Anne Barbour
NIE KOCHAJ ŁOTRA
Tytuł oryginalny: Lady Liza's Luck
Tłumacz: Małgorzata Kicana
1
Po okresie zimnych deszczów wiosna nareszcie zawitała do...
2 downloads
6 Views
Anne Barbour
NIE KOCHAJ ŁOTRA
Tytuł oryginalny: Lady Liza's Luck
Tłumacz: Małgorzata Kicana
1
Po okresie zimnych deszczów wiosna nareszcie zawitała do Londynu. Pewnego pięknego
marcowego poranka słońce odbiło się od misternie rzeźbionej metalowej balustrady i
wypolerowanych klamek u drzwi, po czym rozświetliło pokój w eleganckim domu na Berkeley
Square. Błyszczało na srebrnych sztućcach i delikatnej porcelanie, połyskiwało na złotych
lokach siedzącej przy stole i popijającej kawę lady Elizabeth Rushlake.
- Mamo, naprawdę nie chciałam cię urazić, ale... - Elizabeth przerwała ciszę, która wraz ze
słońcem wkradła się do pokoju.
- Lizo - powiedziała surowo dama siedząca po drugiej stronie stołu. Była niewysoka, a jej
brązowe włosy nosiły pierwsze siady siwizny. - Wiesz przecież, że mam na uwadze jedynie
twoje dobro. Nie traktuję tego jako wtrącanie się, ale muszę zrobić uwagę dotyczącą
wczorajszego wieczora. Twoje wczorajsze zachowanie względem Gilesa było karygodne.
Liza westchnęła. Matka miała rację. Zachowała się obrzydliwie w stosunku do Gilesa
Daventry’ego, który zawinił tylko tym, że ośmielił się jej oświadczyć. Znowu.
- On się staje nudny, mamo. Powinien już dawno zrozumieć, że nie mam zamiaru wychodzić
za niego za mąż. Ani teraz, ani nigdy.
Ależ moja droga, on od lat jest ci tak oddany! Przecież on...
- ...jest takim miłym młodzieńcem i doskonałą panią. - Liza z uśmiechem dokończyła zdanie
razem z matką. - Co do tego się zgadzamy. Jestem bardzo szczęśliwa, że jest moim
przyjacielem, ale nie chcę go za męża.
- A kogo byś chciała? Doprawdy nie rozumiem, dlaczego pozwoliłaś, żeby tyle
doskonałych partii uciekło sprzed nosa. Chętnych było aż za wielu. Już dawno powinnaś być
mężatką i bawić dzieci.
- Mamo, mówiłam ci wiele razy - odparła trochę szorstko Liza - że jest mi dobrze tak, jak
jest.
Letycja, wdowa po księciu Burnsall, spojrzała na córkę ze zniecierpliwieniem.
- Na miłość boską! Takie oświadczenie byłoby do przyjęcia, gdybyś była ubogą brzydulą, a
nie jedną z najpiękniejszych kobiet w Londynie. Co też napisał młody Chatsfield w odzie na
twoją cześć?
- Mamo, proszę. Ja jem - zaprotestowała Liza. Lady Burnsall zachichotała i dokończyła nie
zważając na protesty córki:
- „...jaśniejąca, złocistowłosa bogini o lazurowych oczach...” Zapomniałam, co było dalej.
Liza nieomal warknęła ze zniecierpliwieniem.
- Oto co dostaję w zamian za... Dobrze, że nie porównał mnie do Junony jak Freddie
Dashwood. To było coś, co nikomu nie powinno ujść płazem.
- Jesteś zbyt drobna na Junonę. Lepiej pasowałaby Diana, albo... - Matka uśmiechnęła się
przekornie.
Liza uciszyła ją błagalnym gestem i podeszła do okna. Wyjrzała na piękny ogród, który
znajdował się za domem. Tego poranka miała na sobie praktyczną suknię z zielonego
jedwabiu, szeleszczącą przy każdym gniewnym ruchu. Księżna spojrzała na nią z przyganą.
- Wiesz, że ojcu nie spodobałoby się twoje nastawienie, moja droga. Z całego serca życzył
sobie, abyś się wreszcie ustatkowała.
Piękne usta dziewczyny ułożyły się w uśmiech pełen czułości.
