r
Louise Allen
Tajemnicza wyprawa
Tytuł oryginału: DESERT RAKE
Pustynne noce
r
ROZDZIAŁ PIERWSZY
r
Hertfordshire, styczeń 1817 r.
- Turcja?! Chcesz je...
3 downloads
6 Views
r
Louise Allen
Tajemnicza wyprawa
Tytuł oryginału: DESERT RAKE
Pustynne noce
r
ROZDZIAŁ PIERWSZY
r
Hertfordshire, styczeń 1817 r.
- Turcja?! Chcesz jechać do Turcji? Czyżbyś
postradała zmysły? Jak właściwie to sobie wy-
obrażasz? Dama, a do tego szacowna wdowa,
podróżująca sama?! To nie do pomyślenia! Za-
braniam ci! - Sir Hubert Morvall zmierzył maco-
chę spojrzeniem, które niewątpliwie w jego
mniemaniu było władcze i nieznoszące sprzeci-
wu, czyli odpowiednie dla głowy domu i właś-
ciciela dużego majątku ziemskiego.
- Doprawdy nie wiem, jak mógłbyś mnie
powstrzymać... - Lady Caroline Morvall powie-
działa to z lekkim uśmiechem, który z pewnoś-
cią rozdrażnił Huberta.
Starała się, jak mogła, aby wykrzesać z siebie
ciepłe uczucia dla pasierba, ale nigdy jej się
to nie udawało. Jak mogłaby bowiem polubić
zrzędliwego, nadętego nudziarza, pozbawione-
go choć odrobiny poczucia humoru. Po śmierci
R
S
ojca Hubert nie krył zadowolenia, że zajął jego
miejsce, co ostatecznie zraziło ją do niego. Piąty
baron Morvall ujawnił bowiem oto jeszcze jedną
paskudną cechę charakteru, a mianowicie skraj-
ny egoizm i kaleki brak cieplejszych uczuć do
kogokolwiek, nawet do własnego ojca, któremu
zawdzięczał tak wiele, nie tylko majątek i tytuł,
ale przede wszystkim serdeczną miłość i jak
najszlachetniejsze wzorce.
Gdy dobiegło ją lekkie westchnienie, spojrzała
na swoją synową.
- Ależ jesteś jeszcze w żałobie, mamusiu
- szepnęła niepewnie Klara, przesuwając dłonią
po widocznej wypukłości brzucha i zupełnie
ignorując skrzywienie Caroline.
Synowa uparcie nazywała ją „mamusią",
chociaż wiele razy proponowała jej, żeby mówi-
ły sobie po imieniu. Nie potrafiła zrozumieć,
dlaczego kobieta niewiele młodsza tak uparcie
tytułuje ją tym poważnym mianem, od którego
czuła się starsza co najmniej o dziesięć lat. To
z pewnością wpływ Huberta, uznała.
- Jutro jest rocznica śmierci drogiego sir Wil-
liama - dodała Klara, jakby to miało uświadomić
jej niestosowność tego pomysłu.
- Oraz dzień, w którym zdejmę żałobne szaty
i spakuję walizki - stwierdziła ostro Caroline.
Jej zmarły mąż nie znosił sentymentalnych
demonstracji. Mądry i obdarzony wspaniałym
R
S
sercem, upatrywał w nich fałsz, teatralną grę na
użytek innych. Była przekonana, że nie mogła-
by wymyślić lepszego sposobu dla uczczenia je-
go pamięci i wspólnie przeżytych szczęśliwych
lat, niż odbycie podróży, o której sam marzył
od lat.
Długo planowaną wyprawę uniemożliwiła mu
najpierw śmierć pierwszej żony, a potem trwają-
ca wiele lat wojna z Francją. Kiedy zaś ożenił się
z Caroline, zwlekał z wyjazdem, niepewny, czy
młoda żona zniesie trudy takiej eskapady, a kiedy
przekonał się, że jest dzielna, zaradna i wy-
trzymała, odszedł niespodziewanie...
