Amanda
Scott
Uprowadzona
Prolog
Zamek Dunsithe, szkockie pogranicze, 1527 rok
Spała, gdy po nią przyszli. Miała miłe sny, bo jeszcze nie
w pełni rozum...
3 downloads
12 Views
Amanda
Scott
Uprowadzona
Prolog
Zamek Dunsithe, szkockie pogranicze, 1527 rok
Spała, gdy po nią przyszli. Miała miłe sny, bo jeszcze nie
w pełni rozumiała, że ojciec na zawsze zniknął z jej życia - ten
uwielbiany przez nią, wiecznie roześmiany i skory do żartów
człowiek o imponującej posturze.
Potężny lord Adam Gordon w 1513 roku uszedł z życiem z rzezi,
którą zgotowali Szkotom Anglicy w bitwie na polach Flodden. Miał
wtedy czternaście lat. Teraz, w wieku dwudziestu ośmiu lat, zginął od
ciosu nożem, zadanego przez pospolitego rozbójnika, któremu
wcześniej darował życie, w akcie miłosierdzia każąc go tylko
napiętnować. Po śmierci Gordona jego ludzie naprawili błąd swego
pana, lecz nie stanowiło to już dla niego żadnej różnicy. Nie mogli
mu już w żaden sposób pomóc i nie był świadom kłopotów, jakie
spowodowała jego śmierć. Gdyby miał męskiego potomka - spadko
biercę tytułu i majątku - zapewne wszystko potoczyłoby się inaczej.
- Wstawaj, dziewczę - obudził ją nieznany natarczywy głos. -
Idziesz z nami.
Molly bezskutecznie próbowała odepchnąć wielką dłoń po
trząsającą ją za ramię. Wydawało się jej, że śni. Miała pięć lat
i spała mocnym głębokim snem dziecka. Wyrwana nagle ze snu,
z trudem powracała do rzeczywistości.
7
- Davy, na litość boską, podnieś ją - usłyszała inny nieznany
głos. - Jego lordowska mość natychmiast chce ją widzieć na dole.
- Najpierw trzeba ją ubrać - zaoponował pierwszy nieznajomy.
- Przestań! Czy sądzisz, że takie małe dziecko wie, gdzie
trzymają jego ubrania? Podnieś ją, bo śpi jak zabita.
Ktoś zdjął z niej kołderkę i poczuła chłód, ale nadal była śpiąca i nie
przejęła się sytuacją nawet wówczas, kiedy ją wziął na ręce. Dopiero
wtedy, gdy przysunął jej maleńkie ciałko do szerokiej piersi, pisnęła
przeraźliwie, nagle rozbudzona, bo przez cienkie płótno nocnej
koszuli poczuła kłujący dotyk kolczugi. Zdezorientowana zamrugała,
ale nic nie zobaczyła, bo w komnacie panował mrok. Gdzie była
niania? Męscy służący ojca nie zajmowali się jego dziećmi.
- Zmarznie. Może okryć ją kocem? - zapytał kogoś trzymający
ją mężczyzna.
- Jego lordowska mość powie nam, jakie rzeczy tej małej
trzeba zabrać z zamku - burknął jego towarzysz.
Bardziej już przytomnej dziewczynce zbierało się na płacz.
- Puść mnie - wymamrotała. - Kim jesteś? Nie masz prawa
mnie dotykać.
- Bądź cicho, dziewczę. Rób, co ci każę - warknął.
Umilkła, słysząc to szorstkie polecenie, ale wciąż czuła złość,
nienawykłą do takiego niegrzecznego traktowania.
Nieznajomy ruszył w stronę kręconych schodów, oświetlonych
światłem pochodni, i zniósł ją do wielkiego westybulu ozdobionego
arrasami. Tu też było zimno, bo w kominku dawno zgasł ogień,
a pochodnie, płonące w kinkietach na ścianach, dawały znikome
ciepło. Molly zadrżała pod wpływem chłodu. Nie powinna była
tu przebywać.
- Oto ona, milordzie - odezwał się niosący ją mężczyzna.
- Postaw ją na posadzce.
Ten głos Molly znała. Należał do wuja, hrabiego Angusa. Zbita
z tropu, bo Angus rzadko ich odwiedzał, przyglądała mu się
uważnie, próbując odgadnąć, w jakim jest nastroju.
8
Nagle spostrzegła matkę, stojącą w mrocznym miejscu przy
ogromnym kominku, i pośpiesznie ukłoniła się Angusowi, jak
przystało na dobrze wychowaną dziewczynkę.
