powspominał stare czasy, ale obawiam się, że przyszła pora na Telesfora. Lucyfer uniósł brew. - Tak? Duch Jake'a przyglądał się temu wszystkiemu bez słowa. Dziwnie było widzieć go stojącego tak biernie z boku. Oczy miał szeroko otwarte, niczym mały chłopiec obserwujący przedstawienie. - Oddawaj chłopaka - rzekł bez ogródek Rafael. - Przykro mi, nic z tego. - Nie znudziły ci się jeszcze te gierki? Obaj jesteśmy na to za starzy.
*Archanioł Rafael (hebr. „Bóg uzdrawia") tradycyjnie zajmuje się leczeniem wszelkiego rodzaju schorzeń.
- Żadne gierki. Zawarliśmy umowę, która niestety nie wypaliła. Zapytaj Beth. - Słuchaj. — Rafael starannie poprawił swój kaszmirowy sza-liczek. - Możemy załatwić to szybko i bezboleśnie albo narobić niepotrzebnego bałaganu. - Nie zaplanowałem na dziś żadnych pilnych spraw, więc z przyjemnością wybieram tę drugą opcję. Rafael zrobił zdziwioną minę. - Mnie bez różnicy, ale trochę szkoda twojego czasu. - A skąd pewność, że go stracę? - Bo widzisz, jest coś, o czym nie wiesz - oznajmił Rafael poufałym tonem. - Nie wahaj się mnie oświecić. - Och, to w sumie nic takiego. - Rafael uśmiechnął się zadziornie. - Chodzi o to, że... no cóż, spójrzmy prawdzie w oczy. Nie masz ze mną szans. - W istocie? W tym momencie nastąpiła chwila ciszy, a potem Xavier zaczął nagle wymiotować. Całym jego ciałem wstrząsały torsje, aż pulsujące na szyi żyły naprężyły się do ostatnich granic. Czekaliśmy, kiedy atak minie, lecz nie zanosiło się na to. Xavier chwycił się kurczowo ramy łóżka, oczy uciekły mu w głąb czaszki, usta posiniały. Wreszcie Rafael przemówił głosem, który pomimo jego niezbyt imponującej budowy okazał się iście spiżowy - przetoczył się po pomieszczeniu niczym grzmot, odbijając echem od ścian. - Zaklinam cię, odejdź od tego sługi Bożego! Nakazuję ci opuścić jego ciało! - On się dusi! - wrzasnęłam. — Zrób coś! Podbiegł do Xaviera i zerwał krępujące go kajdany, po czym wspólnie pomogliśmy mu usiąść. Seria zdecydowanych uderzeń między łopatki spowodowała, że Xavier wypluł wreszcie przedmiot, który uniemożliwiał mu oddychanie. Chwytając chrapliwie powietrze, opadł z powrotem na łóżko. Musiał być u kresu sił - jego głowa potoczyła się na bok bezwładnie jak
u szmacianej lalki. Tuż przy nim, na materacu, spoczywało źródło problemu: duża garść obrzydliwych, szarych, pokrwawionych szponów. Krew pochodziła z gardła Xaviera - najpewniej mocno je pokaleczyły. Wzięłam jeden w palce, aby lepiej się mu przyjrzeć. Był zagięty i ostro zakończony, jak gdyby służyć miał do chwytania ofiary podczas polowania. Podobne pazury znaleźć można zazwyczaj u drapieżnych ptaków. Rafael wykorzystał moment przerwy na odprawienie egzorcyzmu. Recytował formułę spokojnie, miarowym tonem, ale bez zatrzymywania się dla nabrania oddechu, tak jakby najmniejsza nawet pauza mogła wszystko zepsuć. — Zaklinam cię przez Boga żywego, duchu nieczysty, odstąp precz od tego Bożego stworzenia. Wyjdź z niego, zwodzicielu ludzi, sprawco śmierci, korzeniu zła, zarzewie cierpień. Ugnij się pod wszechmocną prawicą. — Nie istnieje moc większa od mojej. - Głos Lucyfera stał się wyraźnie słabszy, dobiegał jakby z trzeszczącej słuchawki. — Zamilknij, ojcze kłamstwa, i nie waż się przeszkadzać temu słudze Bożemu. Złośliwy smoku, nakazuję ci odstąpić. Nakazuję ci uznać sprawiedliwość Boga. Niech On swą mocą oddali wszelką przemoc diabła i rozerwie jego podstępne więzy. Ustąp. Ustąp! Ostatnie słowo powtórzył niczym potężne zaklęcie. Xavier ponownie zaczął kaszleć, na co serce zamarło mi w piersi. Czy oznaczało to, iż ponieśliśmy porażkę? Lecz wówczas spostrzegłam, że tym razem ów kaszel wygląda inaczej. Xavier nie dusił się już; starał się raczej coś wykrztusić. Z jego otwartych ust wysunęło się coś długiego i ciemnego, podobnego do węża. Było czarne oraz całe pokryte łuską, jeśli nie liczyć białej gardzieli, pulsującej jak u żaby. Dopiero po kilku sekundach zorientowałam się, że w istocie jest to wąż, który najprawdopodobniej leżał zwinięty gdzieś w głębi ciała Xaviera, a teraz na rozkaz Rafaela je opuszcza. Ześliznął się z łóżka i wijąc się, pełzł po podłodze tak długo, aż znalazł to, czego szukał. Zatrzymał się nad pęknięciem, które z miejsca zaczęło
się rozszerzać. Towarzyszy! temu nieprzyjemny, zgrzytliwy odgłos. Gdy szpara powiększyła się do wystarczających rozmiarów, wessała węża w całości, zamykając się za nim. Jedynym, co pozostało, był unoszący się w powietrzu smród zgnilizny oraz tłusta czarna plama. Duch Jake'a zniknął także. - Beth? - Rozległ się chrapliwy głos, który jednakże ponad wszelką wątpliwość należał do Xaviera. Opadłam na kolana przy łóżku, wtulając twarz w zagłębienie u jego szyi. - Jestem tu, kochany. Już po wszystkim. Po wszystkim. - Udało się? - Mówiłam ci przecież, że się uda. - Roześmiałam się przez łzy, wypełniona bezgraniczną ulgą. Ivy przyniosła szklankę wody. Xavier podziękował jej, po czym ujął naczynie w drżącą rękę i pił łapczywie, rozlewając połowę zawartości na siebie. A potem ujął obie moje dłonie i położył je sobie na piersi, osuwając się na podartą poduszkę, półżywy ze zmęczenia, ale nareszcie wolny. Na widok znajomego wyrazu turkusowych oczu wpadłam niemal w euforię. Otoczyłam go ramionami i ścisnęłam tak mocno, że sama byłam bliska uduszenia. Pragnęłam wchłonąć go w siebie, tak aby nikt go już nigdy nie skrzywdził. Rafael odchrząknął znacząco, grzecznie przypominając nam o swojej obecności. Wyglądał na zażenowanego faktem, że stał się mimowolnym świadkiem tak intymnej dla nas chwili. - To jest Rafael - przedstawiłam go. - Uratował nam życie. - Nie umiałam już myśleć o naszych losach oddzielnie. Zostały ze sobą splecione w sposób nieodwołalny. Kiedy jedno z nas cierpiało, dotyczyło to w tym samym stopniu drugiego, a gdyby któreś umarło... wolałam sobie tego nie wyobrażać. - Dziękuję - wyszeptał bezgłośnie Xavier. Mówienie musiało sprawiać mu ból, ponieważ odruchowo przyłożył rękę do gardła. - Nie ma sprawy. - Zaraz. - Xavier uniósł się na łokciach. - Archanioł Rafael? Patron wędrowców? - Odrobiłeś lekcje - pochwalił z uznaniem Rafael.
- Byłem ministrantem - wyrzęził Xavier. Rzuciłam okiem na jego posiniaczone nadgarstki. Były spuchnięte i otarte do żywego w miejscach, gdzie metal werżnął się w skórę. Od dłuższego czasu nie zajmowałam się leczeniem. Czy wciąż jeszcze potrafiłam to robić? Czy też może odebrano mi tę umiejętność w ramach kary? Xavier wzdrygnął się pod moim dotykiem, ale nie cofnął rąk. Skupiłam się intensywnie na uzdrawiających wibracjach i wkrótce poczułam w dłoniach mrowienie. Najpierw zmniejszyła się opuchlizna, a potem zbladło i znikło zaczerwienienie. Pod moimi palcami jego skóra stała się na nowo czysta oraz gładka, po ranach nie został nawet ślad. - Poszło ci jak z płatka - stwierdził Xavier, na co uśmiechnęłam się do niego szeroko, dumna ze swego osiągnięcia. Postanowiłam potraktować to jako znak, że nie wszystko jeszcze stracone. W drugim końcu pomieszczenia dostrzegłam jakiś ruch. To Ivy pomagała Gabrielowi wstać. Mój brat z trudem utrzymywał się na nogach. Skrzywił się z bólu, pośpiesznie składając skrzydła, abyśmy nie dostrzegli, w jak pożałowania godnym są stanie. Blady niczym ściana, opierał się ramieniem na Ivy. Choć przyszło mu to z wyraźnym trudem, przełknął ślinę i uniósł głowę, aby przywitać się z bratem. - Co cię skłoniło do tego, by tu przyjść? - zapytał. - Nie umiem się oprzeć urokowi przegranej sprawy. - Czyli sądzisz, że nie mamy szans? - Gabriel zachwiał się pod wpływem nagłego zawrotu głowy. Na szczęście Ivy go podtrzymała. - Wątpliwe. - Uśmiechnął się pogodnie Rafael. - Ale co wam szkodzi próbować? Gabriel zacisnął usta i bez słowa ruszył na górę, prowadzony ostrożnie przez Ivy. Korzystając z mojej pomocy, Xavier podniósł się powoli z łóżka. I tak cała nasza udręczona czwórka powlokła się mozolnie jedno za drugim po schodach. Rafael przyglądał się temu z uśmiechem na ustach i ze smutkiem w oczach.
Damy sobie radę, kochani W kuchni odżyliśmy nieco dzięki zaparzonej przez Ivy kawie oraz domowym ciasteczkom jej roboty. W dalszym ciągu miałam wrażenie, jakby przejechał po mnie walec drogowy, domyślałam się więc, że Gabriel i Xavier muszą czuć się dziesięć razy gorzej. Fizyczne zmęczenie nie stanowiło jednak większego problemu. Znacznie gorzej znosiłam świadomość, iż trauma, jaką przeszłam w związku z wydarzeniami tego tygodnia, prawdopodobnie pozostanie ze mną na zawsze. Jedliśmy w ponurym milczeniu, przygarbieni i osowiali. Gabriel nie ruszył ani kawałka ze swojej porcji - siedział nieruchomo, z twarzą ukrytą w dłoniach. Jedynie Rafaelowi dopisywał humor. Gdy Ivy wstała, by przynieść z lodówki mleko, obrzucił ją pełnym uznania spojrzeniem. - Jak zwykle oszałamiająca - wymruczał. - Ja chyba nigdy nie zrozumiem, jakim cudem udaje ci się zachować posadę - stwierdziła moja siostra. - To dlatego że On ceni sobie moje poczucie humoru. Nie wszyscy muszą być śmiertelnie poważni. - Zerknął na pozostałych. - Tych mamy aż nadto. Pomimo wisielczego nastroju nie sposób było nie zarazić się choć trochę wesołością Rafaela. Nawet Ivy uśmiechnęła się pod nosem.
- Musisz to robić częściej - skomentował natychmiast. - Masz taką śliczną buzię. - Czy mógłbyś przestać ją podrywać? - obruszył się Gabriel zza stołu. - To niestosowne. - Poza tym wy chyba jesteście spokrewnieni? - zauważył Xavier. - To raczej symboliczna kwestia, można ją spokojnie zignorować. Rafael wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ale anioły na ogół nie odczuwają... - Xavier podrapał się po głowie, szukając właściwych słów. - Nie powinny... chyba... oddziaływać na siebie... w ten sposób? - Nie powinny - odparła stanowczo Ivy. - Ale od czasu do czasu trafi nam się dewiant. - Choć wiedziałam, że żartuje, mimowolnie uświadomiłam sobie, iż tak właśnie ona i Gabriel postrzegają mnie. - To na ogół skutek zbytniej zażyłości z ludźmi - dorzucił sucho mój brat. - Tak się składa, że cenię sobie ich towarzystwo. W tym punkcie Beth i ja doskonale się zgadzamy. - Czy to dlatego pan z nimi podróżuje? - spytał Xavier. - Owszem. A do tego prędko się nudzę. - Pociągnął spokojnie łyk kawy. - Fakt, z ludźmi jest nieraz masa kłopotu, no i każdego potrafią doprowadzić do szału. - Spojrzał na mnie znad krawędzi kubka oczami, w których tańczyły figlarne iskierki. - Ale bezwzględnie są tego warci. Nastąpiła długa cisza, podczas której wszyscy zastanawialiśmy się nad jego słowami. I znów to Rafael przerwał ją pierwszy, zrywając się na równe nogi i przetrząsając kieszenie. - Czy ktoś wie, która godzina? — zapytał. - Nie mogę znaleźć komórki. - Parę minut po szóstej - odparła Ivy bez sprawdzania. - Spieszysz się na randkę? Rafael zignorował przytyk. - Błagam, powiedzcie mi, że macie tu telewizor. - Naturalnie.
- No i... - zamachał niecierpliwie rękami. - Gdzież się on znajduje? - W salonie. Ruszyliśmy za nim, patrząc, jak pędzi galopem do pokoju, jednym susem lądując na kanapie. Nie starał się nawet szukać pilota uruchomił telewizor pstryknięciem palców. - Futbol? - zapytała z niedowierzaniem Ivy. - Ja chyba śnię. Na ekranie właśnie rozpoczynała się transmisja z pierwszego meczu sezonu, nasi Buntownicy przeciwko Dzikom z Arkansas. Na uczelni od tygodnia nie rozmawiało się o niczym innym. - A co, ty nie oglądasz? - Rafael wydawał się autentycznie zdziwiony. - Nie wiesz, co tracisz. - Świetnie, zdążyliśmy na sam początek - ucieszył się Xavier, wyciągając wygodnie nogi na drugim końcu kanapy. - Trzeba tylko koniecznie później sprawdzić wynik Alabamy. Utkwiłam w nim zdumiony wzrok, pełna obaw, że ten niespodziewany powrót do normalności może być oznaką tłumienia jakichś skrajnie niebezpiecznych emocji. Roześmiał się na widok mojej miny. - Spokojnie - powiedział. - Dzięki temu łatwiej mi będzie choć na chwilę zapomnieć o tym wszystkim. - Poklepał poduszkę obok swojej. - Przysiądziesz się? Zerknęłam na telewizor, gdzie pokazywano teraz stadion z lotu ptaka. Na trawie widniał ułożony z ogromnych liter napis „Buntownicy". Gdy kamera wjechała w trybuny pełne czerwono-niebieskich kibiców, rozpoznałam kilka twarzy. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, iż Molly także gdzieś tam jest. Od dnia przyjazdu rozprawiała w kółko o towarzyszących rozgrywkom imprezach w Lasku. Na murawę wybiegły cheerleaderki w swych obszytych cekinami kostiumach, wymachując pomponami. Telebim rozbłysnął słowami: „Jesteście gotowi?", na co rozentuzjazmowany tłum chóralnie zaintonował hymn swojej drużyny. ***
Pod koniec pierwszej połowy przegrywaliśmy z kretesem. Pozostawiwszy wrzeszczących do ekranu Xaviera z Rafaelem samych sobie, udałam się do kuchni, żeby porozmawiać z Ivy. Gabriel zamknął się na klucz w swoim pokoju. Chciałam do niego zajrzeć, ale Ivy wyjaśniła mi, że nasz brat potrzebuje czasu i samotności, aby dojść do siebie. Po skończonym meczu dołączył do nas Rafael, przeciągając się leniwie. Tuż za nim zjawił się Xavier, wyraźnie odprężony, tylko trochę zmieszany. - Przepraszam cię, że to tyle trwało. Nie planowałem oglądać całości. - Nie przejmuj się. - Poklepałam go po ramieniu. - Każdy mężczyzna potrzebuje czasu tylko dla siebie. - Wygraliśmy chociaż? - zapytała Ivy. - Nie, skąd... ale zdobyliśmy dwa przyłożenia, a to i tak sukces. - Będę leciał - powiadomił nas Rafael, chwytając swój płaszcz i zmierzając w kierunku drzwi. - Dzięki za gościnę, było miło jak zawsze. Odprowadziliśmy go do auta. Przy krawężniku stało zaparkowane połyskujące, krzykliwie zielone porsche. Nigdy przedtem nie widziałam lakieru w tak jaskrawym odcieniu, ale musiałam przyznać, że doskonale pasuje on do ekstrawaganckiej osobowości właściciela. - Niezła fura - skomentował Xavier, obchodząc z podziwem samochód. - Masz ochotę ją wypróbować? - Ten gość - tu Xavier wskazał kciukiem - to mój nowy idol. - Czy wy macie nie po kolei w głowach? - zapytała poirytowana Ivy. - Facet to facet - oświadczył Rafael. - Nie zmienisz nas. - Piłka i sportowe auta? - uśmiechnęłam się szeroko. - To akurat całkiem miła odmiana. - To nie jest zwykłe auto - zaprotestował Xavier. - To dzieło sztuki.
- One tego nie łapią. - Rafael mrugnął porozumiewawczo w moją stronę. - Kiedy indziej się przejedziemy. Wskoczył zwinnie na fotel kierowcy, a w sekundę później rozległ się ogłuszający ryk wchodzącego na wysokie obroty silnika. Na odjezdnym wystawił jeszcze głowę przez okno i zawołał do Xaviera: - Nie zapomnij o medycynie! To wciąż twoje powołanie. - Co powiedziawszy, ruszył z piskiem opon, wypuszczając po drodze kłęby dymu z rury wydechowej. - Jak zwykle się popisuje - mruknęła Ivy, Rafael zaś zatrąbił przy końcu ulicy, jak gdyby chciał powiedzieć: „Słyszałem to!". Po jego odjeździe oboje z Xavierem poczuliśmy, że padamy z nóg. Moja siostra zaprowadziła nas na górę do pokoju gościnnego, który dopiero teraz mieliśmy okazję obejrzeć. Okazał się uroczo staroświecki, z meblami na wysoki połysk i olbrzymim podwójnym łożem pełnym miękkich poduszek. Z okrągłego okna roztaczał się widok na gęste lasy Missisipi. Przysiadłszy lekko na materacu, zdałam sobie nagle sprawę z faktu, iż od dawna już nie było nam z Xavierem dane dzielić wspólnego łóżka. Miałam nadzieję, że nic się między nami z tego powodu nie zmieniło. Podczas gdy Xavier opadł z ulgą na poduszki, ja poszłam wziąć prysznic. Stałam pod strumieniem gorącej wody, rozkoszując się jej ciepłem, aż szkło kabiny pokryło się parą. Było w tym coś z rytuału oczyszczającego, tak jakbym spłukiwała z siebie wszystkie problemy. Zużyłam blisko pół butelki żelu do kąpieli, namydlając się raz po raz, rozmasowując obolałe mięśnie i czując, jak powoli uchodzi z nich napięcie. Wreszcie wyszłam z łazienki owinięta w ręcznik, zaróżowiona, rozsiewając wokół woń lawendy. Xavier spał. Na jego twarzy odbijało się całe zmęczenie minionego dnia. Poruszył się, gdy przechodziłam obok, i przyciągnął mnie do siebie. - Ślicznie pachniesz. - Przycisnął nos do mojego ucha, oddychając głęboko. Połaskotał mnie zarostem. Zachichotałam. - Za to ty wręcz przeciwnie.
- No wiesz? - roześmiał się. - Ale chyba masz rację. Zsunął się z łóżka. - Teraz moja kolej pod prysznic. Tylko nigdzie nie odchodź. Zdjął z siebie ubranie i po drodze do łazienki wrzucił je do kosza na brudną bieliznę. Z miejsca zanurkowałam pod kołdrę, rozkoszując się świeżo wykrochmaloną pościelą, i wtuliłam twarz w czyściutką poduszkę. Ziewając, przeciągnęłam się niczym kot. Niemal natychmiast zaczęłam zapadać w sen. Resztkami sił walczyłam o to, by utrzymać powieki otwarte, gdy Xavier stanął w progu, mając na sobie jedynie ręcznik, luźno zawinięty wokół bioder. Widok jego nagiego ciała jak zwykle zaparł mi dech w piersiach. Wpadające zza wpółprzymkniętych drzwi światło nadawało jego skórze łagodną złocistą poświatę, na wciąż wilgotnych ramionach połyskiwały kropelki wody. Był zbudowany tak perfekcyjnie, że przypominał jedną z klasycznych rzeźb, jakie można znaleźć w muzeach. - Szybko się uwinąłeś - pochwaliłam, z wysiłkiem odwracając wzrok. - Nie da się siedzieć długo w łazience, mając tyle sióstr. - Uśmiech na jego twarzy nieco przygasł. - Tęsknisz za nimi, prawda? - Bardziej, niż myślałem - wyznał. - Ale najmocniej boli mnie świadomość, że oni wszyscy tam się zamartwiają. Claire na pewno jest chora z nerwów, a Nicola nienawidzi mnie za to, że zniknąłem tak bez słowa. - Wynagrodzisz im to - obiecałam. - Gdy tylko ten koszmar się skończy. - Naprawdę wierzysz, że kiedykolwiek będziemy bezpieczni? zapytał martwo. - Tak - zapewniłam go z całą stanowczością, na jaką było mnie stać. - Nie można przecież wiecznie uciekać. Zobaczysz. - Cholera - stwierdził raptem, zerkając na ręcznik. - Właśnie sobie przypomniałem, że nie mam tu żadnych czystych ciuchów. Odrzuciłam kołdrę po jego stronie łóżka. Nie czas był teraz na trudne rozmowy, wystarczająco dużo już ich odbyliśmy.
W tej chwili należała się nam odrobina miłości. - Nie będą ci potrzebne — oznajmiłam. - O, czyżby? - Usta Xaviera na nowo rozciągnęły się w uśmiechu. - A te drzwi zamykają się na klucz? - A przejmujesz się tym? - zapytałam prowokująco. Xavier uniósł brew, ale zrzucił ręcznik i wśliznął się obok mnie. Owionął mnie jego znajomy zapach, pod palcami poczułam ciepło rozgrzanej po kąpieli skóry. Pocałował mnie delikatnie, bez mała z namaszczeniem, sunąc powoli wargami w dół mojej szyi. Przesunęłam dłońmi po drobnych ranach i zadrapaniach, jakie pozostawiły po sobie niedawne przejścia. Odruchowo przytuliłam go mocniej, obejmując z całej siły ramionami. Ponownie ujrzałam go przywiązanego do żelaznej ramy łóżka, znów zobaczyłam, jak jego błękitne oczy wypełniają się okrucieństwem, które tak do niego nie pasowało. Na samo wspomnienie zaschło mi w ustach. - Wszystko w porządku? - wymruczał Xavier, całując mój obojczyk. - Mhm. - Zagryzłam wargi, usiłując wypchnąć z głowy makabryczne obrazy. On jednak wyczuł moje napięcie i uniósł wzrok. - Na pewno nie jesteś na to zbyt zmęczona? Wzruszyła mnie jego troskliwość. Taki właśnie był dawny Xavier, ten, dla którego liczyły się przede wszystkim moje potrzeby. - Ja? - uśmiechnęłam się. - Raczej ciebie powinnam o to zapytać. - W sumie czuję się zupełnie dobrze - stwierdził z zaskoczeniem. Nie mogę tylko pozbyć się wrażenia, że ktoś inny kieruje moim ciałem. - To dlatego, że tak właśnie było - odparłam, głaszcząc jego ramiona. - Ale to już przeszłość. Zostaliśmy sami, ty i ja. Przeturlał się na plecy, pociągając mnie za sobą. Przylgnęłam do niego, spokojna i bezpieczna. - Chcesz usłyszeć coś zabawnego? - zapytał, gdy wtuliłam twarz w zagłębienie jego szyi. Drewniany krzyżyk, który za-
wsze nosił, odciskał ślad na moim policzku, ale nie przeszkadzało mi to. - Dzisiaj przeszedłem prawdziwy koszmar, była to najgorsza rzecz, jaka mi się przytrafiła. Lucyfer mną zawładnął. I nawet po jego odejściu czułem, że moja dusza nie jest już taka jak dawniej, że zostawił na niej swoje piętno. - To nie jest zabawne - skarciłam go. - Poczekaj, nie pozwoliłaś mi skończyć. Za każdym razem, kiedy mnie dotykasz, mam wrażenie, że zmywasz ten brud, odpędzasz mrok. Twoje ręce leczą moje ciało, a dusza uzdrawia moją duszę. - Ja nie mam duszy - mruknęłam. - Owszem, masz - nalegał Xavier, ujmując mnie pod brodę. - Może nie dokładnie taką samą jak moja, ale masz. Nosisz w sobie tyle światła, widzę je zawsze, gdy na ciebie patrzę. Taką właśnie stworzył cię Bóg. - Wiesz, co myślę? - zapytałam. — Myślę, że chociaż na pierwszy rzut oka te wszystkie okropności, które nas dotychczas spotkały, można by uznać za klątwę, to w rzeczywistości wcale tak nie jest. Nasz Ojciec wyznaczył nam tę ścieżkę, ponieważ ma nas ona dokądś doprowadzić... i będzie to wspaniałe miejsce. W dodatku wyposażył nas w tę podróż we wszystko, czego nam trzeba... w siebie nawzajem. Xavier błądził przez chwilę wzrokiem po mojej twarzy, a potem pocałował mnie. Tym razem pocałunek był długi i głęboki. Poczułam, jak w moim wnętrzu znikąd pojawiają się maleńkie płomyki. Ta noc różniła się od naszej pierwszej, spędzonej w lesie. W pełni odprężeni, nie spieszyliśmy się nigdzie. Nie baliśmy się, że ktoś nas przyłapie, mieliśmy więcej czasu na odkrywanie swoich ciał. Tak właśnie wyobrażałam sobie zażyłość pomiędzy małżonkami. Ogarnęła mnie cudowna fala znajomego ciepła, rozgrzewając moje ciało od stóp do głów. Sączące się przez otwarte żaluzje przytłumione słoneczne światło jakoś nie potrafiło się zdecydować - z jednej strony jego obowiązkiem było nas obudzić, z drugiej zaś chętnie pozwoliło-
by nam jeszcze pospać. Wyczołgałam się z łóżka, starając się nie potrącić Xaviera, który leżał płasko na brzuchu, pogrążony we śnie. Chciałam, aby odpoczywał jak najdłużej, nim przyjdzie mu się zmierzyć z wyzwaniami kolejnego dnia. Owinąwszy się różowym szlafrokiem, podreptałam na dół, do kuchni, gdzie zastałam Ivy zajętą przygotowywaniem śniadania dla grupy olbrzymów. Na stole stał talerz pełen gigantycznych jagodowych mufïinek, na kuchence dochodziły jajka i kiełbaski, fantazyjnie podany jogurt z dekoracją z musli czekał już w wysokich szklankach. Ivy z wprawą przewracała na patelni naleśniki, dokładając je następnie do całego stosiku już usmażonych. Pomieszczenie wypełniał zapach kawy. Gabriela nigdzie nie było widać. - Mam nadzieję, że jesteś głodna — przywitała mnie moja siostra. Domyśliłam się, iż próbuje osłodzić nam jakoś stres związany z wydarzeniami ostatnich kilku dni, i bardzo doceniałam jej wysiłki. - Pachnie smakowicie - odparłam. - Gdzie Xavier? Wciąż śpi? - Tak. A Gabriel gdzie? Ivy wzruszyła z rezygnacją ramionami. - Kiedy się obudziłam, już go nie było. - A jak on się czuje? - spytałam z zakłopotaniem. - Nie mam pojęcia - odrzekła. - W ogóle nie chce o tym rozmawiać. - Rozumiem - powiedziałam, usiłując nie okazywać niepokoju. Na pewno potrzeba mu czasu. Wróciwszy do sypialni, zobaczyłam zmiętą pościel i odrzuconą na bok kołdrę - nieomylny znak, że Xavier wstał. Zajrzałam do łazienki, była pusta. Na razie jeszcze nic nie pomyślałam. Kiedy jednak nie znalazłam go ani na balkonie, ani na korytarzu, serce zaczęło mi walić jak młotem. Odetchnęłam z ulgą dopiero na widok światła dochodzącego spod drzwi pokoju naprzeciwko naszego. Nacisnęłam delikatnie klamkę i weszłam do środka. Owinięty w prześcieradło Xavier siedział
za szerokim biurkiem, pogrążony w lekturze książki, którą zdjął z jednej z półek. Usłyszawszy skrzypnięcie, uniósł wzrok. - Dzień dobry. - Nie przeszkadzam? - Ależ skąd. Chodź. Podeszłam do niego, zerkając mu przez ramię. Studiował „Atlas anatomii człowieka", otwarty na stronie z kolorową tablicą przedstawiającą szkielet stopy. - Wiesz, ile kości składa się na ludzką stopę? Prawdopodobnie powinnam była to pamiętać, ale o tej godzinie mój mózg nie funkcjonował jeszcze jak należy. - Ile? - Dwadzieścia sześć. Wydaje się niesamowite, kiedy się nad tym zastanowić. - Faktycznie. Eee... dobrze się czujesz? - Doskonale. - Uśmiechnął się. - Po prostu słowa Rafaela skłoniły mnie do myślenia. Ściągnęłam brwi. - A co takiego powiedział? - Ze medycyna to moje powołanie. Sądzę, że ma rację. W ten sposób mogę zrobić coś dobrego. Gdy to wszystko się uspokoi, chciałbym wrócić na studia. Pragnę zostać lekarzem. - Przecież zawsze tego właśnie chciałeś. - Nie. - Pokręcił głową. - Wcześniej rodzice zdecydowali za mnie. Teraz to także mój wybór. - Cieszę się - powiedziałam. - Bo będzie z ciebie znakomity lekarz. - Pewnego dnia.
Przemów teraz lub zamilknij na wieki Postanowiliśmy nie wracać przez najbliższych kilka dni na uniwersytet. Oboje z Xavierem potrzebowaliśmy czasu, aby w pełni dojść do siebie. Zaszyliśmy się więc w domu, głównie śpiąc, a na dół schodząc niemal wyłącznie na posiłki, podczas których mieliśmy nadzieję zamienić choć kilka słów z moim rodzeństwem. Ivy wydawała się znów w doskonałej formie, jednak w przypadku Gabriela sprawy miały się znacznie gorzej. Prawie w ogóle go nie widywałam. Całymi dniami przesiadywał zamknięty w swoim pokoju i praktycznie z nikim nie rozmawiał. Wciąż nie mogłam uwierzyć w to, jak wiele był gotów dla nas poświęcić. Co wieczór modliłam się za niego, dziękując Bogu również za uratowanie Xaviera. Gdy w końcu przyszło mi do głowy, aby włączyć telefon, znalazłam w nim istną lawinę nieodebranych połączeń od Molly i Mary Ellen; dzwoniło nawet kilku kolegów Xaviera. Wszyscy chcieli wiedzieć, co się z nami dzieje. Przy okazji przypomniały mi się niedawne rewelacje na temat zaręczyn Molly z Wade'em, ale na razie nie byłam w stanie znaleźć w sobie miejsca na jeszcze jeden powód do zmartwień. Leżałam na boku, ciasno przytulona do Xaviera. Jego miękkie włosy łaskotały mnie w nos. — Przepraszam - powiedziałam po raz setny od momentu, kiedy się obudziliśmy.
- Beth, proszę. - Obrócił się na plecy i utkwił wzrok w suficie. - To nie była twoja wina. I to mnie jest przykro, że musiałaś oglądać mnie w takim stanie. - Nie byłeś sobą - odparłam. - Ani przez chwilę. - Ale pozwoliłem, aby mną zawładnął. - Bzdura. Umarłeś. Wdarł się do twojego ciała siłą. Nic nie mogłeś zrobić. - Dziwnie się czuję z myślą, że byłem martwy - wymruczał Xavier. - Chciałbym móc opowiedzieć coś o świetle w tunelu, ale widziałem tam tylko ciebie. - Mnie? - Tak. - Skinął głową. - Rozmaite obrazy związane z tobą: ty na huśtawce w ogrodzie, ty i Fantom podczas drzemki na kanapie w Byronie, ty w sukience tuż przed balem absolwentów. Przypuszczalnie powinienem był zobaczyć niebo, ale ja zamiast tego wolałem oglądać twoją twarz. Wygląda na to, że moje niebo to ty. - Tak bardzo się bałam. - Oparłam policzek na poduszce, żeby móc spojrzeć mu w oczy. — Myślałam, że umrzesz. Wtedy do mnie dotarło, że nie istnieje takie miejsce, do którego bym za tobą nie poszła. Kąciki ust Xaviera uniosły się w uśmiechu. -Wiesz co? Niby z jednej strony niebo zagięło na nas parol... ale z drugiej... oboje już tyle razy otarliśmy się o śmierć. A jednak żyjemy. Wiesz, co to znaczy? - Ze mamy po dziewięć żyć? - zapytałam. - Jak koty? - Może. - Roześmiał się. - Ale mnie się wydaje, że po prostu ktoś nad nami czuwa. - Mam nadzieję - odparłam, wysuwając stopę spod kołdry i grzejąc palce w cieple wpadających przez okno słonecznych promieni. Kiedy mój telefon zawibrował po raz piąty w ciągu niecałych dwudziestu minut, z westchnieniem wychyliłam się z łóżka i sięgnęłam po niego. Bez większego zaskoczenia stwierdziłam, że dzwoniła Molly. Zawołałam z drugiego pokoju siostrę, która wsunęła głowę przez drzwi.
- Co mam zrobić z Molly? - zapytałam. - Wydzwania non stop. - Niech przyjedzie - powiedziała Ivy. - Wszelkie próby utrzymania jej z daleka przynosiły na ogół więcej szkody niż pożytku. Miała rację. Molly nie znosiła, gdy ją ignorowano lub odsuwano na boczny tor. A jeśli zaczęłaby się poważnie niepokoić, zdolna była wykleić cały kampus plakatami zawiadamiającymi 0 naszym zaginięciu. Xavier naciągnął kołdrę na głowę. - Nie bądź taki - skarciłam go lekkim szturchnięciem. - To nasza przyjaciółka. Powinniśmy się cieszyć na jej wizytę. - Hurra - odparł martwym głosem. Molly okazała się jakoś spokojniejsza niż zwykle, mniej pobudzona i nieskłonna do ekscytacji. - Martwiłam się - oznajmiła, siadając przy kuchennym stole, podczas gdy Ivy nalewała jej herbaty i wykładała na talerz ciastka. Wszystko u was w porządku? - Nie bardzo - przyznałam szczerze. - Ale będzie. Pracujemy nad tym. Molly skinęła potakująco głową, spuszczając wzrok. - Mogę coś zrobić? - Zjedz ciasteczko - poradziłam jej. - Beth, ja pytam poważnie. - Doceniamy twoją chęć pomocy - wtrąciła Ivy. - Tyle że tak naprawdę nie jesteś w stanie nic tutaj poradzić. Sytuacja i tak jest dość skomplikowana. - Skomplikowana? W jakim sensie? - chciała wiedzieć Molly. - Wolałabym nie wchodzić w szczegóły - stwierdziła dyplomatycznie moja siostra. - Im mniej ich poznasz, tym lepiej dla ciebie. -Ale nic im nie będzie? - Ruchem ręki Molly wskazała na Xaviera. - On raczej nie wygląda zbyt kwitnąco. I Beth, nie obraź się, ale ty też nie. - Dojdą do siebie - odrzekła Ivy. - Są zwyczajnie zmęczeni.
W innych okolicznościach prawdopodobnie wtajemniczylibyśmy ją w historię ostatnich wydarzeń. Ostatecznie wiedziała przecież, kim jesteśmy. Rozumiałam jednak, iż za milczeniem mojej siostry nie kryje się brak zaufania, lecz troska o bezpieczeństwo Molly. Nie chcieliśmy, aby ktokolwiek jeszcze ucierpiał z naszego powodu. - Nic się nie martw. - Posłałam jej najbardziej przekonujący z moich uśmiechów. - Już niedługo wszystko wróci do normy. - W porządku — zgodziła się Molly z zaskakującą jak na nią dojrzałością. - Nie będę pogarszać sprawy. - W takim razie opowiedz nam o Wadzie - poprosiłam, pragnąc zmienić temat. Na dźwięk jego imienia oczy Molly zrobiły się maślane. - On jest taki cudowny - westchnęła. - Chciałabym wszystkim opowiedzieć o naszym szczęściu, ale oczywiście nie mogę. - Dlaczego? - zapytał Xavier. - No przecież nie wypada chwalić się tym przed kimś, kto nie będzie zaproszony na ślub. A Wade nie życzy sobie widzieć na nim nikogo spoza członków wspólnoty. Wymieniliśmy z Xavierem zdziwione spojrzenia. Pierwszy raz słyszeliśmy, aby goście weselni musieli spełniać kryterium konkretnego wyznania. - Sądziłam, że Wade jest chrześcijaninem? - upewniłam się. - Owszem - potwierdziła Molly. - To znaczy w pewnym sensie. Jego rodzina założyła własny Kościół. Niewielki, ale stale rośnie. Oni niespecjalnie lubią spotykać się z ludźmi z zewnątrz, uważają to za niebezpieczne. - Niebezpiecznie? - powtórzył Xavier. — Niby dlaczego? - No wiesz, rozluźnienie obyczajów i takie tam - odparła lekceważącym tonem. - Wade mówi, że telewizja to narzędzie diabła i że negatywny przekaz przenosi się także poprzez kontakty z różnymi osobami. - A jakiego konkretnie negatywnego przekazu on się obawia? zapytałam. - Nie uważasz, że prawdziwą wartość wiary poznaje się dopiero, wystawiając ją na próbę?
- Nie wiem - odrzekła Molly. - Ale Wade mówi, że izolując się od złych wpływów, łatwiej nawiążę kontakt z Bogiem. - Zabrzmiało to, jakby cytowała jakiś podręcznik. - Mnie to pachnie sektą - stwierdził bez ogródek Xavier, wyrażając głośno myśli nas wszystkich. - Nieprawda - warknęła Molly. - Może to nie jest jakiś gigantyczny Kościół, ale dobrze znają się na rzeczy. - Z którym z wyznań się identyfikują? - spytałam. - Ze co? - zdziwiła się Molly. - No wiesz - podsunął niecierpliwie Xavier. - Baptyści, metodyści, prezbiterianie? - Już wam mówiłam - powtórzyła z naciskiem. - To rodzinny Kościół. - Czyli taki na niby? - Nie - rozzłościła się. - Po prostu jedna z wielu odmian chrześcijaństwa. - Chrześcijaństwo to nie zabawa! - wykrzyknęłam. — Jedyną doktryną jest Biblia, nie wolno ot tak sobie ustanawiać nowych zasad! - Słuchajcie. - Molly położyła dłonie płasko na stole. - Nie obchodzi mnie, co wy o tym myślicie. Wade i jego rodzina dużo mnie nauczyli. Pokazali mi dokładnie, co powinnam zmienić w swoim życiu. Zanosiło się na kolejne kłopoty. Manipulowanie Słowem Bożym w celu stworzenia własnej religii to nic innego, jak próba podporządkowania sobie innych poprzez wmawianie im, że chodzi o wiarę. - A co ich zdaniem robiłaś nie tak? - zapytała Ivy. - Ach, takie tam, nic wielkiego - odparła Molly. - Na przykład nieodpowiednio się ubierałam. Wytłumaczyli mi też, dlaczego nie należy rozmawiać z innymi mężczyznami, z wyjątkiem własnego męża. - Machnęła ręką w stronę Xaviera. - Nie martw się, ty masz żonę, więc się nie liczysz. - Molly... - rzekł wolno Xavier. - Nie musisz wierzyć we wszystko, co oni mówią.