- Wszystko już zorganizowałam - oświad-
czyła Caroline stanowczo, odwracając się od
bolesnych wspomnień. Widziała, że te słowa
tylko dodatkowo rozjuszyły Huberta. Z czer-
woną od gniewu twarzą i podwójnym pod-
bródkiem przypominał zezłoszczonego indora.
Przez chwilę bawiła się tym widokiem, po czym
mówiła dalej: - Wynajęłam doświadczonego
przewodnika. Spotkam się z nim we wtorek
w Londynie. Musimy jeszcze zrobić ostatnie
przygotowania do podróży, a w sobotę wy-
pływamy.
Przez jedną straszną chwilę obawiała się, że
Hubert dostanie ataku serca. Nie chciałaby prze-
żywać tego jeszcze raz - atak serca zabrał jej
drogiego Williama w wieku zaledwie pięćdzie-
R
S
sięciu sześciu lat. Na szczęście jednak po kilku
sekundach czerwień na twarzy pasierba zelżała
nieco i Caroline odetchnęła z ulgą.
- Widzę, że wszystko już zaplanowałaś za
moimi plecami! Takie rzeczy... w twoim wie-
ku... to niedopuszczalne! - pokrzykiwał ze
złością.
- Mam dwadzieścia sześć lat, Hubercie - przy-
pomniała uprzejmie. - A ty zaledwie rok więcej.
Nie rozumiem, co ma do rzeczy mój wiek,
podobnie zresztą jak twoja opinia na ten temat.
Jak dobrze wiesz, zarówno formalnie, jak i finan-
sowo jestem niezależna i nie muszę cię wtajem-
niczać w moje plany. Po prostu informuję, że
zamierzam wkrótce wyjechać. - Spojrzała na
Klarę. - Przykro mi, że dopiero teraz dowiadu-
jesz się o moich zamiarach, ale chciałam uniknąć
wielogodzinnych dyskusji z Hubertem na ten
temat.
- Ale... sir Hubert jest teraz głową rodziny...
i musimy być posłuszne.
Caroline znów spojrzała na nią ze zdumie-
niem. Nie po raz pierwszy ślepe posłuszeństwo
synowej wprawiało ją w osłupienie. Zastana-
wiała się, czy Klara w ogóle kochała swojego
męża. Trudno było dostrzec w tym związku
jakiekolwiek ciepło czy bliskość, nie wspomina-
jąc już o namiętności. Miała wrażenie, że syno-
wa z ulgą przyjęła błogosławiony stan, który
R
S
zapewniał jej spokój, a związane z nim zmęcze-
nie było dobrą wymówką przed spędzaniem
czasu z mężem.
Jakże inaczej wyglądało jej małżeństwo
z Williamem! Krótkie, lecz wyjątkowo szczęś-
liwe wspólne lata dały wiele radości. Małżonek,
mimo dojrzałego już wieku, wciąż pozostawał
przystojnym, atrakcyjnym mężczyzną, umiał
cieszyć się życiem i potrafił przekazać jego uroki
młodej żonie. Zarazem był królem życia i wspa-
niałym kochankiem, jak i wiernym przyjacie-
lem. Miał też liczne zainteresowania, najbar-
dziej zaś ciekawiła go historia i inne kultury.
Zycie z nim było fascynującą przygodą.
Zerkając na rozgniewanego Hubera, Caroline
pomyślała ze smutkiem, że nigdy w niczym nie
dorówna ojcu, a już na pewno nie uszczęśliwi
swojej żony. Cóż, czasami jabłko pada daleko od
jabłoni...
