ANDREACAMILLERI
PAPIEROWY KSIĘŻYC
Przełożyła Monika Woźniak
Tytuł oryginału La luna di carta
*
Budzik zadzwonił, jak każdego ranka mniej więcej od rok...
9 downloads
7 Views
ANDREACAMILLERI
PAPIEROWY KSIĘŻYC
Przełożyła Monika Woźniak
Tytuł oryginału La luna di carta
*
Budzik zadzwonił, jak każdego ranka mniej więcej od roku, o siódmej trzydzieści. On
zbudził się jednak o ułamek sekundy wcześniej, wystarczył trzask sprężyny uruchamiającej
melodyjkę. Dzięki temu miał czas, by przed wyskoczeniem z łóżka zerknąć w stronę okna i z
padającego przez nie światła wywnioskować, że zapowiada się pogodny, bezchmurny dzień.
Potem czasu wystarczyło mu tylko na to, aby zaparzyć kawę, wypić kawę, pójść do
łazienki, załatwić swoje potrzeby, ogolić się i wziąć prysznic, wypić kolejną kawę, wypalić
papierosa, ubrać się, wyjść z domu, usadowić się w samochodzie, dojechać na dziewiątą do
komisariatu; wszystko w przyspieszonym tempie, godnym komedii slapstickowych z Flipem i
Flapem.
Do poprzedniego roku rytuał rannego budzenia się przebiegał według innych reguł, przede
wszystkim bez pośpiechu i sprinterskich biegów.
Po pierwsze, bez używania budzika.
Montalbano miał zwyczaj wybudzać się ze snu naturalnie, bez potrzeby uciekania się do
zewnętrznych bodźców; był to, owszem, rodzaj budzika, ale wewnętrzny, umieszczony gdzieś
w jego mózgu. Wystarczyło powiedzieć sobie: „Pamiętaj, że jutro masz zbudzić się o szóstej”,
i równo o szóstej otwierał oczy. Budzik, ten prawdziwy, metalowy, uważał zawsze za swoiste
narzędzie tortur; trzy czy cztery razy, gdy był zmuszony obudzić się z tym świdrującym
dźwiękiem, ponieważ Livia musiała zdążyć na samolot i nie miała zaufania do jego
wewnętrznego budzika, na cały dzień został mu ból głowy. Wobec tego Livia, po którejś kłótni,
kupiła budzik plastikowy, który zamiast dzwonić, wydawał dźwięk elektroniczny, rodzaj
niekończącego się biiiiiip, przypominającego bzyczenie muchy uwięzionej w pajęczynie.
Można było zwariować. Wyrzucił go przez okno, co doprowadziło do kolejnej pamiętnej
awantury.
Po drugie, budził się zawsze z własnej woli co najmniej dziesięć minut przed czasem.
Było to najprzyjemniejsze dziesięć minut nadchodzącego dnia. Jakże rozkosznie było leżeć
sobie pod kołdrą i myśleć głupstwach! Tę książkę, którą wszyscy wychwalają jako arcydzieło,
kupić czy nie? Dzisiaj zjem w zajeździe czy wrócę do Marinelli spałaszować to, co
przygotowała Adelina? Mam powiedzieć Livii, że buty, które mi podarowała, są za ciasne?
No, takie drobiazgi, bawienie się myślami. Należało się jednak wystrzegać wszelkich
skojarzeń z kobietami seksem, bo o tej godzinie mogły zaprowadzić na grząski teren, chyba że
obok akurat spała Livia, która bardzo chętnie stawiłaby czoło ich konsekwencjom.
