Rice Anne Belinda
Pochyl się, pochyl. Tylko przesada przynosi spokój, więc się pochyl. Słońce zamknięte w drzewie. Do...
19 downloads
19 Views
3MB Size
Rice Anne Belinda
Pochyl się, pochyl. Tylko przesada przynosi spokój, więc się pochyl. Słońce zamknięte w drzewie. Dotknij ustami moich warg. Pochyl się, uśmiechnij promiennie i tnij, bo Lęk to wyobrażony świat, nic więcej, ten sam, który nadejdzie po śmierci. Ciągła ucieczka przed chwilą, gdy zegniemy kolana po walce i dopiero w bólu. Łokieć zgina się w mózgu, ręka podnosi kubek. Najtrudniej jednak, ciężko zgoła wymyślić siebie, więc zlep i ugnieć fabułę od nowa, którą wyśniłaś. Lecz wszystko z sensem. Nie szukaj igły w drzewie mózgu. Przesadę każdą krok tylko dzieli od daremności. Gwiazdy płoną czysto. Wilga skarży się i lśni. Lęk to strach, że zawsze już będzie nas mniej. Więc pochyl się. Pochyl się i pocałuj świat. Jakim go widzisz. Tylko przesada przynosi spokój Stan Rice* * Stan Rice — poeta i malarz amerykański, prywatnie mąż Anne Rice. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczy).
4 ŚWIAT JEREMY'EGO WALKERA
5 Któż to? Taka była pierwsza myśl, która przemknęła mi przez głowę, kiedy zobaczyłem w księgarni tę dziewczynę. Wskazała mi ją moja agentka i specjalistka od reklamy, Jody. — Popatrz tylko na tę zagorzałą małą fankę. O tam — powiedziała. — Istna Złotowłosa*. Dziewczyna rzeczywiście miała blond loki aż do ramion. Kim jednak była? Zapragnąłem sfotografować ją i namalować... A także wsunąć dłoń pod krótką kraciastą spódniczkę dziewczyny, typową dla uczennic katolickiej szkoły, i dotykać jej jedwabistych nagich ud... Tak, przyznaję, pomyślałem o tym. Miałem ochotę ją pocałować i sprawdzić, czyjej twarz jest równie aksamitna, jak wygląda... delikatna jak u dziecka. Tak, wszystkie te emocje ogarnęły mnie natychmiast, szczególnie gdy Złotowłosa posłała mi całkiem dorosły, zachęcający uśmiech, a jej oczy przez moment lustrowały mnie wzrokiem dojrzałej kobiety. Miała piętnaście, może szesnaście lat — na pewno nie była starsza. Na nogach zdarte oksfordy, na ramieniu torba, białe kolanówki sięgały pod same kolana: na oko panna z prywatnej szkoły, która przypadkiem zabłąkała się, trafiła do kolejki przed księgarnią i zamierzała sprawdzić, co się tu dzieje. Było w niej jednak coś dziwnego. Przyszło mi do głowy, że * Złotowłosa — bohaterka francuskiej bajki Boucle dor cl les trois ours (Złotowłosa i trzy niedźwiadki).
dziewczyna jest „kimś". Nie chodzi mi o jej opanowanie czy pełną rezerwy postawę, jaką przybrała, splatając ręce na piersiach i obserwując sytuację podczas spotkania; tę pewność siebie dzieciaki obecnie dziedziczą. Słabość jest ich wrogiem, tak jak wrogiem mojego pokolenia była niewiedza. Myślę raczej o swego rodzaju blasku, który otaczał dziewczynę, o niemal hollywoodzkim wyglądzie, jakim się cechowała mimo zmiętej bluzy w stylu Piotrusia Pana i długiego swetra zawiązanego luźno na ramionach. Skórę miała opaloną zbyt „równomiernie" (widziałem jej jedwabiste uda, ponieważ spódniczka była bardzo krótka), a włosy — chociaż długie i nie związane — prawie platynowe. Starannie nałożyła pomadkę, a na policzki prawdopodobnie róż. Przy tych wszystkich detalach jej szkolny ubiór wydawał się przebraniem. Bardzo dobrze go jednak dobrała. Może była dziecięcą aktorką lub modelką — fotografowałem już wiele takich młodych istot, które będą „sprzedawać" swój nastoletni czar aż do wieku dwudziestu pięciu czy nawet trzydziestu lat. Złotowłosa była na pewno wystarczająco ładna do każdej z tych profesji. Usta miała pełne, choć nieduże, wydęte jak u nadąsanego dziecka. Tak, wyglądała całkiem nieźle. Mój Boże, prawdę mówiąc, była wprost urocza! Wygląd dziewczyny w żaden wszakże sposób nie tłumaczył jej obecności tutaj. Była znacznie starsza od typowych czytelniczek moich książek — małych dziewczynek, które tłoczyły się teraz wokół mnie wraz ze swoimi matkami. A równocześnie tajemnicza osóbka nie była też dostatecznie dorosła, by być jedną z moich wiernych dorosłych miłośniczek, które ciągle, choć z lekkim zażenowaniem, kupowały każdą moją nową książkę. Jednym słowem, ta dziewczyna zupełnie tu nie pasowała. Nic dziwnego więc, że w łagodnym elektrycznym świetle zatłoczonej księgarni skojarzyła mi się z urojonym bytem, czystą halucynacją. Myśl ta miała w sobie coś proroczego, chociaż Złotowłosa była jednocześnie bardzo realna, może bardziej realna, niż ja byłem kiedykolwiek.