Och, tak bardzo brakowało jej towarzystwa
Williama! Choć od jego śmierci minął już ponad
rok, nadal tęskniła za jego witalnością, poczu-
ciem humoru, mądrością życiową, intelektual-
nymi dyskusjami i czułymi pieszczotami. Wes-
tchnęła cicho. Dwadzieścia sześć lat to stanow-
czo zbyt młody wiek na celibat. Zwłaszcza po
tym, jak William tak umiejętnie rozbudził w niej
apetyt na życie... Nie sądziła jednak, że byłaby
w stanie pokochać innego mężczyznę. A z całą
R
S
pewnością z nikim już nie będzie odczuwała
takiej bliskości i uniesień jak z Williamem.
- Dlaczego się uśmiechasz?- Śmiech jest tu
zupełnie nie na miejscu! - zrzędził Hubert.
- Podobnie jak twoje maniery- odparła chłod-
no. -Właśnie myślałam o tym, jak bardzo jesteś
niepodobny do ojca. Czyżbym znów musiała ci
przypomnieć, że nie mam obowiązku prosić cię
o zgodę na cokolwiek?
- Nigdy nie zrozumiem decyzji ojca! - wy-
buchnął Hubert. - Musiał być zupełnie zaśle-
piony, żeby zostawić ci tyle pieniędzy bez żad-
nej możliwości kontroli z mojej strony! Skoń-
czysz jak ta okropna kobieta, ta cała Stanhope!
- Gniewnie podszedł do kominka.
- Czyżbyś sugerował, że będę żyła w libań-
skim pałacu z całą armią młodych kochanków
spełniających wszystkie moje zachcianki? -
drażniła się z nim. - Bo takie plotki krążą o lady
Hester, prawda? Cóż, muszę przyznać, że to nie
brzmi źle, a już na pewno lepiej niż kolejny rok
bezsensownej, pozbawionej większych wzru-
szeń egzystencji...
- Jak śmiesz mówić o takich rzeczach przy
Klarze! - oburzył się Hubert.
- Klara jest mężatką i nie sądzę, żeby zgor-
szyły ją rzeczy powszechnie znane. - Wsta-
ła z fotela, zamknęła czytaną wcześniej książ-
kę. Były to „Podróże przez dawną Anatolię"
R
S
Andrew Fentona. - Podjęłam decyzję. Wyjeż-
dżam jutro.
Deszcz uderzał miarowo o szyby i zamazywał
widok za oknem. Odwróciła się od nadąsanego
Huberta i otuliła ciasno czarnym szalem. Minął
rok, odkąd czuła w sercu żywsze pragnienia.
Czas to zmienić i dostarczyć sobie nowych
wrażeń.
r
Morze Marmara, pięć miesięcy później
Caroline oparła się o reling i zmrużyła oczy
przed słońcem, które ostro odbijało się od morskich
fal. To była Azja. Azja! Ledwie mogła w to uwie-
rzyć. Długa podróż, mnóstwo wrażeń z Nea-
polu i Malty, wszystkie trudy wyprawy wydawa-
ły się teraz równie nierealne jak niedaleki brzeg, do
którego zmierzała.
Uniosła głowę i z zachwytem spoglądała na
minarety, wieże i rozmaite budowle tworzące
zarys miasta rozciągającego się przed nią. Zasta-
nawiała się, która z nich to Błękity Meczet?
A seraj ? Gdzie był Złoty Róg? Pozostali pasa-
żerowie, najwidoczniej oswojeni z tym wido-
kiem, przebywali nadal w swoich kajutach i pa-
kowali ostatnie rzeczy. Jej przewodnik też był
na dole, nie miała więc kogo spytać o poszczegól-
ne budynki.
Przed nią był Konstantynopol. Egzotyczne
R
S
miejsce, tygiel kultur i religii. Miasto muzuł-
manów, chrześcijan i żydów, tak wielkie, że
z łatwością mogłoby wchłonąć Essex wraz ze
wszystkimi jego mieszkańcami. To niewiary-
godne, to musiał być sen.