Jednak pewnego ranka, przed rokiem, wszystko się nagle zmieniło. Właśnie otworzył oczy,
wyliczywszy sobie, że może poświęcić kwadransik na leniwe rozważania, kiedy przemknęła
mu przez głowę nie tyle myśl, ile jej strzęp, rozpoczynający się od znamiennych słów: „Gdy
nadejdzie dzień twojej śmierci...”. Co robiła ta myśl pośród innych? Jakiś nonsens! To tak,
jakby ktoś w trakcie aktu miłosnego przypomniał sobie nagle, że musi zapłacić rachunek za
telefon. Nie chodziło o to, że bał się jakoś szczególnie myślenia o śmierci, ale szósta rano nie
jest do tego odpowiednią porą. Jeśli ktoś zaczyna rozmyślać o własnym zgonie bladym
świtem, to ma jak w banku, że o piątej po południu albo się zastrzeli, albo rzuci do morza z
kamieniem uwiązanym u szyi. Zdołał zahamować tę myśl, nie pozwolił się jej rozwinąć, licząc
pospiesznie od jednego do pięciu tysięcy, z zaciśniętymi powiekami i rękami zwiniętymi w
pięści. Potem zrozumiał, że jedyne wyjście to zabrać się do robienia rzeczy, które miał do
zrobienia, i skupić się na nich, jak gdyby to była sprawa życia lub śmierci. Następnego ranka
problem powrócił, tyle że pokręt - niej. Najpierw przyszło mu do głowy, że w zupie rybnej,
którą zjadł zeszłego wieczoru, brakowało jakiejś przyprawy. Tylko jakiej? I dokładnie w tym
samym momencie pojawiła się zdradziecko ta przeklęta myśl: „Gdy nadejdzie dzień twojej
śmierci...”. Wtedy zrozumiał, że już go ta myśl nie opuści, co najwyżej przyczai się na kilka
dni w jakimś zakamarku jego mózgu, żeby potem wyskoczyć jak diabeł z pudełka, gdy najmniej
się tego będzie spodziewać. Z jakiegoś powodu nabrał głębokiego przekonania, że nie może
pozwolić, by ta myśl dobiegła końca, bo jeśli tak się stanie, to on padnie trupem, gdy tylko
wybrzmi ostatnie słowo. I stąd budzik. Żeby nie zostawiać tej przeklętej myśli nawet
najmniejszej szczeliny czasowej, przez którą mogłaby się wcisnąć.
Kiedy Livia przyjechała na trzy dni do Marinelli, rozpakowując walizkę, wskazała palcem
na szafkę i spytała:
- Co tu robi ten budzik?
Próbował się wykręcić kłamstwem: Wiesz, tydzień temu musiałem wstać bardzo wcześnie
i...
I po tygodniu ten stary budzik jeszcze jest nakręcony? Kiedy Livia wpadła na jakiś trop,
potrafiła być gorsza od Sherlocka Holmesa. Trochę zażenowany, wyznał jej prawdę, całą
prawdę i tylko prawdę. Livia się wściekła.
Całkiem ci odbiło! schowała budzik do szuflady w szafie.
Następnego ranka Montalbana zbudziła Livia. Było to cudowne przebudzenie, pełne myśli
tylko o życiu, nie o śmierci. Ale gdy wyjechała, budzik wrócił na szafkę.
- Panie komisarzu, oj, panie komisarzu!
- Co się dzieje, Catare?
- Jest jakaś pani i ona czeka.
- Na mnie?
- Ze na pana osobiście we własnej osobie, to ona nie powiedziała, powiedziała, że
potrzebuje rozmawiać z kimś z policji.
- Nie mogłeś ty z nią porozmawiać?
- Panie komisarzu, ale ona powiedziała, że potrzebuje rozmawiać z kimś ważniejszym ode
mnie.
- Nie ma komisarza Augella?
- Nie ma, panie komisarzu, telefonii, że późno się spóźni, bo się już spóźnił.
- Dlaczego?
- Bo mówi, że dzisiaj w nocy dzieciak źle się poczuł i dzisiaj rano ma przyjść doktor
lekarski.
- Catare, nie ma potrzeby mówić doktor lekarski, całkiem wystarczy powiedzieć po prostu
doktor.
- Nie, nie starczy, panie komisarzu. Zamieszanie jest. Bo czasem jest taki, co się nazywa
doktor, a wcale lekarzem nie jest.
- No a matka? Beba? Czy ona nie może poczekać na wizytę do k... lekarza?
- Tak, tak, panie komisarzu, pani Beba jest. Ale mówi, że chce, żeby i on był w obecności.
- A Fazio?
- Fazio jest u chłopaka.
- Co zrobił ten chłopak?
- On nic, panie komisarzu. Umarł.
- Jak umarł?
- Przedawkował, panie komisarzu.
- Dobrze, to zróbmy tak. Ja pójdę do swojego pokoju, ty poczekaj dziesięć minut, a potem
wpuść panią.
Był wkurzony na Mimi Augella. Odkąd urodził mu się dzieciak, przylepił się do niego, tak
jak wcześniej przylepiał się do dziewczyn. Stracił głowę dla tego swojego Salva. A tak, bo
nie tylko poprosili Montalbana na ojca chrzestnego, ale jeszcze zrobili mu niespodziankę,
dając dziecku jego imię.
