Pamięci Manfreda Durnioka –
człowieka, który odkrył przede mną Chiny
Modernistyczny budynek filharmonii, niemal pozbawiony oki...
9 downloads
33 Views
1MB Size
Pamięci Manfreda Durnioka – człowieka, który odkrył przede mną Chiny
Modernistyczny budynek filharmonii, niemal pozbawiony okien, z frywolnie wygiętym dachem i łukowatymi ścianami, sterczał samotny, żółty i brzydki pośród pustyni po uprzątniętych ruinach w granicznej części metropolii, która nosiła nazwę Berlin Zachodni. Niektórzy nazywali go Wolny Berlin. Nie spierajmy się – nazwa miejsca nigdy nie wyraża całej jego istoty. Niedaleko był mur. Nie ten wielki i chiński, na Wschodzie, lecz ten drugi – na Zachodzie. Ten mur, nie tak wielki i dlatego niedługowieczny, rozdzielał ludzi i światy, idee i ideały, wspomnienia i oceny tego, co się wydarzyło, i tego, co się miało wydarzyć, gdyby nie pech. Opinie na te tematy diametralnie się różniły: z jednej strony muru sprawy wyglądały tak, z drugiej – całkiem inaczej. Siedziałem w trzecim rzędzie z prawej strony, w całkowicie pustej, mrocznej sali. Jedynym źródłem światła były lampki awaryjne i nawet estrada, na której o tej porannej godzinie trwała próba, była ciemna i ponura. Grano koncert na skrzypce i orkiestrę Czajkowskiego. Dyrygent Herbert von Karajan musiał tego ranka wstać lewą nogą, bo stale burczał pod nosem, był kwaśny i rozdrażniony. Coś z próbą szło nie tak, już dwa razy zdenerwowany opuszczał podium i po chwili, kulejąc, wracał – widać było, że cierpi na bóle w kolanach. Jego drugi powrót nie uciął szeptów w orkiestrze, ktoś zachichotał, prowokacyjnie brzęknęła struna skrzypiec, dało się słyszeć cicho wypowiedziane zdanie i śmiech. Nie wiem, co z tego usłyszał – tu, na widowni, ciche rozmowy słychać było tylko jako niewyraźny szept – ale nagle ze złością wrzasnął, dosłownie wrzasnął, a jego głos złamał się w śmiesznym falsecie: – Zabroniłem wam mówić po chińsku, tak czy nie? Może nie zabroniłem, co? Ten wybitny Austriak był człowiekiem wybuchowym, by nie rzec histerycznym, wymagającym bezwarunkowego posłuszeństwa i nietolerującym podczas prób żadnych wybryków. A w tym dniu wszystko wydawało mu się szczególnie denerwujące i bezsensowne. Pewnie podejrzewał muzyków, że sobie z niego drwią albo o nim plotkują, i to umyślnie w niezrozumiałym i drażniącym go języku. A przecież w orkiestrze – jednej z najbardziej elitarnych w Europie – nie było ani jednego Chińczyka. Uderzył batutą o pulpit, podniósł ręce, ale i tym razem od samego początku poszło niedobrze. Karajan zmełł w ustach przekleństwo i ze złością złamał batutę. Tak, dosłownie – złamał ją jak zapałkę, tak jak zdenerwowany nauczyciel łamie w klasie ołówek. Ktoś pobiegł po nową. Pewnie zdarzyło się to nie po raz pierwszy, bo nikt się nie zdziwił, że zapasowa batuta natychmiast się znalazła i została błyskawicznie dostarczona na podium. Rzucając na podłogę resztki poprzedniej, maestro lekko się odwrócił i wtedy mnie zauważył. Ocieniając dłonią oczy, wpatrzył się w półmrok i niezbyt uprzejmie, nawet z pewną pogróżką w głosie spytał: – Hej tam, kim pan jest? Powiedziałem. Nie zareagował – ani nie pozwolił mi zostać, ani nie kazał iść, w milczeniu odwrócił się i uderzył nowiutką batutą w pulpit. – Uwaga! Od początku!… – Iw chwilę potem znów zaczął wołać: – Stop, stop, stop! Co za pech, dziś chyba nie uda się zagrać całego koncertu.
Solista spokojnie i obojętnie zszedł na bok i usiadł na wolnym krześle. Skrzypce położył na kolanach i nie znać po nim było ani zniecierpliwienia, ani zdenerwowania, tylko cierpliwe oczekiwanie na koniec burzy. Ze swojego miejsca widziałem długie, zupełnie siwe włosy i bladą, pociągłą twarz, ale światło było zbyt skąpe, bym mógł przyjrzeć się rysom. A to właśnie on mnie interesował, to z nim chciałem porozmawiać – producent filmowy M.D. wprowadził mnie do tej sali, obiecawszy wpaść pod koniec próby i przedstawić mnie tej światowej sławie. Potrzebny był mi właśnie on, skrzypek Theodor Weissberg. Ktoś mógłby spytać i miałby rację: kim ja właściwie jestem? I czego, poza banalnym zawarciem znajomości, szukam o tym szarym berlińskim poranku w pustej sali koncertowej? Niczego szczególnego nie szukałem – po prostu chciałem poznać dodatkowe szczegóły i porównać niektóre różniące się ze sobą świadectwa na temat pewnych wydarzeń. Były to prawdziwe, dawne i po części zapomniane historie, które ktoś mógłby uznać za dziwne i nieprawdopodobne. Czyż jednak istnieje coś bardziej nieprawdopodobnego od Historii? Mam na myśli tę Historię pisaną dużą literą, będącą nauką o przeszłości – w odróżnieniu od historii przebranej, uproszczonej i wyglansowanej na błysk – Historię zagadkową, na której przebieg nie mamy żadnego wpływu, pełną sprzeczności i pytań bez odpowiedzi, nielogiczną, nierzadko absurdalną, zrodzoną z miliona milionów przypadków, jak samo życie i jak ciemne dno bytu, gdzie jedne stworzenia pożerają inne, a wysokie ideały giną zduszone mackami bezdusznych instynktów. Tymczasem na powierzchni wszystko wydaje się przewidywalne, uporządkowane i sensowne jak w licealnym zbiorze zadań z matematyki z rozwiązaniami. Tak więc kim jestem? Ani bohaterem, ani ofiarą. Powiedzmy: bezimiennym statystą występującym w scenach zbiorowych dramatu. Tłem bez prawa głosu. Dlatego nie chcę formułować własnych ocen i poglądów, własnego punktu widzenia. Własny punkt widzenia zawsze deformuje obraz w zależności od kąta, pod którym się patrzy. Jedno i to samo zjawisko czy wydarzenie, obserwowane przez różnych ludzi i pod różnymi kątami, wygląda różnie. Ktoś powie: sprawy nie wyglądały tak, tylko inaczej. I będzie miał rację. Ale rację będą mieli też inni, którzy myślą trochę inaczej albo nawet zupełnie odwrotnie. Zależy od tego, czy jesteś aktorem czy widzem, czy uczestniczysz w wydarzeniach, czy obserwujesz je przez dziurkę od klucza, co ogranicza twoje pole widzenia do nędznej szczeliny. Zależy także od rzeczy, które zapamiętałeś, i od tych innych, które zapomniałeś. Niektórzy mają bowiem umiejętność pamiętania zadziwiających szczegółów wojny, ale zapomnieli, jaka była przyczyna jej wybuchu. Inni pamiętają nazwisko sklepikarza z czasów swojego dzieciństwa, ale nie wiedzą, kto był wtedy premierem. Ludzie są różni. Każdy ma prawo do własnych wspomnień, do własnej amnezji i do tego, żeby mu się nikt nie plątał pod nogami. Dlatego zazwyczaj wolę pozostać z boku, być nieobecnym. Szczerze mówiąc, wolę nie uczestniczyć nawet w scenach zbiorowych, nie mówiąc już o wstrząsających monologach – wolę pozostać widzem. Na źle oświetlonej widowni, w trzecim rzędzie. Rzeczy istnieją bowiem niezależnie od naszych punktów widzenia – są one takie, jakie są. Na świecie można spotkać daltonistów, którzy nie odróżniają kolorów, albo ludzi niewidomych, którzy w ogóle ich nie widzą, jeszcze inni są głusi lub niedosłyszą wysokich czy niskich dźwięków. My, ludzie, jesteśmy różni, ale rzeczy, kolory i dźwięki istnieją poza nami, całkowicie niezależnie od tego, czy je podajemy w wątpliwość i jak je oceniamy. One po prostu istnieją.
Przepraszam, już mnie więcej nie zobaczycie ani nie rozpoznacie na pustej widowni. I proszę o wyrozumiałość, jeśli mimo wszystko zdarzy się, że jakieś moje osobiste odczucie, sympatia czy uprzedzenie przedostaną się na powierzchnię – tak jak plamka krwi pojawia się na opatrunku, by pokazać, że pod spodem jest niezagojona rana. Dzieje się to samo z siebie, całkowicie niezależnie ode mnie. I tyle chciałbym powiedzieć, rozpoczynając swoją opowieść o Hongkew, przedmieściu Szanghaju – miasta portowego u ujścia rzeki Jangcy. *** Hongkew, dystrykt Szanghaju: mało znany rozdział kronik żydowskiej tragedii podczas drugiej wojny światowej. Miejscem tej historii była nową wieża Babel, połączenie przeludnionych do granic wytrzymałości chińskich dzielnic i luksusowych rejonów zachowującej półkolonialny status strefy o nazwie International Settlement – Koncesji Międzynarodowej, miasta niedostępnych dla Chińczyków pierwszorzędnych hoteli i restauracji, angielskich klubów przy Bubbling Well Road i na bulwarze Bund, marynarskich tawern przy Edward VII Avenue, miasta francuskich willi i luksusowych sklepów w dzielnicy zwanej Frenchtown, na rue Lafayette, avenue Foch, avenue Joffre i rue Cardinal Mercier, z barwną Yates Road i otaczającymi ją uliczkami, miasto chińskich sklepików pełnych ozdób i statuetek z tombaku, kości słoniowej i bursztynu – lecz także miasto cuchnących lepianek w dzielnicach Nantao i Chapei czy rojących się od szczurów i chorób, gęsto zaludnionych, bagnistych rejonów za rzeką, w dzielnicy Pootung. Zniósłszy pierwszą japońską inwazję w 1932 roku, ciężko dotknięte w pięć lat później przez japońskie bombardowania i okupowane od tego czasu przez Japonię miasto, skąpane w oślepiającym świetle latarni na Nanking Road, nadal tonęło w luksusie i beztrosce, którym towarzyszyła czarna rozpacz dzielnic biedoty z ich bezrobociem i niewyobrażalną nędzą. Tylko w pierwszym roku okupacji miejskie służby komunalne sprzątnęły z ulic ciała ponad trzydziestu tysięcy osób zmarłych z głodu i w wyniku chorób. A działo się to w cieniu imponującego dwudziestodwupiętrowego pałacu Broadway, gdzie w ciągu jednej nocy przedstawiciel dyplomatyczny nazistowskich Niemiec, baron Ottomar von Dammbach, przegrał w pokera 80 tysięcy szanghajskich dolarów. Wygrał je od niego sir Elias Ezdra, sefardyjczyk wywodzący się z tak zwanych bagdadów – Żydów, którzy osiedlili się na jedwabnym szlaku już w XI wieku. Po wojnie opiumowej i traktacie nankińskim z 1842 roku, kiedy Anglicy zaanektowali Hongkong i rozpoczęli w delcie Jangcy budowę portu Szanghaj, bagdadzi szybko zaczęli odgrywać ważną rolę w tutejszej gospodarce. W niecałe stulecie później ich bańki i kantory finansowały i zabezpieczały dostawy cyny, surowego kauczuku i chininy dla Trzeciej Rzeszy. Nie brzydziła się ona żydowskimi pieniędzmi, kiedy były jej potrzebne, a i sami bagdadzi, właściciele Shanghai Banking Corporation, Yokohama Specie Bank czy Sassoon House, nie mieli nic przeciwko swojemu wypłacalnemu niemieckiemu partnerowi tak długo, jak długo zapewniał im on solidne dochody. Szanghaj, dziś jedna z gigantycznych bram otwartych na świat nowych Chin, wtedy, w la-
tach trzydziestych i w okresie drugiej wojny światowej – od jej wybuchu w Europie 1 września 1939 roku, poprzez Pearl Harbor i Hiroszimę na Dalekim Wschodzie, do chwili kapitulacji Japonii o północy 2 września 1945 roku – był kłębowiskiem interesów ekonomicznych, politycznych i wojskowych, dyplomatycznych intryg i indywidualnych ambicji, miejscem spotkań świata przestępczego, międzynarodowych awanturników, szpiegów i spekulantów, ludzi wykorzenionych i prześladowanych, amatorów ostrych przeżyć i łatwego zysku. Chińczycy, prawdziwi gospodarze tego starożytnego kraju, byli pochłonięci – jedni troską o miseczkę ryżu, drudzy, kolaboracjoniści i marionetki japońskiego okupanta, złożonymi manipulacjami mającymi na celu zagwarantowanie sobie coraz większych przychodów z grabieży własnego narodu. I to wszystko – na tle dalszego lub bliższego huku nieustannie trwającej, krwawej wojny domowej, toczącej się na wielu frontach między projapońską republiką chińską, kierowaną przez marionetkę Wang Jingweia, nacjonalistycznymi dywizjami Czang Kaj-szeka i komunistyczną Armią Ludowo-Wyzwoleńczą na czele z Mao Zedongiem. Szanghaj – miasto luksusu i nędzy, bezgranicznego poniżenia bosonogich kulisów i poniewieranych przez pijanych marynarzy nieletnich prostytutek, miasto porcelanowej wschodniej delikatności i żołdackiej brutalności, miasto opium i ludzkiego upodlenia – lecz i ostatni zbawczy brzeg, symbol rozpaczliwej nadziei na ocalenie. W latach, gdy wielkie demokracje obojętnie patrzyły na szykowane przez hitlerowców ludobójstwo, Szanghaj ze swoim statusem miasta otwartego był jedynym miejscem, które mogło przygarnąć i dać drogo opłacony ratunek około dwudziestu tysiącom niemieckich i austriackich Żydów, w tym licznym intelektualistom, i jeszcze 3800 Żydom z różnych innych okupowanych krajów, którzy zdołali tu dotrzeć, zanim Europę spowił ciężki dym krematoriów. Dzielnica, która stała się ich gettem, nazywała się Hongkew. Miasto, które było dla nich przekleństwem, ale i wybawieniem, nosi nazwę Szanghaj.
Zamiast introdukcji do symfonii nr 45 Josepha Haydna, zwanej „Pożegnalną” Zapadał zmrok. Skąpe światło zachodzącego słońca, stłumione delikatną mgiełką znad rzeki Whangpoo, ledwie przedostawało się do mrocznych pomieszczeń na wpół zrujnowanej fabryki konstrukcji stalowych. Przez rozbite okna i wielkie wyrwy w murach zaglądało jasne jeszcze niebo. Wiatroszczelne naftowe latarnie i papierowe chińskie lampiony, niesione przez ledwie widoczne w półmroku postacie, poruszały cieniami pochylonych betonowych filarów i żelaznych belek. Ludzie wchodzili przez zgruchotane bramy lub wprost przez dziury w murze i zwały cegieł. Jak w scenie z teatru absurdu gromadzili się na ciemnych żelaznych schodach dziwni ludzie w niezwykłych lub niepasujących do sytuacji ubraniach. Był to świat zmartwychwstałych wspomnień, w którym kobiety nosiły staromodne, z pewnością od dawna niewkładane suknie z wdzięcznymi kapelusikami i woalkami sprzed wielkiej wojny – toalety, w jakich się chodziło na uroczyste koncerty do wiedeńskiego Musikvereinu lub na pałacowe rauty w berlińskim Charlottenburgu. Niektórzy mężczyźni mieli na sobie garnitury, które niegdyś były wieczorowe, tu i ówdzie widniał jakiś wytarty smoking, nierzadko w połączeniu z drelichowymi spodniami, sandały na bosych nogach towarzyszyły złachanym bawełnianym ubraniom dokerów czy ulicznych zamiataczy. Przybysze wieszali latarnie i lampiony na sterczących żelaznych prętach, fragmentach maszyn i gdzie tylko się dało, ale pomieszczenie – obszerna hala fabryczna z szynami, po których niegdyś wjeżdżały wagony towarowe – było zbyt obszerne, by mogły je oświetlić te pełgające, podobne do robaczków świętojańskich płomyczki, zagubione w czarnych trzewiach fabryki. Ludzie witali się nawzajem ceremonialnie, jak po niedzielnej mszy lub na weselu. Gdzieniegdzie ktoś się pochylał, by złożyć pocałunek na damskiej dłoni i gdyby ktoś mógł z bliska tę scenę obserwować, to nawet w tak słabym świetle dostrzegłby dziury w koronkowej rękawiczce i wyzierające z nich koniuszki palców z nieusuwalnym ciemnym nalotem powstałym w farbiarni zakładów garbarskich lub przędzalni surowego jedwabiu. I mimo wszystko ta śmieszna ceremonialność promieniowała jakimś autentycznym, radosnym podnieceniem i oczekiwaniem na coś ważnego i uroczystego, co właśnie miało nastąpić. Ludzie coraz szczelniej wypełniali halę i w uroczystej, pełnej napięcia ciszy słychać było tylko ich kroki, czasem czyjś szept lub cichy śmiech. W głębi hali wznosiło się prowizoryczne podium, nad którym ciepły, wilgotny podmuch o zapachu mułu i gnijących ryb kołysał transparentem z wielkim czerwonym napisem: WELCOME! GOD BLESS AMERICA! Ozdabiające go dwie skrzyżowane amerykańskie chorągiewki, namalowane ręcznie na kawałkach płótna czy papieru ryżowego, mogłyby sugerować coś w rodzaju otwarcia zawodów bejsbolowych między dwoma prowincjonalnymi college’ami. Nie były to jednak szkolne zawody. Bynajmniej! Na podium stały najprzeróżniejsze krzesełka oraz niezbyt reprezentacyjne, zbite z deseczek pulpity na nuty, a niżej, w pustej przestrzeni przeciętej szynami, ustawiono drewniane ławy, na
których przybysze powoli zajmowali miejsca. Kilka rzędów z samego przodu było pustych – najwyraźniej zarezerwowano je dla gości honorowych. Oto i goście – przez wyrwaną od eksplozji bramę, przekształconą w leżący na ziemi prostokąt pogniecionej blachy, dziarskim, głośnym od rozbrzmiewającego pod nogami metalu i niepasującym do tego miejsca wojskowym krokiem wkroczyło kilkudziesięciu amerykańskich żołnierzy piechoty morskiej, prowadzonych przez oficera. I nagle, zwielokrotnione echem rozległej przestrzeni, gruchnęły brawa. Zerwawszy się na równe nogi, ludzie w wieczorowych strojach i robociarskich drelichach owacyjnie witali gości. Młodzi Amerykanie najwyraźniej nie spodziewali się takiego przyjęcia w tym nieco dziwnym fabrycznym otoczeniu, bo w ich uśmiechach i gestach, jakimi pozdrawiali zgromadzonych, widać było pewne skrępowanie. Amerykański kapitan, uniósłszy wysoko ręce, oklaskiwał ze swej strony widownię, na której smokingi sąsiadowały z łachmanami. I trudno się było zorientować, kto jest właściwie bohaterem tej dziwnej uroczystości – Amerykanie czy mieszkańcy ruin. Nędznie ubrany siwy mężczyzna z wysokim czołem i woskowo bladą twarzą, sprawiający wrażenie człowieka, który całe życie spędził nad mikroskopem lub w białej ciszy szpitala, podszedł do kapitana i po powściągliwym ukłonie przedstawił mu się, mówiąc po angielsku: – Profesor Sigmund Mandel z samorządu Hongkew. Witam pana, sir. Proszę za mną, pana miejsce jest na samym przodzie. Uprzejmie poprowadził kapitana, ale po drodze przystanął, by mu przedstawić japońskiego oficera wojsk sanitarnych, który palił, kryjąc papierosa w stulonej dłoni, samotnie przysiadłszy w końcu ławki. – Pozwoli pan przedstawić sobie pułkownika, który ma szczególne zasługi w… jakby to powiedzieć… w tym, że doczekaliśmy dzisiejszego dnia. Pochłonięty swoimi myślami niski Japończyk w grubych okularach drgnął i zerwał się na równe nogi, próbując niepostrzeżenie upuścić papierosa i zdeptać niedopałek, podczas gdy jego twarz pozostawała chmurna i nieprzenikniona. Trzasnął obcasami i zasalutował, choć jego stopień był wyższy niż Amerykanina. Ten spojrzał na niego ze zdziwieniem i nie oddał honorów. Trudno się było dziwić – po kapitulacji Japonii, która nastąpiła 2 września na pokładzie amerykańskiego krążownika „Missouri”, miejscem właściwym dla japońskiego oficera, nawet bez pagonów, był jeśli nie połowy sąd aliancki, to przynajmniej obóz jeniecki. Kapitan poszedł dalej, a profesor Mandel przed udaniem się za nim rzucił Japończykowi przepraszający uśmiech. W chwilę potem, jakby czekali na zajęcie miejsca przez oficera, na podium pojawili się prawdopodobnie najbardziej obdarci filharmonicy świata, ubrani w tę samą mieszaninę wytartych smokingów i roboczych drelichów. Jeden z muzyków, ściskający pod pachą skrzypce, o długich prawie do ramion włosach, wyszedł naprzód, sztywnawo się ukłonił i niezręcznym gestem poprosił o zaprzestanie braw. Potem zaczął mówić, ale tak cichym z przejęcia głosem, że w hali rozległo się uciszające psykanie: – Na cześć naszych drogich amerykańskich gości szanghajski zespół kameralny Filharmonii Drezdeńskiej wykona Symfonię „Pożegnalną” Josepha Haydna. Ktoś znów spróbował zaklaskać, ale powszechne i surowe „Psst!” zniweczyło w samym
zarodku to pragnienie. W całkowitej uroczystej i pełnej oczekiwania ciszy muzycy podawali sobie kolejno zapaloną świecę i od jej płomienia zapalali świeczki przymocowane do zaimprowizowanych pulpitów. Młodzi Amerykanie z piechoty morskiej zerkali na siebie – pewnie w swoich domach w Illinois czy w Minnesocie nie mieli dotąd okazji zetknąć się z symfonią nr 45 Josepha Haydna. Symfonią napisaną w innych czasach i na inną ludzką skalę, wykonywaną w wykwintnych pałacowych salach i na snobistycznych estradach. Teraz miała ona zabrzmieć – na pewno dziwniej, a może i nieco smutniej, niż pragnął Haydn – w tej opuszczonej i na wpół zrujnowanej fabryce położonej w Hongkew, dystrykcie Szanghaju. Skrzypek, który wziął na siebie rolę zapowiadającego, znany niegdyś na estradach Europy i Ameryki jako wirtuoz Theodor Weissberg, cierpliwie poczekał na zakończenie tego wprowadzonego przez samego Haydna rytuału ze świecami, po czym kontynuował: – Części: Allegro assai, Adagio, Allegretto, Presto – Adagio. Theodor Weissberg usiadł przed swoim pulpitem, chwilę poczekał i dał znak głową. Rozległy się pierwsze akordy Symfonii „Pożegnalnej”. To nie był zwykły koncert: dla ludzi w dawnej fabryce konstrukcji stalowych ten wczesny wieczór, niosący zapach mułu i gnijących ryb, stanowił pożegnanie z Szanghajem…
CZĘŚĆ PIERWSZA
1 Był wczesny wieczór 10 listopada 1938 roku. Koncert w sali galowej właśnie się zaczął. Niemal całkiem przygaszone, łagodnie mżące światło kryształowych żyrandoli dodawało blasku płomieniom świec stojących na pulpitach z masywnego czerwonawego mahoniu. Theodor Weissberg ubrany był w nieskazitelny smoking – zresztą, jak wypada na tego typu koncertach, w smokingach byli wszyscy pozostali członkowie orkiestry Filharmonii Drezdeńskiej. Wypełniająca widownię i loże wytworna publiczność słuchała z zapartym tchem. Symfonia nr 45 fis-moll należy do najrzadziej wykonywanych i zdobycie biletu wcale nie było łatwe. W loży głównej, gdzie niegdyś, jeszcze przed Republiką Weimarską, w czasach żelaznego kanclerza księcia Ottona von Schönhausena, znanego też jako Bismarck, siadywali ze swą świtą Hohenzollernowie, dziś zajęli miejsca czterej oficerowie SS. Dla publiczności było to znakiem głębokich przemian zachodzących w Niemczech. Najwyższy rangą był Hauptsturmführer Lothar Hassler, wybitnie przystojny niebieskooki blondyn, jakby żywcem zdjęty z plakatów sławiących zwycięską aryjską rasę, których pozostałe po olimpiadzie strzępy jeszcze gdzieniegdzie powiewały na fasadach budynków. Jego dumny profil germańskiego wojownika przywodził na myśl filmowych bohaterów Leni Riefenstahl. Najmłodszy z oficerów, być może adiutant, pochylił się w stronę Hasslera, uprzejmie podsuwając mu otwarty program. – Allegro assai. To chyba znaczy „dość wesoło”. – Mam nadzieję… – mruknął ponuro Hassler. – Tej nocy powinno być dość wesoło. Hauptsturmführer wiedział, co mówi. Nie mówił wiele, ale zawsze znajdował trafnie słowa na określenie spraw i rzeczy. Podczas gdy symfonia Haydna płynęła nastrojowo i pożegnalnie, ostatni naiwni zmuszeni byli raptownie pożegnać się ze słodkim złudzeniem, że dobre, stare Niemcy, ta zimowa bajka, lada moment wykopią jak parszywe kociaki garść nazistowskich lumpów, którzy prawem kaduka zdołali się dorwać do władzy. Albowiem właśnie ta noc – 10 listopada 1938 roku, noc ze środy na czwartek – miała być nazwana przez historię „nocą kryształową” bynajmniej nie na cześć kryształowych żyrandoli drezdeńskiego Konzerthausu, tylko z powodu kryształowego brzęku rozbijanych żydowskich szyb. Opici piwem wesołkowie rozwalali okna i wystawy w całych Niemczech i w niedawno przyłączonej – przy niebywałym entuzjazmie miejscowej ludności – Austrii. Wybite szkło brzęczało i chrzęściło pod ciężkimi butami w tę wesołą noc kryształową. Ulicami prowadzono wyciągniętych z łóżek przerażonych starych Żydów z zawieszonymi na szyi napisami: JUDE. Płonęły synagogi na Fasanenstrasse i na Oranienburgerstrasse w Berlinie, na Schwedenplatzu w Wiedniu, płonęły synagogi w Lipsku, w Monachium, we Frankfurcie, w Stuttgarcie. I jeszcze dwieście innych synagog płonęło w tę listopadową noc wytwornych koncertów. Allegro assai, dość wesoło! Lothar Hassler podniósł do oczu małą teatralną lornetkę, omiótł nią zasłuchaną widownię i za-
trzymał na przeciwległej loży, na twarzy młodej kobiety o miedzianorudych włosach, łagodnie oświetlonej światłem jednego z przyćmionych żyrandoli. Była to słynna nie tylko w Niemczech, lecz i na estradach Carnegie Hall mezzosopranistka Elisabeth Müller-Weissberg, żona skrzypka, na którego po chwili przesunął pole widzenia lornetki. Oficer długo i z ciekawością patrzył na tego światowej sławy artystę, członka Pruskiej Akademii Sztuki. W tym samym czasie przez Hauptstrasse maszerowała zaimprowizowana nocna defilada z pochodniami. Ludzie wesoło śpiewali, a od czoła wtórował pieśni odgłos bębnów. Auf der Heide blüht ein Blümelein Eins! Zwei! Und das heisst E-e-erika… I właśnie tam na rogu, gdzie była znana księgarnia Meersona i synów, jakiś dowcipniś wpadł na pomysł, by zbudować z książek stos. Marks, Heine, Freud, Feuchtwanger, Stefan Zweig, Thomas i Heinrich Mannowie, Bertolt Brecht i Anna Seghers, Friedrich Wolf i Leonhard Frank, Baruch Spinoza i Marcel Proust, Franz Kafka i Henri Bergson – wszyscy oni stanowili jak na początek wcale niezłą podpałkę. Einstein ze swoją strukturą kwantową trysnął rojem iskier, po czym frunął nad ogniem, rozpościerając okładki jak skrzydła. Nie myśl sobie, Albercie, że ci rzeźnicy i zapijaczeni wykolejeńcy wiedzą, kim jesteś – my jednak wiemy. Być może tam, dokąd się w porę udałeś, jest ci smutno z powodu tego, co się dzieje w twojej byłej ojczyźnie, ale nam jest wesoło: sam przecież mówiłeś, że wszystko jest względne. Pracujemy, kierując się twoją żydowską formułą, Albercie, przykro nam i przepraszamy bardzo! Nasza energia zniszczenia was jest równa masom, jakie nas popierają, pomnożonym przez podniesioną do kwadratu całkowitą prędkość, z jaką opanujemy świat. Tak to wygląda, drogi Albercie, i żegnaj! Najwyższy czas uświadomić sobie, kto jest prawdziwym gospodarzem Niemiec – Żydzi czy my! E = mc2 wpadło w sam środek ognistej galaktyki, wzniecając rój wesołych iskier.
2 Dwaj muzycy – oboista i waltornista – pochowali nuty, zdmuchnęli świece i cicho wyszli, jak każe zwyczaj podczas wykonywania Symfonii „Pożegnalnej” Haydna. Tam jednak, za kulisami, zaskoczył ich widok kilku umundurowanych szturmowców, którzy bezceremonialnie złapali ich i wyciągnęli na zewnątrz. Próbowali protestować, ale jakiś wyższej rangi wojskowy w odprasowanych bryczesach i lśniących oficerkach z uśmiechem przyłożył palec do ust: tss, cicho, nie zakłócajcie koncertu! I w tym jego geście nie było złości – tylko dobroduszne, niemal przyjacielskie ostrzeżenie. Sami rozumiecie, kochani, że to nie jest żydowski jarmark, tylko prestiżowa sala koncertowa i pewne formy, że tak powiem, obowiązują! Theodor Weissberg, nie odrywając smyczka od strun, spostrzegł przez płomyki świec, jak w kulisach brunatne osiłki wyprowadzają jego kolegów i rzucił zaniepokojone spojrzenie na siedzącego obok skrzypka. Także inni muzycy zauważyli, co się stało, bo w orkiestrze nastąpiło leciutkie, ledwie dostrzegalne poruszenie. Ale koncert trwał dalej. Nadeszła kolej kontrabasu i wiolonczeli. Obydwaj muzycy najwyraźniej domyślali się, co ich czeka, koncert ma swoje prawa – każdy ruch obserwowany jest przez niczego niepodejrzewającą, zasłuchaną widownię. Schowali nuty, zdmuchnęli świece i, rzuciwszy pytające, pełne niepokoju spojrzenie na pierwszego skrzypka, bojaźliwie przeszli za kulisy. A tam historia z ich kolegami niemal dokładnie się powtórzyła: „Tss, cicho, trochę szacunku dla aryjskich kompozytorów!”. Podoficer nachylił się do ucha Lothara Hasslera: – To skandal, że prawie wszyscy ci muzycy to Żydzi! – Nie, nie wszyscy. Niektórzy nawet nie podejrzewają, że mieli babkę Żydówkę. To nic, dowiedzą się. Ale prawdziwym skandalem jest to, że dopuściliśmy, by Niemcy przekształciły się w jedną wielką synagogę… Cicho, teraz on. Skrzypek Theodor Weissberg, cieszący się i tu, i za oceanem opinią jednego z najbardziej utalentowanych niemieckich wirtuozów, schował nuty, zdmuchnął swoją, ostatnią świecę i nieco sztywnym krokiem poszedł za kulisy. Był to finał symfonii nr 45 fis-moll Josepha Haydna, zwanej „Pożegnalną”. Potem estrada pogrążyła się w mroku. Dłuższą chwilę trwała cisza, nim kryształowe żyrandole zabłysły pełnym światłem, a sala huknęła oklaskami. Muzycy nie pojawili się jednak, by podziękować za aplauz. To był ostatni koncert drezdeńskich symfoników.
3 Do księżycowego nowego roku pozostawały dwa miesiące, a dopiero wtedy można się było spodziewać złagodzenia reżymu przez władze japońskie, co umożliwi składanie rodzinnych wizyt. Według kalendarza juliańskiego był listopad. Paskudna pogoda. Można by ją też nazwać psią, gdyby w całym tym olbrzymim mieście, od położonych najbardziej na południe dzielnic Lunghwa i Nanhui aż do północnych granic, czyli do Chapei i Hongkew, bezpańskie psy nie zostały już dawno wyłapane i zjedzone. Powietrze było mroźne i wilgotne, przepojone lepkim zapachem smażeniny, kanałów i mułu. Wiatr od strony morza zamiast świeżości przynosił woń oparów znad niezmierzonych bagnisk przy ujściu Whangpoo, lewego dopływu wielkiej rzeki Jangcy, którym docierały tu statki transoceaniczne. Zapadał zmrok. Na setkach dżonek, kręcących się w pobliżu groźnie wzniesionych cielsk statków, paliły się już papierowe latarnie. Niezliczone rozkołysane światełka odbijały się w brudnej, tłustej wodzie, pokrytej plamami mazutu i całymi wyspami pływających śmieci. Przekupnie przekrzykiwali się z dżonek w języku, który był w ich przekonaniu angielskim, i proponowali do sprzedania wszystko, czym dysponowali – od jarzyn, owoców i ryb do talizmanów i figurek bogów z bawolego rogu i nefrytu. Z góry obserwowali to oparci o relingi znudzeni pasażerowie tranzytowi, którzy nawet nie schodzili na brzeg nie tylko z powodu opowieści o portowych kieszonkowcach i oszustach, lecz i dlatego, że już za parę godzin oczekiwał ich dalszy ciąg podróży na południe, do Singapuru, Hongkongu i Makao, a niektórych jeszcze dalej – do Manili i Bombaju. Ci zaś podróżni, dla których tutejszy port był ostatnim przystankiem i którzy właśnie schodzili po trapach, też nie interesowali się miejscowymi pamiątkami, a jeszcze mniej jarzynami i owocami. Byli to głównie pasażerowie regularnych linii spółki morskiej z Kobe, które obsługiwały kursujących między wyspami a kontynentem japońskim cywili – handlowców, bankowców i maklerów z nowo otwartych przedstawicielstw wielkich tokijskich firm. Niektórzy oficjele, witani przez odzianych w liberie szoferów i przedstawicieli konsulatów czy wielkich banków, udawali się prosto na lotnisko Lunghwa, by drogą powietrzną kontynuować podróż w głąb kraju – do Pekinu lub jeszcze dalej, do nowego, kontrolowanego przez Japończyków państwa Mandżukuo. Później, kiedy zaczęło brakować okrętów wojennych, statki zaopatrywały władze okupacyjne w dodatkowe oddziały żołnierzy, którym czasem towarzyszył przepełniony samurajską dumą małogabarytowy oficer w okularach. Daleko nad dokami, magazynami, niskimi żółtymi budynkami japońskiej komendantury i administracji portowej, przedstawicielstw okrętowych, urzędu celnego i policji granicznej, nad dźwigami i nad górami skrzyń i bel, za ciężkimi czarnymi wodami rzeki z kołyszącymi się na nich światłami dżonek, pochmurne niebo odbijało mętny pomarańczowy poblask hoteli i biur ciągnących się wzdłuż luksusowego, nadbrzeżnego bulwaru Bund. Jak strumienie wlewały się do niego oślepiające światła Koncesji Międzynarodowej, której ludzie z dżonek nigdy nie widzieli, choć od dziecka słyszeli legendy o tym innym, dalekim i nieznanym świecie wielkich bulwarów. Oni, ludzie z dżonek, rodzili się w wodzie, żyli z wody, cienie ich przodków brodziły po kolana w wodzie ryżowisk, w bagnistych równinach przy ujściu rzeki i nigdy w ciągu całego
życia nie dane im było ujrzeć z bliska eleganckich budynków w angielskim stylu kolonialnym, kasyn, kortów tenisowych, klubów, hoteli i restauracji ze stojącymi przed nimi w dumnym rozkroku dwumetrowymi sikhami w śnieżnobiałych turbanach i z groźnie zwisającymi u pasa, zakrzywionymi kindżałami. Takie myśli przerzucał leniwie w głowie, opierając się o reling i żując kartonowy ustnik dawno zgasłego papierosa, kapitan zardzewiałego i na pierwszy rzut oka dość zapuszczonego przybrzeżnego frachtowca „Czelabińsk”, który bez wątpienia musiał być świadkiem i wojny rosyjsko-japońskiej. 1905 roku, i klęski pod Cuszimą, i dramatycznych wydarzeń rewolucji październikowej w jej dalekowschodnim wydaniu. „Czelabińsk”, podobnie do powolnego podmiejskiego tramwaju przemierzającego wciąż tę samą, okólną trasę, płynął od ujścia Mekongu, skąd brał surowy kauczuk z francuskich plantacji w południowych Indochinach, po czym w Szanghaju uzupełniał ładunek bawełną i nieprzetworzonym jedwabiem. Towary te miały być wyładowane na północy w porcie Dalian, czy po rosyjsku Dalnij, po czym wyruszały w dalszą trasę transsyberyjską magistralą kolejową. Kapitan obojętnie spoglądał na tragarzy wbiegających po trapie z ogromnymi belami, spod których widać było tylko chude nogi, i zbiegających z płaskimi skrzynkami z nieheblowanego syberyjskiego cedru z jednakowymi, naniesionymi za pomocą szablonu napisami „Uralmash – USSR”. Nie przejął się specjalnie, kiedy jeden z tragarzy upuścił niesioną belę i upadł na mokry, tłusty pokład. Pewnie zemdlał z głodu, bo dopiero za dwie godziny miał dostać swoje sześćdziesiąt Szanghajskich centów, wystarczających, i to nawet z naddatkiem, na miseczkę ryżu z kilkoma łodygami smażonego pora i dzbanuszek zielonej herbaty. Krótko i obojętnie wydał rozkaz i dwóch marynarzy zaniosło zemdlonego do kajuty, na której owalnych żelaznych drzwiach widniał wizerunek czerwonego krzyża. W pół godziny później z kajuty wyszło dwóch tragarzy i nikt ani na statku, ani na brzegu nie zwrócił uwagi na to drobne wydarzenie. Tragarze żwawo pobiegli, niosąc swoje skrzynki „Uralmash”. Jeden tragarz więcej w woniejącym potem i cebulą, bezimiennym i bezosobowym ludzkim mrowisku nie zmieniał ogromnego, wielomilionowego i chaotycznego równania rozpaczliwej nędzy i bezmiernego bogactwa zwanego Szanghajem. Każdego ranka władze miejskie zbierały z jego ulic zmarłych z głodu i jeden więcej czy jeden mniej kandydat do takiego losu w najmniejszym stopniu nie wpływał na statystykę. Tak więc był to listopad. Dziesiątego listopada, noc ze środy na czwartek. A rok – 1938. Do dnia wybuchu wielkiej wojny na Zachodzie pozostawało dziewięć miesięcy i dwadzieścia dni.
4 Hilda rozsunęła zasłony w oknie i poczuła się rozczarowana tym, co zobaczyła. Nie mogłaby dokładnie określić, czego się spodziewała, ale widok był raczej posępny i bardzo odległy zarówno od turystycznych plakatów, jak i od oczekiwań tych, którzy im uwierzyli: okopcone fasady domów, porozwieszane pranie, a dalej – tak nisko, jakby hotel znajdował się na Mont Blanc – niezmierzony teren pełen szyn, zwrotnic, przewodów, semaforów i porzuconych składów pociągów z malutką samotną lokomotywą, wyglądającą stąd jak zabawka, która wypuszczała kłębki dymu i leniwie manewrowała po torach. Hotelik był znośny, przeznaczony dla podróżnych dysponujących skromnymi środkami, z dwiema gwiazdkami, z których jedna bliska była zgaśnięcia. Nie było stąd widać ani wieży Eiffla, ani Montmartre’u czy Łuku Triumfalnego, ani ciemnosrebrzystej wstęgi Sekwany, przerzuconej przez miasto i odbijającej jego niebo. Ona to wszystko znała, nawet nie widząc – i bulwar Saint-Michel, i Luwr, i Notre Damę, wydawało jej się nawet, że zna osobiście właściciela bistro na rogu ulicy. Nigdy przedtem nie była w Paryżu, ale gdy z zapałem, niemal z rozkoszą studiowała francuski język i literaturę na Uniwersytecie Humboldta – przedsięwzięcie, które w połowie studiów zakończyło się krachem z powodu całkowitego wyczerpania się skromnego spadku pozostawionego jej przez rodziców – studiowała także to cudowne miasto, wyobrażała je sobie i poznawała. Marzyła, by je zobaczyć w jego prawdziwym blasku, a nie poprzez stronice książek czy filmowe kadry, odetchnąć jego powietrzem, usłyszeć jego dźwięki, poczuć na języku i w ustach jego smak, wypić kawę u wymyślonego przez siebie znajomego – tego po sąsiedzku przyjaznego Prowansalczyka z bistro na rogu: „Dzień dobry, mademoiselle – to, co zawsze? Kawa z croissantem, tak, mademoiselle?”. Mimo przelotnego rozczarowania widokiem rozciągającym się z hotelowego okna, była w gruncie rzeczy szczęśliwa, że jest tutaj, że wyrwała się chociaż na trochę z dusznej atmosfery Berlina, tego tygla Europy, jak nazwał go Erenburg. Pozostawiła za sobą kłopoty, plotki, pozbawione perspektyw kursy aktorstwa, idiotów, którzy ciągną cię do łóżka, proponując byle jaką rólkę z dwiema replikami, poniżające statystowanie, kiedy nie wiesz, dlaczego sto razy powtarzają jedną i tę samą scenę i każą ci sto razy przechodzić przed kamerą. Cały dzień za pięć reichsmarek w ich ubraniu i sześć pięćdziesiąt w twoim, pod warunkiem, że nadaje się ono do filmu, o którym nie wiesz zupełnie nic i którego prawdopodobnie nigdy nie zobaczysz. I ci asystenci, wiecznie niby to przypadkiem ocierający się o ciebie, i ta wieczna nadzieja statystki, że któregoś dnia zostanie zauważona, że reżyser, usadowiony w swoim płóciennym fotelu, kiwnięciem palca wezwie asystentkę i cicho ją zapyta: „Co to za jedna, ta blondynka, o tam?”. I wtedy cały ten galimatias nagle się uporządkuje, nabierając logicznego i nieodpartego sensu, który otworzy ci drogę do wielkiego kina. Tyle że z żadną statystką nic takiego nigdy się nie stało. A właściwie stało się – jeden jedyny raz, i to całkiem niedawno. I dlatego dzisiejszego ranka obudziła się nie w swojej kawalerce na berlińskim Grunewaldzie, tylko w Paryżu. Ktoś delikatnie zapukał do drzwi i ukazała się w nich łysa głowa Wernera Gauke, legendarnego jednorękiego fotografa UFA. Rękę stracił podczas wojny światowej pod Verdun, ale to mu nie przeszkadzało cieszyć się
sławą znakomitego artysty fotografa, którego mistrzowskie zdjęcia z precyzyjną grą świateł i cieni były niejednokrotnie wystawiane na Friedrichstrasse i Kurfurstendamm, a także reprodukowane w prestiżowych pismach. Na dodatek znany był – co u niektórych budziło niedowierzanie – jako wielki kobieciarz. – Gotowa, skarbie? Weź wszystkie trzy kostiumy, będziemy pracować przez cały dzień. Samochód już zamówiłem, czekam na dole z kawą. – Szybki prysznic i zaraz schodzę. – Dziesięć minut. Buźka! Cmoknął powietrze i zniknął. Pierwsze rozczarowanie przyszło na dole w bistro: właścicielem nie był jakiś wymyślony Prowansalczyk, tylko tęga matrona, prawdopodobnie była prostytutka, która włożyła w ten lokalik swoje oszczędności zgromadzone dzięki szlifowaniu paryskich chodników. Także tania robociarska kawa, podana nie w filiżance, tylko w miseczce jak do bulionu, w której czuć było hojną domieszkę cykorii, nie była o wiele lepsza od jakiejkolwiek kawy zbożowej w bufetach studia filmowego Babelsberg. Jedyny wyjątek stanowiły croissanty. Ale Paryż przecież właśnie dlatego jest Paryżem, że ma wieżę Eiffla, Moulin Rouge i croissanty! No i potem się zaczęło. „Popatrz w dół! Oprzyj się o tę barierkę – jeszcze bardziej! Swobodnie, nie rób z siebie pomnika! Teraz wyciągnij się na ławce, bardziej, skarbie, żeby wyeksponować cycki! Przesuń się trochę w twoje lewo, bo mi zasłaniasz obelisk!”. Kochany Werner, któremu upływające lata dodały ciała i kilogramów, obwieszony dyndającymi na szyi aparatami i obiektywami w skórzanych futerałach, nieustannie wycierający spoconą łysinę ogromną chustką, trzymaną w jedynej ręce, wkładał cały swój fotograficzny kunszt i wyobraźnię w perfekcyjną realizację postawionego przed nim zadania. A zadaniem tym było przygotowanie serii pełnych ekspresji zdjęć przedstawiających piękną Niemkę na tle Paryża. Przypadek zrządził, że bohaterką tych jego starań stała się Hilda. Po 1933 roku wszystkie wytwórnie filmowe – od UFA i Bavaria Film po TOBIS i Terra – poddane zostały kontroli nazistowskiego ministerstwa propagandy, tego samego, na którego czele stał kuternoga Joseph Paul Goebbels, wyglądający raczej na zawodowego szulera niż na Reichsministra. Rozpędzone zostało na cztery wiatry stowarzyszenie Volksfilmverband, na czele którego stały w najlepszych latach takie znakomitości jak Heinrich Mann, Bertolt Brecht, Käthe Kollwitz i Bela Balazs. Już wcześniej przenieśli się do Hollywood Ernst Lubitsch, Georg Pabst i Emil Jannings, Lya de Putti i Pola Negri, Elisabeth Bergner i Greta Garbo, Peter Lorre i Billy Wilder. Sporo przedtem legendarny „błękitny anioł” – Marlena Dietrich – wraz ze swym reżyserem Sternbergiem obrała sobie za nowe miejsce zamieszkania Beverly Hills. Fritz Lang natychmiast po objęciu władzy przez faszystów ulotnił się, by wypłynąć we Francji, gdzie nakręcił swój słynny film Liliom. Niemiecki ekran zmarniał, bezpowrotnie minęła wspaniała epoka takich filmów jak Kuhle Wampe, Doktor Mabuse, Metropolis i Zatracona ulica. Klasyczne niemieckie kino było martwe. I wtedy wzeszła gwiazda Leni Riefenstahl. Kariera tej trzydziestoletniej przeciętnej aktorki i zapalonej sportsmenki rozpoczęła się od filmów „górskich” – ani dobrych, ani złych, choć taka na przykład Burza nad Mont Blanc znana była aż w głębi Związku Radzieckiego. Każdy twórca ma w swoim życiu jeden gwiezdny
moment i jeśli go nie przepuści, droga do sławy i do sukcesu staje przed nim otworem. Jej gwiezdnym momentem był norymberski kongres partii narodowosocjalistycznej w 1934 roku. Nakręciła wtedy film Triumf woli – pompatyczno-patetyczny utwór, nader podobny do wielu ówczesnych radzieckich filmów dokumentalnych, ale ze zmienionym azymutem: nie klasa, lecz rasa. Potem świeżo wykluta partyjna ulubienica nakręciła całą serię filmów, przy czym najgłośniejszy – Nasz Wehrmacht – stał się dziełem kultowym, które ostatecznie ukształtowało estetyczne parametry nazizmu. Leni Riefenstahl aktywnie uczestniczyła w tworzeniu tego stereotypu, który przekształcił się w państwową normę: postać germańskiego wojownika, silnego i niepokonanego, ale nie umięśnionego jak afrykański goryl, tylko obdarzonego subtelną i nawet nieco kobiecą nordycką urodą. Model ten wzbudzał dumę narodową i nikt nie zauważał, że w taką aryjską matrycę nie wpisują się ani sam Führer, ani Göring i Himmler, ani Bormann. Owszem, było na szczytach władzy paru przystojniaków, którzy nawet by mogli pasować do modelu, ale o nich często szeptano, że należą do kochających inaczej. Olimpiada w Berlinie stanowiła nowy pomyślny impuls w karierze Leni Riefenstahl dzięki Świętu narodów – patetycznej apologii aryjskiej krwi. Wprawdzie pewien cień na bezgraniczne piękno i moc białej rasy rzucił czarnoskóry Amerykanin Jesse Owens, legendarny olimpijski lekkoatleta, mistrz każdej dyscypliny, którą uprawiał, ale nie było to tragedią: każdy twórca wie, że cień jeszcze bardziej podkreśla światło. Kolosalny sukces filmu, zwłaszcza wśród faszystowskiej elity, natchnął Riefenstahl do nakręcenia niemal na progu wojny jego kontynuacji i drugiej części cyklu, zatytułowanej Święto piękna. I tu nastąpił gwiezdny moment Hildy. Była ona bowiem bardzo ładną, młodą kobietą, zgrabną, jasnowłosą i niebieskooką, ucieleśnieniem wzoru przyszłej germańskiej matki zdrowych germańskich dzieci, typową przedstawicielką rasy wyższej – dokładnie taką, jak zakładała matryca. Asystenci, podszczypując ją, szeptali do ucha komplementy na temat oczu – skandynawskie czyste jeziora i tym podobne bzdury, charakteryzatorki szybko zapamiętały tę śliczną statystkę i całowały ją na powitanie w policzek: „Nasza walkiria znowu przyszła!”. Przy takiej podkreślanej przez wszystkich urodzie trudno się dziwić, że pewnego dnia zauważyła ja sama twórczyni Święta piękna. – Jak się nazywasz? – spytała Leni Riefenstahl, delikatnie przesuwając palec po jej ustach. Hilda stanęła w ogniu. Nieważne, czy wielka Riefenstahl była lesbijką, czy tylko dawała wyraz niemal macierzyńskiej sympatii: wydarzyło się to, o czym marzy każda statystka – reżyser dostrzegł ją wśród bezosobowej masy i wezwał do siebie. Przełknęła ślinę, nim odpowiedziała: – Hilda Braun. – Jesteś cudowna, Hildo. Będę cię potrzebowała. Przyjdź do mnie, kiedy wrócicie z Paryża. – Z Paryża? – nie zrozumiała Hilda. Chyba nikt jeszcze nie wiedział, dlaczego Riefenstahl nagle postanowiła włączyć do swojego Święta piękna serię fotosów przedstawiających typową Niemkę na tle Paryża. Może ktoś podsunął jej taki pomysł, a może właściwy twórcom instynkt podpowiadał jej bliską i bardzo prawdopodobną przyszłość. W powietrzu już się unosiło przeczucie bliskiej wojny. Arthur Neville Chamberlain, brytyjski minister spraw zagranicznych, o którym nikt nie mógł z całą pewnością powiedzieć, czy jest spryciarzem, czy idiotą, już podpisał w Monachium wyrok na Europę.
Tak czy inaczej Fräulein Hilda Braun dostała umowę i zaliczkę w wysokości pięciuset reichsmarek, co stanowiło dla niej ogromną sumę, w zamian za zgodę na nieograniczoną publikację jej zdjęć zarówno w filmie, jak i na łamach nazistowskiego tygodnika „Der Stürmer”, reklamowanego jako pismo dla prawdziwych Aryjczyków.
5 Hilda biegła w górę po niekończących się schodach prowadzących do kościoła Sacré Coeur. Nie skorzystali z ułatwiającej dostanie się na Montmartre kolejki zębatej, ponieważ w trakcie samego wchodzenia Wernerowi nieraz przychodziły do głowy genialne pomysły fotograficzne. Przystanęła, by poczekać na swojego kawalera obciążonego nie tylko własnymi kilogramami, lecz i całym zestawem wiszących na szyi aparatów i obiektywów. Nie miał tu pomocnika – wyraźny znak owocnych starań Rzeszy o oszczędzanie dewiz. Wreszcie Werner ją dogonił i, dysząc, otarł czoło pokryte drobnymi kropelkami potu. – I co, skarbie, zadowolona jesteś? – wysapał. Hilda promiennym wzrokiem obiegła Paryż – jak zdobywca, który ma rzucić sobie do nóg to miasto, tonące aż po horyzont w delikatnej mgiełce. Jakby ledwie naszkicowane i pokryte bladoróżowym od zachodzącego słońca cienkim woalem wyłaniały się przed nią wieża Eiffla, Sekwana z mostami, wyspa Cite i kościół Notre Damę, Obelisk, Madeleine… Bezkresny, wieczny, próżny, grzeszny, czarujący i zarazem wyniosły Paryż! Nadchodził wieczór i miasto w swej przejrzystej, mgielnej pelerynie szykowało się do nocnych przygód. Owładnięta impulsem pocałowała fotografa w policzek, na co on dobrodusznie zaprotestował: – Nie tak! Tak można całować tylko dobrych starych wujków. A ja chyba zasługuję na coś lepszego. Bo to ja podsunąłem Leni Riefenstahl ten pomysł z Paryżem. Tylko ja i nikt inny. I powiem ci dlaczego: jestem tym osobiście zainteresowany, bo przyznam ci się, że już od dawna mam cię na oku. Spróbował pocałować ją w usta, ale Hilda jak rybka wyśliznęła mu się z rąk i wesoło pomknęła na górę, w stronę cukrowo białego kościoła. Na samej górze oparła się o kamienną balustradę. W dole rozciągało się miasto. Wtem poczuła na ręce dłoń fotografa, jej twarz owiał gorący oddech. Nie wysunęła dłoni, tylko spojrzała na niego ze zdziwieniem i znów skierowała wzrok na miasto. – Zazdroszczę ludziom, dla których Paryż jest rodzinnym miastem. Ja takiego nie mam. Prawie nie mam. Może Stuttgart – najwspanialsze miejsce mojego dzieciństwa. Ale ono minęło dawno i na zawsze. Nie byłam tam od dziesięciu lat, nawet nie wiem, co z grobem moich rodziców. Potem ten szary i ponury Berlin. Codziennie kolejka do Poczdamu. Potem Babelsberg… Potem… – Potem hale wytwórni UFA, jednoręki Werner Gauke… Pogłaskała go po ręce, która leżała na jej dłoni. Tak jakby chciała w ten sposób wyrazić swoją przyjaźń i fakt, że nie przywiązuje najmniejszej wagi do jego kalectwa. – Tak – zgodziła się. – UFA, Werner Gauke. Genialny mag fotograficznego światłocienia. Tak o tobie piszą, prawda? Ale nikt nie pisze, że jest on moim jedynym przyjacielem w tych śmierdzących klejem i farbą obrzydliwych pawilonach, gdzie wszystko jest jednym wielkim celuloidowym kłamstwem. – Ano tak bywa. Kłamstwo w dwudziestu czterech klatkach na sekundę. Ale czasem jest inaczej. Wiesz, jak się określa proporcje ekranu? „Złoty podział”. I musisz wiedzieć, że w wielkich filmach rzeczywiście staje się on złotem! – powiedział, po czym dodał ni z gruszki, ni z pietruszki: – A ty też jesteś złotem. Czuję, że tracę dla ciebie głowę jak szczeniak. – Nie rób tego, bo ja nie mogę. Boję się, że nie jestem w stanie się w nikim zakochać. Ani
teraz, ani nigdy. – Poczekaj trochę. Masz dopiero dwadzieścia trzy lata… – W wieku dwudziestu trzech lat wie się już wszystko, co się powinno wiedzieć. Reszta, to, czego człowiek dowiaduje się przez dalszą część życia, to tylko szczegóły.
6 Jedli kolację w małej restauracyjce na tyłach kościoła. Wokół roiło się od malarzy, którzy na oczach potencjalnych nabywców od lat malowali jedno i to samo – kościół Sacré Coeur, pamiątkę z Paryża za dziesięć franków. Na tle tego chałturzenia nie dziwiło wyniesienie van Gogha do rangi świętych: stroma uliczka, przy której znajdowała się restauracja, nosiła nazwę Saint-Vincent. Hilda grzebała widelcem w talerzu, popijała wino i znów grzebała. Werner odezwał się z naganą: – Dużo pijesz i nic nie jesz. Nie pozostała mu dłużna: – Za to ty dużo jesz i nic nie pijesz! – Najwyraźniej była czymś pochłonięta, jej myśli błądziły gdzie indziej, daleko od stolika ze słynnym paryskim coq au vin, kogutem w winie. Po chwili odezwała się obojętnym głosem: – Nie opowiadałeś mi jeszcze o swojej żonie, o dzieciach. Ile ich jest… dwoje, troje? – Dwoje. Interesuje cię to? – Tak sobie. Ale znam swoich rodaków. Właśnie teraz, o godzinie… – zerknęła na zegarek – dwudziestej pierwszej dwadzieścia sześć przychodzi pora, kiedy solidni niemieccy Bürgerzy w średnim wieku zaczynają opowiadać swoim młodym towarzyszkom, przeznaczonym do podrywu, jacy się czują samotni i jak ich żony, pełne skądinąd wszelkich cnót, wcale ich nie rozumieją… Czy inne rzeczy w tym guście. Fotograf serdecznie się roześmiał. – Jesteś diablicą! – Ano jestem. Pachnę siarką? – Nie wymyślaj sobie ról. Pachniesz perfumami „Mon boudoir”. Tymi, które ci dzisiaj podarowałem. A tak w ogóle to ja naprawdę jestem przywiązany do rodziny. Ale to mi nigdy nie przeszkadzało rozkoszować się okolicznym pejzażem. Gorszy cię to? – Raczej nie. Przynajmniej jesteś uczciwy. Zwykle mężczyźni kłamią, zanim osiągną… wiesz, co. Skierował na nią długie spojrzenie, jakby chciał przed zadaniem pytania przeczytać w jej twarzy odpowiedź. – A czy ja osiągnę… wiesz, co? – Posłuchaj, mój kochamy Wernerze. I mój przyjacielu! To, co mamy na stole, nazywa się „kogut w winie”. W tym przypadku kogut to ty, a co do wina, to wypiliśmy go zbyt dużo, by gadać głupstwa. Chodźmy, jestem zmęczona.
7 Była późna noc, pokój oświetlało tylko pomarańczowe światło małej nocnej lampki. Hilda była już w piżamie i czytała książkę, gdy skrzypnęły drzwi i cichutko wsunął się przez nie Werner. Tylko on, jednoręki kaleka spod Verdun, był w stanie jednocześnie ściskać pod pachą butelkę szampana i trzymać w jedynej ręce dwa kieliszki. – Można? Hilda odparła obojętnie: – Pytasz, a już wszedłeś. Jakby nie słysząc, przysiadł na brzegu łóżka, w milczeniu postawił kieliszki na szafce nocnej, wysunął spod kikuta amputowanej ręki butelkę i nalał. Hilda nie upiła z podanego jej kieliszka i odstawiła go na szafkę. Ostrożnie wyjęła kieliszek także z jego ręki i postawiła obok swojego. – Posłuchaj, Wernerze. Wernerze Gauke, światowy fotografie i mój jedyny przyjacielu. Posłuchaj, żebyśmy mogli wyprowadzić nasze sprawy na czysto przed twoim jutrzejszym wyjazdem do Berlina. – O ile wiem, ty też wyjeżdżasz. – Nie jesteś dobrze poinformowany. Wyjeżdżasz tylko ty, a ja zostaję. Nie chcę być aryjską modelką w dziełach Leni Riefenstahl. No co, zapachniałam d siarką? – Tylko perfumami „Mon boudoir”. Na pewno dobrze zastanowiłaś się nad tym, co chcesz zrobić? – Przemyślałam wszystko, od pierwszej do ostatniej linijki prawa moralnego. – Poza prawem moralnym jest też karne. – Ale ono dotyczy tylko tych, którzy są w ich rękach. – Masz rację. I już nigdy nie zobaczymy cię w Babelsbergu? – Rozmawiamy jak przyjaciele, prawda? Nie, już nigdy. Na początek mam pięćset marek. Uczciwie na nie dzisiaj zapracowałam, poza tym negatywy zostają u ciebie – dla chwały „Stürmera”. A potem zobaczymy. Fotograf zamyślił się, przesunął dłonią po twarzy. – No to nieźle mnie wrobiłaś przed szefostwem. Ten głupi pomysł ze zdjęciami na tle Paryża był przecież mój. – Przepraszam, naprawdę starałam się ciebie oszczędzić. Mógłbyś mieć przeze mnie jeszcze większe kłopoty, ale cię pożałowałam. Bo musisz wiedzieć, że ja jestem Żydówką. W pierwszej chwili fotograf jakby nie zrozumiał jej słów, dopiero w sekundę później aż podskoczył: – Co? Coś ty powiedziała? – To, co usłyszałeś, Wernerze. Jestem Żydówką po ojcu i po matce. Jej słowa powoli torowały sobie drogę do jego mózgu i potem nagle Werner wybuchnął głośnym śmiechem. – No nie! To jakiś kawał! – Dokładnie tak, mój miły Wernerze. Żydowski kawał o niejakim Izydorze, który się przechrzci! i został Zygfrydem. I Hilda Braun też nie jest żadną Hildebrandą ani Brunhildą Braun. Naprawdę nazywam się Rachela Braunfeld. To ojciec tak postanowił, kiedy przeprowadziliśmy się do Stuttgartu. Za Austro-Węgier miał w Wiedniu firmę „Czapki i kapelusze Braunfeld.
Dostawca Dworu”. Potem, po upadku cesarstwa, wszystko się zmieniło. Zakład zbankrutował i tak trafiliśmy do Stuttgartu. Tam nikt nie przepadał za żydowskimi czapkami i kapeluszami, a dostawcy dworu wyszli z mody. I chcąc ocaleć, przechrzciliśmy się. Z Braunfeldów staliśmy się Braunami. Jestem produktem pośrednim judaizmu i chrześcijaństwa, niemającym nic wspólnego z waszą wielką aryjską rasą.
8 Stali oboje przed wagonem sypialnym, pod okopconym sklepieniem dworca Saint-Lazare. Hilda pierwsza przerwała milczenie: – Masz większe doświadczenie. Co się mówi w takich chwilach? – Różne miłe rzeczy na pożegnanie. – Dobrze. Wiedziałam, że jesteś wielkim fotografem i największym uwodzicielem w całej wytwórni. Że w obydwu tych dziedzinach miewasz fantastyczne pomysły. Teraz też zobaczyłam, jaki jesteś kochany. Nie gniewaj się, jeśli będziesz miał przez to wszystko kłopoty. Cóż, c’est la vie. Dziękuję, nie zapomnę cię. Teraz ty. – Tak, teraz ja… Jestem pod wrażeniem numeru, który wycięłaś całej aryjskiej rasie. Nic nie powiem Leni Riefenstahl… niech dalej wierzy w dobro i w misję Niemiec, które odnowią świat. Ja też ciebie nie zapomnę, bo jesteś najwspanialszą dziewczyną, jaką znałem, i pierwszą, której nie zdołałem uwieść. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyciągnął portfel, przycisnął go kikutem do piersi i zagłębił w nim palce. Wysunąwszy czek, wsunął go jej do kieszeni żakietu. – To jest służbowy czek na dwa tysiące franków. Dali mi go na wypadek nieprzewidzianych okoliczności. A ty jesteś taką nieprzewidzianą okolicznością. Powiedziałbym nawet, że jesteś klęską żywiołową. Weź go, ja sobie jakoś poradzę, jestem szczwanym lisem… Teraz możesz mnie pocałować na pożegnanie. Objęła go i pocałowała mocno w policzek, dodając zaraz: – Wiem, wiem, że tak się całuje starych wujków. Ale świat jest pełen kochanków, podczas gdy dobrzy starzy wujkowie to bezcenna rzadkość. Kocham cię! Gwizdnęła lokomotywa i konduktor zaprosił pasażerów wagonu sypialnego do wsiadania. – Życzę ci powodzenia, Hildo… czy jak tam masz na imię. Nie będzie ci łatwo, ale poradzisz sobie. Czuję to. Poczekaj teraz na peronie, a ja spróbuję dopełnić rytuału, powiewając z okna chusteczką. Kiedy Werner opuścił okno przedziału i popatrzył na zewnątrz, na peronie było pusto. Dostrzegł jej sylwetkę pośród osób idących ku wyjściu. – Hildo! – zawołał i powtórzył głośniej: – Hildo! Nie odwróciła się, tylko podniosła rękę i pomachała na pożegnanie. Potem zniknęła w tłumie.
9 Nie można powiedzieć, by Elisabeth, żona zaginionego skrzypka Theodora Weissberga, była piękna w potocznym znaczeniu tego słowa – jej rysy można by nawet określić jako nieregularne – ale promieniował z niej wdzięk i szlachetna duma, widoczne zwłaszcza teraz, gdy szła otulona długim futrem z niebieskich lisów, wartym pewnie fortunę. Widok takiej damy, idącej pieszo po zaśnieżonej ulicy, nie był częstym zjawiskiem nawet w eleganckim Dreźnie, którego niejeden arystokratyczny ród wywodził się z samego Zwingeru – muzeum niemieckich muzeów. Tak, pani Elisabeth Müller-Weissberg była rzeczywiście osobą pełną klasy i dostojeństwa! Padał mokry śnieg, natychmiast roztapiający się na asfalcie. Brakowało taksówek, bo reżym oszczędności paliwa sprawił, że ta usługa stała się trudno dostępna. Spieszyło się jej i nie miała cierpliwości czekać w kolejce na postoju, dlatego ruszyła pieszo. Dziś był dla niej szczególny dzień. Po długim i bezowocnym bieganiu po urzędach udało jej się wreszcie, dzięki protekcji wpływowego dyrektora Opery Państwowej, uzyskać audiencję u nazistowskiego dygnitarza Hasslera. Z rozmów z jego adiutantem wywnioskowała, że Hauptsturmführer naumyślnie odsuwa termin spotkania, by nadać mu szczególną wagę i znaczenie. Także inne żony zaaresztowanych członków orkiestry Filharmonii Drezdeńskiej nic nie wiedziały o losie swoich mężów. Wszystkie próby odnalezienia ich natrafiały na chłodny, lecz uprzejmy odpór ze strony policji, która twierdziła, że nic o tej sprawie nie wie. Wreszcie ktoś podszepnął pani Müller-Weissberg, że wyjaśnienie zagadki kryje się nie na policji, nawet nie w niższych strukturach gestapo, tylko w partyjnej miejskiej elicie, a dokładniej – u dygnitarzy SS. I właśnie dziś miała się spotkać z tym Lotharem Hasslerem, tak pysznym i niedostępnym, jakby był pendżabskim księciem na białym słoniu. Kobieta dotarła do masywnego budynku w stylu ciężkiego neobaroku z końca XIX wieku, przejętego najwyraźniej na potrzeby wojska, i skierowała się prosto do umundurowanych strażników przy drzwiach. Przedstawiła się, powiedziała, do kogo idzie, strażnik w oszklonej budce podniósł słuchawkę telefonu i po chwili uprzejmie wskazał jej wejście zwieńczone ogromnym orłem, drapieżnie ściskającym w pazurach wieniec z pozłacanych liści dębowych ze swastyką w środku. Pewnym krokiem przecięła ożywiony hol, którego marmurowe mozaiki i kolumny kojarzyły się raczej z prestiżowym bankiem niż z nazistowską centralą, i zaczęła wchodzić po szerokich schodach. Niejeden z obecnych tam mężczyzn odwracał się za nią, patrząc wzrokiem pełnym zachwytu i uznania. Śpiewaczka Elisabeth Muller-Weissberg była znaną osobą i widać to było w zachowaniu tych oficerów, którzy z szacunkiem ustępowali jej drogi i oddawali honory. Rutynowe, biurokratyczne procedury z adiutantem i sekretarką nie zajęły dużo czasu i Elisabeth znalazła się w ogromnym gabinecie, całym w pociemniałej pod wpływem czasu dębowej boazerii, która nadawała mu posępny i odpychający wygląd. Umeblowanie tej sali, stosunkowo chłodnej jak na środek sezonu grzewczego – ciężkie biurko w głębi, dębowy stół konferencyjny na masywnych nogach, w rogu fotele i kanapa obite zieloną skórą – podpowiadało, że dawniej musiał to być gabinet jakiegoś dygnitarza, obecnie okupowany przez nowych wład-
ców Niemiec. Adiutant, który wszedł za nią, strzelił obcasami i zameldował: – Pani Muller-Weissberg, zgodnie z rozkazem. Lothar Hassler podniósł się zza biurka i pospiesznie zdusił papierosa w popielniczce. Zrobiła kilka niepewnych kroków, Hassler wyszedł jej naprzeciw. – Jest mi niezmiernie miło, madame. – Pochylił się do jej ręki, lecz ona wysunęła ją, rozglądając się niespokojnie. Miała uczucie, jakby znalazła się w pułapce. Oficer z lekką ironią obserwował ją swoimi wodnistymi oczami, czekając, aż pierwsza zacznie mówić. Ona jednak milczała, nie wiedząc, ani jak zacząć, ani od czego. – Proszę pozwolić – rzekł wreszcie i wyciągnął ręce, by pomóc jej zdjąć futro. Zawahała się, ale zdjęła, a on niedbale rzucił je na poręcz fotela. Potem gestem zaprosił ją, by siadła przy niskim stoliku, na którym stała już kryształowa karafka z koniakiem i dwa kieliszki. Nalał i w milczącym powitalnym geście wzniósł kieliszek, ale Elisabeth nawet nie tknęła swojego. – Pomówmy wprost, panie Hassler – zdecydowała się rzucić od razu na głęboką wodę. – Gdzie jest mój mąż? – To się nazywa chwycić byka za rogi, prawda? Dobrze. Pani doskonale wie, że jestem jej wielbicielem. I gotów jestem zrobić wszystko, co leży w mojej mocy, żeby to udowodnić. Podniosła na niego oczy pełne nadziei. – Będę bardzo wdzięczna. Proszę, niech go pan uwolni. – Chciałbym… ze względu na panią. Ze względu osobiście na panią. Nie jesteśmy awanturnikami, którzy by lekkomyślnie trwonili talenty tkwiące w narodzie. Wierzymy w ludzi ducha, bez których my, politycy, jesteśmy tylko pustym dźwiękiem, wiatrem i mgłą… Tyle że sprawa parni męża nie jest taka prosta. – Dlaczego? Czy pana zdaniem nie jest on jednym z… jak pan zechciał się wyrazić… „talentów tkwiących w narodzie”? – W tym przypadku to nie ma znaczenia. Pani mąż jest Żydem. Po prostu jest Żydem i wszelkie inne określenia są niepotrzebne. Dokumenty udowadniają w bezsporny sposób jego niearyjskie pochodzenie. – On przecież tego nie ukrywał. I dlatego zgodził się pan mnie przyjąć, żeby mi to powiedzieć? Gdzie on jest? – Właśnie, gdzie jest… Nie wiem, zleciłem znalezienie go. W każdym razie, oczywiście nie ingerując w sprawy czysto rodzinne, radziłbym parni zastanowić się nad przyszłością waszego małżeństwa. Rozumiem obiekcje natury moralnej, ale sytuacja w naszym kraju zasadniczo się zmieniła. Osobista moralność nie może stać wyżej od interesów narodu. Rozwód byłby dla was obojga najlepszym rozwiązaniem, proszę mi wierzyć. Zwłaszcza ze względu na pani prestiż i karierę. Parni jest Aryjką, a on… – On jest Żydem, już pan to mówił. Ale to jest nasza osobista sprawa! – To jest sprawa nowych Niemiec, ich racji stanu, szanowna pani – powiedział łagodnie. – Sama pani czuje, co wisi w powietrzu. Bardzo żałujemy łych niemiłych wydarzeń z listopada, ale nie zawsze udaje nam się powstrzymać słuszny gniew tłumu. – Chyba nawet nie próbowaliście. To wszystko robią pańscy ludzie. – Moi? Jest pani zbyt surowa. Czy wiejski proboszcz odpowiada za to, że jakiś parafianin upije się jak Świnia i butelką porozbija sąsiadowi okna? – Dajmy spokój proboszczom. Zaprosił mnie pan tutaj, żeby omówić warunki zwolnienia mojego męża. Lothar Hassler uśmiechnął się uprzejmie.
– To nie całkiem tak. Podczas naszej rozmowy telefonicznej użyłem słowa „sposoby”. Omówić sposoby. Warunki dyktujemy my. Czy też… Elisabeth zawahała się przez chwilę, po czym otworzyła torebkę z krokodylej skóry i w milczeniu wysypała jej zawartość na stolik. Było tam kilka kosztownych klejnotów z masywnego złota, kilkanaście starych złotych monet, pierścionki, platynowy krzyżyk inkrustowany diamentami, królewski diadem z turkusów, sznur pereł i parę mniejszych drobiazgów ze złota i kości słoniowej. Hassler nawet nie spojrzał na ten mały skarb, tylko nie spuszczał badawczego wzroku ze śpiewaczki. Potem niedbale, niemal z obrzydzeniem zaczął przerzucać końcem palca zgromadzone klejnoty. – Na tyle ocenia pani swojego męża? Nie powiedziałbym, że jest Paganinim, ale mimo wszystko… Popatrzała na niego niepewnie, potem zdjęła obrączkę i rzuciła ją na stolik. Obrączka potoczyła się, zatoczyła koło i wreszcie zabrzęczała, padając na szklany blat. – Nie mam nic innego. To wszystko. I może się pan udławić. – Czemu tak niegrzecznie? Nie spodziewałbym się tego po damie, która występowała w Carnegie Hall. Ale przynajmniej jest pani szczera. – Hassler podszedł do biurka, wyciągnął z szuflady dwa paszporty i rzucił je na stolik, obok klejnotów rodzinnych i obrączki. – Dobrze, szczerość za szczerość. Tu są dwa paszporty. W nieprzekraczalnym terminie czterech miesięcy ma pani razem ze swoim Żydem pozałatwiać wszystkie sprawy i wynieść się w diabły! Ale za jego zwolnienie chcę… – Oficer obszedł stolik, zbliżył się do Elisabeth, szarpnięciem zmusił do wstania i przycisnął do siebie. Poczuła lekką woń niedawno wypalonego papierosa i zapach kolońskiej wody lawendowej „Dyliżans pocztowy”. – …za jego zwolnienie chcę ciebie! Wszystko ma swoją cenę i zapłacisz mi… nie tylko tymi błyskotkami. Elisabeth stała jak sparaliżowana, twarz jej zbladła. Rzuciła szybkie, instynktowne spojrzenie na obite skórą drzwi – może z nadzieją, że otworzą się one i wejdzie adiutant, że pojawi się jakiś ratunek, jakiś nieoczekiwany cud. Ale żaden cud się nie zdarzył, nawet telefon nie zadzwonił. Lothar Hassler, nie spuszczając z niej wzroku, niespiesznie wsunął jej rękę za dekolt, szukając piersi. Elisabeth ponownie spojrzała z rozpaczą na drzwi, ale nie pojawili się w nich ani sekretarka, ani adiutant. I było jasne, że się nie pojawią.
10 Hilda spacerowała, a raczej wałęsała się po Rive Gauche i z apetytem gryzła pokaźny kawał bagietki. Tak beztrosko jedzą tylko turyści, którzy nie boją się, że spotkają jakiegoś znajomego. Szczególnych podstaw do beztroski Hilda nie miała. Już trzeci tydzień czekała na wiadomość z prefektury policji w związku z jej prośbą o przedłużenie droit de séjour – zezwolenia na pobyt w kraju. Jedyną reakcją stamtąd było jednak chłodne milczenie mimo jej wyraźnego podkreślania, że jest Żydówką, której grożą antysemickie ustawy Trzeciej Rzeszy. Wiza jej się kończyła, a nielegalny pobyt we Francji był surowo karany – oczywiście jeśli nielegalny imigrant dostawał się w ręce władz. Wprawdzie w Paryżu i tak się roiło od ludzi o przeterminowanych wizach, mających fałszywe dokumenty lub w ogóle bez dokumentów, ale jej sytuacja – w razie gdyby policja francuska przymusowo ją deportowała i przekazała niemieckiej straży granicznej – byłaby naprawdę rozpaczliwa. A takie wydarzenia stanowiły banalną, niemal codzienną praktykę i raczej nikogo by nie wzruszyło, gdyby się rzuciła w ramiona gestapo i ze skruchą błagała o wybaczenie za swój lekkomyślny postępek. Była późna wiosna. W dole leniwie płynęły wody Sekwany, na których unosiły się stateczki i ciężko naładowane barki. Na całej długości nadbrzeżnej kamiennej balustrady malarze porozkładali swoje akwarele, bukiniści oferować nie tylko pożółkłe książki, lecz i bożonarodzeniowe karty z ubiegłego wieku, plakaty z zapamiętanymi z dzieciństwa markami kakao i likieru lub stare emaliowane tabliczki wskazujące drogę do pisuaru. Istnieją ludzie kolekcjonujący różne głupstwa – zwłaszcza jeśli zostały kupione w Paryżu. Szła wzdłuż quai Voltaire, na przeciwległym brzegu w całej swej wspaniałości wznosił się Luwr. Zachód słońca był czerwony i złowieszczy, zapowiadający wietrzny dzień. Okna muzeum płonęły jak podczas pożaru, rzeka odbijała ich ogniste odblaski, a kołysanie fal na przemian rozniecało je i tłumiło. Gdyby Hilda nieco bardziej interesowała się polityką, to by wiedziała, że i bez tego krwawego zachodu jutrzejszy dzień Europy zapowiadał się bardzo wietrznie. Generalna próba zbliżającej się wojny – okrutna domowa rzeź w Hiszpanii – zakończyła się zwycięstwem faszystowskiej falangi nad republikańskim Frontem Ludowym. Brygady międzynarodowe – gwiezdny moment światowej solidarności z Republiką – poniosły ciężką klęskę i francuskie obozy na północ od Pirenejów były pełne rozbitych i wycofujących się oddziałów, mówiących wszystkimi językami świata. Jednocześnie nazistowskie Niemcy, korzystając z zamętu, przy roztargnionym i obojętnym milczeniu Zachodu, pochłonęły kolejno Austrię i Czechy. Zarówno jednak na Zachodzie, jak i na Wschodzie pamiętano przysłowie o apetycie, który wzrasta w miarę jedzenia. Dlatego też wszystkie państwa europejskie chyłkiem koncentrowały wojska w przygranicznych rejonach, przyjmowały ustawy wyjątkowe, bez rozgłosu mobilizowały rezerwistów, twierdząc zarazem jednym głosem, że umowy międzynarodowe są przestrzegane, wszystko znajduje się pod kontrolą i nie ma mowy o żadnym napięciu międzynarodowym. Całkiem jak w piosence: Tout va très bien, madame la Marquise…{1}. Tymczasem ludzie wiedzieli swoje, dobrze znając historię rzeczonej markizy, uparcie uspokajanej podczas szalejącego w domu pożaru, że wszystko jest w porządku, i widząc gwałtowne gromadzenie zapasów podstawowych produktów spożywczych, paliw i osocza. I jeśli ktokolwiek się jeszcze łudził, że w Europie konflikt ograniczy się do dyplomatycz-
nych kompromisów i nieznacznych ustępstw terytorialnych dla Rzeszy, to wystarczyło otworzyć gazetę i spojrzeć, co się dzieje na Dalekim Wschodzie. Japonia już dawno, od chwili aneksji Korei, na dobre rozlokowała się na kontynencie, a w początku lat trzydziestych sięgnęła po Mandżurię, tworząc tam nowe państwo Mandżukuo. Marionetkowy władca Pu Yi z chińskiej dynastii królewskiej przekazał Japończykom całkowite i niepodzielne władanie tym terytorium, graniczącym z sojusznikiem Sowietów – Mongolską Republiką Ludową. Starcia nad jeziorem Chanka w lipcu 1938 roku i nad Chalchyn-gol dziesięć miesięcy później między oddziałami Frontu Dalekowschodniego Armii Czerwonej a 6. Armią Kwantuńską dowodzoną przez generała Rippo Ogisu – krwawe potyczki, na razie odnotowywane przez międzynarodowe agencje telegraficzne tylko jako incydenty pograniczne – mogły być uważane za preludium do bliskiej wojny. Na południowym wschodzie Azji francuskie Indochiny płonęły od antykolonialnych buntów kierowanych przez nieznanego do tej pory członka francuskiej partii komunistycznej, regularnego bywalca kawiarń Montparnasse^ i więzień Sajgonu i Bangkoku, poetę i dziennikarza Nguyena Tat Thanha, znanego pod pseudonimem Ho Szi Min. Kruchy pokojowy firmament rozdzierały błyskawice, Eurazja kuliła się w oczekiwaniu burzy. Hilda nie interesowała się jednak tym wszystkim, była daleko od polityki. Szła dalej przez quai des Augustins. Skręciwszy na most nad wyspą Cite, przystanęła i zapatrzyła się w potężną i zarazem pełną wdzięku sylwetkę Notre Dame de Paris, gotycką rozetę nad wejściem, wielobarwne witraże w obydwu wieżach. Szkolne wspomnienia o Quasimodo, Esmeraldzie… Stała tak długo, wpatrzona w świątynię, pogryzając bułkę. Z zamyślenia wyrwał ją łagodny, ciepły głos: – Daję pani w prezencie tę katedrę. Już należy do pani! Nie zauważyła, kiedy tuż obok oparł się o balustradę młody, ciemnowłosy i śniady południowiec o pełnej, chłopskiej twarzy z zaznaczonymi kośćmi policzkowymi – może kuzyn tamtego Prowansalczyka z wymyślonego bistro. W jego zachowaniu i postawie było coś młodzieńczo otwartego i wesołego. – Dziękuję, bardzo pan hojny. – Drobiazg. Jest pani Amerykanką? Mając pełne usta, pokręciła tylko głową. – Szwedka? A, już wiem – Holenderka. Prawda, że Holenderka? A w ogóle mówi pani po francusku? – Kiedy w Sanssouci mówiono po francusku, wy w Prowansji jeszcze ryczeliście razem ze swoimi krowami! – Rozumiem, Niemka. Ale proszę mi pozostawić choć jedną szansę: nie aprobuje pani Hitlera, prawda? – Nie cierpię go. – Chwała Bogu! Röslein, Röslein, Röslein rot, Röslein auf den Heiden… – zaśpiewał nagle, a Hilda mało nie zakrztusiła się swoim podwieczorkiem. – Nie jest pan Niemcem? – Uchowaj Boże. Najzwyczajniejszym Czechem. I tak na marginesie powiem pani, że kiedy Kafka w Pradze pisał po niemiecku, to wy w Saksonii jeszcze ryczeliście razem ze swoimi krowami. Czy pani wie, że jest takie miasteczko – Praga? Co ja zresztą plotę. Przecież to wy niedawno je zajęliście! – Ja nie. Właśnie wtedy byłam w kinie.