Wiatr wzmógł się nieco, przynosząc zapachy
przypraw, dymu i ryb. Sen zniknął, zastąpiony
obrazem rzeczywistości. Caroline czuła się, jak-
by zdjęto z jej ramion ciężar, którego nie była
nawet świadoma.
Wreszcie tu była. Poczuła dreszcz podniecenia
przenikający całe jej ciało. Strach mieszał się
w niej z pełnym ekscytacji oczekiwaniem. To
nie było miejsce dla sztywnego, działającego
zawsze w zgodzie z konwenansami Anglika. To
było miasto pełne zmysłów, czuła to przez
skórę.
Z lądu dobiegł ją zawodzący dźwięk fletu.
Bryza owinęła cienką spódnicę dookoła nóg,
jednocześnie pieszcząc twarz niczym czułą dło-
nią. Palce Caroline nieświadomie zacisnęły się na
relingu. Przez głowę przeleciały wspomnienia
namiętnych pocałunków i rozkosznych piesz-
czot Williama.
Pogrążona w zmysłowym śnie na jawie, lewie
zdawała sobie sprawę, że czubek jej palca dotyka
dolnej wargi, a policzki rumienią się, zdradzając
podniecenie. Chciałabym tu spotkać namięt-
nego, czułego kochanka, przemknęło jej przez
R
S
głowę. Wysokiego, przystojnego, pełnego we-
wnętrznej siły i charyzmy.
Niewiarygodne, jak wielka jest moc wyobraź-
ni... Miała wrażenie, że widzi przed sobą tę smuk-
łą, doskonale zbudowaną postać, długie nogi, sze-
rokie ramiona, mocno zarysowany podbródek,
usta wykrzywione w lekkim uśmiechu i wresz-
cie szare oczy ocienione długimi rzęsami. O nieba!
Rozbawione i całkowicie realne oczy obcego męż-
czyzny, który stał kilka jardów od niej.
Czuła, jak zalewa ją rumieniec. Pośpiesznie
odwróciła wzrok, szukając jakiegoś wybawie-
nia. Przypływ, atak piratów, łowcy niewolni-
ków, cokolwiek, modliła się w duchu. Na próż-
no. Kątem oka dostrzegła, że mężczyzna się
wyprostował i postąpił ku niej.
r
Była najpiękniejszą, najbardziej fascynującą
i zmysłową kobietą, którą widział od dawna.
A biorąc pod uwagę, że od lat mieszkał w jednym
z najbardziej kosmopolitycznych miast na zie-
mi, miało to swoją wymowę. Drew stał nieru-
chomo. Nie chciał, aby ta wysoka blondynka
wyszła z transu, w którym się zapamiętała. Nie
łudził się, że właśnie on jest obiektem jej gorą-
cych pragnień. Zapewne przez mgłę namiętnych
wyobrażeń widziała w jego osobie kogoś innego.
Tak czy inaczej, fakt, że stał odbiorcą takiej
tęsknoty, był niezwykłym doświadczeniem.
R
S
Gdy poczuł zamglone spojrzenie niebiesko-
szarych oczu błądzące po jego ciele, z trudem
usiłował ostudzić budzące się w nim pragnienia.
Był coraz bardziej zazdrosny o mężczyznę, dla
którego przeznaczone było to spojrzenie,
i uznał, że czas najwyższy przerwać te wizje.
Zresztą wzięło w nim górę poczucie humoru,
dlatego uśmiechnął się do nieznajomej.
Zamglone spojrzenie przesunęło się w kierun-
ku jego ust, po chwili niebieskoszare oczy
uchwyciły jego rozbawiony wzrok. Dokładnie
wyłapał moment, w którym nieznajoma zorien-
towała się, że świadkiem, a poniekąd i obiektem
jej uniesienia był obcy mężczyzną.
