Blask
Alexandra Adornetto
Przełożyła
Beata Góralska-Glumna
(M)Bukowy Las
1
O! mów, mów dalej, uroczy aniele;
Bo ty mi w noc tę tak wspaniale świecisz
...
7 downloads
0 Views
Blask
Alexandra Adornetto
Przełożyła
Beata Góralska-Glumna
(M)Bukowy Las
1
O! mów, mów dalej, uroczy aniele;
Bo ty mi w noc tę tak wspaniale świecisz
]ak lotny goniec niebios rozwartemu
Od podziwienia oku śmiertelników,
Które się wlepia w niego, aby patrzeć,
Jak on po ciężkich chmurach się przesuwa
I po powietrznej żegluje przestrzeni.1
William Szekspir
Aureoli twojej blaskiem
Do snu się otulać chcę
Beyonce, Aureola
1 William Szekspir, Romeo i Julia, przel. Józef Paszkowski, [w:]
William Szekspir, Tragedie, PIW Warszawa 1974.
2
Frau Hale
z wdzięcznością za nauczenie mnie tego, co naprawdę ważne
3
Zejście
Nie obyło się bez drobnych komplikacji. Pamiętam, że gdy
wylądowaliśmy, słońce dopiero zaczynało wschodzić, ponieważ na ulicach
wciąż paliły się latarnie. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się uniknąć zbędnego
zwracania na siebie uwagi - co miało wszelkie szanse powodzenia, gdyby nie
pewien trzynastoletni rozwoziciel gazet, odbywający swą poranną rundę.
Jechał rowerem, trzymając przed sobą gazety zwinięte w ciasne rulony i
upchnięte w foliowej torbie. W powietrzu unosiła się jeszcze mgła, więc miał
na sobie bluzę z naciągniętym na głowę kapturem. Pochłonięty był osobliwą
grą, polegającą na ocenianiu celności każdego rzutu. Gazety z cichym
plaśnięciem lądowały jedna po drugiej na podjazdach i werandach, a chłopiec
uśmiechał się do siebie z zadowoleniem, ilekroć udało mu się wcelować w
upatrzone miejsce. W pewnej chwili za jedną z bram rozszczekał się mały
jack russell terrier i chłopiec odruchowo podniósł wzrok.
Spojrzał w górę akurat w momencie, gdy snop białego światła znikał w
chmurach, pozostawiając na środku drogi troje przybyszów nie z tego świata.
Pomimo iż otrzymaliśmy ludzkie ciała, coś w naszym wyglądzie wyraźnie go
zaniepokoiło. Być może przyczyną była nasza świetlista, lśniąca księżycową
poświatą skóra, być może zaś nasze białe szaty podróżne, całe w strzępach po
burzliwym przejściu. Mogło też chodzić o bezradność, z jaką spoglądaliśmy
na własne ręce i nogi - jakbyśmy nie mieli pojęcia, do czego właściwie służą -
lub o parę, nadal unoszącą się z naszych włosów. Tak czy inaczej, chłopiec
stracił
równowagę, skręcił gwałtownie kierownicę i wpadł do rowu.
Wygramoliwszy się zeń, stał przez kilka sekund jak zaczarowany, rozdarty
między obawą a zaciekawieniem. Wszyscy troje wyciągnęliśmy do niego ręce
w nadziei, że wykonujemy przyjazny, uspokajający gest. Niestety, żadne z
nas nie pamiętało, by się przy tym uśmiechnąć. Co gorsza, zbyt późno
zdaliśmy sobie z tego sprawę. Gdy w pośpiechu wykrzywialiśmy usta,
starając się zrobić to jak należy, chłopiec obrócił się na pięcie i uciekł w
popłochu.
Nasza cielesność wciąż była dla nas czymś nowym, obcym - niczym
skomplikowana maszyneria, w której tak wiele różnych części musi działać
równocześnie. Mięśniom mojej twarzy i ciała brakowało elastyczności, nogi
drżały jak u dziecka stawiającego pierwsze kroki, oczy nie przywykły jeszcze
do ziemskiego półmroku. Przybyliśmy z miejsca rozjarzonego światłem,
miejsca, które nie zna cienia.
Rower leżał w rowie, przednie koło nadal się obracało. Gabriel
podszedł, wyciągnął go i oparł o najbliższy płot. Wiedział, że chłopiec po
niego wróci.
