Andrea Camilleri
Cierpliwość pająka
Tłumaczenie: Stanisław Kasprzysiak
*
Zbudził się znienacka, spocony i zadyszany. Przez chwilę nie rozumiał, gdzie ...
1 downloads
7 Views
Andrea Camilleri
Cierpliwość pająka
Tłumaczenie: Stanisław Kasprzysiak
*
Zbudził się znienacka, spocony i zadyszany. Przez chwilę nie rozumiał, gdzie się
znajduje, i dopiero lekki, regularny oddech śpiącej przy nim Livii uprzytomnił mu, że już
wrócił do znajomego i bezpiecznego świata. Leżał w swojej sypialni w Marinelli. Ze snu
wyrwał go ból, chłodne uczucie bólu, jakby ktoś przeciągnął mu ostrzem noża przez
ranę na lewym ramieniu. Nie musiał patrzeć na budzik stojący na nocnej szafce, żeby
wiedzieć, że jest wpół do czwartej, a dokładnie: trzecia dwadzieścia siedem minut i
czterdzieści sekund. O tej godzinie budził się co noc, od dwudziestu dni, bo już tyle
czasu upłynęło od chwili, w której Dżamil Zarzis, przestępca handlujący
sprowadzanymi z Afryki dziećmi, zranił go strzałem z pistoletu. Minęło dwadzieścia
dni, ale od tamtego momentu czas jakby zaczął płynąć na nowo. Jakiś przycisk
zatrzymał jego trybiki w tym zakątku głowy, który rejestruje upływ godzin i dni, i odtąd
ten przycisk działał już stale, budził go ze snu albo z nagła, w zagadkowy, całkiem
niepojęty sposób zatrzymywał obraz otaczającego go świata. On sam doskonale
wiedział, że podczas tamtej błyskawicznej wymiany strzałów, zakończonej śmiercią
Zarzisa, nawet nie zaświtało mu w głowie, żeby popatrzeć na zegarek, ale też dobrze
pamiętał, że w chwili, gdy kula wbijała się w jego ciało, jakiś głos w nim, bezosobowy
kobiecy głos o nieco metalicznym tonie, takim samym, jaki pobrzmiewa w głosach,
które można usłyszeć na dworcach lub w supermarketach, oznajmił mu: „Jest trzecia
dwadzieścia siedem minut i czterdzieści sekund”.
- Pan był wtedy z komisarzem?
- Byłem, panie doktorze.
- A nazywa się pan?
- Fazio, panie doktorze.
- Ile czasu minęło od zranienia?
- No cóż, do strzelaniny doszło około wpół do czwartej. Czyli jakieś pół godziny temu,
może trochę więcej. Panie doktorze...
- Słucham.
- Czy to coś poważnego?
Leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami i dlatego wszyscy byli przekonani, że
stracił przytomność i że wobec tego mogą przy nim otwarcie rozmawiać. On jednak
wszystko odczuwał i rozumiał, był jednocześnie wycieńczony i przytomny, a tylko nie
miał ochoty się odzywać i samemu odpowiadać na pytania lekarza. Zastrzyki, które mu
zrobili, by nie czuł bólu, najwyraźniej poskutkowały, dotarły do wszystkich zakątków
jego ciała.
- Chce pan coś wykrakać? To drobiazg, musimy tylko wyjąć kulę, która została w
ranie.
- O Boże!
- Dlaczego pan się denerwuje? To naprawdę nic poważnego. W dodatku wygląda na
to, że kula niczego nie naruszyła i rękę będzie miał nadal sprawną, wystarczy trochę
ćwiczeń, trochę rehabilitacji. Pana jednak dalej to dręczy - dlaczego? Pozwoli pan, że
spytam - dlaczego?
- Panie doktorze, wie pan, kilka dni temu komisarz wybrał się sam, bez nikogo z nas,
żeby zobaczyć pewne miejsce...
Oczy ma teraz, tak jak wtedy, zamknięte. Ale już nie słyszy żadnych słów, jakby
wszystko zagłuszało morze bijące z siłą o piaszczysty brzeg. Musi wiać wiatr, w jego
podmuchach okiennica trzepoce i skrzypi płaczliwie. Jak to dobrze, że dostał zwolnienie
lekarskie i może wylegiwać się w łóżku, ile tylko chce. To pocieszenie dobrze go
usposabia, więc decyduje się uchylić trochę powieki.