– Wspaniale! Zjemy razem kolację i opowie mi pani film. – Nie jest pan trochę bezczelny? – My, Polacy, już tacy jesteśmy. Roześmiała się: – Podobno jest pan Czechem? – Serio? Niech pani nie będzie drobiazgowa! – A jak pan ma na przykład na imię? – Ja? – Spojrzał w niebo i aż się rozpromienił, przypomniawszy sobie: – Władek! – Teraz pan to wymyślił. – Skąd pani wie? A pani imię, Fraulein? – Hilda. – Słowo honoru? – Dlaczego? Czy tu się ukrywa własne imiona? – Tu cudzoziemcy ukrywają wszystko. Imię, nazwisko, adres, narodowość, kochankę, poglądy polityczne. Wszystko! Skoro tutejsze władze chcą o tobie wszystko wiedzieć, to tym ważniejsze jest, żebyś wszystko ukrył, bo zawsze się możesz spodziewać jakiegoś świństwa z ich strony. W sumie w Paryżu jest jakiś milion nieszczęśników, którzy czekają. Czekają na amerykańską wizę, na przedłużenie zezwolenia na pobyt, na nowe dokumenty, na przepustkę, na pozwolenie na pracę, na naturalizację, na azyl polityczny. Największa poczekalnia Europy. I jeszcze jeden milion takich, którzy się załamali i już na nic nie czekają. Smutek i beznadzieja. Pani na przykład znalazła się w finansowych tarapatach i niecierpliwie wyczekuje przekazu. – Jak pan zgadł? – Bogaci turyści nie odżywiają się suchą bagietką, bez odrobiny masła czy szynki. Zresztą nieważne, czyż nie obiecała pani zjeść ze mną kolację? – Nic takiego nie powiedziałam. – Więc proszę powiedzieć! Ten wesoły natręt o śniadej chłopskiej twarzy zaczął ją bawić. Roześmiała się i rzekła: – Jasne, możemy zjeść kolację. Czemu nie! Delikatnie wyjął jej z rąk bagietkę i wrzucił do rzeki. – Niech ryby też się raz poczują jak niemiecka turystka w Paryżu.
11 Jedli kolację gdzieś w Dzielnicy Łacińskiej. Stoliki ustawione były na chodniku pod pasiastą markizą tak gęsto, że kelnerzy z trudem się między nimi przeciskali. Hilda nieufnie patrzyła, jak jej towarzysz oddziela od muszli ostrygę, którą potem podał jej do ust. Pospiesznie wypluła tę oślizgłość, podczas gdy jej nowy znajomy, ten Czech czy też Polak o młodzieńczej twarzy, zanosił się od śmiechu. Rzecz zakończyła się kompromisem – podczas gdy Hilda pochłonięta była obserwacją ludzi, samochodów i hałaśliwych grup turystów, zjawiła się przed nią porcja wytwornie zaróżowionej pieczonej jagnięciny. Tym razem zdołała pokonać swoje gastronomiczne upodobania, a także opory, jakie wywoływało w niej niemal surowe mięso, i rzuciła się na nie z łapczywością kanibala. Potem niepostrzeżenie towarzystwo zaczęło narastać, dosiadano się, przysuwano krzesełka, zestawiano stoliki, do stolików przystawiano nowe krzesełka. Wyraźnie było to stałe miejsce spotkań. Towarzystwo składało się w większości z młodych ludzi, rozmawiających w jakimś języku słowiańskim – może czeskim czy polskim, a może rosyjskim, Hilda nie umiała ich rozróżnić. Czasem w rozmowie pojawiały się hiszpańskie wyrazy, w słowiańskim potoku wychwytywała nazwy hiszpańskich miast: Teruel, Madryt, Alicante… Nie mogła się nie domyślić, o czym mówiono. Do niedawna gazety były pełne tych nazw, niemieckie rozgłośnie zachłystywały się opisami czynów dokonanych przez asów Luftwaffe w bitwach powietrznych z radzieckimi lotnikami – i jedni, i drudzy występowali przy tym oficjalnie jako „ochotnicy. Nagle jeden z obecnych coś powiedział, po czym gorzko się rozpłakał, najwyraźniej pod wpływem alkoholu – ale było oczywiste, że ci młodzi ludzie cierpią i że przepijają swoje ostatnie grosze przed wyruszeniem w mniej lub bardziej legalną podróż do ojczyzny. Wszyscy byli dla niej niesłychanie mili, prawili jej komplementy i nie ustawali w dolewaniu wina. Ona zaś, mile podekscytowana, nie ustawała w jego pochłanianiu. Towarzystwo przechodziło mostem Aleksandra III, kiedy Hilda, beztroska i w doskonałym humorze, zrzuciła uwierające po całym dniu chodzenia pantofle i ruszyła dalej na bosaka. Jej nowy przyjaciel, którego nazywała wymyślonym imieniem Władek, wyjął jej pantofle z rąk i cisnął do rzeki. Zanim zdołała zaprotestować, Władek zdjął także swoje buty i rzucił za balustradę. – Niestraszne nam stąpać boso po rozżarzonych węglach życia! I zaraz z mostu sypnął się deszcz butów zzutych przez zdesperowanych i przegranych obrońców Republiki Hiszpańskiej, którzy właśnie doznali potrzeby bosego stąpania po rozżarzonych węglach życia. Z nabrzeży pod mostem rozległy się krzyki kloszardów: – Hej, wy tam, powariowaliście? – Powariowaliśmy! – padła odpowiedź. – To chodźcie do nas! – A macie wino? – A wy macie papierosy? Transakcja została zawarta, butelka taniego wina przechodziła z rąk do rąk, a na filarach
mostu, który udzielił schronienia kloszardom i przybyłym z frontów wojny domowej młodym compañeros, igrały światełka odbite w wodach Sekwany. Mijała druga, kiedy ktoś zaintonował Marsyliankę. Widać nadeszła pora zdobywania Bastylii. – Jaka ja jestem zmęczona – szepnęła nieśmiało Hilda, która nie czuła się na siłach uczestniczyć w rewolucji. Władek wziął ją za rękę i oboje niepostrzeżenie wymknęli się na kamienne schody. – Gdzie mieszkasz? – spytał, gdy znów znaleźli się na moście. Rozejrzała się bezradnie. – Daleko, aż w Ivry. – Za późno na ostatnie metro, za wcześnie na pierwsze. Szkoda pieniędzy na taksówkę, przenocujesz u mnie… To blisko, mam taki pokoik na mansardzie. Trochę ciasno, ale się zmieścimy. A może się boisz? – Nie boję się – powiedziała dzielnie Hilda. – I słusznie. My nie atakujemy pijanych kobiet. – Ja nie jestem pijana! – Oczywiście, że jesteś. Trzeźwi ludzie nie wrzucają swoich butów do rzeki. – To ty je wrzuciłeś. – Serio? Ależ ty jesteś drobiazgowa. I chwyciwszy się za ręce, bosi, przemierzyli bezludny o tej godzinie most.
12 Hilda zamieszkała u tego dziwnego chłopaka, który dalej ukrywał swoje imię i narodowość. Mimo to było jej dobrze, czuła się bezpiecznie, udzielała jej się jego lekkomyślność, a może tylko pozorna beztroska. Rada była, że nowy przyjaciel nie znosi jej niemieckiego imienia i nazywają „Röslein” – Różyczka. Nie było jasne, ani z czego on żyje, ani co ma zamiar robić w Paryżu. Czuło się tylko, że czeka na coś, o co nawet nie śmiała zapytać. W ogóle nie zadawała pytań – z góry wiedziała, że się wykręci jakimś żarcikiem. Tylko raz, skulona z zimna w jego objęciach, ostrożnie zadała pytanie, które od dawna w niej tkwiło: – Po jakiemu rozmawialiście wtedy w restauracji? – Po portugalsku – odparł bez wahania. – Skąd! To był jakiś słowiański język. – Serio? – zdziwił się. – A ja zawsze myślałem, że to jest portugalski. Była gotowa dalej rozwijać swoje lingwistyczne obiekcje, ale zamknął jej usta pocałunkiem. Po wizycie w pobliskim kinie, gdzie poszli na Pépé le Moko z Jeanem Gąbinem, przypomniała sobie obejrzaną tam kronikę filmową, wciąż jeszcze wałkującą temat Hiszpanii, i spytała: – Czy ty czasem nie jesteś anarchistą? – Nie – odparł. – Jestem poliglotą. To najwyraźniej nie była cała prawda i miała ją poznać o wiele później – kiedy już ostatecznie odwyknie od zadawania jakichkolwiek pytań. Mijał tydzień od przeprowadzki Hildy do młodego człowieka o umownym imieniu Władek. Szła ulicą, trzymając oburącz wielką papierową torbę z chlebem, butelką wina, dwoma surowymi befsztykami i główką sałaty. Zajmowała się gospodarstwem, podczas gdy jej młody opiekun przepadał na całe godziny w jakichś swoich niejasnych sprawach. Weszła schodami prowadzącymi na mansardę, takie schody miała połowa domów w Paryżu – stare, niewygodne i zapuszczone. Na górze zdziwiło ją, że drzwi są otwarte. Zawołała „Władek!”, a nie usłyszawszy odpowiedzi, ostrożnie zajrzała do środka. W środku panował całkowity chaos: rozwłóczona pościel, powysuwane szuflady, rozrzucone papiery. Leżący na podłodze materac, na którym sypiał Władek, był rozcięty, wypatroszony i rzucony w kąt, wszędzie walała się morska trawa. Nawet jej mała walizeczka, z którą przyjechała z Niemiec, zawierająca rzeczy potrzebne na trzydniowy pobyt, była otwarta i miała rozprutą podszewkę. Jakby jakiś huragan przeszedł przez to małe pomieszczenie i zniszczył wszystko po drodze. Hilda stała w osłupieniu w drzwiach, ściskając torbę z wiktuałami, i nie rozumiała, co tu się stało. Usłyszała za sobą ciężki oddech grubej konsjerżki, która z trudem wdrapywała się po schodach. – Et voilà, mademoiselle! Ci idioci z policji przewrócili wszystko do góry nogami! – Ale dlaczego? – A czy to oni coś powiedzą? W każdym razie wychodzi na to, że ten młody pan uciekł z
obozu jenieckiego czy coś w tym rodzaju. Biedny, nawet nie miał dokumentów. Zabrali go i tyle… Ale nie wierzę, żeby on był złodziejem czy przestępcą. Taki uprzejmy i sympatyczny! W jej tonie pobrzmiewała lekka obłuda – na całym świecie solidarność portierów z lokatorami kończy się w momencie kontaktu z policją. Nabrała powietrza i spytała delikatnie: – A czy panienka tu zostanie? Pytam, bo dziś był pan Leblanc. Powiedział, że wyłączy światło i gaz, bo powiedział, że ten młody pan nie płacił czynszu przez dwa miesiące… – Nie, nie zostanę – powiedziała zdecydowanie Hilda, choć nie miała pojęcia, dokąd pójdzie. Pewnie z powrotem do tamtego hoteliku z gasnącą drugą gwiazdką. – Ile wynosi ten dług? – Sto dziewięćdziesiąt dwa franki, mademoiselle. Sięgnęła do swojego cieniutkiego portfela i podała dwa banknoty. – Resztę proszę zatrzymać. – Dziękuję, mademoiselle. Proszę się nie gniewać, ale… – Spojrzała w dół schodów, a nie zobaczywszy nikogo, kto mógłby podsłuchiwać, poufale spytała: – Proszę się nie gniewać, ale czy ten pań przypadkiem nie jest niemieckim szpiegiem? – Nie – odparła Hilda. – On jest poliglotą. Konsjerżka skinęła głową z pełnym zrozumienia współczuciem.
13 Bulwarem Chusan posuwały się równolegle i niebezpiecznie blisko siebie dwie riksze, bose nogi kulisów równomiernie i dźwięcznie plaskały po wilgotnym, tłustym asfalcie. Umiejętnie manewrowali w potoku innych riksz, rowerów i nielicznych samochodów, nie oddalając się od siebie. Ruch w Szanghaju był lewostronny, Anglicy także tutaj narzucili swoje reguły. W jednej rikszy, skrzyżowawszy nogi w białych bucikach, siedział rozparty młody Chińczyk w białym ubraniu z szantungu i w białej panamie, chłodząc się małym wachlarzykiem. Druga, równoległa riksza wiozła jego bagaż – wielką skórzaną walizę oblepioną zgodnie z modą naklejkami wszelkich możliwych hoteli i światowych kurortów, w których noga właściciela mogła nigdy nie postać. Był to znak prestiżu i dowód wysokiej pozycji w społeczeństwie, chociaż tutaj już nie robił dawnego wrażenia. Do miasta codziennie przybywali bowiem bogaci chińscy przedsiębiorcy z Birmy, Surinamu, Makao, nie należeli też do rzadkości przybysze ze Stanów; byli to dawni właściciele barów, restauracji oraz nielegalnych i legalnych domów publicznych czy domów gry w chińskich dzielnicach San Francisco lub Los Angeles, którzy zgromadziwszy większy czy mniejszy majątek, przyjeżdżali teraz do kraju przodków, by rozkręcić jakiś lukratywny interes. Kulis przewożący bagaż przebierał bosymi nogami po asfalcie, rzucając zaciekawione spojrzenia na pasażera rikszy. „Co za czasy nastały, matko droga! Mężczyźni stali się kobietami i kręcą wachlarzami z sandałowego drzewa jak generalskie konkubiny. Za to kobiety zajmują się męskimi sprawami, przesiadują w karczmach i nawet idą na wojnę. Młode dziewczęta przestały bandażować sobie stopy i chodzić jak wróbelki. Chociaż prawdę mówiąc, to, że zaniechały tej tradycji, nie jest aż takie złe! Bo kiedy na starość ich stopy przekształcą się w bolesne kikuty, młodzi musieliby je nosić na plecach do pagody. Tak, tak, mój paniczyku! Ja mam nie wiedzieć, co to znaczy stara kobieta z nogami jak kikuty? Nie nosiłem to swojej matki, by spaliła trochę niebiańskich pieniędzy w pagodzie Lunghwa? Ale wtedy mężczyźni byli mężczyznami, a Chińczycy – Chińczykami. Wiedzieli, że białe ubrania nosi się na znak żałoby i że biel jest kolorem śmierci. Wiedzieli od pieluch! A ty, mój paniczyku, jesteś cały na biało, jakby matka ci umarła, i wesoło rozglądasz się naokoło, jakby matka ci nie umarła, tfu!” Taki wyimaginowany dialog prowadził z zarozumiałym panem w białym jedwabnym szantungu obdarty kulis i w podnieceniu bezgłośnie poruszał ustami, biegnąc wielkimi, równomiernymi krokami równolegle z drugą rikszą. A pasażer chłodził twarz wachlarzykiem i nawet nie podejrzewał, że jest partnerem w dramatycznej dyspucie na temat nowych czasów. Przed skrzyżowaniem Chusan z North Sichuan Road riksze zwolniły, kulisi po mistrzowsku zaparli się stopami w jezdnię, by przezwyciężyć siłę bezwładności i riksze płynnie zatrzymały się jedna za drugą przy chodniku przed czerwonym niskim, jednopiętrowym budynkiem. Otoczony masywnymi kamiennymi budynkami w stylu kolonialnym przypominał on chiński cytat w długim angielskim zdaniu i było coś staromodnie miłego w jego osamotnieniu, w wywiniętych ku górze narożnikach dachu pokrytego zieloną polewaną dachówką, w miniaturowych okienkach piętra i w złocistożółtej plecionce przesłaniających je krat, których barwa jeszcze bardziej podkreślała wiśniową czerwień budynku. Z boku pionowo migotały trzy neonowe chińskie znaki – na handlowych ulicach Szanghaju wszystko musiało migotać dzień i noc, błyszczeć, przyciągać uwagę swą barwnością. Poziomy i znacznie skromniejszy był szyld z łacińskim napisem FOTO AGFA. Nie wiadomo, jak to
brzmi po chińsku, ale w przybliżeniu taka musiała być treść trzech migoczących znaków. Napis na szybie zamkniętych drzwi głosił po angielsku i po chińsku: „Zamknięte”. Była pewnie przerwa obiadowa, która w lecie, przy tutejszym wilgotnym i lepkim upale, trwała do piątej, kiedy od morza zaczynał wiać wietrzyk. Wysiadłszy z rikszy, dostojny pasażer zadzwonił i, czekając, rzucił wzrokiem na witrynę. A tam rozkochanymi oczyma wpatrywali się w siebie Robert Taylor i Greta Garbo, Fred Astaire i Ginger Rogers – w przedziwny sposób ręcznie podkolorowani, niemal nierozpoznawalni w tych cukierkowych barwach. Wokół nich pyszniła się cała seria indywidualnych i grupowych portretów – wzór mistrzostwa zakładu fotograficznego w ubarwianiu anemicznych czarno-białych zdjęć. Chińscy klienci to lubili: przecież nie byłoby sensu wydawać pieniędzy, gdyby wszystko na zdjęciu nie było bardziej kolorowe i malownicze niż w życiu! Drzwi otworzyły się do wtóru melodyjnego dzwonka i w progu stanął jasnowłosy olbrzym o jasnych, wodnistych oczach w nabrzmiałej i lśniącej od potu twarzy. Włosy miał rozczochrane, cała jego powierzchowność zdradzała zaniedbanie i zbyt częsty kontakt z alkoholem – nierzadkie zjawisko u Europejczyków na tych szerokościach geograficznych. Widać przerwano mu popołudniową drzemkę, bo głośno ziewnął. – Dzień doby, sir. Przywiozłem towar – powiedział Chińczyk po angielsku, zdjąwszy kapelusz i skłoniwszy się z szacunkiem, lecz powściągliwie, z poczuciem własnej godności. – Ach tak, towar… No dobrze, proszę pokazać! – Po czym nastąpiło kolejne obojętne ziewnięcie. Podróżny dał znak ręką i kulis, który przewoził bagaż, ze skwapliwym entuzjazmem, niezakłóconym cichą dezaprobatą wobec biało ubranego rodaka, porwał walizkę i niemal biegiem wniósł do środka. Jego drobne, usłużne kroczki były demonstracją gorliwości, mającej wpłynąć na zwiększenie napiwku. Podróżny podał kulisom po jednym wytłuszczonym, pogniecionym banknocie i władczym gestem kazał odejść. Kulisi jednak oczywiście nie odeszli – wybuchła jedna z tych przećwiczonych przez liczne pokolenia piskliwych kłótni, mających na celu udowodnienie, że pieniędzy jest o wiele za mało, że oni biegli jak należy, podczas gdy „masta-masta” nie zapłacił jak należy. „Masta-masta” według chińskiego fonetycznego wyczucia brzmiało całkiem jak „mister” czy „master” i tutejsi bosonodzy kulisi używali tego zwrotu z głębokim i niezachwianym przekonaniem, że mówią po angielsku. Ze swej strony pyszny „masta-masta” w niemal takiej samej zaangażowanej tonacji oznajmił im, że są synami żółwi i wnukami żab, chciwymi złodziejami i najpodlejszymi oszustami. Potem gniewnie wrzucił w ich wyciągnięte dłonie po monecie, na co rozpromienieni kulisi nisko się pokłonili i zniknęli razem ze swoimi rikszami, chichocąc z radości, że udało im się przechytrzyć przybysza.
14 Obaj – przybysz i jasnowłosy olbrzym – weszli do mrocznego pomieszczenia ze spuszczonymi trzcinowymi roletami. Przypominający śmigło samolotu wentylator pod sufitem usilnie pracował, ale jego ruch tylko mieszał wilgotne, ciepłe powietrze, nie przynosząc chłodu. Gospodarz z roztargnieniem wyjrzał na ulicę, po czym zamknął drzwi na klucz, sprawdziwszy, czy tabliczka z napisem „Zamknięte” jest odpowiednio zwrócona na zewnątrz. Dopiero potem w milczeniu otworzył objęcia i wielkimi jak łopaty rękami objął Chińczyka. Nie było im łatwo pocałować się w policzki – Europejczyk był zbyt wysoki i musiał się pochylić, a Chińczyk zbyt niski, co zmuszało go do stanięcia na palcach. Z pewnym wysiłkiem i przy odrobinie dobrej woli dopełnili jednak rytuału, po czym gospodarz protekcjonalnie poklepał Chińczyka po plecach jak dobre i posłuszne dziecko. – Sprawdziłeś, czy nie masz ogona? – spytał. – Ci z Kempeitai kompletnie pofiksowali i chyba już tylko w kiblach nie mają szpiegów. „Kempeitai” było słowem budzącym niemal mistyczną grozę. Tak nazywała się tajna policja okupanta, japońskie gestapo siejące przerażenie wśród nielegalnych antyjapońskich ruchów studenckich oraz okrutnie prześladowanych nacjonalistycznych i komunistycznych organizacji konspiracyjnych działających na okupowanym chińskim terytorium. – A jak myślisz? Może to przypadek, że wczoraj przegrałem sto dolarów w madżonga? Wstyd i hańba! I nie domyślisz się, kto je ode mnie wygrał. Sam Saneyoshi-san. Kapitan Masaaki Saneyoshi był szefem szanghajskiej dyrekcji Kempeitai, potworem łamiącym żywcem kości i wieszającym swoje ofiary za nogi, cynicznym łapówkarzem i nieuleczalnym hazardzistą. – Saneyoshi? – wykrzyknął Europejczyk. – Chyba zwariowałeś, żeby samemu włazić im w łapy! – Czemu nie? Przecież nie śmierdzę! Saneyoshi nawet uprzejmie zaproponował mi później odwiezienie swoim samochodem do Park Hotelu. Ci chłopcy z Kempeitai są wspaniali. Myślę nawet, że niedługo dokonają udanej próby zwerbowania mnie jako informatora. Chyba że ich wyprzedzi major Smadley z misji amerykańskiej. – Będę się szczycił, że cię znam – mruknął kwaśno blondyn. – Możesz się już szczycić. Zwłaszcza jeśli mi pomożesz zanieść tę walizę na górę. Olbrzym, sapiąc, wniósł bagaż po wąskich ciemnych schodach. Podczas gdy Chińczyk, kołysząc się na bambusowym bujanym fotelu, chłodził sobie twarz wachlarzem, olbrzym, przykucnąwszy w niewygodnej pozycji, otworzył zasapany walizkę. W środku nie było żadnych rzeczy osobistych, tylko płaska skrzynka z nieheblowanego syberyjskiego cedru z czarnym, namalowanym za pomocą szablonu napisem: „Uralmash – USSR”. Nie było łatwo otworzyć mocno przybitą pokrywę, spod której ukazały się zabezpieczające wióry. Po chwili na podłodze stały rozmieszczone starannie jak na wystawie lampy radiowe, kondensatory, oporniki, cewki, amperomierz i modulator oraz różne inne drobiazgi potrzebne do zmontowania nadajnika krótkofalowego. Chińczyk w milczeniu kołysał się na fotelu, podczas gdy gospodarz starannie oglądał poszczególne części, gładził je lub po prostu usuwał z nich kurz i resztki wiórów. Na zakończe-
nie ucałował jedną z lamp, uniósł ją jak pochodnię nowojorskiej Statui Wolności i uroczyście oznajmił tonem jakby zapowiadającym historyczną proklamację: – Nareszcie! Tungsram, UX 210! – Nie widząc jednak reakcji na swój entuzjazm, opuścił rękę i spytał rzeczowo: – A co z szyfrantem? – Będzie – odparł krótko Chińczyk. – Z „Ramsaya” poszła przez Frankfurt wiadomość do firmy. Główny szef obiecał. – Obiecywać to oni umieją, gorzej z realizacją. A czy przekazałeś „Ramsayowi”, że szyfrant powinien znać języki i stenografię? To absolutnie konieczne! – Ach tak, absolutnie konieczne. A może jeszcze powinien znać balet klasyczny, archeologię i trygonometrię? Albo coś bardziej reprezentacyjnego? W głosie blondyna była zabójcza ironia: – Słuchaj, zawsze ceniłem twoją wyjątkową inteligencję! Anie ma na świecie mądrzejszego człowieka niż mądry Chińczyk. Gdy chodzi o reprezentacyjne idee, to ma ich mnóstwo. Poświęcił milion ludzi, by zbudować Wielki Mur Chiński, który zamiast uchronić Chińczyków przed najazdem mongolskim, uchronił Mongołów przed chińską ofensywą. A potem, kiedy nie wiedział, co z nim zrobić, ogłosił go atrakcją turystyczną. Gość spokojnie się bujał na fotelu, a nawet ziewnął, może z braku tlenu, nim rzekł: – Tylko że jest ktoś jeszcze mądrzejszy, a mianowicie mądry Niemiec. Nie mówię o tobie, ty jesteś zaspanym Saksończykiem. Mądry Niemiec od czasu do czasu wpada na pomysł rozpoczęcia straszliwej wojny, choć w głębi duszy czuje, że ją przegra. Podobnie jak tę, która wybuchnie w ciągu miesiąca. Ale nie rozpraszajmy się. Co dalej? – To, że dziś w Szanghaju nadaje, wiesz ile regionalnych radiostacji? Nie uwierzysz – sześćdziesiąt dwie! Na każdym mikronie skali w przedziale od trzydziestu dziewięciu do sześćdziesięciu metrów radiostacja, kręćka można dostać! Po francusku, angielsku, niemiecku, chińsku, japońsku. Nawet w językach hindi i farsi! I żebyś wiedział, jakie informacje nadają od rana do wieczora! Nie wiem, skąd je biorą, ale nadają najswobodniej w święcie, bo sygnał nie dochodzi nawet do Nankinu. Tymczasem w odległości dwunastu tysięcy kilometrów stąd daliby nie wiadomo co, żeby te informacje mieć. A jeśli na dodatek ich oświecimy, że już dobrze słychać także niemiecki nadajnik w Xinxiang, to chyba zemdleją. To dlatego, że te nazistowskie przygłupy otwarcie, bez żadnych szyfrów i kodów, wymieniają za informację potrzebną dla swojej bazy w Tangshan wszystko to, co w Berlinie jest podobno ściśle tajne. Streng Geheim. A jakże! Chcesz mi coś mądrego powiedzieć? To już była wiadomość. Tak przynajmniej uważał Europejczyk, obrzucając rozpromienionym wzrokiem budowniczego chińskiego muru. W Jüterbog pod Poczdamem funkcjonował poligon, na którym w najściślejszej tajemnicy przeprowadzano wojskowo-techniczne badania dotyczące nowych paliw samolotowych, budowy rakiet i silników odrzutowych. Nie bez podstaw uważano, że ich wyniki określą nowe, dotychczas nieznane możliwości współczesnej wojny. Dlatego też budziły one coraz większe zainteresowanie radzieckiego wywiadu oraz nie mniejszą ciekawość angielskich i amerykańskich służb wywiadowczych. Uczeni niemieccy osiągnęli w tej dziedzinie znaczne sukcesy, a teraz okazywało się, że to, czego nie można było się dowiedzieć bezpośrednio ze źródła, jest przynajmniej częściowo dostępne poprzez bazę w Tangshan, zbudowaną i obsługiwaną przez niemieckich specjalistów jako bliźniaczą bazę poligonu w Jüterbog. W tym samym czasie, jak wynikało z przejętych komunikatów radiowych, rząd Kuomintan-
gu zatrudnił siedemdziesięciu nazistowskich wyższych doradców wojskowych na czele z generałem von Seecktem. Inna wiadomość była taka, że były Gruppenführer oddziału szturmowego Berlin-Brandenburg Walter Stennes stanął na czele grupy operacyjnej specjalistów niemieckich, wspierającej realizowane wspólnie z I.G. Farben projekty stworzenia i wdrożenia bojowych substancji chemicznych o kodowych nazwach „Weisskreuz”, „Grunkreuz”, „Blaukreuz” i „Gelbkreuz”. Inna niemiecka grupa opracowywała na potrzeby Kuomintangu fantastycznie efektywną czeską lekką broń, która tutaj, w chińskim wariancie, otrzymała nazwę „Jiang Zhongzheng” od nazwiska generała Czang Kaj-szeka. Znaczenie i autorytet tych nazistowskich specjalistów i doradców znacznie wzrosły po tym, jak amerykański doradca wojskowy Czang Kaj-szeka – słynny niegdyś lotnik Charles Augustus Lindbergh, który po raz pierwszy przeleciał bez lądowania Ocean Atlantycki – otwarcie wyraził swoją sympatię i bezwarunkowe poparcie w stosunku do narodowego socjalizmu. A nawet dzieci wiedziały, że Lindbergh nie jest sam i że wyraża nastroje określonych wpływowych środowisk w Stanach. Tokio przymykało na to oczy, zwłaszcza kiedy hitlerowski ambasador, generał major Eugen Ott, osobiście przedstawił premierowi księciu Konoe i doradcy gabinetu do spraw polityki zagranicznej Kinkazu Saionji zapewnienie, że działalność ta nie jest skierowana przeciwko Japonii. Mogła ona zatem stanowić potencjalne niebezpieczeństwo tylko dla komunistów Mao i dla Związku Radzieckiego. A to stanowiło dobrą wiadomość, która urządzała wszystkich – od Tokio i Berlina po Waszyngton. Chińczyk nie przejął się zbytnio tą informacją – wyglądało, że obeszła go ona tyle co zeszłoroczny śnieg. – Co dalej? – powtórzył. – Trzeba doić niebo! Doić tak, jak się doi szwajcarskie krowy! A do tego jest mi potrzebny stenograf znający języki. Dziewiętnasty wiek, mój kochany i wielce szanowany mandarynie, skończył się trzydzieści osiem lat temu. Tymczasem w centrali chleją do białego rana, budzą się późno i przespali zmianę kalendarza. Za darmo już nikt nic nie daje, trzeba analizować informacje pośrednie. Doić i analizować, co zdojone, doić i… jakby tu powiedzieć… – …analizować, co zdojone – pomógł mu Chińczyk. – O, właśnie. A tamci czekają, aż wszystko im zostanie podane na talerzu jak kaczka po chińsku. Garnirowana wodnymi kasztanami! Machnął ręką, westchnął i podszedł do szafy chłodniczej. Tam w niemal całkowicie stopionym lodzie wygodnie spoczywała butelka oryginalnej wódki Moskowskaja. W Szanghaju napój ten nie stanowił egzotycznej rzadkości – choć stosunkowo drogi w porównaniu z mętną wódką ryżową, był podawany w dziesiątkach rosyjskich restauracji i gospód dawno tu osiadłym niedobitkom białej dalekowschodniej armii rozstrzelanego w Irkucku admirała Aleksandra Wasiljewicza Kołczaka. Trącili się w milczeniu i całkiem po rosyjsku duszkiem opróżnili kieliszki. Chińczyk otrząsnął się, otarł ręką usta i powiedział: – A propos kaczki po chińsku garnirowanej wodnymi kasztanami. Jakie masz plany na dzisiejszy wieczór? W teczce postawnego blondyna, przechowywanej w siedzibie szanghajskiej dyrekcji Kempeitai w „Domu przy moście”, Bridge House, widniał zapis: „Kleinbauer, Alfred Gottfried. Obywatel niemiecki. Bez zastrzeżeń. Zakład fotograficzny «Agfa», North Sichuan Rd. Tel. 24-11. Pije, mieszka sam. W Sz. od 1929 r. Z G. brak sygnałów o nieprawomyślności”.
Z dossier nie wynikało, co oznacza „G”: Germany czy gestapo. Nie miało to szczególnego znaczenia: w tym czasie dla służb specjalnych całego świata obie te nazwy się pokrywały. Nie został też tam odnotowany fakt, że wzmiankowany fotograf od 1929 roku współpracował jako radiotelegrafista z szanghajskim korespondentem gazety „Frankfurter Zeitung”, niejakim doktorem Richardem Sorge, czarującym lwem salonowym, zdobywcą kobiecych serc, cynikiem i żartownisiem. Całkiem niedawno doktor niespodziewanie ulotnił się w kierunku Tokio, zabierając ze sobą całe wyposażenie gospodarstwa noszącego kodową nazwę „Ramsay”. W Szanghaju miała pozostać i funkcjonować struktura równoległa; osierocony zakład fotograficzny należało ponownie wyposażyć w kuchenne drobiazgi działające w sektorze krótkofalowym. Dossier Chińczyka było znacznie bogatsze: „Cheng Sujing, ur. Shaoxing, okr. Hangzhou, 1912. Wyższe, fil. chińska i ang. Dziennikarz »China Daily Post«. Tel. 27-35, Park Hotel. Do Jap. nastawiony dobrze. Prawomyślny. Utrzymuje przyjacielskie kontakty z japońskimi oficerami i przedsiębiorcami. Referencje: Hisao Masayoshi z agencji prasowej Rengo Tsushin”. Ale i tutaj były pewne luki: na podstawie tej informacji nikt by się nie domyślił, że chodzi w niej o drugiego tragarza, który w tamten listopadowy wieczór zbiegł po trapie „Czelabińska”, dźwigając skrzynię z częściami zapasowymi do traktorów „Uralmash – USSR”. Według oficjalnych danych w tym samym czasie korespondent „China Daily Post”, pan Cheng Sujing, znajdował się w odległości setek kilometrów od Szanghaju, w miejscowości Tangshan, dokąd jako specjalny wysłannik został na dłuższy czas oddelegowany. Badał tam ważny dla Chin problem produkcji, przetwórstwa i eksportu ryżu, a gazeta w każdy poniedziałek zamieszczała jego obszerne i pełne erudycji korespondencje. Pan Hisao Masayoshi z szanghajskiego biura prestiżowej japońskiej agencji prasowej Rengo Tsushin, człowiek stojący poza wszelkimi podejrzeniami, mógłby zaś potwierdzić, że dwa dni wcześniej osobiście powitał w szanghajskim porcie swojego przyjaciela Sujinga, powracającego po dłuższej nieobecności luksusowym pasażerskim liniowcem „Yokohama Mara”. Nawiasem mówiąc, chodziły słuchy, że gdzieś w rejonie Tangshan, skąd przybywał pan Cheng Sujing, ma się znajdować supertajny poligon wojskowy, na którym są wypróbowywane nowe paliwa do silników odrzutowych, i że gdzieś w tych okolicach trwają prace nad chemicznymi środkami bojowymi. Nikt jednak nie mógł tego ani potwierdzić, ani zdementować. W odpowiedzi na powodowane zawodową ciekawością pytanie swojego japońskiego kolegi Sujing dał wyraz nie tylko całkowitej ignorancji w tej sprawie, lecz i absolutnej obojętności.
15 Siedzenie w małej cukierni i snucie marzeń o szczęściu nie jest takie złe, ale więźniowie Dachau śmiertelnie znienawidzili to tango. Było ono bowiem ulubioną melodią SS-Scharführera Hansa Steinbrennera, znanego później z książek wspomnieniowych jako „potwór z Dachau”. Tą „małą cukiernią” żałosna orkiestra, składająca się głównie z niedobitków Filharmonii Drezdeńskiej, odprowadzała do pracy każdego poranka punktualnie o siódmej Strafkompanie Sieben – straszliwą siódmą kompanię kamą. Hans wesoło podśpiewywał melodyjkę, sam sobie dyrygując kijem, którym od czasu do czasu z doskonałym wyczuciem rytmu walił w grzbiet jakiegoś pozostającego w tyle. In einer kleinen Konditorei Da sassen wir zwei Und traümten vom Glück…{2} Dachau było małym miasteczkiem w Górnej Bawarii liczącym około dwudziestu tysięcy mieszkańców – drobnych kupców, producentów piwa, rolników i pracowników przemysłu papierniczego. Nie było w nim nic szczególnego i nikt na świecie nie wiedziałby o jego istnieniu, gdyby 22 marca 1933 roku, w niecałe dwa miesiące po tym, jak Hitler został kanclerzem Rzeszy, nie powstał w nim pierwszy nazistowski obóz koncentracyjny. Był prymitywny, miał niewypracowany wewnętrzny system funkcjonowania i nieukształtowany profil, bardzo odległy od przyszłych fabryk śmierci. W porównaniu z nienarodzonymi jeszcze w wizji narodowego socjalizmu obozami w Auschwitz, Majdanku i Treblince, z ich 7 milionami i 380 tysiącami ofiar, obóz w Dachau rozpoczął swoją skromną karierę cicho i niemal niepostrzeżenie. Gdy w ostatnim dniu jego istnienia w dwanaście lat później, 29 kwietnia 1945 roku, weszły tam amerykańskie czołgi, mógł odnotować na swoim koncie zaledwie 66 tysięcy ofiar. Ta cyfra odnosiła się jednak do przyszłości. Na razie było to miejsce, do którego wysyłano w sposób całkowicie dowolny, w zależności od osobistego kaprysu czy uznania tego lub innego dygnitarza część tych, którzy nie mogli być sądzeni przez normalne sądy za przestępstwo polegające na byciu Żydem, socjaldemokratą, komunistą, a także drobnych złodziejaszków, których mimo odbycia zasądzonej kary uznano za niegodnych uczestniczenia w nowym niemieckim społeczeństwie. Wszystko to miało być sto razy przemyślane przez skrzypka Theodora Weissberga, ale nigdy nie zostało przez niego zrozumiane, zwłaszcza że, ściśle mówiąc, wcale nie czuł się on w pełnym słowa tego znaczeniu Żydem. Podobnie jak większość ówczesnych niemieckich intelektualistów pochodzenia żydowskiego odwiedzał synagogę tylko z okazji ślubu dzieci krewnych czy kolegów. I dokładnie z tych samych powodów uczestniczył również w ceremoniach ewangelickich czy katolickich. Jego ojczystym językiem był niemiecki, a on sam stanowił wzorcowy czy wręcz wzorowy produkt niemieckiej cywilizacji i rzadko uświadamiał sobie, że jest Żydem. Dopóki mu o tym nie przypomniano. Teraz był uprzywilejowany: zamiast ciężkiej, katorżniczej pracy przy budowie szosy jego obowiązkiem było granie dwa razy dziennie – o siódmej rano i o siódmej wieczorem – melodii o małej cukierni i o parze marzącej o szczęściu: raz do wtóru obowiązkowego marszowego kroku idących do pracy i drugi raz w dwanaście godzin później, gdy wracający więźniowie ze
zmęczenia ledwie poruszali nogami. W pozostałym czasie roznosił w wojskowym baniaku wodę lub wykonywał inne prace – w zależności od rozkazów, jakie otrzymywał. Theodor Weissberg był człowiekiem wrażliwym, delikatnym i uprzejmym w stosunku do wszystkich. Jego sposób bycia i mówienia zdradzały dobre burżuazyjne wychowanie wyniesione z domu ojca, wziętego adwokata. Bezceremonialne i nieraz ordynarne zachowanie innych więźniów – robotników, drobnych rzemieślników, górników syndykalistów, niecechujących się szczególną ogładą – bardzo go raziło i zamykał się w sobie, przez co uchodził w ich oczach za pyszałkowatego inteligenta. Tymczasem skrzypek wcale nie był pyszałkowaty, tylko po prostu nieprzystosowany do niczego poza tym, co bez reszty nim władało i czym on władał w doskonałym stopniu – a tym czymś była muzyka. Poza przyjaźnie nastawionymi i pełnymi solidarności kolegami z obozowej niby-orkiestry był tylko jeden jedyny człowiek, w stosunku do którego Theodor żywił uczucie zbliżone do sympatii, a nawet wdzięczności – Szlomo Finkelsztajn. Był to krótkonogi człowieczek, prawie liliput, gruby i łysy liliput pochodzący z odległej Galicji, którego więzienne doświadczenie wynikało z takich drobnych wykroczeń, jak kradzieże kieszonkowe, sprzedaż przemycanych papierosów i częste wizyty w domach towarowych, gdzie zapominał zapłacić za towar wepchnięty pod podszewkę zbyt obszernej marynarki. Opowiadał żydowskie kawały z cudownym akcentem, który nie wymagał od niego specjalnego wysiłku, bo i tak mówił w ten sposób. Więźniowie często pokpiwali sobie z niego i wyśmiewali, ale on nieurażony śmiał się razem z innymi i ze swojego wzrostu, i z wymowy. I choć mogło się to wydać paradoksalne, ten właśnie Szlomo Finkelsztajn, niemal niepiśmienny drobny oszust, stał się – dzięki swojej prostoduszności i uczynności – najbliższym towarzyszem arystokratycznego skrzypka, pomagał mu w szorowaniu tłustych baniaków, w zamiataniu baraków i w przenoszeniu ciężkich, trzydziestokilogramowych worków kartofli z ciężarówki do kuchni. A poza tym, mimo że więźniowie zazwyczaj nienawidzą tych, którzy cieszą się sympatią przełożonych, Szlomo był łubiany i przez jednych, i przez drugich jak ogólnodostępna atrakcja czy dworski błazen, któremu z góry wszystko się wybacza. Dni i miesiące mijały monotonnie i ciężko, bez żadnej wiadomości od Elisabeth (w odróżnieniu od normalnych więzień o ustawowym statusie tutaj korespondencja była zabroniona), z godzinnymi apelami porannymi i wieczornymi, z wieczną, po trzykroć przeklętą małą cukiernią i z coraz bardziej doskonaloną umiejętnością niewywoływania w Hansie Steinbrennerze chęci wymierzenia ci kijem ciosu precyzyjnie zsynchronizowanego z rytmem tanga. Taka właśnie rzecz zdarzyła się z flecistą Simonem Zinnerem – dobrym, lecz hardym muzykiem, dawniej specjalizującym się w wykonywaniu na najelegantszych estradach utworów Mozarta na flet i fortepian. Któregoś dnia Zinner nie mógł znieść widoku rytmicznych uderzeń kija spadających na plecy ledwie trzymającego się na nogach byłego górnika, wyniszczonego krzemicą. Rzucił flet i złapawszy kij, walnął nim w plecy samego Steinbrennera. Ten osłupiał, w pierwszej chwili nie uwierzył własnym oczom i jakby nie wiedział, jak zareagować i w jaki sposób stanąć w obronie własnej godności. Ale wkrótce ten sposób wymyślił. Siódma kompania kama do północy stała w pełnym szyku, bez jedzenia i wody, na rozdeptanym placu apelowym, a dokładnie o północy Hans Steinbrenner tym samym kijem i w rytmie tanga, które orkiestra grała bez przerwy już piątą godzinę, zgruchotał na belce palce flecisty Simona Zinnera, przekształcając je w krwawą miazgę. Theodor Weissberg zwymiotował i zemdlał. Gdy przy pomocy ofiarnego Szloma, który dowlókł go do pryczy w baraku, wreszcie odzy-
skał świadomość, długo prześladowało go poczucie winy za to, że grał, podczas gdy ten bydlak miażdżył palce jego kolegi. Któregoś dnia na początku lipca, gdy orkiestra wyprawiała więźniów do pracy, ktoś klepnął Theodora Weissberga w ramię. Skrzypek drgnął i spod jego smyczka wydobył się przenikliwy kiks. Za jego plecami stał Hans, który zadziwiająco przyjaznym tonem powiedział: – Ty jesteś Weissberg? Nie bój się, nikt cię nie zabije. Idź do kancelarii głównej komendantury. Natychmiast! A reszta grać! Żywiej, żywiej, to nie jest pogrzeb! No, obdartusy, lewaprawa! lewa-prawa!… In einer kleinen Konditorei… Da sassen wir zwei… Und traümten vom Glück… Podśpiewywał i sam sobie dyrygował kijem, podczas gdy Theodor, zaskoczony i przestraszony, przemierzał plac w kierunku komendantury obozu Dachau.
16 W obszernym salonie, skąpanym w łagodnym świetle, rozbrzmiewały dźwięki fortepianu– Elisabeth grała cichutko, tylko dla siebie. Meble, ciężkie dywany, wysokie chińskie wazony, kryształy, srebrne świeczniki – wszystko w tym domu mówiło o bogactwie gromadzonym nie od wczoraj. I było coś pretensjonalnego, coś po niemiecku drobnomieszczańskiego w tym pedantycznym, drobiazgowym porządku, bez jednej fałdki na obrusie, upuszczonego na dywan pisma, otwartej i niedoczytanej książki na kanapie, nieopróżnionej popielniczki czy niesymetrycznie upiętej firanki. Nie mogła zauważyć wchodzącego przez drzwi za jej plecami Theodora Weissberga, który w innych okolicznościach wyglądałby śmiesznie – dawno nieogolony, w złachmanionym i podartym koncertowym smokingu, w którym został w swoim czasie aresztowany, z rękawem rozprutym nie wiadomo w jakich policyjnych samochodach czy etapowych komendanturach. Z takim wyglądem podobny był raczej do przepitego bogatego utracjusza, który po rundce w nocnych lokalach postanowił wrócić do domowego ogniska niż do świeżo zwolnionego więźnia Dachau. Oparłszy się o łukowatą futrynę, Theodor w milczeniu słuchał fortepianu. Jego żona, nagle ogarnięta niewyraźnym poczuciem czyjejś obecności, przestała grać, odwróciła się i wydała zdławiony okrzyk. – Boże drogi! Zerwała się i podbiegła do męża, ale on delikatnie odsunął ją od siebie. – Nie dotykaj mnie, kochanie. Najpierw ubrania do pieca, a ja do wanny. Gdybyś tylko wiedziała, z jakiego wszawego piekła do ciebie wracam! Elisabeth czule przeciągnęła dłonią po jego kłującym policzku. – Mój biedny, mój kochany! Theodor w milczeniu pogłaskał ją wierzchem dłoni. I oto wirtuoz Theodor Weissberg, zmieniony nie do poznania, wykąpany i ogolony, otulony białym płaszczem kąpielowym nalewa szampana do dwóch kryształowych kieliszków. – Za twoje zdrowie, najdroższa. Za ciebie! Za to, że wytrzymałaś. I że tak niespodziewanie wszystko się szczęśliwie skończyło. Popatrzała na niego z pełnym smutku zdziwieniem, ledwie upiła z kieliszka i znów utkwiła w nim spojrzenie swoich wielkich zielonych oczu. – Tak sądzisz? Posłuchaj mnie, Theodorze, mój kochany głuptasku. Posłuchaj dobrze: pukałam do różnych drzwi i jedyną rzeczą, którą zrozumiałam, jest to, że nic się szczęśliwie nie skończyło, że wszystko się dopiero zaczyna. Musimy się jak najprędzej stąd wyrwać. Jak najprędzej, zanim będzie za późno! Theodor roześmiał się. – Mój kochany ołowiany żołnierzyk! Opuścić Niemcy, nasze Niemcy, z powodu przypadkowej bandy łobuzów, których władza lada chwila się skończy? Nigdy! Elisabeth żachnęła się z rozpaczą, skoczyła na równe nogi, zrobiła kilka kroków i ponownie usiadła w fotelu. Nerwowo zapaliła papierosa i dopiero wtedy powiedziała: – Boże, jak ty nic nie rozumiesz! To, co się tutaj dzieje, to nie jest przypadkowy wybryk kilkunastu monachijskich pijusów. To będzie trwało, Theodorze. Taka jest głęboko przemyślana
polityka naszego państwa. – Ja jestem skrzypkiem, a nie politykiem. – Ale ich nie obchodzi, że jesteś skrzypkiem. W najmniejszym stopniu ich nie obchodzi! – Mnie oni też nie obchodzą! A poza tym co z twoimi kontraktami? I przecież nadejdzie taki dzień, kiedy to całe nieporozumienie zostanie wyjaśnione i moi ludzie wrócą do domu. Wtedy trzeba się będzie zająć odbudową orkiestry. Mam ją zostawić po tym, jak ją przez tyle lat tworzyłem? A koledzy, przyjaciele? Aten dom? Mamy to wszystko rzucić? I uciec… dokąd? Elisabeth zaciągnęła się głęboko papierosem, gwałtownym ruchem ręki rozproszyła dym i dopiero wtedy powiedziała: – Kontrakty… koledzy… dom… Nasz świat runął, Theodorze. Musisz to zrozumieć. Teraz nadchodzi ich świat. – Ale dokąd my mamy uciekać? Sama powiedz. Ja jestem Żydem. – Słyszałam to niedawno, wypowiedziane w bardzo ważnej instytucji. I co z tego? – I to z tego, kochanie, że już nikt nie daje wiz wjazdowych niemieckim Żydom – nie słyszałaś? Wybij to sobie z głowy. Wszystkie porty są dla nas zamknięte. Wszystkie! – Nie wszystkie. Powiedziano mi, że jest jeden otwarty. Podobno ostatni: Szanghaj. Theodor otworzył usta, ale się nie odezwał – to, co usłyszał, nie od razu do niego dotarło. Wreszcie łamiącym się głosem powiedział: – Ty chyba zwariowałaś! Szanghaj? Tak powiedziałaś? Naprawdę musiałaś zwariować! Szanghaj, na końcu świata? I to właśnie teraz, kiedy w obozie miałem uczucie, że mam nad sobą czyjąś opiekuńczą rękę. Nie, nie, naprawdę – ktoś ukradkiem nade mną czuwał, codziennie to odczuwałem. Dlaczego zostałem zwolniony przed innymi? Pytam cię: dlaczego? Nie wiem, ale nawet mi zwrócili i skrzypce, i portfel z pieniędzmi, i obrączkę… Niemal mnie przepraszali za nieporozumienie! Atak a propos, gdzie jest twoja obrączka? Elisabeth spojrzała na swoją dłoń, jakby widziała ją po raz pierwszy, po czym obojętnie powiedziała: – Ach tak, obrączka. Musiałam ją zgubić. Theodor obrzucił żonę szczególnym, przenikliwym spojrzeniem, między jego zmarszczonymi brwiami pojawiła się głęboka pionowa zmarszczka, a wysokie białe czoło przecięła błękitna żyła. Serce Elisabeth zlodowaciało z przerażenia na samą myśl, że dziwne napięcie zostało wywołane przez jakąś wątpliwość czy podejrzenie. Tymczasem mąż ujął jej dłoń i tkliwie ucałował. – Zgubienie obrączki nie ma szczególnego znaczenia – powiedział wreszcie. – Przedmiot jak każdy inny. Ale może to jakaś podpowiedz… Wiesz, że jestem przesądny. Wierzę w znaki losu. Elisabeth, kochanie… Posłuchaj i zrozum mnie dobrze. Jeśli będę musiał… tak, dokładnie tak: za nic tego nie chcę, ale jeśli będę musiał poszukać ocalenia gdzieś daleko, to nie masz obowiązku za mną jechać. Nie mam prawa tego od ciebie żądać. Jesteś Niemką, beze mnie twoje życie ułożyłoby się inaczej. I być może bardziej szczęśliwie. Jeśli będę musiał wyjechać… przynajmniej na razie… dopóki całe to kretyństwo nie minie, to ty powinnaś zostać tutaj. Jak dobry duch domu – w tym kraju, na tej ulicy, w tym domu. Tak będzie najrozsądniej. Wprawdzie dla mnie będzie to równoznaczne z oderwaniem części mnie samego – prawej ręki, serca… ale nie mam prawa pozbawiać cię normalnego życia, kariery… Narażać cię na niebezpieczeństwo. Nie masz obowiązku znosić cierpień mojego plemienia… Ani nieść cudzego krzyża. Czy ty mnie słuchasz, Elisabeth? Odpowiedziała nie od razu, oderwawszy wreszcie wzrok od punktu, w którym go utkwiła –
jakby jej myśli nie były tutaj, tylko w jakichś bezgranicznie odległych przestrzeniach. – Tak, słucham cię… Słucham cię bardzo uważnie. Ty nie czytałeś Biblii. Ma się rozumieć, że nie czytałeś. A nieźle jest czasem do niej zajrzeć. Teraz ty mnie posłuchaj, kochany. Wyciągnęła rękę i wzięła ze stolika zaskakująco cienką – pewnie dzięki specjalnemu papierowi – elegancko wydaną książkę, przedmiot dumy lipskiej poligrafii. Widać było, że niedawno ją przeglądała, bo między kartkami tkwił bilet tramwajowy. Otworzyła miejsce zaznaczone biletem. Przesunęła wzrokiem po tekście, znalazła szukane miejsce i spokojnie zaczęła czytać: Odpowiedziała Rut: Nie nalegaj na mnie, abym opuściła ciebie i abym odeszła od ciebie, gdyż: gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę, gdzie ty zamieszkasz, tam ja zamieszkam, twój naród będzie moim narodem, a twój Bóg będzie moim Bogiem. Gdzie ty umrzesz, tam ja umrę i tam będę pogrzebana. Niech Pan to uczyni i tamto dorzuci, jeśli coś innego niż śmierć oddzieli mnie od ciebie!{3} Przeczytała to równym głosem, ale po jej policzkach płynęły łzy.
17 W ciasnym korytarzu oblanym zimnym, neonowym światłem tłoczyły się kobiety – młodsze i starsze, lepiej i gorzej ubrane, o powierzchowności podupadłych światowych dam i dziewcząt z ludu. Wiszące na ścianach fotografie gwiazd i plakaty głośnych francuskich filmów wymownie potwierdzały długą i chwalebną historię wytwórni filmowej. Hilda oparła się o ścianę i czekała, obojętna na otaczający ją zgiełk. Myślami wciąż jeszcze często wracała do Władka. Ten pogodny chłopak przepadł bez wieści, bez najmniejszego śladu. Pewnie został deportowany – taka była najczęstsza praktyka. Ale dokąd, do jakiego kraju? Ach, ten Władek, mówiący jakimś słowiańskim językiem, który on sam uważał za portugalski! Wreszcie drzwi w głębi się otworzyły, mężczyzna w koszuli i szerokich czarnych szelkach wypuścił zapłakaną dziewczynę, wyjął cygaro z ust i nerwowo zawołał do czekających na korytarzu: – Cicho tam! To nie bazar! Cicho! Następna! Gdy drzwi się zamknęły, czekające obstąpiły dziewczynę: – O co pytali? Czego chcą? – O głupoty. Sami nie wiedzą, czego chcą. Szkoda tracić czas na tych pederastów! Aby dojść do upragnionego celu, trzeba było przejść przez nieprawdopodobnie zagraconą rekwizytornię, za którą widniały szeroko otwarte żelazne drzwi hali zdjęciowej. Tam, w skąpym świetle oświetlenia awaryjnego, pogrążone we wspomnieniach ulotnej kariery filmowej dożywały swych dni resztki jakiejś egzotycznej dekoracji, być może seraju padyszacha, z zakurzonymi, gdzieniegdzie poprzewracanymi palmami i wazonami z papier mâché. W rogu, całkowicie obcy tej atmosferze, stał biały fortepian z pociemniałym i spękanym lakierem – emerytowany uczestnik jakiejś błyskotliwej rewii, a przy nim siedział pianista, mizerny i wychudzony, o powierzchowności alkoholika lub rekonwalescenta po ciężkiej chorobie. Wchodząca właśnie dziewczyna, hoża francuska wieśniaczka, niepewnie podążała do przodu, przyglądając się jednocześnie z pełnym bojaźni zachwytem tej świątyni filmowej iluzji i szeregowi ledwie widocznych w górze, ciemnych reflektorów. Człowiek z cygarem obrzucił ją poprzez kłęby dymu krytycznym spojrzeniem. Nalał sobie do szklanki porządną miarkę koniaku, upił, postawił szklankę na fortepianie i dopiero wtedy spytał: – Gdzie dotychczas pracowałaś? – W Colombes, w takim bistro. – Pomyliłaś adres. Pralnia jest za rogiem. – Ale ja umiem śpiewać… Człowiek nerwowo machnął ręką: – Doskonale. Będziesz śpiewać w pralni. Następna! Następna była Hilda. Spokojnie się zbliżyła – pomieszczenie, w którym się znalazła, nie robiło na niej wrażenia, jako że niemal niczym nie różniło się od hal zdjęciowych UFA. Jedyną różnicą było to, że we Francji, gdzie wolność stanowiła jeden z trzech filarów społeczeństwa, zakaz palenia, fanatycznie przestrzegany w Babelsbergu – niezależnie od tego, za jak ważnych uważają się faceci z cygarami – pozostawał tylko pobożnym życzeniem. Dotyczyło to nie tylko szefa, gdyż tuż pod tabliczką z zakazem palił papierosa, chowając go w garści, także
dyżurny strażak. Alain Conti – tak się nazywał szef – przyjrzał się jej dość natarczywie i najwyraźniej wynik go usatysfakcjonował. Mimo to ostrym tonem spytał: – Ty także jesteś z Colombes? – Nie. Z Berlina. – Znaczy się Niemra. I pewnie grałaś w Komische Oper u Maxa Reinhardta. Dostrzegła ironię, lecz spokojnie odpowiedziała: – Gdybym grała u Reinhardta, to by mnie teraz nie było w waszym szmatławym studio! Alain Conti aż gwizdnął i wymienił rozbawione spojrzenie z pianistą. – Dobrze, nie unoś się. Tu każdy niemiecki emigrant opowiada bajki o swojej chwalebnej przeszłości, a każdy rosyjski mużyk był księciem lub bliskim krewnym Puszkina. Tylko my jesteśmy plebsem. Umiesz śpiewać, tańczyć? – Nie próbowałam. – Ja też nie próbowałem pilotować samolotu. Znaczy się nie umiesz. Podnieś trochę spódniczkę. Jeszcze, jeszcze. Powiedziałem: jeszcze! Tym razem Hilda rozzłościła się nie na żarty: – Trzeba było napisać w ogłoszeniu, że potrzebne wam są kurwy, a nie statystki! Złapała torebkę, ale Conti ją przytrzymał. – Czekaj, dokąd to? Idź tam i zawróć z powrotem do mnie. – Gdzie mam iść? Teraz Conti się rozgniewał i krzyknął: – Mówiłem: tam. Głucha jesteś? – Niech pan posłucha. Ja tutaj przyszłam dobrowolnie i nie mam zamiaru wysłuchiwać wrzasków rozhisteryzowanych pederastów! Conti odłożył cygaro bezpośrednio na fortepian, palącym się końcem na zewnątrz – musiał to robić często, bo powierzchnia była w tym miejscu brązowa i przypalona – po czym trącił pianistę: – Słyszałeś, kim jest w oczach tej panienki Alain Conti? Trzeba będzie, meine gnädige Fräulein, udowodnić, że się pani myli. Zresztą nie ma tu żadnej obrazy – pederaści to też ludzie. Prawda, Madziar? – Pianista bąknął coś niezrozumiale i przejechał palcem od jednego końca klawiatury po drugi. Conti wyjął z rąk Hildy torebkę i zarządził jak surowy nauczyciel: – No, dość gadania. Widzisz tam tę palmę? Idź do niej i wróć. – Zawahała się, ale wypełniła polecenie. – Dobrze. Masz dokumenty i ważną wizę? – Tak, w domu. – Zezwolenie na pracę we Francji? – Oczywiście – skłamała. – Dobrze. Zostaw swoje nazwisko u sekretarki. W poniedziałek o ósmej masz być tutaj, żadnych spóźnień ani wykrętów. Będziemy kręcić komedię muzyczną, potrzebne są próby. Na początek 25 franków za dzień zdjęciowy. Jak się nazywasz? – Sam pan powiedział: Niemra! – nie wytrzymała Hilda. – Nie tak ostro. Pewnie od niedawna jesteś w tym kretyńskim mieście i nie wiesz, że tu każda Niemka to Niemra, a Niemiec to Szkop, każdy Rusek to Iwan i każdy Amerykaniec – Johnny. – A każdy Francuz? – spytała wyzywająco. Po raz pierwszy odezwał się pianista, mówiąc z niezrównanym węgierskim akcentem:
– Każdy Francuz to bydlak. – Właśnie – zgodził się Alain Conti. – Bydlak i pederasta.
18 Była to banalna komedia muzyczna grana w studyjnych dekoracjach przedstawiających ryneczek z pomnikiem, fontanną i tawernami w cieniu barwnych markiz, z udziałem sprytnych subretek i kochliwych starzejących się utracjuszy. Między pomnikiem a fontanną wszyscy prześcigali się w śpiewie i tańczyli w blasku reflektorów – coś w typie austriackich operetek filmowych z Janem Kiepurą i Mariką Rökk. Jeszcze mniej ważki był ten filmowy projekt w oczach tych, którzy wiedzieli, że w tym samym czasie w sąsiedniej hali Jean Renoir kręci Regułę gry – artystyczne przeczucie zbliżającej się światowej katastrofy. Rzeczywiście przesypujące się ziarenka piasku w klepsydrze Historii odmierzały już ostatnie dni pokoju w Europie – tu jednak, pod tekturowymi platanami, weseli i szczęśliwi mieszkańcy ryneczku wciąż jeszcze beztrosko śpiewali i tańczyli swoją karmaniolę. Był późny wieczór i właśnie skończono zdjęcia do jakiejś wesołkowatej sceny zbiorowej, gdy Hilda, rozcharakteryzowana i przebrana w swój jedyny kostiumik, w którym przyjechała z Niemiec, wpadła na korytarzu na Alaina Contiego, głównodowodzącego armią statystek. Objął ją w pasie, przyciągnął do siebie i owionął dymem cygara. – Posłuchaj, jesteś wspaniałą dziewczyną z wielką przyszłością. Co robisz dzisiaj wieczorem? – Najpierw zabierz łapę z mojego tyłka. – Przepraszam, to niechcący. Więc co robisz? – W jakim sensie? – Znam taki mały lokalik przy Porte des Lilas, gdzie podają oryginalny normandzki calvados. Co ty na to? – Nie wiem, szefie, czy nie sprawię ci zawodu, ale to, co mam zamiar robić dziś wieczorem, nie ma nic wspólnego z tym, co ty będziesz robić w małym lokaliku przy Porte des Lilas. – Nie zapominaj, że obiecałem ci udowodnić, że nie jestem pederastą. – Wierzę ci na słowo, a zresztą nie jesteś w moim typie. – Jasne, kotku, nie ma sprawy. Ciao! – Ciao, szefie! I Hilda Braun pobiegła do drzwi. Na ulicy młode statystki i wykonawczynie drobniejszych ról wesoło podbiegały do czekających chłopaków, zapalano silniki, rozbłyskały reflektory, trzaskały drzwiczki. Zaczynało się nocne życie Paryża. Hilda ruszyła cichą uliczką prowadzącą do metra, gdy za plecami usłyszała kroki. Przyspieszyła, ale ktoś ją dogonił i chwycił za łokieć. Pomyślała, że to znowu Conti, zatrzymała się i gniewnie wyszarpnęła rękę. Był to jednak najzupełniej nieznajomy śniady i wąsaty typ, może Korsykanin czy Algierczyk, który patrzał na nią z milczącym uśmiechem. – Wiesz co, strasznie mi się podobasz! – powiedział wreszcie. – Chodzę za tobą już trzeci dzień. – Zostaw mnie! – O, jaka niedotykalska! A my chcieliśmy cię tylko zaprosić na kieliszek absyntu. – Co za dzień, same zaproszenia. Możesz sobie swój kieliszek wsadzić, wiesz gdzie!
Chciała odejść, ale nieznajomy spokojnie chwycił ją za ramię i obrócił do siebie. Spróbowała się wywinąć, gdy z mroku pobliskiej bramy wyszedł inny mężczyzna i w milczeniu przegrodził jej drogę. Rozejrzała się w przestrachu: na przeciwległym chodniku dwóch mężczyzn, opartych o mur, paliło i spokojnie obserwowało rozwój sytuacji. Wąsaty roześmiał się: – Wsadzić sobie kieliszek, tak? No to teraz urocza jasnowłosa panienka raz na zawsze dowie się, kto sobie może co wsadzić! W tym momencie ktoś chwycił Hildę pod pachę i pociągnął naprzód. Był to pianista Alaina Contiego, który spokojnie powiedział z tym samym niezrównanym węgierskim akcentem: – Jazda stąd, dziewczyna jest ze mną. – A ten skąd się tutaj wziął? Wydawało się, że nierówna bitka – jeden na dwóch – jest nieuchronna. W świetle gazowej latami błysnęło w rękach wąsatego typa ostrze hiszpańskiego sprężynowca. Jeden z obserwatorów z drugiego chodnika powiedział do swojego towarzysza: – To jest Madziar, ten grajek od Contiego. Trzeba zmiatać, idą gliny. Nastąpił cichy gwizd i wszyscy jak na komendę rozbiegli się. Ulicą szybko przeszło dwóch policjantów, jeden spytał: – Jakiś problem? – Nie, panowie, wszystko w porządku. Mademoiselle Niem… przepraszam, nie wiem, jak się nazywasz… Chodź ze mną, nie bój się. Policjanci dotarli do rogu i skręcili, posuwając się wzdłuż wysokiego budynku bez okien – prawdopodobnie którejś z hal zdjęciowych. Hilda i jej towarzysz szli szybkimi krokami do wylotu ciemnej uliczki. Hilda dwukrotnie obejrzała się, by sprawdzić, czy nikt za nimi nie idzie. – Nie oglądaj się, idź. Nie muszą widzieć, że się boisz. – Ja nie jestem z tych, co się boją. Madziar drwiąco się roześmiał. – Bo nie wiesz, co ci groziło. Nie jesteś ani pierwsza, ani ostatnia. Byłabyś gwałcona, bita i faszerowana narkotykami dopóty, dopóki nie zmiękniesz. Potem, kiedy zapomnisz, jak się nazywasz, musiałabyś dla tych gnojów pracować. Ale nie przejmuj się, teraz ci już raczej dadzą spokój, bo już wiedzą, że jesteś jedną z dziewcząt Contiego. A on, kiedy się zdenerwuje, może im powyrywać kutasy jak polne margerytki. Wszystko to zostało wypowiedziane z tym samym niezrównanym węgierskim akcentem. Na znośniejszą francuszczyznę stać było chyba nawet Attylę, wodza Hunów i prawdopodobnego praprzodka węgierskiego pianisty. Zatrzymali się przed wejściem do metra. Hilda przez chwilę milczała, potem zdecydowanym ruchem wyciągnęła rękę: – Dziękuję. Dobranoc. – Odprowadzę cię. I tak na mnie za wcześnie. – Wyglądasz na inteligentnego człowieka, któremu nie trzeba dwa razy tłumaczyć. Jeśli chcesz mnie podrywać, to wiedz, że tylko straciłbyś czas. Hun roześmiał się: – Nowa przyjaźń nigdy nie jest stratą czasu. I żebyś nie miała wyrzutów sumienia, to muszę ci powiedzieć, że tamtego dnia wcale nie byłaś daleko od prawdy. Twoje podejrzenia były
słuszne, ale w odniesieniu nie do Contiego, tylko do mnie. Nazywam się po węgiersku Keleti Istvan, a po francusku Istvan Keleti – wszystko jest u mnie na odwrót. Czujesz się uspokojona? To chodź, siostro, postawię ci piwo, bo stanowczo za długo jestem trzeźwy.
19 Tak rozpoczęła się przyjaźń między dwojgiem ludzi zagubionych w wielkim, obcym mieście. Keleti Istvan lub Istvan Keleti, nazywany w wytwórni po prostu Madziarem, w niedalekiej przeszłości był pianistą w jakimś budapeszteńskim lokalu nocnym. Na Węgrzech wplątał się w niejasną aferę z morfiną, udało mu się w porę wywinąć i tu uchodził za emigranta politycznego. W paryskiej policji mimo wątpliwości związanych z panem Keleti górę wzięła tradycyjna francuska sympatia do czardasza, której wyrazem stało się roczne pozwolenie na pracę. To było w zeszłym roku i metronom nieubłaganie odmierzał upływający czas. Jego połowę Madziar już przepił, ale policji to nie obchodziło. Siedzieli w suterenie małej tawerny, niemal pustej o tej późnej godzinie, i pili piwo. Już trzecią kolejkę. – Chcesz powiedzieć, że ci idioci nie chcą ci przedłużyć pobytu… – rzekł Madziar. – Rozumiem, że ja, jakiś ciemny typ z węgierskiej puszty, na dodatek pederasta, pijak i narkoman. Ale ty, która możesz tylko wzmocnić degenerujący się naród francuski! I jeszcze mówisz, że jesteś Żydówką. Żeby Żydówka nie mogła uzyskać schronienia w prześwietnej kolebce rewolucji i praw człowieka! – List, który otrzymałam z prześwietnej kolebki, miał zaledwie dwa wiersze: Regrettons beaucoup{4}, ale proszę się łaskawie od nas zabierać”. W ambasadzie amerykańskiej powiedzieli, że rozumieją moją sytuację, ale muszę się uzbroić w cierpliwość. Cierpliwość to ja mam, tyle że nie mam ani czasu na czekanie, ani pieniędzy. Zresztą niedługo nie będę też miała gdzie mieszkać. Ten hotelik w zastraszającym tempie pochłania moje ostatnie oszczędności. Madziar ze współczuciem pokiwał głową, podrapał się po ciemieniu i wreszcie powiedział: – To chodź mieszkać do mnie, siostrzyczko… Jeśli nie masz zbyt dużych wymagań, możesz zamieszkać w moich apartamentach. Żaden luksus, ale zawsze dach nad głową. Napijmy się za emigrantów Europy. I za Europę, która ma gdzieś swoich emigrantów. – Dopił piwo, popatrzył na Hildę, pogłaskał ją po ręce. – Najważniejsze, żebyś nie traciła nadziei – czasem nawet amerykańskie marzenie się spełnia. A teraz, siostro, może byśmy sobie strzelili coś mocniejszego? Zrobili, jak zaproponował. Hilda nie pamiętała, czy propozycja ta się powtórzyła, w każdym razie Madziar z trudem przetransportował ją do swojego mieszkanka gdzieś w okolicach dzielnicy Hal – klitki z umywalką w niszy za zasłonką. I ze wspólną toaletą na półpiętrze – stary francuski wynalazek porównywalny pod względem cierpień, na jakie skazuje co rano mieszkańców, z inną emanacją francuskiego geniuszu – gilotyną. Geje często są wielkoduszni. Hilda obudziła się w łóżku Madziara, podczas gdy on sam spał zwinięty we czworo na jakimś zdezelowanym fotelu przywleczonym najwyraźniej ze śmietnika. Obok stało otwarte metalowe pudełko, podobne do tych, w jakich dawniej stare babcie przechowywały tabakę. W środku nie było jednak tabaki, tylko jakiś biały proszek. To właśnie Madziar zapoznał ją z tym dziwnym doktorem Hiroshim Okurą. Japończyk skończył medycynę na Harwardzie i teraz odbywał specjalizację w paryskim szpitalu jezuitów pod wezwaniem świętej Anny. Zgodził się w wolnym od dyżurów czasie być konsultantem w wytwórni filmowej, gdzie niemiecki emigrant Georg Pabst kończył zdjęcia do filmu Niewolnica
Szanghaju. Tam, w tajemnych filmowych bufetach czy podczas niekończących się nocnych przerw na ustawianie oświetlenia, samotny doktor Okura zaprzyjaźnił się z węgierskim pianistą. Był wykształcony i w pełni zeuropeizowany, ale azjatyckie pochodzenie pozostawiło w nim delikatność i niezwykłą, nieraz aż denerwującą uprzejmość. Kiedyś po zdjęciach, gdy Hilda wychodziła z wytwórni ze swoim nowym węgierskim przyjacielem, na dole czekał na nią Okura z olbrzymim bukietem herbacianych róż. Hilda aż krzyknęła: – Czy taka ilość róż nie rujnuje pańskich finansów? – Dla mnie jest to mała przyjemność. – To jak wyglądają te duże? Bardzo dziękuję, panie… – Hiroshi. Doktor Hiroshi Okura, mój przyjaciel – pospieszył go przedstawić Madziar. – Dziękuję, jest pan ogromnie miły, doktorze Okura. Niewysoki Japończyk wyglądał trochę śmiesznie w uroczystym wysokim cylindrze i białym jedwabnym szaliku – zestawie ulubionym przez jego rodaków. Cylindry według wszelkiego prawdopodobieństwa miały za zadanie przydać ich amatorom nieco wzrostu lub też były czymś w rodzaju symbolu otwarcia na świat Zachodu. Jeśli zaś chodzi o japońskie przywiązanie do białych jedwabnych szalików, to można je wytłumaczyć jedynie nieumiarkowaną namiętnością Japończyków do amerykańskich filmów o niewylewających za kołnierz miliarderach. Japończyk nieco się zawahał, nim rzekł: – Przepraszam, jeśli to zabrzmi zbyt zuchwale, ale może zechciałaby pani zjeść ze mną kolację? Czy zna pani kuchnię japońską? Proszę mi nie odmawiać. Mam nadzieję, że nasz wspólny węgierski przyjaciel zechce nam towarzyszyć… – O, nie! Znam te wasze japońskie kolacje z surową rybą i ciepłą wódką! – kategorycznie odmówił Istvan Keleti. – Niech pan się nie gniewa, doktorze, ale tylko ktoś, kto się wychował na węgierskiej kuchni, może zrozumieć, jak bardzo jest mi obca wasza. A zresztą jestem umówiony… – A ponieważ Hilda wyraźnie się wahała, dodał: – Zgódź się, dziewczyno. Nie masz pojęcia, jacy uparci są Japończycy, kiedy sobie coś wbiją do głowy. Zwłaszcza jeśli to jest wojna lub kolacja w japońskiej restauracji. Tak więc Hilda uległa usilnym prośbom tego człowieczka w okrągłych, grubych okularach, przez które jego oczy wydawały się zawsze trochę zdziwione.
20 Po raz pierwszy w życiu znalazła się w japońskiej restauracji i wszystko było tu dla niej zaskakujące i nowe: klęcząca gejsza, gorące puszyste ręczniczki, druga gejsza, która też na kolanach nalewała herbatę i podawała parującą czarkę obiema dłońmi jak kapłanka składająca ofiarę. I do tego pałeczki z czerwonego drewna, którymi posługiwania się doktor Hiroshi Okura dopiero ją uczył, ceremonialna delikatność, z jaką nalewał jej z dzbanuszka ciepłe sake… Piła, zachłystywała się i zaśmiewała aż do łez. Jak dobra uczennica obserwowała ręce Japończyka i denerwowała się, kiedy kawałek jarzyny lub ryby wypadał jej spomiędzy przeklętych pałeczek, których końce stale się rozchodziły. Jedli w osobnym pomieszczeniu – białym, olśniewająco czystym sześcianie z laki i papieru ryżowego, przez który sączyło się łagodne światło. Siedzieli w samych skarpetkach na jedwabnych poduszkach, opuściwszy nogi do specjalnych otworów pod stołem – urządzenie wymyślone z pewnością dla nieprzyzwyczajonych do jedzenia w pozycji klęczącej Europejczyków. – Nigdy pani nie była w Japonii? – spytał. W milczeniu pokręciła głową: nie, nigdy. – Pewnie wszystko wydaje się tutaj pani bardzo obce. – Mam wrażenie, jakbym się znalazła w jakimś wymyślonym i nieistniejącym królestwie światła. Może to przez ten ciepły napój… – Sake. – Może to przez sake, ale wydaje mi się, że szybuję w zwiewnej mgiełce, unoszona białymi wiatrami… – Proszę, jak pani wyczuła japoński styl! – zawołał z zachwytem Hiroshi. – „Unoszona białymi wiatrami…”. To takie japońskie! – Naprawdę? Niech pan powie coś po japońsku. Hiroshi Okura wpatrzył się w nią przez grube, okrągłe szkła okularów swoimi krótkowzrocznymi oczami. Zamyślił się, potem zadeklamował coś subtelnie i miło brzmiącego, ale całkiem niezrozumiałego. – I co to znaczy? Japończyk odwrócił wzrok i zaczął cicho mówić, wpatrzony w czarkę sake – jakby odczytywał z jej dna: – Twoja ręka mnie gładziła – jak biały wietrzyk… To był sen, który przeminął – jak biały wietrzyk… Samotnie płacze w gałęziach – biały wietrzyk… – Jakie to piękne. Kto jest autorem? Hiroshi uśmiechnął się nieśmiało: – Teraz to wymyśliłem. – Słyszałam, że wielu lekarzy zostaje poetami. – Smutnymi poetami. Ale często też poeci zostają lekarzami. Lekarzami chorych dusz. – Czy pan nie jest zbyt skromny? Skromny i bojaźliwy jak wiejski nauczyciel. Proszę mi opowiedzieć o sobie. Doktor Okura uniósł ramiona. – Wiejski nauczyciel? Tak, być może. Przywiało mnie z dalekich mórz. Moją ojczyzną jest Japonia, studiowałem w Ameryce, praktykuję w Paryżu. Coś w rodzaju bezpłodnego drzewka,
przesadzonego na obcy grunt… Moi rodzice mieszkają na Okinawie. Ojciec także jest lekarzem i studiował tu, we Francji. Mam zamiar w przyszłości pracować w jego klinice… Nazywa się profesor Santoku Okura, jest wspaniałym człowiekiem. Chciał, żebym robił specjalizację we Francji, bo wierzy w Woltera i Auguste’a Renoira, a nie w wojskowe doktryny. A teraz pani kolej. Ja nawet nie wiem, jak się pani nazywa. – Braun. Hilda Braun. Przyjechałam z Niemiec… – I zostaje pani w Paryżu? Czy może wraca do ojczyzny? – Nie. Ani nie zostaję, ani nie wracam… – Więc jest pani w drodze… dokąd? – Donikąd. Japończyk spojrzał na nią, czekając na dalszy ciąg, ale Hilda uparcie milczała. Wreszcie powiedział: – Rozumiem – podróżniczka donikąd. Chyba wszyscy udajemy się w tym kierunku. A potem co? – To wszystko. Reszta to już tylko szczegóły pejzażu. Podniósł małą porcelanową czarkę z sake: – Kampai, Hildo-san! Za pani zdrowie! – Kampai, Hiroshi-san! Pana zdrowie!