- Witam, wuju.
Mimo że stała na dywanie, było jej zimno w nogi. Wiedziała,
że matka zgani ją za niedbały wygląd, za samo to, że zjawiła się
w westybulu w nocnej koszuli.
Nie mogła oderwać oczu od wuja. Był przystojnym jasnowłosym
mężczyzną, zbliżającym się do czterdziestki. Miał niebieskie oczy
o zimnym przenikliwym spojrzeniu. Spoglądał na nią, nie mrug
nąwszy powieką, i nie odpowiedział na jej pozdrowienie. Ogarnął
ją niepokój.
- Gdzie, u licha, jest twoje ubranie? - zapytał w końcu z wy
rzutem.
- Nikt mi go nie przyniósł - wykrztusiła przez zaciśnięte
gardło, bliska płaczu. Nie śmiała spojrzeć na matkę.
- Czego się spodziewałeś, Archie? - cierpkim głosem przemó
wiła lady Gordon. - Ona nie ma jeszcze sześciu lat. Nie rozumiem,
sir, dlaczego chcesz zrealizować ten straszny pomysł zabrania jej
stąd. Jest za mała, żeby żyć z dala od domu.
Molly zesztywniała. Pocierała zziębnięte stopy jedna o drugą.
Była małą dziewczynką, ale wiedziała, że lepiej się nie skarżyć.
Matka była tak samo nieprzewidywalna w swych reakcjach jak
wuj i nie ucieszyłaby się, gdyby Molly wyraziła własne zdanie
w związku z sytuacją, w jakiej się znalazła.
Hrabia Angus obrzucił lady Gordon nieprzychylnym spojrze
niem.
- Eleanor, nie będziesz mi się przeciwstawiać. Zrobisz to, co
jest najlepsze dla twojej rodziny, a o tym ja zdecyduję. Wybrałem
dla ciebie kandydata na nowego męża. Ten człowiek chce się
ożenić z kobietą z nieprawego łoża tylko z tej racji, że to moja
siostra. Ale nie mogę dopuścić do tego, by decydował o losie
panny Dunsithe i jej ewentualnej następczyni.
9
- Nie możesz zabrać stąd również Bessie. To przecież maleńkie
dziecko - zaprotestowała lady Gordon.
- Oczywiście, że zabiorę. Dzieci umierają. Jeśli przydarzy się
to Mary, wówczas panną Dunsithe i spadkobierczynią całego
majątku zostałaby jej młodsza siostra.
Gdyby nie był to Angus, Molly powiedziałaby stanowczo, że
nie lubi, by nazywano ją Mary. Ojciec zawsze mówił do niej Molly.
- Moje córki w ogóle cię nie obchodzą - odparła z urazą
lady Gordon. - Interesuje cię jedynie sprawowanie władzy nad
Dunsithe i jego bogactwami, podobnie jak stało się z dobrami
królewskimi w ostatnich latach. Jestem matką Mary i z pewnością
najlepszą osobą, która powinna się nią zajmować, a także spra
wować pieczę nad posiadłościami mojego zmarłego męża.
- Nie bądź głupia. Dunsithe to twierdza położona na granicy
Szkocji z Anglią. Władzę nad nią musi mieć ktoś silny. Otrzymałem
od króla nakaz sprawowania nad Mary kurateli i wybrania dla niej
męża. Więc rób, co ci każę, bo będziesz miała kłopoty - odparował.
Lady Gordon milczała, czemu Molly wcale się nie dziwiła.
Mężczyźnie przemawiającemu w taki sposób nikt się nie sprze
ciwiał.
- Tak jest lepiej - oświadczył Angus. - Dopilnuj, żeby dziew
czynkę i niemowlę ciepło ubrano.
- A co z ich piastunką? - spytała matka Molly.
- Nie pojedzie z nimi. W Tantallon postaram się o takie
piastunki, którym będę mógł ufać. Idź już, bo przed wyjazdem
muszę załatwić jeszcze inne sprawy.
Lady Gordon bez słowa wzięła córkę za rękę. Molly zacisnęła
usta, by powstrzymać płacz z powodu takiego traktowania.
- Jakie tam inne sprawy. Interesuje go tylko majątek i sprawo
wanie kontroli nad spadkobierczynią Dunsithe - mruknęła matka,
gdy szły po schodach na górę.
Na piętrze przywołała służącą.