- Mimi, nie możecie mu dać imienia twojego ojca?
- Daj spokój, nazywa się Eusebio.
- No to imię ojca Beby.
- Jeszcze gorzej. Ma na imię Adelchi.
- Mimi, wyjaśnij mi coś. Dajecie mu moje imię, bo inne imiona wydają się wam dziwne?
- Oj, nie pieprz! Przede wszystkim chodzi o przywiązanie do ciebie, jesteś dla mnie jak
ojciec...
Ojciec? Z synem takim jak Mimi?
- Do chuja z takim gadaniem!
Natomiast gdy Livia się dowiedziała, że niemowlę otrzyma imię Salvo, wybuchnęła
płaczem. Takie szczególne okazje zawsze ją wzruszały.
- Jaki to piękny dowód przywiązania ze strony Mimi. A ty...
- Przywiązania? A wiesz, kto to Eusebio i Adelchi?
Od kiedy urodził się dzieciak, Mimi zaglądał tylko do komisariatu i zaraz znikał, bo Salvo
(junior, ma się rozumieć) miał biegunkę albo czerwone plamki na tyłeczku, albo refluks, albo
nie chciał ssać mleka...
Poskarżył się przez telefon Livii.
- Ach tak? Czego chcesz od Mimi? To świadczy o tym, że jest kochającym i
odpowiedzialnym ojcem. Nie wiem, czy ty na jego miejscu...
Odwiesił słuchawkę.
Przejrzał poranną korespondencję, którą Catarella zostawił mu na biurku. Ponieważ
zdarzało się, że całymi dniami nie wracał do domu, miał umowę z pocztą, żeby prywatne listy,
adresowane na Marinellę, dostarczali mu na komisariat. Tym razem były tylko listy urzędowe,
których nie chciało mu się czytać, i odłożył je na bok, żeby przekazać Faziowi, gdy tylko
wróci.
Zadzwonił telefon.
- Panie komisarzu, jest pan Latte z „s” na końcu z tej strony.
Lattes, szef gabinetu kwestora. Jakiś czas temu Montalbano odkrył z przerażeniem i
zaskoczeniem, że Lattes miał sobowtóra w postaci rzecznika rządu, który pojawiał się stale w
telewizji, pokazując taką samą minę pobożnisia, wygoloną, świńsko różową twarz i usteczka
w kształcie dupy, tak samo obleśny i świętoszkowaty, identyczny we wszystkich szczegółach i
gestach.
- Drogi komisarzu, co słychać, co słychać?
- Wszystko w porządku...
- Rodzina? Dzieci? Wszyscy zdrowi?
Montalbano tłumaczył mu chyba z milion razy, że nie jest żonaty ani nie ma nieślubnych
dzieci, ale na Lattesa nie było rady.
- Wszystko w porządku.
- Chwała Bogu, chwała Bogu. Proszę posłuchać, pan kwestor chciałby z panem
porozmawiać dzisiaj po południu, o siedemnastej.
Dlaczego chciał z nim rozmawiać? Kwestor Bonetti-Alderighi zazwyczaj unikał
Montalbana, wolał wzywać zamiast niego Mimi. Musiało chodzić o jakąś grubszą sprawę.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając z hukiem o ścianę. Montalbano podskoczył na
krześle. Pojawił się Catarella.
- Proszę mi przebaczyć, panie komisarzu, wymknęły mi się z ręki. Dziesięć minut właśnie
minęło, tak właśnie jak pan komisarz powiedział.
- Tak? Minęło dziesięć minut? To czemu mi dupę zawracasz?
- Ta pani, panie komisarzu...
- Fazio nie wrócił?
- Nie jeszcze, panie komisarzu.
- To wpuść ją.
*
Miała pod czterdziestkę i wyglądała prawie jak zakonnica: spuszczone oczy za okularami,
włosy ściągnięte w kok, ręce zaciśnięte na torebce, obszerna szara sukienka, która nie
pozwalała się domyślić kryjących się pod nią kształtów. Jednak nogi, mimo iż odziane w
grube rajstopy buty bez obcasów, były długie i zgrabne. Stanęła niezdecydowana na progu,
wpatrując się w pas marmurowej posadzki, oddzielający płytki podłogi korytarza od płytek w
pokoju Montalbana.
- Proszę do środka, proszę. Niech pani zamknie drzwi i siądzie.
Posłuchała, usiadłszy na brzegu jednego z dwóch krzeseł stojących przed stołem.
