ANDRE NORTON P.M.GRIFFIN PAKT SOKOLNIKÓW TYTUŁ ORYGINAŁU FLIGHT OF VENGEANCE PART 2 PRZEŁOŻYŁ MACIEJ MARTYŃSKI SCAN-DAL ROZDZIAŁ PIERWSZY Tarlach poch...
7 downloads
19 Views
648KB Size
ANDRE NORTON P.M.GRIFFIN
PAKT SOKOLNIKÓW TYTUŁ
FLIGHT OF VENGEANCE PRZEŁOŻYŁ MACIEJ MARTYŃSKI
ORYGINAŁU
SCAN-DAL
PART
2
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
Tarlach pochylił się nisko w siodle, aby zmniejszyć opór powietrza, i mocniej przycisnął do piersi nieruchome ciało być może już martwej kobiety. Jechał tak od dwóch, a licząc i dzisiejszy — trzech dni. Nie robił żadnych popasów; zatrzymywał się tylko po to, by zmienić konia, gdy niosący go wierzchowiec nie był już w stanie dźwigać podwójnego ciężaru. Zmęczenie i strach zaćmiewały mu umysł. Gdyby nie towarzysząca mu od początku świadomość, że będzie musiał zdać dokładne sprawozdanie z tego, co się stało, zapewne nie potrafiłby teraz powiedzieć, jak długo już trwa szaleńczy galop. Pędził, gnany strachem, mając wciąż przed oczyma ten sam straszny widok: od niegroźnego na pozór zbocza odrywa się nagle potężny głaz i spada wprost na Panią Morskiej Twierdzy… Nie przygniótł, na szczęście, pani Uny całym swym ciężarem, tego bowiem nie przeżyłby żaden człowiek, ale uderzył ją, i było to potężne uderzenie. Żyła jeszcze, kiedy on i jego towarzysze do niej dotarli, lecz było rzeczą oczywistą, że doznała ciężkich wewnętrznych obrażeń i nie wystarczy tutaj ich doraźna pomoc. Myśląc o tym znów poczuł ucisk w sercu. Czarownice! Te po trzykroć przeklęte wiedźmy! To prawda — ocaliły Estcarp, ruszając z posad góry, lecz przy okazji brutalnie zakłóciły spokój wyżynnej krainy. Zniszczyły Gniazdo, przedmiot dumy Sokolników, którego utrata mogła oznaczać koniec ich wspólnoty. Teraz zaś znowu postawiły ich przyszłość pod znakiem zapytania, godząc w tę, którą wbrew zwyczajom swego ludu skrycie kochał; w kobietę, z którą zawarł sojusz w najpilniejszej potrzebie, pragnąc skorzystać z ostatniej, być może, szansy ocalenia swej rasy. Opanował narastające wzburzenie — musiał to czynić wiele razy podczas tej koszmarnej jazdy. Właśnie po to przybyli do Escarpu. Przemierzyli te zdradzieckie góry w poszukiwaniu wiedzy, jakichkolwiek informacji, które mogłyby przekonać najwyższych dowódców Sokolników, a także kobiety, których wciąż się obawiali i wystrzegali — o konieczności obrania takiej drogi postępowania, jaką proponował Tarlach. Lormt, skarbnica starożytnej wiedzy, znajdował się stosunkowo blisko miejsca wypadku. Bawiąc tam niegdyś, trzymał się z dala — zgodnie z tradycją Sokolników — od ludzi zamieszkujących twierdzę. Nie potrafiłby więc teraz powiedzieć, czy uzyska od nich potrzebną pomoc. Rozsądek mówił mu jednak, że tak duża społeczność nie mogłaby się obejść bez uzdrowiciela, zatem rozpoczął bieg, rzucając w ten sposób wyzwanie Ponuremu Komendantowi. Dopóki Una żyje, dopóki istnieje szansa jej uleczenia, on się nie załamie i nie zaprzestanie walki. Z tym postanowieniem, dosiadł Radosnej, posadził panią Unę przed sobą i owinął wokół nadgarstka wodze jej ogiera; będzie go potrzebował, gdy Radosna się zmęczy. Oczekiwał, że jego nieliczna eskorta podąży za nimi w wolniejszym tempie. Zdziwił się więc bardzo widząc porucznika Brennana również skaczącego na siodło i chwytającego cugle drugiego konia. Nie próbował go powstrzymać. W spustoszonych przez Czarownice górach miały się
ponoć włóczyć groźne zwierzęta i jeszcze groźniejsi ludzie, a on sam, mając zajęte ręce, nie byłby w stanie odeprzeć niespodziewanej napaści. W wyścigu ze śmiercią uczestniczyły jeszcze trzy istoty — sokoły Syn Burzy i Promień Słońca oraz kocica Odważna, która dla Pani z Morskiej Twierdzy miała takie samo znaczenie, jak bojowe ptaki dla obu mężczyzn, o czym — prócz Uny — wiedział tylko Tarlach. Podczas gdy sokoły siedziały na specjalnych grzędach przytwierdzonych do siodeł, Odważna podróżowała w wyściełanym pudle o wysokich ściankach, umieszczonym za kulbaką Uny. Nie starano się ich zatrzymać. Zbyt silna była więź łącząca te stworzenia z wybranymi ludźmi, by zgodziły się na rozstanie z przyczyny tak błahej, jak towarzyszące podróży trudy i niewygody. Zwłaszcza Odważna za nic nie pozostałaby w obawie, że już nigdy nie poczuje drogiej ręki gładzącej jej gęste złotobrązowe futro. Dwaj mężczyźni rzadko odzywali się do siebie podczas długich godzin jazdy, zajęci ponaglaniem znużonych wierzchowców do jak najszybszego biegu po wyboistej, górskiej drodze. Nagle Tarlach usłyszał wołanie Brennana. Wałach porucznika potknął się ze zmęczenia; nie mógł już dłużej nieść jeźdźca na swym grzbiecie. Kapitan ściągnął cugle. Radosna też zacznie wkrótce ciężko dyszeć, pomyślał. Należało po raz kolejny zmienić konie. Porucznik zsiadł pierwszy i pośpieszył, aby przejąć bezwładne ciało Kobiety z Dolin od swego dowódcy — w ten sposób chcieli jej oszczędzić szkodliwych wstrząsów. Tarlach podbiegł do luzaka, ale nim zdążył go dosiąść, świat zawirował mu w oczach. Zachwiał się i wsparł ciężko o bok Orlego Brata — gdyby nie ta podpora, nie zdołałby ustać na nogach. Zamknął oczy, starając się odzyskać kontrolę nad zmysłami, które odmówiły mu posłuszeństwa. Pochwyciły go czyjeś silne dłonie. — Chodź, Tarlachu. Możemy teraz odpocząć. — Nie… — Potrzebujemy tego wszyscy, a pani Una najbardziej. Uległ więc i pozwolił się położyć na ziemi. Zawrót głowy minął po kilku minutach; poczekał jeszcze parę sekund, aby uzyskać całkowitą pewność, że świat rzeczywiście się ustatkował i nie zamierza zacząć wirować na nowo, po czym usiadł. Jego towarzysz klęczał obok Uny. Tarlach zauważył, jak rąbkiem płaszcza wyciera różową pianę z jej warg. — Co z nią? — zapytał. Brennan obrócił się ku niemu. — Niewiele gorzej niż przedtem. — Ale jednak gorzej, prawda? Opuścił wzrok, kiedy tamten twierdząco kiwnął głową. Nie mógł nic dla niej uczynić… Brennan zostawił ranną i wyjąwszy z torby przy siodle manierkę z wodą, przyniósł ją swemu kapitanowi. — Ona nie cierpi… Wypij to. Pragnienie jest jedną z przyczyn naszego wyczerpania. Tarlach niemal do połowy opróżnił naczynie, nim odjął je od ust. Czując wilgoć w wyschniętym gardle i na spierzchniętych wargach, doznawał równocześnie rozkoszy i udręki. Zastanawiał się, jak to możliwe, że dotychczas nie zdawał sobie sprawy z dręczącego go pragnienia. Oddał naczynie i uśmiechnął się blado do swego towarzysza. — Jestem kompletnie wyczerpany, ale po tobie wcale nie widać
zmęczenia. Nie było to tak całkiem zgodne z prawdą, bo twarz porucznika była blada i ściągnięta, lecz ramiona wciąż miał wyprostowane, a ruchy pewne. — Mnie również podróż dała się we znaki, przyjacielu. Po prostu nie dźwigałem dotychczas żadnego ciężaru — odparł Brennan rzucając mu przenikliwe spojrzenie. — Pozwól, że teraz ja wezmę panią Unę. Ramiona musisz mieć już całkiem zdrętwiałe. — Dam sobie radę — odpowiedział szorstko Tarlach i niemal natychmiast głos mu złagodniał. — Nie chciałem cię urazić, Brennanie, ale musisz pełnić rolę naszego strażnika. Ja nie sprostałbym teraz temu zadaniu, choć jako Sokolnik i oficer nie powinienem się do tego przyznawać. — A więc niech tak będzie — zgodził się Brennan westchnąwszy w głębi serca. Tarlach nie zwlekał dłużej. Dosiadł konia i wziął w ramiona Unę z Morskiej Twierdzy. Spojrzał na jej twarz. Była całkiem nieruchoma, jakby wysiłek włożony w czynność oddychania pochłonął całą wolę i energię dziewczyny. — O pani moja, wytrzymaj jeszcze trochę — szepnął, choć wiedział, że Una nie może go usłyszeć. — Powinniśmy już być blisko, jeśli tylko w pośpiechu nie zboczyliśmy z drogi. Twoja udręka wkrótce się skończy.
ROZDZIAŁ
DRUGI
Po godzinie jazdy najemnicy trafili na wiodący w dół szlak, który urywał się nagle u stóp łagodnego wzniesienia. Pokonawszy je znaleźli się nagle w wąskiej dolinie i ujrzeli przed sobą dziwaczną fortecę, a raczej coś, co było nią niegdyś, jeszcze przed Wielkim Poruszeniem. Spośród czterech wież, które jej niegdyś strzegły, ocalały tylko dwie i część trzeciej. Czwarta zniknęła, podobnie jak oba odcinki muru łączące ją z sąsiednimi basztami. Jeden fragment wału po prostu się rozsypał, drugi runął wraz z wieżą, kiedy obsunęła się ziemia. U podnóża tak niegdyś solidnego, stromego nasypu znajdowało się niewielkie rumowisko; większość gruzu uprzątnięto i użyto zapewne do odbudowy innych gmachów. Do głównej bramy w ocalałym murze prowadziła rzadko używana, lecz dobrze widoczna ścieżka i Tarlach skierował na nią swego zmęczonego konia. Ich zbliżanie się zostało najwyraźniej zauważone przez kogoś o wzroku na tyle bystrym, że zdołał dostrzec dodatkowy ciężar na kulbace pierwszego jeźdźca, gdyż w gromadce, która wysypała się przed bramę, by ich powitać, Tarlach zobaczył dwóch ludzi z noszami. Podjechał do nich i gwałtownie ściągnął cugle. — Czy jest tu jakiś uzdrowiciel? — zapytał szorstkim głosem. — Jeden z moich towarzyszy potrzebuje… — Ja jestem uzdrowicielką — powiedziała szybko kobieta stojąca tuż przy noszach. Ze zdziwieniem rozpoznał w niej tę, która podczas ostatniej jego tu bytności miała w swej pieczy interesujące go materiały. — Pozwól mym pomocnikom zabrać chorego, Ptasi Wojowniku. Dwóch młodych ludzi, odzianych jak rzemieślnicy lub robotnicy rolni, podeszło do Tarlacha, wyciągając ręce. Podał im nieprzytomną Unę. Kładąc ją na nosze, wykazali się wielką delikatnością, mimo swego prostackiego wyglądu. Uzdrowicielka, pochodząca ze starożytnej, estcarpiańskiej rasy, uklękła obok noszy. Odkrywszy, że ma do czynienia z kobietą, aż drgnęła ze zdumienia — co Tarlach zauważył, mimo że opanowała się niemal natychmiast. Wrodzony takt nie pozwolił jej tego skomentować ani też w inny sposób zademonstrować zaskoczenia. A może po prostu nie miało to dla niej większego znaczenia w obliczu innych, pilniejszych spraw. Odpowiadając na jej pytanie, Sokolnik szybko i zwięźle podał okoliczności wypadku i opisał najlepiej jak potrafił rozmiary obrażeń odniesionych przez panią Unę. Następnie wspomniał o szaleńczej jeździe do Lormtu, aby ta Mądra Kobieta, czy też Czarownica, a może jeszcze ktoś inny — to bez znaczenia — mogła ocenić możliwe skutki tej podróży. Kapitan nie był świadomy spojrzeń, którymi obrzucali go słuchacze. Patrzył, jak mężczyźni niosący nosze znikają za bramą twierdzy. W głębi serca czuł, że zapewne nie zobaczy już Uny z Morskiej Twierdzy, a przynajmniej nie zobaczy jej żywej. Głowa opadła mu na piersi. Był zmęczony i zrozpaczony. To już koniec. Uczynił wszystko co w jego mocy — los Uny spoczął w innych rękach, w rękach tych dziwnych uczonych, nie mówiąc już o Wielkich, którzy rządzą życiem i śmiercią.
Otrząsnął się jednak z przygnębienia. Nie wolno mu było skapitulować, jeszcze nie teraz. Podniósł głowę i zsiadł z konia. Ruchy miał tak powolne, że zdawało się, iż płynie pokonując opór wody. Tak jakby ciało zbuntowało się i przestało słuchać poleceń. Stanął przed otaczającymi go ludźmi i po raz pierwszy przyjrzał im się uważnie. Natychmiast spostrzegł dobrze mu znaną wysoką postać. Mężczyzna ów miał siwe włosy, lecz w wyrazie jego oczu nie było nic, co świadczyłoby o starczym zniedołężnieniu lub znużeniu życiem. Stał wyprostowany jak struna, w postawie świadczącej o stanowczości i dumie z własnych osiągnięć. Poza tym nie różnił się od wielu innych ludzi w podeszłym wieku, wątłych, lecz zdrowych na ciele i umyśle. Skórę miał niezbyt pomarszczoną, lecz bardzo cienką, niemal przezroczystą, o bladawym odcieniu; jego rękę wyciągniętą w powitalnym geście pokrywała sieć błękitnych żyłek. Miła, niegdyś zapewne przystojna twarz miała wyraz czujny i uprzejmy zarazem. Szary strój nie różnił się zbytnio od używanych do pracy w polu czy warsztacie, chociaż Ouen był głową społeczności Lormtu. Trudno tu było o coś lepszego i nikt spośród obecnych nie mógł się pochwalić bogatszym odzieniem. Obok starca stał drugi, młodszy mężczyzna, również znany Sokolnikowi. On także był wysoki, chudy i pochodził ze Starej Rasy. Nosił taki sam, tylko brązowy, strój roboczy jak jego towarzysz, lecz wyglądał na żołnierza, człowieka znającego dobrze wojenne rzemiosło i srodze przez wojnę doświadczonego. Jego lewa stopa była całkiem sztywna, a sposób, w jaki trzymał laskę, na której się wspierał, świadczył o wieloletnim przyzwyczajeniu. Pozostali tworzyli dość dziwne zgromadzenie i w niczym nie przypominali mieszkańców większości miast i zamków. Przeważnie byli to mężczyźni, na ogół starzy, choć nie brakowało młodszych, których obecność oznaczała, że gród nie chyli się jeszcze ku upadkowi. Siwowłosy mężczyzna pochwycił spojrzenie Sokolnika i postąpił krok naprzód. — Lormt wita cię po raz wtóry, Ptasi Wojowniku. — powiedział niezwykle łagodnym głosem. — Ciebie i twych towarzyszy. Tarlach nie zdziwił się wcale, że go rozpoznano. Wysokie hełmy osłaniające górną część twarzy utrudniały ludziom spoza klanu odróżnienie jednego Sokolnika od drugiego, lecz kto choć raz ujrzał wierzchowca z Morskiej Twierdzy, na którym jeździł kapitan, nie mógł go już pomylić z żadnym innym. Dzięki Radosnej mieszkańcy Lormtu poznali swego gościa, który badał ich archiwa, a potem nagle wyjechał rzucając na odchodnym, że wkrótce powróci z towarzyszem. Serce mu się ścisnęło. Powędrował wówczas na wybrzeże, na spotkanie z okrętem Uny, tak jak ustalili, nim opuścił High Hallack. Una nie chciała porzucać swej Doliny w tej wypełnionej rozmaitymi zajęciami porze roku. Postanowili więc, że on pojedzie przodem i zdobędzie w Lormcie tyle informacji, ile się da, ona zaś dołączy do niego jesienią, gdy już wypełni większość obowiązków. Chciała pomóc mu w poszukiwaniach i naradzić się w sprawie wydobytych z otchłani zapomnienia dokumentów, nim oboje przedstawią je Sokolnikom. Tymczasem spotkała ją zguba, a on, który przysiągł jej bronić — sam się do tego przyczynił. — Dziękuję ci, panie Ouenie, za tak życzliwe powitanie — odparł starając
się mówić spokojnie i pewnie. — Przybyliśmy tu, gdyż, jak widziałeś, potrzebujemy pomocy, a także po to, bym mógł dalej szperać wśród waszych kronik. Jeśli pozwolisz, mój towarzysz i jeszcze ośmiu jeźdźców, którzy niebawem dojadą, pozostaną tu przez pewien czas, aby wypocząć i odpaść konie przed podróżą do naszego obozu w Es. Oczywiście, zapłacimy za gościnę. — Nie jestem żadnym panem, Ptasi Wojowniku, wiesz o tym doskonale — odparł tamten surowo. — Nazywaj mnie po prostu Ouenem. Co do zapłaty… Nie prowadzimy tu oberży, choć potrzeba zmusza nas do przyjmowania dobrowolnych darów, za które jesteśmy bardzo wdzięczni. — Uśmiechnął się i nagle jego sztywność zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. — Przyjemnie nam będzie gościć ciebie i twoją drużynę — skinął głową w stronę otwartej bramy. — Wejdźcie do środka. Wasze zwierzęta potrzebują opieki, a i wam przydałby się odpoczynek. Twoja izba jest wciąż wolna; przygotowaliśmy też drugą dla twego towarzysza. Tarlach pochylił głowę w oficjalnym ukłonie. — Raz jeszcze dziękuję — powiedział, po czym wygłosił zwyczajową formułkę: — Niech będzie pozdrowiony ten dom i jego mieszkańcy. Niech szczęście sprzyja im i wszystkim ich przedsięwzięciom od wschodu do zachodu słońca. Przeprowadziwszy obu Sokolników przez bramę i rozległy dziedziniec, Ouen i Duratan zawiedli ich do długiego, przypominającego koszary budynku, który ciągnął się wzdłuż ocalałego muru. Wspięli się na pierwsze piętro, w czym nie przeszkodził im ani podeszły wiek jednego, ani kalectwo drugiego z gospodarzy. — Większość starszych uczonych mieszka na dole, gdyż te schody mogłyby się dla nich okazać przeszkodą nie do pokonania — oznajmił Ouen — lecz nasi goście i ci z nas, którzy mają tutaj kwatery, twierdzą, że odosobnienie sprzyja wypoczynkowi. Dlatego właśnie na tym piętrze mieści się infirmeria. — Odpowiada nam to — odrzekł kapitan w swoim i porucznika imieniu, gdyż taki był zwyczaj wśród Sokolników przy kontaktach z przedstawicielami innych plemion. — Moi ludzie pragnęliby pozostać na uboczu, o ile to możliwe. Stary uczony poprowadził ich słabo oświetlonym korytarzem, który wydawał się nie mieć końca. W pewnym momencie stanął przed ciężkimi, dębowymi drzwiami i rozwarł je. Oczom przybyszów ukazała się mała sypialnia z prostokątnym stołem i kilkoma prostymi krzesłami; było tam także trochę sprzętów, dzięki którym komnata mogła służyć jako pracownia. Miłe ciepło rozchodziło się od ognia trzaskającego wesoło na kominku. — Czy dalej ci to odpowiada, Ptasi Wojowniku? — zagadnął Ouen. — W zupełności. Obrzuciwszy izbę błyskawicznym spojrzeniem, Tarlach znów skupił uwagę na swym gospodarzu. — Mam nadzieję, że twoi domownicy wybaczą nam, jeśli nie przywitamy się z nimi jeszcze dziś wieczorem. Spędziliśmy w siodle tyle czasu… — Bardziej by nas rozgniewało, gdybyście się czuli zobowiązani do przestrzegania form, dobrze przedtem nie wypocząwszy. Oczywiście
przyniesiemy tu rzeczy twoje i twego towarzysza, lecz co do bagaży damy… — uczony zawiesił głos. — Biorę za nie odpowiedzialność. Coś małego i ciemnego weszło cicho do budynku w ślad za ludźmi i teraz otarło się o nogi Sokolnika. Tarlach pochylił się i wziął Odważną na ręce. — Jej kot również zamieszka ze mną. — Wszystkie wasze zwierzęta są mile widziane, te upierzone i te pokryte futrem. Kapitan najemników pragnął tylko jednego — żeby wreszcie pozostawiono go w spokoju, ponieważ jednak przyjęto ich bardzo życzliwie i jak dotąd nie nękano pytaniami, wypadało opowiedzieć cokolwiek o sobie, a przynajmniej podać imię człowieka, któremu służyli. Nic ponadto nie musiał ujawniać — tłumaczył go obyczaj, zgodnie z którym postąpił również podczas poprzedniego pobytu w Lormcie. Sokolnicy nie wyjawiali swoich imion obcym ludziom, nie rozmawiali z nimi o własnych sprawach ani o sprawach tych, dla których walczyli. — Ranna kobieta to Una, Pani Doliny Morskiej Twierdzy… z High Hallacku — dodał, gdyż niewielu mieszkańców Krainy Dolin znano w Estcarpie z imienia. Dobrze poinformowani byli jedynie Sulkarczycy i im podobni, zwłaszcza kupcy, a także czyste tarcze, czyli ludzie mający bezpośrednie związki z drugim kontynentem. — Oddaliście swe miecze na jej usługi? — zapytał Duratan. — Tak — rzekł krótko kapitan — ale mówiłem już, że mam tu własne zadanie do wykonania. Jak tylko wypocznę i uporam się z innymi obowiązkami, chciałbym na nowo podjąć badania, o ile macie jeszcze coś dla mnie. — Jest wiele kronik, niektóre z nich dotyczą historii twej rasy. Są bardzo stare… — Im starsze, tym większą mają dla mnie wartość. — Większość już widziałeś — zastrzegł się Duratan. — Poza tym informacje w nich zawarte są bardzo fragmentaryczne. Twoi współplemieńcy niechętnie wypowiadali się na swój temat… — Możesz swobodnie korzystać z naszych zbiorów — wtrącił pośpiesznie Ouen. — Sami staraliśmy się wyszukać dla ciebie coś nowego. Wielkie Poruszenie umożliwiło nam dostęp do ogromnej ilości nowych dzieł, a przecież dotychczas nie udało się zbadać nawet tego, co mieliśmy, zanim nastąpił ów kataklizm. Ponad połowa pism nie jest skatalogowana. — Chciałbym zobaczyć wszystko, co zdołacie znaleźć. — Dołożymy wszelkich starań, by cię zadowolić. Prawdę mówiąc, wyświadczyłeś nam przysługę swoją prośbą. Wielu jest tu takich, co uwielbiają tego rodzaju studia. Z chęcią podejmą wyzwanie. Kapitan podziękował skinieniem głowy. Zawahał się przez moment. Jego wzrok mimowolnie pobiegł ku drzwiom i mrocznej sieni. — Zawiadomicie mnie, kiedy uzdrowicielka ukończy badanie chorej? — Oczywiście, jak tylko sami się czegoś dowiemy. Po czym gospodarze wyszli zabierając ze sobą porucznika, któremu wskazali izbę po prawej stronie, nie różniącą się niczym od pokoju Tarlacha. Brennan podziękował im, lecz natychmiast wyszedł z powrotem na korytarz.
— Posiedzę jeszcze trochę z moim kapitanem. Czy moglibyśmy dostać wina i coś do jedzenia? — Naturalnie, już się tym zajęto. Tarlach posadził Odważną w nogach swego łoża. Wygląda na zagubioną, pomyślał. Jak na dorosłą kotkę, była niezwykle mała, niewiele większa od pięcio–, sześciomiesięcznego kociaka. Składała się głównie z futra, bez niego nie ważyłaby nawet dwóch funtów. Teraz, kiedy tak leżała skulona i nieszczęśliwa, robiła wrażenie jeszcze mniejszej. Nie starała się wcale ukryć rozpaczy, wiedząc, że Sokolnik jest świadom więzi łączącej ją z Uną i że w jego obecności nie musi taić swych uczuć. Usiadł obok, głaszcząc łagodnie złotobrązowe futro, lecz najwyraźniej nie było to dla niej żadną pociechą, cofnął więc rękę. W jaki sposób mógłby dodać komuś otuchy, skoro sam stracił już wszelką nadzieję? Syn Burzy wydał z siebie gardłowy, zawodzący głos i sfrunął na łóżko tuż obok kotki. Zaczął muskać dziobem jej sierść, jak zwykły to czynić sokoły, gdy jeden z ich stada poniósł ciężką stratę i cierpiał. Tarlach poczuł ucisk w gardle. Zdjął hełm, ostrożnie odłożył go na bok i ukrył twarz w dłoniach. Miał wrażenie, że jego skrzydlaty towarzysz wyraża w ten sposób żal z powodu śmierci Pani Morskiej Twierdzy… Słysząc pukanie, wyprostował się i znów sięgnął po hełm. Nie chciał, żeby ktoś z mieszkańców Lormtu zobaczył jego odsłoniętą twarz, szczególnie teraz. Po chwili jednak odprężył się, gdyż Syn Burzy krzykiem obwieścił przybycie Brennana. Korzystając z okazji, do komnaty wleciała za nim sokolica i ku zaskoczeniu obu mężczyzn przysiadła obok Odważnej, na wszelkie sposoby okazując współczucie. W odpowiedzi kotka wysunęła różowy język i zaczęła lizać pióra na szyi i piersi ptaka. — Ona również rozumie, co będzie oznaczać dla nas śmierć Pani Twierdzy — zauważył porucznik. Nie mógł wyjść ze zdumienia, że jego bojowy ptak okazuje taką głębię uczuć. Nigdy nie widział sokolicy, która smuciłaby się w ten sposób po śmierci jakiegokolwiek człowieka, nawet wybranego towarzysza. Jednak w tej chwili co innego zaprzątało jego umysł. Podobnie jak Tarlach zdjął hełm i z westchnieniem ulgi położył go obok hełmu dowódcy. Przyjemnie było choć na chwilę uwolnić się od tego ciężaru. — Mamy przed sobą parę godzin spokoju. — Tak — odrzekł Tarlach siląc się na uśmiech. — Jeśli chodzi o mnie, nie omieszkam ich wykorzystać… Czy dostałeś dobrą kwaterę? — Całkiem wygodną. Wygląda tak samo jak twoja. — Brennan spojrzał na łóżko. — A gdybyś tak położył się na chwilę? Prosiłem, żeby przyniesiono nam jedzenie, myślę jednak, że bardziej przydałby ci się sen. — Nic z tego. Zbyt jestem zmęczony, żeby zasnąć. Przynajmniej tak mi się wydaje. — Tarlach zwrócił wzrok w stronę ognia. — Gdy pani Una umrze, nasze nadzieje spełzną na niczym. — Zacisnął wargi. — Miała rację, jak zwykle. Jeśli jej z nami nie będzie, jeśli ona sama nie wyrazi poparcia dla naszych planów, niewiele zdołamy zdziałać w wioskach. — Może jednak kobiety wysłuchają nas — rzucił Brennan — bo jeśli nie, to zginą wraz z nami. — Może i wysłuchają — odrzekł Tarlach z goryczą — lecz niełatwo im
przyjdzie nam zaufać, bo niby dlaczego? Cóż my wiemy o sobie nawzajem? Tyle tylko, że cztery razy do roku — czasem nawet raz — przyjeżdżamy do wiosek wielką zgrają, aby płodzić potomstwo. Niczym zwierzęta pod nadzorem pastucha. Porucznik się skrzywił. — Tarlachu… — Nie, pozwól mi dokończyć. Po prostu staram się postawić w ich sytuacji i spojrzeć na sprawę z ich punktu widzenia. W otoczonym górami Gnieździe mogliśmy trzymać kobiety pod ścisłym nadzorem, lecz nawet wówczas, jak sądzę, od czasu do czasu jedna czy dwie wymykały się do Estcarpu w poszukiwaniu innego, lepszego życia. Kiedy Wielkie Poruszenie zmusiło nas do zejścia w doliny, zmiany stały się nieuniknione. Obecnie wioski naszych niewiast niemal bezpośrednio graniczą z ziemiami Czarownic. Już teraz tracimy mnóstwo kobiet. W następnym pokoleniu, a na pewno w tym, które przyjdzie po nim, zbyt mało będzie zdolnych do rodzenia dzieci, by zapewnić nam przetrwanie. Z pewnością same o tym wiedzą najlepiej, ale ja na ich miejscu nie dałbym się z powrotem zwabić do następnej górskiej kryjówki. A nuż okazałaby się jeszcze gorszym więzieniem dla nich i ich potomstwa? Dlatego obecność pani Uny, to, że z nami współpracuje, jej świadectwo o tym, co staramy się zbudować — byłyby bardzo pomocne, choć nie wiadomo, czy wystarczające. Jej śmierć wytrąci nam broń z ręki. Brennan nachmurzył się. — Nasze oddziały wciąż pilnują wszystkich wiosek i mogą zmusić… — Nasz traktat z Morską Twierdzą wyklucza taką możliwość. — Krucze Pole jest twoje. — To duża Dolina, ale i tak zbyt mała jak na nasze potrzeby. Musimy mieć wolny dostęp do Doliny Morskiej Twierdzy, a odmówią nam tego, jeśli pogwałcimy umowę z panią Uną. — Tarlach przymrużył oczy. — Nawet gdybyśmy zlekceważyli nasze przysięgi, nie uda nam się zagarnąć ani jej Doliny, ani żadnej innej. High Hallack doskonale pamięta alizońską inwazję i jego panowie znów szybko się zjednoczą, by zdusić w zarodku każdą taką próbę. Nawet będąc u szczytu naszej potęgi, nie zdołalibyśmy mieczem wywalczyć sobie królestwa tam, gdzie poniosły klęskę uzbrojone przez Kołder Psy. Jeśli spróbujemy, sami wydamy na siebie wyrok. Któż bowiem po czymś takim zechciałby nas wynająć? — Nigdy nie doradzałem zdrady… — Nie — westchnął Tarlach. — Nie. To wina zmęczenia, jak sądzę. Widzę wszystko w najczarniejszych barwach. — Masz rację. Musimy uzyskać zgodę kobiet, żeby nasz plan się powiódł. — Brennan zawahał się i dodał: — Nie zapominaj jednak, że potrzebna jest nam również przychylność dowódców. Jeśli przedstawiając naszą sprawę zrazimy ich dziwnym zachowaniem, tyle tylko osiągniemy, że staniemy się wyrzutkami. Tarlach obrzucił go szybkim spojrzeniem. Czyżby w tych słowach kryła się przestroga? Może zdradził się, okazał w jakiś sposób, ile znaczy dla niego Una z Morskiej Twierdzy? Z wyrazu twarzy towarzysza nie mógł nic wyczytać, ale… Nie było między nim a Uną niczego, co mogłoby sprowadzić na nich niesławę. Gdyby pochodził z innego plemienia, gdyby okoliczności były inne — poślubiłby ją; jednak przyszedł na świat jako Sokolnik i przewodził pełnej kompanii, jednej z ostatnich, jakie im
pozostały. Pięciuset ludzi szło za nim i słuchało jego rozkazów. Mógł, co prawda, zrezygnować, wyznaczając Brennana na swego następcę, a Pan Wojny zatwierdziłby później tę nominację. Jednak przypadek oraz hojność pani Uny sprawiły, że nadarzyła się sposobność ocalenia jego rasy — Tarlach musiał tylko przekonać swych współplemieńców, żeby z niej skorzystali. Nie ośmieliłby się więc teraz pogwałcić obyczaju, nawet gdyby pragnął tego całym sercem. Nawet gdyby Una tego pragnęła. Sokolnicy trzymali się zawsze z dala od innych plemion. Barierę stanowił ich tryb życia — prawdziwy lub tylko przypisywany im przez obcych. Gdy sulkarskie okręty przywiozły Sokolników do północnych królestw, mężczyznom towarzyszyły kobiety i dzieci, podobnie jak zwierzęta towarzyszą swym pasterzom. Wojownicy nie utrzymywali z nimi żadnych bliższych stosunków. Ulokowali je w kilku rozrzuconych na dużej przestrzeni wioskach, nadzorowanych przez oddziały wojska, sami zaś, już wówczas najemni żołnierze, wznieśli Gniazdo i osiedli w nim, co jakiś czas odwiedzając kobiety swej rasy, by dać początek kolejnemu pokoleniu. Duma, wstyd i obawa kazały im pomijać milczeniem przyczyny, dla których pojawili się w Estcarpie. Mijały lata, a oni coraz bardziej zamykali się we własnym gronie, z dala od obcych mężczyzn, a także własnych kobiet i potomstwa. W końcu pozostała im jedynie przyjaźń towarzyszy i wiernych sokołów. A przecież niegdyś żyli zgoła inaczej. Nadszedł jednakże czarny dzień i spadła na nich klęska. Dawna Istota z Przedwiecznego Mroku zawładnęła Sokolnikami, skazując na niewolę tak ciężką i okrutną, że samo wspomnienie tych rządów na wieczność wypaliło piętno w ich sercach. Jonkara potrafiła narzucać swą wolę tylko za pośrednictwem kobiet, ale każda kobieta Sokolników mogła stać się narzędziem w jej rękach. Większość z tych, które próbowała sobie podporządkować — odmówiła, przypłacając śmiercią ten szlachetny czyn. Jednak Jonkarze udało się złamać opór niektórych kobiet, a kilka poddało się dobrowolnie w zamian za drobną cząstkę mocy, którą zechciała im ofiarować. Kobiety służące Jonkarze uległy wewnętrznej przemianie, stając się jak ona złe i okrutne, czerpiąc radość z ludzkiego bólu i poniżenia. Poprzez te uległe cienie Jonkara zdobyła całkowitą władzę nad każdym mężczyzną, którego cokolwiek łączyło z oddanymi jej niewiastami, i trzeba było zapłacić ogromną cenę, ażeby złamać wreszcie potęgę zła. Ci, którzy przeżyli, uciekli, opuszczając na zawsze swe dawne siedziby, gdyż Jonkara nie została zgładzona, a jedynie zakuta w kajdany. Wiedzieli, że czeka i czekać będzie dopóty, dopóki nie pojawi się kobieta gotowa przelać krew, aby ją uwolnić, a wówczas potwór wywrze zemstę na nich lub na ich potomkach. Obawiając się powtórnego popadnięcia w niewolę, Sokolnicy podjęli kroki, które w ich mniemaniu miały ostatecznie zlikwidować zagrożenie. Zerwali wszelkie więzi z niewiastami, odmawiając im jakiegokolwiek udziału w swym życiu i widując je tylko podczas krótkich okresów godowych. Tarlach był tego świadom od dawna, ale dopiero podjąwszy służbę w Morskiej Twierdzy poznał drugą stronę medalu — dowiedział się, dlaczego kobiety z jego plemienia, choć równie dumne i dzielne jak ich mężowie i ojcowie, zgodziły się żyć na wygnaniu i wytrzymywały to tak długo. Ujarzmieni przez Jonkarę mężczyźni, choć wykorzystywani okrutnie,
mimo wszystko pozostali sobą. Kobiety — stając się narzędziem złych mocy — ucierpiały o wiele bardziej, toteż myśl o powrocie złej czarownicy budziła w nich znacznie większą obawę. Tak wielką, że zachowały bierność przez te wszystkie stulecia od czasu ucieczki na północ. Nawet teraz, gdy ogarnięte pragnieniem znalezienia lepszego, piękniejszego życia miały wreszcie zrzucić swój ciężar, nawet teraz nie zależało im na pojednaniu z mężczyznami, tylko na całkowitym uwolnieniu się. Przyczyną tego była zapewne tyleż niechęć, co podświadome pragnienie chronienia mężczyzn. Z zamyślenia wyrwało Tarlacha ciche pukanie. Męski głos oznajmił, że ich posiłek jest gotowy. Brennan włożył hełm i ruszył ku drzwiom. Odebrał uginającą się pod ciężarem jadła tacę, podziękował skinieniem głowy, po czym znów zamknął drzwi. — Przysłali również porcje dla sokołów i kota — zauważył z aprobatą, stawiając tacę na stole. — Potrawy przeznaczone dla nas są niewyszukane, ale chyba dadzą się zjeść, poza tym jest tego aż za dużo dla dwóch. Tarlach spojrzał bez szczególnego zainteresowania. — Bierz, co chcesz. Nie mam ochoty na jedzenie. Porucznik nawet nie chciał o tym słyszeć; zmusił swego dowódcę do przełknięcia kilku kęsów i kazał mu wypić odrobinę wina, które wprawiło wyczerpanego kapitana w stan oszołomienia. Dopilnowawszy, by Tarlach się położył, Brennan powrócił do swej izby. On również bardzo potrzebował odpoczynku. Komnata Ouena była nieco większa i lepiej wyposażona niż te, do których zaprowadzono obu Sokolników. Pełniła podwójną rolę mieszkania oraz kancelarii i Aden — uzdrowicielka, a zarazem żarliwa poszukiwaczka wiedzy, nie miała żadnych wątpliwości, że tam właśnie Ouen i Duratan będą czekać na wiadomość o stanie pacjentki. Kiedy weszła, spoczęły na niej niespokojne, pytające spojrzenia szarych oczu. — No i jak się czuje ta biedna młoda kobieta? — Odpoczywa. Na szczęście męczącą podróż ma już za sobą. Nic więcej teraz nie mogę powiedzieć; odniosła bardzo ciężkie obrażenia. — Potrząsnęła głową. Na jej twarzy odmalował się podziw połączony ze zdumieniem. — Jazda dała się jej bardzo we znaki, ale Ptasi Wojownicy dobrze uczynili przywożąc ją tak szybko… Z trudem mogę uwierzyć, że ludzie ich pokroju zdolni są komukolwiek oddać taką przysługę. — Niech cię to nie dziwi — rzekł Duratan. — Służąc w oddziałach Straży Granicznej, walczyłem u boku Sokolników. Z pewnością rzadko się zdarza, by złożyli mieczową przysięgę kobiecie, lecz raz dawszy słowo wypełnią wszystkie warunki umowy, nawet gdyby nie w smak im były wynikające z tego obowiązki. Podczas ucieczki z Karstenu wśród uchodźców znalazły się kobiety i dzieci i nigdy nie zauważyłem, żeby któryś Sokolnik uchybił zasadom grzeczności. Nie zdarzyło się też, by obarczali kogoś nadmiernym ciężarem, wprost przeciwnie, starali się ulżyć słabszym i mniej zaradnym. Pomijając już kwestię obowiązku, większość z nich potrafi chyba również współczuć. Gdyby nawet znaleźli tę chorą damę na szlaku, prawie na pewno uczyniliby dla niej wszystko co w ich mocy… No, może z wyjątkiem tego szaleńczego wyścigu.
— Dzięki nim istnieje przynajmniej cień szansy na uratowanie kobiety — powiedziała Aden. — Ale teraz mamy ich wszystkich na głowie, a w każdym razie dowódcę. Jak go potraktujemy? — Cóż, tak samo jak ostatnim razem. Będziemy się starali okazać mu jak największą gościnność, nie narzucając się przy tym zbytnio — odpowiedział zdumiony jej niechęcią Ouen. — Pozwolimy mu również dalej studiować nasze kroniki, kiedy już należycie wypocznie, rzecz jasna. — Ouenie! Nauczycielu, doskonale wiesz, o co mi chodzi! On będzie teraz badał zbiory, którymi się opiekuję i z których właśnie korzysta Pyra, jego rodaczka. — Zatem będzie musiała udostępnić mu te dzieła. Mało prawdopodobne, żeby oboje zapragnęli jednocześnie czytać to samo. — Nie to miałam na myśli — warknęła z rozdrażnieniem Aden. — Dziwnie się zachowujesz, Ouenie. — Ty także — odparł uszczypliwie. — Widziałam strach w oczach Pyry, kiedy dowiedziała się o tych przybyszach. To również było dziwne i niezwykłe zachowanie! — opanowała się z trudem. —Dziewczyna nie chce, żeby ją zaciągnięto do rodzinnej wioski albo w jakieś inne miejsce. Pragnie najpierw zdobyć pełną wiedzę o leczeniu chorób i poznać dzieje własnego ludu, po to tu właśnie przybyła. Z pewnością nie chce też przypłacić śmiercią swej decyzji o ucieczce z wioski a wnioskując ze słów ludzi, którzy nas odwiedzali — nie jest to tak nieprawdopodobne, jak by się wydawało. Wodziła oczyma od Ouena do Duratana. — Źle się stało, że poprzednio udzieliliśmy gościny jednemu z czystych tarcz. Teraz będzie ich dziesięciu. Czy zdołamy im przeszkodzić, jeśli odkryją, że Pyra jest Sokolniczką, i zechcą zabrać ją stąd lub zabić? Jakże byśmy mogli powstrzymać choćby jednego z nich? Przecież to wojownicy z bojowymi ptakami wspomagającymi ich w walce. W grę wchodzi nie tylko nasze bezpieczeństwo, ale i bezpieczeństwo naszych zbiorów. Dotychczas nie trafili tu żadni mężczyźni Sokolnicy, lecz przyjmowaliśmy kilkakrotnie kobiety z ich plemienia. Jedna z nich, nie dość usatysfakcjonowana wynikami poszukiwań, próbowała podrzeć czytany właśnie manuskrypt. Tak się złożyło, że Jerro był przy tym i ocalił księgę. Cóż jednak mógłby zdziałać przeciw tym najemnikom? Zabiliby go, gdyby spróbował im przeszkodzić. Duratan pozwolił jej dokończyć, po czym uniósł dłoń, prosząc o ciszę. — Nie mamy się czego obawiać. Ani my, ani twoja przyjaciółka, Pyra. Jak ci już mówiłem, znam trochę tych ludzi. Są twardzi i oschli wobec nas, obcych, lecz prawi. Ugościliśmy ich, nie zadadzą więc gwałtu komuś, nad kim roztoczyliśmy opiekę. Mogę cię też zapewnić, że żadna informacja nie rozwścieczy ich do tego stopnia, by posunęli się do zniszczenia jakiejś księgi. Każdy Sokolnik umie nad sobą panować. — Mam nadzieję, że się nie mylisz, przyjacielu — westchnęła Aden. — Nie miałabym serca odprawić z kwitkiem tego najemnika po tym, co uczynił. Strach mnie jednak oblatuje na myśl o wojnie pustoszącej Lormt, a przecież on i wszyscy ludzie jego rasy — przynajmniej mężczyźni — parają się wojennym rzemiosłem. — Owszem, lecz bardzo często walczą w obronie ludzkiego życia. Czynili to, pomagając przeprowadzić moich ludzi przez góry podczas ucieczki z
Karstenu, jak również wielokrotnie idąc do boju pod sztandarami Estcarpu i High Hallacku. Nie są stronnikami Mroku ani Cienia, nigdy świadomie nie służyli złej sprawie. Moi drodzy… przyjmowaliśmy już znacznie gorszych od nich i nigdy nie doznaliśmy żadnej krzywdy. Ze strony Ptasich Wojowników nie spotka nas nic złego, a ich dowódca już przyczynił się do wzbogacenia tutejszych archiwów. Kto wie, czy nie zrobi tego powtórnie.
ROZDZIAŁ
TRZECI
Obaj Sokolnicy przespali niemal całą dobę. W ciągu trzech dni, które potem nastąpiły, Tarlach zajęty był wyszukiwaniem kwater dla swej eskorty i uzupełnianiem zapasów. Wkrótce mieli rozpocząć ostatni etap wędrówki. U celu czekał na nich oddział, któremu poprzysięgli wierność po wsze czasy. Dowodził nim Komendant Varnel, Pan Wojny narodu Sokolników. Chociaż było ich razem tylko dziesięciu, Tarlach musiał poświęcać cały swój czas i energię rozlicznym obowiązkom. Sokolnicy przestrzegali bowiem ściśle obyczaju, który w tym przypadku nakazywał, aby jedynie dowódca utrzymywał kontakty z mieszkańcami Lormtu. Kapitan cieszył się z tego. Stan zdrowia pani Uny nie ulegał żadnej widocznej poprawie. Wciąż żyła i opiekujący się nią ludzie uznawali to za dobry znak, nie potrafili jednak powiedzieć, czy wyzdrowieje. W ostrożnych słowach dawali mu do zrozumienia, aby nie robił sobie zbyt wielkich nadziei. Codziennie odwiedzał infirmerię pod pozorem sprawdzania, czy jego chlebodawczyni jest otoczona należytą opieką, lecz te krótkie wizyty nie podnosiły go wcale na duchu. Kobieta z Krainy Dolin robiła wrażenie coraz szczuplejszej i delikatniejszej; wciąż była piękna, ale jej uroda miała teraz w sobie coś nieziemskiego. Zupełnie jakby ciało i dusza Uny szykowały się już do ostatniej podróży, u której kresu czekała Halla Valiantu. Ten widok ranił mu serce. Pragnął gorąco musnąć wargami jej usta albo chociaż dotknąć drobnej, poranionej ręki. Ani razu jednak nie pozostawiono ich samych i musiał przez cały czas zachowywać się sztywno, zgodnie z ceremoniałem. Codziennie opuszczał komnatę Uny z przekonaniem, że to już ostatni raz. Dręczony rozpaczą i żalem, nie zapadł jednak w całkowite odrętwienie. Przyjechał do Lormtu, aby prowadzić badania naukowe; przemógł więc jakoś swoją niechęć i rozpoczął pracę natychmiast, gdy tylko Brennan i reszta eskorty wyruszyli w drogę, wieczorem, czwartego dnia od jego tu przybycia. Dobrowolnie wziął na siebie odpowiedzialność za los Sokolników i mimo wszelkich przeciwności musiał dalej dźwigać to ciężkie brzemię. Zresztą chodziło również o jego własne dobro. Gdyby nie absorbujące studia — smutek i poczucie bezradności doprowadziłyby go do szaleństwa. Czwartego dnia pobytu w Lormcie Una zapadła w głęboki, zdrowy sen. Przespała całą noc i tuż przed świtem nareszcie otworzyła oczy. Rozejrzała się wokoło, a potem nagle zamarła w bezruchu, przypomniawszy sobie minione wydarzenia. Siedząca obok niej Pyra Sokolniczka, a zarazem przyjaciółka Aden i uzdrowicielka uspokajającym gestem wsparła dłoń na jej ramieniu. — Nie obawiaj się, pani. Jesteś bezpieczna w Lormcie. Nazywają mnie Pyrą, podobnie jak ty jestem tu gościem i zajmuję się leczeniem chorych. Una kiwnęła głową na znak, że rozumie, lecz widać było, że wciąż odczuwa jakiś niepokój. Omiotła spojrzeniem małą izbę, ale nie znalazła w niej tego, którego spodziewała się zobaczyć. Poczuła nagły, ostry ból w sercu.
— Kapitan? — zapytała, starając się mówić spokojnie, choć trudność sprawiało jej już samo wydobycie głosu ze ściśniętego gardła. — Dowódca mojej eskorty… Czy nic mu się nie stało? Pamiętam, że skoczył ku mnie, gdy spadła skała… — Jest zdrów i cały — zapewniła ją Pyra. — To dzięki niemu znalazłaś się tutaj. Jechał przez dwa dni, trzymając cię w ramionach. — I z nagłą dumą dodała: — Zatrzymywał się tylko po to, by zmienić konie. Nie zdawała sobie sprawy z tego tonu, który zabrzmiał w jej głosie. Una z Morskiej Twierdzy znowu kiwnęła głową. Nie powiedziała nic więcej. Była pewna, że dla niej Tarlach nie zawahałby się stawić czoła nawet Ponuremu Komendantowi. Ale ta obca kobieta mogła przecież kłamać… Jeśli tak, to będzie obstawać przy tym kłamstwie, dopóki nie uzna swej pacjentki za dość silną, by mogła znieść straszną prawdę. Sokolniczka powstała. Nietrudno było odczytać myśli Pani Morskiej Twierdzy… Umocniła się w swym postanowieniu — Una nie powróci szybko do zdrowia, jeśli ta sprawa wciąż będzie ją trapić. Podeszła do drzwi. Tak jak się spodziewała, na korytarzu siedziało tylko dwóch młodych ludzi. Wielu okolicznych wieśniaków przysyłało tu swe pociechy, aby służyły zamieszkującym zamek uczonym. Prawie wszystkie wracały wkrótce do domów pomagać rodzicom w pracy, bogatsze o wiedzę zdobytą w Lormcie. Tylko nieliczni spośród nich, jak ci dwaj czy niegdyś Aden — pozostawali na dłużej. Zobowiązywali się do dalszej służby, pragnąc kształcić się w jakimś wybranym rzemiośle lub po prostu dlatego, że pokochali naukę dla niej samej. Jednak niezależnie od tego, jak wiele znaczyłyby dla nich prowadzone studia, młodość ma swoje prawa, toteż przyjaźnie nawiązywały się w tym cichym przybytku równie łatwo i często jak na pańskich dworach — chłopcy siedzący na korytarzu nie rozstawali się prawie nigdy. — Doskonale — powiedziała Pyra, patrząc teraz na nich. Zaskoczenie młodzieńców rozbawiło ją. Zapewne snuli właśnie jakieś podniecające plany. Niedaleko Lormtu płynął wartki strumień, w którym roiło się od wielkich, wyjątkowo sprytnych pstrągów. — Potrzebuję was obu. Ty, Meronie, uczysz się sztuki leczenia chorób, zostaniesz więc z panią Una. Ty, Luukey, wyciągnij Aden z łóżka. Powiedz jej, że chora właśnie się obudziła. — Chętnie, a co ty zamierzasz robić? — Mam coś do załatwienia. Wrócę, jak tylko się z tym uporam. A teraz zmykaj, szybko! Tarlach siedział przy stole, spoglądając nie widzącym wzrokiem na dwa rozwinięte zwoje. Jego myśli krążyły wokół Morskiej Twierdzy; zastanawiał się, jak jego towarzysze i mieszkańcy Krainy Dolin przetrwają nadchodzącą zimę. Dopiero późną wiosną będą mogli tam powrócić… to znaczy, on będzie mógł powrócić. Najprawdopodobniej czeka go samotna wędrówka. Do licha, czy ta sprawa nigdy nie da mu spokoju? Wstał i zaczął spacerować po izbie. Większość spośród uczonych dziwaków, którzy udzielili mu gościny, od dawna leży już w łóżkach, wkrótce mieszkańcy zaczną się budzić, a on wciąż czuwa, nie rozebrawszy się nawet. Sypiał bardzo mało od czasu, gdy opuścił swych współplemieńców i przywędrował do Lormtu. Brakło tu okazji do
podejmowania fizycznego wysiłku, toteż rzadko odczuwał zmęczenie. Musiał się zadowolić krótkimi, kilkugodzinnymi drzemkami, które były jedynym lekarstwem na zamęt w głowie. Być może kłopoty z zasypianiem znikną, kiedy poważnie zabierze się do przerwanych badań. Taką miał przynajmniej nadzieję; obrzydły mu te długie nocne godziny, gdy czuwał pozostawiony sam na sam z własnymi myślami. Ktoś zapukał do drzwi. Zdziwiony, szybko włożył uskrzydlony hełm i zaprosił gościa do środka. Pyra. Jedna z kobiet, którym powierzono opiekę nad Uną. A więc w końcu stało się… Zebrał resztki odwagi i spojrzał na nią. Sądząc z wyrazu jej twarzy nie przynosiła żałobnych wieści. Odwrócił głowę, nie chcąc zdradzić się ze swymi uczuciami. Dziewczyna postąpiła do przodu, dbając jednak o zachowanie należytego dystansu. — Wybacz mi to wtargnięcie, kapitanie, ale prosiłeś, by cię zawiadomiono natychmiast, gdy tylko stan pani Uny się zmieni. — Czy nastąpił przełom? — głos miał tak spokojny, jak gdyby pytał o jutrzejszą pogodę. — Najgorsze już minęło. — Przytaknęła. — Obudziła się i z pewnością będzie żyć. Tarlach skłonił głowę. Chwała Rogatemu Łowcy… — Dziękuję za dobre wieści. Z jego tonu Pyra wywnioskowała, że spełniła już swój obowiązek i nie powinna zwlekać z odejściem. Zburczała go w duchu. Nieczuły dzikus! Zresztą nie przyszła tu dla niego. Chodziło o Unę. Pani Morskiej Twierdzy nigdy niczego nie wyznała wprost. Nawet w gorączkowych majakach. Słowa wypowiedziane przez nią zaraz po przebudzeniu… Cóż, niewykluczone, że była to normalna reakcja dzielnej i wrażliwej kobiety, lękającej się, iż ktoś mógłby przez nią stracić życie. Jeśli zaś chodzi o talizman, Pyra mogła się mylić co do jego znaczenia, ale bez wątpienia było ono wielkie. Kiedy wraz z Aden rozbierały swą pacjentkę, odkryły dwa zawieszone na oddzielnych łańcuszkach wisiorki. Jeden był małym, złotym amuletem Gunnory. Nie próbowały go zdjąć, licząc na to, że bogini — opiekunka kobiet pomoże im w walce o życie Uny. Drugi, srebrny, również niewielki, lecz misternie wykonany, miał kształt nurkującego sokoła z krwawoczerwonym kamieniem w szponach. Okazało się wkrótce, że to wisiorek czarodziejski. Najpierw dotknęła go Pyra, potem Aden i za każdym razem srebrny ptak delikatnie, lecz zdecydowanie wyślizgiwał im się z rąk. Stwierdziwszy, że istnieje niewidoczna więź między klejnotem a Uną i że tajemnicza ozdoba spokojnie spoczywa obok amuletu Gunnory, postanowiły ją tam pozostawić. W pierwszej chwili myśl, że coś mogłoby łączyć mieszkankę Krainy Dolin z najemnikiem, wydała się Pyrze wręcz śmieszna. To było absolutnie niemożliwe. Z drugiej strony nie bardzo mogła uwierzyć w zbieg okoliczności, zwłaszcza gdy w pismach znalazła wzmiankę, iż takie właśnie wisiorki wyrabiali Sokolnicy. Miały one jedną wspólną cechę: nie mogły zostać odebrane ani temu, kto je stworzył, ani osobie, która otrzymała je w darze. Nie podzieliła się z nikim swymi przypuszczeniami i chyba słusznie,
gdyż najwyraźniej były one mylne. Jeśli w ogóle wchodziło tu w grę jakieś uczucie — żywiła je wyłącznie pani Una. Być może dlatego ukrywała swój klejnot. Być może… Pyra zdawała sobie sprawę ze swojej nikłej znajomości zarówno mężczyzn ze swego ludu, jak też mężczyzn w ogóle. Niewykluczone, że osłonięta częściowo hełmem twarz Sokolnika, gdy ten przyglądał się chorej, wyrażała coś innego, niż myślała. Ale instynkt podpowiadał, że się nie myli. Cierpienie jest nieodłączną częścią ludzkiego losu. Żaden człowiek, niezależnie od płci i rasy, nie może go uniknąć. Przyglądała mu się teraz bacznie, choć niepostrzeżenie. Czy rzeczywiście nowina nie zrobiła na nim żadnego wrażenia? A może jeszcze przed chwilą strach ściskał go za gardło, może nie zdoła się jednak opanować i w jakiś sposób okaże, jak wielkiej doznał ulgi? — Wybacz, kapitanie, ale muszę poprosić cię o pewną przysługę. Pani Una przypomniała sobie, jak próbowałeś ocalić ją przed spadającym głazem i obawia się, że sam odniosłeś przy tym jakieś obrażenia. Ta sprawa nie daje jej spokoju i może opóźnić powrót do zdrowia. Kapitan wyraźnie się wyprostował. — Czy moja obecność mogłaby pomóc? — Tak, im prędzej przestanie się martwić, tym lepiej. Nie musisz pozostawać tam zbyt długo, zresztą nie byłoby to nawet wskazane, ze względu na jej wciąż ciężki stan. — Chodźmy więc — rzekł krótko. — Tracimy tutaj czas. Tarlach zdążył już poznać drogę do infirmerii, choć za pierwszym razem rad był z towarzystwa przewodnika. Wnętrze zwyczajnego na pozór budynku stanowiło prawdziwy labirynt izb i korytarzy. Tak samo zresztą wyglądały wszystkie budowle w Lormcie. Tylko ktoś bardzo tu zadomowiony mógł wstępować na kręte ścieżki całkowicie wolny od strachu przed pobłądzeniem. Słysząc ciche pukanie, Aden otworzyła drzwi. Popatrzyła najpierw na Pyrę, potem na jej towarzysza i z aprobatą kiwnęła głową. — Znakomicie. Rankiem sama posłałabym po ciebie, Ptasi Wojowniku, ale tak będzie chyba lepiej. Wejdźcie. — Pani Una najpewniej chce porozmawiać z nim w cztery oczy — podsunęła szybko Sokolniczka. — Sprawy Morskiej Twierdzy nas nie dotyczą. Uzdrowicielka ustąpiła po krótkim wahaniu. — Dobrze, Ptasi Wojowniku, ale uprzedź, proszę, chorą że rozmowa może trwać tylko kilka minut. W tym stanie ona i tak się nie nadaje do omawiania żadnych poważnych spraw. Z bijącym sercem Tarlach wszedł do słabo oświetlonego pokoju. Zatrzymał się tuż przy drzwiach. Una siedziała wyprostowana, wsparta na poduszkach. Była blada i tak szczupła, że jej zielone oczy robiły wrażenie nienaturalnie wielkich, lecz ujrzawszy go, natychmiast uśmiechnęła się promiennie. — Tarlach — szepnęła. Podszedł do łóżka i usiadł na stojącym obok krześle, uważając, by jej nie potrącić. Dotknął bladego policzka i natychmiast cofnął rękę — Miałem ci tyle do powiedzenia — rzekł ochryple — ale teraz brak mi
słów. — Słowa nie są potrzebne. Wiem od Pyry, co dla mnie uczyniłeś. Przyjrzała się uważnie jego twarzy, ukrytej częściowo pod okapem hełmu, którego nie odważył się zdjąć w obawie przed nagłym powrotem uzdrowicielek. Mimo tej osłony mogła bez trudu dostrzec, jak bardzo jest zmęczony, i serce jej się ścisnęło w poczuciu winy. Teraz, kiedy już się upewniła, że Tarlach nie został ranny, ogarnął ją lęk o los reszty eskorty — nie byli przecież sami tego feralnego dnia, kiedy obsunęła się skała. — Czy ktoś jeszcze ucierpiał? — zapytała. — Wszystkim, oprócz ciebie, sprzyjało szczęście. — Co z Odważną? — Bardzo za tobą tęskni. Uspokoiła się dopiero wówczas, gdy sporządziłem jej posłanie z twojej sukni, którą znalazłem w jukach. Widocznie znajomy zapach rozproszył jej obawy. — Biedactwo! — Zdążyła się już tu zadomowić. W przeciwieństwie do Syna Burzy, który budzi respekt jako obca, dziwna istota, a w dodatku wojownik — stała się ulubienicą wszystkich mieszkańców Lormtu. Una kiwnęła głową. Tak właśnie powinno być. Odważna to małe łagodne stworzenie, gotowe darzyć przywiązaniem każdego napotkanego człowieka. Poważni, wiekowi uczeni na pewno dobrze się czuli w jej towarzystwie, podobnie jak młodzi ludzie, których bez wątpienia zjednała sobie figlarnym usposobieniem. Uśmiech rozjaśnił szare oczy Tarlacha. — Sądzę, że chcą jej oszczędzić przykrości obcowania ze mną — roześmiał się cicho, widząc zachmurzoną twarz Uny. — Nie uważają mnie tu chyba za złego człowieka, ale jestem trochę zbyt dziki jak na ich gust… Teraz, kiedy wreszcie odzyskałaś przytomność, zapewne zgodzą się, by kotka spędzała z tobą codziennie choć parę chwil. — Sprawiłoby mi to wielką radość. — Una usadowiła się wygodnie wśród poduszek. — Jak ci idą poszukiwania? — Jeszcze ich nie wznowiłem… — dostrzegł, że marszczy brwi, i pośpiesznie dodał: — Pierwszy dzień przespałem, a potem cały czas zajęty byłem sprawami mojego oddziału. Dopiero co stąd wyjechali. — Wasze sokolnickie obyczaje nakładają ogromny ciężar na starszych oficerów — zauważyła sucho. — Czasami — przyznał. — Tym razem jednak cieszyłem się, że obowiązki nie pozostawiają mi zbyt wiele czasu na rozmyślanie. — No cóż, ta zwłoka ma jedną dobrą stronę. Będę mogła pracować razem z tobą, tak jak planowaliśmy. — Oszalałaś?! — Spojrzał na nią w osłupieniu. — Wyobrażasz sobie, że pozwolę… — Wszystko jedno, czy będę czytać przy stole, czy w łóżku. Zresztą dobrze mi zrobi jakieś konkretne zajęcie. Lepsze to od bezczynnego leżenia. — Zobaczymy, co powiedzą uzdrowicielki. — To jest tchórzliwy unik, Ptasi Wojowniku! — roześmiała się. Pukanie do drzwi uniemożliwiło mu ripostę. Odwrócił się. Do pokoju weszła Aden, kobieta, która dopiero co toczyła walkę o życie Uny. — Wybacz, pani — powiedziała, przyglądając się bacznie twarzy swej pacjentki — teraz musisz odpocząć. Jesteś jeszcze bardzo słaba.
