JAYNE ANN KRENTZ — DOM LUSTER
Prolog
Rok wcześniej
Halucynacje były coraz straszniejsze.
Przystanęła u szczytu schodów, usiłując odzyskać spokój. Kory...
6 downloads
12 Views
JAYNE ANN KRENTZ — DOM LUSTER
Prolog
Rok wcześniej
Halucynacje były coraz straszniejsze.
Przystanęła u szczytu schodów, usiłując odzyskać spokój. Korytarz ciemnych luster
rozciągał się przed nią niczym podstępny nieskończony labirynt, pełen przesuwających się
cieni. Musi przejść jakoś przez te mroczne wnętrza, nim do reszty postrada zmysły.
Płaszczyzny i kąty korytarza rozmywały się i przybierały dziwne kształty, które
przypominały jej wstęgę Mobiusa. Zwijały się w pętle bez końca i bez początku. Nie
wiedziała, jak długo jeszcze uda jej się panować nad coraz rzadszymi przebłyskami
świadomości. Marzyła o śnie, ale nie mogła poddać się wszechogarniającemu zmęczeniu.
Jeszcze nie. Najpierw musi coś zrobić.
Przed chwilą wyłączono prąd. Słabe światło gwiazd sączyło się przez wąskie okienka na
obu końcach długiego korytarza. Spojrzała przed siebie, na falującą podłogę, i dostrzegła
smugę światła. Wiedziała, że to wejście do biblioteki. Czwarte drzwi z lewej strony. Ogarnął
ją desperacki pośpiech. Jeśli dotrze do tego promyka światła, będzie mogła zostawić
wiadomość.
— Bethany? — Głos zabójcy dobiegał z cienia u stóp schodów. — Gdzie jesteś? Chcę ci
pomóc. Na pewno jesteś już bardzo śpiąca.
Lodowaty dreszcz paniki zmobilizował energię, niezbędną do chwilowego pokonania
efektów działania narkotyku. Zacisnęła palce na pasku torebki, potykając się, przeszła kilka
kroków korytarzem i znów przystanęła. Usiłowała przypomnieć sobie, co ma zrobić.
Wpatrywała się w najbliższe z wielu czarnych luster wiszących na ścianach. W mroku z
trudem mogła dostrzec złoconą, bogato rzeźbioną ramę osiemnastowiecznego zwierciadła.
W bezdennej pustce lustra szukała resztek wspomnień.
Zanim straci przytomność, koniecznie musi coś zrobić.
— Chcę ci pomóc, Bethany.
Wydawało jej się, że w starym lustrze dostrzega jakiś ruch. Może czyjś wizerunek.
Biblioteka. Musi dostać się do biblioteki. Tak. O to chodzi. Musi dostać się do biblioteki,
nim dopadnie ją morderca.
Na powierzchnię zanikającej pamięci wypłynęła cyfra.
Cztery.
Do biblioteki wchodziło się czwartymi drzwiami po lewej.
Z wdzięcznością myślała o cyfrze, która natchnęła ją otuchą. W świecie liczb czuła się
jak w domu. Bezpieczna i szczęśliwa. W przeciwieństwie do świata ludzi i emocji, które tak
komplikowały życie.
Czwarte drzwi po lewej.
Żeby tam dojść, musi przebiec między dwoma rzędami tych strasznych luster. Ta
świadomość niemal ją paraliżowała.
— Nie chowaj się przede mną, Bethany. Chcę ci pomóc.
Musi to zrobić. Dekę będzie potrzebował odpowiedzi. Nie spocznie, póki ich nie
znajdzie. A Thomas mu w tym pomoże, bo Dekę jest jego bratem, a bracia Walkerowie
zawsze trzymają się razem. Nigdy do końca nie zrozumiała istoty tego związku, lecz jej
logiczny umysł akceptował siłę braterskich więzów. Były równie rzeczywiste, jak relacje
matematyczne.
Mobilizując nadludzkim wysiłkiem resztki woli, ruszyła w stronę promienia światła
oznaczającego wejście do biblioteki.
Halucynacje były coraz intensywniejsze. W starych lustrach pulsowały dziwne stwory,
osaczały ją i zapraszały, aby do nich dołączyła.
Jeszcze nie.
Zacisnęła zęby i skoncentrowała się na przesuwaniu stóp do przodu.