- A zatem, pani...
- Panna. Michela Pardo. Rozmawiam z komisarzem Montalbano, prawda?
- Poznaliśmy się?
- Nie, ale widziałam pana w telewizji.
- Słucham panią.
Zmieszała się jeszcze bardziej. Usadowiła pośladki głębiej na krześle, popatrzyła na czubki
swoich butów, przełknęła dwa razy ślinę, otworzyła usta, zamknęła, znowu otworzyła.
- Chodzi o mojego brata, Angela.
Zamilkła, jak gdyby komisarzowi informacja, że jej brat ma na imię Angelo, powinna
wystarczyć, by zrozumiał w mgnieniu oka cały problem.
- Z pewnością rozumie pani, że...
- Rozumiem, rozumiem. Angelo, on... on zaginął. Od dwóch dni. Proszę mi wybaczyć,
jestem bardzo zmartwiona, nie wiem, co robić i...
- Ile lat ma pani brat?
- Czterdzieści dwa.
- Mieszka z panią?
- Nie.
- Ma narzeczoną?
- Nie.
- Dlaczego pani uważa, że zaginął?
- Bo każdego dnia przychodzi odwiedzić mamę. A jeśli nie może, to chociaż dzwoni. Kiedy
musi wyjechać, zawsze nas uprzedza. Tymczasem od dwóch dni się nie odzywa.
- Próbowała pani do niego zadzwonić?
- Tak. Do domu i na komórkę. Nikt nie odpowiada. Poszłam także do niego do domu.
Dzwoniłam długo, w końcu zdecydowałam się otworzyć drzwi.
- Ma pani klucze do domu brata?
- Tak.
- Co pani odkryła?
- Wszystko wygląda jak zwykle. Przestraszyłam się.
- Pani brat choruje na coś?
- Ależ nie.
- Jaką ma pracę?
- Jest informatorem.
Montalbano zaniemówił. Bycie informatorem, szpiegiem, stało się zwykłym zawodem, z
trzynastką i płatnym urlopem, tak samo jak w przypadku skruszonych mafiosów, którzy
dostawali stałą pensję? Będzie to musiał wyjaśnić.
- Często podróżuje?
- Tak, ale zawsze po okolicy. Nigdy nie rusza się poza granice prowincji.
- Jednym słowem, chciałaby pani zgłosić oficjalnie zaginięcie?
- Ja... nie jestem pewna.
- Muszę panią ostrzec, że nie będziemy mogli zareagować od razu.
- Dlaczego?
- Pani brat jest pełnoletni, niezależny, zdrowy na ciele i umyśle. Mógł zdecydować, że ma
ochotę wyjechać na kilka dni, rozumie pani? Dopóki nie będziemy pewni, że...
- Rozumiem. Co mi pan radzi?
Zadając pytanie, nareszcie na niego spojrzała. Montalbano poczuł, że robi mu się gorąco.
Była to para oczu przypominających głębokie szafirowe jezioro, do którego każdy mężczyzna
wskoczyłby bez chwili namysłu, by utonąć w jego wodach. To prawdziwe szczęście, że panna
Michelamiała zwyczaj trzymać oczy spuszczone. Montalbano wziął głęboki oddech i czym
prędzej powrócił bezpiecznie na brzeg.
- No cóż, radziłbym pani wrócić jeszcze raz do domu brata.
- Byłam tam także wczoraj. Nie weszłam, ale długo dzwoniłam.
- Może nie mógł pani odpowiedzieć.
- Dlaczego?
- No... mógł poślizgnąć się w łazience i złamać nogę albo dostać wysokiej gorączki.
- Panie komisarzu, ja nie tylko dzwoniłam, ale także wołałam. Gdyby upadł w łazience, na
pewno by mi odpowiedział. Mieszkanie Angela nie jest znowu takie duże.
- Mimo wszystko nalegam na ponowną wizytę.
- Sama tam nie pójdę. Nie mógłby mi pan towarzyszyć?
Popatrzyła na niego znowu. Tym razem Montalbano poczuł, że tonie, woda sięga mu już do
szyi. Wahał się chwilę, po czym zdecydował.
- Proszę posłuchać, zrobimy tak. Jeśli pani brat nadal się nie odezwie, proszę przyjść tu
znowu o siódmej wieczorem. Pójdę z panią.
- Dziękuję.
Wstała i podała mu rękę. Montalbano ją wziął, ale zabrakło mu odwagi, by ją uścisnąć,
wydawała się martwa.