Tarlach wstał, pożegnał Panią Morskiej Twierdzy i z lekkim sercem opuścił komnatę.
ROZDZIAŁ
CZWARTY
Nazajutrz wczesnym rankiem Sokolnik udał się do czytelni, gdzie czekała już Aden mająca za sobą, podobnie jak i on, nieprzespaną noc. Komnata nie wyróżniała się niczym szczególnym — setki podobnych można było ujrzeć w każdej budowli Lormtu, nie wyłączając wału obronnego wypełnionego rozmaitymi pomieszczeniami. Na środku ustawiono mnóstwo prostokątnych stołów, których wielkie blaty bez trudu mogły pomieścić największe tomy i zwoje wraz z przedmiotami niezbędnymi do ich kopiowania lub konserwacji. Wygląd przysuniętych do pulpitów krzeseł świadczył o pomysłowości i staranności wykonawcy, który zadbał o zapewnienie wygody uczonym podczas długiego ślęczenia nad księgami. Przez wysokie, wąskie okna wybite w ścianie z prawej strony, wpadało do sali dzienne światło; ponadto tu i ówdzie stały świece osadzone w szerokich lichtarzach. Kształt podstawek gwarantował, że ani jedna kropla wosku nie spadnie na otwarte manuskrypty i że żaden nieostrożny badacz nie przewróci przemyślnie skonstruowanego urządzenia. Wzdłuż ścian ciągnęły się zawalone księgami i zwojami rzędy półek, ustawionych jedna na drugiej od podłogi aż do wysokiego sufitu. Niektóre tomy pyszniły się świeżymi oprawami z błyszczącej skóry, wygląd innych wskazywał, że już od dawna są wystawione na niszczycielskie działanie czasu. Skonsternowany, potrząsnął głową. Nie spodziewał się czegoś takiego… a przecież był to tylko jeden pokój, w dodatku przeznaczony raczej do pracy niż do przechowywania manuskryptów. Ile dzieł mógł liczyć cały księgozbiór? Teraz rozumiał dobrze, dlaczego tutejsi uczeni nie zdołali dotychczas uporządkować zawartości swych archiwów, a znalezisk z okresu Wielkiego Poruszenia nawet nie ruszyli. Samo utrzymywanie ogromnych zbiorów w należytym stanie musiało im zajmować mnóstwo czasu. Na domiar złego, wielu spośród starszych mieszkańców Lormtu nie nadawało się do tak ciężkiej pracy. Podeszły wiek w mniejszym lub większym stopniu osłabił ich władze umysłowe i nadwątlił siły. Odnoszono się do tych czcigodnych starców z sympatią i szacunkiem, powierzano im łatwiejsze zadania, aby wciąż czuli się potrzebni, lecz w rzeczy samej towarzysze nie mieli z nich wielkiego pożytku. Ponieważ sala była dostępna dla wszystkich i — w przeciwieństwie do większości pomieszczeń — dość często używana, nigdzie nie było widać kurzu ani innych oznak upływu czasu i zaniedbania. Kiedy wszedł do środka, na stole obok uzdrowicielki leżały już liczne woluminy, papier i przybory do pisania, przygotowane na wypadek, gdyby chciał przepisać jakiś fragment tekstu. Aden przesunęła dłońmi po pulpicie. — Zwoje, które dałam ci wczoraj, były niedawno zrobionymi kopiami. Wśród ksiąg, które teraz będziesz studiował, jest kilka tak starych i kruchych, że my sami ledwie ośmielamy się ich dotykać. Żadnej nie wolno stąd wynieść. — Rozumiem. — Masz tu wszystkie istotne przekazy dotyczące Sokolników. Kiedy je przeczytasz, będziesz musiał sięgnąć po inne prace — być może trafisz na
jakieś wzmianki o interesujących cię sprawach. — Przyjrzała mu się bacznie. — Nie jesteś jedyną osobą, która pragnie uzyskać dostęp do tych materiałów. Gdy pani Una nieco wydobrzeje i stała opieka nie będzie jej już potrzebna, Pyra powróci do przerwanych studiów. Nie chcemy, żeby wynikły z tego jakieś kłopoty. — Nie będzie żadnych kłopotów — odpowiedział sztywno najemnik. Już miał się odwrócić i odejść, gdy nagle ogarnęła go ciekawość. Spojrzał kobiecie prosto w oczy. — Czego ona szuka? — zapytał. — I dlaczego właśnie ty opiekujesz się kronikami Sokolników? Wydawałoby się, że historia tak wojowniczego ludu powinna być raczej domeną Duratana lub jemu podobnych. Aden uśmiechnęła się. — Niemal wszystkie dzieła, które tu widzisz, stanowią dorobek jednej osoby. Człowiek ów, twój współplemieniec, był uzdrowicielem. Znalazłam te bezcenne prace wiele lat temu i przestudiowałam je dokładnie. Szukałam też innych pism o podobnej tematyce, lecz niestety bezskutecznie. Większość z tych ksiąg to traktaty o nie znanych nam zupełnie sposobach leczenia. — Spojrzała nań z powagą. — Dzięki dawno zmarłemu Sokolnikowi zdołałam uratować życie memu bratu, który ostatniej wiosny wpadł w pułapkę zastawioną przez moce Ciemności. Przywróciłam mu oddech, a mogłabym też ożywić jego serce, gdyby przestało bić, co na szczęście nie nastąpiło. Widząc, że Sokolnik słucha z wielkim zaciekawieniem, opowiedziała, jakich użyła sposobów, by ocalić Jerro. Gdy skończyła, Tarlach siedział przez chwilę w zupełnym milczeniu. — To wstyd — powiedział w końcu — ale my sami zapomnieliśmy o tych metodach leczenia. Czy mogłabyś powiedzieć mi o nich coś więcej, nim zajmę się swoją pracą? Na pewno dzięki temu niejedno ludzkie życie wyrwiemy z łap Ponurego Komendanta. Spojrzała na niego zdziwiona, że z takim szacunkiem odnosi się do jej wiedzy. Nawet mieszkańcy Lormtu, ceniący wysoko kwalifikacje Aden, nie zawsze darzyli ją całkowitym zaufaniem. Wiele lat upłynęło, nim wreszcie zaakceptowali niektóre stosowane przez nią metody. Poza murami twierdzy nie mogła oczywiście liczyć na żadne uznanie. Tymczasem on… — Chętnie będę twoją nauczycielka, Ptasi Wojowniku. Poczekaj jednak, aż wezwę tu Jerro. Podczas tego zabiegu uciskane są żebra pacjenta, a ja zbyt wysoko sobie cenię mych wiekowych przyjaciół, by narażać na szwank ich kruche kości. W Lormcie czas płynął wolno, ale dni, które tam spędzili, nie dłużyły im się bynajmniej. Una szybko wracała do zdrowia — prawdę mówiąc, poprawa następowała w tempie wręcz błyskawicznym, jeśli się weźmie pod uwagę rozmiary odniesionych przez nią obrażeń. Minęło jednak sporo czasu, nim mogła wreszcie wstać z łóżka, a uczyniwszy to, długo jeszcze nie opuszczała czterech ścian budynku. Tymczasem nadeszła zima, wyjątkowo łagodna w tym roku. Nawet najsłabsi, najbardziej chorowici mieszkańcy rzadko kiedy musieli się chronić przed złą pogodą w swych sypialniach i pracowniach. Otrzymawszy z ust uzdrowicielek zapewnienie, że Una może bez obawy dosiąść konia, Tarlach zaproponował jej wycieczkę po okolicy. Gdyby nagle
chwyciły mrozy, straciliby ostatnią okazję do przejażdżki, bardzo potrzebnej po tylu dniach spędzonych w ciemnych korytarzach, wśród zakurzonych ksiąg. Potrzebowali również wytchnienia po żmudnej pracy zakończonej niepowodzeniem. Gospodarze mieli zupełną słuszność twierdząc, że w Lormcie nie ma zbyt wielu ksiąg traktujących o sprawach Sokolników. Większość prac przejrzanych przez dwójkę badaczy dotyczyła sztuki uzdrawiania chorych. Mimo to czas, który spędzili na czytaniu, nie był dla nich wcale czasem straconym; poznali przy okazji wiele sposobów leczenia oraz przepisy na różne mikstury nie znane Unie i dawno już zapomniane przez współplemieńców Tarlacha. Największe znaczenie miały, rzecz jasna, dwie metody, o których opowiedziała kapitanowi Aden — sztuczne oddychanie i masaż serca. Nauczyli się wykonywać te zabiegi i na wszelki wypadek sporządzili odpowiednie notatki. Una od początku towarzyszyła Tarlachowi we wszystkich pracach. Najpierw przynoszono jej książki do łóżka, potem sama zaczęła odwiedzać czytelnię. Okazała niezwykłą zdolność do wyszukiwania strzępów informacji w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, ale niestety, mimo usilnych starań, ani ona, ani on nie mogli znaleźć tego, czego szukali. Kapitan myślał z rosnącym zniechęceniem, że historie o złożonych niegdyś w Lormcie kronikach z czasów niewoli u Jonkary, a nawet jeszcze starszych, mogą być zwykłą bajką, ale jednocześnie — na przekór wszystkiemu — wciąż wierzył w ich istnienie. Sokolnicy nade wszystko cenili prawdę i nigdy nie ulegali pokusie tworzenia legend o przeszłości swej rasy. Jak prawdziwym historykom przystało, upamiętniali wszystkie ważne wydarzenia, wyjaśniając pobudki swoich czynów i opisując idee, którym służyli, nawet jeżeli potem porzucili je z jakichkolwiek powodów. Tylko raz odstąpiono od tej zasady. Przodkowie Tarlacha i jego współplemieńców uznali widocznie, że wiedza, która wraz z nimi zawędrowała na północ, jest niebezpieczna. Że może obudzić w duszach Sokolników pragnienie powrotu do dawnego trybu życia, do czasów, kiedy w ich sercach było jeszcze miejsce na miłość. Aby tego uniknąć, postanowiono pozostawić księgi w Lormcie, w miejscu, którego mieszkańcy poświęcili się bez reszty przechowywaniu wiedzy. Nie zniszczono kronik z dwóch powodów. Po pierwsze, wojna miedzy Światłem a Ciemnością kończyła się i największe niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Po drugie zaś — ludzie, którzy zawsze służyli prawdzie i dumni byli ze swej nieugiętej postawy w dobie klęsk i nieszczęść, nie mogliby się zdobyć na taki czyn. Una chętnie przystała na propozycję wycieczki, tak więc wczesnym rankiem następnego dnia wyruszyli w drogę. Mróz szczypiący w policzki przyjemnie orzeźwiał podróżników; ciepło ubrani i rozgrzani jazdą nie musieli obawiać się zimna. Serca im rosły, gdy tak wędrowali, ciesząc się świeżością poranka. To samo czuły zapewne sokół i kot, którym ta nagła odmiana po długich tygodniach nudy bardzo przypadła do gustu. Kapitan spoglądał na swą towarzyszkę wzrokiem pełnym czułości. Zarumieniona, z dawnym błyskiem w oku znów przypominała tę Unę, którą znał niegdyś. Była już całkiem zdrowa — Aden i Pyra miały słuszność. Uśmiechnął się do własnych myśli. Najbardziej przekonało go nie to, co mówiły obie kobiety, ale to, czego mu nie powiedziały. Obyło się bez
zaleceń, by unikali forsownej jazdy i zwracali uwagę na najmniejszy niepokojący objaw u pani Uny. Postawiono im jeden warunek: mieli nie oddalać się zbytnio i w razie nagłej zmiany pogody czym prędzej wracać z powrotem. Tej przestrogi zresztą Tarlach — mieszkaniec gór — bynajmniej nie potrzebował. Poza tym gospodarze kategorycznie zabronili im wchodzenia do jaskiń, którymi była usiana okolica. Szare oczy mężczyzny zwęziły się i pociemniały na wspomnienie tamtej rozmowy. Aden położyła na ów zakaz szczególny nacisk, opatrując go mrożącym krew w żyłach wyjaśnieniem. O tej porze roku w podziemnych tunelach wokół Lormtu czaiło się niebezpieczeństwo — odwieczna, straszna groźba wisząca nad górami, której przyczyn nikt już nie pamiętał. Wkrótce potem, jak zasiedlone zostały okolice zamku, każdej zimy w mrocznych korytarzach zaczęła pojawiać się dziwna istota o wyglądzie małej i — jak powiadano — wyjątkowo urodziwej dziewczynki. Mimo swej urody Dziecięca Zmora sprowadzała zgubę na każdego, kto miał nieszczęście przypadkiem ją napotkać. Zatrzymywała na nim spojrzenie swych niewidzących oczu i próbowała objąć ramionami. Dopiąwszy swego, przywierała doń na krótką chwilę, po czym niemal natychmiast znikała bez śladu, a w powietrzu rozlegał się płacz dziecka. W godzinę po takim spotkaniu ciało ofiary zaczynało odpadać od gnijących kości, jakby człowiek ów zmarł przed wieloma dniami. Historia ta nie miała nic wspólnego ze zmyślonymi bajeczkami, które się opowiada, by wywołać rozkoszny dreszczyk u słuchaczy, zebranych wokół ognia płonącego na kominku. Aden spotkała się z jednym takim przypadkiem w swej karierze uzdrowicielki. Jakiś obcy podróżny, chcąc przeczekać burzę w którejś z grot, znalazł tam śmierć zamiast oczekiwanego schronienia. Ledwie żył, gdy go odnaleziono, ale zachował zdolność mówienia i dość rozsądku, by opowiedzieć całą historię. Dano mu do picia miksturę, po której zapadł w głęboki sen — tylko tyle można było dla niego uczynić. Zmarł nie odzyskawszy przytomności. Wspomnienie to nieraz dręczyło Aden podczas bezsennych nocy. Tarlach zatrwożył się w głębi serca, natychmiast jednak odrzucił od siebie myśl o strasznej zjawie. Spotkanie z nią na pewno im nie groziło, dlaczegóż by więc miał psuć sobie i towarzyszce radość z wycieczki? Były zresztą inne, bardziej realne niebezpieczeństwa, których musieli się wystrzegać. Nie bez powodu oboje zabrali ze sobą broń, chociaż wcale nie zamierzali szukać kłopotów. Góry roiły się od dzikich zwierząt, dzikich ludzi i innych jeszcze stworzeń, które — jak mówiono — zaczęły właśnie opuszczać swe legowiska wietrząc zapach posoki. Zanosiło się bowiem na następną wojnę, kolejne starcie między siłami Światła a potęgą Cienia i Mroku. Pożoga miała wkrótce ogarnąć najdalsze zakątki tego starożytnego, udręczonego niejedną zawieruchą świata. Miecz u boku kobiety nie służył jedynie ozdobie. Ojciec pokazał niegdyś Unie, jak należy się posługiwać bronią, a Tarlach udzielił jej dalszych nauk w tym względzie, zapoznając również z innymi metodami walki. Okazała się pojętną uczennicą, a on od dawna miał opinię znakomitego, choć wymagającego nauczyciela. Teraz Una z Morskiej Twierdzy była towarzyszem, którego zbrojną pomocą nie wzgardziłby żaden rozumny
mężczyzna. Nikt również — znając ją choć trochę — nie pragnąłby mieć w niej wroga. W miarę jak oddalali się od Lormtu, radosny nastrój, w jaki Tarlacha wprawiło towarzystwo Uny i piękno poranka, powoli ustępował. Wokół tętniło życie. Wszystko wyglądało o wiele, wiele lepiej niż osiem lat temu, kiedy to nastąpiło Wielkie Poruszenie. Zapewne już wiosną, następnego roku po kataklizmie, na ocalałych spłachetkach żyznej gleby pojawiły się pierwsze zielone pędy. Życie powracało stopniowo do spustoszonej krainy, najszybciej odradzając się tam, gdzie istniały małe gospodarstwa, których właściciele zdołali ocalić lub zakupić ziarno do ponownego siewu. Poodrastały również drzewa — rzecz jasna, były to niewielkie, młode drzewka, zupełnie niepodobne do strzelistych kolumn sprzed wywołanej przez Czarownice katastrofy, ale w każdym razie zapewniały schronienie żyjącym w górach zwierzętom. Nawet teraz, zimą, widok roztaczający się przed oczyma wędrowców przywodził na myśl odnowę i nadzieję. Przyznał to w duchu, ale wcale nie odczuł ulgi. Ogarnął go smutek — po raz pierwszy od długiego czasu wspomniał minione dni chwały, dziki majestat Gniazda… Z zamyślenia wyrwało go bezgłośne wezwanie sokoła. Syn Burzy był zaniepokojony i ostrzegał przed czającym się w pobliżu niebezpieczeństwem. Odfrunął na chwilę, wrócił i przekazał sygnał oznaczający „chodźcie za mną”. Tarlach ponaglił Radosną dobywając jednocześnie miecza. Una, która również potrafiła odbierać myśli przekazywane przez ptaka bez pośrednictwa zmysłów, uczyniła to samo. Wspięli się na szczyt niskiego wzniesienia i ujrzeli widok, który wcześniej przyciągnął uwagę ich bystrookiego towarzysza: trupy trojga zwierząt i człowieka. Tarlach podjechał do zwłok leżących najbliżej i zsiadł z konia, by się im przyjrzeć. Była to mała czerwona krowa, z gatunku, jakie hodowali miejscowi chłopi. Zginęła poprzedniego dnia. Miała rozszarpane gardło. Dwie pozostałe spotkał ten sam los. Ciało jednej było częściowo zeżarte, ale bez wątpienia napastnicy zaczęli ucztę od człowieka, rozszarpując mu wnętrzności i ogryzając uda oraz klatkę piersiową. — Na Jantarową Panią! Odwrócił się szybko. Una patrzyła w osłupieniu na zmasakrowane zwłoki. Tarlach objął ją wolną ręką i delikatnie odsunął na bok. — Powinnaś była pozostać z tyłu, pani — powiedział łagodnie. — To przykry widok nawet dla kogoś takiego jak ja. — Jestem uzdrowicielką — odparła zagryzając wargi. — Musiałam sprawdzić, czy on na pewno nie żyje. — Po chwili opanowała się i zapytała spokojniej: — Kto mógł to zrobić, Tarlachu? Wilki? — Nie wiem — powiedział pochylając się. — Na tym podłożu ślady są bardzo słabo widoczne. — Zbadał dokładnie pobliski teren i powrócił do swej towarzyszki. — Być może to rzeczywiście dzieło wilków — stwierdził z powątpiewaniem — ale nigdy jeszcze nie widziałem tak wielkich odcisków łap. Są tu również ślady konia, widocznie zdołał uciec. Znienacka powietrze rozdarł bojowy okrzyk sokoła. W tym samym momencie wiatr zmienił kierunek i w nozdrza uderzył ich obrzydliwy,
duszący smród, nieomylna oznaka obecności złych mocy. Rzucili się ku wierzchowcom pozostawionym na szczycie wzniesienia, gdy nagle usłyszeli dobiegające z góry gardłowe wycie. Natychmiast z różnych miejsc odpowiedziały mu inne, mrożące krew w żyłach głosy. Było ich wiele… bardzo wiele. Nie przypominały dobrze znanego zewu polujących wilków, raczej psi skowyt albo jakieś upiorne zawodzenie. Z pewnością wydały je stworzenia okrutne, będące dziwacznym, do niczego niepodobnym wybrykiem natury. Una walczyła z ogarniającą ją paniką. Uświadomiła sobie, że niewielu ludzi słyszało owe straszliwe głosy, a ci, którzy je słyszeli, zapewne nie mogli już o tym nikomu opowiedzieć. Ucieczka była niemożliwa! Słusznie obawiali się, że nie zdążą dobiec do koni. Wreszcie ujrzeli tajemnicze istoty: dwa tuziny ogromnych czworonożnych bestii, większych i cięższych od brytanów trzymanych na pańskich dworach. Miały wydłużone pyski, po trzy rogi na czołach i krótką ciemnobrązową sierść. Ich ślepia płonęły czerwonym blaskiem. Jeden z potworów skoczył ku Sokolnikowi, pewien łatwego zwycięstwa. Przez krótką chwilę Tarlach czuł obawę, że zwykły oręż nie ima się tych dziwnych stworzeń, ale przedśmiertny skowyt bestii rozproszył jego wątpliwości. Znajdowali się w ciężkim położeniu — otoczeni ze wszystkich stron i odcięci od wierzchowców, które napastnicy pozostawili w spokoju, najwidoczniej uznając ludzi za bardziej pożądaną zdobycz. — Plecy! — krzyknął Sokolnik, szykując się do odparcia kolejnego ataku. Całkiem niepotrzebnie. Una z Morskiej Twierdzy stała już za nim i Tarlach wiedział, że z tej strony nic mu nie grozi, dopóki dziewczyna zdoła utrzymać się na nogach. Po chwili jego przeciwnik był martwy, a dobiegający od tyłu przytłumiony skowyt obwieścił pierwsze zwycięstwo Pani Doliny Morskiej Twierdzy. Następna bestia skoczyła Tarlachowi na piersi, obnażając zęby podobne do małych sztyletów i mierząc w jego odsłoniętą szyję. Chwycił zwierzę za gardło i mieczem rozpłatał mu brzuch. Zadawszy cios, natychmiast odskoczył w bok, by uniknąć zderzenia z rozpędzonym ciałem, lecz uczynił to zbyt wolno. Jeden z prześladowców dopadł go warcząc triumfalnie, jednakże Sokolnik zdołał odzyskać równowagę i w porę osłonić się uzbrojonym ramieniem. Nie upadł, ale niebezpiecznie oddalił się od Uny. Strach ją ogarnął, gdy jedna z bestii przemknęła obok, zamierzając zajść Sokolnika od tyłu. Machinalnie uniosła miecz i opuściła na szyję zwierzęcia. W tym momencie sama została zaatakowana. Ogromny stwór nie próbował użyć swych potężnych zębów, lecz ubódł ją ostrymi rogami. Una przewróciła się, a napastnik wskoczył na nią. Pchnęła nożem do góry, zatapiając ostrze w zapadniętym brzuchu. Nie mogła wstać! Nie miała na to dość czasu. Potoczyła się w bok i dzięki temu o włos uniknęła oślinionych szczęk, które niechybnie zdruzgotałyby jej ramię. Następnym razem bestia ją dosięgnie! I stałoby się tak bez wątpienia, gdyby ludzie zdani byli wyłącznie na własne siły. Ale konie z Morskiej Twierdzy nie miały sobie równych, a te dwa były dodatkowo od miesięcy szkolone przez Sokolników. Okute stalą kopyta opadły na grzbiet rozżartej bestii, łamiąc kręgosłup zwierzęcia jak kruchą gałąź. W chwili gdy Orli Brat wymierzał uderzenie, z jego karku zeskoczyło puszyste stworzonko i wylądowało na łbie jednego z potworów
otaczających Unę. Wpiwszy się w ciało swego przeciwnika, kotka orała pazurami płonące ślepia, póki nie zamieniły się w krwawą miazgę. Radosna również walczyła zębami i kopytami, dosłownie zrzucając wielką samicę z pleców Sokolnika i przegryzając gardziel następnej bestii. Tymczasem Syn Burzy, rozprawiwszy się szybko z dwoma napastnikami, został zahaczony rogiem jednej z ofiar miotającej się w agonii. Nie odniósł rany, lecz impet uderzenia odrzucił go daleko poza pole bitwy. Ciężko zwalił się na ziemię, a kiedy próbował powstać, skrzydło odmówiło mu posłuszeństwa. Tarlach zdawał sobie sprawę, że nawet z pomocą czworonożnych i skrzydlatych sprzymierzeńców nie odniosą zwycięstwa. Bestii było zbyt wiele, a poniesione straty najwyraźniej zwiększały tylko ich zajadłość. Wkrótce któreś z broniących się upadnie, a wtedy los drugiego również będzie przesądzony… Nagle jeden z atakujących Tarlacha stworów zaskowyczał i padł z gardłem przeszytym strzałą. W chwilę później na napastników posypały się kolejne groty. Sokolnik podniósł głowę i ujrzał Pyrę i Jerro zwalniających cięciwy. Towarzyszyła im gromadka zbrojnych; jednych widywał wcześniej w Lormcie, pozostali pochodzili zapewne z okolicznych wiosek. Nieoczekiwany atak był zbyt ciężkim ciosem dla już i tak zdziesiątkowanej hordy, która rozpierzchła się, szukając ratunku w ucieczce. Tarlach poczuł, że Una słania się za jego plecami, obrócił się i podparł ją ramieniem, wciąż trzymając miecz w pogotowiu. Nie mógł go schować, jeszcze nie teraz… Una również nie wypuściła broni z ręki. Przylgnęła do Sokolnika na chwilę, po czym natychmiast wyprostowała się znowu. — Nie jestem ranna, dzięki Jantarowej Pani! A ty? — Też wszystko w porządku. Ich towarzysze nie mieli aż tyle szczęścia. Odważna wciąż kurczowo czepiała się zwłok drapieżcy zabitego strzałą. Una wzięła ją na ręce. Jedna z przednich łapek ociekała krwią. Syn Burzy… wciąż żył — gdyby zginął, Tarlach wiedziałby o tym — ale ucierpiał bardzo i nie doszedł do siebie na tyle, by odpowiedzieć na wezwanie swego dwunożnego brata. Radosna zarżała cicho. Stała w pewnej odległości od pobojowiska, krzepko wsparta kopytami w ziemię, jakby pełniąc straż nad kimś lub nad czymś. — Idź! — poleciła Tarlachowi Una. — Radosna znalazła go. Odważnej nic nie grozi, zresztą tamci wkrótce wrócą. W razie czego sama dam sobie radę. Jak gdyby na potwierdzenie jej słów pojawiła się Pyra, powracająca z polowania. Szła pod górę szybkim marszowym krokiem. Ujrzawszy ich przyśpieszyła jeszcze bardziej, przebiegając ostatni odcinek drogi. — Usiądź tutaj, pani, na tym skrawku ocalałej murawy. Chciałabym się upewnić… Una z Morskiej Twierdzy podniosła dumnie głowę. — Ja również jestem uzdrowicielką — powiedziała — a niektórzy z moich przyjaciół odnieśli rany w potyczce. Czy mogłabyś przynieść mi wody? Muszę obejrzeć kotkę. Sokolniczka zmierzyła ją ostrym spojrzeniem, lecz po chwili kiwnęła głową i poszła po bukłaki, które pozostały przy koniach przybyłego na
pomoc oddziału. Tarlach tymczasem pośpieszył do swego sokoła. Choć badanie i przemywanie rany były bardzo bolesne, kotka zniosła to cierpliwie, wiedząc, że opiekunka stara się jej pomóc. Zamiauczała dopiero wówczas, gdy Una zaczęła bandażować chorą łapę. Kobieta podniosła głowę i ujrzała idącego ku nim Sokolnika. Poczuła ucisk w żołądku. Niósł na rękach Syna Burzy. Miał ponurą twarz i zaciśnięte usta. — Czy jest bardzo źle? — spytała, gdy stanął obok. — Ma chyba złamane skrzydło. Chociaż on sam sądzi, że nie. — Mówił spokojnie, ale Una znała go dobrze i wiedziała, że jest pełen obaw. Z uwagą i troską założyła opatrunek kotce i przekazawszy ją Pyrze, wzięła sokoła z rąk Tarlacha. Jednocześnie uścisnęła lekko dłoń Sokolnika, pragnąc dodać mu otuchy, choć sama nie robiła sobie wielkich nadziei. Wiedziała, że kości ptaków są bardzo kruche, łatwo więc ulegają uszkodzeniu. Przez długi czas klęczała pochylona nad sokołem, badając delikatnymi, wprawnymi palcami stłuczone skrzydło, aż wreszcie podniosła głowę i uśmiechnęła się. — Bez wątpienia los nam sprzyja, Ptasi Wojowniku. Jest bardzo potłuczony, ale nie wyczuwam żadnych złamań. Jeśli wewnątrz nie pojawi się ropień, twój towarzysz wkrótce dojdzie do siebie, chociaż w ciągu najbliższych dni nie będzie mógł fruwać. — Dzięki niech będą Rogatemu Panu — wyszeptał kapitan. Rzucił szybkie spojrzenie na Pyrę i pochylił się, by podrapać Odważną po głowie. Kotka skwapliwie poddała się pieszczocie, mrucząc z ukontentowania. Na twarzy Sokolnika zagościł przelotny uśmiech, choć nie był bynajmniej w wesołym nastroju. — Ty w każdym razie wydajesz się całkiem zdrowa, mała przyjaciółko. — Ona również miała szczęście. Boję się tylko, żeby nie zerwała bandaży… Sprawdziłeś, co z końmi? — Tak. Podobnie jak my wyszły z tej przygody bez szwanku. Tarlach zwrócił się ku Pyrze, która towarzyszyła im jako jedyna z mieszkańców Lormtu. Reszta oddziału wciąż nie wracała, a tę nieobecność tłumaczyły dalekie odgłosy walki, okrzyki i skowyt niesamowitych ogarów– zabójców. Najwyraźniej ludzie postanowili wybić do nogi dziwaczne stwory. — Nie sądzę, żeby słowo „dziękuję” było wystarczającym sposobem wyrażenia wdzięczności za uratowanie życia… ale jakim cudem zdołaliście dowiedzieć się o naszym ciężkim położeniu i w dodatku dotrzeć tu na czas? — Nie mieliśmy pojęcia, że grozi wam niebezpieczeństwo. Celem naszej wyprawy było odszukanie tych bestii. — Ostre rysy Sokolniczki nagle stwardniały. — Nieszczęśnik, który tu leży, pojechał szukać zaginionych krów, biorąc ze sobą na konia małego synka. Gdy zostali napadnięci, zeskoczył z siodła, aby ściągnąć na siebie uwagę potworów, i smagnął wierzchowca po zadzie, wiedząc, że spłoszone zwierzę pogalopuje wprost do domu. Oczywiście chłopiec był przerażony, ale zdołał opowiedzieć dość, by jego matka pojęła, co się stało, i wszczęła alarm. Słudzy Mroku już od dawna nawiedzają okoliczne góry, a ostatnimi czasy przybywa ich coraz więcej i więcej. Dlatego miejscowi chłopi trwają w stałej gotowości do odparcia ataku, gdyż w przeciwnym razie musieliby się wynosić z tych stron. Uczestnicy tej wyprawy potrzebowali uzdrowiciela, więc pojechałam
z nimi w zastępstwie Aden, która nie potrafi posługiwać się łukiem. — To był dzielny człowiek — powiedział Tarlach patrząc na zmasakrowane zwłoki. Z drżeniem serca pomyślał o przerażających stworach i o poświęceniu pasterza, który dobrowolnie skazał się na śmierć, aby uratować życie syna. — Straszne wspomnienie długo jeszcze będzie dręczyć chłopca, nawet jeśli nie widział wszystkiego. — To prawda — zgodziła się Pyra. Niemal wbrew sobie poczuła sympatię do tego człowieka, który troszczył się o swych towarzyszy i najwyraźniej posiadał wrodzoną zdolność odczuwania żalu, choć nic nie wiedział o rodzinnej miłości. — Odgłosy polowania cichną — zauważyła. — Wkrótce będziemy mogli powrócić do Lormtu i spróbować zapomnieć o dzisiejszych wydarzeniach. — Im szybciej to się skończy, tym lepiej — przyznał kapitan, ale w jego głosie nie było ani śladu ulgi. Wiedział, że solidny posiłek i dobrze przespana noc nie wystarczą, by uwolnić go od brzemienia trosk.
ROZDZIAŁ
PIĄTY
Kapitan Sokolników przysunął krzesło w stronę huczącego ognia. Wreszcie poczuł miłe ciepło, ale mimo to nie zdjął grubej opończy. Wrażliwość na chłód była pamiątką po niedbale opatrzonej ranie, którą odniósł na początku swej kariery wojownika, gdy Psy ścigały wojska High Hallacku. Nawroty gorączki nękały go aż do dzisiaj. Nie była to poważna dolegliwość i Tarlach zwykle starał się ją bagatelizować, lecz w obecnym stanie ducha nie potrafił zwalczyć tej słabości. Ciepło wywierało swój dobroczynny wpływ. Czuł odprężenie i senność. Położyłby się do łóżka, nie zważając na zimno panujące w pokoju, ale był zbyt osłabiony, by wykonać jakikolwiek ruch. Wolał więc siedzieć przy kominku, na którym tuż przed jego przybyciem rozpaliła ogień czyjaś troskliwa ręka. Spochmurniał igle. Nie, w rzeczywistości wcale nie miał ochoty na sen. Znał siebie na tyle dobrze, by wiedzieć, że świadomość porażki i poczucie winy nie dadzą mu spokoju przez całą noc. Posępnie wpatrywał się w płomienie, a jego szare oczy przybrały ołowianą barwę zimowego nieba. Una z Morskiej Twierdzy nieodmiennie darzyła go zaufaniem, a on znowu nie zdołał uchronić jej przed niebezpieczeństwem. Ile razy jeszcze uda im się uniknąć katastrofy? Ktoś zapukał do drzwi. Tarlach odwrócił się od ognia i niechętnie sięgnął po hełm, zezwalając gościowi wejść do izby. Drzwi nie były zaryglowane, ale tej nocy nie miał ochoty na żadne towarzystwo; nie spodziewał się też wizyty. Czyżby coś groziło Lormtowi, a może samej Unie? Nieproszonym gościem okazał się Duratan. Otrzymawszy zaproszenie, natychmiast otworzył drzwi, lecz nie od razu wszedł do środka. — Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam, Ptasi Wojowniku. Zobaczyłem światło pod drzwiami, więc uznałem, że jeszcze nie śpisz. — Wejdź, proszę. Czym mogę ci służyć? — Chciałem tylko spytać, jak się macie — ty i pani Una — los wystawił was dziś na ciężką próbę. — Oczy uczonego zwęziły się. Mimo łagodnej zimy noce były bardzo chłodne i dlatego w pokojach wcześnie rozpalano ogień. Ta izba była dostatecznie ogrzana i siedzący w niej człowiek z pewnością nie potrzebował płaszcza. Oczywiście pod warunkiem, że nic mu nie dolegało. — Czy jesteś ranny, kapitanie? — zapytał szczerze zaniepokojony. — Mamy tutaj wielu mężczyzn obeznanych ze sztuką leczenia, choć nikt nie posiada takiej wiedzy jak… — Nic mi nie jest — odpowiedział krótko Sokolnik zdejmując opończę. Było mu wstyd, że został przyłapany na dogadzaniu sobie. — Skoro zgodziłem się, aby pani Una doglądała mego towarzysza, zaufałbym jej również, gdyby chodziło o mnie. Zresztą wśród uzdrowicieli jest tak wiele kobiet, że chcąc nie chcąc musimy często korzystać z ich pomocy. Staramy się tylko unikać Mądrych Kobiet, gdyż ich sztuka opiera się głównie na czarach. Duratan kiwnął głową. Tak było nawet przed upadkiem Gniazda, gdy najemnicy zaciągający się na służbę w odległych krainach nie mogli szukać ratunku we własnej twierdzy. — A twój skrzydlaty przyjaciel? Jak się czuje? — zapytał Duratan. — Dobrze. Tak twierdzi Pani Morskiej Twierdzy. Według niej za kilka dni
znów będzie mógł latać. Czy masz noże jakieś wiadomości o kotce? — Odpoczywa wygodnie, wniebowzięta z powodu względów, jakie jej wszyscy okazują. — Duratan potrząsnął głową, nie próbując ukryć rozbawienia. — Zasłużyła na swoje imię. Po twoim sokole należało się tego spodziewać, ale nigdy nie słyszałem, żeby kot dokonał takich cudów męstwa. — Wszystkie stworzenia walczą zaciekle, gdy grozi im utrata tego, co kochają — odparł Tarlach. Wiedział, że gdyby Duratan przynosił złe wieści, przekazałby mu je na samym początku, lecz mimo wszystko z trudem zapanował nad drżeniem głosu zadając uczonemu pytanie: — Czy z panią Uną dzieje się coś niedobrego? Duratan nie powinien dziwić się jego zainteresowaniu stanem zdrowia władczyni. Przed wyjazdem na wybrzeże Tarlach opowiedział mu o swoim planie ocalenia Sokolników i roli, jaką miała w nim odegrać Pani Morskiej Twierdzy. — Nie wystąpiły u niej żadne groźne objawy, a badanie przeprowadzone przez dwie strażniczki było bardzo dokładne. — Dziwne, że w ogóle dopuściły cię do niej. — Uśmiech rozjaśnił twarz wojownika. — Jest już całkiem zdrowa. Poza tym nie sądzę, żeby Una z Morskiej Twierdzy zbyt często pozwalała innym decydować za siebie. — O ile wiem, nie robi tego nigdy. — Jest odważna, a w dodatku posiada niezwykłe umiejętności. Mówił mi Jerro, że walczyła jak tygrysica, gdy nasi ludzie przybyli na pole bitwy. — Tym lepiej dla niej, nieprawdaż? — zauważył kwaśno Tarlach. — Marne byłyby jej widoki, gdyby musiała całkowicie polegać na swym opiekunie. Uczony przyjrzał mu się uważnie. — Nie sądzę, żeby jakikolwiek wojownik mógł uczynić więcej dla swej chlebodawczyni. — Ludzie z mego plemienia nie rzucają słów na wiatr i dotrzymują złożonych obietnic, postępując zawsze zgodnie z duchem i literą prawa. Mam obowiązek strzec Morskiej Twierdzy i jej pani przed niebezpieczeństwem, a nie tylko walczyć dzielnie, gdy już znajdziemy się w potrzasku. Mimo to od czasu, kiedy zaciągnąłem się na służbę u pani Uny, raz po raz jedynie cudem udaje nam się uniknąć katastrofy. Duratan zmarszczył brwi. Przebywając u Uny odniósł wrażenie, że jest czymś zatroskana, a obecnie doszedł do wniosku, że nie mylił się w swych przypuszczeniach. Sokolnik był obecnie znacznie bardziej przygnębiony niż tamtej nocy, kiedy wyjawił przyczynę swego przybycia do Lormtu. Niewykluczone, że złożyły się na to strapienia i obawy dręczące go w ciągu ostatnich tygodni, a także mierne rezultaty poszukiwań w archiwach. W takim przypadku nieoczekiwana napaść byłaby tą kroplą, która przepełniła czarę. — Pani Una nie jest głupia — powiedział spokojnie — ani też nieśmiała czy zahukana. Z pewnością wysoko sobie ceni twoje usługi, gdyż w przeciwnym razie oddaliłaby cię już dawno. Sokół wyprostował się w gnieździe zbudowanym dlań przez Tarlacha i z gniewnym sykiem rozpostarł skrzydła. Kapitan natychmiast wyciągnął uspokajająco rękę.
Duratan posępnie przyglądał się najemnikowi. Znowu stanęła mu w pamięci opowieść Tarlacha o okolicznościach, w jakich on i jego kompania przyjęli służbę u Pani Morskiej Twierdzy i wydarzeniach, które potem nastąpiły. Przed kilkoma laty doliny High Hallacku nawiedziła choroba, której ofiarą padali tylko mężczyźni, co gorsza — najczęściej młodzi i pełni życia. Z początku nikt nie potrafił przewidzieć rozmiarów katastrofy, wkrótce jednak gorączka pojawiła się również w dolinach otaczających Morską Twierdzę. Był to okres największego nasilenia zarazy. W kraju, który wciąż leczył rany poniesione w wojnie Alizonem, zmarło wielu młodych ludzi płci męskiej, tylko jedna posiadłość — Krucze Pole — poniosła niewielkie straty, a jej władca okazał się śmiertelnym wrogiem pozostałych. Una znalazła się w bardzo ciężkiej sytuacji, o śmierci ojca i męża musiała stawić czoło przeciwnikowi nieporównanie silniejszemu od siebie i sąsiadów. Człowiek w pragnął zawładnąć jej doliną i portem, jedynym oprócz inny na całym północnym wybrzeżu. Nie godząc się na kapitulację, Una postanowiła zatrudnić czyste tarcze, duży oddział czystych tarcz. Trafiła właśnie na kompanię kapitana. Sokolnicy, walący w High Hallacku z alizońską armią, mieli dług wdzięczności wobec pana Harvarda, jej ojca. Nie widząc innego sposobu spłacenia go, zapomnieli chwilowo o niechęci do kobiet i poszli na służbę do córki swego dobroczyńcy. Uczynili to również dlatego, że jej wróg, pan Ogin, podejrzewany był o przybrzeżny i morski rozbój. Odszczepieńcy, zwabiający okręty na brzeg, by później zagarnąć ich ładunek, budzili powszechną nienawiść, a Sokolnicy — z których wielu służyło na morzu — czuli do nich wstręt szczególny. Najemnik pominął milczeniem tygodnie spokojnej wartowniczej służby, opowiedział natomiast dokładnie o wielkim sztormie i rozbiciu się kupieckiego statku, którego to wydarzenia był naocznym świadkiem. Wspomniał, jak skakał we wzburzone morze przepasany liną, która miała być ostatnią deską ratunku dla rozbitków, i jak lina pękła, gdy wyczerpani żeglarze wspinali się po niej. Una z Morskiej Twierdzy dostrzegła to w porę i chwyciwszy sznur, owinęła go wokół dłoni, obejmując jednocześnie ramionami pobliską skałę. Kapitan również wrócił myślami do tamtych wydarzeń, które tak barwnie opisywał. Mróz go przeszedł na wspomnienie odwagi Uny. Trwała niewzruszenie w miejscu, samotnie dźwigając ciężar kolejnych marynarzy, póki towarzysze Tarlacha nie przyszli jej z pomocą. Blizny na rękach Uny były pamiątką tamtej nocy. Jeden Rogaty Pan wiedział, dlaczego nie została wówczas kaleką na całe życie. Potem Tarlach mówił jeszcze Duratanowi o rozbitkach, których relacja upewniła go, że na wybrzeżu grasuje rabuś. Żeglarze stracili okręt i trzech towarzyszy, ale dostarczyli niezbędnego dowodu przeciwko Oginowi. Kapitan zakończył swą historię opisem bitwy, w której Sokolnicy, wespół z drużyną Uny, zwyciężyli Pana Kruczego Pola i jego drużynę. W tym momencie zawahał się, ale po namyśle dodał jeszcze parę słów. Musiał tak uczynić ze względu na dobro prac prowadzonych w Lormcie, choć nieostrożność Duratana mogłaby poważnie zaszkodzić zarówno Tarlachowi, jak i jego planom. Ouen, Aden i były Strażnik Graniczny, wspomagani przez kilku jeszcze co energiczniejszych uczonych, usiłowali poznać, a także spisać dzieje
wszystkich wojen stoczonych na przestrzeni dziejów między Światłem a Ciemnością. Ostatnimi czasy równowaga sił została zakłócona i stawało się coraz bardziej widoczne, że przygasły konflikt wkrótce wybuchnie na nowo ze zdwojoną siłą. W tych okolicznościach odkrycie jakiejkolwiek nowej broni, mogącej posłużyć za narzędzie dobru, miałoby ogromne znaczenie. Tarlach powiedział więc Duratanowi o dziwnej kobiecie–zjawie, przyjaciółce Uny, która ostrzegała, że najważniejsza bitwa jest jeszcze przed nimi. Starcie miało nastąpić u Czarnych Wrót, za którymi czaiło się Nienazwane. Trwający przelew krwi krzepił bestię i bliski był już dzień zerwania przez nią ostatnich oków. Sokolnik opisał scenę otwarcia bramy i pojedynku stoczonego przez kobietę–zjawę, pojedynku zakończonego klęską straszliwej istoty, szukającej dostępu do ich świata. Wrota zostały znów zamknięte i zapieczętowane, ale przyjazna zjawa przypłaciła to własnym istnieniem. O innych sprawach nie potrafił mówić. Nie mógł powiedzieć temu człowiekowi, jak między nim a Uną powoli rósł wzajemny szacunek i jak zbliżyli się do siebie podczas długich, spędzonych wspólnie tygodni. Byli razem w czasie pokoju i w czasie wojny, ramię w ramię stawiając czoło niebezpieczeństwu. Aż pewnego dnia stanęli na brzegu morza patrząc na otwierające się powoli Wrota, pewni, że oto nadchodzi kres… Wówczas powiedzieli sobie wszystko. Nawet gdyby mógł przerwać milczenie, Tarlach za nic w świecie nie zgodziłby się wyjawić szczegółów ich późniejszego spotkania w bezpiecznej, okrągłej wieży Morskiej Twierdzy. Rozumieli doskonale, że będą musieli kryć się z tym uczuciem i że zapewne pozostanie ono nie spełnione, lecz mimo to przysięgli sobie dozgonną wierność. Gdyby Tarlach miał swobodę wyboru, być może odważyłby się złamać obyczaje swego bractwa, lecz takiej swobody nie miał. Podporządkowali więc wszystko dążeniom do wspólnie obranego celu. Jeśli chodzi o przyczynę, dla której udał się do Lormtu — to była już zupełnie inna sprawa, tutaj nie musiał zachowywać tajemnicy, choć rzecz dotyczyła wyłącznie Sokolników. Duratan i jego towarzysze byli dobrzy, gościnni i zawsze gotowi udzielić mu wszelkiej możliwej pomocy, a przy tym nigdy nie zadawali pytań, mimo iż zapewne ciekawość nieraz dręczyła tych ludzi o żywych, lotnych umysłach. Zasłużyli zatem choć na taką nagrodę za swą gościnność. Wymagały tego po prostu zasady grzeczności. Tarlach opowiedział więc, jak wraz z Uną doszli do wniosku, że nad Sokolnikami zawisło widmo zagłady, a potem wyjaśnił Duratanowi, co uczyniła Pani Morskiej Twierdzy, by uratować jego lud. Przez dłuższą chwilę uczony wpatrywał się w niego w trwożnym milczeniu. — Ona… oddała ci Dolinę? — wyszeptał w końcu oszołomiony. — Nie chciała władać Kruczym Polem, zdobywszy je dzięki krwawej wojnie — odpowiedział Tarlach, dumnie unosząc głowę. — Ale przede wszystkim nie potrafiła patrzeć spokojnie na zagładę mojego ludu, mając odpowiednie środki, by jej zapobiec. Z tej samej przyczyny zawarła ze mną traktat, dotyczący wspólnego użytkowania nie zamieszkanych terenów Doliny Morskiej Twierdzy, gdyż dzięki temu będziemy mieli dość ziemi, aby zbudować nowe Gniazdo z otaczającymi je wioskami. — W tym momencie urwał, by zebrać myśli. W traktacie były klauzule dotyczące traktowania niewiast, które miał sprowadzić do Hallacku. Uną nie zamierzała
podtrzymywać tradycji i dlatego w stosunkach między mężczyznami i kobietami Sokolników musiały zajść istotne zmiany. O tym również powiedział uczonemu, choć na razie sprawa nie wykroczyła poza sferę planów. Kiedy skończył mówić, Duratan nie odzywał się przez dłuższy czas. — A więc przybyłeś do Estcarpu, aby uzyskać zgodę swoich dowódców i towarzyszy, a także by namówić dostateczną liczbę kobiet na podróż do High Hallacku? — Owszem. — Czy zdajesz sobie sprawę z grożącego ci niebezpieczeństwa? Kapitan posępnie pokiwał głową. — Być może znajdę tu własną śmierć, jeśli wszyscy uznają mnie za renegata — powiedział. — Niewykluczone też, że oddziały strzegące wiosek nie pozwolą mi się zbliżyć do kobiet i cała misja spali na panewce. Zresztą nawet jeśli uzyskam dostęp do jakiejś wioski, to któż mi zaręczy, że zdołam przekonać aż tyle niewiast? Obecność i świadectwo pani Uny mogą nie wystarczyć. — Niezbyt przyjemne życie ją czeka, jeśli zdołasz dopiąć swego — zauważył Duratan. — Twoi rodacy często będą mieli z nią do czynienia, a wielu z nich wcale nie jest na to przygotowanych, nawet jeśli ze względu na ciebie zgodzą się na duże ustępstwa. — Jako Pan Kruczego Pola będę oczywiście przedstawicielem Sokolników wobec Morskiej Twierdzy i jej mieszkańców — odpowiedział sztywno najemnik. — Oboje udowodniliśmy, że potrafimy ze sobą współpracować. — Wzruszył ramionami. — Trudności są po to, by z nimi walczyć. Nie można unikać wojny ze strachu przed nieprzyjacielskim orężem. Następnie wytłumaczył uczonemu, że przybył do Lormtu w poszukiwaniu argumentów — czegokolwiek, co mogłoby wywrzeć wrażenie na ludziach, których musiał przekonać, spodziewał się również znaleźć jakieś informacje na temat trybu życia i zwyczajów Sokolników w czasach poprzedzających ich ucieczkę na północ. Byłyby dla niego cennymi wskazówkami podczas budowania nowej społeczności w High Hallacku, społeczności opartej na zasadach akceptowanych zarówno przez mężczyzn, jak i przez kobiety. Niestety, nie znalazł nic ważnego, mimo usilnych starań dyskretnej pomocy gospodarzy. Duratan obserwował posępną twarz Sokolnika, domyślając się przyczyny tego ponurego nastroju. — Nawet z pomocą pani Uny nie udało ci się nic zdziałać? — zapytał. — Miałem nadzieję, że tym razem coś znajdziesz, badałeś nasze najstarsze manuskrypty. — Rezultaty poszukiwań są bardzo mizerne. Twoi przyjaciele zrobili, co mogli, ale w Lormcie nie ma zbyt wielu materiałów dotyczących Sokolników, oprócz traktatów o sztuce leczniczej. Są one, rzecz jasna, wyjątkowo cennym znaleziskiem, chodziło mi jednak o coś innego. Tarlach pominął milczeniem pewien drobny szczegół, wzmiankę o talizmanie w jednym ze zwojów, która z początku bardzo go przeraziła. Aden i Pyra z pewnością ją przeczytały, a przecież widziały dar, który ofiarował Unie z Morskiej Twierdzy. Z czasem jednak sprawa ta przestała go dręczyć. Istnienie jakiegokolwiek związku między kobietą z Krainy Dolin a Sokolnikiem musiało się każdemu wydać nieprawdopodobne, wręcz nie do pomyślenia. Wierzył, że uzdrowicielki nie zwróciły uwagi na znaczenie
symbolu i chyba rzeczywiście tak było. W każdym razie, jeśli nawet któraś z nich przypuszczała, że Una jest dla niego kimś więcej niż tylko chlebodawczynią — nie zdradziła się ze swymi podejrzeniami. — Dlaczego sądzisz, że moglibyśmy przechowywać takie kroniki, Ptasi Wojowniku? — spytał Durant. — Wy, Sokolnicy, zawsze trzymaliście swoje sprawy w głębokim sekrecie. — Legenda głosi, że nasi przodkowie zaraz po przybyciu tutaj ukryli w Lormcie mnóstwo dokumentów dotyczących przeszłości ludu. Albo opowieść kłamie, albo księgi zostały zgubione czy zniszczone w ciągu długich wieków. — Albo po prostu dotychczas ich nie odkryto. — Niewykluczone — odparł Tarlach z westchnieniem. — Cóż, kiedy nie mamy czasu na dalsze poszukiwania. W każdej chwili może nastąpić zmiana pogody; jeśli czym prędzej stąd nie wyjedziemy, śnieg zasypie drogi zmuszając nas do zimowania tutaj. Do tego czasu większość dowódców na nowo zwiąże się przysięgą, a pozostali wyruszą w dalekie strony, szukając kolejnych zleceń. — Tarlach potrząsnął głową. — Zresztą pani Una nie może na tak długo opuszczać swej Doliny, a na mnie ciąży odpowiedzialność za oddział stacjonujący w Morskiej Twierdzy… Jeśli w ogóle pozwolą mi zachować dowództwo, gdy to wszystko się skończy. Duratan pokiwał głową. — Wiedziałem, że w końcu podejmiesz taką decyzję, koro pani Una jest już zdrowa. Kiedy wyjeżdżacie? — Za parę dni, jak tylko upewnię się, że moi towarzysze ą gotowi do drogi. — Odjedziesz stąd z naszym błogosławieństwem, choć loże nie ma to żadnego znaczenia. Będziemy dalej badać archiwa, i gdy znajdziemy coś ważnego, dopilnuję, by wieść o tym dotarła do Morskiej Twierdzy. — Naprawdę uczyniłbyś to? — Sokolnik spojrzał na niego zdumiony. — Pod jednym względem z pewnością nie różnię się od innych ludzi: lubię, gdy moje wysiłki mają jasno określony cel. Kroczysz bardzo stromą ścieżką, Ptasi Wojowniku. Obawiam się, że łatwiej byłoby ci przywrócić te góry do pierwotnego stanu, niż osiągnąć to, coś zamierzył. Mimo D możesz liczyć na moją pomoc. Żałuję tylko, że wizyta w Lormcie przyniosła ci tak niewiele korzyści. — W każdym razie zyskałem dobrego przyjaciela, a tego nigdy nie należy lekceważyć. Odważna leżała na grzbiecie łaskocząc dłoń Uny jedną zabandażowaną i trzema zdrowymi łapkami. — Ty małe ladaco! — beształa ją kobieta. — Jeśli nie przestaniesz, nigdy nie skończę się ubierać, nie mówiąc już o czesaniu. Usłyszawszy pukanie spojrzała w stronę drzwi. Był to mimowolny, instynktowny ruch, ale kotka potraktowała go jako zachętę do kolejnej zabawy. Gdy włosy Uny prześlizgnęły się po grzbiecie kocicy, chwyciła je łapkami, sprężyste pazurki wplątując w gęste pukle. Tarlach wszedł do pokoju z mroczną twarzą, ale ujrzawszy kotkę, a raczej cztery łapy i wytrzeszczone ślepia łypiące nań z pyszczka ukrytego w burzy loków — roześmiał się głośno. Oswobodziwszy głowę, kobieta z Krainy Dolin rzuciła mu gniewne
spojrzenie. — Nie byłoby ci tak wesoło, gdyby ciebie szarpała za włosy. — Zapewne — odrzekł, szczerząc zęby — ale wyglądałyście bardzo zabawnie. Już twoja mina była wystarczającą nagrodą za to, że postanowiłem wreszcie złożyć ci wizytę. Una przyjrzała mu się z zainteresowaniem. Dotychczas Sokolnik unikał wchodzenia do jej komnaty. Ciekawa była, co go tu sprowadziło o tak wczesnej porze. Odgadł jej myśli. — Chciałem się tylko upewnić, czy z wami wszystko w porządku, zanim obudzą się twoje strażniczki i każą mi uważać, gdy się do ciebie zbliżam. — Czy Duratan nie powiedział ci tego wczoraj wieczorem? — Zielone oczy Uny ściemniały. — A więc to ty go do mnie przysłałaś. — Wojownik zesztywniał nagle. — Powiedziałaś mu, że się źle czuję? — Nie, nie zrobiłam tego. Od początku miał zamiar nas odwiedzić. Wspomniałam tylko, że nasze studia nie przyniosły żadnych rezultatów, ponieważ o to zapytał. Przykro mi, jeśli domyślił się czegoś. — Czego? — Bałam się, Tarlachu, i teraz również się boję. Wczoraj wieczorem robiłeś wrażenie całkiem zrezygnowanego. Nie lubię cię w takim nastroju. Pamiętaj, że najgorsze jest jeszcze przed nami. — To nie ma nic wspólnego z naszym niepowodzeniem — zapewnił szybko. — Od samego początku wiedzieliśmy oboje, że jedynie przypadek mógłby… — Rozumiem. — Odwróciła się, żeby nie mógł zobaczyć jej twarzy. — Masz ze mną wieczne utrapienie. — Co to znaczy, Uno z Morskiej Twierdzy? — Mężczyzna podszedł do niej. — Wielokrotnie widziałam, jakim wzrokiem na mnie patrzysz. Zupełnie jakbyś myślał, że za chwilę rozpadnę się w kawałki. Ciężar odpowiedzialności po prostu cię przytłacza… Nie ma na świecie drugiego Sokolnika, który musiałby znosić coś takiego. — A czy uważasz, że mężczyznom z mego plemienia wychodzi to na dobre? — Położył ręce na ramionach Uny, zmuszając ją, by spojrzała mu prosto w oczy. — Rzeczywiście nie mamy doświadczenia w sprawowaniu tego rodzaju opieki. Wiem, jak bardzo jestem nieporadny… lecz nie żałuję niczego. Kocham cię i pragnę się tobą opiekować… To jest silniejsze nawet od pożądania. — Przyciągał ją do siebie i zamknął oczy. — Na samą myśl, że mógłbym cię utracić, straszny ból przeszywa mi serce, potrafię znieść, że musimy taić swoje uczucia, ale muszę mieć pewność, że żyjesz i jesteś bezpieczna, bo inaczej szaleję. Przytuliła się do niego bez słowa. Delikatnie muskał wargami gęste kasztanowe włosy Uny wdychając świeży zapach ziół, którymi je płukała. Czuł dotyk ciepłego, miękkiego ciała i domyślał się, że jest prawie naga pod błękitną domową suknią, pożyczoną zapewne od Aden. była czuła i uległa, piękna i bardzo kobieca. Ich wargi spotkały się na chwilę. Tarlach pocałował ją delikatnie i z ociąganiem wyswobodził się z jej objęć. Tak bardzo pragnął tej kobiety — Pani Morskiej Twierdzy, że jeszcze moment i uległby wzbierającej fali pożądania. W tej chwili nienawidził zarówno siebie, jak i brzemienia, które
spoczywało na jego barkach. Gdyby nie ono, natychmiast obwieściłby całemu światu skrywaną w sercu tajemnicę. Nie pomyślał nawet o zdobyciu Uny w inny sposób. Póki zachował choć odrobinę honoru i potrafił zapanować nad swymi namiętnościami — nie uczyni jej swoją nałożnicą, choćby nawet potajemnie. Zrobił krok w tył i zauważył z żalem — nie pozbawionym jednak pewnej satysfakcji — że ona również cierpi, choć podobnie jak on cofnęła się nieco. Pomyślał, że nieprzypadkowo dotychczas ubierała się i zachowywała niczym towarzysz mężczyzna. Ukrywała swą kobiecą naturę, by oszczędzić im obojgu dodatkowych zmartwień i rozczarowań. Una uśmiechnęła się smutno. Dzięki nagłemu przypływowi namiętności choć na chwilę zapomnieli o swym przygnębieniu. Potrząsnęła głową, jak gdyby pragnęła w ten sposób odpędzić zły nastrój. — Zazwyczaj niechętnie wydaję ci rozkazy, Ptasi Wojowniku — powiedziała — ale tym razem uczynię to. Wkrótce opuścimy Lormt i chyba nieprędko trafi się następna okazja zwiedzenia tutejszych gór. Obserwowałam twoje zachowanie podczas wczorajszej wycieczki. Byłeś niemile zaskoczony zmianami w krajobrazie, lecz wyraźnie zaintrygowało cię, że życie tak szybko powróciło w te strony. Wybierz się na kilkudniową wycieczkę… samotną wędrówkę wśród wysokich szczytów. Upewnij się, że pewnego dnia góry znów będą takimi, jakimi je niegdyś znałeś, choć żadne z nas tego nigdy nie zobaczy. Ja pozostanę tutaj i dopilnuję, by powrót do zdrowia naszych towarzyszy przebiegał bez żadnych zakłóceń. — Dojrzawszy błysk w jego oczach, niecierpliwie potrząsnęła głową. — Czy zawsze musisz dostrzegać jedynie ujemne strony życia, Tarlachu z Bractwa Sokolników? Nie jestem ani chora, ani ranna, ani też wyczerpana i chcę, żebyś zrobił to, co mówię. — Uśmiechnęła się znowu, a w jej uśmiechu była równo prośba, jak i rozkaz: — Leć, górski jastrzębiu, boć raz uczyń coś dla siebie. — W jej zielonych oczach igle zabłysły figlarne iskierki. — I bądź ostrożny! Nasi gospodarze są bardzo gościnni, ale nie mam ochoty zimować w Lormcie tylko dlatego, że kapitan raczył złamać nogę podczas miłej przejażdżki!