Dlaczego wtedy przestał słyszeć, co Fazio opowiada? Także uchylił powieki, zmrużył
oczy. Tamci dwaj już odeszli od jego łóżka, stanęli przy oknie. Fazio mówił, a lekarz w
białym fartuchu słuchał go z wielką powagą. On natomiast był pewien, że wcale nie
musi słyszeć słów, by wiedzieć, co Fazio opowiada doktorowi. Jego przyjaciel, jego
zaufany, najwierniejszy pomocnik, właśnie zdradza go jak Judasz, bo z całą pewnością
mówi lekarzowi o tamtym zdarzeniu, kiedy to on leżał bez sił na plaży, a wcześniej, w
morzu, poczuł mocny ból serca... No to teraz się zacznie, nie ma się co łudzić, skoro
lekarze zdobyli taką piękną informację! Zanim wydostaną z niego tę nieszczęsną kulę,
prześwietlą go na wylot, obejrzą w środku i gdzie się tylko da, wytrząsną zeń wszystko i
będą po kawałku zdzierać mu skórę, żeby tylko się dowiedzieć, co pod nią kryje...
Sypialnia wygląda tak samo jak zawsze. Nie, nieprawda. Teraz jest inna, chociaż
ciągle jest to ta sama, dobrze mu znana sypialnia. Tyle że na komódce leżą rzeczy Livii:
jej torebka, spinki do włosów, kosmetyki. A na krześle stojącym po drugiej stronie łóżka
wiszą jej bluzka i spódnica. I jeszcze, mimo że tego nie widać, dobrze wie, że gdzieś przy
łóżku stoją jej różowe pantofle. To go wzrusza. Otrząsa się z tego nastroju, wraca do
siebie, uspokaja. Już od dwudziestu dni pojawia się w nim ta nowa tonacja, której
jeszcze nie umie się wyzbyć. Wystarcza byle drobiazg i nieoczekiwanie przyłapuje się
na tym, że zaraz zacznie się rozczulać. A takiej kruchości odczuć wstydzi się, martwi się
nią i dochodzi do wniosku, że w tej sytuacji musi wypracować sobie pokrętne sposoby
obrony, byle tylko inni nie dostrzegli w nim tego stanu. Ale te sposoby nie skutkują
wobec Livii, z nią nic takiego nie może mu się udać. Dlatego postanowiła mu pomóc i
wspiera jego wysiłki, odnosząc się do niego dość chłodno, żeby mu nie dostarczać
pretekstów do rozklejania. Na nic się to jednak zdaje, bo ta miłosna, wyrozumiała, czuła
pomoc ofiarowana przez Livię wywołuje w nim mieszaninę wzruszenia i radości. Cieszy
się, że Livia poświęciła cały swój urlop, by się nim opiekować, i uważa, że nawet dom w
Marinelli jest uszczęśliwiony jej obecnością. Sypialnia, widziana w pełnym świetle dnia,
wręcz ożyła, odkąd przebywa w niej Livia, odzyskała barwy, jakby jej ściany zostały
świeżo pomalowane świetlistą bielą. I dlatego, ponieważ teraz nikt nie patrzy, ociera
sobie brzegiem prześcieradła łzę.
Wszystko tu jest białe, a z tej bieli wyłamuje się tylko jeden śniady ton (kiedyś może
był różowy, ileż stuleci temu?), kolor jego nagiej skóry. Całkiem biała jest sala, w której
robią mu elektrokardiogram. Lekarz wpatruje się w długie pasmo papieru i kręci z
niedowierzaniem głową. Zaniepokojony Montalbano domyśla się, że wykres, który
lekarz ogląda, jest dokładnie taki sam jak zapis zarejestrowany sejsmografem podczas
trzęsienia ziemi w Mesynie w 1908 roku. Kiedyś widział ten zapis w jakimś
czasopiśmie historycznym: była to jedna rozpaczliwa i niedorzeczna gmatwanina,
zdawało się, że wykreśliła ją oszalała z rozpaczy ręka.
„Już mnie przyłapali - myśli. - Już mają dowód, że moje serce działa jak napędzane
prądem zmiennym, skokami. Już wiedzą, że mam za sobą co najmniej, ale to co
najmniej, trzy zawały!”
Po chwili do pokoju wchodzi drugi lekarz, oczywiście w białym fartuchu. Przygląda
się wykresowi, przygląda się jemu, przygląda się swemu koledze.