Nie odważyła się spojrzeć w którekolwiek ze starych ciemnych zwierciadeł w obawie, że
wciągnie ją świat po drugiej stronie. Nie dlatego, że bała się tam trafić, po prostu musiała
jeszcze przez kilka minut pozostać po tej stronie. Tyle się należało Deke'owi i Thomasowi.
— Bethany? Jesteś chora, chcę ci pomóc.
Zabójca był na korytarzu za jej plecami.
— Już niedługo, Bethany. Halucynacje sana pewno okropne. Ale niedługo zaśniesz i
wszystko się skończy.
Skupiła się na trójkącie księżycowego światła. Błyszczące kreski przyciągały ją i
uspokajały. Matematyczna czystość oświetlonych światłem księżyca kątów była silnym,
choć chwilowym, antidotum na halucynacje.
Weszła przez czwarte drzwi od lewej i przystanęła między regałami z książkami, usiłując
coś sobie przypomnieć. Gdzieś jest małe biuro. A w biurze katalog. Oglądała go tego
popołudnia. To był bardzo ważny katalog, ponieważ zawierał zdjęcie mordercy. Musi jakoś
oznaczyć to zdjęcie. Dla Deke'a i Thomasa.
Półki z książkami wyginały się i skręcały. Resztkami sił dobrnęła do biura.
Katalog leżał na biurku, tam, gdzie go zostawiła. Otworzyła go i bezradnie wpatrywała
się w pierwszą stronę. Gdzieś jest ta fotografia. Musi ją szybko znaleźć. Morderca jest już w
połowie drogi.
Przewracała strony, zadowolona z tego, że widzi liczby.
Siedemdziesiąt dziewięć.
Osiemdziesiąt.
Osiemdziesiąt jeden. Znalazła. Zdjęcie mordercy.
Obok katalogu leżał długopis. Po trzech próbach udało jej się wziąć go do ręki. Nie była,
oczywiście, w stanie niczego napisać, ale miała jeszcze na tyle sprawną rękę, że potrafiła
narysować krzywe kółko wokół zdjęcia na osiemdziesiątej pierwszej stronie.
Przez moment siedziała nieruchomo, myśląc o czymś intensywnie.
Wiedziała, że musi zrobić coś jeszcze, aby ułatwić zadanie braciom Walkerom.
Koperta.
Uśmiechnęła się z satysfakcją na tak wyraźne wspomnienie wynurzające się z mroków
niepamięci.
Koperta jest w torebce. Wyjęła ją i z trudem wsunęła do katalogu. Co teraz? Trzeba
schować katalog. Nie mogła ryzykować, że morderca go znajdzie.
— Wiem, gdzie jesteś, Bethany. Myślałaś, że uda ci się ukryć w bibliotece?
Rozejrzała się, szukając miejsca na katalog.
Pod ścianą stał wielki, drewniany, staroświecki katalog książek, z rzędami małych
szufladek.
Doskonale.
— Lustereczko, lustereczko, powiedz przecie — zawołał morderca od drzwi biblioteki —
kto jest najmądrzejszy na świecie? Nie ty, Bethany. Ani nie Sebastian Eubanks. Ja.
Zignorowała te słowa i ukryła katalog. Dekę i Thomas prędzej czy później go znajdą.
Zrobione. Poczuła ulgę. Wykonała zadanie. Teraz może zasnąć. Odwróciła się, trzymając
kurczowo biurka.
W drzwiach biura ujrzała sylwetkę mordercy.
— No, Bethany, kto jest najmądrzejszy na świecie?
Bethany Walker nie odpowiedziała. Zamknęła oczy i przeszła do bezpiecznego świata po
drugiej stronie lustra, gdzie obowiązywały matematyczne zasady i wszystko miało sens.
Rozdział 1
Błysk światła odbity w lustrze nad komodą był jedynym ostrzeżeniem, że nie jest sama
w mieszkaniu zmarłej przyjaciółki. Dłonie jej zadrżały, poczuła na karku gęsią skórkę.
Leonora szukała czegoś w szufladzie. Po chwili wyprostowała się, trzymając w rękach
miękki jasnoróżowy sweter z kaszmiru. W drzwiach sypialni stały dwa kundle ze
schroniska dla psów.
Jeden z nich był człowiekiem.