ROZDZIAŁ
SZÓSTY
Znalazłszy się poza obrębem Lormtu, Tarlach od razu poczuł, że wraca mu dobry humor. Bardzo potrzebował czasu, który mógłby poświęcić na badania i obserwacje. Chociaż na chwilę pozbył się wreszcie ciężaru odpowiedzialności i jedynym jego zmartwieniem było, że podczas tych kilku dni wykradzionych z wypełnionego licznymi obowiązkami życia, nie mogą mu towarzyszyć Una i Syn Burzy. Zaczął od wzgórz otaczających starożytną budowlę — tam też rozłożył obóz na noc, ale już rankiem następnego dnia całą uwagę poświęcił prawdziwym górom, niebotycznym wierzchołkom, które znał i kochał od lat chłopięcych. W takim właśnie miejscu wznosiło się niegdyś Gniazdo… Natychmiast odrzucił od siebie tę myśl, która przepełniała smutkiem jego duszę. Uniósł głowę i głęboko odetchnął zimnym i czystym górskim powietrzem. Przynajmniej ono nie zmieniło się pod wpływem zaklęć Czarownic. Skutki Wielkiego Poruszenia były tu widoczne nawet lepiej niż na nizinach, gdzie łagodniejszy klimat sprzyjał odradzaniu się życia, jednak posępny majestat krajobrazu poruszał go do głębi. Była to niezwykle dzika okolica, prawdziwe królestwo skał, a rosnące tu i ówdzie odporne na mróz rośliny czyniły ją jeszcze mroczniejszą. Widok tego niezwykłego świata musiał urzec każdego, kto nie uląkł się chłodu nie tkniętych ludzką stopą skał. Sokolnik zdążał w stronę podnóży stromego zbocza, znoszącego się tuż za niskimi pagórkami, śród których leżał Lormt i chłopskie zagrody. Przebywając swego czasu w osadzie u stóp wzniesienia, ostrzegł w górze, na stoku, liczne półki skalne i zapłonął chęcią zbadania ich. Obecnie nadarzała się znakomita okazja i nie zamierzał jej zmarnować. Kiedy dalsza jazda stała się niemożliwa, zsiadł z konia na małej łączce położonej nie opodal miejsca, w którym zamierzał rozpocząć wspinaczkę, i puścił luzem wodze. Był to znak dla Radosnej, że może paść się swobodnie, jednak tylko w najbliższej okolicy. Hala porośnięta była soczystą trawą, w pobliżu płynął wartki strumień i klacz podczas nieobecności Tarlacha powinna doskonale dać sobie radę. Błyszczącymi oczami spojrzał na urwiste zbocze. Zadanie, jakie przed sobą postawił, nie było niewykonalne, ale mógł mu sprostać jedynie doświadczony wspinacz, cieszył się, że podda próbie własne umiejętności, zwłaszcza że dużo czasu upłynęło, gdy po raz ostatni musiał stawić czoło takiemu wyzwaniu. Pnąc się pod górę, napotykał oraz więcej przeszkód; mimo to szybko dotarł do miejsca, w którym zamierzał rozpocząć poszukiwania. Był w doskonałej formie i szybko wyrównał oddech. Spojrzawszy w dół stwierdził, że roztaczający się wokół widok nie jest zbyt rozległy. Zaszedł daleko, ale okoliczne grzbiety wciąż górowały nad nim. Nie miało to żadnego znaczenia. Nie przyszedł, by dobywać szczyty. Zamierzał jedynie obserwować, jak odradza się roślinność na zboczach. Radość sprawił mu już sam fakt dotarcia tutaj. Podjęty wysiłek nie zmęczył go zbytnio i wchodząc pod górę spokojnym, równomiernym krokiem rozgrzał się i nabrał ochoty do dalszej wspinaczki.
Świeży i wypoczęty czuł podniecenie, które zawsze towarzyszy odkrywaniu rzeczy nowych, dotychczas nie znanych, choć prawdę mówiąc, trudno byłoby sobie wyobrazić bardziej ponury i nieprzyjazny krajobraz. To, co w braku lepszego określenia nazwał „stokiem”, było w rzeczywistości szerokim występem skalnym, sterczącym ze ściany tak stromej, że niedoświadczonemu oku wydałaby się całkiem pionową. Ponieważ tej części gór nigdy nie porastał las, była ona zawsze wystawiona na kaprysy pogody. To tłumaczyło zupełny brak paproci, traw i krzaków występujących obficie na niższych i łagodniejszych wzniesieniach, gdzie drzewa nie zdążyły jeszcze odrosnąć po Wielkim Poruszeniu. Nieliczne rośliny miały za to nieraz fantastyczne kształty. Kapitan ukląkł obok karłowatego drzewka, podziwiając dziwacznie powyginane gałęzie i próbując choć w przybliżeniu ocenić długość i kształt korzeni. Nie chciał kopać wokół pnia ani też w żaden inny sposób szukać odpowiedzi na nurtujące go pytania. Mógłby niechcący zniszczyć kruchą, a przecież tak kurczowo czepiającą się życia roślinę. Była jak gdyby niedobitkiem wielkiej armii. Tarlach dotknął sękatej gałęzi ruchem delikatnym i pełnym szacunku. To drzewko nie wyrosło w ciągu ostatnich ośmiu lat. Musiało jakimś cudem przetrwać Wielkie Poruszenie, a zapewne również wiele innych kataklizmów, jeśli — jak przypuszczał — tkwiło tutaj od stuleci. Cicho gwiżdżąc refren piosenki, bardzo lubianej przez żołnierzy z jego oddziału, zbliżył się do następnego skrawka zieleni, który właśnie przyciągnął jego wzrok. Następne pół godziny upłynęło mu bardzo przyjemnie na wędrówce z miejsca na miejsce i podziwianiu niezwykłych, od dawna przezeń nie spotykanych roślin. W ciągu tego krótkiego czasu zdążył utwierdzić się przekonaniu, że ten nieurodzajny z pozoru teren nie jest bynajmniej jałową pustynią. Skąpą zieleń pokrywającą zbocze łatwo było przeoczyć, niemniej jednak roślinność krzewiła się wszędzie tam, gdzie można było zapuścić korzenie. Co chwilę spotykał starych znajomych z lat młodości, które spędził w wysokich górach. Mchy i porosty nie pokrywały jeszcze skał grubym, różnobarwnym kobiercem, lecz pojawiały się tu i ówdzie w niewielkich koloniach — co najważniejsze — były zielone, soczyste i jędrne, wszystko wskazywało na to, że góry w końcu odzyskają dawny wygląd. Dzięki procesom wietrzenia w skale postały liczne „kieszenie”, stając się bezpiecznym schronieniem dla nasion i zarodników. Człowiek — intruz idący po luźnych okruchach skalnych i żwirze musiał się jednak mieć na baczności i ostrożnie stawiać stopy, gdyż każdy niewłaściwy krok groził potknięciem. W tej dzikiej okolicy, gdzie znikąd nie można było oczekiwać ratunku, złamanie nogi, przed którym przestrzegała Una, miałoby równie katastrofalne skutki jak upadek w przepaść. Tarlach z początku zamierzał spędzić czas przypatrując się roślinom albo po prostu podziwiając widok otwierający się ze skalnej półki, lecz w pewnym momencie zwrócił uwagę na samą ścianę urwiska. Kucał właśnie, oglądając kępę mchów nie znanego mu gatunku, gdy nagle stwierdził, że bezwiednie próbuje odsunąć się w bok. Skądś płynął ku niemu strumień zimnego powietrza. Zaskoczony, dokładnie zbadał skałę i w końcu odkrył tuż przy ziemi czarną
szczelinę. Poślinionym palcem sprawił, że dziwny mroźny powiew pochodzi właśnie stamtąd, ostrożnie wcisnął rękę w otwór tak głęboko, jak mu na to pozwalała szerokość szpary. Dłoń trafiła w próżnię. Sokolnik cofnął się i przysiadł na piętach, ze zdumieniem patrząc na rysę w skale. Nagle domyślny uśmiech rozjaśnił mu twarz. To dziwne zjawisko miało bardzo proste wytłumaczenie; czyż Aden nie wspominała, że góry otaczające Lormt pocięte są siecią pieczar? Ta dziura była po prostu ich częścią. Powstał i uczynił krok do tyłu, aby sprawdzić, czy na zboczu nie ma żadnych innych otworów prowadzących do podziemnego świata duchów. Był to zbyt gwałtowny, nieostrożny ruch. Potknął się na kamieniach i upadł. Instynktownie wparł stopy w ziemię, choć nie groziło mu stoczenie się ze skalnego występu. Nagle stwierdził brak oparcia pod nogami; wydało mu się, że cały świat znika w ziejącej otchłani. Rozpaczliwie zamachał rękami, próbując złapać się czegoś, ale krucha skała ustąpiła pod naporem i Tarlach runął w głąb szczeliny razem z lawiną kamieni i żwiru. W chwili uderzenia o ziemię nie stracił przytomności. Niejasno uświadamiał sobie, że z wielkiej plamy światła nad jego głową wciąż spadają skalne okruchy, więc czołgał się dalej w ciemność, aż w końcu legł nieruchomo i zemdlał. Wstrząs wywołany upadkiem mijał powoli, ale w końcu Sokolnik odzyskał świadomość. Wyprostował się i natychmiast objął rękami czaszkę. Przesiedział potem kilka minut oparty o skałę, z zaciśniętymi powiekami, aż w końcu zawrót głowy minął i Tarlach mógł dokonać pobieżnej oceny swych obrażeń. Ukończywszy oględziny, stwierdził, że wykpił się stosunkowo tanim kosztem. Jego ciało było niczym jeden wielki siniec, a głowa bolała straszliwie, ale nigdzie nie wykrył złamań ani śladów wskazujących na jakieś inne groźne dolegliwości. Bez wątpienia nie uszkodził sobie żadnej arterii ani nie odniósł głębokich, krwawych ran, zresztą nie czuł się na siłach, by to dokładnie sprawdzać. Wewnętrzne organy zapewne również były w porządku, inaczej szok wywołany gwałtownym przeżyciem nie zniknąłby tak prędko. Z ostateczną diagnozą trzeba było jednak jeszcze poczekać. I to już chyba wszystko, jeśli chodzi o jasne strony mojej przykrej sytuacji, pomyślał, rozglądając się wokoło. Instynkt, kierujący go w głąb jaskini, uratował mu życie, w każdym razie przedłużył je. Wysoko w górze widniał niewielki otwór, przez który wpadał do środka pojedynczy promień słońca. Było to jedyne źródło światła w całym pomieszczeniu, ale Tarlachowi wystarczyło w zupełności, blask słońca raził go nawet trochę w oczy, które powoli zaczęły się przyzwyczajać do panującego wokół mroku. W grocie nie brakowało świeżego powietrza, a chłodny powiew, zbyt silny, by mógł pochodzić z wąskiej szpary od sklepieniem, upewnił go, że jaskinia, do której wpadł, jest tylko częścią większego kompleksu. Czy miał on jakieś połączenie ze światem zewnętrznym, tego Tarlach nie wiedział. Zresztą było to i tak bez znaczenia. Jaką mógł mieć nadzieję, że błądząc w labiryncie korytarzy, ciągnących się milami i najeżonych tysiącem pułapek, odnajdzie w końcu drogę do domu? Byłby to doprawdy niezwykle szczęśliwy traf, zważywszy, że nie miał ze sobą pochodni, a skąpe zapasy żywności i wody zabrane z juków nie mogły starczyć na
długo. Poza tym istniał jeszcze duch… Tarlach wiedział, że nie ma żadnej szansy. W obecnej sytuacji prawdopodobieństwo natrafienia a drugie wyjście było zbyt małe, żeby w ogóle brać je pod wagę. Cóż więc mu pozostało? Wciąż miał swoją broń… ale z tym nie musiał się śpieszyć. Będzie pełzł w głąb odwiecznej ciemności, póki starczy sił, a potem, kiedy traci już wszelką nadzieję, zapewne sięgnie po ten ostateczny środek, by uniknąć męki powolnego konania. Istniała jednak jeszcze jedna możliwość. Znajdował się tuż pod powierzchnią ziemi; odległość między dnem jamy a otworem w sklepieniu wynosiła mniej więcej piętnaście stóp. Oglądając dziurę, doszedł do wniosku, że strop nie jest zbyt gruby i być może uda mu się go rozbić. Spojrzał na stertę gruzu, która wraz z nim spadła do jaskini. Nie dostrzegł żadnych większych odłamków, jedynie drobne kamienie, żwir i pył, który widocznie tak długo osadzał się w niecce wokół szczeliny, aż w końcu pokrył ją całkiem i zastygł w kruchą zdradliwą skorupę. Z pewnością niebezpiecznie było stąpać po czymś takim, ale Tarlach czuł, że za pomocą kilku narzędzi, które miał przy sobie lub które mógł naprędce skonstruować, zdoła wykorzystać ten gruz do swoich celów. Mógłby wejść na kopiec i spróbować wydostać się z jamy przez otwór w sklepieniu. Oczywiście, nie było to wcale łatwe. Tarlach wiedział, że czekające go zadanie polega głównie na kopaniu, nie zaś na wspinaczce. Posuwając się naprzód, musiał jednocześnie układać schody; potrzebował tego prowizorycznego rusztowania, by móc bezpiecznie pracować podczas kolejnych etapów operacji. Oblizał spierzchnięte wargi. Ma jedną szansę na sto, może dwie. Jeśli wcześniej nie opadnie z sił, na pewno da sobie radę z resztkami skorupy otaczającej dziurę w stropie. Jest tak krucha, że prędzej czy później pęknie pod jego ciosami. Wówczas sklepienie runie mu na głowę. Nawet jeśli nie zginie od razu, pieczara stanie się jego grobowcem. Być może zresztą niepotrzebnie zawraca sobie tym głowę. W grotach czaiła się trwoga, trwoga nie mająca nic wspólnego ze zdradliwymi skalnymi pułapkami, wieczną nocą i konaniem z głodu czy pragnienia. Ile czasu mu pozostało? Kiedy widmo–zabójca, o którym mówiła Aden, rzuci się na niego i naznaczy swym śmiertelnym piętnem? A gdy to już nastąpi, jak prędko jego ciało zacznie gnić, niczym zwłoki człowieka zmarłego przed wieloma dniami? Odsunął od siebie myśli o tym niebezpieczeństwie, gdyż nie mógł uczynić nic, aby go uniknąć. Następnie zabrał się do racy, wkładając całą siłę i determinację w walkę ze zdradzieckim kopcem. Zadanie było o wiele bardziej męczące i czasochłonne, niż się spodziewał. Z trudem przerzucał gruz z rumowiska, mając do dyspozycji jedynie nóż i płaski kamień zamiast kilofa i szufli. Dzięki wilgotnej jesieni i zimie żwirowa gleba stała się bardziej spoista, co znacznie ułatwiało kopanie, jednak godziny mijały, a jemu wciąż wydawało się, że nie czyni żadnych postępów. Zaczęła ogarniać go panika. Robiło się coraz później, a on mógł pracować jedynie przy świetle, wpadającym do jaskini przez otwór w sklepieniu. Trwożnie spojrzał w górę i potrząsnął głową. Kiedy tylko słońce zniknie
za horyzontem, tutaj, na dole zapanują nieprzeniknione ciemności. A wówczas? Pochylił obolały grzbiet, aby zgarnąć jeszcze trochę wilgotnego żwiru. Wówczas będzie musiał przytulić się do kamiennej ściany i tak trwać, póki nie nadejdzie świt, który umożliwi mu wznowienie pracy. Wkrótce znów ujrzy światło dzienne, jeśli oczywiście kolejne zapadnięcie się ziemi nie pogrzebie go na zawsze. Powtarzał to sobie raz po raz, ale w głębi duszy czuł, że nie doczeka brzasku, ża wcześniej dopadnie go Dziecięca Zmora. Jaskinia nie była zwykłą dziurą w ziemi — lecz częścią połączonych grot, był tego całkiem pewny. Bezlitosna zjawa przybędzie, gdy tylko zapadną ciemności, a może jeszcze szybciej. Zamknął oczy. Nagle ogarnęła go przemożna chęć porzucenia pracy. Opowieść uzdrowicielki brzmiała bardzo przekonywająco… Choć nigdy nie pragnął śmierci w bitwie, oswoił się z myślą o niej; stałe obcowanie z niebezpieczeństwem było częścią losu wojownika, lecz tu chodziło o coś nieporównanie bardziej przerażającego i Tarlach — mimo całej swej odwagi — odczuwał lęk. Jego ruchy stały się nerwowe i gwałtowne. Wbrew usilnym staraniom nie potrafił całkiem zapanować nad drżeniem rąk. Jedyne, co mógł uczynić, to zacisnąć zęby i dalej przeć naprzód, walcząc ze sobą, upływającym czasem i piekielnie opornym materiałem, który musiał w jakiś sposób przystosować do swych potrzeb. Światło zgasło nagle, tak jak się tego spodziewał. Fakt ten, choć od dawna oczekiwany, zupełnie go załamał. Padł na hałdę żwiru, łkając rozpaczliwie. Atak histerii wkrótce minął i po pewnym czasie Tarlach znów odzyskał panowanie nad sobą. Ukląkł i po omacku odszukał drogę do bezpiecznego, przykrytego kamiennym stropem korytarza. Tam położył się i zdjął powyginany hełm. Postanowił odpocząć i jeśli to możliwe — przespać się trochę. Czuł wstyd z powodu chwilowego załamania, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że gwałtowny wybuch pomógł mu rozładować rosnące napięcie. Wciąż się bał, ale nie był to już ten paniczny strach co przedtem. Jeśli zdoła zachować spokój w ciągu kilku najbliższych godzin — i uniknąć niebezpieczeństwa, które budziło w nim taką grozę — ukończy kopanie jutro, być może nawet przed południem. Wówczas, rzecz jasna, pozostanie jeszcze do pokonania sklepienie.
ROZDZIAŁ
SIÓDMY
Tarlach stęknął i otworzył oczy. Skalną komnatę wypełniło łagodne światło. Tuż nad sobą ujrzał elfią twarzyczkę; jej ni to figlarny, ni to wesoły wyraz sprawił, na wpół tylko rozbudzony Sokolnik nie mógł się oprzeć pokusie. Roześmiał się i żartobliwie puknął palcem w zadarty nosek, jak to nieraz czynił Prufon ze swą małą wnuczką. Nagle serce w nim zamarło. Cofnął się gwałtownie, gdyż strach powrócił ze zdwojoną siłą. Nie była to jasna buzia dziecka z Morskiej Twierdzy, ze śmiejącymi się oczyma i policzkami opalonymi na brąz po lecie spędzonym w śródleśnym ojcowskim dworze. Stojąca przed nim mała istotka była bez wątpienia prześliczna: miała bujne, wijące się, kasztanowate włosy i jasnozielone oczy. Jednak niezwykła bladość cery świadczyła o tym, że diewczynka nie należy do świata żywych. Mieszkańcy Lormtu słusznie nazywali ją duchem. Światło wypełniające komnatę wydawało się emanować właśnie z niej. A może prawdę tak było? W chwili kiedy odskakiwał do tyłu, zjawa próbowała ująć go za rękę. Teraz patrzyła nań z urażonym zdumieniem. Wyprostował się natychmiast. — Przepraszam — powiedział, usiłując zapanować nad drżeniem głosu. Słyszał, że podczas takich spotkań ten, kto pierwszy zaczyna mówić, może uzyskać przewagę. — Pomyliłem cię z inną małą dziewczynką. — Twoją małą dziewczynką? — Nie. Po prostu z kimś, kogo znam. — Aha. Przyglądała mu się uważnie, przechyliwszy głowę na bok. — Jest ci zimno? — zapytała w końcu. — Nie za bardzo. Dlaczego pytasz? — Bo strasznie drżysz. Spojrzał na nią ze zdumieniem, a potem mimo woli uśmiechnął się. — Chyba mnie przestraszyłaś — powiedział całkiem szczerze. Słysząc to, zjawa wybuchnęła radosnym śmiechem. Usiadła obok i starannie wygładziła suknię… Po raz pierwszy zwrócił uwagę na ubiór i doszedł do wniosku, że zapewne jest bardzo niewygodny. W niczym nie przypominał strojów noszonych przez kobiety i dziewczynki w Estcarpie lub High Hallacku. Suknia musiała być bardzo stara, tak stara jak legenda o duchu, ale Sokolnik nie znał się wcale na kobiecej modzie i nie potrafił określić, kiedy ją uszyto. Dziewczynka podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. — Spałeś bardzo długo — powiedziała, a potem, widocznie tknięta jakąś nową myślą, dodała: — Czy to ja cię obudziłam? — Nie. Przynajmniej tak sądzę… Po prostu już się wyspałem. — A może ostrzegły go wyostrzone zmysły wojownika, przemknęło mu przez myśl. — To dobrze! Starałam się być bardzo cicho. Kathreen mówi, że za dużo gadam i że nie wolno mi ciągle naprzykrzać się ludziom. — Kathreen? — Moja siostra. Jest bardzo duża i bardzo mądra — w oczach dziewczynki zabłysła duma — i ładna.
— Bez wątpienia, jeśli jest choć trochę podobna do ciebie. Zjawa energicznie pokiwała głową. — Na imię mi Adeela — powiedziała, jak gdyby nagle przypominając sobie o zasadach grzeczności, które jej niegdyś wpojono. Sokolnik zawahał się. Nie chciał przestraszyć ani urazić dziecka, ale wiedział, że znajomość imienia daje władzę nad jego właścicielem. Nie miał ochoty przedstawiać się zjawie ani też nikomu innemu, nawet gdyby zwyczaje Sokolników zwalały na to. Jedynie dla Uny zrobił wyjątek… Nagle przypomniał sobie przydomek nadany mu przez władczynię. — Nazywają mnie Górskim Jastrzębiem — rzekł, pochylając głowę ruchem podpatrzonym u panów z Dolin. — miło mi cię widzieć, Adeelo. Przymrużył oczy, nie wiedząc, czy ma śmiać się, czy płakać. Uświadomił sobie, że to, co przed chwilą powiedział, jest szczerą prawdą. Adeela nie miała pojęcia, co się z nim dzieje. Wodziła zdumionym wzrokiem po ponurym otoczeniu, zupełnie jakby zobaczyła je po raz pierwszy. W końcu zwróciła się ku niemu. — Dlaczego spałeś? — Ponieważ byłem bardzo zmęczony. — Nie o to mi chodzi! — wykrzyknęła w rozdrażnieniu. — Dlaczego spałeś akurat tutaj? — Wpadłem w jamę i straciłem siły próbując się wydostać. — Szukałeś diamentów? — Nie — odpowiedział z lekkim rozbawieniem — po prostu zrobiłem jeden nieostrożny krok i niespodziewanie znalazłem się tu, na dole. Dziewczynka przez dłuższy chwilę milczała, wciąż rozglądając się wokoło. W pewnym momencie przywarła do Sokolnika, jak gdyby nagle ogarnął ją lęk. Choć nienawykły do tego rodzaju pocieszających gestów, objął Adeelę ramieniem i po chwili poczuł, że jej gorączkowe napięcie mija powoli. — Czy masz jakichś kuzynów? — zapytała nagle bardzo cichym głosem. — Przypuszczalnie tak. Dlaczego pytasz? — Nie lubię kuzynów. No–el jest moim kuzynem. Tarlach poczuł, że zimny dreszcz przechodzi mu po plecach. Nie chciał wiedzieć, dlaczego ów No–el budzi taką niechęć w małym duchu. Ale ona najwyraźniej już wróciła pamięcią do minionych wydarzeń i teraz mówiła dalej, w podnieceniu niemal zapominając o jego obecności. — No–el powiedział, że znajdziemy w grocie diamenty dla mamy. To miała być wielka niespodzianka i nie wolno nam było nikomu o tym mówić, dopóki nie wrócimy ze skarbami, ale w jaskini było tak ciemno i drzwi były takie małe, że zaczęłam płakać i Kathreen powiedziała, że jeśli dobrze poszukamy, to z pewnością znajdziemy diamenty na zewnątrz. Spojrzała na niego dużymi oczyma, które w tej chwili stały się jeszcze większe. — No–el podniósł kamień i bił ją, aż zrobiła się cała czerwona. Potem wepchnął ją do groty, i mnie też, a w końcu przytoczył do drzwi wielki głaz. Nie chciał go wcale odsunąć, a ja też nie mogłam tego zrobić, chociaż bardzo się starałam. — Wargi dziewczynki zadrżały, a w oczach stanęły jej łzy. Przejęta dawnym lękiem nie pomyślała nawet o ich otarciu. — Kathreen spała. Nie chciała się obudzić, chociaż wołałam do niej raz po raz. Wszystkich wołałam, ale nikt nie przyszedł. — Dopiero teraz sięgnęła
małą piąstką w stronę mokrych policzków. — Byłam taka głodna i spragniona, i tak bardzo pragnęłam, żeby mama oprowadziła nas z tych strasznych ciemności… Tarlach zamknął oczy. Potem wziął dziecko na ręce nocno przytulił. O mało nie uległ złudzeniu, że trzyma ramionach żywą istotę; jednak ciało dziewczynki było lodowato zimne, a w drobnej piersi nie biło serce. W owej chwili nie obchodziło go wcale, że jest dziwna, niepodobna do zwykłych śmiertelników — widział w niej tylko przerażone dziecko, potrzebujące czułości i opieki. — Twoja mama nie mogła cię usłyszeć, Adeelo — powiedział łagodnie — ani ona, ani… Kathreen. W przeciwni razie pomogłyby ci. Przestała płakać i spojrzała na niego. — Czy Kathreen odeszła? Jak mój dziadek? — Tak. Dziewczynka oparła głowę na jego piersi. — To wina No–ela, prawda? — Tak. — A zatem jest bardzo niegodziwy. — Niewiarygodnie niegodziwy. Odsunęła się trochę. — Czy go ukarano? — Zapewne — odrzekł. Przesunął dłonią po bujnych miękkich włosach i westchnął głęboko. — To było dawno temu, Adeelo. Twoja mama i Kathreen nie chciałyby, żebyś wciąż płakała z tego powodu. Mówił spokojnie, choć przychodziło mu to z wielkim idem. Musiał się kryć ze wzbierającą w nim wściekłością, swoim krótkim życiu Adeela zaznała tyle złości i nienawiści… Była tylko dzieckiem, a wycierpiała tak wiele i w dodatku skazano ją na ten straszny los… Nie zasłużyła nań przecież. Z pewnością nie. Myśl o klątwie ciążącej nad dziewczynką sprawiła, że jeszcze mocniej przycisnął ją do piersi. Jeśli miał umrzeć z powodu Adeeli, niechże tak się stanie. Nie mógł obarczyć jej winą, nie mógł czuć do niej nienawiści. Poza tym miał przecież sposób na skrócenie przedśmiertnych mąk. Tymczasem nie chciał — nie mógł — odmówić dziewczynce pociechy i wsparcia w potrzebie. Za pierwszym razem doznała tak strasznego zawodu… Musiał jej pomóc, mimo dręczących go obaw. Mała ucichła i po chwili zapadła w głęboki sen. Spojrzał na nią i natychmiast przestał się lękać. Śmiertelna czy nie, Adeela znów była dzieckiem. Straszliwe przejścia, niespełnione pragnienie zemsty na krzywdzicielu i zapewne również na tych, którzy nie mogli jej pomóc, były zbyt ciężkim brzemieniem dla tej młodej istoty. Nienawiść owładnęła duszą Adeeli, zabijając w niej wszystkie ludzkie uczucia i zamieniając dziewczynkę w demona śmierci, lecz zły czar prysł w końcu — Tarlach był tego całkiem pewien. Przez chwilę żywił nadzieję, że rozmawiając ze zjawą w jakiś sposób przyczynił się do jej uwolnienia. Po krótkim namyśle doszedł jednak do wniosku, że zadziałały tu inne siły. Jakże inaczej mógł wytłumaczyć swoje cudowne ocalenie? A może to niezwykły widok człowieka śpiącego spokojnie w tak okropnym miejscu poruszył Adeelę, obudził w niej świadomość? Ciekaw był, co się z nią dalej stanie. Teraz, kiedy jest znowu sobą, zapewne wyruszy w długą podróż, aby już nigdy nie wrócić do świata żywych. Na razie jednak wciąż była tutaj, z nim.
Uśmiechnął się łagodnie. Być może po prostu potrzebowała odpoczynku po długich wiekach nużącej wędrówki. Tarrlach znów zapadł w sen. W pewnym momencie poczuł, że Adeela wysuwa się z jego ramion. — Kathreen! To Kathreen! Czy ją słyszysz? Pokręcił przecząco głową, ale puścił rękę dziewczynki. Bez wątpienia posiadała nadnaturalne zdolności i wiedziała o rzeczach, o których on nie miał zielonego pojęcia. Wstał. Serce biło mu przyśpieszonym rytmem. Z pewnością nadeszła chwila jej ostatecznego uwolnienia! — Idź szukać swej siostry. Śpiesz się! Czekała na ciebie bardzo długo. Adeela nie potrzebowała zachęty. Zaczęła biec. Odniósł wrażenie, że jej drobna sylwetka powoli blednie i rozwiewa w powietrzu, a potem zupełnie stracił ją z oczu. W tej samej chwili zniknęło blade światło i korytarz pogrążył się w ciemności. Tarlachowi nie przeszkadzało to zbytnio. Upłynęła już większa część nocy i wiedział, że wkrótce nastanie nowy dzień. Głowa opadła mu na piersi. Cieszył się, że Adeela wreszcie mogła odejść… ale, na Rogatego Pana, dobrze było mieć ją tutaj przy sobie. Wciąż nie wiedział, czy wyjdzie cało z tej przygody, i samotność dokuczała mu teraz jeszcze bardziej niż przedtem.
ROZDZIAŁ
ÓSMY
Wkrótce po wyjeździe kapitana Pyra odwiedziła Unę w czytelni. Siadła obok zajętej pracą Pani Morskiej Twierdzy i przez chwilę milczała nie wiedząc, jak zacząć rozmowę. — Duratan powiedział mi, dlaczego przyjechaliście tutaj — odezwała się w końcu. — Dowiedział się o tym od twojego Sokolnika, zanim wyruszył na wybrzeże. — Powinien powiadomić cię wcześniej — odrzekła Una, z trudem ukrywając zdziwienie, że Pyra poruszyła ten temat. — Obraliście sobie bardzo szlachetny cel, ale obawiam się, że wasze starania są z góry skazane na niepowodzenie. Nawet jeśli Tarlach poradzi sobie ze swymi towarzyszami i innymi dowódcami kompanii, w wioskach z pewnością poniesie klęskę. A o ile dobrze zrozumiałam, właśnie na uzyskaniu zgody kobiet zależy mu najbardziej. — Owszem. Jeśli zaś użyje przemocy, utraci dostęp do Morskiej Twierdzy. Mając tylko jedną Dolinę, nie zdoła założyć stałego Gniazda. Pyra pokręciła głową. — Jak to sobie wyobrażasz, pani? Sokolnicy pozostaną tym, czym byli, nie porzucą odwiecznych zwyczajów. Ich strach jest zbyt wielki i upływ lat nic tu nie pomoże. — Myślę, że mimo wszystko powoli się zmieniali, począwszy od dnia, kiedy utracili swą twierdzę. Musieli wówczas zacząć zaciągać się na dłuższy czas, a co za tym idzie — więcej przestawać z obcymi. Nie są głupcami poczynione spostrzeżenia nie mogły rozpłynąć się bez śladu. Ci, których wynajęłam, zawsze zachowywali się sprawnie, a przecież Morską Twierdzą zarządzają głównie kobiety, od kiedy przez wojnę i pomór straciliśmy większość mężczyzn. Pozwoliliśmy tym Sokolnikom żyć zgodnie z ich własnymi zwyczajami i staraliśmy się nie wtrącać do ich spraw, ale pewne wzajemne oddziaływania były nieuniknione. — I sądzisz, że oni po prostu osiądą tam jak zwykli idzie? — zapytała pogardliwie Pyra. — Oczywiście, że nie. Bez wątpienia nie uczyni tego ani obecne pokolenie, ani następne. Być może nigdy nie uda się :go przeprowadzić na większą skalę. — Zmrużyła oczy. — Nie jestem też całkiem pewna, czy to najlepsze rozwiązanie. Kobiety w wioskach bardzo długo żyły swoim własnym życiem. Być może nie zechcą, by ich córki i wnuczki dzieliły los niewiast z innych ras i ludów. Z drugiej strony — kto wie, czy budowa nowego Gniazda nie jest najlepszym lub w ogóle jedynym sposobem ocalenia tego, na czym im najbardziej zależy? — O co ci chodzi? — Uzdrowicielka zmarszczyła brwi. — Pomyśl tylko! Wioski pustoszeją, w miarę jak coraz więcej kobiet wymyka się w poszukiwaniu innego życia. Większość z nich wyjdzie za mąż, poprzestając na wychowywaniu dzieci. Ale co z tymi, które wniosą do nowych rodzin rozmaite umiejętności? Uzdrowicielki będą zawsze nile widziane, podobnie jak prządki czy szwaczki. Czy możesz sobie jednak wyobrazić, z jakim przyjęciem spotka się w Estcarpie kowal lub cieśla płci żeńskiej? Co z kobietami, które zapragną ujeżdżać konie lub hodować
krowy, a nie tylko doić je? Wiem, co mówię, Pyro. Zmuszona okolicznościami, musiałam nieraz wychodzić z roli, jaką wyznaczają Pani Twierdzy tradycja i obyczaj Krainy Dolin. Wiele kobiet tak czyniło, w czasie kiedy Psy pustoszyły High Hallack. Po powrocie mężczyzn prawie wszystkie powróciły do dawnych zajęć. Jednak mój ojciec podczas wojny utracił władzę w nogach i prawym ramieniu, tak więc matka i ja musiałyśmy pomagać mu w rządzeniu Doliną. Matka wkrótce zmarła, a podczas zarazy odeszli również ojciec i mój mąż. Wówczas to stałam się prawdziwym Panem Doliny. Sąsiedzi wkrótce nauczyli się szanować umiejętności Pani Morskiej Twierdzy, ale niejeden wciąż widzi we mnie klacz, która przekroczyła granice swego pastwiska. — Być może jest sporo prawdy w tym, co mówisz — odrzekła Pyra po chwili milczenia — ale pamiętaj jeszcze o czymś. W większości wiosek przybycie mężczyzn nie jest traktowane jak katastrofa, bo chociaż takie spotkania są dość nieprzyjemne dla obu stron, to Sokolnicy pragną synów, a ich partnerki — córek. Nie ma tu więc żadnego przymusu. Większość chłopców mieszka w wioskach do piątego, szóstego roku życia, a ich matki nie muszą się niczego obawiać, chyba że narodzi się dziecko kalekie. Są jednak trzy osady, w których sprawy przedstawiają się inaczej — właściwie dwie, bo jedna przestała już istnieć. Mężczyźni przyjeżdżają tam po prostu po to, żeby gwałcić. Porywają roczne dzieci płci męskiej, dla kaprysu zabijają kobiety i dziewczynki. Któż zechciałby wiązać się z takimi ludźmi, nie mając w dodatku żadnej możliwości ucieczki? — Kapitan opowiadał mi o tym — powiedziała ponuro Una. — Wyjaśnił, że każdej wioski pilnuje wydzielona kolumna i że niektóre oddziały od dawna są znane z brutalnego traktowania mieszkanek osad. Jeszcze przed upadkiem Gniazda, kiedy ludzie z tych kolumn odwiedzali inne rejony, a było to niezbędne dla dopływu świeżej krwi — pilnowano ich, aby zapobiec gwałtom, o których mówisz, Tarlach widział, jak jeden z tych Sokolników zaatakował dziewczynę, bo nie podobały mu się jej rude włosy. Dowódca, sam Pan Wojny wszystkich Sokolników, wytrącił broń z ręki napastnika i odesłał go precz. Kazał również odprowadzić dziewczynę do domu nietkniętą, gdyż była bardzo młoda i przerażona. — I ty zgodziłabyś się narazić inne kobiety na takieni ebezpieczeństwo? — Zgodnie z postanowieniami traktatu, Sokolnicy utracą władzę nad ich życiem i śmiercią. Zresztą prędzej czy później utraciliby ją i tak, prawda? Wioski powoli się wyludniają i w końcu zupełnie opustoszeją. Poza tym wątpię, czy ludzie, których się obawiasz, zechcą zamieszkać w nowym Gnieździe na takich warunkach. Jak twierdzi kapitan, są bardzo przywiązani do dawnego trybu życia. — Aż tak bardzo, że raczej skażą własny lud na wymarcie, niż zgodzą się zmienić ów tryb życia? — Owszem. — Oczy Uny pociemniały. — Mam tylko nadzieję, że nie uda im się przeciągnąć większości Bractwa i swoją stronę. W przeciwnym razie kapitan zostanie krzyczany zdrajcą i to będzie jedyna nagroda za jego trudy. Może się też zdarzyć, że go zabiją albo pozbawią dowództwa i wygnają z kompanii. Pyra spojrzała na nią uważnie. — Miałby dokąd pójść, nieprawdaż? Większość mężczyzn wolałaby rządzić dwiema Dolinami niż komenderować kompanią czystych tarcz.
Una zesztywniała nagle. — Sokolnicy nie są tacy jak większość mężczyzn — powiedziała ostro. — Przestają jedynie z ludźmi, od których nauczyli się wojennego rzemiosła, i z towarzyszami broni. Ich przyjaźń, a także przyjaźń sokołów, jest wszystkim, co posiadają. Ani piękna posiadłość, ani jakakolwiek inna więź nie mogłyby zastąpić żadnemu Sokolnikowi ich utraty. Zwłaszcza jeśliby musiał odejść we wstydzie i pohańbieniu. Palce Uny zaciśnięte na krawędzi stołu, zbielały. — Ten człowiek jest dumny i prawy. Nie chciałabym widzieć, jak ponosi klęskę i gorzknieje pod wpływem kolejnych niepowodzeń. — Zmierzyła swą rozmówczynię ostrym spojrzeniem. — Wiem dobrze, co miałaś na myśli, mówiąc o dwóch Dolinach… Obie jesteśmy kobietami, a nie podlotkami, którym marzenia przesłaniają rzeczywistość. Rozumiesz więc chyba, że to rozwiązanie w ogóle nie może być brane pod uwagę. Gdyby Tarlach był wolny, odpowiedzialny jedynie za siebie, swego sokoła i konia, wówczas sprawa wyglądałaby inaczej. Ale on jest Sokolnikiem i jeśli wieść o takim wydarzeniu doszłaby do jego dowódcy i towarzyszy, stałby się w ich oczach kimś gorszym od wściekłego zwierzęcia. Nieważne, czy darzę go uczuciem, czy nie — w żadnym wypadku nie mogłabym wyrządzić mu takiej krzywdy. — Nie, nie mogłabyś — zgodziła się Pyra — wybacz mi, proszę, nie miałam prawa tak mówić. Na pierwszy rzut oka widać, że coś was łączy. Jest również oczywiste, że twoje obawy są słuszne. Nie powinnam była poruszać tej sprawy w rozmowie z tobą ani z nikim innym. — Nieraz zdarza nam się powiedzieć coś niestosownego, kiedy występujemy we własnej obronie — powiedziała cicho Una. — Ty, Pyro, również jesteś Sokolniczką, prawda? Twarz uzdrowicielki była nieruchoma niczym maska. — Kpisz sobie, ale to wcale nie jest śmieszne — ostrzegła Unę. — Każda rasa ma pewne charakterystyczne cechy, a u Sokolników są one bardzo dobrze widoczne, bo przez długi okres nie mieszali się z innymi ludami. Nauczyłam się rozpoznawać ich rysy widoczne pod wysokimi szyszakami. Jesteś bardzo podobna do wojowników, których dotychczas spotykałam, chociaż rzecz jasna, twarz masz delikatniejszą mężczyźni. — Nawet jeśli jestem Sokolniczką, to co z tego? — Mogłabyś nam pomóc, gdybyś zechciała. Mogłabyś przemówić za nami, przekonać inne kobiety. Z pewnością cieszysz się poważaniem wśród swych sióstr. Wysłuchają cię chętniej niż kogoś obcego, obojętnie czy będzie on kobietą, czy mężczyzną. Sokolniczka milczała przez dłuższą chwilę. Potem zaczęła mówić, starannie dobierając słowa. — Lubię cię i szanuję, Uno z Morskiej Twierdzy. Twego kapitana także polubiłam, choć z początku uważałam to za niemożliwe. Tak jak mówisz, jest człowiekiem prawym, mimo oschłego sposobu bycia i surowości właściwej mężczyznom z jego plemienia. O tym chętnie zaświadczę, ale nie wolno mi żądać od innych, by na ślepo płynęły przez morze i dały się uwięzić w kolejnej górskiej kryjówce? Przecież wcale nie wiem, co to za miejsce i jakie tam naprawdę panują warunki. Kobieta z Krainy Dolin pochyliła się ku niej. — A więc dowiedz się. Pojedź razem z nami, sama zobacz Morską
Twierdzę i Krucze Pole. Z powodu mojego upadku straciliśmy już mnóstwo czasu. Możemy poczekać jeszcze parę miesięcy, jeśli zwłoka miałaby zaowocować obyciem tak cennego pomocnika. Obiecuję, że nikt nie użyje wobec ciebie przemocy — dodała Una widząc, że Pyra zesztywniała nagle. — Wierzę ci. — Brwi Sokolniczki zbiegły się. — Muszę to sobie przemyśleć, zanim dam odpowiedź. — Po chwili dała jeszcze: — Naprawdę poważnie zastanowię się nad moją propozycją. Nic więcej nie mogę obiecać. Ten dzień upłynął bez żadnych szczególnych wydarzeń, podobnie jak pierwsza część następnego. Jednak tuż przed południem Syna Burzy ogarnął jakiś niepokój. Niepokój ów rósł, w miarę jak słońce chyliło się ku zachodowi. Stopniowo lęk sokola udzielił się również Odważnej, a na samym końcu Unie, która zaczęła podejrzewać, że Tarlacha spotkała jakaś zła przygoda. Kilkakrotnie próbowała dowiedzieć się czegoś od sokoła, ale ten nie potrafił porozumiewać się ze swym panem na tak wielkie odległości. Czuł tylko, że coś jest nie w porządku z kapitanem Sokolników. Una usiłowała zachować spokój. Tarlach urodził się i wychował w górach; nikt nie wiedział lepiej od niej, czego potrafi dokonać w bitwie i na dzikim pustkowiu. Mimo to nawet najbardziej doświadczonemu wojownikowi może się trafić wypadek. Rozumiała jednak, że Sokolnik będzie niezadowolony, jeśli ona niepotrzebnie pojedzie za nim… W końcu postanowiła zaczekać do następnego dnia: jeśli kapitan nie wróci przed południem i jeśli do tego czasu nie znikną obawy dręczące trójkę jego przyjaciół, wówczas rozpocznie poszukiwania. Mniejsza o ich dumę, niech się dzieje, co chce! Władczyni niecierpliwie oczekiwała nadejścia pory wspólnego wieczornego posiłku. Miała nadzieję, że towarzystwo uczonych i rozmowa z nimi pozwoli jej choć na chwilę zapomnieć o złych przeczuciach. Była wdzięczna Ouenowi za zaproszenie do miłej jadalni, gdzie uczony zwykł dyskutować ze współbiesiadnikami o szczególnie ważnych naukowych kwestiach. W obecnym stanie ducha nie potrafiłaby znieść tłoku i hałasu panującego w dużej sali. Przyszła jako ostatnia. Na miejscu byli już Ouen, Aden, Durata i dwóch młodych ludzi, którzy bardzo zainteresowali się prowadzonymi przez nią badaniami. Nie zabrakło również Pyry i Jerro, który nie opuścił zamku wraz z innymi uczestnikami polowania na krwiożercze bestie. Una wiedziała, że z racji swych częstych wizyt w Lormcie jest on uważany niemal za członka tutejszej wspólnoty. Podobnie jak sokół, którego ze sobą przyniosła, nie miała ochoty jeść ani przysłuchiwać się ożywionej dyskusji. Mimo to usiłowała brać czynny udział w rozmowie, która tyczyła nie tylko planów kapitana, ale również jej własnej historii. Opowiedziała o przygodach, które swego czasu spotkały ją i wynajętego żołnierza z czystą tarczą. Relacja ta wzbudziła wielkie zainteresowanie słuchaczy. Tymczasem słońce opuszczało się coraz niżej nad horyzontem. Nagle Unę ogarnęło tak straszliwe przerażenie, że porwała się na nogi z gwałtownie bijącym sercem. Instynkt, a może desperacki wysiłek woli kazał jej zacisnąć zęby i powstrzymać się od krzyku. Nawet gdyby miała jakieś wątpliwości co do
przyczyny tego napadu strachu, bitewny zew sokoła rozproszyłby je natychmiast. — Muszę jechać! Kapitan jest w niebezpieczeństwie! Jej gwałtowny wybuch i alarmujący ostry krzyk ptaka — wszystko to stało się w ułamku sekundy. Potem w komnacie padła cisza. Ouen chwycił ramię Uny i jego żelazny uścisk sprawił, że oprzytomniała natychmiast. — Pomyśl wpierw, dziecko, dokąd chcesz jechać — powiedział. — Co stało się twemu towarzyszowi? Czy jest ranny i czy w ogóle żyje? Otrzymałaś od niego jakąś wiadomość, być może ostrzeżenie. Co to właściwie było? Ogromnym wysiłkiem woli Una zdołała się opanować. Nienaturalnie spokojnym, wręcz martwym głosem oznajmiła: — On żyje, bo w przeciwnym razie śmierć dosięgłaby również sokoła. Na jego własne życzenie zresztą — te stworzenia umierają natychmiast po utracie ludzkich towarzyszy. — Głęboko odetchnęła. — Poza tym nie wiem nic. Bez wątpienia Sokolnik jest w ciężkiej opresji. Powiedział mi to Syn Burzy, ale on również nie potrafi nawiązać kontaktu ze swym bratem. Odległość jest zbyt duża. — Czy ptak wie, gdzie przebywa kapitan? — zapytała szybko Aden. — Nie, ale pomoże nam go odnaleźć… Muszę jechać! Wiecie już, ile zawdzięczam temu człowiekowi. Nie mogę pozwolić, żeby umarł lub cierpiał samotnie, bez żadnej pomocy z mojej strony. — Pojadę z tobą — odezwała się Pyra. — Być może moja biegłość w obchodzeniu się z łukiem i tym razem okaże się równie przydatna jak znajomość sztuki leczniczej. — Będę wam towarzyszył — powiedział Jerro tonem z góry wykluczającym wszelki sprzeciw. Jego siostra również miała ochotę zaofiarować swe usługi, ale w ostatniej chwili powstrzymała się. — Obie jesteście uzdrowicielkami — stwierdziła. — Wobec tego ja zostanę tutaj, zaalarmuję wszystkich sprawnych mężczyzn z zamku i okolicznych wiosek, a rankiem rozpoczniemy drugi etap poszukiwań. Któraś z grup powinna odnaleźć twego towarzysza, jeśli tak zechce Jantarowa Pani. Una owinęła wodze Orlego Brata wokół dłoni. Posuwali się bardzo wolno. Sygnały wysyłane przez Tarlacha Synowi Burzy zawierały z początku ogromny ładunek strachu. Wówczas to między sokołem a Una wytworzyła się nikła więź, dzięki której kobieta z Dolin wiedziała, co czuje kapitan w danej chwili. Potem jednak sygnały zaczęły słabnąć, aż w końcu się rozpłynęły. Idąc pod górę stromą ścieżką, modlili się, aby nie zanikły zupełnie. W końcu sokół zgubił widmowy szlak i tylko dzięki przedziwnej łączności miedzy Sokolnikiem, ptakiem, kobietą i kotem podróżni zdołali znów go odnaleźć. Od i pory posuwali się jeszcze wolniej, w obawie przed ponownym, być może ostatecznym zabłądzeniem. Jechali ostrożnie wśród nocnych ciemności, zachowując całkowite milczenie, aby żadne hałasy nie rozpraszały uwagi tych, którzy starali się odczytać myśli zaginionego człowieka. Mniej więcej godzinę po północy Una nagle wyprostowała się w siodle; sokół i kotka również zdradzały duże poruszenie. Strach! Raz jeszcze
paniczny strach zawładnął Uną i tym razem jego źródłem było jakieś bezpośrednie zagrożenie. Telepatyczny przekaz Sokolnika urwał się równie szybko jak poprzedni, i Una wkrótce przezwyciężyła lęk, który w niej wywołał. A więc Tarlach wciąż żył, był przytomny zdawał sobie sprawę, co się wokół niego dzieje; groziło mu jednak poważne niebezpieczeństwo. Poinformowała pozostałych o ponownym nawiązaniu kontaktu z kapitanem, ale i tym razem nie wspomniała, jakiego rodzaju doznania temu towarzyszyły. Potem skupiła myśli na czekającym ją zadaniu. Twarz miała bladą i ściągniętą. Podejrzewała… Nie, wiedziała na pewno, że pan jej serca znalazł się w straszliwym położeniu, ale mimo to przysięgła sobie, że go odnajdzie i to odnajdzie w porę, chociażby na końcu świata.