- Możliwe, mamo. Jednak, dzięki Bogu, ojciec miał do mnie tyle zaufania, że pozwolił mi
zachować niezależność. - Odwróciła się gwałtownie. - Czy nie rozumiesz, że ja już się
ustatkowałam? Mam dwadzieścia cztery lata! Mam dom, przyjaciół, ciebie i Charity. Czego
mogłabym chcieć więcej?
- Męża, oczywiście - nieśmiało szepnęła matka.
- Mamo, tyle razy o tym rozmawiałyśmy. Nie mam zamiaru zamienić mojej niezależności na
uroki małżeństwa. Nawet na to, co ostatnio określa się jako małżeństwo z miłości. Nie znam
żadnego mężczyzny, któremu chciałabym poświęcić całe moje życie.
- Nie zawsze tak było - odparła cierpko jej matka. - Przypominam sobie czas, kiedy
wzdychałaś i rumieniłaś się jak każda inna zadurzona po uszy panienka. To było oczywiście
ładnych parę lat temu...
- To prawda - rzekła Liza głucho. - To było wiele lat temu. Dużo się nauczyłam od tego
czasu.
- Ojej, moja droga, tak mi przykro. Wcale nie chciałam wyciągać...
Przerwał jej śmiech dziewczyny.
- Mamo, chyba nie myślisz, że nadal płaczę nad tym, co się stało? To było tak dawno.
Czasem wydaje mi się, że ta niedoświadczona dziewczynka, która zakochała się tak
beznadziejnie w Chadzie Lockridge’u, była jakąś zupełnie obcą mi osobą.
- Chyba nie „beznadziejnie”? Może i nie był odpowiednim dla ciebie mężczyzną, ale
mogłabym przysiąc, że odwzajemniał twoje uczucie.
- Hmm... - Liza zdawała się zupełnie nie zainteresowana rozmową. - Może i tak. Taka była
moda. - Wróciła do stołu, by dokończyć kawę. - Muszę już iść, mamo. Za pół godziny jestem
umówiona z Thomasem.
Odwróciła się w stronę drzwi, lecz nie zdążyła ich jeszcze otworzyć, gdy do pokoju
wpadła szczupła dziewczyna; miała burzę jasnobrązowych włosów.
- Mamo! Lizo! - zawołała bez tchu. - Nigdy byście nie uwierzyły... Chodźcie i same
zobaczcie!
Zakręciła się na pięcie i zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Liza po raz kolejny doszła
do wniosku, że chociaż jej osiemnastoletnia siostra już dwa lata temu ukończyła szkołę,
zachowała entuzjazm uprzykrzonego szczeniaka. Wymieniając rozbawione spojrzenia, Liza i
młoda wdowa podążyły za dziewczyną.
- Charity, co się stało, na miłość boską?... - Księżna zwróciła się do młodszej córki.
- Ktoś się wprowadza do domu obok - odparła podniecona Charity, wskazując ręką ulicę.
Wszystkie trzy obserwowały szybko rosnącą górę mebli, które robotnicy wyładowywali z
wozu stojącego przed sąsiednią posesją.
- Ależ to niesłychane - powiedziała Liza ze zdumieniem. - Jestem pewna, że Thomas nie
oddałby tego miejsca nie mówiąc mi ani słowa! Czy wiesz może, kim są nowi lokatorzy?
Odwróciła się do matki, lecz ta odpowiedziała jej pustym spojrzeniem.
- Nie mam pojęcia. Wiesz przecież, że dom stał nie zamieszkany od miesięcy. Widziałaś
kogoś? - zapytała młodszą córkę.
Charity odczekała kilka sekund dla lepszego efektu. W jej brązowych oczach migotały
iskierki, a rumieniec na policzkach miał ten sam kolor co jej poranna suknia. Liza westchnęła,
powstrzymując zniecierpliwienie.
- Najwyraźniej, droga siostrzyczko - zamruczała Charity - nasz nowy sąsiad pochodzi z
Indii. - Znowu przerwała, tym razem aby nacieszyć się zdumieniem, jakie wywarły jej słowa. -
Dżentelmen w olbrzymim turbanie kieruje tu wszystkim. Pewnie jest teraz w środku... nie,
właśnie wychodzi.