Nie minęło nawet dziesięć minut i zjawił się Fazio.
- Siedemnastoletni smarkacz. Przyczaił się na tarasie na dachu bloku i wstrzyknął sobie za
dużą dawkę. Nie byliśmy w stanie nic zrobić dla biednego popaprańca, kiedy zjawiliśmy się
na miejscu, już nie żył. To drugi w ciągu trzech dni.
Montalbano wlepił w niego wzrok.
- Drugi? A kim był pierwszy? Dlaczego ja o tym nic nie wiem?
- Inżynier Fasulo. Ale w jego przypadku to była kokaina - wyjaśnił Fazio.
- Kokaina? O czym ty pieprzysz? Inżynier zmarł na zawał!
- Pewnie. Tak mówi akt zgonu, tak mówi rodzina, tak mówią przyjaciele. Ale wszyscy
wiedzą, że wykończyły go narkotyki.
- Zanieczyszczony towar?
- Tego już nie umiem powiedzieć, panie komisarzu.
- Posłuchaj, znasz może typa, który nazywa się Angelo Pardo, ma czterdzieści dwa lata i
pracuje jako informator?
Fazio nie wydawał się zdziwiony zawodem Angela Parda. Może nie zrozumiał, o co
chodzi.
- Nie, nie znam. Dlaczego pan pyta?
- Bo od dwóch dni nie daje znaku życia i jego siostra się martwi.
- Chce pan, żebym...
- Nie, poczekajmy, jeśli się nie odezwie, zobaczymy.
- Komisarz Montalbano? Mówi Lattes.
- Słucham pana.
- U rodziny wszystko w porządku?
- Zdaje mi się, że rozmawialiśmy już o tym dwie godziny temu.
- A tak, rzeczywiście. Proszę posłuchać, muszę panu oznajmić, że pan kwestor nie będzie
mógł pana dzisiaj przyjąć, jak pan o to prosił.
- Może pan nie pamięta, ale to kwestor mnie wzywał.
- Tak? No cóż, na jedno wychodzi. Może pan przyjść jutro rano o jedenastej?
- Oczywiście.
Na myśl, że nie spotka się z kwestorem, Montalbano odetchnął pełną piersią i nagle poczuł
się szaleńczo głodny. Mógł go uratować tylko obiad w zajeździe u Enza.
Wyszedł z komisariatu. Był piękny letni dzień, ale upał nie doskwierał zbyt mocno.
Montalbano szedł powoli, noga za nogą, rozkoszując się myślami o tym, co zamówi. Jednak
kiedy dotarł pod drzwi zajazdu, zmartwiał. Były zamknięte na głucho. Co się stało, do kurwy
nędzy? Ze złości wymierzył potężnego kopniaka drzwiom, po czym obrócił się na pięcie i
ruszył z powrotem, klnąc na czym świat stoi. Nie zrobił nawet kilku kroków, gdy usłyszał, że
ktoś go woła.
- Panie komisarzu! Co pan robi, zapomniał pan, że dzisiaj mamy zamknięte?
Zapomniał, żeby to szlag!
- Ale jeśli chce pan zjeść ze mną i z moją żoną...
Rzucił się do środka. I nażarł się tak bardzo, że się wstydził i robił sobie wyrzuty, ale nie
był w stanie się powstrzymać. Na koniec Enzo niemal mu pogratulował: - Pańskie zdrowie,
panie komisarzu!
Przechadzka do latarni morskiej musiała być, siłą rzeczy, bardzo długa.
Reszta popołudnia dłużyła mu się, powieki same się zamykały, a głowa co chwila zaczynała
opadać do drzemki. Wtedy wstawał i szedł do toalety opryskać sobie twarz.
O siódmej wieczorem Catarella poinformował go, że wróciła pani, która była rano.
Michela Pardo, gdy tylko weszła, powiedziała jedno słowo: - Nic.
Nie usiadła, spieszno jej było pobiec do domu brata i chciała to dać do zrozumienia
komisarzowi.
- No dobrze - powiedział Montalbano. - Chodźmy.
Przechodząc obok centralki, uprzedził Catarellę: - Wychodzę z panią. Potem w razie czego
znajdziecie mnie w Marinelli.
- Pojedzie pan ze mną moim samochodem? - spytała Michela Pardo, wskazując
niebieskiego fiata polo.
- Będzie praktyczniej, jeśli pojadę za panią swoim. Gdzie mieszka pani brat?