ROZDZIAŁ
DZIEWIĄTY
Tarlach nie zasnął po raz drugi. Czekał spokojnie w mroku, aż wreszcie po kilku godzinach, które wydały mu się wiecznością, świt zaróżowił niebo na wschodzie. Upłynęło sporo czasu, nim wreszcie dostrzegł odmianę — w końcu jednak ciemność panująca w grocie ustąpiła miejsca szarości brzasku. Wstał natychmiast, gdy tylko pierwszy nikły promień słońca wpadł do środka przez dziurę, która była jedynym oknem w jego kamiennej celi. Ostatniej nocy wydarzyło się wiele rzeczy niezwykłych, wręcz nierzeczywistych, lecz problem, którym w tej chwili musiał się zająć, był najzupełniej realny. Nie mógł go lekceważyć, podobnie jak nie mógł lekceważyć głodu i pragnienia. To właśnie brak wody stwarzał teraz największe zagrożenie. Tarlach zdawał sobie sprawę, że umrze wkrótce po opróżnieniu zawartości manierki. Dręczony pragnieniem może pracować jeszcze parę godzin, potem straci siły i wówczas pozostaną mu już tylko dwa wyjścia — błyskawiczny cios miecza lub męki długiej agonii… W obu wypadkach rezultat będzie taki sam. Mimo to podczas posiłku przełknął kilka sporych łyków wody, uszczuplając w ten sposób i tak już skromny jej zapas. Praca, którą miał wykonać, nie tylko była ciężka, ale również wymagała skupienia i wielkiej dokładności, odwodniony organizm mógłby nie sprostać trudnemu zadaniu. Kopiec był już w trzech czwartych gotowy; mężczyzna natychmiast zabrał się do roboty, wiedząc, że ukończenie prowizorycznego podestu zajmie mu mnóstwo czasu i że później będzie jeszcze musiał delikatnie i ostrożnie skruszyć część stropu. Zadanie miał znacznie trudniejsze niż wczoraj. W ciągu nocy wilgoć wyparowała ze żwirowego podłoża i teraz stąpał po zdradzieckim, osypującym się rumowisku. Mimo to szło mu lepiej niż poprzedniego dnia. Paniczny strach krępujący ruchy i absorbujący umysł minął. Sokolnik zdołał wreszcie wziąć się w garść i robił szybkie postępy. Nabrał też doświadczenia w tego rodzaju pracy. Dzięki wczorajszym kłopotom nauczył się wiele o właściwościach używanego materiału i wiedział, że nie powtórzy raz popełnionych błędów. Los sprzyjał mu tego ranka. Rzadkie pomyłki, nieuniknione wypadki i drobne niepowodzenia nie spowodowały większych opóźnień. Robota była ciężka i zdążył ją serdecznie znienawidzić, ale mimo to uparcie posuwał się naprzód i około południa dosięgną! sklepienia. Wówczas postanowił zrobić przerwę na odpoczynek, pierwszą dłuższą przerwę od chwili kiedy rozpoczął atak na rumowisko. Oparł się o ścianę i skrzyżował ramiona. Czuł w nich piekący ból i bardzo żałował, że nie potrafi rozluźnić naprężonych muskułów. Żałował również, że nie może ani na chwilę uwolnić się od brzemienia cielesnej powłoki. Nie miał pojęcia, że nadwerężone mięśnie mogą być przyczyną takich katuszy. Każda komórka jego ciała domagała się wody. Z westchnieniem sięgnął
po niepokojąco lekką manierkę. Rozmyślając nad swymi problemami, nie przyczyni się do rozwiązania żadnego z nich. Potrząsnął manierką i z umyślną nonszalancją wysączył połowę jej zawartości. Jeśli uda mu się wydostać na wolność, w okolicy znajdzie mnóstwo wody zdatnej do picia. Jeśli przegra… W każdym razie oszczędzanie takiej odrobiny nie miało żadnego sensu. Przez kilka minut stał nieruchomo, przypatrując się kruchej skorupie, którą nazwał dachem. Bał się, rozumiejąc dobrze, że najmniejszy błąd czy nieszczęśliwe zrządzenie losu może oznaczać natychmiastową śmierć lub przynajmniej zupełną klęskę dotychczasowych usiłowań. Jednak pozostanie tutaj również byłoby klęską, toteż zmusił się do wejścia na hałdę i wybrał miejsce dogodne do rozpoczęcia ostatniego etapu pracy. Nim sięgnął po jakiekolwiek narzędzie, wpierw uważnie przyjrzał się sklepieniu, obmyślając plan działania. Jedynie cud mógłby go uratować, gdyby tak po prostu bez żadnych przygotowań zaatakował strop. Za plecami miał usypany wcześniej kopiec. Nad sobą i przed sobą — cienką, łamliwą pokrywę, podobną do tej, która wczoraj pękła pod jego ciężarem. Trochę dalej zaczynała się lita skała, stanowiąca właściwy „dach” groty. Właśnie tam musiał dotrzeć, lecz nie mógł tego dokonać z miejsca, w którym stał. Skała leżała zbyt daleko od prowizorycznego podestu. Mógł przekopać się przez strop i próbować pełzać po nim, lecz wówczas musiałby po raz drugi zawierzyć podłożu, które tak dotkliwie zawiodło go poprzedniego dnia. Potrząsnął głową, jak gdyby chcąc zaprzeczyć oczywistości. Jeśli chce się stąd wydostać, powinien po prostu skoczyć ze szczytu kopca na pewny grunt. Było to ryzykowne, ale nie niemożliwe. Wielokrotnie dokonywał podobnych — a nawet trudniejszych wyczynów i nigdy nie poświęcał temu zbyt wielkiej uwagi. Wolno posuwał się naprzód, chociaż kruszenie cienkiej skorupy nie sprawiało mu żadnych problemów, pewne mógłby bez obaw zwiększyć tempo, bo materiał skalny wydawał się dość spoisty, ale zaszedł już tak daleko i włożył tyle pracy w całe przedsięwzięcie, że nie chciał ryzykować wszystkiego dla zaoszczędzenia paru minut. Niezwykle ostrożnie skrobał żwirowatą glebę, z której zbudowany był dach pułapki, aż w końcu ostatnia warstwa pękła mu pod palcami i w górze ukazał się spory skrawek błękitnego nieba. W tej samej chwili Tarlach krzyknął głośno i zasłonił rękami oczy. Potem skulił się i trwał z głową wtuloną w ramiona, póki rozdzierający ból nie ustał. Wreszcie zaczął otwierać powieki, czynił to jednak bardzo wolno, by źrenice mogły stopniowo przyzwyczaić się do oślepiającego blasku. Spróbował sobie wyobrazić, co by było, gdyby przesiedział te wszystkie godziny w całkowitej ciemności, o ponuro potrząsnął głową. Zapewne straciłby wzrok, przynajmniej na pewien czas. Kiedy w końcu światło dzienne przestało razić go w oczy, wyczołgał się z jamy i legł na kupie gruzu blokującej otwór. Przez chwilę nie robił nic, rozkoszując się tylko wolnością i świeżym powiewem wiatru. Roześmiał się głośno, gdy przez mokrą od potu odzież dosięgły go pierwsze ukąszenia mrozu. Pomyśleć tylko: pracował tak ciężko przez cały czas, że wcale nie odczuwał zimna!
Oprzytomniał nagle. Pojął, że ogarnia go histeria i uspokoił się w jednej chwili. Najtrudniejsze zadanie było jeszcze przed nim. Rozejrzał się wokoło i natychmiast spoważniał. Nie mógł wcale dostrzec — tak dobrze widocznej z dołu — granicy między cienką łamliwą skorupą a solidnym kamiennym stropem. Ziemia wszędzie wyglądała tak samo i nawet mimo zmian spowodowanych przez wczorajszą katastrofę nie sposób było stwierdzić, które miejsce jest bezpieczne, a które nie. Musiał polegać na swojej pamięci: do pewnego stopnia na wyczuciu kierunku, gdyż krawędź litej skały była bardzo nierówna. Raczej zdenerwowanie niż prawdziwe pragnienie kazało mu sięgnąć po manierkę. Przytknął ją do ust, ale gdy tylko poczuł wilgoć na wargach, zakorkował naczynie i z powrotem zawiesił u pasa. Jeśli raz jeszcze spadnie i zdoła ten upadek przeżyć, będzie musiał naprawić swój podest i ponowić próbę… Widok otwartego nieba sprawił, że myśl o samobójstwie wywietrzała mu z głowy. Wiedział już, w jakim kierunku powinien skakać i teraz uważnie oglądał ziemię przed sobą, szukając czegokolwiek, co pomogłoby mu ocenić odległość. Nie znalazł nic, absolutnie nic. Nagle uśmiechnął się szeroko i zrobił kilka kroków w tył. Lepiej wylądować zbyt daleko, niż znów trafić do jamy — przeszło mu przez głowę, gdy zaczął biec po sypkim żwirze. Odbił się od bezpiecznej krawędzi kopca. Kiedy już znalazł się w powietrzu, wydało mu się, że w żadnym wypadku nie osiągnie celu, że tak słaby skok nie zdoła przenieść go nad kruchą pokrywą. Zanim jednak zdążył wpaść w panikę, dotknął stopami ziemi i od razu zaczął rozpaczliwie szukać punktu oparcia na pewnym — jak sądził — podłożu. Wówczas jego prawa noga zapadła się w głąb nagle powstałej dziury. Poczuł, że zaczyna się ześlizgiwać w dół, ale w porę wpił palce w litą skałę i wpełzł na bezpieczny skrawek ziemi. Przez dłuższą chwilę leżał bez ruchu, czekając aż serce zacznie bić normalnym rytmem. Cieszył się, że żyje i znowu : wolny — źródłem zadowolenia był już sam fakt, że wolno mu spoczywać bezczynnie i zastanawiać się nad szczęśliwym zrządzeniem losu, dzięki któremu ocalał. Kiedy się uspokoił i odzyskał zdolność logicznego mysia, postanowił nie pozostawać dłużej w tym miejscu. Ulga i całkowite odprężenie mogły oznaczać kolejne niebezpieczeństwo. Toteż gdy tylko dostatecznie wypoczął po dramatycznych wejściach, wstał i zaczął ostrożnie schodzić w dół. Czekała jeszcze długa i niebezpieczna droga. Usłyszawszy radosny skwir Syna Burzy, Una natychmiast zapomniała o zmęczeniu. Położyła dłoń na brzbecie sokoła, w obawie, że ptak ulegnie pokusie wypróbowania nie całkiem jeszcze wyleczonego skrzydła. Jednocześnie ścisnęła piętami boki wierzchowca. Nie potrzebowała przewodnika. Tarlach był tuż. Jechał w ich stronę, niewiarygodnie brudny, z dziwacznie wygiętym skrzydłem na hełmie. Trzymał się jednak prosto w siodle i nie
sprawiał wrażenia chorego. Sokół popędzał ją niecierpliwie, choć było to zupełnie zbyteczne. Śpieszyła się jak mogła, podobnie jak pozostali. Dopadli Sokolnika w mgnieniu oka. Ujrzawszy ich, zdumiał się wielce. Gdy zaczął zadawać pytania, Una zareagowała wzruszeniem ramion. — Twój skrzydlaty brat niepokoił się o ciebie, a my potraktowaliśmy poważnie jego obawy i, jak widzę, mieliśmy słuszność. Co się stało? — Spotkałem Dziecięcą Zmorę… Pyra jęknęła cicho i zakryła dłonią usta, a Jerro odwrócił głowę. Una z Morskiej Twierdzy nie wydała żadnego dźwięku, ale zbladła jak płótno. Tarlach wiedział, że jej serce zamarło z trwogi. Szybko się zbliżył i chwycił dłonie, kurczowo zaciśnięte na wodzach. — Cóż za dureń ze mnie! Jestem zdrowy, cały i nic mi nie grozi, jak sądzę. — Spojrzał na pozostałą dwójkę. — O ile pamiętam, Aden twierdziła, że klątwa zaczyna działać niemal natychmiast, mniej więcej godzinę po spotkaniu z duchem. Tymczasem ja widziałem zjawę dziś w nocy lub tuż przed świtem. Poza tym nie słyszałem krzyku, który ponoć zawsze towarzyszy napaści. — Masz rację, Ptasi Wojowniku — odpowiedział Jerro. — Ale jakim cudem zdołałeś uniknąć śmierci? Sokolnik pochylił głowę okrytą zniszczonym hełmem. — Zechciejcie wybaczyć — powiedział — zarówno moją gruboskórność, jak i to, że poczekam z zaspokojeniem waszej ciekawości aż do spotkania z Ouenem. On i jeszcze parę osób powinno usłyszeć tę opowieść, a ja jestem bardzo zmęczony i nie chciałbym jej powtarzać. W drodze powrotnej prawie nie odzywali się do siebie. Byli zmęczeni i każde pogrążyło się we własnych myślach, nie mając najmniejszej ochoty na rozmowę. Tarlach cały czas delikatnie głaskał sokoła. Jechał z pochyloną głową, nie zwracając uwagi na to, co się wokół niego dzieje. Una nie odstępowała go ani na krok. Smutek przepełniał jej serce, gdyż bardzo obawiała się tego, co mogło jeszcze nastąpić. Mimo woli od czasu do czasu rzucała nań krótkie, badawcze spojrzenia, szukając pierwszych znaków rozkładu. W końcu poczuł na sobie jej wzrok, odwrócił głowę uśmiechnął się słabo. — Myślę, że naprawdę jestem zdrowy, jeśli nie brać pod wagę licznych sińców. — Oczy mu pociemniały. Zrobił krótką pauzę, a potem mówił dalej twardym, lecz coraz cichszym głosem: — Gdyby… gdyby się okazało, że jest inaczej, to… — Będziesz mógł odejść — odpowiedziała. — Jak mężczyzna. Obiecuję. — Podniosła głowę i zdobyła się na śmiech. — Mimo wszystko wydaje mi się, że nic ci nie jest, : uniknąłeś klątwy. Nie wiem, jakżeś to zrobił, ale zrobiłeś. Dobywając ostatniego tchu z wierzchowców, cała czwórka dotarła do Lormtu przed zachodem słońca, mimo zmęczenia wszyscy natychmiast udali się do izby Ouena, gdzie oprócz starego uczonego zastali również Duratana i Aden. Dopiero wtedy kapitan opowiedział swą historię. Nie
wspomniał nic o dręczącym go lęku ani hańbie, którą się okrył, gdy w pieczarze zapadła ciemność. Jednak mówiąc o spotkaniu z Dziecięcą Zmorą nie pominął nawet najdrobniejszego zapamiętanego szczegółu, chociaż przy tej części opowiadania jego głos cichł, a twarz pokryła się rumieńcem. To, co wówczas powiedział i zrobił, zupełnie nie pasowało do człowieka z rasy Sokolników. Na koniec podzielił się ze słuchaczami swymi spostrzeżeniami na temat stanu Adeeli i prawdopodobnych przyczyn jej wyzwolenia, odpowiedział na kilka pytań o sprawy, których jego opowieść nie wyjaśniła dostatecznie jasno, i wrócił do swej izby. Teraz pragnął już tylko obmyć ciało brudu podziemi i zapaść w sen, który da mu upragniony odpoczynek. Po jego odejściu w komnacie zapadła martwa cisza. Minęło jeszcze kilka minut i reszta gości również wyszła, pozostawiając Ouena samego. Una powoli zmierzała ku swoim komnatom. Świadomość, że pan jej serca ledwie uniknął zguby, dążyła jej niczym kamień. W porę otrzymała ostrzeżenie, a przecież nie potrafiła uczynić nic, by zapobiec najgorszemu. Pogrążona w ponurych myślach, nie zauważyła nadchodzącej Pyry i podskoczyła ze strachu, gdy młoda Sokolniczka znienacka stanęła tuż obok. Uzdrowicielka przeprosiła, a potem w milczeniu odprowadziła Unę do jej pomieszczeń. Wówczas wyprostowała się, na chwilę zapominając o zmęczeniu. — Podjęłam decyzję, Uno z Morskiej Twierdzy. Wyjadę za morze wraz z tobą i twym Górskim Jastrzębiem.
ROZDZIAŁ
DZIESIĄTY
Zbudź się, kapitanie! Czy zamierzasz przespać resztę życia? Słysząc znajomy głos Tarlach przewrócił się na plecy i aż jęknął, tak zabolały go mięśnie przy tym gwałtownym ruchu. — Brennan! Kiedy przyjechałeś? — Niedawno. — Porucznik siadł na brzegu łóżka. — tego co słyszałem, nie próżnowałeś w czasie mojej :obecności. Walczyłeś z ogarami– zabójcami, potomstwem mroku, uśmierzyłeś gniew ducha. Najwyraźniej dokonywanie bohaterskich czynów stało się twoim zwyczajem, stałeś się kimś w rodzaju lokalnego bohatera. — Skąd wiesz o tym wszystkim? — Wszyscy tutaj są tak podekscytowani twoimi przygodami, że prawie nikt nie przejął się naszym niespodziewani przybyciem. Gdy tylko zsiedliśmy z koni, zaczepił nas pewien staruszek o imieniu Morfew. Z jego dosyć chaotycznej relacji dowiedziałem się o obu wydarzeniach. Ten jegomość gadał jak najęty, aż w końcu przyszedł jakiś inny człowiek, z wyglądu przypominający raczej kupca niż uczonego, i wybawił nas z opresji. Opowiedział nam wszystko jeszcze raz w taki sposób, że w końcu pojęliśmy, co się właściwie stało. — To musiał być Jerro. — Kapitan poczuł lekki niepokój, ale natychmiast odzyskał równowagę. Nieźle znał się na ludziach i nie wierzył, żeby brat Aden powiedział coś, co mogłoby jemu, Tarlachowi, zaszkodzić. Odrzucił koc i usiadł, nie zważając na zimno panujące w izbie. Brennan ze zdumieniem spoglądał na purpurowe ślady, pokrywające klatkę piersiową i ramiona dowódcy. — Na Rogatego Łowcę! Co ci się stało? — Wpadłem w dziurę, co chyba ci powiedzieli… Nie ma w tym nic śmiesznego, poruczniku. — Nie — przyznał młodszy rangą Sokolnik szczerząc zęby — ale trudno mi zapomnieć o tym, że uważałeś się za najtęższego górala w całej kompanii. — Być może właśnie dlatego jestem tutaj i muszę znosić twoje kpiny — odrzekł ze spokojem Tarlach. Nagle zdał sobie sprawę, że od pewnego czasu słyszy ściszony głos Syna Burzy i natychmiast spojrzał w stronę, z której ów głos dobiegł. Spodziewał się ujrzeć serdeczne powitanie swego towarzysza z Promieniem Słońca, a zamiast tego zobaczył, że sokół zawiera znajomość z jakimś obcym samcem, który w odpowiedzi na pytające spojrzenie człowieka pozdrowił go zgodnie ze zwyczajem swojego gatunku. Zakłopotany Tarlach popatrzył na Brennana. — Gdzie jest sokolica? Zapytany spuścił oczy, by ukryć malujący się w nich smutek. — Skrzydlata wojowniczka towarzyszyła mi aż do bramy obozu, a potem odfrunęła, jakbym nic dla niej nie znaczył… Nie, może trochę przesadzam, ale w każdym razie porzuciła mnie. — Przykro mi, przyjacielu — powiedział Tarlach łagodnie. — Samice zawsze zachowują się inaczej.
Była to prawda. Przed upadkiem Gniazda sokolice w ogóle nie sprzymierzały się z mężczyznami. Obecnie czyniły to tylko w niektórych przypadkach, aby w porze lęgowej być przy sokołach samcach z rozproszonych po świecie oddziałów. Zakładając gniazda potrafiły przystosować się do trudnych warunków znacznie lepiej niż ludzie. Ale sokolice nigdy nie były tak silnie związane z wybranymi wojownikami jak sokoły. Gdy Sokolnik ginął, zawsze szczerze opłakiwały jego śmierć, ale rzadko kiedy same odbierały sobie życie. W każdym oddziale było po kilka „wdów”, które z czasem dobierały się w pary z innymi Sokolnikami, choć ich do tego nie zmuszano. Dzięki temu często ratowały ludzi, którzy właśnie utracili swych upierzonych braci, przed śmiercią lub szaleństwem. Niekiedy też dzięki swemu doświadczeniu ułatwiały nowicjuszom pierwsze dni w oddziale weteranów. Ta ich rezerwa miała proste wytłumaczenie. Niegdyś sokolice sprzymierzały się z kobietami Sokolników, ale po jawieniu się Jonkary zerwały te więzy, by uchronić swój gatunek przed czarami okrutnej wiedźmy. Miało to być jedynie tymczasowe rozstanie i samice walczyły ramię w ramię z samcami, wspomagając mężczyzn i kobiety, które nie uległy złowrogiej sile, w zmaganiach z Jonkarą. Lecz z czasem opuszczone Sokolniczki — choć wiedziały, że tak właśnie musi być — zaczęły tracić odwagę, to zaś przynosiło korzyści siłom Mroku. Mężczyźni, którzy ocaleli i którzy szukali sposobu zażegnania niebezpieczeństwa, jakie odtąd miało wiecznie wisieć nad ich rasą, często wspominali tę historię. Podawali ją zawsze jako przykład zgubnego wpływu jakichkolwiek uczuciowych związków z kobietami. — Czy pozostała w obozie? — zapytał po chwili Tarlach. — Nie. Promień Słońca towarzyszyła nam w drodze powrotnej do Lormtu i postanowiła pozostać tutaj wraz naszą chlebodawczynią. — Co?! — Wszyscy możemy potwierdzić pod przysięgą, że dama nie jest niczemu winna. Ze zdumieniem obserwowaliśmy tę niezwykłą scenę. To się stało, zanim pani Una zdążyła pojąć, o co chodzi. — Masz ci los — wymamrotał Tarlach. Wiedział dobrze, że Una potrafi rozmawiać z bojowymi ptakami, ale nigdy nawet nie rozważał takiej możliwości; wydawało się całkiem nieprawdopodobne, żeby jeden z sokołów zapragnął jej towarzyszyć i walczyć u jej boku. Zwłaszcza że miała już Odważną. Sięgnął po swoje ubranie, porządnie ułożone na stole. W nocy ktoś naprawił je i oczyścił, czyniąc to samo również z hełmem i resztą bojowego rynsztunku Sokolnika. Musiał rzeczywiście spać jak kamień, jeśli nie obudził się, gdy jego rzeczy zabierano i odnoszono z powrotem. Syn Burzy znał, rzecz jasna, cel wtargnięcia intruza i nie podniósł alarmu. — Powinienem bezzwłocznie zobaczyć się z Panią Morskiej Twierdzy — powiedział Tarlach. Brennan spojrzał nań z lekkim rozbawieniem. — Mógłbyś równie dobrze użyć jej imienia — zauważył. — My tak czynimy, rozmawiając między sobą. Nie ma sensu dalej bawić się w tytuły. — Przybrał poważny wyraz twarzy. — Powinieneś o tym wiedzieć, Tarlachu. Przed naszym wyjazdem z Morskiej Twierdzy kompania zebrała się i przeprowadziła głosowanie. Rezultat był jednoznaczny: my również
chcemy drugiego Gniazda w miejscu, które wybrałeś. Cokolwiek zdecyduje Pan Wojny i inni dowódcy, pozostaniemy przy tobie. Tarlach zrobił ruch, jak gdyby chciał potrząsnąć głową, ale Brennan szybko ciągnął dalej. — Pięciuset ludzi. Mniej niżbyś chciał, to prawda. Ale dotychczas tylko bardzo małe grupki odłączały się od Bractwa, pragnąc znaleźć stałą siedzibę dla siebie lub dla wszystkich Sokolników. Oni nie mogli uczynić nas tym, czym byliśmy niegdyś, lecz nasz oddział przy odrobinie szczęścia z pewnością zdoła osiągnąć cel, do którego dążymy; przetrwanie rasy. — Nie mamy kobiet — przypomniał Tarlach. — O tym również mówiliśmy. W Morskiej Twierdzy brakuje mężczyzn, a tamtejsi ludzie tak samo jak my nie chcą, by ich plemię wymarło. Być może uda nam się osiągnąć porozumienie, chociaż to mieszkańcy Krainy Dolin. Mimo wszystko nie jesteśmy dla nich tak obcy i dziwni, jak niegdyś jeźdźcy Zwierzołaki. Potomstwo z mieszanych związków będzie się różniło od dzieci, które przychodzą na świat naszych wioskach, ale nie sądzę, by zastrzyk świeżej krwi mógł nam zaszkodzić. Z pewnością zdołamy zachować to, co jest dla nas najdroższe. Być może nawet uodpornimy się na wpływy magii, którą władała Jonkara, i niebezpieczeństwo powrotu tej czarownicy zostanie zażegnane raz na zawsze. — Zapewne — powiedział Tarlach z westchnieniem — ale obawiam się, że jeśli z konieczności obierzemy taką właśnie drogę, będziemy musieli poczynić znacznie większe ustępstwa, niżbyśmy sobie życzyli. — Wzruszył ramionami. i dobrą sprawę, za wcześnie było mówić o tym wszystkim. — Kto wie, czy dożyję chwili rozpoczęcia rokowań, jeśli moje poczynania zostaną ocenione nieprzychylnie. — Wówczas ja przejmę dowodzenie i postaram się doprowadzić sprawę do końca, a gdybym zginął wraz z tobą, Rorick w każdej chwili może mnie zastąpić… Nie rób takiej zdziwionej miny, przyjacielu. Nie jesteś jedynym człowiekiem, któremu los Sokolników leży na sercu, i który gotów jest poświęcić tej sprawie życie. Kapitan pochylił głowę. — Słuszna przygana. Nie doceniłem cię, nie doceniłem was wszystkich. Proszę o wybaczenie. — Och, po prostu padłeś ofiarą swego przyzwyczajenia: zawsze chcesz brać na siebie całą odpowiedzialność. Powiedziałem ci to wszystko, bo powinieneś wiedzieć, że nie jesteś zupełnie sam. Tarlach był poruszony do głębi, choć nie okazał tego po sobie. Jednocześnie słowa towarzysza wzbudziły w nim lęk. — Uważasz, że powinienem to wiedzieć? — zapytał cicho. — Czy Varnel przyjął was aż tak chłodno? Wieść o zdobyciu przezeń Kruczego Pola i towarzyszących temu okolicznościach bez wątpienia dotarła już do Pana Wojny Sokolników. Elfthorn i drugi Sulkarczyk, którego Tarlach ocalił, musieli rozpowiedzieć tę historię mieszkańcom Estcarpu, jeśli wcześniej nie uczynili tego jacyś powracający do kraju Czarownic rodacy kapitana. Każdy Sokolnik w High Hallacku z pewnością dowiedział się w przeciągu paru miesięcy o szturmie na Krucze Pole. Kto ów szturm przeprowadził, nietrudno było zgadnąć — jeden tylko Tarlach miał tak dużą kompanię. — Czy przyjął nas chłodno? Nie, ale nie był też zbyt rozmowny,
przynajmniej w obecności skromnego porucznika. — Mówił o pakcie z Morską Twierdzą? — zapytał ostro Tarlach. O tym chciał opowiedzieć Varnelowi osobiście, zanim po kraju rozejdą się pierwsze kłamliwe pogłoski. Brennan przecząco potrząsnął głową. — W ogóle nie poruszył tego tematu i wątpię, żeby wiedział. Trzymaliśmy sprawę w tajemnicy, zresztą możesz być pewien, że otwierałem usta tylko wtedy, gdy mnie o coś zapytano. Ucieszyłem się bardzo, kiedy wreszcie posłuchanie dobiegło końca i mogłem im zniknąć z oczu. Dowódca uśmiechnął się mimo dręczących go trosk. — Varnel nie jest taki zły. Więcej warczy, niż gryzie, gdy ma do czynienia z jednym z nas. — Przypuszczalnie masz rację, ale spośród wszystkich piskląt on ciebie jednego nazywał synem. Pozostali uważają, lepiej jest, gdy istnieje rozsądny dystans między dobrym komendantem i jego podwładnymi. — Błękitnooki wojownik spoważniał w jednej chwili. — Pytał, czy zamierzasz zostać Sokolnikiem, czy też może wolisz osiąść w Dolinie jako jej pan, i najwyraźniej moje zaskoczenie ucieszyło go bardziej niż zapewnienia, że myśl o porzuceniu kompanii współplemieńców w ogóle nie postała ci w głowie. — Panu Wojny nie brakuje wyobraźni — powiedział ponuro kapitan — jeśli bierze pod uwagę taką możliwość, lepiej będzie, jeśli teraz pojadę… — Już go tam nie ma, Tarlachu. Właśnie dlatego wróciliśmy. — Varnel rozesłał Wezwanie. Do wszystkich oddziałów, raz pierwszy od dnia, kiedy otrzymaliśmy wiadomość o rychłym upadku Gniazda. Każdy Sokolnik, który jest wolny i może przybyć na wiec, powinien się do niego przyłączyć, a jeśli teraz nie zdąży, ma znaleźć okręt i… — Znaleźć okręt! — On zmierza do Linny. Sokolnikom działającym High Hallacku wysłano takie same rozkazy, jeszcze zanim statek Komendanta rozwinął żagle, co stało się sześć tygodni temu. Nam polecono udać się na spotkanie, gdy tylko pani Una będzie gotowa do podróży i zdołamy wynająć odpowiedni statek. Varnel zmusił nawet mieszkanki wiosek, by mu towarzyszyły. Najwyraźniej wziął pod uwagę możliwość, że pozostawione bez straży osady opustoszeją doszczętnie w czasie jego nieobecności. — Tak, niewiele rzeczy mu umyka — zauważył Tarlach. — Ale dlaczego nie wysłałeś mi żadnej wiadomości? — Ponieważ Varnel wyraźnie tego zabronił i polecił nam pozostać w opustoszałym obozie, aby nie naszła nas pokusa puszczenia w niepamięć jego rozkazów. Powiedział, że zapewne i tak nie zdołalibyśmy wyruszyć wcześniej, a poza tym nie chce, żebyś się trapił bez potrzeby, skoro nie jesteś jeszcze gotów do drogi. Kiedy Brennan mówił, wyraz twarzy kapitana stawał się coraz bardziej ponury. Co wiedział lub czego się domyślał Pan Wojny wszystkich Sokolników? — Pani Una jest gotowa do podróży — powiedział — Możemy wyjechać niemal natychmiast. — Zacisnął usta. — Trudności są po to, by z nimi walczyć, ale — na Rogatego Łowcę — mam nadzieję, że wiec nie nas będzie dotyczył. To mogłoby się okazać zgubne dla naszych planów.
Albo dla nich samych. Tarlach zdecydowanym krokiem szedł przez dobrze mu znany korytarz. Zatrzymał się przed drzwiami pokoju Uny i gwałtownie zastukał. Odpowiedź przyszła niemal natychmiast, co świadczyło nie tylko o jej obecności, ale również o tym, że go oczekuje. Wszedł do środka w samą porę, by stać się świadkiem zabawnej sceny: Promień Słońca siedziała na stole w postawie wyrażającej całkowite poddanie się losowi, podczas gdy Odważna urządzała jej mycie, jakiego przypuszczalnie nigdy wcześniej nie doświadczył żaden sokół. — Byłem ciekaw, jak ułożą się stosunki między nimi dwiema — powiedział do Uny, która czule, ale nie bez pewnego zakłopotania przyglądała się osobliwej parze. — Chyba niepotrzebnie się martwiłem. — Owszem. Zawsze bardzo się lubiły. Przykro mi, Tarlachu. Nawet sobie nie wyobrażałam, że coś takiego może się zdarzyć, a już w żadnym razie nie starałam się do tego doprowadzić. — Wiem, pani. — Uśmiechnął się. — Brennan również nie ma żadnych wątpliwości. — Czy… czy wynikną z tego jakieś kłopoty? Nie wiem — odpowiedział szczerze. — Musimy po prostu poczekać na dalszy rozwój wydarzeń. Ale czy to dozwolone, żeby Odważna i Promień Słońca były jednocześnie moimi towarzyszkami? O ile wiem, coś takiego nie wydarzyło się jeszcze nigdy. W tej sprawie, podobnie jak w wielu innych, będziemy musieli poruszać się po nieznanym gruncie, o pani moja! — Oczy wojownika ściemniały. — Wszystkie trzy jesteście teraz narażone na wielkie niebezpieczeństwo. Śmierć jednej z was pogrąży w żałobie dwie pozostałe, chociaż te, które przeżyją, się mogły nawzajem wspierać i pocieszać w nieszczęściu, pewne pomoże im ukoić ból po stracie towarzyszki. — Westchnął. — Tego ostatniego nie jestem całkiem pewien i bynajmniej nie pragnę takiej pewności uzyskać. — Ani ja, mój przyjacielu. Tarlach pozdrowił sokolicę i podrapał kotkę za uchem, następnie znów zwrócił się ku Unie i przekazał jej wieści wiezione przez Brennana Przygotowania do drogi nie zajmą mi więcej niż godzinę… A jeśli trzeba, uporam się ze wszystkim nawet w pół godziny — zapewniła go Una. — Chociaż wolałabym zostać nieco dłużej i zgodnie z dobrym obyczajem pożegnać naszych gospodarzy. Po chwili wahania postanowiła powiedzieć mu prawdę. Została przecież do tego upoważniona. — Będzie nam towarzyszyć Pyra. Obiecała, że podzieli wrażeniami z pobytu w Morskiej Twierdzy i Kruczym Polu ze swymi siostrami w wioskach. — Sokolniczka? — zapytał Tarlach i zesztywniał nieco. — Tak. Z oczywistych przyczyn nie chciała dotychczas ujawnić. Kiwnął głową, ale jego twarz wciąż wcale się nie rozpogodziła. W duchu przeklinał własną ślepotę. Nagle uświadomił sobie z przeraźliwą jasnością, jak ciężkie zadanie go czeka. Wiedział, że jego misja ma ogromne znaczenie dla wszystkich Sokolników. Był gotów bronić prawa kobiet do dokonania wyboru i rozumiał konieczność wprowadzenia zmian, które po
wielu setkach lat wreszcie polepszą ich ciężką sytuację. A jednak tak mało uwagi poświęcił tej, która w potrzebie zaopiekowała się Uną, że wcale nie dostrzegł charakterystycznych cech świadczących o jej pochodzeniu. Doprawdy, nie był lepszy od słynących z szorstkości i opryskliwości wojowników komendanta Xorocka. — Powiadom ją, że pojawiły się pewne nowe okoliczności — powiedział burkliwie. — A nuż nie zechce ryzykować podróży do miejsca, w którego pobliżu obozuje cała gromada jej rodaków. Ja sam nie zgodzę się, by ją zabrano, ale cóż może zdziałać pięciuset ludzi przeciwko krociom? — Nie dojdzie do tego. — Una zmarszczyła brwi. — Chciałbym w to uwierzyć, ale… — Najemnik opuścił głowę. — Wiem, że zachowuję się jak tchórz, jednak obawy o przyszłość naszych zamierzeń nie dręczyły mnie tak bardzo, kiedy od głównych sił Sokolników dzieliła nas szerokość oceanu. Drogę z Linny do Morskiej Twierdzy można przebyć w trzy tygodnie, to zbyt mała odległość, byśmy mogli czuć się bezpieczni. — Wyprostował ramiona. — Niech się dzieje, co chce, ale moja kompania nie pozwoli, żeby Morska Twierdza albo Krucze Pole zostało spustoszone podczas walk. — Nie będzie żadnych walk — warknęła Una. — Słuchaj mnie, Tarlachu, i zacznij darzyć większym zaufaniem rodaków i Pana Wojny. Dostrzegłeś niebezpieczeństwo wiszące nad rasą Sokolników i — słusznie lub nie — ze wszystkich sił starałeś się je zażegnać. Mimo to być może zostaniesz potępiony z powodu sojuszu, który ze mną zawarłeś. Ale dlaczego ten Varnel miałby się mścić również na dwóch niewinnych Dolinach, bezpośrednio lub przy okazji waszych prywatnych walk? Czyżby był aż tak głupi, żeby narazić się przy okazji na utratę zaufania wśród ludzi, którym w przyszłości chciałby oferować swoje usługi? Niewielu Panów Dolin odważyłoby się wpuścić znanego awanturnika w obręb swojej domeny. — Odpowiedź na oba twoje pytania brzmi: nie. Varnel jest uczciwy i rozumny. Dzięki temu osiągnął swoje stanowisko i zdołał zapobiec rozpadowi naszej wspólnoty w ciągu ostatnich ośmiu lat. — Tarlach uśmiechnął się i dodał jeszcze: — Masz rację, Uno z Morskiej Twierdzy, jak zwykle zresztą. Trapię się głupstwami, a przecież nie brakuje prawdziwych zmartwień… Teraz zostawię cię i pójdę się przygotować do drogi. Chciałbym wyruszyć na wybrzeże szybko, jak się da i jak na to pozwalają zasady grzeczności.
ROZDZIAŁ
JEDENASTY
Po upływie trzech kwadransów oddział Sokolników, pani Una i Pyra zebrali się na wietrznym dziedzińcu. Wszyscy mieszkańcy Lormtu, zarówno uczeni, jak i zwykli robotnicy, wylegli na podwórze, aby życzyć im szczęśliwej podróży. Tarlach pożegnał Ouena i innych badaczy, z których życzliwej pomocy tak często korzystał, po czym oparł rękę na grzbiecie Radosnej, zamierzając jej dosiąść. Nie uczynił tego. Odwrócił się słysząc, że czyjś dźwięczny, drgający od powstrzymywanego śmiechu głos wykrzykuje imię, które niegdyś nadała mu Una. Przy bramie stało dwoje dzieci. Jedno z nich Tarlach rozpoznał natychmiast. — Adeela! Dzięki temu wołaniu natychmiast odróżniła go od pozostałych wojowników w identycznych wysokich hełmach i po prostu rzuciła się w jego stronę. Skonsternowany, popatrzył najpierw na Unę, a potem na Brennana, i ukląkł, by zatrzymać biegnącą dziewczynkę. Adeela padła mu w ramiona ściskając radośnie. — Och, Górski Jastrzębiu, jestem taka szczęśliwa! Bałyśmy się, że cię tu nie znajdziemy, a musimy ostrzec cię przed Sultanitami. Spojrzał ponad jej ramieniem na drugą małą dziewczynkę, mniej więcej dziesięcio–, jedenastoletnią. W przeciwieństwie do Adeeli, jej towarzyszka najwyraźniej wiedziała, z kim ma do czynienia. Uczyniła desperacką, lecz nieudaną próbę powstrzymania młodszej siostry, i teraz stała, patrząc nań z przerażeniem w oczach. — Kathreen? — zapytał. Nie trzeba było wielkiej bystrości, żeby zgadnąć, kim jest nieznajoma, biorąc pod uwagę okoliczności i uderzające podobieństwo obu dziewczynek. Choć nie tak ładna jak młodsza siostra, odznaczała się jednak delikatną urodą, ora miała w sobie coś niezwykle pociągającego. Gdyby pozwolono jej dorosnąć, stałaby się rzadką pięknością. — Tak. Proszę o wybaczenie, Ptasi Wojowniku. Moja siostra nie wie… — Nic się nie stało — zapewnił szybko. — Nie strasz jej. Zaznała już zbyt wiele trwogi. Wszystkie oczy utkwione były w nowo przybyłych. Una patrzyła z niekłamanym zachwytem na prześliczne dziecko ramionach Sokolnika. Wyraz twarzy Ouena mówił, że jest on gotów zgodnie ze swoim zwyczajem powitać gości ciepło i uprzejmie. Jednocześnie nie sposób było nie spostrzec, że starego uczonego dręczy ciekawość. Niemożność jej zaspokojenia sprawiała mu niemal fizyczny ból, ale dzięki swemu opanowaniu zdołał się powstrzymać od zadawania pytań. Towarzysze Tarlacha w żaden sposób nie okazywali swych uczuć. Czy byli po prostu oszołomieni, jak reszta, czy też może wrzeli od tłumionej pasji, miarkując się jedynie ze względu na obecność obcych? Kapitan podniósł głowę. Zjawy — gdyż bez wątpienia obie dziewczynki były zjawami — nie przyszły tutaj za jego namową, a entuzjastyczne powitanie młodszej z sióstr
zaskoczyło go zupełnie. Mimo to będzie wobec nich tak i serdeczny, jak tylko potrafi. — To nie są żywe dzieci — poinformował swoich podkomendnych, po czym zwrócił się ku Kathreen. — Adeela wspomniała o jakiejś przestrodze — podsunął. Przytaknęła z całkiem niedziecinną powagą. — Przynosimy niezwykle ważne wiadomości, ale z pewnością przejęłyby one strachem wielu spośród obecnych, na przykład mego drogiego Morfew. Czy mogłabym porozmawiać na osobności z tobą, twymi towarzyszami i przedstawicielami starszyzny Lormtu? — Oczywiście, dziecko — odpowiedział natychmiast Ouen — wejdź do środka, będziesz mogła wygodnie spocząć i opowiedzieć swoją historię. Brennan przyśpieszył kroku i zrównał się ze swym kapitanem. — Myślałem, że był tylko jeden duch i że wysłałeś go w podróż, z której się nie wraca — syknął. — I ja tak sądziłem — wymamrotał w odpowiedzi dowódca. — Być może to słabość z mojej strony, ale cieszę się, że to uczyniłem. Cokolwiek jest przyczyną ich powrotu, obawiam się, że przynoszą nam niepokojące wieści. Wkrotce mieli dowiedzieć się wszystkiego. Ouen zaprowadził najemników i najbardziej zaufanych przyjaciół do swojej ulubionej małej sali pełniącej funkcję czytelni. Kazał kilku młodszym towarzyszom przynieść dodatkowe krzesła, a gdy wypełnili jego polecenie, poprosił wszystkich o zajęcie miejsc. Adeela zaczęła protestować, gdy kapitan spróbował ją usadzić na stołku, lecz Una natychmiast podeszła do niej z Odważną w ramionach. — Czy pomożesz nam, kochanie? Musimy bardzo poważnie porozmawiać z Kathreen, a moja kotka zachowuje się jak mały złośliwy skrzat, gdy nikt nie zwraca na nią wagi. Może zabawiłabyś ją przez chwilę? Oczy Adeeli rozbłysły i dziewczynka pogłaskała zwierzę. — Och, tak, pani. Będę się z nią bardzo delikatnie obchodzić! Wkrótce dziecko zostało umieszczone w kącie wraz Odważną i ofiarowaną przez Pyrę cięciwą łuku, która miała pełnić rolę zabawki. Kiedy Una powróciła do stołu, wszyscy siedzieli już na swoich miejscach. Podobnie jak pozostali utkwiła wzrok w Kathreen. Zjawa siedziała ze spuszczonymi oczyma, nie wiedząc najwyraźniej, od czego zacząć opowieść. W końcu Tarlach przerwał ciszę. — Adeela powiedziała mi, co się z tobą stało, ale pewne mogłabyś podać nam nieco więcej szczegółów, jeśli masz dość czasu. — Mam tyle czasu, ile trzeba. — Kathreen przytaknęła skinieniem głowy. — Co chcielibyście wiedzieć? — Czy mieszkałaś w Lormcie albo w którymś z okolicznych gospodarstw? — zapytała Aden. — Nie. Na krótko przedtem góry zostały ruszone z posad i wielu ludzi wędrowało z miejsca na miejsce. Twierdza Lormt była wówczas całkiem nowa, ale dzięki potężnym murom stanowiła bezpieczne schronienie, toteż wędrowcy zarzymywali się tutaj, by nabrać sił przed dalszą podróżą. Mój ojciec szukał nowej siedziby dla rodu, gdyż Czarni Adepci zatruli ziemię i rzeki w kraju, w którym poprzednio mieszkaliśmy. Urządziliśmy tu krótki
postój. — Zadrżała. — Był z nami No–el… syn młodszego brata ojca, chłopiec wiele starszy od nas. Miał odziedziczyć cały majątek po swym wuju, ale urodziłam się ja, a potem Adeela i No–el utracił prawa do spadku. — W oczach dziewczynki zabłysły łzy. — Nie wiedziałam, że on nas nienawidzi. Nikt tego nie wiedział. Podczas podróży bawił się z nami, a zwłaszcza z Adeelą… Kiedy weszliśmy do tej jamy, myślałam, że to następna gra, że on schował tam świecące kamyki, które Adeela miała potem odnaleźć. Robił to już wcześniej i mojej siostrze bardzo się ta zabawa podobała… Uniosła głowę. Widząc rozpacz dziecka, Una omal nie zaczęła błagać Kathreen, by zapomniała o przeszłości i odeszła w nicość z umysłem wolnym od straszliwych wspomnień. — Postanowiłaś pozostać na tym świecie, kiedy on cię zabił? — zapytała łagodnie. Wszyscy obecni — tak mieszkańcy Lormtu, jak i Sokolnicy — w napięciu czekali na odpowiedź. Chodziło tu o drogę, na którą każdy z nas prędzej czy później musi wstąpić, nie wiedząc, co go czeka. Teraz mieli przed sobą kogoś, kto przebył przynajmniej pierwszy etap tej drogi, i pragnęli bardzo, by zjawa odsłoniła przed nimi choć rąbek odwiecznej tajemnicy. W końcu Kathreen zdołała się opanować. Miała odegrać rolę dorosłej kobiety i postanowiła doprowadzić całą sprawę do końca, nie wypadając z tej roli. — Kiedy No–el… Kiedy umarłam, wiedziałam, że muszę odejść, ale nie mogłam zostawić siostry. Była taka mała i tak bardzo bała się ciemności. — Kathreen wbiła wzrok w splecione na podołku dłonie. — Nie rozumiała, co się stało, nie wiedziała, co ma zrobić. Biegała w kółko, nie zdając sobie sprawy, że co chwila przewraca się i wpada na ściany. Kiedy w końcu straciła siły, położyła się przy wejściu, płacząc i wołając na pomoc mnie, rodziców, a nawet No–ela. Próbowałam ją powstrzymać, ale nie mogłam… nie mogłam sprawić, żeby mnie zobaczyła. — Dziewczynka zagryzła wargi. — Początkowo mówiłam sobie, że zawinił tu jej opłakany stan. Ale w domu było tak samo. Nie mogłam nikogo dotknąć. Moje ręce przenikały przez ich ciała. Tarlach spojrzał na Unę, a potem zamknął oczy. Szybka śmierć wojownika w bitwie to coś, z czym można się pogodzić, ale taki los… W dodatku potem nastąpiły jeszcze gorsze rzeczy. Z trudem mógł sobie wyobrazić, czym byłoby takie doświadczenie dla mężczyzny, a co dopiero dla wrażliwego, kochającego i kochanego dziecka. Dziewczynka nie zauważyła jego reakcji. Podjęła się przyjemnego, trudnego zadania i była gotowa wykonać je najlepiej, jak potrafi. — Ponieważ w żaden sposób nie mogłam pomóc Adeeli, wróciłam do niej zamierzając czekać, aż przyłączy się do mnie. Zapewne chciałam też w jakiś sposób nawiązać z nią kontakt, powiedzieć, że nie ma się czego obawiać. Pod koniec była już zupełnie spokojna i sądziłam, że musi wyczuwać moją obecność. Jednak kiedy wreszcie wydostała się na wolność, wyglądała tak, jak gdyby ogarnęło ją szaleństwo. Nie straciła dawnej urody, ale jej twarz była… — Kathreen zmarszczyła brwi, szukając właściwego określenia — …bez wyrazu. Po prostu w środku nie była sobą. Próbowałam podejść do niej, ale zdawała się mnie nie dostrzegać. Krążyła po grotach, nic nie widząc, nieświadoma tego, co się wokół niej dzieje.
Dziewczynka zadrżała i przestała mówić. Doszła do najbardziej znienawidzonego fragmentu historii; wiedziała jednak, że i to musi zostać powiedziane. — Dni mijały, a ludzie szukali nas. No–el zląkł się, że mogliby odkryć nasze ciała albo, co gorsza, wciąż żywą Adeelę. Powrócił więc, aby zatrzeć ślady swego postępku… Adeela… Adeela tam była. Wyczuła, że jest w podziemiu i podeszła do niego. Widział, że stoi obok niego, a jednocześnie wciąż miał przed oczyma jej zwłoki leżące na podłodze. Nie wiem, co zamierzała dalej uczynić. W każdym razie on krzyknął i rzucił się do ucieczki. Nie powinien był tego robić. Doścignęła go — biegła szybko, szybciej niż najściglejszy koń. Nawet na niego nie spojrzała, tylko objęła ramionami za szyję. Potem najwyraźniej przestała się nim w ogóle interesować. — Wbiła wzrok w stół. — On… on zaczął umierać, zanim dotarł do Lormtu. Z początku myślałam, że skończy się na tym jednym, okropnym czynie, że pomściwszy nas, Adeela przestanie zadawać śmierć, ale oczywiście myliłam się. Nie była już moją małą siostrzyczką, tylko złą, gniewną istotą, która przybrała jej postać. Prawdziwa Adeela jest najsłodszą, najłagodniejszą dziewczynką na świecie. Nie potrafiłaby skrzywdzić nikogo, nawet własnego dręczyciela. — Dlaczego wszyscy mogli ją zobaczyć? — zapytał Duratan, po raz pierwszy przerywając dziecku. — Ty cały czas pozostawałaś niewidzialna. — Adeela nie była prawdziwym duchem, póki Górski Jastrząb jej nie wyzwolił. — Czy to ty krzyczałaś po każdym ataku? — Tak. Nie mogłam tego znieść. Większość tych biednych ludzi wcale nie zasłużyła na śmierć… — Dlaczego mnie oszczędziła? — zapytał szybko dowódca Sokolników. — Chyba dlatego, że znalazła cię śpiącego w ciemnościach. W każdym razie przyglądała ci się z dawną ciekawością, kiedy podeszłam do niej. Wszyscy inni ludzie byli przerażeni, a niektórzy nawet próbowali ją zabić. — Tak też sądziłem… Czy próbowałaś porozumieć się z nią? — Oczywiście, ale ona nie mogła mnie usłyszeć, więc po prostu czekałam, nie tracąc nadziei. Aden poczuła ucisk w gardle. — Spędziłaś wszystkie te lata, wszystkie wieki uwięziona w mrokach? — zapytała cichym głosem. — Och, nie! Wiele razy byłam na powierzchni w Lormcie i w okolicznych gospodarstwach. Uwielbiałam słuchać, jak rozmawiacie, dyskutujecie o różnych sprawach, nawet jeśli nie rozumiałam wszystkiego. Uzdrowicielka ze zdumieniem spojrzała na dziewczynkę. — Byłaś tutaj, w naszych salach i korytarzach, a my pozwoliliśmy ci odejść nie udzieliwszy pomocy, nie pocieszywszy nawet? — Skąd mieliście wiedzieć? — zapytała rozsądnie Kathren. — Byłam taka szczęśliwa, przebywając w Lormcie. Biedna Adeela spała wówczas. W ogóle budziła się tylko w zimie. — Wargi dziewczynki zadrżały lekko. — We śnie… zapominała o wszystkim. — Drogie dziecko, dlaczego nie zostałaś z nami na zawsze? — zapytał Ouen. — Skoro nie mogłaś powstrzymać siostry… — Ależ mogłam! Nie pozwalałam jej wychodzić z grot. Rozumiecie, ona nie potrafiła przejść przeze mnie, a ja zawsze ją w porę dopadałam. Tylko
w ciemnościach nie umiałam dać sobie z nią rady. — Teraz powinnyście obie odzyskać wolność — zauważył Tarlach. — A jednak wciąż chodzicie po ziemi, widzialne dla nas żywych. — Nie mogłybyśmy rozmawiać z tobą, gdybyś nas nie widział, dlatego Jantarowa Pani uczyniła cud… Wiecie, ona potrafi naprawdę mnóstwo rzeczy. — Gunnora — wyszeptała Una — widziałaś ją? — Tak, jest naprawdę cudowna! — Dziewczynka uśmiechnęła się na wspomnienie spotkania. — Przytuliła nas do siebie i powitała tak miło, że poczułyśmy się, jakbyśmy już były w domu… chociaż jeszcze długa, długa droga przed nami. Po krótkiej chwili milczenia Kathreen zdołała opanować wzruszenie i ciągnęła dalej rzeczowym tonem: — Ona wie, wie, co uczyniłeś dla Adeeli, Górski Jastrzębiu. Wie, jak życzliwie odnosiłeś się do niej, mimo dręczącego cię strachu. Dostrzegłeś, że jest niewinna, choć poczyniła tak straszliwe spustoszenia, i ofiarowałeś jej łagodność i dobroć zamiast nienawiści. A przecież cały czas pamiętałeś, że z jej powodu możesz zginąć straszliwą śmiercią. Jantarowa Pani powiedziała, że za to wszystko nie sposób cię wynagrodzić, ale pragnęłaby przynajmniej przekazać ci wiadomość o straszliwym niebezpieczeństwie, które zawisło nad światem. Odrzekłam jej, że ponieważ pomogłeś mojej siostrze, chętnie podejmę się tego zadania, i ona wyraziła zgodę. Gunnora opowiedziała mi wszystko bardzo dokładnie. Niektórych rzeczy nie potrafiłam zrozumieć, ale ona stwierdziła, że to nieważne, bylebym tylko powtórzyła wszystko jak należy. — Mów, Kathreen, nie musisz się niczego obawiać. — Do tego świata prowadzi wiele bram. Wszyscy nasi przodkowie przybyli tu przez te bramy. My tutaj nie jesteśmy najgorsi, ale liczne wrota prowadzą do krain, których mieszkańcy są bardzo źli. — Słudzy Ciemności! — syknął Brennan. — Nie, w tym wypadku po prostu niedobrzy ludzie, albo raczej niedobrzy dla każdego z wyjątkiem własnych współplemieńców. Wszyscy są wojownikami — to znaczy, wszyscy mężczyźni — i służą władcy o imieniu Sultan. Uważają go za wcielenie swego boga. Sądzą, że inni ludzie nie są nic warci, a kiedyś podbili nawet cały swój świat. To się stało bardzo dawno, czterysta lat temu albo i więcej. Oni myśleli, że ci biedni ludzie, z których zrobili niewolników, zupełnie utracili bojowego ducha. Nie mieli jednak racji, bo niewolnicy spotykali się i ćwiczyli razem. Zdołali to utrzymać w tajemnicy, gdyż nikomu nawet na myśl nie przyszło, żeby ich pilnować. Poza tym, rzecz jasna, byli bardzo ostrożni. Kiedy już przygotowali się do walki, uderzyli wszyscy jednocześnie. Zupełnie zaskoczyli Sultanitów, którzy utracili wiele wojska i musieli uciekać, zabierając ze sobą rodaków osiadłych w podbitych krajach. Wszyscy wrócili w swoje strony i teraz walczą o utrzymanie ich. Są dzielni, bardzo sprawni i liczni. Muszą pilnować tylko krótkiego odcinka granicy, gdyż ich kraj otoczony jest morzem, a wrogom Sultanitów braknie statków i żeglarskich umiejętności. A jednak obrońcy wiedzą, że nie mają szans na zwycięstwo. Ziemia, na której mieszkają, jest sucha, nieurodzajna i nie może wyżywić ich wszystkich. Poza tym to kraj nizinny i trudno go będzie bronić, jeśli wrogowie się tam już wedrą.