Jego szerokie bary wypełniały całe drzwi i zasłaniały widok na korytarz. Był ak
drapieżnik, z pozoru chłodny i obojętny, a jednak niezwykle skoncentrowany. Nie
przypominał impulsywnego młodego myśliwego, niecierpliwie oczekującego na
jakąkolwiek ofiarę, lecz doświadczonego profesjonalistę, który dokładnie wybiera cel. Miał
zimne szare oczy i twarz człowieka, który wiele w życiu osiągnął, choć nie przyszło mu to
łatwo.
Szara bestia u jego stóp była podobna do swojego pana. Pies nie duży, ale silny. Jedno
ucho miał oklapnięte, niewątpliwie w wyniku bójki. Trudno byłoby sobie wyobrazić to
stworzenie łapiące wesoło piłkę. Mogłoby ją najwyżej rozerwać na strzępy i zjeść.
I pies, i jego pan sprawiali nieprzyjemne wrażenie, ale intuicja mówiła jej, żeby nie
spuszczać z oczu mężczyzny. Nie widziała jego dłoni, które trzymał od niechcenia w
kieszeniach szarej kurtki. Pod spodem miał cienką marynarkę, dżinsową koszulę i spodnie
khaki. Na nogach duże, skórzane robocze buty.
Mężczyzna i pies byli mokrzy od deszczu, który właśnie rozpadał się nad tą częścią
kalifornijskiego wybrzeża. Obaj sprawiali wrażenie, że chętnie złapaliby ją za gardło.
— Znała ją pani, czy tylko usłyszała o jej śmierci i przyszła sprawdzić, czy można coś
ukraść? — spytał mężczyzna.
Miał niski, głęboki i cichy głos, przypominający pomruk psa.
Postanowiła, że nie da się sprowokować.
— Kim pan jest?
— Ja spytałem pierwszy. Jest pani jej przyjaciółką? Jeśli nie, to myślę, że jest pani
złodziejką, więc może odpowiedź nie jest taka ważna.
— Jak pan śmie?— Oburzenie wzięło górę nad strachem. — Nie jestem złodziejką jestem
bibliotekarką.
To dopiero głupio zabrzmiało. Ale przynajmniej umiałam się odciąć, pomyślała.
— Naprawdę? — Wykrzywił usta w złośliwym uśmiechu. — Szuka pani niezwróconych
książek? Nie powinna pani była zapisywać Meredith Spooner do biblioteki. Wątpię, czy
zwróciła cokolwiek, co w życiu nakradła.
— Pańskie poczucie humoru pozostawia wiele do życzenia.
— Nie szukam etatu w kabarecie.
W takich sytuacjach należy zachowywać się zdecydowanie, pomyślała Leonora. Przejąć
inicjatywę. Pokazać, kto tu rządzi. Okazać pewność siebie. W końcu ma doświadczenie w
postępowaniu z trudnymi ludźmi. Podczas pracy w bibliotekach uniwersyteckich
niejednokrotnie spotykała nieprzyjemnych klientów, od egoistycznych nadętych
profesorów po gburowatych studentów.
Zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi, modląc się w duchu, żeby obcy i jego pies
zrobili jej przejście.
— Mam prawo tu być, czego z pewnością nie można powiedzieć o panu. — Rzuciła,
uśmiechając się zimno. — Proponuję, abyśmy omówili to z przedstawicielem administracji.
— Jest zajęty. Na drugim piętrze pękła rura. Poza tym mam wrażenie, że powinniśmy
porozmawiać w cztery oczy. Ma pani jakieś nazwisko?
Ani pies, ani jego pan, nie zamierzali odsunąć się od drzwi. Przystanęła więc na środku
pokoju.
— Oczywiście, że mam nazwisko. Ale nie widzę powodu, dla którego miałabym je panu
podawać.
— Będę zgadywał. Leonora Hutton?
— Skąd pan wie?
Wzruszył ramionami. Ten leniwy ruch ponownie zwrócił jej uwagę na ich imponującą
szerokość. Zaniepokoił ją fakt, iż ją zafascynowały. Zazwyczaj męskie muskuły nie robiły na
niej wrażenia. Wolała intelektualistów.
— Meredith nie miała zbyt wielu znajomych — powiedział. — Z tego, co wiem, na ogół
obracała się w towarzystwie frajerów.
— Frajerów?
— Frajerów, ofiar, naiwniaków. Ludzi, których wykorzystywała, oszukiwała, naciągała.