Usilnie starałem się na nią nie gapić. Z piórem w dłoni bez końca podpisywałem podsuwane mi egzemplarze W poszukiwaniu Bettiny i spoglądałem na małe buzie ich właścicielek. „Dla Rosalind, dziewczynki o ślicznym imieniu", „Dla Brendy o pięknych warkoczykach" albo „Dla ślicznej Dorothy z życzeniami wszystkiego najlepszego". — Naprawdę napisał pan również te opowieści? — Tak, naprawdę. — Będzie więcej książek o Bettinie? — Tak, postaram się. Ta jednak jest już siódma. Może tyle wystarczy? Jak uważasz? — Czy Bettina to prawdziwa dziewczynka? — Dla mnie jest prawdziwa, a dla ciebie? — Czy do serialu o Charlotte, który nadają w sobotę rano sam pan maluje wszystkie rysunki? — Nie, nie, wykonująje ludzie z telewizji. Ale starają się zachować mój styl, toteż rysunki wyglądają na moje. Kolejka sięgała aż za drzwi wyjściowe i dalej, wzdłuż sklepu. Zgodnie przyznawano, że jak na San Francisco zainteresowanie jest ogromne. Na coś takiego nikt nie był przygotowany. Zerknąłem za siebie, pragnąc sprawdzić, czy Złotowłosa nie opuściła księgarni. Nie wyszła. I ponownie uśmiechnęła się do mnie w ten sam niesamowity, spokojny, a jednocześnie tajemniczy sposób. Och, Jeremy — nakazałem sobie — daj spokój i skup się na tym, co robisz. Nie możesz nikogo rozczarować. Poślij uśmiech każdej małej czytelniczce. I słuchaj ich wszystkich. Stanęły przede mną kolejne dwie dziewczynki w wieku gimnazjalnym. Bluzy i dżinsy miały pobrudzone od farby olejnej. Każda taszczyła duży ilustrowany album wydany na Boże Narodzenie: Świat Jeremy'ego Walkera. Ilekroć widziałem to pretensjonalne tomisko, odczuwałem zakłopotanie, ale... hm... co za różnica, stanowiło przecież tylko wyraz aprobaty dla mojej wieloletniej pracy. Tekst pełen był nadętych frazesów i bałwochwalczych porównań do dzieł Rousseau, Salvadora Dali, a nawet Moneta; stronice albumu wypełniały oszałamiające analizy.
„Dzieła Walkera od samego początku nie mieściły się w kategorii: »ilustracja«. Chociaż jego bohaterki — małe dziewczynki — na pierwszy rzut oka przywodzą na myśl sacharynową słodycz rysunków Kate Greenaway, niezwykłe otoczenie, w którym się znajdują, sprawia, że są tak samo oryginalne, jak wstrząsające". Nienawidzę namawiać kogoś do zapłacenia pięćdziesięciu dolarów za książkę, wydaje mi się to po prostu nieprzyzwoite. — Odkryłam pana sztukę, gdy miałam cztery latka... Wycięłam pańskie rysunki, oprawiłam je i powiesiłam na ścianach... Strasznie dziękuję! — ...są warte każdych pieniędzy. Widziałam pańskie prace w Nowym Jorku w galerii Rhinegolda. Tak, Rhinegold zawsze mi sprzyjał i chętnie wystawiał moje obrazy, chociaż większość marszandów uważała mnie jedynie za twórcę dla dzieci. Dobry, stary Rhinegold. — ... kiedy Museum of Modern Art w końcu przyzna, że... ? Znam ten stary dowcip. Odpowiedź na to pytanie brzmi: „Po mojej śmierci". Nawet nie wspomnę o Centrum Pompidou w Paryżu; zachowałbym się zbyt arogancko. — ...Mam na myśli śmieci, które nazywa się poważnymi! Widział pan... ? Tak, śmieci... Ty to powiedziałaś. Nie mogłem pozwolić, by ktokolwiek odszedł z uczuciem, że okazałem się inny, niż się spodziewał, że nie wysłuchałem jego mamrotania o „zawoalowanej zmysłowości" oraz o „światłocieniu". Oczywiście, powinienem być dumny. A jednak takie rozmowy stanowiły dla mnie prawdziwą gehennę. I czyściec. W tym momencie podeszła kolejna młoda matka z dwoma sponiewieranymi egzemplarzami starszych wydań moich powieści ilustrowanych. Czasami podpisywałem więcej tych starych książek niż nowych leżących w stertach na frontowych stołach. Naturalne było, że w jakimś sensie zabierałem wszystkich tych ludzi do domu w swojej głowie i towarzyszyli mi później, gdy w pracowni brałem do ręki pędzel. Otaczali mnie, tak samo