— A więc Sultanici znaleźli się w bardzo ciężkiej sytuacji, i — jeśli dobrze zrozumiałem twoje słowa — ponoszą teraz słuszną karę za wcześniejsze poczynania, ale jaki to ma związek z nami? — zapytał Tarlach. — Niegdyś w tamtym świecie żyli ludzie, którzy potrafili posługiwać się Mocą. Sultan czuł lęk przed nimi i zabił prawie wszystkich nie oszczędzając nawet ich rodzin. Najpotężniejsi zdołali jednak stworzyć prowizoryczne bramy do innych światów i uciec. Te bramy różniły się od zwykłych, gdyż można ich było użyć tylko dwukrotnie: aby stamtąd odejść i wrócić, co zresztą nastręczało liczne kłopoty. Dzięki temu uciekający czarodzieje nie musieli się bać, że wrogowie będą ich ścigać. Dwóch z nich — dwóch braci — nie zdążyło zbiec. Zginęli, a ich przejścia dziś stoją otworem. — Czy prowadzą do naszego świata? — Tak. Ci dwaj chcieli żyć razem… W tamtej krainie nikt już nie potrafi tworzyć takich wrót, ale zaledwie rok temu pewien uczony dowiedział się o istniejących przejściach i poznał sposób ich wykorzystania. Prędzej czy później musiały zostać wypróbowane, a desperacja Sultanitów sprawiła, że nastąpiło to wcześniej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Wysłani szpiedzy przeszli przez jedną z bram i podróżowali po tym świecie, głównie łodzią, gdyż wrota otwierają się na ocean. Nocami szukali miejsca, gdzie mogliby niepostrzeżenie wylądować, i po dokładnym rozpatrzeniu się w sytuacji wrócili do domu. To była najtrudniejsza część ich zadania, ale zdołali udowodnić, że obrana przez nich droga jest bezpieczna. Szpiedzy ci powiadomili swoich współplemieńców o znalezieniu krainy, która odpowiadałaby Sultanitom — to znaczy takiej, którą mogliby oni łatwo zdobyć. — Dokonując najazdu przez drugą bramę — dokończył dowódca Sokolników. — Jakie mają plany? — Zamierzają wysłać tu dużą flotę i wszystkich żołnierzy, którzy nie są im akurat potrzebni w kraju. Kiedy ci żołnierze zagarną wystarczająco duży teren, na którym będą mogli bezpiecznie zamieszkać, wówczas wezwą resztę i wszyscy Sultanici przeniosą się tutaj, pozostawiając wrogom swój stary świat. — W którym miejscu przybiją do wybrzeży Estcarpu? — Oni nie chcą lądować w Estrcarpie, tylko w High Hallacku. Wybrali port Morskiej Twierdzy, Górski Jastrzębiu. Leży najbliżej bramy, a poza tym mieszka w nim mało ludzi i Sultanici myślą, że opanują kraj, zanim ktokolwiek dowie się o ich przybyciu. — Morska Twierdza! — wykrzyknął Brennan. — To nie jest takie głupie — stwierdził Tarlach. — Tamtejszy port jest mały, ale bezpieczny, poza tym to jedyna przystań na długim odcinku wybrzeża. Południowe nadmorskie miasta są gęsto zaludnione i ruchliwe, a obecnie zimują w nich duże kompanie najemników… Chyba mam rację, sądząc, że w tej chwili Sultanitom chodzi raczej o łatwe lądowanie i nie są wcale zainteresowani walką? — Tak. Mają tylko trzy miesiące na otwarcie bramy — odpowiedziała Kathreen. — Sama ta czynność zajmie im co najmniej miesiąc, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Potrzebny im jest wyżynny, skalisty teren. Jeśli go nie znajdą, nie będą w stanie zebrać dość Mocy i sprawić, by wrota pozostały otwarte tak długo, aż przejdą przez nie wszyscy ludzie wraz ze zwierzętami i dobytkiem… Naprawdę nie wiem, na czym to
polega… — My też nie — zapewnił ją Ouen. — Ale to chyba nieistotne, prawda, kapitanie? — Owszem. W każdym razie musimy powstrzymać Sultanitów, zanim dotrą do któregoś z pasm górskich. W Morskiej Twierdzy… Czy mają zwykłe uzbrojenie? Kapitan zadał to pytanie, pamiętając dobrze dziwny i straszliwy oręż Kolderczyków, dostarczony przez nich Psom Alizonu. Dziewczynka żywo pokiwała głową. — To przede wszystkim powiedziała mi pani Gunnora. Używają mieczy, włóczni — zwyczajnych przedmiotów, nie zaczarowanych. — Ilu żołnierzy wiezie flota? O tym również Jantarowa Pani musiała ci mówić. — Tak — odpowiedziała szybko dziewczynka — przybęjdzie ich sześćdziesiąt tysięcy. Kathreen wymieniła tę ogromną liczbę, nie zdając sobie sprawy z jej znaczenia, ale wszyscy słuchacze drgnęli zdumieni. Wataha Sultanitów była zatem liczniejsza od wielu plemion, ba, całych ras zamieszkujących znane im kraje w czasach poprzedzających krwawe wojny. — Nawet jeśli rzeczywiście jest ich aż tylu, muszą zostać powstrzymani — stanowczo oświadczył Tarlach. — Gdyby ta horda zdobyła Morską Twierdzę i wdarła się do sąsiednich Dolin, wyparlibyśmy ją stamtąd najwcześniej za kilka lat, w dodatku kosztem niezliczonych istnień ludzkich. Prawdę mówiąc, wątpię, czy byłoby to w ogóle możliwe… Zwłaszcza że Sultanici otrzymaliby wsparcie ze strony swoich współplemieńców. — Zdajemy sobie sprawę z niebezpieczeństwa — warknął Brennan. — Nie chęci nam brakuje, ale sił, by mu zapobiec. — Być może — odrzekł w zadumie kapitan. Powstał i zaczął szybkim krokiem spacerować po komnacie, co zwykł czynić zawsze przed podjęciem ważkiej decyzji. Pozostali przyglądali mu się przez kilka minut bacząc, by nieopatrznym słowem czy gestem nie rozproszyć jego skupienia. W końcu zatrzymał się i obrócił ku swym towarzyszom. — W obecnym stanie rzeczy nie mamy żadnych szans na zwycięstwo, ale możemy opierać się przez jakiś czas — nawet bardzo długo, jeśli los sprawi, że zdołamy się przygotować. Kathreen, czy możesz powiedzieć, kiedy nastąpi inwazja? — Jantarowa Pani mówiła, że za dwa tygodnie, Górski Jastrzębiu. Sokolnik obrócił się na pięcie, aby uniknąć spojrzeń przyjaciół. Przygarbił się. A zatem ponieśli klęskę jeszcze przed rozpoczęciem walki! Podróż do High Hallacku zajęłaby im co najmniej dwa miesiące, nawet gdyby zaraz po przybyciu na wybrzeże znaleźli odpowiedni statek. Una obserwowała go przez chwilę. Wiedziała, że jest całkiem zrezygnowany i czuła się dokładnie tak samo jak on. Nagle jej oczy rozbłysły. Gwałtownie obróciła głowę i spojrzała na dziewczynkę. — Bramy stały się przyczyną naszych kłopotów, bramy pomogą nam z nich wybrnąć! Kathreen, wrócisz teraz do Gunnory i powiesz, że jej ostrzeżenie jest bezwartościowe — nie, że jest zwykłym okrucieństwem, skoro w żaden sposób nie możemy z niego skorzystać. Niech bogini otworzy przejście do okrągłej wieży w Dolinie Morskiej Twierdzy. Da nam
to czas na ułożenie jakiegoś planu działania i wykonanie go. Tarlach stanął u boku Uny. — Powiedz, że ja również przyłączam się do tej prośby i zapytaj, czy Jantarowa Pani nie mogłaby otworzyć jeszcze jednego przejścia, prowadzącego do Linny. Uśmiechnął się, widząc, że Una marszczy brwi. — O pani, nie rób takiej groźnej miny. Skoro dla dobra naszej sprawy jesteś gotowa narazić się na gniew Wielkich Władców, to byłbym zaiste podły, gdybym cię teraz opuścił. Zresztą jeśli najeźdźcy spustoszą High Hallack, Sokolników potka taki sam los jak mieszkańców Doliny Morskiej Twierdzy. Spojrzał na widmowe dziecko. — Dziękujemy wam bardzo. Obyście znalazły spokój i kresu swej podróży. Słysząc wołanie Kathreen, Adeela niechętnie zostawiła kotkę i podeszła do siostry. Na pożegnanie uniosła drobną rączkę i pomachała nią Tarlachowi. Chwilę później dwie drobne sylwetki zniknęły, rozwiały się w powietrzu, na zawsze opuszczając królestwo żywych.
ROZDZIAŁ
DWUNASTY
Wszyscy zebrani zamarli w bezruchu. Każda sekunda oczekiwania wydawała się ciągnąć w nieskończoność. Po dłuższym czasie powietrze w środkowej części komnaty zaczęło drżeć i wkrótce oczom patrzących ukazał się dziwaczny tunel o ścianach z mgły. Kapitan odczekał jeszcze chwilę i odetchnął głęboko. Tylko jedna brama… właściwie spodziewał się tego. Jantarowa Pani i tak uczyniła bardzo wiele, reszta zależy od ludzi i ludzkiego oręża. — Idźcie szybko po konie i rynsztunek — powiedział cicho do swych towarzyszy — sądzę, że mamy dość czasu, ale na wszelki wypadek zostanę tu z panią Uną i porucznikiem. Nie można wykluczyć, że brama nagle zacznie się zamykać, a my troje musimy koniecznie przejść na drugą stronę. Na szczęście sala, w której się znajdowali, leżała na najniższym piętrze gmachu; drzwi wejściowe i korytarz były tu tak szerokie, że zwierzęta mieściły się w nich bez trudu. Pyra bezszelestnie stanęła za plecami pani Uny i jej dwóch towarzyszy. Tarlach zauważył to i niechętnie potrząsnął głową. — Zostań tutaj. Czeka nas walka i być może śmierć. Nie jedziemy tam, żeby budować nowe życie, jak z początku zamierzaliśmy. — Tym bardziej przyda wam się w kompanii druga uzdrowicielka, zwłaszcza że z pani Uny nie będziecie mieć wielkiego pożytku, gdyż jako władczyni zapewne zechce walczyć wraz z tobą. Jeśli chodzi o inne rzeczy… — lekceważąco wzruszyła ramionami — trudności są po to, by pokonywać. Podniósł głowę, jak gdyby nie wierząc własnym uszom. Pyra roześmiała się z rozbawieniem. — Słyszałam, jak to mówisz, Górski Jastrzębiu, ale zapewniam cię, że w wioskach również używa się tego powiedzenia. W końcu pochodzimy z tej samej rasy… — I jesteśmy tak samo uparci — wymamrotał, ale nie podjął kolejnej próby przekonania jej. Wkrótce dołączyli do nich pozostali Sokolnicy. Teraz byli już w komplecie, gotowi do drogi; mimo to wciąż stali w miejscu przyglądając się osnutemu mgiełką zejściu i nikt nie miał ochoty jako pierwszy wkroczyć na nieznany szlak. Sokoły dałyby im znać, gdyby widmowe dzieci miały coś wspólnego z Ciemnością. Nie wątpili, że Kathreen wierzyła w każde słowo swej opowieści. Cóż, kiedy powtarzała to, czego ją nauczono… A jeśli duch został oszukany? Jeśli ta potężna istota, która go do nich wysłała, nie była Gunnorą? Ze strachem patrzyli na bramę, która mogła przecież prowadzić do siedziby demonów, sług Cienia. Nie wyglądała odpychająco, ale wiedzieli, że ludzkie zmysły nieraz zawodzą, gdy przyjdzie im się zmierzyć z iluzją i czarami, tutaj mieli do czynienia z czymś, co było przejawem najpotężniejszej magii… Odważna przeciągnęła się i z wysoko uniesionym ogonem podeszła do
wrót. Miauknęła niecierpliwie, skoczyła i zniknęła w tunelu. Promień Słońca wydała przenikliwy krzyk i poszła w jej ślady. Una dumnie uniosła głowę, ścisnęła mocniej wodze Orlego Brata i zwróciła się do pozostałych: — Możecie wybrać drogę morską. Ja podążę za moimi towarzyszkami. Kapitan wyprzedził ją. Nawet jeśli za bramą czai się śmierć, on rzetelnie wypełni swój obowiązek. Natychmiast porwał go gwałtowny powietrzny wir, już w pierwszej chwili stracił orientację i nie wiedział, w jakim kierunku zmierza. A może w ogóle nie ruszył się z miejsca? W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Okryta bliznami ręka dotknęła jego własnej dłoni. Odwzajemnił uścisk, pragnąc dodać Unie otuchy i uczyniwszy to, sam również poczuł się pewniej. Od tej chwili razem wirowali wśród oparów mgły. Wirowanie ustało równie nagle, jak się zaczęło. Tarlach zaczepił o coś nogą i omal nie upadł. Odzyskawszy równowagę, rozejrzał się wokoło i stwierdził, że on i Una stoją pośrodku jedynej zamieszkanej Doliny Morskiej Twierdzy, na drodze prowadzącej do okrągłej wieży, która była ich celem. Natychmiast puścił rękę Uny i pośpieszył z pomocą swym towarzyszom, którzy kolejno wyłaniali się z tunelu. Szedł wyprostowany, a oczy błyszczały mu dumą. Wiedział od dawna, że ci ludzie bez wahania pójdą za nim w bój. Jednak wchodząc do dziwnego korytarza, odważyli się stawić czoło czemuś, co budziło w nich największy lęk — magii, potężnej magii, która niegdyś zniewoliła i nieomal zniszczyła Sokolników. Nigdy jeszcze nie czuł tak głębokiego szacunku dla swych towarzyszy. Dopiero teraz uświadomił sobie w pełni, jak silne jest ich poczucie obowiązku i — być może — miłość do dowódcy. Zadrżał w głębi serca. Rozkazy, które będzie musiał wydać podczas nadciągającej wojny, staną się wyrokiem śmierci dla wielu z nich. Nie miał czasu na dalsze rozważania. Niezwykłe okoliczności ich przybycia wywołały duże poruszenie wśród mieszkańców Doliny i po krótkim czasie, niezbędnym do zidentyfikowania dziwnych gości, gromada ludzi rzuciła się w stronę małej grupy podróżników. Pierwszy, który ich dopadł, gwałtownie ściągnął lejce. — Kapitanie, co… — Nie ma czasu na wyjaśnienia. Wezwij Roricka i Rufona do wieży. Czeka nas narada. Powiedz im, że to będzie rada wojenna. Wkrótce trzej dowódcy Sokolników, Una i jej lennik Rufon spotkali się w niewielkiej komnacie, w której Władcy Morskiej Twierdzy zwykli przyjmować swych radców przed podjęciem najważniejszych decyzji. Tarlach opowiadał o wszystkim, co wydarzyło się w Lormcie, kładąc szczególny nacisk na ostrzeżenie, przekazane przez widmowe dziecko. Zakończywszy swą relację, bezradnie rozłożył ręce. — Chciałbym dowiedzieć się czegoś jeszcze o wrogiej armii, ale niestety musimy zadowolić się tymi informacjami, które mamy, i opierając się na nich stworzyć plan działania. — Działania! — wybuchnął Rorick. — Czy ta podróż przez bramę
pomieszała ci zmysły? Żadna armia nie dotrze do nas w dwa tygodnie, nawet gdyby już teraz była gotowa do wymarszu i czekała tylko na wezwanie! — A zatem siły, którymi dysponujemy, muszą nam wystarczyć do odparcia ataku. — Kpisz sobie? Mamy pięciuset ludzi, sześciuset, wliczając w to tutejszy garnizon, złożony głównie z kobiet — co prawda wyćwiczonych, ale nie mających doświadczenia bojowego… Dotychczas walczyły tylko z kilkoma banitami. — W ciągu ostatnich miesięcy zostały poddane bardzo intensywnemu szkoleniu — takiemu, jakie przechodzą młodzi Sokolnicy — przypomniała Una. Ta sprawa została uregulowana w traktacie, co prawda jako jedna z drugorzędnych kwestii, ale Tarlach bardzo nalegał na rozpoczęcie realizacji projektu — miał to być dowód jego dobrych intencji. — Pani, nawet gdyby były Sokolnikami, nie zmieniłoby to wcale naszej sytuacji! Tamtych jest sześćdziesiąt tysięcy. Przy takiej przewadze liczebnej nie muszą nawet umieć się bić, żeby zmieść nas z powierzchni ziemi jednym natarciem. — Być może. Walcząc z alizońskimi Psami u boku pana Harvarda Rufon dobrze poznał ludzi parających się wojennym rzemiosłem i teraz całą uwagę skupił na kapitanie. — Czy w tej sytuacji widzisz jakąś szansę ocalenia, Górski Jastrzębiu? — zapytał, instynktownie używając imienia nadanego Tarlachowi przez Unę, podobnie jak inni, którzy po raz pierwszy usłyszeli ten przydomek. Sokolnik potakująco kiwnął głową. — Dolina jest najwęższa w miejscu, w którym kończą się uprawne pola i zaczyna plaża. Przechodząc tamtędy, Sultanici będą musieli zewrzeć szyki, więc jeśli dodatkowo zagrodzimy im drogę murem, uzyskamy pewną przewagę. Do obsadzenia muru wystarczy czterystu wojowników, pozostali będą stanowili odwód, który w razie czego zabezpieczy najbardziej zagrożone odcinki fortyfikacji. W tym czasie dotrą do nas posiłki wysłane przez sąsiadów Morskiej Twierdzy. — Nie liczyłabym na to — przerwała mu Una. — Władcy okolicznych krain są prawymi, dzielnymi ludźmi, ale niedawno zaraza niemal doszczętnie wyniszczyła ich drużyny, a pewną liczbę wojowników muszą stale mieć przy sobie. Nawet jeśli uwierzą zapewnieniom o konieczności zjednoczenia naszych sił, nie mogą dokonać niemożliwego. Pamiętaj, że ich kobiety nie uczyły się walczyć, tak jak my. Tylko w Kruczym Polu zostało dość mężczyzn, ale rządy Ogina zabiły w nich bojowego ducha. Są tak zastraszeni, że uciekliby na sam widok groźnych wrogów. Mielibyśmy z nimi same kłopoty. — Czy okoliczni panowie będą nam przynajmniej wysyłać dostawy żywności? — Tak, takiej pomocy nam nie odmówią. — To wystarczy. Zresztą nie w ludziach z Dolin pokładam nadzieję. Pani Morskiej Twierdzy zmarszczyła brwi. — A zatem w kim? — W Sokolnikach. Czy pamiętasz o wezwaniu Pana Wojny? Jego okręty
dotrą do Linny mniej więcej w tym samym czasie co nasz wysłannik, a większość wojowników służących w Hallacku zapewne już stawiła się na miejscu spotkania. Co prawda wroga armia jest trzykrotnie liczniejsza niż wszystkie kolumny razem wzięte, ale mamy tu znakomitą pozycję obronną i wróg poniesie spore straty szturmując ją. Możemy odnieść zwycięstwo albo przynajmniej dać panom innych krain czas na zebranie wystarczających sił. — Czy twoi współplemieńcy się zgodzą? — zapytała władczyni. — Nie przybyli do Linny, żeby walczyć, poza tym nawet najbogatsza Dolina nie mogłaby opłacić tylu… — Co tam pieniądze! — wykrzyknął i opanował się natychmiast. W końcu byli rasą najemników. — To Wezwanie Brata, pani. Ten atak jest skierowany również przeciw nam, gdyż obecnie wielu Sokolników przebywa w High Hallacku. Zresztą chodzi tu o przyszłość całego świata, tak jak podczas wojen z Kolderczykami. — Mnóstwo czasu upłynie, zanim otrzymamy jakąś pomoc. Podróż morzem nie trwa długo… — Los wam nie sprzyja — powiedział Rufon. — „Rybołów” ma przedziurawione dno. Wyciągnęliśmy go na brzeg, ale jest poważnie uszkodzony, a o tej porze roku niebezpiecznie byłoby płynąć mniejszą łodzią. — Musimy zapomnieć o morzu — stwierdził Tarlach. — Sultanici będą tutaj przed Panem Wojny, toteż Varnel musiałby stoczyć bitwę, żeby przedrzeć się przez ich flotę, a to zbyt wiele by nas kosztowało. Prawdę mówiąc, dobrze będzie, jeśli wszystkie tutejsze statki zostaną wyciągnięte na brzeg. Stojąc w obliczu klęski, zniszczymy je, żeby wróg nie mógł zrobić z nich użytku. Sokolnik zaczerwienił się lekko. — Czy masz coś przeciwko temu, pani? Una roześmiała się tylko. — Jesteś naszym dowódcą na czas wojny. Ty wydajesz rozkazy, nie ja. — Co jeszcze mamy zrobić, kapitanie? — zapytał szybko Rufon. — Natychmiast zacznijcie budować wał. Podziel ludzi na dwie… nie, na trzy zmiany, żeby prace trwały bez przerwy. Nie mamy ani chwili do stracenia. Poza tym cały dobytek mieszkańców doliny, nie wyłączając bydła, musi zostać przetransportowany w góry. Gdybyśmy ponieśli kieskę, nic wartościowego nie wpadnie w ręce zwycięzców. — Oprócz nas, chciałeś powiedzieć. — Stawimy zacięty opór. Łatwiej będzie umierać ze świadomością, że tym, których bronimy, nie grozi natychmiastowa śmierć czy niewola. Dlatego wszyscy niezdolni do noszenia oręża muszą wywędrować w góry zaraz po ukończeniu budowy wału. Zamieszkają w niewielkich grupach, aby schwytanie jednego nie było równoznaczne ze zgubą wszystkich pozostałych, i w razie klęski udzielą pomocy niedobitkom. Jeśli Sultanici zdobędą i utrzymają ten przyczółek, będziemy musieli kontynuować walkę z ukrycia. Niech ci, którzy odejdą w góry, pamiętają o tym. Być może w przyszłości okażą się bardzo potrzebni nam i całemu kontynentowi. Tarlach zacisnął usta. — To znaczy, jeśli poniesiemy porażkę. A na razie niezdolni do walki będą zaopatrywać nas w żywność opiekować się rannymi. Wynosząc
najciężej poszkodowanych z niebezpiecznej strefy, uzyskamy jednocześnie większą swobodę ruchów. — To się z pewnością nie spodoba Darii — zauważyła cicho władczyni. — Ona jest bardzo odważna. Uśmiechnął się. — Powiedz więc tej damie i pozostałym uzdrowicielom, że przysięga, którą złożyły, zobowiązuje je do służenia innym ludziom, a w górach będą miały najlepszą okazję do wykorzystania swych umiejętności. Oczywiście kilka z nich musi tutaj pozostać i nieść pomoc w nagłych wypadkach. — Co zrobimy, jeśli nie uda nam się ukończyć budowy muru przed nadejściem Sultanitów? — zapytał Brennan. — Cofniemy się i spróbujemy zatrzymać ich na przełęczy u wylotu doliny. To samo uczynimy, jeśli przedrą się przez linię obrony. Nie możemy nawet marzyć o zablokowaniu dostępu do okrągłej wieży. Pewna część wojowników zawsze będzie stała w odwodzie, żeby w razie czego dać reszcie czas na ucieczkę. Jeżeli — co jest bardzo prawdopodobne — nie uda nam się utrzymać przełęczy, będziemy prowadzić wojnę podjazdową, aż do nadejścia odsieczy. — To brzmi rozsądnie — zgodziła się Una. Spojrzała na kapitana. — Nie możemy ukrywać niczego przed naszymi ludźmi. — Absolutnie niczego. Nieszczerość wyrządziłaby nam większą szkodę niż miecze Sultanitów. — Ilu kurierów wyślemy? — zapytał Brennan. — Wiem, że mają wypełnić ważną misję, ale tak bardzo brakuje nam ludzi… — Jednego, najwyżej dwóch. Potrzebujemy tu każdego wojownika… — Za pozwoleniem, kapitanie — wtrącił szybko Rufon. — Tak wiele zależy od odpowiedzi twego Pana Wojny, że nie możemy ryzykować wysłania kobiety lub dziewczyny. Z drugiej strony źle byłoby pozbywać się sprawnego mężczyzny. Trącił jedyną dłonią pusty rękaw swego kaftana. — Nie mogę władać mieczem, ale poza tym jestem zdrowy i jeżdżę konno nie gorzej od Sokolników. Pozwól mi być twoim wysłannikiem. Lepiej się nadam do tego długiego, wyczerpującego wyścigu niż jakikolwiek starzec albo chłopiec zbyt młody, by uczestniczyć w walce. Najemnik milczał przez dłuższą chwilę, jak gdyby rozsądne argumenty rycerza niezbyt trafiały mu do przekonania, ale w końcu aprobująco kiwnął głową. — Dobrze, Rufonie. Przygotuję raport o naszej sytuacji i każę którejś sokolicy–wdowie lecieć razem z tobą. Jej towarzystwo będzie najlepszym listem uwierzytelniającym. W tym miejscu przerwał, przez dłuższą chwilę siedział w milczeniu, najwyraźniej zaprzątnięty własnymi myślami. Kiedy wreszcie ocknął się z zadumy, jego twarz miała bardzo ponury wyraz. — Będę musiał poprosić o coś moich żołnierzy. Wiedz, Rufonie, że więź łącząca Sokolnika i jego skrzydlatego brata jest bardzo silna; gdy jeden umrze, drugi zwykle natychmiast idzie w jego ślady. Jednak tym razem wyjątkowo zażądam, aby wojownicy, którzy poniosą tak dotkliwą stratę, zapomnieli o swym nieszczęściu na czas bitwy… jeśli to możliwe. Inaczej każdy śmiertelny cios dany przez Sultanitów będzie oznaczał dwa puste miejsca naszych szeregach, a na to nie możemy sobie pozwolić, bardziej
obawiam się o sokoły, gdyż wraz ze zgonem towarzysza w ich ciałach zachodzą nieodwracalne zmiany, ludzie nie muszą się zmagać z naturą, a jedynie z własną rozpaczą i bólem. Wdowy, rzecz jasna, natychmiast dołączą do wojowników, którzy utracili swoje ptaki. Westchnął. Po raz kolejny uświadomił sobie, jak ciężkie jest brzemię odpowiedzialności, które dźwigał na barkach, końcu znowu uniósł głowę. — Musimy zacząć natychmiast. Pani Uno, Brennanie, Roricku, rozejdźcie się do swoich ludzi i powiedzcie im, cośmy tu postanowili. Sprawdźcie, czy nie można by już teraz rozpocząć budowy muru. Poza tym… — dodał, tknięty nagłą myślą — warto byłoby zniszczyć nabrzeże, skoro nie potrafimy zapobiec lądowaniu Sultanitów, spróbujmy je przynajmniej utrudnić. Dołączę do was, jak tylko piszę list do Pana Wojny. Una weszła do komnaty zmarłego Władcy, którą oddała Tarlachowi w dniu, kiedy on i jego kompania przybyli do Morskiej Twierdzy. Kapitan właśnie zwijał w rulon przygotowany raport. Opieczętowawszy go, posłał Unie życzliwy uśmiech. — Powiedziałaś im? — Tak — odrzekła — spokojnie przyjęli wszystkie wieści. — Spodziewałem się tego. Rufon jest już gotów? — Prawie. Juczy konia. — Kobieta spojrzała ponuro na Sokolnika. — Cieszę się, że pozwoliłeś mu jechać, chociaż z pewnością będzie mi go brakowało. Obawiałam się, że zechcesz wysłać mnie. — Rufon miał słuszność mówiąc, że to nie jest zadanie dla kobiety. — I tak bym nie pojechała, wiesz przecież. Każdy władca na moim miejscu postąpiłby tak samo. — Pozostałby, żeby zginąć? — Jeśli nie miałby innego wyjścia… Tarlach odwrócił się plecami do Uny. — Gdybym miał dość odwagi, odesłałbym cię stąd nie zważając na to, czy jesteś władczynią, czy nie. Opanował wzburzenie i zmusił się do ponownego spojrzenia na nią. — Wiele ryzykuję w tej wojnie i byłbym szczęśliwy wiedząc, że przynajmniej ty znajdziesz się w jakimś bezpiecznym miejscu. Z drugiej strony nie odważę się stawić czoła nadchodzącej burzy nie mając cię u swego boku. Gdybyś wyjechała, moglibyśmy się już nigdy nie zobaczyć, a ja nie chcę umierać ze świadomością, że jesteś daleko. Urwał i przymknął oczy. — Nie mam nawet tyle siły, żeby zachować milczenie. Zawracam ci głowę swoimi troskami, jakbyś nie miała dosyć własnych zmartwień. — Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, o panie mój — powiedziała miękko. — Jeśli chcesz wiedzieć, bardzo pragnąłem usłyszeć od ciebie takie słowa. Obdarzyła go uśmiechem i siląc się na lekki ton dodała: — Nie zwlekajmy dłużej. Czeka nas mnóstwo pracy, jeśli chcemy godnie przyjąć spodziewanych gości.
ROZDZIAŁ
TRZYNASTY
Sokolnicy i ludzie z Krainy Dolin wspólnie zabrali się do budowy fortyfikacji, które miały powstrzymać falę najeźdźców i ocalić Morską Twierdzę, pozostałe kraje Hallacku, a może nawet cały świat. Zadanie było ciężkie, niemal przerastające siły budowniczych, a ostateczny rezultat — niepewny. Mimo to mur rósł w zadziwiającym tempie. Budulca dostarczyła im w obfitości sama natura. Usunęli wszystkie głazy z plaży i płytkich przybrzeżnych wód, aby Sultanici nie mogli szukać za nimi schronienia ani używać ich jako pocisków. Jednak trzon muru miały stanowić otoczaki z pobliskich wzgórz, ogromne i potwornie ciężkie. Trzeba było połączonych sił wszystkich zwierząt pociągowych z twierdzy, żeby umieścić jeden taki kamień na kłodach, które następnie toczono w stronę placu budowy. Kosztowało to budowniczych wiele trudu, ale wielkie bloki skalne tworzyły osłonę, której żaden taran nie dałby rady. Poza tym praca szła szybko, szybciej, niż gdyby użyli tylko zwykłych kamieni i cegieł. Długi, przysadzisty mur, który wyłonił się ze zwałów przyniesionych na plac budowy, z pewnością nie należał do arcydzieł sztuki architektonicznej, ale wszyscy wierzyli, że dobrze spełni swoje zadanie. Był tak wysoki, że żaden wojownik nie zdołałby go przeskoczyć, nawet gdyby posłużył się oszczepem jak tyczką. Obrońcy nie próbowali wznosić większego, wiedząc, że Sultanici nie spodziewają się żadnego oporu i zapewne nie mają ze sobą machin oblężniczych. Od strony morza wał wyglądał jak pionowa gładka ściana, zupełnie pozbawiona wgłębień, w których oblegający moogliby umocować haki. Od strony twierdzy przypominał raczej stertę gruzu, opadającą stromo ku ziemi i uwieńczony był platformą, po której mieli poruszać się obrońcy. Na platformie wybudowano krenelaż; ukryci za nim klęczący łucznicy mogli razić przeciwnika strzałami, sami pozostając niewidoczni. Oficerska ranga nie zwalnia Sokolnika z obowiązku wspomagania swych towarzyszy w potrzebie, toteż kapitan i obaj porucznicy pracowali ciężko razem z resztą oddziału, kiedy tylko pozwoliły im na to inne obowiązki. Tego ranka byli bardzo zajęci i nie mieli ani chwili na odpoczynek. Dotaszczywszy więc w końcu ogromny blok na plac budowy, oparli się o niego, przymknęli powieki i przez dobre kilka minut milczeli, wciągając w płuca świeże, chłodne powietrze. W końcu Górski Jastrząb otworzył oczy i spojrzał na szare niebo. — Jeśli Sultanici nie pojawią się natychmiast, to będą musieli walczyć ze sztormem… Spójrz na te chmury. — Tego nam właśnie potrzeba. Tarlach uniósł się i wsparł na łokciach. — Rzeczywiście, mieliśmy szczęście. Ukończyliśmy pracę i możemy odpoczywać, nic sobie nie robiąc z kaprysów pogody. Jak sądzisz, kiedy to się zacznie? — Trudno powiedzieć. Może dziś w nocy, a może jutro, każdym razie najpierw nastąpi kilka silnych szkwałów, dopiero potem nawałnica uderzy z całą siłą. Sądzę, że nie mamy powodów do narzekań. Sezon burz zaczął się
już dawno, a mimo to dotychczas aura nie sprawiała nam żadnych kłopotów. Wrogowie jak na razie też nie dają znać o sobie. A nuż jednak pozostawią w spokoju Morską Twierdzę i wylądują gdzie indziej? Przyznaję, że wolałbym nie spotykać się z nimi tutaj przy tak niekorzystnym stosunku sił. Kapitan uśmiechnął się życzliwie. — Mamy podobne myśli, przyjacielu. Nie narzekałbym nawet wówczas, gdyby cały wysiłek włożony w przygotowania poszedł na marne. Wyprostował się, widząc zmierzającą w ich kierunku szczupłą postać. Pyra szybko i lekko szła przez tłum pracujących ludzi. Niosła kamienny dzbanek z wodą, który wręczyła najpierw Tarlachowi, a potem jego zastępcy. Porucznik wypił sporą część zawartości naczynia, zanim zwrócił je dziewczynie. — Dziękuję — powiedział — smakuje lepiej niż najprzedniejsze wino. — To tylko jedno z bogactw Morskiej Twierdzy, Ptasi Wojowniku — powiedziała Pyra, zwracając się do kapitana. — Muszę przyznać, że wybrałeś znakomite miejsce na nowe Gniazdo. — Wielka szkoda, że nie możesz zobaczyć, jak ta Dolina wygląda na co dzień — odrzekł Tarlach ze szczerym żalem w głosie. — Tutejsi ludzie są zręczni i dzielni, ale na pewno woleliby doglądać swych stad, orać pola i prowadzić statki po wzburzonym morzu, niż przygotowywać się do wojny. — W każdym razie odważnie stawiali czoło nowemu wyzwaniu, zyskując sobie moją sympatię i szacunek. — Słaby uśmiech na chwilę złagodził jej ostre rysy. — To, co tu widziałam, podważy przynajmniej jedną spośród panujących od wieków opinii. Sądziłyśmy, że wy, Sokolnicy, potraficie tylko walczyć, układać sokoły i hodować konie. Tymczasem okazuje się, że w razie potrzeby umiecie również pracować… — Jak myślisz, kto utrzymywał porządek w naszych obozach, a także w Gnieździe przed jego upadkiem? — zapytał Brennan. — Nie posiadamy żadnych służących ani niewolników. — A niby skąd miałybyśmy to wiedzieć? — odparła z figlarną miną. — Postaraliście się, abyśmy nie znały życia, jakie prowadzicie. Oparła ciężki dzban na biodrze. — Wygląda na to, że pani Una bardzo potrzebuje chwili wytchnienia. Lepiej pójdę do niej. — Powiedz, żeby się zbytnio nie przemęczała — powiedział poważnie Tarlach. — Nie chcę, żeby zrobiła sobie krzywdę próbując dorównać moim wojownikom. Kobieta roześmiała się tylko. — Władczyni jest na to zbyt mądra, mogę cię zapewnić. Nie podjęłaby się zadania ponad siły. Chwilę później Pyra stała już obok Uny, która podobnie jak obaj mężczyźni z wdzięcznością przyjęła wodę. — Powinnaś teraz odpoczywać — zganiła Sokolniczkę, dając jej naczynie. — Byłaś zajęta przez większą część nocy. — Niektórzy z nas muszą bez przerwy służyć pomocą tym, którzy pracują przy budowie muru. Zielone oczy uważnie przyjrzały się twarzy uzdrowicielki. — Co za pech, że przybyłaś tutaj w takiej chwili. Drobisz sobie dziwne
mniemanie o mieszkańcach kraju. — Twój Górski Jastrząb przed chwilą powiedział samo. — Cieszę się bardzo — powiedziała miękko Una — bo to oznacza, że on jeszcze nie utracił nadziei. — I że naprawdę troszczy się o twoich poddanych, a także o ciebie. Według niego zbyt ciężko pracujesz. Władczyni prychnęła pogardliwie. — Nie zauważyłam, żeby on sam się oszczędzał! — jej oczy pociemniały nagle. — Pomówmy lepiej o Morskiej Twierdzy, Pyro. Co o nas sądzisz? Jeśli Tarlach z plemienia Sokolników wierzył, że wojna nie zamieni ich Doliny w jałową pustynię, ona również musiała się zdobyć na optymizm. — Zdążyłam bardzo polubić twoich współplemieńców — odrzekła Sokolniczka. — Z tego co zauważyłam, kobiety są podobne do nas, a mężczyźni żyją z nimi w doskonałej zgodzie. To naprawdę wyjątkowa, godna pozazdroszczenia sytuacja i zastanowiłabym się dwa razy, zanim wprowadziłabym ludzi z okolicznych Dolin… choć wiem, że waszemu plemieniu grozi wymarcie. Mieszkańcy Morskiej Twierdzy nie byliby zadowoleni, gdyby musieli wrócić do dawnego sposobu życia. Nie poznałam jeszcze dobrze czystych tarcz, które zatrudniasz. Tych ludzi trudno rozgryźć — są zawsze uprzejmi, zgodnie współpracują z twoimi poddanymi, ale jak dotąd nie stali się waszymi przyjaciółmi i braćmi. — Nie. Czy sądzisz, że mogło to nastąpić w tak krótkim czasie? — Nie obwiniam ich, pani. Osiągnęli bardzo wiele, tak wiele, że nie uwierzyłabym w zmianę, jaka w nich zaszła, gdybym nie była jej naocznym świadkiem. — Później przyjdzie czas na kolejne zmiany, jeśli ktokolwiek z nas przeżyje nadchodzącą wojnę. — Una smutno pokręciła głową. — Tak, to był bardzo burzliwy okres w moim życiu, ale wiedziałam, jakie będą konsekwencje zatrudnienia tych najemników. — Naprawdę? — No, może niezupełnie — odrzekła z uśmiechem. — pewnością nie spodziewałam się, że zostaną ze mną tak długo albo że osiądą tu na stałe jako nasi sąsiedzi. Wyprostowała plecy. Tarlach patrzył pytająco w ich kierunku, jak gdyby miał ochotę na rozmowę, toteż zostawiła Pyrę i podeszła do niego. Brennan pozdrowił Panią Twierdzy i odszedł. Kiedy tylko Tarlach i Una zostali sami, twarz kapitana rozjaśnił uśmiech; Pani Morskiej Twierdzy wiedziała, że jest zadowolony z rezultatów ich pracy. — Wykonaliśmy zadanie szybciej, niż to było zaplanowane, Górski Jastrzębiu — powiedziała z satysfakcją w głosie. — Owszem, pani. Obrzuciła spojrzeniem świeżo wybudowany mur. — Czy to już koniec? — Tak, trzeba jeszcze tylko wygładzić platformę… Zupełny drobiazg. — A zatem mogę wyprowadzić z doliny resztę stad i tych ludzi, którzy nie wezmą udziału w walce? Kiwnął głową. — Zrób to najszybciej, jak można. Oddałaś nam nieocenioną przysługę,
kierując pracą swoich poddanych. Mając do dyspozycji tylko Sokolników, nie ukończylibyśmy na czas tego muru. Zaciągnęliśmy u ciebie dług wdzięczności, który powiększy się jeszcze, gdy zorganizujesz wymarsz uchodźców w góry. Obrzuciła go poważnym spojrzeniem. — Czy dziwi cię, że dałam sobie radę? — zapytała cicho. — Nie, pani — odpowiedział po chwili namysłu. — Jesteś dziedziczką Morskiej Twierdzy. W twoich żyłach płynie krew władców, poza tym od dzieciństwa uczono cię, czym są odpowiedzialność i obowiązek. Uśmiechnął się leciutko. — Co ani trochę nie umniejsza mojego podziwu dla twych osiągnięć. — Miło mi to słyszeć — odpowiedziała z westchnieniem. — Kiedy myślę o przyszłości, tracę wiarę w siebie. — Wypełnisz swoją powinność jak należy, Uno z Morskiej Twierdzy. Dobre samopoczucie przed bitwą jest przywilejem niektórych szeregowych żołnierzy, ale żaden dowódca nie może sobie pozwolić na taki luksus… Od czasu kiedy dowiedziałem się o groźbie, jaka nad nami zawisła, niepokój nie opuścił mnie nawet na chwilę. Spojrzała na niego badawczo i uznała, że mówi prawdę. — Dziękuję ci za te słowa — powiedziała miękko — wspomnę je, ilekroć zabraknie mi odwagi w ciągu nadchodzących dni. — Każdy z nas przechowuje w pamięci wspomnienia, które pomagają mu przetrwać ciężkie chwile, pani. Una pochyliła głowę, aby Tarlach nie dostrzegł współczucia malującego się w jej oczach. Nigdy nie pojmie, jak ci najemnicy znoszą to życie wśród niebezpieczeństw, utratę towarzyszy, a nawet samą świadomość, że w każdej chwili mogą ich utracić. Niegdyś uważała Sokolników za niemiłych barbarzyńców i sądziła, że więzi łączące ich z towarzyszami są bardzo powierzchowne. Zmieniła zdanie, jeszcze zanim spotkała Tarlacha; obecnie nie miała wątpliwości, że są bardzo ze sobą zżyci i czuła lęk rozumiejąc, co nadchodząca wojna może oznaczać dla mężczyzny, który stał teraz obok niej. Nic dziwnego, że potrafił w sposób mądry i delikatny dodać jej otuchy. Doskonale wiedział, że człowiek w takiej sytuacji potrzebuje czegoś, co podniosłoby go na duchu, gdy wszystko inne zawiedzie. Położyła mu dłoń na ramieniu. — Nie pracuj zbyt ciężko. Pozwól wreszcie moim ludziom odwdzięczyć się za to, co dla nich uczyniłeś. Wszyscy jesteśmy gotowi pomóc ci w dźwiganiu brzemienia, które tobie ciąży.
ROZDZIAŁ
CZTERNASTY
Oczekiwany sztorm nie nadszedł ani w nocy, ani następnego ranka. Dzień wstał co prawda ponury i chłodny, ale nie spadła ani jedna kropla deszczu, a wiejący wiatr trudno byłoby nazwać huraganem. Tylko morze się burzyło, ogromne fale zakrywały zwykle widoczne z brzegu szkiery i z hukiem atakowały brzeg. Tarlach stał przy oknie w głównej sali, gdzie zebrała się cała starszyzna Morskiej Twierdzy, i obserwował wzburzone morze. Na tym zajęciu upłynęła mu większość przedpołudnia; ponieważ nie odzywał się do nikogo i najwyraźniej był w złym humorze, towarzysze pozostawili go w spokoju. Nagle wyprostował plecy. Podjął ostateczną decyzję. — Ściągnijcie straże z murów — powiedział nie odwracając się — tylko na okrągłej wieży pozostawcie wartowników. Kiedy podniosą alarm i statki będą już dobrze widoczne, kilku ludzi — wyłącznie tutejszych — zbliży się do muru, udając wielkie zaskoczenie i zmieszanie. Zapora jest dosyć niska i z masztów okrętów będzie można zobaczyć, co się za nią dzieje. Chciałbym jak najdłużej utrzymywać Sultanitów w nieświadomości co do naszej siły i zdecydowania. Rorick wyszczerzył zęby w uśmiechu mającym wyrazić uznanie dla decyzji kapitana i natychmiast poszedł wydać rozkazy jednemu z oddziałów wartowniczych, który czekał w sieni. Po raz kolejny udowodnił w ten sposób, że zasługuje na oficerski stopień. — Śpiesz się! Tarlach wypowiedział te słowa dziwnym, nie swoim głosem. Wszyscy spojrzeli w jego stronę. Stał wyprostowany, oparty rękami o szeroki parapet okna. Porucznik wydał rozkazy podkomendnym i przyłączył się do ludzi zebranych wokół dowódcy. Na horyzoncie widać było las cieniutkich szpilek. Rosły one szybko, zamieniając się najpierw w maszty z żaglami, a potem w całe okręty — wojenne i transportowe, pomalowane na purpurowo; purpura była widocznie kolorem boga najeźdźców. Wysoko w górze powiewały dumnie proporce z półksiężycem — symbolem budzącym grozę wśród mieszkańców świata, z którego przybyli straszliwi żeglarze. Mimo desperackich wysiłków, Una nie mogła powstrzymać się od łez. — Jest ich tak dużo… tak strasznie dużo. Nie musiała wstydzić się tej chwili słabości. Wszyscy zgromadzeni w sali ludzie pobledli, gdyż ich wcześniejsze wyobrażenia i obawy okazały się niczym w porównaniu z przerażającą rzeczywistością. W panującym tłoku Una oparła się o kapitana i poczuła, że Sokolnik drży. Mimo to w żaden sposób nie zdradził się ze swymi uczuciami. Wiedział dobrze, co powinien uczynić. — A więc przybyli — powiedział cicho do towarzyszy. — Wolni ludzie wygnali ich ze świata, który Sultanici uznali za podbity i zniewolony na zawsze. Zobaczymy, jakie przyjęcie zgotują im wolni ludzie na tej ziemi. Arogancja Sultanitów napełniła zimną furią serca napadniętych. Widząc
mur i stojących na nim wojowników, najeźdźcy musieli się zorientować, że mieszkańcy doliny zamierzają stawić im opór. Mimo to spokojnie przystąpili do rozbijania obozu w odległości lotu strzały od fortyfikacji, zupełnie nie zwracając uwagi na przeciwnika. Zapewne dlatego byli tak pewni swego, że dotychczas nikt nie próbował ich zatrzymać, zaprotestować, a nawet zapytać o cel przybycia. Jednak Tarlach zakazał swym ludziom podejmowania jakichkolwiek działań, póki Sultanici nie rozpoczną ataku, toteż nieliczni obrońcy czekali w milczeniu, posłuszni rozkazowi dowódcy. Więcej kłopotu niż wróg sprawiła najeźdźcom stale pogarszająca się pogoda. Prawdziwy sztorm nie nadciągnął jeszcze, ale co jakiś czas zrywały się krótkotrwałe, silne szkwały, połączone z opadami deszczu. Wody zacisznej zazwyczaj zatoki były tak wzburzone, że spuszczenie na wodę małych łódek służących do przewozu zbrojnych i sprzętu wiązało się z ogromnym ryzykiem. Na to Sultanici nie mogli nic poradzić. Chcieli ukończyć rozładunek przed zmierzchem, rozumiejąc dobrze, że równo z zapadnięciem ciemności będą musieli przerwać pracę, zakotwiczyć statki i czekać aż do rana. Tymczasem w ciągu nocy wiatr mógłby przybrać na sile i zupełnie sparaliżować ich plany. Dowódcy garnizonu z okna wieży obserwowali ruchy wrogiej armii. Pod koniec dnia plaża zapełniła się tłumami ludzi, biegających tu i tam niczym rozdrażnione — ale znakomicie zorganizowane — mrówki. Górski Jastrząb wciąż był w ponurym nastroju i jego towarzysze nie mogli na to nic poradzić. Obserwując dumne, nieprzeliczone szeregi, po raz pierwszy zrozumiał Czarownice z Estcarpu. Gdyby miał ich Moc, pogrzebałby najeźdźców pod górami albo zatopił w morzu, żeby tylko ocalić Dolinę i jej mieszkańców. Dopiero pod wieczór wyjawił swój zamiar przyjaciołom. — Ci żołnierze nie przybyli tu po to, żeby zabijać ku chwale swego boga, ale po to, by znaleźć nową ojczyznę dla całej rasy. Bardzo zależy im na czasie. Jeśli poniosą klęskę tutaj, zapewne popłyną w jakieś inne miejsce, gdzie nikt się ich nie spodziewa. — Nie możemy nic zrobić, żeby temu zapobiec — powiedział Brennan, wzdychając w głębi serca. Znał spostrzegawczość swego dowódcy i obawiał się, że również tym razem przypuszczenia Tarlacha są słuszne. — Gdybyśmy zniszczyli ich statki, musieliby pozostać tutaj. Porucznik obrzucił starszego oficera takim spojrzeniem, jak gdyby podejrzewał go o utratę zmysłów. — Co? — Sam Rogaty Pan zesłał nam ten sztorm. Być może idą nam się go wykorzystać. — Jak? — Ich marynarze nigdy nie pływali po tych morzach z pewnością nie znają tutejszych raf, a przede wszystkim nie mają pojęcia o potężnych prądach. W tej chwili czują się całkiem bezpiecznie, ale jeśli statki zerwą się z kotwic w samym środku straszliwej burzy — która wkrótce nadejdzie — to czy nie wpadną w panikę i nie zostawią ich na pastwę oceanu? Zwłaszcza jeśli to się stanie z wieloma okrętami jednocześnie? — Myślisz o przecięciu lin kotwicznych? — z przerażeniem wyszeptał
Rufon. — Trzeba je tylko nadpiłować. Żeby plan się powiódł, burza musi rozszaleć się na dobre i wówczas te liny same pękną. Wątpię, żeby pływacy mogli pracować podczas sztormu. Z wyrazu twarzy kapitana nie sposób było nic odczytać — nawet tego, czy naprawdę wierzy w powodzenie planowanego przedsięwzięcia. — Nasi ludzie muszą działać w zupełnej tajemnicy i po powrocie również zachować milczenie. Najdrobniejsza wzmianka mogłaby wszystko popsuć. — Ale w jaki sposób osiągniemy cel? — zapytała Una, równie zdumiona jak towarzysze Tarlacha. — Opuszczając się na linach z klifu. Tak jak wtedy, kiedy ratowaliśmy rozbitków z „Pięknej Syreny”. Uczynimy to, kiedy noc zapadnie i powrócimy tą samą drogą. Ich oczy spotkały się. — Co sądzisz o moim planie, pani? — zapytał kapitan.— Nasi ludzie ćwiczyli bardzo długo i ciężko w tutejszych wodach. Czy zdołamy dotrzeć do celu, wykonać zadanie i wrócić z powrotem przy takiej pogodzie? Poniesiemy klęskę, jeśli Sultanici przedwcześnie znajdą jakichś topielców. Może się zdarzyć, że sztorm nadejdzie dopiero późnym rankiem. — Tak, to jest możliwe — odpowiedziała Pani Morskiej Twierdzy po krótkiej chwili wahania — chociaż trudne. Mimo to powinniśmy dać sobie radę. — A więc postanowione. Wyruszymy, gdy tylko zapadną ciemności. W pokoju Tarlacha płonęła tylko jedna świeca, chociaż solidne i dokładnie zamknięte okiennice nie przepuszczały ani odrobiny światła, które mogliby dostrzec wrogowie z plaży lub z pokładów okrętów. Sokolnik leżał na łóżku w ubraniu, prawą ręką osłaniając oczy przed słabym, przyćmionym blaskiem. W tej chwili nie chciał nic widzieć, pragnął w ogóle całkiem odgrodzić się od świata zewnętrznego. Ale myśl o grożącym mu niebezpieczeństwie powracała natrętnie i za każdym razem Tarlach odczuwał dreszcze. Miał tego dosyć. Wiedział, że musi się opanować, i to natychmiast. W obecnym stanie nie mógłby nawet zbliżyć się do krawędzi klifu, nie mówiąc już o zejściu w dół. Jego obawy były po części nieuzasadnione. Zdawał sobie z tego sprawę; znał te wody i czające się w nich pułapki. Na Rogatego Pana, przecież wielokrotnie pływał tu i nurkował, szkoląc swoich towarzyszy i ludzi z Krainy Dolin! Czynił to nawet wówczas, gdy morze było spienione i rozkołysane. Lecz tym razem chodziło o coś zupełnie innego. Miał wykonać prawdziwą misję podczas prawdziwego sztormu. Tak jak wtedy, kiedy płynął z liną w stronę dziobu „Pięknej Syreny” albo stał na pokładzie szalupy z „Gwiazdy Diona”. No i tym razem grał o znacznie większą stawkę. Odczuł ulgę, kiedy ciche pukanie do drzwi obwieściło nadejście Roricka. Wstał i pozdrowił gościa. Porucznik usiadł na krześle, czekając aż Tarlach wysmaruje twarz smołą i włoży czarne rękawice. — Spałeś? — zapytał dowódcę. — Nie — odrzekł kapitan. Mogę być wobec niego całkiem szczery,
pomyślał. Zapewne wszyscy pozostali czuli się dokładnie tak jak on. Rorick pokiwał głową. — Miło mi to słyszeć. Szczerze mówiąc, martwiłbym się, gdybyś był spokojniejszy od innych. Obrzucił swego dowódcę zamyślonym spojrzeniem. — Jesteś pewien, że chcesz narazić Panią Morskiej Twierdzy na takie niebezpieczeństwo? Kapitan obrócił się i spojrzał na Roricka. — Ona pływa jak ryba. Tylko kilku naszych dorównuje jej pod tym względem. — Jeśli zginie, mogą nas oskarżyć o… — Prawdopodobnie zginiemy wszyscy — warknął Tarlach. — Jeśli nie dziś w nocy, to trochę później. Pohamował wzburzenie i po chwili dodał: — Nie mam wyboru. Muszę zabrać najlepszych pływaków i niestety pani Una jest jednym z nich. Chciałbym zabrać również ciebie i Brennana, ale nie możemy ryzykować utraty wszystkich oficerów naraz. W każdym razie powrócimy. To nie jest samobójcza misja. — Nie kuś losu! Jeśli nawet Ponury Komendant nie sprawuje władzy nad wzburzonym oceanem, to z pewnością ma tu duże wpływy. Tarlach uśmiechnął się. — Jego jurysdykcji podlegają przede wszystkim nieostrożni, przyjacielu. Ufam, że dzisiejszej nocy nikt z nas nie zachowa się lekkomyślnie. Kapitan był już gotów. Wyjął oba noże z zawieszonych przy pasie pochew i sprawdził, czy są dostatecznie ostre, a potem sięgnął po płaszcz. Czuł się teraz znacznie lepiej. Dręczący go lęk nie ustąpił, ale przygotowania do nocnej wyprawy i rozmowa z towarzyszem odwróciły jego uwagę od niebezpieczeństwa, któremu musiał stawić czoło. Znowu panował nad sobą. Wiedział, że jeśli w ogóle zdoła zmusić się do zejścia ze skały, to z resztą powinien dać sobie radę.
ROZDZIAŁ
PIĘTNASTY
Grupa stojąca na występie skalnym była dość liczna, gdyż w jej skład wchodzili nie tylko pływacy, ale również ludzie, którzy mieli trzymać liny i umożliwić śmiałkom powrót po wykonaniu zadania. Zachowywali się cicho, nie wykonywali żadnych niepotrzebnych ruchów w obawie, że ich obecność mogłaby zostać przypadkiem dostrzeżona przez marynarzy z miotanych falami statków; przed wzrokiem wojowników obozujących na plaży chronił ich załom skalny. Una otuliła się szczelniej grubą opończą. Wiatr z każdą minutą przybierał na sile. Zastanawiała się, czy nie zwlekali zbyt długo i czy zdążą przed nadejściem sztormu. Tarlach miał słuszność mówiąc, że wszyscy bez wyjątku muszą dotrzeć do wybranych celów i potem powrócić. Spojrzała na ciemniejącą nie opodal postać kapitana. Stał tylko kilka stóp od niej, twarz miał odsłoniętą, gdyż podczas przygotowań zdjął hełm, a mimo to nie rozpoznałaby go, gdyby nie wiedziała, że to on — tak gęste były otaczające ich ciemności. Kiedy opuszczali okrągłą wieżę, szedł wyprostowany, z nieruchomą, zaciętą twarzą. Zdawał sobie sprawę, że spoczywa na nim odpowiedzialność za los kontynentu, ba, całego świata, a przy tym zapewne tak samo jak inni bał się czekającej ich misji. To zbyt wielki ciężar, pomyślała wówczas Una, zbyt wielki jak na siły jednego człowieka. Zamknęła oczy i spróbowała na chwilę zapomnieć o własnych obawach. Nie przyszli tutaj, żeby umrzeć, mieli wykonać trudne i niebezpieczne zadanie, a chwila próby była już blisko. Tarlach czekał w napięciu, podczas gdy jego ludzie przygotowywali liny i pośpiesznie sprawdzali ich wytrzymałość. Miał schodzić razem z pierwszą grupą. Teraz! Kiedy ruszył, miał wrażenie, że jego ruchy są dziwnie nieskoordynowane i że za chwilę nogi odmówią mu posłuszeństwa. Jeszcze nie było za późno. Wciąż mógł się wycofać… Zacisnął palce na szorstkich włóknach, opadł na kolana i zaczął pełznąć w stronę krawędzi. Oblizał spierzchnięte wargi. To była najtrudniejsza część zadania — musiał odwrócić się, zanurzyć w mroczną nicość i podążyć na spotkanie przerażającej kipieli. Zamknął oczy i klęknął przodem do skalnej ściany. Ściskając kurczowo linę, powoli przechylił się przez krawędź. Natychmiast ogarnęła go panika; zawisł w próżni i dopiero po dłuższej chwili opanował się na tyle, że zdołał unieść nogi i oprzeć je o twardą skałę. Od razu poczuł się lepiej. Przyklejony do ściany klifu, mógł stawić czoło wichrowi i nie musiał się obawiać, że przy lada podmuchu zacznie wirować w powietrzu. Było to dla niego nowe i niezwykłe doświadczenie. Schodził w dół po niemal pionowym stoku niczym jakiś ogromny pająk zawieszony na nitce. Dziwność tej sytuacji bawiłaby go zapewne, gdyby nie wiedział, co czeka
nań u kresu tej podróży. Morze było już bardzo blisko. Kapitan słyszał ryk fal roztrzaskujących się o krzepką kamienną zaporę. Drżał, czując na skórze słone bryzgi, zimniejsze od zacinającego deszczu. Podczas jednej z tych przymusowych kąpieli aż zaparło mu dech w piersiach i zrozumiał, że dociera do niego nie tylko niesiona wiatrem piana, ale również krople pochodzące z bulgocącego kotła na dole. Jakimś cudem zdołał utrzymać linę w rękach. Upadek z takiej wysokości nie groził śmiercią ani kalectwem, ale Sokolnik wolał stopniowo przyzwyczaić się do zimnej wody przed podjęciem jakichkolwiek działań. Pozostał więc w miejscu i czekał. Dopiero kiedy kolejne duże fale przewaliły mu się nad głową, rozluźnił uchwyt i runął w czarną ryczącą otchłań. Podczas kilkusekundowego lotu odczuwał bezrozumną zwierzęcą trwogę; wiedział co prawda, że morze w tym miejscu jest głębokie i całkowicie wolne od przeszkód, ale ten fakt nie docierał po prostu do jego świadomości. Uderzył w wodę i zaczął szybko opadać w dół. Pogrążał się coraz głębiej i głębiej, aż w końcu poczuł, że ryczący kocioł jest wysoko nad nim. Dopiero wówczas przybrał pozycję horyzontalną. Był znakomity pływakiem i od początku narzucił sobie ostre tempo. Musiał koniecznie oddalić się od białej kipieli i prądów opływających klif. W końcu płuca ostrzegły go, że nie może dłużej pozostawać na takiej głębokości. Popłynął w górę; ostrożnie i powoli, aby przypadkiem nie trafić na wir albo załamującą się falę. Musiał bardzo uważać, gdyż w okolicznych wodach roiło się od skał i małych wysepek, a on nie miał najmniejszej ochoty uderzyć w którąś z nich. W obecnej sytuacji nawet niewielkie obrażenia mogłyby się okazać fatalne w skutkach. Kiedy wypłynął na powierzchnię, zwycięski uśmiech rozjaśnił mu twarz. Dotarł bardzo daleko; obecnie znajdował się niemal dokładnie na wprost pierwszego okrętu. Przebywał na powierzchni tylko parę chwil, potrzebnych do zorientowania się w sytuacji i zaczerpnięcia powietrza. Poruszać się wolał pod wodą — było to i wygodniejsze, i bezpieczniejsze. Jego serce wezbrało dumą, gdy zręcznie uniknął spotkania ze spiczastą iglicą wystającą ponad poziom morza. Tej nocy przekonał się, że długie, wyczerpujące szkolenie, które przeszedł wraz z towarzyszami, nie poszło na marne. Mimo fal, słabej widoczności i szalejącej burzy doskonale dał sobie radę, zupełnie jakby urodził się z umiejętnością omijania takich pułapek. Teraz pojął, że jedynie nieszczęśliwy przypadek mógłby przeszkodzić im w spełnieniu misji. Wątpił tylko, czy uda mu się wrócić bez ran i skaleczeń. Zbyt dobrze znał te wody: ciemne, nieprzezroczyste, najeżone skałami rozmaitego kształtu i wielkości. Lawirowanie wśród nich było trudne nawet przy dobrej pogodzie. Lecz na razie szczęście mu sprzyjało. Czterokrotnie zahaczył o różne przeszkody, nie odniósł jednak żadnych obrażeń oprócz kilku zadrapań, które nawet nie krwawiły. Przed gorszymi ranami ochronił go solidny materiał ubrania. Tylko za drugim razem przeżył chwilę strachu, gdy znalazł się na grzbiecie dużego i szybko pędzącego grzywacza, ale udało
mu się zanurkować i uniknąć zderzenia z jedną z trzech pobliskich wysepek. W końcu ciemny kształt okrętu wojennego wyłonił się z mroków tuż przed nim. Wyglądał imponująco i zarazem złowieszczo; plama głębokiej czerni na tle bezgwiezdnego nieba. Serce Sokolnika biło przyśpieszonym rytmem. Jednak nie strach był tego przyczyną, a przynajmniej nie ten dziki obezwładniający lęk, który nie odstępował go od chwili’ gdy przyszedł mu do głowy pomysł przecięcia kotwic. Czuł że ogarnia go znajome napięcie, nieomylny zwiastun bitwy. Zanurkował i wynurzył się na powierzchnię tuż obok rzeźbionej burty pierwszego z trzech statków, które mu wyznaczono. Przez dłuższą chwilę trwał nieruchomo w cieniu, starając się przyzwyczaić oczy do zupełnych ciemności. Tylko w ten sposób mógł w miarę szybko odnaleźć linę kotwiczną. Tam! Ruszył w kierunku sznura, płynąc zwinnie; bezszelestnie niczym polujący rekin. Po chwili trzymał go w garści. Wziął głęboki oddech i zaczął schodzić w dół czepiając się liny, aż dotarł do miejsca, w którym zamierzał ją nad— piłować. Przytrzymał sznur lewą ręką, sięgnął po jeden z noży i zabrał się do dzieła. Włókna były grube i mocne, co znacznie utrudniało mu zadanie. Na domiar złego, musiał ciąć linę w miejscu odległym od powierzchni wody, aby chybotanie statku albo ruch fal nie ujawniły przedwcześnie rezultatów jego działań. Choć praca posuwała się naprzód powoli, Sokolnik był zupełnie spokojny i wiedział, że prędzej czy później dopnie swego. Nikt nie zdołałby go teraz dostrzec, nawet gdyby pokład był pełen bystrookich marynarzy patrzących akurat w to miejsce, w którym się znajdował. Również ruchy piłowanej liny nie mogły go zdradzić, gdyż chlastany deszczem i wiatrem statek również bez przerwy się kołysał. Co do dźwięków… pracował w absolutnej ciszy, ale tej nocy mógłby nawet walić młotem w kadłub okrętu, a i tak nikt by go nie usłyszał. W końcu schował nóż do pochwy. Tylko kilka włókien pozostało nietkniętych — było ich akurat tyle, że mogły utrzymać statek na kotwicy przy obecnej sile wiatru. Tarlach wiedział, że jeśli sztorm się wzmoże, lina pęknie. Teraz musiał się zająć następną. Sultanici nie byli takimi głupcami, żeby podczas burzy zawierzyć swój los jednej jedynej kotwicy. Dość szybko odnalazł drugą linę i uszkodził ją w ten sam sposób, jak pierwszą; zrobił to bardzo uważnie, gdyż nieostrożne cięcie mogłoby ostrzec Sultanitów o grożącym im niebezpieczeństwie. Jeden rzut oka na luźno zwisający koniec sznura wystarczyłby, że zorientowali się w sytuacji. Ukończywszy pracę, ruszył w stronę kolejnego okrętu, który huśtał się na falach tuż obok. Tym razem miał wyjątkowe szczęście: po kilku minutach odnalazł linę kotwiczną, dostrzegłszy najpierw ciemny cień na powierzchni wody. Zdążył już nabyć niejakiej wprawy w cięciu powrozów, toteż poszło mu znacznie szybciej niż poprzednim razem. Zaczął szukać drugiej liny, ale nigdzie jej nie było. Wynurzył się z wody aż po pas, aby mieć lepszy widok na okolicę.