- Robimy jeszcze raz - mówi.
Chyba nie wierzą własnym oczom, bo trudno im zrozumieć, jak człowiek z takim
elektrokardiogramem może jeszcze leżeć na szpitalnym łóżku, a nie na marmurowym
stole w kostnicy. Wpatrują się w nowy wykres, tym razem bardzo blisko siebie, głowa
przy głowie.
- Zrobimy mu echo serca - decydują, ale nie wyglądają na przekonanych do swego
rozwiązania, tylko na wystraszonych.
Montalbano miałby ochotę odezwać się i oświadczyć, że skoro sprawy tak się
przedstawiają, to chyba nie warto wyciągać z niego kuli. Lepiej będzie, jeśli dadzą mu
spokojnie umrzeć. Szkoda tylko - szlag by to trafił - że nie zostawi po sobie testamentu.
Nie zadbał o to. Dom w Marinelli na przykład musi koniecznie dostać się Livii, a bez
testamentu to jest pisane na wodzie. Zawsze może skądś wyskoczyć jakiś kuzyn
czwartego stopnia i dopominać się o swoje rzekome prawa.
Otóż to. Gdyż od jakiegoś czasu dom w Marinelli należy do niego. Nie przypuszczał, że
kiedykolwiek uda mu się go zdobyć na własność, dom był za drogi jak na jego pensję, z
której niewiele mógł zaoszczędzić. Ale pewnego dnia wspólnik ojca napisał mu, że byłby
skłonny go spłacić, bo chciałby przejąć dziedziczoną przez niego część majątku, te
budynki, w których ojciec produkował wino. I w ten sposób nie tylko zyskał pieniądze
na zakup domu, ale jeszcze trochę mu ich zostało i mógł je złożyć w banku. Na starość. A
wobec tego musiał koniecznie spisać testament, skoro, chociaż o to nie zabiegał, stał
się człowiekiem majętnym.
Jednak od wyjścia ze szpitala jeszcze się nie zdobył na pójście do notariusza. Ale
kiedy w końcu się do niego wybierze, oczywiście dom zapisze Livii, to już postanowił. A
co zostawi François...? Temu swojemu synowi, który nie był jego synem? Także już
dobrze wiedział, co mu przekaże. Pieniądze na jakiś drogi samochód. Mógł sobie
wyobrazić oburzoną twarz Livii.
Zwariowałeś? Chcesz go rozpieszczać? Tak, moja pani, chcę. Syna, który nie jest
synem, ale mógłby (i powinien) nim być, trzeba rozpieszczać znacznie bardziej niż
syna, który rzeczywiście jest synem. Może to rozumowanie zawiłe, może zakręcone jak
świński ogon, zgoda, ale jednak trzyma się kupy. A co zostawi Catarelli? Bo Catarella z
całą pewnością także powinien się znaleźć w jego testamencie. Co przeznaczy dla
niego? Na pewno nie książki. Próbował sobie przypomnieć, jak brzmiały słowa starej
piosenki strzelców alpejskich, która nazywała się Testament kapitana lub jakoś tak, ale
nic z tego nie wyszło. No to... zegar!
Tak, Catarelli zostawi pamiątkowy rodzinny zegar, który przysłał mu wspólnik ojca.
Catarella dzięki temu poczuje się członkiem rodziny. Zegar! Jaki to dobry pomysł!
Na zegarze w pokoju, gdzie go przewieźli na echo serca, nie może zobaczyć godziny,
bo ma w oczach rodzaj szarawej zasłony. Obaj lekarze wpatrują się w ekran, taki jak w
telewizorach, są przy tym bardzo skupieni, czasami coś przesuwają na nim myszką.
Jeden, ten, co ma go operować, nazywa się Strazzera. Tym razem z aparatu wysuwa
się nie taśma papieru, tylko seria zdjęć czy rysunków. Obaj oglądają je w tę i z
powrotem, a na koniec nabierają głęboko powietrza jak po długim, męczącym marszu.
Strazzera podchodzi do Montalbana, a ten drugi siada na krześle, oczywiście białym, i
surowo mu się przygląda.
Po chwili pochyla się nad nim chirurg. Montalbano liczy się z tym, że zaraz usłyszy:
„Nie ma pan co udawać, że jeszcze żyje! Wstydziłby się pan!”