Jednak w przeciwieństwie do większości jej znajomych z Internetu, panią zna od dość
dawna. — Urwał. — To znaczy zakładając, że jest pani Eleonorą Hutton.
— No, dobrze, nazywam się Eleonora Hutton. Kim pan jest? — wycedziła przez
zaciśnięte zęby.
— Walker. Thomas Walker. — Rzucił okiem na psa. — To jest Wrench.
Na dźwięk swojego imienia Wrench przekrzywił łeb i pokazał zęby.
— Gryzie?
— Nie. — Thomasa najwyraźniej rozbawiło jej pytanie. — Wrench to słodki pies. W
ogóle nie jest agresywny. W poprzednim życiu prawdopodobnie był pudlem miniaturką.
Nie uwierzyła. Jeśli Wrench miał kiedyś jakieś życie, to przeżył je jako olbrzymi
średniowieczny mastiff. Postanowiła, że nie będzie się sprzeczała.
— Czekaliśmy na panią — oznajmił Thomas.
— Na mnie? — spytała przerażona.
— Od trzech dni. Przeważnie w kawiarni naprzeciwko. — Ruchem głowy wskazał okno.
— To pani w zeszłym tygodniu odebrała ciało i zajęła się pogrzebem. Przypuszczałem, że
prędzej czy później przyjdzie pani zrobić porządek z mieszkaniem.
— Dużo pan o mnie wie.
Uśmiechnął się w taki sposób, że Leonora miała ochotę obrócić się na pięcie i uciec. To
jednak byłoby najgłupsze, pomyślała. Znała obyczaje zwierząt na tyle, by wiedzieć, iż
drapieżniki podnieca uciekająca ofiara.
— Z mojego punktu widzenia stanowczo za mało.
I tak nie było dokąd uciekać. Przyparł ją do muru w tym małym, pozbawionym mebli
pokoju. Postanowiła, że nie ustąpi.
— Jak pan dotarł do e—mailowej książki adresowej Meredith? — spytała.
— To było łatwe. Przyjechałem tu i zabrałem jej laptop, gdy tylko dowiedziałem się o
wypadku.
Na kilka sekund zaniemówiła z oburzenia.
— Ukradł pan jej komputer? — wykrztusiła w końcu.
— Powiedzmy, że pożyczyłem. — Znów ten sam zimny ponury j uśmiech. — Tak samo,
jak ona pożyczyła sobie półtora miliona dolarów z konta fundacji Bethany Walker.
O, cholera. Fatalnie. Defraudacja była ulubionym zajęciem Meredith, ale na ogół
wybierała ofiary spośród innych oszustów i kanciarzy, którzy nie spieszyli się z
powiadamianiem policji. Poza tym, według informacji Leonory, Meredith nigdy nie kradła
na taką skalę. Można się było spodziewać, że odejdzie z hukiem.
I że zostawi cały ten bałagan jej.
— Jest pan z policji? — spytała podejrzliwie.
— Nie.
— Prywatny detektyw?
— Nie.
A więc nieoficjalny przedstawiciel prawa. Sama nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle.
Chrząknęła.
— Znał pan Meredith?
— O, tak. Znałem ją. Oczy wiście, jak większość ludzi, których spotkał ten zaszczyt,
żałowałem tego, lecz łatwo jest żałować poniewczasie, prawda?
Teraz zrozumiała, o czym mówił.
— Był pan jednym z jej... — Urwała, szukając odpowiedniego określenia. — Znał ją pan
towarzysko?
— Niezbyt długo — stwierdził sucho.
A więc był jednym z kochanków Meredith. Z jakiegoś powodu ją to zmartwiło. Chociaż
dlaczego miałoby jato właściwie obchodzić? Z pewnością nie był pierwszy, choć, z drugiej
strony, mógł być ostatni.
— Dziwne, nie jest pan w jej typie — powiedziała bez zastanowienia.
Cholera, ta uwaga była zupełnie niepotrzebna. Choć mówiła prawdę. Meredith
interesowała się wyłącznie facetami, którymi mogła manipulować. Thomas Walker na
pewno nie nadawał się do roli pajacyka na sznurku, nawet przy kobiecie tak seksownej,
sprytnej i wyszkolonej w technice manipulacji jak Meredith.
Jeśli ona zdawała sobie z tego sprawę, z pewnością nie uszłoby to uwagi Meredith, która
miała nadzwyczajny instynkt, jeśli chodzi o mężczyzn. Może dlatego powiedział, że znali się
krótko?