Zdziwione spojrzenie trzech kobiet podążyło za turbanem i jego właścicielem -
ciemnoskórym mężczyzną, który właśnie podszedł do robotników, by wydać im nowe
polecenia. Jednocześnie zobaczyły najeżone, krzaczaste brwi, wspaniałą brodę, spod której
widać było śnieżnobiałą tunikę, tak wielką, że mogłaby spokojnie wystarczyć jako narzuta na
trzy łóżka. Imponująca postać miała bogato zdobione kapcie na masywnych stopach. Przybysz
stał na ulicy i przemawiał do nieszczęsnych robotników w jakimś niezrozumiałym języku.
- No cóż! - westchnęła lady Burnsall.
- Wielkie nieba! - powiedziała Liza.
- Czyż on nie jest wspaniały? - zapiała z zachwytu Charity.
- To się jeszcze okaże - odparła starsza siostra i ruszyła do drzwi.
Stanęła na ulicy w chwili, gdy hinduski dżentelmen bez wysiłku podnosił z wozu ogromną
komodę, z którą wcześniej nie mogli dać sobie rady robotnicy. Postawił skrzynię na chodniku i
już miał zrugać biedaków, gdy zobaczył nadchodzącą Lizę. Zatrzymał się i spojrzał na nią z
zaciekawieniem.
- Dzień dobry - powiedziała, by jakoś zacząć tę rozmowę.
Twarz mężczyzny, pozostająca w cieniu potężnego nosa, rozjaśniła się w uśmiechu. Potem,
składając ręce, Hindus wykonał zamaszysty ukłon, nieomal zwalając ją z nóg.
- Czy pan jest nowym... nowym właścicielem? - zapytała niepewnie.
Za odpowiedź musiało jej starczyć całkowicie niezrozumiałe, acz radosne i określone
szerokimi gestami przemówienie.
Lady Liza Rushlake rzadko kiedy nie wiedziała, co ma zrobić, jednak po paru następnych,
bezowocnych próbach porozumienia się z tym brązowoskórym olbrzymem, musiała dać za
wygraną. Wróciwszy do salonu, nie była w stanie udzielić matce ani siostrze żadnych
konkretnych informacji.
- Już niedługo będziemy wszystko wiedziały - powiedziała zakładając skórkowe
rękawiczki. - Mam zamiar wszystko wyciągnąć z Thomasa. Nie rozumiem, jak mógł wynająć
ten dom hinduskim emigrantom. Z drugiej strony, jak on mógł wynająć go komukolwiek, nie
powiadomiwszy mnie o tym. Przecież jest moim doradcą!
Podniósłszy wzrok napotkała niezadowolone spojrzenie matki. Uniosła brwi w niemym
pytaniu.
- To nic. - Lady Burnsall westchnęła. - Po prostu myślałam o twojej wyprawie do centrum.
Dlaczego znowu tam jedziesz? To już trzeci raz w tym tygodniu!
Liza stłumiła w sobie niechęć. Dlaczego matka nie mogła się pogodzić z faktem, że lubiła
szum i wrzawę miasta? Nie przerywając ani na chwilę przygotowań do wyjścia, uśmiechnęła
się przelotnie do księżnej.
- Razem z Thomasem mamy pewne plany - powiedziała starając się, by jej głos zabrzmiał
zdecydowanie. - Osobiście powinnam dopilnować szczegółów i dlatego będę się z nim
widywała dość często w ciągu następnych paru dni. - Wyjrzała przez okno. - Fletching już
podprowadził powozik. Muszę lecieć.
Pocałowała matkę w policzek, pomachała siostrze i w wielkim pośpiechu wybiegła z
pokoju.
Siedząc już w powozie, zamyśliła się. Dlaczego kobieta, która postanowiła zrobić coś
pożytecznego w swoim życiu, zamiast pozostać bezwolną kurą domową, w najlepszym razie
jest uważana za dziwaczkę, a w najgorszym za bezwstydnicę urągającą normom społecznym?
Liza doskonale zdawała sobie sprawę, że jej skandalizujące zachowanie jest głównym
tematem szeptów skrywanych za wachlarzami na przyjęciach. Parę razy tylko jej nieugięty
charakter i zdecydowanie powstrzymały pełnych dobrych chęci wujków przed wtrącaniem się
w jej sprawy.
Już parę lat temu Liza odkryła w sobie gwałtowną chęć zbuntowania się przeciw nakazom i
zakazom Dobrego Towarzystwa. Z przykrością uświadomiła sobie, że ta potrzeba dała o sobie
znać właśnie wtedy, gdy Chad...