jak ściany. Kochałem ich. Ale spotkania z nimi twarzą w twarz zawsze były nieznośne. Wolałem czytać listy, które co tydzień przychodziły z Nowego Jorku spakowane w dwie paczki przez moją agentkę. Wolałem w samotności wystukiwać na maszynie przemyślane odpowiedzi. Droga Ginny, Rzeczywiście, wszystkie zabawki na rysunkach z domu Bettiny są także w moim domu. To prawda. Lalki, które rysuję, naprawdę są antyczne, lecz pociągi Lionela nadal można kupić w wielu sklepach ze starzyzną. Może mama pomoże ci je znaleźć... I tak dalej... — ...nie mogłam w nocy zasnąć, póki mama nie poczytała mi choć trochę o Bettinie... Dziękuję ci. Tak, naprawdę dziękuję. Nie wiesz nawet, co znaczą dla mnie te słowa z twoich ust. Uff, robi się strasznie gorąco. — Jeszcze dwie książki i wyprzedamy wszystko — szepnęła mi do ucha Jody, atrakcyjna specjalistka od reklamy i moja nowojorska agentka. — Chcesz powiedzieć, że mogę się już upić? Roześmiała się, besztając mnie żartobliwie. A czarnowłosa dziewczynka po prawej stronie, patrząca dotąd na mnie z uwielbieniem, zrobiła minkę, która mogła sugerować przerażenie... albo całkowitą dezorientację. Poczułem na ramieniu uścisk Jody. — To był tylko taki żart, kochanie. Czy podpisałem ci już książkę? — Jeremy Walker nigdy nie pije alkoholu — oświadczyła któraś ze stojących obok matek z ironicznym, lecz dobrotliwym uśmiechem. Wszyscy się wokół roześmiali. Sprzedane! — Sprzedawca podniósł ręce i wykonał obrót. — Wszystko sprzedane! — Chodźmy — poleciła Jody, zaciskając jeszcze mocniej
palce na moim ramieniu. Jej usta były tuż przy moim uchu: — Dla twojej informacji, mówimy o tysiącu egzemplarzy. Inny sprzedawca zasugerował, żeby posłać kogoś za róg, do Doubleday po więcej książek. Podobno ktoś już tam dzwoni. Odwróciłem się. Gdzie moja Złotowłosa? Sklep pustoszał. — Skończmy na dziś. Niech nie ściągają więcej moich książek. I tak nie mam już siły pisać... Złotowłosa zniknęła. Nawet kątem oka nie zarejestrowałem jej odejścia. Badawczo rozejrzałem się wokół siebie, szukając w tłumie jej kraciastej spódniczki i jedwabistych włosów w kolorze kukurydzy. Bez rezultatu. Jody taktycznie oznajmiła sprzedawcom, że jesteśmy już spóźnieni na przyjęcie wydawców w hotelu Saint Francis. Chodziło 0 duże przyjęcie zorganizowane przez Stowarzyszenie Amerykańskich Sprzedawców Książek, i nie powinniśmy zjawić się na nim zbyt późno. — Och, tak, przyjęcie — stwierdziłem. — Całkiem o nim zapomniałem. — Chciałem poluźnić krawat, ale tego nie zrobiłem. Przed ukazaniem się każdej kolejnej powieści przysięgałem sobie, że będę ją podpisywał w swetrze i rozpiętej pod szyją koszuli 1 pewnie wszyscy polubiliby mnie w tym stroju... Niestety, nigdy się na to nie zdobyłem i dlatego teraz tkwiłem w tym gorącym piekle w tweedowej marynarce i flanelowych spodniach. — Na tym przyjęciu będziesz się mógł upić! — szepnęła Jody, pchając mnie ku drzwiom. — Dlaczego się skarżysz? Na ułamek sekundy zamknąłem oczy i usiłowałem przypomnieć sobie Złotowłosą taką, jaką ujrzałem ją po raz pierwszy — z założonymi rękami opierała się o stół pełen moich książek. Czy żuła gumę? Jej wargi były intensywnie różowe, niczym landrynka. — Musimy iść na to przyjęcie? — Słuchaj, będzie tam wielu ludzi z branży, sporo pisarzy... Na przykład Alex Clementine — dodałem w myślach — w jednej osobie aktor i twórca biografii sezonowych gwiazdek filmowych (a poza tym mój dobry przyjaciel), Ursula Hall, autorka książek kucharskich, oraz Evan Dandrich, piszący powieści szpie-