- Sarah, musimy ubrać Molly do podróży. Pójdź do niani
10
dziewczynek i przynieś ciepłe rzeczy. Powiedz, żeby ubrała ciepło
Elizabeth. Niech spakuje ubrania dzieci. Wyjeżdżają z Angusem.
Na myśl o wyjeździe z groźnym wujem Molly poczuła, że do
oczu napływają jej łzy.
- A więc jego lordowska mość zabiera obie dziewczynki? -
zdziwiła się służąca.
- Tak, a ja wychodzę za mąż za kogoś, kogo sam wybrał, jeśli
chcesz wiedzieć. Teraz Molly jest spadkobierczynią Dunsithe
i mój szanowny brat nie uważa mnie za godną jej wychowywania.
Chce mieć pod swoją opieką także Elizabeth, na wypadek gdyby
Molly umarła. Zgodnie z prawem powinnam zarządzać Dunsithe
do czasu osiągnięcia przez Molly pełnoletności, ale muszę robić
to, co każe mi Angus i przyszły mąż. Bez wątpienia mój brat
wkrótce wyda za mąż również Molly.
- Ależ ona jest na to stanowczo za młoda!
- Dziewczynka z takim majątkiem nigdy nie jest za młoda na
małżeństwo - stwierdziła cierpko lady Gordon. - Angus użyje jej
i należących do niej bogactw dla własnych korzyści.
- Jeśli miałaby zabrać ze sobą skarb Dunsithe, to nie pozwoli
jej nigdzie się ruszyć - zauważyła z przekąsem służąca.
- To prawda, ale życie na ogół nie toczy się gładko. Młody
król Jakub nie przepada za moim bratem. Teraz jest zmuszony
przychylać się do jego prośby, lecz gdy zyska niezależność, Angus
straci swoją wielką władzę. A co będzie, jeśli Molly coś się stanie?
Jeśli ktoś podważy jej prawo do Dunsithe?
- Kto mógłby to zrobić?
- Och, Sarah, pomyśl tylko! - zniecierpliwiła się lady Gordon. -
Takie rzeczy się zdarzają, jeśli ktoś chce przejąć cudzą własność.
Wystarczy, by ktoś uznał Molly za oszustkę czy uciekł się do
innego rodzaju kłamstwa bądź spisku.
- Jeśli ktoś zrobi coś takiego, przywrócisz, pani, wszystko do
dawnego stanu. W końcu jesteś jej matką.
- To prawda. Jednak nie będę zaskoczona, jeśli Angus zabroni
11
mi kontaktować się z córką. To uprowadzenie - nazwijmy
rzecz po imieniu - wcale nie świadczy o tym, że on uważa
siebie za bardziej godnego ode mnie opiekuna Molly. Po prostu
nie chce, żebym to ja sprawowała pieczę nad córką i jej ma
jątkiem. Idź po jej ubrania, bo zabiorą ją w samej koszuli.
Molly, posłuchaj - zwróciła się lady Gordon do córki, gdy
służąca wyszła w pośpiechu. - Wyjeżdżasz z wujem Archie.
Musisz być grzeczna i posłuszna, gdyż jest to bardzo surowy
człowiek.
- Ale ja nie chcę nigdzie wyjeżdżać, bo tu jest mój dom.
I nie lubię wuja. - Dziewczynka z trudem powstrzymywała
płacz.
- Musisz jechać i opiekować się Bessie.
- Ale dlaczego nie możemy tu mieszkać razem z tobą?
- Nie możecie i już. To wszystko, co mam ci do powiedzenia.
Dziewczynka szybko otarła łzy. Nauczono ją, że płaczą tylko
niemowlęta.
Po chwili do komnaty weszła Sarah. Wyglądała na zmartwioną.
- Co się stało? - zaniepokoiła się lady Gordon.
- Milady, ludzie jego lordowskiej mości wyciągnęli Eliza
beth z kołyski! Weszli do pokoju dziecinnego i zabrali ją bez
słowa.
- Nie do wiary... Co on sobie myśli?
Molly zadrżała, widząc w oczach Sarah łzy, i w końcu też się
rozpłakała, już dłużej nie panując nad nerwami.
- Milady, dlaczego hrabia Angus zabiera taką maleńką Bess? -
spytała z niedowierzaniem służąca, zręcznie ubierając Molly.