- Tak się składa, że Wade jest moim narzeczonym - pouczyła go Molly. - W związku z czym muszę być mu posłuszna. - Posłuszna? - powtórzył Xavier. - Ale co, jak pies? Dawna Molly przypuszczalnie byłaby na niego wściekła, ale ta obecna pokręciła tylko ze smutkiem głową. - Od razu widać, że niczego nie rozumiesz. Wade stara się zbawić moją duszę. Twierdzi, że mąż pełni na ziemi rolę Boga. - Co takiego? - Oczy omal nie wyskoczyły mi z orbit. - Przecież to czyste świętokradztwo! - Nic podobnego - odparła Molly. - To wszystko ma sens. - On łamie pierwsze przykazanie - odezwała się łagodnie Ivy. „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną". - Kiedy on nie twierdzi, że jest Bogiem, uważa tylko... Dobra, nieważne. Już Wade z pewnością wie, o czym mówi. - Nie sądzę - rozległo się od drzwi. Odwróciwszy się, ujrzeliśmy stojącego w nich Gabriela. Jasne włosy ściągnął w kucyk z tyłu głowy, przez co chudość jego zapadniętych po niedawnych przejściach policzków stała się jeszcze bardziej wyrazista. Niemniej jednak nadal był niewiarygodnie przystojny. Usłyszałam, jak serce Molly zaczyna na jego widok szybciej bić. - Co takiego? - spytała wyzywająco. Gabriel nie ruszył się od progu, oparłszy się o framugę z rękami założonymi na piersiach. Spoglądał przed siebie swymi przepastnymi oczami w kolorze srebrzystego błękitu. - Uważam, że popełniasz wielki błąd. Molly wypuściła ze świstem powietrze z płuc. - Moje prywatne sprawy raczej nie powinny pana obchodzić. - Możliwe. Ale w niczym nie zmienia to faktu, że ten twój narzeczony to najwyraźniej skończony kretyn. Ivy uniosła gwałtownie głowę. Gabriel nigdy przedtem nie rozmawiał z nikim w ten sposób. Zawsze podchodził do wszystkiego z rezerwą i dystansem, wyważonym tonem przedstawiając punkt po punkcie swoje argumenty. Teraz wyglądało to tak, jak gdyby poczuł się osobiście zaangażowany. Nie wiedziałam nawet, czy coś podobnego w ogóle byłoby możliwe.
- Jak pan śmie?! - Molly wstała, z hałasem odsuwając krzesło. — Nie ma pan żadnego prawa go oceniać. - Nie mam także ochoty patrzeć, jak cierpisz - odparł mój brat. Chcesz spędzić resztę życia w małżeństwie pozbawionym miłości? - A skąd pan może wiedzieć, jak będzie wyglądało moje małżeństwo? - Widzę to w twoich oczach. Udajesz sama przed sobą, próbując się przekonać, iż jesteś szczęśliwa. Łudzisz się, że jeśli Wade zapewni ci coś, czego będziesz mogła się trzymać, twoja rzeczywistość nabierze sensu. Ale ani on, ani jego zasady nie wypełnią tej ziejącej pustki, którą w sobie nosisz, Molly. - Nie panu o tym decydować! - wrzasnęła Molly znienacka. -Już pan zapomniał? Nie był pan mną zainteresowany! Jestem na to zbyt ludzka, mam za wiele wad, żeby kiedykolwiek mogło panu zacząć na mnie zależeć, więc dlaczego, do cholery, nie zostawi mnie pan w spokoju?! - Być może się myliłem - rzekł cicho Gabriel. Cała nasza trójka jednocześnie rozdziawiła usta, wybałuszając na niego oczy. - Pan... - wyjąkała Molly. - Pan... że co? - Nie sądziłem, że do tego dojdzie - wymamrotał w odpowiedzi. Nie tak miało się to wszystko potoczyć. - O czym pan mówi? - Molly przeniosła gorączkowo wzrok na mnie i Ivy. - O czym on mówi? - Gabe? - zapytała powoli moja siostra. - O co ci chodzi? - Mam już dość walki. — Wzruszył ciężko ramionami. - Mam dość tej niekończącej się wojny pomiędzy aniołami a demonami. Nie widzę nic prócz wiecznego bólu i cierpienia wokół nas. A przecież musi istnieć coś lepszego. Musi być jakiś inny sposób. Kiedy wreszcie nastanie pokój, Ivy? Ta bitwa trwa nieprzerwanie od stuleci. Czy przyjdzie dzień, w którym się zakończy? - Nie wiem tego - przyznała Ivy otwarcie. - Ale tak właśnie zawsze wyglądało nasze życie, od zarania dziejów.
- W takim razie może to Bethany ma rację. Może lepiej byłoby zostać człowiekiem albo przynajmniej pozwolić sobie kochać jednego z nich. - Co pan chce przez to powiedzieć? - Niebieskie oczy Molly zrobiły się okrągłe jak talerzyki. - Chcę powiedzieć, że, owszem, posiadacie mnóstwo wad - odrzekł Gabriel. - Jesteście impulsywni, wybuchowi, zuchwali oraz lekkomyślni. Wasze serca bywają kapryśne, a nastroje zmienne niczym wiatr. Ale to właśnie czyni was ludźmi i dzięki temu jesteście piękni. - Uważa pan, że jestem piękna? - wykrztusiła Molly. Gabriel przeszedł przez kuchnię dwoma długimi krokami. Molly wstała. Mój brat położył swe upierścienione dłonie na jej szczupłych ramionach. - Nie należysz do nikogo - powiedział z przejęciem. - W odróżnieniu ode mnie nie stanowisz niczyjej własności. Zostałaś stworzona po to, by być wolną, by żyć, by kochać i odnaleźć szczęście. Moim przeznaczeniem nie jest szukanie szczęścia. Ja mam wyłącznie służyć. Ale wy... odczuwacie tyle rozmaitych emocji, robicie to z taką pasją. Tak, uważam, że to piękne. - Nie wygląda to dobrze - szepnęłam do Xaviera. - A nawet gorzej niż źle. - Co tu jest w ogóle grane? - syknął w odpowiedzi. - Gabriel przeżywa chwilę zwątpienia - wyjaśniłam. - Jego skrzydła zostały uszkodzone, co poważnie go osłabiło. Kwestionuje swoją wiarę... zupełnie jak człowiek. - Nie podoba mi się ta zmiana — stwierdził skonsternowany Xavier. Molly i Gabriel stali jak zahipnotyzowani, nie odrywając od siebie wzroku. - Moim życiem żądzą ustalone reguły - rzekł mój brat niemal do siebie. Nim ktokolwiek z nas zdążył się zorientować, Gabriel ujął w dłonie twarz Molly, pochylił się i pocałował ją. Przypomina-
ło to scenę ze starożytnej mitologii: legendarny bohater oraz piękna dziewica złączeni w jedno. Choć nie minęło więcej niż dziesięć sekund, miałam wrażenie, iż czas się zatrzymał, podczas gdy oni trwali w uniesieniu. Potężne ramiona mego brata otulające Molly w uścisku, palce jego rąk wplątane w burzę jej rudych loków. Nastąpiło to tak nagle, że wydawało mi się kompletnie nieprawdopodobne. Molly także wyglądała na ogłuszoną. Gdy Gabriel wypuścił ją z objęć, w zamroczeniu opadła bez słowa z powrotem na krzesło. - O rany. - To było wszystko, co wydusiła z siebie, gdy odzyskała już dość sił, by się odezwać. - Rany - powtórzył jak echo Xavier. Ivy podbiegła do brata i potrząsnęła nim. - Przestań! Rozumiem, że ostatnio nie było ci łatwo, ale tego już za wiele. - Nie - roześmiał się krótko Gabriel. - Za wiele wydarzyło się wtedy, kiedy odpiłowywano mi skrzydła, podczas gdy Lucyfer z wyższością się temu przyglądał. To jest moje wyzwolenie. - Błagam - powiedziała z rozpaczą Ivy. - Będziesz tego później żałował. Wiem o tym. - Nie będę żałował - odparł. - Ponieważ jest to pierwsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem dla siebie. Twarz przysłuchującej się tej rozmowie Molly przybrała nagle osobliwy wyraz. Gdy moje rodzeństwo nadal się kłóciło, ona podniosła się i podeszła do nich, stając za plecami mego brata. A potem wyciągnęła powoli rękę, unosząc tył jego koszuli. Zapadła cisza, podczas której Molly wsunęła dłonie pod materiał, a następnie położyła je na szczątkach skrzydeł. Gabriel zadrżał i opuścił głowę. Nie odezwał się, nie sposób też było odgadnąć, co czuje, ale nie poruszył się ani nie odepchnął jej. Oboje wydawali się tak zaprzątnięci sobą, że nie zwracali uwagi na naszą obecność. A może było im po prostu wszystko jedno. - Już dobrze - szepnęła Molly, głaszcząc go delikatnie. - Wszystko będzie dobrze.
- Przepraszam - wymruczał Gabriel, nie unosząc wzroku. - Niepotrzebnie — odparła. - Nie musisz brać na siebie odpowiedzialności za cały świat. Masz prawo popełniać błędy. Popatrzyliśmy po sobie z Xavierem i Ivy. Stało się oczywiste, że jesteśmy świadkami niezwykle osobistej chwili. Czuliśmy się intruzami. I wówczas telefon Molly zawibrował, podskakując na blacie kuchennego stołu, ona zaś jakby ocknęła się z transu. Na ekranie błysnęło imię Wade'a. Molly błyskawicznie opuściła ręce i pośpiesznie zebrała swoje rzeczy. - Powinnam już iść... - wykrztusiła bezładnie. - Naprawdę nie... Chciałam tylko... Powinnam iść. Kilka sekund później usłyszeliśmy trzaśnięcie frontowych drzwi. Spojrzenia wszystkich spoczęły na Gabrielu. - No co? - zapytał poirytowanym tonem. - Czy chciałbyś... może... o tym porozmawiać? - Nie, dziękuję ci bardzo, Bethany — odparł nieomal sarkastycznie. - Nie potrzebuję porad sercowych od pary roku. I popatrzywszy na nas spode łba, zniknął w ogrodzie. Xavier obrócił się ku Ivy. Z wrażenia zabrakło mu słów. - Czy my... czy wy... czy on nie powinien spotkać się z jakimś terapeutą? - Gabriel na własne oczy widział wszelkie potworności, do jakich zdolna jest ludzkość, od dnia, w którym człowiek postawił stopę na tej ziemi — odrzekła moja siostra. - To byłaby długa wizyta. - Ale przejdzie mu kiedyś, prawda? - zapytałam zmartwionym głosem. - Gdy jego skrzydła się zagoją, psychika też wróci do normy? - Na szczęście tak - pocieszyła mnie Ivy. - Powinniśmy dziękować Bogu, że nie jest gorzej. Dla anioła zniszczenie skrzydeł potrafi oznaczać szkody nie do odwrócenia. Ale Gabriel dojdzie do siebie. - Nie pojmuję, jak połamane skrzydła mogły go doprowadzić do takiego stanu - odezwał się Xavier. - To znaczy mam na myśli Molly. Same chyba rozumiecie?
- W skrzydłach zawarta jest istota naszego jestestwa - wyjaśniła moja siostra. - To z nich czerpiemy całą moc, podobnie jak drzewo czerpie wodę z korzeni. Jeśli korzenie zostaną zatrute, ucierpi na tym cały organizm. Gabriel jest osłabiony, podatny na zwątpienie i lęk, a także kolosalną gamę emocji, których nigdy dotychczas nie doświadczał. - To co mamy robić? - Nic - odparła Ivy. - Potrzeba mu wyłącznie czasu. - A Molly? - Uczucia, które zaczął do niej żywić, znikną, gdy tylko stanie się na powrót archaniołem Gabrielem. - Super — zauważył Xavier. - Molly na pewno się ucieszy. Zostawiwszy ich pogrążonych w rozmowie, otworzyłam drzwi do ogródka. Znalazłam brata siedzącego na skrzypiących stopniach, ze wzrokiem utkwionym w plątaninie krzewów. Zapatrzony w zeschnięte liście, marszczył czoło w zamyśleniu, wyraźnie zdezorientowany. Gołym okiem było widać, iż nie jest sobą. - Wiesz przecież, że to minie - zagadnęłam go, siadając obok. Musisz tylko wytrzymać jakiś czas. Niedługo odzyskasz dawny spokój. Dziwnie się czułam, udzielając mu rad. Zawsze było odwrotnie. - Jak ty to wytrzymujesz? — zapytał cicho. - Tę ciągłą karuzelę emocji? Dlaczego pragniesz żyć takim życiem? To czysty chaos. W ogóle nie mogę zebrać myśli, tyle ich tłucze mi się po głowie. Uśmiechnęłam się. - Nie każdemu coś takiego odpowiada. Popatrzył na mnie oczami, w których dostrzegłam nowy smutek, jakby wewnętrzne rozdarcie. Pierwszy raz odniosłam wrażenie, że mnie rozumie, a może nawet po trochu utożsamia się ze mną. - Wiem, że postąpiłem nierozważnie i lekkomyślnie - powiedział. I nienawidzę siebie za to.
- Nie rób sobie wyrzutów. - Położyłam dłoń na jego umięśnionym ramieniu. - Zdobyłeś się na olbrzymie poświęcenie. Wolałabym, abyś nie cierpiał teraz z tego powodu, ale uratowałeś życie Xavierowi... i mnie. Nikt nie ma do ciebie pretensji. Wszyscy chętnie ci pomożemy jakoś przez to przebrnąć. - Dziękuję - mruknął Gabriel. - Mam nadzieję, że prędko wydobrzeję. Zupełnie nie potrafię się odnaleźć. - Ty nigdy się nie zgubiłeś, Gabe - odparłam. - Od dnia narodzin rozumiałeś dokładnie, kim zostałeś stworzony oraz jaki jest sens twojego istnienia. - Ścisnęłam jego dłoń. - Być może chwilowo straciłeś z oczu dawnego Gabriela, tego, którego wszyscy znamy i kochamy, ale on nadal w tobie mieszka. I nic się nie martw - wróci.
A ja coś wiem - Nie możecie wrócić do szkoły - powiadomiła nas Ivy. Chociaż spodziewałam się takiego obrotu sprawy, niełatwo było mi się z tym pogodzić. Uniwersytet symbolizował namiastkę normalności, za którą tak bardzo tęskniliśmy. Poczułam się jak Piotruś Pan, tkwiący za oknem dziecinnego pokoju z nosem przyciśniętym do szyby - obserwując życie, którego nigdy już nie będę częścią, oraz ludzi, którzy wkrótce o mnie zapomną. Piotrusiowi przynajmniej udało się zachować wieczną młodość. }a za to miałam wrażenie, że oboje z Xavierem jesteśmy niczym stuletni starcy, znużeni światem i pozbawieni sił do dalszej walki. Marzyłam o powrocie na studia, o nowym początku. Chciałam biegać na zajęcia, chodzić na mecze, wciągnąć się w wir tętniącej ludzkim gwarem codzienności. Tutaj czekała na mnie tylko dzwoniąca w uszach cisza oraz ciężar wiszących w powietrzu, nieuniknionych rozmów. Oczywiście nadal mieliśmy z Xavierem siebie, tyle że nie wiedziałam już, czy oznacza to dzielenie kłopotów na pół czy też może raczej mnożenie ich przez dwa. Zbyt wiele złego się wydarzyło, abyśmy dłużej byli w stanie to ogarniać. Pragnęłam więc jakoś to wszystko od siebie odsunąć. Tęskniłam nawet za Mary Ellen. Z chęcią wdałabym się z nią w długą i męczącą dyskusję na temat lakierów do paznokci lub też rankingów żeńskich stowarzyszeń
- czegokolwiek, co nie dotyczyło bezpośrednio naszej pogmatwanej codzienności. Gabriel zaszył się gdzieś w lesie, nie mówiąc nam, dokąd idzie. Ivy stwierdziła, że nasz brat potrzebuje czasu, by oswoić się z tym, co zaszło. - Dopóki jego skrzydła w pełni nie odrosną, może się dziwnie zachowywać - uprzedziła nas. - Naprawdę? - zdziwiłam się. - To aż tak długo potrwa? - Dla nas skrzydła są jak dusza - oznajmiła sucho. - Wyobraź sobie, że ktoś pociął ci ją nożem. Takie rany nie goją się szybko. - Chciałabym mu jakoś pomóc. - Nie możesz - odparła moja siostra. Wydawało mi się, że wyczuwam gorzką nutę w jej głosie. Nie zdziwiłabym się, gdyby obwiniała mnie o całą tę sytuację. W końcu to ja uruchomiłam spiralę wydarzeń w chwili, gdy wsunęłam na palec obrączkę. Za późno już było jednak, by cokolwiek zmienić. Ivy westchnęła ciężko. - Jedźcie do kampusu po rzeczy i wracajcie jak najprędzej. Postarajcie się z nikim po drodze nie rozmawiać. - Dobrze - skinęłam głową. Spowodowałam wystarczająco dużo problemów, by tę jedną prośbę spełnić bez szemrania. W akademiku zakradłam się na palcach do pokoju, modląc się w duchu, aby nie zastać Mary Ellen, i po raz pierwszy od tygodnia miałam szczęście. Chwyciłam z szafy torbę i zaczęłam wrzucać do niej ściągane w pośpiechu z wieszaków ubrania. Ponieważ nie posiadałam ich zbyt wiele, dziesięć minut później byłam spakowana. Doszłam do wniosku, że najlepiej byłoby zostawić Mary Ellen wiadomość, w razie gdyby wpadła na pomysł, aby zgłaszać moje zaginięcie. Dobrą chwilę łamałam sobie głowę nad wymówką, która mogłaby usprawiedliwić porzucenie studiów w miesiąc od rozpoczęcia semestru. Nie wymyśliwszy nic mądrzejszego, napisałam po prostu: „Nagła sprawa rodzinna. Muszę jechać. Powodzenia na otrzęsinach!". Rozumiałam, rzecz jasna, iż jest to bardzo mało wiarygodne
wyjaśnienie, ale liczyłam na to, że dla niej okaże się wystarczające przynajmniej na tyle, by nie wszczynać alarmu. Na zewnątrz dołączyłam do Xaviera, po czym we dwójkę ruszyliśmy wprost na parking. On odwiedził już swoje mieszkanie, zabierając rzeczy, i podobnie jak ja trzymał w ręku tylko jedną wypchaną torbę. Nie musiałam zgadywać dlaczego: należało wziąć ze sobą wyłącznie to, co najpotrzebniejsze. Tak wygląda życie, kiedy się jest zbiegiem. - Co powiedziałeś chłopakom? - zapytałam. - Nic - odparł. - Nie było ich. Widziałam, jak boli go świadomość, iż zostawia swoich kolegów bez słowa. Mieszkali razem, zdążyli dobrze się poznać i zaprzyjaźnić. Wiedziałam, że poważnie traktują zobowiązania wynikające z przynależności do wspólnego bractwa. Jak jednak miałby się przed nimi wytłumaczyć? Nikt nie byłby w stanie zrozumieć powodów naszego nagłego wyjazdu, nawet najbliżsi znajomi. Pomagając Xavierowi ładować nasze bagaże do samochodu, zerknęłam po raz ostatni przez ramię, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów, które później mogłabym odtwarzać we wspomnieniach. Nie miałam pojęcia, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczę mieniący się czerwienią i żółcią jesiennych liści kampus z jego starymi budynkami pełnymi wesołej młodzieży. Tutaj przeszłość oraz teraźniejszość idealnie zlewały się w jedno. Popatrzyłam za wzgórze, gdzie zalani blaskiem słońca studenci zmierzali na zajęcia z przerzuconymi przez ramię plecakami, ściskając pod pachami podręczniki. Co chwila zatrzymywali się, by zamienić z kimś kilka słów, lub wystukiwali SMS-y na klawiaturach swoich telefonów. Wszystko to było tak cudownie normalne. Z wysiłkiem oderwałam wzrok. Zatrzaskiwaliśmy właśnie klapę od bagażnika, kiedy ktoś za nami zawołał: - Hej! Co wy wyprawiacie? Był to Clay, do niedawna współlokator Xaviera. Odwróciłam się ku niemu ze skruchą. Clay okazał nam mnóstwo serdecz-
ności, zatroszczył się o to, abyśmy dobrze się tu czuli, i oboje szczerze go lubiliśmy. - Cześć, stary - Xavier przygryzł wargę. - Jedziemy na wycieczkę. - Dokąd? - spytał Clay. - I gdzie się podziewaliście do tej pory? - Chętnie bym ci powiedział - odparł Xavier. - Ale naprawdę nie mogę. Musisz mi zaufać. - Ej, no co ty - zdziwił się Clay. - Nie planujesz chyba tak po prostu zniknąć? - Niestety, nie mamy czasu na wyjaśnienia - odezwałam się. - Ale musimy wyjechać. Jego spojrzenie padło na moją torbę, widoczną w tylnej szybie. W pośpiechu nie zaprzątałam sobie głowy należytym zapięciem jej, skutkiem czego bez trudu można było dojrzeć wystające ubrania. - Wy już tu nie wrócicie, prawda? - Clayowi było wyraźnie przykro. - I nie zamierzaliście nawet się pożegnać? - Uwierz nam, że bardzo byśmy chcieli - powiedziałam. - Ale im mniej o nas wiecie, tym lepiej. Woleliśmy nie mieszać was w nasze kłopoty. Clay zrobił wielkie oczy. - Co takiego nabroiliście? - zapytał. Lecz nim zdążyłam mu odpowiedzieć, Xavier chwycił mnie za rękę. Zerknęłam w bok i zobaczyłam go. Siódmy stał zaledwie kilka metrów dalej na prawo. Miał na sobie czarną szatę, a dłonie jak zwykle ukryte głęboko w jej fałdach. Ohydne, puste oczodoły zdawały się patrzeć wprost na nas. Nie zdoławszy się opanować, westchnęłam głośno, na co Clay obrócił się na pięcie. - Co takiego? - dopytywał się nerwowo. - Co się dzieje? W tym momencie dotarło do mnie, że on go nie widzi. Siódmy stał tuż za nim, a Clay nie miał o tym zielonego pojęcia. Najwyraźniej po ostatniej klęsce Siódmi postanowili ukazywać się tylko tym, których ścigają. Ciekawe, czy nakazało im to Zgromadzenie czy też woleli po prostu się zabezpieczyć?
- Wsiadaj do samochodu! — ryknął do mnie Xavier, szarpnięciem otwierając drzwi od strony kierowcy i przekręcając kluczyk w stacyjce. - Wracaj do domu, Clay! - zawołałam, wskakując na siedzenie pasażera. - Musisz natychmiast stąd odejść! - Co, u diabła?! - wykrzyknął Clay, podczas gdy Xavier wycofał z miejsca, a następnie wcisnął gaz, z piskiem opon opuszczając parking. Siódmy nie ruszył za nami w pościg. Oni nigdy tego nie robili. Patrzył tylko i cierpliwie czekał. Wiedziałam dobrze, że spróbuje nas dopaść w innym, przez siebie wybranym czasie. Xavier zwolnił dopiero, gdy wyjechaliśmy z Oxfordu na główną drogę. Lecz nawet wtedy napięcie nie zelżało. Mieliśmy już powyżej uszu tej nieustannej pogoni, a mimo to nie chcieliśmy się poddać - nie pozwalała nam na to świadomość konsekwencji wiążących się z porażką. - Zjedź na bok - poprosiłam, kiedy miasteczko zostało już daleko w tyle. - Trzeba zadzwonić do Gabriela i Ivy, dać im znać, co się stało. W normalnych okolicznościach pojechalibyśmy do domu, ale nie chcieliśmy ryzykować naprowadzenia Siódmego wprost na naszą kryjówkę. Uznaliśmy, iż bezpieczniej będzie uciec i pozwolić mojemu rodzeństwu zająć się resztą. Miałam tylko nadzieję, że ten dodatkowy stres nie pogorszy stanu Gabriela. - Nie mogę się tu zatrzymać - odparł Xavier. - Będziemy widoczni jak na patelni. - Słusznie. - Wskazałam na pustą stodołę kawałek dalej. - A tam? Mógłbyś podjechać z tyłu, a ja zadzwonię ze środka. Wtedy nie powinni nas zobaczyć. Xavier skręcił gwałtownie i zaparkował auto jak najbliżej starego, zniszczonego budynku. Wewnątrz walały się poszarzałe bele siana, a opłakany stan, w jakim znajdowała się zardzewiała maszyneria, pozwalał się domyślać, iż od dawna jej nie używano.
- Postaram się załatwić to jak najszybciej - obiecałam, znikając w drzwiach. Xavier krążył niespokojnie na zewnątrz, podczas gdy ja wstukiwałam numer w komórkę. - Co się stało? - w słuchawce rozległ się nabrzmiały troską głos Ivy. Oboje z Gabrielem musieli już wyczuć, że mamy poważny problem. - Siódmy — wydyszałam. - Pojawił się, gdy odjeżdżaliśmy. - A mówiłam, żebyście się pośpieszyli! - wybuchnęła moja siostra. - Nie krzycz na mnie - przerwałam jej. - Spędziliśmy tam nie więcej niż pół godziny! - W porządku. - Usłyszałam, jak głośno wypuszcza powietrze z płuc. - Gdzie teraz jesteście? - Zjechaliśmy z autostrady za Oxfordem. Zdaje się, że nie opuściliśmy jeszcze hrabstwa Lafayette. - Nigdzie się stamtąd nie ruszajcie - nakazała. - Jedziemy po was. - Dobrze - zniżyłam głos. - A Gabriel... też przyjedzie? - Niewykluczone, że dobrze mu to zrobi - odparła Ivy. - Może dzięki temu trochę się otrząśnie. A wy macie się schować i nie wystawiać nosa. W żadnym razie nigdzie nie chodźcie. Widzimy się wkrótce. W słuchawce zaległa cisza, Ivy się rozłączyła. Odwróciłam się do Xaviera. - Już jadą - zdobyłam się na wymuszony uśmiech. - Mamy o nic się nie martwić. Przeszedł na drugą stronę stodoły, chrzęszcząc butami po słomie, po czym kopnął stóg siana. W swojej kraciastej koszuli oraz znoszonych kowbojskich butach idealnie pasował do otoczenia. Jakieś wiszące nad jego głową urządzenie zgrzytnęło i się zakołysało. Xavier zerknął w górę, ściągając brwi. W jego turkusowych oczach malował się niepokój. Spróbowałam do niego podejść, ale po drodze potknęłam się o wiadro pełne błotnistej wody. - To miejsce to jedna wielka pułapka - uśmiechnął się, pomagając mi wstać i otrzepać ubranie.
- Nie będziemy tu długo - odparłam. - Prawie bym chciał, żeby nas znaleźli - westchnął. - Wreszcie raz na zawsze byłby spokój. - Nie dopadną nas - powiedziałam z mocą. - Nie pozwolę na to. - Kiedyś i tak trzeba będzie się z nimi zmierzyć - odrzekł. - Nie da się uciekać w nieskończoność. - Ale nie wiadomo, co się zdarzy, jeśli nas złapią - przekonywałam. - Ryzyko jest ogromne. - Tak, ale ta zabawa w ciuciubabkę robi się okropnie męcząca. - Owszem — odezwał się chrapliwy głos. Oboje unieśliśmy głowy, by ujrzeć stojącego przed nami w czarnej pelerynie Siódmego. Blokował wyjście ze stodoły. Rozejrzałam się wokół, lecz nie znalazłam żadnej sensownej drogi ucieczki. Chwyciłam z całej siły ramię Xaviera, tak jakby to miało uniemożliwić rozdzielenie nas. - Nareszcie się spotykamy - rzekł Siódmy. - Już od dość długiego czasu nas unikacie. - Próbowaliśmy dać wam do zrozumienia - rzucił odważnie Xavier - że ta znajomość nie ma szans. - Niezwykle zabawne - odparł sucho Siódmy. - Dlaczego nie zostawicie nas w spokoju? - wysunęłam się przed Xaviera, choć był ode mnie o dobre półtorej głowy wyższy. - Obawiam się, że jest to niemożliwe. - Czego wy tak właściwie od nas chcecie? - zapytał Xavier, bez najmniejszego trudu podnosząc mnie i chowając za siebie. - Pragniemy przywrócić ład - wychrypiał Siódmy tym samym beznamiętnym tonem. - Naszym zadaniem jest utrzymywać pokój. - No, to na razie świetnie wam idzie - skwitował sarkastycznie Xavier, unosząc kciuk w górę. - W porządku, ja rozumiem - powiedziałam, nagle śmiertelnie zmęczona. - Ja wiem, że postąpiłam wbrew wszelkim
regułom, zakochując się w człowieku. Ale co się stało, to się nie odstanie. Nie zmienię tego. - Człowieku? - uśmiechnął się Siódmy. - Uważasz go za człowieka? - Słucham? - Nie byłam pewna, czy dobrze słyszę. - Chwileczkę. — Xavier wyprostował się, trochę urażony. - A to co ma niby znaczyć? - Och, więc wy naprawdę nic nie wiecie? — ciągnął powoli Siódmy, wyraźnie napawając się swoją przewagą. - Nie, nie wiemy. Może w takim razie nas oświecisz? zaproponowałam. - Temu chłopcu towarzyszy niezwykła moc. - I co, to wszystko? - warknął Xavier. Pełen satysfakcji ton Siódmego zaczynał go drażnić. - Wtedy, przed laty, straciliśmy cię z oczu - rzekł tamten. - Utonąłeś w morzu ludzkiego chaosu. Zawsze jednak byliśmy pewni, że któregoś dnia odnajdziesz powrotną drogę. I tak się stało. - O czym ty mówisz? - wpadłam mu w słowo. - Sądziłam, że to mnie szukacie. - Tak było - potwierdził anioł - nim odkryliśmy jego rzeczywistą tożsamość. Teraz musi nam służyć. - Zaraz, zaraz, on nie jest waszą własnością! - wykrzyknęłam z oburzeniem. Xavier zbliżył się do mnie. Staliśmy teraz ramię w ramię. - A już na pewno nie jestem waszym służącym. Serce zamarło mi w piersi, gdy dotarło do mnie pełne znaczenie słów Siódmego. Nie ścigali już wyłącznie mnie, chcąc wymierzyć mi słuszną w ich mniemaniu karę i odesłać z powrotem do dawnego domu. Było znacznie gorzej - chodziło im o Xaviera. - Czego od niego chcecie? - wykrztusiłam. - Mamy wobec niego swoje plany - odparł Siódmy, przekrzywiając gładką, łysą głowę i wskazując na Xaviera kościstym palcem. - Niebo cię potrzebuje.
- A ty co, Wujek Sam*? - burknął Xavier. - Moje miejsce jest na ziemi. Tu mam swoje życie, rodzinę. I w żadnym razie nie zostawię Beth. - Spodziewałem się takiej odpowiedzi - stwierdził Siódmy, wyciągając przed siebie dłoń zwróconą wnętrzem ku nam. Lecz nim jego moc zdołała nas dosięgnąć, chwyciłam Xaviera za rękę, uwalniając całą nagromadzoną we mnie złość i cały żal. - Mamy tylko siebie - powiedziałam. - I poradzimy sobie z całym światem. Palce Xaviera zacisnęły się wokół moich i wówczas po raz pierwszy poczułam, że do mojej siły dołącza inna, która - wkrótce zdałam sobie z tego sprawę - płynęła od niego. Nie była to anielska moc, jaką posiadali Ivy czy Gabriel, ale bez wątpienia nie należała też do człowieka. Smakowała słońcem, zalewając mój umysł cudownym, morskim błękitem, który zmył wszelkie zmartwienia niczym cofająca się fala. Szemrał i pluskał wesoło, aż zrozumiałam, iż jest to woda, chłodna i życiodajna. Następnie owionął mnie delikatny wietrzyk, po którym nastąpiło pulsujące gorąco, na koniec zaś nadeszła stałość, dzięki której moje stopy stanęły na ziemi tak twardo, jak gdyby zostały przytwierdzone tam na stałe. Nawet tornado nie zdołałoby mnie teraz poruszyć. A potem z wolna przyszło oświecenie: powietrze, woda, ogień, ziemia. Doświadczałam po kolei każdego z żywiołów. A jednak to nie ja wytwarzałam te doznania - moją domeną jest światło; jasne, oślepiające światło, dające złudzenie unoszenia się w powietrzu. Ta moc pochodziła od Xaviera. Stanowił ucieleśnienie sił rządzących jego planetą, i to właśnie docierało teraz do mnie od niego. Przez jego ciało przepływało wszystko, co ziemia miała najwspanialszego do zaoferowania, najpotęż-
* Wuj Sam - narodowa personifikacja Stanów Zjednoczonych, przedstawiana najczęściej jako srogi starszy mężczyzna z siwymi włosami i bródką. Zwykle ma na sobie ubranie, które zawiera elementy i barwy znajdujące się na fladze Stanów Zjednoczonych (na przykład cylinder w czerwone i białe paski z białą gwiazdą na niebieskiej obwódce, a także czerwono-białe spodnie).
niejsze siły natury. Cóż to mogło oznaczać} Czyżby zyskał kontrolę nad żywiołami? Wiedziałam jedynie, iż ma po swojej stronie Matkę Naturę, tak jakby nasz Ojciec rozkazał jej powstać i przybyć mu na odsiecz. Powieki Xaviera były zamknięte, ja zaś pojęłam, że nie wolno mu przeszkadzać. Zamiast tego skupiłam się na tym, aby wesprzeć go każdą cząsteczką swej energii, tak aby nasze możliwości potęgowały się nawzajem. Gdy więc dotarła do nas moc Siódmego, odbiła się jak od niewidzialnej tarczy, roztrzaskując na tysiące glinianych kawałeczków. Niezrażony, wyczarował błyszczącą, mieniącą się kolorami niczym opal kulę, którą cisnął z rozmachem w naszym kierunku. Niecałe pół metra od nas stanęła w płomieniach, zasypując stodołę deszczem jarzącego się konfetti. Kolejna zaś eksplodowała imponującą fontanną wody, zalewając Siódmego od stóp do głów. - Co to za sztuczki? - wysyczał. - Odejdź - nakazał Xavier groźnym tonem. - Nie zrobisz nam krzywdy. - Mogę wami kierować wedle swojej woli - oświadczył Siódmy, choć w jego głosie próżno było szukać niedawnego przekonania. - Tak? - zapytał Xavier. - Udowodnij to. - Zuchwały chłopcze! - Z gardła Siódmego wydobył się głuchy warkot. - Zgadza się. To ja. — Xavier wzruszył ramionami. Siódmy cofnął się o kilka kroków. - Wasza klęska jest bliska - powiedział. - Nie zdołacie walczyć z nami bez końca. - No cóż. Będziemy się starać. - Jak chcesz - padła odpowiedź. - Ale w ten sposób opóźniacie tylko nieuniknione. Rozległ się dźwięk przypominający łopot skrzydeł i Siódmy zniknął. Xavier puścił moją dłoń, po czym zgiął się wpół, opierając ręce na kolanach. Na jego czole zalśniła strużka potu.
- Cholera jasna - wypuścił powietrze z płuc. - Co to było? - Szczerze mówiąc... sama nie wiem - odparłam. - Chyba ty. - Nie. - Pokręcił głową, wciąż oddychając głęboko. - To my. - My we dwoje pokonaliśmy Siódmego? - Samo przypuszczenie wydawało się tak absurdalne, że prawie się roześmiałam. - Bez niczyjej pomocy? On naprawdę sobie poszedł? - Właśnie. - Xavier spojrzał na mnie i uśmiechnął się. - Wynika z tego, że jesteśmy silniejsi, niż sądziliśmy. I rzeczywiście, najwyraźniej w istocie tak było. Gdy chwilę później zjawili się Ivy i Gabriel, nie potrzebowaliśmy już ratunku. Nie zostało im nic do roboty. Daliśmy sobie radę sami.
Największa tajemnica Czekała nas rozmowa. Oboje z Xavierem zdawaliśmy sobie z tego sprawę, wracając z moim rodzeństwem do domu. Choć upojeni samodzielnym zwycięstwem nad jednym z najgroźniejszych niebieskich myśliwych, nie mogliśmy przecież zignorować słów, które padły. „Człowiek? Uważasz go za człowieka?". To zdanie cały czas rozbrzmiewało w mojej głowie. Co miało oznaczać? Xavier bezwzględnie był człowiekiem. Widziałam, jak krwawi. Umarł na moich oczach! To chyba klasyfikowało go do rodzaju ludzkiego, czyż nie? Ostatecznie doszłam do wniosku, że Siódmy zwyczajnie próbował nas zirytować. Ivy i Gabriel wyjaśnią nam wszystko, gdy tylko dojedziemy na miejsce. Po powrocie Xavier nie wszedł za nami do salonu, lecz zatrzymał się w progu. - No więc dobrze, słucham - rzekł Gabriel. - Co on takiego wam powiedział? Mój brat wydawał się mieć nieco lepiej niż kilka dni temu, ale wciąż nie był do końca sobą. Łatwiej tracił cierpliwość i nie chciało mu się owijać niczego w bawełnę. Dawny Gabriel rozwiązałby sprawę bardziej dyplomatycznie, postarałby się rozpocząć luźną pogawędkę, a następnie pokierował nią w pożądany przez siebie sposób. Teraz jednak nie tracił czasu i od razu przeszedł do rzeczy. Miało to swoje zalety.
- Poinformował mnie, że nie jestem człowiekiem. - Xavier skrzyżował ramiona na piersi. - I jeszcze, że niebo mnie potrzebuje, ma wobec mnie jakieś plany czy coś. Czyste wariactwo, nie? - Xavierze, są rzeczy, o których nie wiesz - zaczęła Ivy. - Na litość boską - przerwał jej Gabriel. - Powiedz im po prostu. I tak już najwyższy czas, żeby się dowiedzieli. - Dowiedzieli czego? - zapytałam ostrożnie. Nie spodobał mi się ten wstęp. - Co przed nami ukrywacie? Moja siostra przycisnęła swe szczupłe dłonie do skroni. - Może lepiej usiądźcie. To nie będzie łatwe dla żadnego z nas. - Dobra — zaśmiał się nerwowo Xavier. - Zaczynam się naprawdę bać. O co chodzi? - A możesz usiąść? - naciskała Ivy. - Proszę? Pociągnęłam Xaviera na kanapę obok siebie i zaczęłam skubać palcami patchworkową narzutę. Gabriel spoglądał poważnym wzrokiem za okno, czekając, aż Ivy zacznie mówić. Ona zaś z wysiłkiem panowała nad drżeniem rąk, a niełatwo było doprowadzić ją do podobnego stanu. - Powinnam chyba wrócić do początku - powiedziała w zamyśleniu. - Czy to jest jakaś dłuższa historia? - zapytał Xavier. - Bo wolałbym raczej przejść do rzeczy. - Musisz jej wysłuchać - westchnęła ciężko w odpowiedzi. - Inaczej nic z tego nie zrozumiesz. - Rzuciła Gabrielowi pełne bólu spojrzenie, na co on skinął głową, dodając jej otuchy. - Poprzednim razem odwiedziłam ziemię blisko dwadzieścia lat temu. Zmierzałam do Charlotte, ale źle obliczyłam współrzędne i wylądowałam w Birmingham. Nie zamierzałam nawiązywać z nikim kontaktu, lecz natknęłam się na małżeństwo, któremu popsuł się samochód. Zapytali mnie, czy mogłabym pożyczyć im swój telefon komórkowy. Zaczęliśmy rozmawiać i wyszło na jaw, że wracają z kliniki leczenia bezpłodności. Jednakże wizyty tam nic nie pomagały. Kobiecie nie udawało się zajść w ciążę.