Jakoś tak brzmiało to w jednym wierszyku:
„Temu biedakowi/Tak się przy darzyło,/Ze wciąż jeszcze walczył,/Choć już go nie
było”.
Lekarz jednak nic nie mówi, tylko zaczyna osłuchiwać go stetoskopem. Jakby już nie
czynił tego ze dwadzieścia razy. Wreszcie prostuje się, patrzy na kolegę i pyta: - Co
robimy?
- Wolałbym, żeby go jeszcze obejrzał Di Bartolo - odpowiada ten drugi.
Di Bartolo! Legenda lekarska. Montalbano już kiedyś się z nim zetknął. Di Bartolo ma
siedemdziesiątkę, a nawet więcej, jest chudy, nosi białą bródkę i dlatego przypomina
kozę.
Poza tym nie dostosował się do powszechnej ogłady i ma za nic dobre maniery...
Podobno kiedyś, badając na swój szorstki sposób nieznajomego, o którym wiedział
jedynie tyle, że jest bezlitosnym lichwiarzem, oznajmił mu, że nie może dlań wymyślić
żadnego lekarstwa, bo nie był w stanie znaleźć u niego serca. Innym razem, także komuś
nieznajomemu, kto pił kawę w barze, zadał pytanie: „Czy pan wie, że u pana już się
zaczyna zawał?” Tak też się stało: ten nieszczęśnik wkrótce doczekał się zawału, może
tylko dlatego, że przepowiedział go tak słynny lekarz jak Di Bartolo. Dlaczego jednak ci
dwaj chcą wezwać do niego Di Bartola, skoro i tak nie ma tu już nic do zrobienia?
Pewnie chcą pokazać staremu fachowcowi takie kuriozum, jakim jest on, Montalbano,
takiego kogoś, kto w niepojęty sposób ciągnie dalej, chociaż ma serce jak Drezno po
amerykańskich nalotach.
W oczekiwaniu na Di Bartola przewożą go z powrotem do jego pokoju. Kiedy
otwierają szeroko drzwi, żeby mógł przez nie wjechać wózek z noszami, dobiega go głos
Livii, wołającej rozpaczliwie:
- Salvo! Salvo!
Nie ma ochoty jej odpowiadać. Biedaczka! Przyjechała do Yigaty, bo chciała spędzić z
nim kilka dni, a tymczasem spotkała ją taka czarująca niespodzianka!
- Zrobiłeś mi prawdziwą niespodziankę! - powiedziała wczoraj Livia, kiedy wracając
z wizyty kontrolnej w szpitalu w Montelusie, stanął na progu z wielkim bukietem róż w
ręku. I od razu zalała się łzami.
- Livio, daj spokój, nie płacz!
A sam opędzał się od łez z wielkim trudem.
- Dlaczego mam nie płakać?
- Dawniej nigdy nie płakałaś.
- A czy ty dawniej kiedykolwiek przynosiłeś mi bukiety róż? Teraz wysunął rękę i
oparł ją na biodrze Livii, lekko, żeby jej nie obudzić.
Całkiem zapomniał, a może nie zwrócił na to uwagi, kiedy go poznał, że profesor
Bartolo ma nie tylko wygląd, lecz także głos kozy.
- Dzień dobry wszystkim - zabeczał, wchodząc do pokoju na czele orszaku chyba
dziesięciu lekarzy, ubranych co do jednego w białe fartuchy, którzy zaraz stłoczyli się
wokół łóżka.
- Dzień dobry - odpowiadają wszyscy, czyli jedyny Montalbano, bo kiedy profesor
pojawił się na progu, w pokoju był tylko on.
Di Bartolo podchodzi do jego łóżka i przypatruje mu się z zaciekawieniem.
- Z przyjemnością stwierdzam - mówi - że wbrew opinii moich kolegów jest pan
jeszcze zdolny rozumieć i reagować.
Gestem ręki przywołuje do siebie Strazzerę, który podaje mu wyniki badań. Profesor
szybko przebiega wzrokiem pierwszą kartkę i od razu rzuca ją na łóżko, to samo robi z
drugą, z trzecią i z czwartą. Wkrótce głowa i pierś Montalbana znikają zakryte kartkami
papieru.
W końcu do komisarza dobiegają słowa profesora, ale jego samego nie może
zobaczyć, bo również na oczy spadły mu przed chwilą zdjęcia echa serca.
- Powiedzcie mi, dlaczego się wam zachciało mnie wzywać?