- Bo gdyby stało się coś Molly, panną Dunsithe zostanie
Bessie, a on chce zachować kontrolę nad jej majątkiem - odparła
lady Gordon, a po chwili dodała w zadumie: - W wypadku śmierci
obu dziewczynek zapewne sam ustanowiłby spadkobierczynię.
Gdyby rozdzielił Bess i Molly, i przenosił je z zamku do zamku,
nikt by się nie zorientował, że ta spadkobierczyni jest nieprawowita.
12
Po wielu latach zapewne nawet mnie byłoby trudno rozpoznać
prawdziwą pannę Dunsithe.
- To nie może się zdarzyć!
- Nie wolno nam dopuścić, by się zdarzyło - oświadczyła
stanowczym tonem lady Gordon. - Skoro Angus zabrał już Bess,
to nie mogę nic zrobić, ale z Molly uczynię coś, dzięki czemu ją
rozpoznam. - Wyjęła jeden z mniejszych kluczy z pęku zawie
szonego u pasa i wręczyła Sarah. - Rozpal go w ogniu do czer
woności. Zamierzam dopilnować, by nikt nigdy nie miał wątp
liwości, kto jest prawdziwą panną Dunsithe.
- Milady nie może zadać bólu małej dziewczynce.
- Milcz, kobieto, i rób, co ci każę. Pójdę na chwilę do piastunki
dziewczynek i każę jej szybciej pakować ich rzeczy. - Spojrzała
na córkę i przestrzegła ją surowo: - Jeśli nie chcesz, żebym cię
skarciła, gdy wrócę, to przestań płakać.
Molly z wysiłkiem opanowała nerwowe reakcje i otarła łzy.
W milczeniu obserwowała, jak służąca rozpala ogień.
Sarah dołożyła drewna do kominka i umiejętnie rozdmuchała
żar. Gdy z polana buchnęły płomienie, zawiesiła kluczyk na
pogrzebaczu i włożyła go w ogień. Po krótkim czasie rozgrzał się
do czerwoności.
- Znajdź coś, przez co mogłabym go wziąć, i obnaż jej pierś -
poleciła lady Gordon służącej, wróciwszy do komnaty. Dopiero
teraz Molly uświadomiła sobie, co matka zamierza zrobić. Z prze
raźliwym piskiem próbowała się wyrwać trzymającej ją Sarah.
Lady Gordon pospieszyła służącej z pomocą. Choć Molly była
drobną dziewczynką, obie musiały ją trzymać z całej siły, by nie
uciekła.
1
Wyspa Skye,
zachodnie pogórze w północnej Szkocji, 1539 rok
Rozszalała się burza. Wiał silny wiatr, a o strzechę chaty
zacinał deszcz. Ciemne niebo rozdzierały błyskawice, rozlegał się
huk grzmotów i piorunów, ale mieszkańcy chaty byli przyzwy
czajeni do burzowej pogody i nie bali się rozszalałych żywiołów.
W izbie na palenisku pośrodku klepiska z trzaskiem i sykiem
płonął torf, a w rogu furkotał kołowrotek.
Na honorowym miejscu siedział brodaty starzec.
- Dawno temu mój ojciec opowiadał mi o kobiecie, która
chciała jak najszybciej uprząść wełnę i utkać z niej materiał -
zaczął baśń. Nagle umilkł, utkwił wzrok w kobiecie siedzącej za
kołowrotkiem i pociągnął łyk napoju z kubka. Gdy postawił kubek
na kolanach, nie wypuszczając go z kościstych dłoni upstrzonych
brązowymi plamami, powrócił do przerwanej opowieści: - Pewnej
nocy pomyślała sobie życzenie, by ktoś jej pomógł w tej pracy.
Następnego dnia zjawiło się u niej w chacie sześć czy siedem
wróżek ubranych w długie zielone suknie, by spełnić jej życzenie.
Siedząc przy kołowrotkach, intonowały magiczne zaklęcia, które
tylko one rozumiały. Do południa uprzędły całą wełnę i utkały
z niej na krośnie materiał. Wówczas poprosiły o dalszą pracę, ale
14
kobieta nie miała już więcej wełny i zaczęła się zastanawiać, jak
pozbyć się ich z domu.
Siedemnastoletnia Molly Gordon siedziała na swym płaszczu
na klepisku, blisko rogu chaty. Zadowolona opierała się o ścianę,
obejmując dłońmi podciągnięte pod brodę kolana, i słuchała
znajomej baśni. Miała poczucie, że pasuje do tego miejsca, że
wręcz do niego przynależy, choćby tylko chwilowo. Znała miesz
kańców tej chaty tak samo dobrze jak rodzinę, która ją wychowała.