- To niezwykle interesujące - wtrąciłam. - Tylko nie bardzo widzę, co może mieć wspólnego z nami. Gabriel uniósł rękę. - Pozwól jej skończyć. Musisz wysłuchać wszystkiego. - Nie powinnam była się do tego mieszać. - Moja siostra pokręciła głową. — Ale ta kobieta wyznała mi, że nieustannie modlą się z mężem o cud. Nie potrafiłam odejść, wiedząc, iż dysponuję mocą zdolną definitywnie rozwiązać ich problem. - I co zrobiłaś? - zapytałam. - Podarowałam im dziecko - powiedziała cicho Ivy. - Gdy odjeżdżali, kobieta była w ciąży, choć nie miała jeszcze wtedy o tym pojęcia. Przywróciłam jej ciało do zdrowia, żeby w przyszłości mogła bezpiecznie rodzić. - Uczyniłaś to bez pytania nieba o zgodę? - zdziwiłam się. - Zostałaś jakoś ukarana? - Sama sprowadziłam na siebie karę. - To znaczy? - Przez długi czas starałam się trzymać od tego z daleka. - Westchnęła. - Lecz koniec końców dotarły do mnie wieści, iż tamtej parze urodził się syn, a później jeszcze pięcioro zdrowych dzieci. Kątem oka zauważyłam, że Xavier poruszył się niespokojnie. - Co się stało z tym dzieckiem? - Mój udział ograniczył się do jego poczęcia - odparła Ivy. - Nie interesowałam się nim w żaden sposób. Nie spodziewałam się go nigdy więcej zobaczyć. - Nie wierzę - wyszeptałam. - Dlaczego wcześniej nic o tym nie wspomniałaś? - Wstydziłam się - przyznała ze skruchą. - Pamiętasz, jak cię złajałam za to, że zanadto się angażujesz w życie ludzi? Jak po czymś takim mogłam się przyznać do tego, co zrobiłam? Byłabym zwykłą hipokrytką. - Och, Ivy - powiedziałam. - Akurat mnie mogłaś zaufać. Kto jak kto, ale ja z pewnością bym cię zrozumiała.
- Bethany, ja nie skończyłam - przerwała mi. - Ta historia ma ciąg dalszy. W niebie dowiedziałam się, iż spotkam jeszcze na swej drodze tego chłopca, że jakimś sposobem powróci on i złączy swój los ze światem aniołów. - Czy to oznacza, że będziemy mieli okazję go poznać? Gabriel odwrócił się, by spojrzeć mi prosto w oczy. - Bethany, ty go znasz. Mój umysł zdecydowanie opierał się przed przyjęciem tej informacji. - Nie rozumiem... - stwierdziłam bezradnie. - Ale ja rozumiem - odezwał się ochryple Xavier. - Wyduście to wreszcie z siebie. Moja siostra uniosła powoli wzrok. - Owo małżeństwo, któremu wtedy pomogłam... to byli Peter i Bernadette Woods. Dzieckiem zaś jesteś ty. Tak mi przykro, Xavierze. Nastąpiła długa cisza. Miałam wrażenie, że cały świat zatrzymał się w miejscu. Xavier się nie poruszył. Siedział bez słowa, patrząc na swoje dłonie. Wszyscy czekaliśmy, aż coś powie. Gabriel usiadł obok niego, z wahaniem kładąc mu dłoń na ramieniu. Xavier strącił ją, po czym zerwał się na równe nogi. - Xavierze, postaraj się zachować spokój — poprosiła moja siostra. - Spokój? - roześmiał się krótko. — Dopiero co mi oświadczyliście, że urodziłem się w wyniku jakiegoś cudownego niepokalanego poczęcia, a ja mam być spokojny? - Nadal jesteś człowiekiem - zapewniła go żarliwie Ivy. — Człowiekiem z krwi i kości, tylko odrobinę różnisz się od pozostałych. - Od jak dawna od tym wiedziałaś? - zapytał nagle Xavier. - Od pierwszego dnia. - Nie miała odwagi popatrzeć mu w oczy. Z początku nie byliśmy pewni, ale wkrótce stało się to oczywiste. Był to jeden z powodów, dla których tak nam zależało na tym, aby utrzymać cię z daleka od Bethany. Dla każdego normalnego człowieka prawda na nasz temat okazałaby się zbyt
wielkim wyzwaniem. Wymazalibyśmy mu pamięć i poszli dalej swoją drogą. Ale ty... ty byłeś inny. -Wiedzieliście przez cały czas? - Sądząc po minie, Xavier był autentycznie zdruzgotany. -1 aż do teraz zwlekaliście z poinformowaniem mnie o tym? - Miałeś tyle różnych rzeczy na głowie - powiedziała Ivy błagalnym tonem. - Twoje życie nie należało do łatwych. Nie chciałam dokładać ci zmartwień. - A moi bracia i siostry? - zapytał spiętym głosem. - Czy oni też...? - Wszyscy zostali poczęci w naturalny sposób. Ja maczałam w tym palce jedynie w twoim przypadku. - W takim razie... - Xavier wyglądał, jakby coś go dławiło. - Czy z tego wynika, że... czy ty... jesteś moją matką? Zdrętwiałam. Czułam się tak, jakby mój mózg miał lada chwila eksplodować. - O Boże - jęknęłam. - Błagam, tylko nie to. - Nie jestem twoją matką - oznajmiła z naciskiem Ivy. - Nie posiadam DNA które mogłabym przekazać. Jesteś synem Bernadette. Ale to ja stworzyłam twoją duszę, istotę twojego bytu. W twoich żyłach płynie zarówno krew aniołów, jak i ludzi. - Kim więc jestem? Aniołem czy człowiekiem? - Sądzę, że i jednym, i drugim - odparła moja siostra. - Świetnie. Kompletna paranoja. - Gdybym mogła, wybrałabym lepszy moment na tę rozmowę. - A istnieje w ogóle dobry moment na wyjawienie komuś, że jest jakimś cholernym mieszańcem? - zapytał zjadliwie Xavier. - Nie mów tak - skarciłam go. - Nic przecież się nie zmieniło. - Tak uważasz, Beth? - Od samego początku zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jesteś wyjątkowy - powiedziałam. - Inaczej los by nas ze sobą nie zetknął. Tyle przeszedłeś, masz w sobie tak dużo siły. Teraz już wiesz dlaczego.
- Czego chcą ode mnie Siódmi? - spytał. - Jakim cudem mógłbym się im do czegokolwiek przydać? - Półkrwi anioły posiadają specyficzne moce - odezwał się mój brat. — Moce, których my nie do końca rozumiemy. Spodziewam się, że pragną je poznać. - Czyli chcą mnie wykorzystać - stwierdził Xavier bezbarwnym tonem. - Mam być czymś na kształt królika doświadczalnego? - Najprawdopodobniej. - Gabrielowi nie drgnęła nawet powieka. -Ale nie jestem chyba pierwszym takim... - Xavier przewrócił oczami, wymawiając te słowa - półkrwi aniołem. - Jesteś pierwszym, na jakiego udało im się trafić - odrzekł Gabriel. - Istnieli też oczywiście inni, tyle że ich stwórcy nie kwapili się do tego, by zdradzać jakiekolwiek szczegóły na ten temat, co pozwalało tym ludziom bez przeszkód dożyć swoich lat na ziemi. W większości przypadków w ogóle nie mieli o niczym pojęcia, w związku z czym niełatwo było ich wytropić. - A teraz wreszcie mają mnie... - zaczął Xavier i urwał. - Teraz, skoro poznali już twoją tożsamość, nie cofną się przed niczym - przyznała Ivy. - Ale my uczynimy wszystko, co w naszej mocy, aby cię chronić. - Zależy im na tym, żeby was rozdzielić, ciebie i Bethany - ciągnął mój brat. - Zwłaszcza po sytuacji, która zdarzyła się dzisiaj. Wasze połączone moce dają nieprzewidywalny dla nich efekt. Obawiają się go. - Chcesz przez to powiedzieć, że gdybyśmy nie byli razem, daliby nam spokój? - zapytałam z niedowierzaniem. - Nadal pilnowaliby Xaviera, obserwując go z daleka - odparł Gabriel. - Ale nie stanowiłby dla nich aż tak bezpośredniego zagrożenia. - Jakiego znowu zagrożenia?! - wykrzyknęłam. - Przecież on nic nie zrobił! - Siódmi nie lubią konkurencji - oświadczyła ponuro Ivy. - Zrozumieli właśnie, że wspólnie jesteście w stanie ich pokonać, a tego nie zniosą.
- A gdybyśmy obiecali, że będziemy siedzieć cicho? - Niczego by to nie zmieniło - powiedział Gabriel. - Powinniście już wiedzieć, czym oni się kierują. - No dobrze. - Zagryzłam wargi, usiłując pohamować szczękanie zębów. - To jaki mamy plan? - Oni tu wrócą - stwierdziła moja siostra. — I tym razem będziemy gotowi na ich przyjęcie. Gdy Ivy i Gabriel wyszli do kuchni, by przygotować coś do jedzenia, czekałam, aż Xavier odezwie się pierwszy. Sporo na niego spadło i po głowie z pewnością tłukły mu się setki niewypowiedzianych pytań oraz słusznych skądinąd pretensji. - A więc tak wygląda... - Uniósł ręce, po czym opuścił je bezradnie z powrotem. - Nie wiem nawet, jak to nazwać. - Xavier... - zaczęłam, ale od razu mi przerwał. - Jak mogłem się nie zorientować? Musiały przecież pojawić się jakieś znaki. Czyżbym je przeoczył? - Było mnóstwo znaków - podchwyciłam. - Tylko nie zwracałeś na nie uwagi. Pomyśl o tym wszystkim, co się wydarzyło od dnia, w którym się poznaliśmy. Ile znanych ci osób widziało na własne oczy śmierć swoich przyjaciół, ile z nich mogłoby bez trwałej szkody dla psychiki stać się świadkami prawdziwego egzorcyzmu? Ilu ludzi porwałoby się na wyprawę do piekła, po to by ratować swą ukochaną? A ilu przeżyłoby autentyczne opętanie przez samego Lucyfera, wychodząc z tego praktycznie bez szwanku? Jesteś kimś niezwykłym, Xavierze. Zostałeś wybrany przez anioły. Zapatrzył się przed siebie. - Mam wrażenie, że odebrano mi świadomość tego, kim jestem. - Nic podobnego - zaprzeczyłam gwałtownie, kręcąc głową. Wydarzyło się coś dokładnie odwrotnego. Teraz dopiero zyskałeś pełną świadomość tego, kim jesteś. Zostałeś pobłogosławiony i kroczysz drogą, która zaprowadzi cię do wielkich rzeczy. Bóg opiekuje się tobą.
- W moim mniemaniu raczej Go wkurzam - odparł głucho Xavier. - Siódmych - poprawiłam. - Wkurzasz Siódmych. Ale Bóg cię kocha. Naznaczył cię jako jedno ze swoich dzieci. - Dlaczego w takim razie jest nam tak ciężko? - Utkwił we mnie baczne spojrzenie, pragnąc usłyszeć coś, co pozwoli mu zrozumieć. Dlaczego wciąż mi się wydaje, że spotyka nas kara? - Ponieważ ścieżka sprawiedliwych nigdy nie była lekka - wyszeptałam. - Wybrańcy Pana poddawani są wielu surowym próbom. Nagroda przyjdzie później. A jeśli On zechce stać się dla nas tym miłościwym Ojcem, którego kocham, zaznamy wspólnie wiecznego spokoju. Musisz tylko w Niego wierzyć. Wierzyć w Jego plan i zaufać Mu całym sercem. Ja wiem, że to trudne, ale spójrz na żywy dowód, jaki otrzymałeś poprzez mnie i moje rodzeństwo. Większość ludzi, w przeciwieństwie do ciebie, zmuszona jest opierać się wyłącznie na ślepej wierze. Ty masz pewność. - W porządku. - Popatrzył na mnie z zadumą w swych turkusowych oczach. - W porządku... - powtórzył. Nie poganiałam go. Rozumiałam, że potrzebuje spokojnie sobie to wszystko poukładać. - Zaraz... - Na widok Gabriela, który wniósł właśnie tacę pełną kanapek, przyszła mi do głowy nieoczekiwana myśl. - Ty i Ivy ciągle mi powtarzaliście, że różnię się od innych aniołów ze względu na niepożądane uczucia, jakie żywię w stosunku do ludzkiej istoty. Czy to może być powód? Fakt, iż Xavier nie jest - w porę się zreflektowałam - w pełni człowiekiem? - To przypuszczalnie najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie przyznał mój brat. - Łącząca was więź przekracza zwykłe ziemskie doświadczenia. W przeciwnym wypadku zapewne nie przetrwalibyście wspólnie tylu przeciwności losu. - Chce pan przez to powiedzieć, że nie kochałbym jej, gdybym był normalny? - rzucił kąśliwie Xavier. - Nie, nie chcę - Gabriel nie pozwolił wyprowadzić się z równowagi. - Twierdzę jedynie, że nie posiadałbyś wówczas
zaplecza koniecznego do tego, by poradzić sobie z rzeczami, które widziałeś, podobnie jak z całkowicie nową dla ciebie rzeczywistością. — Xavierze. - Moja siostra położyła mu niespodziewanie dłoń na ramieniu. Weszła tak cicho, że nie usłyszeliśmy jej kroków. - W twoich żyłach płynie krew aniołów. A to oznacza, że anioły pozostaną z tobą na zawsze. Znaczy to także, iż podlegasz szczególnej ochronie, a twoim przeznaczeniem jest zostać obrońcą ludzi. Lecz wybór należy do ciebie. Możesz przyjąć tę wiedzę i spożytkować ją albo udać, że o wszystkim zapomniałeś. — To drugie raczej nie wchodzi w grę - stwierdził Xavier. - Muszę po prostu trochę ochłonąć. Ze zdziwieniem skonstatowałam, iż mną te rewelacje jakoś niespecjalnie wstrząsnęły. Być może działo się tak dlatego, że miłość do Xaviera już dawno wywróciła mój świat do góry nogami, więc niejako naturalnie stał się on dla mnie kimś niezwykłym. W moim pojęciu nigdy nie zaliczał się do przeciętnych osób. Jego obecność budziła we mnie istne fajerwerki emocji, a na sam dźwięk jego imienia miękły mi kolana. Bez wątpienia był wyjątkowy, cóż w tym odkrywczego? Owszem, świadomość, iż moja siostra miała swój udział w jego poczęciu budziła pewne obiekcje, ale powtarzałam sobie, że przecież Ivy nie jest moją biologiczną siostrą. Łączyła nas przynależność do ogromnej rodziny niebieskiej, nie wspólne DNA. To rzecz charakterystyczna jedynie dla ludzi. I tak oto bez większych oporów zaakceptowałam fakt, że Xavier jest półkrwi aniołem. A nawet byłam z tego odrobinę dumna.
Patrz, jak płonę Całą czwórką zgodnie doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu zastanawiać się nad tym, kiedy Siódmi zechcą ponownie zaatakować. Mieliśmy dość podchodów i kombinowania. Teraz zdawaliśmy sobie sprawę ze swoich możliwości, dzięki czemu przestaliśmy się bać. Rzecz jasna, walka nie została zakończona, ale nie spodziewaliśmy się, aby Siódmi zdołali nas jeszcze czymś zaskoczyć. Xavier nadal usiłował oswoić się z myślą, że w jego żyłach płynie krew aniołów, i nie zdradzał chęci powracania do tego tematu. Ja ze swojej strony nie naciskałam, wiedząc, iż przetrawienie tak szokujących nowin wymaga czasu. W związku z powyższym postanowiłam zacząć się martwić o Molly. Następnego popołudnia wyciągnęłam Xaviera z domu, prosząc go, aby pomógł mi jej poszukać. Unikała nas od dnia przedstawienia, jakie Gabriel urządził w kuchni, a ja niepokoiłam się o nią. Oxford był małym miasteczkiem z ograniczoną liczbą kryjówek, tak więc w końcu udało się nam ją znaleźć. Siedziała w kącie popularnej kawiarni, ze ściągniętymi brwiami wpatrując się w ekran swego telefonu komórkowego. Obok niej na talerzyku leżał pokruszony wafelek od loda. Oboje z Xa-vierem z miejsca zdecydowaliśmy się zachowywać jak gdyby nigdy nic.
- Złe wieści? - zapytał Xavier, podkradłszy się do stolika za jej plecami. - Nie - odparła, szybko kładąc telefon na blacie ekranem w dół. Molly nigdy nie potrafiła przekonująco kłamać. - To skąd ta marsowa mina? Manikiurzystka wyjechała bez zapowiedzi? - Ha, ha. Bardzo śmieszne. - Uśmiech zgasł na jej wargach. Zauważyłam, że wygląda inaczej. Jej niesforne loki zostały ujarzmione i zaplecione w długi warkocz, który leżał na ramieniu niczym ognistoczerwony sznur. Porzuciła swoje ulubione szorty i rozciągnięty podkoszulek na rzecz zapiętej po samą szyję kwiecistej bluzki ze stójką oraz dżinsów, do których założyła tenisówki. Dawna Molly nie pozwoliłaby się tak ubrać nawet pod karą śmierci. Była to zdecydowana odmiana. Doszłam do wniosku, że może wynikać z próby zaskarbienia sobie przychylności Wade'a. Jej wielkim niebieskim oczom brakowało zwykłego blasku, choć rozjaśniły się nieco na nasz widok. Przyglądała się bacznie spod przymrużonych powiek, gdy przysuwaliśmy sobie krzesła, i przez moment miałam wrażenie, że stara, dobrze nam znana Molly wróciła. - Wyglądacie oboje jak chodząca kupa nieszczęścia! - Dzięki za miłe słowa! - odparł Xavier. - Przepraszam was, ale naprawdę przydałoby się więcej snu, a mniej seksu. Xavier uśmiechnął się z przymusem. - To nic z tych rzeczy. Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy, jako że żadna ze stron nie kwapiła się wspominać o scenie z udziałem Gabriela, kiedy to widzieliśmy się z Molly po raz ostatni. Ona zaś najwyraźniej wolała udawać, iż nic takiego w ogóle nie miało miejsca. Czyżby broniła się przed ponownym odrzuceniem? - No to jak leci? - zapytała wreszcie. - Jak tam wasze sprawy? - Na razie trochę się uspokoiło - odpowiedziałam ostrożnie.
- Ze też z wami wiecznie musi się coś dziać - westchnęła poirytowana. - Fakt. - Przytaknęłam. - Sęk w tym, że na razie nie zanosi się na to, abyśmy mogli wrócić na uczelnię. - Chyba żartujesz! Znowu zamierzacie zniknąć bez słowa?! - Nie, oczywiście, że nie - zaprzeczyłam prędko. - Zostajemy w miasteczku, nie będziemy się tylko pokazywać w kampusie. Powiedzieliśmy znajomym, że wyskoczyła nam pilna sprawa rodzinna, więc gdyby ktoś pytał, możesz to potwierdzić. Więcej nic nie wiesz. Kropka. - W porządku. - Molly powiodła czubkiem palca po brzegu swego kubka. - Będę się za was modlić. Xavier uniósł brwi. Zaskoczył go nie tyle sam pomysł, co fakt, że wyszedł on z ust Molly. Mówiąc, patrzyła w dół, tak jakby tylko powtarzała to, czego, jej zdaniem, życzyłby sobie Wade. - Dzięki - rzucił pogodnie Xavier, nie drążąc tematu. - To jak, będę mogła wpadać do was z wizytą? - spytała. - Jasne - zapewniłam ją. - Kiedy tylko zechcesz. Wystarczy, że zadzwonisz. Molly pokiwała głową, ale wydawała się jakaś niespokojna. Wciąż rzucała ukradkowe spojrzenia na drzwi. Coś mi podpowiadało, że jej nerwowość nie jest spowodowana wyłącznie głęboką troską o nas. - Ale nikomu nie możesz zdradzić, gdzie mieszkamy - zastrzegł Xavier. - Nawet Wade'owi. - Nic się nie martw. Umiem trzymać buzię na kłódkę. - To dobrze - rzekł. - Ufamy ci. W dość ciasnym zakątku kawiarni było ciepło. Gdy Molly bezwiednie podciągnęła rękawy bluzki, zobaczyłam, że na jej ręce tuż powyżej dłoni widnieją sine ślady, jakby ktoś chwycił ją z całej siły za nadgarstki. Blakły już powoli, zmieniając przy brzegach barwę z fioletowej na żółtozieloną. - Molly, co ci się stało w rękę? Natychmiast opuściła rękaw, niespodziewanie skrępowana. - Straszna ze mnie niezdara. Spadłam w szpilkach ze schodów.
- Gdzie? - Na imprezie. - Byłaś z Wade'em? - Nie! On nic nie wie, więc, proszę, nie mówcie mu. Nie pochwala takich rzeczy. - Musi być z niego niezły despota - odważył się skomentować Xavier. - Skoro posuwasz się do kłamstwa. - Nie, nie, nic podobnego - upierała się Molly. - Wade jest dla mnie dobry. Ja po prostu nie dotarłam jeszcze duchowo do miejsca, w którym on się znajduje. - A jak masz zamiar to nadrobić? - No... - ściągnęła brwi. - Właśnie nie wiem do końca. Ale Wade ma plan. - W to nie wątpię - mruknął Xavier, zerkając przed siebie. - O wilku mowa. Wszyscy unieśliśmy głowy akurat w momencie, w którym Wade przechodził przez drzwi w odprasowanej i zapiętej aż pod szyję koszulce polo. - O nie. - Molly złapała mnie pod stołem za rękę. - Nie powiesz mu nic o tym, co zaszło między mną a Gabrielem, prawda? Po raz pierwszy o tym wspomniała. Wiedziałam, że z pewnością tłumi w sobie całą masę emocji, co wcale nie było dobre. Ale na te sprawy przyjdzie czas później. - W żadnym razie - odparłam, prawie obrażona. - Za kogo ty mnie uważasz? Jestem twoją przyjaciółką. - Dzięki. - Przygryzła wargę, chowając telefon do torebki. Wade podszedł do stolika. Molly nie zdołała ukryć poczucia winy, które malowało się na jej twarzy, co Wade oczywiście z miejsca wychwycił. Niemniej jednak powitał nas łaskawym uśmiechem. - Cześć. O czym tak rozprawiacie? - Babskie ploteczki - odparła Molly. - Z Fordem? - On to prawie jak dziewczyna. - Staram się wyłączać - wyjaśnił Xavier, wywołując tym stwierdzeniem pełen zrozumienia chichot u zazwyczaj po-
kerowo opanowanego Wade'a, który nachylał się właśnie nad Molly, by złożyć na jej policzku obowiązkowego całusa. Raptem skrzywił się i odsunął. - Molly, czyżbym wyczuwał zapach błyszczyku do ust? - Zauważyłeś! Kupiłam nowy. Nazywa się „Truskawkowe pole" czy „Truskawkowy buziak", jakoś tak. - Sądziłem, iż kwestię makijażu wyjaśniliśmy ostatecznie. - Wyraźna nagana w jego głosie sprawiła, że twarz Molly oblała się szkarłatem. - Ależ Wade, błyszczyk to przecież żaden makijaż. Zerknęła na nas, szukając poparcia, ale oboje z Xavierem byliśmy tak oszołomieni, że nie wydusiliśmy z siebie ani słowa. - Czy podkreśla naturalny wygląd twoich warg? - No... chyba tak. Tak. - Więc nie potrzebujesz go, Molly. Bóg stworzył cię wystarczająco piękną. Dlaczego pragniesz poprawiać Jego dzieło? - Przepraszam. - Zwiesiła głowę. - Nie pomyślałam o tym w ten sposób. - To dlatego, że firmy kosmetyczne karmią kobiety kłamstwami, na które wy łatwo dajecie się nabrać. Tymczasem wszystko to dzieło szatana, zgodzisz się ze mną, Fordzie? -Eee... tak. - Wymieniliśmy między sobą zakłopotane spojrzenia. Ale nic się chyba takiego nie stało. Molly od zawsze używa błyszczyku. - A teraz staramy się to zmienić - przerwał mu Wade. - Masz go w torebce? - Co takiego? - Błyszczyk. - Z tonu, jakim to powiedział, można by wywnioskować, iż w grę wchodzą co najmniej narkotyki. Molly wydobyła przezroczystą różową tubkę ze złotą nakrętką. Nie zdołałam odczytać nazwy marki, mimo to zorientowałam się, że to jakaś linia z wyższej półki. Molly najprawdopodobniej spędziła pół dnia w sklepie, szukając ulubionego odcienia. Wade wystawił dłoń. - Oddaj mi go. Będzie łatwiej, jeśli to ja go wyrzucę.
Patrzyłam na Molly, oczekując wybuchu wściekłości lub przynajmniej drwiącej riposty, lecz nic podobnego nie nastąpiło. Spuściła wzrok, podczas gdy Wade chował przedmiot sporu do kieszeni. - Kiedy Molly bardzo lubi się malować - oznajmiłam. Była to raczej prowokacja niż zwykła uwaga. - Dlaczego miałaby z tego rezygnować? - Daj spokój - poprosiła Molly. - W porządku, kochanie. - Wade utkwił we mnie swoje zimne spojrzenie. - Laurie ma prawo do własnego zdania. Przypuszczalnie jest po prostu zbyt naiwna, by pojąć, jak destrukcyjny wpływ na jej duszę mają reklamy. - Przecież to tylko zwykły błyszczyk - stwierdziłam bezradnie. Xavier ledwie dostrzegalnie pokręcił głową, dając mi do zrozumienia, iż może to nie być najlepsza chwila na rozpoczynanie burzliwej dyskusji. - Kosmetyki z samej swej istoty uprzedmiotowiają kobiety - odparł Wade. - Czym zechcesz usprawiedliwić ich używanie? Nieoczekiwanie Xavier podniósł się z krzesła. - Idę po frappe. Zamówić wam coś? - Poproszę waniliowe latte - powiedziałam. Wade odmówił gestem ręki. - Musimy już iść. - Zaczął zbierać rzeczy Molly, ale ona wyraźnie nie chciała jeszcze rozstawać się z nami. - Macie ochotę na wcześniejszy obiad? - zaproponowała. - Znaleźlibyście jeszcze trochę czasu? - Jasne - odrzekł Xavier. - Laurie, co ty na to? Wade odkaszlnął głośno. - Skarbie, chciałbym ci przypomnieć, że spieszymy się na wspólne studiowanie Biblii. Nie mów mi, że zapomniałaś? - Ojej. - Molly wyglądała na rozdartą. - Ale ja od tak dawna nie miałam okazji z nimi pogadać. - Nie ma problemu - oświadczył. - Pójdę sam. Ty sobie zostań i porozmawiaj z przyjaciółmi. - Jednakże całą swoją posta-
wą przeczył tym słowom. Apodyktyczna mina, skrzyżowane na piersiach ramiona i ponaglające postukiwanie stopą świadczyło o tym, że nie ma zamiaru pozwalać Molly na żadne fanaberie. Ona zaś wiła się jak piskorz, nie mogąc się zdecydować. - Nie przejmuj się - pocieszyłam ją. - Zjemy obiad innym razem. - No dobrze. - Podbiegła do Wade'a, posyłając mi przez ramię tęskne spojrzenie. - Tylko nie zapomnij. - Nie ma mowy. - Super. Przyślę ci jutro SMS-a. - Molly... - wszedł jej w słowo Wade. Dźwięk jego głosu zaczynał mnie naprawdę denerwować. - Jeżeli zaraz nie wyjdziemy, spóźnimy się. Dobrze wiesz, jak nie cierpię przychodzić ostatni. -Idę! Objąwszy Molly władczo ramieniem, wyprowadził ją z kawiarni. Przyglądałam się im, myśląc, że on za mocno ściska jej rękę. Xavier wrócił z naszymi kawami. - Co za rąbnięty koleś - stwierdził, stawiając przede mną kubek. - Żebyś wiedział - przytaknęłam. - Jak sądzisz, powinniśmy się martwić? - Nie mam pojęcia. Molly nie jest już dzieckiem. Sama o sobie decyduje. - A nie odniosłeś wrażenia, że ona się go boi? Ze potrzebuje pomocy? Ściągnął brwi. - Wie, że zawsze może na nas liczyć, prawda? - No tak, ale jeśli sama przed sobą udaje, że nic złego się nie dzieje? - Prędzej czy później to się wszystko okaże - rzekł Xavier. - Molly nie sposób przekonać do czegokolwiek siłą. Sama musi do nas przyjść. Nie poznałam dokładnie natury stosunków łączących Molly z Wade'em, lecz widziałam dość, aby się zorientować, iż ta
relacja nie należy do zdrowych. Już sam fakt, że stanowią parę, zupełnie mi nie leżał. Wade nie zaliczał się do mężczyzn w jej typie, ponadto na pierwszy rzut oka można było dostrzec, iż Molly nie czuje się przy nim sobą. Nie mogłam pozbyć się myśli, że zaangażowała się w ten związek wyłącznie po to, by zapomnieć o Gabrielu. A teraz była zaręczona. Nawet ja nie potrafiłam się w tym połapać, a co dopiero ona. W duchu zrobiło mi się wstyd. Własne problemy zaabsorbowały mnie do tego stopnia, że przestałam zauważać, co dzieje się w życiu mojej najlepszej przyjaciółki. Postanowiłam jednak, iż nie pozwolę Molly popełnić tak wielkiego błędu. Znajdę sposób, by ją z tego wyplątać. Poruszyłam ten temat w domu przy obiedzie. Podczas gdy Ivy napełniała mój talerz sałatką, przystąpiłam do zdawania rodzeństwu relacji z rozmowy w kawiarni. - Mam złe przeczucia odnośnie do tego całego Wade'a. - Skąd taki pomysł? - zapytała moja siostra. Gabriel nie podniósł nawet głowy. - Wyobrażasz sobie, że nie pozwala jej używać błyszczyku do ust? - To jeszcze nie czyni z niego seryjnego mordercy, co najwyżej świadczy o skłonności do dominacji - odparła. - Nie osądzaj nikogo pochopnie. - I co z tym zrobimy? - Nic. Nie mamy prawa mieszać się do czyichś osobistych spraw. Molly da nam znać, jeśli będzie potrzebowała naszej rady. - Dokładnie to samo powiedziałem - dodał Xavier, otwierając puszkę coli i rzucając mi spojrzenie pod tytułem: „A nie mówiłem?". - A jeżeli ona się boi? - Masz jakieś dowody wskazujące na to, że grozi jej niebezpieczeństwo? -Nie. - Więc uważam, że nie powinnaś się wtrącać.
- Widziałam u niej siniaki - powiedziałam. Z jakiegoś powodu czułam się tak, jakbym zdradzała zaufanie Molly. Tu Gabriel nareszcie uniósł wzrok. - Siniaki? - powtórzył. Aż do tej pory powstrzymywał się od komentarza. Tak naprawdę to od czasu pamiętnej nocy w piwnicy praktycznie się nie odzywał. Kilkakrotnie, kiedy obudziłam się w środku nocy i zeszłam na dół po coś do picia, zastałam jego pokój pusty. Trzymał się na uboczu, lecząc rany, i podobnie jak Molly nie wspominał nic na temat ich ostatniego spotkania. Z moich obserwacji wynikało, że nie rozmawiali o tym ze sobą, woląc udawać, iż całe zdarzenie w ogóle nie miało miejsca. Mimo to Gabriel wyraźnie najeżył się na myśl, że ktoś odważyłby się wyrządzić Molly krzywdę. - Na przedramieniu. Kiedy ją o to zapytałam, odpowiedziała, że przewróciła się na schodach, bo szła w butach na wysokich obcasach. - Wydaje się prawdopodobne - stwierdziła Ivy. Ale Gabriel już wstawał z krzesła, energicznie kręcąc głową. - Nie w przypadku Molly - mruknął. - Jak to? — Xavier zrobił zdziwioną minę. - Molly nosi szpilki od piątej klasy szkoły podstawowej wyjaśniłam. - Nigdy nie widziałam, żeby się w nich choć zachwiała. A poza tym, jakim cudem posiniaczyłaby sobie tylko nadgarstek? - No, nie wiem. - Xavier zaczął wykręcać sobie rękę pod różnymi kątami, próbując to sprawdzić. - Na upartego byłoby to możliwe. - Proponuję do niej zajrzeć i upewnić się, czy wszystko w porządku - podsunął Gabriel. - Tak dla świętego spokoju. - Ale ja dopiero co nałożyłam obiad - zaprotestowała Ivy urażonym tonem. - Chwila - wtrącił Xavier. - A jak im wyjaśnimy taką nagłą wizytę? Wypadnie to raczej dziwnie, nie sądzicie? - Nie będziemy jej długo zawracać głowy — odparłam. - Chcę ją tylko zobaczyć, sprawdzić, czy nic złego się z nią nie dzieje. Potem możemy iść.
- Gdzie oni teraz są? - Na wspólnym czytaniu Biblii. - Dobra. Jedziemy. Skąpana w blasku zachodzącego słońca uczelniana kaplica wyglądała wyjątkowo pięknie ze swymi strzelistymi łukami i smukłą dzwonnicą. Usytuowana w samym sercu tętniącego życiem kampusu, stanowiła prawdziwą oazę spokoju. Wystarczyło przekroczyć jej próg, by przenieść się w inny, oderwany od codziennego zgiełku wymiar, zostawiając swoje ziemskie zmartwienia daleko w tyle. Ciekawiło mnie, czy Wade uzyskał od władz uniwersytetu pozwolenie na organizowanie tam spotkań swojej wspólnoty. Przez uchylone drzwi dobiegł nas osobliwy, hipnotyczny głos. Według mnie w niczym nie przypominało to czytania Biblii i szybko odgadłam, że chodziło o zwykły pretekst, którym posłużył się Wade, by móc korzystać z obiektu. — Jedynym sposobem na to, by ujarzmić ciało, jest jego udręczenie — śpiewał głos. - Trzeba je zmiażdżyć, rozerwać na strzępy. Gabriel z Xavierem spojrzeli po sobie. Mój brat spochmur-niał. Na palcach przysunęłam się bliżej wejścia, by móc podejrzeć, co się dzieje, bez ujawniania naszej obecności. Wewnątrz zobaczyłam grupę mniej więcej dziesięciu osób. Przemawiał Wade, obok niego stało trzech obcych mężczyzn. Pozostałą część zebranych stanowiły dziewczęta klęczące w ławkach. Nie licząc Molly, która znajdowała się przed samym ołtarzem i z jakiejś niepojętej przyczyny została pozbawiona ubrania. Nie miała na sobie nic prócz jedwabnej halki, przywodzącej na myśl bieliznę rodem z ubiegłego stulecia. Nawet z tej odległości widziałam gęsią skórkę na jej mlecznobiałych ramionach, pokrytych różowymi cętkami z powodu panującego w kaplicy chłodu. W oczach Wade'a płonął żar. Był tak zaabsorbowany własnymi słowami, że praktycznie nie patrzył w naszą stronę. Wydawał się mówić wyłącznie do Molly.
- Musisz wyznać swe grzechy przed obliczem Pana. Musisz wyrzec się tych, którzy sprowadzają cię na manowce, i poświęcić swoje życie modlitwie. - Wiem - wymamrotała Molly. Kiwnęła głową, choć wcale nie sprawiała wrażenia przekonanej. - Pragnę ci pomóc, Molly, ale to ważne, abyś całkowicie zdała się na mnie - oznajmił Wade. - Czy jesteś gotowa w pełni poświęcić się temu Kościołowi? - Jestem. - Czy jesteś gotowa złożyć ofiarę konieczną do tego, by godnie mu służyć? Co to miało być? Jakaś chora inicjacja? - Jestem gotowa - wyszeptała, lecz Wade nie poprzestał na tym. - Odrzucić próżność tego świata na znak swego oddania? - Tak - odpowiedziała przytłumionym głosem, jak gdyby była bliska płaczu. Podszedł do klęczącej Molly, górując nad nią niczym kat nad swą ofiarą. Trzymał w dłoni jakiś przedmiot, którego nie rozpoznałam, dopóki nie uniósł ramienia nad głowę. Wówczas we wpadającym przez witraż świetle ujrzałam błysk metalu i zorientowałam się, iż są to nożyczki. - Dopiero okiełznawszy cielesne żądze, zdołamy uwolnić swą duszę. Ujął w palce wolnej ręki gruby warkocz włosów, jak gdyby sprawdzając jego wagę. Czy Molly rzeczywiście zamierzała pozwolić mu na coś takiego? Na pozbawionej makijażu buzi piegi odcinały się wyraźniej niż zwykle, nadając jej wygląd dziecka. Zerknęłam z ukosa na Gabriela, którego twarz przybrała kamienny wyraz, a srebrnoszare oczy zwęziły się niebezpiecznie. - Odsuń się od niej. — Jego głos odbił się echem od ścian kaplicy. Zaskoczony Wade opuścił ramię, rozglądając się w poszukiwaniu intruza. Na mój widok odzyskał nieco rezon, choć obecność Gabriela ewidentnie zbiła go z tropu.