Zacisnęła dłonie w pięści. Pomimo upływu lat wspomnienie było zadziwiająco wyraźne.
Wydało jej się nagle, że Chad jest razem z nią w powozie. Wystarczyło, by zamknęła oczy, a
już czuła na policzku jego dotyk, jego pocałunki na swoich wargach. Przypomniała sobie
chwilę, gdy zobaczyła go po raz pierwszy - na przyjęciu w londyńskich ogrodach. Ujął wtedy
jej dłoń, a uśmiech rozjaśnił jego niesamowicie zielone oczy. Wiedziała doskonale, że ma
przed sobą wesołego nicponia. Równie dobrze mogłaby się rzucić w ramiona czarującego
pirata. Gdy pochylał się nad jej dłonią, by złożyć na niej pocałunek, rudawe włosy opadły
niesfornie na czoło. Poczuła wtedy bijące od niego ciepło. Choć teraz wydawało się to
niemożliwe, wtedy natychmiast dała się porwać w cudowny sen o pierwszej miłości. Była tak
pewna, że Chad czuł to samo! Podarowała mu serce z przekonaniem, że on je weźmie i
zatrzyma na zawsze.
Wyprostowała się, wracając do rzeczywistości. O, nie - pomyślała lodowato. Zbyt wiele
trudu włożyła w umiejętność panowania nad sobą, co z czasem stało się jej cechą
charakterystyczną. To, co się wydarzyło między nią a Chadem, zakończyło się sześć lat temu i
nie chciała więcej o tym myśleć.
Z pewnym wysiłkiem skierowała uwagę na przyjemniejsze tematy. Uśmiechnęła się na
wspomnienie pierwszej wyprawy do Change Ailey. Wszyscy pracownicy ojca byli zdumieni,
że przyprowadził córkę, uczennicę jeszcze, na to zakazane męskie terytorium. Wziął ją z sobą
na Threadneedle Street, gdzie załatwiał interesy z właścicielem Banku Anglii. Liza była
zafascynowana nieustannie przepływającymi obok poważnymi dżentelmenami, z których jedni
wyglądali całkiem zwyczajnie, a inni, odziani w niezwykłe szaty, mówili nieznanymi językami.
W drodze do domu prosiła papę, by wyjaśnił, na czym polegają jego interesy. Już wcześniej
opowiadał jej o zadaniach właściciela papierów wartościowych i dumny uśmiech rozjaśniał
jego twarz, gdy widział, że Liza chętnie słucha wyjaśnień.
Potem, wiele razy, dziewczyna odwiedzała firmę ojca, aż w końcu lord Burnsall dał jej
niewielki kapitał, by mogła zacząć uczyć się, jak inwestować. Nie była zbyt ostrożna, ani zbyt
mądra, gdy po raz pierwszy zapuszczała się na zdradliwe wody handlu. Przez własną
nieostrożność kilkakrotnie straciła nie tylko zainwestowane pieniądze, ale i szacunek do samej
siebie. Ale uczyła się szybko.
Oj, tak, myślała, gdy powóz skręcił w aleję Nicholas i zatrzymał się przed dostojnie
wyglądającym budynkiem, opatrzonym gustowną tabliczką „Panowie Stanhope, Finch i
Harcourt - Maklerzy Giełdowi”. Nauczyła się bardzo dużo od ojca i teraz, gdy wchodziła do
domu przy Threadneedle Street, wszyscy pozdrawiali ją z szacunkiem - począwszy od
najbiedniejszego urzędnika, a skończywszy na samym panu Mellish, przewodniczącym Rady
Dyrektorów Banku.
Zanim zdążyła wspiąć się na schodki prowadzące do biura, drzwi otwarły się gwałtownie i
Liza została powitana z wielkim honorem przez urzędnika, który - pomijając tłum mniej
ważnych klientów czekających na niewygodnych drewnianych ławeczkach - wprowadził ją do
pokojów zajmowanych przez najmłodszego członka firmy - Thomasa Harcourta.
- Lizo! - Mężczyzna, który podniósł się na jej powitanie zza zawalonego papierzyskami
biurka, był średniego wzrostu i miał przyjazne brązowe oczy. - Wyglądasz jak zwykle
prześlicznie. Napijesz się kawy?
Gdy przytaknęła, skinął na młodego urzędnika i wskazał jej fotel po drugiej stronie biurka.