21 Choć pozbawiony zmysłu praktycznego i bez reszty oddany muzyce, Theodor Weissberg był dość dobrze poinformowany o ogromnym, niemal nierozwiązywalnym problemie, jaki zwalił się na niemieckich Żydów w nowych granicach Trzeciej Rzeszy. Im bardziej świat się zbliżał do militarnego rozwiązania swoich problemów, tym trudniej było otrzymać wizę nawet na pobyt czasowy w którymkolwiek z sąsiednich krajów. Wielu, zwłaszcza przedstawicieli elit naukowych, artystycznych czy politycznych, którzy w porę przeczuli narastający dramat, zdołało opuścić Niemcy, nim zatrzasnęły się przed nimi drzwi zagranicznych konsulatów – i zachodnich, i radzieckiego. Nieporównywalnie liczniejsi byli jednak ci naiwni, którym dopiero pijany obłęd „nocy kryształowej” uzmysłowił, jak bardzo łudzili się, sądząc, że nazizm ze swoją niesłychaną brutalnością nie utrzyma się długo przy władzy. Jeszcze bardziej skomplikowana była sytuacja drobnych, zwykłych ludzi, stanowiących ogromną większość, pozbawionych i zagranicznych krewnych, którzy by im na początku pomogli, i środków, i determinacji, która by im pozwoliła wszystko porzucić i uczynić ten decydujący o zmianie losu krok. Małodusznie dali się nieść falom bezwładności z bojaźliwą nadzieją, że skoro sprawa dotyczy tak wielu ludzi, to na pewno się znajdzie jakieś rozwiązanie. Rozwiązanie rzeczywiście się później znalazło, ale bynajmniej nie takie, na jakie liczono. Znaleźli je naziści i nazwali „ostatecznym rozwiązaniem kwestii żydowskiej”. Nie było to jeszcze równoznaczne z Holokaustem, komorami gazowymi i krematoriami. Jeszcze nie – postanowienia z Wannsee na temat fizycznej zagłady Żydów w Europie na razie pozostawały w świetlanej przyszłości. W tej chwili gestapo wręcz popierało przesiedlenia– narzekały na to nawet międzynarodowe organizacje żydowskie, których fundusze przeznaczone na pomoc dla uchodźców błyskawicznie się wyczerpywały. Mówiono o nieoficjalnych próbach przekonania francuskiego rządu, by udostępnił wyspę Madagaskar jako miejsce osiedlenia niemieckich Żydów. I właśnie Zachód wystąpił przeciwko temu pomysłowi. Tam dobrze wiedziano o nieudanych wysiłkach Stalina stworzenia na Dalekim Wschodzie sztucznej żydowskiej republiki Birobidżan – te bagniste tereny nad Amurem musiałyby się wcześniej czy później przekształcić w największy na świecie obóz koncentracyjny dla Żydów. Nie tylko Zachód odrzucał tego typu rozwiązania: po nieudanych próbach porozumienia się z nazistowskimi kręgami w samych Niemczech wpływowi szanghajscy magnaci finansowi z żydowskich środowisk bagdadów – sir Elias Kaduri i sir Victor Haim – naciskali na władze japońskie, by ograniczyły one, a w niedalekiej przyszłości ostatecznie powstrzymały napływ Żydów z Europy do Chin, Mandżurii i Korei. Zapewniali, że oni sami nie tylko nie będą się takim krokom przeciwstawiać, lecz wprost przeciwnie – Tokio może w tym zakresie liczyć na ich zrozumienie i poparcie. Później, kiedy świat poznał ukryte znaczenia takich nazw geograficznych, jak Dachau, Mauthausen, Majdanek, Auschwitz czy Treblinka, niektórzy wstydliwie próbowali zatrzeć wspomnienie tego nacisku na japońską administrację. Tak więc w chwili, gdy nastąpiło powszechne zrozumienie konieczności opuszczenia nazistowskich Niemiec za wszelką cenę i kosztem każdego ryzyka, gdy stało się to jedynym sposobem ratunku i najważniejszym celem – wtedy było już za późno. Wówczas pojawił się najnowszy kawał: „Na pytanie dziennikarzy zagranicznych o najważniejszy cel jego polityki Hitler odpowiedział: jest nim wypędzenie z Niemiec wszystkich Żydów oraz włoskiego tenora występującego
w operze. – Dlaczego tenora? – spytał korespondent »Figaro«. – Wiedziałem – wykrzyknął Hitler – że wypędzenie Żydów nie wzbudzi zainteresowania światowej opinii publicznej!” Niektórym synom Izraela przyszło poczuć to na własnej skórze. Przypadek statku „Saint Louis” nie był jedyny, lecz był wystarczająco znamienny. Za łaskawym zezwoleniem władz nazistowskich, dla których początkowy wariant „ostatecznego rozwiązania” oznaczał po prostu wypędzenie wszystkich Żydów z granic Rzeszy – z tym, że w niedalekiej przyszłości granice te miały być zrównane z granicami Europy – statek, wypełniony emigrantami do ostatniego miejsca, z ładowniami włącznie, podniósł kotwicę w Hamburgu i popłynął na Kubę. Tamtejsze władze odmówiły jednak dopuszczenia go nawet do portu w Hawanie i po dwutygodniowych pertraktacjach „Saint Louis” zmuszony został do opuszczenia wód terytorialnych tej karaibskiej wyspy i popłynięcia w kierunku Stanów Zjednoczonych. Prezydent Roosevelt, do którego uciekinierzy wysłali rozpaczliwą depeszę, pod wpływem nacisków senackich lobbystów przez długi czas pozostawał głuchy na ich prośby. Niemałą rolę odegrały tu także głosy licznych amerykańskich organizacji żydowskich, które zwracały uwagę prezydenta na niesprawiedliwość, jaka nastąpiłaby wraz z pojawieniem się konkurencji w ich tradycyjnych domenach, zwłaszcza po głębokich traumach, jakie przyniósł całkiem przecież niedawny wielki kryzys. Ostrzegały one też przed niebezpieczeństwem polegającym na tym, że wraz z niemieckimi Żydami, z których wielu miało poglądy lewicowe, do Stanów może się przedostać zaraza komunizmu. Pan Goldsmith, właściciel fabryczki konfekcji w Detroit, nie miał nic przeciwko swojemu współplemieńcowi, producentowi konfekcji z Kolonii panu Goldschmidtowi – podpisałby się nawet pod petycją w obronie niemieckich Żydów – ale nie życzył sobie na ziemi amerykańskiej żadnej konkurencji dla swojego biznesu, nad którego rozwijaniem trudziły się w pocie czoła trzy pokolenia Goldsmithów. Podobne obiekcje miała najwyraźniej ambasada amerykańska w Berlinie, która nieoficjalnie i delikatnie sugerowała wyższym kołom nazistowskim, że dobrze by było przekonać ludzi zarażonych emigracyjną gorączką o daremności ich nadziei na otrzymanie kawałeczka czy choćby okruszyny amerykańskiego marzenia. I wreszcie na statek dotarła odpowiedź Roosevelta informująca z pewnym zażenowaniem, lecz kategorycznie, że nowa fala emigracyjna z Niemiec nie zostanie na teren kraju dopuszczona. Wtedy „Saint Louis” wziął kurs na południe wzdłuż wybrzeży Nowego Świata, ale Meksyk, Chile, Argentyna i wszystkie inne kraje, do których się zwracano, również przekazywały odpowiedzi odmowne. Oficjalne wytłumaczenie było takie, że kwoty imigracyjne zostały już dawno wykorzystane. Na koniec kilkumiesięcznej wędrówki po lazurowych przestrzeniach humanitaryzmu i solidarności kapitan statku „Saint Louis” skierował ster z powrotem ku dobrej starej Europie. Tam zaś dobre stare Anglia i Francja nawet nie odpowiedziały na prośby o dostęp do swoich portów na kontynencie lub też do kolonii i dominiów. We Włoszech działały już ustawy antysemickie zabraniające przyjmowania żydowskich przesiedleńców. Szwajcaria wydawała tylko wizy tranzytowe bez prawa pobytu, Belgia i Holandia uprzejmie odpowiedziały, że gotowe są przyjąć po… 200 osób. Z Amsterdamu napłynęła kategoryczna odmowa udzielenia prawa azylu w Surinamie, na Curaçao lub w jakiejkolwiek innej holenderskiej posiadłości kolonialnej. Podobną kategoryczną odmowę otrzymano także ze strony radzieckiej. Zresztą uciekinierzy
i tak nie mieli szczególnej ochoty na azyl w tym kraju: dopiero co przetoczyła się przez niego kolejna fala pokazowych procesów i czystek, a w zamieszkanych przez Żydów rejonach Ukrainy i Białorusi jawne i potajemne prześladowania, nieco przycichłe po rewolucji, teraz rozpętywały się ze stale rosnącą siłą. Rozprawy z Żydowskim Komitetem Antyfaszystowskim i z „mordercami w białych fartuchach” miały dopiero nastąpić, ale ich daleki pomruk już zaczynał się unosić w powietrzu. Ostatecznie statek widmo zmuszony był wrócić do Hamburga. Finał tej opowieści zapisano w archiwach Auschwitz i Treblinki. Te rozpaczliwe próby znalezienia azylu były tematem niejednej rozmowy w domu państwa Weissbergów przy ulicy Dantego Alighieri 3/5 – luksusowej jednopiętrowej willi w stylu empire położonej w prestiżowej arystokratycznej dzielnicy i otoczonej dużym ogrodem, w którym co wiosnę pod ręką ogrodnika rozkwitały różnobarwne klomby. Tak było trudno to wszystko zostawić i ruszyć w pełne obaw nieznane. A nazwa tego nieznanego brzmiała Szanghaj – miasto otwarte Szanghaj, z tyloma pytaniami na temat niejasnej przyszłości, za tyloma dalekimi i tak bardzo obcymi wodami! Szczęście, że Elisabeth Müller-Weissberg, w odróżnieniu od swojego niezdecydowanego i wrażliwego męża, miała mocne nerwy i prawdziwie kobiecy instynkt poszukiwania bezpieczeństwa i pokonywania kłopotów. Niektórzy spośród ich znajomych już mieli wiadomości z Szanghaju. Ci, którzy wcześniej zdecydowali się na ten krok, pisali z ulgą o tym, że wyrwali się z nazistowskiego piekła, ale uczciwie ostrzegali, że Szanghaj stanowi inne piekło, nieznane i bezlitosne; że bezrobocie, kryzys gospodarczy i epidemie ściskają miasto stalowymi kleszczami; że rozpaczliwa walka o przeżycie oczekuje tych, którzy nie dysponują żadnymi środkami lub nie mają bogatej rodziny za granicą, zwłaszcza w Stanach, która byłaby gotowa wesprzeć swoich biedujących krewniaków. Jednocześnie jednak prawie wszystkie listy biły na alarm, że każda zwłoka może się okazać fatalna: w Szanghaju słychać już było głosy, że miasto jest przepełnione uciekinierami i miejscowe władze, niezdolne do rozwiązania najbardziej elementarnych problemów komunalnych i pod naciskiem misji zagranicznych, troszczących się o swoje własne bezpieczeństwo i spokój, wkrótce zaostrzą przepisy dotyczące imigracji, a być może całkiem ją zablokują. Wtedy też ostatnie otwarte miasto na świecie zatrzaśnie drzwi przed poszukującymi ratunku. Z Triestu lub Genui do Szanghaju kursowały regularnie tylko dwa małe statki pod włoską banderą – „Conte Rosso” i „Conte Verde”. Podróż trwała sześć tygodni, droga prowadziła przez Kair, Hongkong, Singapur, Bombaj i Manilę. Poza ceną biletu podróżni zobowiązani byli zdeponować w towarzystwie okrętowym po 400 dolarów amerykańskich na osobę – sumę w owych czasach znaczną, która miała być im zwrócona w momencie przybycia do Chin. Było to wymagane przez władze japońskie jako gwarancja, zresztą wątpliwa i niepewna, że imigranci przynajmniej przez pierwsze miesiące będą dysponowali jakimiś funduszami. Tym bardziej wątpliwa, że żydowskie organizacje pomocowe zaczęły organizować i przekazywać potrzebującym te 400 dolarów, pod warunkiem jednak, że suma 300 dolarów zostanie im zaraz po przyjeździe zwrócona, by po przekazaniu w tajemniczy sposób z powrotem do Niemiec służyć kolejnym uchodźcom. Odbierało to sens całej tej inicjatywie, ale przyjęcie tego warunku często stanowiło jedyny sposób wyjścia z rozpaczliwej sytuacji: niemieckie służby konsularne, przynajmniej do chwili rozpoczęcia wojny, która już stukała do drzwi Europy, wydawały wizy
wyjazdowe tylko okazicielom biletu na statek, którego uzyskanie było powiązane z tymi przeklętymi 400 dolarami. Do tego dochodziły problemy z niektórymi imigrantami, którzy po zderzeniu się z surową szanghajską rzeczywistością i w obawie, by nie pozostać już na początku bez środków do życia, uparcie odmawiali zwrócenia pożyczonych pieniędzy. Doprowadzało to do wewnętrznych tarć wśród przybyszów, powstawania nierozwiązywalnych dylematów moralnych, antagonizmów czy otwartych konfliktów z tymi uciekinierami, których bliscy wciąż jeszcze czekali w Niemczech na swoją kolej. Do późnej wiosny 1939 roku do Szanghaju udało się dostać 17 tysiącom uchodźców, w ciągu zaś paru następnych miesięcy, poprzedzających wybuch wojny, liczba tych, którzy wnieśli wymagane opłaty i czekali na miejsce na „Conte Rosso” lub „Conte Verde”, osiągnęła 30 tysięcy. W sierpniu tego samego roku szanghajskie władze portowe raptownie ogłosiły, że nastąpi znaczne ograniczenie przyjmowania statków z imigrantami z Europy, przy czym w drodze wyjątku akceptowane będą osoby mające już krewnych na terenie Szanghaju. Przedstawicielstwa towarzystwa okrętowego zaczęły zwracać pieniądze i w tej sytuacji pozostały tylko trudne, lecz zbawienne drogi okrężne, nie tak bardzo masowe, lecz możliwe do pokonania – przez Syberię, przez Indie lub nawet przez Japonię. I właśnie wtedy wszystko się zmieniło: wczesnym rankiem 1 września, o godzinie 4.45, hitlerowski Wehrmacht siłami pięćdziesięciu siedmiu dywizji i pięciu brygad napadł na Polskę od północy, zachodu i południa. Droga lądowa, z wykorzystaniem kolei transsyberyjskiej, również okazała się zamknięta. Przed tymi, którzy próbowali uciec tą trasą, ziemia płonęła żywym ogniem. Napływ uchodźców z Europy do Szanghaju gwałtownie spadł, później zaś ostatecznie ustał. Skrzypek Theodor Weissberg i mezzosopranistka Elisabeth Muller-Weissberg należeli do tych szczęśliwców, którzy zdołali złapać jeden z ostatnich rejsów statku „Conte Rosso”. Wkrótce potem, wracając z dalekiej podróży do chińskich wybrzeży, gdzie pozostawił 631 pasażerów, statek wpadł na minę i poszedł na dno.
22 Hilda i Hiroshi Okura stali na skalistym brzegu, nad ich głowami z krzykiem kłębiły się mewy, a w dole huczał i pienił się ocean. To Japończyk nagle rzucił pomysł, żeby, korzystając z wolnego dnia, pojechać w niedzielę nad kanał La Manche i odetchnąć jego słonym powietrzem. Madziar jak zawsze odmówił dotrzymania im towarzystwa, wybierając niedzielne, przedpołudniowe dysputy emigracyjne, toczące się w niezaangażowanej i leniwej atmosferze w kawiarni naprzeciwko kościoła Saint-Germain-des-Pres. Tam wypije kilka kieliszków i z ciężką głową wróci do domu. Taki tryb spędzania wolnego czasu nazywał „aktywnym niedzielnym wypoczynkiem”. Od kilku dni doktor Hiroshi był nieswój i coraz bardziej zamyślony, a na pytania Hildy odpowiadał niechętnie i niejasno, wspominając tylko, że będzie miał jej do powiedzenia coś szczególnie ważnego. Ciągle to jednak odkładał i w rezultacie nie mówił nic. Teraz Hilda po prostu rozkoszowała się morskim wiatrem i Atlantykiem, który widziała pierwszy raz w życiu – nawet jeśli to nie była jego bezkresna przestrzeń, tylko wąski przesmyk oddzielający kontynent od Anglii. Japończyk podał jej rękę, pomagając zejść po stromej skalnej ścieżce, podczas gdy wiatr opryskiwał im twarze słonymi kroplami. Zadrżała w swojej cienkiej letniej sukience, a on okrył ją marynarką. W tym momencie byli bardzo blisko siebie, twarz przy twarzy i doktor poczuł zmieszany z zapachem morza i wodorostów delikatny aromat perfum „Mon boudoir”. Pierwszy się odwrócił, nabrał pełną piersią wiatru, wyciągnął chusteczkę i zmieszany zaczął czyścić okulary. Hilda wesoło się roześmiała: – Jaki ty jesteś śmieszny bez okularów! – Nic nie słyszę! – Hiroshi próbował przekrzyczeć fale, które rozbijały się o nadbrzeżne skały. – Powiedziałam, że jesteś śmieszny bez okularów! – zawołała Hilda, ale wiatr uniósł jej słowa w przeciwnym kierunku. – Nie słyszę! – Jesteś najbardziej sympatycznym dziwakiem, jakiego znam! – Wreszcie usłyszałem! – zawołał Hiroshi przez ryk oceanu. – I co powiedziałam? – Że bez okularów jestem śmieszny. Jedli obiad w małej, bardzo przytulnej i dość drogiej restauracyjce rybnej niedaleko brzegu. Hiroshi był wciąż tak samo zamyślony i małomówny. Wreszcie Hilda odważyła się spytać: – Co ci jest? Obiecałeś powiedzieć mi potem. No to właśnie teraz jest potem. Wyciągnął do niej rękę nad stołem. – Dobrze. Podaj mi rękę, żeby było łatwiej… Ja wyjeżdżam, Hildo. Już dziś w nocy. To jest nasze pożegnanie. – Dziś w nocy? O Boże! Na jak długo? – Może na zawsze. W Japonii ogłoszono mobilizację. Dostałem wezwanie by stanąć… jak się mówi… pod sztandary. Hilda długo milczała, po czym spytała głuchym głosem: – A musisz? Czy to konieczne?
– Muszę. Konieczne. Skoro tam jest mobilizacja… – Ale ty jesteś w Paryżu. To „tam” jest daleko, możesz po prostu nie pojechać. Przecież mówiłeś, że twój ojciec nie wierzy w doktryny wojenne? – Czym innym są doktryny wojenne, a czym innym ojczyzna. Nie wiem, czy mnie zrozumiesz… Istnieje coś takiego, nie wiem, czy to jest błogosławieństwo, czy przekleństwo, ale my jesteśmy jakoś inaczej, być może mistycznie związani ze swoim rodem, z wyspami… związani jak nikt inny i nigdzie indziej… To nie jest patriotyczna dyscyplina ani obowiązek ciążący na niewolniku, to jest coś głębszego… Jakieś fatalne uzależnienie, pępowina, karma, możesz to nazwać, jak chcesz… W każdym razie muszę wyjechać! – Kiedy się dowiedziałeś? – Spodziewałem się tego już wtedy, kiedy ci ofiarowałem pierwszy bukiet róż… Hildo, Hildo-san, wdzięczny jestem losowi za tę szczelinę w chmurach, która zesłała mi nieco światła. Ty jesteś promieniem słońca, dziękuję d. Ale i boję się o ciebie. Co będziesz robić, jaka będzie twoja następna stacja? – Nie ma następnych stacji, kiedy nie ma do nich pociągów. Milczał przez chwilę, leciutko pogłaskał kciukiem jej rękę, która leżała jeszcze na stole. Potem ostrożnie powiedział: – Czy mógłbym ci zostawić trochę pieniędzy? Hilda gwałtownie wyszarpnęła rękę. – Jeśli to zrobisz, natychmiast wyjdę! – Rozumiem, tego się spodziewałem… Ale pozwól mi odwdzięczyć ci się za dobroć, jaką mi ofiarowałaś przez przyjęcie mojej przyjaźni. – Nie pamiętam, żebym ci cokolwiek ofiarowywała… – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, że uchyliłaś przede mną okno ku innym przestrzeniom. Ze podarowałaś mi sens, dla którego warto żyć… I chciałbym teraz, żebyś coś przyjęła ode mnie… z najszczerszym szacunkiem… Sięgnął do torby, będącej czymś pośrednim między lekarskim neseserem a studencką teczką, którą zawsze ze sobą nosił jako przykładny i gorliwy stażysta w szpitalu jezuitów pod wezwaniem świętej Anny, i wyciągnął z niej płaskie pudełeczko z fioletowego aksamitu. Cienki metalizowany galon otaczał zagłębiony w aksamicie złoty hieroglif. Przesunął po nim palcem i cicho przeczytał: – Kwiat brzoskwini. Przed zdumionym spojrzeniem Hildy zabłysła kolia z różowych japońskich pereł, która z pewnością kosztowała fortunę. Ledwo szepnęła: – Jesteś szalony! – Szalony jest świat, w którym żyjemy. Przyjmij to jako znak mojej wdzięczności – symboliczny i najskromniejszy. Znak koloru kwitnącej brzoskwini u stóp Fudżi… Jeśli go nie przyjmiesz, to głęboko mnie zranisz! Mój pociąg odjeżdża dzisiaj o godzinie dwudziestej drugiej z Dworca Lyońskiego. Jeśli przyjdziesz mnie odprowadzić, to sprawisz mi niezwykłą radość… jak biały wietrzyk… Te ostatnie słowa powiedział po japońsku. Stali przed wagonem sypialnym pociągu do Marsylii dokładnie tak, jak dwa miesiące wcześniej Hilda stała przed wagonem sypialnym berlińskiego pociągu. – Życzę ci dobrej podróży. Jestem szczęśliwa, że cię spotkałam – powiedziała po prostu.
– W Japonii mówią, że każde spotkanie jest początkiem rozstania. – W Niemczech mówią, że rozstać się to jakby trochę umrzeć. Ile razy człowiek może trochę umrzeć, Hiroshi-san? Zdjął okulary, zamrugał, jakby jakiś pyłek dostał mu się do oka. – Czy mogę cię pocałować? – spytała nieśmiało Hilda. – Nie musisz, ale możesz. Pochyliła się, by ucałować doktora w policzek. Tym razem wujek był japońskim doktorem.
23 – Więc postanowiłaś nas opuścić? – spytał Alain Conti, ściskając w zębach cygaro. Hilda w milczeniu skinęła głową. – A gdybym ci zwiększył gażę o piętnaście franków za dzień zdjęciowy? – Wstydzę się przyznać, Alain, ale ja cię oszukałam. Twoje sekretarki uwierzyły moim błękitnym oczom i nawet nie zażądały pokazania zezwolenia na pracę. A ja go nie mam. Dostałam odmowę. Wczoraj wpadłam do mojego dawnego hoteliku w Ivry i tam ucieszono mnie wiadomością, że poszukiwała mnie policja i pytała o mój obecny adres. Słowem, muszę znikać. Alain Conti podrapał się w nos. – Po pierwsze nie oszukałaś mnie, bo ja wiem o tym od dawna. Powiedział mi Madziar. A teraz znów ktoś wrobił jego. Taka jest gra. Ale nie bierz sobie tego do serca – wychodzi, że nie tylko ty padłaś ofiarą. Widać to jakaś szersza akcja policyjna. Będzie wojna i trzeba oczyścić kraj z intruzów… Nasza ojczyzna, la belle France, trzepie dywany przed przemarszem zwycięskich legionów. Rozumiesz? – Nie. – Nie szkodzi. Mógłbym cię jeszcze przez pewien czas chronić, dopóki te pacany przeszukują hoteliki w Ivry. Czy oni wiedzą, że pracujesz u mnie? Nie wiedzą. To czemu byśmy mieli im robić przysługę? A ty jesteś numer jeden w moim osobistym programie. – Dziękuję ci, Alain, ale nie chcę być numerem w niczyim programie. Sprzykrzyło mi się. Alain Conti nalał sobie pół szklanki koniaku i dopiero pochłonąwszy wielki haust, powiedział: – Posłuchaj, dziewczyno. Wszyscy wykonujemy jakiś numer w czyimś programie. Ile miliardów ludzi mieszka na tej cholernej planecie? Nie wiem dokładnie, ale właśnie tyle miliardów wykonuje jakiś numer. I wiesz, na czym polega cała sztuka? Żeby być pasażerem w pociągu, a nie odprowadzającym na peronie. I to w marę możliwości pasażerem ekspresu, pierwszej klasy. Tu jest pies pogrzebany. Grunt to ruch! Ja ciebie zaraz wyczułem: jesteś urodzona do tego, żeby się znaleźć w tym pociągu, masz w nim zarezerwowane miejsce i ja cię na tym miejscu umieszczę… Możesz się zastanowić, a nuż wpadnie d do głowy coś lepszego. Ale pamiętaj, że dziewczyny, które przeszły przez nasze hale zajęciowe, pozostają naszymi dziewczynami. Zawsze możesz mnie znaleźć, jeśli coś pójdzie nie tak. Wiesz, gdzie pijam koniak. Do niemal ciemnej hali, gdzie wciąż jeszcze kurzyły się szczątki orientalnych dekoracji, wbiegł łysy grubas w swetrze z golfem: – Mam nadzieję, że się nie spóźniłem, panie Conti! – Nie szkodzi, Claude. Spóźniłeś się i niech to będzie ostatni raz. Siadaj, tam są nuty. – Alain Conti chwycił Hildę pod rękę i uprzejmie, choć zdecydowanie poprowadził ku wyjściu. – Cóż, wasza wysokość. Przykro mi, ale bierzemy się do pracy. Przy drzwiach odwróciła się i spojrzała na grubasa, który siadłszy na miejscu Istvana Keletiego, cichutko grał jakiś motyw. Spytała: – Co się stało z Madziarem? Wczoraj wrócił pod dobrą datą, a dziś wyszedł bardzo wcześnie, jeszcze zanim się obudziłam. Pojęcia nie mam, kiedy on ma czas wytrzeźwieć. – Na tym polega wysoki profesjonalizm prawdziwego pijaka! Pytasz, gdzie on jest. Mówiłem ci przecież, że trwa opróżnianie ojczyzny z intruzów. Doszło do pewnych zdarzeń z policją. Drobiazg. Jeśli chcesz go zobaczyć, to jest w bistro po drugiej stronie ulicy. I powiedz
mu, żeby się tu nie pokazywał i żeby się nie upijał, bo jeszcze zrobi jakieś głupstwo. Ja wpadnę podczas przerwy obiadowej. Daj teraz buziaka i zmykaj. – Głównodowodzący Alain Conti szybko ją cmoknął i zawołał do zgromadzonych dziewcząt: – Cicho tam! To nie bazar! Następna!
24 Hilda weszła do bistro po drugiej stronie ulicy i poszukała wzrokiem Madziara. Siedział w rogu nad kieliszkiem po dawno wypitym koniaku – wciąż tak samo wychudzony i mizerny, jakby uciekł z kostnicy. – Co się stało, Istvan? – spytała niespokojnie, usiadłszy przy okrągłym stoliku. – Czemu nie jesteś w pracy? Conti coś mi mówił, ale nie dokończył… – Napijesz się kawy? Halo, garçon, kawa dla pani! Stało się to, siostro, że ktoś mnie wrobił. Dzisiaj rano pojawiła się policja i Conti musiał zapłacić z własnej kieszeni olbrzymią karę za zatrudnienie cudzoziemca bez ważnego pozwolenia na pracę. – Odczekał, aż kelnerka poda kawę, i dopiero potem ciągnął: – I tak to wygląda. Zresztą, prawdę mówiąc, trudno im się dziwić: tutaj jest milion bezrobotnych Francuzów, którym odejmujemy chleb od ust. Fakt, że teraz otwierają się przed nimi świetlane perspektywy i bezrobocie wśród muzyków znacznie spadnie – przecież ktoś będzie musiał grać sygnał do ataku. Biedny Conti! Musiał im porządnie posmarować łapę, żeby mi nie anulowali wizy. A ty? Byłaś dziś w amerykańskim konsulacie? Hilda ciężko westchnęła: czy miało sens objaśnianie mu reguły wiatru w oczy? Tego dnia, odstawszy swoje w kolejce beznadziejnie czekającej od wczesnego ranka, przekroczyła próg konsulatu równo z godziną jego otwarcia. W odróżnieniu od innych petentów tym razem została przyjęta osobiście przez konsula. W bardzo uprzejmej rozmowie oznajmił, że jej podanie o wizę imigracyjną zostało przez Waszyngton odrzucone z powodu braku wystarczających motywów. Zerknąwszy jednak ukradkiem na długie nogi Hildy, konsul dodał, że nie powinna tracić nadziei i jakby mimochodem napomknął o ewentualności spotkania, którą to ewentualność Hilda tak samo mimochodem odrzuciła. – Właśnie! I tak to wygląda, moja miła – powiedział Madziar. – Ameryka, jak każda demokracja, lubi udzielać rad i poklepywać po ramieniu, ale nie lubi, jak zwalają jej się na obiad nieproszeni goście. Chyba że jest to przynajmniej Einstein. Zgarnia tych, którzy są jej potrzebni, ale ma w nosie innych – tych, którym ona jest potrzebna. Hilda długo, bardzo długo obracała w rękach filiżankę, w milczeniu zastanawiając się nad jakimś nagłym pomysłem. Wreszcie powiedziała: – Postawisz mi wódkę, jeśli ci coś pokażę? – Nawet dwie, ale podzielimy się nimi po bratersku. Z torby, w której nosiła po Paryżu tysiące niepotrzebnych drobiazgów, wyciągnęła płaskie pudełeczko z fioletowego aksamitu. Pod nisko opuszczonymi okrągłymi lampami bistro zalśniła matowym różowym blaskiem kolia doktora Hiroshiego Okury. Hilda odczekała, aż zaskoczony Madziar obejrzy perły i przesunie je przez palce, i dopiero wtedy podjęła: – To prezent od naszego japońskiego przyjaciela. Myślę, że są prawdziwe. Chciałabym je zatrzymać, nigdy nie miałam takiej kosztownej rzeczy. Ale ludzie, którzy liczą każdy centym, żeby sobie kupić croissanta, nie mają prawa do takich luksusów. Zresztą brak mi do nich odpowiedniej toalety. Wiem, że to niemoralne, że to dno upadku, ale my przecież już dawno jesteśmy na dnie. Jak myślisz: czy gdyby się je sprzedało, to wystarczy pieniędzy dla nas dwojga? Mam na myśli ten plan, o którym mi mówiłeś… Sajgon i tak dalej. – Szanghaj – powiedział obojętnie Madziar. – Niech będzie Szanghaj. Co to za różnica?
CZĘŚĆ DRUGA
25 Modlitewne mruczando grupy wiernych, w większości starszych mężczyzn, wypełniało parą zimne powietrze, a nad ich przykrytymi głowami płynął dźwięczny baryton Leo Levina. Wypowiadał święte słowa w języku hebrajskim, z typową dla niemieckich Żydów wymową: – Szema Isroel! Adonoi elohejnu, Adonoi echad… Słuchaj, Izraelu! Wieczny jest nasz Pan, wieczny i jedyny… Kto może wiedzieć, czy w ten sobotni poranek dotrą do Wiecznego i Jedynego słowa wypowiedziane w na wpół zrujnowanej buddyjskiej pagodzie – świątyni innych bogów, przystani innych cieni. Do niedawna była to mała dzielnicowa pagoda w Hongkew, ogromnym skupisku biedoty, jednym z wielu w Szanghaju, naznaczonym niewyobrażalną nędzą i rozpaczą. Dach z wywiniętymi narożnikami, spod których wyzierały gniewne, pomalowane na złoto i czerwono smoki, niemal w całości spłonął podczas japońskich bombardowań. Fala wybuchu porwała jego wschodnią część, ogień pochłonął także tysiące deszczułek z ręcznie wyrytymi hieroglifami konfucjańskich tekstów – dawne matryce drukarskie, wykorzystywane na wiele stuleci przedtem, jak na podobny pomysł wpadł Gutenberg. Resztki osmalonych deseczek zostały starannie ułożone przez nowych użytkowników w kącie pagody, tak jak układa się cegły na przyszłą budowę. Także bowiem ci nowi użytkownicy wiedzieli ze swojej Księgi Ksiąg, że budowa zaczyna się od słowa i że ci, którzy uciekli i porzucili swoją pagodę, któregoś dnia wrócą i znów poszukają swoich modlitw. Przekształcenie w synagogę opuszczonej pagody było niesłychaną rzeczą. Na pomysł wpadł niezmordowany rabin Düsseldorfu Leo Levin, człowiek praktyczny, pogodny i niezmordowany facecjonista, ale jednocześnie – z punktu widzenia ortodoksyjnych chasydów – heretyk, skłonny dbać raczej o pragmatyczne ziemskie potrzeby niż o uświęcone niebieskie dogmaty. Z szacunkiem wysłuchał wycedzonych przez zęby uwag, że dwa nadpalone smoki i ogromny posąg Buddy z łuszczącą się pozłotą są sprzeczne z judaistyczną tradycją i wymogami Bożej świątyni, z surowym i nienaruszalnym zakazem wszelkich wyobrażeń Boga, ludzi i zwierząt. Potem jednak cierpliwie wyjaśnił, że Budda, siedzący ze skrzyżowanymi nogami na rozkwitłym lotosie, wprawdzie nie jest zwykłym śmiertelnikiem, ale też bynajmniej nie jest Jahwe, że smoki to nie są realne zwierzęta, tylko stworzenia mitologiczne i że o tego typu chińskim przypadku Talmud nie mówi nic. A to, co nie jest wyraźnie zakazane, można uznać za dopuszczalne, prawda? Uspokoiło to w pewnym sensie jego trzódkę, choć nigdy nie zdołała ona polubić marmurowego, groźnie wyszczerzonego lwopodobnego zwierza z łapą opartą o kamienną kulę przy wejściu do nowo poświęconej synagogi. W ciągu dnia rabbi Leo – Leonhardt Levin, magister teologii i hebraistyki – sprzedawał na Ptasim Rynku ciasteczka ryżowe, wyrabiane przez jego żonę Esterę, byłą nauczycielkę w jednym z gimnazjów Dusseldorfu. Popołudniami rabin sumiennie i bezinteresownie pomagał wypełnionym Bożą bojaźnią duszom, spragnionym oczyszczającej modlitwy i odrobiny duchowego światła w czeluściach tego obcego, bezgranicznie obcego i wrogiego miasta. Rabbi Leo był zawsze gotów służyć radą, pomóc przybyszom z Europy w przenoszeniu dobytku, obrzezać nowo narodzonego żydowskiego chłopczyka czy udzielić ślubu. Jego małżonka Estera Levin wzięła ten nowy szanghajski byt na swoje barki spokojnie, bez niepotrzebnego dramatyzowania, do którego była skłonna niejedna z jej rodaczek zamieszkujących te po trzykroć przeklęte
dortoiry, duszne, śmierdzące i wypełnione po sufit łóżkami, ludźmi i walizkami. Były to właściwie mieszczące po 40, a nawet 50 osób noclegownie w opuszczonych halach kilku zniszczonych od bombardowania przędzalni i szwalni wzdłuż ulicy Shuchin, które siostry z katolickiego zakonu karmelitanek zagospodarowały na potrzeby biedujących uciekinierów. W odróżnieniu od nich bogaci emigranci już się pourządzali z drugiej strony rzeki, w lepszych dzielnicach – jak na przykład jubiler Jo Bach z Norymbergi, który, jak mówiono, przemycił w obcasach butów osiem brylantów wielkości orzecha laskowego. Może to orzechowe porównanie wielkości było pewną przesadą, ale przecież po to istnieje plotka – by przesadzać, nie naruszając sedna prawdy! Ten właśnie pan Bach już na statku zaszedł wszystkim za skórę nieustannym opowiadaniem żarciku, że różnica między nim a nazywającym się tak samo kompozytorem polega tylko na obrzezaniu. Teraz obrzezany Bach mieszkał z żoną i dwiema niezamężnymi córkami w dość przyzwoitym mieszkaniu na Foochow Road i przynajmniej zakonnice nie musiały się troszczyć o niego ani o tych, którzy urządzili się na jego obraz i podobieństwo. Te karmelitanki były co do jednej Chinkami, ale ich przeorysza, matka Antonia, dawno, w czasach swojej młodości, przybyła z Alzacji i z tej racji poza ojczystym francuskim posługiwała się dość dobrze także niemieckim – przynajmniej na tyle dobrze, by móc się porozumieć z przybyszami z Niemiec. Na miejscu nauczyła się chińskiego i z powodzeniem waliła pięścią w biurka różnych ospałych biurokratów ze służb komunalnych w celu zdobycia produktów dla bezpłatnej, społecznej kuchni, która codziennie wydawała najgorzej sobie radzącym przybyszom po miseczce jedzenia. Dzięki swemu zdecydowaniu i nieustępliwości udawało jej się zdobyć także lekarstwa potrzebne dla pospiesznie zorganizowanego Jewish Refugee Hospital, na czele którego stał profesor Sigmund Mandel – były naczelny chirurg głośnego berlińskiego szpitala Charite. Matka Antonia była ofiarną i bezinteresowną służebnicą swojego zgromadzenia, zawsze na posterunku – i w przeszłości, w dniach głodu i wojny, i podczas epidemii tyfusu, i teraz, kiedy wypadło jej pomóc tym nieszczęśnikom przybywającym falami z nazistowskiej Rzeszy. Zakonnice ze zgromadzenia witały przybyszy już w porcie, brały na ręce dzieci, pomagały starcom i chorym, otaczając szczególną opieką kobiety i mężczyzn z krótko ostrzyżonymi włosami – niemal pewny znak, że przeszli przez obóz w Dachau. To one pierwsze, nim się czekający zorientowali, rzuciły się do pomocy fleciście Simonowi Zinnerowi, który nie był w stanie sam przenieść swoich dwóch walizek. Opatrunki na jego dłoniach skrywały potworne rany zmiażdżonych przez Hansa Steinbrennera palców. Jego koledzy muzycy, przybyli kilka miesięcy wcześniej, całowali go w nieogoloną twarz: – Sim, kochany Sim! Co za cud, że ocalałeś w Dachau! – Zapomniałem umrzeć – powiedział posępnie flecista, unosząc wysoko obandażowane ręce, jakby się poddając. Ci, którzy dobrze znali niezłomnego Simona Zinnera, wiedzieli, że on się nigdy nie podda. Udowodnił to później. Tak więc pasażerowie niekończącym się sznurem schodzili z trapu, podczas gdy karmelitańska orkiestra dęta, ustawiona pod transparentem z niemieckim napisem powitalnym Willkommen!, dziarsko grała walce Straussa. W tym egzotycznym obrazku z chińskimi zakonnicami, które u ujścia mętnobrązowej Jangcy dmą w trąby i tuby na cześć modrego Dunaju, było coś śmiesznego, lecz zarazem miłego i wzruszającego. Takie niespodziewanie uroczyste przyjęcie napawało odwagą dusze przestraszonych i wymęczonych długą podróżą uciekinierów, rozniecało w nich tę genetycznie zakodo-
waną w wypędzonym plemieniu Izraela nadzieję, że sprawy nie wyglądają aż tak tragicznie i że wszystko się w końcu ułoży w możliwie najlepszy sposób. Nadzieja ta była bardzo krucha i wkrótce miała być wystawiona na ciężkie próby. Ujmująca była także spontanicznie powstała przyjaźń między wiekową przeoryszą, żarliwą katoliczką, a wesołym rabinem Leo Levinem, przy czym poza problemami dotyczącymi przyjmowania uciekinierów i opieki nad nimi wiązał ich jeszcze pewien sekret: Levin w tajemnicy przed zakonnicami uczył przeoryszę grać w pokera o ziarna czarnej fasoli, spełniające rolę żetonów o wartości jednego szanghajskiego centa. Warto dodać, że w grze z łatwowierną i coraz bardziej ulegającą hazardowi przeoryszą z reguły wygrywającym był rabin. Nie zniechęcało to jednak matki Antonii i uparcie wgłębiała się ona w tajniki sztuki blefowania, przyjmując jak mannę niebieską zasadę prawdziwych graczy, że ważna jest nie wygrana, tylko gra, nie przegrana, tylko dreszczyk. Nierzadko jednak, gdy dług przeoryszy osiągał wysokość całego szanghajskiego dolara, czyli stu ziaren fasoli, a ona sama nie potrafiła ukryć ani zwątpienia w wyższą sprawiedliwość, ani podejrzenia, że w tym przypadku żydowski Bóg pomaga swojemu rabinowi, podczas gdy Jego Syn odwrócił się od swej oddanej służebnicy, rabin wspaniałomyślnie umarzał dług, po czym tasował karty do nowego rozdania. Małżonka rabina, Estera Levin, potajemnie tęskniła za swoim ukochanym gimnazjum, które dobrowolnie opuściła. Stało się to w dniu, gdy władze oświatowe w Berlinie zażądały, by do programu najnowszej historii Niemiec, którą wykładała, włączony został także bohaterski epizod monachijskiego puczu narodowych socjalistów z 1923 roku, gdy Hitler wraz z grupą zwolenników po próbie dokonania zamachu stanu osadzony został w twierdzy Landsberg w imię wielkiej przyszłości Niemiec. Tam, w więziennej celi, Führer dyktował swojemu wiernemu towarzyszowi walki Rudolfowi Hessowi pierwszą część monumentalnego dzieła Mein Kampf i teraz nauczyciele najnowszej historii zobowiązani zostali do przedstawiania z odpowiednią czołobitnością genialności zawartych w tym dziele myśli i planów. Dyrektor gimnazjum, poczciwy Bürger starszego pokolenia, mało podatny na nazistowską propagandę i wierny zasadom tradycyjnej niemieckiej rzetelności, z ulgą przyjął złożone wymówienie, ponieważ zwolnienie z pracy Żydówki, będącej nauczycielką nowego pokolenia obywateli Trzeciej Rzeszy, byłoby czynem bolesnym z moralnego punktu widzenia, choć w zaistniałej sytuacji koniecznym. Teraz wykładowczyni najnowszej historii smażyła ciasteczka ryżowe na piecyku skleconym przy pomocy rabina Levina z kawałków starej blachy na dziedzińcu zrujnowanej przędzalni surowego jedwabiu. Z początku robiła to pod kierunkiem malutkiej i pomarszczonej, liczącej sobie z tysiąc lat, bardzo przyjaznej chińskiej sąsiadki, która nie znała ani jednego obcego słowa, podobnie jak Estera nie znała ani jednego chińskiego. Jakoś się jednak porozumiewały i teraz podobno ciasteczka produkowane przez Żydówkę nie były wcale gorsze od oryginalnych chińskich. A trzeba było jakoś zarabiać w warunkach tej ciężkiej stagnacji ekonomicznej, imać się każdej, nawet poniżającej pracy, bo już od przybycia pierwszych statków czynsze za małe nieprzytulne mieszkanka, pozbawione bieżącej wody i kanalizacji, pełne pluskiew i szczurów, wzrosły dwukrotnie albo trzykrotnie. Codziennie wczesnym rankiem, poza sobotami, gdy odprawiał szabasowe modły, rabbi Leo Levin kładł sobie na ramię bambusowy pręt z zawieszonymi na dwóch jego końcach koszami i, podbiegając w rytm uginającego się bambusa, udawał się ze świeżo usmażonymi, jeszcze ciepłymi ciasteczkami na Ptasi Targ. Obok niego zabawnie podrygiwał z takim samym ładunkiem jego wspólnik i pierwszy pomocnik w ciastkowym biz-
nesie – chudy i wysoki jak radiowy maszt astrofizyk Markus Aronson, namiętny i zaciekły zwolennik teorii kwantowej. Był to ten sam Markus, dawny asystent Einsteina, nazywany przez studentów Markuzele Quantissimo, który ku powszechnemu zdziwieniu odmówił w swoim czasie schronienia się wraz ze swoim wielkim nauczycielem w Stanach. Droga prawdziwie wielkiej nauki, tak myślał Markus, wiedzie przez Niemcy i dlatego zrezygnował z przyjęcia losu emigranta. Gdy sobie wreszcie uświadomił, że jego osobista droga w Niemczech prowadzi nie do uciekających galaktyk, lecz wprost do obozu koncentracyjnego, było już za późno: szlaban na amerykańskim szlaku został nieodwracalnie opuszczony. Teraz droga jego ocalenia wiodła przez Ptasi Targ. Nad wyraz błędne byłoby przypuszczenie, że na tym targu sprzedawano wyłącznie zawieszone na dziwnie wydłużonych szyjach oskubane kurczaki, kaczki i bekasy błotne, czarne jajka gotowane w sojowym sosie i jaskółcze gniazda. Główną atrakcją, zwłaszcza dla cudzoziemców z Zachodu, były żywe, śpiewające i ćwierkające ptaki w ozdobnie uplecionych barwnych klatkach. Nie należały do rzadkości także świerszcze w Mateczkach ze słomy ryżowej – nieznany w Europie rodzaj zwierząt domowych. Jeśli mowa o zwierzętach, to psów tu nie było. Ku zgrozie i oburzeniu Europejczyków sprzedawano je na targu mięsnym w dolnym końcu Nantao – żywe, umieszczone w bambusowych Matkach, apatyczne i zrezygnowane, obok poćwiartowanych prosiąt, bawolich podrobów, świeżych, solonych i suszonych ryb, skłębionych węży, które już tu, na rynku, na oczach nabywcy obdzierano żywcem ze skóry, mięczaków, raków i gigantycznych małży abalone. Do wszystkiego się jednak można przyzwyczaić; także Europejczycy musieli przywyknąć do tego, że na tych długościach geograficznych człowiek włączył psa do swojego łańcucha pokarmowego. Tak się też stało, choć w ulicznej knajpce serwującej potrawy z psiego mięsa nigdy nie widziano białego człowieka; potraw takich nie podawano też w wielkich restauracjach dla Europejczyków na drugim brzegu – było to najsurowiej wzbronione i karane na mocy specjalnego zarządzenia. Z tego sentymentalnego przywiązania Europejczyków do najlepszego przyjaciela głodującego człowieka jako pierwszy skorzystał kieszonkowiec i drobny złodziejaszek Szlomo Finkelsztajn, były więzień obozu Dachau. Z ogródków w dzielnicy francuskiej i angielskiej, podobnie jak z okolic kortów tenisowych i terenów golfowych zaczęły znikać psy domowe – od pudli do potężnych owczarków niemieckich. Jakimi sposobami temu niewyrośniętemu, łysemu i krótkonogiemu grubasowi Finkelsztajnowi udawało się realizować skomplikowane procedury wabienia, zgarniania i przewożenia domowych ulubieńców – to pozostało niezgłębioną tajemnicą, wiadomo tylko, że w operacji tej najprawdopodobniej uczestniczyła też ręczna targowa dwukółka. Spanikowani właściciele zaginionych psów musieli ich jak najszybciej poszukać u Chińczyków, Koreańczyków i Wietnamczyków handlujących na targu mięsem i zapłacić według kilogramów żywej wagi. Koniec końców właściciele straganów dali za ten towar pieniądze, a „business is business, masta-masta! Okay?”.
26 Rabbi Leo Levin musiał przyznać, że choć tego ranka sprzedaż ryżowych ciastek całkowicie wziął na siebie jego wspólnik Markus, to on sam nie przyłożył się do odprawiania sobotniego nabożeństwa ze śpiewaną modlitwą kidusz. Lubił te piękne teksty, pełne pustynnego smutku, wołania o zmiłowanie i przysiąg wierności Przedwiecznemu, doskonalone przez tysiąclecia tak, że nie było w nich ani jednego brakującego czy zbędnego słowa. Mimo to jednak dla doświadczonego rabina i kantora niezauważalne opuszczanie całych pasaży było dziecinnie łatwe. I tak też uczynił tego ranka, nie ma co się oszukiwać, ale jeśli jego postępek był grzechem, to Przedwieczny mu go wybaczy, jako że na zewnątrz, na ulicy mokrej po niedawnym ulewnym deszczu już go niecierpliwie oczekiwali w niezwykle ważnej sprawie skrzypek Theodor Weissberg i chirurg, profesor Sigmund Mandel. Mieli przed sobą ważną misję powierzoną przez zarząd The Jewish Refugee Community of Shanghai. Taka była oficjalna nazwa żydowskiej społeczności uciekinierów, która po 1937 roku przybyła tu z Niemiec i Austrii i skupiona była głównie w Hongkew – olbrzymiej dzielnicy, stanowiącej niemal oddzielne miasto. Nazwa tej niemieckojęzycznej grupy Żydów nie w pełni odpowiadała znacznie bardziej złożonej szanghajskiej rzeczywistości, ponieważ uciekający przed nazizmem stanowili tylko część – to prawda, że najbardziej biedującą – żydowskiej ludności Szanghaju. Poza bogatymi bagdadami, od dawna osiadłymi w luksusowej Koncesji Międzynarodowej, w mieście ukształtowały się jeszcze dwie żydowskie społeczności, liczące w sumie od czterech do pięciu tysięcy osób. W ich skład wchodzili skromni i z trudem wiążący koniec z końcem przesiedleńcy z Rosji, aszkenazyjczycy, porozumiewający się między sobą we własnym języku jidysz – dziwnej mieszaninie średniowiecznego języka niemieckiego i starohebrajskiego, okraszonej nielicznymi wyrazami słowiańskimi. Jedna z ich wspólnot składała się z uciekinierów przed kozackimi pogromami z początku wieku, będącymi rezultatem fali antysemityzmu po klęsce w wojnie rosyjsko-japońskiej 1905 roku. Druga – z tych, którzy znaleźli tu schronienie po rewolucji październikowej 1917 roku i wojnie domowej, kiedy to zarówno czerwone, jak i białe szwadrony po każdej porażce wyładowywały swój gniew na żydowskich dzielnicach Berdyczowa, Odessy czy na malutkich, bezbronnych żydowskich ni to wsiach, ni to miasteczkach, zwanych „sztetl”, obwodu czerniowieckiego. Okresowo padały też one ofiarą czasem powstających spontanicznie, ale nader często świadomie prowokowanych ekscesów antysemickich, które wywoływały ogromne fale uciekinierów – zarówno na zachód, do Ameryki, jak i na Daleki Wschód, przez Syberię i Irkuck do Chin i Korei. Tu należeli oni do niższej średniej klasy drobnych właścicieli czy urzędników, którym jakoś udawało się zdobywać chleb powszedni dla siebie i najbliższych. Wbrew legendzie o nadzwyczajnej żydowskiej solidarności, społeczności te na terenie Szanghaju niemal się ze sobą nie kontaktowały – zjeżone i wrogie w stosunku do każdego przybysza jako rywala w walce o chleb i o miejsce pod słońcem. Nie bez znaczenia było i to, że przesiedleńcy pochodzili z zasadniczo odmiennych warstw kulturowych, mieli różną historię, tradycje i język, słowem, nie łączyły ich niemal żadne podobieństwa poza wspólną religią i dalekim wspólnym rodowodem. Rabin i dwaj jego towarzysze przedzierali się przez ludzkie mrowisko Hongkew, ten chaos ludzi – krzyczących, sprzedających, kupujących, szarpiących potencjalnych klientów za połę marynarki lub gotowych w każdej chwili zerwać komuś nakrycie głowy i przepaść w labiryn-
cie wąskich, krętych uliczek, żebraków proszących o jałmużnę, bez ręki czy nogi, bez żadnej nadziei, bez jutra. Nad wszystkim unosił się niesamowity zgiełk, przecinany suchym jak dalekie salwy z broni maszynowej terkotaniem drewnianych młotków uderzających w deseczki, co było sposobem przyciągnięcia klientów. Trzej przechodnie nie wiedzieli, że kilkanaście kroków za nimi podąża, niezbyt grzecznie rozpychając się w tłumie, Szlomo Finkelsztajn – znany nam kieszonkowiec i handlarz żywym psim towarem. Sam wziął na siebie misję ochroniarza, bo lepiej niż ktokolwiek inny znał fortele szanghajskich złodziejaszków. Ponadto Szlomo, człowiek prosty i półanalfabeta, odczuwał prawdziwy respekt wobec ludzi wykształconych, stojących wyżej od niego pod względem duchowym, co nadawało jego doliniarskiej postaci rys niewątpliwej szlachetności i co udowodnił już w Dachau, biorąc pod swoje skrzydła niezaradnego i bezradnego Theodora Weissberga. Przyjechali do Szanghaju w różnym czasie, lecz gdy tylko Szlomo zobaczył ich w porcie, z radością wszedł w rolę samozwańczego opiekuna swego obozowego towarzysza i jego słynnej małżonki. Niełatwo jest przedzierać się przez tłum, który wciąż jeszcze nie ma pełnej wiedzy o przeznaczeniu trotuarów. Gdzieniegdzie bowiem wprost na jezdni porozkładane były maty, z których sprzedawcy oferowali warzywa, ryż lub przyprawy i zioła lecznicze, całkowicie głusi na japońskie zmotoryzowane patrole, które przejeżdżały o włos od nich i desperacko trąbiły, by utorować sobie drogę. Na samych zaś chodnikach każda chińska rodzina, która dysponowała dwiema mniejszymi skrzynkami na krzesła i jedną większą na stolik, a także piecykiem i paroma garnkami, otwierała rodzinną restaurację dla dwóch klientów. Skromny kawałek mięsa i wytrzeszczona rybka, wiszące pod daszkiem ze świeżej trzciny i obficie oblepione kurzem, miały spełniać funkcję przyciągającej chętnych reklamy. Trójka przedstawicieli żydowskiej wspólnoty uchodźczej opuściła tę ciżbę dopiero na moście, który rozdziela Hongkew na dwie części; w chwilę potem pojawiła się za nimi łysa głowa Szloma. W dole płynęła gęsta, błotnista woda jednego z dopływów Jangcy – Suzhou, właściwie głębokiego kanału, po którym ślizgały się nieliczne dżonki i motorowe barki. Z obydwu stron mostu japońscy żołnierze grzali się przy dogasających ogniskach, rozpalonych w baryłkach po benzynie o świcie, gdy było jeszcze chłodno. I nikt nie wiedział, a i nie mógł wiedzieć, że wkrótce ten niewielki, lecz mocno strzeżony żelazny most, jedyna brama z jednego świata do drugiego, odegra dramatyczną rolę w życiu Hongkew. Przyczyna, dla której trzech mężczyzn, a wraz z nimi ich samozwańczy ochroniarz, porzuciło swoje codzienne zajęcia i wyruszyło na dzisiejszą wyprawę do świata sytych i trzymających władzę, była nad wyraz alarmująca. Już trzeci raz w ciągu ostatniego miesiąca duża grupa młodych chińskich faszystów, podburzanych przez antysemicką gazetkę „Yudaya Kenku”, dokonała pogromu w żydowskich noclegowniach, zniszczyła i obrabowała kilka żydowskich sklepików i straganów, obrzuciła butelkami z benzyną świeżo otwartą skromną cukierenkę, noszącą nostalgiczną nazwę „Wiedeń”. Żołnierze japońscy w ogóle na to nie zareagowali – ich zadaniem była ochrona mostów i strategicznych skrzyżowań, a nie pilnowanie porządku. Ze śmiechem i wesołymi okrzykami obserwowali chińskie zakonnice, kiedy jak lwice rzuciły się wyciągać spod nóg walczących starą, od dawna emerytowaną lekarkę Sybille Goldenberg, która od chwili przybycia do Szanghaju w miarę sił wspierała doktora Mandla w lazarecie. Także municypalne władze chińskie z początku nie interweniowały, ale kiedy były flecista Filharmonii Drezdeńskiej, niezłomny Simon Zinner – ten ze zmiażdżonymi w Dachau palcami – zorganizował grupę oporu i kiedy doszło do starć wręcz, natychmiast pojawiło się dwudzie-
stu konnych policjantów ze służb miejskich. Parę osób zostało poturbowanych i była nawet jedna skrwawiona głowa, ale poszkodowanymi byli nie napastnicy, lecz obrońcy. Simon Zinner został aresztowany za naruszanie porządku publicznego i w dwie godziny później, po wyjaśnieniu, zwolniony. Chińscy młodzieńcy, inicjatorzy konfliktu, wyparowali, a nikt nie zadał sobie trudu, by ich odszukać. Gazetka „Yudaya Kenku” wychodziła po japońsku i po chińsku, ale dla nikogo nie było tajemnicą, że pod względem finansowym i merytorycznym jest ona wspierana bezpośrednio przez oficjalne przedstawicielstwo niemieckie w Szanghaju. Gazeta w gruncie rzeczy była niemal dosłownym tłumaczeniem nazistowskich propagandowych wydawnictw ukazujących się na terenie Rzeszy, włącznie z przedrukiem karykatur. Po kolejnej takiej próbie odtworzenia na terenie Szanghaju „nocy kryształowej” władze niemieckojęzycznej wspólnoty żydowskiej w Hongkew postanowiły zwrócić się do szanghajskiej administracji z protestem przeciwko skandalicznej bierności wobec ekscesów faszystowskich band. Zwracano uwagę, że chuligani są w swych działaniach bezkarni, co przeczy proklamowanej przez władze polityce tolerancji i neutralności wobec konfliktu w Europie. Proklamacje proklamacjami, tu najwyraźniej chodziło o zamydlenie oczu zagranicy, a przede wszystkim Stanom, gdzie toczyły się intensywne japońsko-amerykańskie rozmowy na temat paktu o nieagresji, dość że japoński zwierzchnik wojskowych władz okupacyjnych w Szanghaju, generał Hisataka Kikan, odmówił przyjęcia delegacji. Jego prerogatywy, brzmiała odpowiedź, są natury czysto wojskowej i nie obejmują problemów cywilnych. Marionetkowe chińskie władze municypalne odpowiedziały zaś, że przybyli z Niemiec Żydzi są de iure obywatelami niemieckimi, posiadającymi ważne paszporty i wizy wyjazdowe wydane przez oficjalne niemieckie instytucje, i że zgodnie z normami międzynarodowymi ich problemami powinna się zająć miejscowa niemiecka administracja. Nie wiedziały one jeszcze o tym, że w Berlinie omawiana jest sprawa pozbawienia niemieckich Żydów obywatelstwa i ich deportowania jako „niepożądanych cudzoziemców”. Na razie jednak pozostawali oni obywatelami Rzeszy ze wszystkimi wynikającymi stąd obowiązkami, ale bynajmniej nie prawami. Najbardziej niedostępni okazali się Francuzi – okopawszy się w swojej Concession française, żyli w zamknięciu, izolując się ze wszystkich stron, obojętni na wszystko, co nie dotyczyło bezpośrednio interesów Francji. Nie było w tym nic dziwnego: Francja wówczas uginała się przed niepowstrzymanym parciem kolumn czołgów przenikających falami z podbitej już Belgii i wszystko inne przestało być dla Francuzów ważne. Francuski komisarz wojskowy, major Lefevre, tylko uniósł w zdziwieniu brwi: „A co my mamy z tym wszystkim wspólnego? Musicie panowie zrozumieć, że mamy własne kłopoty. I wcale nie są one mniejsze od waszych!”. Francuski komisarz miał rację: już bowiem w kwietniu Niemcy pochłonęli wielkimi, szybkimi kęsami Danię i Norwegię, a tuż potem Holandię, Luksemburg i Belgię. Przyszła kolej na Francję. Nadzieja, że kolumny pancerne Guderiana stracą rozpęd i zaryją się w ziemię na obronnej Linii Maginota, rozsypała się jak wieża z piasku i wszystkie zapewnienia ojej szczelności i absolutnej niedostępności okazały się złudą i propagandowym piaskiem w oczy. Oddziały hitlerowskie nawet nie traciły czasu na forsowanie jej betonowych umocnień – po prostu ominęły ją przez Belgię i Ardeny, wcinając się we Francję jak gorący nóż w masło. Dostojny przedstawiciel Albionu, sir Charles Washburn, ogólnie szanowany zwierzchnik Kon-
cesji Międzynarodowej, po wojskowemu zgrabny i wciąż jeszcze reprezentacyjny ze srebrnymi włosami i bujnym wąsem, były wicegubernator Pendżabu, którego młodość upłynęła w londyńskich klubach i na łowieckich terenach Indii i Namibu, przyjął ich, siedząc za biurkiem w swoim gabinecie. Nie prosił siadać, tylko z uprzejmą obojętnością poinformował, że administracja brytyjska z zasady nie ingeruje w chińskie problemy municypalne i że pewnie chodzi o łobuzerski wybryk, do którego nie należy przywiązywać zbyt dużej wagi. Zaszkodziłoby to zresztą samym żydowskim wspólnotom, stawiając je w opozycji wobec miejscowej ludności; jest to tym istotniejsze, że wpływowi bagdadzi, jak wiadomo, odnoszą się ze sporą rezerwą do swoich niemieckich współplemieńców, traktując ich jak nieproszonych, ubogich krewnych pojawiających się na rodzinnej uroczystości. W obecnej delikatnej sytuacji politycznej na terenie Szanghaju, powiedział, najlepiej byłoby zwrócić się bezpośrednio do barona Ottomara von Dammbacha. Jak panowie zapewne wiedzą, Anglia znajduje się w tej chwili w stanie wojny z Niemcami i z tego powodu Anglicy niestety nie utrzymują tutaj oficjalnych stosunków z przedstawicielami Rzeszy. Tu sir Washburn spojrzał na swój kieszonkowy zegarek i pogodnie, niemal wesoło zakończył rozmowę czarującym: „Bardzo mi było przyjemnie, panowie. Mam nadzieję…”. Nie była to ich pierwsza wyprawa na szczyty miejscowej władzy. Problemów wspólnoty żydowskiej w Hongkew były tysiące, a dokładniej – ponad dwadzieścia tysięcy, tylu bowiem było osiedlonych w tym rejonie miasta uchodźców przed nazizmem. Dzisiejsza daremna próba rozwiązania przynajmniej jednego z nich nie była pierwszym niepowodzeniem trójki parlamentariuszy. Jedyny wniosek, jaki mogli wyciągnąć z opinii tych wplątanych jedna w drugą szanghajskich instancji, był taki, że skargi na działania nazistów powinny być składane do tychże nazistów. Dziś ta trzyosobowa delegacja, składająca się z rabina, chirurga i skrzypka, ochraniana przez zawodowego kieszonkowca, udawała się wprost do jaskini wilka – do samego barona von Dammbacha. Przeszli bulwarem nadbrzeżnym, obok zapomnianych widoków europejskich sklepów i restauracji, biur i banków, wzdłuż potoku samochodów, rowerów i riksz, regulowanego przez policjantów w białych rękawiczkach i białych turbanach. Był to świat bliski na wyciągnięcie ręki i niedostępny jak druga strona księżyca. Doszedłszy do eleganckiej Nanking Road, pełnej sklepów jubilerskich i perfumerii, hoteli, domów mody, z kawiarnią wiedeńską, bawarskimi piwiarniami i nocnymi lokalami, z blaskiem wystaw nieustępujących londyńskim, z czerwonymi autobusami i żółtymi taksówkami, musieli przystanąć, by choć przez chwilę odetchnąć. Daleko z tyłu, oparty o latarnię, cierpliwie czekał Szlomo. Dziarskim krokiem minęła ich szkocka kompania honorowa, dmąc w wielopiszczałkowe dudy. Szli pewnie z portu, gdzie witali lub żegnali jakiegoś dostojnika. Ci postawni mężczyźni w kraciastych kiltach, dumni i pewni siebie, idealnie symbolizowali wyniosły majestat Brytanii. Zapalili papierosy i nie wymienili ani jednego słowa, ale każdy wiedział, co myślą pozostali. A myśleli o tym świecie za rzeką, który dopiero co opuścili – jak więźniowie wypuszczeni na krótką przepustkę. O świecie upokarzającej nędzy i cierpienia, cuchnącym i lepkim, do którego już nierozerwalnie należeli i do którego mieli wkrótce wrócić.
Oficjalne przedstawicielstwo Trzeciej Rzeszy znajdowało się w przytulnym miejscu niedaleko hipodromu, w centrum strefy niemieckiej. Piętrowy pałacyk, leżący w głębi wypielęgnowanego parku, o dwóch skrzydłach z wysokimi oknami, rozciągniętych jak otwarte objęcia, utrzymany jednak raczej we francuskim niż w ogólnie przyjętym angielskim stylu kolonialnym, był oślepiająco biały, jakby zbudowany z krystalicznego cukru. Przed nim na maszcie pośrodku wystrzyżonego gazonu powiewała flaga ze swastyką. Na tyłach rezydencji, przy Great Western Road, znajdowała się elitarna niemiecka szkoła, od pięciu lat całkowicie niedostępna dla dzieci żydowskich, w tym także tych, których rodzice byli w stanie płacić niebotyczne czesne. Powietrze było zimne, ale świeże i czyste – była pora monsunów, po deszczu czuło się zapach świeżo skoszonej trawy i kwitnącego jaśminu. Najwyraźniej z tej strony rzeki także przyroda była bardziej hojna i przyjazna. Przed wejściem do tego kawałka niemieckiego terytorium, ochranianego przed kutą bramą przez dwóch umundurowanych niemieckich policjantów – jakby ten trawnik położony był przed berlińskim Reichstagiem, a nie o tysiące kilometrów na wschód od niego – Theodor Weissberg nagle zauważył grzecznie stojącego nieopodal Szloma. Ten drgnął, gdy skrzypek go wezwał kiwnięciem palca, rozejrzał się, czy nie dotyczy to czasem kogoś innego, potem wypluł zapałkę, którą trzymał między zębami i pokornie podbiegł, gotów spełnić każde polecenie. Skrzypek łagodnie go ofuknął: – Znów za nami łazisz, Szlomo. Prosiłem cię, żebyś tego nie robił. Łysy karzełek sapnął, przestąpił kilka razy z nogi na nogę i wreszcie potulnie bąknął: – Ja pilnuję. – Kogo pilnujesz? Albo raczej czego? Szlomo sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej złachanej przyciasnej marynarki i wyciągnąwszy z niej portfel, wciąż tak samo potulnie powiedział: – Pan nie zauważył, jak jakiś typ z rozplaskanym nosem wyciągnął go panu z kieszeni jeszcze w Hongkew. Tyle że on też nie zauważył, kogo ma za plecami. Doszło zatem do konfrontacji dwóch doliniarskich szkół: azjatyckiej i europejskiej. Na razie wynik był na korzyść tej drugiej. Rabin Leo i profesor parsknęli śmiechem, a zmieszany Theodor schował portfel i kwaśno bąknął coś, co mogło uchodzić za podziękowanie.
27 Tego sobotniego przedpołudnia Theodor miał więcej powodów do złego humoru i przygnębienia. Dziś rano Elisabeth poprosiła go o rozmowę w cztery oczy i dlatego nie wyruszył, jak co dzień, na poszukiwanie pracy. W Szanghaju bardzo rzadko oznaczało to jakieś przyzwoite zajęcie, praca najczęściej sprowadzała się do dorywczych i przypadkowych zleceń za pół dolara – umycie samochodu, zamiecenie chodnika przed luksusowym sklepem w Koncesji, przeniesienie bagażu, słowem wszystko, tylko nie to, co człowiek chciałby wykonywać zgodnie ze swymi zdolnościami. Zwłaszcza jeśli zdolności te obracają się w kręgu muzyki klasycznej. Od początku inwazji japońskiej nikt się muzyką nie interesował, nie było komu za nią płacić. Podobno we Frenchtown dawniej funkcjonowała całkiem przyzwoita orkiestra kameralna, ale po mobilizacji powszechnej we Francji, kiedy wielu muzyków musiało wrócić do kraju, orkiestra się rozpadła. Tuż przed bombardowaniem i ostatecznym atakiem Japończyków występowała tu Filharmonia Pekińska, mimo średniego poziomu godnie reprezentująca tego typu instytucje. Od początku okupacji Szanghaj stał się jednak miastem niskiego ducha, gdzie płacono tylko za najpospolitszą rozrywkę. Orkiestry dansingowe w najdroższych hotelach były już dawno obsadzone i na każde miejsce czekało na ulicy kilkunastu kandydatów. Sytuację komplikował dodatkowo fakt, że bezrobotni muzycy pochodzili w większości z Azji i to ich najchętniej zatrudniano, ponieważ ich wynagrodzenie było znacznie niższe. Theodor bez wątpienia był uznanym wirtuozem, ale właścicieli lokalów, zwłaszcza Chińczyków, mało obchodziło, jaki ważny i znany był w Europie. A poza tym trudno było przypuszczać, że będzie umiał przystosować się do nowej sytuacji i grać rumbę pod akompaniament szczękania sztućców lub nawoływań kelnerów, słowem, radzić sobie w okolicznościach tak bardzo różnych od tych, w jakich niegdyś pracował i odnosił sukcesy. Nawet pomysł, rzucony przez kolegów muzyków – rozproszonych w beznadziejnej bitwie o chleb, na który zarabiali myciem samochodów, przenoszeniem towarów, drobnymi posługami – by spotykać się wieczorami na wspólne granie, wydał mu się zadaniem ponad siły. Dlatego jego realizacją zajął się Simon Zinner. Jego zmiażdżone w Dachau palce źle się zagoiły i musiał ostatecznie pożegnać się z ukochanym fletem, ale za to okazał się pierwszorzędnym organizatorem. W ciągu dnia były flecista pracował jako sprzątacz w kuchni jednego z wielkich hoteli w Koncesji, ale w każdy wtorek i czwartek udawało mu się zgromadzić kolegów na próbę. Kosztowało go to wiele wysiłku i uporu – ludzie wracali do Hongkew zmordowani i bez najmniejszej ochoty na muzykowanie. Wytrwałość i zdecydowanie byłego flecisty pokonały jednak apatię i stopniowo próby przekształciły się w rytuał wnoszący urozmaicenie do szarej codzienności, przywracający muzykom zapomniane wzruszenia i radość. Pierwszy publiczny koncert w na wpół zrujnowanej hali fabryki konstrukcji stalowych odbył się w żydowskie święto Jom Kippur. Ludzie płakali, kiedy Theodor Weissberg łamiącym się ze wzruszenia głosem poinformował o utworzeniu Szanghajskiej Filii Akademickiej Orkiestry Drezdeńskiej. Na samym przodzie, jako goście honorowi, siedziały siostry karmelitanki, w tym i „koleżanki” z orkiestry dętej. Przewodziła im dumna i szczęśliwa matka Antonia – dla niej koncert był ważnym znakiem, że życie nieszczęsnych uchodźców zaczyna się normalizować. Rolę dyrygenta i pierwszych skrzypiec spełniał, ma się rozumieć, Theodor Weissberg. Wykonanie koncertu na skrzypce i orkiestrę Czajkowskiego odniosło, jak napisałyby gazety, „frenetyczny sukces”. Były łzy i długotrwałe brawa ze strony widzów, którzy choć na godzinę mo-
gli się oderwać od swoich szanghajskich trosk. I na tym kończyły się możliwości Theodora w zakresie przezwyciężania nieprzewidywalnych trudności, jakie życie każdego bożego dnia stawiało przed uchodźcami. Co innego jego żona Elisabeth. Przyjęła ona z godnością i – jeśli można tak powiedzieć w odniesieniu do kobiety – z męstwem przeciwności, jakimi los obsypał ją szczególnie hojnie. Przyjeżdżając z Theodorem do Szanghaju, byli już niemal bez środków. Władze nazistowskie pozwalały wywieźć po dziesięć reichsmarek na osobę, a dolary z żydowskiej organizacji pomocowej „Joint”, wręczane przez towarzystwo okrętowe w momencie przybicia statku, topniały jak śnieg w lipcu. Theodor z właściwą sobie łatwowiernością przyjął opowiedzianą mu przez żonę bajeczkę o włamaniu jeszcze podczas jego pobytu w Dachau i zrabowaniu wszystkich rodzinnych kosztowności. W pośpiechu nie udało im się znaleźć dobrego kupca na dom przy ulicy Dantego Alighieri, zresztą nie starali się o to szczególnie, przekonani, że wcześniej czy później nadejdzie dzień powrotu i dom da im wtedy schronienie. Nie wiedzieli, bo skąd mieli wiedzieć, że jeszcze przed zakończeniem wojny ukochane Drezno wraz z ich empirowym domem zmieni się w stos gruzów. Zasadniczy problem nie polegał jednak na braku pieniędzy, bo Elisabeth bardzo szybko i nie bez pomocy niezastąpionej matki Antonii znalazła pracę nauczycielki fortepianu i niemieckiego w rodzinie Jonatana Bassata, jednego z osiadłych tu bagdadów. Pan Bassat, niski, tęgi, pogodny jegomość z rodziny słynnych aleksandryjskich bankierów, był właścicielem dużej firmy eksportowej na Edward VII Avenue i Elisabeth zajmowała się dwójką jego dzieci – chłopcem i dziewczynką. Tak więc to nie brak pieniędzy dokuczał najmocniej, choć wynagrodzenie otrzymywane od Bassatów było skromne i przy tutejszym karkołomnym i nieustannym wzroście cen ledwie wystarczało na skromny byt. Nawet młodzi chińscy faszyści nie zdołali wyprowadzić Elisabeth z równowagi. Nie wpadła w panikę, gdy z okrzykami „Nagoni!” wdarli się do noclegowni i krótkimi bambusowymi laskami zaczęli rozbijać wszystko, na co trafili. „Nagoni” to pogardliwa nazwa cudzoziemców; w tym przypadku chodziło o Żydów, a zwłaszcza tych świeżo przybyłych z Niemiec. Mężczyzn w tym czasie w sypialni nie było i kiedy kobiety z dziećmi rozpierzchły się, a chuligani z wrzaskiem rozbijali okna i łóżka, Elisabeth złapała stojący pod ręką stołek i zaczęła nim wywijać w stronę napastników. – Jazda mi stąd, wy dranie! Mówiłam jazda, wandale przeklęci! Miotała się jak ogarnięta szałem, co przyniosło niespodziewany rezultat: padł rozkaz w języku chińskim i napastnicy szybko się wycofali. Ostatni wychodzący, być może dowódca – młody Chińczyk w heidelberskiej czapce studenckiej – z ciekawością popatrzył na tę zielonooką wysoką kobietę o miedzianych włosach, która nie uległa strachowi. A przecież oni chcieli tylko trochę przestraszyć te babskie „nagoni”. – Niech pani nie obraża wandali – powiedział przyzwoitą niemczyzną. – To stare germańskie plemię, a nie jakaś żydowska hołota! Rzuciła w niego stołkiem, ale młody Chińczyk zdążył ze śmiechem zatrzasnąć za sobą drzwi. Problemem nie byli bynajmniej faszyści, którzy wdarli się do ich dortoiru. Problemem był sam dortoir. Elisabeth nie była rozpieszczoną grymaśnicą, tylko dzielną i twardą kobietą, gotową na każdą próbę. Prawie na każdą. Tym bowiem, czego nie mogła znieść, było życie w tych okrop-
nych zbiorowych noclegowniach – głośnych, chrapiących, szlochających przez sen, gdzie w każdej minucie ktoś wchodził i wychodził, ktoś do kogoś szeptał, jakieś dziecko zanosiło się kaszlem, ktoś zgłodniały głośno gryzł nocą suchary. Najgorsze było to, że w dawnej przędzalni surowego jedwabiu nie było kanalizacji, a odpady produkcyjne odprowadzano bezpośrednio do rzeki Suzhou. Teraz, kiedy hale pełne były uciekinierów, każdego ranka dyżurni musieli wynosić na ulicę drewniane wiadra z fekaliami i czekać tam – w mróz i w upał, w słońce i w deszcz – na wielką, niezgrabną dwukółkę zwaną szambiarą. Była to umocowana na dwóch kołach skrzynia, do której stary Chińczyk wlewał zawartość wiader, by później ją opróżnić na ryżowiskach i mokradłach delty, w dzielnicy Pootung. Za opróżnienie jednego wiadra płaciło się pięć centów. Potem czekało się drugi raz na drewnianą kołatkę zawiadamiającą o nadejściu sprzedawcy ciepłej wody. „Dziesięć centów za przegotowaną ciepłą wodę, ma’am. Źródlana, dobra do picia. Bardzo dobra woda, ma’am. Dziesięć centów”. Używanie przegotowanej wody – i do picia, i do mycia jarzyn – było ważniejsze nawet od regularnego odżywiania. Ogólnie dostępna woda była bowiem okropna, czuć ją było szlamem i roiło się w niej od zarazków tyfusu, dyzenterii i wszelkich innych znanych i nieznanych chorób przewodu pokarmowego, aż do złowieszczej, nieznanej w Europie ameby, która wygodnie mości się w wątrobie, po czym powoli ją niszczy. Tego właśnie Elisabeth nie mogła wytrzymać – życia bez własnego kąta, bez toalety i wody bieżącej. Ona, która nie dopuszczała do pojawienia się jednego pyłku na politurze fortepianu, jednej niepotrzebnej fałdki na zasłonie, niedopałka w popielniczce, niedbale rzuconej gazety. Ona, która dwa razy dziennie brała prysznic! Na ławce przy błotnistej nadbrzeżnej uliczce, znanej jako Suzhou Road i ciągnącej się wzdłuż zakrętów i meandrów tej rzeki-kanału, Elisabeth rozpłakała się. Rozpłakała się po raz pierwszy. Theodor bezradnie się rozejrzał, ujął jej zimne ręce i ucałował. – Ja już tak dłużej nie wytrzymam! – wyszlochała. – Mogę pracować, gotowa jestem po lekcjach u Bassata pracować wszystko jedno gdzie. I wszystko jedno jak. Mogę sprzątać, mogę zmywać. Ale dłużej tak nie wytrzymam! Chcę mieć własny pokój, pokoik, cokolwiek. Komórkę, klitkę. Ale kiedy zamknę za sobą drzwi, to chcę wiedzieć, że w środku jesteśmy tylko ty i ja! Theodor nie mógł przemilczeć swojego utrapienia wynikającego z faktu, że cały ciężar utrzymania rodziny wzięła na siebie ona. Jego wpłaty do rodzinnego budżetu były symboliczne i wręcz śmieszne – jeszcze jeden dowód na to, jak bardzo jest nieprzystosowany do radzenia sobie z ciężką szanghajską rzeczywistością. Nocami nie mógł spać, zamartwiając się losem Elisabeth, Niemki, która tak musiała cierpieć przez niego, Żyda! Dręczyło go to, sama myśl sprawiała mu ostry ból fizyczny, jak ostrze przeszywające pierś – krótki bolesny moment, kiedy odnosił wrażenie, że serce przestało mu bić. Po raz setny wrócił do tego tematu: – Tak mi przykro, Elisabeth… Moje kochanie! Jest mi tak okropnie przykro, że stałem się przyczyną tego wszystkiego… Ale nie wiem, naprawdę nie wiem, jak… Przerwała mu nerwowo: – Przestań opowiadać głupstwa! Przestań, bo jak nie, to przestanę cię szanować! Jestem twoją żoną, rozumiesz? Pytam: rozumiesz czy nie? Twoją żoną! Ani mnie nie zmuszałeś, żebym za tobą jechała, ani nie ponosisz winy za wyczyny tych idiotów w Niemczech. Przestań, nie mogę tego słuchać! Od ciebie chcę tylko jednego! Mieszkania! Osobnego mieszkania!