Nadpiłowany sznur, do którego przywarł, był dosyć śliski, ale dawał wystarczające oparcie dłoniom i stopom, zwłaszcza że trzymając nogi w wodzie Tarlach ważył mniej niż zazwyczaj. Poza tym nie zamierzał wspinać się zbyt wysoko. Wznowił poszukiwania, starając się przeniknąć wzrokiem ciemności. Nagle potężny podmuch wiatru, o wiele silniejszy od wszystkich poprzednich, uderzył w statek. Kadłub zatrząsł się pod straszliwym ciosem. Wpatrzony w mrok Sokolnik z początku nie zwrócił uwagi na grożące mu niebezpieczeństwo, a kiedy pojął, co się dzieje, było już za późno na jakąkolwiek reakcję. Odniósł wrażenie, że jego czaszka rozpada się na tysiące kawałków. Jednocześnie stracił władze w kończynach i zaczął tonąć tak szybko, jak gdyby zawieszono mu kamień u nogi. Próbował walczyć, wypłynąć na powierzchnie, ale ciało odmawiało posłuszeństwa nakazom woli. Z pewnością miał złamany kręgosłup… Utracił świadomość, aby po chwili znów ją odzyskać; stwierdził, że jego płuca łakną powietrza i przez głowę przebiegła mu niejasna myśl, że musiał być bardzo krótko nieprzytomny, skoro nie zdążył jeszcze opić się wodą. Zanim zaczął przeklinać los, który pozwolił mu ocknąć się tylko po to, by mógł pojąć beznadziejność swego położenia i doświadczyć mąk długotrwałej agonii, jego nogi zaczęły dziko młócić wodę. Był to czysto instynktowny wysiłek, gwałtowny przejaw żądzy życia. Pijany szczęściem, zebrał siły i popłynął w górę, nie dbając wcale, gdzie się wynurzy. Pragnął tylko jednego — żeby ucisk w piersi, który odczuwał, zelżał choć trochę. W pewnym momencie stwierdził, że jest tuż obok uszkodzonej liny. Chwilę później, kurczowo uczepiony sznura, wciągał w płuca wielkie hausty zimnego morskiego powietrza. Stopniowo opanowawszy oddech, spostrzegł w końcu drugą linę i stwierdził, że jest sporo oddalona od pierwszej. Mimo to dopłynięcie do niej zajęło mu tylko kilka chwil; równie szybko uporał się z wykonaniem zadania. Ostatni statek stał na kotwicy z dala od reszty floty. Najwidoczniej Sultanici nawet podczas wojny nie zapominali o szacunku należnym przywódcy. Zaczął płynąć pod wodą i od razu stwierdził, że wypadek w niczym nie umniejszył jego sprawności fizycznej, a jedyną pamiątką po nim jest pulsujący ból głowy. Starał się nie zwracać uwagi na tę drobną dolegliwość; takie rzeczy były czymś normalnym w jego ryzykownej profesji. Okręt flagowy nie miał żadnych specjalnych zabezpieczeń. Tarlach szybko odnalazł obie liny. Nie minęło wiele czasu, a również i nad tym statkiem zawisła groźba, której istnienia Sultanici nawet nie podejrzewali. Sokolnik odpoczywał przez parę minut. Ukończył pracę, ale mimo to nie odczuwał żadnej radości, rozumiejąc dobrze, że to nie koniec próby. Musiał jeszcze przebyć dystans dzielący go od klifu — i to przebyć od razu, bez żadnych przerw. Zadanie wymagało nadludzkiej niemal czujności i uwagi; zwłaszcza że sztorm cały czas przybierał na sile. Tarlach bał się, że punkt kulminacyjny burzy nastąpi właśnie wówczas, kiedy on będzie już zbyt
zmęczony, żeby dalej toczyć walkę z nieprzyjaznym morzem. Nabrał powietrza w płuca i zanurkował. Ostatecznie raz już stawił czoło temu wyzwaniu i wyszedł zwycięsko z opresji. Dlaczego teraz miałby ponieść porażkę? Konieczność podejmowania szybkich decyzji i fizyczny wysiłek z pewnością pomogą wziąć w karby niesforną wyobraźnię, która ciągle podsuwała obrazy klęski. Wkrótce okazało się, że miał słuszność. Poszło mu nawet łatwiej, niż poprzednio. Teraz, kiedy nie musiał już się tak śpieszyć, a jego myśli nie zaprzątała niebezpieczna misja, mógł skupić całą uwagę na wypatrywaniu przeszkód i omijaniu ich. Znienacka tuż przed sobą ujrzał ogromny ponury kształt, rzucający cień na powierzchnię morza. Ten widok nie ucieszył go, chociaż bardzo tęsknił za spokojem i wygodą, co mógł osiągnąć tylko pod warunkiem dostania się na szczyt klifu. Oto nadchodził najniebezpieczniejszy — nie licząc chwili nieuwagi, gdy okręt zaczął się chybotać — moment całej wyprawy. Musiał jakoś uniknąć zderzenia z innymi pływakami, zbierającymi się u stóp zbocza, pod półką skalną. Nie mógł też dopuścić, żeby któraś z fal rzuciła go na twardą ścianę w chwili, gdy będzie szukał liny. Wiedział, że czeka go trudne zadanie. Z góry opuszczono wiele sznurów, ale każdy z nich był tylko cienką nitką, miotaną przez szalejący wicher i zupełnie niewidoczną w ciemnościach nocy. W dodatku potężne siły uniemożliwiały prowadzenie poszukiwań na powierzchni, gdzie było trochę jaśniej niż pod wodą. Wynurzał się tylko po to, żeby zaczerpnąć powietrza, i za każdym razem wpadał w ryczący kocioł, który tworzyły w tym miejscu fale przyboju. W obliczu straszliwej furii żywiołów nieraz zastanawiał się, czy aby na pewno zdoła wyjść cało z niebezpiecznej przygody. Sporo czasu upłynęło, nim wreszcie uchwycił jedną z cennych lin. Uczyniwszy to, w szalonym pośpiechu zszedł pod wodę, aby jakiś szarżujący grzywacz nie wydarł mu jej z rąk. Kiedy wreszcie dotarł do obciążonej kilkoma kamieniami pętli na końcu sznura, czuł, że za chwilę pękną mu płuca. Nie zważając na ból, wsunął nogi w pętlę i odciął zbyteczny balast. Trzykrotnie w krótkich odstępach czasu, z całej siły pociągnął za linę. Teraz pozostało mu już tylko oczekiwanie. Czy ci na górze dostrzegą umówiony sygnał? Czy nie przypiszą drgań sznura działaniu wiatru i fali? Powinni się śpieszyć! Brakowało mu powietrza i wiedział, że za kilka sekund ucisk w piersiach stanie się nie do zniesienia. Wówczas otworzy usta, zaczerpnie wielki haust wody i zginie. Popłynął w górę, ciągnąc za sobą sznur. Rozumiał, że lina może się zaplątać, ale pozostanie na miejscu oznaczałoby pewną śmierć. Nagle sznur drgnął i wyprężył się. Tarlach zaprzestał wszelkich ruchów, walcząc z ogarniającym całe jego jestestwo pragnieniem zaczerpnięcia oddechu — teraz, natychmiast… Znienacka znalazł się na powierzchni. Wciągnął powietrze w płuca tak gwałtownie, że dostał ataku kaszlu. Ale nie miało to żadnego znaczenia. Znów uzyskał dostęp do wspaniałej, najcenniejszej ze wszystkich
substancji i nic innego się nie liczyło. Nastrój euforii minął, zanim jeszcze wzniósł się ponad lustro wody. Czekało go sporo pracy, jeśli chciał uniknąć obrażeń podczas ostatniego etapu nocnej eskapady. Tym razem również odpychał się nogami od zbocza, ale zadanie było znacznie trudniejsze niż poprzednio, gdyż wiatr bardzo przybrał na sile. Miotał Sokolnikiem na wszystkie strony, aż ten zaczai się bać, że spadnie, tuż przed osiągnięciem celu. Sam deszcz wystarczyłby, żeby go zepchnąć w dół. Ciężkie krople, tworzące nieprzezroczystą kurtynę, spadały nań z siłą spotęgowaną przez wichurę. Podczas rzadkich chwil ciszy opierał czoło o sznur i odpoczywał. Czuł się wówczas nieskończenie szczęśliwy, że nie musi wchodzić na górę o własnych siłach. Nie zdołałby tego dokonać. Zbyt długo przebywał w wodzie. Jego mięśnie zdrętwiały, a ciało utraciło giętkość; wydawał się sobie tak ociężały i niezgrabny, jak gdyby zamiast nóg i rąk miał drewniane kłody. Jeśliby nawet spróbował wspinaczki, kończyny odmówiłyby mu posłuszeństwa. Miał zupełną słuszność wybierając taki, a nie inny sposób ewakuacji pływaków. Wędrówka po skale trwała zbyt krótko, żeby zimno mogło mu poważnie zaszkodzić, ale dostatecznie długo, żeby zmarzł na kość. Była to jakby zemsta samej natury za czyn, w wyniku którego tyle istnień ludzkich znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Chłód kąsał Sokolnika przez mokre ubranie; niewidoczne pazury mrozu przywodziły na myśl szpony nie nazwanych stworzeń zamieszkujący owe słynne groty, w których mieści się Wielki Dwór Demonów. Martwiały mu palce, ale mimo to wciąż kurczowo zaciskał je na sznurze. Gdyby choć trochę poluzował uchwyt, runąłby w dół i zapewne zginął, bo fale niechybnie rzuciłyby nim o skałę. Czy ta nużąca wspinaczka nigdy się nie skończy? Tarlach walczył z ogarniającym go zniecierpliwieniem. Przestał myśleć o trudach i niewygodach, rozumiejąc dobrze, że skoro nie może tego uniknąć, musi po prostu zacisnąć zęby i wytrwać. Postanowił, że będzie się zachowywał jak na oficera z rodu Sokolników przystało. Sądził, że koniec podniebnej eskapady jest już bliski. I miał rację. Zaledwie kilka cali nad sobą dostrzegł brzeg skalnej półki. Zza krawędzi wysunęły się ręce, które uchwyciły go i podźwignęły w górę. Chwilę później stał już na pewnym gruncie, opierając się ciężko o Brennana. Towarzysze dali mu koc i przytknęli do ust manierkę. Wódka przyjemnie piekła go w język, a kiedy połknął odrobinę, rozkoszny strumień ciepła rozlał się po całym zmarzniętym ciele. Rorick również był obok. Obaj porucznicy wzięli dowódcę pod ręce i zmusili go, aby wraz z nimi odszedł od krawędzi występu. Kiedy wszyscy trzej zaczęli schodzić stromą ścieżką prowadzącą na dno doliny, Tarlach zatrzymał się nagle. Jeszcze nie mógł odejść… Brennan natychmiast zrozumiał, o co mu chodzi. — Una jest już na dole! — zawołał, a właściwie wrzasnął, starając się przekrzyczeć ryk wichury i grzmot sztormowych fal. Przy takim hałasie nie
musiał się wcale obawiać, że zostanie usłyszany przez wrogów na dole. — Byłeś jednym z ostatnich. Tarlach w podzięce skinął głową i pozwolił swym towarzyszom, by nie tyle doprowadzili, co donieśli go w miejsce, gdzie czekała jego klacz. Tam młodsi oficerowie podsadzili kapitana na siodło. Brennan również dosiadł konia i obaj najemnicy pojechali szukać schronienia w okrągłej wieży, podczas gdy Rorick wrócił do czekających go zadań.
ROZDZIAŁ
SZESNASTY
Kiedy Sokolnik ocknął się ze snu, komnatę wypełniało przyćmione łagodne światło. Odczuwał chłód, mimo że przykryto go kilkoma kocami. Z dala dobiegały go przytłumione odgłosy burzy: skowyt wichru, szum deszczu; grzmoty piorunów, którym towarzyszyły oślepiające błyski, tak że przez dłuższy czas musiał leżeć z przymkniętymi powiekami, nim jego oczy przyzwyczaiły się do niezwykłej kapryśnej iluminacji. Zadrżał w głębi serca na myśl o losie ludzi, którzy mieli nieszczęście znaleźć się w wodzie podczas tej straszliwej kanonady. Zrobiło mu się słabo. Jeśli on i jego towarzysze dobrze wykonali zadanie, to w tej chwili bardzo wielu mężczyzn toczyło beznadziejną walkę z burzą, nie mogąc znikąd oczekiwać pomocy. Usiadł na łóżku, nie zważając na dreszcz, który przebiegł po jego obnażonych ramionach. Brennan wyglądał przez okno. Niewiele mógł zobaczyć prócz furii szalejących żywiołów. Usłyszawszy, że kapitan się poruszył, spojrzał w jego stronę. — Kładź się z powrotem i leż spokojnie. Pani Una zabroniła wszystkim pływakom wychodzić z łóżka w ciągu najbliższych godzin. Chce, żebyście wypoczęli trochę i przyszli do siebie, zanim nastąpi atak. — Oczywiście to się odnosi również do niej samej? — sarkastycznie zapytał Tarlach. — Nie odniosła żadnych obrażeń. Dowodzić załogą może tylko jedno z was dwojga, a że ty byłeś ranny… — Ona nie zna się na sztuce wojennej! — Rorick i ja dbamy, żeby wszystko szło jak należy. Panujemy nad sytuacją, Tarlachu. Podczas takiego sztormu raczej nie należy się spodziewać napaści, ale na wszelki wypadek wzmocniliśmy posterunki przy murze. Spojrzał spode łba na swego dowódcę. — Masz zostać tam, gdzie jesteś, rozumiesz? Nigdy nie uwierzyłbym, że pozwolę, by jakakolwiek kobieta rozkazywała memu kapitanowi, ale pani Una ma zupełną rację. Potem nie będzie już czasu na sen, więc korzystaj z ostatnich wolnych chwil. Podszedł bliżej i siadł na krawędzi łóżka. — Jak się czujesz? Miałeś paskudną ranę na potylicy. Baliśmy się, że odniosłeś poważną kontuzję. Tarlach uśmiechnął się szeroko. — Trzeba nie lada ciosu, żeby uszkodzić czaszkę taką jak moja. Opowiedział o wszystkim, co się wydarzyło podczas wyprawy. Słuchając tej historii, porucznik zagryzał wargi. — Ocaliło cię to, że byłeś w wodzie — stwierdził, kiedy Tarlach skończył mówić — nie zostałeś zgnieciony, a jedynie wepchnięty w głąb morza. Mimo wszystko miałeś niewiarygodne szczęście. — Co z innymi? — Wszyscy bezpieczni. Paru solidnie poharatanych, ale mogą brać udział w walce. Większość z nich ciągle jeszcze śpi, jak sądzę.
— Gdzie jest Syn Burzy? — zapytał Tarlach, nagle uświadamiając sobie, że grzęda obok łóżka jest pusta. — Na zewnątrz. On, Odważna i Promień Słońca dąsają się na nas za to, że wczoraj uwięziliśmy ich w okrągłej wieży. — To niemożliwe! Sokoły nie potrafią się dąsać! — Najwyraźniej kotka udzieliła im kilku lekcji… — twarz Brennana przybrała zatroskany wyraz. — Pani Una jest z nią związana, tak jak my z sokołami, prawda? — Tak — odpowiedział spokojnie kapitan. — Wiedziałeś o tym od dawna? Tarlach kiwnął głową. — Nie miałem pojęcia, jak zareagują nasi ludzie, kiedy ta sprawa wyjdzie na jaw. Chciałem, żebyśmy dalej działali jak jeden mąż, bo tego wymagało dobro Morskiej Twierdzy i naszego plemienia. — Mówiłem ci już wcześniej, że musisz zacząć nam ufać, Tarlachu. Brennan wstał, odwrócił się plecami i podszedł do okna. Górski Jastrząb spuścił głowę. Wstydził się. Wymówka była uzasadniona, zwłaszcza że dotychczas ten człowiek wspierał go w każdej potrzebie, podobnie zresztą jak pozostali członkowie kompanii. — Wybacz, przyjacielu. Ostatnimi czasy wędrowałem aa oślep bardzo dziwnymi ścieżkami i zapewne wielokrotnie pomyliłem się w swych sądach. — Wiem o tym — odpowiedział porucznik ze zmęczeniem w głosie. — Wszyscy popełniliśmy wiele błędów, jednak my, twoi żołnierze, chętnie weźmiemy udział w walce, którą toczysz, i wypełnimy rzetelnie swój obowiązek, tak jak zawsze to czyniliśmy. Tarlach westchnął. — Chciałbym… Przycisnął palce do oczu. Istniały ważniejsze sprawy, którymi musiał się natychmiast zająć. — Która godzina? — Trzecia po południu. Oczy kapitana ściemniały. A więc dzień dobiegał końca… — Co z flotą? — Chyba wszystko potoczyło się tak, jak sobie tego życzyliśmy. Ale nie mam pewności, widoczność jest bardzo kiepska… — Brennan spojrzał w stronę okna — …całe szczęście. Co prawda Sultanici są naszymi wrogami, ale to z pewnością nie byłby najprzyjemniejszy widok. — Owszem — przyznał Tarlach z ponurą miną. — Przyglądanie się ludziom toczącym beznadziejną walkę z żywiołem z pewnością nie przyniosłoby nam zaszczytu. Nawałnica szalała z nie słabnącą siłą przez resztę dnia i większość nocy. Tuż przed świtem niebo zaczęło się rozpogadzać, a niedługo potem — sztorm ustał tak nagle, że o wschodzie słońca już tylko ulewa przypominała o minionej burzy. Kiedy się przejaśniło, dowódcy załogi stanęli wszyscy razem przy wysokim oknie komnaty narad. Tarlach był tam również, ale myślami krążył gdzie indziej. Miał wrażenie, że wszystko, co go otacza — z towarzyszami włącznie — jest obce, nieznane, dalekie… Wyprostował się i z kamienną twarzą spojrzał w kierunku plaży i morza.
Burza zniszczyła niemal wszystkie okręty, a te nieliczne, które pozostały, były tylko bezużytecznymi wrakami. Potężna flota Sultanitów została unicestwiona. Ani jedna szalupa nie wyszła z katastrofy bez szwanku. Brzeg morza pokryty był szczątkami wraków i ciałami topielców. Woda zaczęła już zwracać swe ofiary. Nie wszystkie ofiary pochodziły z zatopionych statków. Spotęgowane burzą fale przypływu zakryły większy obszar plaży niż zwykle i duża część sultanickich wojowników nie zdołała obronić się przed ich siłą i zachłannością. Tarlach opuścił głowę. Śmierć zebrała wśród wrogów straszliwe żniwo, zabierając połowę, a w każdym razie na pewno jedną trzecią żołnierzy… Ale czy ta rzeź zmieniła choć trochę położenie obrońców? Ich siły były wciąż tak szczupłe w porównaniu z armią najeźdźców, że należało wątpić, czy zdołają stawić skuteczny opór. Pani Morskiej Twierdzy była w nieco lepszym nastroju, z satysfakcją obserwowała, jak oszołomieni przybysze zbierają szczątki towarzyszy, aby je spalić. Pragnęli w ten sposób zapobiec wybuchowi zarazy w położonym na podmokłym terenie, niewiarygodnie zatłoczonym obozie. Resztki zniszczonych okrętów, nieprzydatne dla innych celów, posłużyły Sultanitom jako paliwo. — Teraz nie mogą stąd odpłynąć — powiedziała głośno, raczej do siebie niż do pozostałych. — Udało nam się przynajmniej ocalić sąsiadów. — Nie powinniśmy przypisywać sobie całej zasługi — powiedział Tarlach, ocknąwszy się z zamyślenia. — Kto wie, czy nie wystarczyłby sam sztorm. Potrząsnęła przecząco głową. — Wątpię. Gdyby nie nasza interwencja, ocalałby może co drugi, a może tylko co czwarty okręt… ale i tak byłoby ich dosyć, żeby sprowadzić nieszczęście na niczego się nie spodziewających mieszkańców jakiegoś innego portu. — W każdym razie znajdujemy się w jeszcze gorszym położeniu niż przedtem — stwierdził Górski Jastrząb, nie odrywając wzroku od krzątaniny na plaży. — Teraz muszą nas pokonać, nie mają innego wyboru. — Wiedzieliśmy, że tak będzie — powiedział cicho Brennan. — Zwykły motłoch może załamałby się wobec takiego nieszczęścia, ale nie ci ludzie. — Jak myślisz, kiedy rozpoczną atak? — zapytała Una wracając się do kapitana. Podobnie jak pozostali rozumiała, że przerwa w działaniach wojennych, której przyczyną była burza i konsternacja Sultanitów, nie potrwa długo. — Chyba przed południem. Najpierw rozbiją obóz i zabezpieczą zapasy. Udało im się uratować większość ekwipunku, więc teraz zapewne nie zechcą ryzykować jego utraty. Wiedzą już, jak kapryśna jest pogoda w tych stronach. Odwrócił się od okna. — Uderzą bez ostrzeżenia, więc powiedzcie strażnikom na murze, żeby przygotowali się do odparcia ataku. Trzeba również ostrzec wojowników stojących w odwodzie; w razie czego mają natychmiast wspomóc walczących. Po pierwszym starciu obsadzimy mur wszystkimi żołnierzami, jakich mamy. Wrogowie poznają w ten sposób naszą siłę, ale mniejsza o to, byleby nie przedarli się przez linię obrony. — Może powinniśmy się im pokazać już teraz? — rzucił Rorick z
powątpiewaniem w głosie. Kapitan potrząsnął przecząco głową. — Jeszcze nie. Sultanici z pewnością znajdą kilka przeciętych lin i zrozumieją, że jesteśmy odważni i dobrze zorganizowani. Wciąż jednak nie będą wiedzieć, ilu nas jest, i chciałbym utrzymać ich w nieświadomości tak długo, jak to możliwe. Wkrótce i tak poznają prawdę, a wówczas cała nadzieja w naszym męstwie i umiejętnościach.
ROZDZIAŁ
SIEDEMNASTY
Rufon wyjechał z doliny nie rzuciwszy nawet jednego spojrzenia na okrągłą wieże i ocean, który wkrótce miał zaroić się od nieprzyjacielskich okrętów. Opuszczał Morską Twierdzę z ciężkim sercem, gdyż przeczucie mówiło mu, że jego misja jest beznadziejna. Najbardziej bał się o los drogich mu ludzi, wiedział bowiem, e i Górski Jastrząb, i Władczyni będą się rzucać w najgorętszy wir walki. Co prawda oboje posiadali niezwykłe umiejętności, ale mimo to było wielce prawdopodobne, że nie doczekają nadejścia odsieczy. Kaleki wojownik zdawał sobie sprawę, że upłynie wiele zgodni, zanim ktokolwiek przybędzie oblężonym z pomocą. Wszyscy musieli przyjąć ten fakt do wiadomości pogodzić się z nim. Droga łącząca nadmorską twierdzę z Linną była długa i prowadziła przez dziką, górzystą krainę. Posłaniec miał niewielkie szansę przebycia tego szlaku bez żadnych przygód, toteż istniało duże prawdopodobieństwo, że podróż znacznie się opóźni. Mężczyzna opanował się i postanowił nie myśleć już więcej o przeszkodach, na które nie miał najmniejszego wpływu. Takie rozważania były po prostu stratą czasu. Dwa tygodnie, jakie upłynęły od wyjazdu Rufona z zamku, minęły niespostrzeżenie. Podróż była dosyć monotonna, ale na razie przebiegała zgodnie z planem. Najwidoczniej szczęście sprzyjało człowiekowi i jego towarzyszom. Sprawą, która przysparzała mu najwięcej zmartwień, były nocne postoje. Potrafił się pogodzić z koniecznością zwalniania na trudniejszych odcinkach drogi, nie miał też nic przeciwko krótkim popasom, podczas których wędrowcy mogli odpocząć i pożywić się trochę. Jednak serdecznie nienawidził tych chwil, kiedy wraz z zapadnięciem ciemności musiał przerywać podróż i czekać na nadejście świtu. Były to stracone godziny, a przecież każda z nich zmniejszała szansę ocalenia Morskiej Twierdzy, może nawet całego świata. Nie miał wyboru. Od celu podróży dzieliła go tak wielka odległość, że nie mógł sobie pozwolić na powtórzenie wyczynu Górskiego Jastrzębia, który podczas szalonej jazdy do Lormtu obywał się bez jedzenia i odpoczynku. Rufon wiedział doskonale, że ani on, ani jego wierzchowiec nie zdołaliby w ten sposób przebyć nawet trzeciej części drogi. Przymusowe przerwy były przynajmniej czymś oczekiwanym. Niestety, znienacka zaczęły działać siły zupełnie nieprzewidywalne, mogące znacznie bardziej utrudnić zadanie wszystkim tym, którzy pragnęliby pomóc walczącej Dolinie. Pogoda zaczęła się pogarszać. Na początek rozpadał się ulewny deszcz, który dokuczał wędrowcom, ale nie uniemożliwiał jazdy. Potem wiatr zaczął zyskiwać na sile i wkrótce stało się jasne, że przed świtem nadejdzie prawdziwa nawałnica. Rufon wiedział, że wówczas będzie musiał przerwać podróż i czekać, aż burza ucichnie.
Minęło kilka godzin. Mężczyzna z Krainy Dolin niepokoił się coraz bardziej, aż w końcu postanowił zmienić marszrutę. Wydostał się z jaru i pojechał stromym kamienistym uboczem. Teraz posuwał się naprzód znacznie wolniej niż przedtem, ale przynajmniej nie groziło mu utonięcie. Podczas ulewnych deszczów wąskie górskie doliny nieraz zamieniały się w koryta wartko płynących rzek. Prędzej czy później i tak musiałby wspiąć się na stok, .by odszukać grotę wykorzystywaną jako schronienie przez wędrowców z Morskiej Twierdzy podczas rzadkich podróży o Linny. Było to jedyne miejsce na całym szlaku, gdzie mógł przeczekać burzę. Obym znalazł ją jak najprędzej, pomyślał ponuro. Chodziło mu nie tylko o wygodny nocleg dla siebie i towarzyszy, jazda podczas takiej wichury była po prostu zbyt niebezpieczna. Pamiętał mniej więcej, gdzie znajduje się jaskinia. W normalnych warunkach dotarłby do niej już dawno, ale deszcz, wiatr i zmiany w wyglądzie ścieżki znacznie opóźniły jego marsz. Miał nadzieję, że nie ominie groty. Gdyby przeoczył czarny otwór podczas jednej z tych chwil, kiedy deszcz się zmagał i wokoło nie było prawie nic widać, wówczas wszyscy troje znaleźliby się w ciężkiej sytuacji. Panował coraz większy chłód, na drogę spadały gałęzie, a nawet całe drzewa. Zagryzł wargi do krwi. Być może jego misja zakończy się, nim słońce znowu zabłyśnie nad wschodnimi górami. Tutaj! Tuż przed nim ziała mroczna czeluść — wejście do jaskini, której szukał. Rufon miał wielką ochotę schronić się tam czym prędzej razem z koniem, ale jego dusza wojownika buntowała się przeciwko takiemu nieostrożnemu działaniu. Ściągnął cugle w pewnej odległości od jamy i zaczął uważnie obserwować swego wałacha. Następnie przeniósł wzrok na sokolicę, kryjącą się przed deszczem w fałdach jego opończy. W obecnych warunkach nie bardzo mógł dowierzać własnym zmysłom, ale zwierzęta posiadały niezwykłe zdolności, o których ludziom nawet się nie śniło. U tych dwojga zdolności te rozwinęły się jeszcze bardziej dzięki wieloletniemu szkoleniu. Ponieważ ani koń, ani sokół nie okazywały niepokoju, Rufon ostrożnie ruszył naprzód. Ześlizgnął się z siodła i pieszo podszedł do otworu. Pod płaszczem niósł pochodnię i woreczek krzemieni zebranych na ostatnim popasie. Sokół wyprzedził go i zniknął w jaskini. Wrócił po kilku sekundach, przez chwilę kołował nad głową mężczyzny i znowu wleciał do groty, uciekając przed furią żywiołów. Mimo wyraźnej zachęty ze strony ptaka, Rufon wciąż miał się na baczności. Napiął mięśnie, ostrożnie wszedł do środka i natychmiast przywarł plecami do ściany. Atak nie nastąpił, toteż mężczyzna szybko zapalił pochodnię i spenetrował mroczne wnętrze jaskini. Była duża, o powierzchni mniej więcej trzydziestu stóp kwadratowych, miała chropowate ściany i nierówną podłogę. Tu i ówdzie widniały szczeliny i zagłębienia, z których dwa robiły wrażenie dość głębokich i mogły prowadzić do dalej położonych grot. Skalna komnata była zapewne
bardzo wysoka; sklepienie znajdowało się poza zasięgiem światła pochodni. Najbardziej ucieszył go widok małej wnęki po lewej stronie wejścia. Zapewne wykuto ją mając na względzie potrzeby podróżnych. Dzięki temu udogodnieniu mógł teraz palić ogień nie obawiając się, że ktoś z zewnątrz dostrzeże światło. Znów wyszedł na zewnątrz. Wszystko wskazywało na to, że burza potrwa jeszcze bardzo długo. Ponieważ do zmroku pozostało parę godzin, postanowił ów czas wykorzystać. Zabrał się za zbieranie chrustu na ognisko i paszy dla wierzchowca. Musiał oszczędzać swoje zapasy; wiedział, że sporo czasu upłynie, zanim wreszcie dotrze do Linny. Zmierzch zapadł szybko i świat pogrążył się w zupełnych ciemnościach. Podróżnik urządził się wygodnie w grocie, czekając na koniec burzy. Mały ogieniek dawał niewiele ciepła, ale Rufon nie przejmował się tym zbytnio. Zdarzyło mu się nieraz nocować w gorszych warunkach. Chłód nie był zbyt dokuczliwy, a płomień, choć słaby, suszył przynajmniej mokre ubranie wędrowca. Nie obawiał się głodu, podróżne racje wystarczyły mu r zupełności. Jedzenie było co prawda kiepskie i niesmaczne, ale Rufon mógł się łatwo obejść bez wykwintnych straw. Właściwie był zbyt zmęczony i sponiewierany, żeby troszczyć się o cokolwiek poza zaspokojeniem podstawowych potrzeb. Wiedział, że chociaż podłoga jest twarda nierówna, nie przeszkodzi mu to w natychmiastowym zaśnięciu. Dzielił się z sokołem wszystkim, co miał. Ptaki Sokolników były wojownikami, wytrzymałymi i umiejącymi o siebie zadbać, ale Rufon zauważył, jak troskliwie obchodzą się z nimi ich dwunożni przyjaciele, i postanowił tak samo traktować towarzyszącą mu sokolicę. Bez wątpienia jej również chłód i wilgoć dawały się we znaki, toteż był bardzo rad mogąc zaoferować ptakowi skraj własnej opończy i ogrzać zziębnięte stworzenie ciepłem własnego ciała. Burza szalała z nie słabnącą siłą przez resztę nocy i cały następny dzień, wystawiając cierpliwość posłańca na bardzo ciężką próbę. Wychodził z wnęki tylko wtedy, kiedy musiał nakarmić konia. W zewnętrznej pieczarze panowały chłód i wilgoć, a przy wejściu skała była mokra od deszczu, którego strugi gnane porywistym wiatrem co chwila wpadały do środka. Nie wyglądał na zewnątrz, bo i tak nie zdołałby niczego dostrzec. Wiedział, że jest całkiem bezpieczny, póki trwa burza. Tylko raz przeżył chwilę strachu. Ukończywszy wieczorny posiłek, podsycał ognisko, gdy nagle przez góry przetoczył się potężny grzmot, głośniejszy i bardziej przerażający od huku piorunów. Rufon skoczył na równe nogi i rzucił się do wyjścia. W ciemnościach nie mógł nic zobaczyć i dziękował za to Płomieniowi. Straszliwy łoskot pochodził z położonej niżej doliny, której dnem sunęła potężna fala powodziowa. Gdyby niesamowity spektakl odbywał się w zasięgu jego wzroku, mógłby mieć uzasadnione obawy, że jaskinia również zostanie zalana. Czy on i jego towarzysze zdołaliby przetrwać aż do ustąpienia wód, nie wiedział… i nie chciał wiedzieć.
Opuścił głowę. Decyzja o przerwaniu wędrówki i pozostaniu w pieczarze na czas burzy okazała się słuszna, ale drżał na myśl o cenie, którą być może przyjdzie mu zapłacić za wynikłą z tego zwłokę. Pomyślał o swoich współplemieńcach. Czy zdążyli ukończyć mur przed nadejściem burzy? Czy już walczą z Sultanitami? Zgodnie z przepowiednią ducha, najeźdźcy powinni pojawić się właśnie w tych dniach. Jeśli istotnie przybyli, to z pewnością nie są zachwyceni przyjęciem, jakie zgotował im nowy świat. Rufon znał się na burzach. Wiedział, że nawałnica, przed którą się ukrył, objęła ogromny obszar kraju. Przy takiej pogodzie nie mogło być mowy o żadnej walce… chyba że z wiatrem i falami chłoszczącymi plażę. Energicznie otrzepał płaszcz z deszczu i wrócił do środka. Będąc już w pieczarze, stanął oparty plecami o ścianę i spróbował się odprężyć. Od wyjazdu z Doliny zmęczenie nie opuszczało go ani na chwilę i wiedział, że w najbliższej Drzyszłości również często zabraknie mu czasu na odpoczynek. Musiał więc jak najlepiej wykorzystać przymusowy postój. Następnego dnia, tuż przed świtem, furia żywiołów zaczęła słabnąć. Wciąż padało, ale warunki jazdy poprawiły się znacznie, Rufon wyruszył w drogę natychmiast po upewnieniu się, że miana pogody nie jest tylko przejściowa. Narzucił sobie mordercze tempo i gnał, prawie się nie zatrzymując. Z każdą chwilą rosła w nim straszna świadomość, że pod nowo wybudowanym wałem bez przerwy leje się krew — oczywiście, jeśli ów wał nie został jeszcze zburzony… Trzy dni później wjechał na szczyt wzniesienia, za którym leżało miasto. Tam przystanął na chwilę, aby odpocząć i przyjrzeć się skupisku budynków, które było celem jego wędrówki. Uniósł głowę ruchem pełnym nadziei i triumfu. Na polach wokół przystani rozpościerał się ogromny obóz. Ci, których szukał, byli tutaj. Ścisnął piętami boki strudzonego wierzchowca i rozpoczął ostatni etap długiej podróży. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. Sokolnicy ukrywali przed obcymi nie tylko twarze, ale również imiona i wszelkie znaki świadczące o wysokiej szarży. Jak wobec tego miał odnaleźć człowieka, z którym pragnął rozmawiać? Czy ci dziwni ludzie uwierzą, że niepozorny mieszkaniec Hallacku musi przekazać ich wodzowi Wezwanie Brata i przede wszystkim, czy zgodzą się natychmiast zaprowadzić go do Pana Wojny? Myślał o tym przez chwilę, a potem z uśmiechem pogładził dumnie uniesioną głowę sokolicy, która siedziała obok niego na przymocowanej do siodła grzędzie. — Teraz na ciebie kolej, moja Skrzydlata Pani — powiedział — znajdź tego Komendanta i wyjaśnij mu, w jak ciężkiej jesteśmy potrzebie. W podobny sposób zwracał się do swego konia — życzliwie, ale nie mając żadnej nadziei, że zostanie zrozumiany. Tymczasem sokolica krzyknęła cicho, jakby pojęła, o co mu chodzi i pofrunęła w stronę obozu. Wkrótce z kosza wyjechało mu na spotkanie dwóch Sokolników, którzy następnie odeskortowali go do obozowiska. Ściągnęli wodze przed dużym namiotem, ustawionym mniej więcej w środku prowizorycznej osady i tam zostawili swego gościa, oddawszy wpierw honory wojskowe mężczyźnie
stojącemu przy wejściu. Dowódca Sokolników był wysoki, szczupły i żylasty. Z budowy przypominał nieco Tarlacha. Rufon nie wątpił, że ma do czynienia z weteranem licznych wojen, który od wielu lat dźwiga na swych barkach ogromny ciężar odpowiedzialności. Świadczyły o tym jego postawa i rysy twarzy, częściowo tylko osłoniętej hełmem. Varnel szybko postąpił naprzód i chwycił cugle. Górski Jastrząb na jego miejscu zrobiłby tak samo. — Witaj nam, przybyszu z Krainy Dolin — powiedział Sokolnik — zsiądź z konia, aby moi pachołkowie mogli się nim zająć, i wejdź do środka. Poleciłem, żeby przygotowano dla ciebie jakiś posiłek. Wnętrze namiotu przedzielono kotarą: większe pomieszczenie służyło Panu Wojny za pokój do pracy, mniejsze pełniło zapewne rolę sypialni. Ruf ona najbardziej zaskoczył widok mebli, dość wygodnych jak na surowe, polowe warunki. Rozglądając się wokoło doszedł do wniosku, że lokator namiotu ma niezły gust, chociaż nie przejawia zbytniego zamiłowania do przepychu. Wszystkie te obserwacje posłaniec poczynił w ciągu kilku sekund, bo chwilę później gospodarz przeszył go spojrzeniem swych bystrych, stalowoszarych oczu, jak gdyby chciał zbadać wszystkie zakamarki duszy Hallacczyka. — Wiem od Skrzydlatej Pani, że zamierzasz przekazać mi Wezwanie Brata — powiedział. Rufon kiwnął potakująco głową. — To prawda, panie. — Sokolnicy z zasady nie używali tytułów, ale ten człowiek był wodzem swojej rasy i trzeba go było jakoś uhonorować. — Pochodzi ono od dowódcy kompanii, która służy w Dolinie Morskiej Twierdzy. Kapitan przesyła ci ten oto raport, w którym znajdziesz szczegółowy opis naszej sytuacji. To znaczy: naszej i waszej. Pan Wojny wziął do ręki gruby list, nie przestając jednak badawczo przyglądać się swemu rozmówcy. — Czy znasz treść raportu? — Owszem, panie. Pismo mogło zgubić się lub ulec zniszczeniu, a trzeba było koniecznie przekazać ci pewne ważne wiadomości. Zresztą sokół też zapewne odpowie na wiele twoich pytań, jeśli zechcesz mu je zadać. — Jak się nazywasz, przybyszu? — Rufon. Jestem lennikiem pani Uny, władczyni Doliny Morskiej Twierdzy, a przedtem służyłem jej ojcu, panu Harvardowi. — Dziękuję ci, Rufonie — powiedział Sokolnik. Spojrzał w stronę wejścia, gdzie jeden z pachołków odsuwał właśnie klapę zasłaniającą otwór. — Twój posiłek jest już gotów. Posil się, a potem odpocznij. Ja tymczasem przeczytam list. Zapewne znów wezwę cię, aby usłyszeć twoje zdanie na temat zaistniałej sytuacji. Czasami opinie tubylców bardzo pomagają nam w planowaniu różnych posunięć. — Jestem na twoje usługi, panie. Dobre dwie godziny po zachodzie słońca Rufon znów został dopuszczony przed oblicze Pana Wojny. Varnel uprzejmie pozdrowił gościa, ale był ponury i przygnębiony, co oznaczało, że przeczytał list swego kapitana i zrozumiał powagę sytuacji.
— A więc kiedy wyjeżdżałeś, Sultanici nie pojawili się jeszcze. — Nie, panie. Ale do tego czasu musieli już przybyć, jeśli duch mówił prawdę. — Ufasz tej zjawie? — Górski Jastrząb jej ufa. A ja znam się na ludziach i wiem, że on z pewnością ma rację. — Górski Jastrząb? Hallacczyk poczerwieniał. — Kapitan. To przezwisko nadano mu, gdy przebywał w Lormcie. Jakimś sposobem przylgnęło do niego i my, mieszkańcy Morskiej Twierdzy, również zaczęliśmy tak o nim mówić. Nie chcieliśmy być nieuprzejmi… kiedy się z kimś przestaje na co dzień, to… Urwał zmieszany i zakłopotany. Ku swemu zdumieniu stwierdził, że Pan Wojny uśmiecha się. — Rozumiem, co masz na myśli — powiedział Sokolnik. — Bardzo często zdarzają nam się takie kłopotliwe sytuacje. Znów przybrał poważny wyraz twarzy. — Sześćdziesiąt tysięcy wojowników… Nie dysponuję nawet trzecią częścią tej liczby. Twój Górski Jastrząb ma słuszność. Musimy im stawić czoło w takim miejscu, w którym będą mogli użyć tylko niewielkiej części swych sił. To jedyny sposób na powstrzymanie inwazji. Nie wiem, czy wał, o którym mówiłeś, wystarczy, nie wiem nawet, czy go na czas ukończono… — I nie dowiesz się, panie, dopóki nie dotrzemy do Morskiej Twierdzy. Sokolnik spojrzał nań badawczo swymi szarymi oczyma. — Dziwne historie opowiadano mi o waszej Dolinie — powiedział. — A także o Dolinie Kruczego Pola. Jestem bardzo ciekaw planów kapitana — dotychczas żaden Sokolnik nie znalazł się w takiej sytuacji. Jego towarzysze, którzy zeszłej jesieni gościli w moim obozie, byli bardzo małomówni, wręcz tajemniczy. — To sprawa Sokolników, panie — ostrożnie odpowiedział Hallacczyk. — Czy posunąłbyś się do kłamstwa, aby go chronić? Rufon dumnie podniósł głowę. — Po co pytasz? Górski Jastrząb nie uczynił nic, co prowadziłoby niesławę na niego lub na twoje plemię. Przez cały czas naszej znajomości zachowywał się, jak przystało na odważnego szlachetnego i prawego człowieka. Czy byłbym gotów go chronić? Życie oddałbym za niego! Podobnie resztą jak wszyscy mieszkańcy Morskiej Twierdzy. Pan Wojny znowu się uśmiechnął. — Spokojnie, przybyszu z Krainy Dolin… A więc mój pan potrafi sobie zdobywać przyjaciół również wśród obcoplemieńców. Słowa Sokolnika wywarły zamierzony efekt. Rufon popatrzył nań ze zdumieniem. Varnel pochwycił to spojenie i wyjaśnił: — My, starsi rangą Sokolnicy, zwykliśmy tak nazywać swoich ulubionych uczniów. — Ludzie ufają mu, bo zawsze można na nim polegać powiedział spokojnie kaleki Hallacczyk. — Czy słyszałeś, jak ocalił tych sulkarskich marynarzy? — Opowiadali mi o tym moi wojownicy, a także sam kapitan Elfthorn. Dzięki niemu ta historia rozeszła się szeroko. — A zatem wiesz, że twój kapitan… twój syn… zachował się, jak na
Sokolnika przystało. Możecie być z niego dumni. — Rufon poruszył się niespokojnie. — Czas ucieka, panie. Twoi ludzie zostali ostrzeżeni, ale mieszkańcy Dolin wciąż jeszcze o niczym nie wiedzą. Gdy wyślesz kurierów… — Nie. Hallacczyk wyprostował się dumnie. — Wybacz, że cię niepokoiłem, Komendancie. Tej nocy muszę jeszcze przejechać parę mil… Varnel, śmiejąc się cicho, uniósł ręce w geście udanej rezygnacji. — Jesteś bardziej porywczy niż sam Górski Jastrząb! Uspokój się, Rufonie z Morskiej Twierdzy. Nie wyślę posłańców, bo już to zrobiłem. Rufon poczerwieniał. — Proszę o wybaczenie. Sokolnik roześmiał się znowu, tym razem już głośno. — Nie musisz przepraszać, sprowokowałem cię. Siadaj. Zwinięcie tak ogromnego obozu zabiera mnóstwo czasu nawet czystym tarczom. Rufon poczuł, że kamień spadł mu z serca. — A więc pojedziecie ze mną? Pan Wojny potakująco kiwnął głową. — Wszyscy, oprócz jednej kompanii złożonej z ozdrowieńców, która pozostanie tu, aby pilnować kobiet. Tyle mi opowiadano o Morskiej Twierdzy i Kruczym Polu, że zapragnąłem zobaczyć obie te krainy. Chciałbym dotrzeć na miejsce, zanim padną łupem najeźdźców.