Nietrudno było odgadnąć dalszy ciąg tej historii: chłopiec wpada do
domu jak burza i relacjonuje całe zdarzenie zaskoczonym rodzicom. Matka
odgarnia mu włosy z czoła, sprawdzając, czy ma gorączkę. Zaspany ojciec
dorzuca uwagę na temat wybujałej wyobraźni, nad którą trzeba nauczyć się
panować.
Odnalazłszy Byron Street, wędrowaliśmy nierównym chodnikiem w
poszukiwaniu numeru piętnastego. Nasze nieszczęsne zmysły z trudem
nadążały za bombardującą je rzeczywistością. Tak dużo było tu kolorów, i to
tak różnych! Ze świata najczystszej bieli zostaliśmy przeniesieni do miejsca,
które mieni się barwami niczym paleta malarza impresjonisty. Jakby tego
było mało, każda rzecz 4
miała odmienny kształt i strukturę. Muskający czubki moich palców
wiatr sprawiał wrażenie tak żywego, że zastanawiałam się, czy wyciągnąć
rękę i spróbować go pochwycić. W otwartych ustach czułam rześkie, chłodne
powietrze. Do nozdrzy wdzierał mi się zapach benzyny i przypalonych
tostów, pomieszany z aromatem sosen i słoną wonią oceanu. Jednak
największy problem stanowił
hałas. Wydawało się, że wiatr zanosi się wyciem, a łoskot uderzających
o skały fal odbija się w mojej głowie dudniącym echem.
Docierał do mnie każdy dźwięk z ulicy - odgłos uruchamianego
samochodu, trzaśniecie kuchennych drzwi, płacz dziecka, skrzypienie starej,
poruszanej przez wiatr ogrodowej huśtawki.
- Z czasem nauczysz się wyłączać - odezwał się Gabriel. Zaskoczył
mnie. Tam, skąd przybyliśmy, komunikowaliśmy się bez słów. Tutaj okazało
się, że w swojej ludzkiej postaci Gabriel ma niski, ciepły głos.
- Kiedy? - Przeraźliwy krzyk przelatującej nad nami mewy sprawił, że
gwałtownie zacisnęłam powieki. Mój własny głos brzmiał
tak melodyjnie.
- Niedługo. Będzie łatwiej, gdy się temu poddasz.
Byron Street biegła przez wzgórze, wznosząc się stopniowo, by potem
znów opaść, na samym zaś szczycie znajdował się nasz nowy dom. Ivy
natychmiast wpadła w zachwyt.
- Spójrzcie tylko! - wykrzyknęła. - Ma nawet nazwę! Dom zawdzięczał
ją ulicy, przy której stał. Na miedzianej tabliczce wygrawerowano eleganckim
pismem napis „Byron". Nieco później odkryliśmy, że pozostałe ulice w
sąsiedztwie nazwano na cześć innych angielskich poetów romantycznych:
Keats Grove, Coleridge Street, Błake Avenue. „Byron" miał nam zapewnić
dach nad głową i jedyne schronienie podczas pobytu na ziemi. Zbudowany z
piaskowca, porośnięty bluszczem, z oknami po obu stronach centralnie
umieszczonych drzwi, stał w głębi, z dala od ulicy, ukryty za płotem z kutego
żelaza i dwuskrzydłową bramą. Uroku dodawała mu staromodna fasada w
stylu georgiańskim. Do sfatygowanych frontowych drzwi prowadziła
żwirowa ścieżka. W ogrodzie przed domem królował majestatyczny okazały
wiąz, otoczony
plątaniną najrozmaitszych dzikich kwiatów. Przy płocie pyszniła się
cała masa hortensji. Ich pastelowe główki drżały od porannego zimna.
Spodobało mi się to miejsce - wyglądało, jakby stworzono je z myślą o tym,
by wytrzymało wszelkie przeciwności losu.
- Bethany, podaj mi klucz - poprosił Gabriel.
Jedynym zadaniem, jakie mi powierzono, była opieka nad tym kluczem.
Zaczęłam przetrząsać kieszenie.
- Musi gdzieś tu być - zapewniłam.
- Powiedz, proszę, że nie zdążyłaś go zgubić.
- Przypominam ci, że spadliśmy z nieba - odparłam urażona. - W takiej
sytuacji nietrudno stracić orientację.
Ivy parsknęła śmiechem.