- Dość daleko. W nowej dzielnicy. Zna pan Vigatę II?
Znał Vigatę II. Koszmar stworzony przez spekulanta budowlanego pod wpływem
najgorszych środków halucynogennych. Nie zgodziłby się tam mieszkać nawet martwy.
*
Na szczęście dla siebie i dla komisarza, który za skarby świata nie wytrzymałby dłużej niż
pięć minut w jednym z ponurych pokoi o powierzchni dwa na trzy metry, określanych w
broszurach reklamowych Vigaty II jako „słoneczne i przestronne”, Angelo Pardo mieszkał za
osiedlem, w odnowionej dwupiętrowej willi z XIX wieku. Brama była zamknięta i podczas
gdy Michela otwierała ją swoim kluczem, Montalbano stwierdził, że na domofonie widnieje
sześć wizytówek, czyli w sumie w budynku było sześć mieszkań, dwa na parterze i cztery na
piętrach.
- Angelo mieszka na drugim piętrze, nie ma windy.
Schody były obszerne i wygodne, dom wydawał się niezamieszkany, zza drzwi nie słychać
było ani głosów, ani dźwięku włączonego telewizora. A przecież była to pora tuż przed
kolacją.
Na podeście drugiego piętra było dwoje drzwi. Michela podeszła do tych z lewej strony i
zanim je otworzyła, wskazała komisarzowi zakratowane okienko obok opancerzonych drzwi.
Okienko nie miało zamkniętych żaluzji.
- Wołałam go stąd. Na pewno by mnie usłyszał.
Otworzyła najpierw jednym kluczem, potem drugim, cztery obroty w zamku, ale nie weszła,
usunęła się na bok.
Może pan wejść pierwszy? Montalbano pchnął drzwi, wymacał dłonią kontakt, zapalił
światło i wszedł. Powąchał powietrze jak pies i od razu nabrał przekonania, że w mieszkaniu
nie ma nikogo, ani żywego, ani martwego.
- Proszę iść za mną - powiedział do Micheli.
Drzwi otwierały się na szeroki korytarz. Po lewej stronie znajdowały się sypialnia,
łazienka i dodatkowa sypialnia. Po prawej gabinet, kuchnia, druga łazienka i niewielki
salonik. Wszystko wysprzątane na błysk, utrzymane w idealnym porządku.
- Pani brat ma sprzątaczkę?
- Tak.
- Kiedy tu była ostatni raz?
- Tego nie wiem.
- Proszę mi powiedzieć, czy często przychodzi pani w odwiedziny do brata?
- Tak.
- Dlaczego?
Pytanie zaskoczyło Michelę.
- Jak to dlaczego? To przecież... mój brat!
- Tak, oczywiście, ale powiedziała pani, że Angelo przychodzi do domu, gdzie mieszka
pani z matką, praktycznie co drugi dzień. Czyli w te dni, gdy on nie przychodzi, odwiedza go
pani, czy tak?
- No... owszem. Ale nie aż tak regularnie.
- W porządku. Ale dlaczego macie potrzebę spotykać się tak, aby wasza matka o tym nie
wiedziała?
- O mój Boże, panie komisarzu, jeśli popatrzeć na to w ten sposób... ale to zwyczaj, jaki
mamy od dzieciństwa... zawsze istniał między nami rodzaj...
- ...porozumienia?
- No cóż, można by to tak nazwać.
Zaśmiała się nerwowo. Montalbano postanowił zmienić temat.
Chce pani sprawdzić, czy nie brakuje jakiejś walizki? Czy są wszystkie ubrania?
Poszedł za nią do sypialni. Michela otworzyła szafę i zaczęła przeglądać po kolei wieszaki,
co pozwoliło Montalbanowi stwierdzić, że wszystkie ubrania były doskonałej jakości, szyte
na miarę, z drogich materiałów.
- Jest wszystko, także ten szary garnitur, który miał na sobie, gdy odwiedził nas ostatni raz,
trzy dni temu. Brakuje chyba tylko pary dżinsów.
Na szafie, owinięte w celofan, leżały dwie eleganckie skórzane walizy, jedna duża, druga
trochę mniejsza.
- Walizki też są.
- Ma neseser podręczny?
- Tak, zwykle trzyma go w gabinecie.
Weszli do gabinetu. Neseser stał obok biurka. Wzdłuż jednej ze ścian pomieszczenia
ciągnęły się oszklone szafki, podobne do t...