ROZDZIAŁ
OSIEMNASTY
Tarlach usiadł i oparł się plecami o mur. Był straszliwie zmęczony. Zamknął oczy i spróbował na chwilę zapomnieć o okropnościach, których doświadczył podczas minionego miesiąca. Sekundę potem znowu rozwarł powieki. To nie miało ładnego sensu. Pewnych rzeczy nie mógł wymazać ze świadomości, choćby nie wiadomo jak się starał. Wokół panowała niezwykła cisza. Obrońcy byli zbyt wyczerpani, żeby rozmawiać, ograniczali się więc tylko do słów podzięki dla ludzi przynoszących im żywność i wodę. Sultanici, zajęci zbieraniem swoich poległych, również nie robili zbyt wiele hałasu. Tarlach pomyślał tępo, że doszli w tym do wielkiej wprawy i mogą się obejść bez słów. Jemu również to zajęcie nie było obce. Powstał, aby rozejrzeć się po wale. Niewielu spostrzegł za nim obrońców spośród tych, którzy przed pięcioma tygodniami odpierali pierwszy atak przeklętej hordy. Wzniesiony w takim pośpiechu mur okazał się znakomitą osłoną, ale nie mógł zatrzymać przelatujących nad nim pocisków. Rzecz jasna, nie wszyscy ranni zmarli, większość odniosła tylko niegroźne obrażenia, jednak liczba wojowników, którzy odeszli, aby zażądać należnego im miejsca w hallach Valiantu, była dość znaczna. Poczuł ukłucie w sercu na myśl o tych, których nie miał już nigdy zobaczyć w królestwie żywych. Czy był wśród nich Rorick? Podczas ostatniego starcia przebitego włócznią porucznika zniesiono z posterunku. Takie obrażenia klatki piersiowej nieraz okazywały się śmiertelne, nawet dla rannych, którzy w porę trafili pod opiekę Darii. Tarlach dotkliwie odczułby brak młodszego oficera, zwłaszcza teraz, kiedy jego odwaga i umiejętności były tak bardzo wszystkim potrzebne. Zresztą nawet jeśli porucznik przeżyje, nie wróci już na wał. Niezależnie od tego, czy twierdza padnie, czy też wcześniej ktoś przyjdzie z pomocą jej obrońcom — dla Roricka wojna się skończyła. Tarlach wiedział, że rany wyeliminują z walki jeszcze wielu spośród nich. Na całej linii obronnej nie było człowieka, który by dotąd nie odniósł żadnych obrażeń. Również większość sokołów nosiła na ciele ślady minionych starć. Niektórzy obrońcy mieli po kilka ciężkich kontuzji i w innych warunkach byliby zwolnieni z obowiązku uczestnictwa w bitwie. Tym razem sytuacja przedstawiała się inaczej. Niezbędny był każdy wojownik, potrafiący ustać na nogach, i każdy sokół, zdolny wzbić się w powietrze. Wszyscy musieli pozostać na swoich stanowiskach. Sam Tarlach dotychczas miał szczęście. Nie doznał żadnych obrażeń prócz sześciu lekkich draśnięć, które w niczym nie ograniczały jego zdolności bojowej i nawet nie sprawiały mu bólu. Syn Burzy również na razie był nietknięty i kapitan dziękował za to Rogatemu Panu. Wyprostował się trochę i obrzucił krytycznym spojrzeniem swą włócznię. Wrogowie kończyli właśnie zbieranie poległych, w czym obrońcy muru nie próbowali im przeszkadzać, wykorzystując chwilową przerwę w walce na
odpoczynek. Za każdym razem, kiedy przedpole wału zostało oczyszczone z trupów, oblegający wznawiali natarcie. Zacisnął usta. Zabijanie nie sprawiało mu radości, zwłaszcza gdy miał do czynienia z przeciwnikami, których wytrwałość i odwagę mógł tylko podziwiać. Jedno bowiem trzeba było Sultanitom przyznać: nie znali strachu ani zwątpienia. Pędzili naprzód i ginęli niczym ćmy w ogniu, cierpieli z powodu zimna i wilgoci w swoim nadmorskim obozie, znosili nieludzki ścisk, bezradnie przypatrując się śmierci rannych towarzyszy, którzy z pewnością ocaleliby, gdyby nie potworne warunki bytowania. Mimo to każdego dnia na nowo stawali w szyku bojowym, połączeni wspólnym celem, zdyscyplinowani, przejawiając zapał, na jaki ani Tarlach, ani żaden z jego ludzi nie potrafiliby się zdobyć. Podnietę stanowiła dla nich nadzieja, albo raczej pewność zwycięstwa. Najeźdźcy wkrótce przekonali się, jak szczupłe są szeregi obrońców i wiedzieli, że z czasem przeciwnikom zabraknie ludzi do obsadzenia wszystkich odcinków wału. Gdyby Sultanici zdołali przełamać linię obrony w jednym, jedynym miejscu i przedostać się przez mur w dostatecznej liczbie, załoga Morskiej Twierdzy byłaby zgubiona. Tłum wojowników w mgnieniu oka poradziłby sobie z niewielkim Dddziałem tubylców. Zarówno oficerowie, jak i żołnierze starali się ze wszystkich sił przyśpieszyć nadejście tej chwili. To, że tak niewielka garstka wciąż trzyma w szachu ich ogromną armię, drażniło dumę zdobywców. Ale oprócz urażonej dumy, niebezpieczeństwa grożącego ich rasie i rozkazu Sułtana jeszcze jedna rzecz zmuszała napastników do ciągłego parcia naprzód. Była to świadomość, że w każdej chwili może im zabraknąć żywności i że wisi nad nimi groźba zarazy, która prędzej czy później musi wybuchnąć wśród ludzi stłoczonych, jak zwierzęta, na małej plaży. Dokładali co prawda wszelkich wysiłków, by temu zapobiec i skrupulatnie niszczyli zwłoki zmarłych, cierpiąc z powodu mdlącego zapachu spalonych zwłok, który bez przerwy unosił się nad ogniskami podsycanymi ludzkim tłuszczem. Wiedzieli jednak, że na dłuższą metę nie uda im się uniknąć epidemii. Zza wału dobiegł dźwięk wielu mosiężnych trąb. Po chwili zawtórował mu cienki, zawodzący okrzyk, od stuleci budzący grozę wśród mieszkańców odległego świata, z którego przybyli Sultanici. Una skoczyła na równe nogi. Zbliżali się znowu — niepowstrzymana fala ludzi w czerwonych zawojach, szkarłatne morze nienawiści i śmierci. Łucznicy z Hallacku położyli trupem wojowników z pierwszego szeregu, ale towarzysze poległych przeskoczyli przez ich ciała, zanim te zdążyły osunąć się na ziemię. Wściekle szarżując, dopadli nienawistnej przeszkody. Wówczas chwytając się za ramiona zaczęli tworzyć żywe drabiny, po których ich kompani pięli się na mur. Pierwszy turban wychynął zza krawędzi wału. Pani Morskiej Twierdzy odczekała chwilę i ujrzawszy twarz, zadała potężny cios. Twarz zniknęła, ale na jej miejscu pojawiła się następna, a potem jeszcze jedna… Starała się o nich nie myśleć. Zabijając nie wykonywała zwykłej rzeźnickiej roboty, bo ta, jak wiadomo, jest łatwa i bezpieczna, a to, co robiła teraz, nie było ani bezpieczne, ani łatwe. Sultanici wspinali się
szybko, a każdy, który mógł swobodnie użyć obu rąk, sprawiał jej mnóstwo kłopotu. Jeden z nich zdołał wejść na mur. Władczyni nie udało się zepchnąć go pierwszym ciosem, a nim zdążyła powtórnie unieść broń, za plecami miała już kolejnego napastnika. Wbiła włócznię w serce pierwszego wroga, gwałtownym szarpnięciem wyrwała grot z jego piersi i obróciła się, aby stawić czoło drugiemu wojownikowi. Włócznię trzymała teraz w obu dłoniach. Napastnik opuścił klingę ostrego jak brzytwa bułata na drzewce jej broni, wkładając całą siłę w to jedno uderzenie. Krzepka sulica zadrżała i pękła jak kruche szkło. Władczyni spodziewała się tego i nie zamarła w przerażeniu, na co zapewne liczył Sultanita. Zaatakował szybko, ile niedbale i nieostrożnie, co okazało się dlań fatalne. Una wyciągnęła rękę uzbrojoną w zakończony grotem odłamek włóczni i biegnący mężczyzna po prostu nadział się na stalowe ostrze. Walka nie trwała dłużej niż parę sekund, ale zaledwie rozprawiła się z dwoma wojownikami, trzeci już stał na nurze. Momentalnie skoczyła ku niemu. Zrobiła błyskawiczny mik i szeroki zamach bułata chybił celu. Teraz ona sama zaatakowała, z całej siły uderzając przeciwnika w czoło kawałkiem włóczni. Sultanita przycisnął dłonie do twarzy runął w dół, na głowy towarzyszy. Mężczyzna, który szedł tuż za nim, również stracił równowagę i spadł. Una dobyła miecza, chcąc zmierzyć się z kolejnym napastnikiem, ale było to zupełnie zbyteczne. Mogła się tylko bezczynnie przyglądać, jak Promień Słońca zatapia pazury w twarzy Sultanity, a ten oślepiony i krzyczący zlatuje na tłoczącą się pod murem ciżbę ludzką. Czekała na koniec ataku. Było już późno, zaczynał zapadać zmrok, ale w kilku miejscach obrońcy mieli poważne kłopoty z odparciem napaści, toteż Sultanici nacierali dalej, próbując opanować mur przed nadejściem nocy. Jednak nie potrafili się już zdobyć na autentyczny zapał, który pozwolił im osiągnąć przewagę w pierwszej fazie potyczki. Oblężeni odparli kilka kolejnych szturmów, aż w końcu, w gęstniejących ciemnościach, powietrze rozdarł głos trąbek, wzywający Sultanitów do odwrotu. Obie strony powitały ten sygnał z radością. Tarlach zwlekał, póki nie doszedł do wniosku, że przeciwnicy naprawdę się wycofują, a nie tylko przegrupowują siły. Wówczas zadął we własny róg. Poczekał, aż nowi strażnicy muru zajmą wyznaczone stanowiska i powoli zszedł na dół. Był tak zmęczony, że nawet obtarcie miecza poplamioną od krwi szmatą i włożenie go z powrotem do pochwy wymagało wysiłku. Jak wszyscy oficerowie, którzy musieli ze świeżym umysłem stawiać czoło coraz to nowym wyzwaniom, miał przespać nadchodzącą noc z dala od wału. Sierżantów i szeregowych żołnierzy podzielono na kilka grup, tak aby zawsze przynajmniej jedna trzecia z nich mogła cieszyć się tym samym przywilejem co oficerowie, a za dnia pełnić lżejszą służbę w oddziałach posiłkowych. Pozostali ludzie przebywali wówczas na murze, przy czym połowa z nich stale czuwała, żeby w razie czego uniemożliwić wrogom
zdobycie placówki nagłym niespodziewanym atakiem. Byli wdzięczni losowi nawet za te krótkie przerwy w walce. W ciągu pierwszych czterech dni sytuacja przedstawiała się znacznie gorzej. Sultanici nie dali im ani chwili wytchnienia, śląc w bój kohortę za kohortą i przerywając walkę tylko po to, żeby usunąć trupy, które po każdym szturmie zalegały podnóże wału. Dopiero po czterech dniach bezowocnych wysiłków pojęli, że nie mają żadnych szans na błyskawiczny sukces, a brak odpoczynku daje się im we znaki nie mniej niż oblężonym. Było też jasne, że dogodne pozycje obronne umożliwiają żołnierzom z Hallacku skuteczny opór mimo znacznej dysproporcji sił. Nie wiedząc ile dni potrwa oblężenie — wówczas nie przypuszczali nawet, że nie będą to dni, ale tygodnie — Sultanici musieli zrezygnować z walki w ciemnościach. Kapitan poszedł najpierw do chaty, w której leżeli najciężej ranni wojownicy, czekając na uzdrowicieli i podwody, które miały przewieźć ich do górskich kryjówek. Brennan stał przed drzwiami z opuszczoną głową. Serce Tarlacha zadrżało, chociaż nie był zdziwiony ani zaskoczony. — Nie żyje? — zapytał, stając obok porucznika. — Rorick? Nie. Właściwie nie odniósł żadnych ciężkich obrażeń, na pewno się wyliże. Już go zabrali. Tarlach skłonił głowę. Służby zaopatrzenia zaczynały działać natychmiast po zapadnięciu mroku, który skrywał ich poczynania przed oczyma nieprzyjaciół. Rannych wywożono z twierdzy każdej nocy. — Czy jacyś nowi rekruci? — Dwunastu z Doliny Klifów. Mało, pomyślał ze zmęczeniem dowódca. Oczywiście cieszył się z posiłków, potrzebowali przecież każdego wojownika; jednak taka garstka była tylko kroplą w morzu potrzeb. Mieszkańcy sąsiednich Dolin odpowiedzieli na wezwanie z Morskiej Twierdzy dokładnie tak, jak się tego spodziewała władczyni. Szczodrze obdarowywali walczących żywnością i innymi dobrami, wysyłając im jednak bardzo niewielu zbrojnych. Ramiona mu obwisły. Ile jeszcze czasu upłynie, zanim ich straty —jak dotąd wyjątkowo małe — wzrosną do tego stopnia, że będą musieli zrezygnować z trzymania części żołnierzy w odwodzie? Wówczas czas przebywania każdego wojownika na wale wydłuży się znacznie, a pewnego dnia być może w ogóle zabraknie im ludzi do obsadzenia wszystkich odcinków linii obronnej. Czyż nie był szalony, ufając, że zdołają utrzymać gród aż do nadejścia odsieczy? Albo że odsiecz w ogóle nadejdzie? Wyprostował się znowu, walcząc z ogarniającym go przygnębieniem. W obecnej sytuacji nie mógł sobie pozwolić na okazywanie słabości. Nikt z podwładnych nie powinien wiedzieć, jak ponure myśli dręczą dowódcę. Oficerowie wkrótce się rozstali. Porucznik poszedł szukać wozu z żywnością, który niedawno opuścił twierdzę, a Tarlach udał się prosto do chaty, będącej główną kwaterą sokolnickich oficerów. Dokonując wyboru mieli na względzie to, że budynek znajdował się dość blisko wału. Wiedział, że powinien coś zjeść, ale nie potrafił się zmusić do przełknięcia choćby kęsa. Chciał tylko przestudiować raporty Uny i Brennana, którzy tego dnia dowodzili rezerwami, i zaraz potem iść spać. Oczywiście to drugie było możliwe tylko pod warunkiem, że z raportów nie
dowie się o konieczności podjęcia jakichś natychmiastowych działań. — Kapitanie! Zatrzymał się, odwrócił i ujrzał nadchodzącą władczynię. Ruszył szybko w jej kierunku. Pani Una zdumiewała go. Trzymała się najlepiej ze wszystkich oficerów i chociaż była bardzo mizerna, zachowała pełnię sił. Albo raczej udawała, że jest w pełni sił, poprawił się. Wiedziała przecież doskonałe, że Tarlach martwiłby się jej złym samopoczuciem i zdawała sobie sprawę z tego, że dowódca załogi Morskiej Twierdzy sam bardzo potrzebuje wsparcia ze strony towarzyszy. Mieszkańcy Krainy Dolin mieli w sobie siłę i zawziętość, ale żaden nie mógł się pod tym względem równać z władczynią. — Jakie wieści przynosisz, pani? — zapytał, zbliżywszy się do niej. — Nadeszły posiłki i choć wielkiego pożytku z nich mieć nie będziemy, mimo to musimy powitać tych ludzi. Rzucił Unie ostre spojrzenie. Jej oczywisty brak entuzjazmu był dlań całkiem niezrozumiały. Przecież tak bardzo potrzebowali pomocy nowo przybyłych. — Posiłki? Ilu ludzi? — Stu dwudziestu. Z Kruczego Pola. — Jej twarz przybrała ponury wyraz. — Czego tu chcą? Mamy zbyt wiele własnych kłopotów, żeby zajmować się jeszcze nimi. — Milcz — warknął nagle tonem, który ją zdumiał i zmroził. — Krucze Pole wysłało silniejszy oddział niż którykolwiek z twoich mężnych sąsiadów. Opamiętał się. Wszyscy byli znużeni i rozdrażnieni, ale on nie miał prawa tracić panowania nad sobą. — Przynajmniej przeszli takie samo szkolenie jak mieszkańcy Morskiej Twierdzy. Myślę, że dzięki temu będą dla nas użytecznymi pomocnikami. — Znasz ich historię — powiedziała Una. — To prawda, dotychczas nie brali udziału w żadnej wojnie, ale wiesz przecież, pani, że tak samo sprawa ma się z wieloma innymi Hallacczykami, których musieliśmy postawić na murze. Oni również nie mają doświadczenia, a mimo to oboje widzieliśmy, czego udało im się dokonać w ciągu kilku ostatnich tygodni. Posądzasz tych wojowników z Kruczego Pola o brak ducha bojowego, ale przecież samym przyjściem tutaj udowodnili, że tli się w nich jeszcze iskierka animuszu. Wzywając na pomoc mieszkańców okolicznych Dolin, pominęliśmy dawnych poddanych Ogina. Tak więc ci, których teraz gościmy, dobrowolnie i z własnej inicjatywy wyszli na spotkanie niebezpieczeństwu. Spojrzał w kierunku, z którego nadeszła władczyni. — Czy teraz możemy powitać nowych rekrutów, pani? Górski Jastrząb uważnie przypatrywał się przybyszom. Tworzyli nieźle wyglądający oddział, bowiem wszyscy byli silni i dobrze uzbrojeni. Tarlach nie miał jednak wątpliwości, że znają opinię Uny o sobie i w dodatku podzielają ją w zupełności. Było to dosyć niepokojące u ludzi, którzy mieli stawić czoło przeciwnikowi tej miary co Sultanici i kapitan musiał zrobić wszystko, by zmienić istniejący stan rzeczy. Powitał gości i podziękował im za przybycie, szczerze przyznając, że
obrońcy twierdzy bardzo potrzebują wsparcia. Uczyniwszy to, odesłał przybyszów radząc, żeby dobrze wypoczęli przed nadciągającą bitwą. Zatrzymał przy sobie tylko dowódcę, wysokiego, energicznego sierżanta o imieniu Torkis. — Chciałbym, żebyś obejrzał placówkę, którą jutro obejmiecie — powiedział do niego. Mężczyzna zasalutował. — Jak, sobie życzysz, kapitanie. Przeszli szybko przez obóz i stanęli w miejscu, gdzie wał łączył się z wielką skałą przegradzającą plażę. — Połowa z was ustawi się tutaj, a reszta na razie pozostanie z tyłu, chociaż nie włączę tych ludzi do odwodów. Może podczas bitwy zechcę wezwać ich tam, gdzie najeźdźcy będą uderzać szczególnie zaciekle. Podczas wczorajszej utarczki bardzo brakowało mi oddziału, który mógłbym błyskawicznie skierować w każde zagrożone miejsce. Torkis kiwnął głową, ale potem spojrzał badawczo na swego dowódcę. — Powinienem ci chyba powiedzieć, że niektórzy tutaj podają w wątpliwość naszą odwagę. Sokolnik rzucił mu szybkie spojrzenie, a w jego oczach sierżant dostrzegł dziwny błysk. — Czy przyszliście tutaj, żeby uciec podczas pierwszego starcia? — Nie, kapitanie. — A więc przestań gadać głupstwa. — Tarlach znów skupił całą uwagę na murze. — Na pewno nieraz odczujecie strach. Nikt z nas nie jest od niego wolny. Lęku nie trzeba się wstydzić, trzeba tylko próbować go opanować. Zaczęliście sokolnickie szkolenie bojowe mniej więcej w tym samym czasie co wojownicy z Morskiej Twierdzy. Tutejsi żołnierze dobrze dają sobie radę, gdy przychodzi im bić się z pojedynczym przeciwnikiem, toteż sądzę, że i wy nie okażecie się gorsi. Sultanici wchodzą na górę bardzo szybko i czasami będziecie musieli walczyć z dwoma lub trzema naraz, ale to również leży w granicach waszych możliwości. W tej bitwie żaden żołnierz, na którego napierają przeważające siły, nie jest osamotniony. Umyślnie obsadziłem mur bardzo gęsto, żeby ludzie mogli sobie nawzajem pomagać, nie opuszczając wyznaczonych stanowisk. Poradzimy sobie nawet wówczas, jeśli jeden lub wielu z was nie wytrzyma i wycofa się. Tak bywa wiele razy w ciągu dnia i w każdym takim przypadku żołnierze z oddziałów rezerwowych wypełniają powstałą lukę. Obrócił się gwałtownie i wbił wzrok w Torkisa. Sierżant drgnął; oczy kapitana miały tę właściwość, że potrafiły przenikać człowieka na wylot. — Żeby obwody mogły wkroczyć do akcji, potrzeba trochę czasu. Dlatego choćby nie wiem jak was przyciśnięto, musicie wytrzymać do nadejścia pomocy. Podoficer pochylił głowę, ale po chwili uniósł ją znowu. — Nie mogę ci wiele obiecać, bo nie znam dokładnie naszych możliwości, ale spróbujemy przynajmniej opóźnić trochę marsz Sultanitów i w ten sposób przysłużyć się pozostałym. — Wszyscy robimy dokładnie to samo, sierżancie. Powiedziawszy to westchnął i szybko odszedł, aby Torkis nie dostrzegł, jak bardzo jest przygnębiony. Jeden jeździec i jeden sokół wyruszyli w drugą, trudną podróż do Linny.
W tej chwili nie wierzył, żeby posłańcy zdołali szybko przebyć taką drogę i wrócić z odsieczą, zanim oblężona twierdza padnie. Stwierdziwszy, że przybysze zostali już rozmieszczeni na kwaterach, Una natychmiast pośpieszyła do chaty Tarlacha. Skrzywiła się widząc go samego, ale czuła, że nie powinna mieć żalu do Brennana za te dodatkowe kilka minut odpoczynku. Bez słowa pochyliła się nad stosem raportów, których kapitan nie zdążył dotąd przejrzeć. Od samego początku oblężenia co noc pomagała Tarlachowi w pracy. Obydwoje byli zmęczeni i nie mieli ochoty na rozmowę, ale Sokolnikowi wydawało się, że uporczywe milczenie władczyni nie jest spowodowane wyłącznie znużeniem. Obserwował ją przez kilka minut, po czym wyciągnął rękę i musnął palcami grzbiet jej dłoni. — Masz prawo gniewać się na mnie — powiedział łagodnie — nie powinienem był tak się zachować. — Sądzisz, że jestem zła, bo mnie zbeształeś? Mylisz się. To nawet dobrze, że w końcu dałeś upust gwałtownym uczuciom. Odpowiedzialność za los całego kontynentu to zbyt wielki ciężar dla jednego człowieka, a ty w dodatku nie pozwalasz nam sobie pomóc… Mam nadzieję, że ten wybuch przyniósł ci ulgę. — Spuściła powieki i odwróciła się doń plecami. — Właściwie to ciągle jest mi wstyd… — Dlaczego? — zapytał ostro. Nigdy by nie przypuścił, że z jej ust może paść takie oświadczenie. — Zawiodłam cię wtedy w Lormcie. Wiedziałam, że masz kłopoty, ostrzegał mnie Syn Burzy i moje własne zmysły, a jednak czekałam… czekałam, póki nie znalazłeś się w straszliwym niebezpieczeństwie. Nie chciałam działać przedwcześnie, bojąc się, że będziesz miał do mnie żal. Nie mogła powstrzymać szlochu. Wiedziała, że to wina zmęczenia, że Tarlach również nie skrzyczałby jej, gdyby nie był tak straszliwie wyczerpany. — Drżę na samą myśl, że mogłabym cię znów zdradzić — wyznała łkając. — Nigdy mnie nie zdradziłaś ani nie sprawiłaś zawodu, i w przyszłości również tego nie uczynisz! To raczej ja wyrządziłem ci niedźwiedzią przysługę przygotowując wspaniały plan pozostania tutaj i czekania na pomoc, która być może nigdy nie nadejdzie. Uśmiechnął się widząc gniewne błyski w jej oczach. — Marszczysz brwi, złościsz się, że opowiadam takie rzeczy, a przecież przed chwilą mówiłaś jeszcze większe głupstwa. Przestańmy się obwiniać, bo to nie ma najmniejszego sensu. Lepiej będzie, jeśli skupimy całą uwagę na czekającym nas zadaniu. Podniósł jej dłoń do ust i pocałował… Uczyniwszy to, spojrzał Unie głęboko w oczy. — Wiedziałem, że będziesz mi potrzebna. Nie wytrzymałbym tu chyba, gdybym nie miał ciebie. — Wytrzymałbyś! — ściszyła głos. — Musiałbyś wytrzymać. Los nie pozostawiłby ci wyboru.
ROZDZIAŁ
DZIEWIĘTNASTY
Świt jeszcze na dobre nie rozjaśnił nieba, kiedy Sokolnik pełniący funkcję adiutanta obudził dowódcę załogi twierdzy. Poczucie obowiązku kazało Tarlachowi natychmiast wyskoczyć z łóżka, chociaż zarówno jego ciało, jak i umysł gwałtownie domagały się odpoczynku. Śniadanie zjadł szybko i z większym niż zwykle apetytem — przyczyną tego była wczorajsza wieczorna głodówka. Skończywszy posiłek, czym prędzej zabrał się do mycia i golenia. Ta ostatnia czynność nie świadczyła bynajmniej o jego próżności. Był to po prostu element sztuki wojennej, znak dla towarzyszy i wrogów, że mimo trudów i niebezpieczeństw nie utracił dumy ani bojowego ducha. Oglądając swe odbicie w matowym szkle, zdobył się na słaby uśmiech. Jeśli ktokolwiek posądziłby go o próżność, po obejrzeniu tej ponurej wymizerowanej twarzy natychmiast zmieniłby zdanie. Zaledwie skończył, do izby wszedł Brennan. Właściwie nie wszedł, tylko wpadł jak burza. Kapitan westchnął w głębi serca, zastanawiając się, co tak bardzo wzburzyło młodego oficera. — Dzień dobry, poruczniku — powiedział siląc się na lekki ton. — Odwiedziłeś już wszystkie posterunki? — Czyś ty rozum postradał? Obsadziłeś taki odcinek muru ludźmi z Kruczego Pola? Przecież to prawie samobójstwo! — Są tam również nasze oddziały rezerwowe. W razie czego ich wesprą. A reszta załogi będzie miała dzięki temu parę dodatkowych godzin odpoczynku. — Chyba raczej parę minut! — A niechby nawet tylko tyle… Brennan, my naprawdę potrzebujemy pomocy. Sądzę, że możemy spokojnie powierzyć im obronę tej placówki, oczywiście pod warunkiem, że będziemy stale trzymali w pogotowiu jakiś zastęp, który w razie potrzeby natychmiast pośpieszy z odsieczą. Poza tym chcę jak najszybciej wprowadzić ich do akcji. Najgorsze jest bezczynne wyczekiwanie. — A zatem dlaczego nie poślesz do walki wszystkich naraz? — zapytał kwaśno Brennan. W odpowiedzi Tarlach uśmiechnął się lekko. — Nie ufam im aż tak bardzo. Obawiam się, że nie zdołalibyśmy opanować sytuacji, gdyby stu dwudziestu ludzi jednocześnie porzuciło swoje stanowiska. Natomiast sukces odniesiony przez połowę kompanii sprawi, że pozostali poczują się pewniej, tak jakby sami mieli w nim udział. — Nie przydzielisz ich do oddziałów rezerwowych? Górski Jastrząb przecząco pokręcił głową. — Nie w ciągu najbliższych dni. Chcę, żeby najpierw sami zobaczyli, jaką rolę pełnią odwody. Brennan musiał przyznać w duchu, że to rozsądna decyzja. Wojownicy, którzy ubezpieczali toczących walkę towarzyszy, musieli posiąść umiejętność błyskawicznego reagowania na rozmaite sytuacje. Czasem
niebezpieczeństwo pojawiało się zupełnie niespodziewanie i wówczas żołnierze nie mogli polegać na otrzymanych przed bitwą instrukcjach ani czekać na rozkazy oficerów. Porucznik spotkał wzrok dowódcy i stwierdził, że w błękitnych oczach kapitana maluje się głęboka troska. — Przyznaję, że masz słuszność — powiedział Brennan. — Ale przynajmniej wybierz sobie jakieś miejsce z dala od nich. Nawet jeśli wyglądają na dzielnych, ich odwaga nie została dotychczas wystawiona na próbę. — Właśnie dlatego potrzebują pomocy oficera. — Posłuchaj, Tarlach. Twoje życie ma dla nas zbyt wielką wartość, żebyśmy mogli przystać na takie ryzyko. Zamień się miejscami ze mną albo nawet z Uną. Jeśli wpadniesz w opały, będziesz miał przynajmniej u boku wypróbowanych wojowników. — Nie mogę, przyjacielu. Żołnierze z Kruczego Pola wiedzą, co o nich myślisz i twoja obecność wcale by im nie pomogła… wręcz przeciwnie. — Tarlach uśmiechnął się. — Zresztą nie stanę wśród nich. Ulokuję się z boku i po prawej ręce będę miał tego sierżanta. Nie wiem nic o jego towarzyszach, ale on sam wygląda na dobrego żołnierza, w którego towarzystwie można czuć się bezpiecznie — o ile to w ogóle możliwe w takiej sytuacji. Obaj mężczyźni w pośpiechu udali się na swoje posterunki, chociaż na niebie wciąż próżno byłoby szukać jakichkolwiek zwiastunów świtu. Sądzili, że Sultanici nie będą zwlekać z rozpoczęciem ataku i uderzą wczesnym rankiem. Mieli rację. Kiedy tylko trochę się przejaśniło, ujrzeli zwarte szeregi najeźdźców, gotowych do szturmu. Tarlach zamknął oczy. Wydawało mu się, że wciąż mają do czynienia z tą samą liczbą nieprzyjaciół, choć przecież Sultanici cały czas ponosili ogromne straty. Na Rogatego Łowcę, czyżby ich bóg, Sułtan, nocą przywracał umarłych do życia? Z zamyślenia wyrwały go dźwięki trąb i mrożący krew w żyłach wrzask. Spojrzał na żołnierzy z Kruczego Pola. Bitewne zawołanie Sultanitów nie zrobiło na nich żadnego wrażenia; zostali zawczasu uprzedzeni i wiedzieli, czego mają się spodziewać. Najbardziej obawiał się tego, że pierzchną przerażeni mnogością nieprzyjacielskich zastępów. Widok tej nieprzeliczonej hordy wzbudziłby strach w najmężniejszym człowieku. Czy dawni poddani Ogina zdołają zapanować nad własnym lękiem? Sultanici już byli przy murze i rozpoczynali wspinaczkę. Nowicjusze z Kruczego Pola zadrżeli pod naporem wrogów, ale po chwili znów zwarli szyki. Ku swemu własnemu zdumieniu, odparli pierwszy atak. Niektórzy nie wytrzymali trudów walki, kilku nawet padło, ale stojący obok towarzysze natychmiast pośpieszyli im z odsieczą, toteż linia obronna ani razu nie została przerwana. Kiedy w końcu Sultanici podali tyły, obrońcy z uczuciem dumy obserwowali ich ucieczkę, a sierżant z wysoko uniesioną głową zasalutował kapitanowi Sokolników zakrwawionym mieczem. Była to chwila, którą mieli na zawsze zachować w pamięci i której wspomnienie
miało dopomóc tym, co przeżyją, w budowaniu nowego świata. Tarlach uśmiechem i skinieniem głowy podziękował Torkisowi za jego gest, a potem znów skupił uwagę na umykających Sultanitach. Podczas tego oblężenia wiele razy widział, jak idą w rozsypkę, i zawsze bolał nad tym, że nie może należycie wykorzystać momentów ich słabości. Gdyby jego własna armia nie była tak mała, z pewnością już dawno zakończyłby tę wojnę. W rozpaczy pochylił głowę. Jak zawsze, fale morskie zagrodziły drogę uciekającym Sultanitom. Chcąc nie chcąc, musieli się zatrzymać, na nowo uformować szyki i podjąć kolejną próbę. Zaciekłe ataki powtarzały się przez cały dzień. Najeżdżający byli rozwścieczeni i coraz bardziej bali się o własną skórę, a także o los towarzyszy, pozostawionych w ogarniętej wojenną pożogą ojczyźnie. Nie potrzebowali napomnień wodzów i kapitanów, żeby zrozumieć tragizm sytuacji. Dalsza zwłoka mogła zupełnie pokrzyżować im plany; dzienne porcje żywnościowe z każdym dniem stawały się coraz mniejsze. Dlatego nie dawali swym przeciwnikom ani chwili wytchnienia. Nie robili już przerw na oczyszczenie pola bitwy z trupów, tylko wyciągali poległych niemal spod stóp walczących towarzyszy. Na miejsce jednego śmiertelnie ugodzonego żołnierza pojawiało się natychmiast dziesięciu innych. Wszyscy wojownicy z ogromnej armii parli naprzód jak jeden mąż, licząc na to, że uda im się zgnieść obrońców jednym wściekłym atakiem. Nieprzerwany szturm, prowadzony przez zdesperowanych i świadomych swego ciężkiego położenia przeciwników — to było zupełnie nowe wyzwanie dla obrońców Morskiej Twierdzy. Po raz pierwszy stanęli oko w oko z całą sforą Sułtana. Wytrzymali to wściekłe natarcie, podobnie jak wszystkie inne w ciągu minionego miesiąca, ale gdy dzień zaczął chylić się ku zachodowi i wokół zgęstniały ciemności, poczuli, że są straszliwie zmęczeni. Twarz kapitana była blada i ściągnięta; z trudem mógł utrzymać włócznię w ręku. Jego ruchy stały się ociężałe i niezgrabne. Wolniej zadawał ciosy i wolniej też je parował. Krwawił z niewielkich skaleczeń na udzie i barku; była to cena za chwilę nieuwagi, której Sultanici nie omieszkali wykorzystać. Rany nie przeszkadzały mu w walce, ale stanowiły ponurą przestrogę na przyszłość. Zdawał sobie sprawę, jaki los go czeka, jeśli w najbliższym czasie nie nadarzy mu się żadna okazja do odpoczynku. W końcu nastąpiło to, co prędzej czy później musiało nastąpić. Zbyt wolno podniósł włócznię i źle wymierzył cios. Przeciwnik bez trudu uniknął uderzenia, wspiął się na szczyt wału i przybrał obronną postawę, zanim Sokolnik zdążył naprawić swój błąd. Sultanita również był uzbrojony w krótką i ciężką dzidę. Kapitan odskoczył na bok i lekko zakrzywione ostrze chybiło celu; niestety, robiąc unik Tarlach stracił równowagę. W porę zdał sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa i natychmiast uniósł w górę oszczep, żeby osłonić się przed ciosem. Uczynił to tak szybko, że jego przeciwnik nie zdążył cofnąć włóczni i uderzyć ponownie. Sultanita okazał się jednak bardzo przebiegły; nie mając czasu na powtórzenie pchnięcia, rąbnął kapitana w pierś drzewcem swej broni. Potężny cios zbił Sokolnika z nóg. Kapitan spadł z platformy i uderzył
plecami w kamieniste podnóże wału. Nie zemdlał, ale przez dłuższą chwilę nie mógł złapać tchu. Leżał nieruchomo, oczekując ciosu, który wkrótce miał pozbawić go życia. Wiedział, że Syn Burzy również toczy zacięty bój i tym razem nie przyjdzie mu z pomocą…. Dziryt pofrunął w jego stronę. Nagle jakiś wojownik zeskoczył z muru i rzucił się między Sokolnika a lecącą włócznię. Pocisk dosięgną! celu i Torkis z Kruczego Pola zadrżał konwulsyjnie, przeszyty stalowym grotem. Zdołał ocalić kapitana, ale chwilę potem nieświadomie sprowadził nań kolejne zagrożenie. Straciwszy przytomność, stoczył się bezwładnie z nasypu, a jego potężne ciało uderzyło w Tarlacha niczym kamień wystrzelony z katapulty. Oszołomiony upadkiem i odniesioną wcześniej kontuzją Sokolnik był teraz zupełnie unieruchomiony. Wciąż zdawał sobie sprawę z tego, co się wokół niego dzieje, ale nie potrafił pomóc swemu towarzyszowi, nie potrafił nawet powiedzieć, czy sierżant w ogóle potrzebuje pomocy, bo przecież było całkiem możliwe, że zginął na miejscu, powstać nie zdołałby również, choć przecież wiedział doskonale, że luka w szeregach musi zostać natychmiast wypełniona… Nagle wokół niego zaroiło się od wojowników. Większość z nich nosiła czarne stroje, ale byli wśród nich i ludzie w barwach Kruczego Pola. Zdjęli zeń bezwładne ciało Torkisa. Potem poczuł, że go dźwignęli z ziemi i niosą w stronę chaty–lazaretu. Ruch sprawił, że zaczął odczuwać ból, straszliwy ból, który po chwili owładnął całym jego jestestwem. Świat przez chwilę wirował mu przed oczyma w potępieńczym tańcu, a potem wszystko zgasło i otoczyły go nieprzeniknione ciemności.
ROZDZIAŁ
DWUDZIESTY
Tarlach przysunął krzesło do łóżka, aby móc usiąść najbliżej Torkisa. Ogromny mężczyzna miał wprost niewiarygodne szczęście. Można by wręcz dojść do wniosku, że swe cudowne ocalenie zawdzięczał interwencji samego Rogatego Pana. Podczas desperackiego skoku wygiął się tak osobliwie, że szybująca włócznia przebiła mu prawy bok, mięśnie pleców i lewe ramię, nie uszkadzając jednak żadnego ważnego organu. Była to ciężka, bolesna rana. Torkis utracił przez nią bardzo wiele krwi, ale jego życiu nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo; chyba że przyplątałaby się gorączka, lecz tego raczej nie należało się spodziewać. Pyra podjęła zresztą odpowiednie kroki, aby temu zapobiec, zanim powierzyła swego pacjenta pieczy komendanta. Sierżant nie był specjalnie zachwycony tym, że wszyscy tak się o niego troszczą. Kiedy Tarlach usiadł, ranny natychmiast zwrócił się do niego z pretensjami. — Jeszcze nie umarłem, kapitanie. Po co mam zajmować twoje łóżko? — Spędzisz w nim kilka następnych nocy… to nieodwołalna decyzja, sierżancie. Brakuje nam czasu, nie traćmy go więc na bezsensowne sprzeczki. Sam Tarlach nie odniósł żadnych obrażeń oprócz niezliczonych zadrapań i siniaków. Sprawa przedstawiałaby się zupełnie inaczej, gdyby nie śmiały czyn Hallacczyka. Oczy dowódcy pociemniały. Doprawdy, trudno byłoby znaleźć stosowną odpłatę za tyle odwagi i poświęcenia. Sierżant był przecież gotów złożyć ofiarę z własnego życia, żeby go ocalić! — Najchętniej wysłałbym cię w góry. — Z powodu t e g o ? — prychnął gniewnie Torkis. — Takie ukłucie nie wystarczy, żeby uczynić mężczyznę niezdolnym do walki! — A jednak musisz tutaj pozostać, przynajmniej jutro — odpowiedział spokojnie kapitan. — Jeśli Pyra w ogóle pozwoli ci wstać, zostaniesz włączony do najdalej cofniętych rezerw. — Jeśli wyobrażasz sobie, że pozostawię moich ludzi… — zaczął porywczo Hallacczyk. — Bez dyskusji, sierżancie. Dopóki ta rana się nie zagoi, będziesz miał ograniczoną swobodę ruchów. Jeśli doznasz jakichś obrażeń albo jeśli nastąpi zakażenie, rozstaniemy się na długi czas, może nawet na zawsze. A ja nie chcę cię stracić, jesteś mi tu bardzo potrzebny. Twarz Torkisa ściągnęła się z bólu. Hallacczyk delikatnie dotknął obnażonego ramienia. — Pozwoliłem ci zbyt długo mówić… — powiedział ze skruchą Tarlach. — Teraz idź spać, bo inaczej każę cię napoić środkiem nasennym. Nie chciałbym używać tak drastycznych metod, zwłaszcza że pociągnęłoby to za sobą konieczność wysłania tu jeszcze jednego wojownika, który dopilnowałby, żebyś po przebudzeniu zachowywał się jak należy. Torkis rzucił mu wściekłe spojrzenie. Po chwili jednak rozchmurzył się, a w końcu wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. — Muszę ustąpić — powiedział, opadając z powrotem na poduszki. — Rzeczywiście byś to zrobił?
— Możesz być pewien, że tak, towarzyszu. Kapitan podniósł się i ruszył ku wyjściu. Tam przystanął i czekał. Kiedy oddech sierżanta stał się głęboki i miarowy, wyszedł z izby i cicho zamknął za sobą drzwi. Gdy tylko pozostał sam, natychmiast poczuł, że opuszcza go cała energia. Przynajmniej przez chwilę nie musiał stwarzać pozorów siły i pewności siebie. Na prowizorycznym biurku leżały papiery. Nawet nie spojrzał w ich stronę; zajął miejsce przy blacie nie dlatego, że zamierzał pracować, ale dlatego że stało się to jego nawykiem. Pomyślał o swej armii i serce mu się ścisnęło. Ci wojownicy byli dzielni, silni i nie narzekali na zły los, który postawił przed nimi trudne, niemal niewykonalne zadanie. A jego, dowódcy, obowiązkiem było starać się im dorównać. Wiedział, że sprawi zawód towarzyszom. Nie mógł zapewnić im zwycięstwa ani nawet dać gwarancji, że większość z nich ujdzie z życiem. Nagle zwątpił w powodzenie swego planu ucieczki w góry na wypadek, gdyby Sultanici przedarli się przez linie obronne. Pomyślał, że tylko niewielu ocalałoby, a i ci nieliczni staliby się wkrótce ściganymi zwierzętami. Potrząsnął głową. Musiał być naprawdę bardzo zmęczony, skoro bawił się w takie rozważania. Powinien walczyć z uczuciem beznadziejności, a nie samemu utwierdzać się w przekonaniu, że ich położenie jest rozpaczliwe… Słysząc pukanie, wyprostował plecy, wstał żwawo i wpuścił Pyrę do środka, odwzajemniając jej powitalny gest. Nie zdołał jednak całkiem ukryć przygnębienia, bo wciąż miał pustkę w oczach, a nie pomyślał zawczasu o zakryciu twarzy hełmem. Uzdrowicielka natychmiast odgadła, co go dręczy, ale postanowiła nie robić na ten temat żadnych uwag. — Cóż, mógłbyś wyglądać jeszcze gorzej — oświadczyła burkliwie po kilku sekundach uważnej obserwacji. Na twarzy kapitana pojawił się słaby uśmiech. — Nie brzmi to specjalnie pocieszająco — odpowiedział krótko. — Być może, ale skłamałabym mówiąc, że wyglądasz znakomicie… Czy sierżant śpi? — Tak. — Ach, te przywileje niższych szarż! — wymamrotała z odrobiną zazdrości w głosie. Tarlach spojrzał na stół i rozłożone na nim papiery, a potem westchnął ciężko. — Torkis nie leżałby teraz w łóżku, gdyby nie miał dziury w plecach. Ale przyznaję, że ten, kto sprawuje dowództwo, musi liczyć się z pewnymi niedogodnościami… — …Równoważą one przywileje, które daje władza. Spojrzał uważnie na Pyrę. Nie zaskoczyła go jej wizyta — spodziewał się nawet, że przyjdzie nieco wcześniej. Musiała dowiedzieć się już o jego upadku i o tym, że przejął obowiązki ciężko rannego sierżanta. Oczekiwał jeszcze kogoś i powoli zaczął się niepokoić, gdyż ten ktoś wciąż nie nadchodził.
— Czy władczyni jest ranna? — zapytał, starając się nadać swemu głosowi normalne brzmienie. — Pani Una miała dzisiaj szczęście i nie odniosła żadnych obrażeń. Po prostu przybyło jej sporo nowych zajęć od kiedy twój drugi zastępca został ranny. — Naprawdę niepotrzebnie siedzę tutaj, gadając z tobą. To strata czasu. — Tarlach wstał i ruszył ku drzwiom.— Najlepiej będzie, jeśli pójdę sprawdzić, jak się mają pozostali. Papierkowa robota może poczekać. Codziennie obchodził wszystkie placówki, aby dodać ducha towarzyszom, lecz dziś zaniedbał tego obowiązku; musiał przecież odwiedzić rannego Torkisa. Pyra uniosła rękę w geście sprzeciwu. — Pani Una sama sobie z tym poradzi, a ja mam niejakie pojęcie o sprawach związanych z dowodzeniem dużą grupą ludzi. Byłam naczelnikiem wioski i sądzę, że mogę być ci pomocna. Nie wiem nic o sztuce wojennej, ale chętnie zajmę się raportami dotyczącymi aprowizacji. Trochę mi wstyd, że dotychczas wykręcałam się od tej roboty. — Nikt nie mógłby mieć do ciebie pretensji, uzdrowicielko. Ale przyznaję, że przyda mi się twoja pomoc. Jestem dzisiaj strasznie zmęczony. — Nic dziwnego! Na dobrą sprawę powinieneś natychmiast iść do łóżka. — Wszystkim nam przydałby się co najmniej tydzień snu — odpowiedział Tarlach ze smutkiem w głosie. Pyra podeszła do biurka. — Powiedz, co mam robić, Ptasi Wojowniku. Sokolniczka doskonale dawała sobie radę, toteż ukończyli pracę w niewiarygodnie krótkim czasie. — Dziękuję ci — powiedział kapitan. — Nie sądziłem, że tak szybko nam pójdzie. — Jeśli naprawdę nie ma już nic do zrobienia, to jesteśmy wolni i możemy pójść coś przekąsić, zanim wóz z żywnością odjedzie w góry. Widząc jego lekceważący gest, z dezaprobatą potrząsnęła głową. — Nic nie jadłeś zeszłej nocy. Tak dłużej być nie może, Górski Jastrzębiu. — Skąd wiesz, że nic nie jadłem? Władczyni ci powiedziała? — zapytał ze złością. Una i Pyra były przyjaciółkami, a Tarlach wiedział, że kobiety rozmawiają ze sobą o wszystkim tak jak mężczyźni. — Nie, chociaż, prawdę mówiąc, powinna była to zrobić. W końcu mam dbać o to, żebyście zachowali siły do walki. Wspomniał mi o tym twój porucznik. — Brennan? Uśmiechnęła się, widząc jego zaskoczenie. — Twoi towarzysze myślą o tobie. Niejeden boi się, że umrzesz z przepracowania. Wstała z krzesła. — Co prawda mamy kłopoty z zaopatrzeniem, ale mimo to musisz się pożywić, bo inaczej osłabniesz. Przyniosę ci coś, jeśli nie masz ochoty iść. Tarlach zesztywniał. — Nie mogę się zgodzić, żebyś mi usługiwała. — A zatem chodź ze mną. Tak czy tak, dostaniesz coś do jedzenia.
Noc była dosyć przyjemna — chłodna, lecz nie mroźna i znacznie cichsza niż zwykle. Spokój tej nocy kazał zapomnieć o wojnie i obudził w nich jakąś dziwną tęsknotę, tak silną, że całkiem odeszła im ochota na sen. Uzdrowicielka i wojownik jedli powoli, a po skończonym posiłku wrócili do chaty, która była jednocześnie kancelarią i mieszkaniem dowódcy. Przy drzwiach stała niska, drewniana ławeczka. Tarlach usiadł na niej, opierając plecy o wybielony mur. Zamknął oczy, rozkoszując się wilgocią i chłodem kamieni, jak człowiek trawiony gorączką. Pyra po krótkiej chwili wahania usiadła obok niego. Podobnie jak Górski Jastrząb, nie mówiła nic, tylko delektowała się panującą wokół ciszą. Syn Burzy usadowił się na ramieniu mężczyzny skwirząc cicho, aby zwrócić na siebie uwagę. Po krótkiej chwili Tarlach zdał sobie sprawę z jego obecności i zaczął gładzić ręką miękkie pióra ptaka. Spojrzał na swą towarzyszkę. — Nie ma nic dziwnego w tym, że jako wykwalifikowana znachorka należycie wykonujesz swą pracę. Ale nigdy nie zdołamy ci się odwdzięczyć za troskę, jaką okazujesz naszym skrzydlatym braciom. — Wcale nie oczekuję jakiejś szczególnej wdzięczności — powiedziała miękko — odnoszę się do nich tak samo jak do ludzi. Zachmurzyła się nagle. — Na Jantarową Panią, nienawidzę patrzeć na ich delikatne, kruche ciała, naznaczone straszliwymi śladami mieczów i włóczni! Wojna to ludzka rzecz, ptaki nie powinny w niej uczestniczyć… a jednak robią to z miłości do nas. Ludzie odwzajemniali się sokołom równie silnym uczuciem. Pojęła to w ciągu tych kilku straszliwych tygodni. Poprzedniego dnia przypadkowo natknęła się na samotnego Sokolnika, który sądząc, że nikt go nie widzi, płakał jak dziecko z powodu śmierci swego skrzydlatego towarzysza. Z ptakami było zupełnie inaczej. Wkrótce odkryła, że potrafi ukoić ich ból, przynajmniej na jakiś czas; nie tylko sokolice, ale i sokoły szukały u niej pociechy. Poświęcała im większość swego czasu i nawet idąc spać zwykle brała ze sobą do łóżka jakiegoś ptaka chorego na duszy lub na ciele. Wszyscy walczący byli gotowi do największych poświęceń. Zarówno Pyra, jak i siedzący obok niej oficer wiedzieli, że jest to konieczne, bo w tej chwili od ich postawy zależy los High Hallacku i całego świata. Sokolniczka zamknęła na chwilę oczy. Morska Twierdza została stworzona jako miejsce tętniące życiem i pracą, w której mieszkańcy doliny znajdowali prawdziwą radość… — To cudowny kraj — odważyła się w końcu przerwać panującą ciszę. — A na dodatek zamieszkują go wspaniali ludzie. Nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałam, że trafię w takie miejsce. Nagle ogarnął ją lęk. Pomyślała, że wkrótce większość mieszkańców Doliny zginie, a ci, którzy przeżyją, jęczeć będą w jarzmie niewoli. — Musimy wygrać tę wojnę, Górski Jastrzębiu — powiedziała spokojnie i stanowczo. Mężczyzna myślał w tej chwili o tym samym co ona i dręczyły go dokładnie te same obawy. Mimo to stwierdził: — Zwyciężymy. Tu albo gdzie indziej. To, co nie udało się Alizończykom,
nie uda się również tym przeklętym przybyszom z innego świata. Wstał z zamiarem udania się na krótką przechadzkę. Nie chciał, żeby Sokolniczka dostrzegła, jak bardzo jest wzburzony, poza tym miał nadzieję, że spacer ukoi jego napięte nerwy. Zanim zdążył się wyprostować, opadł z powrotem na ławkę z sykiem bólu. To nadwerężone muskuły dały znać o sobie. Pyra w pierwszej chwili poderwała się, zatrwożona, ale po chwili zrozumiała przyczynę jego dziwnego zachowania. — Zesztywniały ci mięśnie? — zapytała z troską. Tarlach w końcu odzyskał głos. — Będę musiał coś z tym zrobić, zanim jutro stanę do walki — powiedział przez zaciśnięte zęby. — Jeśli nie wydobrzejesz, nie weźmiesz udziału w jutrzejszej bitwie. Jak niby miałbyś walczyć, skoro odczuwasz ból przy każdym ruchu? Nie próbowała go podeprzeć, gdy wstawał. Z pewnością przyjąłby pomoc od któregoś ze swych towarzyszy; przypuszczalnie też od pani Uny, pod warunkiem że byłby z nią sam na sam. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że nie chce, aby ona mu pomagała. Kapitan wyprostował się. Twarz wciąż miał ściągniętą i wstając musiał się oprzeć o ścianę, ale wiedział, że tym razem jego ciało nie wypłata mu przykrego figla. Tym razem po prostu nie pozwoli, żeby to nastąpiło. — Nie obawiaj się, będę gotów — powiedział.
ROZDZIAŁ
DWUDZIESTY PIERWSZY
Następnego dnia Górski Jastrząb szykował się właśnie do opuszczenia swej izby, gdy w drzwiach stanął Brennan. Tarlach zauważył, że porucznik zatroskanym wzrokiem śledzi jego ruchy i zmarszczył brwi. — Czy Pyra mi nie uwierzyła? — Za dobrze zna Sokolników, żeby wierzyć nam w tego rodzaju sprawach, przyjacielu. Mamy zwyczaj udawać bardziej wytrzymałych, niż naprawdę jesteśmy. Jak się czujesz? — Wystarczająco dobrze, żeby zemścić się na nieprzyjaciołach za moje cierpienie. Tarlach zauważył na szyi towarzysza cienką czerwoną linię. Biegła od ucha do wysokiego kołnierza; wyglądało to tak, jak gdyby czubek miecza lub grot włóczni — Tarlach sądził, że raczej to drugie — przeorał skórę w tym miejscu. — Widzę, że i tobie nie udało się wyjść bez szwanku z wczorajszej bitwy — powiedział kapitan do młodszego oficera. — Mało brakowało… — Istotnie, ostrze chybiło o włos. Gdyby dosięgło celu, byłoby to dla mnie nieskończenie przykre — przyznał Brennan. Nagle uwagę Tarlacha przykuł błysk śnieżnej bieli. Lewa ręka porucznika była owinięta grubym bandażem. Uzdrowiciele nie opatrywali w ten sposób lekkich ran, toteż Tarlach natychmiast spoważniał i porzucił lekki ton. — Co ci się stało? — Złapałem ostrze miecza — odpowiedział lakonicznie Brennan. — To nic groźnego. Przez jakiś czas nie będę mógł używać tarczy, to wszystko. — A więc to dlatego Una wyręczyła mnie wczoraj w pracy? Dziwiłem się, dlaczego ty tego nie zrobiłeś. Brennan wzruszył ramionami. — Niektórzy odnieśli cięższe rany, toteż sporo czasu upłynęło, zanim uzdrowicielki wreszcie się mną zajęły. Poza tym mam wrażenie, że operacja trwała dosyć długo. — Masz wrażenie…? To znaczy, że przedtem cię uśpiły? Środki nasenne stosowano tylko przy najtrudniejszych, najbardziej skomplikowanych zabiegach. Jeśli zaaplikowano je Brennanowi, to widocznie rana, którą odniósł porucznik, wcale nie należała do lekkich. — Pyra zapewniła mnie, że nie utracę władzy w tej ręce. — Brennan uśmiechnął się szeroko. — Chodź, przyjacielu, bo przez twoją gadaninę sam zacznę się niepokoić! Musimy zgotować naszym gościom zwykłe powitanie. Ranek był wprost cudowny i wszystko wskazywało na to, że piękna pogoda utrzyma się przez cały dzień. W tych wspaniałych dekoracjach rozegrają się wkrótce niemiłe dla oka sceny — pomyślał z goryczą Tarlach — cóż za niezwykły kontrast. Spoglądał na coraz lepiej oświetlone błonia u stóp wału. Każdego ranka rozpościerał się przed jego oczyma dokładnie ten sam widok… czas, który upłynął od dnia, w którym ujrzał go po raz pierwszy, wydał mu się wiecznością.
Dziś jednak dostrzegł pewną różnicę: ledwie wyczuwalną zmianę nastrojów wśród ogromnej zgrai zebranej na plaży. Do serc Sultanitów zakradła się bowiem niepewność. Uderzyli wszystkimi siłami, podobnie jak poprzedniego dnia. Pogodzili się z tym, że wczorajszy szturm nie przyniósł im zwycięstwa i że rankiem znów ujrzą przed sobą znienawidzony mur. Nie spodziewali się jednak, że garnizon będzie taki jak zawsze: spokojny, milczący tym osobliwym milczeniem, w którym kryło się ponure, groźne wyzwanie. Rozsądek wciąż mówił im, że muszą zwyciężyć, ale teraz, kiedy patrzyli na tych niezłomnych, straszliwych wojowników, zwątpili. Zwątpili po raz pierwszy. Trwało to tylko krótką chwilę. Moment niepewności minął, wojownicy znów nabrali otuchy, a ich wódz przytknął trąbkę do ust. Nie zdążył w nią zadąć. Inny sygnał rozdarł rześkie powietrze poranka, sygnał tak silny i czysty, że mógł pochodzić tylko z rycerskiego rogu Sokolnika. Na szlaku prowadzącym w dolinę pojawili się czarno ubrani jeźdźcy. Było ich wielu, bardzo wielu, a przecież stanowili tylko przednią straż ogromnej armii Sokolników. Przystanęli na krótką chwilę, która wydała się oblężonym wiecznością, a potem, słysząc drugą komendę — tym razem był to znak do rozpoczęcia ataku — runęli w dół stromą ścieżką, kierując się w stronę wału. Pędzili naprzód, szereg za szeregiem, a w oddali już majaczyły kolejne oddziały, idące szeroką ławą… Liczebność tej armii zdumiewała zarówno najeźdźców, którzy na jej widok zamarli ze strachu, jak i członków załogi grodu. W górze krążyły sokoły, tysiące sokołów uformowanych w gigantyczną kolumnę, zasłaniającą spory kawał nieba. Tarlach na krótką chwilę zmrużył oczy. Jednego nie potrafił pojąć: przecież plemię Sokolników z pewnością nie liczyło aż tylu ludzi zdolnych do noszenia broni. Nagle serce wezbrało mu dziką dumą. Kobiety! Wszystkie, nawet te z wiosek, których mieszkanki nienawidziły mężczyzn, wszystkie one połączyły się z armią w obliczu zagłady ich świata. Patrzył na nadciągającą armię. Byli już blisko: jeźdźcy i ptaki bojowe… Po raz pierwszy od owego dnia w odległej przeszłości, kiedy ich rasa przybyła z pomocnych krain, Sokolnicy wystąpili w takiej sile. Bo też po raz pierwszy pojawiła się wielka sprawa, cel na miarę ich umiejętności i męstwa. Liczebnością bynajmniej nie ustępowali nieprzyjacielowi. Nagle zobaczył, jak wielkie straty zadały Sultanitom sztorm i miecze obrońców, a potem uświadomił sobie z przerażeniem, że w nadchodzącej bitwie dojdzie do bezpośredniego starcia obu armii. Właściwie, jeśli brać pod uwagę sokoły, drużyny Morskiej Twierdzy były teraz o wiele silniejsze. Sultanici również rozumieli dobrze, co oznacza dla nich ta nagła odmiana losu. Znaleźli się w rozpaczliwym położeniu. Byli żołnierzami z krwi i kości, toteż szybko złamali szyki i utworzyli czworobok, gotując się do odparcia ataku, ale wiedzieli, że ich wysiłki są zupełnie beznadziejne. Patrząc na schodzące z gór zastępy Sokolników zdali sobie sprawę, że oto nadszedł ich kres. Tarlach kazał wszystkim swoim wojownikom odsunąć się na bok i zrobić
przejście przybyszom, którzy zsiedli z koni u podnóża wału. Nie pozwolił jednak żadnemu z członków załogi na przyłączenie się do atakujących; nawet teraz, kiedy odsiecz już nadeszła, wolał zachować maksymalną ostrożność i nie osłabiać szczupłego garnizonu. Sultanici wciąż dysponowali dużą siłą i mogli poważnie zagrozić twierdzy. Cały czas zachowywał niewzruszony spokój. Przysunął się bliżej do stojącej nie opodal Uny, ale nie próbował jej dotknąć ani też rozmawiać z nią. W rzeczywistości prawie nie patrzył na to, co nastąpiło po pierwszym spotkaniu dwóch armii i gdyby mógł, chętnie zszedłby z wału. Nawet podczas słynnej bitwy, która ostatecznie złamała potęgę Alizonu — nie zdarzyło mu się oglądać tak straszliwych jatek. Miał nadzieję, że już nigdy w życiu czegoś takiego nie ujrzy. Sultanici byli doskonałymi, odważnymi żołnierzami. Postanowili drogo sprzedać życie, gdyż szans na zwycięstwo nie mieli żadnych. Ponieśli wielkie straty podczas niezliczonych szturmów i straszliwej burzy. Ciężkie warunki, w których żyli i walczyli, nadwątliły ich siły. Wyczerpani i pozbawieni jakiejkolwiek osłony prócz własnych tarcz, musieli prędzej czy później ulec liczebnej przewadze nieprzyjaciół. Było to nieuniknione, zwłaszcza że Sokolnicy przystąpili do walki ze świeżymi siłami, pomijając zmęczenie spowodowane długą podróżą. Jednak najeźdźcy mogliby bardzo długo opierać się ich atakom, gdyby nie bojowe ptaki. Atakując z góry, całym stadem, stanowiły groźną siłę i budziły przerażenie wśród przybyszów z innego świata, którzy od początku patrzyli na nie z zabobonnym lękiem ludzi nie znających tego rodzaju więzów braterstwa z istotami niższych gatunków. Nie było mowy o litości czy braniu jeńców. Najeźdźcy nie zamierzali się poddawać, w ogóle nie brali pod uwagę takiej możliwości, zdając sobie sprawę z ogromu klęski i jej konsekwencji dla całej rasy Sultanitów. Już to wystarczyło, żeby odebrać im chęć do życia, a przecież w dodatku mieli świadomość, że okryli się niesławą, marnując szansę na szybkie i łatwe zwycięstwo w walce z żałośnie małą garstką przeciwników. Gdyby nawet Sokolnicy ich oszczędzili, pozabijali się nawzajem. Najemnicy pojęli to wkrótce i mimo braku zamiłowania do rzeźnickiej roboty pogodzili się z koniecznością zabicia wszystkich nieprzyjaciół. Sultanici bili się dzielnie, zasłużyli sobie na szacunek i nie można im było odmówić prawa do szybkiej, godnej śmierci. Una z Morskiej Twierdzy spuściła głowę i odwróciła twarz, aby nie patrzeć na to, co działo się u stóp wału. Czuła wstręt na myśl o trwającej rzezi i była straszliwie zmęczona, ale nad wszystkimi innymi uczuciami górowało zdumienie, że wreszcie nastąpił koniec. Poradzili sobie, dokonali rzeczy niemożliwej i to przy stosunkowo niewielkich stratach. Minione tygodnie wydawały jej się czymś nierzeczywistym, dziwną marą senną zesłaną przez Czarownice. A jednak wiedziała dobrze, że to nie była ułuda i że ostatnie wydarzenia bardzo ją zmieniły. Nieoczekiwanie — i wbrew własnej woli — stała się weteranem, doświadczonym żołnierzem, który przelał tyle krwi ludzkiej, że
już dawno przestał liczyć pokonanych przeciwników. Przypomniała sobie ów dzień, kiedy po raz pierwszy uśmierciła człowieka: wydało jej się, że od tego czasu upłynęła cała wieczność. Wówczas właśnie poznała Tarlacha z Sokolników, który stwierdził, że z biegiem czasu zabijanie każdemu przychodzi coraz łatwiej, ale należy się wystrzegać takich, którym sprawia ono przyjemność. Zadrżała w głębi serca. Tylko potwór mógłby delektować się takimi okropnościami. Tarlach nie był tego rodzaju człowiekiem. Czuła, że krwawe widowisko budzi w nim najwyższą odrazę i że pragnąłby znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Niestety, jako dowódca musiał pozostać i obserwować bitwę aż do momentu ostatecznego rozstrzygnięcia. Ona również nie mogła odejść, zresztą nawet gdyby wolno jej było to uczynić, nie pozostawiłaby go samego. Pragnęła swoją obecnością dodać mu otuchy. Przyjrzała się uważniej mężczyźnie, który zajął tak ważne miejsce w jej życiu. Nie ulegało wątpliwości, że bardzo ucierpiał podczas tej ciężkiej próby. Jak bardzo — nie wiedziała, ale bała się o niego i dreszcz ją przechodził na myśl o czekającym go nowym wyzwaniu. Tym razem Tarlach musiał stawić czoło własnym współplemieńcom, którzy przyjechali tu, aby ich wszystkich ocalić. Kapitan raz jeszcze spojrzał w stronę wielkiego stosu płonącego na plaży i zadrżał, chociaż w wierzeniach Sokolników ogień miał właściwości oczyszczające, a spalenie uważane było za godny pochówek dla wojownika. Już dawno rozpuścił swój oddział i większość żołnierzy zeszła z wału. Na tym odcinku pozostał tylko on i Una. — Czy zgodzisz się przejąć dowodzenie, pani? — zapytał. — Muszę dopatrzyć kilku spraw przed rozmową z Varnelem. Uśmiechnęła się i kiwnęła głową. — Nie pracuj zbyt ciężko, Górski Jastrzębiu. Dołączę do ciebie, jak tylko będę mogła i razem szybko uporamy się ze wszystkim.