Łatwo było powiedzieć – w zniszczonej od pożarów i przeludnionej dzielnicy Hongkew znalezienie wolnego mieszkania graniczyło z cudem, a poza nią, w zagranicznych koncesjach, czynsze, podobnie jak i ceny w hotelach, były astronomiczne i niedostępne dla ledwie wegetujących przybyszów. Właśnie wtedy los nadesłał Szloma Finkelsztajna, by przerwał tę przykrą rozmowę, która od kilku miesięcy okresowo się powtarzała w niemal jednakowej formie. Szlomo szedł od strony rzeki, obejmując wielki bukiet kwitnącego jaśminu. – To dla pani… – powiedział z szacunkiem. Elisabeth spróbowała przybrać surowy ton: – Dziękuję, Szlomo. Jesteś bardzo miły, ale powiedz mi prawdę, gdzieś to zerwał? I nie próbuj kłamać! – W Ogrodzie Angielskim – odpowiedział Szlomo niewinnym tonem dziecka. – Nie rozumiesz, że to jest kradzież? – Dlaczego kradzież? Przecież to publiczny park, on nie jest niczyją własnością. – Zobaczysz, czyją jest własnością, kiedy cię złapią i zaaresztują! – Proszę się nie martwić. Dałem policjantowi, który go ochrania, dwadzieścia centów i jeszcze mi pomógł zrywać. Roześmiała się przez łzy. Theodor głosem pełnym straceńczej nadziei spytał: – Szlomo, są jakieś wiadomości w sprawie mieszkania? Szlomo westchnął i bezradnie rozłożył swoje krótkie ręce: – Nie ma. Naprawdę nic nie ma. Gdzie tu znaleźć wolne mieszkanie po tych pożarach i zniszczeniach? Nawet Chińczycy są poupychani po dziesięć osób w pokoju. Nawet oni. Odstąpiłbym moją kliteczkę, ale to nora, w której i lis by się udusił. Widząc rozpacz na twarzy swojego podopiecznego, Szlomo szybko dodał: – Trochę cierpliwości. Jeszcze trochę. Słyszałem, że wiele chińskich rodzin wybiera się do krewnych na południe, w góry. Tak jest każdego lata. Może wtedy… Rzeczywiście tak było. Gdy tylko kończyła się zima, w bezksiężycowe noce całe rodziny potajemnie opuszczały miasto ze swoim żałosnym dobytkiem, udając się do wsi położonych na południu, w górach nad Hangzhou, gdzie ryż już dojrzewał do pierwszych żniw i gdzie życie było stosunkowo lżejsze. Władze japońskie przymykały oczy na te nielegalne nocne przesiedlenia na terytoria kontrolowane przez nacjonalistów, bo łagodziło to trudności komunalne miasta, a także otwierało przestrzeń życiową dla japońskich imigrantów, przeważnie bezrolnych, sproletaryzowanych chłopów, pozostałych bez środków do życia na duszących się od przeludnienia wyspach. Po rozpoczęciu japońskiej okupacji w północnej części Hongkew osiedliło się w kolejnych falach siedemdziesiąt tysięcy Japończyków, którzy spontanicznie utworzyli wspólnotę, coś w rodzaju małego japońskiego getta, nazywanego „Little Tokio”.
28 Przy bramie rezydencji przywitała ich osobista sekretarka barona o uderzającej, typowo nordyckiej urodzie. Z powściągliwą uprzejmością zaprosiła ich do środka, przeprosiła, że pan baron trochę się spóźni, bo jest u niego japońska delegacja. Dziś był dzień niespodzianek – po raz pierwszy przyjmowano ich nie szorstko, jak natrętów, tylko życzliwie, z wyraźną, choć nieco chłodną uprzejmością. I to nie byle gdzie, tylko w oficjalnym przedstawicielstwie nazistowskich Niemiec – tym, na którego działania przyszli się poskarżyć! – Herbaty? Coś chłodzącego? Chiński służący w tradycyjnym stroju z czarnego jedwabiu nalał herbatę, ukłonił się i zniknął bezszelestnie jak cień. Rabbi Leo popijał zieloną aromatyczną herbatę i z nieskrywaną, niemal dziecinną ciekawością oglądał filiżankę z delikatnej kostnej porcelany, pokrytą na zewnątrz matowym czarnym szkliwem ozdobionym wypukłymi złocistymi smokami. Miał szczęście do smoków, a one podobno chronią od nieszczęść. Przesąd, który dotychczas się nie sprawdził, bo może te ziejące ogniem istoty miały wybiórczą zdolność chronienia tylko Chińczyków. Niewiadome i nieodgadnione jak skomplikowany chiński hieroglif są subtelności dalekowschodniej mistyki! Spojrzał przelotnie na sekretarkę i napotkał jej wzrok, pełen napiętej uwagi. Przeglądała jakieś papiery, ale od czasu do czasu obrzucała spojrzeniem przybyszy, jakby chciała poznać ich myśli. Co też budzi taką ciekawość tej Niemki, myślał rabbi Leo. Pewnie nie widziała rabina w tradycyjnym stroju. Możliwe; w Szanghaju rabini byli rzadsi nawet od białych amurskich tygrysów w ogrodzie zoologicznym. A może w ogóle nigdy nie widziała niemieckich Żydów. To też było możliwe – zwłaszcza jeśli rosła w rasowo „czystym”, według nazistowskiej antropologii, aryjskim środowisku. Profesora Mandla nurtowały całkiem inne myśli. Były naczelny chirurg, typowy neurastenik o wysokim bladym czole przeciętym poprzeczną, wypukłą żyłą – jakby właśnie próbował unieść jakiś ciężar ponad siły – nerwowo kręcił w palcach kulkę zgniecioną z kawałka papieru. On także obrzucił sekretarkę skrytym, pełnym czujnej nieufności wzrokiem. Pewnie to kolejna esesowska żmija, z tych na pozór słodkich i łagodnych, ale nierzadko znacznie bardziej fanatycznych i okrutniejszych niż mężczyźni. Sekretarka pierwsza przerwała milczenie: – Jak się pan tutaj czuje, panie Levin? Przepraszam, ale nie wiem, jak się należy zwracać do rabina… Rabin podniósł wzrok znad filiżanki. – To nie ma żadnego znaczenia, proszę pani. Jestem, jak się przyjęło mówić, bożym sługą. W tym przypadku ważne jest, jak sługa się zwraca do swojego pracodawcy, zwłaszcza naszego. Bo musi pani wiedzieć, że Jahwe to dość surowy i gniewny starszy pan! – po czym pogodnie dodał: – A tak w ogóle to czuję się doskonale. Zwłaszcza ostatnio, kiedy spadły ceny suszonej szarańczy. Profesor Mandel wtrącił posępnie: – Niech pani nie bierze jego słów serio. Czujemy się źle. Tak źle, że gorzej nie można. – Można, można! – zacytował rabin z niezachwianym optymizmem stary żydowski dowcip. Sekretarka roześmiała się, ale jej uśmiech zaraz zgasł.
– Wiem. Wiem, że żyjecie źle. Dawno panowie jesteście w Szanghaju? – Różnie – odparł rabin. – Ja i profesor Mandel przyjechaliśmy na samym początku, tamtego lata, a pan Theodor Weissberg jest tutaj… chyba od pięciu miesięcy… Nie mylę się? – Od siedmiu – powiedział Theodor. – Theodor Weissberg? Skrzypek? – wykrzyknęła zdumiona dziewczyna. Zmieszany Theodor spytał: – Przepraszam… Czy my się znamy? – Nie, nie. To ja pana znam. Byłam na pana koncercie w Poczdamie. – To niezwykłe! Spotkać na drugim końcu świata kogoś, kto cię słyszał w Poczdamie… – Był pan niezrównany! – powiedziała z żarem. – Zwłaszcza w solowych kaprysach Paganiniego! – Dziękuję, tak miło to słyszeć… Przez chwilę milczał, po czym dodał z cichym smutkiem: – Tak, Poczdam… Park Sanssouci, kwitnące w sadach jabłonie. Jak nieskończenie białe obłoki wzdłuż brzegów w kierunku Werderu… Teraz mi się wydaje, że to nigdy nie istniało. Ze mi się śniło… Kaprysy Paganiniego! – Nie śniło się, panie Weissberg. To wszystko istnieje, mogę zaświadczyć… Przykro mi, że sprawy rozwinęły się tak niekorzystnie dla pana, ale miejmy nadzieję… – Nadzieję na co? – niemal agresywnie spytał profesor Mandel. – Czy zostawiliście nam cokolwiek, na co możemy mieć nadzieję? Ostry ton profesora musiał ją urazić, bo dodała chłodniej: – Miejmy nadzieję, że wojna niedługo się skończy. To chciałam powiedzieć. Wiadomości, jakie otrzymujemy z Europy, są wspaniałe. Budzą nadzieję. Nasze kolumny pancerne błyskawicznie przełamały obronę francuską i przeszły do zmasowanej ofensywy. Zgodnie z wczorajszym komunikatem Naczelnego Dowództwa Francuzi zajęli pozycje obronne i zdobycie Paryża jest kwestią paru dni. – Boże… – wyrwało się rabinowi. – Nie wiedział pan? – Ma się rozumieć, że nie wiedziałem… Tam, w Hongkew, nie mamy radia. Dlaczego Theodor Weissberg odniósł wrażenie, że tych kilka niby od niechcenia rzuconych zdań miało w gruncie rzeczy na celu poinformowanie ich o przebiegu wojny? Tak mu się przynajmniej wydało. Mówiło o tym jej utkwione w nim spojrzenie, które wyrażało coś niedopowiedzianego. Ostrzeżenie przed zagrażającym nieszczęściem? Przed jakąś nową biedą, zawisłą nad ich głowami? Ta jasnowłosa sekretarka nie wyglądała na idiotkę i nie mogła nie wiedzieć, że dla nich, wypędzonych z kraju Żydów, te wiadomości na pewno nie są – jak się wyraziła – ani „wspaniałe”, ani „budzące nadzieję”. A może sobie to wszystko wmawiał i jej obojętny ton miał za zadanie po prostu podkreślić triumf zwycięskiej walkirii, opierającej stopę na piersi pokonanego wroga? Nastąpiło pełne napięcia milczenie, które nieśmiało przerwał rabin: – Przepraszam, jeśli jestem zbyt natrętny, ale my tam, w Hongkew, jesteśmy całkowicie odizolowani od wiadomości na temat wydarzeń w Europie. Niewielu z nas może sobie pozwolić na luksus kupowania gazet w Koncesji. Wiemy, że od początku wojny przedstawicielstwo wydaje biuletyn informacyjny. Czy moglibyśmy mieć do niego dostęp? – Oczywiście, on nie ma charakteru poufnego. Nawet jesteśmy zainteresowani, żeby tutej-
sza społeczność była dobrze poinformowana. Zwłaszcza teraz, kiedy między Rzymem, Berlinem i Tokio ma zostać zawarty trójstronny układ, który zmieni wiele rzeczy także tutaj, w Szanghaju. A zmiany mogą być naprawdę radykalne. Theodor Weissberg znów poczuł na sobie to samo skupione spojrzenie, jakby te słowa miały w gruncie rzeczy go ostrzec przed jakimś niejasnym niebezpieczeństwem… Trzej mężczyźni popatrzyli po sobie, ale żaden się nie odezwał. Układ trójstronny! Czy to nie oznaczało, że obie wojny: ta w Europie i ta na Dalekim Wschodzie, tak od siebie odległe, różne i nieporównywalne, teraz łączą się w jeden system, który żelaznymi kleszczami obejmie całą planetę? Nie czekając na ich reakcję, sekretarka dodała od niechcenia: – Ale to są na razie tylko plany i domysły. Gdyby się pojawiło coś nowego, to gotowa jestem udzielić odpowiednich informacji. I w razie potrzeby mogą panowie do mnie zatelefonować. W centrali miejskiej znają mój numer. – Dziękuję, jest pani bardzo miła… Szczerze mówiąc, odzwyczailiśmy się od… jakby to powiedzieć… Uśmiechnęła się przyjaźnie. – Proszę nie dziękować. To się rozumie samo przez się. Przecież koniec końców jesteśmy krajanami! – Koniec końców… tak. Po części – posępnie dodał profesor Mandel. Najwyraźniej nie był człowiekiem dialogu i kompromisów. Rabbi Leo – odwrotnie – należał do tych łagodniejszych i bardziej ustępliwych przedstawicieli rodzaju ludzkiego. – A jak mamy pani szukać? Czy wolno spytać o nazwisko? – odezwał się. – Braun. Proszę pytać o Hildę Braun. Połączą pana.
29 W chwili, gdy Francja i Anglia wypowiedziały wojnę Niemcom, Hilda i Madziar znajdowali się w drodze do Tulonu. W tym wielkim mieście portowym ludzie ogarnięci byli patriotyczną euforią, w oknach powiewały niebiesko-biało-czerwone flagi, jakby to był przeddzień 14 lipca, święta Republiki, a nie początek nowej wojny. I nikt wtedy nie podejrzewał, że w tym niezbyt już odległym dniu, upamiętniającym zdobycie Bastylii, na sztandarze powiewającym z wieży Eiffla zamiast barw Francji widnieć będzie hitlerowska swastyka, a Polami Elizejskimi zamiast konnej francuskiej gwardii w lśniących hełmach przejedzie niemiecka kolumna pancerna – ubłocona i zakurzona, ale za to zwycięska. Dokładnie na miesiąc przed swoim świętem, 14 czerwca, Paryż miał się bowiem znaleźć w rękach nazistów, a w siedem dni po upadku swojej stolicy Francja miała podpisać upokarzającą kapitulację w wagonie kolejowym w Compiegne. W tym samym, w którym przed ponad dwoma dziesięcioleciami podpisały kapitulację kajzerowskie Niemcy! Wówczas jednak mało kto mógł podejrzewać taki rozwój sytuacji. Na razie ludzie śpiewali pełnym gardłem: Le jour de gloire est arrive{5}… Koło zamachowe wojennej machiny znów nabierało rozpędu: ludzkość osiągnęła zadziwiające sukcesy w rozwoju nowych rodzajów broni, ale nie w rozwoju nowych idei, które wykluczyłyby ich użycie. Ulicami dziarsko maszerowali zmobilizowani rezerwiści, ludność z zachwytem obserwowała kolumny czołgów, dumnie dowodzące niewątpliwej przewagi Francji. Przewaga ta dotyczyła zresztą – było to niepodważalnym aksjomatem – absolutnie wszystkich rodzajów broni, od ciężkiej artylerii do samolotów bojowych. Restauratorzy częstowali żołnierzy winem i papierosami, radio nie ustawało w nadawaniu rozbrzmiewających na ulicach i placach bojowych marszów. I nikt nie przypuszczał, że w tym samym czasie leniwe i krótkowzroczne francuskie sztaby dopiero zaczynają się zastanawiać nad taktyką i strategią wojny – jakby była ona dopiero daleką perspektywą, a nie palącą rzeczywistością. I że to, co miało się stać, już się stawało. W porcie panował całkowity chaos: ładowano jednostki wojskowe, konie i sprzęt mające wzmocnić garnizony w Afryce Północnej, rozładowywano wojska angielskie z Bliskiego Wschodu; polscy ochotnicy i amsterdamscy Żydzi gorączkowo szukali miejsc na statkach do Anglii. Nie było jasne, kto, dlaczego i dokąd dąży, a jakakolwiek nadzieja na znalezienie w tym chaosie wolnego miejsca na którymś z przepełnionych statków byłaby co najmniej naiwna. Być może jednak właśnie w naiwności i absurdalności tkwił klucz do jej realizacji: Hilda z Istvanem postanowili poszukać rozwiązania problemu nie tam, gdzie szukali go wszyscy – na centralnych nabrzeżach, przy wielkich morskich statkach – lecz w leżącym na uboczu porcie rybackim. Niezrównana francuszczyzna Istvana i czarujący, uwodzicielski uśmiech Hildy, wsparte niewielkim zwitkiem dolarów, wzbudziły sympatię i poczucie solidarności. Dzięki temu oboje znaleźli się wkrótce na przeciwległym morskim brzegu, w Bizercie, unikając nawet kontroli paszportów z od dawna nieważnymi wizami. Teraz zresztą tego typu problemy mało kogo interesowały. Podróż z Tunezji do Egiptu okazała się nie bardziej skomplikowana niż skorzystanie z paryskiego metra w godzinach szczytu: wzdłuż północnego wybrzeża Afryki kursowały niezliczone łodzie przemytników i stateczki rybackie podążające w ślad za ławicami sardynek, a ich wła-
ściciele w zamian za niewielką sumę chętnie przyjmowali na pokład paru pasażerów, nie zaprzątając sobie głowy takimi niepotrzebnymi szczegółami, jak dokumenty czy narodowość. Angielskie i francuskie władze kolonialne i tak zresztą były bez reszty zajęte zgoła innymi kłopotami niż wyłapywanie dezerterów czy walka z przemytem algierskich papierosów i marokańskiej anyżówki. W nocnych lokalach Aleksandrii brano ich za zamożne małżeństwo i tylko angielscy oficerowie i ich przyjaciółki zachodzili w głowę, co też mogło łączyć tego chuderlawego, zawsze podpitego mężczyznę z jego olśniewającą towarzyszką. „Nefretete z mumią Amenhotepa!” – tak to skomentował Javier da Silva, kapitan kursującego pod banderą panamską pasażerskiego liniowca „Asuncion II”. Gdy ten dobrze już starszy oficer o powierzchowności lowelasa podszedł z butelką dżinu do ich stolika i najuprzejmiej spytał, czy wolno mu się przysiąść, Hilda nie mogła podejrzewać, że oto ponownie wschodzi nad nimi szczęśliwa gwiazda. Po pierwszym przyjacielskim kieliszku okazało się bowiem, że koło ruletki zatrzymało się dokładnie na jej liczbie: statek „Asuncion II” miał za dwa dni podnieść kotwicę i popłynąć przez Kanał Sueski, Morze Czerwone i Zatokę Perską na Daleki Wschód, a tam przez Makao, Singapur i Manilę wprost do miasta marzeń – otwartego miasta Szanghaj! W tym momencie byli jeśli nie bogaci, to przynajmniej stabilni finansowo: naszyjnik z różowych japońskich pereł, prezent od doktora Hiroshiego Okury, sprzedany u solidnego paryskiego jubilera na rue Tivoli, pozwolił im na wynajęcie dwóch kajut w pierwszej klasie, jak przystoi Nefretete i towarzyszącej jej mumii faraona Amenhotepa. Była to wprawdzie lekkomyślna rozrzutność w zestawieniu z czarną niepewnością, jaka rysowała się na horyzoncie, uznali jednak, że w oczach kapitana nie powinni wyglądać na mizernych uchodźców. W tym wielkim egipskim porcie i tak aż się roiło od wysiedleńców, zrujnowanych awanturników, międzynarodowych oszustów, uciekinierów z Legii Cudzoziemskiej lub po prostu pożałowania godnych biedaków. Dowiedziawszy się, że jego nowi przyjaciele nie są ani małżeństwem w podróży poślubnej, ani parą kochanków, tylko po prostu bogatymi nierobami szukającymi sposobu na jak najszybsze opuszczenie walczącej Europy, kapitan sięgnął do swojej najgłębszej rezerwy wolnych kajut. Nie dowiedział się, że jego nowa przyjaciółka jest Żydówką, a jej kawaler poszukiwanym przez węgierską policję morfinistą – obydwoje doszli bowiem do rozsądnego wniosku, że kapitanowie nie muszą wiedzieć o swoich pasażerach więcej niż to konieczne. Ponieważ statek „Asuncion II” przybywał ze Sztokholmu i Aleksandria była jego portem tranzytowym, kontrola dokumentów odbywała się raczej pobieżnie. Niemiecki paszport Hildy, upstrzony francuskimi stemplami, wywołał wprawdzie u sprawdzającego go angielskiego majora pewną nieufność, ale wyjaśnienie, że jest uciekinierką przed nazizmem, która przez Francję udaje się do Szanghaju, zabrzmiało przekonująco. Była to zresztą najczystsza prawda, mimo że prawda jest często najbardziej nieprzekonującą częścią zagadki zwanej życiem. Wojna była wciąż jeszcze młoda i niedoświadczona, Niemcy pozwalali posiadaczom brytyjskich paszportów opuszczać okupowane państwa Europy, Anglicy nie przeszkadzali w podróżach niemieckich dyplomatów, radzieccy emisariusze bez problemów przemierzali kulę ziemską. Nie nastąpiła jeszcze epoka podejrzliwego przyglądania się każdemu spotkanemu człowiekowi i poddawania cudzoziemców, zwłaszcza obywateli obozu przeciwnika, szczególnej obserwacji. Polowanie na czarownice i szpiegów, jak również obustronne represje wymierzone w cywilów miały nadejść później, i to nie całkiem bezpodstawnie; o wiele później – gdy niebo
nad Londynem, Norymbergą czy Leningradem rozdzierać będzie wycie nocnych syren, a ludzie zaczną sobie uświadamiać, że nie chodzi już o krótkotrwały i banalny konflikt wojenny, lecz o krwawe zmagania na śmierć i życie, jakich nie było jeszcze w ludzkiej historii.
30 Dobiegający z maszynowni odległy i monotonny pomruk silników wprawiał w wibrację każdy atom statku. Hilda z roztargnieniem i bez najmniejszego zainteresowania wyglądała przez otwarty iluminator, gdyż widok sprzed godziny niczym nie różnił się ani od obecnego, ani od tego, jaki będzie za godzinę. Jedynie czerwone afrykańskie słońce coraz bardziej rosło do niespotykanych rozmiarów, staczając się na horyzont jak ogromna krwawa tarcza. „Asunción II” wciąż jeszcze płynął na południe Kanałem Sueskim, między brzegami Afryki i Azji. Z obydwu jego stron przesuwały się i zapadały w przedwieczorną drzemkę smętne, na wpoi pustynne krajobrazy, rzadkie gaje daktylowe i zmęczeni fellachowie zaganiający do swoich glinianych wiosek wielbłądy, kozy i długorogie, garbate woły. Wzdrygnęła się na dźwięk dzwonka do drzwi, po którym nastąpiło delikatne pukanie. Był to jakiś śniady typ w letniej marynarskiej kurtce ze złotymi akselbantami godnymi co najmniej admirała, z cienkim meksykańskim wąsikiem i o czarnych, lekko wyłupiastych oczach. Wykonał niski rytualny pokłon, jakby przed nim rzeczywiście znajdowała się prawdziwa boska Nefretete. – To dla pani, panno Braun, i dla pana Keletiego od kapitana da Silvy… Gdyby państwo czegokolwiek potrzebowali, proszę się do mnie zwrócić za pośrednictwem stewarda. Jestem drugim kapitanem, nazywam się Paco Ramirez i przez całą dobę jestem do państwa usług. Przepraszam, że przeszkodziłem. Omiótł wilgotnym spojrzeniem jasnowłosą pasażerkę, znów się ukłonił i zniknął – ten dziwny drugi kapitan, podobny bardziej do sutenera czy handlarza narkotykami. Koperta, którą jej wręczył, ozdobiona w górnym lewym rogu herbem i nazwą statku, zawierała wykaligrafowane zaproszenie zawiadamiające w kwieciście eleganckim stylu, że kapitan da Silva będzie wysoce zaszczycony, jeśli zechcą zjeść w jego towarzystwie kolację przy stoliku kapitańskim. Uprzejmie proszę o pozwolenie przekazania Państwu moich najszczerszych… i tak dalej, i tak dalej. Najwyraźniej kapitan jako caballero i prawdziwy obywatel Ameryki Łacińskiej nie był pozbawiony właściwej temu regionowi słabości do eleganckich rytuałów. Hilda poczuła się rozbawiona wyszukaną i archaiczną, choć miłą francuszczyzną z epoki Rabelais’go, choć samym zaproszeniem zbytnio się nie przejęła. Nie wiedziała, że ta pretensjonalna koperta w kolorze morskiego błękitu z imitacją królewskiego herbu miała odegrać w jej niedalekiej przyszłości decydującą rolę. Ta żydowska dziewczyna o niemieckim nazwisku i z niemieckim paszportem trzymała w ręku bilet na zarezerwowane miejsce w pociągu, o którym mówił Alain Conti, głównodowodzący filmowych dziewcząt! Restauracja dla pasażerów pierwszej klasy znajdowała się na górnym pokładzie. Przez szeroko otwarte kwadratowe iluminatory wpadał z pustyni lekki wietrzyk i rozwiewał atłasowe firanki. Dwa rzędy umieszczonych na suficie wentylatorów nieco zmniejszały uciążliwość dusznej, zwrotnikowej nocy, ale jej całkiem nie rozpraszały. Grała mała damska orkiestra smyczkowa i mimo wczesnej godziny wszystkie miejsca przy stolikach były już zajęte; stanowiło to na każdym statku dalekomorskim jeden z niezawodnych objawów epidemii najtrudniejszej do wyleczenia morskiej choroby – nudy. Gdy Hilda i Madziar, którym towarzyszył Paco Ramirez, weszli do restauracji, kapitan da
Silva wstał od stołu i poszedł ich powitać, po czym z elegancją dopełnił ceremonii prezentacji nowych pasażerów. Przy stole kapitańskim siedziało już fińskie małżeństwo, jadące do przedstawicielstwa handlowego swojego kraju w Victorii – angielskiej kolonii, nazywanej przez Chińczyków Hongkong – i dwóch szwedzkich inżynierów podróżujących do Szanghaju, skąd mieli się przesiąść na któryś z regularnych rejsów do Kobe. Nie ukrywali, że są przedstawicielami szwedzkich zakładów zbrojeniowych Bofors, które miały wdrożyć produkcję nowych typów haubic, łatwych do transportowania w warunkach górskich. Dla nieświadomego obserwatora mogłoby się wydawać dziwne, że neutralna Szwecja pomaga walczącym krajom we wdrożeniu produkcji nowych rodzajów broni, ale podczas niedawno wybuchłej wojny, która jeszcze nawet nie stała się światowa, miało w przyszłości dochodzić do znacznie dziwniejszych rzeczy. W parę minut później do stołu podeszła eskortowana przez nieocenionego Ramireza korpulentna dama w średnim wieku, upudrowana i roześmiana, z wesołymi dołeczkami w policzkach. Miała w sobie jakąś szczerość i bezpretensjonalność, stwarzające atmosferę bezpośredniego, nieobciążonego konwenansami sposobu bycia. Najwyraźniej wszyscy ją tu znali i była duszą małego towarzystwa zgromadzonego przy stoliku kapitańskim. Zebrani wstali, by się z nią przywitać. Kapitan da Silva przedstawił jej nowych współbiesiadników – Hildę i Madziara. – To jest pani rodaczka, panna Hilda Braun. A maestro Keleti jest węgierskim pianistą… Świeżo tym tytułem uhonorowany „maestro” ukłonił się i ucałował rękę damy – rzecz, której w swoim Paryżu nigdy by nie zrobił. Jak jednak mówią Francuzi, szlachectwo zobowiązuje! Kapitan da Silva kontynuował ceremonię prezentacji, oznajmiając uroczyście: – …a to nasza droga przyjaciółka, baronowa Gertrude von Dammbach! Ta von Dammbach zachowywała się niemal familiarnie. Miło i przyjaźnie uśmiechnęła się do Hildy – baronowa, a pulchna, słodka i domowa jak pączek. I tak się zaczęło. Wódka z rosyjskim czarnym kawiorem, szampan do francuskich gęsich wątróbek z truflami, dobrze schłodzone wino chardonnay i skandynawski wędzony łosoś – wszystko było godne najwytworniejszej paryskiej restauracji. I każdy etap tej ceremonialnej kolacji, aż do najdrobniejszych szczegółów, kontrolowany był z pedantyczną precyzją przez drugiego kapitana Ramireza, który stojąc za krzesłem szefa, sprawował funkcję kogoś w rodzaju mistrza ceremonii. Nikt nie zwrócił uwagi na kilkakrotną wymianę przelotnych spojrzeń między Ramirezem a Madziarem – wszyscy zajęci byli sobą i kurczęciem w sosie madera. Nikt też nie zauważył gniewnych spojrzeń, jakie rzucała Hilda na Madziara opijającego się alkoholem w tempie całkowicie niepasującym do takiego towarzystwa. Baronowa była osobą przyjazną i naturalną, co od pierwszej chwili spodobało się Hildzie. Spowodowała nawet przy stole pewne zamieszanie, prosząc, by mogły zmienić miejsca i usiąść obok siebie. – Jak to miło spotkać rodaczkę… Z jakich okolic pani pochodzi, moja droga? – Z Berlina. Ale pracowałam w Babelsbergu, w UFA. – Och, UFA! Jest pani aktorką? – Nie całkiem… – A całkiem to co? – Jakby to powiedzieć… pomagałam reżyserce Riefenstahl – palnęła Hilda i sama aż się
zdziwiła swojemu kłamstwu, które miało nader mało wspólnego z rzeczywistością. Baronowa popatrzała na nią ze szczerym podziwem. – Samej Leni Riefenstahl? Niesamowite! A dlaczego mi się wydaje, że już gdzieś panią widziałam? – Chyba to niemożliwe… – odparła Hilda. – Nie, nie! Kiedy ktoś robi na mnie wrażenie, zapamiętuję go na całe życie. No gdzie ja panią mogłam widzieć? Gdzie to było? W każdym razie zazdroszczę pani! – Pochyliła się do ucha Hildy jak najserdeczniejsza przyjaciółka i wyszeptała: – Ja w latach dwudziestych byłam tancerką we Friedrichstadtpalast. Ale niech to zostanie między nami, dobrze? Człowiek nigdy nie wie, co go może spotkać. Marzyłam o tym, żeby zostać aktorką, a zostałam baronową! I wybuchła zaraźliwym, dźwięcznym śmiechem. Potem ten śmiech nagle zamilkł. – Już wiem! Wdziałam pani fotografie w „Der Stürmer”! Mam rację? „Wielki Boże – pomyślała sobie Hilda – więc mistrz Werner Gauke owinął sobie tych kretynów wokół palca i zamieścili mu moje zdjęcia!” Właściwie czemu nie – to przecież zarobione na nich pięćset marek stanowiło podstawowy kapitał, od którego rozpoczęła się cała jej przygoda! – Chyba tak… – przyznała niechętnie. – Tak, robiono mi jakieś zdjęcia… Aleja sama nigdy ich nie widziałam. – Tak, doskonale pamiętam… W Paryżu! Na pewno w Paryżu, mam rację? Niesamowite. I że teraz spotykam panią gdzie? Na statku! Życie, moje drogie dziecko, ma nieraz fantastyczne pomysły. Współpracownica samej Leni Riefenstahl! Nieprawdopodobne! Dla baronowej mała wódka jako aperitif, dwa kieliszki szampana i skromna ilość chardonnay, nie licząc łyku starego bordo, były aż nadto wystarczające. Pochyliła się do Hildy i spontanicznie pocałowała ją w policzek. Gdy się rozstały, była już nieprzejrzana i bezgwiezdna zwrotnikowa noc. Światła statku odbijały się w wodzie jak w mokrym, nieruchomym, czarnym asfalcie i tylko wibracje silnika i bulgotanie niewidocznej spienionej wody podpowiadały, że „Asunción II” jest w ruchu. Po prysznicu ubrana w szlafrok Hilda postanowiła odwiedzić Madziara. Odezwało się stare przyzwyczajenie z okresu, kiedy razem mieszkali w klitce koło Hal, a poza tym miała ochotę z nim pogadać o wszystkim, co się tego wieczoru zdarzyło. To on bowiem był architektem całego tęgo szalonego pomysłu, głównym fantastą i amatorem przygód. Chciała także wymazać urazę, jaką mógł do niej Żywić z powodu morderczych spojrzeń, które rzucała mu podczas całej kolacji. Okazało się, że jej obawy były bezpodstawne – mimo sporej objętości pochłoniętego alkoholu zachowywał się przyzwoicie, jak prawdziwy węgierski maestro. Właśnie otwierała drzwi, gdy przez szparę dojrzała, jak po drugiej stronie korytarza do kajuty Madziara wsuwa się chyłkiem drugi kapitan Paco Ramirez. W sekundę później rozległ się szczęk zasuwki. Hilda uśmiechnęła się i cofnęła do swojej kajuty, cichutko zamykając drzwi. Co za typ z tego Ramireza! Parę godzin wcześniej niemal rozbierał ją swoimi wyłupiastymi, wilgotnymi oczyma, ale okazało się to manewrem maskującym! Nie miała pojęcia, jak ci dwaj się nawzajem wyczuli. Nie starała się zresztą zrozumieć, w końcu nic jej to nie obchodziło. W chwilę potem nastąpiło to nieuchronne wydarzenie, które już dawno przeczuwała swoim kobiecym instynktem: po cichutkim pukaniu do kajuty wszedł kapitan da Silva z butelką szampana.
– Można? Potrząsnęła desperacko głową i skłamała z dziecięcą szczerością: – Jest pan bardzo miły, kapitanie. Pomysł przyjścia tutaj jest uroczy, ale ja właśnie zwymiotowałam wszystko, co zjadłam i wypiłam na tę wspaniałą kolację. Tyle że w odwrotnym porządku. – Zapewniam panią, że jeden czy dwa kieliszki szampana bez śladu wyleczą chorobę morską. – Jeden czy dwa kieliszki? Jeśli wypiję jeden kieliszek, to zwymiotuję jeden. Jeśli dwa, to zwymiotuję… jak pan myśli, ile? A poza tym, drogi kapitanie, to nie jest sprawa choroby morskiej. Po prostu jestem w ciąży. Zawsze ją zadziwiały własne spontaniczne kłamstwa, wypowiadane, nim zdołała pomyśleć. Kłamała w sposób odruchowy i naturalny, kłamstwa brały się nie wiadomo skąd i nie mogła ich powstrzymać – jak nie można powstrzymać czkawki czy łzawienia oczu. Twarz kapitana da Silvy przybrała wyraz nieopisanego smutku, trzasnął obcasami i, złożywszy powściągliwy ukłon, wycofał się tyłem – tak jak się wychodzi po audiencji u królowej. Z tego kapitana da Silvy był prawdziwy caballero! Po sekundzie, w chwili gdy miała przekręcić zasuwkę, ponownie zapukano do drzwi. Da Silva w lansadach wśliznął się do kajuty i wymruczawszy coś na kształt przeprosin, złapał pozostawioną na stole butelkę szampana. To miała być upojna noc.
31 Czas jakby przestał płynąć, a jego miejsce zajęły monotonia i nuda. Tego wczesnego popołudnia Hilda i baronowa leżały obok siebie na leżakach. Naokoło rozciągał się bezkresny przestwór wody, wody i tylko wody. Baronowa, w szerokoskrzydłym koronkowym kapeluszu, który zasłaniał jej pełną, dobroduszną twarz, przekształcając ją w plątaninę świateł i cieni, nagle jakby sobie coś przypomniała: – Moja droga, już od tylu dni jesteśmy razem, a ja ciągle nie wiem, dokąd pani podróżuje. Nieraz pytałam, ale jakoś nie mogę się dowiedzieć. Singapur, Manila? A może to tajemnica? – To nie jest żadna tajemnica. Powiedzmy: na koniec świata. – To znaczy? Hilda spróbowała przypomnieć sobie nazwę końca świata, ale i tym razem jej się nie udało. Wyciągnęła rękę i poklepała po ramieniu pogrążonego w poobiedniej drzemce Madziara. Podejrzewała, że do tej jego senności w pewnym stopniu przyczynia się także tajemniczy biały proszek, który przechowuje w pudełku do tabaki. Hilda nigdy go o to nie pytała, wiedząc, że każdy człowiek spowity jest czymś w rodzaju cienkiego woalu swoich własnych słabości i wad. – Istvan, gdzie jest ten koniec świata? Madziar drgnął i nie zrozumiawszy pytania, zwrócił się do siedzącego za nim ofiarnego i gotowego do wszelkich usług drugiego kapitana Ramireza: – Paco, gdzie jest koniec świata? Ramirez szybko się rozejrzał, czy ktoś nie słyszy tego poufałego tonu, nieprzeznaczonego dla obcych uszu. Nikt jednak nie zwrócił na nic uwagi, więc odparł najoficjalniejszym tonem, zapatrzony w bezkresny horyzont: – Zgodnie z najnowszymi obliczeniami, sir, ziemia jest okrągła. Co za tym idzie, początek i koniec świata jest w każdym z nas, sir. Baronowa zaklaskała: – Brawo, brawo, prawdziwy filozof! Muszę powiedzieć, że pan wcale nie jest głupi, mon cher! – Niech to nie zabrzmi nieskromnie, ale i ja odnoszę takie wrażenie, baronowo – odparł z godnością drugi kapitan, nie odrywając wzroku od horyzontu. – A ja ciągle nie wiem, dokąd państwo podróżujecie. Niechże mi to pani w końcu wyzna, moje dziecko! Przecież jesteśmy przyjaciółkami? – miło, lecz nalegająco rzekła baronowa. Hilda spróbowała wytężyć pamięć: – Oczywiście… jak się to miasto nazywa? Sajgon! Prawda, że Sajgon, Istvan? – Szanghaj – sennym głosem poprawił ją, ponownie zapadając w drzemkę, Madziar. – Boże drogi, to my płyniemy do jednego i tego samego miasta! – zawołała baronowa. – I pani to nazywa „końcem świata”? Proszę posłuchać: Szanghaj to początek piekła! Pierwszy z jego dziewięciu kręgów. Ja dobrze wiem, co mówię: mieszkam tam już całą wieczność… I co pani ma zamiar robić w tym przeklętym miejscu, jeśli to nie tajemnica? – Nie wiem… Naprawdę nie wiem. To takie trudne i skomplikowane… – z prawdziwą rozpaczą rzekła Hilda. Nie mogła zdradzić zasadniczego, żydowskiego motywu tej podróży do „pierwszego kręgu piekła”. – Nie mam żadnych konkretnych planów.
Baronowa zamyśliła się, potem z ujmującym współczuciem pogłaskała ją po dłoni i powiedziała coś, co mogłoby być fragmentem powieści dla kucharek: – Domyślam się. Tragedia osobista, nieszczęśliwa miłość, pragnienie ucieczki od samej siebie. Niech pani nic nie mówi, moje dziecko, proszę nie rozdrapywać ran! Ale jeśli, jak przypuszczam, nie jest pani milionerką, to z czego pani będzie żyła w tym opętanym mieście? – Poszukam jakiejś pracy. – Jezus Maria! W Szanghaju, w którym już od dawna nie ma żadnej pracy? W którym co drugi mieszkaniec jest bezrobotny? Nie, nie, proszę mi nie mówić takich rzeczy! A zresztą, moja droga, pani nie została stworzona do „jakiejś” pracy! I proszę nie protestować! Baronowa umilkła i ponieważ Hilda nie miała zamiaru protestować, podjęła już spokojniej: – Co pani studiowała? – Filologię i literaturę na Uniwersytecie Humboldta. Nie uznała za konieczne uściślić, że studia na tym kierunku rzeczywiście zaczęła, ale nigdy ich nie skończyła. – No i sama pani widzi! – Hilda nie miała pojęcia, co takiego ma widzieć, ale baronowa ciągnęła triumfującym tonem: – W Szanghaju znam pewnego sympatycznego starszego pana, w gruncie rzeczy safandułę, który znajdzie dla pani odpowiednią pracę. Przysięgam! Lubi piękne kobiety, ale proszę się nie przejmować, jest całkowicie nieszkodliwy. Będzie panią uwodził, będzie dokonywał spektakularnych ataków, by panią posiąść, ale to tylko gry bojowe. Na zakończenie sięgnie po kufel piwa i nawet pani nie dotknie. – Zygmunt Freud, seksuologia wirtualna. I kim jest ten miłosny szaman? – Jak to kim? To Ottomar! Mój mąż, kochanie: baron Ottomar von Dammbach! I znów całą przestrzeń od jednego horyzontu do drugiego wypełnił dźwięczny śmiech baronowej. Tymczasem Madziar, nie otwierając oczu, podniósł rękę i poruszył palcami: – Paco, jesteś tu? – Oczywiście, sir. – Przynieś mi, proszę, wódkę. Podwójną, z lodem i odrobiną soku cytrynowego. – Bardzo mi przykro, sir, ale bar jest jeszcze zamknięty. – Boże, jak ja mam tego wszystkiego dość! Czy ta podróż nigdy się nie skończy? – Każda podróż, która ma początek, kiedyś się kończy, sir. – I kiedy my dokładnie przybijamy do tego waszego przeklętego Szanghaju? – Równo o północy, sir. – A teraz która jest? Drugi kapitan spojrzał na swój ręczny zegarek. – Szesnasta dwadzieścia, sir! – Boże! Dopiero o północy! – Przykro mi, ale nie jestem w stanie zmienić rozkładu. „Asunción II” przybije do Szanghaju równo o północy, od dzisiaj za dziewięć dni, sir.
32 Hilda wprowadziła trzyosobową delegację żydowskiej wspólnoty uchodźczej, The Jewish Refugee Community of Shanghai, do przedstawiciela dyplomatycznego Trzeciej Rzeszy. Delegacja żydowska przybywająca z oficjalną wizytą do czołowego emisariusza hitlerowskich Niemiec! Fakt ten był naprawdę niezwykły i stanowił kolejny przykład paradoksów i dziwactw, możliwych tylko w otwartym mieście Szanghaj. Baron Ottomar von Dammbach był wysokim, lekko przygarbionym mężczyzną nie pierwszej młodości, o jasnoniebieskich, niemal bezbarwnych oczach i wyblakłych, prostych, sczesanych do tyłu włosach, które kiedyś prawdopodobnie były słomkowo jasne. Chyba żaden nawet najgorliwszy orędownik czystości rasowej nie śmiałby podać w wątpliwość faktu, że w jego żyłach płynie wyłącznie krew Celtów lub wikingów. Wszyscy trzej przybysze od razu zauważyli w klapie barona okrągły znaczek z hitlerowską swastyką oznaczający, że jego posiadacz jest członkiem NSDAP. Kiedyś taki znaczek siał grozę, zwłaszcza w plemieniu Izraela, wkrótce jednak wśród co bystrzejszych obserwatorów przestał uchodzić za aż tak niebezpieczny i przerażający. Stało się bowiem powszechnie wiadome, że każdy, kto zajmuje odpowiedzialne stanowisko państwowe, musi należeć do tej partii, która identyfikowała się i utożsamiała z całym niemieckim państwem, z jego polityką i przyszłością. Przybysze nie mogli wiedzieć o raczej pozbawionym pietyzmu stosunku, jaki miał do swojego znaczka sam baron, zawodowy dyplomata starej daty. Z perspektywy rychłej emerytury rad nierad akceptował nowe partyjne postulaty, ale jego aspiracje związane były nie tyle z zapowiadanym przez Führera i pełnym splendoru tysiącleciem Rzeszy, co z wypoczynkiem w otoczeniu dzieci i wnuków w małej rodzinnej posiadłości Dammbach w Turyngii. Baron wstał zza biurka stojącego obok pozłacanego popiersia Führera i szerokim gestem wskazał właśnie zwolnione przez japońskich gości fotele. Hilda z teczką w ręku stała obok wysokiego okna. – Proszę siadać, panowie! – Jestem wolna, panie baronie? – spytała Hilda. – Nie, proszę zostać. Będę miał coś do podyktowania… Słucham panów. Profesor Mandel opisał sprawę tych faszyzujących chłopaków, którzy regularnie terroryzują niemieckich Żydów w Hongkew. Organicznie pozbawiony poczucia dyplomacji, w ostrych i bezceremonialnych słowach wyraził przypuszczenie, że u źródła tych ekscesów stoi niemieckie przedstawicielstwo dyplomatyczne w Szanghaju. Rabbi Leo, widząc uniesione w zdziwieniu brwi barona, spróbował to złagodzić: – Oczywiście nie mamy na myśli pana osoby, panie baronie. Nie ulega jednak wątpliwości, że ktoś finansuje i wspiera zarówno tę gazetkę, jak i antysemickie wystąpienia. I jeśli sądzić po… jakby to powiedzieć… charakterze pisma, to raczej nie są to środowiska chińskie czy japońskie… – Japońskie z całą pewnością nie – powiedział z krzywym uśmieszkiem von Dammbach. Najwyraźniej miał coś przeciwko Japończykom, ale nie powiedział co. Nie było zresztą tajemnicą, że – mimo oficjalnego proklamowania przyjaznych stosunków – kontakty między hitlerowskimi Niemcami a Japonią cesarza Hirohito nie były nacechowane szczególną zażyłością. Oba kraje z oporami i oszczędnie udostępniały sobie tajne plany, odnosząc się z krańco-
wą podejrzliwością do deklaracji na temat zamiarów drugiej strony, które zresztą nader często odbiegały od rzeczywistości. Z pewnością nie był przedmiotem szczególnie chronionej tajemnicy stenogram rozmowy Hitlera z szefem sztabu dowodzenia Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu generałem pułkownikiem Jodlern, w której Führer określił swoich japońskich przyjaciół mianem „kłamców” i „oszustów”. Z drugiej zaś strony „problem żydowski”, w zakresie którego reżym hitlerowski podejmował z patologiczną obsesją coraz bardziej radykalne kroki, dla wyspiarskiej Japonii nie był żadnym problemem, ponieważ żydowska obecność była w tym kraju ledwie zauważalna. Jeśli zaś chodzi o zaanektowane części kontynentu, to mimo pewnego socjalnego dyskomfortu, związanego z obecnością rosyjskich i niemieckich Żydów, Japończycy owocnie współpracowali z pięcioma czy sześcioma setkami rodzin bagdadów dysponujących stabilnymi kontaktami międzynarodowymi, zwłaszcza w Stanach, i trudno się dziwić, że tokijskie środowiska biznesowe miały dla tej bogatej wspólnoty specjalne względy, widząc w niej pożytecznego sojusznika w swoich wysiłkach zmierzających do przezwyciężenia tradycyjnego japońskiego izolacjonizmu. Baron zapalił długiego egipskiego papierosa, ale nie poczęstował gości. W zamyśleniu i z wielkim zainteresowaniem obejrzał ze wszystkich stron jego palący się koniec, po czym wreszcie powiedział: – Nie jestem Bogiem, panowie. Rozumiem was, ale poza przedstawicielstwem dyplomatycznym funkcjonują tutaj także struktury handlowe, polityczne i propagandowe, podporządkowane bezpośrednio swoim centralom w Berlinie. Oczywiście nominalnie to ja jestem zwierzchnikiem wspólnoty niemieckiej w Szanghaju, ale… nominalnie, jeśli panowie mnie rozumieją. – I nie znajdując lepszego usprawiedliwienia dla swojej bezradności, dodał nerwowo: – A poza tym to nie ja was sprowadziłem do tej dziury! Sami nawarzyliście sobie piwa, to sami je teraz pijcie! – Pan dobrze zna okoliczności, które popchnęły nas do tego kroku – odezwał się cicho Theodor Weissberg. – Nigdy nie opuścilibyśmy Niemiec, gdyby… – Dajmy spokój gdybaniu, panowie. Nie mam zamiaru omawiać z wami oficjalnej polityki niemieckiego rządu! – przerwał mu nerwowo baron. – Przepraszam – tak samo cicho rzekł skrzypek. – Nie było naszym zamiarem roztrząsanie działań, które stały się możliwe dzięki obojętności jednych i milczeniu drugich. Nie zależą one od pana woli, a tym bardziej od naszej. Chodzi nam tylko o wpłynięcie… – Dobre, dobrze, zrozumiałem, o co wam chodzi. Spróbuję zrobić, co leży w mojej mocy. Nie przypuszczam, by od jutra zaczęto was zapraszać na rauty, ale mam nadzieję, że ci smarkacze z „Yudaya Kenku” przestaną was niepokoić. W rewanżu oczekiwałbym także gestu lojalności z waszej strony. Bardzo proszę, by zechcieli panowie przygotować pełną i szczegółową listę waszych rodaków, którzy przybyli do Szanghaju z Niemiec i Austrii po trzydziestym siódmym roku. Czy mogę na to liczyć? Goście popatrzeli po sobie. Dlaczego właśnie trzydziesty siódmy rok – to było jasne: był to rok inwazji, od tego czasu Szanghaj znajdował się pod jurysdykcją japońską. Ale komu i po co była potrzebna taka Usta? Theodor Weissberg rzucił mimowolne spojrzenie na sekretarkę stojącą pod oknem z teczką przyciśniętą do piersi. Wydało mu się, że dostrzegł z jej strony ledwie uchwytny przeczący ruch głowy. – Na co jest panu potrzebna taka lista? – spytał głuchym głosem, pełen najgorszych podejrzeń.
Niewykluczone, że i sam baron nie był w pełni poinformowany, w każdym razie spróbował przybrać ton niedbale obojętny: – Potrzebują jej w Berlinie. Pewnie do celów statystycznych czy coś w tym rodzaju… Tam mają być możliwie pełne dane dotyczące płci, wieku, stanu zdrowia i tak dalej. Theodor ponownie spojrzał na sekretarkę i znów zauważył ten sam leciutki ruch. Milczeli, skonsternowani. – To jest zadanie przekraczające nasze siły – odezwał się wreszcie rabin. – Być może pan nigdy nie był w Hongkew i nie wie, jak tam jest. To nie są setki, tylko tysiące, wiele tysięcy niemieckich imigrantów, rozrzuconych po całym mieście, desperacko walczących o chleb… Pewnie orientuje się pan, że my nie mamy własnej administracji. Nie dysponujemy ani jedną maszyną do pisania, ani jednym telefonem. I nie sądzę, byśmy byli w stanie wyszukać i wciągnąć na listę takie mnóstwo ludzi. Przecież to, panie baronie, jest ludność niemieckiego miasta średniej wielkości. – Żydowskiego miasta średniej wielkości! – poprawił go zgryźliwie baron. – A czemu nie poprosi pan o taką informację władz japońskich? – spytał profesor Mandel, puszczając uszczypliwość mimo uszu. – Przecież myśmy nie spadli tu na spadochronach, panie baronie! Przecież wszyscy przybyliśmy legalnie drogą morską, legitymując się niezbędnymi dokumentami, prawda? Z wyjątkiem niektórych czechosłowackich lub łotewskich Żydów, którzy przyjechali koleją transsyberyjską. Władze japońskie już w porcie przeprowadzały szczegółową kontrolę. Wszyscy musieli się wpisywać do rejestrów kontroli granicznej, żądano od nas mnóstwa danych, niemal do nazwiska panieńskiego babki. Czemu u nich pan nie poszuka? Baron ponownie krzywo się uśmiechnął. – Pańska babka wcale mnie nie obchodzi! Wszystko mi jedno, czy nazywała się Rebeka czy Sara. A co do władz japońskich, to nawet jeśli ich spytam, jaka jest teraz temperatura w Tokio, to nie uzyskam odpowiedzi! Nie, nie, panowie, liczę na was. Osobiście. I żądam tego od was z całą kategorycznością jako od obywateli niemieckich, którymi jesteście. – Jak dotąd… – wtrącił gorzko profesor Mandel. – Póki nimi jesteście! – odparował baron, po czym wstał. To wskazywało, że audiencję należało uznać za zakończoną.
33 Informacja, jaką miała osobista sekretarka barona Ottomara von Dammbacha, okazała się prawdziwa: dokładnie w tydzień przed napaścią Mussoliniego na Grecję zostało w Berlinie podpisane porozumienie trójstronne między Włochami, Niemcami i Japonią. Podpisali je ministrowie spraw zagranicznych Niemiec i Włoch, von Ribbentrop i hrabia Ciano, a ze strony japońskiej podpis złożył ambasador Japonii w Berlinie Saburo Kurusu. Mimo rozbieżności celów i tajnej rywalizacji te trzy kraje były obecnie powiązane wspólnymi interesami strategicznymi, które dotyczyły przede wszystkim potężnych wpływów angielskich i angielskiej obecności wojskowej w Europie, Afryce i na Dalekim Wschodzie. Wiadomość szybko się rozeszła wśród uchodźców w Hongkew. Niespokojnie zadawano sobie pytanie, czy naziści nie zaczną wywierać na swoich nowych japońskich sojuszników nacisku podobnego do tego, jaki wywierali na rządy małych satelickich państw: Węgier, Chorwacji, Rumunii i Bułgarii, lub na marionetkowe władze w okupowanej Europie, od których hitlerowscy emisariusze bezwarunkowo i z uporem rozwścieczonych byków domagali się wyraźnego, agresywnego i bezkompromisowego poparcia swojej antyżydowskiej polityki. Jak wyglądałby taki nacisk tutaj, w Szanghaju, w odległości tysięcy kilometrów od Europy, tego na razie nikt nie wiedział. Rabin Leo Levin wziął sobie jednak do serca przekazane mu przez Theodora Weissberga obserwacje związane z sekretarką barona i jej zachowaniem – i choć wiedział, że skrzypek nie jest ani szczególnie spostrzegawczy, ani obdarzony jakimś nadzwyczajnym refleksem, na wszelki wypadek polecił żonie spalenie skromnych rejestrów synagogi. Wpisywał do nich narodziny i pogrzeby, darowizny dla kasy samopomocowej, obrzezania, śluby i obrzędy bar micwy, czyli uzyskiwania przez żydowskich chłopców religijnej pełnoletności. Siostrą smutku jest jednak radość – to lub coś w tym rodzaju próbowała wyrazić gestami i słowami tysiącletnia Chinka, która w swoim czasie wprowadziła Esterę Levin w sztukę wyrabiania ciasteczek ryżowych, patrząc teraz, jak jej sąsiadka ze smutkiem wyrywa i rzuca w ogień kartki z grubego zeszytu. Mocno wierzyła w tę wątpliwą, choć tak bardzo żywotną zasadę, której kolejnym potwierdzeniem było zbiegnięcie się niepokojących wieści ze świata ze szczęśliwym wydarzeniem w życiu Weissbergów: nieoceniony Szlomo Finkelsztajn wreszcie znalazł im za przystępną cenę to wymarzone mieszkanie. Był to mały ceglany domek niedaleko fabryki konstrukcji stalowych, składający się z dwóch pokoików i niskiej przybudówki przeznaczonej na spiżarnię. Jego właściciele dawno uciekli w góry, a po trzydziestym siódmym roku wynajęło go dwoje japońskich kucharzy, którzy teraz dostali pracę w luksusowej japońskiej restauracji na drugim brzegu, w Koncesji Międzynarodowej. Pokoiki były wspaniałe, właśnie o takich kliteczkach” Elisabeth od miesięcy marzyła, a w przybudówce Szlomo zainstalował prawie prawdziwy prysznic, który wykombinował z baku spalonej podczas bombardowań ciężarówki. Na tle ruin, odoru i nędzy panujących w Hongkew była to miniaturowa oaza – domeczek był po japońsku czysty, z kwiecistymi zasłonkami w oknach, a szczęśliwe japońskie małżeństwo przy wyprowadzce pozostawiło w nim nawet część mebli, przekazując je z mnóstwem rytualnych pokłonów nowym najemcom. Marzenie Elisabeth o własnym kąciku spełniło się, przynosząc jednak poważne zagrożenie dla i tak już napiętego rodzinnego budżetu. Tamte zbiorowe sypialnie – choć koszmarne i odstręczające ze swoją atmosferą poczekalni na dworcu przesiadkowym – były dzięki zakonni-
com matki Antonii bezpłatne. Teraz każdego pierwszego dnia miesiąca trzeba było płacić czynsz, a jak już wspomnieliśmy, czynsze, choć skromne w porównaniu ze standardami europejskimi, wzrosły jednak kilkakrotnie. Dlatego też gdy Symcha Bassat, żona Jonatana, poprosiła Elisabeth o pomoc w znalezieniu pośród żydowskich uchodźców kogoś, kto mógłby spełniać funkcję młodszego ogrodnika, śpiewaczka poczuła się zmuszona do przezwyciężenia swojej dumy i godności własnej. W osiadłych tu bogatych żydowskich rodzinach pojawiła się właśnie wywołana po części szczerym współczuciem, a po części próżnością moda na zatrudnianie nowo przybyłych, biedujących niemieckich Żydów. Stanowiło to formę pomocy zastępującą poniżającą jałmużnę, gdyż chińska służba była nierzadko efektywniejsza, mniej chimeryczna, a i znacznie tańsza. Za to z tak zwerbowaną służbą można było rozmawiać po niemiecku, co było dawno przyjętą wśród szanghajskiej żydowskiej elity oznaką wysokiego statusu społecznego i kulturalnego, porównywalną z posiadaniem przez dawne żydowskie średniozamożne rodziny na terenie Austro-Węgier szwajcarskiej guwernantki do dzieci. Elisabeth bez wahania zaproponowała zatem na wakującą funkcję swojego męża. Na pytanie o jego zawód bąknęła coś nieokreślonego typu „urzędnik”. Przemilczała fakt, że Theodor jest znanym skrzypkiem, by uniknąć dylematów ze strony ewentualnych pracodawców – w końcu rodzina Bassatów potrzebowała nie wykonawcy Sarasatego, tylko młodszego ogrodnika! I tak członek Pruskiej Akademii Sztuki i dusza Akademickiej Orkiestry Drezdeńskiej, wirtuoz Theodor Weissberg, został pomocnikiem starego ogrodnika, wirtuoza hodowli kwiatów i warzyw Wu Laojiana. Czerwone autobusy komunikacji miejskiej dojeżdżały do nadbrzeżnego bulwaru i zawracały. Nie docierały one na drugi brzeg rzeki, gdyż mieszkańcy Hongkew nie mieli ani nawyku korzystania z komunikacji zbiorowej, ani środków na jej opłacenie. Dla Elisabeth i Theodora riksze były za drogie, a taksówki – wręcz niedostępne. Dlatego też codziennie wczesnym rankiem małżonkowie przemierzali pieszo odległość pięciu kilometrów z rejonu fabryki konstrukcji stalowych w Hongkew, by przez most nad kanałem Suzhou i potem przez Garden Bridge przybyć na czas do domu przy rue Cardinal Mercier 342. Tam każde zabierało się do swoich obowiązków: Elisabeth do uczenia dzieci języka niemieckiego i gry na fortepianie, Theodor – do noszenia nawozu, przekopywania grządek lub pielenia. Tego ranka Symcha Bassat, oparłszy się o balustradę werandy, obserwowała w zamyśleniu pracę starego ogrodnika i jego pomocnika. – Panie Weissberg, można na chwilę? – zawołała po niemiecku. Niezależnie od miejsca zamieszkania i otoczenia językowego wykształceni Żydzi w okresie przed drugą wojną światową z reguły lepiej lub gorzej władali językiem niemieckim, będącym wówczas „najbardziej żydowskim” językiem obcym. Pani Bassat znała go nie najgorzej, choć nigdy nie była w Europie. Jej najdalszą i najmocniej przeżytą podróżą była wyprawa do Jerozolimy, do angielskiego protektoratu Palestyny, będącej ziemią jej dalekich przodków. W tych szerokościach geograficznych, gdzie podział na panów i sługi, bogatych i biednych, Europejczyków i Azjatów niósł jeszcze ze sobą wspomnienie nie tak dawno minionego niewolnictwa, nie było przyjęte zwracać się do służby przez „pan”, nawet jeśli mówiło się po niemiecku. Pani Bassat odczuwała jednak pewien respekt w stosunku do tego skromnego i nieśmiałego, bez wątpienia wysoko wykształconego Europejczyka. Podobnie do większości
„Niemców”, jak tu nazywano nowo przybyłych Żydów – intelektualistów czy nie – był on zmuszony przyjąć jakąkolwiek pracę, by przeżyć. Pani Bassat podobała się jego skromność i doceniała wyjątkową staranność, z jaką wykonywał – choć nieraz niezręcznie – najczarniejszą pracę powierzaną mu przez Wu Laojiana, starego, pełnego dostojeństwa ogrodnika z rzadką bródką, która upodabniała go do średniowiecznego mandaryna. Laojian był synem i wnukiem ogrodników Wu, którzy jeszcze w czasach cesarzowej Cixi, a nawet wcześniej, przed wojną opiumową, pracowali u ojców i dziadków rodziny Bassatów. On sam pracował u nich od wczesnej młodości, gdy jeszcze żyli i stary Menachem Bassat, i jego ojciec Jerocham, i dlatego należał do tego domu jak stary rodzinny mebel. Theodor oparł łopatę o drzewo i podszedł, z szacunkiem zdejmując wystrzępiony słomkowy kapelusz. – Słucham panią. – Patrzę na pana i tak sobie myślę – powiedziała. – Przypuszczam, że pan i pańska żona, to taka cudowna, wykształcona osoba, że państwo prowadzili w Niemczech inne życie… Z pewnością mądrzejsze, sensowniejsze… – O, tak… Ma pani rację: inne, sensowniejsze. – I muszę panu szczerze powiedzieć, że takie myśli sprawiają mi przykrość… Zasługujecie państwo na inny los. – Naprawdę proszę się nie niepokoić. Wprost przeciwnie, jestem pani bardzo wdzięczny… Przecież pani wie, jak trudno jest znaleźć w Szanghaju stałą pracę… – Tak, tak, bardzo trudno… – powiedziała w zamyśleniu, ale jej myśli najwyraźniej błądziły gdzie indziej. I bez żadnego przejścia spytała nagle: – Co państwo zwykle robią w szabat? To znaczy, czy obchodzą go państwo jak wszyscy porządni Żydzi? Theodor stropił się: co oznaczało dla pani Bassat bycie porządnym Żydem? Przypomniało mu się, jak we wczesnym dzieciństwie w piątkowe wieczory odwiedzał z rodzicami swoją babcię na berlińskim Dahlemie, pamiętał drżącą rękę zapalającą świece, okrągły chleb, który rozłamywała, uroczyście wręczając każdemu po kawałku… Pamiętał nawet srebrny, pozłacany w środku kielich i dreszcz wywołany łykiem czerwonego wina, na który pozwalano mu mimo wieku… „Szabat szalom”. Tak, to właśnie tak brzmiało: szabat szalom – sobotni pokój. Ale od tego czasu upłynęło w Sprewie tyle wody, a wraz z nią odpłynęły i całe dziesięciolecia, i sobotni pokój! „Porządni Żydzi”! Co też pani Bassat przez to rozumiała? – Będzie nam bardzo miło – ciągnęła pani Bassat – jeśli w najbliższy piątek przyjdą państwo do nas na kolację. Mój syn będzie miał urodziny. Starego Laojiana niestety nie będziemy mogli zaprosić. To mimo wszystko Chińczyk i nie naszej wiary, chyba mnie pan rozumie? Theodor przełknął informację, że także Elisabeth nie jest osobą „naszej wiary”. A czy był nią on, Żyd po ojcu i matce, który nigdy albo bardzo rzadko i bynajmniej nie z powodów religijnych odwiedzał wspaniałą synagogę na Oranienburgerstrasse? – A później przyjdą goście. Jak pan wie, tutaj światowe życie rozpoczyna się późno, po dziesiątej wieczór. Mam nadzieję, że będzie wesoło. – Bardzo pani dziękuję, to niezwykle miło z pani strony, tylko że… Uchwyciła jego spojrzenie: miał na sobie znoszone drelichowe spodnie, przetartą niebieską koszulę i plecione sandały na bosych nogach – od dawna było to jego jedyne ubranie. Machnęła ręką. – To nie ma znaczenia, Jonatan, mój mąż, ma więcej ubrań, niż potrzebuje. Fakt, że on jest
niski i tęgi, podczas gdy pan… Ale na pewno coś wymyślimy!
34 Elisabeth, która występowała na największych estradach w Europie i poza nią, aż po nowojorski Carnegie Hall, bywalczyni rautów, uczestniczka niezliczonych uroczystości i ceremonii, niespodziewanie dla samej siebie przejęła się tym zaproszeniem i przeżywała nadchodzącą uroczystość jak gimnazjalistka pierwszy prawdziwy bal. Wydawało się jej, że oto w samym środku szarej i pozbawionej radości egzystencji w Hongkew uda się jej na krótko – godzinkę czy dwie – zbliżyć do czegoś dawnego i bezpowrotnie minionego, tak jak się nieraz sięga do dawno przeczytanej książki, by ponownie zagłębić się w ulubiony fragment. Strój nie był problemem: w jej wielkiej skórzanej walizie zawsze dało się coś znaleźć. Pani Bassat znalazła także jakieś ubranie, choć może nie całkiem dopasowane rozmiarem, dla Theodora. Głównym kłopotem Weissbergów były więc nie kreacje, tylko to, jak za skromną sumę, którą mieli do dyspozycji, kupić dla małego solenizanta odpowiedni prezent. Upominek w rodzaju piłki czy lalki wydał im się banalny – chodziło o wymyślenie czegoś, co byłoby jednocześnie i skromne, i godne. Przy pomocy rabina Levina trafili na starego chińskiego kupca, prezentującego swój towar na macie rozłożonej bezpośrednio na asfalcie w pobliżu pagody-synagogi. Jego asortyment był barwny i różnorodny: okulary bez jednego szkła, nieczynny budzik, proteza zębowa, pęk kluczy do niewiadomych drzwi, sprężynki o nieznanym przeznaczeniu i zużyte świece samochodowe. Wśród tych wszystkich przedmiotów zwracała uwagę mała nefrytowa figurka śmiejącego się Buddy trzymającego w ręku rybę, wisząca na sznureczku z czerwonym koralikiem na końcu – prawdopodobnie talizman, wytarty od wielu rąk i kieszeni. Ponieważ jednak ryba jest symbolem Jerozolimy, a synagoga w Hongkew miała w sobie elementy buddyjskiej pagody, to doszli do wniosku, że posążek Buddy trzymającego w objęciach Jerozolimę będzie zabawnym i sensownym prezentem. I właśnie podczas kupowania tego talizmanu Theodor Weissberg otrzymał pierwszą lekcję poświęconą regułom wzajemnie korzystnego dalekowschodniego handlu. Targowaniem zajął się osobiście rabin, który dzięki handlowaniu ciasteczkami ryżowymi zdołał poznać niektóre zasady i rytuały międzyludzkich stosunków handlowych na terenie Hongkew. Stary handlarz zażądał na początek jednego Szanghajskiego dolara, dając do zrozumienia, że jest to cena ostateczna. Rabin chwilę pomyślał, po czym z desperacją samobójcy zaproponował jednego centa. Theodor spłoszył się tak ogromną różnicą, ale rabin poprosił go, żeby się trzymał z boku i nie mieszał do czegoś, na czym się nie zna, po czym powtórzył: tak, tak, jeden cent! Wtedy handlarz wspaniałomyślnie opuścił cenę do połowy – pięćdziesiąt centów. Negocjacje prowadzone były za pomocą palców, każdy mówił w swoim języku i rysował cyfry w powietrzu. Po długiej rozmowie głuchoniemych rabin zdecydował się podnieść ofertę do całych dwóch centów. Stary Chińczyk potrząsnął głową: nie, masta-masta, nie! moje ostatnie słowo to trzydzieści centów! Gdy jednak rabin gniewnie machnął ręką i chciał odejść, przekupień dogonił go i zaproponował rozsądny kompromis – dwadzieścia centów. Transakcja została zawarta, sprzedający i kupujący długo ściskali sobie ręce. Rabbi Leo był zadowolony, że dzięki znajomości zasad handlu kupił za sumę pięciokrotnie niższą od zaproponowanej, handlarz się cieszył, że wycisnął od klienta dwadzieścia razy więcej, niż ten chciał zapłacić. Jednym słowem wszyscy byli w najwyższym stopniu usatysfakcjonowani. Weissbergowie długo się śmiali, a rabin szczegółowo objaśnił im zasady tej wzajemnie ko-
rzystnej transakcji: – Gdybym mu zaraz zapłacił tego dolara, którego zażądał na początku, byłby przybity i poczułby się niemal ograbiony. Zapewniam was. Byłby poza tym głęboko przekonany, że trafił na niedorozwiniętego fajtłapę. To byłby dla niego stracony dzień, bo pozbawiłbym go tej przyjemności, jaką jest gra. Tu nawet dzieci wiedzą, że początkowa cena sprzedającego jest zawsze nadmiernie wysoka, a kupującego – nienormalnie niska. Tego wymagają dobre handlowe obyczaje. Handel bez rytualnego targowania się, wzajemnego przechytrzania, obrażania się, odejść i powrotów, które trwają nieraz godzinami, jest bowiem smutny, monotonny i nudny jak listopadowy, deszczowy dzień. I to niezależnie, kto na nim zyskuje, a kto traci. Jak w pokerze. Spytajcie matkę Antonię, która wreszcie nauczyła się grać, to wam potwierdzi, że gra jest ważniejsza od wygranej. Żydzi, którzy podobno cieszą się opinią wspaniałych kupców, mogliby najwyżej terminować u tego staruszka! Tak powiedział rabbi Leo, po czym wszedł do swojej przedziwnej synagogi z ziejącymi ogniem smokami i tą wyszczerzoną lwopodobną bestią, opierającą łapę na kamiennej kuli przy wejściu. Służąca podeszła do domku Laojiana z posiłkiem składającym się z ryżu i jego ulubionych duszonych warzyw, postawiła tacę na zbitym z desek stoliku i skłoniła się z szacunkiem: – Smacznego, bo Laojian! – powiedziała, po czym wróciła do kuchni. Bo znaczy „wujku” i stary ogrodnik poczytywał sobie za zaszczyt, że i gospodarze, i cała obsługa domu zwracają się do niego w ten sposób. Mimo wczesnej godziny wszystkie okna willi były rozjarzone światłem. Piątkowy wieczór jest dla państwa święty, służba od dawna dobrze to wiedziała. Kolacja zaczyna się wcześnie, jak każe żydowski obyczaj – to także wiedziano. Światła zapala się jeszcze przed zachodem słońca, bo aż do jutra, do wczesnego sobotniego wieczoru, zabronione jest rozpalanie ognia i dotykanie zapałek, węgla czy kontaktu elektrycznego. Grzechem jest także wydanie służbie polecenia, by cię w tym wyręczyła. Nie pytaj dlaczego: tak już jest u Żydów, tak było i u starszych państwa, tak jest u młodszych. Ogrodnik zjadł ryż, popił herbatą, beknął i z rozkoszą zapalił długą glinianą fajkę, wpatrzony w ogród – owoc jego pracy i kunsztu. Tu, w tym jego zakątku, w tym białym domku urodzili się obaj jego synowie, tu umarła jego żona. Zawsze marzył o tym, by zrobić ze swych synów znakomitych ogrodników, godnych spadkobierców nazwiska Wu. Oni jednak chcieli zostać żołnierzami i którejś nocy za podszeptem koleżki potajemnie opuścili dom i w mieście Chongqing przyłączyli się do armii generała Jianga Zhongzhenga. Od tego czasu stary ogrodnik dostał od nich jeden, przekazany przez ludzi z miasta, pełen szacunku list na księżycowy nowy rok, z życzeniami dobrego zdrowia i długowieczności, a do tego okrągłe metalowe pudełko z cudzoziemskim tytoniem do fajki. Ten aromatyczny angielski tytoń już dawno wypalił, ale pudełko zachował jako cenną pamiątkę rodzinną. Umieścił je w specjalnej niszy w ścianie i czasem, kiedy ogarniała go tęsknota za dziećmi, długo i ze wzruszeniem mu się przyglądał. W tej samej niszy stał też porcelanowy posążek starego Shomringa, boga długowieczności, opartego na sękatym kiju i z przytroczoną tykwą. Wiadomo przecież, że droga młodych do starości jest nadzwyczaj krótka, podczas gdy droga starych do śmierci jest bardzo, bardzo długa i trzeba mieć przy sobie naczynie na wodę! Podczas gdy niektórzy starzy ludzie mierzą upływający czas łagodnym postukiwaniem kościanych paciorków, Laojian odmierzał go zgodnie z boskim rytmicznym oddechem przyrody.
Najpierw, kiedy ludzie nawet jeszcze nie zdawali sobie sprawy, że zima już przeszła, rozkwitały magnolie i zaraz po nich niecierpliwie otwierały się ku słońcu kwitnące śliwy i wiśnie, a za nimi – brzoskwinie i migdały o kwiatach delikatnie różowych jak owoc liczi. Potem wystawiały głowy narcyzy i buchał bielą jaśmin; w jeziorze otwierały swe kielichy lotosy i lilie, po nich bujnie i chełpliwie prezentowały kiście swoich kwiatów żółte akacje, mimozy, białe i czerwone oleandry, krwawą purpurą rozkwitał granatowieć, sprowadzony tutaj znad dalekiego Eufratu. Wreszcie dumnie wkraczały, zamykając pochód, japońskie białe i żółte chryzantemy, wielkie jak główki kapusty. I od wiosny do późnej jesieni towarzyszyły im najradośniejsze, najwierniejsze i najposłuszniejsze dzieci ogrodu – roześmiane, czarujące róże, pełne wdzięku i kokieterii. Potem nadchodziła późna jesień, zapowiedziana przez trzy pożółkłe osiki przy werandzie, które, kończąc opowiadaną bajkę, hojnie obsypywały trawę złotymi monetami. I to wszystko powtarzało się znowu i znowu, bo i bogom, i ludziom nigdy nie dość słuchania dobrych bajek. Tak się to toczy od wieków – wszystko ma swoją kolej i jedno przechodzi w drugie, podobnie jak dziecko staje się mężczyzną, a życie ustępuje śmierci, by dać miejsce nowemu życiu. Gdy stary Jerocham zestarzał się tak bardzo, że jego świadomość zaczęła wędrować w przestworzach, nagle zaczął przemawiać w jakimś gardłowym języku, którego nikt nie znał. Młody pan powiedział, że to jest język, którym ludzie posługiwali się w Międzyrzeczu. Ale czy ktokolwiek wie, gdzie to jest? Wkrótce potem Jerocham cicho umarł, leżąc pod rozkwitłym jaśminem, i może jego dusza poleciała właśnie tam, do tego Międzyrzecza, jeśli państwo Bassatowie tak określają miejsce, w którym przebywają dusze ich przodków. Przyjechali goście i rabini z dalekich miejsc, a dziadek Laojiana przygotował się do pogrzebu, wkładając białe ubranie i zapalając w pagodzie wiązkę trociczek z drzewa sandałowego, choć nie leży to w zwyczajach żydowskich. Może i nie leży, ale dym z trociczek popłynął wprost do góry, co oznacza, że dusza starego Jerochama jest zadowolona. Dziadek Laojiana na łożu śmierci zapłacił trzem żółto ubranym buddyjskim mnichom, by się pomodlili nie tylko za jego duszę, lecz i za duszę jego pana. To nic, że był on innej wiary– jedna modlitwa więcej nikomu nie zaszkodzi, byle była dobra i płynęła z serca! Dopiero potem, uspokojony, udał się w ślad za Jerochamem jego niebiańskimi ścieżkami. Także ojciec Laojiana poszedł w ślad za swoim panem, ojcem Jonatana, ale nie wcześniej niż po upływie 49 dni od jego śmierci, absolutnie nie wcześniej! Nawet najgłupsi ludzie wiedzą, że w każdym człowieku żyje siedem ziemskich duchów, które trzymają go jak kotwica i jego dusza nie może odlecieć do niebiańskiej siedziby, zanim się od nich nie uwolni. Do tego potrzebne są modlitwy, kadzidła z aromatycznych węgli i palenie niebiańskich pieniędzy, które mają je przebłagać, by cię wypuściły. Cudzoziemcy wierzą, że staje się to czterdziestego dnia, ale tak nie jest – każdy duch zatrzymuje się w ciele przez siedem dni, a siedem razy siedem jest czterdzieści dziewięć i ani jednego dnia mniej! Żydzi w to nie wierzą, ich sprawa, mogą wierzyć, w co chcą, ale ojciec Laojiana starannie zrobił wszystko, co było potrzebne, by uwolnić duszę swojego pana od ziemskich duchów, tak aby przeszła lekka i czysta do swojego życia na tamtym świecie. Dopiero wtedy i on, ojciec Laojiana, stary Wu, mógł się spokojnie przygotować do dalekiej drogi. Tak jest urządzony świat, że sługa idzie za swoim panem: dziadek za dziadkiem, ojciec za ojcem! Niedobrze tylko, że gdy się urodził Jonatan, Laojian już był prawie dorosły. Oznaczało to, że tym razem ogrodnik przejdzie na tamten świat przed nim. Ale co robić – czy można siłą zatrzymać życie, jeśli ono już nie chce trzymać się ciebie? I z drugiej strony pocieszające było
to, że Laojian zdąży przekopać niebieski ogród i zagospodarować go tak, by ucieszyć dobrego Jonatana Bassata, gdy i jemu przyjdzie pogrążyć się w śmierci…
35 Gdy nadeszła pora, pani Bassat, wykonując powinność matki, zapaliła osadzone w srebrnym świeczniku świece; pan Bassat, jak zwyczaj każe ojcu, wypowiedział święte słowa Baruch ata Adonai elohejnu…, po czym rozłamał szabasowy chleb… Mała rodzinna uroczystość przebiegła wspaniale, dwie chińskie służące wnosiły przygotowane osobiście przez panią Bassat żydowskie potrawy – smaczne, po arabsku egzotyczne i zupełnie nieznane. Gospodyni zapewniła gości, że wszystkie potrawy są koszerne, nie ma wśród nich żadnej nieczystej, ale ani Theodor, ani tym bardziej Elisabeth nie rozróżniali religijnych żydowskich określeń „koszerne” i „niekoszerne”. Potem Theodor wręczył dziesięcioletniemu solenizantowi posążek Buddy z rybą, Elisabeth grała na fortepianie i wszyscy śpiewali Happy Birthday. Był tort ze świeczkami i wszystko toczyło się jak należy. Podczas rozmów przy stole goście w naturalny sposób poruszyli temat i wyczynów młodych faszystów w Hongkew, i świeżo podpisanego porozumienia trójstronnego. Rozmowa na ten temat nie rozwinęła się jednak: pan Bassat w pełni podzielał opinię angielskiego gubernatora sir Washburna, że takie szczeniackie ekscesy nie zasługują na uwagę. Co się zaś tyczy nazizmu i jego sojuszu z japońskim militaryzmem, to – jak się okazało – gospodarz nie przywiązuje do nich szczególnego znaczenia: są to, powiedział, polityczne kombinacje, które nas jako Żydów wcale nie dotyczą. Nikt nas nie pytał o zdanie, my należymy do innej bajki i powinniśmy się trzymać z boku. Jonatan Bassat był kupcem z dziada pradziada, potomkiem bagdadzkich Żydów, którzy niegdyś, po upadku Abbasydów, wyprawili się z karawanami swoich dobrych arabskich sąsiadów w podróż jedwabnym szlakiem. Polityka mało go interesowała. Pani Bassat w ogóle nie uczestniczyła w tej rozmowie i najwyraźniej się nudziła. Zarówno Europa, jak i rozgrywający się tam dramat były tak daleko. Antysemityzm i jego sięgające do wypraw krzyżowych europejskie korzenie, wojownicza awersja do judaizmu i jego wyznawców, wyrosłe w ciągu stuleci prymitywne zarówno religijne, jak i obyczajowe stereotypy, fantazmaty i peryfrazy – wszystko to było im z gruntu obce i nieznane. Oczywiście byli zorientowani w europejskich wydarzeniach, które zajmowały centralne miejsce w wiadomościach ze świata, ale odnosili się do nich z takim samym zainteresowaniem i przejęciem, z jakim my oglądamy w kronice filmowej kadry z kolejnego przewrotu w Urugwaju, nie wiedząc dokładnie, kto przeciwko komu powstał i jaki jest prawdziwy sens tych wydarzeń. I choć nie można powiedzieć, by Symcha i Jonatan Bassatowie byli obojętni na los swoich żydowskich braci, to także on był dla nich jedną z tych spraw, które jak daleki i głuchy grzmot przetaczają się gdzieś za horyzontem – przypadkowe chuligańskie przejawy banalnego rasizmu, które pojawiają się i mijają jak dziecięca odra. Zwłaszcza w Niemczech. – Boże drogi – wykrzyknęła Symcha – czy ktokolwiek może zakwestionować miejsce germańskiego ducha w awangardzie światowej cywilizacji? A w ogóle to porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. Czy oglądali państwo ostatni film z Fredem Astaire’em? I czy państwo wiedzą, że jego prawdziwe nazwisko brzmi Austerlitz, że genialny Fred Astaire jest Żydem? Nie, nie oglądali tego filmu – w Hongkew nie ma kina. Tak więc ta nawiązana przy szabasowym stole świeża i nieco dziwna zażyłość między bo-
gatymi kupcami Bassatami a berlińskim małżeństwem ubogiej nauczycielki Elisabeth i drugiego ogrodnika Theodora Weissberga rozpoczęła się w sposób miły i niewymuszony. Przyczyniła się do tego pani Bassat, która nawet usiadła przy fortepianie obok nauczycielki, by pograć z nią na cztery ręce. Nic nie zapowiadało, że tak miły początek przyniesie wkrótce całkiem odmienny koniec. Starsza służąca, bardzo tęga Chinka, radośnie wbiegła do pokoju, nachyliła się do ucha gospodyni i coś jej szepnęła. Symcha Bassat zerwała się, promieniejąc: – Nareszcie! Joni, statek wreszcie przypłynął! Jonatan wybiegł, a gospodyni zaczęła w podnieceniu wyjaśniać: – To stary handlowy partner mojego męża. Właśnie przypłynął przez Kobe z Niemiec… Uroczy, naprawdę uroczy człowiek. Nie wątpię, że się państwu spodoba. Po chwili pan Bassat wprowadził roześmianego generała Wehrmachtu ze swastyką na rękawie. Symcha spontanicznie podbiegła do niego: – Co ja widzę, Manfred? Zostałeś oficerem! Boże drogi, nasz Manfred oficerem! Generał strzelił obcasami i uniósł rękę w oficjalnym hitlerowskim pozdrowieniu, po czym otworzył ramiona, objął gospodynię i ucałował ją w oba policzki. – Nie po prostu oficerem, ale generałem! Tylko że tego rodzaju szarże zdobywa się, niestety, nie w bitwach, lecz za biurkiem. Co robić, przyjaciółko: także my, biurokraci, musimy na swój sposób uczestniczyć w wojnie! A wojna zmienia wiele rzeczy – nie tylko granice państwowe, lecz i ubiór. Co powiesz, jest mi do twarzy? Z gracją modelki okręcił się naokoło, a Symcha powiedziała ze śmiechem: – Wojna pasuje na ciebie jak ulał! Co słychać u naszych przyjaciół, masz od nich jakieś dobre wiadomości? – Najlepsza wiadomość jest taka, że otworzyliśmy filię w Paryżu. Byłem tam w zeszłym miesiącu – cudowne, zachwycające miasto, w którym człowiek czuje się jak u siebie w domu! Te perfumy są właśnie stamtąd. Proszę, to dla ciebie. – Po czym z eleganckim i zarazem żartobliwym trzaśnięciem obcasami wręczył jej ozdobnie opakowane pudełeczko: – Voilà! Nastąpiła banalna wzajemna prezentacja, połączona z miłym zaskoczeniem, że państwo Weissbergowie przybyli z królewskiego Drezna. Sądząc po nazwisku, niemieccy Żydzi, prawda? Nic nie szkodzi, też tam mam wielu przyjaciół Żydów. Znają państwo może Zimmermannów? Nie? Okazało się, że i oni są Żydami! To zabawne: spotykałem w Niemczech bardzo porządnych ludzi, którzy nagle odkrywali, że mają żydowską krew, a nigdy tego nie podejrzewali! Niektórzy przyjęli to ciężko, ale co robić – krew to krew! Proszę się nie obrażać, ja nic przeciwko wam nie mam, wprost przeciwnie – nawet was podziwiam. Ale musicie przyznać, że sprytnie się urządziliście: wasi ludzie budują drogi, podczas gdy nasi chłopcy giną na frontach. Potem wam opowiem na ten temat fantastyczny żydowski kawał! Gość wcale się nie zainteresował, co robią ci niemieccy Żydzi w Szanghaju, ważniejsza była druga dobra wiadomość. Generał przywiózł mianowicie z Kobe do firmy pana Bassata propozycję znacznego zwiększenia dostaw pod warunkiem, że europejskie banki w Szanghaju otworzą nową linię kredytową. Wojna, proszę państwa, wojna! A wojna się żywi cyną, chromem i surowym kauczukiem, nie mówiąc o ropie naftowej, prawda? Wydało mu się to dowcipne i roześmiał się. – Wojna żywi się ludźmi – cicho wtrącił Theodor. – Och, to taka ponura symbolika. Niemieccy Żydzi mają do tego skłonność. Najbardziej lu-
bią filozofować i narzekać na istniejące porządki. Nie mam na myśli tu obecnych, ale większość waszych ludzi w Niemczech to socjaldemokraci i nawet komuniści! Mam rację? Podczas gdy tutejsi Żydzi są całkiem inni! Naprawdę proszę bez urazy, mam wśród waszych ludzi milion partnerów i przyjaciół. Prawda, Joni? – Jonatan Bassat w milczeniu uniósł ramiona, najwyraźniej nie podobał mu się kierunek, jaki przybrała rozmowa. Generał szybko zorientował się, że należy się wycofać z tego grząskiego terenu, i wesoło podsumował: – Prozaiczna prawda polega na tym, że wojna potrzebuje surowców strategicznych, tak jak ja teraz potrzebuję porządnego kieliszka koniaku! Ach, jak przyjemnie po całym tym mętliku w Europie znów spotkać starych przyjaciół w ich zacisznym i gościnnym gnieździe! I ze wzruszeniem ucałował dłoń pani Bassat. Było coś bezpośredniego, ale i głupio hałaśliwego w tym przebranym w generalski mundur importerze towarów, którymi żywi się wojna. Potem pojawili się goście – światowe życie w Szanghaju, jak mówiła gospodyni, rozpoczynało się późnym wieczorem. Większość stanowili przedstawiciele dużych niemieckich firm i ich małżonki, było też dwóch chińskich bankierów z Singapuru i jeden japoński wyższy oficer. To, co działo się później, pozostało w pamięci Theodora jako stos podartych i zmieszanych kartek – niewyraźne i chaotyczne wspomnienie słów, uśmiechów, kawałów, miejscowych plotek o zaręczynach i zdradach, pojedynczych zdań czy fraz. Japończyk w ogóle nie rozumiał kawałów i gdy mu je tłumaczono, uśmiechał się i kiwał głową. Najpewniej robił to z uprzejmości, gdyż japońskie poczucie śmieszności dzieliła od europejskiego odległość równa tej, jaka leżała między poczuciem subtelności niemieckiego generała a wszystkim tym, co głęboko i boleśnie raniło żydowską wrażliwość. Theodor siedział jak na szpilkach, dwukrotnie zbierał się do wyjścia, ale Elisabeth ścisnęła go za rękę: nie wypada, kochanie! A i sama Symcha Bassat, być może powodowana pragnieniem zatarcia wrażenia wywołanego prostackimi wypowiedziami generała, udaremniała wszelkie próby pożegnania: – Nie ma mowy, kochani, za chwilę Biała Lilia przyniesie poncz! Tak się stara od samego rana, wychodząc, zrobilibyście jej wielką przykrość! Przecież musimy się zabawić, prawda? Biała Lilia to była gruba służąca, a drogi gość z Berlina po trzecim koniaku zgodził się sam usiąść przy fortepianie w celu zagrania małej nocnej muzyki. I jak na dostawcę cyny wcale nie grał najgorzej, zauważyła w duchu Elisabeth. – Niech pan zagra coś modnego, generale – odezwał się ktoś z gości. – Bo przecież moda dociera do naszych peryferii z dwuletnim opóźnieniem! – Będziemy tańczyć! – dodała wesoło gospodyni. Najgorsze było to, że generał, pragnąc pozostać w centrum uwagi towarzystwa, przez jakiś diabelski przypadek wybrał nie całkiem to, co stanowiłoby przykład najnowszych europejskich szlagierów. Akompaniując sobie, zaśpiewał sentymentalnie: In einer kleinen Konditorei Da sassen wir zwei Und traümten vom Glück… Tak, to była dokładnie ta po trzykroć przeklęta „mała cukiernia”! Ta sama, w takt której wymigujący się od wojny spryciarze szli do pracy przy budowie dróg! W takt której miażdżono palce genialnego flecisty Simona Zinnera!