gowskie. W sumie: mega sprzedaż. Nigdzie nie dostrzegłbym jednak prozaików szanowanych przez krytykę, lecz nieznanych szerokiej publiczności... — Wpadniesz na chwilę i będziesz miał z głowy. — A nie mógłbym na przykład od razu iść do domu? Na dworze było jeszcze gorzej niż w księgarni, cuchnęło wielkim miastem, jak nigdy w San Francisco, a zatęchły wiatr podnosił kurz z chodników i miotał nim między budynkami. — Dasz sobie rad ę nawet we ś nie — oznajmiła Jody. — Stały skład: ci sami co zwykle reporterzy, felietoniści, recenzenci... — W takim razie, po co mam tam w ogóle iść? — spytałem. Ale znałem odpowiedź. Jody i ja od dziesięciu lat wracaliśmy do tego tematu. Poznaliśmy się w czasach, kiedy niewielu ludzi miało ochotę przeprowadzić wywiad z autorem ilustrowanych książek dla dzieci. Promocja polegała wtedy na odwiedzeniu jednej czy dwóch dziecięcych księgarni, w których podpisywałem egzemplarze powieści. Dopiero później rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo i po każdej książce musiałem sprostać licznym żądaniom — uczestniczyłem więc w reklamach telewizyjnych i radiowych, w paplaninie o realizowanych filmach animowanych. W czasopismach pojawiały się długachne i przemądrzałe analizy moich dzieł i bez końca zadawano mi pytanie, jak się czuję, gdy napisane i zilustrowane przeze mnie powieści dla dzieci trafiają na listy bestsellerów literatury dla dorosłych. Przez cały ten czas Jody ciężko pracowała. Najpierw pomagała mi zdobyć rozgłos, teraz chroniła mnie przed jego konsekwencjami. Zachowałbym się nieuczciwie, wymigując się z przyjęcia, na którym jej zależało. Przemierzyliśmy Union Square. Przyglądałem się typowym dla tego rejonu miasta grupkom turystów i bezdomnych. Chodniki były tu zawalone śmieciami, a słońce z trudem przedzierało się przez smog. — Nawet nie musisz z nikim rozmawiać — rzuciła Jody. —
Po prostu uśmiechaj się, a oni niech zajmą się konsumpcją i alkoholem. Usiądź sobie na sofie. A tak przy okazji, masz palce uwalane atramentem. Słyszałeś kiedyś o długopisie? — Moja droga, rozmawiasz z artystą. Ogarnął mnie nagły smutek przemieszany z lekką rozpaczą, gdyż pomyślałem znowu o Złotowłosej. Nie wiedziałem, czy jeszcze kiedykolwiek ją ujrzę. Gdybym mógł wrócić teraz do domu, postarałbym się ją namalować, a przynajmniej naszkicować, zanim jej wizerunek zatrze mi się w pamięci. Przypomniałem sobie jej nosek, mały, ślicznie zadarty nosek i usta — pełne, a równocześnie niewielkie. Prawdopodobnie będzie miała takie do końca życia i znienawidzi je, gdy zechce wyglądać na dorosłą kobietę. Kim jednak była? Znowu zawładnęło mną to samo natrętne pytanie, jakby gdzieś w zakamarkach mojego umysłu tkwiła ukryta odpowiedź. Może tak silne zauroczenie zawsze wywołuje uczucie deja vu. Może tylko wydawało mi się, że powinienem ją znać, bo wymarzyłem sobie kogoś takiego, bo chciałem kogoś takiego pokochać... — Jestem strasznie zmęczony — stwierdziłem. — Nuży mnie to piekielne gorąco. Nie sądziłem, że poczuję się taki wyczerpany. — Po prawdzie, byłem kompletnie wyczerpany, zwłaszcza tym ciągłym uśmiechaniem się. Miałem ochotę rzucić to wszystko w diabły, iść do domu i zaryglować za sobą drzwi. — Słuchaj, nie będzie tak źle, znajdą się chętni do zabawiania towarzystwa. Znasz Alexa Celmentine'a, lubi stale być w centrum zainteresowania. On ich zahipnotyzuje. Tak, dobrze mieć Alexa w pobliżu. I do tego wszyscy zgodnie przyznają, że jego opowieści z życia Tinseltown* są wspaniałe. Gdybym tylko mógł się wraz z nim wyrwać z tego przyjęcia, pójść do jakiegoś narożnego baru i tam odetchnąć. Tyle że Alex naprawdę lubił tego rodzaju imprezy. * Tinseltown (tinsel (ang.) — blichtr, town — miasto) — potoczne określenie Hollywood.