- Kim pan jest? - zapytał z pretensją. Rzucił Molly wściekłe spojrzenie. - To ty ich tu zaprosiłaś? - N-nie - wyjąkała, podnosząc się z drżących kolan. — Ja... ja... Rozejrzała się niepewnie, przenosząc wzrok z Wade'a na Gabriela i z powrotem. Wtedy Gabriel powiedział jej imię, nie przywołując jej do siebie czy nakazując cokolwiek. Wymówił je cicho, jakby czuł się szczerze zasmucony, widząc ją w takim stanie. I wówczas w Molly coś pękło. Wyrwała się z uchwytu Wade'a i potykając się, pobiegła przed siebie, ze szlochem wpadając wprost w ramiona Gabriela. Wade wzniósł ręce ku górze w bezsilnej złości. Nie wiedział, co ma zrobić. Molly stała z twarzą ukrytą na piersi Gabriela, on zaś głaskał ją uspokajająco po głowie. - Co on ci naopowiadał za bzdury? - mruknął. - Modlitwa oraz post zbliżają nas do Boga! - wykrzyknął Wade obronnym tonem. - Jedynie wtedy wyjawi nam swe plany, tak jak to uczynił w stosunku do Daniela. - Daniel był prorokiem, kretynie - odparłam. - Beth, wystarczy. Obelgi niczemu nie służą. - Kiedy ten człowiek to wariat. - On tylko straszliwie się pogubił - rzekł Gabriel. - Ścieżka do Boga wiedzie przez wybory, które każdy rozważa w swoim sumieniu. Nie można ich na kimś wymusić poprzez zamknięcie go na świat i obcięcie mu włosów, Wade. Molly uniosła zaczerwienioną od płaczu twarz, by popatrzeć na mego brata. - Chciałam odpokutować za swoje grzechy, bo sądziłam, że to dlatego nie mogłeś mnie pokochać. Gabriel przymknął powieki. - Molly, pokutę odbywa się, zmieniając swoje życie z własnej woli, nie pod przymusem narzuconym przez innych. - Wizyta w kościele nie uczyni z ciebie chrześcijanina, podobnie jak przesiadywanie w garażu nie sprawi, że staniesz się samochodem powiedziałam, cytując książkę, którą czytałam jakiś czas temu. - Tu chodzi o to, co dzieje się w twoim
wnętrzu, Molly, a ty w tej chwili jesteś przede wszystkim nieszczęśliwa. - Nie słuchaj ich, Molly. Zgrzeszyłaś - przekonywał Wade. - Twoja dusza jest nieczysta, ale ja mogę zapewnić jej zbawienie. - Wyłącznie Chrystus może kogokolwiek zbawić! - wrzasnęłam. Cierpisz na solidny kompleks Boga, kolego! - Kim jesteś, aby ją oceniać? - zapytał Gabriel, spoglądając Wade'owi prosto w oczy. - Sam grzeszysz nie mniej niż inni. - Ona jest kobietą. - Wade pokręcił głową. - A to z natury czyni ją zdeprawowaną i pożądliwą. To Ewa sprowadziła na człowieka grzech. Z tego powodu mężczyzna zawsze będzie nad nią górował cnotą. - Doprawdy? - zdziwił się mój brat. - Cóż za interesująca interpretacja. - Molly, popełniasz ogromny błąd - zwrócił się do niej Wade, nie zwracając uwagi na Gabriela. - Próbuję ci pomóc, ponieważ cię kocham. - Nie rozśmieszaj mnie - prychnęłam. - Posłuchaj - tu Gabriel wyciągnął palec wskazujący, celując nim w Wade'a. - Jeśli jeszcze kiedykolwiek ośmielisz się do niej odezwać, będziesz odpowiadał przede mną. Zrozumiałeś? - Za kogo pan się uważa? - wycedził tamten w ponownym przypływie pewności siebie. Nie zamierzał ot tak pozwolić Molly odejść z obcym mężczyzną. Gabriel uśmiechnął się nieznacznie, po czym światła poczęły przygasać, a szyby w oknach zadrżały. Drzwi kaplicy stanęły otworem, zerwał się potężny wiatr, powietrze wokół mego brata zawirowało. - Nie masz pojęcia. Wade cofnął się o kilka kroków, przerażony, podczas gdy z piersi członków jego niewielkiej wspólnoty wyrwało się zbiorowe westchnienie. Być może nie zdawali sobie dokładnie sprawy, kim jest mój brat, ale z pewnością wyczuwali, że oto znaleźli się w obliczu wyższej siły. Gabriel ujął metalową klamrę spinającą warkocz Molly i usunął ją. Molly stała w idealnym bezruchu,
on zaś rozpuścił jej włosy, które spłynęły na plecy mahoniową kaskadą. A potem bez słowa wyprowadziliśmy ją na zewnątrz. - Mieliśmy się pobrać - stwierdziła ze smutkiem Molly, wsiadłszy do samochodu Gabriela. - Jemu nie chodziło o ciebie - odparł. - On pragnął władzy. - Ja to potrafię wybrać sobie faceta, bez dwóch zdań. Co jest ze mną nie tak? - Każdemu z nas zdarza się czasem podjąć złą decyzję - rzekł. Zaskoczył mnie sposób, w jaki odniósł to zdanie także do siebie. Dawny Gabriel mógłby co najwyżej skonstatować, że błądzić jest rzeczą ludzką, lecz ten tutaj najwyraźniej wolał identyfikować się z nami, zamiast tylko obserwować z boku nasze poczynania. - Naprawdę? - Molly wydmuchała nos w chusteczkę, którą podał jej Xavier. - Więc nie uważacie mnie wszyscy za idiotkę? - Ocenianie innych to domena Wade'a - odparł Xavier. - Nie nasza. Wytarłszy oczy, zapatrzyła się w okno samochodu. - Mam wrażenie, że kompletnie do niczego się nie nadaję. - Bzdura - odrzekł Gabriel zza kierownicy. - Jesteś po prostu młoda i zagubiona. To normalne. - A ty ile czasu potrzebowałeś, żeby zmądrzeć? Zerknął na nią w lusterku. - Jakieś dwa tysiące lat. Mimo łez Molly nie zdołała powstrzymać uśmiechu. - Któregoś dnia odnajdziesz swoje miejsce na świecie - ciągnął mój brat. - A to wszystko stanie się jedynie odległym wspomnieniem. Mimowolnie zastanowiłam się, czy Gabriel miał na myśli również siebie. Czy po latach on także nie pozostanie niczym więcej jak wyblakłym cieniem w pamięci Molly? Wiedziałam tylko, że mojego brata niełatwo będzie zapomnieć, sądząc zaś po jej minie, Molly była dokładnie tego samego zdania.
Wracamy do domu Molly nadal jeszcze nie ochłonęła po scenie, jaka rozegrała się w kaplicy, i pomimo bliskiej obecności Gabriela nie była w stanie pohamować dreszczy. - Już dobrze, Molly - wyszeptał mój brat, wychylając się ku niej z siedzenia kierowcy. - Już po wszystkim. Wade nie zrobi ci więcej krzywdy. - Może Molly zamieszkałaby z nami przez parę dni? zaproponowałam. - Dopóki sytuacja się nie unormuje. - Dobry pomysł - zgodził się Gabriel. - Nie powinna zostawać teraz sama. - Dzięki - odezwała się Molly cienkim, płaczliwym głosem. - Przepraszam, że byłam taka głupia. - Nie przejmuj się - rzekł Xavier. - Wszyscy czasem się mylimy co do ludzi. - Ja mam na koncie większą wpadkę - przypomniałam jej. - Kiedyś sądziłam, że Jake Thorn potrzebuje po prostu przyjaciela. Xavier przygarnął mnie czule do siebie, jakby pragnąc wymazać z mojej głowy wszystkie złe wspomnienia. Jeszcze nim zaparkowaliśmy przed domem, zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak. Śmietnik leżał przewrócony na
chodniku, a jego zawartość rozsypała się na podjeździe, jak gdyby ktoś kopnął go z całej siły. Gabriel zwolnił. Podjechawszy bliżej, spostrzegliśmy kolejny zły znak. Drzwi wejściowe były otwarte i w połowie wyrwane z zawiasów. Xavier ścisnął mnie mocniej za ramię, gdy naszym oczom ukazał się ganek usiany odłamkami szkła z rozbitych okien. Podczas gdy my wysiadaliśmy z auta, Gabriel przeczesał wzrokiem ulicę, w ciągu sekundy chłonąc każdy szczegół. Weszliśmy za nim po schodach do środka. Kanapa została wywrócona do góry nogami, a wszystkie szafki splądrowane. Większa część przedmiotów należących do mego rodzeństwa walała się zgnieciona lub połamana po podłodze. Wino, które sączyło się z przewróconej karafki, utworzyło bezkształtną plamę na białym dywanie w jadalni. - To jakiś koszmar! - wykrzyknęła Molly. - Okradli was! Co jeszcze się dzisiaj wydarzy?! - Pomacała się gorączkowo po kieszeniach w poszukiwaniu telefonu komórkowego. - Dzwonię na policję. - Zaczekaj, Molly. - Gabriel powstrzymał ją, przytrzymując za ręce. - To nie wygląda na włamanie. Oboje z Xavierem powiedliśmy spojrzeniem po pokoju, podążając za wzrokiem mojego brata ku ścianie, na której ktoś krzykliwie czerwonym flamastrem nabazgrał napis: SZMATA. - O nie — jęknęłam. Molly zakryła dłonią usta, jej oczy wypełniły się łzami. - Molly, ten facet to psychol. - Xavier spróbował ją uspokoić. - Nie ma sensu brać tego do siebie. - O mój Boże. - Zamachała dziko rękami. - On mnie zabije! - Nikt nikogo nie zabije - powiedział Xavier. - W zasadzie mogliśmy się tego spodziewać - stwierdził Gabriel. Od początku było wiadomo, że Wade jest psychicznie niezrównoważony. - I co teraz zrobimy? - wyszlochała Molly. - Wyniesiemy się stąd - odparłam.
W tym momencie gdzieś na górze trzasnęły drzwi, a zaraz potem na półpiętrze pojawiła się ciemna sylwetka. Na nasz widok Wade zamarł w bezruchu, z łomem w ręku i obłędem w oczach. - Tak jest — mruknął Xavier. — Zdecydowanie czas stąd spadać. Molly krzyknęła przeraźliwie, gdy Wade puścił się w dół schodami. Niedbałym machnięciem ręki Gabriel wyrwał barierkę, rzucając mu ją pod nogi i blokując przejście. - Idziemy - zarządził, pośpiesznie wyprowadzając nas na zewnątrz. Biegnąc ścieżką, a następnie wskakując do samochodu, zastanawiałam się, z jakiego powodu mój brat, potężny archanioł, ucieka przed człowiekiem, nawet jeśli w grę wchodził szaleniec. W chwili gdy Gabriel z impetem wdepnął pedał gazu, przyszła mi do głowy jeszcze jedna, znacznie bardziej niepokojąca myśl. - Czekaj! Gdzie jest Ivy? Xavier w popłochu obejrzał się za siebie. - Była w domu, gdy wychodziliśmy po Molly! - Ivy da sobie radę - odparł mój brat. Powiedział to z takim przekonaniem, że uwierzyłam mu bez zastrzeżeń. Wkrótce po tym, jak skręciliśmy na główną drogę, migotliwe światła Oxfordu zostały daleko w tyle. Gdy tak pędziliśmy przed siebie ciemną, bezkresną autostradą, z rozpaczą uświadomiłam sobie, iż kolejny raz znaleźliśmy się w tej samej sytuacji. - Co dalej? - jęknęłam, nie starając się nawet ukryć zrezygnowania. - Nie wiem, czy dłużej to wytrzymam. - Wytrzymasz - oznajmił stanowczo Xavier. - Daliśmy sobie radę raz, damy i drugi. - Dlaczego wyjeżdżamy? - zaprotestowała Molly, której przerażenie zdążyło ustąpić miejsca zdumieniu. - Nie możemy zwyczajnie zadzwonić na policję? - Wade nie stanowi jedynego zagrożenia w tym mieście - odparł Gabriel. - Jakoś nie chce mi się wierzyć, aby dokonał tych wszystkich zniszczeń na własną rękę. Zaufaj mi. W tej chwili najbezpieczniej będzie po prostu zniknąć.
- Dokąd teraz? - zapytałam cicho, rozumiejąc już powody takiej, a nie innej decyzji mego brata. - Zostały jeszcze jakieś miejsca, gdzie można się ukryć? Gabriel zerknął w lusterko i pochwycił mój wzrok, pozwalając mi odgadnąć swoje myśli. - Może czas już wrócić do domu - powiedział. Te słowa momentalnie podniosły mnie na duchu. Dom. Wydawał się odległy niczym zatarte wspomnienie lub fragment dawno przeczytanej baśni. Zdawałam sobie sprawę z faktu, iż bitwa z Siódmymi daleka jest wciąż od zakończenia, ale coś mi mówiło, że na swoim gruncie łatwiej nam będzie uzyskać przewagę. Poczułam, że jestem w domu, na długo przedtem, nim maleńkie Venus Cove ukazało się na horyzoncie. Sprawiła to woń oceanu. Napłynęła ku nam przez otwarte okna, otulając nas niczym ramiona starego przyjaciela. Przejeżdżając przez miasteczko, zorientowałam się, że nie zaszły w nim żadne zmiany. Było tak samo senne i beztroskie jak w dniu, w którym po raz pierwszy je zobaczyłam. Widok wypieszczonych sklepowych wystaw oraz białego ratusza z jego staroświeckimi kolumnami i wieżą zegarową w magiczny sposób uleczył niepewność ostatnich kilku miesięcy. Dopiero późnym wieczorem zajechaliśmy na główną ulicę w poszukiwaniu otwartej restauracji. Ja chciałam iść do „Zakochanych", ale Gabriel stwierdził, że tam zbyt wiele osób nas rozpozna, a na razie lepiej będzie nie pokazywać się zanadto. Wybraliśmy więc bar, w którym nigdy wcześniej nie jedliśmy. Mimo to stali bywalcy zerkali ku nam z ciekawością, gdy wchodziliśmy. Podejrzliwie zmierzyli wzrokiem Gabriela i mnie, jakbyśmy kogoś im przypominali. - Słuchaj, może to wampiry? — usłyszałam szept wycierającej bar kelnerki. - Za dużo „Czystej krwi" oglądasz, jak na mój gust - odparła jej koleżanka, kręcąc głową z udawaną troską.
Molly i Xavier parsknęli śmiechem, podczas gdy my z Gabrielem przyglądaliśmy się im, zdezorientowani. Xavier poklepał mnie po kolanie. - Później ci wyjaśnię. Po obiedzie marzyłam tylko o tym, by spędzić noc w Byronie, we własnym łóżku, lecz mój brat był innego zdania. - Obawiam się, że to zbyt niebezpieczne. Właśnie tam przyjdą najpierw. - Kto przyjdzie? - zapytała zaintrygowana Molly. - Potem ci wszystko opowiem - odparł Gabriel z marsową miną. - Gdzie w takim razie się zatrzymamy? - spytałam. - W hotelu. Przynajmniej do czasu, gdy obmyślimy następny krok. Choć nie byłam tym pomysłem zachwycona, musiałam przyznać, że plan Gabriela ma sens. Rzeczywiście nie powinniśmy ryzykować choćby przebywania w pobliżu naszego dawnego domu. Poza tym nie byłaby to żadna przyjemność, wracać tam tylko po to, by znów brać nogi za pas w obliczu kolejnego ataku. Za nic nie chciałam ponownie przez to przechodzić. Już i tak czułam się wyrzutkiem. Nim udaliśmy się do hotelu, zaproponowaliśmy z Xavierem, że skoczymy do sklepu po szczoteczki do zębów oraz inne niezbędne drobiazgi. Gabriel i Molly ruszyli piechotą w kierunku promenady, gdzie mieli zameldować nas w „Fairhaven", a następnie spróbować ustalić, co stało się z Ivy. Co prawda Gabriel nie wydawał się szczególnie zaniepokojony, ale ja wiedziałam, że poczuje się raźniej, gdy tylko siostra znów do nas dołączy. Odbyliśmy z Xavierem krótką i całkiem przyjemną wyprawę do pobliskiego supermarketu, wrzucając do koszyka niemal wszystko, co nam wpadło w rękę. W drodze powrotnej zrobił mi niespodziankę, skręcając raz jeszcze ku centrum miasteczka. Odgadłam jego zamiary, gdy tylko zaparkował przed naszą ulubioną kafejką.
- Masz ochotę powspominać stare, dobre czasy? - zapytał. Patrząc na niego, kiedy tak siedział z jedną ręką na kierownicy, a drugą przerzuconą niedbale za moim oparciem, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przeniosłam się w wieczór naszej pierwszej randki. Nic się nie zmieniło. W szybie odbijał się neon staroświeckiego, przypominającego teatr kina „Merkury". Nie zmienił się także chłopiec siedzący przede mną. Miękkie włosy w kolorze miodu wciąż tak samo opadały mu na czoło, wciąż nosił ten sam krzyżyk, połyskujący delikatnie w zagłębieniu jego szyi, nadal spoglądał na mnie tymi samymi turkusowymi oczami, które zdawały się mienić wszystkimi barwami oceanu. Zmianie uległ za to ich wyraz. Stał się poważniejszy, być może bardziej surowy niż kiedyś. Xavier widział rzeczy, o których nie śniło się jego rówieśnikom, walczył o życie swoje i swoich najbliższych. Zaciekawiło mnie, czy inni także to dostrzegą. - Sądzisz, że to dobry pomysł? - zapytałam z obawą. - Nie zabawimy długo. W „Zakochanych" panowała znajoma atmosfera. Jednak my byliśmy obcy. Zza stolików, znad napojów i frytek, zerkały ku nam same nowe twarze. Minęło tyle czasu, odkąd przyjechałam do Venus Cove. Rządy Molly oraz jej paczki dobiegły końca. Z szafy grającej wciąż wydobywały się dźwięki rock and rolla, a kelnerki dalej jeździły na wrotkach, ale z obecnych gości nie znaliśmy nikogo. Nasi szkolni koledzy rozjechali się po całym kraju, wybierając różne studia. To nie było już „nasze" miejsce. - Czy mi się tylko zdaje, czy... - zaczął Xavier. - Nie zdaje ci się. - Wzięłam go za rękę. - To okropne. Czuję się stara. Ruszyliśmy w kierunku kanapy, na której zazwyczaj siadywaliśmy, lecz okazała się zajęta. Staliśmy przez chwilę, niepewni, co dalej robić, gdy za plecami usłyszeliśmy czyjś głos. -Witaj, skarbie! Długo cię tu nie było! - To jedna ze starszych kelnerek zauważyła Xaviera. - Zawsze miło zobaczyć jednego z dawnych bywalców.
- Dzień dobry. - Posłał jej swój firmowy uśmiech. - Stęskniłem się za wami. - A my za tobą. - Puściła do niego oko. - Jeśli szukasz siostry, to rozmawia na zewnątrz. - Wskazała kciukiem w kierunku wyjścia, unosząc przy tym znacząco brwi. Xavier zmarszczył czoło. - Nikki tu jest? - Spojrzał na zegarek. - Przecież już po jedenastej. Wyszliśmy kuchennymi drzwiami na przylegający do kawiarni zaułek. Od razu rozpoznałam głos jego siostry, Nicoli. Był śpiewny, przenikliwy oraz nacechowany przesadną pewnością siebie. Naszym oczom ukazała się grupa licealistów, mniej więcej szesnastoletnich. Skupili się wokół zakurzonego pikapa zaparkowanego pomiędzy dwoma kontenerami na śmieci, jednocześnie rozmawiając i pisząc SMS-y. Część pociągała z puszek piwo, dzieląc się papierosami. Siedzący za kierownicą piegowaty wyrostek wyglądał, jakby dopiero co odebrał prawo jazdy, pomimo iż tatuaże na ramieniu oraz nonszalancko obracana w zębach wykałaczka miały zapewne świadczyć o jego dorosłości. Xavier założył ręce na piersi, obrzucając całe towarzystwo ponurym wzrokiem. - Po moim trupie - mruknął. Jeśli spodziewałam się czułego powitania, gorzko się pomyliłam. Na widok swego brata Nikki zamarła w bezruchu, a przez jej twarz przemknął niemały wachlarz emocji - począwszy od zaskoczenia, poprzez ulgę, aż po czystą wściekłość. Zmieniła się podczas naszej nieobecności. Schudła i urosła, przez co jej nogi stały się jeszcze dłuższe. Kręcone włosy sięgały teraz pasa, a ogryzione paznokcie pomalowane zostały czarnym lakierem. Miała na sobie zbyt krótką spódniczkę oraz wysokie martensy z niezawiązanymi sznurówkami. To, co kiedyś można był określić jako zwykłą impertynencję, przekształciło się w styl bycia. Zmierzyła Xaviera chłodnym spojrzeniem, paląc papierosa i machając nogami zwisającymi z otwartej klapy samochodu. On zaś podszedł do niej spokojnie, nadal trzymając ramiona skrzyżowane na piersiach. Patrzyli na siebie przez kilka długich
sekund. Ja z pewnością nie wytrzymałabym palącego wzroku Xaviera, jednak Nikki tylko z rozmysłem zaciągnęła się papierosem, wydmuchując mu dym prosto w twarz. - Patrzcie, kto wrócił. Xavier nie dał się sprowokować. Musiałam mu to przyznać. Najwyraźniej instynktownie wyczuł, jak powinien postąpić ze swą zbuntowaną młodszą siostrą. Od niechcenia wyjął jej papierosa z ust i, nim zdążyła zaprotestować, zgasił go czubkiem buta. - Tęskniłaś? - zapytał z ironicznym uśmiechem. Nikki zrobiła groźną minę. - Co ty sobie wyobrażasz? Będziesz teraz odgrywał starszego brata? Gdzie się, do cholery, podziewałeś? - Beth i ja mieliśmy parę spraw do załatwienia. - Parę spraw do załatwienia? Nie było cię tyle czasu. Matka odchodzi od zmysłów. - Nie wolno mi było się z nią kontaktować. Z nikim z was. - Co za bzdura! W życiu nie słyszałam głupszej wymówki! Xavier westchnął, podczas gdy w zachwyconej darmowym przedstawieniem grupie dały się słyszeć zbiorowe chichoty. - Nikki, to nie takie proste. Przewróciła oczami. - Oczywiście, jakżeby inaczej. Beznadziejny egoista. - Nie wypowiadaj się na temat rzeczy, o których nie masz pojęcia — warknął Xavier. - Nie wiesz, ani gdzie byłem, ani dlaczego musiałem wyjechać. - No to wyjaśnij mi, proszę. Zamieniam się w słuch - odparła, nie kryjąc gryzącej drwiny. Xavierowi zrzedła mina. Nie był w stanie zaoferować Nikki wyjaśnienia, które miałoby jakikolwiek sens. - Nie mogę wchodzić w szczegóły. - To spieprzaj! - Wolałbym jednak zabrać cię do domu. - Jestem zajęta. - Już nie.
Kierowca pikapa wypluł wykałaczkę na ziemię, po czym zwrócił się do Nicoli, pragnąc dorzucić swoje trzy grosze. - Mogę cię odwieźć - zaproponował. Xavier zmiażdżył go spojrzeniem. - Ona ma z kim wrócić. Chłopak cofnął się do wnętrza samochodu. Widząc, iż jej brat nie zamierza ustąpić, i chcąc uniknąć publicznej awantury, Nikki zeskoczyła z klapy, wzdychając teatralnie. - Nie myśl sobie, że to koniec - burknęła, zerkając na Xaviera spode łba. Ale posłusznie ruszyła za nami do auta. - Przepraszam, jeśli narobiłem ci wstydu — rzekł ugodowo Xavier. Wyraźnie nie miał chęci wszczynać kłótni z siostrą, ledwo co wróciwszy. - Ale mama i tata na pewno martwią się o ciebie. - A to dobre - prychnęła Nikki. - Naprawdę uważasz, że moje spóźnienie może się równać z opuszczeniem domu bez słowa? - Fakt. - A ty też jesteś niezła! - wykrzyknęła, obracając się ku mnie. - Na twoim miejscu raczej nie pokazywałabym się u nas w domu. Moja mama aktualnie nie pała do ciebie zbytnią sympatią. Popatrzyłam niepewnie na Xaviera. - Nie martw się - powiedział. - Porozmawiam z nią. - Jesteś pewien? - wyszeptałam. - Pewnie w ogóle cię nie zauważy - dorzuciła Nicola. - Nie po tym, jak objawi się jej marnotrawny syn. - Wystarczy już tego, Nikki. Dobrze pamiętałam dwupiętrowy budynek z obszernym trawnikiem i rozświetlonymi oknami. Na podjeździe stały zaparkowane obok siebie dwa sportowo-terenowe auta. Uderzyła mnie niebywale swojska atmosfera tego miejsca. Gdy Bernadette Woods otworzyła lśniące czarne frontowe drzwi, ściereczka do mycia naczyń, którą trzymała, wypadła jej z rąk. Zesztywniała na całym ciele, nie odrywając wzroku od Xaviera. - Mamo? - zaczął niepewnie, starając się przewidzieć jej reakcję.
Ona zaś, nadal nie mówiąc ani słowa, wyciągnęła ku niemu dłoń i chwyciła go za ramię. Nikki przemaszerowała obok, z hukiem wbiegając po schodach na górę, do swego pokoju. Po chwili usłyszeliśmy trzaśnięcie drzwiami. Mimo to pani Woods w dalszym ciągu się nie poruszyła. Wyglądało na to, że nie do końca wierzy własnym oczom. Nicola miała rację - ja dla niej po prostu nie istniałam. I bynajmniej nie zgłaszałam z tego powodu pretensji. Wszyscy odczuliśmy ulgę na widok ojca Xa-viera, który wyszedł z kuchni, by sprawdzić przyczynę nowego zamieszania. W pierwszym momencie wciągnął ze świstem powietrze, a potem jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Błyskawicznie zorientował się w sytuacji. - Już dobrze - powiedział, łagodnie odsuwając żonę na bok. -Wchodźcie, wchodźcie. Kochanie, może zaparzymy im herbaty? Wciąż oniemiała, matka Xaviera cofnęła się mechanicznie do środka, by nas przepuścić. - Widzę, że Nikki nic się nie zmieniła - rzucił luźno Xavier. - Spieszy się do dorosłości - odparł jego tata. Zabrzmiało to tak, jak gdyby ostatni raz rozmawiali wczoraj. Choć sytuacja powinna być napięta, prędko uległa rozluźnieniu. Tę rodzinę łączyły więzy zbyt głębokie, by czas mógł im zaszkodzić. Podobnie jak mojej miłości do Xaviera. Siedzieliśmy naprzeciw siebie w salonie na grubo wyściełanych kanapach. Byłam zbyt zdenerwowana, by nawiązać z kimkolwiek kontakt wzrokowy, wpatrywałam się więc w zabawki porzucone na podłodze przez Madeline i Michaela. Ogromny rudy kocur spał w koszyku zupełnie tak samo, jak podczas mojej pierwszej wizyty. Zdawało mi się, iż miała ona miejsce co najmniej sto lat temu. - Myśleliśmy, że już nigdy więcej cię nie zobaczymy. - Głos pani Woods uwiązł w gardle, oczy się zaszkliły. Z całej siły przygryzłam wargę, by samej się nie rozpłakać. Nie odważyłam się odezwać. Xavier musiał sam dać sobie radę. Jego mama otarła łzy wierzchem dłoni.
- Codziennie modliłam się za ciebie. Modliłam się o twoje bezpieczeństwo oraz byś wrócił do domu. - Wiem, mamo. Bardzo cię przepraszam. - Gdzie właściwie... - zaczęła, ale wówczas ojciec Xaviera uniósł ostrzegawczo rękę, jak gdyby chcąc powiedzieć „nie teraz". Radość z faktu, iż widzi swego syna żywego i w dobrym zdrowiu, była ważniejsza niż potrzeba wyjaśnień. Pani Woods, należycie odczytawszy gest męża, odkaszlnęła, po czym przemówiła nieco pewniejszym tonem. - Liczy się tylko to, że wróciłeś. Jesteście głodni? Może wam coś przygotować? - Nie trzeba, dziękuję. - I wszystko u was w porządku? - zapytał pan Woods. - Tak - kiwnął głową Xavier. - Chciałbym, żebyście wiedzieli, że nigdy nie zamierzałem skrzywdzić was... ani nikogo z naszej rodziny. Czekałam, aż jego mama coś odpowie, ale ona znów zamilkła. Xavier podążył wzrokiem za jej spojrzeniem, które padło na brylant połyskujący delikatnie w pierścionku na moim palcu - zabytkowym pierścionku jej matki. Twarz pani Woods spochmurniała, ja zaś poruszyłam się niespokojnie, usiłując wsunąć rękę pod kolano. - Mamo, tato, powinienem wam o czymś powiedzieć - rzekł Xavier, choć raczej niewiele mógł już zrobić, by zminimalizować szok. - O mój Boże. - Pani Woods zakryła usta dłońmi. - Nie, to niemożliwe. - Uspokój się - poprosił Xavier. - Wiem, że to dla ciebie duże zaskoczenie. - Ożeniłeś się? - Wydawała się załamana. - Mój syn jest żonaty? - Chcieliśmy was powiadomić - zapewnił Xavier. - Ale nie było na to czasu. Jego matka gwałtownie obróciła się w moim kierunku, po raz pierwszy tego wieczoru zwracając się bezpośrednio do mnie.
- Jesteś w ciąży? To o to tutaj chodzi, tak? - Nie! - wykrzyknęłam, rumieniąc się po same uszy. - Nic z tych rzeczy. - Dlaczego w takim razie? - Machnięciem ręki wskazała na pierścionek. - I dlaczego nic nam nie powiedzieliście? - Z pewnością mieli swoje powody - rzekł cicho pan Woods. Jego opanowanie było godne podziwu. Z pewnością także jemu cisnęły się na usta miliony pytań, a jednak dokładał wszelkich starań, by maksymalnie ułatwić nam sytuację i doprowadzić do jak najszybszego rozładowania powstałego napięcia. Wstał teraz i uścisnął dłoń Xaviera. - Moje gratulacje, synu - powiedział, po czym ruszył ku mnie, chwytając serdecznie w objęcia. - Witaj w rodzinie, Beth. Jesteśmy dumni z tego, że nosisz nasze nazwisko. - Ja... dziękuję - odparłam oszołomiona. Przecież bez wątpienia to właśnie mnie obwiniali o zniknięcie ich syna. Jednakże w oczach ojca Xaviera nie znalazłam nawet cienia pretensji czy gniewu, jego spojrzenie było otwarte, szczere i przepełnione autentycznym szczęściem. Ciepło dotyku Xaviera, który położył swoją dłoń na mojej, wystarczyło mi za tysiąc słów. Byłam jego żoną, jego częścią, członkiem jego rodziny. Nareszcie czułam, że odnalazłam swoje miejsce we wszechświecie, i nic już nigdy nie było w stanie tego zmienić. - Na taką okazję przydałby się szampan - oświadczył pan Woods, zacierając ręce. - Tato, my musimy już iść. Pani Woods zrobiła zrozpaczoną minę. - Dopiero co przyszliście! - Wrócimy, gdy tylko będziemy mogli. - Nie podoba mi się to — oznajmiła mama Xaviera. - Te wszystkie tajemnice. Co się dzieje? Dlaczego nie pozwolicie nam sobie pomóc? - Oboje znaczycie dla mnie bardzo wiele - zapewnił Xavier poważnym tonem. - I w normalnych okolicznościach bez
wahania zwróciłbym się do was. Ale tę sprawę musimy z Beth załatwić na własną rękę. Zaufajcie mi, proszę. Nigdy dotąd was nie okłamałem, nigdy się na mnie nie zawiedliście. Możecie uwierzyć mi również i tym razem? Pani Woods skinęła w milczeniu głową. Po wyrazie jej twarzy poznałam, iż nigdy nie pojmie, z jakiej przyczyny jej syn zdecydował się porzucić rodzinny dom, ale rozumiała też, że dalsza dyskusja na nic się nie zda. - Zostajecie w Venus Cove? - spytała zatroskana. - Na razie tak. - Czy ojciec i ja moglibyśmy na coś się przydać? Jeśli macie kłopoty, znamy różnych ludzi... - Na nasze kłopoty nie poradzą żadni ludzie, mamo. - Ale przecież musi być coś, co mogłabym zrobić! Czuję się okropnie. - Owszem, jest coś takiego — odparł, wstając, by ucałować ją w czubek głowy. - Dbaj o siebie. Poza mną nic na świecie nie liczyło się dla Xaviera bardziej niż rodzina. Między innymi za to go kochałam. Tak więc nie dbałam teraz o to, iż Siódmi mogą namierzyć nasze położenie. Nie myślałam o naszej niepewnej przyszłości ani o tym, że w ciągu sekundy możemy wszystko stracić. W tej chwili nie istniało nic ważniejszego ponad to spotkanie, które tak wiele oznaczało dla tej rodziny. Dla nich warto było ryzykować. Znalazłszy się z powrotem w aucie, siedzieliśmy jeszcze przez kilka minut, patrząc na znajomą ulicę. Po raz pierwszy od długiego czasu oboje odczuwaliśmy błogi spokój. Nie wiedziałam, jak długo potrwa ten stan, niemniej jednak pragnęłam się nim delektować. Było ze wszech miar prawdopodobne, że już nigdy w pełni nie uwolnimy się od naszych prześladowców. Zbyt wielu, zarówno w niebie, jak i w piekle, przeszkadzał nasz związek. Być może niedane nam będzie kiedykolwiek zasnąć bez lęku. Mimo to każdy dzień, kiedy budziliśmy się w swych ramionach, stanowił błogosławieństwo.
Jeśli więc los zaofiarował nam choćby króciutką chwilę radości, należało ją chwytać. Wyżłobione poczuciem winy zmarszczki, które znaczyły czoło Xaviera od miesięcy, znikły tego wieczoru. Choć przez parę godzin wyglądał na szczęśliwego.
Zakładniczka Niebo wyglądało niczym usiany gwiazdami aksamit. Okrągły jak piłka księżyc zwracał ku nam swe poorane kraterami oblicze, oblewając ulice łagodną poświatą. Jak dobrze było znów znaleźć się w domu, gdzie wszystko wydawało się takie znajome, a z każdym miejscem wiązało się jakieś wspomnienie. Powędrowaliśmy z Xavierem ręka w rękę, aż dotarliśmy do pomostu, gdzie po raz pierwszy ujrzałam go łowiącego ryby, moje rodzeństwo zaś czym prędzej zarządziło odwrót. Czy już wtedy wiedzieli, kim jest? Czy coś przeczuwali? Zaciekawiło mnie, czy zdołali w jakimkolwiek stopniu przewidzieć rozwój wypadków, kierunek, w jakim potoczy się nasze życie, oraz wydarzenia, w które zostaniemy wplątani. Żadnemu z nas nie spieszyło się z powrotem do hotelu. Od tak dawna tu nie byliśmy. Pragnęliśmy na nowo odkryć nasze miasteczko, odwiedzić ulubione zakątki, a przede wszystkim upewnić się, że nie zmieniło się zanadto podczas naszej nieobecności. — Senne jak zawsze - wymruczałam. - Stare, dobre Venus Cove. — Nic ciekawego, same nudy - odparł Xavier. - Dopóki ty się nie zjawiłaś. — No tak. - Przewróciłam oczami. - Przepraszam.
- Przestań. - Objął mnie ramieniem i przyciągnął do siebie. — Na nic bym tego nie zamienił. Kiedy zeszliśmy na brzeg, zsunęłam buty, zanurzając palce stóp w piasku. Minęło tyle tygodni, odkąd mogliśmy być po prostu sobą, odpocząć od problemów. Plaża o tej porze wydawała się bardziej surrealistyczna niż za dnia. Czarne fale wdzierały się coraz dalej, z zaborczym szumem sięgając po nowe terytorium. Siedzieliśmy przez chwilę w ciszy na chłodnej ziemi. Horyzont i morze już wiele godzin temu nałożyły się na siebie, wspólnie tworząc rozedrganą ciemność. Kilka białych jachtów przycumowanych do mola kołysało się z wdziękiem na powierzchni wody. Raptem Xavier wstał. - Chodź. Pójdziemy do Urwiska. - Poważnie? - zapytałam z wahaniem. - Jesteś pewien? Nie zaglądaliśmy tam od wieków. - No właśnie - odparł. - A przecież tyle się tam wydarzyło. Mam wrażenie, że dobrze byłoby się z nim jakoś... nie wiem, pożegnać. Rzucimy okiem ostatni raz i już nigdy więcej nie wrócimy. - Dobrze. - Także się podniosłam. - Umowa stoi. Ruszyliśmy wzdłuż plaży, mijając po drodze niewielkie, płytkie baseniki, które woda utworzyła wśród skał. Były niczym maleńkie akwaria pozostawione przez morze. Nawet pośród mroku udawało mi się dostrzec ogonki umykających ryb oraz gałązki obumarłych korali, tworzących na piaszczystym dnie barwne szkielety. Wyszliśmy zza zakrętu i oto ukazało się naszym oczom Urwisko czarny, wznoszący się ku niebu skalny cypel, skąpany w świetle księżyca. Poczułam się tak, jakby Bethany sprzed dwóch lat stanęła obok mnie. Prawie nas widziałam - wydawaliśmy się wtedy dużo młodsi, tacy beztroscy, nieświadomi tego, co jeszcze przed nami. Stanowiliśmy mieszaninę ekscytacji i nerwowego oczekiwania. Niecierpliwie wyglądaliśmy dalszego ciągu naszej historii. Sądziliśmy, iż los szykuje dla nas mnóstwo
niespodzianek. I rzeczywiście tak było, tyle że przerosły one nasze najśmielsze oczekiwania. Teraz zaś czuliśmy się przedwcześnie postarzali, posmutniali, przytłoczeni ciężarem zbyt wielu zmartwień. Przy Urwisku jak zwykle nie zastaliśmy żywego ducha. Nie przychodził tu nikt prócz ludzi spragnionych ucieczki od świata lub chwili samotności, podczas której można spokojnie zebrać myśli. Wszelkie dźwięki ginęły wśród huku fal rozbijających się o skały oraz wycia hulającego w przybrzeżnych jaskiniach wiatru. Nawet w ciepłe dni w surowym cieniu Urwiska panował chłód. Promienie słoneczne nie miały tu wstępu. Cofnęłam się, opierając o Xaviera i chłonąc jego ciepło. Objął mnie ramionami. Gdzieś daleko w górze ponad nami kościelny dzwon wybił godzinę. Czyżby naprawdę była już północ? - Gabriel i Ivy będą wściekli - jęknęłam. Xavier zaśmiał się cicho, rozcierając mi dłonie. -Wciąż rozumujesz jak uczennica liceum - stwierdził. - A jesteś już studentką, w dodatku zamężną. Możesz robić, na co tylko masz ochotę. - Hm. - Poświęciłam kilka sekund na rozważenie jego słów. - Faktycznie, coś w tym jest. - Zabawne, jak bez problemu potrafisz pokonać Siódmego, ale nadal trzęsiesz się ze strachu przed bratem i siostrą. - Bo oni są przerażający! - zaoponowałam. - Widziałeś kiedyś porządnie wkurzoną Ivy? Ona pluje ogniem! - To wcale nie jest straszne - orzekł Xavier. - Raczej ekstrafajne. - Do niedawna uważałeś, że ja jestem ekstra - droczyłam się z nim. - Przepraszam, ale nie dysponuję żadnymi ekstrafaj-nymi anielskimi sztuczkami. - Niestety. - Xavier pokręcił głową. - Czuję się okropnie rozczarowany. Zdecydowanie powinnaś bardziej się postarać. - Tak? - Założyłam ręce na piersi. - W takim razie obejdziesz się dzisiaj smakiem.
- Tak szybko wytaczasz najcięższe działa? - zdziwił się. - Ten kij ma dwa końce, moja droga. - Ty nie wytrzymasz bez seksu, jesteś facetem - powiadomiłam go. - Gdybym zebrał dużo silnej woli... - uśmiechnął się znacząco. Założę się, że ty pierwsza byś pękła. - Nie żartuj - parsknęłam. - Jestem aniołem. Puścił do mnie oko. - Zapominasz, że ja też. Umilkliśmy, obserwując chmury sunące leniwie po nocnym niebie. - Chodź. - Chwyciłam Xaviera za rękę. - Już naprawdę powinniśmy wracać. Zgodziwszy się ze mną, wstał, by otrzepać dżinsy. Zbieraliśmy właśnie nasze rzeczy, gdy powietrze wypełnił trzask, jak gdyby tuzin urządzeń elektrycznych naraz uległ spaleniu. Cała plaża rozjarzyła się w ciągu sekundy niby oświetlona fajerwerkami. Kiedy oślepiający blask zaczął powoli przygasać, ujrzałam aż nadto znajomy widok. Siódmi. Otaczali nas ze wszystkich stron, upozowani na kamieniach jak żywe rzeźby, czający się nawet w wodzie. Tym razem odziani byli w czarne garnitury, niczym jakaś osobliwa parodia agentów FBI. Niektórzy stali samotnie, inni w parach. Hamiel tradycyjnie już zajmował najwyżej położony, zapewniający mu pełną kontrolę nad sytuacją punkt w postaci skalnego występu u szczytu Urwiska. Zwinnie zeskoczył na dół, lądując miękko jak kot. Żadne z nas nie zdążyło zareagować, czekaliśmy więc bez słowa. Zastanawiałam się nad użyciem tej samej mocy, którą udało mi się odnaleźć w sobie podczas ostatniego starcia, lecz teraz było ich zbyt wielu; bez wątpienia by nas pokonali. Przemknęła mi przez głowę myśl o tym, by przywołać na pomoc Gabriela i Ivy, ale doszłam do wniosku, że już wystarczającą ilość razy nadstawiali karku z mego powodu. Gabriel omal nie stracił przeze mnie skrzydeł. Czy miał w ogóle dość sił, aby stawić czoło takiej armii? Nie zamierzałam ryzykować.