Theodor nie poczuł, jak kryształowa szklaneczka ześliznęła się z talerzyka, opryskała ponczem jego ubranie i rozbiła się na podłodze. Fortepian umilkł, generał odwrócił się zobaczyć, co się stało. Gospodyni podbiegła z serwetką w ręce. – Nic nie szkodzi, panie Theodorze! Drobiazg, wszystko się spierze. To nie zostawia śladów. – Zostawia – powiedział Theodor z twarzą białą jak ta serwetka. Theodor rzadko pił i może dlatego alkohol tak szybko poszedł mu do głowy. Chwycił za rękę żonę i brutalnie pociągnął ją do drzwi, trochę śmieszny w przykrótkich spodniach i kusej marynarce cudzego garnituru. Generał odezwał się najżyczliwiej w świecie: – Niech się pan nie martwi, mogę panu dać fantastyczny środek wywabiający wszelkie plamy! – Panie generale, a czy może mnie pan pocałować w dupę? Tak powiedział delikatny, nieśmiały Theodor Weissberg, członek Pruskiej Akademii Sztuki, opuszczając gościnny dom. To był zwrot, który usłyszał w Dachau od górniczych działaczy związkowych. Gospodyni zamarła z otwartymi ustami, goście w zdumieniu popatrzyli po sobie.
36 Szedł za Hildą już prawie od godziny, starając się pozostać niezauważonym. Nie było zresztą specjalnie trudno skryć się w różnobarwnym tłumie, który przez niemal całą dobę wypełniał ulice jasno oświetlonego handlowego i biurowego centrum Koncesji Międzynarodowej. Hilda tego dnia musiała już skończyć pracę, bo nie wyglądało, żeby się dokądkolwiek spieszyła – oglądała wystawy, przystawała przy stoiskach z ciuchami i drobiazgami i przerzucała je, niczego nie kupując. Weszła do perfumerii i długo wybierała szminkę. Potem wstąpiła do księgarni francuskiej, otworzyła jedną czy dwie książki i przeczytała po parę zdań, kupiła jakiś żurnal i wyszła. Nanking Road to długa i męcząca ulica; po chwili wahania Hilda weszła do kawiarni wiedeńskiej, żeby odpocząć i coś zjeść. Trudno uwierzyć, ale można tam było zamówić prawie prawdziwy tort Sachera lub owocowy strudel na ciepło, nie gorszy od tego, jaki podawano w dobrych czasach na Kartnerstrasse. On pozostał na zewnątrz, gdzie małe prostytutki zaczepiały cudzoziemskich marynarzy, tarmosząc ich za bluzy: – Sailor, sailor-man! Short time two dollars, long time five dollars! Sailor! Sailor było ogólnie przyjętym określeniem obejmującym zagranicznych marynarzy. Jeśli uwzględnić oficjalny kurs wymiany, który jednemu amerykańskiemu dolarowi przypisał sześć szanghajskich, to oferta była nadzwyczaj atrakcyjna: dwa szanghajskie dolary za „krótką miłość”, a pełny asortyment usług za pięć. Po dobiciu targu akcja przenosiła się na wewnętrzne podwórka na tyłach solidnych kamiennych budynków. Tam mieszkał chiński personel obsługujący to ogromne miasto. Podwórka otoczone były piętrowymi domami mieszkalnymi, przeważnie drewnianymi i częściowo spalonymi podczas japońskich bombardowań. Roiło się tam od dzieci, na gankach stare kobiety stale coś gotowały, wokół rozwieszonego prania unosił się nieznośny zapach smażonej cebuli i przypalonego oleju fistaszkowego. Tam też znajdowały się przybytki nałogu, w których można było dostać fajkę opium, tani alkohol z przemytu czy miłość na short lub long time. Te ciemne i śmierdzące nory były oficjalnie zakazane i tępione przez policję, ale nierzadko można tam było spotkać samych strażników prawa w charakterze konsumentów lub wspólników zakazanego biznesu. Młody człowiek, który śledził Hildę, zaglądając ukradkiem przez okno kawiarni, by jej nie zgubić, był jej znajomym. Starym znajomym. Kiedyś znała go pod imieniem Władek. Przynajmniej tak przedstawił się jej w Paryżu – wydawało się to teraz takie dawne i dalekie, jakby było snem. Przebywał w Szanghaju już trzeci miesiąc i przez cały ten czas targały nim sprzeczne uczucia: to chciał z nią pogadać, by się dowiedzieć całej prawdy, to marzył tylko o tym, by jej wymierzyć dwa policzki, po czym odwróciwszy się, na zawsze zniknąć z jej życia. Wiedział, że oba te pomysły są niewykonalne i absurdalne, czegoś takiego nie wolno mu było robić. Podobnie zresztą jak czymś absolutnie niedopuszczalnym i podlegającym karze byłoby jakiekolwiek uczestnictwo w publicznych skandalach czy awanturach. Wiele rzeczy było tu dla niego zakazanych. I bardzo wielu musiał się wystrzegać. Najważniejszą z nich, wręcz decydującą, było ujawnienie tożsamości. Tu, w Chinach, miał szwajcarski paszport na nazwisko Vincent. Tak też był zarejestrowany w japońskiej komendanturze: swobodnie praktykujący dziennikarz Jean-Lou Vincent. Żaden Władek!
O obecności panny Hildy Braun w Szanghaju dowiedział się z kroniki towarzyskiej gazet, nierzadko zajmujących się osobą tej czarującej blond walkirii, która pojawiała się na koktajlach i przyjęciach charytatywnych to w towarzystwie swojej przyjaciółki, baronowej von Dammbach, to jako osobista sekretarka asystująca jej małżonkowi, oficjalnemu przedstawicielowi Trzeciej Rzeszy, baronowi Ottomarowi von Dammbach. Na żółtawych stronicach miejscowej prasy nietrudno było znaleźć także przejrzyste aluzje do bliskich stosunków łączących ją z baronem. Gdy dostarczyciele plotek dla niezliczonych szanghajskich bulwarówek próbowali wypytywać na ten temat baronową, ta odpowiadała im dźwięcznym śmiechem. Żadnej odpowiedzi – tylko śmiech, który podsycał przypuszczenia, ale to, jak się wydawało, wcale nie przeszkadzało baronowej. Najwyraźniej dysponowała ona w tej kwestii informacjami z pierwszej ręki. Od trzech miesięcy Szwajcar Jean-Lou Vincent, swobodnie praktykujący korespondent prasy europejskiej, kręcił się po Szanghaju, przy czym często, by nie rzec codziennie, zaglądał do zakładu fotograficznego „Agfa” przy North Sichuan Road. Wywoływał tam zdjęcia do reportaży, które potem wysyłał w nieznanym kierunku. Nierzadko też do późnego wieczoru towarzyszył w turze po okolicznych lokalach Alfredowi Kleinbauerowi, znanemu z upodobania do rosyjskiej wódki. Przez cały czas nurtowało go jedno pytanie: czy Hilda Braun była w Paryżu gestapowskim tajnym agentem? Czy to ona poinformowała policję o jego adresie, skutkiem czego były areszt, przesłuchania i wydalenie? Jaki był jej ukryty cel? Czemu próbowała uchodzić za Żydówkę, uciekinierkę z nazistowskich Niemiec, skoro teraz pracowała w przedstawicielstwie dyplomatycznym tych samych Niemiec? Tych samych, tyle że w odległości kilkunastu tysięcy kilometrów na wschód. Można przypuszczać, że rozpoczęła tu nową grę, z nową legendą i zmienionym życiorysem. Żydówka nie mogła być pracownicą oficjalnego niemieckiego przedstawicielstwa, ale tajną agentką – czemu nie?! Zwłaszcza jeśli się wie, że przedstawiciele dyplomatyczni nierzadko znajdowali się pod obserwacją formalnie im podporządkowanych podwładnych, nieraz nawet kierowców czy niższych rangą funkcjonariuszy ambasady – wpisywało się to w ogólnie przyjętą praktykę niemal wszystkich służb specjalnych. Szedł za Hildą, gdy opuściła kawiarnię i skierowała się ku rzece. Tam jednak, na samym skrzyżowaniu, przy szerokim i zawsze świątecznie ożywionym bulwarze nadbrzeżnym położonym na prawym brzegu rzeki, której wody przecinały statki, sznury holowników i cyrkulujące we wszystkich kierunkach niezliczone dżonki, musiała się zatrzymać. Spory kawałek za nią zatrzymał się też Jean-Lou, ten dziwny Szwajcar o otwartej, chłopskiej twarzy południowca. Inni przechodnie także zwolnili kroku, a idący za nimi przepychali się do przodu, by zobaczyć, co się dzieje. Z naprzeciwka, od strony rzeki sunęła ku nim zwarta ściana ludzi – ludzki mur, nad którym kołysały się płócienne transparenty i zapisane hieroglifami proste tekturowe plansze. Niewielu spośród spacerujących bulwarem Europejczyków mogło odczytać chińskie i japońskie napisy, ale były i teksty w języku angielskim, które wyraźnie określały charakter demonstracji: „Japończycy precz, Chiny nie są kolonią!”, „Dość grabieży Chin!”, „Pracy i bezpieczeństwa!”, „Precz z wojną!”. Manifestanci stanowili mieszaninę młodzieży studenckiej i robotników, ludzi młodszych i starszych, były też kobiety z dziećmi, porządnej miejskiej odzieży towarzyszyły drelichowe ubrania frezerów i tkaczek. Na przodzie kroczyła imponująca grupa znamienitych starców – naukowców z miejscowego uniwersytetu, znanych intelektu-
alistów i brodatych buddyjskich teologów. Ci ostatni swoim wyglądem i tradycyjnym strojem przypominali stare porcelanowe miniatury z domowych modlitewnych nisz – ale im, w odróżnieniu od mądrych niebiańskich starców, przyświecały nader ziemskie, polityczne hasła. Z drugiego końca nadbrzeżnego bulwaru, od strony Ogrodu Angielskiego, rozległy się ogłuszające policyjne gwizdki, tętent kopyt i ostrzegawcze strzały. W chwilę potem chińscy konni policjanci z miejskiego wydziału bezpieczeństwa, utworzonego i wspieranego przez japońską administrację wojskową, wdarli się w tłum i zaczęli go na oślep smagać skórzanymi biczami. Hilda nie zorientowała się, jak wciągnięta przez ten ludzki żywioł znalazła się w centrum chaosu krzyczących, bijących, uciekających, wśród tętentu końskich kopyt, policyjnych gwizdków i strzałów. Łańcuch jeźdźców próbował zepchnąć demonstrantów do tyłu, piesi policjanci, uzbrojeni w bambusowe pałki, walili nimi, gdzie popadnie, a jakiś policyjny dowódca próbował zagłuszyć ogólny hałas ochrypłym wykrzykiwaniem krótkich, groźnie brzmiących, chińskich komend. Dwaj policjanci szarpali młodą kobietę, która wyrywała im się i krzyczała, podczas gdy uczepiona jej spódnicy malutka dziewczynka płakała z przerażenia. Jeden z policjantów ze złością ją popchnął i mała upadła na asfalt. W tym momencie Hilda rzuciła się do niej, wyrywając niemal wprost spod kopyt koni. Konny policjant nachylił się z siodła i szarpnął ją, rozrywając rękaw, podczas gdy Hilda desperacko broniła siebie i dziecka kułakami i przekleństwami we wszystkich znanych jej europejskich językach. Inny jeździec chwycił dziewczynę za włosy i mocno pociągnął. W tym momencie człowiek, który przez cały czas ją śledził – Szwajcar Jean-Lou Vincent – złapał go za rękę, szarpnął i ściągnął z siodła. Policjant zwalił się na ziemię, ale zaraz skoczył na nogi i podniósł pałkę, co zmusiło niespodziewanego obrońcę Hildy do ponownego uziemienia go za pomocą prawego sierpowego. Hilda, przytulając płaczące dziecko, podniosła wzrok i oniemiała ze zdumienia: przed nią, oberwany i zdyszany, stał ten sam młody człowiek z Paryża, który wymyślił sobie imię Władek. On sam we własnej osobie! – Władek, to ty? – ledwie udało jej się wymówić. Nie zdążył odpowiedzieć na to bezsensowne pytanie, bo policjant, niski i przestraszony człowieczek, znów się podniósł i właśnie sięgał do kabury po pistolet. Dlatego też należało ponownie zastosować sztukę boksu.
37 Białe pomieszczenie z jednym zakratowanym oknem wypełniał tłum aresztowanych demonstrantów. Kilkadziesiąt osób, mężczyzn i kobiet, siedziało na drewnianych ławkach lub bezpośrednio na podłodze i cicho do siebie szeptało. Gdy nieco brutalnie wepchnięto do środka Hildę i Władka, wszyscy zamilkli, choć trudno było przypuszczać, by ci Europejczycy cokolwiek rozumieli. Wszystkie ławki były zajęte i Władek, rozejrzawszy się, przysiadł pod ścianą, w najmniejszym stopniu nie interesując się swoją towarzyszką. Hilda zawahała się i w końcu pokornie ulokowała się obok niego na brudnej cementowej podłodze, pełnej niedopałków i łupin fistaszków. Panowało między nimi jakieś napięcie, kilkakrotnie rzucała na niego wyczekujące spojrzenie z nadzieją, że się odezwie, ale on za każdym razem odwracał głowę, posępny i nieżyczliwy. Znów na niego zerknęła: nie, nic się nie zmienił, przynajmniej zewnętrznie, ale nie był to już tamten wesoły i przyjacielski chłopak z Paryża, który hojnie podarował jej katedrę Notre Damę. Hilda domyślała się, jaki może być powód jego wrogiej postawy, ale ani miejsce, ani pora nie sprzyjały wyjaśnianiu absurdalnych sytuacji. A jej sytuacja była bardziej niż absurdalna, nielogiczna, nieprawdopodobna: wojna splatała swoje paradoksalne desenie, a los Hildy był tylko skromną niteczką w tym skomplikowanym wzorze. – Nie powiedziałeś mi, co tutaj robisz – odezwała się wreszcie. – A ty? – odparł ponuro, nie patrząc na nią. – Ty co tutaj robisz? – Nie to, co myślisz. – Co twoim zdaniem myślę? – Po raz pierwszy odwrócił się do niej i ostro spytał: – To ty dałaś policji adres mojego paryskiego mieszkania? Ty, prawda?! Nikt poza tobą nie wiedział, gdzie mieszkam. Nikt! Nawet towarzysze z Hiszpanii… Popatrzała na niego w osłupieniu, otworzyła usta, ale nie wydała żadnego dźwięku. To oskarżenie było takie krzywdzące i bezsensowne, że Hilda nie mogła znaleźć słów, by zaprotestować. Tym razem ona nabrała ochoty na spoliczkowanie go – zaraz tutaj, w tej sali pełnej aresztowanych demonstrantów. W tym momencie wszedł jakiś szeregowy policjant, rozejrzał się i rzekł łagodnie, wskazując na siedzącą na podłodze dwójkę Europejczyków: – Wy dwoje. Proszę ze mną. Mały pokój biurowy był porządnie zadymiony – troszczył się o to sam szef, kapitan policji miejskiej z żółtymi od nikotyny palcami. Chciwie palił, siedząc pod kwadratową plamą na ścianie, gdzie pewnie kiedyś wisiał czyjś portret, zastąpiony teraz mniejszym od niego kolorowym widokiem pekińskiego Zakazanego Miasta. Kapitan cedził dym przez brązowe zęby i kartkował szwajcarski paszport aresztanta, podejrzliwie przyglądając się granicznym pieczęciom. Panowało ciężkie milczenie. Hilda i Władek siedzieli przed biurkiem na drewnianych krzesełkach w oczekiwaniu na dalszy los. Zadzwonił telefon, kapitan podniósł słuchawkę, kogoś wysłuchał, po czym rzucił coś po chińsku i rozłączył się. Dopiero wtedy podniósł wzrok i powiedział prawie bezbłędną angielszczyzną: – Oficjalna misja potwierdza, że jest pani ich pracownikiem. Tak więc sprawę pani tożsamości mamy wyjaśnioną. Czy chce pani coś dodać dla swojego usprawiedliwienia?
– Nie mam się z czego usprawiedliwiać. Powtórzę po raz setny to samo: wasza policja zachowywała się obrzydliwie, panie… policjancie. – Kapitanie – pomógł jej. – Tak, dobrze, kapitanie. To była pokojowa demonstracja, tam były też dzieci! Powiedziałam i powtarzam: ja tego tak nie zostawię i zawiadomię barona von Dammbacha o wszystkim, co się zdarzyło, łącznie z najmniejszymi i najbardziej kompromitującymi szczegółami! – To pani prawo. A naszym prawem jest zatrzymać panią w areszcie przez trzy doby. W ciągu tego czasu postaramy się złapać tego, kto ukradł pani torebkę. Choć, szczerze mówiąc, nie wiązałbym z tym szczególnych nadziei. Kradzież własności prywatnej to szczególny przypadek, a to, że jest pani obywatelką niemiecką, nie zwalnia pani od odpowiedzialności. Trzy doby! Chyba że się wtrąci prokuratura, czego bym pani nie życzył. Z zawziętością ukaranej uczennicy ucięła: – Dobrze, posiedzę trzy doby! Nawet z wielką przyjemnością posiedzę, żeby poszło w pięty tym idiotom z waszej policji! Szef podniósł ciężkie powieki, wbił wzrok w Hildę i wreszcie powiedział obojętnym tonem: – Za aroganckie zachowanie może pani dostać jeszcze trzy. – Razem sześć. A potem? – A potem – wtrącił się Władek po francusku – poczekam na ciebie przy wyjściu i tak urządzę, żebyś na całe życie zapamiętała! Nie drażnij szefa, musimy się stąd jak najprędzej wyrwać. – To się wyrywaj, ty lizusie! – Patrzcie no, bohaterka narodowa! Joanna d’Arc! Czy jak tam u was było? Brunhilda? – Proszę nie rozmawiać między sobą i nie marnować mi czasu! – przerwał im szef i znów zabrał się do paszportu. – Dżan Lu… – Czyta się Zan Lu… – Wiem, jak się czyta… Wensien… Wen Xian… Dobrze wymawiam? – Doskonale. Wen Xian! Ma pan taki akcent, jakby się pan urodził nad Jeziorem Genewskim. – A pan gdzie się urodził? – W Lozannie, tam jest napisane. – A gdzie jest to jezioro? – Wciąż w tym samym miejscu. Nie wiem, czy mi pan uwierzy, ale Jezioro Genewskie jest pod Genewą. Jak dotąd, w Szwajcarii. Szef przyjął na wiarę to stwierdzenie i popchnął do niego kartkę, drobno zapisaną chińskimi hieroglifami. – Proszę tu podpisać, panie Wen Xian. – To jest po chińsku, a ja nie mogę się pochwalić znajomością waszych hieroglifów. – Niniejszym przyznaje się pan – wyjaśnił mu cierpliwie komendant – do pobicia funkcjonariusza państwowego. Tu proszę podpisać. Przed zanurzeniem pióra w kałamarzu Władek podrapał się w głowę, po czym rozejrzawszy się, powiedział przyjaźnie: – Coś panu powiem. Co było, to było, nie ma co robić afery. Tu jesteśmy sami swoi, prawie się zaprzyjaźniliśmy. Może załatwmy sprawę po przyjacielsku, co pan na to? Sam pan wie, jaką sympatią cieszy się w Szwajcarii szanghajska policja! Myślę, że to powinno wystar-
czyć! Sięgnął do kieszeni swojej wymiętej na wpół wojskowej koszuli i przesunął w stronę policjanta banknot o wartości pięćdziesięciu szanghajskich dolarów. Ten z zawodowym refleksem wrzucił go do szuflady. – No proszę, jak szybko przypomniał pan sobie połowę hieroglifów! A druga połowa? Władek przeszukał kieszenie i bezradnie zwrócił się do Hildy po francusku: – Mogłabyś mi pożyczyć resztę chińskiego słownika? – Przykro mi, ale przecież wiesz, że jestem bez torebki. A poza tym ta sprawa w ogóle mnie nie interesuje. Przecież zostaję na trzy dni w areszcie! – Na sześć – poprawił ją Władek. – Niech będzie sześć. Przynajmniej świat się dowie, co się dzieje w Szanghaju! – Bądź spokojna, świat się o niczym nie dowie. Nawet o bohaterstwie Brunhildy, odbywającej sześć dni aresztu wraz z zawszonymi drobnymi złodziejkami i prostytutkami, chorymi na parchy… – to mu się wydało niewystarczające, dodał więc w natchnieniu: – i na syfilis! I na trąd! Hilda wzdrygnęła się, czując swędzenie całego ciała, i w jednej chwili straciła swój bojowy wygląd. – No już dobrze, przestań. Więc co mamy robić? Władek odwrócił się do policjanta i rzekł najbardziej przekonującym tonem: – Proponuję, żebyśmy się dogadali jak cywilizowani ludzie. Daję panu moje słowo honoru, że jutro przyniosę pięćdziesiąt dolarów. – Dla mnie, panie… – spojrzał na paszport – panie Wen Xian, pańskie słowo honoru jest bezcenne, ale proszę pamiętać, że paszport zostanie u mnie. – Paszport? Tylko po moim trupie! – Czemu od razu trupy? Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi, sam pan powiedział. A paszport i tak muszę zatrzymać. Takie są przepisy. Zostanie on panu zwrócony drogą urzędową. Jakie pan ma wieczne pióro? Władek rozpromienił się, nie przyszło mu to do głowy. – Mont Blanc. Złota stalówka, osiemnaście karatów. Daję je panu w prezencie jako przyjacielską pamiątkę. Proszę nie odmawiać, zrobiłby mi pan przykrość! Szef wziął pióro, zdjął zakrętkę i rzuciwszy sceptyczne spojrzenie na stalówkę, by sprawdzić próbę złota, zrobił parę kresek na białej kartce. Władek zauważył z entuzjazmem: – Sam pan widzi: pisze! – Dobrze, wierzę, że jutro przyniesie pan pieniądze. Panienko, mam nadzieję, że podobny incydent już się nie powtórzy. Proszę w naszym imieniu przekazać panu baronowi wyrazy szacunku. Hilda skinęła w milczeniu głową, podczas gdy policjant znów zaczął przeglądać szwajcarski paszport. Władek błędnie ocenił to zainteresowanie i wyciągnął rękę, bo przecież dodatkowo poparł swoją przyjaźń piórem Mont Blanc, osiemnaście karatów. Tymczasem szef położył dłoń na dokumencie. – A paszport? – spytał bezradnie aresztant. – Tak, jak mówiłem: zostanie zwrócony drogą urzędową. Jest pan wolny, panie… panie… – Wen Xian! – wrzasnął Władek, zerwał się z miejsca i pomaszerował ku drzwiom.
– Zaraz, zaraz!… Zostawisz mnie tutaj? – zawołała z przestrachem Hilda, która jeszcze minutę wcześniej upierała się, by spędzić sześć bohaterskich dni w areszcie Szanghajskiej policji. Niechętnie zawrócił, złapał ją za rękę i dość brutalnie pociągnął za sobą. Czekali na samochód niemieckiego przedstawicielstwa dyplomatycznego, siedząc wprost na chodniku przed komisariatem. Hilda milczała, Władek ze złością zaciągał się papierosem. – Powiesz mi teraz, kim jesteś? – spytał wreszcie. – Jestem tą samą osobą, co w Paryżu. Tą samą, przysięgam. Ale to wszystko jest bardzo skomplikowane. Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo. To była dla mnie jedyna szansa ratunku. Rozumiesz? – Nie. I nawet nie próbuję. Jesteś na utrzymaniu gestapo? – Boże, co za brednie! – Ciekaw jestem, jakim cudem Żydówce – jeśli rzeczywiście nią jesteś – udało się pozyskać zaufanie tych nazistowskich bandytów? – Jeśli masz na myśli barona, to on wcale nie jest bandytą, tylko miłym starszym panem, który bardzo dużo dla mnie zrobił. – W zamian… za co? – Chiński klimat najwyraźniej d nie służy, przestań gadać głupstwa! Po prostu z mojego paszportu nie widać, że rodzice byli przechrzczonymi Żydami. Opowiadałam ci, jak zmieniliśmy nazwisko z Braunfeld na Braun. I jak niemal przypadkiem udało mi się wyrwać z Niemiec… Żeby teraz trafić tutaj jak śliwka w kompot! A może zapomniałeś? – Niczego nie zapomniałem. I co dalej? – Kto jak kto, ale ty na pewno masz własną opinię na temat oceniania ludzi według ich paszportów. Prawda, panie Szwajcarze? Udało mi się wyciągnąć dobry los, ale nie wiem, jak długo będzie to trwało*.. I słuchaj, Władek, to wszystko musi zostać między nami. Jeśli się dowiedzą, to jestem skończona! Długo milczał, aż wreszcie spytał nieufnie: – Więc w Paryżu nie dałaś policji mojego adresu? – Boże, co za nonsens! Nie! Nie, nie i jeszcze raz nie! Uwierz mi! – Za wcześnie, żebym ci uwierzył. Muszę najpierw wiedzieć, kim naprawdę jesteś. – A ty kim naprawdę jesteś? – Też jestem tym samym, co w Paryżu. Jeśli pamiętasz. – Pamiętam. Poliglota, który raptownie zniknął bez śladu i nigdy więcej nie dał znaku życia. Z całej tej afery z policją dowiedziałam się tylko, że zajmowałeś się czymś niezgodnym z prawem. – Bardzo jestem ciekaw, jak się o tym dowiedziałaś, skoro przez cały czas postępowałem absolutnie zgodnie z przepisami. – Tere-fere kuku! Czech, Polak, Portugalczyk. Teraz nagle urodziłeś się w Lozannie. Jestem szczęśliwa, że znam porządnego obywatela szwajcarskiego, który przez cały czas postępuje absolutnie zgodnie z przepisami. Pewnie jesteś skromnym producentem serów. Albo czegoś innego. W każdym razie czegoś absolutnie zgodnego z przepisami. A ja, idiotka, straciłam dla ciebie głowę jak bezdomny piesek! Władek długo milczał, aż wreszcie oskarżycielsko wyciągnął ku niej palec i rzekł z ponurą
wściekłością: – Jeśli chcesz wiedzieć, to ja też dostałem na twoim punkcie szmergla! I to jakiego! – Splunął w uliczny kurz i demonstracyjnie długo rozcierał plwocinę swoim ciężkim, wojskowym buciorem. – W gruncie rzeczy takiego sobie, ale w każdym razie… myślałem o tobie także wtedy, kiedy już nie byłem w Paryżu. – Tylko gdzie? – Gdzieś. Nieważne. Ale nie mogłem się z tobą skontaktować, nie było jak. Zresztą, do diabła, przecież ja nawet nie wiedziałem, gdzie mieszkasz. – Teraz już wiesz. Ale nie wydaje mi się, żebyś był tym samym chłopakiem, który rzucał buty z paryskich mostów. – I ty już nie jesteś tamtą zahukaną dziewczyną, która nie miała pieniędzy nawet na bagietkę z szynką… Opowiesz mi, co się stało z… twoimi żydowskimi problemami? Z odmową tych kretynów na udzielenie ci prawa azylu? Jak tu się dostałaś? Jakim cudem zostałaś sekretarką tego nazisty? – Nie odpowiadam na więcej niż trzy pytania naraz. Nie teraz. I nie tutaj. Zawsze możesz do mnie zadzwonić. Mam dziwne wrażenie, że nie mówię ci nic nowego. – Zgadłaś, sto razy brałem do ręki słuchawkę i rezygnowałem. Jasne, zadzwonię. Ale nie zapominaj, że jesteś moją dłużniczką: dziś straciłem przez ciebie pół dniówki. I pięćdziesiąt dolarów. – Sto, jeśli dobrze zrozumiałam. – Te drugie pięćdziesiąt zapłacisz ty. – Kto zaproponował łapówkę, ten niech ją płaci. Nie chcę uczestniczyć w korumpowaniu Podniebnego Cesarstwa! Za to, że oszczędziłeś mi sześciu dni aresztu, mogę wnieść do tej transakcji sumę jednego dolara. Szanghajskiego. I ani centa więcej! – Tak? To ty mnie w to wszystko wrobiłaś. Na twoim miejscu wziąłbym na siebie w imieniu Trzeciej Rzeszy całe te sto dolarów! – Więc weź na siebie, właśnie o tym mówię! Oczywiście jeśli masz pieniądze. Jeśli nie, mogę ci pożyczyć. A gdzie ty właściwie pracujesz? Tylko szczerze! Przez chwilę milczał, próbując jak najbardziej przekonująco sformułować swoją odpowiedź: – W tej chwili jestem wolnym strzelcem. – Mówisz to tak, jakbyś w Paryżu był senatorem. I od jak dawna jesteś tutaj… wolnym strzelcem? – Od trzech miesięcy. I już znam pięć słów po chińsku. – Mówiłam: poliglota! – Przez chwilę milczała w zamyśleniu, zawahała się i spytała: – A wiesz, o co mnie spytała portierka, ta gruba, chyba ją pamiętasz, kiedy cię aresztowano? Spytała, czy nie jesteś niemieckim szpiegiem. – Nie, zdecydowanie nie jestem. – Co do niemieckiego szpiega to ci wierzę na sto procent. Wiem to z całą pewnością. Ale wiem także, że ani razu nie powiedziałeś mi prawdy. Teraz, kiedy skończysz ze swoim szwajcarskim okresem, nie zacznij mi wmawiać, że jesteś Senegalczykiem… Ja zresztą zawsze twierdziłam, że szwajcarscy serowarzy przed opuszczeniem bacówek powinni przejść kurs dobrych manier. Nie myślałeś o tym, żeby mi zaproponować papierosa? Władek gorączkowo zaczął przeszukiwać kieszenie koszuli i wyciągnął pogniecioną paczkę. Hilda ze zdziwieniem spojrzała na miękkiego, na wpół pustego papierosa, po czym ze stra-
chem odskoczyła przed ogromnym płomieniem, który wybuchł z żołnierskiej benzynowej zapalniczki. – Ale zapalniczka! W razie wojny mogłaby spełniać też funkcję miotacza ognia. – Prawda? – powiedział z roztargnieniem i nagle ni stąd, ni zowąd zapytał: – Jakim człowiekiem jest ten twój baron? – Dlaczego? Też się naczytałeś tych bredni w gazetach? – Nie pytam o twoje sprawy osobiste. To mnie nie interesuje… Pytam o coś innego: czy on podziela twoje poglądy… na przykład na niejakiego Adolfa Schicklgrubera, bardziej znanego jako Hitler? Czy rozmawiacie o takich sprawach? – Nie jestem pewna, czy powinien o tym rozmawiać z sekretarką. Dlaczego pytasz? Chcesz mi coś o nim powiedzieć? Myślę, że wiem o nim wszystko. – Tak sądzisz? – rzucił, podczas gdy jego myśli błądziły gdzieś daleko. Bezmyślnie machnął ręką. – Zresztą to nieważne. Wstała. – No, jest samochód. Przepraszam za to zamieszanie, Wen Xian. Mimo wszystko nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię znowu spotkałam… Zadzwonisz kiedyś do mnie, prawda? Proszę cię, zadzwoń! Chciała go pocałować w niegolony od kilku dni policzek, ale się odsunął. Obok zatrzymał się czarny opel z hitlerowskim proporczykiem na lewym błotniku – osobisty samochód ekscelencji barona von Dammbacha. Ściskając w zębach papierosa i mrużąc oko przed ostrym dymem, Władek długo patrzył za czarną limuzyną, dopóki nie zniknęła w potoku riksz, rowerów i autobusów. Wartownik przy wejściu do komendy uśmiechnął się i powiedział: – Piękny, bardzo piękny lejdi! Yes-yes!
38 Sekretarka sir Washburna znacząco spojrzała na swój ręczny zegarek i z nieukrywanym zdziwieniem popatrzała na stojącego przed nią mężczyznę w rozpiętej kurtce mundurowej i wielkich jak łodzie wojskowych butach. – Mister Vincent, to nie moja sprawa, ale pozwolę sobie zwrócić panu uwagę, że lord nie przywykł, by jego podwładni się spóźniali. Teraz z kolei zdziwił się mister Vincent: – Podwładni? Posłuchaj, moja panno, ja nie jestem podwładnym lorda z trzech powodów. Co najmniej trzech! Po pierwsze dlatego, że nie jestem szeregowcem najjaśniejszych brytyjskich wojsk kolonialnych, tylko swobodnie praktykującym dziennikarzem. Po drugie nie jestem obywatelem brytyjskim, tylko, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, Szwajcarem. I po trzecie ja z zasady nie czuję się podwładny nikomu i niczemu poza prawami mojego kantonu. Jest taka jednostka państwowa, nie wiem, czy pani wiadomo. Ta przemowa nieco stropiła sekretarkę, ale nie poddała się: – Proszę nie siadać na moim biurku! Pan Washburn wyraźnie zarządził… – Chciała pani powiedzieć: uprzejmie poprosił… – Skoro panu na tym zależy! – Dziewczyno, ty mi się naprawdę podobasz! Ale nie jestem podrywaczem i daruję d wolność. Tak więc o co poprosił pan Washburn? – Żebym poleciła panu w jego imieniu, aby się pan natychmiast u niego stawił. Mam nadzieję, że to nie narusza praw pańskiego kantonu. I proszę nie zajmować zbyt wiele czasu, bo za chwilę ma następne spotkanie. Pomieszczenie było obszerne, urządzone surowo i skromnie. Było w nim coś z koszar i tylko kamienny Budda w rogu, obok brytyjskiego sztandaru i pod skromnymi portretami Ich Wysokości, przypominał, że jesteśmy na Dalekim Wschodzie. Pod sufitem obracało się samolotowe śmigło, a prawie całą ścianę na lewo od biurka zajmowała wielka mapa Szanghaju i pasa przybrzeżnego. Przybysz dziarsko się przedstawił: – Jean-Lou Vincent, sir, do usług! Lord nie podał mu ręki, zachowując się jak generał, któremu ani w głowie witać się w ten sposób z szeregowcami. Skrzyżowawszy ręce za plecami, z ciekawością przyglądał się wyluzowanemu Szwajcarowi w rozpiętej koszuli z podwiniętymi rękawami, zatrzymując na dłużej zdziwiony wzrok na ogromnych buciorach z grubymi podeszwami. Władek uchwycił jego spojrzenie i pochylił się, patrząc na buty. – Ach, buty! Fantastyczne, prawda? Wyfasowane z hiszpańskiej armii republikańskiej. Przez dwa lata jako dziennikarz wydeptałem w nich nie wiem ile kilometrów od Pirenejów do Gibraltaru i ciągle są jak nowe! Umrze pan ze śmiechu, kiedy opowiem, jak podczas bombardowania Madrytu… Lord przerwał mu: – Nie zapraszałem pana po to, by mi pan opowiadał historię swoich butów! – Ach, tak? Więc czym mogę panu służyć? Dopiero teraz wyjaśniło się, dlaczego lord trzyma ręce za plecami: tkwił w nich szwajcarski paszport Vincenta.
– Panie Vincent, niech pan spróbuje przede wszystkim przysłużyć się sobie samemu. Przeciwko panu został skierowany protest szanghajskiej komendy policji z oskarżeniem, że narusza pan status dziennikarza zagranicznego i bierze udział w ekscesach. Dokonał pan uszkodzenia ciała pokojowo realizującego swoje zadania policjanta. – Zapewniam pana, że wcale nie tak pokojowo. Oni bili! – Radzę panu nie ingerować w ich sposób życia. Jeśli dobrze zrozumiałem, przybył pan tutaj z Hiszpanii… – W pewnym sensie… – Więc tak czy nie? – W pewnym sensie tak. Ale najpierw wstąpiłem do Francji – Luwr, Mona Liza i te rzeczy. A przy okazji plac Pigalle, sam pan rozumie. Potem zahaczyłem o Szwajcarię, żeby odwiedzić mamę. Tutaj jestem od trzech miesięcy. – To wzruszające, że pomyślał pan o odwiedzeniu mamy. Może pan jednak zauważył, że tutaj nie jest Hiszpania, gdzie każdy gospodarował jak we własnej kuchni. – To porównanie z kuchnią spodobało mi się. Naprawdę to nie jest czczy komplement! Zwłaszcza kiedy się pamięta, jakiego piwa tam nawarzono. A jeśli tutaj jeszcze nie jest Hiszpania, to będzie. Proszę mi wierzyć. Lord ze zdziwieniem przechylił głowę, przyjrzał się swojemu gościowi i wreszcie powiedział: – Nie rozumiem meandrów pańskiej myśli. – To tak samo jak moi nauczyciele, którzy wciąż wyganiali mnie z lekcji. A potem ni stąd, ni zowąd okazywało się, że mam rację… Chodzi mi o to, milordzie, że Hiszpania była próbą wytrzymałości militaryzmu europejskiego, podobnie jak Szanghaj – japońskiego. W Europie ten sprawdzian zakończył się całkowitym sukcesem, hiszpańska armia republikańska została pokonana. Przez ten czas Anglia i Francja, jeśli pan słyszał, trzymały się z boku pod hasłami: „Nieingerencja” i „Lepsi faszyści niż komuniści”. – I jestem przekonany, że miały rację! – z przekonaniem powiedział sir Washburn. – Nie wątpię, jest pan prawdziwym, zatwardziałym Brytyjczykiem! Ale chciałbym panu jedno powiedzieć: pisałem reportaże o angielskich ochotnikach z brygad międzynarodowych. Dzielni chłopcy, Anglia może być z nich dumna. Pod Teruelem wielu z nich zginęło, ale oni zginęli nie za Hiszpanię czy za komunizm. Oni bronili demokracji, milordzie. I przegrali bitwę. Próba generalna faszyzmu zakończyła się dla niego sukcesem – teraz na europejskiej scenie trwa uroczysta premiera. Zbombardowanie Guerniki stanowiło apoteozę hiszpańskiego flamenco, teraz ten taniec kontynuowany jest w wariancie niemieckim. Wkrótce też angielskie miasta będą rujnowane do fundamentów, zapewniam pana. – Nonsens! To śmieszne! – Tak, można umrzeć ze śmiechu… Zwłaszcza jeśli ten spektakl okaże się bolesny. Założymy się? Lord nie miał jednak ochoty się zakładać. Władek z westchnieniem rozejrzał się naokoło i spytał: – Mogę zapalić? – Nie. – Tak przypuszczałem. Ale mówiliśmy o czymś innym. Proszę posłuchać, co panu mówi skromny, niezależny dziennikarz: Szanghaj jest Hiszpanią Dalekiego Wschodu. Także tutaj po próbie generalnej nastąpi premiera na dużej scenie. Stanie się to, jeśli już teraz nie uświado-
micie Japończyków, że przy pierwszej próbie rozszerzenia inwazji dacie im taki wpierdol… – Och! Zgorszenie barona było uzasadnione, jako że w drzwiach stała rozpromieniona baronowa von Dammbach. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Ja zawsze jestem punktualna jak Big Ben, milordzie! Sir Washburn skłonił się lekko. – Pani nigdy nie przeszkadza, baronowo. – I odwróciwszy się do Władka, wręczył mu paszport. – Niech pan to bierze i znika. Jeszcze będziemy mieli okazję porozmawiać na temat prób generalnych. – Tak, tak, z przyjemnością. Swoją drogą, sądząc po pana sekretarce, spodziewałem się, że będzie pan o wiele bardziej nadęty. I przyjacielsko poklepał lorda po ramieniu, na co ten omal się nie zakrztusił. Wychodząc, obywatel szwajcarski Jean-Lou Vincent rzucił zaciekawione spojrzenie na baronową. Ona także się odwróciła, by zmierzyć wzrokiem typa w rozchełstanej żołnierskiej koszuli i butach wielkich jak łodzie. Dopiero gdy zamknął za sobą drzwi, spytała: – Kto to był? W odpowiedzi sir Washburn wymownie postukał się palcem w głowę. – Przyszłam, milordzie, żeby porozmawiać z panem o bekasach. Wiedząc, jakim pan jest pierwszorzędnym strzelcem, nie wątpię, że w niedzielę będą one spadały z nieba jak deszcz. – Ale moje oczy, droga pani, moje oczy nie są już te same. Gdyby mnie pani widziała, kiedy byłem młody, na polowaniach na pustyni Namib! – Och, jestem pewna, że wtedy z nieba spadały ustrzelone lwy! Roześmiał się, wziął jej dłonie i ucałował. Podczas spotkania z przedstawicielami żydowskiej wspólnoty uchodźczej w Hongkew lord nie skłamał, mówiąc, że z powodu stanu wojny między Anglią a Niemcami nie utrzymuje on oficjalnych kontaktów z szanghajskimi przedstawicielami Trzeciej Rzeszy. Była to najszczersza prawda. Nieoficjalne stosunki trwały jednak nadal – przez lata pobytu tutaj ludzie zdążyli się zaprzyjaźnić, ich dzieci flirtowały ze sobą, a dziś baronowa przychodziła ustalić szczegóły pikniku połączonego z polowaniem na bekasy. Przynajmniej tak zostało powiedziane sekretarce. Stanowiło to dowód, że wojna może też zbliżać ludzi z obydwu stron frontu. Pod warunkiem, że jest on od nich daleko, na drugim końcu świata.
39 Istvan Keleti, zwany dla uproszczenia Madziarem, podniósłszy się, usiadł na brudnej, zniszczonej macie. Przesunął dłonią po twarzy, rozejrzał się naokoło zaspanymi, czerwonymi oczyma i powoli przypomniał sobie, gdzie jest. Spojrzał na swój wielki ręczny zegarek z siatką ochronną, kupiony od angielskich marynarzy – była niedziela 7 grudnia, godzina szósta po południu. Czas, by wyruszyć do tego przeklętego marynarskiego szynku „Błękitna Góra” przy Nansha Road, niedaleko portu. Nie było tam żadnej góry, tylko brudnobrunatne wody rzeki Jangcy, a na nich upstrzone odchodami kormoranów dżonki i japońskie kutry policyjne, kołyszące się na rybackiej przystani przy każdym przepłynięciu większego statku. Przez dwa zasnute pajęczyną okienka płynęło mętne światło gasnącego zimowego dnia, mieszające się z zawisłymi pod sufitem warstwami niebieskawego dymu. Było zimno; tego niskiego, ponurego pomieszczenia od lat nie ogrzewano. Na matach pod ścianami spoczywali w błogim odrętwieniu lub cicho i w zamyśleniu palili swoje długie bambusowe fajki obdarci kulisi, którzy właśnie zarobili parę groszy i marnowali tutaj ostatnią szansę zjedzenia porządnego posiłku; drobni chińscy przekupnie, którzy otwierali sklepiki z prażoną kukurydzą, pieczonym grochem i różnobarwnymi sokami dopiero wieczorem, kiedy tłum zaczyna wypełniać bulwary; zrujnowani rosyjscy emigranci w kozackich mundurach; wreszcie jedna jedyna blada jak śmierć dziewczyna – sądząc z wyglądu, najprawdopodobniej Skandynawka. Była to tania palarnia dla ludzi o skromnych możliwościach; proponowane tutaj opium było „drugiego palenia” – już raz użyte w drogich, luksusowych i elitarnych palarniach dla najbogatszych. Tu substancją odurzającą była zwęglona słoma makowa zawierająca ciężkie smoły odpadowe, która szybko i głęboko oszołamia i uderza jak młotem do głębi mózgu. Póki człowiek śpi, pogrążony w błogiej niepamięci, można wytrzymać, duszę i sny wypełnia wówczas słodki bezwład, ale potem przychodzi nieprzezwyciężony wstręt do jakiegokolwiek jedzenia i ciężki kac, z którego można się wyrwać tylko ponownym lotem ku niebiańskiej błogości na skrzydłach następnej fajki. Usta Madziara wypełniała sucha gorycz, język miał jak posypany opiłkami i każde przełknięcie śliny sprawiało mu ból. Tak to już jest, tak się dzieje z każdym, kto się budzi po „drugim paleniu”. Marzył teraz o dużym, bardzo dużym wiadrze ryżowego piwa – tego obrzydliwego żółtego napoju, w którym nie było ani chmielu, ani piany, ale który gasił pragnienie lepiej niż sprzedawana w dwulitrowych butelkach przegotowana woda zalatująca błotem. „Najtańszy ból głowy na świecie!” – tak określiłby Madziar miejsce tych żółtawych chińskich siuśków, zwanych umownie piwem, wśród innych napojów używanych przez Homo sapiens, to dwunogie stworzenie ukarane przez ewolucję największym mózgiem, przez co i ból głowy ma największy. Z trudem się podniósł i ruszył do wyjścia, omijając leżących. Po drodze zatrzymał się i obciągnął spódnicę odurzonej do nieprzytomności dziewczyny, by przykryć jej odsłonięte uda. – Good bye, droga Ilono! A może masz na imię Ingrid? Albo Jeannette? Pozdrowienia i ucałowania dla Europy, o której teraz śnisz z otwartymi oczyma. Nasza kochana, wstrętna Europa! Ale może zdołasz się stąd wyrwać, życzę ci z całego serca. Powiedział to po węgiersku, patrząc ze współczuciem na bladą dziewczynę, leżącą z uchylonymi ustami i z niewidzącym spojrzeniem utkwionym w suńcie. Potem westchnął i machnął ręką: nie zdoła się wyrwać, to więcej niż pewne! „Drugie palenie” trzyma mocno – jak za-
rdzewiały potrzask na wilki, jak przykuty do ściany stary więzienny łańcuch, jak kotwiczny kamień rzucony w nieprzejrzane głębie duszy. W przedsionku pochylił się nad miednicą i ochlapał twarz wodą. Stara kobieta z polakierowanymi na czarno zębami, przez co jej usta przypominały ciemną otchłań, z rytualnym ukłonem zadziwiającym w tej zawszonej norze podała mu wątpliwej świeżości ręcznik, który Madziar z abominacją odsunął. Było więcej niż pewne, że ta wiekowa kapłanka jednej z niezliczonych szanghajskich świątyń „drugiego palenia” nie zna węgierskiego, ale Istvan Keleti chciał do niej przemówić w swoim ojczystym języku: – Dzięki, hrabino Marico, dzięki, żółtolica mimozo. Oto twoje pieniądze. I serwus, do następnego razu! Wysypał na jej kościstą dłoń napiwek składający się z kilkunastu drobnych miedzianych monet i ruszył w dół po skrzypiących drewnianych schodkach. Na dworze było wilgotno, zimno i nieprzyjemnie. Ciężkie chmury, migające, różnokolorowe reklamy i oświetlone wystawy na zaskakująco pustych ulicach stwarzały niespokojną atmosferę nieszczęścia zagrażającego miastu. Jadąc rikszą w stronę portu, zorientował się, że podczas jego narkotycznej nieobecności musiało stać się coś niezwykłego. Na narożnikach ulic oraz dachach hoteli i wyższych budynków dyżurowali japońscy wartownicy, gdzieniegdzie skrzyżowania zatarasowane były przez samochody opancerzone i miniaturowe czołgi produkcji włoskiej z lufami dział skierowanymi ku niewidzialnemu przeciwnikowi. Panowało jakieś rozdygotane napięcie, nieliczni przechodnie z pośpiechem wracali do domów, nad ich głowami nisko przelatywały małe i zwinne jak osy japońskie myśliwce, które w zapadającym nad Szanghajem zmierzchu raczej się słyszało, niż widziało. Madziar leciutko trącił nogą plecy kulisa, który nieco zwolnił i, nie zatrzymując się, odwrócił głowę. – Co się dzieje, masta-masta? – spytał go po angielsku. Chudemu kulisowi z pewnością pochlebił zwrot „masta-masta” i w przekonaniu, że również mówi po angielsku, nie przerywając biegu, zasypał Madziara zdyszaną tyradą, z której ten nic nie zrozumiał. Poza słowem „Nippon”. Wydawało się jednak, że to właśnie ono było najważniejszym, kluczowym słowem w opisie ostatnich wydarzeń. Nieco dalej znów dotknął czubkiem buta pleców kulisa. – Stop, łaskawco! Stop! Chuderlawiec stanął w miejscu jak pokorna szkapa. Madziar pobiegł do trafiki przy hotelu „Palace”. Sprzedawcą był uśmiechnięty człowieczek, który trzykrotnie się ukłonił, po czym pytającym gestem pokazał klientowi paczkę papierosów z ciemnego algierskiego tytoniu. Madziar przecząco pokręcił głową. – Nie, nie papierosy. Chcę wiedzieć, co się tutaj stało. Avio? Nippon. Realize? Verstehen? Understanding? Co się stało z Nippon? Sprzedawca uśmiechnął się jeszcze przyjaźniej i ze zrozumieniem pokiwał głową. – Yes-yes, sir! I zastąpił proponowane papierosy japońskimi. Pianista machnął ręką, wziął papierosy, zapłacił i wyszedł, odprowadzany kolejnymi trze-
ma pokłonami. Tak więc Nippon. To znaczy Japonia. To jasne, ale co dalej? Miasto już znało nowinę, rozeszła się ona błyskawicznie: światowe rozgłośnie na wyścigi informowały, że tego ranka japońskie lotnictwo dokonało niespodziewanego i druzgocącego ataku na amerykańską bazę wojskową Pearl Harbor na hawajskiej wyspie Oahu. Atak ten był więcej niż niespodziewany w sytuacji, kiedy równolegle toczyły się intensywne japońskoamerykańskie rozmowy o nieagresji, a zawarcie paktu było tylko kwestią czasu. Cios był tak ogłuszający, że w powstałej apokalipsie w krótkim czasie Japończycy zdołali unieszkodliwić osiem pancerników, sześć krążowników i jeden torpedowiec. Liczba zniszczonych na ziemi i w powietrzu samolotów wyniosła 272, a poległych Amerykanów – 2476. Siódmego grudnia, niedziela – w tym dniu zatonięcie „Arizony”, jednego z symboli amerykańskiej obecności wojskowej na Oceanie Spokojnym, położyło kres pokojowej Ameryce, a amerykańskie marzenie włożyło wojskowy mundur. Wszystko ma jednak swoją cenę i Japonia też musiała boleśnie zapłacić: mimo panującego w Pearl Harbor chaosu Amerykanom udało się strącić samolot, w którym znajdował się prowadzący operację genialny japoński strateg wojskowy admirał Yamamoto. Róża wiatrów nagle zawirowała, myląc kierunki, i dosłownie w ciągu paru minut dwie wojny kontynentalne – europejska i dalekowschodnia – przekształciły się w drugą światową. Stanowiło to też początek japońskiej ekspansji. W dzień po Pearl Harbor wojska japońskie opanowały Malaje, a następnie Filipiny. Kolejno wywieszały białą chorągiew brytyjskie kolonie Singapur i Victoria, znana też jako Hongkong, po nich Birma, Nowa Gwinea, Indie Holenderskie. Pamiętano też o dalekich horyzontach Nowej Zelandii i Australii. Wyspiarskie Cesarstwo Wschodzącego Słońca wkrótce miało opanować nie tylko Ocean Wielki, czyli Spokojny, lecz i zawładnąć niemal całą światową produkcją kauczuku, cyny, chininy i ryżu. To wszystko miało się dopiero wydarzyć. Na razie ta wszechogarniająca i zwycięska ekspansja japońska, porównywalna pod względem tempa i skali z niepowstrzymanym pochodem armii hitlerowskich w Europie i północnej Afryce, była jeszcze w zarodku. Jedynym, czego węgierski emigrant Istvan Keleti mógł się dowiedzieć w portowym szynku, gdzie każdego wieczoru do wczesnego poranka wygrywał na rozstrojonym pianinie własne improwizacje na temat popularnych amerykańskich melodii filmowych, były informacje na temat usytuowania nieznanego dotychczas geograficznego i wojskowo-strategicznego pojęcia Pearl Harbor. Szynk, mieszczący się w suterenie kilkupokojowego parterowego hoteliku, był ciemnym i wilgotnym miejscem o nieotynkowanych, ceglanych ścianach i z betonowym parkietem, gdzie marynarze mogli potańczyć ze swoimi dziewczynami. Ta „Błękitna Góra” w rzeczywistości leżała w dołku i schodziło się do niej po kilkunastu schodkach na maksymalną głębokość, jaka dopuszczalna była w Szanghaju – mieście zbudowanym na osadzonych w mokradle pylonach. Już głębsze o pół metra piwnice były stale zalane wodą i dlatego to ogromne miasto nie miało schronów przeciwbombowych. Faktem tym tłumaczono między innymi ogromną liczbę ofiar japońskich bombardowań spośród ludności cywilnej. Hilda była tu jeden jedyny raz, poszukując swojego paryskiego przyjaciela. Jej widok wywołał jednak tyle pożądliwych spojrzeń marynarzy, tyle gwizdów i zaczepek, że Madziar pospiesznie wyprowadził ją na zewnątrz. Usiedli wtedy w kawiarni wiedeńskiej. Istvan bez przekonania grzebał widelczykiem w
torcie i kilkakrotnie nawet czynił bohaterskie próby zjedzenia kęsa czy dwóch. Podparłszy twarz pięściami, Hilda w milczeniu obserwowała swojego przyjaciela. Skóra na jego twarzy, sucha jak pergamin i napięta na wystających kościach policzkowych, które przypominały o dalekim azjatyckim pochodzeniu przodków, przybrała szarobury kolor z czerwonawym odcieniem, co wyraźnie wskazywało na korzystanie z pochodnych maku. Madziar pierwszy przerwał milczenie: – No i jak żyje dziewczyna z paryskiego Hal? Hilda wzruszyła ramionami. – Żyje. Jakoś sobie radzę. A ty? – Gówniana ta robota. Nie uwierzysz, ale tu zatęskniłem nawet za najgorszymi budapeszteńskimi spelunami. Z ich sentymentalnymi pijakami, czerwonym winem i genialnymi cygańskimi przygrywkami. U nas nie ma morza, tylko taka kałuża – Balaton. Nie wiem, czy słyszałaś. I chwała Bogu, bo mam serdecznie dość marynarzy. Stęskniłem się też za Alainem Contim. W porządku był chłop. – Pewnie walczy gdzieś w Afryce. – To znaczy, że go nie znasz. On jest z tych, co nie dadzą sobie zrobić krzywdy. Alain Conti na wojnie? O, ty go naprawdę nie znasz! Alain Conti teraz pewnie sączy koniak przy swoim białym fortepianie i jest mu kompletnie wszystko jedno, jakie szuje rządzą Francją. Madziar nie wiedział, jak bardzo jest daleki od prawdy. O wiele później, dopiero po zakończeniu wojny, miał się dowiedzieć, że Alain Conti, filmowiec z cygarem, głównodowodzący filmowych dziewcząt, 4 lutego 1944 roku nad ranem został rozstrzelany w paryskim gestapo za ukrywanie angielskich spadochroniarzy. Jeszcze przez chwilę rozmawiali, siedząc w tej wiedeńskiej kawiarni, którą od Wiednia dzielił cały świat. Wtedy stało się jasne, że ich drogi bezpowrotnie się rozeszły: ona nie mogła przychodzić do „Błękitnej Góry”, on nawet nie chciał słuchać o białej niemieckiej rezydencji z powiewającą pośrodku trawnika swastyką. Hilda próbowała coś wspomnieć o Nanking Road, o kawiarni, w której siedzieli lub o księgarni francuskiej, ale obrzydzenie, które odmalowało się na twarzy Istvana, powiedziało jej, że jest to beznadziejny wysiłek – interesowały go inne zajęcia, dość odległe od kawiarni i księgami. Bąknął tylko, że kiedy „będzie wolniejszy”, skontaktuje się z nią, by zwrócić przypadającą na niego część pieniędzy otrzymanych za sprzedaż naszyjnika z różowych pereł. Hilda nie była na tyle naiwna, by wziąć to poważnie. W tym samym szynku między dziewiątą wieczorem a północą występowała śpiewaczka, niejaka Elisabeth Müller-Weissberg, wytworna zielonooka i miedzianowłosa osoba, zabawiając, a nieraz wprawiając w dziki zachwyt marynarzy z niemieckich okrętów wojskowych i statków handlowych. Wykonywała ona repertuar Zarah Leander, jednej z najjaśniejszych gwiazd Trzeciej Rzeszy. Dla tak doświadczonego pianisty jak akompaniujący jej Madziar było jasne, że ta śpiewaczka, dysponująca wysoką, profesjonalną kulturą, w europejskim okresie swojego życia z pewnością śpiewała dla innej publiczności niż ta w szynku. Widać było, że bardzo starała się odnaleźć w nowym dla siebie gatunku, ale stale dość daleko jej było do Zarah Leander z jej piersiowym głosem i pełną namiętności artykulacją. Występy wywoływały hałaśliwe i wesołe reakcje ze strony marynarzy zarówno angielskich i francuskich, jak i niemieckich; ci pierwsi witali repertuar Zarah Leander drwiącymi gwizdami, ci drudzy – frenetycznymi oklaskami. Szanghaj był wciąż jeszcze gościnnym portem, otwartym dla wszystkich
statków, a marynarze mimo płonącej w Europie wojny odnosili się do siebie sympatycznie i po koleżeńsku. Gdyby jednak już wtedy znane były pogłoski, że Zarah Leander, pupilka Führera i ulubienica nazistowskiej elity, pracuje dla angielskiego wywiadu – pogłoski, które zresztą nigdy nie zostały przez Anglików ani potwierdzone, ani zdementowane – to gwizdy i brawa, towarzyszące występom Elisabeth Müller-Weissberg, z pewnością rozkładałyby się inaczej. Nikt nie wiedział, jakie wiatry przywiały ją na Daleki Wschód. Była mało towarzyska, może trochę wyniosła i zawsze umiała trzymać marynarzy na przyzwoity dystans. Subtelnie dawała im do zrozumienia, że z nią straciliby tylko czas, podczas gdy w lokalu zawsze pełno było chętnych dziewcząt wszystkich ras i aparycji, a strome schody w głębi sali prowadziły prosto do różowych przybytków chińskiego Erosa. Nie piła i odmawiała wszelkich poczęstunków, wszelkiej próby zbliżenia. Dotyczyło to także Istvana Keletiego, który nigdy nie zdołał sforsować niewidzialnej i chłodnej przegrody, jaką śpiewaczka wzniosła między sobą i innymi. Jedynym, co ich odrobinę ze sobą zbliżało, był język niemiecki, jedyny język obcy, jakim Madziar przyzwoicie władał – odległe wspomnienie po dawnej wielkości Austro-Węgier. Późno w nocy przychodził po nią szczupły, wysoki mężczyzna w znoszonym ubraniu robotnika czy hotelowego chłopca do mycia samochodów, z którym odjeżdżali rikszą do domu. O ile Madziar mógł się zorientować, był to jej mąż, pewnie zbiedniały Żyd, z którym mieszkała gdzieś na drugim brzegu. Właściciel lokalu, gruby Yan Qingwei, zawsze elegancki, z mocno nabrylantowanymi włosami, płacił bardzo źle i to dziwne małżeństwo – wytworna dama i jej obdarty mąż – z pewnością nie mogło sobie pozwolić na inne mieszkanie niż jakaś śmierdząca nora w Hongkew. Istvan Keleti miał więcej szczęścia: Yan oddał mu do dyspozycji komórkę na poddaszu, za co odliczał sobie trzecią część honorarium.
40 Mężowie stanu zazwyczaj nie dają wiary złym snom czy niepomyślnym wiadomościom; wolą pozostać przy swych słodkich złudzeniach wypełnionych miłością i zaufaniem, a przy tym wygodnych jak bambosze. Bezbłędnie wyczuwają to zgromadzeni wokół tronu lizusi, nie ustając w nuceniu ulubionych przez władcę piosnek i kołysanek. Podobno niegdyś, w dalekiej przeszłości, padyszach ścinał posłańca, który zakłócał mu obiad przyniesioną przez siebie niepomyślną wieścią. Sir Washburn był oczywiście daleki od pomysłu ścięcia swojej dobrej przyjaciółki, baronowej von Dammbach, która na potrzeby różnych sekretarek i innych plotkarzy wymyśliła urządzenie pikniku z polowaniem na bekasy. Było bardziej niż oczywiste, że jej małżonek, oficjalny przedstawiciel kraju uczestniczącego w wojnie, nie mógł ot tak, niepostrzeżenie dla niewtajemniczonych lub nieżyczliwych oczu, złożyć wizyty w rezydencji angielskiego gubernatora. Po wypowiedzeniu przez Anglię wojny Niemcom drastycznie kłóciłoby się to z praktyką dyplomatyczną. Mogła to jednak zrobić jego żona, która zorganizowała wszystko tak, by wyglądało to na nawiązanie do romantycznych czasów Koncesji Międzynarodowej. Nie chodziło bynajmniej o bekasy. Baron von Dammbach, jak już zostało powiedziane, czuł do japońskiej elity wojskowej i politycznej głęboką antypatię i nieufność, które nie zawsze udawało mu się ukryć pod dyplomatycznym uśmiechem. Po otrzymaniu z wydziału B-4 przy Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy w Berlinie zaszyfrowanego i ściśle tajnego rozkazu dotyczącego zapewnienia strzeżonej rezydencji, hotelu lub mieszkań dla dwustu funkcjonariuszy SS i gestapo w związku z mającym nastąpić zwrotem w stosunkach japońsko-amerykańskich, stary dyplomatyczny lis von Dammbach niemal bezbłędnie wyniuchał, co za tym pójdzie. W sytuacji gdy stosunki japońsko-amerykańskie, przynajmniej oficjalnie, zmierzały do zawarcia paktu o nieagresji, „zwrot” mógł oznaczać tylko diametralną zmianę na gorsze. Baron nie był w stanie dokładnie przewidzieć, jakie będą następne posunięcia Japonii, ale jako dość powściągliwy zwolennik nowych włodarzy z Berlina, niezależnie od hitlerowskiego znaczka w klapie, uznał za swój przyjacielski obowiązek dyskretnie i za pośrednictwem swej małżonki powiadomić o sytuacji sir Washburna. Troskę o przekazanie informacji dalej, tam, gdzie uzna on za stosowne, pozostawiał sumieniu angielskiego gubernatora. Baron dysponował wiarygodnymi informacjami, że w Szanghaju funkcjonuje silna grupa amerykańskich wywiadowców, na czele której stoi major Robert Smedley, oficjalnie uchodzący za kogoś w rodzaju attaché wojskowego. Kiedyś, od końca lat dwudziestych do rozpoczęcia okupacji japońskiej kręciła się tu też jakaś amerykańska dziennikarka Agnes Smedley, bliska znajoma doktora Richarda Sorge i najprawdopodobniej działający pod przykrywką radziecki szpieg. Nikt się nie dowiedział, czy to była przypadkowa zbieżność nazwisk; jeśli jednak obydwoje Smedleyowie mieli ze sobą coś wspólnego, to czy nie była to jakaś wygodna forma nieoficjalnej wymiany informacji między wywiadem amerykańskim i radzieckim, przynajmniej w niektórych kwestiach związanych z Japonią? To całkiem możliwe – zwłaszcza że i Ameryka, i Rosja były jednakowo zainteresowane tym, by znać zamiary i tajne plany Japończyków. Dlatego też baron von Dammbach nie mógł pojąć, jak wywiad amerykański, zazwyczaj dobrze i w porę poinformowany, zarówno tu, jak i w Tokio przegapił dramatyczną decyzję japońskiego rządu dotyczącą zmiany w stosunkach japońsko-amerykańskich.
Tak czy inaczej baron nie chciał sięgać dalej – granice jego osobistego bezpieczeństwa sięgały do Washburna, jego starego i dyskretnego partnera polowań i gry w pokera, i na nim się kończyły. Zresztą nie po raz pierwszy wymieniali tego typu poufne informacje, hołdując zasadzie, że wspólna tajemnica jest fundamentem wzajemnego zaufania i dobrej przyjaźni. Sam baron nie krył swojego podziwu dla potężnego Albionu, a sir Washburn – sympatii dla nowych nazistowskich władców Niemiec, co nierzadko stawało się powodem gorących sporów. Paradoksalny był tu fakt, że to nie. oficjalny przedstawiciel nazistowskich Niemiec, tylko brytyjski gubernator był tym, który ze zrozumieniem odnosił się do wysiłków Hitlera zmierzających do zapewnienia przestrzeni życiowej narodowi niemieckiemu na następne tysiąc lat – oczywiście jeśli przez „przestrzeń życiową” rozumieć bezkresne połacie na wschód od Rzeszy, w Rosji Radzieckiej. Pierwszą reakcją Anglika było rozbawienie: – Moja kochana, stara przyjaciółko! Skąd pani przyszły do głowy takie ponure myśli? Przecież najdalej w ciągu miesiąca zostanie podpisany pakt o nieagresji. Wiem to z nader pewnego źródła. Baronowa nie ustępowała: – Nie wierzę w to, nie wierzę i jeszcze raz nie wierzę! Pana źródło może być nie wiadomo jak pewne, ale to przecież niemożliwe, żeby dwustu przedstawicieli gestapo i tym podobnych miało się zjawić w Szanghaju ot tak, na czyjeś widzimisię. I na dodatek mówi się przy tym o bliskiej perspektywie zwrotu w stosunkach japońsko-amerykańskich! W każdym razie moim i Ottomara przyjacielskim obowiązkiem było poinformowanie pana o tym. A dalej to już jak pan uważa. Na zakończenie sir Washburn mimo śmiesznej podejrzliwości swoich niemieckich przyjaciół obiecał jednak się zastanowić. Właściwie może skorzystać z poniedziałkowego tradycyjnego spotkania przy kieliszku sherry w klubie przy Bubbling Weil Road. Tam mógłby ewentualnie coś szepnąć majorowi Smedleyowi. Tak, może warto to zrobić! To było w czwartek po południu, do poniedziałkowego spotkania zostawało prawie pięć dni – wystarczająca ilość czasu na to, by się zastanowić. Lord, wiemy starej brytyjskiej tradycji, nie lubił działać na łapu-capu, wolał spokojnie obmyślać każdy swój krok, czasem nawet przesadzał z tą ostrożnością i być może dlatego pozostał starym kawalerem. Między czwartkiem a poniedziałkiem był jednak jeden dzień świąteczny, niedziela 7 grudnia, kiedy światem wstrząsnęła wiadomość o tym, co stało się w Pearl Harbor, na rajskiej wyspie Oahu, przekształconej w ciągu niewielu minut w przedsionek piekła. Dla uspokojenia biednego sir Washburna, wstrząśniętego zarówno przerażającą wiadomością, jak i poczuciem winy z powodu własnej opieszałości w nawiązaniu kontaktu z amerykańskim majorem, wystarczyłoby mu powiedzieć o alarmującym szyfrogramie z Waszyngtonu, który w całe cztery godziny po ataku dotarł do jedynej cudem ocalałej radiostacji w zburzonym sztabie marynarki wojennej w Pearl Harbor. W szyfrogramie tym żądano podjęcia w trybie natychmiastowym działań zabezpieczających pierwszego stopnia ze względu na możliwy zmasowany atak japoński. Było naturalne, że odpowiedź na ten rozkaz, który nie wiedzieć jak długo przebijał się przez niedrożne kanały koordynacji między poszczególnymi służbami, stanowiło soczyste marynarskie przekleństwo i uprzejme: „Dziękujemy, ale już po herbacie. Zginęło prawie dwa i pół tysiąca naszych chłopców!”. Prowadziło to do wniosku, że zarówno w Tokio, jak i w Szanghaju amerykański wywiad zrobił, co do niego należało i w porę zapowiedział uderzenie ze strony Japonii, ale, jak już
mówiliśmy, padyszach nie lubi, by mu przeszkadzano w obiedzie niemiłymi i niechcianymi wiadomościami. Przynajmniej tak sprawy wyglądały na pierwszy rzut oka.