— Muszę złapać drugi oddech. Gdy skierowaliśmy się ku Powell Street, sprzed maski naszego samochodu poderwało się stado gołębi, więc Jody przyhamowała. Jakiś mężczyzna o kulach chciał od nas „zbędne drobniaki". Kobieta w niedorzecznym srebrnym hełmie, do którego przymocowano skrzydełka Merkurego, przy użyciu przenośnego sprzętu nagłaśniającego domowej roboty śpiewała okropną piosenkę. Spojrzałem na ciemnoszarą fasadę starego, ponurego hotelu, nad którą górowały znacznie jaśniejsze wieże. Przypomniała mi się pewna hollywoodzka opowieść Alexa Clementine'a sprzed lat — coś o gwieździe filmu niemego, Fattym Arbuckle'u, który właśnie w tym hotelu przypadkowo zranił młodą dziewczynę. Ten łóżkowy skandal zniszczył mu karierę. Zdarzyło się to dawno temu, lecz całkiem prawdopodobne, że Alex opowie je ponownie podczas dzisiejszego przyjęcia. Jak znam mojego przyjaciela, na pewno nie przeoczy takiej okazji. Zatłoczony wagonik kolejki linowej dzwonił na taksówkę, która zatarasowała mu drogę. Wystrzeliliśmy przed niego. — Wiesz, Jeremy, jeśli chcesz, możesz się położyć na kilka minut, ułożyć wyżej stopy, zamknąć oczy. Potem zamówię ci kawę. Chodzi mi o to, że wydawnictwo wynajęło na górze sypialnię, a właściwie apartament prezydencki. — No, no, no! Spałbym w prezydenckim łóżku. — Uśmiechnąłem się. — Chyba faktycznie przyjrzę mu się z bliska. W gruncie rzeczy myślałem jednak o czymś zupełnie innym. Pragnąłem jak najszybciej oddać na płótnie złote loki opadające na ramiona. Wydawało mi się, że ich część dziewczyna związała z tyłu, tym niemniej były ciężkie i gęste. Założyłbym się, że uważała swoje włosy za „zbyt kręcone" i tak by mi odpowiedziała, gdybym skomplementował ich urodę. Zresztą, jej wygląd stanowił ledwie drobny, choć niewątpliwie ważny, aspekt całej sprawy i nie tłumaczył burzy, jaka przetoczyła się przez moje serce, gdy dostrzegłem to niesamowite spojrzenie w jej oczach. Puste twarze po prawej i lewej, a tu nagle ktoś o takich oczach! Jak je oddać?
— .. .dobra prezydencka drzemka, która świetnie cię odpręży przed kolacją. — Kolacją? Nic wcześniej nie mówiłaś o żadnej kolacji! — Bolały mnie ramiona i ręka. Podpisałem przecież tysiąc książek! A jednak w tym momencie kłamałem. Wiedziałem o kolacji. Jody ostrzegła mnie przed wszystkim! Weszliśmy do holu hotelu Saint Francis i natychmiast utonęliśmy w jego złotawym półmroku. Otoczył nas hałas tłumu, zmieszany z cichą melodią wygrywaną przez orkiestrę. Patrzyłem na solidne granitowe kolumny ze złoconymi korynckimi kapitelami, wsłuchiwałem się w brzęk sreber dotykających porcelany, wciągałem do płuc zapach egzotycznych kwiatów trzymanych w lodzie. Odnosiłem wrażenie, że wszystko wokół porusza się — nawet wzory na dywanie. — Nie rób mi tego — jęknęła Jody. — Wyjaśnię pozostałym, że jesteś zmęczony, wygłoszę za ciebie mowę... — Wiem, powiesz wszystko, co trzeba... A cóż jeszcze było tu do powiedzenia? Stale padały te same pytania. Od ilu tygodni powieść znajduje się na liście bestsellerów „The New York Timesa"? Czy to prawda, że moje poddasze zawalone jest obrazami, których nikt nigdy nie widział? Czy niedługo odbędzie się wystawa w tym czy tamtym muzeum? Co z dwoma płótnami, które miało wystawić Centrum Pompidou? Czy Francuzi oceniają moje prace wyżej niż Amerykanie? Można też oczywiście wspomnieć o albumie. Prawdziwa przepaść dzieliła go od telewizyjnego serialu nadawanego w sobotni ranek i filmów animowanych, które może nakręci wytwórnia Disneya. Pojawi się też, rzecz jasna, pytanie, które irytowało mnie najbardziej : „Co nowego znaleźć można w ostatniej książce, W poszukiwaniu Bettiny Nic. W tym problem. Nie było w niej absolutnie niczego nowego. Rósł we mnie strach. Nie można powtarzać tych samych słów pięćset razy, nie zmieniając się w końcu w nakręconą zabawkę. Twarz zaczyna człowiekowi martwieć, głos obojętnieje. Zebrani