- I znów się spotykamy. - Hamiel z zadowoleniem skrzyżował ramiona na piersi. - Wróciliście? - zapytałam. - Poważnie? Sądziliśmy, że do tej pory znudzi wam się ta gra w kotka i myszkę. - Ja bym to raczej nazwał: szach i mat - odparł. Nie odczuwałam w sercu żadnego lęku przed nim, a jedynie czystą nienawiść. Miałam przed sobą istotę, która nie zawahała się zabić Xaviera tylko po to, by zrobić nam na przekór. Choć stało to w jaskrawej sprzeczności z moją naturą, pragnęłam wyłącznie zemsty. - A skąd to przekonanie? - wysyczałam. - No cóż. - Hamielowi wyraźnie się nie spieszyło. - Stwierdziliśmy, iż walka z wami nie ma większego sensu. - Oczywiście, a to dlatego, że wygralibyśmy ją - przerwałam mu. O czym doskonale wiecie. Hamiel zachichotał. - Raczej z powodu szkód, które nie byłyby tego warte. W związku z czym postanowiliśmy się z wami potargować. - Nie macie nam nic do zaoferowania - odparł ze wstrętem Xavier. - Zastanów się jeszcze. - Hamiel dał znak komuś ukrytemu w mroku jaskini. Ruszyło ku nam dwóch Siódmych, trzymających pod ręce młodą dziewczynę. Była boso, a na głowę zarzucono jej jutowy worek. - Co do... - zaprotestował Xavier. - Nie możecie ot tak sobie wciągać w to obcych ludzi! Wypuśćcie ją! - Ależ ona wcale nie jest obca - odrzekł Hamiel, po czym podszedł ku szarpiącej się postaci. Jego ciężkie buty odciskały w piasku głębokie ślady. Wyciągnął rękę i zdjął worek, odsłaniając ukrytą pod nim twarz. Z początku jej nie rozpoznałam. Dostrzegłam tylko plątaninę kręconych brązowych włosów oraz zakrwawiony nos. Ale tę samą patykowatą figurę i chude ramiona widzieliśmy wcześniej pod „Zakochanymi". To była ona, Nicola Woods. Młodsza siostra Xaviera.
Wciągnęłam ustami powietrze z taką siłą, że rozbolały mnie płuca. Nikki nie przestawała się szamotać. Miała na sobie jedynie piżamę bawełniane szorty oraz podkoszulek bez rękawów. Bez mocnego makijażu i martensów wyglądała znacznie młodziej. A do tego była przerażona. - Nikki? - Z twarzy Xaviera odpłynęła cała krew. Rzucił się naprzód, lecz wówczas jeden z Siódmych złapał Nicolę za gardło. - Nie ruszaj się - polecił Hamiel. Xavier przebiegł jeszcze kilka kroków, nim w porę się zorientował. Zatrzymał się, unosząc ręce w górę w geście kapitulacji. Najwyraźniej dotarło do niego, że szaleństwem byłoby podejmować w tych okolicznościach jakąkolwiek walkę. - Dobrze - wyszeptał. — Tylko nie róbcie jej krzywdy. - Xav! - zawołała Nicola. - Co się dzieje? - Widziałam, że stara się być dzielna, ale głos jej drżał. - Wszystko w porządku, Nic! - odkrzyknął Xavier. Całe ciało miał napięte jak do skoku. Desperacko pragnął pomóc siostrze, tak nakazywał mu braterski instynkt, który z pewnością rozrywał go w tej chwili od środka. - Wszystko będzie dobrze, obiecuję. Nikki uniosła głowę ku swemu agresorowi, wyrywając się gwałtownie. - Puść mnie! - Bądź cicho, Nikki - wymamrotał pod nosem Xavier. - Nie wygłupiaj się. - Xavier, o co tu chodzi?! - wrzasnęła. Siódmi przytrzymywali ją za ręce, próbowała więc ich kopać, wierzgając nogami, ale z równym powodzeniem mogłaby uderzać w żelazo. Żaden z nich nie zwracał na nią uwagi. - To boli! - krzyknęła, na co Xavier zamrugał prędko powiekami, usiłując zapanować nad nową falą bezsilnego gniewu. - Czego chcecie?! - ryknął. - Mówcie! - Tego, czego chcieliśmy od początku - odparł Hamiel. - Pragniemy was rozdzielić.
— Żądacie od nas, abyśmy nigdy więcej się nie spotkali? - zapytał Xavier, jakby to była najgłupsza rzecz na świecie. — Nie - zaprzeczył wolno Hamiel. - Musisz pójść z nami. — Zgadzam się — odrzekł bez wahania Xavier, na co serce opadło mi na dno żołądka, ciężkie niczym kamień. - Możecie mnie zabrać. Tylko wypuśćcie moją siostrę. — Nie ty. - Cmoknął z politowaniem tamten, wskazując na mnie swym sękatym paluchem. - Ona. — Nie. — Xavier zacisnął zęby. - Ją zostawcie w spokoju. Widziałam, jak gorączkowo się zastanawia, rozpaczliwie usiłując znaleźć wyjście z sytuacji. Lecz postawiono go przed niemożliwym do dokonania wyborem: pomiędzy siostrą a żoną. Ja jednak nie planowałam biernie się temu przyglądać. Nie zamierzałam też pozwolić, aby Nicola ucierpiała. Xavier stracił już poprzednią dziewczynę, najlepszego przyjaciela, księdza, którego znał od dziecka, oraz współlokatora. Naoglądał się w swoim życiu więcej śmierci, niż ktokolwiek powinien, a miał dopiero dziewiętnaście lat. Nikki nadal się miotała, aż w końcu jeden z Siódmych wykręcił jej rękę za plecy, aby ją obezwładnić, na skutek czego skrzywiła się z bólu. Xavier zesztywniał z wściekłości, mimowolnie rwąc się przed siebie. Wszystkie siły poświęcał temu, by nie rzucić się na oślep ku siostrze. Aż do tej pory zagrożenie zawsze dotyczyło wyłącznie nas, za każdym razem komuś zależało na tym, by wyrządzić krzywdę nam. Teraz jednak stało się inaczej. Wcześniej sądziłam, że nie istnieje nic takiego, z czym nie potrafilibyśmy sobie z Xavierem poradzić. Rzucaliśmy wyzwanie całemu światu, wspólnie pokonując największe przeciwności losu. Nieodmiennie wybieraliśmy walkę, ryzykowaliśmy życie, ponieważ bycie razem liczyło się dla nas ponad wszystko. Lecz tego nie wzięliśmy pod uwagę. Byliśmy przygotowani na każdą ewentualność, z wyjątkiem tej jednej. — Nie! - powtórzył Xavier. - Tylko nie ją. Weźcie mnie. Proszę!
- Nie możemy - odparł Hamiel beznamiętnym tonem. - Dlaczego? - Albowiem zostałeś naznaczony jako jeden z Wybranych. Nasz Ojciec ma wobec ciebie wielkie plany. Zakazano nam w nie ingerować. Gdybyśmy się tego dopuścili, konsekwencje byłyby nie do przewidzenia. - Jego ciemne spojrzenie spoczęło na mnie. Xavier postąpił krok naprzód. - To moja żona. Nie pozwolę wam jej zabrać. W odpowiedzi Hamiel wydobył spomiędzy fałd swojej szaty lśniące srebrne ostrze, którego czubek przystawił do gardła Nicoli. Krzyknęła głośno, lecz błyskawicznie została uciszona przez jednego z Siódmych, który zakrył jej usta dłonią. Teraz widać było już tylko jej szeroko otwarte, oszalałe z przerażenia oczy. Xavier zgiął się wpół, jak gdyby miał zaraz zwymiotować. Z jego wzroku wyczytałam udrękę tak ogromną, że poczułam, iż dłużej tego nie zniosę. Wiedziałam, że za nic nie odda mnie Hamielowi, ale nie mógł przecież przystać na śmierć siostry. - Wystarczy. - Tym razem to ja wystąpiłam naprzód, czując wewnątrz wszechogarniającą pustkę. - Już wystarczy. Jeśli istniała kropla zdolna przelać czarę naszej goryczy, była nią właśnie ta chwila. Zobaczyłam już dość cierpienia, aby wystarczyło mi go do końca życia. Nikt więcej z naszego powodu nie zginie. Siódmi odnaleźli w końcu sposób na złamanie mnie. I doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Zresztą nie mogliśmy przecież wiecznie uciekać, w nieskończoność stawiając im opór, pozwalając, aby wokół nas przybywało trupów. Kogo jeszcze wybraliby na cel? Ktoś musiał wreszcie położyć kres tej wojnie. Ja zaś miałam szansę to zrobić. Spojrzałam na Xaviera i ujrzałam w jego oczach całą boleść, jakiej kiedykolwiek doświadczył. Liczyłam tylko na to, iż naprawdę uda mi się zakończyć całą tę pogoń. - Pójdę z wami - powiedziałam do Hamiela. - Poddaję się. Zza pleców dobiegł mnie rozdzierający odgłos, coś jakby na poły jęk, na poły szloch.
- Nie - wyszeptał Xavier. - Beth, błagam, nie. Zmusiłam się do tego, aby go nie słuchać. - Najpierw ją wypuśćcie — zażądałam, starając się zachować spokój. - Uwolnijcie jego siostrę, a zrobię, co zechcecie. - Czyżbyś mi nie ufała? - zapytał Hamiel, wyraźnie rozbawiony. - Ani trochę - odparłam. - My przestrzegamy kodeksu honorowego - odrzekł. - Żołnierze Królestwa Niebieskiego dotrzymują obietnicy. Nie wiemy jednakże, czy to samo można powiedzieć o tobie. Skąd możemy mieć pewność, że nie kłamiesz? - Doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, iż jesteś w stanie w mgnieniu oka pozbawić tę dziewczynę życia - wycedziłam. - Tak więc wygraliście. Po prostu pozwólcie jej odejść, dobrze? Nie będę próbować żadnych sztuczek. Hamiel rozważał przez kilka sekund moje słowa, aż wreszcie skinął głową w kierunku Siódmych trzymających Nikki. Puścili ją, ona zaś podbiegła do Xaviera, po czym nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Złapał ją, nim upadła na ziemię, i przycisnął mocno do piersi, wciąż nie odrywając wzroku ode mnie. Czuł się odpowiedzialny zarówno za swoją młodszą siostrę, jak i za żonę. Z jego oczu wyczytałam porażkę. Podeszłam ku niemu. - Co ty wyprawiasz? - warknął Hamiel. - Pozwól mi się pożegnać - poprosiłam. - Daj nam minutę. Tylko jedną. - Pośpiesz się. Była to najtrudniejsza minuta w całym moim życiu. Stojąc u stóp Urwiska i patrząc na Xaviera, miałam wrażenie, iż świat właśnie dobiegł końca. A przynajmniej mój świat skończył się definitywnie. W tym miejscu wszystko się zaczęło, tak więc tu powinno znaleźć swój finał. Wzięłam go za rękę, starając się zapamiętać dotyk jego skóry, a następnie pochyliłam głowę, by ucałować chłodny metal ślubnej obrączki. - Beth... - zaczął.
- Pss... - położyłam mu palec na ustach. - Nic nie mów. Chcę tylko, byś wiedział, że cię kocham. - Po raz ostatni przesunęłam dłonią po jego włosach. Jak to możliwe, iż nie zauważyłam dotychczas, ile odcieni błękitu kryją jego oczy? Spływające z nich łzy zatrzymywały się na policzkach, przypominając krople ciekłego kryształu. - Nie mogę ponownie cię stracić. Nie zniosę tego. - Nie stracisz mnie - odparłam. - Na zawsze pozostanę przy tobie. Będę twoim aniołem stróżem. - Nie. - Nabrzmiały od emocji głos wiązł mu w gardle. - Nie tak miało wyglądać zakończenie naszej historii. - Od początku wiedzieliśmy, że mój pobyt tutaj nie potrwa wiecznie. - Serce tłukło mi się w piersi tak głośno, że prawie nie słyszałam własnych słów. Nie chciałam jednak, aby Xavier się zorientował, jak wiele mnie to kosztuje. Wystarczająco już się nacierpiał. - Mieliśmy poszukać jakiegoś wyjścia - powiedział. - Mieliśmy walczyć. - I walczyliśmy - odrzekłam miękko, zerkając przez ramię na Hamiela. - Po prostu tym razem nie udało nam się wygrać. - Proszę - przymknął błagalnie powieki. - Nie rób mi tego. Nie potrafię bez ciebie żyć. - Jeśli kiedykolwiek będziesz mnie potrzebował, zamknij tylko oczy - szepnęłam. Czułam się tak, jak gdyby ktoś rozrywał mnie na pół, i z trudem udawało mi się zachować przytomność. - Znajdziesz mnie w Białym Pokoju. Nagle Xavier uniósł głowę, chwytając mnie przy tym za ramiona z taką siłą, że aż zabolało. - Musisz spróbować znaleźć sposób, by tu wrócić. - Spróbuję - zapewniłam go, usiłując nadać twarzy przekonujący wyraz. Jakim cudem miałabym przeprowadzić ucieczkę z nieba? - Obiecaj - naciskał. - Obiecaj, że do mnie wrócisz. - Obiecuję - wyszeptałam. - Jeśli istnieje jakiś sposób, odnajdę go.
Głos Hamiela był zimny i ciął niczym stal. - Czas minął — stwierdził sucho. Przed moimi oczami zaczęły przepływać obrazy z przeszłości. Zobaczyłam nasze przybycie do Venus Cove, swój stary pokój w Byronie, płaczącą Molly, śmiejącego się Jake'a, Fantoma pogrążonego we śnie na moim łóżku. Widziałam swoje rodzeństwo spowite aureolą złocistego blasku. Patrzyłam na piekielne płomienie oraz ciała potępionych. A potem był już tylko Xavier: Xavier na pomoście, Xavier za kierownicą chev-roleta, Xavier podczas lekcji francuskiego, z błąkającym się na wargach półuśmiechem. Ujrzałam go na plaży, na huśtawce w ogrodzie, czekającego na mnie przy ołtarzu. Zdawało mi się, że tonę w błękicie jego oczu. Rzeczywistość naokoło mnie poczęła się rozpadać. Wydawało mi się, że wciąż trzymam w dłoniach ręce Xaviera, lecz raptem okazało się, iż gdzieś znikły, ja zaś ściskam w palcach jedynie powietrze. Piasek pod moimi stopami zaczął się usuwać, a w oddali pojawił się jasny punkt, stopniowo przybierając na intensywności. Krajobraz wokół zacierał się i blakł, niczym na prześwietlonej fotografii. Twarze traciły ostrość, głosy zlewały się w jedno, aż wreszcie pozostał z nich tylko piskliwy, przeciągły jęk. Światło stawało się coraz silniejsze, wchłaniając wszystko na swojej drodze. Wkrótce pochłonęło także i mnie. Straciłam grunt pod nogami, przestałam czuć, widzieć czy słyszeć cokolwiek poza rykiem pędzącego wiatru, targającego moje włosy. Instynktownie odgadłam, że ziemia została daleko w tyle, a przede mną rozwierają się wrota niebios. Nastąpił koniec mojej podróży. Nadszedł moment, którego obawiałam się od chwili, gdy po raz pierwszy postawiłam stopę na twardym gruncie. Wracałam do domu.
Odwyk Od pierwszej chwili wszystko było nie tak. Choć nigdy nie spodziewałam się, że powrót będzie dla mnie radosnym wydarzeniem, nie przypuszczałam też, do jakiego stopnia będzie on mi się kojarzył z wygnaniem. Gdy wreszcie otworzyłam oczy, stałam za bramą nieba. Rozciągała się w nieskończoność nad moją głową, znikając pośród wirującej bieli. Odwróciłam się, przywierając do złotych prętów i spoglądając w dół na świat, który zostawiłam za sobą. Ziemia znajdowała się daleko stąd. Z tego miejsca przypominała ciemnoniebieską, wzorzystą kulkę, zawieszoną w próżni i otuloną białym woalem. Wyglądała tak pięknie, iż trudno było wyobrazić sobie jej kontynenty kiedykolwiek nękane wojną, głodem czy klęskami żywiołowymi. Sprawiała wrażenie spokojnej i bezpiecznej, ulokowanej wygodnie w pajęczynie życia utkanej przez naszego Ojca. Każda najmniejsza cząstka mnie marzyła o tym, aby tam wrócić, lecz droga powrotu została przede mną zamknięta. Ponownie się obróciłam, tym razem twarzą ku śnieżnobiałej krainie. Powietrze połyskiwało niczym opal, mieniąc się bladym różem oraz najsubtelniejszymi odcieniami zieleni, delikatnymi jak morska pianka. Ja jednak nie miałam już pojęcia, co powinnam ze sobą począć. Wszędzie naokoło widziałam inne anioły,
wyłaniające się jak świetliste kule spośród mgły, prowadzące za sobą dusze lub śpieszące się, by przekazać kolejnemu posłańcowi Królestwa powierzoną im wiadomość. Każdy tu miał jakiś cel... oprócz mnie. Ja pragnęłam jedynie cofnąć się tam, skąd przybyłam. Nie wiedziałam nawet, czy cokolwiek mi grozi. Wcześniej spodziewałam się jakiejś reakcji - gniewu, kary, potępienia - ale wszyscy wokół zachowywali się tak, jakbym w ogóle nie istniała. Stałam więc bezradnie, wahając się, niepewna, co ze sobą zrobić, aż wreszcie usłyszałam czyjś głos. - Bethany - powiedział. - Tu jesteś. Witaj w domu. Uniósłszy wzrok, ujrzałam przed sobą kobietę. Była ubrana w śnieżnobiałą garsonkę, miała wypielęgnowane dłonie i włosy starannie upięte w klasyczny kok. Na czubku jej nosa spoczywały okulary w złotych oprawkach. - Kim pani jest? - spytałam wprost, nie zaprzątając sobie głowy uprzejmościami. - Mam na imię Eve - odparła, po czym wyciągnęła notes i zapisała w nim coś, przyglądając mi się jednocześnie znad okularów. - Chodź ze mną. Jako że nie pozostało mi nic innego do roboty, ruszyłam za nią. Nie mogłam w nieskończoność tkwić przy bramie, a sama nie umiałam stwierdzić, do której sekcji należę. Czy nadal pełniłam tę samą funkcję, co przedtem? Wątpiłam, aby uznano moją psychikę za stabilną na tyle, by powierzyć mi opiekę nad duszami. Ale co w takim razie miałam robić? Nie znałam innego życia... poza tym na ziemi. Weszłam więc za Eve do pomieszczenia, które w zaskakującym stopniu przypominało gabinet. W dodatku był to najwyraźniej gabinet lekarski. W jednej chwili rozglądałam się bez celu po marmurowym hallu u wrót nieba, a w następnej siedziałam już na miękko wyściełanej białej kanapie, pod stopami mając biały futrzany dywan, naprzeciw siebie zaś Eve z mruczącym rozkosznie tłustym kotem, zwiniętym w kłębek na jej kolanach. Siedziała na obitym skórą krześle, wciąż bez słowa mierząc mnie wzrokiem.
- Więc... - zaczęta w końcu ze sztucznym, pobłażliwym uśmiechem, jak gdyby miał to być wstęp do długiej i owocnej rozmowy. Czyżby spodziewała się ode mnie odpowiedzi? - Więc? - powtórzyłam tępo. - Wydarzenia przybrały dość interesujący obrót, nie uważasz? zapytała, kiwając głową w sposób mający świadczyć o tym, że doskonale rozumie moją sytuację. - Opowiedz mi, proszę, jak się teraz czujesz? - To ma być żart? - odparłam. - A jak pani sądzi? - No cóż. - Eve ponownie się uśmiechnęła, po raz kolejny skrobiąc coś w swoim notesie. - Wygląda na to, że będziemy musiały się uporać z kilkoma poważnymi problemami! Traktowała mnie niczym trener prowadzący szkolenie na obozie motywacyjnym dla studentów. - Chcę wrócić do domu - powiedziałam głośno, choć wiedziałam, że to i tak nic nie zmieni. - Nie wygłupiaj się. - Postukała końcem ołówka w okładkę notesu. - Przecież tu jest twój dom. - Kim pani jest? - zapytałam jeszcze raz. - Dlaczego tu siedzę i z panią rozmawiam? Jeśli macie zamiar mnie ekskomunikować, zróbcie to zwyczajnie, bez tych ceregieli. - Ekskomunikować? — powtórzyła, zapisując to sobie dla pewności. - Nikt tu nikogo nie będzie ekskomunikował. Moim zadaniem jest ci pomóc. - Doprawdy? - spytałam z powątpiewaniem. - A jak konkretnie ma pani zamiar to zrobić? - Podczas naszych wspólnych sesji - odparła Eve, otwierając niewidoczną dotychczas szufladę ukrytą w białym, drewnianym stoliku do kawy i podsuwając mi miseczkę kolorowych cukierków. Może skosztujesz? - Przepraszam, powiedziała pani: sesji? - zapytałam, ignorując zaoferowany poczęstunek. - Ma pani w planach regularne spotkania ze mną? - Ależ tak. Będziemy się widywać codziennie - odrzekła. Potraktuj mnie jak swojego mentora.
- Jest pani psychiatrą, tak? - upewniłam się, kipiąc ze złości. - Taka niebiańska wersja lekarza od kłopotów z głową? - Preferuję termin „mentor" - odpowiedziała uprzejmie. Było jasne, że niezbyt dokładnie wiedzieli, co tu ze mną począć. Mój przypadek pozbawiony był jakiegokolwiek precedensu, nie istniało więc także gotowe rozwiązanie. Stanowiłam anomalię, w związku z czym postanowili wysłać mnie na terapię do Eve, która z minuty na minutę stawała się coraz bardziej irytująca. Udając, że nie słyszy żadnego z moich pytań, spodziewała się jednocześnie uzyskać wyczerpujące odpowiedzi na te stawiane przez nią. Utrzymywała, iż jej celem jest „powtórne zaaklimatyzowanie" mnie, który to proces miałby trwać do czasu, gdy znów poczuję się gotowa przyjąć na siebie swe dawne obowiązki. W jej ustach wydawało się to tak proste i oczywiste. Wkrótce wszystko miało wrócić do dawnej równowagi. Pozostawał tylko jeden zasadniczy problem. Ja wcale nie chciałam wracać do tego, co było kiedyś. Pragnęłam powrotu na ziemię, do Xaviera. Wyłącznie do tego dążyłam. Wyłącznie to mnie interesowało. - Jak rozumiem, mieszkałaś z serafinem oraz archaniołem, czy tak? - zapytała teraz. - Proszę nie udawać, że pani nie wie - warknęłam, na co Eve uniosła swe perfekcyjnie wyregulowane brwi. - Postaraj się, proszę, odpowiedzieć na pytanie. - Owszem - prychnęłam z ironią. - Mieszkałam z nimi i ze swoim mężem. O nim pani zapomniała? - Hmm - mruknęła w zamyśleniu, sporządzając obowiązkową notatkę. - Czy może pani przestać? - zażądałam z pretensją. - Zapisuję tylko swoje spostrzeżenia - odparła grzecznie. Dalsza rozmowa przebiegała według powyższego schematu. Eve uparcie odmawiała zdradzania jakichkolwiek szczegółów, ja natomiast w dość regularnych odstępach czasu traciłam cierpliwość. Zdawało mi się, że minęły długie godziny, nim w końcu mnie puściła, informując przy okazji, iż następnego dnia
rozpoczynamy kolejną sesję. Gdyby tylko istniał w niebie klif, z którego mogłabym się rzucić, nie wahałabym się ani sekundy. Sęk w tym, że funkcjonowałam tu pod swoją prawdziwą postacią, zatem oczywiście nie zdołałabym się zabić. O śnie również nie było mowy, tak więc nie miałam przed sobą dosłownie żadnej formy ucieczki. Nie jadłam. Nie robiłam zupełnie nic. Po prostu egzystowałam. Przebywanie zaś w niebie bez czegokolwiek, co pozwoliłoby wypełnić czas, oznacza dla anioła prostą drogę do utraty zmysłów. Cały sens naszego istnienia polega na tym, aby służyć Królestwu Niebieskiemu oraz chronić wszystko, co stworzył nasz Ojciec. Jesteśmy bezustannie zajęci, ponieważ zawsze znajdzie się człowiek, który nas potrzebuje. Mnie jednakże odcięto od wszelkich kontaktów z kimkolwiek poza moim mentorem aż do chwili, gdy zostanę uznana za zdolną do wykonywania swych obowiązków. I tak oto ujrzałam się sam na sam z gigantyczną, bezkresną pustką rozciągającej się przede mną nieskończoności. Miałam ochotę wydrapać dziury w nieistniejących ścianach. Męka nieustającej monotonii była nie do wytrzymania. Pragnęłam wrzeszczeć, uciekać, płakać, walczyć - ale nie mogłam zrobić żadnej z tych rzeczy. Pragnęłam umrzeć. Dręczyła mnie nie tylko ziejąca otchłań, która otwierała się w mojej piersi na samą myśl o Xavierze, tęskniłam też za ziemią. Za aromatem kawy, zapachem świeżo zżętego zboża, purpurową łuną poprzedzającą zachód słońca, dotykiem bliskiego mi ciała, obmywającą moją skórę wodą. Wyczuwałam wokół siebie inne anioły, śpieszące do swoich spraw, lecz żaden z nich się nie zbliżył, nie uczynił jakiegokolwiek gestu, nie wypowiedział słowa. Czyżby się mnie obawiały? A może kazano im trzymać się z daleka? Wiedziałam, że uchodzę za odmieńca. Snułam się bez celu, rozmawiając sama ze sobą, kompletnie nieprzytomna, bez reszty pogrążona we wspomnieniach. Wszyscy sądzili, że powoli się rozsypuję, i była to prawda. Co więcej, zupełnie się tym nie przejmowałam. Nie istniał żaden powód, dla którego miałoby mi na czymkolwiek zależeć. Równie dobrze mogłam więc zo-
stać niebieską czarną owcą. Miałam zresztą solidne podstawy, by podejrzewać, że po przeprowadzeniu skutecznej resocjalizacji (a Eve wyglądała mi na upartą) próżno będzie doszukiwać się u mnie choć śladu człowieka. Lecz na razie wciąż jeszcze widziałam w sobie dziewczynę z Venus Cove. W dalszym ciągu nie byłam gotowa pożegnać się z nią i nie przypuszczałam, abym kiedykolwiek była w stanie dobrowolnie to zrobić. - Ciekawe, czy Xavier widział się już z rodzicami - zastanawiałam się głośno podczas którejś sesji z Eve. Szybko nauczyłam się rzucać wyrwanymi z kontekstu myślami, ponieważ spostrzegłam, że wyprowadza ją to z równowagi. Zadała mi jakieś pytanie, którego nawet nie usłyszałam. Doprowadzała mnie do szału samą swoją obecnością. Jej gładko zaczesane, zwinięte w węzeł na karku włosy miały kolor karmelu i zawsze sprawiały wrażenie, jakby ich właścicielka dopiero co wyszła od fryzjera. Biała garsonka była co dzień jednakowo idealnie odprasowana, a z nijakiej twarzy o płaskich rysach spoglądała na mnie z nieodmiennie stoickim spokojem para profesjonalnie życzliwych oczu. Rzecz jasna, imię Eve nie miało nic wspólnego z jej prawdziwą, anielską tożsamością. Przedstawiła mi się w ten sposób, abyśmy łatwiej mogły „nawiązać kontakt". Szacując w ludzkich latach, wyglądała na mniej więcej czterdzieści i budziła nieodparte skojarzenia z dyrektorką szkoły. — Nie ma sensu rozpamiętywać czasu, który spędziłaś na ziemi stwierdziła stanowczo. - To już zamknięty rozdział. Przyglądałam się jej, kiedy tak siedziała naprzeciwko mnie, piękna swą chłodną, nordycką urodą. Musiałam przyznać, że najwyraźniej na wszystko umiała znaleźć odpowiedź. Przypuszczalnie mogłabym zadać jej dwadzieścia razy z rzędu to samo pytanie, po czym nadal spotkać się z identycznie wyważoną, opanowaną reakcją. Było w niej jednak coś z nauczycielki, co sprawiało, iż nie potrafiłam jej zaufać. Nie wierzyłam, że szczerze jej na mnie zależy, a już na pewno nie podobały mi się jej małe, przebiegłe oczka. Stała na straży ładu, podczas gdy ja reprezentowałam chaos.
- Twoje wspomnienia ciążą ci jak kamienie młyńskie u szyi. Musisz się ich pozbyć. - Zamknij się - wypaliłam. Zesznurowawszy usta, zanotowała coś stanowczym gestem w swoim kajeciku. - Właściwie to już w piekle chyba było mi lepiej. - Co takiego? - zapytała Eve. - Co ty powiedziałaś? - Powiedziałam, że zaczynam tęsknić za piekłem - stwierdziłam tonem beztroskiej pogawędki. - Nie sądzę, abyś zdawała sobie w pełni sprawę z tego, co mówisz. - Nie sądzę, abyś zdawała sobie w pełni sprawę z tego, jak beznadziejnie jesteś nudna - rzuciłam jej prosto w twarz. - Wewnętrzny spokój nie ma nic wspólnego z nudą - powiadomiła mnie Eve. - Bycie częścią zbiorowej, kosmicznej energii to coś, co przerasta wszelkie twoje dotychczasowe doświadczenia. - A mów sobie, co chcesz - wymamrotałam. - Nie mam najmniejszej ochoty na te kosmiczne brednie. Nie oglądałaś ,Władcy pierścieni"? Wybieram los człowieka. - Skąd pomysł, że masz jakiś wybór? - zapytała Eve, zaraz jednak zmieniła taktykę, spostrzegłszy mój wzrok. Miałam ochotę ją udusić. Niekiedy trzeba zaufać innym, którzy lepiej wiedzą, co będzie dla ciebie najkorzystniejsze. Staramy się ci pomóc. - Dlaczego wciąż mam ciało? - spytałam. - I ty też? Nie tak zapamiętałam niebo. - Bierzemy pod uwagę pewne względy - odparła. - Próbujemy stopniowo przyzwyczajać cię do dawnego życia. Doszliśmy do wniosku, że nagłe odebranie ci ciała, do którego przywykłaś przez te kilka lat, może niekorzystnie na ciebie wpłynąć. - Cóż za troska - mruknęłam. - Jesteś mężatką? Ściągnęła brwi, usiłując nadążyć za niekontrolowanymi zmianami wątku. - Oczywiście, że nie. To niedozwolone. Wiesz o tym dobrze. - Nie możecie wiecznie mnie tu trzymać - poinformowałam ją. Znajdę sposób, aby się stąd wydostać. Choćbym miała się wysadzić kosmicznym kryptonitem.
- Doprawdy? - zdziwiła się Eve. - I owszem - przytaknęłam. - A jeśli nie uda mi się uciec, narobię takiego bałaganu, że zdążycie gorzko pożałować swojej kretyńskiej decyzji o ściągnięciu mnie tutaj. - No tak. Widzę, że wciąż czeka nas sporo pracy. - Denerwowała mnie tą manierą mówienia w liczbie mnogiej. Wydawała się przez to jeszcze bardziej protekcjonalna. - Aż? - spytałam drwiącym tonem. - Aż zrozumiesz, że ziemskie uciechy są niczym w porównaniu z nieskończonym bogactwem, które oferuje Królestwo Niebieskie. - W takim wypadku będziesz musiała nieco lepiej się postarać odparłam. - Bo jak na razie, to ziemskie uciechy prowadzą o kilka długości. - Pewnego dnia to minie - odrzekła Eve. - Po co to wszystko? - zapytałam. - Dlaczego po prostu mnie nie ukarzecie? Dlaczego nie rzucicie mnie na pożarcie Lucyferowi? Przecież to byłoby o wiele łatwiejsze. - Staramy się przywrócić cię na łono naszej społeczności — odparła. — Wątpię, czy Lucyfer na wiele by się tu zdał. - A jeśli ja wcale nie pragnę wracać na to łono? - Nie sposób funkcjonować tak w nieskończoność. - Zgadza się - potwierdziłam. - I właśnie dlatego nie leży to w moich zamiarach. Sęk w tym, iż każda z nas zupełnie inaczej wyobrażała sobie wyjście z tej sytuacji. Ja jednak miałam nad nimi tę przewagę, że było mi absolutnie wszystko jedno, co się ze mną stanie. Nie zostało im nic, czym mogliby mnie zastraszyć. Słyszałam, co mówili Siódmi - życie Xaviera z jakiegoś powodu przedstawiało sobą znaczną wartość. Nie wolno im było go skrzywdzić. Dzięki temu mogłam pozwolić sobie na dowolne fanaberie. I planowałam w pełni wykorzystać tę okazję. Nie wymyśliłam jeszcze tylko, jak najskuteczniej dać się im we znaki. Na dobry początek postanowiłam odrobinę się zabawić.
- Wiesz, demony opowiadały mi różne rzeczy — oznajmiłam, układając się wygodnie na haftowanych jedwabnych poduszkach. Najdziwniejsze. - Na przykład? - spytała, marszcząc nos, jak gdyby ją coś zaswędziało. Sądząc po minie, uważała, że najwyraźniej każdy w niebie musi dźwigać swój krzyż i w jej przypadku jestem to ja. - Na przykład, jak wpuścić je do nieba. - Przywołałam na twarz swój najsłodszy uśmiech. - Jak otworzyć im przejście. - To niedorzeczne - prychnęła Eve. - Nigdy w życiu nie słyszałam nic bardziej absurdalnego. - Skąd wiesz? - spytałam podstępnie. - To ja mieszkałam w piekle. Spędziłam w nim długie miesiące. Nie sądzisz, że zdążyłam dowiedzieć się kilku ciekawostek? Oni was tam naprawdę nienawidzą. A wystarczy inteligentnie podstawiony szpieg... - Nie opowiadaj bzdur — przerwała mi. - Demony nie są w stanie się tu dostać. - Mnie jakoś udało się wejść do piekła. A jestem przecież aniołem - rzuciłam od niechcenia, przyglądając się swoim paznokciom. Rzecz jasna, podpuszczałam ją na całego. W żadnym razie nie zniżyłabym się do tego, by szukać pomocy u demonów, nie wspominając już o zdradzie wobec Królestwa zbudowanego przez mego Ojca. Choć nie czułam się już jego częścią, nadal stanowiło dla mnie świętą ziemię obiecaną. Ale jeśli zdołam przekonać Eve, że jestem wystarczająco szalona, by dopuścić się podobnego czynu, może zacznie traktować mnie poważnie. - Cóż... - odparła teraz. - Wówczas w istocie zostałabyś zesłana do piekła. - Doskonale - stwierdziłam. - Już Gabriel znajdzie sposób, aby mnie stamtąd wydostać. Wobec nieba zmuszony jest okazywać posłuszeństwo, ale piekło nie ma nad nim żadnej władzy. - Rozczarowujesz mnie, Beth - odrzekła Eve tonem, jakiego używa się zazwyczaj, udzielając reprymendy niegrzecznym dzieciom. Ogromnie mnie rozczarowujesz. Kim ona była, żeby mnie oceniać? Jakim prawem siedzi tu w tym swoim wymuskanym kostiumiku i ośmiela się sądzić, że
wie cokolwiek na mój temat?! Nim zdążyłam się zorientować, stałam nad nią, wywrzaskując wszystkie przekleństwa, jakie tylko przyszły mi do głowy, strasząc ją piekłem oraz wymyślając na poczekaniu najrozmaitsze nowe groźby. Nie istniało dla mnie nic poza tą dziką, niepohamowaną furią. Autentycznie nie byłam w stanie nad nią zapanować. Ci tutaj zrujnowali mi życie. Walczyliśmy z Xavierem z takim poświęceniem po to tylko, aby schwytano nas za kark niczym szczenięta i rozdzielono. Eve wstała z krzesła. Nie wydawała się nawet jakoś szczególnie zdenerwowana. Musiałam przyznać, że co jak co, ale nerwy miała ze stali. Ostatecznie przed momentem dostałam na jej oczach regularnego ataku histerii. Lecz gdy wyciągnęła do mnie rękę, stało się coś dziwnego. W momencie, w którym dotknęła mojej skóry, w powietrze wystrzeliły błękitne iskry, a z jej włosów uniósł się dym. Wydała z siebie osobliwy, przypominający skowyt dźwięk, po czym gwałtownie odskoczyła. Ze zdumienia przestałam krzyczeć, milknąc w połowie zdania. Nim jednak zdołałam powiedzieć cokolwiek na swoją obronę, w pomieszczeniu zjawiło się dwóch przypominających ochroniarzy mężczyzn, którzy błyskawicznie ujęli mnie pod ramiona, a następnie wyprowadzili. W kilka sekund później znalazłam się w niewielkiej białej sali, zupełnie sama i zamknięta na klucz. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko położyć się na podłodze i czekać. Cała ta biel przytłaczała mnie, dusiła niczym fizyczny ciężar. Nie tak wyglądało niebo z moich wspomnień. Zapamiętałam rozjarzoną światłem piramidę kolorów, przestrzeni, wolności oraz poczucie, iż ziemia, niebo i woda stanowią razem idealnie uzupełniającą się całość. Teraz natomiast odnosiłam wrażenie, że ktoś usiłuje wtłoczyć mnie do zbyt małego pudełka. Przy całym swym ogromie niebo zmieniło się dla mnie w więzienną celę. Zza ścian, niczym w domu Wielkiego Brata, przemówił do mnie głos Eve. - A już myślałam, że współpraca tak dobrze zaczyna nam się układać. Nie razi się prądem kogoś, kto usiłuje ci pomóc.
- Nie zrobiłam tego specjalnie - odparłam martwo, nie odrywając policzka od ziemi. - Nie sądź, że jestem na ciebie zła - oznajmiła. - Postanowiłam dać ci tylko trochę czasu, żebyś mogła ochłonąć. - Świetnie. Dziękuję. - Nie musisz wciąż się karać, wiesz? - rzuciła nagle. - Z tego, co pamiętam, to próbowałam ukarać ciebie. Z zewnątrz dobiegło ciche westchnienie, po czym Eve powróciła do swego lodowatego opanowania. - Postawimy cię na nogi, zanim się obejrzysz. - A ty co, prowadzisz kurs motywacji? Idź sobie. - Dobrze - odparła. - Wrócę później. - Szkoda twojej fatygi - mruknęłam. Usłyszałam oddalający się stukot jej obcasów, który raptem ucichł. - Co pan tu robi? - zwróciła się stanowczo do niewidocznego dla mnie, tajemniczego intruza. - Nie powinno pana tu być. Ma pan zezwolenie? - Gdzie ona jest? - Od razu rozpoznałam ten łagodny, melodyjny głos. Należał do mego brata, Gabriela.
Widzę martwych ludzi Usiadłam tak gwałtownie, że zakręciło mi się w głowie. Czy to rzeczywiście mógł być Gabriel? Czy przyszedł mnie stąd wydostać? Ponownie usłyszałam głos Eve, teraz już wyraźnie podenerwowany. - Nie jest pan upoważniony! Proszę się zatrzymać, nie może pan tam wejść! Moja izolatka nie miała drzwi. Gabriel po prostu zmaterializował się wewnątrz, jaśniejąc swą anielską poświatą. Chyba jeszcze nigdy nie ucieszyłam się tak na czyjś widok. Czym prędzej się podniosłam i w ciągu sekundy zawisłam mu na szyi, ściskając go z całej siły. Bałam się, że zniknie, jeśli go puszczę. - Rzeczywiście cię zamknęli - stwierdził. - To coś potwornego - wyszlochałam mu w pierś. - Tu nie ma nic poza pustką. Jestem bliska obłędu. Musisz mnie stąd zabrać. - Nie mogę - odparł. - Jak to? — Odsunęłam się na krok, mrugając z niedowierzaniem powiekami. Ból w mojej piersi, który dopiero co odrobinę zelżał, powrócił ze zdwojoną mocą. - Co tu robisz w takim razie? - Nie uda mi się ot tak wziąć cię ze sobą - mówił cicho i szybko, jak gdyby wiedząc, iż nie mamy wiele czasu. - Ale przyszedłem ci powiedzieć, że istnieje ktoś, kto może pomóc.