41 Wiara, że tylko w Waszyngtonie panuje niedobre przyzwyczajenie odrzucania każdej informacji różniącej się od posiadanej wizji świata, jest co najmniej naiwna. Dobrym dowodem na to jest francuska niefrasobliwość, niemal granicząca ze zdradą narodową, w stosunku do precyzyjnych informacji wywiadu na temat realnych planów Hitlera. Nikt w Paryżu nie przerwał jedzenia obiadu nawet wtedy, gdy napłynął cały strumień informacji o tym, że w Luksemburgu pojawiły się nagle tysiące niemieckich turystów, którzy rozbijają namioty wzdłuż granicy francuskiej. Nikt nie zadał sobie trudu zagadnięcia chociaż jednego z nich i spytania, co tutaj przyciągnęło niemieckich miłośników przyrody i dlaczego upodobali sobie właśnie krajobrazy przygraniczne. Innym przykładem jest drzemka Moskwy, która lekkomyślnie zlekceważyła informacje grupy „Ramsay”, wraz z innymi wiarygodnymi europejskimi źródłami ostrzegającej o bliskiej napaści Hitlera na Związek Radziecki. W tej dramatycznej kwestii zostały trzykrotnie wysłane do „Centrali” alarmujące szyfrogramy, dla bezpieczeństwa zdublowane też przez zakład fotograficzny „Agfa” przy North Sichuan Road, róg Chusan. Zarówno japoński, jak i niemiecki kontrwywiad przechwyciły te zakodowane wiadomości, skierowane w eter na nieznany adres przez najwyraźniej wyjątkowo doświadczonego radiotelegrafistę – z reguły szybkie i krótkie w stopniu uniemożliwiającym znalezienie nadajnika. Piętnastego maja 1941 roku o godzinie drugiej po północy czasu miejscowego we Władywostoku został zarejestrowany słaby sygnał radiowy, niezwłocznie przekazany dalej. Po rozszyfrowaniu w „Centrali” ostrzegał on: „Niemcy napadną na Związek Radziecki 20 lub 22 czerwca. Ramsay”. Dwudziestego pierwszego maja niemal o tej samej porze otrzymano następną wiadomość: „Niemcy skoncentrowały na granicy radzieckiej 9 armii, 150 dywizji. Ramsay”, a w cztery dni później, 25 maja, o piątej rano: „Rozpoczęcie ataku 22 czerwca wczesnym rankiem na szerokim froncie. Ramsay”. Gospodarze Kremla mieli jednak na ten temat swoje poglądy i woleli kontemplować własny pępek, niż wsłuchiwać się w niemiłe wiadomości. Ani nie uwierzyli tym ostrzeżeniom, ani nie przedsięwzięli odpowiednich kroków, uśpieni niedawno zawartym z hitlerowskimi Niemcami układem o nieagresji. Żeby wytłumaczyć Rosjanom koncentrację dywizji niemieckich na granicy radzieckiej, berlińscy emisariusze puszczali do nich oko: rozumiecie, kochani, chodzi o odciągnięcie uwagi Anglii. Kreml ze zrozumieniem odmrugiwał: róbcie, co należy, druzja! Powodzenia! Tak więc wkraczający dokładnie w zapowiedzianym terminie, wczesnym rankiem 22 czerwca Niemcy zastali kremlowskich specjalistów od mrugania z ręką w nocniku. Związek Radziecki przypominał wówczas dziewicę, wielokrotnie ostrzeganą przez swoich i obcych, by nie przebywała w towarzystwie niegrzecznych chłopców, bo może jej się coś stać. I kiedy tak się w końcu dzieje, następuje płacz i załamywanie rąk: „Boże drogi, jak to możliwe? Tak nagle?”. Na początku niemieckiej agresji, gdy toczyły się krwawe walki o cytadelę brzeską, Alfred Kleinbauer, właściciel zakładu fotograficznego „Agfa” i jego przyjaciel, dziennikarz Cheng Sujing, upili się z rozpaczy, że ich ostrzeżenia zostały zlekceważone. Wiązali to między innymi z przybyłymi tu z ogromnym opóźnieniem niejasnymi słuchami na temat rozstrzelania wybitnych radzieckich funkcjonariuszy, w tym także Jana Bierzina, „Głównego”, niezrównanego pod względem erudycji i doświadczenia nauczyciela całego pokolenia radzieckich wywiadowców. Nikt nie mógł pojąć, jak to było możliwe, zwłaszcza na progu tak ciężkich prób dla kraju, ale
ludzie z „Agfy”, pochłonięci bieżącymi zadaniami, odkładali wątpliwości na później. W szerokiej siatce informatorów Sujinga w Szanghaju również zapanowało przygnębienie; nie było ono jednak wywołane sprawą Bierzina i egzekucji grona radzieckich najwyższych dowódców, gdyż ludzie ci nie wierzyli nawet doniesieniom prasowym, uznając je za zwykłą antyradziecką propagandę. Niepokoiło ich natomiast stałe wycofywanie się i niewytłumaczalne klęski Armii Czerwonej. Siatka ta składała się z ideowych antymilitarystów i przyjaciół Rosji, rekrutujących się głównie ze świata nauki, a także z działaczy społecznych i biznesmenów dysponujących szerokimi kontaktami z japońską oligarchią wojskową i administracyjną, działającą w tej wielkiej metropolii. Cheng Sujing skrupulatnie przestrzegał zakazu utrzymywania jakichkolwiek kontaktów z działającymi w głębokim podziemiu chińskimi komunistami. Nie wolno mu było także kontaktować się z rosyjską białą emigracją. W jej środowiskach, mimo osobistych zadr i pretensji do Związku Radzieckiego, zaczęły się pojawiać nastroje solidarności z cierpiącą Rosją i cicho, acz skutecznie działała tu radziecka agentura pod przykrywką jakiegoś „Związku na rzecz powrotu do kraju”, znajdującego się z racji samego swego istnienia pod pilną obserwacją Japończyków. Dlatego też nawet w rosyjskiej łaźni Cheng Sujing starał się trzymać jak najdalej od jej stałych klientów. Szóstego grudnia 1941 roku, w przeddzień japońskiej napaści na Pearl Harbor, zakład fotograficzny „Agfa” miał wszelkie powody do radości: światowe agencje jednym głosem poinformowały, że na przedpolach śmiertelnie zagrożonej Moskwy Armia Czerwona przeszła do zdecydowanej i potężnej kontrofensywy. Zniszczonych zostało trzydzieści osiem elitarnych niemieckich dywizji, stanowiących trzon nazistowskiej operacji „Tajfun”, której głównym celem było błyskawiczne zajęcie Moskwy przed rozpoczęciem ciężkiej rosyjskiej zimy. Atak był tak porażający, twierdziły agencje, a straty niemieckie tak znaczne, że dla trzeźwych obserwatorów oznaczało to jeśli nie początek końca, to przynajmniej koniec początkowych łatwo osiągniętych niemieckich zwycięstw. Nawet specjaliści wojskowi w sztabie Hitlera zaczęli sobie boleśnie uświadamiać, że jest to klęska strategiczna i że od tej chwili wojna na wschodzie może być przedłużana, ale nie może zostać wygrana. Z tego też powodu grzech Władka, który pozwolił sobie na udział w ulicznym incydencie, został mu wielkodusznie wybaczony. Decydującą rolę odegrało tu wstawiennictwo Cheng Sujinga, pilnego ucznia doktora Sorge, który zawsze twierdził, że najlepszą ochronę przed wszelkimi możliwymi podejrzeniami stanowi nie bojaźliwa ostrożność dziewicy z katolickiej pensji, tylko swobodne i wolne od kompleksów zachowanie. Tego samego wieczoru Władek pozwolił sobie na coś, czego nigdy dotychczas nie robił – na zgodę wypił z Kleinbauerem całą szklankę rosyjskiej wódki. Potem wymiotował i ze skruchą przysiągł sobie nie naśladować we wszystkim swojego szefa, który zawsze znajdował okazję do picia – z powodu zarówno złych, jak i dobrych wiadomości. Dzisiaj wiadomości były i takie, i takie: dobre z Moskwy i złe, bardzo złe z Tokio. Niedobre, wręcz alarmujące wiadomości były dla ludzi z zakładu fotograficznego „Agfa” kubłem zimnej wody, który zmroził ich radość z uratowania Moskwy. Władek, pełniący skromną funkcję pracownika technicznego, stenografa i szyfranta, miałby powody do radości, wiedząc, że dwa miesiące wcześniej to właśnie on zakodował po niemiecku informację dostarczoną przez kuriera z Tokio. Grupa japońska najwyraźniej czuła, że zaciąga się wokół niej pętla i że jej komunikaty są przechwytywane, ponieważ stała się nad wyraz ostrożna. Dlatego też do przesłania dwuwierszowego tekstu wybrała drogę okrężną, jaką było zakodowanie go w zakładzie fotograficznym „Agfa” przy wykorzystaniu Rocznika
statystycznego Rzeszy Niemieckiej za 1935 rok. Książeczka ta, pozornie walająca się wśród starych gazet i czasopism w „Agfie”, miała wejść do historii rosyjskiego wywiadu: korzystając z takiej właśnie zniszczonej książeczki, przez długie lata grupa „Ramsay” kontaktowała się z „Centralą” zarówno z Szanghaju, jak i z Tokio. Ten decydujący tekst, przekazany na falach krótkich o długości 39 metrów przez przeciętnego retuszera, ale genialnego radiotelegrafistę i żarliwego miłośnika wódki Alfreda Kleinbauera, brzmiał następująco: DER SOWJETISCHE FERNE OSTEN KANN ALS SICHER VOR EINEM ANGRIFF JAPANS ERACHTET WERDEN W wolnym tłumaczeniu znaczy to: „Radziecki Daleki Wschód może być pewny, że nie zostanie napadnięty przez Japonię”. Tym razem Kreml uwierzył w informację „Ramsaya” i uruchomił potężne radzieckie zgrupowania, które szybko zostały przerzucone znad brzegów Amuru i Ussuri na front moskiewski. Jako pierwsze poczuły pojawienie się nowych, świeżych jednostek tonące po szyje w rosyjskich mokradłach i śniegach wojska niemieckie. Ich powtórne dramatyczne zderzenie twarzą w twarz z ludźmi z radzieckiego Dalekiego Wschodu miało nastąpić w Stalingradzie, który ostatecznie zdecydował o niemieckiej klęsce. To jednak była tylko jedna, triumfalna strona medalu. Druga była znacznie smutniejsza. Wkrótce bowiem po wysłaniu tej informacji szef tokijskiej grupy „Ramsay”, wesoły cynik, lew salonowy i przyjaciel rodziny ambasadora, generała majora Eugena Otta i jego japońskiej małżonki Hanako Ishii, pozostający poza wszelkimi podejrzeniami doktor Richard Sorge został aresztowany i pewnie nigdy się nie dowiedział o bezpośrednich rezultatach tego fantastycznego radiogramu. Tokijska wsypa, której sprawcami byli niemieccy specjaliści od radiopelengacji, stanowiła prawdziwą katastrofę. Skazany i znacznie później – dokładnie w dzień dwudziestej siódmej rocznicy rewolucji październikowej – rozstrzelany razem z Richardem Sorge został dziennikarz „Asahi Shimbun” doktor Hozumi Ozaki, wychowawca książęcego syna i doradca do spraw polityki zagranicznej w gabinecie Kinkazu Saionji. Wraz z europejskimi współpracownikami – Maxem Christiansenem-Clausenem i Branko Vukeliciem, zatrzymanymi i torturowanymi przez tajną policję Kempeitai – ciężkie wyroki otrzymało także szesnastu wybitnych japońskich uczonych, literatów i działaczy społecznych na czele z Yoshinobu Koshiro i Shige Mizuno. Nie mniej bolesne było aresztowanie Hisataki Haedy z Południowomandżurskiej Spółki Kolejowej – człowieka, który musiałby się jako pierwszy dowiedzieć o ewentualnych ruchach znacznych oddziałów japońskich w stronę granicy radzieckiej. Władze japońskie triumfowały, widoczne to było także w tokijskiej prasie, podczas gdy na drugim końcu świata, w Berlinie, nazistowscy szefowie Heinrich Himmler, Heinrich Müller i Joachim von Ribbentrop nie posiadali się z wściekłości, że ten sympatyczny żartowniś, którego obdarzali pełnym zaufaniem, wodził ich przez tyle lat za nos. Tokijskie wydarzenia, które, nawiasem mówiąc, złamały karierę niemieckiego ambasadora Eugena Otta, odbiły się jednak na Zachodzie stosunkowo słabym echem. Prasa była zajęta czym innym, nie ustawała w śledzeniu i komentowaniu pierwszej druzgocącej porażki hitlerowców w tej wojnie. Nikt wtedy nie podejrzewał, że istnieje ścisły związek między tą klęską a grupą ludzi torturowanych w tym momencie w Tokio, w podziemiach tajnej policji Kempeitai. Już tam, w tych podziemiach, 15 grudnia – czyli w tydzień po napaści na Pearl Harbor – zmarł w wyniku tortur pracownik techniczny i kurier grupy „Ramsay” Yoshio Kawamura. Został aresztowany w Szanghaju, co zmusiło zakład fotograficzny „Agfa” do pospiesznego usu-
nięcia rozmontowanej na części radiostacji i zawieszenia wszelkich kontaktów między członkami grupy. Obawy, że to aresztowanie stanie się początkiem wsypy w siatce Szanghajskiej, okazały się jednak niepotrzebne: mimo nieludzkich tortur i przesłuchań krzyżowych, przeprowadzanych pod osobistym nadzorem ministra spraw wewnętrznych admirała Suetsugu, Kawamura nikogo nie wydał, nie zdradził żadnego nazwiska ani żadnego adresu. W tych właśnie dniach zaczęto mówić o szczególnych osobistych zasługach Józefa Stalina w tej korzystnej zmianie na rosyjskim froncie. Możliwe. Byłoby jednak dowodem lekkomyślności przypisywanie wszystkich zwycięstw i porażek jednemu tylko człowiekowi, choć zarówno plotka, jak i historia lubią upraszczanie i personifikację wydarzeń, które czynią je łatwiejszymi do strawienia. Trudno też twierdzić, że w tej moskiewskiej sadze decydującą rolę odegrała wyłącznie informacja zakodowana przez szwajcarskiego dziennikarza Jeana-Lou Vincenta. Przypisywanie zdobycia Troi po dziesięcioletnim, bezskutecznym oblężeniu tylko drewnianemu koniowi, zburzenia Jerycha trąbom, a uratowania Rzymu gęsiom to atrakcyjne pomysły literackie, którym jednak daleko do ogarnięcia całej złożonej i najczęściej krwawej prawdy historycznej. A i sama prawda historyczna stanowi nader umowne pojęcie – coś jak walizka z podwójnym dnem, w której celnikowi pokazuje się jedno, podczas gdy pod spodem jest coś całkiem innego. Przykładów takich udanych oszustw są dziesiątki, a Pearl Harbor miał się okazać jednym z nich. Tak czy inaczej dla Szanghaju te dramatyczne dni nie minęły bez konsekwencji: po niecałym miesiącu dwa pasażerskie junkersy wyładowały na lotnisku Lunghwa pierwszą grupę funkcjonariuszy gestapo i SS. Ze względu na oczywiste ryzyko przelotu po pilnie strzeżonym niebie nad liniami frontu i nad Syberią samoloty przyleciały okrężną drogą, co trwało trzy dni, z międzylądowaniami we wschodniej Turcji i w Bangkoku. Na wiadomość o ich przylocie baron von Dammbach dostał ataku nadkwasoty żołądka, ale mimo to pojechał na lotnisko w towarzystwie swojej osobistej sekretarki, panny Hildy Braun, by powitać drogich gości z Berlina. Tego samego dnia, zanim jeszcze przybysze zdążyli się rozpakować, odbyła się pierwsza wspólna narada w Bridge House mieszczącym szanghajską dyrekcję Kempeitai. Ranga barona jako najwyższego przedstawiciela Rzeszy wymagała jego obecności, a ściśle tajny niemiecki tekst stenogramu miał być przez jego osobistą sekretarkę spisany i wysłany za pośrednictwem kuriera do Berlina.
42 Rosyjska łaźnia, położona w końcu Kwangchow Road – tam, gdzie łączy się ona z gwarnym bulwarem Chungking – odwiedzana była nie tylko przez Rosjan. Można nawet powiedzieć, że język rosyjski był tu mało słyszany i wręcz zagłuszany przez różnorodny, obcojęzyczny gwar. Do licznych pomieszczeń, tonących w obłokach gorącej pary, coraz to w gwarnych grupach przybywali przepasani prześcieradłami chińscy kupcy, Europejczycy różnych narodowości i nawet japońscy wojskowi. W powietrzu unosiły się odgłosy rozmów, śmiech, brzęk miednic, szmer wody. Na rozgrzanych drewnianych ławach kolejne procedury toczyły się bez pośpiechu, z azjatyckim lub może rzymskim rozleniwieniem. Miłośników łaźni przyciągała tu czystość, uprzejma obsługa, egzotyczne miotełki ze świeżych brzozowych gałązek, którymi smagano się wzajemnie do zaczerwienienia skóry, lodowaty rosyjski kwas, przekształcający się błyskawicznie w strugi potu, tłuści tatarscy łaziebni, niezrównani w wyciskających ostatnią szczyptę sił masażach. A także – nie na ostatnim miejscu – bezpośredni dostęp, po przejściu chłodnych pomieszczeń wypoczynkowych, do przyległej rosyjskiej restauracji z jej niepowtarzalną rybną uchą i syberyjskimi pielmieniami, którym oczywiście towarzyszyła oryginalna wódka. Kelnerzy w wysokich butach i bufiastych spodniach, w lnianych „rubaszkach”, jakby żywcem przeniesieni ze stronic Gogola czy Dostojewskiego, roznosili dymiące samowary i nalewali herbatę do szklanek z niklowanymi „podstakannikami”. Rosyjska łaźnia i restauracja już dawno przekształciły się w coś w rodzaju publicznego ośrodka spotkań, plotek, transakcji lub po prostu w jedno z wielu miejsc służących do spędzania wolnego czasu. W odróżnieniu od elitarnych klubów i restauracji na Nanking Road mieli tu wstęp także Chińczycy i to czyniło z łaźni jeszcze bardziej atrakcyjny lokal dla średniozamożnych cudzoziemców, utrzymujących zawodowe lub osobiste kontakty ze swoimi miejscowymi partnerami. Po całkowitym zakończeniu prac nad kolejnym numerem – aż do ostatniego zawiadomienia o zaręczynach pana takiego to a takiego z panną taką to a taką – często przychodził tutaj ze swoimi kolegami z „China Daily Post” komentator polityczny Cheng Sujing. W to środowe popołudnie przyszedł jednak sam. Musiał się rozładować po pełnej napięcia nocy, spędzonej w towarzystwie Alfreda Kleinbauera i młodego szwajcarskiego kolegi Jean-Lou Vincenta. Napięcie to miało swoje przyczyny – wiadomości o działaniach wojskowych w głębi Pacyfiku tryskały jak woda z metalowych gargulców, a apetyt „Centrali” na świeże informacje był nienasycony. Gdy, znużony, słodko się wylegiwał w gorącym pomieszczeniu, będącym czymś pośrednim między fińską sauną a chińską pralnią, nagle usłyszał tuż obok siebie głęboki i łagodny głos: – Jak miło pana widzieć, mister Cheng! Dziennikarz drgnął, wyrwany z błogiego zamyślenia, i wpijając wzrok w gęstą parę, stwierdził, że siedzi niedaleko majora Smedleya z misji amerykańskiej. Często zdarzało im się spotykać na konferencjach prasowych i banalnych koktajlach dyplomatycznych organizowanych z okazji lub bez okazji, kilkakrotnie też dziennikarz przeprowadzał z majorem wywiady. Zgodnie z obiegającą dziennikarski Szanghaj plotką major Smedley nie powinien już tutaj być – po Pearl Harbor i przystąpieniu do wojny władze japońskie uznały obecność oficjalnych amerykańskich przedstawicieli dyplomatycznych i handlowych za niepożądaną. Na liście jako persona non grata znalazł się oczywiście także wojskowy przedstawiciel Stanów Zjednoczonych w Szanghaju, któremu zaproponowano, by w ciągu dziesięciu dni zechciał się wynieść do
wszystkich diabłów. Zwyczajni obywatele Stanów, a było ich tu niemało, zaniepokojeni słuchami na temat możliwych represji, konfiskat i internowania, pospiesznie likwidowali lub przekazywali krewnym swój majątek i firmy. – Przestraszył mnie pan, majorze! Myślałem, że już jest pan daleko stąd, gdzieś za horyzontem – powiedział Sujing i przesiadł się bliżej Amerykanina. – I słusznie pan myślał, jest tylko drobna różnica w czasie. Rzeczywiście jutro wyruszam do domu nowozelandzkim stateczkiem handlowym „Tuatapere”. Nie widział pan mizerniejszej łajby, ale co robić – w braku lepszej możliwości zdecydowałbym się nawet wrócić do domu kajakiem. – No właśnie, towarzystwa okrętowe wystraszyły się wojny i pochowały po portach. Mam jednak nadzieję, że dotrze pan pomyślnie do celu… – Nadzieja i religia to laski wspierające człowieka na jego drodze do wieczności. Ja nie jestem religijny, pozostaje mi więc tylko nadzieja, że dowleczemy się chociaż do jakiegoś portu mającego normalne połączenia ze Stanami. Jeśli wcześniej japońskie łodzie podwodne nie zamienią nas w rzeszoto. Tu major się roześmiał, jakby opowiedział kawał. – Może pan być spokojny, przynajmniej jeśli chodzi o łodzie podwodne – odparł Chińczyk. – Przewidywane wydarzenia najczęściej nie dochodzą do skutku… Nie mówię tego jak komplement, ale będzie nam pana brakowało. Już dawno stał się pan częścią naszego tutejszego życia. – Dziękuję. I proszę się nie gniewać, bo to jest pana miasto, ale Szanghaju nie będzie mi brakować. Nic a nic! Szczerze mówiąc, mam tutaj wszystkiego powyżej uszu. – Rozumiem pana. To miasto nie jest najprzytulniejszym i najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. – Obawiam się, że teraz już nigdzie nie ma przytulnych i bezpiecznych miejsc. Niech pan spojrzy, co się zdarzyło w raju na ziemi – Pearl Harbor. – A co się zdarzyło? – z naiwną, prawie dziecięcą ciekawością spytał Chińczyk. – Mam na myśli nie to, co podano w komunikatach, tylko to, co przemilczano. Major Smedley wylał na siebie miednicę ukropu, otrząsnął ciemnoblond czuprynę, prychnął z zadowoleniem i dopiero wtedy spytał: – Pyta pan jako dziennikarz czy ot tak? – Niech będzie, że ot tak. I jeśli mi pan powie, co pan myśli, to nie będę pana cytował. Skautowskie słowo honoru! – Dobrze, ale szczerość za szczerość. I proszę, żeby to pan zrobił pierwszy krok, mister Cheng. Niech pan powie, co na ten temat wyniuchały wasze środowiska. Ameryka, jak pan wie, nie jest obojętna w stosunku do światowej opinii publicznej. – Tak… na ogół – zgodził się niechętnie Cheng. Cheng Sujing dobrze wiedział, kim jest major Smedley – tylko ostatni naiwni mogli wierzyć, że jest on po prostu amerykańskim oficerem łącznikowym. Przed zaokrętowaniem się na „Tuatapere”, będącym najprawdopodobniej jednym z tych zdezelowanych frachtowych stateczków kursujących między wyspami, z całą pewnością zatroszczył się o zapewnienie na miejscu solidnej siatki informatorów. Było to normalne i należało do reguł gry – opuszczając gospodarstwo, należy na nim zostawić zaufaną służbę, żeby było komu podlewać kwiaty. Zresztą i major Smedley miał pewne wątpliwości związane z Chengiem. Zawodowe wyczucie podpowiadało mu, że pole zainteresowań i zakres działań chińskiego dziennikarza
mogą być znacznie szersze niż badania nad politycznymi aspektami produkcji ryżu. Teraz otwierała się możliwość potwierdzenia lub odrzucenia tych przypuszczeń – choćby tylko częściowego, jak to w łaźni. Kolejne masażowe procedury rozdzieliły ich, ale nie na długo. W restauracji przy wspaniałej zupie rybnej z jesiotra ugotowanej na bulionie z kurczęcia, z apetytem pojadając rosyjskie bliny z irańskim czarnym kawiorem, Amerykanin spytał: – A więc, mister Cheng, co dalej? Sujing nie od razu się zorientował: – Dalej? Ach, tak! Doszliśmy do… – Do Pearl Harbor. – Tak, tak, Pearl Harbor… – Sujing zawahał się, poruszył łyżką, wpatrzony w koncentryczne kręgi na zupie, i wreszcie podniósł głowę. – Majorze, mówi się, że ten japoński zaskakujący numer na Hawajach bynajmniej nie zaskoczył określonych kół w Waszyngtonie. Oczekiwały go one i najgoręcej pragnęły. – O, nawet pragnęły! A to dlaczego według pana? – To już pan powie. Umówiliśmy się, prawda? – Umowa rzecz święta. Ale jak ustaliliśmy: krok z jednej strony, krok z drugiej. Na razie mógłbym powiedzieć: „Ciepło”. Ot tak, dla zachęty. Zrobiliśmy więc po jednym kroku. A jaki jest pański następny krok? – Następnym krokiem jest pogłoska, że na parę dni przed tym uderzeniem wasze naczelne dowództwo wycofało z wyspy Oahu swoje najnowocześniejsze jednostki bojowe, zostawiając na celowniku popłuczyny po pierwszej wojnie światowej. I że dramat waszych podobno nieodwracalnie zniszczonych okrętów jest lekko przesadzony, a za parę miesięcy większość z nich znów się pojawi na redzie. Tak się mówi… Mówi się jeszcze, że poniesione straty zostały wyolbrzymione na użytek wewnętrzny i w celu wywołania w przeciętnym jankesie patriotycznego oburzenia. Amerykanin spojrzał uważnie na Chińczyka jasnoniebieskimi oczyma i, nie spuszczając z niego wzroku, łagodnym, lecz nalegającym tonem spytał: – Kto tak mówi? Nie spotkałem takich twierdzeń ani w prasie, ani w oficjalnych komentarzach. – Nie może pan nie wiedzieć o tajnym raporcie, jaki Otto Skorzeny złożył Hitlerowi. W tej samej sekundzie, nie, w tym samym ułamku sekundy Sujing zrozumiał, że popełnił fatalny błąd. Raport, jaki złożył Skorzeny, nie był bowiem nigdzie opublikowany, stanowił najściślejszą tajemnicę, dostępną tylko dla nader ograniczonego kręgu najbliższych Führerowi osób. Chińczyk znał w ogólnych zarysach jego treść, otrzymaną z moskiewskiej „Centrali” w zakodowanej depeszy radiowej, ale nie mógł znać jej źródła, które było głęboko utajnione. Dopiero o wiele później, w następnej epoce, gdy ujawniona została część radzieckich tajnych archiwów, miało wyjść na jaw, że treść tego raportu przekazał Moskwie słowo w słowo Manfred von Brauchitsch, znany sportowy działacz faszystowski, jeden z organizatorów olimpiady w Berlinie i głęboko zakonspirowany współpracownik radzieckiego wywiadu. Świat jest pełen paradoksów: olimpijczyk był synem feldmarszałka Walthera von Brauchitscha, jednego z głównych architektów planu błyskawicznej wojny przeciwko ZSRR o kryptonimie „Barbarossa” i członka tajnej wojskowo-politycznej rady Hitlera. Syn miał swobodny dostęp do gabinetu ojca ze wszystkimi jego tajemnicami, które regularnie płynęły w kierunku Kremla także wtedy, gdy ar-
mie ojca przebijały sobie drogę w tym samym kierunku. Krótki szyfrogram na temat tego raportu dotarł w swoim czasie do zakładu fotograficznego „Agfa” i został rozkodowany przez Vincenta. Towarzyszyło temu pilne polecenie jak najszybszego przekazania wiadomości na temat Pearl Harbor i danych, które wyciekły z japońskich kół wojskowych. Pytano, czy wiedzą, że cios wymierzony tej amerykańskiej bazie wojskowej, oceniany przez prorządową prasę tokijską jako triumf japońskiej strategii wojskowej, przekształcił się faktycznie w coś w rodzaju pułapki. Pułapki dość przy tym kosztownej dla Stanów Zjednoczonych, bo o ile uszkodzone okręty można było wyremontować, to poległym chłopcom, odesłanym do ojczyzny i do matek w metalowych trumnach przykrytych gwiaździstym sztandarem, nic nie mogło przywrócić żyda. W każdym razie informacje na temat przygotowywanej przez Japończyków operacji otrzymane zostały wystarczająco wcześnie, by można było przygotować i podjąć działania zapobiegawcze. Gdzieś na podniebnych wyżynach władzy w Waszyngtonie, na podstawie skomplikowanych i daleko idących powodów natury strategicznej, cichcem postanowiono jednak puścić tę alarmującą wiadomość mimo uszu i zachować ją w tajemnicy nawet przed najbardziej zbliżonymi do Owalnego Gabinetu bonzami. Dopiero po wojnie miało się okazać, że także angielskie tajne służby należycie się spisały, ale Churchill miał swoje wystarczające i daleko idące powody do przemilczenia informacji o zbliżającej się japońskiej napaści. Czy w Tokio po fakcie zorientowano się, jak wyglądają sprawy i kto w rzeczywistości znalazł się z ręką w nocniku? Właśnie to chciała wiedzieć „Centrala”. W tym czasie tokijska grupa „Ramsay” była już rozbita i nadzieję na wywąchanie ewentualnej zmiany orientacji Japończyków wiązano wyłącznie z szanghajską siatką informatorów. – Muszę przyznać, mister Cheng, że płonę z ciekawości: gdzie został opublikowany ten raport?! A może utrzymuje pan osobistą korespondencję z Canarisem? Admirał Wilhelm Canaris był szefem hitlerowskiego wywiadu i bezpośrednim zwierzchnikiem Skorzenego. Cheng Sujing zdawał sobie sprawę, że demonstrując swoją wiedzę, zabrnął w trzęsawisko, z którego trudno mu się będzie wydobyć. Dlatego wybąkał niewyraźnie: – Pewnych rzeczy można się dowiedzieć także z innych źródeł… Jestem dziennikarzem, to jest element mojego fachu i… koniec końców… W oczach majora Smedleya tańczyły filuterne iskierki – rozumiał zakłopotanie swojego chińskiego przyjaciela. Przez pewien czas milczał, bawiąc się z Chińczykiem jak kot z myszą, aż wreszcie się zlitował: – Dobrze, dobrze. Każdy pilnuje swoich źródeł. Kolej na krok z mojej strony. Pod warunkiem, że zapomni pan, kto to powiedział… Przez swój atak na Pearl Harbor, niezależnie od tego, jak tragiczny i bolesny w skutkach był on dla Ameryki – a rzeczywiście był bolesny, zwłaszcza jeśli chodzi o ofiary w ludziach – Japończycy, bynajmniej tego nie podejrzewając i całkowicie wbrew własnej woli, uratowali Anglię. – Anglię? Nie widzę związku… – Związek jest bezpośredni i pan ze swoją inteligencją zaraz go zrozumie. Jeśli śledzi pan prasę amerykańską, to pan wie, że przed katastrofą w Pearl Harbor osiemdziesiąt dwa procent Amerykanów kategorycznie opowiadało się przeciwko przystąpieniu Stanów do wojny. Podobna była sytuacja w Senacie, gdzie zaciekle przeciwstawiano się wysuwanej przez Roosevelta koncepcji udziału w koalicji antyhitlerowskiej, która jako jedyna mogłaby uratować śmiertelnie zagrożone Wyspy Brytyjskie. W tej chwili sytuacja jest taka, że osiemdziesiąt siedem procent ludności na północ od Meksyku pała żądzą zemsty i natychmiastowych działań odwetowych na wszystkich frontach. Nasza flota atlantycka już jest rozlokowana na trasach
amerykańskiej pomocy dla Londynu i Murmańska. Piechota morska i zgrupowania piechoty powietrznej, gorąco popierane przez całe amerykańskie społeczeństwo, przystąpiły już do bezpośrednich działań wojennych. Koniec jest jeszcze odległy, bardzo odległy, ale wujek Churchill może już teraz spokojnie zdrzemnąć się po obiedzie. A ceną jego poobiedniej drzemki jest Pearl Harbor. Nie mogliśmy zapobiec ani japońskiej agresji, ani też pierwszym większym zwycięstwom Tokio. Były one nieuchronne – Ameryka nie była jeszcze gotowa do wojny na Oceanie Spokojnym. Ale Roosevelt umiał zdyskontować ten pierwszy japoński atak. I to było prawdziwie strategiczne posunięcie z jego strony. Widzi pan już związek? I major znów głośno się roześmiał, wesołek był z tego Smedleya! – Czy to oznacza, że prezydent Roosevelt wiedział o przygotowaniach do katastrofy w Pearl Harbor, ale milczał? Nawet ryzykując poświęceniem tak wielu ludzi? Z punktu widzenia Anglii i dalekosiężnych interesów Stanów Zjednoczonych może to być wytłumaczalne, ale dla matek poległych żołnierzy… – Więcej kroków nie będzie. Wojna ma to do siebie, że o pewnych rzeczach, na przykład o uczuciach matek, nawet bogowie między sobą nie rozmawiają. Na zdrowie, przyjacielu Cheng. Do dna! – Cheng Sujing za późno się zorientował, że Amerykanin chce go upić. Major Smedley konsekwentnie nalewał kieliszek po kieliszku, jakby przeprowadzał eksperyment medyczny: tym żółtkom wódka idzie do głowy jak kotu waleriana! Kieliszek po kieliszku, i restauracja zaczęła wirować wokół Sujinga. Major Smedley też nie pozostawał w fyle, pił do dna, ale jego spojrzenie pozostawało wciąż tak samo przejrzyste i lekko ironiczne. Nalał kolejny raz: – Do dna, za przyjaźń i wspólne zwycięstwo! Teraz już naprawdę wspólne! – W… ja… jakim seeensie? Restauracja powoli wirowała wokół swej osi jak kosmiczna mgławica, rozdwojeni rosyjscy kelnerzy przybywali gdzieś z góry i znikali w niewyraźnych zdeformowanych przestrzeniach. Sujing dwukrotnie wypuścił z ręki kieliszek i wódka wylała się na biały obrus. W jego zmąconej świadomości obracało się jednak pytanie, w jakim sensie wspólne zwycięstwo? Co mają wspólnego Chiny z całymi tymi angielsko-amerykańskimi wzajemnymi umizgami? Co chce ten Amerykanin powiedzieć? O co mu chodzi? Jakby przeczuwając jego pytanie, major Smedley wyjaśnił z uśmiechem: – Przecież już teraz jesteśmy sojusznikami mającymi wspólnego wroga? To znaczy my z panem osobiście. O, proszę zobaczyć, co piszą gazety. I wyciągnął z kieszeni marynarki złożony egzemplarz gazety „Krasnaja Zwiezda”. Podsunął artykuł wstępny przed oczy Chenga, nie spuszczając z niego badawczego spojrzenia. Sujing niepewnymi palcami ujął gazetę, rzucił zdziwione spojrzenie na tekst i wyjąkał: – Ale to… jessst… w jakimś obcym jęzzzyku… – Jak to obcym? To po rosyjsku! Czyżby pan nie znał rosyjskiego, panie Cheng? „A to skurczybyk!” – przemknęło przez mózg Chińczyka. „To dopiero cholerny skurczybyk!” Ale głośno powiedział niemal potulnie: – Nnnie… I co tam piszą? Amerykanin popatrzał na niego z uznaniem: – Wygrał pan, mister Cheng Sujing! Jeden zero dla pana. W takim razie ja płacę rachunek. Sujing nie udawał, rzeczywiście był porządnie wstawiony. Gdy jednak opadł na siedzenie rikszy, na jego twarz wypłynął rozmarzony uśmiech. – Jankesi mają mocny łeb do picia, to im trzeba przyznać. Ale ze mnie też jest cholerny
skurczybyk i też mam mocny łeb. A ten numer z gazetą był ekstra, muszę go zapamiętać! Słodko się przeciągnął i niemal zaraz zasnął z pełnym zadowolenia półuśmiechem na ustach, podczas gdy kulis, rytmicznie plaskając bosymi nogami, wiózł go do Park Hotelu.
43 Hilda zwolniła rikszę koło mostu na Suzhou będącego wrotami do południowej części Hongkew. Słońce zachodziło za niskimi, ciężkimi chmurami – ogromne i ogniste jak czerwona kula na sztandarze powiewającym nad drewnianą wieżą strażniczą. Na dole, przy wielkim żelaznym moście, japońscy żołnierze z ciekawością przypatrywali się wysokiej jasnowłosej piękności, najwyraźniej nienależącej do świata, w który niepewnie wstępowała. W parę minut później zanurzyła się w pełen zgiełku chaos Hongkew i wmieszała w nieprawdopodobne ludzkie mrowisko złożone z Azjatów i Europejczyków. Od strony morza wiał przenikliwy, mokry wiatr, w powietrzu unosiły się roztańczone kryształki lodu, które natychmiast zmieniały się w czarne błoto. Za rzeką, w Koncesji, śnieg z poprzedniego dnia leżał gdzieniegdzie na trawie w rzadkich białych plamach, wprawiając w zachwyt dzieci, którym rzadko zdarzało się widzieć to białe cudo. Ale to było tam, za rzeką. Tu kończył się biały śnieg, przejrzysty deszcz, świeży wietrzyk o zapachu jaśminu. Tu kończyło się wszystko, co czyste. Tu zaczynało się Hongkew. Hilda torowała sobie drogę przez zatłoczoną ulicę, przeciskała się między przewożącymi warzywa ręcznymi dwukółkami, obok ogłuszająco i bez przerwy dzwoniących rowerzystów lub siedzących wprost na chodniku, skulonych pod matami sprzedawców wszystkiego, co może zostać kupione. Ściskała swoją torebkę, przewidująco opróżnioną ze wszystkich cenniejszych rzeczy – już jedną straciła podczas tamtej antyjapońskiej manifestacji, to jej wystarczyło za nauczkę. Sprzedawcy z niemal groźnym natręctwem proponowali jej drobiazgi z drewna, kości i gliny, których przeznaczenia nawet nie znała, kalecy żebracy pociągali za sukienkę i wyciągali ręce. Hilda pamiętała wskazówki baronowej von Dammbach, jakich ta udzieliła jej zaraz po przyjeździe do Szanghaju: „Nigdy, drogie dziecko, absolutnie nigdy proszę nie dawać jałmużny. Nawet się pani nie obejrzy, jak w następnej minucie jakby spod ziemi pojawią się i otoczą panią setki oberwańców, agresywny motłoch z wyciągniętymi rękami. Będą panią ciągnąć za ubranie, popychać, a nawet może zabłysnąć nóż! Zdarzało się, że naszych zbyt sentymentalnych i miłosiernych gości trzeba było ratować przy pomocy policji i bambusowych kijów. Niech pani o tym pamięta, kochanie!”. Jakaś drobna kobiecina o bardzo ciemnej, niemal murzyńskiej twarzy, ale skośnych, azjatyckich oczach, której wygląd wskazywał na pochodzenie gdzieś z wysp w głębi Oceanu Spokojnego, gwałtownie zaczęła ją gdzieś ciągnąć w celu, którego Hilda nie mogła zrozumieć. Nie zdoławszy znaleźć z nią wspólnego języka, wzruszyła ramionami i z miłym uśmiechem, choć nie bez użycia siły wyrwała się z drobnych, ale krzepkich rąk. Zdawała sobie dobrze sprawę z niebezpieczeństw, które na nią czyhają w tej przeludnionej dzielnicy, miejscu ponurych opowieści o zaginionych marynarzach i ciekawskich turystach, którzy zapadali w nią i nigdy się nie odnajdywali, jakby pochłonęły ich ciemne morskie otchłanie. Mówiono, że świat przestępczy w Hongkew żyje we względnej zgodzie z miejscową ludnością, która ze swej strony podejrzliwie i wrogo odnosi się zarówno do chińskich, jak i do japońskich organów sprawiedliwości. „Nie wiem, nie słyszałem, nie widziałem” – tą niechętną odpowiedzią kończyła się tu większość przesłuchań. Podobno kiedyś organy porządkowe i administracja wielkich hoteli zza rzeki ostrzegały cudzoziemców, by unikali egzotycznych wypraw do Hongkew, ale odkąd w tej ogromnej dzielnicy zamieszkała najpierw liczna rzesza Japończyków, a potem także masa przybyszów z Europy, przez co stała się ona jeszcze bardziej chaotyczna i niestero-
walna, władze bezradnie wycofały się z obowiązku ostrzegania nadmiernie ciekawych cudzoziemców. Od czasu do czasu Hilda zagadywała przechodniów o europejskich rysach twarzy, najczęściej ubranych w znoszone drelichy niewykwalifikowanych robotników, niewątpliwie niemieckich Żydów, którzy, odpowiadając w bezbłędnej niemczyźnie na jej pytania, bez wyjątku wskazywali jeden i ten sam kierunek – południową część bezładnej ludzkiej galaktyki, zwanej Hongkew. Wreszcie znalazła poszukiwane miejsce. Był to mały placyk, w głębi którego stała pagoda przerobiona na synagogę. Nieśmiało weszła w chłodny półmrok świątyni, stąpając po czerwonych płytach posadzki z wypalonej gliny. Była ona nierówna i wytarta w ciągu długich, wolno płynących chińskich lat przez nogi niezliczonych wiernych, przepojona zarówno sandałowym aromatem buddyzmu, jak i wspomnieniem monotonnego modlitewnego recytatywu wielu pokoleń, które pojawiały się, modliły i odchodziły w swoją drogę ku wieczności. Skąpe promienie to pojawiającego się, to znikającego za ciężkimi chmurami słońca przenikały w dymnych, na przemian rozbłyskujących i gasnących pasmach przez szpary w murach świątyni – jakby to chińskie bóstwa ciekawie zaglądały z głębi wszechświata do swojej dziwnej pagody, która dała schronienie obcojęzycznym modlitwom do obcego, dalekiego i niezrozumiałego Boga. W głębi, na czymś w rodzaju niewielkiego podium, spokojny i zagadkowo uśmiechnięty, siedział ze skrzyżowanymi nogami na swym lotosie ogromny odrapany Budda, wpatrzony w stojący przed nim ciężki, niezgrabnie wykuty z żelaza siedmioramienny świecznik. I trudno byłoby stwierdzić, co wyraża ten uśmiech – ironię, pychę czy może współczucie. Ktoś zawołał z góry: – Szuka pani kogoś? Hilda długo się rozglądała, nim dostrzegła rabbiego Leo Levina siedzącego okrakiem na belce pod sufitem, z ciesielskim toporkiem w ręce. – Tak, pana, panie Levin. Jestem Hilda Braun z niemieckiego przedstawicielstwa… – Boże, panna Braun! Chwileczkę, już schodzę! – wykrzyknął przejęty rabin i zniknął w ciemnej przestrzeni pod sufitem. Gdzieś za posągiem Buddy skrzypnęły drewniane schody i wkrótce potem przed Hildą stanął zdyszany Leo Levin. Jego robocze ubranie było całe w kurzu i pajęczynach, a na twarzy miał czarne plamy, pochodzące najpewniej ze zwęglonych belek. Nie podał Hildzie ręki, tylko z przepraszającym uśmiechem rozłożył ubrudzone ręce. – Tak się cieszę, że panią widzę… – zamilkł niepewnie, nawet nie próbując ukryć, jak bardzo jest skonsternowany tą wizytą. Widać i ona przeżywała podobne niepokoje, bo po chwili wahania powiedziała: – Mogłabym popatrzeć? – Zrobiła kilka kroków, obejrzała posąg Buddy, podeszła do ułożonych w rogu setek drewnianych deseczek z konfucjańskimi hieroglifami. Wzięła jedną z nich, ciekawie obejrzała ze wszystkich stron i odłożyła ostrożnie na miejsce. Powoli przeszła wokół pagody, stuk jej obcasików dźwięcznie rozbrzmiewał w ciszy. – Więc tu się modlicie? – spytała wreszcie. – Tak, nie mamy innej możliwości… – A czy nikt z waszych ludzi nie protestuje przeciwko temu, że ta świątynia nie jest żydowska?
– Jakie to ma znaczenie? Niegdyś ludzie modlili się do drzew i skał. To znaczy, że zawsze mieli potrzebę modlenia się, wszystko jedno, gdzie. Ważniejsza od świątyni jest chyba modlitwa i nadzieja, że zostanie ona wysłuchana. – Mówi pan: do drzew i skał… Ale ja ze szkoły, z lekcji religii zapamiętałam coś takiego: „Ja jestem twoim Bogiem. I nie ma innych bogów przede mną”. Prawda, że tak mniej więcej było napisane? – To pisali ludzie. – To znaczy, że wasz Bóg nie jest jedyny? Rabin zamyślił się i nie od razu odpowiedział z pewnym smutkiem: – Szczerze mówiąc, sam już nie wiem. W czym Chińczycy mieliby być gorsi od nas? Albo powiedzmy Hindusi czy Polinezyjczycy? Dlaczego ich bogowie mieliby być nieprawdziwi, a tylko nasz autentyczny i jedyny? U was przynajmniej on nie jest taki samotny, ma syna… Ludzie odczuwają potrzebę wiary. Pozwólmy im wierzyć, jak chcą i w kogo chcą. I jeśli to im sprawia ulgę w cierpieniu, to czemu mamy ich pozbawiać ostatniego schronienia wiary? – Wszystko jedno jakiej? – Wszystko jedno, jak się ona nazywa i w jakiej świątyni jest wyznawana. I tak spadło na nich zbyt wiele ciężkich prób, byśmy mieli obciążać ich jeszcze jedną, być może najtrudniejszą do zniesienia: wątpliwością w prawdziwość ich bogów. To prawda, że czasami nawet bogowie są bezradni i nie mogą pomóc… albo wikłają nasze i tak już dostatecznie powikłane życie. Ale nie zapominajmy, że oni też mają swoje problemy związane z wiekiem, dlatego musimy się nauczyć ich rozumieć i wybaczać. I rabin bezgłośnie roześmiał się ze swojej myśli. – Pan jest dobrym człowiekiem. Teologia nie stanowi mojej najmocniejszej strony, ale religie nie są wobec siebie aż tak wielkoduszne i życzliwe jak pan. Pamiętam, że wtedy, odwiedzając nas, określił się pan jako boży sługa. Sługa jakiego Boga, skoro może ich być tak wielu i takich rozmaitych? Którego z nich? Leo Levin rozłożył ręce: – Mojego. Każdy jest sługą swojego. Jeśli Bogiem jest prawda, sprawiedliwość i miłość między ludźmi, to jestem jego sługą. – A jeśli Bóg w ogóle nie istnieje? – Wtedy ludzie mogą po prostu liczyć na mnie, nie zwracając się o pomoc do niebieskiego władcy. Czy coś takiego w ustach rabina nie brzmi zbyt heretycko? – Hilda nie odpowiedziała, a Leo Levin dalej mechanicznie wycierał ręce w podartą szmatę, czekając na wyjawienie celu jej wizyty. Trudno było bowiem przypuszczać, by zadała sobie trud przybycia do tej wyklętej dzielnicy tylko w celu obejrzenia dziwacznej bożej świątyni i poruszenia tysiąckrotnie już poruszanych teologicznych tematów. Wreszcie nie mogąc wytrzymać szczególnie długiej pauzy, ostrożnie zapytał: – Atak w ogóle, panno Braun… to czemu mam zawdzięczać zaszczyt…? Pytanie wyrwało ją z zamyślenia: – Ach, tak! Czy otrzymuje pan regularnie nasz biuletyn? – Naturalnie. I bardzo pani dziękujemy, dla nas stanowi on okienko na wydarzenia w Europie… Wprawdzie to okienko jest nieco… jakby to powiedzieć… – Nazistowskie? – Coś w tym rodzaju… – Powinniście się tego spodziewać. W końcu wydawcą nie jest szkółka niedzielna. – Rozumiem… – zgodził się rabin. – I naprawdę bardzo cenimy ten gest…
Znów zapanowało napięte milczenie. Hilda rozejrzała się, nabrała powietrza i wreszcie postanowiła przejść wprost do rzeczy: – Panie Levin, na pewno się pan domyśla, że nie przyszłam tutaj pytać o biuletyn. Chociaż gdyby ktoś z waszych mnie tu zobaczył i rozpoznał, to proszę właśnie tak wytłumaczyć moją obecność… Jest mi bardzo przykro, bo przynoszę złe wiadomości. Chciałabym, żeby pan poznał je jako pierwszy. Potem musicie się zastanowić, jak dalej postępować. Ja nie jestem w stanie udzielić żadnej rady. Rabin obrzucił ją pytającym, pełnym niepokoju spojrzeniem, ale ponieważ milczała, powiedział cicho i zachęcająco: – Słucham… – Jeśli pan pamięta, zażądano wtedy od pana listy wszystkich waszych ludzi w Szanghaju. Odmówił pan, to pana pełne prawo. Ale wkrótce się pan dowie, jaki był cel tego żądania. Na prośbę naszych… to znaczy niemieckich władz, które nadal was traktują jako swoich byłych obywateli, Japończycy przekształcą część Hongkew w getto. To dotyczy bezpośrednio was, przybyszy z Niemiec i Austrii. Leo Levin w pierwszej chwili nie zareagował, nie rozumiał nawet dobrze sensu jej słów. – Co… co to znaczy? – spytał. – Nie wie pan, co znaczy getto? – Niestety wiem. Ale nie rozumiem: jak to my tutaj, w Hongkew… Przecież to niemożliwe… jeśli pani zna tę dzielnicę! – Wszystko jest możliwe. Nie znam dzielnicy, ale znam ludzi, którzy podjęli tę decyzję. Nie zawahają się przed jej wykonaniem. Nie mogę dokładnie powiedzieć, kiedy i jak. Wkrótce się wszystkiego dowiecie. – Rabin patrzał na nią oniemiały, a ona ciągnęła, obojętnie i rzeczowo, jakby referowała na konferencji prasowej oświadczenie swojego szefa von Dammbacha: – Wprowadzone zostaną surowe przepisy. Wasze możliwości poruszania się poza gettem zostaną radykalnie ograniczone… Wszyscy wasi ludzie będą musieli się przenieść do określonego przez władze rejonu. To prawdopodobnie spowoduje dla was nowe cierpienia… albo nowe próby, jeśli pan woli. Leo Levin przełknął ślinę. – Ależ to jest potworne i niemożliwe! Getto! Boże drogi, getto w środku dwudziestego wieku… – W Europie w środku dwudziestego wieku dzieją się o wiele gorsze rzeczy. – Ale miasto posiadające status międzynarodowy, który gwarantuje… – Niestety, rabbi, świat jest w stanie wojny i teraz już nikt nic nikomu nie gwarantuje! – przerwała mu chłodno, otworzyła usta, chcąc jeszcze coś powiedzieć na temat naruszania międzynarodowych statusów, ale zrezygnowała i machnęła ręką. Rabin wykrzyknął kategorycznym tonem: – Władze angielskie się na to nie zgodzą! W żadnym wypadku! – Niech pan nie będzie taki pewny. Przecież niedługo tu już nie będzie władz angielskich. Może pan zapomniał, że Anglia i Japonia są teraz w stanie wojny? – Tu Hilda obrzuciła długim spojrzeniem Buddę, jakby czekała, aż i on wyrazi swój punkt widzenia. Budda jednak chyba jeszcze się zastanawiał ze swoim zagadkowym uśmiechem. Chwilę milczała i wreszcie rzekła: – To tyle, panie Levin. Nic nie mogę pomóc, ale chciałam pana uprzedzić. Żeby to na was nie spadło jak grom z jasnego nieba… Bardzo mi przykro. Rabin zamyślił się i nagle ogarnęła go niemądra nadzieja, że to nie jest prawdą, że to nie
może być prawdą… Może to jakaś wojna nerwów? – Proszę mi powiedzieć prawdę: czy ta historia z gettem nie jest wymysłem szczeniaków z „Yudaya Kenku”? Żeby nas przestraszyć? – Niestety nie. Naprawdę bardzo mi przykro, ale nie. Spojrzał na nią spod oka i w jego spojrzeniu pojawiło się coś chytrego, jakaś żydowska nieufność. Ostrożnie spytał: – A czemu przekazuje mi pani tę informację? Naprawdę, czemu? Może tu chodzi o coś całkiem innego? Przecież pani jest sekretarką von Dammbacha! Hilda tylko wzruszyła ramionami. – Każdy szuka swoich dróg do… powiedzmy, do świątyni. Choć to może brzmieć zbyt pompatycznie. Szczerze mówiąc, nie wierzę w te wszystkie banały na temat świątyń i niebiańskich prawd, które mają ukrywać nasze ziemskie podłości. Zresztą to nie ma znaczenia… Przekazałam wam tę informację po to, żebyście wiedzieli. I proszę serdecznie pozdrowić pana Weissberga, to naprawdę wielki muzyk! Przeczytałam gdzieś, że nawet organizuje tu koncerty symfoniczne. W waszej sytuacji uważam to za nadzwyczajne. – Dlaczego? Nawet koncert może być przejawem żydowskiej chęci życia. – Z pewnością. Żałuję, że nie mogę być obecna. Tak bym chciała posłuchać w tym zatęchłym mieście trochę prawdziwej muzyki! W każdym razie proszę go pozdrowić. I niech mu pan powie, że Poczdam i kwitnące jabłonie w sadach wzdłuż brzegów w kierunku Werderu istnieją, one mu się nie śniły… Niech nie traci nadziei, że znowu je zobaczy… A teraz muszę iść, proszę mnie nie odprowadzać. Poproszę, żeby źródło tej informacji zachował pan dla siebie. Zrobiłam coś, co… sam pan rozumie… jest co najmniej niewłaściwe. Nawet nie podała mu ręki i opuściła pagodę, pozostawiając rabina stojącego pośrodku świątyni. W porównaniu z ogromnym Buddą za jego plecami Leo Levin wyglądał chuderlawo i mizernie, jego ubranie usiane było pajęczynami, a na twarzy wciąż widniały czarniawe plamy ze zwęglonego drewna… Przy wyjściu Hilda przystanęła, by spojrzeć na dwa osmalone smoki pod wygiętymi narożnikami dachu i na strzegącego wejścia lwopodobnego zwierza z łapą wspartą na kuli. Pogłaskała go po kędzierzawej grzywie i znów się zanurzyła w hałaśliwe mrowie Hongkew.
44 Kapitan Masaaki Saneyoshi, szef Szanghajskiej dyrekcji Kempeitai, nie rozumie Niemców. Nie rozumie i już! Często musi się do tego przed samym sobą przyznawać, choć w oczach przełożonych uchodzi za człowieka, który doskonale zna i kraj, i język, i mieszkańców tych dalekich ziem. Jakkolwiek jednak na to patrzeć, to trzeba stwierdzić, że Niemcy to dziwni ludzie o nieodgadnionej logice! Saneyoshi-san ukończył prawo w Lipsku, w Berlinie uzyskał dyplom wyższych kursów policyjnych, sam główny szef gestapo i SS Heinrich Himmler osobiście wyróżnił go odznaką honorową. Jest zwolennikiem idei ściślejszego wojskowo-politycznego zbliżenia z hitlerowskimi Niemcami we wspólnej walce przeciwko anglo-amerykańskim i bolszewickim piekielnym siłom. Jak na razie zgoda, może być nawet przyjaźń, ale wszystko powinno mieć logiczne podstawy i przynosić jakąś realną korzyść. Kapitan jest pragmatykiem. A jaką korzyść przyniesie upchnięcie w grajdole południowego Hongkew wielu tysięcy ludzi, tej całej armii obdartusów, cherlaków, tego przerażonego wygnańczego pospólstwa – tylko za to, że są Żydami? Nie żeby on sam żywił do nich jakąś sympatię lub, powiedzmy, współczucie – kapitanowi Saneyoshiemu obca jest ta ludzka słabość, zwana współczuciem, on sam widzi w sobie okrutnego i twardego wojownika, potomka samurajów. Jest bez reszty oddany ojczyźnie, gotów spełnić każdy jej rozkaz, nawet umrzeć dla jej chwały i w imię cesarza. Fakt, że nigdy mu to nie przeszkadzało w prowadzeniu własnej księgowości i zabieganiu o własne źródła dochodów, nie jest święty, ale życie ma swoje wymagania, a zarobki policjantów w Japonii, trzeba to uczciwie przyznać, nie należą do najlepszych. Ale to są sprawy osobiste. W służbie kapitan niejednokrotnie był nieubłaganym i bezpośrednim uczestnikiem masowych operacji policyjnych i okrutnych rozpraw z elementami wywrotowymi, ale to wszystko było rozsądne i pożyteczne, podczas gdy ta akcja niemieckich przyjaciół ani nie przynosi pożytku, ani nie ma nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Czyste szaleństwo, tak myśli Saneyoshi, paranoja i nic więcej! Cóż by ten bezsensowny pomysł mógł przynieść poza obarczeniem pozaregulaminowymi czynnościami i tak niewystarczających do ochrony obiektów strategicznych i porządku japońskich jednostek wojskowych, przeciążonej chińskiej policji komunalnej i całego pułku urzędników? A może jeszcze dodać kierowaną przez niego szanghajską dyrekcję Kempeitai, uginającą się pod ciężarem problemów z nielegalnymi organizacjami antyjapońskimi, antywojennymi, komunistycznymi, nacjonalistycznymi, studenckimi? Rosną one jak trujące grzyby po deszczu – tu rozdepczesz jeden, tam pojawiają się trzy! Jednym słowem pomysł ten oznacza głupią, niepotrzebną stratę środków, energii i czasu! Stwarzamy sobie jeszcze jedno niebezpieczne ognisko napięcia, epidemii i problemów, nastawiamy przeciwko sobie miejscową, chińską ludność, sami bierzemy sobie na głowę troskę o rzeczy, które nas w najmniejszym stopniu nie obchodzą. Takie są fakty i ci z Tokio powinni byli wcześniej się z nimi zapoznać i zastanowić, nim przedstawili do podpisu ekscelencji ministrowi Nobumasie Suetsugu kwieciście zatytułowany rozkaz K – 013/42 „O życzliwym i przyjacielskim wspieraniu naszych niemieckich sojuszników w realizacji ich planów związanych z osobami pochodzenia żydowskiego, ich byłymi obywatelami, zamieszkałymi w chwili obecnej w Szanghaju”. Ten rozkaz ministra stanowił normatywną podstawę proklamowania przez cesarski rząd w Tokio utworzenia szanghajskiego getta.
I to wszystko w imię kruchego sojuszu przeciwko wspólnemu wrogowi. Tyle że w aspekcie wojskowym wróg mierzony jest wypornością okrętów marynarki wojennej, liczbą samolotów, liczebnością i uzbrojeniem armii, przygotowaniem i zdolnością bojową, zabezpieczeniem tyłów. Co się tyczy organizacji wywrotowych, to czy jest w Szanghaju człowiek, który by pod względem politycznym lepiej niż kapitan Saneyoshi znał struktury i metody ich działania? Nie, nie ma takiego człowieka. Ale co wspólnego z tym wszystkim mają biedujący i obdarci niemieccy, austriaccy i nie wiem jeszcze jacy Żydzi tu, w Hongkew? Teutońska metafizyka! Saneyoshi nie rozumie i nigdy nie zdoła zrozumieć tej fanatycznej, niemal mistycznej żarliwości, jaka kieruje jego niemieckimi przyjaciółmi. I dlaczego właśnie teraz, kiedy na niezliczonych frontach Europy i Afryki ich armie walczą na śmierć i życie, w dodatku, jak się wydaje, bez specjalnych widoków na rychłe zwycięstwo, oni zabierają się do tej bzdury, jakby od tego zależały – jak powiedzieliby nasi ojcowie – najbliższe zbiory ryżu? Instynkt doświadczonego policjanta, który zawsze pomagał mu widzieć głębiej i przenikać poza zewnętrzne pozory, podpowiadał, że Niemcy na tym nie poprzestaną i że to idiotyczne przesiedlenie to jeszcze nie koniec. Być może operacja ta, która wydaje mu się pozbawiona zdrowego sensu, ma jakieś ukryte wymiary, kryje jakieś dalsze plany, które oni ze starego nawyku ukrywają przed swoimi japońskimi sojusznikami. Jego obowiązkiem było wypełnić rozkaz, to go wypełnia. Abwarten und Tee trinken{6}… – pamięć, mimo zmęczenia, usłużnie podsunęła mu niemieckie powiedzenie. Pada drobny i nieprzyjemny deszczyk, siekający na cieniutkie kreseczki promienie świateł samochodowych, co sprawia, że widok przez przednią szybę jest jak wyświetlany z mocno zużytej taśmy filmowej. Samochód stoi na rogu przy moście, silnik cicho pracuje, kierowca – japoński oficer żandarmerii – co pewien czas przeciera wierzchem dłoni szybko zaparowującą szybę. Kapitan Saneyoshi siedzi obok kierowcy, za nim w milczeniu palą i obserwują żydowskie przesiedlenie dwaj Niemcy w mundurach SS. Co do mundurów, to kapitan Saneyoshi poza rzadkimi sytuacjami oficjalnymi woli chodzić po cywilnemu. Zauważył podobne skłonności u swoich kolegów z Kempeitai w Tokio. Niemcy są jednak inni – oni uwielbiają mundury. Ostatnio, od chwili podpisania porozumienia trójstronnego, Nanking Road wypełniają tłumy niemieckich specjalistów, doradców i przedstawicieli wszelakich służb wojskowych, policyjnych i kwatermistrzowskich, którzy dumnie obnoszą swe mundury po barach, herbaciarniach i restauracjach, jakby to nie Japończycy, tylko Niemcy zdobyli Szanghaj – wielkie miasto przy ujściu wielkiej rzeki. W którymś momencie jeden z siedzących z tyłu, chyba Stockmann – tak, właśnie tak się nazywa: Hauptsturmfiihrer Willi Stockmann – wyskakuje na zewnątrz, rozstawia nogi i rozchyla oficerską pelerynę. Wiatr rozpryskuje strugę na wszystkie strony, z samochodu widać tylko plecy esesmana i błyszczące krople. Starannie się otrząsa, wraca do samochodu, zapala kolejnego papierosa. Milczą. Nie mają zresztą o czym mówić – wszystko już zostało powiedziane. Saneyoshi przymyka oczy, chce mu się spać. Oby się to wszystko jak najprędzej skończyło! Trudno sobie wyobrazić zamęt, jaki panował w tę deszczową noc. Władze japońskie dały na przesiedlenie siedemdziesiąt dwie godziny – trzy doby. Ten piekielny termin upływał o północy. Rozlepione na murach ogłoszenia oznajmiały w języku chińskim, niemieckim i angielskim, że Żydzi przybyli do Szanghaju po 1937 roku, to znaczy po przejściu miasta pod jurysdykcję japońską, obowiązani są w tym właśnie terminie przenieść się – bez względu na to, gdzie
mieszkają, na przedmieściach czy w luksusowych dzielnicach po drugiej stronie rzeki, bez jakichkolwiek odstępstw czy wyjątków – do południowej części Hongkew zwanej też „wewnętrznym miastem”, i tak już ponad miarę przeludnionej. Objęci tym rozkazem, w ogromnej większości biedujący niemieccy emigranci, musieli przenieść swoje nędzne rzeczy z rozrzuconych lepianek czy zbiorowych noclegowni na obrzeżach Hongkew do „wewnętrznego miasta” po drugiej stronie rzeki Suzhou, na teren oznaczony w umieszczonym na ogłoszeniu szkicu jako „Zona”. Jaka Zona? Dlaczego Zona? A może to był nowy, bardziej zrozumiały dla tutejszej ludności sposób określenia europejskiego, nieznanego we wschodniej Azji pojęcia „getto”? Nie po prostu „dzielnica żydowska” – takie wyodrębnione etnicznie dzielnice są różnorakie i spotykane wszędzie na świecie, tylko właśnie getto z jego średniowiecznymi bezwzględnymi kryteriami wyznaniowymi. Tylko co za getto tutaj, tysiące kilometrów od katolickiej Europy? Nie ma innego rozsądnego wyjaśnienia niż nadgorliwość w bezmyślnej, formalnej realizacji czyichś niejasnych zamiarów. To nie była deportacja ani po prostu zakaz zamieszkiwania w śródmiejskich luksusowych dzielnicach, jak działo się w okupowanej Europie – przecież samo Hongkew, gdzie już mieszkali żydowscy uciekinierzy, stanowiło chaotyczne peryferie wielkiego miasta, jedno z jego nędzarskich przedmieść. Przymusowe przenoszenie ludzi z jednego jego końca do drugiego stanowiło tylko i wyłącznie biurokratyczną, wyzutą z sensu, złośliwą represję… Tak rozmyślał profesor Sigmund Mandel, nie podejrzewając nawet, jak bardzo jego refleksje pokrywają się z odczuciami kapitana Saneyoshiego z groźnej Kempeitai. Byty naczelny chirurg berlińskiego szpitala Charite, zwolniony z powodu „niezgodności stanowiska z niearyjskim pochodzeniem”, opuścił Europę na dość długo przed znaczącymi postanowieniami podjętymi 20 stycznia 1942 roku w podberlińskiej willi położonej nad malowniczym jeziorem, pod adresem Am Grosse Wannsee 56/58. W przeciwnym razie dobrze by wiedział, że nazistowski termin „koncentracja” jest w gruncie rzeczy wstępem do innego terminu – „ostateczne rozwiązanie”. Wypędzenie z raju – tak określił z właściwą sobie ironiczną goryczą profesor Mandel widok tłumu, który w tę deszczową noc spływał ze wszystkich końców Hongkew, by się „skoncentrować” na jego skrawku wciśniętym między rzekę Jangcy a jej dopływ Suzhou. W odwrotnym kierunku płynął rzadszy strumień Chińczyków – sądząc po skromnych bagażach, niewiele zamożniejszych od żydowskich przesiedleńców. Mijali się na żelaznym moście bez słowa, cóż by zresztą mogli sobie powiedzieć? Chińczycy, z natury dobroduszni i życzliwi, rzucali takie spojrzenia, że idącym z przeciwka Żydom trudno byłoby z nich wyczytać cokolwiek innego niż nienawiść. Bo i były ku niej powody: gdyby nie oni, ci przybysze, którzy nieproszeni i niedziękowani wtarabanili się tutaj zamiast siedzieć w swojej dalekiej Europie, miejscowi nie musieliby teraz jak wygnańcy ciągnąć na dwukółkach, rowerach czy na własnych plecach całego dobytku, dzieci i sparaliżowanych starców… Profesor powiedział zgryźliwie: – Co ty na to, rabbi? Przecież znasz się na boskich sprawach, czy tak według ciebie wygląda kara boska? Przy tym kara za grzechy nieudowodnione z prawnego i moralnego punktu widzenia… Stali i palili pod dachem małej pagody, a tłum coraz szczelniej wypełniał położony przed nią placyk. Przerażeni ludzie bezładnie próbowali kontynuować rozpoczętą dwa dni wcześniej i pełną samozaparcia bitwę o dach nad głową, o suchy i ciepły kącik w narzuconym im nowym miejscu zamieszkania. Dwaj przedstawiciele komitetu uchodźczego, The Jewish Refugee
Community of Shanghai, siedzieli pod brezentowym daszkiem przy długim stole wyciągniętym z jakiejś zburzonej szwalni. Oświetlająca ich naftowa latarnia nadawała twarzom ludzi martwą bladość – wyglądali jak mrowie trupów tłoczących się przed listami nazwisk, karteczkami z wypisanymi na nich adresami, rozłożoną mapą dzielnicy. Ludzie siedzący za stołem, bladzi z niewyspania i bezradni, próbowali rozdzielać przerażająco małą w zestawieniu z potrzebami liczbę kwater zgodnie z porządkiem i zasadami sprawiedliwości. A każdy z potrzebujących miał swoje szczególne powody, by wepchnąć się przed innych lub żądać szczególnego traktowania: chora żona, staruszka matka, małe dzieci… Leo Levin, wpatrzony w tłum, głęboko zaciągnął się papierosem i zakaszlał od gryzącego dymu. – Cóż mam powiedzieć, profesorze? Nie, to nie jest kara. Może to jest wskazanie wyjścia. W tym biblijnym sensie, jeśli pan czytał Drugą Księgę Mojżeszową. Boski plan, nieosiągalny dla nas, śmiertelnych. Ten Starzec tam na górze coś zamierza, ale nikt nie jest w stanie odgadnąć co… Oczywiście z całą pewnością nie jest to wyjście z Egiptu do upragnionej Ziemi Obiecanej, raczej przejście z niewoli egipskiej do babilońskiej. Ale powiedziane jest: „Czyż istnieje cień bez światła, noc bez dnia, zło bez dobra?”. Także niewola nie jest czymś wyzutym z sensu. Inaczej jakby ludzie poznali cenę swobody? Nie wiem, ani ja nie jestem Mojżeszem, ani rzeka Suzhou nie jest Morzem Czerwonym. Ale południowe Hongkew może się okazać czymś w rodzaju nowego Synaju. Tak myślę. Zniesiemy to z Bożą pomocą, aż rozproszona wspólnota uświadomi sobie, że nie jest zbiorowiskiem niewolników, tylko częścią wielkiego narodu o wspólnym losie. Taki jest głęboki sens czterdziestu biblijnych lat, jeśli pan pamięta. – Piękna perspektywa, nie ma co. Czterdzieści lat! – Przyjmijmy to jako biblijny symbol. To może nie być czterdzieści lat, tylko cztery lub czterysta. Ale w tym także jest sens, nazwijmy go boskim planem. Nie mówię tego z miłości do paradoksów: poprzez swoje szaleństwo naziści zrealizują w dwudziestym wieku fundamentalne i historyczne zrządzenie, ponownie uczynią naród z rozrzuconych po świecie różnojęzycznych i różnie myślących Żydów. Dzieło, które rozpoczął syjonista Theodor Herzl, zostanie dokończone przez Hitlera. Tak powiedział rabin Levin, wpatrzony w bezładnie przepychający się tłum, i znów zaniósł się kaszlem od tanich chińskich papierosów. Potem rozdeptał niedopałek i wrócił do wypełnionej starymi Żydami synagogi. Był piątek, święty szabasowy wieczór, ludzie oczekiwali od niego słów pocieszenia i skierowanego ku Jedynemu błagania o litość. Szema Israel… Na granicznych ulicach, oznaczonych spiralami drutu kolczastego i rzadkim szeregiem chińskich policjantów, w potokach światła płynących z wojskowego reflektora szperacza jak nierealne widma poruszały się tysiące ludzi objuczonych tobołkami i skrzynkami, pchających taczki lub dawno nieużywane wózki dziecięce wyładowane rupieciami. Wszyscy szli w jednym kierunku – przez żelazny most nad Suzhou do Zony. W odwrotnym kierunku tłum Chińczyków podążaj z Zony do niewiadomych celów własnej beznadziei. Porywy dmącego od morza wiatru miotały kłębami drobnego deszczu. Na rogu przy moście stał czarny samochód, jego reflektory skierowane były na otoczone drutem kolczastym przejście, które prowadziło przesiedleńców do ich nowego świata. Nikt tutaj ani nie znał Saneyoshi-sana i siedzących w samochodzie Niemców, ani nie mógłby ich zauważyć w ciemności.
Jedynym, co mógłby dostrzec uważny obserwator, były poruszające się ogniki papierosów. Chińscy policjanci, rozstawieni rzadką tyralierą wzdłuż Suzhou Road – nadrzecznej ulicy przy moście oddzielającym południowe Hongkew od pozostałej części, niedaleko ujścia błotnistych wód Suzhou Creek – drżeli z zimna w swoich przemoczonych bawełnianych kurtkach. Nie czuli wobec tego tłumu ani niechęci, ani sympatii, nie wiedzieli nawet, co dokładnie oznacza słowo „Żyd”. Pewnie to jest ktoś inny, ktoś, kto się różni, ale przecież wszyscy Europejczycy, jakkolwiek by ich zwał, byli inni – mówili innym językiem, ubierali się inaczej, ich jedzenie i nawet ich śmiech były inne. A dlaczego właśnie ci żałośni i nieszczęśliwi ludzie musieli być przeniesieni z jednej części tej przeklętej dzielnicy do drugiej i dlaczego tyle chińskich rodzin musiało opuścić swoje przeludnione klitki po to, by osiąść w innych – to już nie jest ich sprawa, jako nie jest sprawą szeregowca zastanawiać się nad rozkazami dowódców. Ci policjanci pochodzili głównie ze wsi, byli niepiśmienni, potulni i cierpliwi, stęsknieni za swoimi rodzinnymi okolicami, za domem i dziećmi. I przede wszystkim za utraconą podczas wojny ziemią. Czym bowiem jest wieśniak bez ziemi? Domem bez dachu, garnkiem bez dna, wyschniętą studnią. Kiedyś mieli ziemię, dobrą i urodzajną, ale już nie mają. Wszystko zostało zagrabione – i przez swoich, i przez obcych. Dlatego tutaj byli – dla tych sześćdziesięciu szanghajskich dolarów miesięcznie, czyli dziesięciu amerykańskich plus bezpłatny ryż, mundur i prycza. Nie jest to szczególnie dużo, ale nie jest i mało w tym kryzysie, kiedy tam na wsi cała gromada starych ludzi, kobiet i dzieci czeka na twoją pomoc. Żeby tylko ten deszcz przestał padać, bo nie ma nikogo, kto by ci podał czarkę gorącej herbaty! Takie oto rozmyślania snuli w tę deszczową noc: japoński kapitan, uważający się za potomka samurajów, były naczelny chirurg berlińskiego szpitala Charite, były główny rabin Dusseldorfu i tyraliera marznących policjantów, do niedawna chińskich wieśniaków.
45 Matka Antonia i jej karmelitanki były jak zawsze wzruszająco gorliwe w swoich staraniach. Wraz ze sporą grupą mężczyzn zdołały już z grubsza urządzić w opuszczonych i zrujnowanych magazynach trzy pomieszczenia noclegowe – słynne dortoiry. Te mroczne hale, oświetlone tylko rzędem wysokich okratowanych okien, były jednak absolutnie niewystarczające, by pomieścić choćby tylko najstarszych, najsłabszych i najbardziej potrzebujących. W jednym z magazynów czuć było miły zapach anyżku i nieznanych ziół – i niemało starych Żydówek natarczywie dopominało się, by przeorysza umieściła je właśnie w „pachnącej sypialni”, w tej i żadnej innej! Matce Antonii nie było łatwo powściągać zdenerwowanie, znosić kaprysy i niezasłużone impertynencje, przełykać afronty dotyczące spraw religijnych, ale wreszcie twardą ręką zaprowadziła porządek i sprawiedliwość. Nie wszędzie jednak tak się działo. Ogromne gromady przesiedleńców, nie mogąc się doczekać wyznaczenia przez starszyznę miejsc, niemal szturmem zajęły pomieszczenia administracyjne, hale i nawet podesty schodów na wpół zburzonej fabryki konstrukcji stalowych. Ci, którzy dysponowali pewnymi możliwościami finansowymi i opuścili bogatsze rejony miasta – na przykład słynny obrzezany Bach, który miał dwie córki i osiem brylantów, a może już tylko siedem czy sześć – zdołali za astronomiczne pieniądze wynająć domy opróżnione przez Chińczyków i zamieszkali po dwie czy trzy rodziny w tych miniaturowych mieszkankach z pokoikami jak klatki dla świerszczy, pozbawionymi wody, kanalizacji i jakichkolwiek wygód. Właściciele żądali przedpłaty na wiele miesięcy z góry, ponieważ oni sami, zmuszeni do opuszczenia Zony, nie wiedzieli, kiedy i jak do niej wrócą. A zajmowanie opuszczonych prywatnych mieszkań na własną rękę – tak głosiło rozporządzenie – miało być najsurowiej karane. To rozporządzenie dotyczyło nie tylko Żydów, lecz i pozostających w dzielnicy Chińczyków, ponieważ w południowym Hongkew były całe labirynty uliczek, których mieszkańcy z niewiadomych powodów nie podlegali wysiedleniu. I tak w najbardziej naturalny sposób wyodrębniały się chińskie i żydowskie kwartały, a nawet całe małe dzielnice. Co się zaś tyczy ograniczeń w poruszaniu się na zewnątrz Zony, to każdy policjant na moście, nawet ostatni głupek, bezbłędnie i bez przedstawiania dokumentów umiał odróżnić Chińczyka od Europejczyka! W tej atmosferze przygnębienia, wrogości i wręcz zdziczenia zdarzył się akt zbiorowej solidarności, który głęboko poruszył profesora Mandla, będącego z natury zgorzkniałym sceptykiem. Była to fantastyczna sprawność, z jaką zorganizowani przez byłego flecistę Simona Zinnera mężczyźni i kobiety jeszcze przed znalezieniem lokum dla swoich własnych rodzin przenieśli lazaret, Jewish Refugee Hospital, wraz z tymi chorymi, którzy nie byli w stanie samodzielnie się poruszać. Rolę szpitala miała pełnić dawna dzielnicowa szkoła powszechna na Chaofoong Road – podłużny jak magazyn parterowy budynek z podłogą z ubitej gliny, porzucony podczas „wojny japońskiej”. Dach szkoły był miejscami uszkodzony przez bombardowania, ale kilka poniewierających się w okolicy arkuszy zardzewiałej blachy, a także plandeki, które matka Antonia wybłagała od przejeżdżających przez Szanghaj w drodze do Makao portugalskich misjonarzy, zapewniły na początek suchy kącik dla najciężej chorych. W malutkim pokoju nauczycielskim, gdzie wciąż jeszcze wisiał podarty kalendarz z 1937 roku i kurzyła się wyliniała wypchana czapla, urządzono gabinet chirurgiczny profesora Mandla. Tego wieczora Elisabeth po raz pierwszy nie poszła śpiewać do „Błękitnej Góry”. Już w ciągu
dnia odszukała Szloma Finkelsztajna i głuchym głosem poprosiła go, by pobiegł do portu i zawiadomił właściciela Yan Qingweia o wszystkim, co się stało podczas tych dni przesiedleńczej wędrówki, by go w jej imieniu przeprosił i zapewnił, że od jutra… Co od jutra? Czy będzie jakiekolwiek jutro i jakakolwiek przyszłość w południowym Hongkew, przekształconym w getto, w obóz koncentracyjny, w otchłań? Siedziała na swojej wielkiej skórzanej walizce, która niegdyś nieodłącznie jej towarzyszyła podczas wyjazdów na występy gościnne, obca zgiełkowi i krzątaninie, które przepełniały ogromną halę fabryki konstrukcji stalowych. Nad nią groźnie kołysały się wiszące na łańcuchach ciężkie haki, ludzie rozkładali się na wielopoziomowych żelaznych podestach, jakaś rodzina zajęła nawet wiszącą wysoko w górze kabinę suwnicowych – metalową klatkę o mętnych, potłuczonych szybach. Elisabeth patrzała w odrętwieniu na to wszystko. Może nawet tego nie widziała lub nie uświadamiała sobie całego absurdu sytuacji. Tamten romantyczny okres w malutkim, po japońsku schludnym i czyściutkim domku, z perkalowymi kwiecistymi firaneczkami w oknach, ze starym bakiem na benzynę przerobionym przez zawsze chętnego do pomocy Szloma na prysznic – to wszystko trwało tak krótko. I pozostało z tamtej strony żelaznego mostu na Suzhou, z tamtej strony życia. Theodor Weissberg gdzieś przepadł, choć już dawno powinien być z powrotem. Właściwie Elisabeth wiedziała, a raczej domyślała się, gdzie może być, choć Theodor nie wyjawił jej swoich zamiarów. Tego pierwszego wieczoru, kiedy wszyscy Żydzi z dzielnicy napotkali porozlepiane na murach i słupach telegraficznych rozporządzenia o przesiedleniu, najbardziej ze wszystkiego przeraziło go martwe spojrzenie żony. Powiedział wtedy ze skruchą, jakby to on ponosił winę za nieszczęście, jakie na nich spadło: – Do środy wieczorem musimy opuścić nasz dom, Elisabeth. To ostateczny termin… – Tak – odparła apatycznie. – Skoro musimy… – Strasznie mi przykro. Zona zaczyna się o trzy uliczki stąd, ale nic nie można zrobić. Naprawdę nic. – Tak, rozumiem… – Pomóc ci w pakowaniu? – Nie, poradzę sobie. Niespokojnie przyjrzał się żonie: – Dobrze się czujesz, Elisabeth? Nic nie odpowiedziała, tylko przeniosła wzrok na czubki swoich butów. W podobnych sytuacjach człowiek albo daje się ogarnąć nieopanowanej histerii, albo ulega całkowitej, głuchej obojętności. I właśnie ta obojętność, z jaką żona przyjęła tę wiadomość, najbardziej go zaniepokoiła. Wtedy jak tonący słomki uczepił się pomysłu pójścia do Bassatów, przeproszenia ich za tamto swoje skandaliczne zachowanie i zwrócenia się o pomoc. Przecież utrzymywali oni przyjacielskie kontakty z wysokiej rangi nazistami i mogli coś zrobić. Może nadeszła pora na wyjawienie, że Elisabeth nie jest Żydówką, tylko czystej krwi Niemką. To może ułatwić znalezienie jakiegoś wyjścia – koniec końców ich malusieńki dom, wynajęty i jako tako urządzony tak wielkim kosztem, znajdował się nie w Koncesji, gdzieś na luksusowej Nanking Road, tylko w Hongkew, o trzy kroki od nowej Zony!
Szedł w kierunku rue Cardinal Mercier, wyraźnie zdając sobie sprawę, że czeka go poniżające spotkanie z byłymi pracodawcami, którzy – trzeba to przyznać – przejawili rzadką w tym rejonie życzliwość w stosunku do służącego i jego żony, ubogiej nauczycielki. To, że Bassatowie utrzymują przyjacielskie kontakty z tym nadętym indorem generałem, jak również z innymi nazistami, nie jest jego, Theodora Weissberga, sprawą, i nie miał prawa tak się unosić! Oczywiście zawinił alkohol, ale to nie mogło być usprawiedliwieniem. W całej tej żenującej sprawie Elisabeth zachowała milczącą i stoicką solidarność z mężem, choć bolała ją jego uparta decyzja niepowracania do pracy. Dobrze znała Theodora: był delikatnym i wrażliwym człowiekiem, ale także uparciuchem, który nigdy nie umiał przyznać się do błędu. Theodor miał jeszcze jeden powód do przygnębienia. W jakiś czas po tamtym wieczorze, gdy wciąż omijali dom Bassatów, któregoś przedpołudnia przed ich domeczkiem w Hongkew zatrzymała się riksza. Było to rzadkim wydarzeniem na tej uliczce, gdzie nikt nie jeździł rikszą, bo nie miał środków na takie luksusy, dlatego sąsiedzi z ciekawością wyglądali z okien i drzwi domów. Riksza przechyliła się na bok i wysiadła z niej Biała Lilia – gruba służąca Bassatów. Choć już minęła dziesiąta, Elisabeth była jeszcze w koszuli nocnej. Sypiała do późna, bo wracała z pracy dobrze po północy i nigdy nie słyszała, jak wczesnym świtem jej mąż, przygotowawszy śniadanie również dla niej, cichutko wychodził z domu. Biała Lilia rozpromieniła się, zobaczywszy ją w drzwiach, objęły się i ucałowały. Potem Chinka powiedziała swoją niezwykłą angielszczyzną, że „pani powiedziała tobie i powiedziała on wraca do pracy, tak jak nic nie było, yes-yes?”. Theodora wtedy już nie było w domu. Od wczesnego ranka roznosił walizki i paczki, załatwiał drobne zlecenia lub mył samochody w „Imperialu” – niedużym hotelu dla cudzoziemców w pobliżu oficjalnego przedstawicielstwa Niemiec, który oprócz nazwy nie miał w sobie nic imperialnego. Zajęcie to wykonywał od dłuższego czasu bibliotekarz monachijskiej biblioteki uniwersyteckiej, magister Karl Rosenbusch, melancholijny samotnik, który rozchorował się ciężko na beri-beri. Plując przez rozchwierutane zęby krwią, poprosił Theodora, by go na jakiś czas zastąpił, bo nie chce stracić miejsca pracy. Prawdopodobnie zarówno magister, jak i Theodor domyślali się, że ten „jakiś czas” nie upłynie zbyt szybko, ale obydwaj zachowywali się jak pełni życzliwości, naiwni optymiści. Właściciel hotelu, Holender, natychmiast i bez wahania zgodził się na zastępstwo, ponieważ większość jego klienteli stanowili zatrzymujący się tutaj na dłużej lub podróżujący do Japonii niemieccy handlowcy, którzy wiecznie mieli problemy zarówno z chińską obsługą, jak i z własną nieznajomością innych języków poza ojczystym. Jednocześnie zaś niemieckie pochodzenie Elisabeth okazało się zbawienną, nadzwyczajną szansą znalezienia pracy w ogarniętym przerażającym bezrobociem Szanghaju. Przyczynił się do tego Szlomo Finkelsztajn, który skądś przyniósł pognieciony i wytłuszczony egzemplarz niemieckojęzycznej gazety „Shanghaier Nachrichtenblatt”. Znajdowało się tam wyróżnione grubą ramką ogłoszenie lokalu „Błękitna Góra” – cztery linijki, z których wynikało, że w związku ze specyfiką odwiedzających ją gości ta właśnie „góra” poszukuje refrenistki Europejki z repertuarem nie tylko angielskim, lecz również koniecznie niemieckim. Elisabeth poprosiła Białą Lilię o przekazanie dobrej pani Bassat podziękowań i obietnicy, że przyjdzie w pierwszym dniu, gdy to będzie możliwe. Taki dzień jednak nie nadszedł, gdyż „Błękitna Góra” czynna była przez siedem dni w tygodniu. A i samej Elisabeth serce się ściskało przy wspomnieniu tamtych urodzin małego Bassata i wszystkiego, co potem nastąpiło. Ciągle odkładała wizytę i w końcu nie poszła.