Ciekaw był, jak na to zareaguje. Miał tylko
nadzieję, że nie okaże się jedną z tych nowoczes-
nych, wyzwolonych kobiet, które w błyska-
wicznym tempie pokonują kolejne etapy znajo-
mości. Z ulgą zauważył jej spłoszone spojrzenie
i rumieniec oblewający policzki. Była wyraźnie
zmieszana, jej oczy szukały ucieczki i modliła się
pewnie o wybawienie z nad wyraz zawstydzają-
cej sytuacji.
Drew zdecydowanym krokiem podszedł do
tajemniczej blondynki.
r
Najwyraźniej zamierza nawiązać z nią roz-
mowę. Zacisnęła ręce tak mocno, aż zbielały jej
kostki, ale tylko tyle mogła zrobić.
R
S
Bo już był przy niej i uniósł słomkowy
kapelusz. Dostrzegła ciemne włosy i opaloną
twarz. A także ten powalający uśmiech, krzepią-
cy, a zarazem bezwstydnie rozbawiony jej za-
chowaniem.
- Sir... - Jej głos zadrżał. Mocno zacisnęła
usta, by nie powiedzieć czegoś całkowicie bez-
sensownego.
- Madame... - Skłonił się lekko. Ocienione
długimi rzęsami ciemne oczy kryły błyski, któ-
rych nie śmiała zgłębiać. - Czy mógłbym coś
zaproponować ?
Miał głęboki, ciepły głos, niczym gęsty miód
spływający po skórze. Kryła się w nim siła, nad
którą panował. Akcent wskazywał na Anglika,
ale coś mówiło jej, że prawda nie jest aż tak
oczywista.
- A mianowicie? - zdołała wykrztusić.
Wolała nawet nie zgadywać, jakiego rodzaju
propozycję mógł mieć na myśli. Po tym, jak
przyłapał ją na wspomnieniach, mógł mieć o niej
niewłaściwe wyobrażenie...
- Jeśli przejdzie pani na drugą burtę, widok
na miasto będzie jeszcze piękniejszy. Zbliżamy
się do dzielnicy serajów... Czy to pani pierwsza
wizyta w tym kraju ?
- Mhm... To znaczy... tak. Dziękuję - mówi-
ła nieskładnie.
- Proszę się więc nią cieszyć - odpowiedział
R
S
z uśmiechem, który zdawał się dotykać jej ust.
Raz jeszcze uchylił kapelusza i zniknął w tłumie
wypełniającym pokład.
Cieszyć się, doprawdy! Caroline zmusiła się
do zrobienia kilku kroków i stanęła w miejscu,
które jej wskazał. Miała wrażenie, że udzielając
tej rady, nie miał na myśli widoków, jedzenia ani
zakupów. Mówił tak, jakby chciał przekonać ją,
by cieszyła się marzeniami.
r
R
S
ROZDZIAŁ DRUGI
r
- Lady Morvall?
Drgnęła, słysząc to pytanie. Na szczęście za-
gadnął ją tylko jej przewodnik. Z ulgą spojrza-
ła na korpulentną postać. Nikt nie mógłby po-
dejrzewać, że zacny pan Lomax jest przedmio-
tem jej niewłaściwych pragnień. O głowę niż-
szy z błyszczącą łysiną, binoklami chwiejącymi
się na końcu nosa i okrągłym brzuszkiem, budził
tylko bezpieczne, dobrotliwe skojarzenia.
Ale przy tym wszystkim był doświadczonym
i wykwalifikowanym przewodnikiem. Przepro-
wadził ją i Gascoyne, jej pokojówkę i gardero-
bianą, przez całą drogę z Anglii do Turcji bez naj-
mniejszych problemów, które zwykle czyhały
na podróżnych. Był doskonale zorganizowany,
a jego doświadczenie pozwoliło uniknąć niemi-
łych incydentów.
Niestety, nie było w stanie uchronić jej przed
wybrykami wyobraźni.
- Przepraszam za zwłokę, lady Morvall, ale
R
S
musiałem dopilnować załadunku bagażu. Wszyst-
ko już gotowe, bagaż jest tam.