— Meredith miała jakiś ulubiony typ? — Thomas zdawał się być lekko zdziwiony tą
informacją. Po chwili znacząco pokiwał głową. — Chyba ma pani rację. Miała określone
preferencje, jeśli chodzi o życie towarzyskie, prawda? O ile mi wiadomo, wybierała
mężczyzn, którzy mogli jej pomóc w osiąganiu założonych celów.
Leonora pomyślała, że być może Thomas przeżył głębokie rozczarowanie, gdy odkrył
prawdziwą naturę Meredith. Złamane serce bardzo boli, a ból bywa przyczyną gniewu.
Może ten człowiek cierpi na swój własny męski sposób.
Uśmiechnęła się współczująco.
— Przykro mi — powiedziała łagodnie.
— Mnie też. Więcej niż przykro. Kiedy się dowiedziałem, że zagarnęła półtora miliona
dolców, byłem raczej wściekły.
No, dobrze, nie cierpiał z powodu złamanego serca, lecz z powodu pieniędzy.
— Eee... — Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć.
— A pani? — spytał Thomas podejrzliwie przyjaznym tonem. — Ma pani jakieś miłe
wspomnienia o zmarłej? Od kiedy ją pani znała?
— Poznałyśmy się na studiach. Przez wszystkie te lata byłyśmy w kontakcie, ale... —
Urwała na moment i zaczęła jeszcze raz: — Ostatnio prawie jej nie widywałam.
Odkąd przyłapałam ją w łóżku z moim narzeczonym, dodała w duchu, bo nie widziała
powodu, aby zwierzać się nieznajomemu.
— Miała pani szczęście. Meredith Spooner oznaczała wyłącznie kłopoty. Założę się
jednak, że nie jest to dla pani nowością.
Trudno było tak od razu zerwać ze starymi przyzwyczajeniami. Instynkt, aby chronić,
bronić i tłumaczyć Meredith, był silniejszy.
— Czy jest pan absolutnie pewny, że Meredith ukradła te pieniądze?
— Absolutnie.
— Jak to zrobiła?
— Bez problemu. Zatrudniła się jako urzędniczka w fundacji stypendialnej absolwentów
w Eubanks College. Jako osoba zajmująca się na co dzień finansami, miała dostęp do
wszystkich kont i wielu dobrze sytuowanych byłych studentów. Biorąc pod uwagę fakt, że
miała charakter oszustki i znała się na komputerach, nie mam wątpliwości, że to ona
zdefraudowała te pieniądze.
— Jeśli mówi pan prawdę, to po co pan tu przyjechał? Przy takiej sumie powinien pan
przede wszystkim zawiadomić policję.
— Staram się unikać gliniarzy.
— Kiedy w grę wchodzi ponad milion dolarów? — Miała szansę, aby go zaatakować i
niezwłocznie to uczyniła: — To bardzo podejrzane. Mam poważne wątpliwości co do
pańskiej wiarygodności.
— Chcę uniknąć gliniarzy, bo pogłoski o defraudacji poważnie zaszkodziłyby fundacji.
Mogłyby powstrzymać przyszłych potencjalnych sponsorów, którzy nabraliby podejrzeń co
do ludzi odpowiedzialnych za finanse fundacji. Wie pani, o co mi chodzi.
Miała spore doświadczenie w delikatnej materii zbierania pieniędzy na fundacje
stypendialne, więc rozumiała jego punkt widzenia. To jednak nie był powód, by mu
wierzyć. Poza tym wcale nie wyglądał na faceta, który zajmuje się fundacjami
uniwersyteckimi. To na ogół domena gładkich, dobrze wychowanych mężczyzn w
eleganckich garniturach, którzy potrafią zaprzyjaźnić się z bogatymi absolwentami.
Uśmiechnęła się do niego najmilej, jak umiała.
— Chyba rozumiem pański problem. Teraz ja będę zgadywała. Czy to możliwe, że nie
zgłosił pan tego policji, bo boi się pan, że zostanie głównym podejrzanym?
Uniósł ciemne brwi.
— Blisko, proszę pani. Nie na sto procent, ale bardzo blisko.
— Wiedziałam.
— Meredith zostawiła ślad, który, jeśli defraudacja wyjdzie na jaw, prowadzi do mojego
brata, Deke'a.