Theodor zbliżył się do wysokiego żelaznego ogrodzenia posesji przy rue Cardinal Mercier 342. Dom wydał mu się niezwykle cichy, zasłony były zaciągnięte, a okna szczelnie pozamykane. Wszedł po kamiennych schodkach i zadzwonił, usłyszał dalekie dzwonienie, ale nikt nie otworzył. Zadzwonił jeszcze raz, poczekał i wreszcie postanowił spróbować od strony ogrodu. Tam zaczął się dobijać do żelaznej bramy, którą każdej jesieni wjeżdżały wozy z ziemią i nawozem. Dopiero po długiej chwili usłyszał drżący głos Wu Laojiana. Spotkanie było wzruszające, ale i przygnębiające: trzy tygodnie temu Bassatowie opuścili Szanghaj. Jak większość bagdadów mieli oni obywatelstwo brytyjskie, zatem na mocy ustawodawstwa wojennego powinni byli zostać internowani gdzieś na terytorium japońskim lub w Korei. Pan Jonatan Bassat uruchomił jednak swoje znajomości z niemieckimi dygnitarzami oraz szerokie kontakty z japońską administracją i dzięki temu cała rodzina zdołała opuścić Chiny na pokładzie wielkiego angielskiego statku płynącego do Bombaju – tego samego, na którym wyjeżdżała z Szanghaju oficjalna misja brytyjska na czele z gubernatorem, lordem Washburnem. Laojian opowiadał, że wraz z całą służbą odprowadził ich na statek. Kobiety płakały, ale one takie już są – albo chichoczą bez powodu, albo płaczą. Pani Bassat dała każdemu piękny prezent na pamiątkę. Laojianowi wręczyła sporo pieniędzy na utrzymanie domu, zostawiając go tu jako dobrego opiekuńczego ducha, a także karteczkę z adresem japońskiego przedstawicielstwa handlowego, do którego miał się w razie potrzeby zwrócić. Podarowała mu też angielską fajkę z korzenia różanego i nowe okulary w kościanej oprawie. Teraz jest tu sam, pilnuje i troszczy się o opuszczony dom, ale mieszka na starym miejscu – w małym domku w głębi ogrodu, w którym przyszli na świat jego synowie i z którego wyprawił na niebieskie ryżowiska ich matkę. Theodor podziękował za uprzejme zaproszenie starego ogrodnika do wejścia i wspólnego wypicia herbaty, pożegnał się i przybiły ruszył pieszo w pięciokilometrową drogę dzielącą Frenchtown od Hongkew.
46 Wywołana krótkim terminem panika powodowała, że zajmowane przez przesiedleńców pomieszczenia były nader różne – od bardziej lub mniej normalnych, choć z reguły niehigienicznych mieszkań, do mnóstwa nad wyraz nędznych, zupełnie nienadających się do zamieszkania nor, wielkich zbiorowych pomieszczeń, magazynów i opuszczonych baraków, zajmowanych niegdyś, przed wojną, przez fabrycznych robotników. Rabin Leo Levin wytrwale uspokajał jednak zdesperowanych: „Stopniowo, bracia moi, z boską pomocą i naszym rozsądkiem wszystko się ułoży. Nas, Żydów, nie trzeba uczyć, jak się należy przystosować do życia w ucieczce! Czy może pierwszy z pierwszych tułaczy, nasz praojciec Abraham, mieszkał w pięciopokojowej willi z holem i kuchnią, a jego kozy pasły się nie na pustynnych ostach, tylko wśród jaśminu i fiołków?!”. Już teraz, od pierwszych dni, pojawiały się przykłady potwierdzające słowa wesołego kędzierzawego rabina: najobrotniejsi ludzie już się jakoś urządzali, pojawiały się pierwsze skromne sklepiki spożywcze. Z kilku skrzyń po jakichś wielkich maszynach skonstruowano coś w rodzaju szałasu, przytulnie urządzono go pochodzącymi nie wiadomo skąd nadwerężonymi meblami, drzwi zastąpiono perkalową zasłonką i nawet przyozdobiono papierową chińską latarnią – i tak powstał pierwszy zakład fryzjerski w Zonie. A dawna „Vienna Cafe” została tymczasowo otwarta w spalonym autobusie bez kół i z dawno ukradzionym silnikiem. Niektórzy ludzie z trzódki rabina niechętnie przyjęli pomysł ulokowania szpitala właśnie w opuszczonej szkole, ponieważ dzieci też powinny po trochu nadrabiać szkolne zaległości. Tu rabin szybko znalazł rozwiązanie, otwierając przy pagodzie jesziwę dla najmłodszych. Tam jego żona Estera, nie zaniedbując swoich cukierniczych zajęć, z entuzjazmem wróciła do nauczycielskiej profesji, wolna od nazistowskich zwierzchników, którzy by jej mówili, czego i jak ma uczyć. Takie były pierwsze próby powtórzenia sześciodniowego wysiłku Stwórcy zmierzającego do zaprowadzenia ładu w kosmicznym chaosie. Pomysłów było mnóstwo – jest rzeczą znaną, że Żydzi, podobnie jak ich Bóg, zawsze mają więcej pomysłów, niż są w stanie zrealizować, i dają więcej wskazówek i rad, niż można zastosować. Tak czy inaczej życie się jakoś przestawiało na codzienne tory. Jedną z najbardziej nieprawdopodobnych inicjatyw przystosowawczych było wykorzystanie wieży ciśnień w zachodniej części fabrycznego dziedzińca. Wielka dziura od pocisku w połowie wysokości wieży, podobnej w kształcie do potężnego, zwężającego się ku górze komina, ukazywała obnażone jak szkielet ryby żebra z żelazobetonu, a wspięcie się po wewnętrznych, miejscami wyłamanych lub powyginanych żelaznych schodach aż do szerszego zwieńczenia wieży wymagało niemal alpinistycznych umiejętności. Podjęło się tego dwóch ludzi: flecista Simon Zinner i Markus Aronson, chudy i wysoki jak tyka dawny asystent Einsteina. Znajdujące się na szczycie pomieszczenie w kształcie pierścienia otaczającego od dawna wyschnięty zbiornik na wodę, z szeregiem małych sklepionych okienek i dwoma miniaturowymi balkonikami przekształciło się w ekstrawaganckie mieszkanko byłego muzyka, znanego niegdyś na najbardziej prestiżowych estradach koncertowych Drezna, i astrofizyka, który oddał swój umysł i talent teorii kwantów, a po przyjeździe do Szanghaju – ryżowym ciasteczkom smażonym przez nauczycielkę historii Esterę Levin.
Go Yang spojrzał w górę, na szczyt wieży ciśnień, gdzie z balkoniku wyglądały malutkie z tej odległości postacie, a potem przyjrzał się milczącemu tłumowi. Najwyraźniej chciał sobie przydać ważności, bo pełne napięcia milczenie trwało bardzo długo. Stał z mikrofonem w ręce na skrzyni, a dziedziniec, hałdy żużlu, stosy belek, sterty złomu, płaskie dachy budynku administracji i odlewni – wszystko było czarne od tysięcy przesiedleńców. Nie była to cała żydowska ludność Zony, nie zmieściłaby się na tym skądinąd ogromnym fabrycznym dziedzińcu; przyszli przeważnie młodzi ludzie, głowy rodzin, bezrobotni i ciekawscy, którzy po prostu chcieli usłyszeć, co im powie przedstawiciel władzy. A miał co powiedzieć, to było widoczne w jego buńczucznej postawie. – Jestem waszym komisarzem Go! – wykrzyknął nagle bez żadnego wstępu. Był niski, nabity jak zapaśnik, miał na sobie wyświechtany i chyba nigdy nieprasowany czarny garnitur, a grubą szyję ściskał mu wygnieciony krawat. Powiedział te słowa po niemiecku, co wywołało w tłumie aprobujące poruszenie. – Będziecie się do mnie zwracać „mister Go” i gotów jestem was wysłuchać, jeśli nie będziecie mówili głupstw. Znajdujecie się w południowym Hongkew. Na całym świecie nie ma drugiej takiej ohydnej i gównianej dziury. Musicie to wiedzieć i przystosować się do tego faktu. Tutaj wam grozi malaria, beri-beri, dżuma, cholera, tyfus plamisty, dyzenteria, świerzb, niezliczone dolegliwości jelitowe, ameba i jeszcze tysiąc innych chorób, z których najłatwiej uleczalną jest żółtaczka zakaźna. Wygotowujcie ubrania, żeby zapobiec wszawicy. Strzeżcie dzieci przed szczurami. Myjcie często ręce, obficie spłukujcie warzywa przegotowaną wodą, nie jedzcie miękkich owoców, nie pijcie wody z kranu. Posypujcie ustępy wapnem chlorowanym, pobierzecie je bezpłatnie z komendantury. Jeśli macie możliwość wyniesienia się z powrotem do waszej śmierdzącej złą kuchnią Europy, to natychmiast to zróbcie. W przeciwnym razie musicie mi się bezwzględnie podporządkować – tu ja jestem żydowskim królem. Zrozumieliście? Ludzie wyczekująco milczeli. „Żydowski król” uznał tę wszechobecną martwą ciszę za oznakę całkowitej zgody. Również przez chwilę pomilczał, patrząc tryumfalnie na gęsty tłum, po czym znów podniósł wzrok na szczyt wieży – najwyraźniej nie dawało mu spokoju pytanie, jak ci dwaj wariaci zdołali się tak wysoko wdrapać. Pan Go był gimnazjalnym nauczycielem języka i literatury niemieckiej w Osace, autorem opublikowanego w miejscowej prasie przekładu fragmentów Mein Kampf. Z tej książki dowiedział się o istnieniu Żydów, z którymi trzeba, walczyć do ostatniego tchu, tyle tylko że nie był pewien, gdzie w pobliżu są jacyś Żydzi i czy w ogóle są w Japonii. W dniu, kiedy Szanghaj przeszedł w ręce wojsk cesarskich i nad miastem zaczął powiewać sztandar ze wschodzącym słońcem, przedostał się na zachód, na kontynent i zaraz oddał się do dyspozycji władz japońskich. Jako ktoś, kto przeczytał i nawet częściowo przetłumaczył fundamentalną pracę Hitlera, uważał, że jest ekspertem w sprawach europejskich i być może dlatego został wyznaczony na komisarza Zony. Fakt, że zwierzchnictwo nad nią powierzone zostało nie wojskowemu lub funkcjonariuszowi policji, tylko byłemu japońskiemu nauczycielowi, mógłby dla osób wprowadzonych w subtelne dalekowschodnie przesłania, znaki i kody być sygnałem, że choć władze japońskie życzliwie i lojalnie wspierają swoich niemieckich partnerów w ich niezbyt jasnych zamiarach dotyczących Żydów, to oficjalna Japonia nie chce się – zwłaszcza na zewnątrz – zbytnio angażować w sprawę, która jej bezpośrednio nie dotyczy i przynosi same kłopoty. – A teraz posłuchajcie informacji o regulaminie porządkowym w Zonie! – ciągnął komisarz
Go. – Ogłaszam godzinę policyjną od północy do szóstej rano. Przez ten czas strzeżony most na Suzhou będzie zamknięty dla Żydów. W ciągu dnia przez most będą mogli przechodzić tylko ci, którzy będą mieli zaświadczenie, że gdzieś pracują. Chcę wiedzieć dokładnie, gdzie i w jakim charakterze. Osobiście będę wydawał przepustki. Będą one zielone, żółte i czerwone: jednodniowe, tygodniowe i miesięczne. Żadnych wyjątków! Ci, którzy pracują w nocy, zgłoszą się do mnie po dodatkowe zezwolenie na poruszanie się po godzinie policyjnej. Chcę, żeby wszystko było jasne: prowadzimy wojnę przeciwko żydowskiej Anglii i żydowskiej Ameryce. Nasi niemieccy sojusznicy walczą z żydowską Rosją. Wy dla mnie jesteście jeńcami wojennymi korzystającymi ze złagodzonego reżymu – dopóki nie postanowię go zaostrzyć. To zależy od was i od szacunku, jaki mi będziecie okazywać… Wystarczy na dziś. Rozejść się!
47 Jeszcze nie otwierając oczu, Władek z przyzwyczajenia wyciągnął rękę ku sąsiedniej poduszce, ale łóżko było puste. Leniwie podniósł się i zobaczył dezerterkę. Hilda stała półnaga przy oknie, paliła i kontemplowała szeroką rzekę, po której w górę i w dół poruszały się statki i dżonki. Aż tu słychać było nieco stłumione przez odległość milknące i ponownie rozbrzmiewające okrętowe syreny, warkot kutrów i klaksony samochodów nisko w dole, na nadbrzeżnym bulwarze. Przenikające z zewnątrz światło opływało harmonijne kontury jej ciała, jakby je pochłaniając, tak że ona sama wydawała się jego źródłem. – Chodź – powiedział. Pogrążona w myślach drgnęła, usłyszawszy jego słowa. – Chodź – powtórzył. – Nie. Muszę iść, bo się spóźnię. – Nigdzie się nie spóźnisz. Jest niedziela. – Powinieneś już wiedzieć, że w każdą niedzielę o jedenastej przed południem szanghajski high life zwykł się przechadzać w Ogrodzie Angielskim. Chyba że z nieba leciałyby kamienie. I baronowa Gertrude von Dammbach przywiązuje wagę do tego, by jej ulubiona zabawka, czyli ja, była tam przez cały czas razem z nią. – A ja chcę, żebyś była przez cały czas razem ze mną. A zwłaszcza w niedzielę o jedenastej przed południem! I nawet wiem, co byśmy wtedy robili. Bo wy to chyba tylko tracicie czas, prawda? – Chcesz mieć dokładne sprawozdanie? Po przechadzce idziemy do cukierni Frau Schnitzler na Kung Ping. Tam pijemy kawę melange z gorącym strudlem morel owym i bitą śmietaną. Czy ta informacja cię zadowala? – Typowo niemiecka niedziela! – Bo masz do czynienia z typową Niemką. – Drobnomieszczanie z arystokratycznym zadęciem. – Coś opuściłeś: na dodatek faszyści. – Właśnie. Ale zostaje ci to wybaczone. Chodź! – Nie! – Może oszczędzasz siły dla pana barona? Rzuciła w niego paczką papierosów. Ktoś zapukał do drzwi i rozległ się kobiecy głos: – Dzień dobry, panie Vincent. Śniadanie. Władek wynajmował pokój w pensjonacie May Dulac, bardzo porządnej obywatelki Annamu, której nieżyjący mąż, Georges Dulac, był jednym z tych francuskich kolonistów, którzy po pierwszej wojnie światowej i późniejszym kryzysie gospodarczym zamienili deltę Mekongu na deltę Jangcy. Zawsze gdy Hilda odwiedzała Władka, drobna jak większość Wietnamczyków pani May delikatnie pukała i stawiała na podłodze przed drzwiami śniadanie dla dwóch osób. Władek na bosaka pobiegł po tacę, pociągnął wielki łyk herbaty, oparzył się i zniknął w łazience. Hilda znów skierowała zamyślone spojrzenie na rzekę. Od strony łazienki rozległ się szum prysznica i nie najbardziej udana próba odśpiewania arii Mefista.
Zadzwonił do niej przed trzema miesiącami – a czekała na to codziennie, przy każdym dzwonku telefonu. Próbował być obojętny i nawet trochę złośliwy, ale jednak poprosił o spotkanie. W księgami francuskiej, gdzie się umówili, Hilda spontanicznie go pocałowała, a on odpowiedział jej tym samym – spontanicznie i naturalnie, jakby wciąż byli w jego mansardzie w Paryżu i jakby od tamtej pory nic się nie wydarzyło ani nie zmieniło. Od tego dnia spotykali się, gdy tylko mogli. Hilda miała nienormowany czas pracy z mnóstwem obowiązków służbowych związanych zarówno z pracą w niemieckim przedstawicielstwie, jak i z funkcją asystentki von Dammbacha, a Władek – częste powody tajemniczych zniknięć. Ostatecznie nauczyła się nie pytać albo przynajmniej pytać jak najmniej, a on niezłomnie trwał przy swoim nawyku odpowiadania żartem i niewyjawiania prawdy, kim właściwie jest, gdzie pracuje, dla kogo. Hilda nie była na tyle głupia czy naiwna, by wierzyć, że jego głównym zajęciem jest pisanie egzotycznych, dalekowschodnich esejów dla szwajcarskiej prasy. Z początku tylko podejrzewała, teraz już wiedziała – ale nie więcej niż to, co Władek chciał jej powiedzieć. Popijając herbatę, przyglądała mu się ukradkiem: może nie był przystojny, ale miał w sobie mnóstwo chłopięcego wdzięku z tymi jeszcze mokrymi, kręconymi, smoliście czarnymi włosami nad skupionym, niewysokim czołem, z pospolitą i szczerą chłopską twarzą, mocny i barczysty, co widać było nawet pod zniszczonym tanim płaszczem kąpielowym. Już dawno chciała mu kupić nowy, ale bała się jego ironicznej reakcji i wypominania „snobistycznych kaprysów”. Kochała go takim, jakim jest, kochała go trwożną, pospieszną, paniczną miłością, której towarzyszyła świadomość, że w każdej chwili znowu może się zdarzyć coś, co ich rozłączy. Jak dotąd zawsze ich rozłąka była związana z policją. Za pierwszym razem zawiniła policja francuska, za drugim – głupie Władkowe zadzieranie z szanghajską. Niektórzy wierzą, że los liczy do trzech. – Wiesz, czego bym najbardziej chciała? – Jeśli tego samego co ja, to chodź do łóżka. – Świntuch! Chciałabym, żebyś mnie kiedyś zawiózł do swojej ojczyzny. – Nieszczęście, moja droga, polega na tym, że ja też bym chciał, ale mnie tam nie chcą. Podobnie jak ciebie w twojej ojczyźnie. – Moja ojczyzna to Niemcy. A jak się nazywa twoja, która tak lekkomyślnie wypiera się swoich dzieci? Zwłaszcza takich pięknych i mądrych jak ty? – Władek zmierzył ją długim spojrzeniem, w którym krył się wyrzut z powodu jej upartego nalegania, ale Hilda pospiesznie go uspokoiła: – Dobrze, przecież wiem, Szwajcaria… Nie powiedziałeś mi, czy tym razem dobrze sobie poradziłam z zapalniczką… – tu przerwała, bo Władek błyskawicznie położył palec na ustach. Nieraz ją już ostrzegał, żeby nie mówiła o tych sprawach w zamkniętym pomieszczeniu, zabraniał jej nawet o tym myśleć niezależnie od tego, gdzie są, ale ona uważała to za nadmiar gorliwości i niepotrzebną, a może nawet demonstracyjną ostrożność. Władek nigdy nic jej nie mówił. Kiedy raz chciała poznać jakiś nieważny szczegół techniczny związany z zapalniczką i już się miała obrazić z powodu zademonstrowanego przez niego braku zaufania, zamknął jej usta pocałunkiem: „Im mniej wiesz, tym dla ciebie zdrowiej. Obyś nie musiała się o tym przekonać na własnej skórze!”. Uczciwie ją ostrzegł, że sprawa, którą się zajmuje, nie jest ani zabawą, ani romantyczną przygodą, że wiąże się ona ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Hilda jednak bez wahania zgodziła się na współpracę. Nie chciała wiedzieć, kogo dokładnie i w jaki sposób interesują
informacje, których dostarcza. Polityka jej nie interesowała – tak myślała, nie uświadamiając sobie, że już tkwi w niej po uszy. Gotowa była pracować dla Rosjan, Amerykanów, Anglików, dla samego diabła. Dla niej decydujące było tylko to, przeciwko komu skierowana jest ta działalność. „I jeśli przez to będę w stanie przyspieszyć o jedną sekundę, o jedną jedyną sekundę koniec Hitlera i jego bandy, to możesz na mnie liczyć!” Tak powiedziała, kiedy dał jej zapalniczkę, powiedziała to bardzo poważnie i kategorycznie. Była to najzwyklejsza benzynowa zapalniczka, dająca wielki, dymny płomień. Nic nadzwyczajnego. Tyle tylko, że była odrobinę większa i ozdobiona z boku miniaturową, trudną do zauważenia szklaną perełką. Pod perełką mieścił się mikrofilm, na którym mogło się pomieścić sto fotografii. Całe sto! Dotychczas Hilda wsunęła do kieszeni Władka, gdy się spotykali w kawiarniach, kinach czy ot tak, na bulwarach, dziesięć maciupeńkich, mniejszych od ziarenka soi rolek filmowych zawiniętych w czarny papier. Dziesięć rolek równało się tysiącowi stron z supertajnego archiwum von Dammbacha. W zakładzie fotograficznym „Agfa” Alfred Kleinbauer, specjalista od kolorowania rodzinnych fotografii, wywoływał te filmiki, a Cheng Sujing natychmiast wysyłał je kurierem do Mukdenu. Tam już, po drugiej stronie granicy, byli inni, którzy zajmowali się ich dalszym transportem. Łatwe i proste, nieskomplikowane jak ziarenko soi!
48 Życie, jak przepowiedział rabin Levin, stopniowo się ułożyło, zostały nawet wznowione, choć z ogromnym wysiłkiem, próby orkiestry. Śmiertelnie zmęczeni po całym dniu pracy muzycy spotykali się – bardzo rzadko w pełnym składzie – w pagodzie-synagodze, wspaniałomyślnie udostępnionej im przez rabbiego Levina. Była to nieprawdopodobna mieszanina dawno niegolonych tragarzy, robotników, sprzątaczy ulicznych, przychodzących prosto z warsztatów, w zniszczonych drelichowych ubraniach lub pospiesznie przebranych w stare łatane garnitury, w których fałdach krył się jeszcze zapach Niemiec. Dyrygował Theodor Weissberg, ściskający pod pachą swoje ukochane skrzypce. Już po pierwszych taktach ludzie się zmieniali, a ich twarze rozświetlały się jakimś wewnętrznym blaskiem. Może to było natchnienie czerpane z muzyki, a może bolesne wspomnienie koncertowych estrad i innego, na zawsze utraconego życia; życia oddanego ukochanej muzie, lecz i pełnego uroków – przyciemnione żyrandole, świadomość dreszczu przenikającego widownię, kosze kwiatów, a na końcu kieliszek szampana we foyer… Błogie wspomnienia, od których ściska ci się serce. Życie się ułożyło, to na pewno, tyle że na najniższym możliwym szczeblu ludzkiego bytu: większość mieszkańców Zony głodowała, a bezpłatna kuchnia matki Antonii ledwie dawała radę zapewnić skromną porcję ryżu dla najbardziej potrzebujących. Stosunkowo lepiej, choć na tym samym najniższym szczeblu funkcjonowali ci, którzy mieli jakąś pracę poza Zoną. Z inicjatywy flecisty Simona Zinnera, który był nie tylko surowym i nieugiętym organizatorem prób orkiestry, lecz także duszą inicjatyw społecznych, każdy, kto miał jakiekolwiek, nawet najnędzniejsze dochody, musiał wpłacać od 10 do 20 procent do kasy samopomocowej. Pozwalało to niektórym ulżyć w biedzie, ale fundusz ten był dalece niewystarczający, czego oczywistym dowodem był stały wzrost zachorowań wywołanych niedożywieniem, zwłaszcza wśród dzieci. Mimo wszystko jednak dzieci znów zaczęły się bawić. Najmniejsze lepiły ciastka z błota i sprzedawały je za kamyczki, większe kopały szmacianą piłkę, a najstarsze zaczęły już poznawać pierwsze uroki zakochania. Profesor Mandel i jego dobrowolni pomocnicy dzień i noc walczyli o ludzkie życie, ale nie mogli sobie poradzić z tak wielką liczbą chorych, zwłaszcza przy niemal całkowitym braku lekarstw. W kilku szczególnie ciężkich przypadkach udało się przetransportować chorych do szpitala miejskiego, Central Hospital of Shanghai, ale wymagało to ogromnych łapówek, poczynając od ponad miarę chciwego „żydowskiego króla” pana Go, a kończąc na komunalnej administracji, łapówek pochłaniających znaczną część funduszy ubogiej kasy samopomocowej. Sytuacja w lazarecie skomplikowała się jeszcze bardziej po pewnej skandalicznej historii, która rzuciła cień na kruchy i nierzadko wystawiany na próbę mit o żydowskiej solidarności: w zamęcie związanym z przesiedleniem ktoś ukradł walizeczkę profesora Mandla – lekarski neseser z trzema przegródkami, zawierający wyjątkowo cenne i absolutnie niezbędne narzędzia chirurgiczne. Przywiózł go ze sobą z Berlina i trząsł się nad nim jak wirtuoz nad stradivariusem, bo takich cudów techniki, jak te narzędzia firmy Solingen, arcydzieła niemieckiej mechaniki precyzyjnej, tu nie dostałoby się za żadne pieniądze. Wieść o tej oburzającej kradzieży obiegła całą Zonę, ale domysły na temat tego, kto, kiedy i gdzie ukradł neseser, skończyły się na plotkach gadatliwych staruszków przed synagogą – takim żydowskim gadaniu dla zabicia
czasu. Jedynym, który mógł coś wiedzieć na ten temat, był Szlomo Finkelsztajn, sam przecież złodziejaszek. On i nikt inny – głosił werdykt staruszków. I kiedy do Szloma dotarły słuchy, że podejrzewa się go o ten okropny czyn lub przynajmniej o to, że zna jego sprawców, ale ich ukrywa, odebrał to tak boleśnie, że aż się rozpłakał. Elisabeth próbowała go pocieszyć, zapewniała, że dla niej pozostaje on poza wszelkimi podejrzeniami, że jest dobrym i uczynnym człowiekiem i że jego dawne „psie” zajęcia nie mają absolutnie nic wspólnego z Zoną i jej mieszkańcami. Były to jednak daremne wysiłki – te bezpodstawne pomówienia pozostawiły na duszy biedaka głęboką ranę. Któregoś ranka Szlomo za łapówkę w wysokości dziesięciu szanghajskich dolarów załatwił sobie u pana Go jednodniową przepustkę. Często tak robił, tym razem jednak poszedł nie do swoich stałych kontrahentów na targ mięsny w Nantao, tylko w stronę doków. Tam, za portowymi magazynami i giełdą rybną, między górami skrzyń i bel znajdował się jarmark kradzionych rzeczy. Policja wiedziała o nim, jego lokalizacja stanowiła tajemnicę poliszynela, ale służby porządkowe unikały konfliktów z syndykatem złodziei, który umiał bronić swoich ludzi i swoich interesów. Ten chiński złodziejski syndykat był potężny i okrutny, należały do niego najciemniejsze przestępcze męty Szanghaju. Dlatego też w zamian za skromną comiesięczną rekompensatę policjanci woleli nie kręcić się zbytnio po tych malowniczych rejonach. Ubrany w swój nieodłączny przydługi wyświechtany płaszcz i z rękami głęboko wepchniętymi w kieszenie Szlomo spokojnie spacerował po tym targowisku łupów i wzrokiem pełnym życzliwego handlowego zainteresowania obrzucał wystawione trofea: damskie kapelusze i torebki, zegarki i lornetki wojskowe, broń białą i strzelecką, wypatroszone portfele z kosztownej skóry, złotą biżuterię, marynarskie paszporty i wszystko inne, co mogło stać się obiektem zainteresowania kieszonkowców. I oto na pustej skrzynce dostrzegł wystawioną na pokaz jak rzadki eksponat walizeczkę profesora Mandla, z otwartymi wszystkimi trzema przegródkami, by można było obejrzeć i ocenić cenne chromowane narzędzia, które błyszczały w słońcu jak nowe! Szlomo obojętnym głosem spytał, ile ten towar kosztuje. Transakcja nie zapowiadała się pomyślnie: sprzedawca zażądał 1000 szanghajskich dolarów i ani centa mniej – najwyraźniej dobrze wiedział, że realna cena neseseru z całą zawartością jest co najmniej pięciokrotnie wyższa. Nie pomógł azjatycki obyczaj targowania i stopniowego zbliżania stanowisk, cena pozostawała taka sama. Tysiąc szanghajskich dolarów, cała fortuna! Szlomo nie miał takich pieniędzy, nie miał nawet ich dziesiątej części, ale mimo to uważnie oglądał skalpele, nożyce, kleszcze i wszystkie pozostałe skomplikowane narzędzia o nieznanym przeznaczeniu, oceniał je fachowym okiem, a na zakończenie sprawdził, czy wszystkie przegródki dobrze się zamykają. I kiedy sprzedawca na moment odwrócił wzrok z powodu jakiejś hałaśliwej kłótni tuż obok, Szlomo złapał neseser i tyle go było. Rozległy się krzyki, ludzie skoczyli do pościgu, ale krótkonogi gnom przepadł bez śladu w labiryncie skrzyń i bel. Jeszcze długo okradzeni złodzieje nawoływali się nawzajem, wymieniali alarmujące gwizdy, szukali nawet tam, gdzie mysz by nie przemknęła, ale na próżno – Szlomo przepadł jak kamień w wodę! Promienny i zasapany, uginając się pod niesionym ciężarem, uroczyście wręczył neseser profesorowi Mandlowi, który na widok swojego odnalezionego skarbu nie mógł uwierzyć własnym oczom. Był tak poruszony, że nie podziękowawszy, pobiegł do szpitala, by wszystkim
ogłosić wspaniałą wiadomość. Szlomo nie poczuł się urażony. Wierzył, że tym swoim czynem on, berliński specjalista od drobnych kradzieży i szanghajski porywacz zwierząt domowych, całkowicie się zrehabilitował w oczach Żydów z Hongkew. Wiara wiarą, ale przyszłość pokazała coś innego. Ludzie woleli odczytać ten czyn po swojemu: teraz już z całą pewnością wiadomo, że brał udział w kradzieży, ale bojąc się ujawnienia, postanowił neseser zwrócić. Złodziej zawsze zostanie złodziejem, krzywe koło nigdy się prosto nie potoczy! Szlomo chodził ulicami, gruby, krótkonogi i śmieszny w swoim długim znoszonym płaszczu, chodził jak zadżumiony, odepchnięty przez wszystkich, napotykając tylko złe lub drwiące spojrzenia. Dla wszystkich był zatwardziałym przestępcą, zbrodniarzem i niczym więcej. Był, niech mi Bóg wybaczy, wyrodnym Żydem, który nie jest godny przestąpić progu synagogi! Tak myśleli ludzie. Elisabeth nie wiedziała, dlaczego tym razem Szlomo pożegnał się z nią tak ceremonialnie. Nie po raz pierwszy przecież szedł do miasta w jakichś swoich „psich” sprawach. Tym razem jednak był smutny i jakiś uroczysty, nawet pocałował zdumioną Elisabeth w rękę, prosząc o wybaczenie, jeśli czymś ją uraził. Potem skierował się w dół ku rzece. Rankiem znaleziono ciało Szloma Finkelsztajna na śliskim mule na brzegu Suzhou, z szesnastoma ranami kłutymi na plecach i poderżniętym gardłem.
49 W miesiąc po tych smutnych wydarzeniach, które na długo napełniły goryczą i tak posępnego profesora Mandla, nadeszła szczególna sobota, niosąca nową i niespodziewaną nadzieję. Komisarz, pan Go, wezwał do siebie członków żydowskiego komitetu, by im przekazać nowinę. A była ona taka, że zakłady opon samochodowych i wyrobów kauczukowych w odległym o trzydzieści kilometrów na południowy wschód od Szanghaju Qingpu potrzebują zatrudnić tysiąc robotników. Praca dla tysiąca osób – to nie była nowina, to była sensacja! Rabin Levin postarał się opanować wypełniającą go radość i z pozorną obojętnością spytał: – Bardzo przepraszam, mister Go, ale jaką pracę będą tam wykonywać nasi ludzie? Trudno będzie znaleźć wśród nich specjalistów w dziedzinie, jak to powiedzieć… przemysłu gumowego. I ile będą zarabiać? – Niech pan nie myśli, że jestem specjalistą od przemysłu gumowego. Jestem germanistą, a nie producentem kaloszy! – odparł gniewnie były nauczyciel. – Powiedziano mi tylko, że tam są japońscy majstrzy i że pracy przy prasach, piecach i tokarkach można się szybko nauczyć. A ładowanie, wyładowywanie lub transportowanie gotowych wyrobów to chyba nie jest żadna filozofia. A więc? – Przez chwilę milczał, z przyzwyczajenia popatrzał kolejno po wszystkich, jakby byli uczniami, którzy nie nauczyli się zadanej lekcji, po czym ciągnął: – Średnie wynagrodzenie wynosi dwanaście Szanghajskich dolarów dziennie. Dni wolnych nie ma, bo jest wojna. Każdy będzie mi dawał dziennie po dwa dolary. To jest słuszne jako moje wynagrodzenie za trud znalezienia wam pracy, żebyście mieli czym się objadać… A więc, panowie Żydzi? „Panowie Żydzi” poprosili o czas do jutra, czyli do niedzieli, by cała wspólnota mogła rozważyć tę propozycję pracy oraz problem dwóch dolarów jako słusznego wynagrodzenia dla pana Go. Wiadomość rozeszła się po Zonie lotem ptaka: stała praca za dwa amerykańskie dolary dziennie minus dwa szanghajskie dolary łapówki – to nie tak dużo, ale zawsze więcej niż nic. Nie minęła godzina, jak orkiestra musiała przerwać próbę, bo mała synagoga omal nie pękła od tłumu mężczyzn, którzy w podnieceniu dopytywali się, kiedy wyjazd, czym i jak. I co to właściwie będzie za praca? Kobiety też mogą? A dzieci? Stojący obok pozłacanego Buddy rabin nie był w stanie odpowiedzieć na wszystkie pytania – po prostu sam tych odpowiedzi nie znał. Na razie poinformował o decyzji komitetu uchodźców, że z jednej rodziny będzie mogła pracować tylko jedna osoba. Chodzi o to, żeby objąć jak najwięcej rodzin. Ten tysiąc mężczyzn zapewni utrzymanie tysiącowi rodzin. Poza dwoma dolarami dla pana Go każdy będzie wpłacał ze swojej dniówki 20 procent do kasy samopomocowej. Rozległ się szmer niezadowolenia: „To co zostanie dla nas?”. Rabin małodusznie ustąpił miejsca Simonowi Zinnerowi. – Tak postanowił komitet! I umawiamy się: jeśli chodzi o te dwadzieścia procent dla chorych, kalek i bezrobotnych, to nie ma żadnych wykrętów. Będziemy to twardo egzekwować, jasne? Koniec, kropka. Do wieczora przygotujcie i przekażcie rabinowi listę nazwisk. Na pierwszym miejscu wpiszcie ojców wielodzietnych rodzin. Jeśli ojciec jest chory lub słaby, to wpiszcie najstarszego syna. I uważajcie, bo jeśli zapomnicie o kimś potrzebującym, to roz-
gniewacie i mnie, i tego Buddę za moimi plecami. I tak, bracia, w poniedziałek punktualnie o szóstej rano wszyscy według spisu tutaj, na placu. Rabin zakończył to niezwykłe wieczorne nabożeństwo: – Tysiąc osób! Niech będzie błogosławiony ten szabasowy dzień! Baruch ata Adonai elohejnu… amen! W poniedziałek jeszcze przed świtem ze wszystkich krańców południowego Hongkew na mały plac przed synagogą zaczęli się schodzić mężczyźni. Wielu niosło chińskie papierowe latarnie, bo w Zonie ulice nie były oświetlone. W ciągu długich nocy gęsty mrok naruszało tylko gniewne miauczenie zdziczałych i jeszcze niezjedzonych kotów. Teraz dzień z trudem wyłaniał się z ciemności, niebo na wschodzie zaczynało różowieć, a w górze świątyni dwa smoki zionęły czerwonymi płomieniami jakby z gniewu, że je tak wcześnie obudzono. Ludzie stawali grupkami, głośno i z ożywieniem komentując to niezwykłe wydarzenie, zapowiadające nowe i może lepsze dni. Nieśli węzełki lub gazetowe zawiniątka z jedzeniem, bo nie było wiadomo, czy tam będą mieli wyżywienie. To fundamentalne zagadnienie było zgłębiane i obracane na wszystkie strony – tak jak tylko Żydzi umieją zgłębiać zagadnienie – przy czym przeważało przekonanie, że wyżywienie dadzą. Zwłaszcza jeśli ta fabryka jest państwowa. Wśród nich, jak zawsze milczący i zamknięty w sobie, stał Theodor Weissberg. Mimo obaw, że traci miejsce pracy na rzecz nowego zatrudnienia, postanowił się jednak zgłosić. Miał już serdecznie dość pełnienia funkcji hotelowego chłopca na posyłki, pogardliwego traktowania i całej tej monotonnej i przygnębiającej harówki. Owszem, były napiwki – przyjmował je, choć za każdym razem czuł się przy tym okropnie. A tu Japończycy proponowali pracę, może i ciężką, ale normalną i godną pracę w fabryce! Wiedział, co ryzykuje: Holender nie wybaczy mu nawet jednego dnia nieobecności i natychmiast znajdzie zastępcę. Cóż, niech idzie do diabła razem ze swoim „Imperialem” i niemieckimi biznesmenami! Theodor nie rozmawiał o tej swojej decyzji z Elisabeth i nie wiedział, czy żona ją akceptuje. Odkąd zamieszkali we wnęce pod schodami w budynku administracji fabryki konstrukcji stalowych, Elisabeth coraz mniej się interesowała otaczającą rzeczywistością, była nieobecna w realnym życiu, tak jak się bywa nieobecnym w szkole czy na porannej mszy. Po prostu jej nie było. Szła do „Błękitnej góry”, śpiewała swoje niemieckie przeboje i wracała, ale żyła jakby z przyzwyczajenia. Może dlatego, że nie wiedziała, jak nie żyć. Nie miała pragnień, nie miała nadziei i nawet nie wiedziała, że są one równoznaczne z ocaleniem. Bezładny tłum pod wodzą sarkającego i niewyspanego pana Go, ubranego w swój wieczny czarny garnitur z krawatem, przemieszczał się w stronę ochranianego przez japońskich żołnierzy mostu na Suzhou, który wyznaczał granicę Zony. Za mostem warczało i wypełniało całą dzielnicę niebieskawymi spalinami z dieslowskich silników piętnaście japońskich ciężarówek wojskowych.
50 Wielkie otwarte ciężarówki, wypchane ludźmi, podskakiwały na wyboistej, dawno nieremontowanej drodze prowadzącej do Qingpu. Wokół rozpościerały się zielone wzgórza z niekończącymi się tarasami ryżowisk – jeden przy drugim i jeden nad drugim, gdzieniegdzie widać było niewielkie pagody – kapliczki lub może grobowce przodków. Stojący po kolana w wodzie chłopi w mokrych od potu koszulach pokrzykiwali na swoje czarne posłuszne bawoły, które z wyprężonymi szyjami ciągnęły brony przeorujące tłuste, muliste dno. Do jadących dochodziły te nawoływania i dźwięk płaskich drewnianych kołatek zawieszonych na bawolich szyjach, a na powierzchni wody wesoło podbiegały równolegle z ruchem ciężarówek odbite poranne słońca – każde ryżowisko z własnym słońcem. Wyczuwało się oddech niewidocznego za wzgórzami wiejskiego życia z dalekim pianiem kogutów i dziecięcym płaczem. Nawet szary pył wznoszony przez samochody nie był nieprzyjemny, bo niósł zapach wsi i siana, tak różny od benzynowego i błotnego smrodu Szanghaju. Sercom było lekko, lecz zarazem smutno – od tego niezwykłego dnia, świeżej zieleni wzgórz, dalekich fioletowych gór, czapli na ryżowiskach. Tu, wśród tej przestrzeni, pod tym błękitnym niebem – wydawało im się, że po raz pierwszy jest ono aż tak błękitne – po którym przelatywały białe żurawie, ludzie jeszcze boleśniej, z jątrzącym smutkiem uświadamiali sobie wartość świata, który utracili. Podróż nie trwała długo. Gdy ryżowiska przeszły w sfalowaną nieurodzajną równinę, a na horyzoncie ukazały się dymiące fabryczne kominy i wielkie białe budowle przypominające silosy – najpewniej przemysłowe przedmieście Qingpu – ciężarówki zwolniły i wreszcie całkiem się zatrzymały. W pewnej odległości drogę blokował wielki, zbity tłum składający się z mężczyzn, kobiet i dzieci. Japoński oficer wyskoczył z kabiny pierwszej ciężarówki i pobiegł w tamtą stronę. Dały się słyszeć jakieś krzyki i stłumione przez odległość fragmenty kłótni. Stojący na drodze ludzie krzyczeli po chińsku, oficer po japońsku. Podróżujący w ciężarówkach wyciągali szyje, starali się cokolwiek dojrzeć. Mimo odległości zorientowali się, że ci ludzie są Europejczykami. Mężczyźni mieli na sobie prawie jednakowe ubrania z niebieskiego drelichu. I nagle zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Z daleka dobiegł, wzmocniony przez tubę, wyraźny męski głos, mówiący po rosyjsku: – Hej wy tam! Czy macie u siebie kogoś, kto mówi po hebrajsku lub w języku jidysz? Rozumiecie? Hebrajski! Jidysz! Ludzie z ciężarówek poczuli się jak rażeni gromem: skąd tu nagle w Qingpu hebrajski czy jidysz? Co za poplątany kraj te Chiny! Z jednej z ciężarówek żwawo wyskoczył rabin Leo Levin i poszedł w stronę czekających. Mijając kabinę pierwszej ciężarówki, kącikiem oka zauważył przestraszoną twarz komisarza Go. Widać i sam „żydowski król” był zaskoczony. – Ja mówię i po hebrajsku, i w jidysz – powiedział rabin. Przed tłum wysunął się olbrzymi mężczyzna w niebieskich drelichach trzymający w ręce krótki bambusowy kij. Posępnie odezwał się w jidysz: – Podobno jesteście Żydami z Niemiec i Austrii. – Tak, większość z nas – wciąż jeszcze zaskoczony odparł rabin. – My też jesteśmy Żydami, ale z Rosji. Wszyscy od dawna pracujemy w zakładach kauczu-
kowych. Wróćcie, na Boga, tam, skąd żeście przyjechali. My tutaj strajkujemy. – Strajkujecie? Nikt nam tego nie powiedział. – Więc ja wam mówię. Rabin skonsternowany rozejrzał się naokoło. Z tyłu zobaczył grupę nadbiegających Żydów z Zony. Poczuli, że dzieje się coś niedobrego, i chcieli być przy swoim rabinie. Któryś zawołał w jidysz: – Hej wy, zwolnijcie nam drogę! My szukamy pracy! – Poszukajcie gdzie indziej. Tu pracujemy my – rzekł spokojnie olbrzym. – Ale nasze dzieci są głodne! – Nasze też. Simon Zinner, Theodor Weissberg i rabin na próżno próbowali powstrzymać swoich ludzi, którzy ze spontanicznym, bojowym okrzykiem rzucili się naprzód, by rozbić ludzki mur i utorować drogę dla ciężarówek. Rosyjscy Żydzi wyciągnęli bambusowe kije, rozległ się płacz dzieci. Ciosy padały na prawo i na lewo, zaraz miała się polać krew. Japoński oficer uniósł pistolet i strzelił w powietrze. To podziałało otrzeźwiająco. Ludzie cofnęli się, między obydwiema grupami znów otwarła się pustka – jak przepaść bez dna, jak frontowy okop. Zdyszani milczeli i patrzeli na siebie z dziką wrogością. Oficer odwrócił się w stronę ciężarówek i wykrzyczał po japońsku jakieś bardzo długie zdanie. Potem znowu zrobiło się cicho. I w tej przedłużającej się ciszy flecista Simon Zinner powiedział po rosyjsku: – Wybaczcie. Nie wiedzieliśmy. Po czym, przechodząc na niemiecki, zwrócił się do swoich: – Wsiadajcie, wracamy do Zony! Oficer schował pistolet do kabury, najwyraźniej zły, że razem z kolegami został wykorzystany do jakichś brudnych machinacji. „My nie produkujemy opon samochodowych, tylko wojnę!” – taka myśl przemknęła mu przez głowę, gdy szedł z powrotem do ciężarówki.
51 Władek przyjaźnie skinął głową dwóm policjantom z ochrony i przeciął nisko skoszony trawnik przed budynkiem niemieckiej misji. Drobny biały żwir trzeszczał mu pod wojskowymi hiszpańskimi butami przeżywającymi swoją drugą i raczej już ostatnią młodość. Na moment przystanął i z ciekawością przyjrzał się masztowi z opuszczoną do połowy na znak żałoby narodowej flagą. Od uderzeń wiatru swastyka kuliła się i marszczyła, jakby i ona była zdjęta boleścią. Po dwóch stronach półkolistego, oflankowanego kolumnami wejścia zwieszały się z dachu i powiewały na wietrze długie czarne flagi – jak czarne języki oblizujące fasadę. Tak zdecydował sam Führer: wstrząśnięty świat ma pogrążyć się w żałobie po bohaterach Stalingradu, którzy polegli w tytanicznej bitwie przeciwko bolszewizmowi. Rozbicie przez Armię Czerwoną czterdziestu ośmiu dywizji i trzech brygad, jak również wzięcie do niewoli feldmarszałka Paulusa wraz z całym sztabem 6. Armii było dla Niemiec rzeczywiście ciężkim ciosem, zasługującym na ogólnonarodową, pełną godności żałobę. Tak ginęli wikingowie – nieujarzmieni i dumni. Rumuńskich, węgierskich i włoskich dywizji, które stopniały wraz ze śniegiem nad Wołgą, nie miał kto żałować. W każdym razie nie Hitler, który określił je jako tchórzliwe i zdradzieckie. Jeden z ochroniarzy odczekał, aż Władek się od niego oddalił, potem leniwie podszedł do policyjnej budki i podniósł słuchawkę telefonu. Władek przychodził tu nie po raz pierwszy: raz już robił wywiad z samym baronem von Dammbachem, przyjemnym staruszkiem, który nawet poczęstował go francuskim koniakiem. W nawiązaniu kontaktu pomogła mu Hilda. Baronowi spodobał się ten szwajcarski dziennikarz, wesoły i bezpośredni młodzieniec, który unikał zadawania delikatnych pytań, jakby domyślając się, że co do niektórych aspektów wojny von Dammbach ma własne zdanie, dość się różniące od oficjalnego. Podobało mu się też to, że w odróżnieniu od większości mieszkańców niemieckojęzycznej części Szwajcarii z ich okropną i trudną do zrozumienia wymową ten Szwajcar posługiwał się uniwersytecką niemczyzną z lekkim tylko bawarskim akcentem. Potem któregoś dnia Hilda przedstawiła go baronowej von Dammbach. Było to przypadkowe spotkanie w holu rezydencji; baronowa miała zaczerwienione od płaczu oczy, bo właśnie wracała z portu, gdzie odprowadzała wyjeżdżającego do Bombaju swojego starego dobrego przyjaciela sir Washburna. Ekscelencja Ottomar von Dammbach nie był dziś w dobrym humorze i mimo wcześniejszej umowy dotyczącej wywiadu poprosił sekretarkę, pannę Braun, by przyjęła gościa, poczęstowała, czym uzna za stosowne, i przeprosiła w imieniu barona: żałoba narodowa, sam pan rozumie… Panna Braun miała doświadczenie, wiedziała, jak delikatnie chronić szefa przed nieproszonymi gośćmi… Baron zapalił cygaro, pociągnął raz i drugi, po czym z obrzydzeniem i niemal wściekle zdusił je w popielniczce. Nie chciało mu się palić, nie chciało mu się żyć. Spróbował zapoznać się z codziennym przeglądem bieżącej korespondencji z Berlina przygotowanym przez sekretarkę, ale po chwili zatrzasnął teczkę. Dzień zaczynał się fatalnie, baron nie znosił tych flag z czarnej chińskiej krepy, które wiatr zarzucał na jego okna, jakby chcąc bez przerwy przypominać, że dziś ma obowiązek głęboko i z godnością cierpieć. Tymczasem baron cierpiał na hemoroidy i wcale nie czuł się wikingiem, a już na pewno nie czuł się niezłomnym potomkiem dumnych
Celtów. Ten zmęczony, starzejący się dyplomata rzeczywiście był pogrążony w smutku, ale z całkiem innego powodu. Zdawał sobie sprawę, że należy do dawnej, pełnej znużenia epoki – minionej epoki, która uniosła na swych ciemnych gęstych wodach wspomnienie Verdun, narodowego upokorzenia w Compiegne, Republiki Weimarskiej… I mimo wszystko, cokolwiek by mówić o politycznych grzechach i błędnych posunięciach, tamte czasy były jakieś szlachetniejsze, bardziej ludzkie. Może to było samooszukiwanie się, może Niemcy były wciąż takie same, niezmienione i niezmienne? Może. Baron pragnął, by go pozostawiono w spokoju, wolał, by Niemcy żyły tamtymi swoimi starymi złudzeniami i wartościami. Hitler przecież nie mógł im w zamian zaproponować nic poza swoimi szaleńczymi i zgubnymi ideami panowania nad światem. W każdym razie tamte czasy były rozsądniejsze od tego, co teraz jak rak drąży trzewia Vaterlandu. Niemcy są zgubione, zgubione, zgubione! Nie ma najmniejszej wątpliwości. Wprawdzie hitlerowska Rzesza jeszcze nie utraciła ani skrawka swojego terytorium – nawet po Stalingradzie pozostaje ono rozległe i nienaruszone – ale utraciła coś o wiele ważniejszego: nadzieję. A to też jest terytorium, terytorium nadziei, które teraz się kurczy jak skóra od ognia, a ideały narodowe są na najlepszej drodze do tego, by się przekształcić w narodową klęskę – rozdeptane w bagnie niechcianej wojny, rozniesione wichrami. Dziś Niemcy same się zjadają jak uwięziony skorpion. Ale to nie będzie koniec Niemiec. To będzie nasz koniec. Baron podszedł do wysokiego francuskiego okna i spojrzał na zewnątrz, na świeżo skoszony trawnik. Wiatr rzucił mu w twarz czarną flagę, żeby przypomnieć, że powinien się smucić. Ale on i tak się przecież smucił. Z położonymi na stole nogami Dieter palił i słuchał radia. Dziś niemiecka rozgłośnia bez przerwy nadawała muzykę Wagnera, nie było reklam chińskich restauracji i lokali rozrywkowych, nie było dziarskich i wzruszających relacji z ojczyzny przekazywanych przez niemieckich przybyszy, którzy napływali do Szanghaju z każdym lądującym junkersem. Dziś był dzień żałoby. Pomieszczenie łączności radiowej było pod samym dachem, za żelaznymi drzwiami z napisem „Wstęp surowo wzbroniony”. Tu można się było czuć odizolowanym od świata i całkowicie bezpiecznym – tak też czuł się Dieter, który rano przywiózł barona do rezydencji i teraz mógł do południa zbijać bąki. Dieter był kierowcą, osobistym kierowcą barona Ottomara von Dammbacha. Po wprowadzeniu surowych oszczędności pełnił też funkcję radiotelegrafisty, która nie pochłaniała zbyt dużo czasu, gdyż baron niezwykle rzadko łączył się drogą radiową z Berlinem lub z ambasadą w Tokio. Połączenia szyfrowane wykorzystywano nader oszczędnie, co podyktowane było obawą przed ich przechwyceniem przez Amerykanów, Anglików i Rosjan, których agentury gęsto obsadziły cały Daleki Wschód. Dieter był człowiekiem powściągliwym, sumiennym i starannym aż do pedanterii, nigdy nie pozwalał sobie na jakąkolwiek poufałość wobec barona i jego małżonki, znał dokładnie swoje miejsce, swoje obowiązki i dopuszczalne granice. Nieco swobodniej zachowywał się w stosunku do sekretarki, panny Hildy Braun, ale to dlatego, że zajmowała ona w przybliżeniu ten sam szczebel w dyplomatycznej hierarchii niemieckiego przedstawicielstwa dyplomatycznego na tym cholernym chińskim końcu świata. Sprawa Stalingradu głęboko go poruszyła, był pełen zachwytu i podziwu dla bohaterstwa i nadludzkiego hartu niemieckiego żołnierza, który, źle ubrany i nieprzygotowany do takiego kli-
matu, w trzaskającym mrozie, gdy gąsienice czołgów zamarzają i kruszą się z zimna, prowadził godną, choć beznadziejną walkę. Jednocześnie jednak dziękował losowi, że wojna zastała go na takim stanowisku, które zwalnia od osobistego udziału w bohaterskich zmaganiach. Prowadzenie samochodu przez brudne ulice Szanghaju, pełne zamętu, ludzi, riksz i rowerów, jest wprawdzie niesłychanie męczące, ale jednak znacznie lepsze niż czołganie się w głodzie i mrozie przez przestwory bezkresnej rosyjskiej białej śmierci! Kiedy policjant z budki zadzwonił, żeby go zawiadomić o przybyciu Szwajcara, Dieter szybko spuścił nogi ze stołu. Jednym z jego obowiązków, o którym nie wiedział nawet szanowny pan baron, było kontrolowanie kontaktów pracowników misji z osobami z zewnątrz, zwłaszcza jeśli to nie byli Niemcy. Tego wymagało bezpieczeństwo Rzeszy. Trudno było powiedzieć, żeby miał jakieś specjalne podejrzenia w stosunku do tego dziennikarza, ale wszyscy wiedzieli, że utrzymuje on dość bliskie kontakty z panną Braun. Nie było to zabronione, ale też nie było pożądane z tej racji, że sekretarka barona nierzadko była obecna podczas poufnych rozmów i miała dostęp do niejednej tajemnicy państwowej. Dieter nie miał podstaw, by o cokolwiek pannę Braun podejrzewać – w tym, że miała przyjaciela, nie było nic złego, byle nie był on Żydem. Zresztą ten młody dziennikarz był przyjemnym typem, wesołym i rozmownym, zaraz przeszedł z Dieterem na „ty” i uważał go za starego kumpla od dnia, gdy Dieter na polecenie barona pojechał samochodem zabrać jego aresztowaną sekretarkę z chodnika przed szanghajską komendą policji. Goście, zwłaszcza ci, których nie zamierzano się od razu pozbyć, zapraszani byli do salki recepcyjnej – półokrągłego saloniku nad wejściowym portykiem, umeblowanego kosztownymi chińskimi meblami w stylu dynastii Ming pokrytymi czerwoną laką i obitymi jedwabnym brokatem. Na ścianach zamiast starych chińskich drzeworytów wisiały jednak kopie prac Lucasa Cranacha, powstałych mniej więcej w tym samym czasie, tyle że na drugim końcu Eurazji – niezły pomysł niemieckiego architekta, który w latach dwudziestych projektował te wnętrza, mający na celu ukazanie harmonii światów i kultur. Tu kiedyś delegacja wspólnoty żydowskiej z Hongkew czekała na przyjęcie przez barona, tu chiński służący, cichy jak cień, podawał kawę i herbatę. Dieter dobrze o tym wiedział. Otworzywszy żelazne drzwiczki w ścianie za portretem Führera, wyciągnął słuchawki i włączył je do kontaktu. Z początku coś trzeszczało i piszczało, potem wszystko się uspokoiło. Dieter mógł z tego miejsca słyszeć wszystko, co mówiono w każdym ważniejszym pomieszczeniu misji, w tym w gabinecie samego barona. Mógł słyszeć, ale nie mógł widzieć – telewizja dopiero raczkowała. Hilda wpadła do salki recepcyjnej i cmoknęła w policzek szwajcarskiego gościa. Potem powiedziała mu, że baronowi jest bardzo przykro, ale dzisiejszy wywiad się nie odbędzie. „To w związku ze Stalingradem, powiedział baron, i bardzo przeprasza…” Mówiąc to, wskazała palcem na kryształowy żyrandol. Władek skinął głową. Pojawił się chiński służący i z cichym, ceremonialnym ukłonem podał herbatę. Zaczęli rozmawiać o ostatnich wiadomościach z frontów, Władek z niemal przesadnym żarem wychwalał bohaterów spod Stalingradu i mówił ze szczerym zaangażowaniem. Podsłuchujący kierowca mógł być zadowolony, słysząc to z ust cudzoziemca. Tyle tylko, że Dieter myślał o jednych bohaterach, a szwajcarski dziennikarz miał na myśli całkiem innych. Ale to już są, jak: mawiała Hilda, szczegóły pejzażu. Podobnie jak baron, także i Hilda nie bez powodu była dzisiaj w kiepskim, wręcz kwaśnym nastroju. Ten powód związany był z Dieterem. Wczoraj po dziesiątej wieczorem siedziała
jeszcze w gabinecie, bo chciała uporządkować otrzymaną dopiero co na lotnisku Lunghwa pocztę z Berlina. Rezydencja pogrążona była w mroku i ciszy, tylko zielona lampa nad biurkiem sekretarki rzucała krąg światła na teksty, które Hilda fotografowała małym szklanym oczkiem zapalniczki. Jedna strona po drugiej. Potem wszystko trzeba będzie powkładać z powrotem do kopert, jeszcze przed chwilą zapieczętowanych czerwonym lakiem. Miała specjalne pełnomocnictwo do otwierania takiej korespondencji i przygotowywania jej do wglądu baronowi. Drgnęła, usłyszawszy, że ktoś próbuje otworzyć drzwi. Potem zapukano i dobrą chwilę zajęło jej doprowadzenie biurka do porządku. Otworzyła. Był to Dieter, który podejrzliwie rozejrzał się po gabinecie. – Zobaczyłem, że się świeci – powiedział. – Czemu zamykasz się na klucz? – Mam ci wytłumaczyć, dlaczego każda dama musi od czasu do czasu zamknąć się na klucz? – Miesiączka? – Cham! Ponownie rozejrzał się po gabinecie, zrobił kilka kroków i najbezczelniej zajrzał do toalety, po czym powiedział pojednawczo: – Nie gniewaj się, chciałem tylko zobaczyć, dlaczego się świeci. Jeśli nie jesteś bardzo zajęta, to mogę cię wziąć do kina. Idzie film z Paulem Wegenerem. – Dziękuję, Dieter – podjęła wyciągniętą na zgodę rękę. – Mam jeszcze robotę. To wszystko musi zostać opisane i jutro o dziewiątej znaleźć się na biurku barona. Paul Wegener może poczekać. Nie wiadomo, co mu chodziło po głowie, w każdym razie pokręcił się trochę, jeszcze raz omiótł wzrokiem gabinet i dopiero wtedy powiedział z roztargnieniem: – No to w porządku. Dobranoc. Cała wczorajsza poczta była już na rolce, którą Hilda miała przekazać Władkowi. Powiedziała: – Chcesz, żebyśmy poszli do teatru? – Do teatru? Jaki jest teatr w Szanghaju? – Teatr jingju. – A przetłumaczone na ludzki język? – Tak samo. Jingju. Średniowieczny teatr chiński. Pekińska opera muzyczno-dramatyczna. Władek uniósł oczy do nieba: – Boże, opera! I to po chińsku! – Nie wiem, czy byś o wiele więcej zrozumiał, gdyby była po włosku. Na pewno serowarzy w waszym alpejskim grajdole nawet nie wiedzą, co to jest opera. Będzie ciekawie, chodźmy podnieść poziom kultury. To znaczy twojej. Rzeczywiście było ciekawie, ale tylko przez pierwszych trzydzieści minut. W którymś momencie, ogłuszony czynelami i bębnami, spytał z desperacją w głosie: – I jak długo będzie trwać ta tortura dla podniesienia poziomu kultury? Hilda zaśmiała się: – To jest skrócona wersja – tylko osiem godzin. Ale spokojnie, już wychodzimy. Przyczyną jej ustępliwości było nie tyle znużenie, z jakim Władek oglądał ten egzotyczny spektakl, ile siedzący dokładnie za nimi typ, jasnowłosy Europejczyk, który, jak się zdawało, pilnie się przysłuchiwał ich szeptanej rozmowie.
52 Wieczór był chłodny, ale wietrzyk przynosił zapowiedź wiosny. Hilda ostrożnie się rozejrzała – po blondynie nie było śladu. Nic nie powiedziała Władkowi, żeby nie zaczął jej podejrzewać o manię prześladowczą. – Rzeczywiście jest to dla nas trochę nudnawe… – powiedziała ze skruchą, jakby to ona osobiście wymyśliła teatr jingju. – Ale to jest stylizowany język sceniczny, którego my, Europejczycy, po prostu nie rozumiemy. A poza tym dobrze by było, gdyby w życiu wszystko się układało tak jak w operze chińskiej, wyraźnie i jednoznacznie: człowiek uczciwy ma zawsze czerwoną twarz, oszust białą, śmiałek żółtą, bogowie są złoci. – A ja jaki jestem? – Oczywiście złoty! Znowu zerknęła za siebie i nie zauważyła nic podejrzanego. Wsunęła rękę do kieszeni jego płaszcza, gdzie znalazła jego dłoń i palcami otworzyła zwiniętą pięść. Była ciepła i wilgotna. Poczuł, jak wsuwa mu do ręki malutki okrągły przedmiot. Tej nocy Kleinbauer wywoła film, jutro Cheng Sujing skontaktuje się z kurierem z linii morskich prowadzących do Yingkou w Zatoce Liaotuńskiej. Stamtąd linia kolejowa prowadziła do Shenyangu, znanego też jako Mukden. Dalej ślady się zacierały. Na razie. Z berlińskiego wydziału B-4 przy Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy rozesłana bowiem została zaszyfrowana informacja, że z jakiejś niemieckiej misji dyplomatycznej, najprawdopodobniej dalekowschodniej, nastąpił poważny wyciek tajnych informacji, które przekazane zostały radzieckim służbom wywiadowczym. Wywąchać to musiała niemiecka agentura działająca w Moskwie. W Szanghaju ta zaszyfrowana informacja dotarła bynajmniej nie do barona von Dammbacha, tylko do jego osobistego kierowcy, mającego – poza oficjalnym – także pewne inne równoległe obowiązki, związane z zainteresowaniami tegoż wydziału B-4. Riksza przeniosła ich na rue Lafayette w Koncesji Francuskiej i zatrzymała się przed chińską restauracją „Niebiański Spokój”. Był to elegancki lokal, którego adres dobrze znali wszyscy szanghajscy kulisi. Właściciel, nieźle mówiący po francusku Chińczyk, poprowadził ich w górę ciemnymi stromymi schodami, których mrok z trudnością rozpraszały obwieszone jedwabnymi girlandami przyciemnione czerwone latarnie. Wchodziło się nieskończenie długo, jakby rzeczywiście do niebiańskiego spokoju. Z każdego piętra odchodził tonący w takim samym czerwonawym półmroku korytarz, którego ciężkie zasłony odgradzały pomieszczenia przeznaczone do dyskretnych lub rodzinnych spotkań. Usiedli w małej loży osłoniętej rzeźbionym parawanem. Menu zawierało niezliczoną liczbę potraw rybnych i mięsnych oraz surowych lub ledwie blanszowanych jarzyn, porcje były miniaturowe, niezwykle smaczne i otwierały przed europejskim konsumentem nowe, nieznane gastronomiczne galaktyki. Dziewczęta w tradycyjnych strojach narodowych w milczeniu zabierały z obrotowej tacy stojącej pośrodku stołu jedne talerzyki, by je zastąpić innymi. Hilda dawno już przestała mieć te kłopoty z pałeczkami, które tak ją deprymowały wtedy w Paryżu, w japońskiej restauracji, podczas kolacji z doktorem Hiroshim Okurą. Za każdym razem, gdy przychodziło jej jeść pałeczkami, przypominała sobie z pewnym poczuciem winy tego nieśmiałego Japończyka, który podarował jej naszyjnik z różowych pereł, a potem na za-
wsze zniknął z jej życia. Przynajmniej myślała, że na zawsze. Tu, w tych restauracyjnych labiryntach, nie mogli być podsłuchiwani. W „Niebiańskim Spokoju” roiło się od cudzoziemców i tutejszych mieszkańców, a chińska muzyka delikatnie i nienatrętnie wypełniała przestrzeń utkaną z jedwabiu, ciężkich frędzli i czerwonego światła, zalewającego wszystko ciężkim rdzawym sosem. Ujęła pałeczkami kawałek mięsa, przyjrzała mu się w zamyśleniu, ale nie podniosła do ust, pogrążona w myślach odległych od dalekowschodnich kulinarnych rytuałów. – Jakaś jesteś smutna – powiedział Władek. – Jemy jak chińscy następcy tronu. A ja sobie myślę o Żydach z Hongkew i o głodzie, jaki ich czeka. Berlińscy specjaliści ostrzegli barona o zbliżającej się gospodarczej katastrofie w Szanghaju. Mówiłam ci, że Japończycy ich po prostu oszukali? To znaczy Żydów. Okazuje się, że chcieli z nich zrobić łamistrajków. – Słyszałem, wszystkie gazety pisały o tym strajku. Ale najwyraźniej w Hongkew nie czytają gazet. Teraz posłuchaj: jeszcze raz cię proszę, żebyś tam więcej nie chodziła i nie spotykała się z rabinem! To niebezpieczne, musisz zrozumieć. I nie licz na swoje naiwne bajeczki o biuletynie i innych takich… Zapamiętaj ode mnie pierwsze przykazanie Boże: nie traktuj swojego przeciwnika jak idioty. Zawsze zakładaj, że jest on co najmniej tak samo przewidujący i inteligentny jak ty. Jeśli dostosujesz swoje zachowanie do tej hipotezy, to uzyskasz nad nim przewagę. To ważna lekcja dla początkujących panienek. – Dzięki za lekcję – zdenerwowała się. – Ale to nie ja chodziłam do rabina, tylko on przyszedł do mnie! Była to szczera prawda. Rabin Leo zdołał uprosić komisarza Go o jednodniową przepustkę. Komisarz z początku się opierał, zwłaszcza że petent nie wyrażał gotowości położenia na stole dodatkowej dziesiątki. Gdy jednak rabin mimochodem i niby to obojętnie wtrącił, że musi iść do niemieckiej rezydencji, a ściślej mówiąc do ekscelencji von Dammbacha, na panu Go zrobiło to takie wrażenie, że natychmiast wydał przepustkę. Był to zielony metalowy żeton wielkości guzika z wybitą na nim literą „J”. Oznaczało to, że dana osoba jest „Jude”, czyli Żydem, i ma prawo przez jeden dzień przebywać z drugiej strony granicznego mostu na Suzhou. Wieczorem przed godziną policyjną żeton należało zwrócić do kancelarii Zony. Każde naruszenie było surowo karane, a winowajca tracił na zawsze prawo przekraczania mostu – chyba że „nogami do przodu”, jak mawiał „żydowski król” Go. Cmentarz żydowski był bowiem za mostem, przy małej bagnistej łączce, gdzie ludność wyrzucała śmieci. Powód, dla którego rabin zwrócił się o pomoc do Hildy, był złożony i delikatny: rasowo czysta Niemka Elisabeth Müller-Weissberg, znana niegdyś śpiewaczka, żona żydowskiego skrzypka światowej sławy, wpadła w ciężką depresję z powodu nieznośnych dla niej warunków życia. Czy ekscelencja von Dammbach nie zechciałby się wstawić za tym, by małżeństwo mogło mieszkać też w Hongkew, ale poza granicami tej po trzykroć przeklętej Zony? Hilda bez wahania pobiegła do barona, ale wróciła z nietęgą miną: baron powiedział, że ustawa o małżeństwach mieszanych jest surowa i jednoznaczna i dopóki ta Niemka nie rozwiedzie się ze swoim żydowskim mężem, to nie ma prawnych podstaw do jakichkolwiek zmian czy przeprowadzek. „Trzeba było myśleć, za kogo się wychodzi za mąż, i pogodzić się z konsekwencjami!” – zakończył von Dammbach i uciął dalszą dyskusję. Po przegraniu tej kolejnej potyczki rabin Leo Levin w przygnębieniu przemierzył całą powrotną drogę do Hongkew. Weissbergowi nie powiedział o tej swojej wizycie ani słowa.
Wiedział, jaki jest dumny, i nie chciał go stawiać w sytuacji proszącego, któremu odmówiono wsparcia. – I aż tak się przejmujesz losem tej śpiewaczki? – To też. Zwłaszcza że znam jej męża, tego skrzypka. Ale najbardziej martwi mnie Dieter, kierowca szefa. Czasem mi się wydaje, że mnie śledzi. Patrzy tak jakoś dziwnie. A może sobie wmawiam. Wczoraj późnym wieczorem znów się wpakował do mojego gabinetu. Nigdy tego nie robi, kiedy baron jest w rezydencji. – Miej oczy otwarte, kiciuś… – Mówiłam d sto razy, żebyś mnie nie nazywał „kiciuś”! – Dobrze, przepraszam, kotku… Miej oczy otwarte, ale nie daj się ogarnąć przesadnej podejrzliwości. To blokuje rozsądek. Bardzo często sprawy są prostsze, niż nam się wydaje. Może on cię po prostu podrywa. Naśladując w tym zresztą swojego szefa von Dammbacha. – Przestań wygadywać brednie! – Jestem w tym bardzo dobry, tak przynajmniej mawiała moja ciocia. A propos, gdzie trzymasz naszą zapalniczkę? Bo gdyby mu przyszło do głowy pogrzebać w twoich rzeczach… – Może sobie grzebać. Zapalniczka leży w pudełku po czekoladkach razem ze spinaczami, gumkami i innymi biurowymi drobiazgami. A pudełko w stalowym sejfie. Klucz ma tylko von Dammbach i ja. A może lepiej, żebym ją nosiła ze sobą? – Nie, to w żadnym razie. W Szanghaju każda damska torebka może być uznana za ukradzioną już w dniu, w którym ją wyprodukowano. Hilda przez chwilę milczała, pogrzebała pałeczkami w smażonych jarzynach i wreszcie, jakby wyrzucając z siebie jakąś natrętną myśl, niepewnie spytała: – Władek, czy to wszystko ma sens? – Co? – To, co robicie… ty, twoi ludzie… Zwłaszcza kiedy nie możecie, kiedy wam nie wolno pomóc komuś w nieszczęściu… Na przykład ci biedacy w Hongkew… – Takie są reguły gry. Zaciskać zęby i nie ingerować, choćby serce ci krwawiło. Pozostać w każdych okolicznościach neutralnym obserwatorem. I to jest drugie przykazanie Boże w naszym… powiedzmy… fachu. Jeden jedyny raz zdarzyło mi się ingerować w obronie pewnej gąski, która z powodu jakiegoś dzieciaka rzuciła się do bijatyki z całą Szanghajską policją. I omal mi za to nie ukręcili łba. – Ta gąska to ja, dziękuję. Ale w takim razie, skoro wam zabroniono wszelkiej ingerencji, czy jesteście w stanie chociaż trochę zmienić świat? Uczynić go lepszym? – Nie wiem. Na razie cel jest jeden: przeszkodzić Hitlerowi w zmienianiu świata na gorsze. Ale myślę sobie, że my też się zmieniamy… Dowiadujemy się prawdy o innych nie z kronik filmowych czy z gazet. Nie obserwujemy z dalekiej odległości, zacierającej kontury, tylko jesteśmy na terytorium przeciwnika. A świat oglądany z takiej perspektywy wygląda inaczej. – W jakim sensie? – W takim, że kiedy się patrzy z zewnątrz, to o nazizmie wiadomo wszystko albo, powiedzmy, to, co najważniejsze: potworne barbarzyństwo, masowe egzekucje, obozy, Żydzi, Polacy… Jasne i jednoznaczne jak na plakacie propagandowym. A kiedy jesteś w środku, to widzisz armię nie tylko jako strzałki na mapie operacyjnej, zaczynasz w niej odróżniać pojedynczych ludzi i ich losy, nadętych lub zdesperowanych generałów, zrozpaczonych żołnierzy przekształconych w morderców. Albo morderców, którzy zastanawiają się, jak umknąć nieuchronnej kary. Zaczynasz odróżniać oszukujących od oszukiwanych… Dostrzegasz na przykład w ja-
kimś dole pięciu niemieckich żołnierzy w cienkich mundurach, którzy przemarzniętymi palcami odcinają mięso z nogi swojego padłego artyleryjskiego konia, pieką je na ognisku i pochłaniają na wpół surowe. Albo zaczynasz współczuć siedemnastoletniemu szczeniakowi, który nie zdążył zaznać życia ani przeżyć miłości i skulony w ruinach Stalingradu pisze do swojej matki w Saksonii list, który nigdy do niej nie dojdzie. Tak wyglądają sprawy, kiedy jesteś w środku. To zmienia twoją wiedzę o przeciwniku i o tym, kto jaki jest… Nie potrzeba żadnych uprzedzeń czy zaklęć. Zaczynasz rozróżniać odcienie, dostrzegać cudze dramaty. A nasz? Wiesz, na czym polega nasz dramat? Na tym, że ludzie władzy wszędzie, ale to absolutnie wszędzie życzą sobie, aby informacje, które są im dostarczane kosztem tylu ofiar i takiego ryzyka, odpowiadały ich wyobrażeniom na temat przeciwnika, a te wyobrażenia są z góry określone jak w operze jingju. Dlatego też te służby, które delikatnie określa się jako „specjalne”, pozostają tak często w konflikcie z władzą, której służą. Pozostają w konflikcie, bo stawiają pod znakiem zapytania założone przez nią schematy, burzą zamki na lodzie, rozbijają złudzenia. Albo na przykład… – Władek odniósł wrażenie, że Hilda jest nieobecna. – Jesteś? – spytał. – Próbujesz mnie zrozumieć? To też podnosi poziom kultury. Wyciągnęła rękę przez stół i pogłaskała jego dłoń. – Kocham cię. – Znowu? – Już.
53 Tego wieczoru Elisabeth przyszła do „Błękitnej Góry” wcześniej niż zwykle – po prostu nie mogła znieść wiecznego zgiełku panującego w noclegowni, drażnił ją hałas i tupanie ludzi na schodach, pod którymi Theodor odgrodził dla nich dyktą trójkątne schronienie. Jak zawsze nie było go w domu – jeśli taką norę można było nazwać domem. Ku jego zaskoczeniu Holender z „Imperialu” nie zdołał znaleźć zastępcy, tak więc nierad i skwaszony przyjął go z powrotem do pracy. Denerwowały ją i dzieci, biegające tam i powrotem nad jej głową, i znudzeni staruszkowie roztrząsający problemy wielkiej polityki tuż obok ich przepierzenia. Ludzie z przejęciem wymieniali się informacjami na temat Stalingradu, nieraz z dodatkiem sensacyjnych wymysłów niewiadomego pochodzenia, jak na przykład wiadomość, że w Berlinie był przewrót wojskowy, a Hitler popełnił samobójstwo. Nawet jednak i tym się nie przejęła, tak miała wszystkiego dosyć. Tu, w „Błękitnej Górze”, dysponowała przynajmniej względnie cichą garderobą, połączoną ze światem tylko przez wysoko umieszczone zakratowane okienko wentylacyjne. Dysponowała też dłuższymi chwilami, kiedy mogła być sama, podczas gdy na dole Madziar rozkładał na czynniki pierwsze i ponownie składał w całość utwory Gershwina czy Straussa. Dzisiejszy wieczór zaczął się szczególnie: przy jej lustrze leżała zostawiona przez właściciela Yan Qingweia biała róża, nefrytowy flakonik z jakimiś wschodnimi wonnościami i karteczka „Happy Birthday!”. To znaczyło, że dziś są jej urodziny – Qingwei wiedział to z jej paszportu. Podobnie jak większość chińskich pracodawców zatrzymywał u siebie paszporty pracowników, co miało stanowić jakąś gwarancję rzetelności. Róża i flakonik miały być miłym gestem wobec śpiewaczki, która sprowadzała mu nową klientelę z coraz liczniejszych niemieckich okrętów i statków handlowych, podczas gdy angielskie i amerykańskie raptownie zniknęły. Yan Qingwei nie wiedział, że naśladowczym Zarah Leander nic już nie może sprawić przyjemności. Jej dusza chorowała. Z drugiej strony sama się dziwiła, że jej rosnącej odrazie do wszystkiego, co ją otacza, do Szanghaju, do Hongkew, do tej marynarskiej speluny, do wszystkiego, co chińskie, do Żydów, nawet do własnego męża nie towarzyszy żadna nostalgia, że nie ma w niej ani kropelki tęsknoty do Niemiec. Po prostu nie czuła nic poza głębokim zmęczeniem i nie miała żadnych pragnień poza marzeniem o ciszy, nieosiągalnej w doprowadzającym do szaleństwa hałasie noclegowni. Nie zamieszkiwała już realnego świata, chciała tylko położyć się w ciszy, otulić się nią i spać długo, przez całą wieczność. Siedziała przed lustrem w samej halce i nie miała sił, by włożyć długą do ziemi, obcisłą suknię z połyskującego złociście jedwabiu, w której śpiewała. Na dole, w restauracji, pierwsi nieliczni goście już ostro popijali i jak spod ziemi docierały do niej dalekie dźwięki fortepianu. Amerykanin w Paryżu. Niemka w Szanghaju. Spojrzała w pożółkłe, odrapane lustro, dotknęła drobnej siateczki zmarszczek wokół oczu: trzydzieści osiem lat! Tak już jest, życie minęło i to, co było, już się nie powtórzy – ani to dobre, ani to złe. Wehikuł czasu nie ma wstecznego biegu! Czy jej przyjazd tutaj był błędem, czy błędem byłoby pozostanie w Dreźnie bez Theodora? Wszystko jedno – życie nie ma innych wariantów poza tym, który się urzeczywistnił. Ulica jednokierunkowa bez prawa zawracania,
skok w nieznane bez prawa do drugiej próby. Rozległo się ciche pukanie, uchylono drzwi i do garderoby wsunęła się głowa Yan Qingweia. – Można? – spytał delikatnie, ale nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka. – Nie przeszkadzam? Chciałem pani tylko złożyć życzenia. Szczęścia i nowych sukcesów. Popatrzyła na niego w lustrze, zarzuciła na ramiona długi jedwabny szal z frędzlami, podniosła się ze zmęczeniem i przysiadła na brzegu stolika. – Dziękuję za różę i perfumy, panie Yan. Ja nawet nie pamiętałam o tym, że się urodziłam. Jestem wdzięczna, pan jedyny pamiętał. – A jak inaczej? Pani jest moją gwiazdą. Wspaniałą i niezastąpioną! – Miło słyszeć… – powiedziała obojętnie i nagle, nie wiedząc kiedy, znalazła się w jego objęciach. Poczuła nieznośnie mocny i ciężki zapach indyjskiej paczuli zmieszany z aromatem whisky. – Wszystkiego najlepszego… Wolno mi ukraść pocałunek? – powiedział, dysząc, i ściągnął jej szal z ramion. Zobaczyła z bardzo bliska wielkie pory na jego zaczerwienionej twarzy, rzadkie zęby, które wpiły się w jej dolną wargę, znów poczuła zapach whisky. Dzisiaj pan Yan musiał wcześnie zacząć! Elisabeth odepchnęła go ze wstrętem, ale on znowu się ku niej rzucił. Nie miała się dokąd wycofać, za nią był stolik z lustrem. Uderzyła go grzbietem dłoni. – Idź stąd, bydlaku! Won z tego pokoju, ty śmierdzący, tłusty, ohydny bydlaku! Yan Qingwei, który spał z połową restauracyjnych dziewczyn i był przyzwyczajony do ich cichej, służalczej pokory, aż znieruchomiał z zaskoczenia. Zobaczyła, jak jego wzrok się zmienia, jak w oczach powoli wzbiera niepowstrzymany, dziki gniew. Cicho, bardzo cicho powiedział: – Tak się nie mówi do szefa! Słyszysz, ty niemiecka kurwo? Nikt jeszcze sobie nie pozwolił odezwać się w ten sposób do Yan Qingweia! I wymierzył jej głośny policzek, od którego aż się zatoczyła. Potem wyszedł, zatrzaskując drzwi. Elisabeth opadła na krzesło, przesunęła ręką po płonącym policzku i długo tak siedziała w odrętwieniu. Potem, ogarnięta raptownym gniewem, rzuciła nefrytowym flakonikiem w swoje odbicie. Lustro rozbiło się i podzieliło jej zmęczoną twarz na duże nieprzystające do siebie trójkąty, po których spływał gęsty żółtawy płyn z tym samym ciężkim zapachem paczuli. – Rozbite lustro – powiedziała głośno. – Siedem lat miłości bez wzajemności. Jeszcze siedem lat! Na dole w restauracji Madziar przeszedł na niemieckie i austriackie melodie – znak, że przychodzi pora na nią. Z trudem wstała i zrzuciła swoje miejskie buty, w których chodziła po Hongkew, żeby włożyć wizytowe pantofle. Z lewego pantofla wyskoczył przerażony szczur, otarł się o jej nogi i z piskiem zniknął pod meblami. Elisabeth krzyknęła z przestrachu i obrzydzenia. I dopiero wtedy wybuchła płaczem. Płakała niepowstrzymanie, oparłszy czoło o pobieloną ścianę. Po półgodzinie Madziar stracił cierpliwość i poszedł na górę. Drzwi garderoby były zamknięte na klucz. Zapukał, ale nie było odpowiedzi. Zapukał drugi raz, potem trzeci. Cisza.