- Masz go na szyi.
Westchnęłam z ulgą, zdejmując z szyi łańcuszek i wręczając go
Gabrielowi. Weszliśmy do holu i ujrzeliśmy wnętrze przygotowane na nasze
przybycie. Przydzieleni do tego zadania błękitni posłańcy dopilnowali
każdego detalu z niezwykłą skrupulatnością, nie szczędząc przy tym kosztów.
5
Dom dosłownie wypełniono światłem. Wysokie, jasne pomieszczenia
zaaranżowano z myślą o zapewnieniu jak największej przestrzeni. Na lewo od
głównego holu znajdował się pokój muzyczny, na prawo bawialnią. Idąc
prosto, trafiało się do pracowni, przez którą można było przejść na wyłożone
kostką podwórko. Tył domu stanowiła nowoczesna dobudówka. Ze
zdominowanej przez marmur i stal nierdzewną ekskluzywnej kuchni
wchodziło się do okazałego salonu z puszystymi dywanami, na których
ustawiono wyściełane miękkimi poduchami sofy. Z każdej strony otwierało
się wyjście na rozległy, wyłożony drewnem taras. Na piętrze mieściły się
sypialnie i łazienka, a w niej jeszcze więcej marmuru i wpuszczona w
podłogę wanna. Drewniane podłogi skrzypiały zachęcająco przy każdym
kroku, sprawiając wrażenie, jakby dom witał nas w swoich progach. Zaczął
padać lekki, ciepły deszcz. Dźwięk uderzających o dach kropli przypominał
melodię wygrywaną palcami pianisty.
Pierwsze tygodnie upłynęły nam na oswajaniu się z otoczeniem.
Rzadko wychodziliśmy z domu. Skupiliśmy się na rejestrowaniu doznań,
czekając cierpliwie, aż nasze ciała przestaną być dla nas jedną wielką
niewiadomą. Rzuciliśmy się w wir codziennych drobnych rytuałów. Tyle
musieliśmy się jeszcze nauczyć! I wcale nie było to łatwe. Z początku
zaskoczenie wywoływał nawet fakt, że pod stopami mamy stały grunt.
Wiedzieliśmy, że wszystko na ziemi ulepione zostało z maleńkich cząsteczek
materii, tworzących rozmaite elementy: powietrze, skały, drzewa, zwierzęta.
Lecz doświadczanie tego osobiście było zupełnie inną sprawą. Otaczały nas
najprzeróżniejsze fizyczne bariery. Należało wypracować metody omijania
ich, starając się przy tym unikać wszechogarniającego uczucia klaustrofobii.
Niemal za każdym razem, gdy brałam do ręki jakiś przedmiot, czekała mnie
niespodzianka. Ludzkie życie codzienne okazało się niezwykle
skomplikowane: istniały specjalne urządzenia do gotowania wody, dziwaczne
gniazda w ścianach, służące do przesyłania prądu, a także rozmaite utensylia
kuchenne oraz łazienkowe, zaprojektowane po to, by oszczędzać czas i
zapewniać komfort. Każda rzecz miała inną strukturę, inny smak -istna
kolejka górska dla zmysłów. Widziałam, że Ivy i Gabriel najchętniej
wyłączyliby się całkowicie, uciekając w błogosławioną ciszę, ale ja
rozkoszowałam się każdą chwilą, nawet jeśli czułam się tym wszystkim nieco
przytłoczona.
Niekiedy wieczorami odwiedzał nas biało odziany, pozbawiony twarzy
opiekun. Pojawiał się po prostu na jednym z foteli w salonie. Nigdy nie
wyjawiono nam jego tożsamości, lecz wiedzieliśmy, że pełni funkcję łącznika
pomiędzy przebywającymi na ziemi aniołami a niebem. Zaczynał zwykle od
przeprowadzenia czegoś w rodzaju odprawy, w czasie której mogliśmy
omówić wyzwania związane z egzystencją w ludzkim ciele, a także zadawać
pytania.
-Właściciel domu prosił o dokumenty z miejsca, gdzie mieszkaliśmy
poprzednio - oznajmiła Ivy podczas pierwszego spotkania.
-Przepraszamy za to przeoczenie. Proszę się tym więcej nie martwić -
odparł opiekun. Jego twarz pozostawała niewidoczna, lecz gdy mówił, spod
kaptura wydobywały się obłoczki pary.