Gdy podążyła wzrokiem za jego palcem, do-
strzegła Gascoyne i znajome kufry. Tuż obok
stał służący tamtego mężczyzny, odwróciła się
więc gwałtownie do przewodnika i powiedziała:
- Proszę mi wskazać najważniejsze zabyt-
ki, panie Lomax. Nie chcę cisnąć się w tłumie.
- Potrzebowała wymówki, by zostać z boku
i zająć czymś swoją uwagę.
- Oczywiście. Ta wielka kopuła to Błękitny
Meczet. W samym centrum może pani podzi-
wiać monumentalną budowlę Hagia Sophia.
Niegdyś była to świątynia chrześcijańska, obec-
nie modlą się tam muzułmanie. Pozostałe bu-
dynki to seraje, czyli pałace sułtana. Wkrótce zaś
wpłyniemy w Złoty Róg.
- Więc to jest miejsce, gdzie kurtyzany, które
naraziły się sułtanowi, były wrzucane do wody
w jedwabnych workach.
- E... tak. - Lomax był wyraźnie zakłopotany
rozmową o kurtyzanach. - Ale nie tylko takie...
e... kobiety karano w ten sposób. Konstantyno-
pol to miasto pełne przemocy, warto posłuchać
zaleceń ambasady i nigdy nie wychodzić bez
towarzystwa.
Caroline skinęła głową. Doceniała rady eks-
perta i zamierzała się do nich stosować. Poza
tym, jeśli chciała podróżować poza miasto, mu-
R
S
siała zdobyć firman, odpowiednik paszportu,
który był wystawiany przez sułtana.
Pozostali na pokładzie do chwili, kiedy statek
zacumował w doku.
- Powinniśmy już przejść do bagaży madame
- powiedział Lomax. - Proszę wesprzeć się
o moje ramię, nie będzie pani musiała przepy-
chać się przez tłum.
Posłusznie ruszyła za przewodnikiem. Nie
rozglądała się w obawie, że dojrzy tamtego
mężczyznę. Żałowała, że jej kapelusz nie ma
woalki, wbiła więc oczy w ziemię. Uniosła je
tylko na chwilę, gdy musiała uzgodnić opłatę za
przejazd, i w tej krótkiej chwili natychmiast
dostrzegła szerokie ramiona i wielkie rondo
kapelusza.
Szybko odwróciła wzrok, westchnąwszy
przy tym mimowiednie.
- Widzę, że jest pani wyczerpana po tak
długim rejsie - powiedział z troską Lomax. - Już
posłałem po powóz, zaraz przyjedzie.
- Wszystko w porządku. To po prostu mo-
je pierwsze tureckie... wrażenia. - I miała na-
dzieję, że ostatnie tego typu. Przybyła tu, by
zwiedzać egzotyczny kraj. Po prostu otrzymała
nauczkę, by nie marzyć głupio o namiętnych
kochankach.
r
Ambasada angielska była elegancką rezydencją
R
S
z wielką kutą bramą, przez którą właśnie wjeż-
dżał powóz Caroline.
Była ogłuszona tym wszystkim, co dotąd
zobaczyła - zgiełkiem ulic, dźwiękami obcych
języków, feerią barw i orientalnych ornamen-
tów. Cieszyła się, że Lomax pozostanie z nią
jeszcze przez chwilę. Potem będzie musiała
radzić sobie sama, bo przewodnik śpieszył się na
spotkanie z nowym klientem.
- Lady Morvall, witamy! - Po schodach zbie-
gał szczupły człowiek o wyglądzie uczonego.
Skierował powóz na wewnętrzny dziedziniec
i szarmancko ujął jej dłoń. - Terrick Hamilton
- przedstawił się. - Jestem tu sekretarzem i tłu-
maczem. Pan ambasador przeprasza, że nie wita
pani osobiście, ale musiał wyjechać, by inter-
weniować w pewnej drażliwej sprawie. Proszę
wejść, madame.