Po wyważeniu drzwi znaleziono Elisabeth, mezzosopranistkę Elisabeth Müller-Weissberg, niegdyś gwiazdę Carnegie Hall, powieszoną na długim jedwabnym szalu, tym z frędzlami. Skręciła go w powróz i zaczepiła na kracie wysokiego okienka.
54 Po północy przyszedł Theodor Weissberg, by jak zawsze odwieźć żonę rikszą do domu. Lokal był gwarny i zadymiony, klienci flirtowali z dziewczętami, barman ledwie nadążał z realizacją zamówień. Sam Qingwei tkwił przy barze nad pełną szklaneczką whisky w stanie pijackiego odrętwienia i całkowitej depresji. Na widok Theodora błyskawicznie się zerwał, odprowadził go na bok i z trudnością, zacinając się, zaczął dobierać słowa, by mu powiedzieć o tragedii. W drugim końcu sali Madziar oderwał na moment ręce od klawiatury, rzucił pełne współczucia spojrzenie na wciąż jeszcze nic nierozumiejącego Theodora i natychmiast, jakby w obawie, że zostanie podejrzany o współudział, odwrócił głowę i zaczął walić w klawisze. Dramat śpiewaczki do głębi nim wstrząsnął, ale w takich delikatnych sytuacjach zwykle zamykał się w sobie, nie umiał wyrazić swoich uczuć, a na zewnątrz zachowywał się zdumiewająco niezręcznie. Nieraz popełniał przy tym mimowolne fatalne gafy i dlatego wolał trzymać się z boku. Biały jak ściany garderoby Theodor Weissberg patrzył na leżącą na twardym chińskim tapczanie Elisabeth i wciąż jeszcze nie uświadamiał sobie, że jest ona martwa. Martwa ostatecznie, definitywnie, jednokierunkowo. Odnosił wrażenie, że zemdlała, że po prostu zrobiło jej się słabo i że zaraz wstanie. Madziar w milczeniu podał mu papierosa, przyjął, zapalił, ale nawet nie zdawał sobie sprawy, że pali. Nie można powiedzieć, żeby Yan Qingwei był złym człowiekiem – po prostu zachowywał się tak, jak w Chinach było przyjęte zachowywać się wobec podwładnych; ani gorzej, ani lepiej. Raptownie wytrzeźwiawszy, wpadł w przygnębienie nie tylko z powodu poczucia winy, lecz i dlatego, że nie chciał mieć nic wspólnego z policją. Trudno sobie wyobrazić właściciela tego typu lokalu, handlującego dziewczętami, narkotykami, przemycanymi papierosami i whisky, odwiedzanego przez marynarzy, którzy zawsze mają w workach jakiś nielegalny towar, który nie bałby się publicznych skandali. Dlatego długo, bardzo długo targował się z kulisem o zapłatę za podwójną rikszę – z tych, które stoją przed nocnymi lokalami w oczekiwaniu na późnych klientów – podnosił sumę, podwoił ją i wreszcie zdołał przezwyciężyć strach biednego bosego wyrobnika przed wciągnięciem w sprawę nielegalnego transportu osoby nieżyjącej. Potem Qingwei wepchnął do kieszeni nic nierozumiejącego Theodora pięć banknotów po sto szanghajskich dolarów, wsuniętych w paszport Elisabeth. – Riksza jest opłacona, niech pan będzie spokojny. A pieniądze, jeśli pan pozwoli, są na pogrzeb. Ceniliśmy ją bardzo, była wyjątkową artystką. Ale w naszym wspólnym interesie jest uniknięcie policyjnego dochodzenia, rozumie pan, prawda? Theodor kiwnął głową, choć nic nie rozumiał. Madziar pomógł Yan Qingweiowi wynieść przez tylne wejście zmarłą i usadowić w rikszy. Pomogli też wsiąść Theodorowi, po czym kulis wielkimi, równomiernymi krokami pobiegł przez uśpione uliczki Szanghaju. Na jednym z zakrętów Elisabeth zakołysała się i oparła głowę na ramieniu Theodora. Dawno już tego nie robiła. Zielony żeton nie był nawet potrzebny. Japońscy żołnierze pilnujący mostu nad Suzhou znali
już tę parę – elegancką damę i jej niepozornego męża – która późną nocą wracała rikszą z drugiego brzegu. O trzeciej nad ranem sąsiedzi spod schodów obudzili rabina. Przybiegł, zakręcił się, polecił przenieść ciało do synagogi. Położono je na drewnianym podium z siedmioramiennym świecznikiem, za którym siedział wciąż tak samo zagadkowo uśmiechnięty Budda. Theodor odezwał się: – Proszę was, odejdźcie. Chcę z nią zostać sam… Proszę. Rabin w milczeniu ścisnął go za ramię i jako ostatni opuścił synagogę, cicho zamykając za sobą drzwi. Theodor usiadł na jakiejś skrzynce i przez parę godzin nie spuszczał wzroku z twarzy zmarłej, oświetlonej płomieniem samotnej świecy. W pewnej chwili poczuł za sobą kroki, obejrzał się – Szlomo. Gruby krótkonogi złodziejaszek przyciągnął za sobą fotel w stylu empire i usiadł z drugiej strony ciała. Taki sam fotel, dokładnie taki sam był w ich domu w Dreźnie, przy ulicy Dantego Alighieri 3/5; Elisabeth lubiła siadywać na nim podczas lektury. Szlomo długo milczał, wpatrując się ze smutkiem w tę, której był tak bardzo oddany. Na jego szyi widniała krwawa rana, a głos wydobywający się wprost z krtani był chrapliwy i przytłumiony. – Proszę się nie gniewać, panie Weissberg, nie chcę się mieszać, ale sam pan jest winny. Pan i nikt więcej. Ona nie powinna była tu przyjeżdżać, czemu ją pan ze sobą zabrał? Nie wiedział pan, że Żydów nie czeka nic dobrego? Theodor nic nie powiedział na swoją obronę – wiedział, że Szlomo ma rację. Obudził się od pierwszych promieni poranka, które przeniknęły przez dziury w dachu. Świeca się dopaliła, a z drugiej strony zmarłej nie było śladu po fotelu w stylu empire. Szlomo zabrał go ze sobą. Pan Go, „żydowski król”, odmówił wydania przepustki wszystkim z wyjątkiem Theodora Weissberga i rabina. Cała ta sprawa wcale go nie interesowała – profesor Mandel wydał akt zgonu, w którym czarno na białym było napisane, że Elisabeth Muller-Weissberg, Niemka, urodzona w Dreźnie 17 kwietnia 1905 roku, zmarła na ostre zapalenie otrzewnej. Wystarczało, zwłaszcza że nie był to ani pierwszy, ani ostatni taki przypadek w Hongkew. Pochowano ją na niemieckim cmentarzu przy kościele ewangelickim. Pastor wygłosił banalną i obojętną mowę pogrzebową, matka Antonia, katoliczka, odśpiewała „Ave Maria gratia plena…”, a zakonnice z orkiestry dętej zagrały coś Haendla. Madziar też przyszedł na pogrzeb, ale na samym początku utkwił wzrok w jednym punkcie i ani mrugnął. Źrenice miał wyraźnie rozszerzone, tak jak się dzieje zwykle po użyciu różnych białych proszków. Nagle pojawił się przyniesiony z kwiaciarni przy Nanking Road wielki bukiet róż. Trzydzieści osiem białych róż. Na czarnej żałobnej szarfie widniał tekst napisany chińskimi hieroglifami. Ze wszystkich obecnych Europejczyków tylko matka Antonia umiała go przeczytać. Dla boskiej śpiewaczki, z prośbą o wybaczenie. Yan Qingwei.
55 Hauptsturmführer Willi Stockmann nie przyjechał do Szanghaju po to, by tracić czas z tymi Żydami – to był uboczny obowiązek, istnieli przecież ludzie specjalizujący się w kwestii „ostatecznego rozwiązania”. Jeśli berlińskim szefom zależało na tym, by problem tego niemieckiego żydostwa, które zalało Szanghaj, został uregulowany zgodnie z prawodawstwem Rzeszy, to niech tu przyślą ludzi znających się na załatwianiu takich gównianych spraw na terenie obcego państwa. Cokolwiek by mówić, Szanghaj nie był posiadłością niemiecką – podobnie rzecz wyglądała w państwach sojuszniczych, na Węgrzech, w Bułgarii, w Rumunii, gdzie też byli Żydzi, którymi z formalnego punktu widzenia powinni się zająć nie Niemcy, tylko miejscowe władze. Wymagało to umiejętności dyplomatycznych, jakimi Willi Stockmann nie dysponował. Jego troską, główną troską, było bezpieczeństwo Rzeszy. I nic poza tym. Było to zadanie znacznie większego kalibru niż los jakiegoś Mośka. Dlatego został tu przysłany jako szef grupy specjalistów z SS i gestapo, którzy mieli zabezpieczyć zaplecze Vaterlandu w tej stronie świata. Z zadowoleniem i nadzieją przywitał w porcie statek rejsowy towarzystwa okrętowego z Kobe, na którym przybyła z Japonii grupa specjalistów od wykrywania nielegalnych radiostacji. Tam dali sobie doskonale radę, kolejny raz potwierdzając przewagę nowoczesnej niemieckiej elektroniki nad przestarzałymi japońskimi aparatami. Nowy wynalazek, znany jako pelengator, bezbłędnie wychwycił tajną radiostację i cokolwiek by twierdzili ci krzykliwi Japończycy, w praktyce to właśnie on doprowadził do zlikwidowania w Tokio grupy „Ramsay’ – tego szpiegowskiego gniazda pół-Niemca urodzonego w Baku, doktora Richarda Sorge. Sprawami technicznymi sprawnie zajęły się miejscowe organy bezpieczeństwa – to im trzeba przyznać. Teraz przyszła pora na Szanghaj z całym jego chaosem zakodowanych przekazów radiowych, prawdziwej pajęczyny utkanej przez amerykańskie, radzieckie, angielskie, francuskie i nie wiedzieć jeszcze jakie nadajniki. Całe wyposażenie techniczne przybyłej z Japonii czteroosobowej grupy składało się z niedużej białej furgonetki ozdobionej wielkim logo japońskiej firmy Bushido produkującej farby, tusze i materiały rysunkowe. Wszyscy czterej funkcjonariusze byli oddelegowanymi w swoim czasie z Berlina specjalistami od wychwytywania radiostacji. Kierowca, niemiecki starszy szeregowiec z wojsk łączności, liczył się osobno. Zamontowany na dachu furgonetki metalowy pierścień czasem wzbudzał zdziwienie przechodniów, ale większość nie zwracała na niego uwagi – nie takie dziwaczne reklamy przywlekli nam już tutaj Japończycy! Zresztą furgonetka wyjeżdżała z garażu szanghajskiej policji tylko nocą, dyskretnie parkowała na oddalonych od centrum ciemnych i wąskich uliczkach, nigdy w jednym i tym samym miejscu, i trudno byłoby komukolwiek zauważyć rzadkie, ledwie dostrzegalne ruchy jej metalowego pierścienia. Od kilkunastu dni ludzie z furgonetki skupili swoje zainteresowanie na rejonie niedbale zakreślonym grubą czerwoną kredką na mapie Szanghaju, którego centrum znajdowało się w pobliżu skrzyżowania ulicy Chusan z North Sichuan Road. W tym rejonie spotykały się i krzyżowały Unie wykreślane przez nich precyzyjnie za każdym razem, gdy na falach krótkich długości 32 metrów dało się słyszeć postukiwanie nadawania morsem. Gdzieś z tamtych okolic nadchodziły niezwykle krótkie i szybkie sygnały, po których następowała cisza. Biała furgonetka ostrożnie trzymała się z daleka, ale jej pasażerowie wybrali się obejrzeć te okolice. Zobaczyli mnó-
stwo wielopiętrowych budynków pełnych mieszkań, biur, restauracji, szwalni, herbaciarni, sklepów. I gdzieś z tego rojowiska napływały te krótkie sygnały alfabetu Morse’a! A skąd dokładnie – tym musiał się zająć kapitan Masaaki Saneyoshi. Jego ludzie, zawsze ubrani po cywilnemu i zawsze bardzo uprzejmi, chodzili po domach, szukali wymyślonych osób, wypytywań portierów o nieistniejące firmy i powoli kompletowali szczegółowy rejestr mieszkańców i pracowników przebywających w tej dzielnicy. Wszyscy byli opisani, wszystko było dyskretnie i wielokrotnie sprawdzone, ale jak dotąd nie dało się ustalić żadnej możliwej do przyjęcia hipotezy. Jak się niemal zawsze zdarza w tego rodzaju sytuacjach, odpowiedź pojawiła się przypadkowo. Natknęli się na nią nie wielcy specjaliści od radiopelengacji, tylko początkujący technik, mający za zadanie obsługę odbiornika w furgonetce firmy Bushido. Nazywał się Walter, Walter Haberle, był absolwentem szkoły morskiej w Bremie, specjalność radiotechnika okrętowa. Kiedy późną nocą furgonetka zaczęła się pomalutku przemieszczać na bliższe badanemu rejonowi uliczki, młody człowiek zauważył dziwną prawidłowość: na chwilę przed rozpoczęciem kodowanej wysyłki gasł jeden z neonów – ten z trzema chińskimi symbolami zakładu fotograficznego „Agfa”. Niemal natychmiast po zakończeniu neon znów rozbłyskał i migał tak, jak normalnie przez całą dobę. I tak do następnego razu. Walter Haberle nie śmiał od razu podzielić się swoją obserwacją, żeby się z niego nie śmiano – zwłaszcza że w spisie setek inwigilowanych obiektów przy adresie zakładu fotograficznego „Agfa”, mieszczącego się w małym chińskim domku wciśniętym między wielopiętrowe bloki, widniała sporządzona przez ludzi z Kempeitai notatka: „A. Kleinbauer. Niemiec. Prawomyślny. Poza wszelkimi podejrzeniami”. Walter Haberle kontynuował obserwację i kiedy zaczął z dokładnością co do sekundy określać rozpoczęcie nadawania, jego zakończenie i ponowne ukazanie się trzech reklamowych hieroglifów, postanowił opowiedzieć o swoim odkryciu. Podzielił się także przypuszczeniem, że metalowe rusztowanie, na którym były umocowane hieroglify, jest w rzeczywistości anteną radiową. Sprytną anteną, funkcjonującą jednakże normalnie i bez zakłóceń elektromagnetycznych tylko wtedy, gdy wyłączało się umieszczony na niej neon. Szkoła morska w Bremie mogła być dumna ze swojego wychowanka! O drugiej piętnaście po północy, kiedy neony zgasły, a w furgonie rozległo się szybkie i suche postukiwanie nadawania morsem, ludzie z Kempeitai zaatakowali ze wszystkich stron. Operacja była obserwowana z ciemnej bocznej uliczki, gdzie stał ze zgaszonymi światłami czarny opel kapitana Masaakiego Saneyoshiego. Na tylnym siedzeniu, podobnie jak podczas tamtej deszczowej nocy żydowskiego przesiedlenia do południowej części Hongkew, siedział i przypalał papierosa od papierosa Hauptsturmführer Willi Stockmann. – W tej chwili w środku jest co najmniej trzech – powiedział Saneyoshi-san, odwróciwszy się do Niemca. – Rozkazałem strzelać tylko w ostateczności. Chcę mieć ich żywych. Tak jak tych, których złapaliśmy w Tokio. – Słusznie. Żywi są bardziej rozmowni od martwych. Wyważyli drzwi wejściowe i wpadli do zakładu, a dwóch cywilów natychmiast pomknęło na górę po wąskich schodkach. Po paru stopniach musieli jednak się zatrzymać i przylgnąć do ściany: Kleinbauer otworzył z góry ogień ze swojego dziesięciomilimetrowego waltera, podczas gdy Cheng Sujing niszczył wszystkie możliwe dowody. Czasu było jednak mało i Klein-
bauer krzyknął między kolejnymi wystrzałami: – Podpalaj! Już! Cheng Sujing zawahał się, rzucił szybkie spojrzenie na Władka, który rozbijał kratę okienka, potem na Kleinbauera, tarasującego swoim ciałem drogę ze schodów do laboratorium. – Najpierw ty uciekaj! – zawołał Cheng Sujing. Ale wielokrotnie już trafiony Kleinbauer, obmacawszy się po koszuli, popatrzył na swoją wielką zakrwawioną dłoń i ryknął między dwoma wystrzałami: – Słyszysz, co mówię?! Podpalaj, ty chińska małpo! I znikajcie! Ludziom kapitana Saneyoshiego wreszcie udało się pokonać schody, ale górne piętro zakładu i dach nad nim – ten dach z wywiniętymi po chińsku narożnikami, pokryty zieloną polewaną dachówką – już stały w płomieniach. W czarnym trującym dymie ze spalonego celuloidu natknęli się na leżące dało: specjalista od kolorowania rodzinnych fotografii i namiętny wielbiciel rosyjskiej wódki, pozostający poza wszelkimi podejrzeniami Niemiec Alfred Gottfried Kleinbauer strzelił sobie w głowę. Policja nie znalazła w zakładzie nikogo innego, tylko krwawe ślady prowadzące do rozbitego okienka z widokiem na chińskie podwórka. Kiedy wezwana straż ugasiła pożar, w kuwecie ocalała jedna jedyna moknąca w resztce wywoływacza taśma mikrofilmowa. Zwinięta w rolkę nie byłaby ona większa od ziarenka soi.
56 Drzwi raptownie się otworzyły i za Willim Stockmannem do kancelarii wpadli dwaj Niemcy w cywilu – wpadli z wyciągniętymi rewolwerami, tak jakby mieli naprzeciwko siebie całą kompanię strzelecką. Tymczasem w środku była tylko zaskoczona i przestraszona sekretarka von Dammbacha. Hilda wstała i spróbowała zachować obojętny spokój, ale głos jej drżał: – Czym mogę służyć? – Jeszcze się dowiesz! – warknął Stockmann. – Potrzebny mi jest baron. – Zaraz przekażę… – To niepotrzebne. Telefonowałem do niego. – Bezceremonialnie otworzył drzwi do gabinetu von Dammbacha. Przed ich zamknięciem rzucił do cywilów: – Ta tutaj niech nie wychodzi! Hilda siedziała za biurkiem i czuła, jak krew spływa z jej głowy, po plecach popełzło lodowate zimno i ścisnęło skronie mroźnymi kleszczami. Poczuła wszechogarniający, paraliżujący umysł i wolę strach. Czemu tu nie było Władka, który by jej poradził, jak się ma zachować? Czy stało się z nim coś złego, czy ci z gestapo cokolwiek wiedzieli, czy to było szukanie w ciemno, po omacku? Drzwi wejściowe uchyliły się, kierowca Dieter zajrzał do środka, popatrzył na Hildę, wykrzywił w uśmiechu twarz i zniknął. Cywilni agenci stali z dwóch stron drzwi – milczący, bezbarwni i niewzruszeni. Po niedługim czasie z gabinetu wyszli baron i Stockmann. Zawsze opanowany dyplomata miał pobladłe wargi i broda mu się trzęsła. – Panno Braun, to z pewnością jakieś niemiłe nieporozumienie, ale proszę umożliwić dostęp do biurka. Wyraziłem zgodę na przeszukanie. – Czy mogę spytać… – zaczęła Hilda, ale Hauptsturmführer ostro jej przerwał: – Pytać będziemy my. Ty milcz! Skinął ręką na swoich ludzi i zaczęło się: szuflady, szafki, fotele, podłoga pod biurkiem, wnęki pod parapetami okien – wszystko zostało uważnie i dokładnie sprawdzone, bez rozrzucania przedmiotów czy zawartości teczek. Najwyraźniej cywile nie byli funkcjonariuszami służb politycznych, tylko doświadczonymi gliniarzami z Kripo, niemieckiej policji kryminalnej, która pracowała czysto i schludnie. – Klucz od kasy! – zarządził Stockmann. Hilda rzuciła przestraszone i pytające zarazem spojrzenie na barona, który skinął głową: – Proszę dać. Zdjęła z szyi łańcuszek, na którym wisiał dość solidny klucz, schowany dotychczas pod bluzką. Podała go niepewnie, jakby to był pistolet, z którego ona sama zostanie zastrzelona. Jej ostatnią nadzieją było bowiem to, że nie mają żadnych dowodów – dokumenty mogły być sfotografowane już w samolocie czy na lotnisku, albo też przez kogokolwiek innego, kto miał dostęp do rezydencji. Tymczasem klucz od kasy był kluczem do jej klęski! Z tą samą pedanterią kolejne teczki były wyciągane z kasy, przeglądane i układane z powrotem. Wreszcie przyszła kolej na kartonowe pudełko po czekoladkach w samej głębi. Baron von Dammbach wciąż stał w otwartych drzwiach gabinetu, blady, z lekko uniesioną głową, w dumnej pozie arystokraty niesłusznie posądzonego o niecny czyn.
„Koniec! To już koniec!” Hilda nawet nie śmiała sobie wyobrazić, co będzie dalej. Wielokrotnie sobie wyobrażała, jak będzie wyglądać ewentualna wpadka – nie była na tyle głupia, żeby nie brać tego pod uwagę. Wpadka wprawdzie różni się od śmierci tym, że można jej uniknąć, ale ma też z nią coś wspólnego: człowiek wie, że nieustannie mu ona zagraża, ale jego myśl to odrzuca. Taka już jest ludzka natura. Gestapowiec wysypał zawartość pudełka na biurko: spinacze, gumki, recepturki i szpilki, tubka kleju. Hilda sama była zaskoczona: jeszcze wczoraj znajdowała się wśród tych drobiazgów zapalniczka, była tego całkiem pewna, bo sama załadowała do niej nowy mikrofilm! – Gdzie jest aparat? – spytał Stockmann. – Jaki aparat? – Nie udawaj idiotki! Fotograficzny! – Nie wiem, o czym pan mówi… – Niedługo się dowiesz. Bardzo niedługo! Zabierzcie ją… – po czym zwrócił się do von Dammbacha: – Proszę wybaczyć to zamieszanie, panie baronie. Nie chciał pan uwierzyć. Teraz sam się pan przekona! Baron, jakby nieobecny, ledwo dostrzegalnie skinął głową. Dieter zatrzymał samochód przed wejściem do Ogrodu Angielskiego. Był on otoczony wysokim żeliwnym ogrodzeniem, a wielka brama, ozdobiona na szczycie pozłacanymi symbolami korony brytyjskiej, stała szeroko otwarta. Dopiero po nastaniu zmroku miano ją zamknąć, by złodzieje, pijacy i bezdomni nie mieli dostępu do tego starannie pielęgnowanego miejsca spotkań i rekreacji, które godnie wytrzymałoby porównanie z pałacowymi ogrodami Europy. Codziennie późnym popołudniem, po zakończeniu pracy, jeśli nie było żadnych innych bardziej atrakcyjnych zajęć, baron Ottomar von Dammbach z małżonką tradycyjnie spędzał tu na spacerze przedkolacyjną godzinę. – Dziękuję, Dieter. Za godzinę, jak zawsze tutaj. – Oczywiście, panie baronie. Ogród był rzeczywiście wspaniały, z wiszącymi gałęziami egzotycznych drzew, z wiecznie zielonymi krzewami i wypielęgnowanymi trawnikami. W cichym jeziorze otoczonym malowniczo wyrzeźbionymi przez wodę skałami, sprowadzonymi tu z głębi Chin, odbijała się pełna uroku mała pagoda. W milczeniu szli aleją wysypaną czerwonymi kamykami i od czasu do czasu wymieniali ukłony ze znajomymi z szanghajskiej elity, dość ostatnio okrojonej po wypędzeniu przyjaciół ze strefy amerykańskiej i angielskiej. W którymś momencie baronowa Gertrudę von Dammbach, obserwując czubki swoich butów, odezwała się: – Nie mogę przestać o niej myśleć… Biedna! Myślisz, że z tego wyjdzie? – Nie sądzę. Oni są jak buldogi, jeśli złapią, to nie popuszczą. – Pewnie ten jej szwajcarski przyjaciel też ucierpi. – Jeśli już nie ucierpiał. – Ale dlaczego ona to zrobiła? Dlaczego? Baron długo milczał, nim odpowiedział: – Musiała mieć jakieś powody. O ile ją poznałem, to nie jest ani nieinteligentna, ani pazerna na pieniądze. Na pewno był jakiś powód, którego nigdy nie poznamy… Może miłość… jeśli ten Szwajcar też… albo… Nie, nie wiem, po prostu nie wiem. Nie chcę zgadywać.
– Nie możesz jej jakoś pomóc? – Obawiam się, że nie. Stali na moście Garden Bridge, znanym szanghajskim miejscu spacerowym. Oparta o balustradę baronowa nie odrywała wzroku od gęstej wody, która przepływała pod nimi w swej bezgranicznie długiej podróży ku oceanowi. – Biedna… – powiedziała znowu. Baron wziął do ust papierosa, rozejrzał się, niedbale sięgnął do kieszeni angielskiego trencza i wyciągnął zapalniczkę. Pstryknął, zapłonął benzynowy płomyk. Przypalił, głęboko zaciągnął się dymem. Zgasił zapalniczkę, przez chwilę obracał ją w palcach, w zamyśleniu popatrzał na ozdobną szklaną perełkę i wrzucił zapalniczkę do wody. Most był zbyt wysoki, by usłyszeć, jak plusnęła i przepadła na zawsze w mętnobrunatnych głębiach.
57 Do rana było jeszcze daleko, gdy ktoś cicho zapukał do żelaznej bramy prowadzącej do ogrodu państwa Bassatów przy rue Cardinal Mercier 342. Pukanie powtórzyło się raz, potem drugi. Brama wychodziła na boczną ślepą uliczkę między ogrodem Bassatów a ceglanym murem otaczającym sąsiednią posiadłość – tędy w dawnych czasach dostawcy jarzyn, chleba i mięsa każdego ranka wjeżdżali swoimi dwukółkami prosto na podwórze gospodarcze, z którego prowadziło wejście do kuchni. Wreszcie w szparach bramy błysnęła lampa naftowa i rozległ się starczy głos ogrodnika Wu Laojiana: – Kto tam? – Bo, jestem Qin Lankao, pamiętasz mnie? Syn cieśli Wanga… Qin Wanga, który wyrabiał ołtarze dla domowych bogów. Z drugiej strony bramy stary człowiek milczał i nie było jasne, czy próbuje sobie przypomnieć, czy po prostu nie wierzy. Wreszcie sceptycznie spytał: – Mówisz, że jesteś Lankao? Lankao dawno stąd wyjechał. – Ale wróciłem. – Lankao Narwany? – Ten sam, bo Laojian. Z blizną na policzku. Przyjaciel twoich synów. – O bogowie! – wykrzyknął ze wzruszeniem staiy ogrodnik i pospiesznie odsunął żelazny skobel. To było po wojnie japońskiej. Lankao i synowie Wu Laojiana, zamiast zostać w Szanghaju i kontynuować zajęcie ojców, którejś nocy postanowili opuścić miasto, by zostać żołnierzami. Kiedy to było: pięć lat temu, sześć, siedem? Starość łączy dni ze sobą i człowiek myli wczorajsze wydarzenia z tym, co było siedem księżyców temu i siedmiokroć po siedem. Taka jest starość: zapominasz wczorajsze i wspominasz zeszłoroczne, myśląc, że to wczorajsze! Wu Laojian dobrze pamiętał dzień, w którym japońska bomba spadła na dom cieśli i zabiła Qin Wanga i jego żonę – matkę Lankao. Wtedy ogrodnik Laojian za zgodą pani Bassat wziął do siebie ich syna i chował go razem ze swoimi. Ten Qin Lankao był trochę narwany, często się bił z chłopakami z okolic i podczas jednej z takich bijatyk ktoś mu rozorał policzek nożem. Wu Laojian gniewnie sarkał na takie wariactwa, ale najtroskliwiej opatrzył i wyleczył ranę – stary ogrodnik znał się na takich rzeczach. Wariactwa nie trwały długo, bo w dniu, w którym przybiły japońskie okręty wojenne i wojsko nieprzyjaciela weszło do miasta, wszyscy trzej chłopcy postanowili uciec i walczyć. Wu Laojian nigdy nie wybaczył swojemu podopiecznemu tego kolejnego wariactwa. Wiedział, że to nie jego synowie wymyślili tę nocną ucieczkę – była ona niewątpliwie pomysłem Lankao i nikogo innego! I proszę, znów się tutaj pojawił, po tylu latach! Wu Laojian nie widział już dobrze, trwało to od dawna i nawet okulary – te nowe okulary w kościanych oprawkach – niespecjalnie mu pomagały. Dlatego zbliżył lampę do twarzy Lankao i dokładnie mu się przyjrzał. Wydoroślał, zrobił się z niego młody mężczyzna, który byłby nawet przystojny, gdyby nie szpecąca go blizna na policzku – głęboka bruzda ciągnąca się od oka prawie do samych ust. Za jego ramieniem stary dostrzegł stojącą rikszę z półnagim, obszarpanym kulisem i wydało
mu się, że w tej rikszy ktoś siedzi. – Nie jesteś sam? – spytał. – Jest ze mną kolega, bo Laojian. Czy można wprowadzić rikszę? Wszystko ci wytłumaczę. Na zbitym z desek łóżku, zasłanym tylko matą, leżał pasażer rikszy – Cheng Sujing, współpracownik „China Daily Post”, z poważną raną uda i zwichniętą, a może nawet złamaną stopą, która wyglądała jak jedna wielka sinoczerwona opuchlizna. Laojian starannie umył swój ogrodniczy nóż wódką ryżową, potem naciął na krzyż skórę i wyciągnął kulę. Wycisnął ropę i przemył zainfekowaną ranę wódką ryżową, po czym posypał ją jakimś żółtozielonkawym proszkiem z ziół i suszonych grzybów. Kto jak kto, ale stary ogrodnik dobrze wiedział, jak opatrzyć zaognioną i zainfekowaną ranę! – I kto do pana strzelał? Ciało jest rozerwane i zakażone aż do kości, to bardzo niedobrze… A ta stopa wcale mi się nie podoba! – Omotując opuchliznę pasem materiału, nagle podniósł głowę i w jego głosie zabrzmiał niepokój: – Czy wyście nie zrobili czegoś złego? Kradzież czy coś w tym rodzaju?! Wiem, jaki jesteś narwany! Na czole rannego pojawiły się drobne kropelki potu. Pewnie z bólu, bo zaciskał usta, żeby nie krzyczeć. Patrząc z troską na niego, Lankao powiedział: – Nie jestem, bo. Już dawno nie jestem narwany. To mi zostało tylko jako przezwisko. Od przezwiska nie można się uwolnić, tak jak nie można zetrzeć blizny… A jego zranili japońscy policjanci. – Japońscy? Dlaczego? I kiedy to się stało? – Koło dwóch tygodni temu… – Dwóch tygodni?! Wyście chyba zwariowali… dwa tygodnie! I dopiero teraz zatroszczyliście się o rannego? – Chcieliśmy go wywieźć z miasta, ale się nie udało. Wszędzie wzmocnili posterunki i musieliśmy zawrócić. Niełatwo przejść z noszami. Tak było, wyruszyliśmy drogą, ale wróciliśmy. Kiedyś ci to wytłumaczę, nie teraz – powiedział Lankao i nieświadomie rzucił przelotne spojrzenie na chudego kulisa, który cicho siedział w kącie. Stary ogrodnik też na niego spojrzał. Tu, w świetle, był w stanie dostrzec różnicę między nim a jakimkolwiek kulisem z Nanking Road: oczy! Różnica kryła się w oczach. Spojrzenie większości kulisów było zazwyczaj pokorne i obojętne, zmęczone albo chytre – tą chytrością głodnego, bitego psa, który stara się przemknąć za plecami gospodarza i ściągnąć jakąś kosteczkę. Tymczasem oczy tego kulisa były żywe i błyszczące, w zamyśleniu przesuwały się po obecnych i coś nieuchwytnego, nieokreślonego podpowiadało, że jest to człowiek pędzelka, tuszu i liter, może nauczyciel, może ktoś inny, ale człowiek światły, co go różniło od kulisów z dziada pradziada. „To nie jest kulis!” – pomyślał stary ogrodnik. „W żadnym razie! I w ogóle cała ta sprawa nie wydaje mi się czysta!” Tak sobie pomyślał, a głośno zapytał, jakby bojąc się odpowiedzi: – A co u moich synów? Żyją? Widziałeś się z nimi? – Widuję się z tym starszym, Tsuanem. U niego wszystko dobrze, przesyła ci pozdrowienia. Powiedział, żebym w razie potrzeby się do ciebie zgłosił. Dokładnie tak mi powiedział: gdybyś czegoś potrzebował, to idź do mojego ojca, przekaż mu ode mnie wyrazy szacunku i wszystko powiedz. On ci nie odmówi, dobrze znam swojego staruszka… Ogrodnik spojrzał na niego spod oka, powątpiewająco: – Tak powiedział? A co powiedział młodszy?
Lankao przez chwilę milczał i w końcu wybąkał: – Z nim się nie widuję, on jest w innej armii. U Czang Kaj-szeka. Stary Laojian aż podskoczył: – To znaczy, że Tsuan jest u Mao? – Tak. U Mao. – Jak to możliwe? Żeby jeden mój syn był u Czanga, a dragi u Mao? Przecież te armie walczą ze sobą! – To prawda, walczą. Tak teraz jest w Chinach, bo Laojian, jeden brat walczy z drugim. A Japończycy przeciwko obydwóm. Cokolwiek byśmy mówili, taka jest prawda… – Zerknął na zegarek, ponownie spojrzał na milczącego kulisa i powiedział: – Na nas już pora, musimy stąd zniknąć przed świtem… – Jakże to, przecież wasz ranny nie może chodzić! – Nie może. Ale myślałem, że może by u ciebie został… Na jakiś czas. Tego się stary ogrodnik nie spodziewał. – Żeby został u mnie?! Nieznajomy człowiek, zraniony przez Japończyków? Na jak długo? – No… dopóki nie wyzdrowieje… – To znaczy na długo! Narwany Lankao po raz pierwszy się roześmiał i w tym śmiechu jego twarz, ściągnięta głęboką blizną, dziwacznie się skrzywiła: – To znaczy na krótko, bo. Na bardzo krótko! Wojna się niedługo skończy. Wtedy zabierzemy go do szpitala. Do wielkiego państwowego szpitala. Dziękuję, że się zgodziłeś… – Jak to się zgodziłem? – ze złością powiedział Laojian. – Nawet mnie nie spytałeś! – Więc pytam: zostawisz rannego człowieka na ulicy? Dobrego, szlachetnego człowieka… Oddasz go w ręce Japończyków? Pytam cię, a ty mi odpowiedz. Stary pomilczał, pomyślał, podrapał się po siwych włosach, potem przesunął skuloną dłoń po długiej i rzadkiej jak u średniowiecznego mandaryna brodzie i wreszcie powiedział gniewnie: – No już dobrze, dobrze! Przychodzicie nieproszeni i rządzicie się jak we własnym domu! Dobrze, już nic nie mówię. Zaraz zrobię mu herbaty, po której będzie go mniej bolało i zaśnie. Mam takie zioła… A ty, kiedy zobaczysz mojego syna Tsuana, to go pozdrów. I powiedz, żeby nie strzelał do mojego syna Luana. Przekaż mu, że tak ci powiedziałem!
58 Kryta riksza zatrzymała się na nabrzeżu, przy którym kołysały się setki dżonek tak bardzo ściśniętych, jakby chciały się nawzajem ogrzać podczas wilgotnych, nadrzecznych nocy. Ta poruszająca się w rytm oddechu wody dzielnica dżonek, przypominająca grzbiet wielkiego potwora, była jedną z wielu takich dzielnic tego wielkiego miasta, w których ludzie rodzili się, rośli, kochali się i umierali, nie oczekując od życia niczego innego i niczego więcej ponad to, co dostali ich rodzice i dziadkowie… Krzątające się od świtu gospodynie wylewały do rzeki brudną wodę po praniu, inne już kucały przy rozpalonych piecykach i gotowały pierwszy ryż, gdzieś ktoś głośno ziewnął, zapłakało niemowlę… Zaczynał się nowy boży dzień – prosty, nędzny i wyzuty z radości. Z rikszy wysiadł Narwany Lankao, rozejrzał się i cicho gwizdnął. Z cienistego zakątka między stosami koszy na ryby wyszedł Władek. Kulis, a raczej człowiek grający rolę kulisa, poprowadził ich przez drewniane molo, z dżonki na dżonkę, coraz dalej – ku otwartej, bulgoczącej i pluskającej wodzie. Tam przywiązana była duża łódź rybacka, która kołysała się na falach odpływu, z tych łodzi, które wypływają na otwarte morze w poszukiwaniu ławic tuńczyka. Lankao i kulis odeszli na bok, coś długo do siebie szeptali i pożegnali się. Lankao dał znak głową i jako pierwszy wskoczył do łodzi. Władek poszedł w jego ślady. W chwilę potem zawarczał motor, kulis krótkim, powściągliwym gestem uniósł rękę na pożegnanie i ruszył z powrotem przez dżonki, nie czekając na odpłynięcie łodzi. Miała ona niewielką drewnianą nadbudówkę, a całą jej załogę stanowił bosonogi i milczący rybak, z wyglądu Koreańczyk. Dopiero gdy wydostali się na pełne morze, wprawnymi i silnymi rękami postawił wielki czarny żagiel przypominający rozłożone wielopalczaste skrzydło nietoperza, czarnego motyla czy olbrzymi wachlarz. I zmieszał się on z setkami podobnych żagli – czarnych, szarych, czerwonych, które jakby wypuszczone na wolność z ciasnoty wielkiego miasta sunęły we wszystkich kierunkach od ujścia rzeki aż po horyzont. Podobnie do nich rozprzestrzeniały się brunatne wody Jangcy, by zmieszać się z czystą akwamaryną oceanu. Był wczesny ranek, pora łowienia ryb. Oba brzegi rzeki coraz bardziej oddalały się od siebie, a na zachodzie coraz bardziej malała, by wreszcie całkiem zniknąć w porannej mgiełce, potężna sylweta Szanghaju. Na pełnym morzu woda była zadziwiająco spokojna, połyskiwała perłowo jak koncha otwartej muszli. Morski błękit niepostrzeżenie przechodził w różowe odblaski wstającego dnia, po których płynęły odbicia białych obłoków. Władek w posępnym milczeniu palił papierosa, siedząc w głębi łodzi na jakiejś złożonej brudnej madę śmierdzącej zgniłą rybą i wodorostami. Wpadka była druzgocąca. Po klęsce „Ramsaya” to, co się teraz stało w Szanghaju, było prawdziwą katastrofą. Kleinbauer popełnił samobójstwo – ten biedny i leniwy saksoński ochlapus zrobił to, by uratować innych – Cheng Sujing na długo wypadł z gry, on sam musiał uciekać. Jedynym, co różniło tę wpadkę od tokijskiej, było to, że po rozbiciu zakładu fotograficznego „Agfa” policja nie była w stanie nikogo zaaresztować. A to oznaczało, że nikt nie będzie mówić. Ludzie nie byli bowiem ze stali, o tym zawsze należało pamiętać, i po dostaniu się w łapy Kempeitai niejeden załamywał się i wyśpiewywał nazwiska, kontakty i adresy.
Nie mógł nawet zadzwonić do Hildy, kłóciłoby się to z najbardziej elementarnymi zasadami ostrożności: policja niewątpliwie podsłuchiwała telefony, chcąc złapać koniec zerwanej nici. Hilda! Na myśl o niej serce mu się ścisnęło. Ogarnął go niejasny niepokój – czy uda jej się zadbać o własne bezpieczeństwo, przyczaić się, zniszczyć wszelkie poszlaki? Minęło już kilkanaście dni i w ciągu tego czasu powinna się była domyślić, że coś się stało i że śmiertelne niebezpieczeństwo zawisło także nad nią. Oby tylko go nie szukała, oby się domyśliła, że nie powinna go szukać! A może niepotrzebnie się martwi. Najprawdopodobniej baron już został poinformowany o tym, co się stało, a to znaczyło, że Hilda też o tym wie… To fatalne, po Paryżu drugi raz przychodzi mu zniknąć bez słowa! Gdyby jednak policjanci zainteresowali się tym, gdzie on przepadł, to nieuchronnie doprowadziłby ich do niej. Wprawdzie ani w gestapo, ani w Kempeitai nie wiedzieli, że był on tamtej nocy w „Agfie”, ale jego zniknięcie nie mogło pozostać niezauważone. Co oni właściwie wiedzieli, czego się mogli dowiedzieć? W każdym razie gdyby Hildzie się coś stało, to winny byłby on. Tylko on i nikt inny! To on wciągnął ją do tego niebezpiecznego igrania z ogniem! Z drugiej jednak strony świat, cały świat walczył na śmierć i życie z nazizmem. I tak jak w każdej bitwie, tak i tu padały ofiary. Czyja to była wina? Czy w tej nieludzkiej bitwie można wskazać winnych i niewinnych? Daremne pytania bez odpowiedzi. Albo z tysiącem różnych odpowiedzi. Żeby tylko Hildzie nic się nie stało, żeby ją ominął kielich goryczy! Tak rozmyślał Władek, opuszczając ujście wielkiej Jangcy. I choć wszystkie horyzonty były daleko, któregoś dnia miał wśród nich odnaleźć drogę do swojej utraconej ojczyzny. Ale nigdy już nie miał zobaczyć Szanghaju.
59 Podczas gdy łódź Koreańczyka unosiła swoich pasażerów coraz dalej od brzegu, w odległości około półtora kilometra od niej wielki statek „Kawasaki Mara”, płynący pod japońską flagą, wydał, wpływając do ujścia Jangcy, trzy ogłuszające syreny powitalne. Na jego pokładzie wśród wczesnych, ciekawskich pasażerów, oparty o reling w niecierpliwym oczekiwaniu na ujrzenie Szanghaju, stał niski japoński oficer w okularach o grubych okrągłych szkłach – pułkownik wojsk sanitarnych, doktor Hiroshi Okura. W godzinę później pułkownik był już w porcie, gdzie wziął rikszę do Bridge House, gdzie mieściła się szanghajska dyrekcja Kempeitai. Były to dobre dni dla Kempeitai, pomyślne dni – tak je oceniał kapitan Masaaki Saneyoshi, dni, które najbardziej przekonująco potwierdzały owocną współpracę z przyjaciółmi z gestapo i SS! Saneyoshi-san był zadowolony z wykonanej pracy, ale Hauptsturmführer Stockmann szalał ze złości. Podczas gdy w Niemczech możesz w ciągu jednej nocy zgarnąć i deportować dwadzieścia tysięcy osób i nikt tego nawet nie zauważy, tutaj prasa już następnego dnia narobiła szumu wokół zdarzenia z zakładem fotograficznym „Agfa”, czemu towarzyszyły najbardziej nieprawdopodobne hipotezy dotyczące miejsca i roli aresztowanej panny Hildy Braun, „nowej Maty Hari”, jak pisały goniące za sensacją gazety. Każda tutejsza redakcja mogła za sto amerykańskich dolarów otrzymać poufną informację od dowolnego wysokiego funkcjonariusza policji – i Japończycy określają tę wszechobecną korupcję jako ład i porządek! W wyniku tej prasowej wrzawy większość nielegalnych radiostacji pochowała anteny jak ślimak rogi i zamilkła. Niemcy mawiają: Einmal ist keinmal, czyli jeden raz się nie liczy. Ale Japończycy liczą ten jeden raz i są zadowoleni z sukcesu, nie zastanawiając się, jaki by on był, gdyby umieli trzymać język za zębami. Wprawdzie zlokalizowano jeszcze trzy nadajniki, ale to tak jakby wybrać się na polowanie na tygrysy i ustrzelić kota! Jeden z nich wysyłał kodowane informacje, które były w zasadzie zabronione, ale ich adresatami były spółki handlowe w Tokio zainteresowane stanowiącymi tajemnicę firmową danymi na temat ceny ryżu i cyny lub tendencjami występującymi na szanghajskiej giełdzie towarowej; pozostałe dwa były zaś amatorskim dziełem studentów politechniki, umożliwiającym im kontaktowanie się ze sobą, których aresztowano i którzy po otrzymaniu policzka czy dwóch mieli szanse zarobić w najgorszym przypadku po jakimś symbolicznym wyroku. Tymczasem przedwczoraj drzemiąca furgonetka Bushido podobna do cierpliwego, ale zrezygnowanego wędkarza, którego przynęta od całej wieczności ani nie drgnęła, niespodziewanie natknęła się na krótki wywoławczy sygnał, który spotkał się z natychmiastową odpowiedzią, co poprawiło humor Hauptsturmführera Stockmanna. Ludzie z furgonetki z podnieceniem rzucili się do kreślenia na mapie nowych linii, wyznaczających parametry prowadzonego drogą radiową dialogu. Późno w nocy ponownie złapano szyfrowany komunikat z tego samego źródła, co było pod każdym względem intrygujące i ciekawe: po pierwsze nadajnik ten nie umilkł, przestraszony, tak jak inne – być może obsługujący go ludzie nie wiedzieli o ostatnich wsypach, a być może jak głuszce wykonujący swoją miłosną pieśń nie słyszeli nic innego – po drugie zaś sygnał został zlokalizowany nie gdzieś w centralnych dzielnicach Szanghaju, tylko w Hongkew, tym siedlisku biedoty, gdzie nawet nie słuchano radia, gdyż jedni go nie mieli, inni po prostu nie wiedzieli, co to słowo znaczy.
Rankiem 4 kwietnia, kiedy dzień dopiero zaczynał wstawać i fabryka konstrukcji stalowych jeszcze tonęła w sennej ciszy, kilku starych mężczyzn, którzy mimo próśb, zaklęć i zakazów stale chodzili siusiać na fabryczny dziedziniec, zauważyło w półmroku białą furgonetkę, która cicho wjechała między budynki administracji i montażowni. W, chwilę później na dziedziniec wtargnęło ze stu mundurowych. Starzy nie odróżniali policjantów od żołnierzy ani Chińczyków od Japończyków, ale było dla nich jasne, że zapowiada się coś złego. Padł krótki rozkaz i przybysze rozbiegli się, po czym otoczyli wieżę ciśnień. Próby kilku japońskich śmiałków usiłujących wdrapać się po zdezelowanych i potrzaskanych, miejscami wyrwanych żelaznych schodkach powitał z góry rewolwerowy ogień. Widać było, że bronionej w ten sposób wieży nie da się wziąć szturmem. Cała sprawa nieoczekiwanie zakończyła się w ciągu niecałej półgodziny – szybciej, niż mógł przypuszczać nawet Hauptsturmführer Stockmann, który nie odnosił się do Japończyków z przesadnym zaufaniem. Niedaleko od tego miejsca, w rejonie mostu prowadzącego do „wewnętrznego miasta” stała japońska bateria przeciwlotnicza, która szybko załatwiła całą sprawę. Jedno z dział zostało sprowadzone na miejsce i wystrzeliło trzy pociski, które wysadziły w powietrze i przekształciły w kupę gruzu okrągłe pomieszczenie na samej górze, gdzie mieszkali ci dwaj durnie: flecista Simon Zinner i sprzedawca ciasteczek ryżowych Markus Aronson. Wprawdzie idealny cel każdego szefa policji, a mianowicie złapanie przestępców żywcem, nie został zrealizowany, ale nadajnik, dla kogokolwiek by nadawał, umilkł na zawsze. Komisarz Go, który przybiegł już po wszystkim, zdyszany z gorliwej chęci przysłużenia się Kempeitai, przekazał informacje na temat ludzi zamieszkujących to okrągłe pomieszczenie z łukowanymi okienkami i dwoma miniaturowymi balkonikami. W nadziei na uzyskanie choć okruszka sławy oznajmił, że on sam podejrzewał tych dwóch, zawsze ich podejrzewał! Zarówno jednak Japończycy, jak i Niemcy byli zbyt zajęci własnymi sprawami i nikt nie poświęcił odpowiedniej uwagi osobie „żydowskiego króla”, germanisty, najlepszego w Japonii znawcy kwestii żydowskiej, który osobiście tłumaczył Mein Kampf. Jedyny człowiek, który byłby w stanie domyślić się prawdy, leżał z wysoką gorączką w białym domku ogrodnika Wu Laojiana. Przecież jeszcze podczas wizyty w rosyjskiej łaźni Cheng Sujing przewidział, że major Smedley z misji amerykańskiej, opuszczając Szanghaj, nie mógł zostawić gospodarstwa bez kogoś zaufanego, kto będzie podlewał kwiatki…
60 Kapitan Masaaki Saneyoshi był bardzo zaskoczony, gdy mu zameldowano, że jakiś pułkownik z cesarskich wojsk sanitarnych pragnie się z nim zobaczyć. Jego zdziwienie wzrosło w trójnasób, gdy pułkownik, wyraźnie zażenowany, poinformował go o celu swojej niespodziewanej wizyty: prosił mianowicie o umożliwienie mu widzenia z aresztowaną Hildą Braun. Saneyoshi-san uprzejmie poprosił gościa o zajęcie miejsca, zaproponował papierosa. – Proszę wybaczyć, pułkowniku, ale skąd pan uzyskał wiadomość, że ta osoba została aresztowana? I że jest u nas? – Wiele gazet o tym pisało. Przeczytałem wiadomość w Korei, jestem tam naczelnym lekarzem szpitala wojskowego w Kwangju… Panna Braun jest moją dawną znajomą, bardzo dawną i drogą… Będę wdzięczny, jeśli wyda pan zgodę na widzenie. Kapitan Saneyoshi zaczął w zamyśleniu skręcać jakąś karteczkę, dwukrotnie podniósł zaciekawiony wzrok na tego nieśmiałego pułkownika i wreszcie powiedział: – Po pierwsze, śledztwo jeszcze trwa i wszelkie kontakty ze światem zewnętrznym są niepożądane. Sam pan rozumie dlaczego. A po drugie, czy zdaje pan sobie sprawę, że nieregulaminowe spotkanie z taką osobą może stanowić zagrożenie dla pana kariery i oficerskiego honoru? Japoński wojskowy utrzymujący kontakty z nieprzyjacielskim szpiegiem! – Tak, czytałem o tym. Mata Hari. Nie mam żadnych powodów do niepokoju, Saneyoshisan. Spotkanie, o które proszę, ma charakter osobisty… ściśle osobisty… Oczy kapitana się zaśmiały: – Małe miłosne intermedium? – Przepraszam, ale to pana nie powinno interesować. Naprawdę nie powinno. – Wszystko mnie interesuje. Każdy drobiazg. Nawet marka jej szminki. Nawet z kim była w restauracji „Niebiański Spokój” i co tam jedli… Nawiasem mówiąc, czy pan wie, że ona ma kochanka? Jakiegoś ostatnio zaginionego dziennikarza, który podawał się za Szwajcara. Tępy ból przeszył doktora w ułamku sekundy – nieprzyjemne uczucie pustki w żołądku. Zdawał sobie sprawę, że odczuwanie zazdrości w stosunku do wolnej kobiety, mającej prawo własnego wyboru, jest co najmniej niemądre: między nimi nigdy nie było nic więcej niż dobra znajomość, rozstali się w Paryżu jak dwoje przyjaciół… To jednak był jakiś niekontrolowany odruch, nielogiczne wrażenie naruszenia własnych praw, pierwotne, zabronione uczucie! Nigdy nie liczył na to, że Hilda pozostanie w Paryżu w charakterze japońskiej wdowy, pogrążonej w żałobie i tęsknocie za nim! Hiroshi Okura miał tego pełną świadomość, ale nie zawsze świadomość kieruje uczuciami. Ostrożnie powiedział: – Przepraszam, jeśli dotykam ściśle… jak to powiedzieć… ściśle poufnych tematów związanych ze śledztwem… Ale czy panna Braun rzeczywiście pracowała dla jakiegoś wywiadu? – Na razie do niczego się nie przyznała, mamy tylko pośrednie dowody. Więcej nie mogę powiedzieć. – Gotów jestem za nią zaręczyć, jeśli słowo japońskiego pułkownika ma jakieś znaczenie. Cokolwiek pan sobie myśli, cokolwiek pan podejrzewa, dla mnie jest ona wyjątkowo szlachetną osobą, niezdolną do popełnienia przestępstwa. – Dla pana być może tak, nie będę się kłócił… Wszystko, pułkowniku, zależy od punktu widzenia. A kryteria tego, co jest przestępstwem, a co nie, są różne. Szanuję pańskie uczucia, ale obawiam się, że nie będę mógł panu pomóc…
Wtedy nieśmiały Okura zrobił coś, czego w innych okolicznościach nigdy by nie zrobił – zrobił, zanim pomyślał, spontanicznie, w pierwszym porywie. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej oficerskiej kurtki, wyciągnął portfel i odliczywszy, położył na biurku kapitana tysiąc amerykańskich dolarów. – Bardzo pana proszę. Na małą chwileczkę, na pięć minut! Kapitan Saneyoshi spojrzał na niego z pełnym smutku zdziwieniem. Doktor Okura musiał naprawdę stracić głowę dla tej dziewczyny, skoro proponuje takie pieniądze za krótkie spotkanie! Ze znużeniem, nie spiesząc się, przeliczył banknoty, schował i dopiero wtedy wzdychając, powiedział: – Dobrze, pułkowniku, ale oby pan nie żałował… Jako lekarz musiał pan niejedno widzieć. A jednak boję się, że pan będzie żałował… Broń proszę zostawić tutaj. Cele znajdowały się w piwnicach, szło się do nich przez tylny dziedziniec. Zeszli po ceglanych stopniach, a przed nimi szedł starszy nadzorca, który otwierał z klucza kolejne okratowane drzwi niekończącego się sklepionego korytarza, oświetlonego mętnym światłem gołych żarówek. Po przejściu kapitana i pułkownika nadzorca starannie zamykał za nimi drzwi. Doktor Hiroshi Okura, wychowany pod skrzydłami troskliwych i bogatych rodziców, wykształcony na luksusowych uczelniach Nowej Anglii i Paryża, nigdy nie widział czegoś tak przerażającego – był to inny świat, mroczny, podziemny, nieznany. Więźniowie siedzieli w wielkich celach wprost na wilgotnej kamiennej podłodze, oparci o ściany, z założonymi na tył głowy rękami. Były ich dziesiątki, zatrzymanych za nie wiadomo jakie przestępstwa. Z pewnością nie za kradzież, bo Kempeitai była policją polityczną. Japońscy nadzorcy leniwie spacerowali korytarzem, zaglądali do cel i ostrzegająco walili kluczami w kratę, jeśli ktoś opuścił ręce. Jej cela była na samym końcu – pojedyncza, oświetlona tylko światłem dobiegającym z korytarza. Hilda siedziała na wielkich kamiennych płytach, leciutko się kołysała i, jak się wydało doktorowi, cicho nuciła jakąś piosenkę. Doktor miał w ogóle słaby wzrok, a na dodatek jego oczy z trudnością przyzwyczajały się do mroku. Ta okoliczność okazała się zbawienna: szczegóły stopniowo wydobywały się z ciemności, aż wreszcie przerażający widok ukazał się w całej swej uderzającej realności. Hilda zobaczyła ich, poznała doktora i uśmiechnęła się. Prawa strona jej twarzy przekształciła się w ogromną siną opuchliznę, oko miała zamknięte, a gdy się uśmiechnęła, pokazała się czarna jama – wszystkie zęby z tej strony miała wybite. Jej pozlepiane włosy nosiły ślady szarpania, miejscami na głowie widać było rany – nierówne kręgi rozerwanej skóry. – Coście z nią zrobili? – wyszeptał przerażony Okura. – Uprzedziłem pana, że to może nie być najprzyjemniejszy widok. Ale wszystko, co robimy, robimy dla Japonii! – odparł chłodno kapitan. Hilda patrzała na obydwu umundurowanych Japończyków swoim jedynym otwartym okiem, stale się kołysząc. – Poznaje mnie pani, panno Braun? – spytał ze ściśniętym sercem doktor. W milczeniu skinęła głową, ale nie okazała ani radości, ani jakiejkolwiek innej zmiany nastroju. Wydawało się, że wszystko jest jej obojętne. – Czy mogę pani w czymś pomóc? Przyniosę ciepłe rzeczy i lekarstwa, mam nadzieję, że mi nie odmówią… Czy pani czegoś potrzebuje? Przecząco pokręciła głową. Potem niewyraźnie powiedziała po francusku:
– Hiroshi-san… Mnie już unoszą białe wiatry, niech się pan o mnie nie martwi… Kapitan Saneyoshi ostro jej przerwał: – Proszę mówić po niemiecku lub po angielsku! Ona jednak nie zwróciła na to uwagi, jakby go nie słyszała. – Jeśli pan chce coś dla mnie zrobić… przepraszam, niewyraźnie mówię, ale mam nadzieję, że pan mnie rozumie? Kapitan krzyknął: – Jeśli pani nie przestanie mówić po francusku, to przerwę widzenie! Machnęła tylko lekceważąco ręką i dopiero teraz doktor Okura zobaczył, że czubki jej brudnych palców są skrwawione i pozbawione paznokci. – Hiroshi-san, proszę, niech pan pójdzie do Hongkew… Rozumie psin, co mówię? – Rozumiem, Hongkew – odparł głucho. – Niech pan znajdzie rabina. Tam jest rabin. Proszę mu powiedzieć, że jestem Żydówką i żeby mnie pochowali na żydowskim cmentarzu. Jeśli mnie tam zechcą. – Koniec, dość! Kropka! – wrzasnął kapitan Saneyoshi. Spróbowała się uśmiechnąć i wybełkotała po niemiecku: – Ja już sama postawiłam kropkę, ty bydlaku! Pułkownik cesarskich wojsk sanitarnych Hiroshi Okura cicho płakał i nie wstydził się swoich łez. Pięć dni później doktor Okura musiał położyć na biurku kapitana Saneyoshi nowe tysiąc dolarów, by otrzymać zwłoki Hildy Braun. Stało się tak, jak poprosiła przed śmiercią: rabin Leo Levin odśpiewał nad zmarłą kadisz i jej ciało złożone zostało na żydowskim cmentarzu w Hongkew, w gliniastej ziemi nad rzeką. Poza japońskim pułkownikiem, rabinem i trzema starymi mężczyznami, którzy umyli zmarłą i owinęli ją całunem, nikt się nie dowiedział, co z nią zrobili w Kempeitai. U Żydów bowiem trumnę się szczelnie zamyka i nikt nie ma prawa spojrzeć śmierci w oczy. „A trzeba” – pomyślał sobie rabin, mechanicznie recytując słowa kadiszu. „Czasami trzeba. Żeby ludzie wiedzieli i pamiętali!” Nikt nie znał jej żydowskiego nazwiska, nigdzie ono nie figurowało. Nie wiedziano, gdzie i kiedy się urodziła – dokumenty zostały w Kempeitai. Dlatego na białym marmurowym nagrobku, który zamówił Okura, kamieniarz wyrył pod gwiazdą Dawida tylko tyle: Hilda Braun, biały wiatr z dalekiej ziemi.
61 Katastrofa gospodarcza, o której baron von Dammbach został zawczasu ostrzeżony przez niemieckich specjalistów, stała się faktem. Zewnętrznym wyrazem kryzysu był upadek dolara: w ciągu niecałego miesiąca kurs z dotychczasowych sześciu szanghajskich dolarów za jednego amerykańskiego skoczył do tysiąca. Tyle zresztą wynosiła teraz cena jednego jajka: tysiąc dolarów i ani centa mniej. Mimo iż Chiny Czang Kaj-szeka miały osobną, stosunkowo niezależną gospodarkę, Chongqing łączyły z Szanghajem niezliczone nici i trudno było powiedzieć, kto na kogo bardziej wpłynął w tym niebywałym krachu ekonomicznym, gdyż nacjonaliści zaczęli zbierać od ludności „patriotyczne” złoto i przesyłać je na Tajwan, wydając w zamian papierowe kupony – „złote juany”; w wyniku tego odpływu rezerw złota na terytoriach kontrolowanych przez Czang Kaj-szeka jeden amerykański dolar zaczęto wymieniać na dwadzieścia milionów „złotych juanów”. To, co w Szanghaju określano jako katastrofa gospodarcza, w południowym Hongkew przekształciło się we wszechogarniającą tragedię humanitarną. Coraz trudniej było o pracę, matka Antonia ledwo dawała radę, możliwości funkcjonowania kuchni dla najuboższych malały z każdym upływającym dniem. Żałosnego wsparcia udzielało jej tylko tych kilkuset mężczyzn przypominających żywe szkielety, którzy byli zatrudnieni przy naprawie zniszczonej szosy prowadzącej do Lunghwa. Trzeba przyznać, że większość dobrze sobie z tym radziła – staż w Dachau zrobił swoje. Dla profesora Mandla, który ze zmęczenia i niedojadania zrobił się podobny do zgarbionego cienia, najgorszy był ten poranek, kiedy w szpitalu zabrakło nie tylko lekarstw, lecz nawet bandaży i jodyny. W „wewnętrznym mieście” panowała najgłębsza rozpacz. Wprawdzie odgłosy z frontów w Europie i na Pacyfiku dobiegały także tutaj, ale nie odbijały się one w jakiś zauważalny sposób na pozbawionym nadziei życiu w Zonie. Nawet niepotwierdzone wiadomości o kapitulacji Włoch i niepowstrzymanej ofensywie Armii Czerwonej ku granicom Rzeszy, a także o zdobyciu przez aliantów Wysp Marshalla, Filipin i Okinawy były przyjmowane sceptycznie jak kolejne starcze fantasmagorie. A jednak, choć może to brzmieć paradoksalnie, właśnie w tych dniach i miesiącach ogólnej depresji nastąpił rozkwit „filharmonii” Theodora Weissberga. Utraciwszy wszystko, co najcenniejsze – od Elisabeth do nadziei na ocalenie – skrzypek całym sercem oddał się zbawczym przestrzeniom muzyki. Zabrakło organizatora i duszy orkiestry, byłego flecisty Simona Zinnera: rozszarpane ciała obydwu mieszkańców wieży zdjęli z niej japońscy alpiniści. Teraz jednak praca z orkiestrą nie wymagała już szczególnych zdolności organizacyjnych: muzycy w większości byli bezrobotni i sami pytali, kiedy spotkają się w pagodzie-synagodze na kolejną próbę. Przychodzili i grali na wpół głodni, czasem tylko matce Antonii udawało się wykombinować dla nich po porcyjce ryżu lub miseczce zupy z grochu. Bywa jednak tak, że kiedy wszystko wydaje się najbardziej beznadziejne i rozpaczliwe, następuje nieoczekiwany zwrot. W tym pięknym i słonecznym dniu orkiestra grająca na dziedzińcu fabryki konstrukcji stalowych miała nieco dziwny i poniekąd zabawny skład, dość odległy
od akademickich, filharmonicznych kanonów. Walca Nad pięknym, modrym Dunajem wykonywali drezdeńscy muzycy oraz orkiestra dęta chińskich zakonnic, a dyrygował nimi Theodor Weissberg. Trudno powiedzieć, żeby wyniki zwalały z nóg, ale kto by zwracał uwagę na takie szczegóły! Na gołej ziemi dziedzińca fabryki konstrukcji stalowych setki par tańczyły walca tak, jakby to był wiosenny bal w Operze Wiedeńskiej. Był 9 maja, a rok – 1945. Koniec wojny w Europie. Kiedyś chińskie karmelitanki witały tym walcem uchodźców przybywających do Szanghaju, teraz szykowały się do pożegnania ich przed daleką powrotną podróżą. Ludzie byli naprawdę szczęśliwi – po raz pierwszy od tak długiego czasu ujrzeli perspektywę końca, ostatecznego, nieodwracalnego końca tego światowego kataklizmu. Wesoło wirowali w tańcu i młodzi, i starsi, i dzieci, uszczęśliwieni perspektywą rychłego powrotu. I wtedy eksplodowała tragedia, którą wszyscy mieli zapamiętać jako najbardziej przerażające wydarzenie w życiu. Niebo raptownie poczerniało od mnóstwa samolotów, które zaczęły sypać na Szanghaj grad bomb. – Japończycy! – zawołał ktoś. – Kryj się! Rozpoczęła się paniczna i bezładna ucieczka. Wielu uciekających pomyślało sobie jedno i to samo: w chwili gdy na Zachodzie, w Europie, Niemcy skapitulowały, tu Japonia chce zademonstrować, że wciąż jeszcze panuje nad sytuacją. Ale dlaczego bombardują właśnie Szanghaj – przecież miasto jest w ich władaniu? Uciekający mylili się – samoloty nie były japońskie. Były to amerykańskie „latające fortece”, które startowały ze swojej bazy z dopiero co zdobytej Okinawy i w kolejnych nalotach dywanowych bombardowały Szanghaj. Nanking Road była na całej długości jak ścięta nożem. Padające jedna po drugiej fasady domów odsłaniały jak na teatralnej scenie sypialnie, kuchnie, wnętrza restauracji i recepcji hotelowych… Oszaleli z przerażenia ludzie biegali w czarnym dymie, przez płomienie i wśród walących się ścian, pod ogłuszającym rykiem bombowców. A te leciały i leciały – jedna fala po drugiej, systematycznie, spokojnie, nie niepokojone przez całkowicie zamilkłą japońską obronę przeciwlotniczą. Nie wiadomo, co spowodowało tę wściekłość amerykańskich pilotów, czy też może jakiś niepozbierany dowódca przekazał im błędne dane, w każdym razie swój ostatni ładunek zrzucili oni na Hongkew, na „wewnętrzne miasto”, w samo centrum Zony! W tej gęsto zasiedlonej dzielnicy zagotowało się od wybuchów, drewniane i ceglane lepianki rozlatywały się na wszystkie strony. Powietrze wypełnił dym, kurz, krzyki, dziecięcy płacz, a nad tym wszystkim unosił się równomierny, potężny, przerażający huk nisko przelatujących samolotów, nieraz tak nisko, że można było dojrzeć ich znaki rozpoznawcze. Dopiero wtedy ludzie, jeszcze przed chwilą tańczący walca Nad pięknym modrym Dunajem, poznali całą paradoksalną, bezsensowną, absurdalną prawdę: Ameryka zabijała ludzi, którzy na nią czekali z tak wielką nadzieją! Rabin Leo Levin wdrapał się na dach swojej improwizowanej synagogi, który już raz się palił podczas japońskich bombardowań, i krzyczał prosto w niebo: – Hej, wy tam! Bandyci, idioci! Nie widzicie, gdzie lecą wasze bomby? Słyszycie mnie, wy łajdacy? Ale łajdacy nie słyszeli. I w ogóle nie wiadomo, by ktokolwiek z góry zauważył małą rozczochraną postać, wymachującą pięściami z dachu pagody…
Były dziesiątki zabitych. Profesor Mandel, cały we krwi, z zakasanymi rękawami walczył o życie rannych. Ochotniczo, w miarę swoich możliwości pomagały mu Żydówki i zakonnice. Darto prześcieradła i koszule, bo nie było gazy, nie było bandaży, wykorzystywano wódkę ryżową ze zburzonych szynków, rany przemywano piwem, bo nie było ani środków dezynfekcyjnych, ani nawet przegotowanej wody. W którymś momencie obok profesora pojawił się niepostrzeżenie pułkownik cesarskiej służby sanitarnej, doktor Okura. – Przyszedłem pomóc – powiedział po prostu i zdjął swoją oficerską kurtkę. – Dziękuję… Ale jak nam pan pomoże w tym piekle, skoro nie mamy rywanolu, jodyny, gazy, bandaży, strzykawek, eteru, adrenaliny. Nie mamy nic! – wykrzyknął zdesperowanym głosem profesor Mandel. – Wiem – powiedział Japończyk. – Wasz rabin mnie poinformował. Będziecie mieć. Po niedługim czasie przed szkołą powszechną w Hongkew, przekształconą w szpital, zatrzymała się karetka z czerwonym krzyżem i napisem po japońsku i angielsku: „Szanghajski szpital wojskowy”. Dwóch japońskich sanitariuszy zaczęło z niej wyładowywać kartony zawierające lekarstwa i materiały opatrunkowe w ilościach, jakie się profesorowi od lat nie śniły. Potem nastała grobowa cisza. Słońce, które świeciło w tym dniu, dziewiątym dniu maja, już dawno zniknęło na zachodzie, zamglone od dymu płonącego Szanghaju. Tymczasem dwóch mężczyzn – profesor, wyrzucony z pracy w Niemczech za żydowskie pochodzenie, i japoński pułkownik, przybyły do Hongkew ze względu na ludzkie pochodzenie – skrwawionych po łokcie, dalej toczyło walkę o życie ludzi…
Finał symfonii nr 45 Josepha Haydna, zwanej „Pożegnalną” Adagio Od tego majowego dnia minęło parę miesięcy, Szanghaj podnosił się z ruin. Tym razem zakonnice w porcie nie grały walca – podczas bombardowania połowa ich instrumentów wyleciała w powietrze. Arkusze nut powiewały ze słupów telegraficznych, wisiały na gałęziach drzew, walały się pod nogami pasażerów wchodzących na trap. Zresztą gdyby nawet pozostały nietknięte, do niczego by się nie przydały. Przyczynę sformułowała matka Antonia, mówiąc gniewnie: „Spróbujcie grać na trąbce i jednocześnie płakać!”. Bo matka Antonia płakała, obejmując się z rabinem. Nie wspomniała ani słowem o ciążącym na niej długu: winna mu była osiem ziaren fasoli za przeklętą karetę dziesiątek, którą ten spryciarz Leo Levin zaserwował jej w ostatniej chwili. Ludzie wchodzili i wchodzili bez końca po trapie prowadzącym na ogromny statek transoceaniczny. Był szósty z kolei. Szósty i jak na razie ostatni rejs do Europy. Oparty o reling Theodor Weissberg patrzył w górę nurtu wielkiej rzeki Jangcy – tam, gdzie w przedwieczornej mgiełce majaczyły zarysy Hongkew. Potem odwrócił się i rzucił wzrokiem na potężną sylwetkę Szanghaju. Gdzieś tam, za Nantao, był niemiecki cmentarz. Tam też był grób śpiewaczki Elisabeth Müller-Weissberg, która przyjechała tu, choć mogła nie przyjeżdżać. Teraz pozostawała na zawsze w Szanghaju, zgasiwszy swoją świecę i cicho opuściwszy życie. Nie odczuwał radości, że opuszcza to przeklęte miejsce – Hongkew. Obejmował go raczej smutek, że część jego życia, bardzo ważna część, wypełniona obecnością ukochanej osoby, pozostaje tutaj, w Szanghaju. Być może właśnie dlatego, być może z racji nieodgadnionej logiki duszy zaczął się przywiązywać do tego ogromnego, zagmatwanego, szalonego, okrutnego miasta. Powody nienawiści łatwo poznać, z przywiązaniem i miłością jest znacznie trudniej. Profesor Mandel poszukał wzrokiem swojego japońskiego kolegi, ale nie dostrzegł go wśród odprowadzających. Bo i nie mógł dostrzec – pułkownik Hiroshi Okura był w tym momencie w opustoszałym „wewnętrznym mieście”, na żydowskim cmentarzu, gdzie właśnie położył wielki bukiet herbacianych róż na grobie Hildy Braun. Przez chwilę stał nad nim w milczeniu, po czym ruszył opustoszałymi uliczkami obok mostu, tam gdzie do niedawna była linia rozgraniczająca kręgi poniżenia. Gdy zszedł do portu, wielki statek już się oddalał – biały, z tysiącami czarnych punkcików wypełniających wszystkie jego pokłady. Na przystani nie było już ani zakonnic, ani żadnych innych żegnających. Pułkownik posiedział chwilę na ławce, patrząc w zamyśleniu na statek, który trzykrotnie pozdrowił miasto pożegnalnym rykiem syreny, zanim skrył się za zakrętem rzeki. Potem rozwi-
nął pogniecioną depeszę, którą ściskał w garści, przeczytał znany już na pamięć tekst i roześmiał się. W tych chaotycznych dniach klęski telegram leżał nie wiadomo jak długo na szanghajskiej poczcie głównej i dopiero dzisiaj ktoś mu go przekazał. Ministerstwo w Tokio wzywało go do niezwłocznego stawienia się celem złożenia raportu. Saneyoshi-san przed popełnieniem harakiri do końca wykonał swój obowiązek. Doktor Okura nie miał do niego pretensji o ten donos; kapitan Masaaki Saneyoshi nie był pozbawiony poczucia honoru i godności, zginął jak samuraj, jak prawdziwy potomek samurajów, wbijając sobie rytualnie w brzuch miecz odziedziczony po przodkach. A ci w Tokio byli naprawdę śmieszni ze swoją depeszą! Mimo Hirosimy i Nagasaki, mimo klęski i podpisanej na pokładzie okrętu „Missouri” kapitulacji tamtejsi urzędnicy w dalszym ciągu sumiennie, po japońsku, do ostatniej chwili wykonywali swoje obowiązki. Przypominało to paznokcie zmarłych, które rosną jeszcze długo po ich śmierci! Czy pułkownik Okura ponosił winę za wszystko, co się wydarzyło podczas tej potwornej wojny? Za to, co kapitan Masaaki Saneyoshi zrobił Hildzie? Za szpital w Kwangju, gdzie, milcząc, leczył koreańskie dziewczęta siłą osadzone w domach publicznych dla japońskich żołnierzy? Za swoje samotne wieczory, wypełnione pisaniem subtelnych wierszy haiku, podczas gdy tuż obok, w koszarach, całe pułki tratowały ciała tych nieszczęsnych dziewcząt? Tak sobie myślał pułkownik, nie odrywając wzroku od telegramu. Wina Hiroshiego Okury była mała, zupełnie malutka, podobnie jak wina każdego z jego rodaków – zwyczajnych, przyzwoitych, porządnych Japończyków. Miliony małych win, składających się z przemilczeń, obojętności, posłuszeństwa, mitów na temat żołnierskiego honoru… Teraz każdy powinien wziąć swój niewielki udział w pokucie po to, by odkupić wielką historyczną winę ojczyzny. Wschodzące słońce należy obmyć i oczyścić z grzechów, by mogło ono dalej wschodzić… Bosonogi wędkarz, siedzący na końcu mola, usłyszał wśród krzyku kormoranów coś jak daleki suchy trzask łamanej deski. Rozejrzał się, ale nie zobaczył nic szczególnego – tamten japoński oficer bez naramienników wciąż tak samo siedział na ławce przy brzegu rzeki. Z tej odległości nie było widać rany na jego skroni. W Szanghaju był to ostatni wystrzał drugiej wojny światowej.
W postaci Władka autor wykorzystał elementy życia i losów trzech Bułgarów: Iwana Winarowa, porucznika Christo Boewa i Iwana Karaiwanowa. Po rozgromieniu powstania antyfaszystowskiego w Bułgarii w 1923 roku wyemigrowali oni i oddali się do dyspozycji wywiadu radzieckiego. Winarow i Boew w różnym czasie działali w kilku krajach Europy i w Chinach; Karaiwanow realizował tajne misje w Szanghaju, Japonii i w Afryce. Po zakończeniu drugiej wojny światowej Iwan Winarow otrzymał w nowej Bułgarii stopień generała, a Christo Boew organizował bułgarski wywiad wojskowy i zakończył swoją karierę jako ambasador Bułgarii w Tokio. Postać Karaiwanowa do dziś jest okryta tajemnicą. Hilda Braun nosi rysy dwóch swoich rodaczek: Luizy Klaas i Josephy Engelberg. Pułkownik Okura to pułkownik Okura, kapitan Saneyoshi z Kempeitai to kapitan Saneyoshi z Kempeitai, podobnie jak „żydowski król” Go – w rzeczywistości też Go. Byli więźniowie obozu w Dachau pamiętają SS-Scharführera Hansa Steinbrennera. Prawdziwe nazwisko Cheng Sujinga brzmi Chan. Chan został w rzeczywistości zabity. W tej bitwie padło jednak tak wielu odważnych mężczyzn i kobiet, że autor pożałował go i zostawił, ciężko rannego, pod opieką starego Wu Laojiana. Kleinbauer, a także wszyscy inni bohaterowie noszący w książce rzeczywiste lub zmienione z powodów osobistych nazwiska, są tak samo prawdziwi, jak prawdziwa jest przeczytana właśnie przez was opowieść. Autor
{1} „Wszystko jest w porządku, pani markizo…” – końcowy fragment zwrotek popularnej wówczas piosenki, w której służący telefonicznie informują markizę o kolejnych katastrofach dotyczących jej dobytku (przyp. red.). {2} W małej cukierni /siedzieliśmy we dwoje/ marząc o szczęściu (przyp. tłum.). {3} Biblia Tysiąclecia, Rt 1:16-17 (przyp. tłum.). {4} Bardzo nam przykro (fr.). {5} „Nadszedł dzień chwały” – fragment Marsyliank i. {6} Poczekać i napić się herbaty (niem.), w znaczeniu: pożyjemy, zobaczymy.