- Ile czasu powinno upłynąć, zanim opanujemy nasze ciała? - chciał
wiedzieć Gabriel. Tak naprawdę miał na myśli mnie.
- To zależy - odrzekł opiekun. — Nie powinno to zająć więcej niż kilka
tygodni, chyba że będziecie się opierali.
- Jak radzą sobie pozostali emisariusze? — Ivy bardzo przejmowała się
sytuacją.
- Część, tak jak wy, przystosowuje się do życia wśród ludzi, innych
rzucono wprost na pole walki. Niektóre zakątki ziemi aż roją się od
wysłanników ciemności.
6
- Dlaczego od pasty do zębów boli mnie głowa? - To pytanie zadałam
ja. Moje rodzeństwo rzuciło mi karcące spojrzenia, lecz opiekun wydawał się
niewzruszony.
- Pasta do zębów zawiera związki chemiczne, których zadaniem jest
zabijać bakterie - wyjaśnił. - Po około tygodniu bóle głowy powinny ustąpić.
Po zakończonych konsultacjach Gabriel i Ivy zawsze zostawali nieco
dłużej, omawiając coś w cztery oczy, podczas gdy ja zastanawiałam się, co
takiego mają do powiedzenia, czego nie mogłabym usłyszeć.
Jedno z największych wyzwań stanowiło opiekowanie się naszymi
ciałami. Były takie delikatne. Należało o nie dbać, odżywiać je, chronić przed
chłodem czy deszczem. Moje wymagało nawet więcej starań niż ciała mojego
rodzeństwa, ponieważ byłam młoda, po raz pierwszy odwiedziłam ziemię i
nie miałam, kiedy zdobyć choćby podstawowej odporności. Gabriel był
wojownikiem od zarania dziejów, Ivy została pobłogosławiona darem
leczenia. Ze mną sprawa wyglądała nieco inaczej. Gdy w pierwszych dniach
wybrałam się na spacer, zmuszona byłam zawrócić, drżąc z zimna, nim
zdałam sobie sprawę, że to wina źle dobranego stroju. Gabriel ani Ivy nie
czuli zimna, lecz nawet ich ciała wymagały pewnych zabiegów. Przez
dłuższy czas nie mogliśmy pojąć, dlaczego już koło południa czujemy się
słabi i zmęczeni, zanim zrozumieliśmy, że musimy regularnie jadać posiłki.
Przygotowywanie ich było tak nudnym zajęciem, że w końcu Gabriel
litościwie zaproponował, że przejmie związane z tym obowiązki. Domowa
biblioteczka zawierała pokaźną kolekcję książek kucharskich i odtąd często
wieczorami można go było zastać pogrążonego w lekturze jednej z nich.
Kontakty z ludźmi ograniczaliśmy do minimum. Na zakupy jeździliśmy
do sąsiedniego, większego miasteczka o nazwie Kingston, wybierając pory, w
których sklepy były przeważnie puste. Nie otwieraliśmy drzwi ani nie
odbieraliśmy telefonów. Na spacery wychodziliśmy wtedy, gdy ludzie byli
zajęci w swoich domach. Od czasu do czasu wybieraliśmy się do centrum
miasta, by usiąść w którymś z kawiarnianych ogródków i obserwować
przechodniów. Udawaliśmy wówczas zajętych sobą, aby nie przyciągać
niepotrzebnie uwagi. Jedyną osobą, przed którą się ujawniliśmy, był ojciec
Mel, ksiądz w kościele pw. Świętego Marka - małym, mieszczącym się nad
samym morzem kościółku z szarego piaskowca.
- Wielkie nieba - rzekł na nasz widok. - A więc nareszcie jesteście.
Lubiliśmy ojca Mela, ponieważ nie zadawał żadnych pytań ani niczego
od nas nie żądał - po prostu łączył się z nami w modlitwie.
Mieliśmy nadzieję, że z czasem nasz subtelny wpływ na mieszkańców
miasteczka ujawni się w tym, że zainteresują się własną duchowością. Nie
liczyliśmy na to, że nagle zaczną przestrzegać skrupulatnie wszystkich
przykazań i co niedziela pojawiać się na mszy, ale pragnęliśmy przywrócić
im wiarę, nauczyć znów wierzyć w cuda. Nawet jeśli ich wizyty w kościele
miałyby ograniczyć się do zapalenia świeczki w drodze do supermarketu,
bylibyśmy szczęśliwi.