Beczenie ma ton rozdrażnienia, koza najwidoczniej jest już poirytowana.
- Panie profesorze, wie pan - mówi ostrożnym głosem Strazzera - rzecz w tym, że
jeden z pracowników komisarza dał mi znać, co przydarzyło się przed kilku dniami,
chodzi o poważny epizod z...
Z czym? Nie potrafi już dosłyszeć, co mówi Strazzera.
Może streszcza kozie ten odcinek prosto do ucha. Odcinek? Co tu ma do rzeczy jakiś
odcinek? To nie jest serial telewizyjny. Strazzera wyraził się: epizod. Czy jednak
odcinków seriali nie nazywają także epizodami?
- Posadźcie mi go - zarządza profesor.
Zbierają z niego kartki, delikatnie go podnoszą. Krąg lekarzy, wszyscy w bieli, tłoczy
się wokół łóżka w nabożnej ciszy. Di Bartolo zaczyna wsłuchiwać się w niego
stetoskopem, po chwili przesuwa stetoskop o kilka centymetrów, potem przesuwa raz
jeszcze i zatrzymuje na dłużej. Patrząc z tak bliska na jego twarz, komisarz spostrzega,
że profesor bez ustanku porusza szczękami, jakby żuł gumę. Zaraz jednak mówi sobie,
że jest to oznaka przeżuwania.
Di Bartolo naprawdę jest kozą. Koza już od dłuższego czasu nie pożywia się, tylko
przeżuwa.
A teraz znieruchomiała i wsłuchuje się w niego. Co słyszą jej uszy, co się dzieje w
głębi mego serca? - zastanawia się Montalbano. Walą się domy? Drobne szczeliny nagle
się poszerzają?
Słychać podziemne dudnienie? Di Bartolo wsłuchuje się bez końca, nie przesuwa
stetoskopu nawet o milimetr z miejsca, które sobie wyszukał. Ze też nie rozboli go kark,
kiedy tak długo tkwi pochylony. Komisarz zaczyna się pocić, pewnie się niepokoi.
Wreszcie profesor się prostuje.
- Dość tego.
Kładą komisarza z powrotem.
- Moim zdaniem - do takiego wniosku doszła znakomitość - możecie wpakować w
niego jeszcze trzy, cztery kule, a potem wszystkie bez znieczulenia wyciągnąć. Jego
serce na pewno to wytrzyma.
I odchodzi, nie rzucając jednego słowa na pożegnanie.
W dziesięć minut później Montalbano jest już na sali operacyjnej, w białym świetle
silnych lamp. Jakiś osobnik trzyma w ręku coś w rodzaju maski, którą kładzie mu na
twarzy.
- Proszę oddychać. Głęboko - mówi.
Montalbano posłusznie oddycha. I już niczego więcej nie pamięta.
„Dlaczego dotychczas nie wynaleźli takiego spreju, który by usypiał?” - zadaje sobie
pytanie. Nie możesz zasnąć, wkładasz końcówkę do nosa, wstrzykujesz jakiś gaz czy
cokolwiek i masz pewność, że za chwilę zaśniesz.
Bardzo by się przydawała taka narkoza na bezsenność.
Poczuł, że chce mu się pić. Wstał jak najostrożniej, by nie zbudzić Livii, poszedł do
kuchni, nalał sobie szklankę wody mineralnej z napoczętej już butelki. I co dalej?
Pomyślał, że może zrobić trochę ćwiczeń na tarasie, takich delikatnych, jakich go
nauczyła wyspecjalizowana pielęgniarka. Raz, dwa, trzy - i cztery. Raz, dwa, trzy - i
cztery. Ręka jest sprawna. Może spokojnie prowadzić auto.
Już wieczorem to sprawdził. Tylko czasami całe ramię trochę mu drętwieje, jak nogi,
kiedy trzyma się je za długo w tym samym położeniu. Wtedy wszędzie czuje się szpilki i
szpilki. Albo mrówki i mrówki. Wypił drugą szklankę wody, wrócił do łóżka. Kiedy Livia
wyczuła, że wsuwa się pod prześcieradło, coś zamruczała i odwróciła się do niego
plecami.
- Wody prosi, otwierając oczy.