- Kto? Chyba nie Eve? - Bethany, wystarczy jeden rzut oka na ciebie, aby się zorientować, iż to miejsce przestało być twoim domem. Są tacy, którzy to rozumieją. Musisz ich odnaleźć. - Gdzie? - spytałam bez tchu. - Gdzie ich znajdę? - Pomyśl - rzekł z naciskiem Gabriel. - Czasem nie trzeba daleko szukać. W głowie miałam kompletny mętlik. Co on próbował mi zasugerować? - Nie możesz powiedzieć wprost? Powiódł znaczącym wzrokiem po pomieszczeniu. Jego srebrzystoszare oczy zabłysły, a ja pojęłam wreszcie, o co mu chodzi. Podejrzewał, że jesteśmy podsłuchiwani. - To co mam zrobić? - Graj dalej - mruknął. - Dobrze ci idzie. - Co masz na myśli? - zapytałam gorączkowo. - Całkiem przekonująco weszłaś w rolę - odparł cicho. Niespodziewane zmiany na nikogo dobrze nie wpływają. Z pewnością zdajesz sobie z tego sprawę. Minęło kilka sekund, nim rozszyfrowałam te słowa, ale w końcu zgadłam. Miałam nadal zachowywać się jak wariatka, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Kiwnęłam głową. - A co u Xaviera? Gabriel utkwił spojrzenie w suficie. - Radzi sobie. - Co to znaczy? - Radzi sobie równie skutecznie, co ty. - Przekaż mu, że kocham go najbardziej na świecie - poprosiłam. Powiedz, że nawet na chwilę nie przestaję o nim myśleć. - Naprawdę sądzisz, że mu to pomoże?... Nim zdążyłam zadać mu więcej pytań, w ścianie pojawił się świetlisty, opalizujący korytarz, przez który do środka wpadła Eve, a tuż za nią cały oddział ochroniarzy. Kąciki ust Gabriela uniosły się w pobłażliwym uśmiechu.
- Oboje wiemy, że nie możesz mnie aresztować, Eve - powiedział. - Daruj sobie to przedstawienie. Niemałą satysfakcję sprawił mi sposób, w jaki się do niej odnosił. Jak gdyby była ledwo zauważalnym pyłkiem unoszącym się w powietrzu. Widziałam, że momentalnie wyprowadziło ją to z równowagi. - Aresztować może nie. - Eve nadęła się niczym balon. - Ale mogę to zgłosić. - Proszę bardzo. - Gabriel wzruszył ramionami. - I tak wychodzę. - A czemu zawdzięczamy to najście? - spytała, mierząc mnie podejrzliwym wzrokiem. - Chciałem sprawdzić, czy Beth doszła już do siebie - odparł Gabriel tonem, z którego wynikało, że powinno być to dla niej oczywiste. - I okazuje się, że nie, co z kolei oznacza, iż ty nie wywiązujesz się ze swoich obowiązków. Eve nie miała pojęcia, że mój brat tylko udaje. - Staram się, jak mogę - odparła. - To niełatwe. - W takim razie postaraj się bardziej - zgromił ją Gabriel. - Ona jest w fatalnym stanie. W przeciwnym wypadku stracisz pracę. - Odwrócił się do mnie. - Przykro mi, że nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić. Uniósł brew, dając mi do zrozumienia, że teraz moja kolej. Czas wypróbować mój talent aktorski. Zawahałam się, usiłując naprędce zdecydować, jaka reakcja będzie najlepsza. Następnie rzuciłam się na ziemię, przypadając do stóp Gabriela i chwytając go za kostki. - Nie odchodź! - zawyłam. - Błagam, nie zostawiaj mnie tutaj! Szczęśliwym trafem włosy niemal całkowicie zasłoniły mi twarz. Nie byłam pewna, czy zdołałabym zrobić wystarczająco zrozpaczoną minę, albowiem rozpierała mnie nowa, dopiero co uzyskana nadzieja. - Widzisz? - zwrócił się do Eve. - Koniecznie trzeba coś z tym zrobić.
Wyplątawszy się z mego uścisku, cofnął się o kilka kroków. - Bądź zdrowa, Bethany - powiedział. - I nie zapominaj, kto jest po twojej stronie. - Na pewno nie ona — odparłam, posyłając Eve nienawistne spojrzenie i udając, że sądzę, iż to właśnie o nią chodzi Gabrielowi. Wiele bym dała, aby się dowiedzieć, kogo tak naprawdę ma na myśli. - Mądrość naszego Ojca jest nieskończona. Zaufaj Jego osądom. Uśmiechnął się jeszcze smutno ostatni raz, po czym zniknął. Eve zwolniła strażników, przypatrując mi się uważnie spod przymrużonych powiek. - Czujesz się lepiej po jego wizycie? - Nie. On wróci na ziemię, a ja tu zostanę. - Co stawia cię w korzystniejszej sytuacji. - Idź sobie wreszcie. Nasłuchałam się dość tych twoich bzdur, jak na jeden dzień. - No cóż, przynajmniej jesteś szczera - odparła. Zaciekawiło mnie, czy cokolwiek byłoby w stanie ją zniechęcić. - Nie masz z czego się cieszyć - powiadomiłam ją zgryźliwie. - I tak nigdy cię nie polubię. Uniosła brwi, po czym bez słowa wymaszerowała lśniącym korytarzem. Samoczynnie zamknął się za nią. Zaczęłam rozmyślać nad tym, co powiedział mi Gabriel. „Czasem nie trzeba daleko szukać". Czy miało to oznaczać, iż powinnam się rozejrzeć wokół siebie? Ze może mi pomóc ktoś, kto w pierwszej chwili nie przyszedłby mi do głowy? I kto w niebie był po mojej stronie? Nie nawiązałam tu zbyt wielu bliskich znajomości. Anioły raczej nie trzymają się w grupach. Poznałam, rzecz jasna, Michała, lecz on akurat stanowił podręcznikowy przykład praworządności. Pomyślałam też o Rafaelu, ale ten z kolei przebywał aktualnie na ziemi, zajęty własnymi sprawami. Poza tym zwyczajnie nie potrafiłabym go przywołać, nawet gdybym się na to zdecydowała. Zawezwanie
anioła wymaga nie byle jakich umiejętności. Zawsze pozostaje jeszcze modlitwa, tyle że do aniołów trafiają co minutę setki tysięcy modlitw, lista próśb do każdego z nich jest długa na kilometr. No i archanioły nie zajmują się modlitwami, to zadanie dla niższych rangą - prawie jak praca na poczcie, gdzie przegląda się stosy listów, sortując je pod względem ważności. Tak jak można nadać przesyłkę ekspresową, tak samo istnieje rodzaj priorytetowej modlitwy. Rozważałam przez chwilę próbę skontaktowania się z Rafaelem tą drogą, ale jakoś nie byłam przekonana, aby o to właśnie chodziło mojemu bratu. Ten, kogo miał na myśli, znajdował się na miejscu. Nikt w niebie nie był w stanie pojąć, co czuję. Nikt nigdy nie pokochał do tego stopnia żadnego człowieka, nikt nie umiał postawić się w mojej sytuacji. Lecz kiedy tak rozważałam rozmaite kandydatury w poszukiwaniu kogoś, kto znalazł się kiedykolwiek w podobnym położeniu, kto zrozumiałby, jak cierpię z powodu rozstania z Xavierem, nagle mnie olśniło: Emily. Jego pierwsza dziewczyna, pierwsza osoba, którą pokochał i którą pragnął chronić. Chodziła z nim do liceum imienia Bry-ce'a Hamiltona na długo przed tym, nim ja się tam pojawiłam. Podobnie jak wszyscy w Venus Cove, znali się od urodzenia. Wierzyli, że pewnego dnia się pobiorą. Lecz potem ona spłonęła żywcem w łóżku, zamordowana przez demona, choć wtedy jeszcze nikt o tym nie wiedział. Została rozdzielona z Xavierem wbrew swojej woli, zupełnie jak ja. Tylko czy zechce nam teraz pomóc? Czy jej dusza wciąż żywiła do niego jakieś uczucia? A może była zadowolona, że nie jesteśmy już razem? Istniał tylko jeden sposób, by to sprawdzić. Choć przyzwanie innego anioła stanowiłoby dla mnie problem, dotarcie do wybranej duszy jak najbardziej leżało w zakresie moich możliwości. W Królestwie Niebieskim przebywały ich miliony, więc nasza praca polegała między innymi właśnie na tym, by odnaleźć tę konkretną, którą mieliśmy się zaopiekować. Musiałam jednak się skupić - od dawna już tego nie robiłam i trochę wyszłam z wprawy. Zamknęłam oczy, pozwa-
lając myślom błąkać się swobodnie, aż wymknęły się z mego więzienia, sięgając w głąb bezmiaru nieba. Wkrótce w mojej głowie poczęła się kłębić energia dusz. Nie mogłam, oczywiście, widzieć tego, co one. Każda żyła w swoim własnym niebie. Wszystkie mieszkały obok siebie, ale Królestwo Niebieskie pozwalało im tworzyć osobne światy zbudowane ze szczęśliwych wspomnień, powracać do miejsc, które lubiły odwiedzać jako dzieci. Mówiono mi, że w niebie roi się od sielskich ogrodów oraz słonecznych plaż, lecz nie znajdzie się dwóch identycznych. Jest też pewien mężczyzna, którego niebo mieści się we wnętrzu szafy. Jako mały chłopiec chował się do niej, gdy w jego życiu działo się coś niedobrego, i już zawsze potem kojarzyła mu się z bezpiecznym schronieniem. Taki obraz nieba stworzyła więc jego dusza. Anioły uważały to za odrobinę dziwaczne, ale wszak nie do nas należała ocena czyichkolwiek wyborów w tej mierze. — Emily — wymówiłam jej imię tak cicho, że sama ledwie je usłyszałam. - Emily, potrzebuję twojej pomocy. Powtarzałam to zdanie raz po raz. W miarę jak mój umysł skupiał się na nim i wyostrzał, ściany białej sali zaczęły się rozpadać, a przede mną otworzyła się sieć tęczowych korytarzy. Popłynęłam przez nie, nie ruszając się z miejsca, wchłaniana przez cudowny wir kolorów, a gdy znalazłam się po drugiej stronie... zobaczyłam pokój Xaviera. Z początku nie rozumiałam, jak to możliwe, a wszechogarniająca fala emocji omal mnie nie zadławiła. Lecz wówczas dostrzegłam dziewczynę siedzącą ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i uświadomiłam sobie, że tak właśnie wygląda prywatne niebo Emily. Sam pokój różnił się nieco od tego, jakim go zapamiętałam. Po podłodze poniewierały się rozmaite przyrządy do ćwiczeń, na biurku leżało otwarte opakowanie kolorowych żelków, z których część wysypała się na blat. Także stojące na półkach zdjęcia były inne — jedno przedstawiało gimnazjalną drużynę piłki wodnej, drugie zaś grupę nastolatków, wśród których rozpoznałam jedynie Emily i Xaviera. Nie od razu go
zresztą wyłowiłam, dopiero po dłuższej chwili zauważyłam, że przykucnął z boku, wciśnięty pomiędzy dziewczynę z warkoczami a chłopaka w czapce bejsbolowej odwróconej daszkiem do tyłu. Nie miałam do końca pewności, ale ten chłopiec mógł być młodszą wersją jego przyjaciela, Wesleya. Co do samego Xaviera, to mało brakowało, a byłabym go w ogóle przeoczyła. Miał jaśniejsze, krótko obcięte włosy - nie opadały na czoło, jak teraz. Był znacznie mniej umięśniony, szczuplejszy i dużo bardziej chłopięcy. Czy to na zębach to aparat? Już wtedy zwracał uwagę szczególną urodą, ale przypominał tu raczej dziecko niż mężczyznę, na którego wyrósł. Wszystko to kompletnie mnie zaskoczyło. Stałam pośrodku pokoju należącego do gimnazjalisty. A przecież od tamtej pory minęły zaledwie cztery lata. Wpatrywałam się w twarze na fotografiach próżno byłoby szukać tam śladu jakichkolwiek zmartwień. Widniały na nich zdrowe, wesołe dzieciaki, które umawiały się z przyjaciółmi do kina i jeździły do szkoły na rowerach. - Założę się, że nie takim go pamiętasz, co? Mimo że to ja wtargnęłam tu jako nieproszony gość, przestraszona podskoczyłam na dźwięk głosu Emily. Odwróciłam się do niej. Wcześniej oglądałam ją tylko na dawnych, wyblakłych szkolnych zdjęciach. Xavier pozbył się swoich albo też schował je gdzieś, gdzie nie musiałby na nie patrzeć, a co za tym idzie, wciąż na nowo rozdrapywać starych ran. Wyglądała inaczej, niż się tego spodziewałam, choć właściwie trudno byłoby mi sprecyzować moje oczekiwania. Drobna i niska, miała jasnoblond włosy oraz brązowe oczy. Leciutko zadarty nos i mocno zarysowane, wygięte w łuk brwi przydawały jej rysom swoistej zadzierzystości. Była ubrana w czarną, przydużą bluzę z kapturem i wytarte dżinsy. Siedziała na łóżku Xaviera, ściskając w rękach pluszowego misia. - Cześć - zaczęłam, raptem czując się niezręcznie. - Jestem...
- Wiem, kim jesteś - przerwała mi Emily. - No tak. - Przygryzłam wargę. - I pewnie nie cieszysz się zbytnio na mój widok. - Owszem, nie przepadam za tobą. - Przytaknęła, opierając się o ścianę. - W porządku - zgodziłam się. - Zdaję sobie sprawę z tego, że mało kto lubi nową dziewczynę swego byłego chłopaka. - Nie o to chodzi. - Popatrzyła na mnie spode łba. - Prędzej czy później musiał sobie kogoś znaleźć, a pewnego dnia także się ożenić. Liczyłam się z tym, życzyłam mu tego. - Ale? - Ale ty mu naprawdę dokopałaś - odparła, ściągając brwi. Zwróciłam uwagę na jej paznokcie. Były obgryzione praktycznie do żywego mięsa. - Miał skończyć studia, poznać jakąś miłą dziewczynę, wziąć z nią ślub, a potem żyć długo i szczęśliwie. - Wiem - tyle tylko zdołałam z siebie wydusić. Miała rację, co do słowa. - Wciągnęłaś go w bagno, z którego nigdy się nie wydostanie mówiła dalej, odgarniając z twarzy kosmyki wpadające jej do oczu. Nie masz pojęcia, ile on dla mnie zrobił. Zaczął się mną opiekować, gdy oboje mieliśmy po czternaście lat. - Nie opowiadał mi zbyt dużo na ten temat - wymamrotałam. Właściwie to w ogóle o tobie nie rozmawiał... przynajmniej nie ze mną. - To chłopak. - Wzruszyła ramionami. - Oni nie lubią rozprawiać o uczuciach. - Dlaczego Xavier musiał się tobą opiekować? - zapytałam nieśmiało. - Mój ojciec porzucił nas, gdy miałam dwa lata - odparła Emily. A później, kiedy byliśmy w gimnazjum, mama straciła pracę i wszystko do reszty się posypało. Moja starsza siostra wpadła w narkotyki. Xavier był jedynym dobrem, jakie mnie spotkało w życiu. I gdy umarłam, nie chciałam, aby musiał jeszcze kiedykolwiek przechodzić przez coś podobnego. On już odegrał swoją rolę. Uratował jedną dziewczynę, rozwią-
zał dość problemów. Kolejny związek miał być inny. Miał być normalny. - Emily, ja wiem, że bardzo daleko mi do normalności - powiedziałam. - I może postąpiłam samolubnie, pozwalając, aby między nami do czegokolwiek doszło, ale naprawdę nie wiedziałam, że sprawy przybiorą tak paskudny obrót. Gdybym była w stanie przewidzieć, jak to się skończy, zostawiłabym Xaviera w spokoju. Jednak musisz zrozumieć, że ja też go kocham. - Mało mnie interesują twoje uczucia - odrzekła Emily. - Ale obchodzi mnie to, co czuje on. A tak się szczęśliwie dla ciebie składa, że odwzajemnia twoją miłość. W niczym nie zmienia to faktu, że jestem na ciebie wściekła, lecz nie mogę pozwolić, aby stracił kolejną ważną dla siebie osobę. Dość już przeżył, nie sądzisz? - Chcesz przez to powiedzieć, że mi pomożesz? - Pomogę jemu - poprawiła mnie. - A skoro oznacza to pomoc tobie... niech i tak będzie. - Dziękuję - powiedziałam szczerze. - I jeszcze... - Tak? - uniosła wzrok. - Ogromnie mi przykro z powodu tego, co cię spotkało. To nie powinno było się stać. Demon, który cię zamordował... on też już nie żyje. Nie wiem, czy ta świadomość w czymkolwiek ci pomoże. Zabił go mój brat. - No cóż. - Emily zerknęła na swoje paznokcie. - To tylko część boskiego planu, nie? - Nie - pokręciłam głową. - Bóg nigdy nie planował takiej śmierci dla ciebie. To demony uwielbiają mieszać się w ziemskie sprawy i siać zamęt. Twoja historia miała się skończyć zupełnie inaczej. - To już nie ma znaczenia - westchnęła. - Przestałam być zła na los. Przez pewien czas nienawidziłam świata, ale to nie ma żadnego sensu. Najbardziej tylko boli to, że nie można już porozmawiać z bliskimi. A potem uświadamiasz sobie, że życie toczy się dalej swoim torem... bez ciebie.
- Życie płynie dalej, ale ludzie pamiętają - odrzekłam. - Jesteś stale obecna w pamięci innych, Emily. - Mylisz się - odparła. Jej wielkie oczy wypełniły się smutkiem. Ludzie zapominają... muszą, to jedyny sposób, aby mogli dalej funkcjonować. Mam nadzieję, że uda ci się wrócić... nim Xavier zapomni o tobie.
Zach Okazało się, że Emily ma plan. - Pójdziesz spotkać się z Zachem - oznajmiła z uśmiechem, ewidentnie zadowolona ze swego pomysłu. - Z Zachem? - Tak jest. Przed oczami stanął mi obraz anioła, który w dawnych czasach sprawował pieczę nad duszami małych dzieci, gdy przechodziły do Królestwa Niebieskiego. Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek go zobaczę po tym, jak zmienił zajęcie. Ściągnęłam brwi. - Ale przecież Zach należy do Siódmych. - Już nie - odparła. - Odszedł od nich, kiedy ruszyli w pościg za tobą. - Mówisz poważnie? Rzucił pracę ze względu na mnie? - I tak nie była dla niego. Zach to urodzony anioł stróż. - Skąd to wszystko wiesz? - zapytałam zaciekawiona. - Ponieważ opiekuje się mną - odrzekła z dumą. - Odesłali go z powrotem do dzieci. Pomagał mi już za pierwszym razem, gdy tylko się tu zjawiłam. - Ależ ty miałaś szesnaście lat - zdziwiłam się. - Trudno cię nazwać dzieckiem.
- Z początku wyjątkowo źle znosiłam pobyt tutaj — powiedziała Emily. - Więc przydzielili mi go, żeby coś na to zaradził. I udało mu się. Wszyscy go uwielbiamy. - I orientujesz się, gdzie mogę go znaleźć? - Jasne - odparła, jak gdyby w grę wchodziło coś najzupełniej oczywistego. - Mam z nim bezpośrednie połączenie. Nim zdążyłam choćby mrugnąć, znalazła się przy mnie. Chwyciła moją dłoń. Jej chłodne palce wydawały się tak kruche, jakby były ze szkła. Usłyszałam, że szepcze coś pod nosem, i w sekundę później pokój zaczął się rozpływać. Łóżko Xaviera, przykryte granatową narzutą, jego biurko, piłka futbolowa leżąca przy drzwiach - wszystko to rozmywało się i powoli traciło kontury. Ściskałam mocno rękę Emily - zrobiło mi się trochę niedobrze, czułam się jak na karuzeli. Gdy większość przedmiotów znikła całkowicie, rozpadły się ściany, a wokół nas jeden po drugim pojawiły się kolorowe, migoczące i rozjarzone światłem korytarze, takie same jak ten, którego użyła Eve. Emily najwyraźniej wiedziała dokładnie, co należy robić, ponieważ bez wahania pociągnęła mnie w kierunku właściwego przejścia. Pochłonęła nas tęcza. Kiedy otworzyłam oczy, stałam na trawie, w ogrodzie. Zerknąwszy w dół, aby się upewnić, że jestem cała, odkryłam, iż ramiona i nogi pokryte mam tęczowymi smugami. - To łatwo schodzi - pocieszyła mnie Emily, otrzepując rękami ubranie, po czym dmuchnęła na dłonie, z których uniósł się barwny pył. Gdy ustąpiły ostatnie zawroty głowy, rozejrzałam się wokół. Przed nami rozciągało się lśniące jezioro oraz długie rzędy wysokich drzew, których wierzchołki niknęły w chmurach. Powietrze było ciepłe i wypełnione śpiewem ptaków. W niewielkiej odległości od nas dostrzegłam Zacha - siedział po turecku na ziemi, otoczony wianuszkiem dzieci. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałam: szczupły, z ciemnymi włosami i oliwkową karnacją. Jego wesołe zielone oczy jak zawsze miały w sobie
ten łobuzerski, porozumiewawczy błysk, świadczący o żywym usposobieniu. Zadarty nos oraz lekko przekorny uśmiech dopełniały obrazu niebiańskiej wersji Srokatego Kobziarza. To właśnie te cechy przyciągały do niego dusze najmłodszych. Nie pojmowałam, dlaczego w ogóle zdecydował się przystąpić do Siódmych. Uniósłszy głowę i pochwyciwszy mój wzrok, przeprosił swych podopiecznych. Wśród niechętnych temu dzieci przeszedł pomruk niezadowolenia. Zach ruszył ku nam wybrukowaną białymi kamykami ścieżką, która pojawiła się pod jego bosymi stopami. - Świetna bluza, Emily. - Puścił do niej oko. - Jak się masz, Beth? Kopę lat. - Rzeczywiście, minęło trochę czasu - zgodziłam się. - Dobrze widzieć, że u ciebie nic się nie zmieniło. - No, tego bym nie powiedział - odparł Zach. - Ale wszystko i tak w końcu trafia z powrotem na swoje miejsce. - Naprawdę odszedłeś od Siódmych? - spytałam. — Nie wiedziałam nawet, że to możliwe. Sądziłam, iż taka decyzja oznacza bilet w jedną stronę. Zach potoczył wzrokiem naokoło, wzruszając ramionami. - Tęskniłem za dzieciakami. Wojsko to jednak nie dla mnie. - Dlaczego w takim razie tam poszedłeś? Skierował na mnie swe szmaragdowe spojrzenie. - Co tu dużo gadać, byłem pijany. - Emily zachichotała, wyraźnie zachwycona każdym jego słowem. - Możesz to nazwać podróżą w głąb siebie - ciągnął. - Musiałem dojść do tego, gdzie jest moje miejsce. Niech będzie, że miałem chwilę zwątpienia. - Najważniejsze, że wrócił. - Emily objęła go w pasie ramionami. Zach roześmiał się, targając jej włosy. - Uwielbiam tę małą. Więc... - przyjrzał mi się uważnie. Domyślam się, że nie wpadłaś tu na zwykłą towarzyską pogawędkę?
- Potrzebujemy twojej pomocy - wypaliła Emily, nim zdążyłam się odezwać. - To był mój pomysł. Faktycznie zachowywała się jak dziecko, które za wszelką cenę pragnie się przypodobać. Nie było w tym zresztą jej winy. Pozostanie taka na zawsze. Za całą dorosłość musiało jej posłużyć te szesnaście lat, które spędziła na ziemi. - Hmm... - Zach splótł palce pod brodą. - Na co mógłbym się przydać? - Beth chciałaby wrócić do domu - poinformowała go Emily. - Czyżby? - Uniósł brew, zerkając na mnie. - Przypuszczałem, że właśnie o to wam chodzi. Tylko skąd pomysł, że coś podobnego leży w moich możliwościach? - Nigdy tak nie sądziłam — odparłam. — Ale miałam nadzieję, że wskażesz mi właściwy kierunek. Musi istnieć jakiś sposób, aby się stąd wydostać. - Przypominam ci, że większość marzy o tym, aby się tu znaleźć powiedział Zach. - To coś w rodzaju nagrody. - Ja nie jestem większość. Już nie. Nienawidzę tego miejsca. - Mylisz się. Dokucza ci jedynie rozłąka z Xavierem — poprawił Zach. - Ale i on kiedyś do nas trafi. - Nie chcę czekać, aż umrze, by spotkać się z jego duszą - zaprotestowałam. - Pragnę z nim żyć... na ziemi. - W takim razie masz tylko jedno wyjście - odparł bez ogródek. Musisz stracić swoją świętość. - Stracić? — powtórzyłam. - To znaczy wyrzec się jej? - Tak - potwierdził Zach. - Musi zniknąć wszystko, co czyni cię aniołem. Skoro pragniesz żyć jak człowiek, musisz stać się człowiekiem. - A jak konkretnie się tego dokonuje? - zapytałam ostrożnie. - O ile mi wiadomo, istnieje wyłącznie jedna skuteczna metoda. I wątpię, aby ci się spodobała - oznajmił ponuro. - Wymaga wyrwania skrzydeł. Moje myśli automatycznie powędrowały ku Gabrielowi, u którego ludzka natura wzięła na jakiś czas górę po tym, jak jego skrzydła doznały poważnych uszkodzeń. A nie zostały
przecież odcięte całkowicie - pojawił się Rafael i demony zmuszone były zaprzestać dzieła zniszczenia. Wiedziałam jednak, iż wiązał się z tym potworny ból, a później mego brata czekała długa i ciężka rekonwalescencja. Taka operacja oznaczała dla anioła mniej więcej tyle samo, co dla człowieka amputacja nóg. - I nie ma żadnej alternatywy? - zapytałam. - Jakiejkolwiek? - Może i jest - odrzekł z urazą Zach. - Ale ja nic o tym nie wiem. - A gdybym tak uciekła? - Zdaje się, że właśnie to próbowałaś zrobić przez kilka ostatnich miesięcy? - Zacmokał z dezaprobatą. - I raczej niewiele z tego wyszło. Nie da się uciec z nieba. - Wręcz przeciwnie, szło mi całkiem nieźle - odparłam z dumą. Byliśmy o krok od uzyskania przewagi nad Siódmymi. Znalazłam się tu tylko dlatego, że postanowili zagrać nieczysto. - A tak, ta dziewczynka - rzekł z zadumą Zach. - Złamali sporo zasad, wciągając ją w to. - Złamali ich jeszcze więcej, kiedy wtargnęli na salę pełną studentów! - rzuciłam zapalczywie, rozjuszona samym wspomnieniem tamtych wydarzeń. - Zabili naszego przyjaciela, Spencera! - Słyszałem - mruknął Zach. - I bardzo mi z tego powodu przykro. Działali bez upoważnienia. - Nie można na nich donieść? - Należałoby porozmawiać z kimś, kto ma bezpośredni dostęp do naszego Ojca. Ale On jest ostatnimi czasy nieprawdopodobnie zajęty. Ludzie tracą wiarę, ziemia w każdej chwili może się dostać w niepowołane ręce. - Popatrzył na mnie z przejęciem. - Jesteś pewna, że chcesz tam wracać? - Tak — odrzekłam zdecydowanie. - Wolę żyć z Xavierem w świecie pełnym niedoskonałości, niż spędzić tu samotnie całą wieczność. - To twój wybór. Ale zastanów się dobrze. Kiedy raz podejmiesz decyzję, nie będzie odwrotu.
- A rozważałaś inną możliwość? - wtrąciła się Emily. - Ja rozumiem, że starasz się wrócić do Xaviera, ale... nie pomyślałaś o tym, że to on mógłby przyjść do ciebie? - Słucham? — odwróciłam się do niej. — Ty chyba nie mówisz poważnie? - Prędzej czy później i tak tu trafi - wymamrotała. - Xavier ma dziewiętnaście lat - zgromiłam ją. - I przed sobą całe życie. - Dla niego nie ma życia bez ciebie - odparła. - Jesteście od siebie tak uzależnieni, że jedno bez drugiego długo nie pociągnie. - A ty niby skąd wiesz? - warknęłam. - Ptaszki mi naćwierkały - odparowała bezczelnie. - Mam wgląd w życie osób, z którymi coś mnie kiedyś łączyło. - Podglądałaś nas?! - Nie podglądałam, obserwowałam. - Dla mnie to żadna różnica. Nie życzę sobie i koniec. - Drogie panie... — przerwał nam Zach. - Tą drogą do niczego nie dojdziemy. Bethany, Emily ma rację. Albo ty znajdziesz sposób na to, by wrócić do Xaviera, albo on będzie próbował dostać się do ciebie. To tylko kwestia czasu. - Sądzisz, że posunąłby się do takiego kroku? - spytałam. Zach spojrzał mi prosto w oczy. - A ty byś tego nie zrobiła? - To co innego! - wybuchnęłam. - Nieprawda. Możesz być pewna, że jego tok rozumowania jest identyczny z twoim. - No dobrze. - Wzięłam głęboki oddech. - Czyli według ciebie powinnam działać szybko, zanim Xavierowi... uda się umrzeć? - Owszem - odparł Zach. - Tak właśnie uważam. Nie przypuszczałam, iż cokolwiek jeszcze zdoła mnie zaskoczyć, ale tego nie przewidziałam. Tak głęboko pogrążyłam się w otchłani własnej rozpaczy, że nie przyszło mi do głowy zastanawiać się nad tym, co w tej sytuacji może zrobić Xavier. A przecież było oczywiste, że będzie się starał jakoś mnie od-
naleźć. Nigdy się nie poddawał i nigdy nie umiał czekać bezczynnie. Odbył już podróż do piekła i z powrotem, dlaczego niebo miałoby znajdować się poza jego zasięgiem? Jak więc się okazało, nie tylko musiałam rozstać się ze swymi skrzydłami, ale dodatkowo skurczył mi się czas i należało działać błyskawicznie. - Ale zaraz - zaprotestowałam. - Przecież Gabriel i Ivy nie pozwolą, aby cokolwiek złego mu się stało. - Nie są w stanie pilnować go przez dwadzieścia cztery godziny na dobę - odparł Zach. - Akurat kto jak kto, ale ty powinnaś pamiętać, że jeśli komuś wystarczająco mocno na czymś zależy, znajdzie sposób, aby dopiąć swego. Emily przyglądała mi się, gdy ze zmarszczonym czołem usiłowałam jakoś przyswoić te wszystkie rewelacje. - Wyluzuj - rzuciła, przewracając oczami. - Zostało jeszcze trochę czasu. Matko kochana, w życiu nie widziałam takiej panikary. - Jasne — mruknęłam. - Odezwała się oaza spokoju. - Dobra. - Zach uniósł ręce. - Starczy tego, moje drogie. Odwróciłam się plecami do Emily, próbując nad sobą zapanować. Kłótnia z nią do niczego nie prowadziła. Powinnyśmy działać razem. - Powiedz mi, co mam zrobić - poprosiłam Zacha. - Podjęłam decyzję. - Porozmawiaj z Josephem - odparł. - On ci pomoże. Zerknął w dół na chłopczyka, który stanął przy nas i ciągnął go za rękaw, nakłaniając do powrotu. Reszta gromadki wierciła się niecierpliwie. - Muszę już iść - powiedział Zach. - Zaczekaj! - wykrzyknęłam. - Kim jest Joseph? I jak go znaleźć? - Nie będzie potrzeby go szukać - uspokoił mnie. - Sam cię znajdzie. Dam mu znać. - A czy on... - zawahałam się. — Czy on już próbował... odsyłać kogoś z nas z powrotem na ziemię?
-Tak. - Z jakim skutkiem? - Tego nie wiem. - Nie wiesz? - powtórzyłam, skrajnie poirytowana. - Nie żartuj tak nawet! - Przykro mi, Beth, ale nie dysponuję żadną statystyką. Mimo to ryzyko niewątpliwie jest ogromne. Umilkł, odwracając wzrok. Część mnie miała ochotę definitywnie zakończyć tę rozmowę. Ostatnim, czego potrzebowałam, był jakiś szalony plan, który w każdej chwili mógł spalić na panewce. Lecz nie miałam wyboru. Moje obawy nie wynikały z lęku przed konsekwencjami. Drżałam na myśl o tym, że jeśli zaprzepaszczę swoją jedyną szansę, nigdy już nie zobaczę Xaviera. - Na pewno nie istnieje żaden inny sposób? — zapytałam słabym głosem. - W każdym razie ja go nie znam. - A może jednak zdołałabym uciec? - Bethany, niebo to nie więzienie, nie da się z niego zbiec - odrzekł Zach. - A nawet jeśli jakimś cudem wydostałabyś się stąd, dokąd pójdziesz? Czy ostatnie doświadczenia na ziemi niczego cię nie nauczyły? - Ujął chłopczyka za rękę i odwrócił się, by odejść. - To on właśnie jest tu od początku - dodał jeszcze. - Jakiego początku? - zaczynałam mieć dość tych zagadek. - Odkąd Słowo ciałem się stało. Nadal trzymają cię w celi? Kiwnęłam głową, świadoma, iż kończy nam się czas. - Wyrwij się stamtąd jak najprędzej - zniżył głos. - Zrobią ci z mózgu papkę. - Cofnął się o krok, gdy reszta dzieci podbiegła ku niemu, ciągnąc go za ubranie. - Powodzenia, Beth. Będę się modlił za ciebie. - Czekaj! - zawołałam za nim. - Nie powiedziałeś mi jeszcze, kim jest Joseph. - To przywódca podziemnej grupy. - Zach! - krzyknęłam. - Nie pora teraz na wygłupy!
Znikał już w oddali, prowadzony przez swych roześmianych towarzyszy ku porośniętemu gęstą trawą brzegowi jeziora. - Ja nie żartuję! - zawołał. - Nazywają się Stowarzyszeniem Czarnych Aniołów. Jest ich więcej, niż przypuszczasz. - Uniósł dłoń w geście pożegnania. - W niebie dzieją się rzeczy, o jakich nie śniło się filozofom. I już go nie było.
Czarny Anioł Usłyszałam wystarczająco dużo. Kolana mi się trzęsły, dłonie miałam mokre od potu. Każda próba samookaleczenia była gwałtem wymierzonym w dzieło stworzenia. Stało to w absolutnej sprzeczności z zasadami, według których funkcjonujemy. Co prawda ludziom często zdarzają się zachowania prowadzące do autodestrukcji - kiedy przytłaczają ich problemy, lekką ręką sięgają po alkohol czy narkotyki, pogrążając się w oparach uzależnienia. Są oni jednak niedoskonali, tak więc w ich przypadku rozmaite potknięcia to rzecz normalna. Prawo łaski zostało im przyznane z definicji. Z aniołami sprawa ma się nieco inaczej - nam nie wolno popełniać błędów. Z drogi, którą proponował Zach, nie będzie już dla mnie odwrotu. Przed oczami stanęła mi piwnica domu w Oxfordzie. Pamiętałam dobrze, jakie zmiany zaszły w Gabrielu po tym, gdy nieomal odpiłowano mu skrzydła. Jego ludzkie cechy stały się wówczas bardzo widoczne. Mimo iż w głowie mi huczało, starałam się zapanować nad atakiem paniki. Przywołałam w wyobraźni twarz Xaviera, czując, jak lęk ustępuje niczym wampir na widok słońca. Joseph. Na moment ujrzałam, jak imię to przybiera fizyczną formę i wypisane złotymi literami skrzy się w powietrzu. Zach wymawiał je z tak niezachwianą pewnością, że bez mała od
razu uwierzyłam, iż jestem uratowana. Ale zaraz potem powróciła wcześniejsza frustracja. Westchnęłam gniewnie. Kim, u licha, jest Joseph? Gdzie miałam go szukać? Coraz bardziej przypominało mi to wszystko pogoń za cieniem. Najpierw otrzymałam wskazówkę, aby odnaleźć Emily, która zaprowadziła mnie do Zacha. Ten zaś z kolei zamierzał przekazać pałeczkę komuś, o kim nigdy nawet nie słyszałam. Ani na centymetr nie zbliżyłam się do celu. Z każdą sekundą Xavier wydawał się coraz bardziej ode mnie oddalać. Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam z powrotem, nie oglądając się za siebie. Nadal byłam wściekła i zdezorientowana, lecz teraz do tej mieszanki dołączyło nowe uczucie: nadzieja. Dowiedziałam się trzech rzeczy, z których nie zdawałam sobie przedtem sprawy: anioł mógł dobrowolnie wyrzec się atrybutów swej świętości, Zach znał kogoś, kto potrafił przeprowadzić taką operację, ja zaś nie byłam jedyną, której nie odpowiadał istniejący system. Po raz pierwszy od chwili powrotu zrobiło mi się jakby lżej na piersi, a nawet miałam ochotę się uśmiechnąć. - Powinnaś chyba trochę ochłonąć - stwierdziła Emily, przyglądając mi się bacznie. - Dobrze się czujesz? - Tak - odparłam. - Teraz przynajmniej wiem, że mogę do niego wrócić... mówię o Xavierze. - Ty chyba nie myślisz o tym poważnie? - Rozdziawiła usta ze zdumienia. - Zeby wyrywać sobie skrzydła? - Nie mam wyboru. - Nie masz też pewności, że w ogóle wyjdziesz z tego żywa. - Trudno. Nie przekonam się, jeśli nie spróbuję. To i tak lepsze niż siedzenie tu i czekanie na cud. Chwyciła mnie za ramię. - Xavier nigdy nie zgodziłby się na coś podobnego. - Na szczęście nie będzie miał okazji do protestów. - Jak ty to robisz, że wcale się nie boisz? - spytała zaskoczona.
- Nie masz pojęcia, przez co przeszłam - powiedziałam. Widziałam rzeczy, o jakich ludzie nie śnią w najgorszych koszmarach, ale żadna z nich nie była nawet w połowie tak przerażająca, jak myśl o życiu bez niego. - Rany. - Umilkła na chwilę. - Ty go naprawdę kochasz, co? - Owszem. - Wiesz, zdarzało mi się uważać cię za egoistkę, która pozwala mu zbliżyć się do siebie ze świadomością, że prędzej czy później będzie musiała go porzucić. Ale ty wcale nie zamierzałaś odejść, prawda? - Tak - odparłam cicho. - W dniu, w którym go poznałam, zrozumiałam, że w niebie nie ma już dla mnie miejsca. Rozmawiając, dotarłyśmy do skraju łąki. Znalazłyśmy się z powrotem w punkcie, do którego przywiódł nas powietrzny korytarz. Zatrzymałam się, niepewna, co powinnam dalej robić. - Co teraz? - Zach mówił, żeby nie wracać - stwierdziła Emily w zamyśleniu. - Muszę. Jeśli wkrótce się nie pojawię, Eve zacznie mnie szukać. - No i co z tego? - wzruszyła ramionami. - Nie znasz jej - odparłam. - Ta kobieta to kompletna wariatka. - Dobra. - Kiwnęła głową. — W takim razie wróć tam i przekonaj ją, że z tobą już wszystko w porządku. Powiedz, że chcesz wrócić do pracy. Czy co tam. Dasz radę. Czyżby dawała mi w ten sposób do zrozumienia, iż nie żywi już do mnie urazy? - No dobrze - zgodziłam się z wahaniem. - Spróbuję. Ledwie zdążyłam wymówić te słowa, otworzyły się przed nami tęczowe tunele, rzucając na trawę migotliwe promienie kolorowego światła. Zdumiewające było tempo, w jakim się zjawiały, niczym za naciśnięciem guzika. - Mam iść z tobą? - spytała Emily. - W razie gdyby ta szurnięta baba czekała na ciebie po drugiej stronie?