natychmiast to wychwytują i odbierają osobiście. Przyznam, że ostatnio z moich ust wychodziły dość niedbałe oświadczenia. Na dziennikarza, który przeprowadzał ze mną wywiad w ubiegłym tygodniu, prawie warknąłem, że w ogóle mnie nie obchodzi nadawany w sobotę rano telewizyjny serial o Charlotte. Dlaczego, do diabła, miałbym się czuć z tego powodu zażenowany?! No cóż, czternaście milionów małych dzieci w całym kraju ogląda ten program, a Charlotte przecież sam wymyśliłem. Czy wspomniałem o tym? — Och, nie patrz teraz — szepnęła nagle Jody — ale widzę twoją oddaną fankę... — Kogo? — Złotowłosą. Stoi przy windach po twojej prawej stronie. Szybko się jej pozbędę. — Nie! Rzeczywiście dziewczyna była tam. Opierała się o ścianę równie nonszalancko jak wcześniej o stół w księgarni. Tylko że tym razem trzymała pod pachą jedną z moich książek, w ręku zaś krótkiego papierosa, którym zaciągnęła się szybko i od niechcenia. Ten ruch sprawił, że przez moment wyglądała jak dziecko ulicy. — Cholera, ukradła tę książkę, wiedziałam, że to zrobi — mruknęła moja agentka. — Ta mała kręciła się tam przez całe popołudnie i nic nie kupiła. — Odpuść sobie — bąknąłem pod nosem. — Nie jesteśmy z policji. Złotowłosa zdusiła papierosa w popielniczce i podeszła do nas. Dzierżyła w dłoni Dom Bettiny, nowe wydanie mojej starej powieści. Napisałem ją prawdopodobnie mniej więcej w czasie, gdy ta młoda osóbka się urodziła. Szybko odpędziłem od siebie tę niepożądaną myśl. Wcisnąłem guzik windy. — Dzień dobry, panie Walker. — Witaj, Złotowłosa. Jej niski głos skojarzył mi się z karmelem, rozpływającą się czekoladą lub czymś równie rozkosznym. Niezwykle brzmiał ten
niemal dojrzale kobiecy głos wydobywający się z jej dziewczęcych ust. Ledwie mogłem znieść napięcie. Ze skórzanej torebki wyj ęła długopis. — Musiałam ją kupić w innej księgarni — wyjaśniła. Miała nieprawdopodobnie niebieskie oczy. — Zanim się zorientowałam, wszystkie egzemplarze wykupiono podczas spotkania. Widzicie, wcale nie była złodziejką! Wyjąłem książkę z jej ręki i wziąłem długopis. Spróbowałem umiejscowić geograficznie jej akcent, lecz mi się nie udało. Słowa brzmiały prawie brytyjsko dosadnie, ale akcent z pewnością nie był brytyjski. — Jak masz na imię, Złotowłosa? A może napiszę po prostu: „Dla Złotowłosej"? Na nosku miała piegi, blond rzęsy zaś musnęła szarą maskarą. Bardzo zręcznie. Pomadka w kolorze różowej gumy do żucia idealnie rzeźbiła jej małe wydęte usteczka. I co za uśmiech! Czy nadal oddychałem? — Belinda — odparła. — Nie musi pan jednak nic pisać. Wystarczy mi pański podpis. Wiele dla mnie znaczy. — Spokojny, zrównoważony głos. Powoli, starannie wymawiane poszczególne słowa, wyraźna artykulacja. Wzrok zadziwiająco pewny. Z drugiej strony, była taka młoda... Zaledwie dziecko. Bliskość rozwiewała wszelkie wątpliwości, jakie mogłem mieć, patrząc na nią z daleka. Wyciągnąłem rękę i pogładziłem ją po włosach. Nie było w tym niczego nagannego, prawda? Włosy rzeczywiście były gęste, lecz ustępowały pod moim dotykiem niczym najdelikatniejszy puch. Zauważyłem dołeczki, dwa małe dołeczki na jej policzkach. — To bardzo słodko z pańskiej strony, panie Walker. — Cała przyjemność po mojej stronie, Belindo. — Słyszałam, jak w księgarni mówili, że pan tutaj przyjedzie. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam... — Ależ skąd, kochanie. Chcesz pójść ze mną na przyjęcie? Czyja naprawdę to powiedziałem?! Jody z niedowierzaniem przeszyła mnie wzrokiem. Przytrzymała drzwi windy.