Wszyscy tu byli drodzy jej sercu.
W powietrzu unosił się swąd płonącego torfu, mieszając się
z aromatem strawy ugotowanej wcześniej na ogniu, z zapachem
wilgotnej sierści psów, które leżały zwinięte w kłębek u stóp
gospodarza i gospodyni, i zmoczonych przez deszcz wełnianych
ubrań. Wszyscy w chacie słyszeli tę baśń wiele razy, ale słuchali
z takim zainteresowaniem, jakby była im nieznana.
Każdy przyniósł coś do jedzenia i właśnie skończyli wspólny
posiłek. Zapadał zmrok, a oni rozpoczynali drugą, bardziej uro
czystą część ceilidh - zebrania mieszkańców wioski. Wcześniej
głównie plotkowali, bo od ostatniego spotkania każdy miał coś
nowego do powiedzenia. Mężczyźni dołożyli do pieca torfu
i swobodna rozmowa stopniowo ucichła. Nastał czas opowiadania
baśni i legend.
W izbie zgromadziło się prawie dwadzieścia osób, dorosłych
i dzieci. Większość siedziała w kręgu, wokół paleniska, ale
zostawili dość miejsca pomiędzy sobą a ogniem dla niewidzialnych
małych ludzików, które mogły przybyć do chaty, by słuchać
niezwykłych opowieści. Dziewczęta siedziały z rodzicami lub
z przyjaciółkami, chłopcy zajęli miejsca, gdzie się dało - trzech
na solidnym stole pod ścianą, reszta zaś pod stołem.
W pobliżu Molly ulokował się mężczyzna, który słuchając
bajania splątał z gałązek wrzosu sznur, służący do mocowania
strzechy na dachu. Inny skręcał z korzeni jarzębiny pęta dla bydła,
a jeszcze inny wyplatał z mietlicy koszyk na żywność.
15
Gospodyni zgrabnie i wprawnie przędła na kołowrotku. Siedząca
obok niej najstarsza córka czesała wełnę, a druga kutnerowała
utkaną tkaninę. Inne kobiety szyły, robiły na drutach i zajmowały
się małymi dziećmi. Niemowlęta ssały piersi matek lub spały, a na
ławie w rogu, po przeciwnej stronie Molly, drzemał staruszek,
smacznie pochrapując.
Molly nie miała zajęcia i nie było tu nikogo, kogo mogłaby
wziąć za rękę lub oprzeć się na jego kolanach. Siedziała pod
ścianą sama, ale i tak; dzięki uczestnictwu w tym wieczornym
zgromadzeniu, było jej lżej na duszy i miała lepsze samopoczucie.
Starzec opowiadający baśń doszedł do momentu, w którym
gospodyni poskarżyła się sąsiadce na doprowadzające ją do roz
paczy wróżki.
- Każ im wynieść się nad morze, prząść piasek i tkać z niego
materiał. To je zmusi do trzymania się z daleka od twego domu,
poradziła jej sąsiadka. Tak się też stało - snuł bajarz opowieść -
bo, jak wiemy, są tam do dziś.
Słuchacze zachichotali, jak zwykle na końcu tej baśni.
- Mój ojciec i dziadek znali człowieka, którego legion złych
duchów niósł przez całą drogę z South Uist do Barra - oznajmił
rzeczowo inny mężczyzna, zanim jeszcze śmiechy umilkły.
- Opowiedz nam o tym - ponagliło go kilka głosów.
Gdy skończył, starzec przypomniał zgromadzonym jedną z ulu
bionych baśni Molly - o wróżkach wodnych, czyli dracae. Nawet
dzieci umilkły, chcąc po raz kolejny usłyszeć, co przydarzyło się
kobiecie, którą schwytały wróżki wodne i zabrały do swego
podwodnego królestwa, by zajmowała się ich dziećmi. Jakiś
chłopczyk walczył ze snem, słuchając baśni, w końcu jednak
zasnął i osunął się na klepisko. Bajarz doszedł właśnie do miejsca
opowieści, w którym owa kobieta uciekła wróżkom wodnym
i posiadła zdolność widzenia ich, ilekroć były z mężczyznami.
Bracia chłopca roześmiali się, lecz zaraz zostali uciszeni przez
ojca i innych dorosłych.