Strzelił palcami i przy powozie pojawiło się
kilku ludzi. Caroline z zainteresowaniem ogląda-
ła turbany, bufiaste spodnie i długie do kolan
szaty. Postanowiła, że właśnie ci ludzie będą
bohaterami jej pierwszych szkiców z Konstan-
tynopola. Bez słowa zaczęli rozładowywać pa-
kunki.
- Dikkat! Yavafl! - pokrzykiwał Hamilton,
gdy kilka z nich upadło.
Domyśliła się, że słowa te oznaczają „ostroż-
nie" i „powoli" i zanotowała je w myślach.
R
S
Wiedziała, że i tak będzie potrzebowała prze-
wodnika, ale im więcej zrozumie, tym lepiej.
Gdy wreszcie znalazła się w swoim pokoju
tylko z Gascoyne, padła na łóżko i powiedziała:
- Usiądź i odpocznij chwilę. Zaraz mają być
napoje i gorąca woda. O, jak dobrze tak leżeć
i nie musieć się nigdzie ruszać.
- Jak pani sobie życzy. - Pokojówka usiadła
posłusznie.
Caroline zerknęła na nią z rozbawieniem.
Gascoyne wydawała się zwykłą dziewczyną
z angielskiej wsi, a jednak bez oporów zgodziła
się towarzyszyć jej w podróży do „obcych
stron", jak je nazwała. Przyglądała się z zaintere-
sowaniem wszystkim nowościom, nalegała jed-
nak, by zachowywały się, jakby były na Bond
Street. Gdy tylko Caroline wspomniała o zdjęciu
toczka czy poluzowaniu gorsetu, spotykała się
z silnym oporem.
- Jest pani angielską lady - przypominała
surowo. -Ja wiem, co się godzi damie, nieważne,
że wokół panują pogańskie zwyczaje.
Caroline poddała się i nie tłumaczyła, że
Włochy i Malta były dalekie od pogaństwa,
a i w Konstantynopolu mieszkają pobożni lu-
dzie, choć wyznają inną wiarę.
Gascoyne nie usiedziała długo. Wkrótce pod-
niosła się z ciężkim sapnięciem, sięgnęła po
walizkę i zaczęła ją rozpakowywać.
R
S
- Co teraz będziemy robić, madame, jeśli
wolno zapytać ?
- Odpoczniemy w ambasadzie, aż sekretarz
załatwi nam w Wielkiej Porcie firman, dzięki
któremu będziemy mogły podróżować. Wtedy
poszukamy przewodnika i tragarzy, kupimy
konie i zwierzęta juczne, zrobimy zapasy i wy-
prawimy się do Anatolii.
- A gdzie to jest?- wystraszyła się Gascoyne.
- Miałyśmy przecież jechać do Turcji.
- Anatolia jest częścią Turcji, leży na wscho-
dzie - wyjaśniła Caroline, przewracając się na
brzuch i opierając głowę na dłoniach. - Bardzo
chcę ją zobaczyć. Są tam takie cuda natury
i skarby archeologiczne, że postanowiłam dotrzeć
tam za wszelką cenę, choć kraina jest mało znana.
Autor tej książki... - sięgnęła po tom Fentona
- ...jest najlepszym specjalistą w tej dziedzinie
i opisał wszystko, co do tej pory wiadomo.
- I tak bym tego nie zrozumiała. No i nie
wygląda mi to na książkę odpowiednią dla dam.
A ile skrzyń ubrań zabierzemy?- Obie toalety
wieczorowe?
- Żadnej. - Coroline roześmiała się, widząc
zgorszoną minę pokojówki, ale zanim zdążyła
coś powiedzieć, usłyszały pukanie do drzwi.
- Proszę wejść.
W pokoju zjawiło się kilku służących, prowa-
dzonych przez starszego...