— Jasne, że tak, panie Walker. Jeśli naprawdę chce mnie pan zabrać... — Jej oczy były teraz granatowe, absolutnie granatowe! Nigdy nie widziałem innych niż niebieskie. Dziewczyna prześlizgnęła się obok mnie i weszła do szklanego pomieszczenia. Delikatne kości, wyprostowana postawa. — Jasne, że chcę — odrzekłem. Drzwi zamknęły się. — To przyjęcie dla prasy, będzie na nim mnóstwo ludzi. Sami widzicie, że byłem bardzo oficjalny. Nie mam zwyczaju molestować nieletnich i nie zamierzałem jej porywać czy napastować. W jej włosach dostrzegłem żółte pasma. Obarczyłem za nie winą światło, gdyż wcześniej wydawały mi się platynowe. — Sądziłam, że jesteś kompletnie wyczerpany — mruknęła z wyrzutem Jody. Winda bezdźwięcznie wystrzeliła w górę ponad dach starego budynku i przerażające w swej klarowności miasto rozciągnęło się dokoła nas aż po zatokę. Union Square stawał się coraz mniejszy. Czułem na sobie wzrok Belindy, a kiedy na nią spojrzałem, znowu się do mnie uśmiechnęła i na sekundę powróciły dołeczki. W lewej ręce trzymała książkę tuż przy boku, prawą natomiast wyłowiła kolejnego papierosa z kieszeni bluzy. Gauloises. Pomięta niebieska paczka. Sięgnąłem po zapalniczkę. — Nie, proszę popatrzeć — powiedziała. Papieros zawisł na jej wardze. Z paczki tą samą ręką wyjęła pudełko z zapałkami. Znałem tę sztuczkę. Nie wierzyłem jednak, że dziewczyna zamierza ją wykonać. Jedną ręką otworzyła pudełeczko, wyjęła zapałkę, odgięła ją nieco w tył, zamknęła pudełko i uderzyła w zapałkę kciukiem. — Widzi pan? — spytała, przysuwając zapaloną zapałkę do papierosa. — Udało się. Właśnie się tego nauczyłam. Zacząłem się śmiać. Jody wpatrywała się w dziewczynę z lekkim zdumieniem. A ja po prostu nie mogłem się przestać śmiać. — Tak, jesteś w tym świetna — odezwałem się wreszcie. — Zrobiłaś to idealnie.
— Masz dość lat, by palić? — spytała agentka. — Nie sądzę, by ta mała była na to wystarczająco dorosła. — Przestań — obruszyłem się. — Idziemy przecież na przyjęcie. Belinda ciągle na mnie patrzyła, cicho chichocząc. Znowu pogładziłem ją po głowie, przypadkiem zahaczając o spinkę na włosach. Duża, srebrna spinka. Włosów dziewczyny wystarczyłoby przynajmniej dla dwóch osób. Miałem ochotę dotknąć jej policzka, a szczególnie tych dołeczków. Zerknęła w dół, a papieros znowu zawisł przylepiony do jej dolnej wargi. Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej duże okulary przeciwsłoneczne. — Nie wydaje mi się dość dorosła, by być palaczką — powtórzyła Jody. — Poza tym nie powinna palić w windzie. — Jesteśmy wszak sami... Gdy otworzyły się drzwi windy, Belinda miała już na nosie okulary. — Jesteś teraz bezpieczna — podsumowałem. — Nikt cię w nich nie rozpozna. Posłała mi krótkie, przestraszone spojrzenie. Jej usta i policzki wyglądały jeszcze bardziej uroczo pod dużymi, kwadratowymi oprawkami. Niemal nie mogłem znieść myśli o jej cudownie aksamitnej, dziewczęcej skórze. — Nie bądź taki troskliwy — ostrzegła mnie z subtelnym uśmieszkiem. Masło — oto czym był jej głos. Rozpływające się w ustach masło, które przypadkiem lubiłem nawet bardziej niż karmel. Apartament był zatłoczony i przeraźliwie zadymiony. Ponad monotonną paplaniną usłyszałem głęboki, gwiazdorski głos Alexa Clementine'a. Minęliśmy „królową książek kucharskich", Ursulę Hall, otoczoną tłumem wielbicielek. Wziąłem Belindę pod ramię i przepchnąłem się z nią do baru, odpowiadając na nieliczne „Witaj" z lewa i z prawa. Poprosiłem o szkocką z wodą. Dziew-