- Nie trzeba - roześmiałam się. - Jakoś sobie z nią poradzę. Postąpiłam krok do przodu, aby pozwolić się wchłonąć wirującej tęczy, lecz niespodziewanie Emily wyciągnęła rękę, chwytając mnie za łokieć. - Czekaj! - Co się stało? - Słyszysz? - syknęła. - Niczego nie słyszę... - zaczęłam, po czym nagle urwałam. W powietrzu zawisł osobliwy dźwięk, coś jakby brzęczenie, które zdawało się systematycznie narastać. Czy to sprawka Eve? Czyżby już zdążyła wysłać w ślad za mną armię swoich ochroniarzy? Chwyciłyśmy się z Emily za ręce, podczas gdy w krajobrazie przed nami, niczym w teatralnej dekoracji, pojawiła się szczelina. Ruszyła ku nam, czy też może to my pomknęłyśmy w jej kierunku - nie byłam w stanie jednoznacznie tego stwierdzić, ponieważ wszystko wydarzyło się tak szybko, że nie miałam czasu nad czymkolwiek się zastanawiać. A potem wpadłyśmy głowami naprzód do jej wnętrza, lądując na marmurowej posadzce. -Co do...? - Emily usiłowała się podnieść, wymachując ramionami, jakby krępowały ją niewidzialne więzy. - Nie ma powodu do niepokoju - odezwał się jakiś głos, na co obie uniosłyśmy wzrok. Ujrzałyśmy trzy luźno odziane postacie, stojące nad nami pośród gigantycznych filarów. Najwyższa z nich postąpiła naprzód, ja zaś instynktownie odgadłam, kim jest. Nagle poczułam się zakłopotana, tak jakbym przyszła na rozmowę o pracę, zapominając przynieść ze sobą życiorys. Joseph różnił się znacznie od wszelkich znanych mi aniołów. Miał krótkie, gęste i falujące brązowe włosy, a do tego ostre, przenikliwe spojrzenie, dużo bardziej stanowcze niż zamglony wzrok, który przywykłam oglądać u mieszkańców nieba. Nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na Emily, obejrzał mnie dokładnie od stóp do głów, wyraźnie rozczarowany. Trudno mi było go winić, zważywszy na stan, w jakim przypuszczalnie się znajdowałam. - Witaj, Bethany.
- Pan mnie zna? - Słyszałem o tobie. - Wnioskuję z tego, że Zach naświetlił panu moją sytuację. - Starałam się mówić swobodnym tonem, ale ręce mi się trzęsły. - Z pewnością nie marnuje pan czasu. - Jaki miałoby to sens? Zrozumiałam, że mogę sobie darować okolicznościowe pogawędki. Jego wyraźnie zarysowane usta ledwie się poruszały, gdy mówił. Rzuciłam okiem na ciężkie buty, które miał na nogach - ten facet rzeczywiście zupełnie tu nie pasował. Znacznie lepiej czułby się w lesie, polując na dzikiego zwierza ze strzelbą przerzuconą przez ramię. Stał w lekkim rozkroku, jakby w każdej chwili był gotowy do walki. Zerknęłam na twarze dwóch pozostałych. Obaj byli solidnie zbudowani, niczym urodzeni żołnierze. Nie bałam się ich jednak wręcz przeciwnie, byłam głęboko przekonana, że trafiłam pod właściwy adres. - Co więc mogę dla ciebie zrobić? — zapytał Joseph. Głupie pytanie. Doskonale wiedział, dlaczego tu jestem. Ale może wolał mnie sprawdzić. Nie chciałam, aby pomyślał, że marnuję jego czas. - Zach powiedział, że pan będzie umiał mi pomóc. - Postanowiłam nie owijać niczego w bawełnę. - Czyżby? - Uniósł brew. - Czy to prawda? - wypaliłam. - Naprawdę potrafi pan odesłać każdego z nas z powrotem na ziemię? - Potrafię - odparł z kamienną twarzą. - To co pan tu jeszcze robi? Westchnął ciężko. Musiał słyszeć to pytanie wiele razy. - Kto działałby dla dobra sprawy, gdybym i ja odszedł? - Może potrafiłabym odpowiedzieć na to pytanie, gdybym wiedziała, czego sprawa dotyczy. Uśmiechnął się smutno. - Ciebie i mnie - odparł. - Dotyczy nas. Jest więcej aniołów, które mają za sobą podobne doświadczenia.
- Naprawdę? - Zaintrygował mnie. - Tak - potwierdził. - Nie godzi się ofiarować nam człowieczeństwa po to tylko, by je później odebrać. Powinniśmy sami móc dokonać wyboru. O to właśnie walczymy. - To brzmi... szlachetnie - odrzekłam, z wysiłkiem szukając właściwego słowa. Zamierzałam powiedzieć „super", ale nie chciałam wyjść na niedojrzałą. - Nie ma w tym niczego szlachetnego. - Joseph wzruszył ramionami. - To czysty rozsądek. Anioły, które wiodły ludzki żywot, nie umieją już potem odnaleźć się w swej poprzedniej roli. - A więc... - zaczęłam ostrożnie. - Musiał pan odwiedzić kiedyś ziemię. Jak dawno temu to było? Czułam się trochę niezręcznie, zadając tak osobiste pytania, ale musiałam poznać nieco więcej szczegółów. Ostatecznie w jego rękach miała spocząć moja przyszłość. - Kilka tysięcy lat. Przyglądał mi się swymi przepastnymi czarnymi oczami, najwyraźniej uważając tę odpowiedź za wyczerpującą. Obawiałam się, że to nadal może być dla niego drażliwy temat. - Jak wyglądało pana życie? - zaryzykowałam. Joseph zacisnął usta, po czym wypuścił powietrze przez nos. - Przez pewien czas byłem szczęśliwy. Robiłem wszystko, co w mojej mocy, aby tam zostać. Podobnie jak ty, wziąłem ślub. - Ślub? - Nie dowierzałam własnym uszom. - I co wydarzyło się potem? - Nie uwzględniłem konsekwencji, jakie się wiążą z losem wyjętych spod prawa. Ucierpiała na tym moja żona. Równie dobrze mógłby opowiadać moją historię. Wystarczyło zmienić nazwiska i daty. -Ale ona... musi przecież gdzieś tutaj być. - I jest. Znajduje się jednak w miejscu, w którym nigdy nie zdołam jej odnaleźć. Na tym polega moja kara. - Zamrugał gwałtownie powiekami, jakby wspomnienie to było dla niego wciąż bolesne. - To okrutne.
Ponownie wzruszył ramionami. - Nie okazano nam łaski. - Gdybym więc zaczekała tu na Xaviera... - Najprawdopodobniej spotkałoby was to samo - odparł Joseph. Królestwo Niebieskie przypomina labirynt. Istnieje tu wiele wymiarów, do niektórych zaś wstępu nie mają nawet najpotężniejsi z nas. - Dlaczego nie wrócił pan, gdy wciąż jeszcze miał szansę? spytałam zdezorientowana. - Ponieważ nie wiedziałem wówczas tego, co wiem teraz. Nie spotkaliśmy się tu jednak po to, by rozprawiać o moich dziejach. Spodziewam się, że oczekujesz ode mnie pomocy w powrocie na ziemię? - Tak — potwierdziłam prędko. - Błagam, nim będzie za późno. - Jesteś świadoma, z czym taka rzecz się wiąże? Przytaknęłam; po plecach przeszedł mi dreszcz. Miałam nadzieję, że Joseph tego nie dostrzegł. - I nie boisz się? Gwałtownie pokręciłam głową z zaciętym wyrazem twarzy, pilnując, aby nie drgnął mi na niej ani jeden mięsień. Joseph zmierzył mnie uważnym wzrokiem. - Nie wiem, przez co dotychczas przeszłaś, ale niewątpliwie uczyniło cię to silną. Mimo wszystko pragnę, abyś dobrze przemyślała swą decyzję. Wrócimy do tej rozmowy kiedy indziej. Czyżby próbował mnie zbyć? Uznał za niegodną? Gdzie popełniłam błąd, przez który nie zdołałam go przekonać o szczerości moich zamiarów? Poczułam nagły przypływ paniki. Pod powiekami zbierały mi się już łzy, ale zamrugałam prędko, pozbywając się ich. Przygryzłam mocno wargę. Skoro Joseph stanowił jedyną szansę powrotu do Xaviera, nie mogłam sobie pozwolić na zmarnowanie jej. Wyprostowałam się, dumnie unosząc podbródek. - Nie muszę dłużej się zastanawiać. Potrzebuję pańskiej pomocy. Teraz.
- Przykro mi. Nie udzielam jej osobom kąpanym w gorącej wodzie. Swoimi słowami skutecznie wyprowadził mnie z równowagi. Jak mógł oceniać kogoś, kogo dopiero co poznał? W nosie miałam jego wyczulony instynkt, o mnie i Xavierze nie miał bladego pojęcia. - W takim razie proszę sobie darować! - rzuciłam, odwracając się na pięcie i ruszając przed siebie. Nie przypominałam sobie, abym kiedykolwiek czuła się bardziej samotna. Nawet podczas najczarniejszych godzin spędzonych w Hadesie miałam u boku przyjaciół. — Ja sobie poradzę! Sama wszystkim się zajmę! W Josephie jakby coś pękło. - Czeka cię potworny ból. - Na dźwięk jego słów zatrzymałam się w pół kroku. - Niewyobrażalny ból, jakiego nasz rodzaj nigdy nie poznał. Obróciłam się powoli ku niemu. Tym razem nie zadrżałam pod jego posępnym, beznamiętnym spojrzeniem. Joseph nie bawił się w sentymenty. - Jestem na to przygotowana. Sądząc po minie, zaintrygowała go moja ślepa determinacja. - I nie masz żadnych pytań? - Tylko jedno. Uda się? - To, co się z tobą stanie później, pozostaje poza moją kontrolą. - Ale to moja jedyna szansa? - Tak. -1 na ziemi żyją teraz anioły, które na zawsze przybrały ludzką postać? - Tylko te, które przetrwały przemianę. - Bezpośredniość jego wypowiedzi nie pomagała mi w najmniejszym stopniu. Wolałabym, aby był nieco mniej szczery. - Jeśli coś pójdzie nie tak, przygotuj się na najgorsze. Już same fizyczne obrażenia mogą okazać się śmiertelne. Jeżeli nie przemienisz się w pełni, skończysz jako cień samej siebie. - A konkretnie?
- Znajdziesz się na ziemi, lecz w stanie bliskim wegetacji, całkowicie zależna od innych. To ostatnie zdanie przeraziło mnie bardziej niż najwymyślniejsza nawet kara. Przebywać na ziemi wyłącznie w charakterze ciężaru dla najbliższych... nie byłam w stanie wyobrazić sobie nic gorszego. - Czy nadal pragniesz spróbować? Przełknęłam gulę, która narosła mi w gardle. - Komu w drogę, temu czas. - Przygotuj się - powtórzył Joseph. - Wrócimy po ciebie. - Dokąd się udamy? - W najdalsze regiony nieba, tam, gdzie nikt nam nie przeszkodzi. - Robicie wyłom w granicy łączącej dwa światy. Jakim cudem udaje się wam ukryć coś podobnego? - Jesteśmy bardzo dobrzy w tym, co robimy - odparł. - Nie mogę uwierzyć, że nie dowiedziałam się o was wcześniej. - Sądziłaś, iż walka o władzę ogranicza się tylko do ludzi? A kto pierwszy im pokazał, na czym władza w ogóle polega? - Nigdy nie przyszło mi to do głowy. - Naszym celem jest zamknąć przepaść pomiędzy niebem a ziemią. Słyszałaś opowieści o ziemi obiecanej? Pragniemy poszerzyć Królestwo Niebieskie, tak aby dusze mogły do woli obcować z aniołami. Ciemność zmuszona będzie ustąpić. Niezależnie od tego, czy uda ci się dożyć tego dnia, zostałaś wybrana, aby odegrać swoją rolę. Spraw, by coś znaczyła.
Udręka Joseph i jego świta odeszli w chwilę potem, obiecując odnaleźć mnie, gdy nadejdzie właściwy moment. Nie zdradzili żadnych szczegółów, które pozwoliłyby mi odgadnąć, kiedy konkretnie to nastąpi. Emily nadal była ze mną, choć niemal zupełnie o niej zapomniałam. Dała o sobie znać, odkasłując. Rzuciłam na nią okiem, zastanawiając się nad jakimś możliwie najgrzeczniejszym sposobem na pozbycie się jej. Potrzebowałam spędzić trochę czasu w samotności, aby przygotować się psychicznie na to, co mnie czekało. Emily najwyraźniej czytała mi w myślach. - Powinnam już się zbierać? - zapytała. Uśmiechnęłam się z zakłopotaniem, nie chcąc, by uważała, iż nie doceniam okazanej przez nią pomocy. - Przepraszam. Muszę chyba zostać sama. - Nie ma sprawy - odpowiedziała mi z przekornym uśmiechem. Mogę się na coś jeszcze przydać? - Przypilnuj Xaviera, dopóki nie wrócę. - Postaram się - obiecała. - Dzięki. I dziękuję za to, że mi pomogłaś. Nie poradziłabym sobie bez ciebie. - Fajnie było w końcu cię poznać - przyznała. - Nie jesteś taka zła, jak sądziłam. - Zrobiła pauzę, po czym spojrzała mi prosto w oczy. Zrobisz coś dla mnie, jak już znajdziesz się w domu?
Ton jej głosu sugerował, iż nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że mi się uda. Ucieszyłam się. Jej pewność dodawała mi otuchy. - Jasne. - Powiesz Xavierowi, że u mnie wszystko w porządku? - Zamrugałam ze zdziwienia, podczas gdy ona ciągnęła dalej. - Od tak dawna zadręcza się poczuciem winy za to, co mi się przydarzyło. Chciałabym, żeby w końcu przestał. Skinęłam w milczeniu głową. W tej jednej chwili przeszłość Xaviera oraz jego przyszłość nałożyły się na siebie. Śmierć Emily nie oznaczała końca jej miłości do niego. Uświadomiłam sobie, że jeśli nasz plan się powiedzie, pewnego dnia wszyscy się spotkamy. Uścisnąwszy mnie niezdarnie, Emily odwróciła się, by odejść. Obie zamarłyśmy na dźwięk obcasów, stukających po marmurowej posadzce. Nim którakolwiek z nas zdążyła choćby pomyśleć o ucieczce, w powietrzu uformował się tunel. Wyłaniając się z niego, Eve zerknęła z ukosa na Emily, po czym przeszła obok niej, dając tym samym do zrozumienia, iż ktoś tak mało znaczący nie jest wart jej cennej uwagi. Poruszała się krokiem niezwykle zdecydowanym, przez co sprawiała wrażenie robota. Dziś miała na sobie białe buty na wysokim obcasie, szarozielony garnitur oraz perłowe kolczyki. Jej cienkie jasne włosy ułożone zostały we fryzurę nieskazitelną do tego stopnia, że naszła mnie nieprzeparta ochota, by ją zburzyć. Stanęła przed nami na lekko rozstawionych nogach, krzyżując ramiona na piersi. Jej małe oczka wwiercały się we mnie podejrzliwie. Swoją postawą przypominała mi strażniczkę więzienną, którą zresztą w pewnym sensie faktycznie była. - Może zechcesz mi opowiedzieć, co też dzisiaj porabiałaś? Hmm? Mówiła tonem nauczyciela, ubolewającego nad tym, iż w szkołach nie stosuje się już kar cielesnych. - Nic specjalnego - odparłam. - Sądziłam, iż z radością przyjmiesz moje zainteresowanie piękną okolicą.
Twarz Eve pokryła się słabym rumieńcem, jak zawsze, gdy ktoś odważył się wejść z nią w polemikę. - Twojemu stanowi daleko do stabilności - odrzekła. - A tak się składa, że to ja jestem za ciebie odpowiedzialna. Usta mi zadrgały. Siłą powstrzymałam się od wygłoszenia zjadliwego komentarza, który cisnął mi się na język. Emily rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie. - Proszę nie winić Beth, proszę pani - pisnęła. - To wszystko przeze mnie. Eve obróciła głowę, by na nią popatrzeć, topniejąc nieco pod wpływem pełnego szacunku głosu. Automatycznie aprobowała każdego, kto jej się podlizywał. - Masz na imię Emily, prawda? - zagruchała. - W takim razie ty mi wytłumacz, co tu się dzieje. - Nic takiego, proszę pani. - Emily wyglądała jak ucieleśnienie niewinności. - Byłyśmy z wizytą u Zacha. On i Beth to starzy przyjaciele. Eve zrobiła kwaśną minę. - A można wiedzieć, w jakim celu? - Miałam nadzieję, że Zach będzie potrafił coś zaradzić - odparła Emily. - Wie pani, że przypomni Beth, jaka była tu kiedyś szczęśliwa. Musiałam jej to przyznać - nawet w takich okolicznościach nie traciła głowy. Eve pozwoliła się odrobinę ugłaskać. W głębi ducha wiedziałam dobrze, iż nie może się doczekać mego „wyzdrowienia", ponieważ był to jedyny sposób na to, aby się mnie pozbyć. W dodatku przez moje niedawne popisy źle wypadała w oczach przełożonych. - No cóż, ogromnie miło z twojej strony - rzuciła dziarsko. - Ale powinnaś była mnie uprzedzić. - Bardzo przepraszam. - Emily zwiesiła głowę niczym skarcony szczeniaczek. - Nie wiedziałam. - Już dobrze, nic takiego się nie stało - dodała Eve łagodniejszym tonem. - Dopilnuj tylko, aby to się nie powtórzyło.
Ponownie zwróciła się do mnie, tym razem z błyskiem zainteresowania w czarnych paciorkowatych oczkach. Za jej plecami Emily uniosła brwi na znak, że mam schować dumę do kieszeni i włączyć się do gry. - Przyjemnie było znów zobaczyć się z Zachem - przyznałam niechętnie. - Chyba czuję się już lepiej. Uświadomił mi, jaką satysfakcję czerpałam niegdyś ze swojej pracy. - Doskonale! - wykrzyknęła Eve. - Czy mogłybyśmy od czasu do czasu go odwiedzać? - poprosiła Emily, otwierając szeroko oczy i składając ręce w sposób, który nie pozwalał jej odmówić. -No cóż... - zaczęła Eve. - Na ogół nie praktykujemy takich rzeczy, ale chyba nikomu to nie zaszkodzi. - Bardzo pani dziękujemy. - Emily uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością. Jednak Eve jeszcze ze mną nie skończyła. - Tak więc Bethany... sądzisz, że odnalazłabyś się na nowo, powracając do swych starych obowiązków? - Tak mi się wydaje - odparłam przez zaciśnięte zęby. Nie cierpiałam Eve. Uwielbiała rządzić, była okropnie wścibska i jeszcze bardziej fałszywa. Obchodziłam ją tyle, co zeszłoroczny śnieg, zależało jej wyłącznie na własnej reputacji. Jeśli jednak chciałam przeprowadzić swój plan do końca, należało udawać, iż czuję wobec niej głęboką wdzięczność. - A przynajmniej tego właśnie bym chciała - ciągnęłam, starając się naśladować układny ton Emily. - Pragnę wyzdrowieć i tęsknię za dawnym życiem. Było to wierutne kłamstwo, lecz Eve gładko je przełknęła. - A ten twój niby-mąż? - drążyła dalej. - Ten, bez którego podobno nie umiałaś funkcjonować? Dosłownie zagotowałam się ze złości. Jak śmie wspominać o Xavierze? Nie miała prawa w ogóle wymawiać jego imienia. Poza tym, choć zasadniczo nauczyłam się już dość przekonująco kłamać, w tym przypadku pojawiły się zdecydowane opory. Odnosiłam wrażenie, że go zdradzam. Powtórzyłam
więc sobie w myślach, iż robię to dla niego. Jeśli trzeba będzie kłamać, oszukiwać, a nawet kraść - trudno. Nic nie powstrzyma mnie od powrotu na ziemię. Ponieważ nie byłam w stanie spojrzeć jej w oczy, wbiłam wzrok w ziemię. - To tylko człowiek. - O, doprawdy? - Uniosła brew. Czyżbym przesadziła? Postanowiłam trochę przystopować. - Oczywiście nigdy nie przestanę go kochać - oznajmiłam z zakłopotaniem. - Ale rozumiem już teraz, dlaczego należało zakończyć nasz związek. Nie miał przed sobą przyszłości. On powinien wrócić do swojego życia, a ja do swojego. Zapadła cisza, podczas której Eve studiowała bacznie moją twarz. A potem w powietrzu zadźwięczał pogardliwy śmiech. W pierwszej chwili rozejrzałam się, by sprawdzić, kto jeszcze do nas dołączył. Eve wykrzywiła szyderczo usta, odsłaniając perłowobiałe zęby, po czym zaczęła powoli, miarowo klaskać. - Wy chyba myślicie, że urodziłam się wczoraj. - Słucham? - Całkiem dobrze wam szło, ale zabawa skończona. - Wyciągnęła palec w kierunku Emily, taksując ją wzrokiem. - Z tej małej jest nawet niezła aktorka. Nie wiem, co za intrygę uknułyście, ale nic z tego nie będzie. Nie udało się wam wyprowadzić mnie w pole. - My nic nie knujemy — odrzekłam gniewnie. — Coś ci się przywidziało. Znów się roześmiała. - Moja droga Bethany - wycedziła. - Od tej pory przechodzisz pod dwudziestoczterogodzinny nadzór. Umieszczam cię w izolatce. Żadnych odwiedzin, żadnych spacerów. Zrozumiano? - Jej zawodowe opanowanie zniknęło. Twarz przybrała zacięty, okrutny wyraz, odsłaniając prawdziwy charakter Eve. - Próbowałam - ciągnęła. - Bóg mi świadkiem, że próbowałam. - Ale istnieją na tym świecie ciekawsze rzeczy niż pilnowanie rozhisteryzowanej gówniary. Szczerze mówiąc, w ogóle mnie
to nie interesuje. Masz ochotę upajać się swoim nieszczęściem? Proszę bardzo. Zajrzę do ciebie za parę lat i sprawdzę, czy zmieniłaś zdanie. - Co takiego?! - wykrzyknęłam. - Nie możesz mnie w nieskończoność trzymać w zamknięciu! - A niby kto mi tego zabroni? - syknęła. - Wiesz, jaki los spotyka takie małe uparciuchy, które nie umieją poradzić sobie z uzależnieniem od ziemskiego życia? - W jej szeroko otwartych oczach dostrzegłam błysk szaleństwa. - Kończą na wysypisku śmieci jak zwykłe odpady. Zamykamy je, aż zostaje z nich garstka kosmicznego pyłu. Nikt nawet nie pamięta ich imion. Ale nie martw się, masz przed sobą jeszcze kilka stuleci oczekiwania na ten moment. - Dlaczego mówisz mi to teraz?! - krzyknęłam przerażona. - Najlepsze zachowałam na koniec - uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Kiedy stąd wyjdę, w pierwszej kolejności sporządzę raport dla twojego przypadku, wskazując na konieczność odosobnienia ze względu na silne zaburzenia psychiczne. - Przecież to kłamstwo! - Poczułam gwałtowny wybuch paniki. Dotarło do mnie, że plan, z którym wiązałam wszystkie moje nadzieje, zaraz legnie w gruzach. Eve wyciągnęła z kieszeni jakieś urządzenie. Zgadłam, co to oznacza. Zamierzała wezwać posiłki. Z chwilą gdy zjawią się jej ochroniarze, nastąpi definitywny koniec. Nie wydostanę się już z ich łap, nawet Joseph nie będzie w stanie mi pomóc. Postąpiłam kilka kroków naprzód, zdecydowana za wszelką cenę zmusić ją do zmiany zdania, choć nie miałam pojęcia, jak to zrobić. Nim jednak zdążyłam cokolwiek wymyślić, zza moich pleców wyskoczyła Emily, przewracając Eve na ziemię. Ta wrzasnęła, usiłując ją z siebie zrzucić. Cofnęłam się, kompletnie zaskoczona. Eve była ciężka i dobrze zbudowana, lecz w starciu ze zwinną szesnastolatką nie miała szans. Po kilku sekundach Emily siedziała na niej okrakiem, przygwożdżając ją twarzą w dół do podłogi. - Jakim cudem taka mała wesz jak ty w ogóle się tu dostała? wydyszała Eve.
- Nie twoja sprawa - warknęła Emily. Na ogół spokojna, twarz Eve wykrzywiła się z wściekłości. Bez jednego buta i z włosami sterczącymi we wszystkie strony dumna pani psycholog budziła raczej politowanie niż strach. Ale głos, który wydobył się spomiędzy jej zaciśniętych zębów, nie stracił nic ze swego chłodu. - Nie sądzę, abyś była świadoma rozmiaru kłopotów, w jakie się pakujesz. Puść mnie natychmiast albo osobiście dopilnuję, żebyś wylądowała w piekielnym kotle. Emily nie zwracała na nią uwagi. - Beth! - zawołała. - Na co ty czekasz? - Ale... - zawahałam się. - Co z tobą? - O mnie się nie martw, dam sobie radę. - Głupi, rozwydrzony dzieciaku! - wrzasnęła piskliwie Eve. Pożałujesz tego! Jak z tobą skończę... - Tu doszła wreszcie do wniosku, że najwyższy czas skorzystać ze swej anielskiej mocy. W mgnieniu oka jej ciało rozjarzyło się światłem niczym lampa. W pierwszym momencie dała się wziąć z zaskoczenia, ale lada chwila szala zwycięstwa przechyli się na jej stronę. Zostało mi najwyżej kilka sekund. Nie czekałam na dalszy rozwój wypadków. - Dziękuję za wszystko, Emily - powiedziałam bezgłośnie. - Możesz mi mówić Em - odparła zdyszana. - Tak nazywają mnie moi przyjaciele. Rozłożywszy skrzydła, wystrzeliłam w górę, w bezkresną przestrzeń nieba. Wibrowały energią jak silnik samochodu, który z rykiem budzi się do życia. Poczułam, jak moje mięśnie rozciągają się i naprężają, lecz nie potrafiłam się tym należycie cieszyć. Towarzyszyła mi bolesna świadomość faktu, iż jest to najprawdopodobniej jeden z moich ostatnich lotów. W niebie zaś latało się zupełnie inaczej niż na ziemi. Nie istniały opory powietrza, w związku z czym nie trzeba było wkładać w to żadnego wysiłku, unosząc się beztrosko niczym balon, wciąż wyżej i wyżej, nie zaprzątając sobie głowy ograniczeniami nakładanymi przez atmosferę. Modliłam się jedynie, by ktoś powiadomił Josepha o tym, co zaszło. Byłam oficjalnym zbiegiem.
Otuliła mnie gęsta, wirująca mgła. Nie widziałam nic na odległość większą niż kilkanaście centymetrów, lecz parłam ślepo dalej. Raptem zdałam sobie sprawę z tego, że dołączyły do mnie dwa inne anioły, po czym z ulgą stwierdziłam, iż są to niedawno poznani towarzysze Josepha. Ujęli mnie za ręce, kierując we właściwą stronę. Miałam wrażenie, że lecimy tak od wielu godzin. Nikt się nie odzywał, nie dał żadnego znaku, iż powinniśmy zwolnić. W chwili kiedy pomyślałam, że zaraz zasłabnę z wyczerpania, mgła przerzedziła się, ujawniając majaczące w oddali schody. Ich stopnie były przezroczyste, tak jakby światło stężało, pragnąc przyjść nam z pomocą. Nie miały barierki, a natychmiast po tym, jak postawiliśmy stopę na kolejnym stopniu, poprzedni rozpływał się w powietrzu. Mocno ściskałam dłonie swoich opiekunów. Gdy dotarliśmy na szczyt, okazało się, iż stoimy pośrodku zawieszonego w próżni szklanego amfiteatru. W dole nie dostrzegałam już białych, wijących się ścieżek nieba. Z miejsca tego emanowała osobliwa energia, która zdawała się wysysać ze mnie cały lęk. Wypełniało je swoiste, wzniosłe piękno i mimowolnie zaciekawiło mnie, w jakim celu zostało stworzone. Czy pozostałe anioły były świadome jego istnienia? Panowała tu atmosfera tajemniczości, jak gdyby była to jakaś ukryta świątynia, do której drogę znają jedynie nieliczni wybrańcy. Zerwał się wiatr. Odwróciłam się i ujrzałam jeźdźca bezszelestnie galopującego na koniu o czarnej, splecionej w warkoczyki grzywie. Uzda oraz siodło wierzchowca lśniły srebrem, kopyta bezgłośnie uderzały w ziemię. Jeździec zsunął się z siodła, a następnie ruszył pewnym krokiem ku nam. Tym razem Joseph ubrany był inaczej niż podczas naszego ostatniego spotkania. Powiewająca za nim peleryna, a także obute w sandały stopy przydawały mu iście królewskiej dostojności. Zza jego pasa wystawała wysadzana drogimi kamieniami rękojeść miecza, dodatkowo potęgując i tak już imponujące wrażenie. - Uklęknij - polecił mi. - Nie mamy wiele czasu.
Usłuchałam go bez zastanowienia. Uklękłam, zasłaniając twarz rękami. W powietrzu rozeszła się woń padającego deszczu oraz kropel rosy na trawie. Tak pachniały moje skrzydła. Pożegnałam się z nimi w głębi swego serca, po czym wymówiłam na głos słowa, które wypełniały bez reszty moje myśli. - Ojcze, przebacz mi. Musiałam się z Nim pogodzić. Kochałam Go szczerze, a mimo to wyrzekałam się wiecznego życia w Jego Królestwie. Okazałam nieposłuszeństwo, nie wypełniając roli, jaką mi powierzył. Lecz czy na pewno? Wiedziałam jedynie, iż byliśmy dla mego Ojca otwartą księgą, podobnie jak każdy mężczyzna i każda kobieta na ziemi. Zdecydował o naszych losach na długo przed tym, nim zostaliśmy przez Niego stworzeni, niewykluczone więc, że długa droga, którą z takim trudem przebyłam, wszystkie te przeciwności i próby... Być może miały mnie one doprowadzić właśnie tu. Ufałam Mu bezgranicznie, głęboko przekonana, że nigdy by mnie nie skrzywdził. W tej jednej chwili, zamiast Bożego gniewu, którego spodziewałam się doświadczyć, poczułam, że otacza mnie wyłącznie nieskończona łaska oraz miłość. Z absolutną jasnością pojęłam, iż nie zostanę odtrącona z powodu tego, co zamierzam zrobić. Mój Ociec nie wyrzeknie się mnie. Pomimo mego uporu nie odwróciłam się od Niego. Kochałam Go całym sercem i z całego serca pragnęłam Mu służyć. Jakim sposobem zdołałabym dotrzeć tak daleko, gdyby działo się to wbrew Jego woli? Nagle przestałam czuć się jak wyrzutek, zrozumiawszy, iż, podobnie jak inni, jestem po prostu jednym z Jego dzieci. - Łatwiej ci będzie to znieść, jeśli zamkniesz oczy - usłyszałam za plecami głęboki głos Josepha. - Nie obawiaj się bólu. Cierpienie przyjdzie później. W niebie ból nie istnieje. Wydałam z siebie głośne westchnienie ulgi. Na ziemi będę miała przy sobie Xaviera, dzięki któremu wszystko zawsze stawało się łatwiejsze. Musiałam wierzyć, że uda mi się do niego wrócić. Modliłam się jedynie o to, aby nie być dla niego ciężarem, sparaliżowanym, bezwolnym i pozbawionym świadomości.
Zadrżałam, gdy Joseph delikatnym gestem odgarnął mi włosy, odsłaniając pulsujące łagodnie po długim locie skrzydła. Z szacunkiem położył dłoń na mojej głowie, pochylając swoją. W tej samej sekundzie pośród rzędów pustych siedzeń pojawił się oświetlony blaskiem księżyca obraz. Ujrzałam w nim Xa-viera. Miał na sobie znajomą flanelową koszulę oraz ulubione, znoszone już buty, powalane teraz błotem. Tylko jego twarz wyglądała inaczej, choć nie potrafiłam określić dlaczego. Wydawał się starszy, z policzkami pokrytymi cieniem zarostu i pustym wyrazem w turkusowych oczach. Cechująca go dawniej energia ustąpiła miejsca smutkowi. Zamiast chłopięcego uroku, który zapamiętałam, jego wciąż tak samo piękne, choć zmęczone rysy odzwierciedlały obraz mężczyzny, jakim miał się stać... jakim już się stał. Ile czasu minęło? Rok, być może więcej. W Królestwie Niebieskim czas nie upływa w tym samym tempie, co na ziemi, nie mogłam więc w żaden sposób tego stwierdzić. Na palcu nadal nosił swą ślubną obrączkę. Wokoło szalała burza, Xavier zaś, przemoczony do cna, stał pośród siarczystej ulewy. Spoglądał z Urwiska na kłębiące się w dole fale oceanu. Znajdował się dokładnie w miejscu, z którego skoczyłam kiedyś, ujawniając przed nim swą prawdziwą tożsamość. Spieniona woda tłukła bezlitośnie w skały, szarpiąc przycumowanymi do pomostu łódkami, jakby zrobione były z papieru. Xavier zdawał się zafascynowany odległością dzielącą go od ziemi. Z wyrazu jego twarzy wyczytałam, że nie obchodzi go dłużej, co się z nim stanie. Wychylał się poza krawędź. Krople deszczu siekły w niego nieubłaganie, przypominając ostrza maleńkich strzał. Sięgnąwszy do wewnętrznej kieszeni koszuli, coś z niej wydobył. Nim jeszcze otworzył dłoń, wiedziałam, co się w niej znajduje. Było to długie białe pióro o perłoworóżowym połysku. To samo, które zostawiłam niechcący w jego samochodzie po naszej pierwszej randce, a które zachował jako cenną pamiątkę. Siłą woli spróbowałam go nakłonić, aby ukrył je z powrotem w kieszeni. Tylko to mu po mnie pozostało. On jednak wycią-
gnął rękę przed siebie, pozwalając, by porwała je burza. W ciągu paru sekund deszcz i wiatr zrobiły swoje, unosząc sponiewierane pióro, a następnie ciskając je w morze. Widziałam, jak wiruje w powietrzu, nim wpadło do wody. Xavier także śledził je wzrokiem, wychylając się coraz mocniej. Oddech uwiązł mi w gardle, gdy w pewnym momencie straciłam go z oczu. Na szczęście prędko się zorientowałam, że to jedynie ogromna czarna chmura przysłoniła księżyc. Gdy widoczność powróciła, dostrzegłam, iż Xavier znów się przesunął. Stał teraz na samej krawędzi klifu. Spod jego butów oderwało się kilka kamieni, które poszybowały w przepaść. Serce zamarło mi w piersi. Przecież chyba nie skoczy?! Wokół niego huczała burza, wiatr smagał go w piersi. Jeden nieostrożny ruch mógł skończyć się dla niego fatalnie. - Nie, proszę - wyszeptałam. - Zaczekaj na mnie. - Popatrzyłam błagalnym wzrokiem na Josepha. - Zrób to. Teraz. - Jest jeszcze jedna, ostatnia rzecz. - Mówił szybko, wyczuwając mój pośpiech. - Nim odejdziesz, musisz złożyć uroczystą przysięgę. Zakładając, że przeżyjesz i obudzisz się w ludzkim ciele, czy przysięgasz zrobić wszystko, co w twojej mocy, by przyczynić się do poprawy rodzaju ludzkiego oraz głosić chwałę Pana? - Oczywiście! — wykrzyknęłam. - Przysięgam! - W ogóle nie musiałam się nad tym zastanawiać. - Przysięgam na życie Xaviera. A teraz zrób to! Z początku nie działo się nic, czułam jedynie lekkie pieczenie, podobne do oparzenia słonecznego. A potem cały amfiteatr zalało oślepiające światło. Buchnęło z lśniącej szklanej powierzchni, a strumienie promieni zawirowały wokół nas w szalonym tańcu. Joseph miał rację. Nie odczuwałam bólu, a wyłącznie jedność ze światłem. Docierało do każdej komórki mego ciała, wypełniając je nowym życiem. Z trudem pojmowałam, co się ze mną dzieje. W pewnej chwili rozległ się ohydny, zgrzytliwy
odgłos, tak odrażający, iż omal nie zmieniłam zdania. Był to głęboki, wstrząsający jęk podobny do krzyku wydobywającego się z bezdennej otchłani paszczy wieloryba. Uniosłam na moment powieki i spostrzegłam Josepha unoszącego rozgrzany do czerwoności miecz. Nim całe moje dotychczasowe istnienie obróciło się w proch, zdążyłam jeszcze sformułować ostatnią myśl. Zebrałam wszystkie siły, by wykrzyczeć ją na głos w nadziei, że przedrze się przez czas i przestrzeń. - Xavierze... wracam do ciebie!