16
Molly uśmiechnęła się. Gdy opowiadający dotarł do szczęś
liwego zakończenia baśni, westchnęła zadowolona. Nie miało
znaczenia to, ile razy słyszało się już tę czy inną opowieść. Fakt,
że znało się zakończenie, tylko uprzyjemniał słuchanie. Molly
cieszyła się nawet z powodu burzy, bo nikt nie mógł oczekiwać,
że wróci do zamku Dunakin, zanim deszcz przestanie padać.
Burza, która nadciągnęła znad Adantyku, szalała również na
morzu, ale mężczyźni siedzący w małej rybackiej łodzi wiosłowali
nad podziw miarowo. Zmierzali z zamku Eilean Donan, usytuo
wanego na wysepce w pobliżu stałego lądu, w posiadłości Kintail,
na majaczącą w oddali wyspę Skye. Niebo rozdarła błyskawica,
ukazując sześciu pasażerów łodzi: jeden siedział skulony na
dziobie, drugi stał za sterem, a czterej wiosłowali. Nie dość, że
zacinał deszcz ze śniegiem, to jeszcze po niebie przetoczył się
grzmot. Podmuchy wiatru były tak silne, że trzeba było zwinąć
żagiel i przywiązać go do masztu. Kolejna błyskawica ukazała
pianę morską, kłębiącą się wokół łodzi niczym śnieg w czasie
zamieci. Po niej rozległ się grzmot i żeglarzy znowu spowił mrok.
Siedzący na dziobie sir Finlay Mackenzie, baron Kintail, szczel
nie otulił się natłuszczoną opończą. Z mieszanymi uczuciami
przyjmował tę paskudną pogodę. Zmarzł i zmókł nawet w tak
szczelnej opończy. Nie wiedział, że ta podróż będzie miała tak
przemożny wpływ na jego życie.
Burza szalała już, gdy wypływali w morze. Przy normalnej
pogodzie szybko przebywało się odległość dzielącą wysepkę, na
której wznosił się zamek Eilean Donan, od wyspy Skye, ale
płynęli na południe, walcząc z podmuchami wiatru uderzającego
w łódź z prawej strony i spychającego ją z kursu, co znacznie
wydłużało podróż.
Fin patrzył przed siebie, nie zważając na zacinający deszcz ze
śniegiem. Starając się dojrzeć coś w panującym mroku, zauważył
17
majaczące w oddali światła zamku Dunakin, górującego nad
cyplem. Zatem szczęśliwie utrzymali kurs, pomimo wiatru, spy
chającego ich z powrotem w stronę Eilean Donan.
Miał nadzieję, że postąpił właściwie, decydując się na podróż
w tę burzową pogodę, być może jednak podejmował zbyt duże
ryzyko, zwłaszcza że towarzyszyło mu tak niewielu ludzi. Z drugiej
strony, był przecież wodzem klanu Mackenzie, baronem wyposa
żonym we władzę zasądzania kary śmierci, a przez to człowiekiem
z autorytetem. Możliwe wprawdzie, że postąpiłby właściwiej,
gdyby poczekał na ładny dzień i przybył na Skye z oddziałem
konnych żołnierzy, tyle że wówczas ktoś szybko doniósłby na
wyspę, że on tam zmierza, a nie wszyscy na Skye byli nastawieni
przyjacielsko do klanu Mackenzie z Kintail. Właśnie dlatego
ostatecznie uznał, że najłatwiej osiągnie zamierzony cel, jeśli
wyruszy bez ostrzeżenia i fanfar.
Udawał się do gniazda os, ale nie przejmował się tym. Faktycznie
cieszył się na myśl, że jego największy wróg, Donald Sleat - na
którym ciążyła odpowiedzialność za zbrodniczy czyn - straci
dzięki jego wizycie jedną ze swych największych posiadłości.
Najbogatsza spadkobierczyni w Szkocji, panna Dunsithe, miała
zmienić opiekuna, o czym Donald Sleat jeszcze nie wiedział - na
zachodnim pogórzu nazywano go Donaldem Groźnym.
W wielkim planie Fina samo odebranie Donaldowi panny
Dunsithe znaczyło niewiele. Chodziło w nim o coś więcej, a mia
nowicie o dokonanie zemsty, gdyż przed kilkoma miesiącami
Donald wraz z ludźmi ze swojego klanu z zimną krwią zabił
ojca Fina.
W pobliżu wyspy burza była mniej dotkliwa niż na otwartym...