- Thomasie, nie próbuj mnie zwieść. - Liza roześmiała się. - Z doświadczenia wiem, że gdy
jesteś dla mnie taki miły, chcesz mnie naciągnąć na coś, co wcale nie będzie mi się podobało.
Thomas Harcourt uśmiechnął się z sympatią do siedzącej przed nim młodej kobiety. Znali
się od wielu lat i był nawet czas, kiedy do furii doprowadzał go fakt, że synowi wikarego,
dysponującemu niewielkim majątkiem, nie wolno było oświadczyć się córce lorda. Jednak na
zawsze zachował ciepłe i szczere uczucie dla tej dziewczyny.
- Co też ty mówisz! - zaprotestował i roześmiał się. - Szkoda, że moje przebiegłe metody są
dla ciebie równie przejrzyste, co woda w strumieniu. Masz rację. Dostałem niedawno
doskonałą ofertę, która na pierwszy rzut oka może ci się wydać kolejną fatamorganą. Jednak
przede wszystkim... - Podniósł się i podszedł do ukrytego w ścianie sejfu.
Liza wyprostowała się gwałtownie.
- Thomasie! Naprawdę udało ci się go zdobyć? Masz go przy sobie?
- Tak. Pojechałem do Aylesbury i wróciłem dopiero wczoraj po południu. Właścicielem,
zgodnie z moimi informacjami, był lord Wilbrahm. Nie miał pojęcia o jego wartości, zapewne
dlatego, że nabył go za bezcen od człowieka, który znajdował się pod dużą presją. Wilbrahm
udawał, że nie ma ochoty go sprzedać, ale w końcu...
To mówiąc wyciągnął ze skrytki małą paczuszkę i podał dziewczynie. Jej oczom ukazało
się misternie rzeźbione drewniane pudełeczko. Otworzyła wieczko i gwałtownie wciągnęła
powietrze, gdy padające przez okno promienie słoneczne roznieciły ogień, który zapłonął
między jej palcami...
W dłoni dziewczyny leżało oszałamiające dzieło jubilerskie. Był to wisiorek, ale równie
dobrze można by go nazwać miniaturową rzeźbą z kości słoniowej. Był wielkości ludzkiej
dłoni i przedstawiał sokolnika - stał z dwoma psami myśliwskimi u stóp i na przegubie ręki
trzymał sokoła. To niesamowite dzieło otoczone było kilkoma rzędami rubinów, szmaragdów i
diamentów, a zwieńczone trzema ogromnymi perłami.
- Thomasie, to jest naprawdę Naszyjnik Królowej - szepnęła Liza.
- Czy masz zamiar powiadomić Chada, że go odzyskałaś?
- A niby dlaczego? - zapytała ostro. - Przecież to nie ma z nim nic wspólnego.
- Nie ma z nim nic wspólnego? Dobry Boże, Lizo, ten naszyjnik był w jego rodzinie od
wieków, a kiedy zaginął, wszyscy byli przekonani, że...
- Brednie. I tak nikt w to nie uwierzył. Chad złodziejem? Ma wiele wad, wierz mi, ale nikt,
kto zna go bliżej, nigdy nie wątpił w jego uczciwość.
- Byli i tacy, którzy tylko czekali na okazję, by go posądzić o najgorsze.
- Brednie - powtórzyła.
Odetchnęła z ulgą, gdy wszedł chłopiec niosący tacę. Liza włożyła naszyjnik z powrotem
do pudełka, a to z kolei do atłasowego mieszka, po czym wyprostowała się na krześle i
przyjęła filiżankę gorącej kawy.
- Wspaniała kawa. Dziękuję ci za wysiłek, jaki włożyłeś w odnalezienie tego drobiazgu. A
teraz powiedz mi, proszę, czy dopisało ci szczęście z Brightsprings? - Pytanie było zbyteczne,
gdyż odpowiedź już wyczytała w jego posmutniałym spojrzeniu. - Nie martw się, mój drogi.
Dobrze wiem, jak niewiele da się zrobić, jeżeli właściciel naprawdę nie chce sprzedać. Może
takie już moje szczęście, że nigdy go nie będę miała.
- No cóż - przerwał jej Thomas. - Brightsprings jest domem twojego dzieciństwa i nic
dziwnego, że chcesz go odzyskać. Przykro mi, że nie mogłem ci tego zapewnić. Nie byłem
nawet w stanie dowiedzieć się, kto jest obecnie właścicielem posiadłości. Przez kilka lat
mieszkała tam pewna rodzina, wynajmując dom, jednak ani razu nie spotkali się z
właścicielem ziemi, egzekutor zaś był bardzo tajemniczy i uporczywie puszczał mimo uszu
moje pytania.