Przemiana Na sekundę przed uderzeniem ostrza czas stanął w miejscu. Amfiteatr zapełnił się dziećmi. Słyszałam ich szepty, choć nie poruszały ustami. Instynktownie odgadłam, kim są - były to dusze dzieci, którym pomogłam zaadaptować się w niebie podczas swej anielskiej służby. Przyszły pożegnać się ze mną. Szeptały słowa otuchy: „Bądź silna. Nie obawiaj się. Idź za głosem serca, ono cię nie zawiedzie". Wierzyły we mnie. Pragnęłam im podziękować, lecz nie miałam kiedy - wszystko wydarzyło się tak szybko. Poczułam na plecach palące gorąco, a w następnej chwili obserwowałam amfiteatr z zewnątrz. Patrzyłam, jak moje ciało upada na ziemię, zastygając w bezruchu. Joseph wraz z dziećmi zmienili się w rozmytą plamę, niknąc jak postacie ze starej fotografii. Szklane filary jeden po drugim rozpadały się na kawałki. Ja także nie stanowiłam już trwałego bytu, lecz miliony maleńkich cząsteczek unoszących się w przestrzeni. Spróbowałam wstrzymać oddech, by przygotować się na to, co miało nadejść, ale nie było już czego wstrzymywać. Zgodnie z obietnicą Josepha nie było też bólu. Podczas swej podróży oglądałam przebłyski niewysłowionego piękna Królestwa Niebieskiego. Ujrzałam wodospad, spływający kaskadą ciekłego kryształu. Minęłam błękitny staw - unoszące się na jego powierzchni lilie mieniły się tysiącami
barw, których nie byłam nawet w stanie nazwać. Zobaczyłam prastare drzewo, uginające się pod girlandami kwiatów, a także sale wypełnione przepychem tak olśniewającym, iż poczęłam się zastanawiać, co mogło mnie kiedykolwiek skłonić do porzucenia tego miejsca. Wszystko to jednak stopniało niczym lukier w słońcu, gdy pojawiła się przede mną twarz Xaviera. Przypomniałam sobie, przez co razem przeszliśmy, jak walczyliśmy, zębami i pazurami broniąc prawa do wspólnego życia. Musiałam zdążyć na czas, by uchronić go od popełnienia najgorszego z możliwych błędów. Poprzysięgłam Bogu wieczyste oddanie, jeśli tylko zaopiekuje się Xavierem do mego powrotu. Mimo iż nie okazałam się najprzykładniejszym z aniołów, wierzyłam, że mój Ojciec mnie nie zawiedzie. Nie odwróci się od nas. Lecz nagle, mimo swej bezcielesnej formy, poczułam przypływ obezwładniającej paniki. A jeśli już jestem spóźniona? Jeśli Xavier odszedł na zawsze, grzebiąc swoją ostatnią szansę podczas desperackiej próby dołączenia do mnie? Wszelkie nasze wysiłki spełzłyby na niczym. Tkwiłabym uwięziona na ziemi bez niego, skazana na samotne, pozbawione sensu życie. Koniec końców oboje trafilibyśmy do nieba, lecz nigdy już nie zdołałabym go odnaleźć pośród milionów nakładających się na siebie wymiarów. Nie mogłam jednak dłużej tego rozważać. Należało się skupić. W tym momencie pierwszą i najważniejszą dla mnie rzeczą było dotrzeć z powrotem w jednym kawałku. Na to, co się stanie później, nie miałam już wpływu. Ale wspólnie z Xavierem na pewno znajdziemy jakieś rozwiązanie, tak jak w każdym innym przypadku. Pomyślałam o Ivy i Gabrielu. Jak wypadnę w ich oczach? Czy nadal zechcą uważać mnie za swą siostrę? Gdy Joseph zgodził się mi pomóc, wyobrażałam sobie, iż zostanę po prostu przeniesiona na ziemię, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie sądziłam, że ta podróż może tyle potrwać. W momencie, w którym podejrzewałam już, iż w ogóle nie dobiegnie końca, wśród próżni zamajaczyły pierwsze kształty. Rozróżniałam rozległe połacie zieleni, a także poszarpane kontu-
ry górskich szczytów - przypominało to przyglądanie się z góry topograficznej mapie terenu. Prędkość, z jaką mknęłam przez kosmiczną przestrzeń, zaczęła się zmniejszać, przy czym i ja przybierałam z wolna fizyczną formę. Rozproszone cząsteczki dawnej mnie ponownie zajmowały swoje miejsca. Pojawiły się lśniące zarysy rąk i nóg. Oczekiwanie z pewnością dobiegało końca. Wkrótce ponownie spotkam się z Xavierem. Wylądowałam na kolanach na skraju bujnego ogrodu. Wejścia doń strzegł płonący miecz, obracający się we wszystkich czterech ziemskich kierunkach. W mgnieniu oka odgadłam, gdzie jestem, ponieważ panowała tu absolutna harmonia. Nade mną rozpościerało się błękitne niebo, powietrze przesycone było zapachem kwiatów, a z gałęzi drzew zwisały ciężkie, dojrzałe owoce. Najokazalsze drzewo stało dokładnie pośrodku. Jego sękate konary wyciągały się ku mnie niczym setka ramion, połyskując czerwienią soczystych, idealnie okrągłych jabłek. Z jakiego powodu ogród ten ukazał mi się właśnie teraz? Gdy tylko wypowiedziałam w myślach to pytanie, odpowiedź pojawiła się sama. Oto postawiono mnie na rozdrożu. Wciąż jeszcze mogłam zmienić zdanie. Za mną rozciągał się wieczny spokój Królestwa Niebieskiego. Jeśli tylko chciałam, mogłam zawrócić. Snop światła, który mnie tu przywiódł, nie zniknął. Czekał na moją decyzję. Jeśli oddalę się od niego, opuszczę swoje dawne życie na zawsze i nic już nigdy nie będzie łatwe ani proste. Przed sobą miałam pełen wyzwań los śmiertelnika: twardą i wyboistą, choć niepozbawioną obietnic ścieżkę. Spojrzałam ostatni raz na migotliwą jasność niknącą w mlecznej aurze, po czym stanęłam na drżących nogach, a następnie uczyniłam kilka niepewnych kroków w kierunku ogrodu. I wówczas zapadła ciemność. Obudził mnie oślepiający ból. Pojęłam, iż znajduję się na plaży, ponieważ słyszałam ryk oceanu, a na spękanych ustach czułam sól. Kątem oka ujrzałam swoje włosy rozrzucone na piasku niczym splątane wodorosty. Zniknęły anielskie szaty. Miałam na sobie cienką białą sukienkę, zszarganą i brudną
po długiej podróży. Odniosłam wrażenie, że coś ogranicza mi pole widzenia, po czym zorientowałam się, iż moją twarz oraz ramiona pokrywa błoniasta, przypominająca kokon siatka. Rozpuszczała się powoli pod wpływem słonej wody. Chciałam zedrzeć z siebie jej resztę paznokciami, lecz najlżejszy nawet ruch powodował tak ogromne cierpienie, że zmuszona byłam leżeć sztywno jak kłoda. Nie był to zwykły ból... sięgał do samego szpiku kości, tak jakby całe moje ciało zrastało się na nowo po ciężkiej operacji. Czułam się jak czekająca na wypalenie gliniana kukła, której mięśnie są płynne, a krew wciąż jeszcze zimna. Wydawało mi się, iż lada chwila wchłonie mnie mokry piasek. Wiedziałam jedynie, że wszystko się zmieniło. Z wysiłkiem uniosłam powieki. Na powierzchni wody skrzyło się coś, co wyglądało jak złota farba. To była krew anioła... moja krew. He jej straciłam? Czy starczy mi sił, by iść? Czy może zostałam dotknięta paraliżem, przed którym ostrzegał mnie Joseph? Raptem dotarło do mnie, w jakim stopniu zaniedbałam najważniejsze sprawy. Tak bardzo spieszyło mi się do domu, iż nie poprosiłam Josepha o żadne wskazówki odnośnie do tego, co powinnam robić, skoro już uda mi się szczęśliwie tu dotrzeć. Nie oczekiwałam przyjęcia powitalnego, ale też nie spodziewałam się, że będę zupełnie sama. Plaża zaś świeciła pustkami. Noc była zbyt chłodna, by wychodzić na dwór. Jak długo potrwa, nim ktoś mnie odnajdzie? Z mojej piersi wyrwał się mimowolny szloch, wywołując falę niekontrolowanych spazmów. A każdy oddech palił płuca żywym ogniem. Uspokoiwszy się na tyle, by móc spokojnie pomyśleć, zaczęłam rozważać możliwe wyjścia z tej sytuacji. Na ile się orientowałam, istniały tylko dwa. Mogłam zaczekać, aż znajdzie mnie jakiś zbłąkany spacerowicz, lub też zebrać w sobie dość sił, by doczołgać się do miejsca, w którym na pewno zostanę zauważona. Żadne z nich nie przypadło mi do gustu. Spróbowałam poruszyć palcami, ale nadal były sztywne jak dryfujące nieopodal kawałki drewna. Chciałam nawet użyć swej anielskiej mocy, nim dotarło do mnie, jak absurdalne jest to pragnienie. Wszak
dopiero co dobrowolnie odcięłam się od jej źródła. Nie miałam już żadnej możliwości, by się nią wspomóc - stałam się w stu procentach człowiekiem. Czy oznacza to, że mi się udało? Czyżbym dokonała rzeczy niewyobrażalnej i przetrwała przemianę? Nie wiedziałam, czy powinnam się śmiać czy płakać. Nade mną wznosiło się majestatycznie Urwisko, spowite srebrzystą peleryną księżycowego światła. Wyciągnęłam szyję na tyle daleko, na ile pozwalał przeszywający ból. Przeczesywałam wzrokiem szczyty skał, rysujące się na tle nieba niczym szczerbate wieże. Zalała mnie fala ulgi. Nikogo tam nie dostrzegłam. Mogło to oznaczać tylko jedno: zwyciężył zdrowy rozsądek i Xavier wrócił do domu. Musiałam wierzyć, że jest zdrów i cały. Z pewnością wyczułabym, iż coś jest nie tak, gdyby jego połamane szczątki leżały porozrzucane wśród skał. W głowie słyszałam bicie jego serca. W nozdrzach czułam niemal świeżą, kojarzącą się z lasem woń jego wody kolońskiej. Xavier żył, a do tego znajdował się niedaleko stąd. Zamarłam na dźwięk czyjegoś śmiechu. Niespodziewanie na plaży pojawiła się grupka nastolatków. Ogarnęło mnie nagłe skrępowanie. Czym miałabym wytłumaczyć im swój stan? Niektóre z głosów brzmiały znajomo, choć zniekształcał je alkohol. Z miejsca, gdzie leżałam, zmierzające w moim kierunku postacie stanowiły jedynie rozmyte czarne smugi, ale widziałam, że kołnierze kurtek mają podniesione dla ochrony przed wiatrem. Część wciąż trzymała w rękach butelki. W miarę jak się zbliżali, coraz wyraźniej niosły się ku mnie ich głosy, co pozwalało usłyszeć treść rozmowy. - Beznadziejna impreza. Przypomnij mi, żebym nigdy więcej nie dała się wyciągnąć na przyjęcie w Becie - mówiła obca mi dziewczyna. - Ja tam dobrze się bawiłem. Rozpoznałam głos tego chłopaka. Był to Wesley, z którym Xavier się przyjaźnił, zanim zostaliśmy zmuszeni do ucieczki z Venus Cove. Co on robił w domu? Niejasno pamiętałam, że
wyjechał do Stanford studiować inżynierię. Jego obecność tutaj niewątpliwie oznaczała, iż trwają letnie wakacje. Ile czasu upłynęło? Jak wiele straciłam? - Ścigając się z kumplami, kto szybciej wypije całe piwo? parsknęła. - Rzeczywiście, też mi zabawa. - Przyznaj, że jesteś wściekła, bo Colt cały wieczór przystawiał się do innej. - Jeszcze czego! W nosie mam Colta. Trzeba być kompletnie pozbawionym klasy, żeby zadawać się z taką zdzirą jak Anna-Louise. - Kto w ogóle wymyślił ten spacer? Przecież tu zamarznąć można. - Słuchajcie, a gdzie Molly? Szła tuż za nami? Na dźwięk jej imienia uważniej nadstawiłam uszu. Molly tu była? - Pewnie się rozmyśliła - odparła dziewczyna tonem, który sugerował, że nie obchodzi jej to w najmniejszym stopniu. - Lepiej wrócę i sprawdzę, co się z nią dzieje - stwierdził Wesley. - Stary, a ty dalej do niej startujesz? - wybełkotał jego kolega. Powinieneś już skumać, że to laska nie dla ciebie. - Stul dziób, Cooper. Do nikogo nie startuję. To moja przyjaciółka. Któreś z nich postanowiło dyplomatycznie zmienić temat. - Liczyłem na to, że Xavier też przyjdzie. - No to się przeliczyłeś. On już się z nami nie zadaje - odparł chłopak imieniem Cooper. - Odczep się od niego, ma teraz sporo problemów - upomniał go Wes. - Sporo problemów? - powtórzył tamten. - Ten kolo jest bardziej popaprany niż moja książka do matmy. - Mało powiedziane - dodała ta sama co wcześniej dziewczyna. - W dodatku sam jest sobie winien. „Jak sobie poście-lesz, tak się wyśpisz", jak mawiał mój dziadek. Tak się kończą romanse z przyjezdnymi.
- Głupia jesteś jak but, Leah - dobiegł mnie dźwięczny głos Molly. - Co ty możesz wiedzieć o Xavierze i jego sprawach? Znasz go chociaż? Leah podskoczyła, jak gdyby przyłapano ją na gorącym uczynku. Wyraźnie poczuła się nieswojo w konfrontacji z Molly. - Osobiście nie, ale słyszałam co nieco. - Masz rację, słuchaj dalej plotek. - Byłam dumna, że Molly tak dzielnie wzięła Xaviera w obronę. Z chęcią bym ją uściskała. - Wyluzuj, nic do niego nie mam. Uważam po prostu, że powinien częściej wychodzić z domu. - Zrobi to, gdy będzie miał ochotę - warknęła Molly. - Wracam na imprezę - oświadczył nagle Wes, ucinając tym samym rozmowę o Xavierze. Odniosłam nieprzeparte wrażenie, że to dla niego wciąż przykry temat. - Wy sobie róbcie, co chcecie. Rozległy się pomruki niezadowolenia, ale ostatecznie wszyscy ruszyli w ślad za nim. Ich głosy cichły powoli w oddali. Wiedziona niespodziewanym impulsem, uniosłam głowę, wołając Molly. Lecz z moich ust wydobył się jedynie ochrypły szept - nie miała szans mnie usłyszeć. Świadomość, iż jest tak blisko, a mimo to całkowicie nieosiągalna, przeważyła szalę. Straciłam wszelką motywację. Opuściła mnie wola przetrwania. Doszłam do wniosku, że niebo okrutnie sobie zażartowało z moich marzeń. Nie było sensu walczyć o coś, czemu sprzeciwiał się cały wszechświat. Oboje z Xavierem już na starcie skazani zostaliśmy na porażkę. Pozwolono mi zabrnąć tak daleko, kusząc obietnicą nowego początku, po to tylko, by odebrać ostatnią nadzieję. Widocznie w tym właśnie momencie moja historia miała dobiec końca. Byłam zbyt zmęczona, by się złościć. Zamiast gniewu czułam wdzięczność za to, że w ogóle udało mi się wrócić. Skoro i tak sądzone mi było umrzeć, cieszyłam się, iż nastąpi to przynajmniej w miejscu, które kocham. Gdy pogodziłam się z nieuniknionym, nadeszło odrętwienie. Nawet ból jakby odrobinę zelżał. Pragnęłam wyłącznie jednego: pogrążyć się we śnie.
*** Otworzyłam oczy i zobaczyłam, iż stoi nade mną kobieta w staromodnej koszuli nocnej. W pierwszej chwili pomyślałam, że znów jestem w niebie, ale zaraz potem spostrzegłam, iż nic poza tym się nie zmieniło. Kobieta się uśmiechnęła. Miała na sobie szal z frędzlami, a siwe włosy spływały jej aż do pleców. Wiedziałam, że nie może pochodzić z tego świata, ponieważ jej ciało było przezroczyste. Wydawała się dziwnie znajoma. Mój umysł począł mozolnie wyławiać związane z nią wspomnienia: starsza pani na ławce żegnająca się z ukochanym psem, żelazne łóżka oraz zapach środków odkażających w domu opieki, duch unoszący się za oknem mojej sypialni. - Alice? - wychrypiałam. - Co ty tu robisz? - Przyszłam ci pomóc, kochanie. - Kojarzyła mi się z dobrą wróżką z bajki o Kopciuszku. - Dotarłaś tak daleko. Nie możesz się teraz poddać. Nie pozwolę ci na to. - Dlaczego nie spotkałyśmy się w niebie? - zapytałam. - Nikomu nie było wolno cię odwiedzać - odparła. -Eve... Przypomniałam sobie więzienie w białej sali. Wymówiłam to imię głosem pełnym goryczy. - To już nie ma znaczenia - powiedziała łagodnie Alice. - Wróciłaś. Byłam pewna, że ci się uda. - Niewiele mi z tego przyszło. Alice, ja umieram. - Nie pleć andronów. Wstawaj natychmiast. - Nie mogę. Za bardzo boli. Chcę spać. - Będziesz spała, ile dusza zapragnie, gdy dotrzesz do domu. No już, już. Pomogę ci. - Nie mogę. - Xavier na ciebie czeka. Na dźwięk jego imienia coś we mnie drgnęło. - Naprawdę? - Ależ oczywiście, kochanie. Czeka już od dawna. Ale musisz okazać nieco więcej zdecydowania, jeśli chcesz się z nim zobaczyć. Wiem, że on bardzo pragnie ciebie ujrzeć.
Te słowa wystarczyły mi za całą zachętę. Alice doskonale wiedziała, w którą strunę uderzyć. Zebrawszy wszystkie siły, dźwignęłam się na kolana. Poszło mi lepiej, niż przypuszczałam, lecz i tak wymagało to kolosalnego wysiłku. Upłynęło sporo czasu, nim stanęłam na nogach. - Powoli - ostrzegła Alice. - Kroczek po kroczku. Usłuchawszy jej rady, odczekałam kilka sekund przed kolejnym posunięciem. Czułam się jak dziecko stawiające pierwsze, nieporadne kroki. Odwróciłam się do Alice, licząc na pochwałę, lecz jej już nie było. Wróciła do swego świata. Reszta należała do mnie. Centymetr za centymetrem posuwałam się wzdłuż plaży, wiedziona wyłącznie myślą o Xavierze. Przy molo natknęłam się na kierowcę ciężarówki. Wychodził z „Tłustego Joe", jedynego całonocnego baru w Venus Cove. Ewidentnie przeraził go mój widok, choć to nie ja miałam ręce całe pokryte tatuażami. - Cześć, mała - odezwał się z wahaniem. - Pomóc ci jakoś? - Próbuję dostać się do domu. - Ciężka noc? - Najwyraźniej przypuszczał, iż sama doprowadziłam się do takiego stanu, nadużywając rozmaitych nielegalnych substancji. Kiwnęłam głową. Łatwiej mi było przystać na takie wyjaśnienie, niż szukać innego. - A może zawiozę cię najpierw do szpitala? Nie powinien cię obejrzeć lekarz? - Proszę odwieźć mnie do domu, potrzebuję tylko porządnie się wyspać. Zajmie się mną mój brat. Mieszka tu niedaleko. Wzmianka o bracie odniosła pożądany skutek. Twarz kierowcy rozjaśniła się nieco - niedługo kto inny przejmie za mnie odpowiedzialność. - W takim razie prowadź - zgodził się, wyrzucając do śmieci resztki hamburgera. Ująwszy mnie za łokieć, pomógł mi się wdrapać na fotel pasażera. Po podłodze walały się puste puszki po napojach oraz wszelkiej maści papierki. Kabina przesiąknięta była zapachem frytek, zmieszanym z wonią spękanych
skórzanych siedzeń i tytoniu. Nie wpłynęło to korzystnie na moje samopoczucie. Do długiej listy aktualnych problemów dołączyła właśnie fala silnych mdłości. Otworzyłam okno, wpuszczając do środka świeże nocne powietrze. Zwalczyłam w ten sposób torsje, bojąc się zwymiotować, choć w żołądku nie miałam nic. - Jak ci na imię, mała? - Beth. - Ładnie. Ja jestem Lewis. Zauważywszy moją minę, podsunął mi butelkę wody mineralnej. - Trzymaj, pewnie się odwodniłaś. Łatwo do tego doprowadzić, jeśli się nie jest ostrożnym. - Dziękuję. - Z wdzięcznością przyjęłam napój, opróżniając butelkę niemal jednym długim łykiem. Zniknęła suchość w gardle, a myśli poczęły krążyć żywiej. - Co ty masz za znajomych, że zostawili cię samą? - Nie byłam z przyjaciółmi. - Kłopoty sercowe? - Można to tak nazwać. - Przyjmij dobrą radę od starego wygi, kochana. Żaden chłopak, choćby był królem Anglii, nie jest tego wart. Szczęśliwie dla mnie Lewis doskonale znał miasto. Wreszcie skręciliśmy w Byron Street. Jeśli nie liczyć ciem tańczących w świetle latarni, uliczka była zupełnie pusta. Lewis zwolnił, czekając, aż dam mu znak, by się zatrzymał. Jeden po drugim mijaliśmy okazałe domy z wypielęgnowanymi ogrodami i wysypanymi żwirem podjazdami. Wyprostowałam się na fotelu, wypatrując znajomego wzniesienia. Mało brakowało, a zapomniałabym zawiadomić Lewisa, że jesteśmy na miejscu. Gdy wjechaliśmy na szczyt pagórka, nie odrywałam wzroku od budynku, który ukazał się naszym oczom. Biały, z obszernym gankiem i bluszczem wijącym się wokół stojącego w ogrodzie wiązu witał mnie niczym stary przyjaciel. Wypieszczone przez Ivy różane krzewy rosły wzdłuż
wewnętrznej strony płotu z kutego żelaza. Zasłony w salonie nie zostały zaciągnięte. W miękkim świetle ulicznej lampy można było dostrzec wysokie półki pełne książek, nieco wytarty zabytkowy dywan oraz stary fortepian. W kominku wciąż tliły się resztki żaru. Serce przestało mi bić na widok zaparkowanego przed domem odrestaurowanego błękitnego chevroleta z 1956 roku. Ogarnęła mnie fala podekscytowania, taka sama jak wówczas, gdy po raz pierwszy ujrzałam chłopca o turkusowych oczach łowiącego ryby na pomoście. Tamta chwila wydała mi się teraz tak odległa. Mimo to wiedziałam jedno: cokolwiek się wydarzyło, nie miało już znaczenia. Byłam w domu.
Świt Dziwnie się czułam, ponownie stając przed bramą Byrona. Miałam wrażenie, że nie minął nawet dzień. Wszelkie moje troski się rozwiały. Tej nocy narodziło się dla mnie nowe życie. Wzięłam kilka głębokich oddechów, starając się uspokoić rozszalałe serce. Pragnęłam zapamiętać ten moment - to od niego wszystko miało się rozpocząć. Teraz, gdy znalazłam się w odległości kilku zaledwie metrów od Xaviera, poczułam się nagle skrępowana, uświadomiwszy sobie swój opłakany stan. Przeczesałam palcami włosy i otrzepałam piasek z bosych stóp. A potem przestąpiłam wreszcie próg wykutej z żelaza bramy, wkraczając na ścieżkę, którą tak często chodziłam, będąc aniołem. Po raz pierwszy stąpałam po niej jako prawdziwa ludzka istota z krwi i kości. Pod stopami czułam chłodne kamienie, a w powietrzu nadchodzącą wiosnę. Zadziwiające, jak świat może stać się zupełnie inny, pozostając jednocześnie niezmienionym. Gdy wspinałam się po schodkach na ganek, trzeci stopień jak zwykle zatrzeszczał delikatnie. Z wnętrza domu dobiegło szczekanie Fantoma. Kilka sekund później usłyszałam odgłos gorączkowego drapania w drzwi. - Cześć, piesku - szepnęłam, na co Fantom począł żałośnie piszczeć. W holu rozległy się czyjeś kroki.
- Fantom, wracaj. Co cię napadło? Oddech uwiązł mi w gardle. Znałam ten głos, niski i miękki, lekko przeciągający samogłoski, co świadczyło o dzieciństwie spędzonym w Georgii. Czekałam, sparaliżowana zalewem sprzecznych emocji, niezdolna poruszyć się ani też odezwać. Na jedną krótką, koszmarną chwilę moją głowę wypełniły irracjonalne obawy. Co, jeśli zmieniłam się nie do poznania? Jeśli Xavier przestał mnie kochać? Czy miałam w ogóle jakiekolwiek prawo zjawiać się tak znienacka, spodziewając się, że będzie na mnie czekał? W moich dotychczasowych wyobrażeniach nasze spotkanie wiązało się z wybuchem namiętności, nie strachu. Dlaczego niespodziewanie straciłam rezon? - Chodź, piesku, tam nikogo nie ma. - Przez słowa Xaviera przebijało znużenie, którego nigdy wcześniej u niego nie słyszałam. Nie wierzysz mi? Dobrze, pokażę ci. Sam się przekonasz. Drzwi otworzyły się, pozwalając nam w końcu stanąć twarzą w twarz. Był boso, w spodniach od dresu i luźnej białej koszulce. Włosy w kolorze miodu opadały mu miękko na oczy, które nadal miały tę samą niesamowitą, turkusową barwę, stanowiącą połączenie błękitu nieba oraz zieleni wód oceanu. Zareagował nieco inaczej, niż się spodziewałam. Otworzywszy szeroko usta, zachwiał się i cofnął kilka kroków, jak gdyby zobaczył ducha. - Ty nie istniejesz. - Ze sposobu, w jaki pokręcił z niedowierzaniem głową, wywnioskowałam, iż wyobraźnia już od pewnego czasu płata mu podobne figle. Zdałam sobie sprawę z faktu, że przypuszczalnie w niewielkim stopniu przypominam w tym momencie normalnego człowieka. Do tego światło na ganku się nie paliło, byłam więc pogrążona w mroku. - Xavier, to ja - wyjąkałam cicho. - Wróciłam. Stał oniemiały, drżącą dłonią przytrzymując drzwi. - Nie wierzę ci.
- Jestem człowiekiem - odparłam. - Stałam się człowiekiem... dla ciebie. - To znów ten sen - wymruczał do siebie. - Błagam, tylko nie to. - Popatrz! - Wyciągnęłam rękę, chwytając go za ramię i wbijając mu w skórę paznokcie. — Poczułbyś to, gdybym nie była prawdziwa? Przypatrywał mi się rozdzierającym wzrokiem, w którym oszołomienie mieszało się z kiełkującą nadzieją. -Ale jak to?... - zapytał. - Przecież to niemożliwe! - Powiedziałeś mi kiedyś, że zakochany mężczyzna potrafi dokonywać niezwykłych rzeczy - odparłam. - Jak widać... kobieta również. Jestem tu, jestem prawdziwa i kocham cię bardziej niż kiedykolwiek. Wyraz jego twarzy zmienił się, gdy chwyciwszy mnie za ramiona, poczuł pod palcami żywe ciało. Z wolna zacieśniał uchwyt, aż wreszcie przyciągnął mnie do siebie, rozpaczliwym gestem przyciskając do piersi. Nasze ciała, wiedzione wspólnym, niepohamowanym impulsem, nieomal stopiły się w jedno. Xavier ujął moją twarz w dłonie, po czym trwaliśmy tak, w milczeniu kiwając się w przód i w tył. Gdy w końcu mnie puścił, świat zawirował mi przed oczami, przypominając o dojmującym bólu. Zachwiałam się niebezpiecznie. Wszystko wokół traciło ostrość. - Hej - złapał mnie w porę. - Co się dzieje? Dobrze się czujesz? - Nic mi nie jest. - Nie zdołałam powstrzymać uśmiechu. - Mam cię przy sobie. - Chodź, zaprowadzę cię do środka. Ruszyłam ostrożnie za nim, lecz po kilku zaledwie krokach Xavier pewnym ruchem wziął mnie na ręce, zatrzaskując drzwi bosą stopą. - Już dobrze - wymruczał mi we włosy. - Zajmę się tobą. Położył mnie na kanapie w salonie.
- Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek cię zobaczę - powiedział. Myślałem, że jedynym sposobem będzie... - głos mu się załamał i umilkł. - Cicho - uspokajałam, głaszcząc go po głowie. Zauważyłam, iż włosy mu urosły i pociemniały odrobinę, przybierając głębszy, bursztynowy odcień. - Wiem, co myślałeś. - Nie byłem pewien, czy to zadziała. - Rzekł, zaciskając zęby na wspomnienie koszmaru, jaki towarzyszył mu przez ostatnie miesiące. Bez ciebie nie miałem po co żyć. Gabriel i Ivy pomagali mi, jak mogli. Wątpię, czy bez nich dałbym sobie radę. - Gdzie oni są? - spytałam, zerkając ponad jego ramieniem w głąb pustego domu, który stracił nieco ze swej nieskazitelnej czystości, w jakiej utrzymywała go moja siostra. Na podłodze stał kubek, a z barierki schodów zwisała kurtka w barwach drużyny uniwersyteckiej. - Udali się z misją... do Rumunii - odparł. - Gabriel przez długie tygodnie dosłownie wychodził z siebie, żeby cię wydostać. - Naprawdę? - Pewnie. Zwołał Zgromadzenie, usiłował się z nimi targować, przebłagać ich, próbował wszystkiego, ale nic nie wskórał. Oboje okropnie się tym zadręczali. Dlatego zdecydowali się wyjechać. Ale lada dzień powinni być z powrotem. Do oczu napłynęły mi łzy. Na myśl o spotkaniu z rodzeństwem ogarnęło mnie nieopisane wzruszenie. - Ale, Beth... - zaczął Xavier, nagle zaniepokojony. - Musisz mi coś powiedzieć... Jak ci się udało wrócić? Uciekłaś? - Wyprostował się gwałtownie. - Znów będą cię ścigać? Trzeba ostrzec Ivy i Gabriela... Złapałam go delikatnie za rękę, nim zdążył wstać, rozglądając się w poszukiwaniu telefonu. - Nikt mnie nie ściga. Nie tym razem. Wróciłam na dobre. Patrzyłam, jak z jego twarzy znikają wątpliwości, powoli ustępując miejsca trosce. Po raz pierwszy od mego przyjścia przyjrzał mi się wnikliwiej, po kolei odnotowując szczegóły mego opłakanego wyglądu.
- Co ci się stało? Wyglądasz, jakbyś była na wojnie. Wyczerpanie z całą mocą dawało o sobie znać. Oparłam się ciężko o Xaviera, bezwładna niczym szmaciana lalka. Ubolewałam na tym, że zamiast promieniejącej energią i zdrowiem żony odzyskał jakąś inwalidkę, którą będzie musiał się opiekować. - To minie. Do pełnej przemiany potrzebny jest czas. - Porozmawiamy o tym kiedy indziej. - Wsunąwszy mi jedną rękę pod kolana, drugą objął mnie w pasie. - Chodź, umyjemy cię trochę i zapakujemy do łóżka. Wniósł mnie po schodach na górę, do mej dawnej sypialni, którą teraz sam zajmował. Przy drzwiach leżała jego sportowa torba, a na białym biureczku, pod lampą, widniał stosik podręczników. Nie licząc tych drobnych zmian, zastałam mój ukochany pokoik dokładnie takim, jak go zapamiętałam. Widok znajomych mebli i żelaznego łóżka z baldachimem podziałał kojąco. Fantom, który wgramolił się za nami, postanowił zająć swą ulubioną pozycję, zwijając się w kłębek na dywanie. Ale oczu nie zamknął. Obserwował bacznie każdy mój ruch, jak gdyby on także się obawiał, iż mogę znów zniknąć. - Spałeś w moim pokoju? - spytałam uradowana. - Tylko to pozwalało mi poczuć twoją obecność - odparł. - Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. Pokręciłam głową. Byłam zachwycona tym pomysłem. Xavier posadził mnie na brzegu łóżka. - Zaraz wracam. Słyszałam, jak krząta się po łazience, odkręcając kran z wodą. Za moment wyłonił się z niej, niosąc stosik świeżych ręczników. - Czy mógłbyś odpowiedzieć mi na jedno pytanie? Jak długo mnie nie było? - Dość długo... ale porozmawiamy o tym później, dobrze? - Muszę wiedzieć. Wariuję od tego. Przyklęknął u moich stóp, pomagając mi wyplątać się z rękawów brudnej sukienki. - Nie było cię dwa lata. Co do dnia - rzekł miękko.
- Dwa lata! Chyba coś źle policzyłeś. - Beth, jakie to ma teraz znaczenie... - Nie. To niemożliwe. - Przykro mi - odparł. - Niedługo będę obchodził dwudzieste drugie urodziny, a w przyszłym roku kończę studia. -Ale... to straszne. — Poczułam się potwornie oszukana. Stracenie choćby godziny z jego życia wydawało mi się niepodobieństwem, a co dopiero dwóch lat! - Musisz mi wszystko opowiedzieć. - Nie ma wiele do opowiadania. Dostałem się na magisterkę stwierdził niedbale. - Moja siostra urodziła dziecko. Zostałem wujkiem. - Tak się cieszę! Od tak dawna tego pragnąłeś. - Beth, niczego nie rozumiesz - przerwał mi. - Byłem jak robot. W środku pusty, nie czułem nic, chociaż wiedziałem, że powinienem to zmienić. - Od dziś już zawsze będę przy tobie - obiecałam. - Tak. — Uśmiechnął się. - To właśnie ty byłaś tym brakującym kawałkiem układanki. Teraz wszystko jest na swoim miejscu. Pamiętasz, że nie mieliśmy okazji pojechać w podróż poślubną? Jeżeli chcesz, wybierzemy się do Paryża. - Zgoda - odparłam z rozmarzeniem. Roześmiał się głośno. - Tylko może najpierw się wykąp. Siedziałam na stołku w łazience, obserwując, jak lustra pokrywają się parą, podczas gdy Xavier szykował kąpiel. Wyciągnął mi z włosów resztki wodorostów. - Burzliwy lot? - spytał. Całe ciało paliło mnie żywym ogniem, a mięśnie wrzeszczały z bólu przy najlżejszym ruchu. Starałam się jednak nie okazać niczego po sobie. - Coś cię boli, prawda? - Ból przeminie - odparłam szybko. - Nawet najgorsze fizyczne cierpienie blednie przy tym, co czułam, gdy mi ciebie odebrano.
- Co oni ci zrobili? - Nic, o co sama bym nie poprosiła. Zmierzy! mnie podejrzliwym spojrzeniem. - Obróć się no - polecił wreszcie. - Pokaż plecy. - Po co? - Wiesz po co. Pochyliłam się. Xavier uniósł powoli strzępy podartego materiału, po czym wydał z siebie głośny jęk. Poczułam, jak wodzi opuszkami palców po cienkich bliznach pomiędzy moimi łopatkami. Kiedy się odezwał, jego głos przepełniał narastający gniew. - Co to ma być? Kto cię tak okaleczył?! - Nikt. To była moja decyzja. - Gdzie się podziały twoje skrzydła? - Zniknęły. - Jak to zniknęły? - Zbladł. - Odebrali ci skrzydła? - Nie odebrali. Sama się ich wyrzekłam. - Co takiego? - Musiałam. - Jak mogłaś to zrobić? - W życiu nie podjęłam łatwiejszej decyzji. - Ale jak w ogóle do tego doszło... - Nieważne - przerwałam mu. - Liczy się tylko to, że jestem tu z tobą. Przyglądał się mi przez długą chwilę. - Chcesz przez to powiedzieć, że jesteś... - Człowiekiem. Takim samym jak ty. - Nie wierzę. - Ja też z początku nie wierzyłam. Nie byłam pewna, czy zdołam wrócić w jednym kawałku. Szanse miałam marne, ale jakimś cudem się udało. Widać ktoś nad nami czuwa. Oczy Xaviera pociemniały od nagłej udręki. - Nigdy sobie tego nie daruję - powiedział. - Ani się waż tak myśleć - odparłam. - Chociaż mam świadomość faktu, iż pewnego dnia umrę, wiem przynajmniej, że najpierw będę żyła. Co z tego, że w niebie czekało mnie życie
wieczne, skoro w środku byłam martwa. To ty mnie ożywiłeś. Podarowałeś mi coś najpiękniejszego na świecie. Pochylił się, aby pocałować mnie w czubek głowy. A potem pomógł mi się rozebrać, wziął na ręce i włożył do wanny. W pierwszym momencie zetknięcie z gorącą wodą wywołało dotkliwe pieczenie, przez co łzy napłynęły mi do oczu. Jednak po paru sekundach ciepło zaczęło się rozchodzić po moim ciele, przynosząc ulgę obolałym kościom. Czułam się trochę zakłopotana swoją niedołężnością, lecz Xavier wydawał się nie zwracać na to najmniejszej uwagi, całkowicie pochłonięty opiekowaniem się mną. Pachnąca kąpiel pozwoliła mi się odprężyć. Przyniósłszy z mojej toaletki niebieski porcelanowy dzbanek, Xavier nabrał do niego wody i począł wypłukiwać z moich włosów sól. Następnie z najwyższą delikatnością umył mnie od stóp do głów, aż do czysta. Po wszystkim przysiadłam na łóżku owinięta w szlafrok, on natomiast zajął się wyszukaniem dla mnie jakichś ubrań. Gdy uniosłam ramiona, chcąc mu pomóc, zastygł na chwilę w bezruchu, wpatrując się w mój brzuch. - A to ci dopiero - mruknął. - Co takiego? - spytałam zaniepokojona. Czyżby podczas przemiany pojawiły się tam jakieś budzące grozę deformacje? - Najwyraźniej wyrósł ci pępek... nie różnisz się już niczym od zwykłych ludzi. - Rany. - Zerknęłam w dół, przyznając mu słuszność. W miejscu, gdzie przedtem była tylko gładka skóra, teraz widniało niewielkie wgłębienie. Xavier przesunął wokół niego opuszką palca. Pomimo wycieńczenia pod wpływem jego dotyku przeszedł mnie dreszcz. Wpełzłam do łóżka, układając głowę na miękkiej poduszce. Otulona puszystym kocem, odczułam natychmiastową ulgę. Choć dosłownie padałam ze zmęczenia, szkoda mi było zasypiać. - Jesteś głodna? — zapytał Xavier. Zastanowiwszy się nad tym, doszłam do wniosku, że tak. - Zaczekaj tu - polecił. - Zaraz coś ci przyniosę. Musiałam się zdrzemnąć podczas jego nieobecności, ponieważ obudził mnie zapach świeżej kawy oraz smażonego beko-
nu. Usiadłam, obrzucając łakomym spojrzeniem załadowaną po brzegi tacę stojącą na łóżku. - Słynne jajka à la Woods? - spytałam. - Naturalnie. To potrawa, która każdego postawi na nogi. Zwróć, proszę, uwagę, że tym razem specjalnie dla ciebie usmażyłem też jajecznicę. Tak jak lubisz. - Włożyłam ostrożnie do ust pierwszy widelec. Eksplozja smaku na języku błyskawicznie dodała mi wigoru. - Pycha - pochwaliłam. - Będziesz tak siedział i patrzył, jak jem? - W życiu już nie spuszczę cię z oka - powiedział. - Lepiej się do tego przyzwyczaj. Podczas gdy pochłaniałam łapczywie przygotowane specjały, Xavier uważnie przyglądał się mojej twarzy. - Zaszła w tobie jakaś zmiana. Nie mogę rozgryźć, na czym polega. - Dużo rzeczy się zmieniło. - Nie, chodzi o twoją skórę - zawyrokował wreszcie. - Już nie świeci jak przedtem. - I bardzo dobrze - odparłam. — Normalni ludzie na ogół nie świecą. - Ty naprawdę jesteś człowiekiem - westchnął. Przez wąziutkie, przeszklone drzwi prowadzące na balkon spostrzegłam, iż niebo zaczyna powoli blednąc. Widać było już tylko skrawek księżyca, a granatowy błękit blakł, tu i ówdzie naznaczony różowymi oraz złotymi smugami. - Czy mógłbyś otworzyć drzwi? - poprosiłam. - Jesteś pewna? Rozchorujesz się. - Chcę usłyszeć ocean. Przypomniałam sobie, jak niegdyś daleki szum fal często kołysał mnie do snu. Xavier podniósł się i spełnił moją prośbę. Powiew wiatru wydął firanki, szeleszcząc kartkami książki leżącej na biurku. Xavier przysiadł na brzegu łóżka, pogrążony w myślach. - Jesteś na mnie zły? - zapytałam.
- W żadnym razie. Podziwiam cię. - Naprawdę? - Tak. Obiecałaś mi, że do mnie wrócisz, i dotrzymałaś słowa. Ocaliłaś mi w ten sposób życie. - Na tym właśnie polega miłość - powiedziałam. - Aby się sobą wzajemnie opiekować. - Sądzisz, że to rzeczywiście koniec? - zapytał. — Ja prawie się boję w to uwierzyć. - To koniec - zapewniłam go. - Wiem to na pewno. Na dobre umocniło się we mnie przekonanie, iż nic już nigdy nie zdoła nas rozdzielić. Po raz pierwszy w życiu poczułam, że towarzyszy mi niesamowite szczęście. Mimo iż niejednokrotnie wystawiłam na próbę cierpliwość nieba, okazano mi łaskę. Mój Ojciec nie opuścił mnie w potrzebie, dopilnowując, bym bezpiecznie dotarła do domu. Xavier leżał obok. Ciepło jego ciała przenikało do mego wnętrza, ogrzewając je niczym słoneczne promienie. Razem czekaliśmy na świt. Patrząc na niego, zapomniałam o zmęczeniu. Nie martwiłam się o to, czy wystarczająco szybko dojdę do siebie. Odczuwałam wyłącznie czystą, dziecięcą radość. Lecz raptem Xavier ściągnął brwi. Posmutniał, a iskry w jego oczach przygasły. - Co się stało? - spytałam. Westchnął cicho. - Czy ty masz pełną świadomość wszystkiego, czego się wyrzekłaś? -Tak. -1 nie żałujesz? - Ani odrobinę. - Nie wolałabyś mieć jednego i drugiego? Zachować nieśmiertelność, jednocześnie będąc ze mną? - Po tysiąckroć wybrałabym ciebie. Ujął moją dłoń. Na skórze poczułam chłodny dotyk jego obrączki.
— Chciałbym, abyś dobrze mnie zrozumiała - wyszeptał. Jego turkusowe oczy były pełne blasku. - Od teraz będziesz odczuwała ból, zestarzejesz się, aż wreszcie umrzesz, jak wszyscy. Mimo że dostrzegałam na jego twarzy lęk, uśmiechnęłam się od ucha do ucha. - Wiem - odparłam. - I brzmi to niebiańsko.
Podziękowania Mamo, dziękuję Ci za to, że jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Kocham Cię. Missisipi dziękuję za to, że stało się nie tylko moim domem, ale też najwspanialszym dla mnie miejscem na całym świecie. Dziękuję Ci, Katie Anderson. Jesteś naprawdę kochana. Zawsze mogę na ciebie liczyć. Dziękuję Ci, Clayu McLeodzie. Nigdy nie zapomnę naszych zwariowanych przygód w Memphis, kiedy to staliśmy się dla siebie wzajemnie inspiracją. Bądź zawsze sobą. Dziękuję Wam, Mary Katherine Breland i Jordanie Lee Phillipsie, za to, że jesteście dla mnie jak rodzina. Nasi górą! Gorące podziękowania dla Jill Grinberg oraz całej reszty zespołu tworzącego wydawnictwo Feiwel and Friends za to, że udali się ze mną w tę trzyletnią podróż. Dziękuję Ci, Boże, za to, że dałeś mi natchnienie do napisania tych książek i że dajesz mi je każdego dnia.