ROZDZIAŁ
DWUDZIESTY DRUGI
Tarlach siedział w swojej kwaterze w okrągłej wieży, zajęty czytaniem jakichś raportów, gdy nagle usłyszał głośne pukanie. Niemal w tej samej chwili drzwi rozwarły się na oścież i do komnaty wszedł Varnel, komendant armii Sokolników. Kapitan wstał szybko i dotknął dłonią głowni miecza, oddając w ten sposób honory swojemu dowódcy. Po tym oficjalnym pozdrowieniu mężczyźni uścisnęli się serdecznie korzystając z tego, że są sami; w obecności obcoplemieńców Sokolnicy nie witali się tak wylewnie. Pan Wojny cofnął się i obrzucił badawczym spojrzeniem młodszego towarzysza. — Nigdy nie widziałem cię tak wyczerpanego, Tarlachu — powiedział w końcu. — Wydaje mi się, że dopiero teraz zaczynam odczuwać skutki długotrwałego braku snu. W każdym razie miałem szczęście, że wyszedłem cało z tej przygody. Wszyscy mieliśmy szczęście. Gdybyś się tu nie pojawił… — Wiedziałeś, że przybędę. — Owszem, ale nie wiedziałem, czy zdążysz na czas. Pochylił głowę i jego spojrzenie pobiegło ku zapisanej kartce leżącej na biurku. Dla niektórych odsiecz nadeszła zbyt późno. — To lista poległych — wyjaśnił, widząc, że Pan Wojny patrzy w tym samym kierunku. — Niejeden nazwałby flasze straty znikomymi, ale dla mnie… — Taki już los dowódcy — powiedział łagodnie Varnel.— Śmierć towarzysza jest jak cios włócznią w samo serce… Wszyscy cierpimy z tego powodu, oprócz tych nielicznych oficerów, dla których życie przyjaciół nie ma żadnej wartości. Ale oni nie zasługują na miano człowieka i mogą stanowić zagrożenie dla twierdz i oddziałów, w których służą. Varnel rozmyślnie odwrócił kartkę zapisaną stroną do dołu. Podszedłszy do paleniska, przez chwilę wpatrywał się w płomienie, a potem przysunął do ognia dwa krzesła i usiadł na jednym z nich. — Ktoś zadał sobie wiele trudu, aby rozniecić tutaj ogień. Korzystajmy więc z ciepła, inaczej jego starania pójdą na marne. T ariach nie ruszył się z miejsca. Komendant westchnął ciężko. — Siadaj, Górski Jastrzębiu. Lubię widzieć twarz człowieka, z którym rozmawiam. Tarlach usłuchał polecenia. — Skąd znasz to imię? — spytał. — Tak nazywał cię twój posłaniec… tak nazywają cię tutaj wszyscy. Wyrobiłeś sobie naprawdę niezwykłą pozycję w tych stronach, przyjacielu. Opowiedz mi swoją historię ze wszystkimi szczegółami, poczynając od pierwszego spotkania z mieszkańcami tego kraju. Serce kapitana zabiło mocniej. Poczuł ucisk w żołądku. A więc w końcu nadeszła chwila, w której rozstrzygną się losy plemienia Sokolników. — Podejmowałem samodzielnie wszystkie decyzje — oświadczył — i jestem w pełni odpowiedzialny za wszystkie nasze posunięcia. Moi
towarzysze i sojusznicy nie ponoszą tu żadnej winy. — Uczyłem cię niegdyś, jak unikać zbędnych słów i od razu przystępować do sedna sprawy. — Uczyłeś mnie też, że nie wolno obarczać innych ludzi brzemieniem własnych trosk! Zacisnął pięści, ale po krótkiej chwili uspokoił się i rozluźnił mięśnie. Od chwili kiedy dokonał wyboru, wiedział, że to starcie musi nastąpić, prędzej czy później. Opowiedział o brzemiennym w skutki spotkaniu z Uną z Morskiej Twierdzy, a także o innych wydarzeniach, które potem nastąpiły. Wspomniał o swoich obawach dotyczących przyszłości rasy Sokolników i wyjaśnił, jakie rozwiązanie problemu zaproponowała władczyni. Na koniec powiedział Varnelowi o postawionych przez Unę warunkach. Kiedy skończył, w pokoju zapadła cisza. Po kilku minutach Pan Wojny zadał pierwsze pytanie: — Czy samo Krucze Pole nie wystarczy? — Nie. Są tam piękne, żyzne doliny, w których będzie można założyć wioski, jest nawet znakomite miejsce na nowe Gniazdo. Niestety to zbyt mały kraj, byśmy mogli pomieścić w nim nasze oddziały i znaleźć wystarczająco dużo paszy dla wierzchowców. Nawet w czasach świetności Gniazda większość wojowników obozowała poza jego murami. — Potrzebujemy dużej przestrzeni i dlatego musimy mieć wolny dostęp do ziem Morskiej Twierdzy. — A dostęp do tych ziem uzyskamy tylko wówczas, jeśli przyjmiemy warunki traktatu? Górski Jastrząb zmarszczył brwi. Ton Komendanta budził w nim gniew i rozpacz; czuł, że za chwilę wybuchnie. — To naprawdę niewiele w porównaniu z tym, co otrzymujemy w zamian. Pani Una obdarzyła plemię Sokolników wielkim zaufaniem, dając nam i naszym potomkom prawo użytkowania swojej własności. Ta dama szczerze pragnie nam pomóc, ale trudno się spodziewać, żeby tolerowała tu coś, co uważa za wielkie zło. Utkwił płonące spojrzenie w twarzy Varnela. Na wspomnienie roli Uny w dopiero co zakończonej bitwie i usług, jakie oddała im Pyra — uzdrowicielka, poczuł prawdziwą wściekłość. — Bo to naprawdę jest zło, z którym powinniśmy walczyć ze wszystkich sił. Opanował się. Mówiąc takie rzeczy mógł zaprzepaścić nawet tę niewielką szansę, którą miał. — Czy naprawdę wymagają od nas tak wiele? — zapytał. — Te kobiety, które się do nas przyłączą, mogą popaść wraz ze swoim potomstwem w ciężką niewolę. Takie ryzyko niestety istnieje. Dlatego należy postawić im swobodę wyboru, czy chcą tu przybyć i pozostać na stałe. Musimy z szacunkiem odnosić się do mieszkanek osad, a także do Hallacczyków — zarówno tych ubogich, jak i tych wysoko urodzonych. Przede wszystkim zaś musimy zapomnieć, że niegdyś mieliśmy władzę nad życiem i śmiercią naszych kobiet. Popatrzył ponuro na swego dowódcę, próbując odgadnąć o czym teraz myśli, ale twarz Pana Wojny była niczym maska. Chciał wysłuchać
wszystkiego do końca i dopiero wówczas podjąć ostateczną decyzję. — Nikt nie żąda, abyśmy żyli tak, jak żyją inne ludy — ciągnął dalej kapitan — choć oczywiście będziemy się musieli pogodzić z pewnymi zmianami, które w miarę upływu czasu na pewno nastąpią… Może nawet wcześniej niż moglibyśmy przypuszczać, biorąc pod uwagę konieczność utrzymywania stałych kontaktów z miejscowymi, jednak na razie zarówno wojownicy, jak i mieszkanki wiosek mogą prowadzić taki tryb życia, jaki im najbardziej odpowiada. Na twarzy Tarlacha pojawił się przelotny uśmiech. — Takie rozwiązanie zapewne zadowoli nie tylko nas ale również kobiety. Nie sądzę, żeby zbytnio zależało im na naszym towarzystwie. Wszystko wskazuje na to, że dotychczas znakomicie dawały sobie radę same… Varnel drgnął. — Nie pomyślałem o tym. — Zanim wybuchła wojna, nie robiłem właściwie nic innego, tylko rozważałem dobre i złe strony swojego projektu — powiedział Tarlach znużonym głosem. — Jeśli zostanie przyjęty, wszystkim nam łatwiej będzie przystosować się do nowych warunków. Na razie widzę tylko jeden kłopot: musimy zacząć szkolić nasze kobiety i mieszkańców Dolin, tak jak szkolimy młodych Sokolników. Myślę jednak, że damy sobie z tym radę. Zwyczaj każe nam odnosić się uprzejmie do obcoplemieńców, tak więc grzeczne traktowanie rodaczek nie powinno nam sprawiać większych problemów. Pan Wojny wstał, spojrzał na ognisko, a potem zwrócił się ku swemu towarzyszowi. — Czy zdajesz sobie sprawę z wszystkich konsekwencji? Kapitan zacisnął usta. — Jeśli moja propozycja zostanie odrzucona, być może zginę lub przypadnie mi w udziale los wygnańca. Jeśli natomiast plan spotka się z aprobatą części z nas, to przynajmniej połowa plemienia odejdzie. Wśród Sokolników powstaną dwa obozy, brat będzie musiał rozstać się z bratem… — wbił wzrok w Pana Wojny. — Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że cała odpowiedzialność spadnie na mnie. Będzie to pierwszy rozłam od dnia, kiedy ze strachu przed Jonkarą postanowiliśmy rozstać się z kobietami. Rzekomo pokonana Czarownica odniosła wówczas swój największy triumf — zakończył z sercem przepełnionym goryczą. Varnel przyjrzał mu się uważnie. — Dusisz w sobie złość. — Nie złość. Strach — odpowiedział Tarlach, ze wstydem zwieszając głowę. Przez chwilę dane mu było zakosztować goryczy porażki. — Przyjmując propozycję władczyni wiedziałem dobrze, na co się porywam i byłem gotów ponieść wszelkie konsekwencje tej decyzji. Gdybym nie wierzył głęboko, że jest to jedyny sposób na uratowanie naszej rasy, w ogóle nie wziąłbym tej oferty pod uwagę. Boję się, że jeśli wszyscy — albo przynajmniej większość z nas — nie skorzysta z nadarzającej się okazji, plemię Sokolników czeka zagłada. Komendant podszedł do Tarlacha i położył mu rękę na ramieniu. — Cokolwiek bym postanowił w sprawie Morskiej Twierdzy, nikt cię nie potępi. Tarlach z trudem powstrzymał się od śmiechu.
— Nikt? Myślę, że Xorock, a także Gurrin i Langhold będą mieli coś do powiedzenia na ten temat. — Ci trzej nie mają prawa głosu, jeśli chodzi o przyszłość naszej rasy! — odparł gniewnie Varnel — To głównie z ich powodu znaleźliśmy się w opałach. Komendant Xorock beztrosko zostawił swoją wioskę bez opieki, kiedy musieliśmy wszyscy opuścić Gniazdo. Oczywiście kiedy zawrócił, nie zastał tam już nikogo. Nie wiadomo, czy zginęli, czy ukryli się w górach — w każdym razie straciliśmy wszystkich, łącznie z kobietami, które zaszły w ciążę podczas ostatniej wizyty wojowników. Pozostali dwaj postąpili podobnie — „zgubili” ponad połowę kobiet, które udało im się wyprowadzić z gór. To niepowetowana strata, choć wiele z tych, które nie uciekły, wydało na świat dzieci. Widząc zaskoczenie towarzysza, Pan Wojny wzruszył ramionami. — Chyba nie wyobrażałeś sobie, że przejdę do porządku dziennego nad tą stratą? — Proszę o wybaczenie, panie mój. Byłem zuchwały i głupi, sądząc, że tylko ja… Jego towarzysz uśmiechnął się. — Głupi? Możliwe… ale nikt nie mógłby oskarżyć cię o zuchwałość. — Co stało się z wioskami Breena, Arnela i twoją? — Z tamtych dwóch osad uciekła co dziesiąta kobieta, z mojej — co piąta. Najwięcej zbiegło w ciągu pierwszych dwóch, trzech lat od upadku Gniazda. — A zatem sytuacja przedstawia się lepiej, niż sądziłem — powiedział z ulgą Tarlach. — Na razie. Jeśli nie znajdziemy sobie nowej siedziby, czeka nas nieuchronna zagłada, w tej kwestii całkowicie się z tobą zgadzam. Właśnie dlatego wezwałem wszystkich Sokolników, wyznaczając na miejsce spotkania High Hallack. Chciałem trochę potrząsnąć naszymi zacofanymi braćmi, wyrwać ich ze stanu błogiego samozadowolenia i zmusić, żeby mnie przynajmniej wysłuchali. — Varnel spojrzał przenikliwie swymi szarymi oczyma na młodszego oficera. — Wybrałem Linnę, portowe miasto położone najbliżej Kruczego Pola. Słyszałem o tym, że dostałeś tę Dolinę i miałem nadzieję, że będziemy mogli wykorzystać ją tak, jak proponujesz. Teraz słyszę, że nie da się tego osiągnąć bez ugody z Morską Twierdzą i jej Panią. — Owszem — potwierdził Tarlach. — Pokażę ci mapy tych stron, a po załatwieniu najważniejszych spraw wybierzemy się na krótką wycieczkę i zwiedzimy obie Doliny. — Tak, będę musiał je dokładnie obejrzeć, zanim podejmę ostateczną decyzję. — Nie zawiedziesz się. Morska Twierdza i Krucze Pole w zupełności odpowiadają naszym potrzebom — zapewnił go Tarlach. Niebezpieczeństwo minęło… Tarlach nie mógłby sobie wyobrazić bardziej pomyślnego rozwiązania, ale mimo to nagle ogarnął go niewymowny smutek. — Nawet jeśli nasz plan spotka się z aprobatą, stracimy… — Stracimy nieco mniej niż połowę wojowników — oświadczył stanowczo Pan Wojny. — Każdy mężczyzna sam musi dokonać wyboru, ale Xorock, Gurrin i Langhold będą się ostro sprzeciwiać każdemu traktatowi, każdej
próbie poprawienia sytuacji kobiet i w ogóle zmianie naszych odwiecznych obyczajów. Wszyscy mają mocną pozycję w swoich oddziałach i większość ludzi pójdzie za ich przykładem. Arnel i Breen staną po mojej stronie, jeśli zdołam odpowiednio przedstawić całą sprawę. Możemy też liczyć na poparcie ich żołnierzy. — A zatem przyjmujesz moją propozycję? — zapytał Górski Jastrząb. Wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć, że nie zostanie wygnany, pozbawiony dowództwa i miejsca w szeregu. Varnel najwyraźniej zgadzał się z nim i zamierzał mu pomóc… — Uczynię to po dokładnym rozpatrzeniu sprawy — odparł ponuro dowódca. — Nie mamy wyboru, sam tak powiedziałeś. Potrząsnął głową. — Gdzie spojrzeć, tam piętrzą się rozmaite trudności. Uzyskanie zgody naszych wojowników może się okazać najmniejszą z nich. W razie czego ludzie z mojego oddziału wystarczą do zasiedlenia tego kraju. Najbardziej dręczy mnie to, że wciąż nie wiadomo, jaka będzie odpowiedź mieszkanek osad. — Oczy Varnela pociemniały. — Te z grupy Xorocka na pewno tu nie przyjdą, bo wówczas straciłyby możliwość ucieczki. Nie mają powodu przypuszczać, że potraktujemy je lepiej niż wojownicy z ich własnych oddziałów, toteż zapewne niewiele z nich uwierzy w nasze zapewnienia. Co do pozostałych wiosek — wzruszył ramionami. — Któż na tyle dobrze zrozumie sposób myślenia klaczy, żeby przewidzieć, jaka będzie jej odpowiedź w takiej kwestii? Nawet jeśli uzdrowicielka, o której wspominałeś, rzeczywiście przemówi za nami, nie możemy być pewni sukcesu. — Gdybyśmy na początek zebrali chociaż tyle kobiet, ile zwykle liczy osada… — Tyle nie wystarczy. Grozi nam jeszcze jedno niebezpieczeństwo, przyjacielu, o którym nic nie wiesz albo którego sobie w pełni nie uświadamiasz. Varnel zamilkł na chwilę, a potem znów zaczął mówić, powoli cedząc słowa: — W czasach mego dzieciństwa, a także później, kiedy po raz pierwszy wysłano mnie do wiosek, zabójstwo kalekiego noworodka było rzadkim i straszliwym wydarzeniem, bardzo bolesnym dla tych, którzy mieli jakikolwiek związek z tą sprawą. Nie ukrywam, że będę szczęśliwy mogąc zrezygnować z prawa likwidowania zniekształconego płodu. Dzisiaj takie postępki również budzą grozę, ale zdarzają się o wiele częściej niż kiedyś. W niektórych wioskach nawet co roku. Tarlachowi zaparło dech w piersiach. Pan Wojny pokiwał głową. — Jeśli już teraz pojawiają się pierwsze znaki, że członkowie naszej rasy są ze sobą zbyt blisko spokrewnieni, to czego możemy oczekiwać w wypadku dalszego ograniczenia liczby partnerów? — Być może udałoby się zastrzyknąć trochę świeżej krwi — powiedział kapitan z zadumą w głosie, wspominając swoją rozmowę z Brennanem. — Nie tyle, żeby zmienić nasze plemię, ale… — O jaką krew ci chodzi? — zapytał dowódca szorstko i z niedowierzaniem — Nie ma chyba na świecie takich kobiet, które szukałyby towarzyszy życia wśród Sokolników. — Mam na myśli niektóre niewiasty z Hallacku. Sądzę, że mieszkańcy
Morskiej Twierdzy również nie chcą, aby ich plemię wymarło, nie pragną też, by ziemia, o którą z takim poświęceniem walczyli, stała się własnością cudzoziemców. Jednak w Morskiej Twierdzy nie ma prawie mężczyzn i nikt nie podejmuje wysiłków, aby ten stan rzeczy zmienić, sprowadzając tu osadników z innych stron. Może tutejsze kobiety nie chcą powrotu do ról, które wyznacza istotom płci żeńskiej tradycja i obyczaj Krainy Dolin? Jeśli tak, to może niektóre z nich zaakceptowałyby nasz sposób życia. Przerwał. — Mówimy tutaj o problemach, które dopiero się pojawią, a przecież istnieje jeszcze teraźniejszość. Varnel uśmiechnął się. — Ty zawsze szukasz chmur na błękitnym niebie. Pozwól, że teraźniejszością zajmę się ja sam. Jako dowódca mam prawo podejmowania wszelkich decyzji i możesz być pewien, że natychmiast poczynię odpowiednie kroki — westchnął. — Chyba powinienem zacząć od spotkania z Panią Morskiej Twierdzy. Tarlach spojrzał na niego ze zdziwieniem. Komendant uniósł brwi. — Chyba nie wyobrażałeś sobie, że ratyfikuję ten traktat bez wcześniejszego porozumienia z drugą stroną. — Nie, ale to coś nowego, niezwykłego… — Od czasu do czasu będziemy musieli odbywać takie spotkanie, jeśli wszystko ma zostać załatwione pomyślnie — powiedział Varnel bez zbytniego entuzjazmu. — Skoro i tak nie da się tego uniknąć, możemy równie dobrze zacząć już teraz. Spojrzał w kierunku wyjścia. — Pójdę teraz do komnaty, którą mi przydzielono. Czy któryś z twoich ludzi albo Hallacczyków mógłby ją tam przyprowadzić? — Oczywiście, Komendancie. — Wiem, że musisz jak najprędzej zająć się swoimi ludźmi, ale pozostań tu jeszcze przez jakiś czas. Wkrótce znowu będę chciał spotkać się z tobą. — Będę czekał na twoje wezwanie.
ROZDZIAŁ
DWUDZIESTY TRZECI
Słysząc pukanie Varnel westchnął w głębi serca i obrócił się ku drzwiom. Nie spostrzegł w nich pani Morskiej Twierdzy, lecz Rufona. Zdziwiło go to. — Władczyni będzie szczęśliwa mogąc cię teraz przyjąć — powiedział dwornie Hallacczyk. Sokolnik w pierwszej chwili zesztywniał, ale potem kiwnął głową, uznając swój nietakt. Władca — czy też raczej władczyni — nie stawiała się na niczyje wezwanie, przynajmniej dopóki przebywali w jej własnej twierdzy. Ona co najwyżej mogła udzielić komuś audiencji. Podniósł płaszcz przewieszony przez oparcie najbliższego krzesła i otulił się nim. Następnie podążył za Rufonem do komnaty narad — tej samej, w której przed kilkoma tygodniami radzono nad sposobem zażegnania niebezpieczeństwa grożącego Dolinie. Wiedząc, że jest to konieczne, przezwyciężył się i spojrzał uważnie na czekającą władczynię. Zamiast szat szlachetnie urodzonej kobiety z Dolin, miała na sobie spodnie do konnej jazdy i tunikę wojownika. Natychmiast pojął, że ubrała się tak z uwagi na swych gości; chciała zapewne, żeby na razie zapomnieli o jej płci. Była straszliwie znużona, ale wciąż piękna. Musiał to dostrzec każdy, kto na nią spojrzał. W dodatku rysy jej twarzy znamionowały inteligencje i dumę; źródłem tej dumy była świadomość własnej wartości i zasług. Na obliczu Uny malowało się również napięcie; zdawała sobie sprawę, jak wiele zależy od tego spotkania, a jego rezultat był dla niej ważny z powodów oficjalnych i osobistych. Towarzyszyły jej mały, złotobrązowy kot i sokolica, która natychmiast pozdrowiła Pana Wojny i Blask Przestworzy. Una z Morskiej Twierdzy przypatrywała się Varnelowi równie bacznie jak on jej. Ruf on wspomniał już w swym krótkim i szybkim sprawozdaniu, że Pan Wojny jest wysoki i szczupły. Teraz stwierdziła jeszcze, że oczy ma szare, a włosy — sądząc po barwie kosmyków, wymykających się spod hełmu — czarne. O ile mogła się zorientować, rysy Sokolnika były regularne, choć ostre, jak wszystkich ludzi tej rasy. Miał postawę człowieka przyzwyczajonego zarówno do przywilejów, jak i obowiązków związanych ze sprawowaniem władzy w tak niespokojnych czasach. Wiedziała, że właśnie zakończył rozmowę z Tarlachem i poczuła nagle ulgę. Przynajmniej nie wyglądał na rozwścieczonego. Po chwili jednak straciła dopiero co uzyskaną pewność, że sprawy rozwijają się we właściwym kierunku. Spokój Komendanta nic jeszcze nie znaczył, po takich ludziach jak on należało się spodziewać umiejętności panowania nad sobą. Starała się nie okazywać zdenerwowania. Stojący przed nią człowiek mógł w przyszłości odegrać rolę kolumny podpierającej gmach, który budował jej ukochany, ale mógł również ów gmach w każdej chwili zniszczyć. Una miała nadzieję, że podczas tej rozmowy zdoła jakoś przysłużyć się ich wspólnej sprawie albo chociaż jej nie zaszkodzić. Pozdrowiła najpierw Varnela, potem jego sokoła zgodnie z panującym w Hallacku zwyczajem. Pan Wojny zdziwił się wielce, gdyż ludzie spoza jego rasy rzadko kiedy okazywali tyle szacunku skrzydlatym towarzyszom Sokolników, ale natychmiast odwzajemnił pozdrowienie.
Una zbliżyła się do niego, dbając jednak o zachowanie pewnego dystansu. — Nie potrafię wyrazić słowami, jak bardzo jesteśmy ci wdzięczni, Panie Wojny. Uratowałeś Morską Twierdzę i wszystkich jej mieszkańców. Stwierdził, że władczyni ma miły głos o łagodnym brzmieniu. Była niezwykle spokojna i opanowana. — Przyjechaliśmy tutaj, aby walczyć dla dobra rasy Sokolników — powiedział — a także dla dobra całego świata. Dlatego jestem szczęśliwy, że mogliśmy ofiarować ci nasze usługi. Postanowił od razu przystąpić do sedna sprawy. — Wydaje mi się, że ty również masz prawo oczekiwać wdzięczności… za swoją dobrą wolę i chyba nie tylko za to. — A więc rozmawiałeś z Górskim Jastrzębiem? — zapytała, chociaż dobrze znała odpowiedź. Musiał też podjąć jakieś decyzje, w przeciwnym razie nie śpieszyłoby mu się do spotkania z nią. — Tak. — Usiadł na krześle, które mu wskazała swą małą, pokrytą bliznami ręką. — Poznałem jego wersję wydarzeń, teraz chciałbym usłyszeć twoją. Najpierw o tym, jak poznałaś kapitana. Una zebrała się w sobie i zaczęła opowiadać. Nie śpieszyła się zbytnio, wiedząc, że interesują go nawet najdrobniejsze szczegóły. Nie powiedziała mu tylko o swojej — odwzajemnionej — miłości do człowieka, którego nazwała Górskim Jastrzębiem. Kiedy skończyła, Pan Wojny pochylił głowę, aby ukryć uśmiech. — Wasze relacje całkiem się ze sobą pokrywają, jeśli chodzi o fakty, ale kładziecie nacisk na zupełnie inne sprawy. Jeszcze chwila i niechętnie zmarszczyłaby brwi, ale nagle pojęła, o co mu chodzi i uśmiechnęła się. — Górski Jastrząb zapewne starał się pomniejszyć własne zasługi, ale mogę cię zapewnić, że wszyscy tutaj w pełni je doceniają. Przyjrzała się uważnie swemu rozmówcy, próbując odgadnąć, jaki skutek wywołały jej słowa, ale nie mogła nic odczytać z tych kamiennych, częściowo zakrytych hełmem rysów. Wiedziała, że w ten sposób pragnie poddać ją próbie. — Być może ciąży mu trochę ta sława i nie jest zachwycony, że wszyscy tak go wychwalają… Nie chcieliśmy urazić kapitana, ale oddał wielkie usługi tej Dolinie i ani tutejszy zwyczaj, ani ludzkie uczucia nie pozwalają nam traktować go jak zwykłego najemnika albo też za takiego go uważać. To samo odnosi się zresztą do jego towarzyszy. Nabrała powietrza w płuca i ciągnęła dalej, ufając instynktowi, który mówił jej, że w tym wypadku więcej osiągnie odwagą i otwartością niż bojaźliwym i nieśmiałym zachowaniem. — Proszę o wybaczenie w imieniu własnym i moich ludzi, jeśli popełniliśmy jakiś błąd z powodu nieznajomości waszych obyczajów, których — szczerze mówiąc — czasami nie potrafimy zrozumieć. Jednak kapitan zawsze był bez zarzutu wobec nas, a także wobec swoich współplemieńców i nie wyobrażamy sobie, żeby mógł zostać za to ukarany. — Nie zostanie ukarany — powiedział cicho Sokol—nik. — Obiecuję ci. Poczuła nagły przypływ radości i ulgi, ale po chwili tknęła ją nowa, przykra myśl.
— Chciałeś powiedzieć, że nie zostanie ukarany o f i c j a l n i e . Pokiwał głową rozumiejąc dobrze, o co chodzi Pani Morskiej Twierdzy i przyznając jej rację. — Niezależnie od mojej decyzji w tej sprawie wielu uzna go za renegata. Będą wśród nich tacy, których przyjaźń Tarlach wysoko sobie ceni. Ale on przeboleje tę nieuniknioną stratę, pani. Musi ją przeboleć. Znajduje się w tak ciężkim położeniu, że nawet gdyby zechciał teraz wycofać swoją propozycję, nie mógłby już tego zrobić. Kontynuowałbym wbrew jego woli to, co rozpoczął. — Kontynuowałbyś? — Właściwie już to robię, pani. Wbił w nią wzrok. Miała wrażenie, że jego oczy przewiercają ją na wylot. Tarlach czasami też tak patrzył, ale teraz czując na sobie spojrzenie Varnela chętnie skryłaby się w mysiej dziurze. Starała się bardzo nie pokazać tego po sobie. Musiała dać mu do zrozumienia, że jako dziedziczka Morskiej Twierdzy jest równorzędnym partnerem w rokowaniach, a ponadto, że zamierza być prawdziwą, a nie malowaną władczynią i nie pozwoli się zastraszyć ani zepchnąć na drugi plan. — Panie Wojny? — zaczęła siląc się na chłodny ton. — Kapitan powiedział mi, co chciałabyś uzyskać dzięki temu traktatowi. Rynek zbytu dla waszych wierzchowców i płodów rolnych, szkolenie dla waszych ludzi, obrona przed wrogami… to chyba bardzo skromna zapłata za wszystko, co nam dajesz. — Zapłata? Podejdź do okna, Ptasi Wojowniku, a zobaczysz mur. Wybudowali go twoi ludzie. Wcześniej jeszcze Górski Jastrząb oddał mi wielkie usługi w Estcarpie i obronił Morską Twierdzę przed Oginem z Kruczego Pola. — Żaden inny władca nie podarowałby Doliny w dowód wdzięczności za największą nawet przysługę. — Jestem Uną z Morskiej Twierdzy, a nie „innym władcą”. Wiem, że Górski Jastrząb wytłumaczył ci już, jakimi względami się kierowałam, ale powtórzę to wszystko jeszcze raz. Niezależnie od okoliczności, które zmusiły mnie do dokonania najazdu, nie potrafiłabym zatrzymać dla siebie kraju odebranego przemocą prawowitemu władcy. Zwłaszcza że zapewne w przyszłości dziedziczyłabym po tym bezżennym i bezdzietnym człowieku. Poza tym nie rozumiem, jak można, mając możliwość ocalenia rasy dzielnych ludzi, nie skorzystać z niej. — Jej wzrok pobiegł w stronę dwóch sokołów dzielących szeroką grzędę Promienia Słońca. — Byłabym gotowa wiele poświęcić, żeby tylko ocalić więź, jaka łączy was ze skrzydlatymi braćmi. Tego nie możecie utracić, Sokolniku, cokolwiek by się stało. — Wydaje mi się, że przyjaźń z sokołami nie jest wyłącznym przywilejem Sokolników — odparował. — Ten ptak nie znalazł się tu przez przypadek. Una wiedziała, że wiele ryzykuje trzymając sokolicę w swej komnacie i w dodatku zwracając na nią uwagę Varnela, ale jej przyjaźń z Promieniem Słońca była dobrze znana Sokolnikom Tarlacha oraz jej własnym ludziom, toteż prędzej czy później Pan Wojny i tak dowiedziałby się o tym. Lepiej było od razu wyjaśnić całą sprawę. — Promień Słońca jest ze mną od zeszłej jesieni, kiedy to jej wojownik podczas wizyty w twoim obozie związał się z innym sokołem. Nie wiem,
dlaczego wybrała właśnie mnie. Przedtem nie wierzyłam, że coś takiego jest w ogóle możliwe. W każdym razie polubiłam ją i nie chciałabym się z nią rozstawać. Podczas oblężenia kilkakrotnie uratowała mi życie — dodała miękko. — A ty zapewne również nieraz wyświadczyłaś jej podobną przysługę? — Owszem, zdarzyło mi się parę razy przyjść jej z pomocą. — Nie możemy kwestionować wyboru dokonanego przez sokoła — przyznał burkliwie po chwili milczenia. Potem znów zapadła cisza. Wreszcie Komendant pokiwał głową i odezwał się ponownie: — Nasi uskrzydleni bracia polubili tutejsze góry i chcą w nich pozostać. Wojownicy również zamieszkaliby w tym kraju, piękniejszym nawet od włości utraconych w Escarpie. Toteż jeśli zgodzę się na twoją propozycję, na pewno znajdziemy wystarczającą liczbę osadników. Problem polega jednak na czym innym. Zdaję sobie sprawę z tego, że niewiele wiesz o sokolnickich kobietach, ale słyszałem, że tutaj trzymasz przy sobie jedną z nich. Władczyni zesztywniała nagle. — Jest moją przyjaciółką i oddała nam wielkie usługi… Varnel nachmurzył się. — Dano mi to już do zrozumienia. Zarówno ty, jak i twoja czysta tarcza wydajecie się wątpić w mój honor. — Tylko dlatego, że sprawa dotyczy n a s z e g o honoru — odpowiedziała spokojnie. — Nikt nie wyrządzi jej krzywdy, ale muszę z nią porozmawiać. Jeśli nie możemy oczekiwać poparcia ze strony kobiet, to dalsze realizowanie planu nie będzie miało żadnego sensu i tylko zaszkodzi reputacji Górskiego Jastrzębia. Przyzwalająco skinęła głową. — Przyprowadzę ją do ciebie, kiedy tylko zechcesz. — Kapitan wspomniał, że jego zdaniem niektóre z waszych kobiet mogłyby chcieć przyłączyć się do nas. Czy sądzisz, że to możliwe? Una nie ukrywała swego zaskoczenia. — Nigdy nie rozważałam takiej możliwości — przyznała szczerze. Zaczęła się zastanawiać. Tarlach sądził zapewne, że chęć posiadania dzieci i troska o przyszłość plemienia z Morskiej Twierdzy okaże się u wielu kobiet silniejsza niż pragnienie łączenia się z mężczyznami w stałe, oparte na uczuciach związki. Wiedziała, że kapitan się myli. Krótkie spotkania w „okresach godowych”, do których Sokolnicy, chcąc nie chcąc, musieli przywyknąć, dla jej rodaków byłyby czymś nadzwyczaj upokarzającym. Zwłaszcza teraz, kiedy ich poczucie własnej wartości wzrosło niepomiernie po wygranych wojnach z alizońskimi Psami. Z drugiej strony, złożony prawie wyłącznie z kobiet garnizon twierdzy ciągle przestawał z kompanią najemników przed i podczas oblężenia. Całkiem możliwe, że w poszczególnych przypadkach powstało jakieś wzajemne zainteresowanie albo nawet uczucie. — To nie jest wcale takie nieprawdopodobne — powiedziała powoli. — Ale nie chcę niczego obiecywać ani nawet robić ci nadziei. W tej chwili sokół Komendanta, który podczas rozmowy cały czas intensywnie wpatrywał się w kobietę, wydał krótki ostry krzyk i usiadł na
ramieniu Uny. Wpił się pazurami w rękaw władczyni, jak gdyby ostrzegając ją, by nie wykonywała żadnych gwałtownych ruchów, i zaczął niecierpliwie szarpać dziobem kołnierz bluzy. Pani Morskiej Twierdzy stała zupełnie nieruchomo, chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że ostre szpony znajdują się zaledwie kilka cali od jej twarzy i pamiętała dobrze, jak wyglądają rany zadane tą straszliwą bronią. Sokół jednak nie robił wrażenia zagniewanego, a towarzysze Uny nie zdradzali najmniejszych oznak niepokoju, chociaż otwarcie okazywali niezadowolenie — nieznajomy ptak zbyt obcesowo traktował ich panią. Po chwili Blask Przestworzy odnalazł łańcuszki ukryte pod bluzą i wyciągnął na wierzch zarówno błogosławiony talizman Gunnory, jak i srebrnego sokoła. Varnel utkwił wzrok w tym dziwnym symbolu, a potem spojrzał jej w twarz. Oczy płonęły mu jak dwie gwiazdy. — Czy wiesz, co to jest, kobieto? — Oczywiście — odrzekła, siląc się na spokojny ton, chociaż życie jej i Tarlacha zawisło w tej chwili na włosku. Wiedziała, że Pan Wojny rozpoznał klejnot i wie, kto go wykonał. — To talizman Sokolnika. Nie można mi go odebrać siłą, groźbą ani podstępem. Jako posiadaczka srebrnego sokoła mam prawo zażądać pomocy od każdej czystej tarczy lub oddziału czystych tarcz, nie związanego żadną przysięgą, pod warunkiem że nie każę im czynić czegoś niegodnego. Nigdy nie próbowałam wykorzystać władzy, jaką daje mi ten symbol — dodała. — Kompania Górskiego Jastrzębia dobrowolnie zawarła ze mną umowę. — Jeśli wiesz aż tyle, to musiałaś otrzymać ten klejnot w darze. Nie znalazłaś go przypadkowo. — Ma się rozumieć, że tak. W przeciwnym razie zwróciłabym go, rozpoznawszy w nim dzieło jednego z twoich współplemieńców… Twój ptak wykazał się karygodnym wręcz brakiem dobrego wychowania. Każ mu wrócić z powrotem na grzędę. Pan Wojny spełnił jej prośbę. — Wszystkie sokoły wyczuwają obecność talizmanu. Mój towarzysz zdziwił się, że masz coś takiego przy sobie i uznał, że powinien mnie o tym zawiadomić. Proszę o wybaczenie, pani. Oczywiście masz prawo nosić ten klejnot, skoro on sam pragnie pozostać przy tobie, i żaden człowiek ani ptak nie powinien się do tego wtrącać. Mimo to przyglądał jej się uważnie przez kilka sekund, zanim w końcu poszedł do drzwi. Na korytarzu czekał Rufon, gotów stawić się na każde wezwanie swej pani lub jej znakomitego gościa. — Sprowadź do nas kapitana — powiedział mu Sokolnik. — Musimy się z nim natychmiast rozmówić. Widząc talizman na piersi kobiety, Tarlach poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Mimo to zasalutował i spokojnie czekał, aż dowódca zacznie mówić. — To twoje? — zapytał Varnel bez żadnych wstępów. — Tak. — Talizman był jego własnością i mógł nim swobodnie dysponować, nie pytając nikogo o zgodę. — Zastąpiłem go nowym. Żadnemu Sokolnikowi nie wolno było mieć dwóch takich klejnotów, ale wojownik, który zgubił swego sokoła lub komuś go podarował, miał prawo
zrobić sobie nowego. Co prawda, tego rodzaju przypadki zdarzały się bardzo rzadko. Komendant popatrzył na Tarlacha, a potem na Unę. — To bardzo skromny dar w porównaniu z tym, który od niej otrzymałeś — powiedział w końcu, zwracając się do Górskiego Jstrzębia — chociaż zdaje się, że ona docenia jego szczególne znaczenie. Odwrócił się do Uny. — Mądrze czynisz, ukrywając ten klejnot, pani. Wielu dziwiłoby się, że kapitan ci go podarował, zwłaszcza teraz, kiedy znaleźliśmy się w dość niezwykłej sytuacji. — Wiem o tym. Właśnie dlatego byłam taka zła, gdy twój sokół go odsłonił — powiedziała, chowając pod bluzę sokoła i amulet Gunnory. Tak więc Varnel zbudował im złoty most i choć nie mieli najmniejszego pojęcia, czy rzeczywiście wierzy w to, co powiedział, oboje odczuli wielką ulgę. Nawet jeśli domyślił się czegoś, nie powrócił więcej do tej sprawy. — Jeżeli informacje, których mi udzieliliście, potwierdzą się, poprę wasz plan. Chcieli wyrazić mu swą wdzięczność, ale on uniósł rękę, nakazując im milczenie. — Z tym radziłbym wam trochę poczekać. Czekają nas trudne dni, nawet ciebie, Uno z Morskiej Twierdzy. Najgorzej jednak przedstawia się sytuacja Górskiego Jastrzębia. — Trudności są po to, aby z nimi walczyć — powiedział Tarlach z rezygnacją w głosie. — Zapewne, ale chciałbym, żebyś przystąpił do tej walki wyposażony w jak najlepszą broń. — Varnel zauważył zmieszanie młodego oficera i jego oczy zabłysły. —Kapitan nie ma żadnych szans w sporze z Komendantami, nawet w takim plemieniu jak nasze, z panującą w nim wolnością słowa. Zobaczmy, jak będzie wyglądał na tobie… Mówiąc to, zdjął z ramion płaszcz i okrył nim Górskiego Jastrzębia. Była to czarna opończa, podobna do tych, jakie nosili wszyscy Sokolnicy, ale przetykana srebrną nicią. Una dostrzegła, że na twarzy Tarlacha odmalował się wyraz triumfu i spojrzała pytająco na Pana Wojny. — To płaszcz Komendanta, pani — wyjaśnił Varnel — niegdyś noszono go tylko w Gnieździe, a obecnie jest używany wyłącznie na terenie sokolnickich obozów. Miałem go teraz na sobie, bo jako nasz sojusznik powinnaś poznać wszystkie obyczaje. — Słusznie uczyniłeś — rzekła władczyni. Ogarnęła ją fala dzikiej dumy, a ona pozwoliła, aby odrobina tej dumy zabrzmiała w jej głosie. Wcześniej powiadomiła Pana Wojny o szacunku i sympatii, jaką cieszył się wśród mieszkańców Doliny zatrudniony przez nią najemnik. Varnel nie powinien więc się dziwić, że władczyni okazuje radość z powodu jego awansu. — W całej historii naszego plemienia nie było człowieka, który bardziej zasłużyłby sobie na to wyróżnienie — zapewnił Pan Wojny. Tarlach spuścił oczy. Fala euforii minęła, a powrót do rzeczywistości był dosyć przykry. — Dowodzę jedną jedyną kompanią, panie. Liczy ona tylko pięciuset ludzi, a raczej liczyła… w ostatniej wojnie ponieśliśmy niemałe straty. To
za mało, żeby utworzyć pułk. Dowódca zaśmiał się. — Jest dopiero południe, a ty już myślisz o wieczorze. Nie bój się. Myślę, że będziesz miał swój pułk i to nawet bardzo szybko. Po ostatnich wydarzeniach z pewnością znajdzie się wielu gotowych pójść za Górskim Jastrzębiem, gdziekolwiek zechce ich poprowadzić. Pozwolę ci też wcielić do twego oddziału wszystkich tych, którzy odłączą się od kolumn Xorocka, Gurrina i Langholda. Liczba twoich podkomendnych wkrótce się podwoi… co ja mówię, potroi, nawet jeśli będziesz wybierać tylko i wyłącznie najlepszych. Westchnął. Dobry nastrój opuścił go w mgnieniu oka. Wskutek nieszczęśliwego zrządzenia losu ten po trzykroć zasłużony awans miał być nie tylko wyróżnieniem i nagrodą, ale również bronią w walce, jaką musiał stoczyć kapitan. — Jest jeszcze ktoś, z kim muszę porozmawiać, zanim wiadomość o naszych zamiarach wydostanie się z czterech ścian tej komnaty. Przyprowadźcie tu tę uzdrowicielkę. Pyra ostrożnie przypatrywała się Panu Wojny, wodzowi Sokolników. Mimo dręczących ją obaw stała wyprostowana, z wysoko uniesioną głową i nie spuściła oczu, gdy napotkała jego badawcze spojrzenie. — Wiesz, po co cię wezwałem? Było to raczej stwierdzenie faktu niż pytanie. — Sądzę, że tak, ale być może jestem w błędzie. Szare oczy zwęziły się. — Chcesz powiedzieć, że nie zgodzisz się zdradzić twoich towarzyszy? — Czyżby o to ci właśnie chodziło, czysta tarczo? — odparowała zimno. Spojrzał na nią oczyma, w których błyszczał gniew, ale po chwili uśmiechnął się pogodnie. — Gdyby to było konieczne… Chodzi przecież o sprawę wielkiej wagi. Ale w tej chwili nie prowadzę żadnej gry. Muszę tylko wiedzieć, z jakim spotkam się odzewem, jeśli rozgłoszę wieść o przymierzu z Morską Twierdzą i poproszę mieszkanki wiosek, żeby zamieszkały w Kruczym Polu. Oczekuję przemyślanej i wyczerpującej odpowiedzi. — Pokiwał głową, zadowolony zarówno z tego, że jego rozmówczyni okazała się osobą bardzo pojętną, jak i z tego, że wiadomość o Tarlachowym awansie wyraźnie ją ucieszyła. Nie zrobił jednak żadnej uwagi na ten temat, tylko podjął przerwaną wypowiedź: — Nie chciałbym, żeby jego trud poszedł na marne. Pyra milczała przez chwilę. — Moje świadectwo z pewnością pomoże — odrzekła w końcu — ale nie mogę się wypowiadać w imieniu pozostałych wiosek. Nie mam pojęcia, co zdecydują tamte kobiety. W każdym razie ja sama poprę Górskiego Jastrzębia, panią Unę i innych, których tu poznałam. Powiedz też moim siostrom, że te dwie doliny są położone z dala od zamieszkanych okolic i ze wszystkich stron otoczone górami, tak więc w razie czego bardzo trudno będzie stąd uciec. Sądzę, że zgłosi się do ciebie wiele ochotniczek, chociaż wszystkie na pewno tu nie przyjdą. Nie miałyśmy specjalnie przykrych doświadczeń z naszymi mężczyznami i właściwie polubiłyśmy tryb życia, jaki prowadzimy: niezależny, urozmaicony, ciekawy. Jesteśmy gotowe podjąć duże ryzyko, żeby móc dalej robić to, co robiłyśmy dotychczas. Takie same nastroje
panują zapewne w tych wioskach, które odwiedzają tylko zdyscyplinowani wojownicy i w których ciągle pamięta się o odległej przeszłości. Jeśli chodzi o inne osady, to nie spodziewam się, żebyście mogli coś tam wskórać. Nie zaufają wam na tyle, aby zdać się na waszą łaskę i niełaskę. Trudno je za to winić. Bardzo źle się z nimi obchodzono, Panie Wojny. — Czy uda ci się przekonać wystarczająco wiele z nich, Pyro? — zapytała natarczywie Una. — Od tego zależy przyszłość waszej rasy. — Tak — odpowiedziała powoli Sokolniczka. — Wasze przedsięwzięcie na pewno się powiedzie, jeśli taka będzie wola Jantarowej Pani. Niemal niedostrzegalnie zmrużyła oczy, patrząc na swoją przyjaciółkę, a raczej na dwoje swoich przyjaciół — bo Górskiego Jastrzębia również darzyła przyjaźnią, mimo że odnosił się do niej z rezerwą. Oboje poświęcili tak wiele, tak ważnej idei, a żadne z nich nie doczekało się stosownej nagrody. Przynajmniej w życiu osobistym. Istniała tylko jedna możliwość, żeby to naprawić. Ktoś musiał wziąć ich sprawy w swoje ręce. Uśmiechnęła się w duchu. Im dłużej zastanawiała się nad sytuacją swego plemienia po przybyciu do Hallacku, tym bardziej dręczyła ją pewna istotna kwestia. Należało ją natychmiast poruszyć i Pyra chciała to właśnie uczynić. Nie zamierzała jednak ograniczyć się do przedstawienia całej sprawy i wskazania najlepszego wyjścia z trudnej sytuacji. Postanowiła, że natychmiast zlikwiduje istniejący problem, chociaż mogło się to dla niej okazać niebezpieczne. — Jest pewna sprawa, która mnie dręczy — oświadczyła. — Nie zaznam spokoju, póki nie zostanie załatwiona… Żeby to się stało, będę musiała poprosić o coś panią Unę i Górskiego Jastrzębia… To będzie bardzo trudne dla nich obojga. Popatrzyła na władczynię i kapitana. — Jest mi tym ciężej prosić ich o to, że dotychczas zrobili tyle dla sprawy… — Do rzeczy — zażądał Tarlach ostrym głosem. Co takiego mogła wymyślić ta kobieta, skoro wszystko zostało już omówione i ustalone? — Władczyni wielokrotnie mówiła, że nie przedstawiłaby podobnej oferty żadnemu innemu plemieniu, nawet gdyby znajdowało się w sytuacji tak ciężkiej, jak my teraz. Jedynie Sokolnicy w żadnym wypadku nie mogliby się stać uciążliwi dla jej rodaków i ich potomków. Tylko Sokolnikom można w pełni zaufać… Sądzę, że i my powinniśmy pomyśleć trochę o przyszłości. Krucze Pole jest nasze, możemy swobodnie korzystać ze wszystkich bogactw tej krainy. Ale prawo użytkowania ziem Morskiej Twierdzy będzie nam przysługiwać dopóty, dopóki istnieje pakt, a my nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co w przyszłości stanie się z tą Doliną. — Przerwała na chwilę, żeby zebrać myśli. — Rzadko się zdarza w Hallacku, żeby jakiś kraj pozostawał długo pod rządami kobiety. Te posiadłości może nie są tak bogate jak inne, ale byłyby łakomym kąskiem dla ubogiego tułacza albo miejscowego pana, który nie jest w stanie obdzielić licznych synów swą małą domeną. Poza tym pani tych włości jest nadzwyczaj piękna, co byłoby miłym dodatkiem do posagu. Żyłaby pod ciągłą presją, na wszelkie sposoby starano by się zmusić ją do ponownego zamążpójścia i być może jej serce uległoby w końcu któremuś zalotnikowi.
Załóżmy, że ten wybrany przez nią — nieważne z jakich powodów — nie zechce respektować ugody zawartej przez kobietę. A nawet jeśli nie on, to jego potomek lub potomek jego potomka… Co wówczas poczniemy? Nie mogę sprowadzić tu moich sióstr tylko po to, żeby one, ich córki i wnuczki — a także synowie, bo odtąd nie będą nam już zabierani — zostali wszyscy uwięzieni na małej przestrzeni, nie odpowiadającej naszym potrzebom. W dodatku zapewne musielibyśmy toczyć wieczną wojnę o własną ziemię, czego nigdy jeszcze nie robiliśmy, chociaż nieraz zdarzało nam się wspomagać innych w tego rodzaju sporach. Nasza sytuacja byłaby jeszcze gorsza niż teraz. — Czy masz pomysł, jak temu zapobiec? — spytała Una, lekko oszołomiona wizją, jaką roztoczyła przed nimi Sokolniczka. Obawy Pyry były bez wątpienia uzasadnione. Pyra kiwnęła tylko głową. — Owszem, chociaż ten pomysł może ci się nie spodobać. Ty i Górski Jastrząb musicie zawrzeć związek małżeński, zgodnie z tutejszym obyczajem, a także według naszego prastarego rytuału, o którym wciąż jeszcze pamiętają w mojej wiosce. W ten sposób połączycie dwie Doliny i w świetle prawa staną się one całością. W komnacie zapadła martwa cisza. Przez chwilę nikt nie był w stanie zareagować na tę niezwykłą propozycję. Potem na policzki Tarlacha wypłynął rumieniec gniewu, a oczy wojownika ginące w cieniu hełmu zaczęły miotać błyskawice. Władczyni również oblała się czerwienią. Najpierw odczuła straszny gniew, a potem już tylko wstyd — wstyd dumnej kobiety, która nie przywykła do tego, żeby ktoś podejmował za nią najważniejsze decyzje. Pyra znów uśmiechnęła się w głębi duszy. Cokolwiek miało się z nią stać za chwilę, naturalna, gwałtowna reakcja tych dwojga musiała rozwiać wszelkie wątpliwości Pana Wojny i postawić ich poza wszelkim podejrzeniem. Varnel oparł dłoń na rękojeści miecza. — Chociaż oboje jesteśmy tu gośćmi, mam wielką ochotę zatopić to ostrze w twoim sercu — syknął. — Pomyśl, człowieku! — warknęła, starając się nie okazywać strachu, chociaż serce waliło jej jak młotem — Wioski można założyć nawet na niewielkim terenie. To wasze oddziały i stada potrzebują przestrzeni. Pan Wojny z trudem zdołał się opanować. Do licha! Rogaty Pan powinien ukarać tę zuchwałą klacz, ale nie sposób było odmówić słuszności jej wywodom. Znalazła słaby punkt planu, coś, co mogło za jednym zamachem pogrzebać wszystkie ich nadzieje — a także wskazała właściwe środki zapobiegawcze. Spojrzał na pozostałą dwójkę. — Tego, o czym ona mówi, rzeczywiście nie braliśmy pod uwagę — powiedział powoli, z goryczą w głosie. — Mimo to jednak, choć ugoda ta wiele znaczy dla mojej rasy, nie mogę zmusić tego wojownika, żeby zrobił coś takiego… ani tej damy — dodał, niechętnie przyznając, że Unie należą się takie same względy. T ariach zdążył już ochłonąć z pierwszego szoku i uświadomić sobie, co zrobiła Pyra. Wciąż był zły, że wystrychnęła go na dudka, ale jego oczy już śmiały się do Uny. — Władczyni Doliny Morskiej Twierdzy okazała się mężnym i
wartościowym sojusznikiem — powiedział wolno, wiedząc, że musi ostrożnie dobierać słowa — ożenię się z nią, jeśli wymaga tego dobro sprawy i jeśli nie jestem jej całkiem wstrętny. Niektórzy i tak mnie potępią, niezależnie od tego, czy ją poślubię czy nie. Kiedy wypowiadał ostatnie zdanie, w jego głosie zabrzmiała prawdziwa gorycz. Jednak niemal natychmiast poczuł się lepiej. Jeśli zdoła do tego doprowadzić, być może w przyszłości czeka go coś jeszcze oprócz cierpienia i upartego dążenia do obranego celu… — Czy udzielisz mi odpowiedzi, pani? Może potrzebujesz więcej czasu do namysłu? — Nie — odpowiedziała, podnosząc głowę. Już dawno przysięgła sobie, że poślubi tylko Tarlacha z Sokolników i nikogo innego. Uzdrowicielka nie wiedziała jednak o ich wspólnej tajemnicy, a jej argumenty musiały wydać się wszystkim bardzo mocne. Trzeba było skorzystać z nadarzającej się okazji. — Tak jak mówi Pyra, być może musiałabym kiedyś ulec różnym naciskom i poślubić człowieka, którego szanowałabym i ceniła znacznie mniej niż ciebie. Przyjmuję twoje oświadczyny, Ptasi Wojowniku. Una z Morskiej Twierdzy westchnęła w głębi serca. Gniewało ją to, że musi uciekać się do podstępu, podczas gdy pragnęłaby obwieścić całemu światu, jak bardzo kocha i pragnie tego człowieka. Ale chwilę później uśmiechnął się leciutko, tak aby Varnel tego nie dostrzegł. To był tylko drobny cień, który nie mógł zmącić jej radości. Zapewne przez jakiś czas — może nawet bardzo długo — będą musieli ukrywać swoje prawdziwe uczucia, ale niemożliwe już się stało, wbrew wszelkim zasadom prawdopodobieństwa. Przynajmniej przed sobą nie mieli żadnych tajemnic. Wiedzieli, że wkraczają na trudną, niebezpieczną drogę, ale wiedzieli również, że pójdą nią razem, dzieląc w pełni czekające ich trudy i radości. Było to prawdziwe błogosławieństwo losu, wspaniały dar dla nich obojga — co wyczytała z twarzy mężczyzny, który był panem jej serca.
POSŁOWIE Tak więc opuścili Lormt — garstka ludzi gotowych stawić czoło Siłom Ciemności, równie potężnym i strasznym jak te, które brały swój początek w naszym świecie. Wspomnienie o najeździe Kolderczyków, a także o zniszczeniach, jakie spowodowali wrogowie, wciąż żyło w naszej pamięci i zapewne będzie żyć w pamięci naszych potomnych. Dlatego nieraz myśleliśmy, co by się stało, gdyby Sultanici zdobyli przyczółek, port, gdyby zdołali osiedlić się w Krainie Dolin? Czy pozostali przy życiu mieszkańcy naszego świata zdołaliby ich stamtąd wypędzić? Nolar i ja raz jeszcze odwiedziliśmy Elgaret, strażniczkę wielkiej skały. W jej sanktuarium wszyscy razem szukaliśmy czegoś, co pomogłoby nam spotęgować nasze magiczne zdolności. Elgaret rozmawiała z pozostałymi Czarownicami, a Nolar wzmacniała to posłanie, jak potrafiła i nadawała mu właściwy kierunek. Ja z kolei szukałem Kemoca — nigdy jeszcze nie sięgnąłem myślą tak daleko, jak owego dnia. Udało mi się odnaleźć przyjaciela, ale on twierdził, że nie starczy nam czasu na zebranie jakiejkolwiek armii i doprowadzenie jej do Hallacku. Moglibyśmy natomiast — jego zdaniem — wezwać na pomoc innego rodzaju siły. Opowiadał mi o Hilarionie, adepcie żyjącym gdzieś nad brzegiem mało znanego zachodniego morza, który — z racji miejsca zamieszkania — posiadał większą niż zwykli ludzie wiedzę o wiatrach i falach morskich. Tak jak podczas Wielkiego Poruszenia, powstało ogromne skupisko Mocy, ale tym razem czas i odległość były przeciw nam. Mało też pozostało takich, którzy władali naprawdę wielką siłą, a i ci niewiele mogli wskórać znajdując się daleko od pola walki. Trzykrotnie odwiedziliśmy Skałę i ostatnim razem zdołałem wreszcie przezwyciężyć obawę i rzucić kryształy. To, co z nich wyczytałem, odebrało mi niemal całą nadzieję. Upadły, ale nie rozsypały się na wszystkie strony — dlatego doszedłem do wniosku, że oglądam zaciekłą bitwę, bezpośrednie starcie dwóch armii walczących w gęstych szykach. Cienki żółty pierścień, w którym odgadłem potomstwo Sokoła — otaczał wielką, kłębiącą się chmurę krwawej czerwieni — wrogą armię. Jednak żółte kryształy nie chciały ustąpić pola i choć żółta otoka stawała się coraz cieńsza, nie pękła w żadnym miejscu. Nagle dłoń, w której dzierżyłem worek, poruszyła się wbrew mej woli i jeszcze kilka kryształów upadło na posadzkę. Kryształy symbolizujące zło oddzieliły się od pozostałych i utworzyły brzydki stos. Były martwe i zimne. Natomiast wszystkie zielone, błękitne i białe kamienie — kamienie o kolorach oznaczających życie, błyszczały gotując się do bitwy. A czerwień zaczęła blednąc, aż w końcu…. zniknęła! Nolar chwyciła mnie za ramię i krzyknęła głośno, niczym wojownik triumfujący na polu bitwy. Ja również wydałem okrzyk, jaki zawsze wydobywa się z gardła szarżującego Pogranicznika. Nasze głosy odbiły się echem od ścian komnaty Skały i wówczas zstąpiła
na mnie radość, jakiej nigdy jeszcze nie zaznałem. Ująłem dłoń Nolar i spojrzałem w jej piękne błyszczące szczęściem oczy, które skwapliwie szukały mego spojrzenia. Tak więc na długo przed przybyciem sulkarskiego posłańca, który opowiedział nam historię tej niezwykłej wojny, wiedzieliśmy już, że równowaga między Światłem a Ciemnością została przywrócona.