— Pańskiego brata... — Zastanowiła się przez chwilę. — Gdzie znajduje się siedziba
fundacji Bethany Walker?
— Jest częścią dotacji absolwentów Eubanks College. Została założona, aby wspomagać
badania i nauczanie w dziedzinie matematyki.
— Eubanks? — Zmarszczyła brwi. — Nie znam tej instytucji.
— To niewielka uczelnia w małym miasteczku Wing Cove. Jakieś półtorej godziny
samochodem na północ od Seattle.
— Rozumiem.
— Fundacja nosi imię żony Deke'a, Bethany, genialnej matematyczki. Zmarła w zeszłym
roku. Dekę stoi na czele rady, która zajmuje się operacjami finansowymi fundacji i
inwestycjami. Za trzy miesiące będzie kontrola. Jeśli się okaże, że brakuje pieniędzy,
posądzą mojego brata o maczanie palców w defraudacji. Dzięki słodkiej Meredith.
To dla niej typowe, pomyślała Leonora. Zabezpieczenie się, żeby ofiara nie zgłosiła się
na policję.
— Zdaję sobie sprawę, że to bardzo przykre dla pana i pańskiego brata. Muszę jednak
powiedzieć, że jak na człowieka, który chce utrzymać całą sprawę w tajemnicy, zdradził mi
pan dość dużo szczegółów.
— Bardzo mi zależy na odzyskaniu tych pieniędzy. Chcę, aby znalazły się z powrotem na
koncie fundacji przed kontrolą ksiąg.
— Ale dlaczego mi pan to wszystko mówi?
— Jest pani moim głównym tropem.
— Słucham? — Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
— A raczej jest pani moim jedynym tropem.
Poczuła, że ogarniają panika.
— Przecież ja nie mam pojęcia o tych pieniądzach.
— Tak? — Nie wyglądał na przekonanego. — Załóżmy, że mówi pani prawdę...
— Mówię prawdę!
— Nawet w takim przypadku jest pani moim jedynym tropem.
— Dlaczego?
— Dlatego że, o ile mi wiadomo, znała pani Meredith lepiej niż ktokolwiek inny. I mam
nadzieję, że mi pani pomoże.
Jeszcze czego, pomyślała Leonora.
— Mówiłam już panu, że przez ostatni rok prawie nie miałam z nią kontaktu. Nawet nie
wiedziałam, że pracowała w Eubanks College. I nie miałam pojęcia, że tu mieszkała, dopóki
po wypadku nie zwróciła się do mnie policja.
— Coś takiego. Kierownik administracji powiedział mi, że podała pani nazwisko w
referencjach.
Leonora milczała. Nie pierwszy raz Meredith skorzystała z jej nazwiska i referencji.
— Przypuszczam, że nie zamierzała zostać tu na dłużej.— Thomas rozejrzał się po
prawie pustym pokoju. — Zapewne potrzebowała chwilowego mieszkania i adresu, żeby
przygotować następne oszustwo.
— Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Nie jestem w stanie panu pomóc. Przyszłam tu
jedynie po to, żeby zabrać rzeczy Meredith. Zamierzam je oddać do miejscowego sklepu z
używanymi rzeczami. Kiedy skończę, wracam do domu. Mam rezerwację na wieczorny
samolot. Jutro rano muszę być w pracy.
— Mieszka pani w Melba Creek, prawda? Koto San Diego.
Usiłowała zignorować ukłucie niepokoju.
— No, dobrze, wie pan, gdzie mieszkam. Czy to ma mnie wystraszyć?
— Nie zamierzam pani straszyć. Chciałbym z panią współpracować.
— Hm.
— Mam dla pani propozycję.
— Dlaczego niby miałabym jej wysłuchać?
— Zaraz pani powiem. Po pierwsze, jeżeli będzie pani ze mną współpracowała i pomoże
mi znaleźć te pieniądze, zadbam, aby dostała pani znaleźne.
— Powiedzmy prościej. Chce mnie pan przekupić, żebym zwróciła pieniądze, tak?
— Lepsze to niż więzienie za defraudację.
— Więzienie? — Odruchowo cofnęła się o krok.
Wrench poruszył się i spojrzał na nią z zainteresowaniem.
Znieruchomiała.
— Dlaczego miałabym iść do więzienia? Sam pan mówił, że to pański brat będzie
najbardziej podejrzany ...