Widząc zakłopotanie przyjaciela, Liza zmieniła temat.
- Opowiedz mi o tych twoich fatamorganach.
- Ach, tak. - Oczy Thomasa rozbłysły. - Od niedawna istnieje firma zajmująca się rozwojem
kolei.
- Kolei? - zapytała Liza z niedowierzaniem. Jej gładkie czoło przecięła zmarszczka. -
Wiem, że wagoniki jeżdżące po torach już od jakiegoś czasu są używane w kopalniach, ale
podobno nie zdało to egzaminu nigdzie poza tym.
- Ano właśnie. Jednak grupa przyszłościowo myślących ludzi wpadła na pomysł położenia
szyn pomiędzy miastami i zbudowania odpowiednio dużych wagonów, by można nimi
przewozić nie tylko towary, ale i ludzi.
- Nigdy nie słyszałam większej bzdury!
- Zgadzam się, ale pomyśl tylko, jakie byłyby możliwości, gdyby to się udało! Na razie nikt
nie chce wkładać w ten interes żadnych pieniędzy, ale warto by było pomyśleć o nim na
przyszłość. Wyślę paru ludzi, by się rozejrzeli i powiem, że ty... to znaczy, że pan R. Lake
rozważa możliwość współpracy.
Liza uśmiechnęła się.
- Wszyscy pomyślą, że R. Lake, poważany finansista, wreszcie postradał rozum.
Przez następne dwie godziny rozważali możliwości inwestycji Lizy, troskliwie ukrytych
pod pseudonimem pana R. Lake’a. Wielu znajomych zdziwiłoby się niepomiernie, gdyby się
dowiedzieli, jak złożone operacje prowadzi Liza i jak ogromne zyski jej przynoszącą.
Jednakże nikt ze śmietanki towarzyskiej Londynu nie traktował poważnie jej działalności w
świecie finansów, uważając ją za dziwaczkę i wielkodusznie wybaczając jej to przez wzgląd
na jej pochodzenie i stan majątkowy. Liza nie wstydziła się swojej działalności, lecz odkąd jej
inwestycje rozrosły się do rozmiarów małego przedsiębiorstwa, zdawała sobie doskonale
sprawę z tego, że podanie do publicznej wiadomości faktycznego stanu jej konta mogłoby
przysporzyć jej wielu kłopotów.
W końcu podniosła torebkę i nowy nabytek, po czym zaczęła zbierać się do wyjścia.
Podeszła do drzwi, lecz zanim wyszła, raz jeszcze odwróciła się do przyjaciela.
- O mało nie zapomniałam! Kim jest to przedziwne stworzenie, któremu wynająłeś moją
posiadłość na Berkeley Square?
Pytanie zaskoczyło Thomasa.
- Dziwne stworzenie? - zapytał po chwili.
- Wynająłeś ten dom, prawda?
- Tak, ale...
- Ogromnemu Hindusowi?
Przez długą chwilę Thomas tylko patrzył na nią. Gdy wreszcie zrozumiał, o co jej chodzi,
oblał się rumieńcem.
- To pewnie był Ravi Chand. Ale on nie jest nowym lokatorem. Właściwie jest
kamerdynerem nowego lokatora. Dżentelmen, który... hm... wynajął to miejsce, jest Anglikiem
z krwi i kości. Niedawno powrócił z Indii i jeszcze nie zdążył znaleźć sobie czegoś
dogodniejszego.
- Naprawdę? - zapytała ciekawie. Zastanawiała się, dlaczego Thomas poci się, jakby
właśnie mu groziło śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Wpadł do mnie parę dni temu. Podobno zatrzymał się w hotelu Fenton na ulicy Świętego
Jakuba. Prosił, bym znalazł dla niego jakiś dom do czasu, aż znajdzie coś na stałe. Zapewniam
cię, że nie będzie z nim żadnych kłopotów. Nie sądziłem, że możesz mieć coś przeciwko temu
- zakończył dość sztywno.
- Ależ nie mam - zapewniła go pospiesznie. - Przecież tak już bywało w przeszłości. Czy
znasz tego człowieka? ...