Venus Cove było sennym nadmorskim miasteczkiem, takim, w którym
nigdy nic się nie dzieje. Podobał nam się ten spokój i często chodziliśmy na
spacery brzegiem morza, zwłaszcza w porze obiadowej, kiedy plaża niemal
pustoszała. Któregoś wieczoru dotarliśmy aż na przystań, chcąc obejrzeć
zacumowane tam łodzie. Pomalowane na wesołe kolory, wyglądały jak
wycięte z pocztówki. Gdy dotarliśmy do końca pomostu, spostrzegliśmy
siedzącego tam chłopca. Mógł mieć nie więcej niż siedemnaście lat, lecz już
dało się w nim dostrzec mężczyznę, jakim pewnego dnia się stanie. Ubrany
był w postrzępione, sięgające do kolan dżinsowe spodenki i biały 7
podkoszulek. Opalone, umięśnione nogi zwiesił z pomostu. Łowił ryby
- obok niego leżał gruby płócienny worek pełen przynęty i kilka różnych
kołowrotków. Na jego widok stanęliśmy jak wryci, zamierzając natychmiast
zawrócić, ale on zdążył nas zauważyć.
- Cześć - powiedział, uśmiechając się jakby ironicznie. - Ładny wieczór
na spacer.
Mój brat i siostra skinęli tylko głowami, nie ruszając się z miejsca.
Uznałam, że to niegrzecznie nie odwzajemnić tak miłego powitania, i
wyszłam przed nich.
- Rzeczywiście - odparłam. Była to chyba pierwsza oznaka mojej
słabości - ludzka ciekawość brała górę nad rozsądkiem. Mieliśmy za zadanie
przebywać wśród ludzi, oddziaływać na nich, lecz nie zaprzyjaźniać się z
nimi lub wprowadzać ich do naszego życia. Ja zaś właśnie zlekceważyłam
jedną z podstawowych reguł tej misji. Wiedziałam, że powinnam zamilknąć i
odejść, lecz zamiast tego wskazałam leżące obok chłopca akcesoria
wędkarskie.
- Jak połów?
- Robię to dla zabawy. - Przechylił wiadro, by pokazać mi, że jest puste.
- Jeśli nawet cokolwiek złowię, i tak wrzucam to do wody.
Zrobiłam jeszcze jeden krok, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Miał
jasnobrązowe włosy w ciepłym orzechowym kolorze. Opadały mu miękko na
twarz, połyskując w zachodzącym słońcu. Jego oczy miały kształt migdałów i
niesamowity, niemal turkusowy odcień błękitu. Ale to sposób, w jaki się
uśmiechał, tak mnie zafascynował. A więc tak się to robi - pomyślałam —
bez wysiłku, instynktownie i do głębi po ludzku. Patrząc na niego, czułam
zadziwiające, niemal magnetyczne przyciąganie. Ignorując ostrzegawcze
spojrzenie Ivy, zrobiłam kolejny krok do przodu.
- Chcesz spróbować? - zapytał, wyczuwając moje zaciekawienie i
wyciągając w moim kierunku wędkę, którą trzymał w ręku.
Podczas gdy ja starałam się sklecić jakąś sensowną odpowiedź, Gabriel
uczynił to za mnie:
- Chodź już, proszę, Bethany. Musimy wracać. Zauważyłam, jak bardzo
oficjalny ton Gabriela różnił się od sposobu mówienia chłopca. Słowa
Gabriela brzmiały jak wyćwiczone kwestie, wypowiadane podczas sztuki
odgrywanej w teatrze.
I tak się zapewne czuł. Kojarzył mi się z postacią z któregoś ze starych
hollywoodzkich filmów, oglądanych przez nas w ramach przygotowań do
pobytu tutaj.
- Może następnym razem — odparł chłopiec, wyczuwając napięcie w
głosie Gabriela. Kiedy się uśmiechał, w kącikach jego oczu pojawiały się
malutkie zmarszczki. Coś w wyrazie jego twarzy kazało mi podejrzewać, że
doskonale się bawi. Odsunęłam się niechętnie.