Livia nalewa mu trochę wody do szklanki, pomaga mu się napić, unosząc jego głowę
ręką podsuniętą pod kark. Po odstawieniu szklanki znika z pola widzenia. Montalbano
jest już w stanie trochę się unieść. Widzi, że Livia stoi przy oknie obok doktora
Strazzery, który dużo do niej mówi. Nagle słyszy pogodny śmiech Livii. No to musi być
niezwykle dowcipny ten doktor Strazzera. Tylko dlaczego tak się do niej klei? A ona,
dlaczego nie rozumie, że powinna się trochę od niego odsunąć? Nie myślcie sobie!
Będziecie jeszcze mieli ze mną do czynienia.
- Wody! - woła poirytowanym głosem.
Livia odwraca się, jest zaniepokojona.
- Dlaczego tyle pije? - pyta lekarza.
- To przez narkozę - wyjaśnia Strazzera. I dodaje: - Musi mi pani wierzyć, Livio, że
sama operacja była błahostką. A zrobiłem ją tak, że blizna będzie później prawie
niewidoczna.
Livia uśmiecha się do niego z wdzięcznością, co dodatkowo złości komisarza.
Niewidoczna blizna! Czyli nie napotka trudności, kiedy zgłosi się do najbliższego
konkursu Mister Mięsień!
A jeśli chodzi o mięsień czy cokolwiek to jest, działa jak należy. To nawet zachęca
Montalbana, by przylgnąć całym ciałem do pleców Livii. A ją z pewnością zadowala ten
kontakt, co można wnosić z mruczenia, jakie wydaje z siebie przez sen.
Montalbano wyciąga dłoń i kładzie ją na jej piersi. Livia, jakby wiedziona odruchem
warunkowym, kładzie na jego dłoni swoją. I na tym wszystko się kończy. Bo Montalbano
doskonale wie, że gdyby zechciał pójść trochę dalej, Livia natychmiast by go
powstrzymała.
Tak było tamtej pierwszej nocy po powrocie ze szpitala do Marinelli.
- Nie, Salvo. Nie ma mowy. Boję się, że mogłoby cię zaboleć.
- Livio, nie pleć głupstw. Przecież zranił mnie w ramię, a nie w...
- Nie bądź ordynarny! Nie rozumiesz, o co mi chodzi? Nic bym nie czuła, tylko wciąż
bałabym się i bała.
Ale mięsień czy cokolwiek to jest nie liczy się z takimi obiekcjami. Nie ma
mózgownicy, nie przywykł do rozmyślań. Nie kieruje się racjami. Chce tylko tego, czego
chce, jest cały wypełniony złością i pożądaniem.
Rozgoryczenie. Niepokój. Tak przedstawiała się ta przykrość, która go spotkała
drugiego dnia po operacji, kiedy po przebudzeniu, o dziewiątej, bardzo rozbolała go
rana.
Dlaczego? Co się stało? Może zaszyli w środku kawałek gazy, jak to często im się
zdarza? Bo przecież zdarza się i tak, że zaszywają w ranie nie tylko gazę, ale nawet
trzydziesto centymetrowy lancet. Livia od razu spostrzega, co się dzieje, i wzywa
Strazzerę. A on wpada natychmiast, może przerywając w połowie operację na otwartym
sercu. Czyli sprawy tak już wyglądają: ledwo Livia czegoś potrzebuje, Strazzera pędzi na
zawołanie. Tłumaczy Livii, że jest to reakcja jak najbardziej przewidywalna, że nie ma
powodu do obaw. I wbija w komisarza igłę. Nie mija dziesięć minut i następują dwie
rzeczy. Po pierwsze, ból zaczyna mijać, a po drugie, Livia oznajmia:
- Przyjechał kwestor.
I zaraz wychodzi. Do pokoju wchodzą natomiast Bonetti-Alderighi i jego sekretarz
Lattes, który trzyma dłonie złożone jak do modlitwy, niemal tak, jakby zbliżał się do
łoża konającego.
- No, jak tam? Jak tam? - pyta kwestor.
- Jak tam? Jak tam? - powtarza za nim Lattes takim tonem, jakby odmawiał litanię.
Potem kwestor mówi coś do komisarza. Tyle że on wszystkiego nie słyszy, jakby silny
wiatr porywał niektóre słowa.
- ...przy czym złożyłem wniosek o udzielenie pochwały, i to solennej...
- ... solennej... - powtarza Lattes.
- Powenas nie telelennej - odzywa się jakiś głos w głowie Montalbana.
To nic, to wiatr.
-...