- Jak mogłeś być tak nieuprzejmy? - powiedziałam do brata, gdy tylko
odeszliśmy na tyle daleko, żeby nie było nas słychać. Sama siebie
zaskoczyłam tym pytaniem. Od kiedy to anioły uważają powściągliwe
zachowanie za coś niewłaściwego? Od kiedy zaczęłam uznawać rezerwę
Gabriela za brak ogłady? Tak został stworzony - nie należy do ludzkiej rasy,
nie rozumie jej. Mimo to ganiłam go za brak cech przynależnych ludziom.
- Musimy zachować ostrożność, Bethany - przemawiał do mnie jak do
zbłąkanego dziecka.
- Gabriel ma rację - dodała Ivy, jak zawsze lojalna wobec brata. - Nie
jesteśmy jeszcze gotowi na kontakty z ludźmi.
- Ja chyba jestem - odparłam.
Odwróciłam się, by po raz ostatni spojrzeć na chłopca. Wciąż na nas
patrzył i wciąż się uśmiechał.
8
W ludzkim ciele
O poranku zbudziło mnie słońce wpadające przez wysokie okna.
Złociste światło rozlewało się, tworząc plamy na sosnowych deskach podłogi.
W jego promieniach drobinki kurzu wirowały w nieprzerwanym tańcu.
Wdychałam napływający z powietrzem słony zapach morza. Słyszałam
krzyki mew i wzburzone, spienione fale, rozbijające się o skały wybrzeża.
Otaczały mnie znajome przedmioty - nauczyłam się nazywać ten pokój
swoim. Ktokolwiek był odpowiedzialny za urządzenie go, musiał wiedzieć to
i owo na temat jego przyszłej właścicielki. Nie brakowało mu dziewczęcego
uroku, głównie za sprawą śnieżnobiałych mebli, żelaznego łóżka z
baldachimem i tapety w różyczki. Szuflady toaletki zdobił wesoły kwiatowy
wzorek, w kącie stał wiklinowy bujany fotel. Przy ścianie obok łóżka
umieszczono zgrabne biureczko na rzeźbionych nóżkach.
Przeciągnęłam się, czując na skórze każdą fałdkę prześcieradła, każde
zagniecenie pościeli - nadal nie przyzwyczaiłam się do jej dotyku. W miejscu,
z którego przybyliśmy, nie było żadnych przedmiotów. Nie potrzebowaliśmy
do życia nic o fizycznej strukturze, więc nic takiego się tam nie znajdowało.
Niełatwo opisać niebo. Niektórym ludziom zdarza się czasem ujrzeć w
przelocie jego skrawek, ukryty w najgłębszych zakamarkach ich
podświadomości - zastanawiają się później, co też takiego to mogło być.
Spróbujcie wyobrazić sobie bezkresną przestrzeń wypełnioną bielą,
niewidzialne miasto, w którym, jak okiem sięgnąć, nie widać niczego
materialnego - a mimo to jego piękno nie ma sobie równych. Niebo jak z
płynnego złota, skrzące się różowym kryształem; uczucie lekkości,
zwiewności, pozorna pustka, mająca w sobie więcej przepychu niż
najwspanialszy ziemski pałac. Lepiej nie zdołam opisać czegoś tak
niewysłowionego, jak miejsce, w którym do niedawna mieszkałam. Ludzki
język mnie nie zachwycił - wydaje się wręcz absurdalnie ograniczony. Tak
wielu rzeczy nie sposób wyrazić słowami. To chyba w ludziach
najsmutniejsze - ich najważniejsze myśli i uczucia często umykają
niewypowiedziane i mało kto umie właściwie je odczytać.
Jednym z najbardziej niezrozumiałych dla mnie ludzkich określeń było
słowo „miłość". Tak wiele znaczeń związanych z tym jednym słówkiem!
Wszyscy szafowali nim beztrosko, opisując za jego pomocą swoje
przywiązanie do ulubionych rzeczy, zwierząt, miejsc czy potraw, po czym w
następnym zdaniu potrafili użyć go w odniesieniu do najważniejszej dla
siebie osoby. Czy to właściwe?
Czy dla wyrażania najgłębszych emocji nie powinno istnieć inne,
osobne pojęcie? Ludzie wydawali się bardzo zaabsorbowani miłością.
Każdy marzył o tym, by stworzyć uczuciową więź z kimś, kogo będzie
mógł nazywać swoją „drugą połówką". Z tego, co czytałam na ten temat,
wynikało, że bycie zakochanym oznacza jedno: zastąpienie obiektowi swoich
uczuć całego świata. Reszta mog...