czyna szepnęła, że napiłaby się tego samego. Postanowiłem zaryzykować. Jej policzki wydawały się niesamowicie pełne i delikatne. Pragnąłem bez końca całować zarówno je, jak i te cukierkowe usta. Zabrać ją w jakiś spokojny róg pokoju, pomyślałem. Niech mówi do mnie tak długo, aż nauczę się na pamięć każdego szczegółu jej postaci, dzięki czemu będę mógł ją później namalować. Gdybym powiedział jej o swoim zamiarze, pewnie by mnie zrozumiała. Nie ma absolutnie nic lubieżnego w pragnieniu namalowania kogoś. Przyznam, że widziałem ją już na stronicach mojej nowej ilustrowanej powieści, jej imię zaś wyzwalało w mojej głowie szeregi skojarzeń. Między innymi przypomniałem sobie stary wiersz Ogdena Nasha: „Belinda mieszkała w małym białym domku... " Błysk złotej bransoletki na ręce, którą poprawiła opadające okulary. Ich szkiełka były różowe, lecz na tyle przezroczyste, że widziałem przez nie oczy dziewczyny. Och, i ten rzadki puszek białych włosków na jej ramieniu, ledwie widoczny... Belinda mierzyła otoczenie z niezadowoloną minką, a i sama powoli zaczęła przyciągać ciekawskie spojrzenia. Uznałem to za nieuchronne. Czy można było na nią nie patrzeć? Skłoniła głowę, jakby czuła się naprawdę nieprzyjemnie. Po raz pierwszy zauważyłem jej biust pod białą bluzką. Piersi miała dość spore. W pokaźnym dekolcie zauważyłem opaleniznę — równomierną i bez śladów po staniku... Dziecko, a takie piersi, wyobrażacie sobie?! Wziąłem dwa drinki. Uznałem, że lepiej zejść z oczu barmanowi, zanim podam dziewczynie whisky. Pożałowałem nagle, że nie zamówiłem dżinu. Wyglądałby jak woda mineralna. Ktoś dotknął mojego ramienia. Andy Fisher, felietonista z „Oakłand Tribune", stary przyjaciel. Z wrażenia o mało nie wylałem drinków. — Chciałem wiedzieć tylko jedną rzecz — oświadczył. Poszukałem wzrokiem Belindy i dopiero po chwili ją dostrzegłem. — Czy ty w ogóle lubisz dzieci?
— Bardzo zabawne, Andy — mruknąłem. Belinda wychodziła. Ruszyłem za nią. — Nie, nie, pytam poważnie, Jeremy, nigdy mi tego nie powiedziałeś. Naprawdę chcę wiedzieć, czy lubisz dzieci, tylko tyle... — Spytaj Jody, Andy. Jody wie wszystko. W tłumie złapałem profil Alexa Clementine'a. — Na dwunastym piętrze akurat tego hotelu — mówił właśnie. — A była to doprawdy kochana dziewczynka, nazywała się Virginia Rappe. Wiecie, że Arbuckle słynął z pijackich burd... Do diabła, gdzie jest Belinda?! Alex odwrócił się, dostrzegł mnie i pomachał na powitanie. W odpowiedzi zasalutowałem żartobliwie. Niestety, zgubiłem moją Złotowłosą. — Panie Walker! Och, tam była. Kiwała do mnie z wejścia do niewielkiego korytarzyka. Chyba się tam ukryła. Tyle że ponownie ktoś pociągnął mnie za rękaw, tym razem hollywoodzka felietonistka, której szczerze nie cierpiałem. — Co z umową w sprawie filmu animowanego, Jeremy? Podobno masz ją podpisać z wytwórnią Disneya? — Tak mówią, Barb — odparłem. — Spytaj Jody. Chociaż prawdopodobnie nie będzie to jednak Disney, ale Rainbow Productions. — Widziałam dziś rano ten przesłodzony panegiryk, jaki wysmażyli o tobie w „Bay Bulletin". — Nie czytałem. Belinda odwróciła się do mnie plecami, spuściła głowę i zrobiła kilka kroków przed siebie. — A wiesz, słyszałam, że umowa spaliła na panewce. Podobno jesteś dla wytwórni zbyt męczący i nieustannie pouczasz artystów, jak mają rysować. — Mylisz się, Barb — odrzekłem, lecz pomyślałem: „Pieprz się, Barb". — Poza tym, właściwie nie obchodzi mnie, co zrobią z projektem.
— Nie ma co, odpowiedzialny z ciebie artysta. — Ależ tak. Liczą się książki, to one są wieczne. A film... niech sobie kręcą, co chcą. — Oczywiście za przyzwoitą sumkę. — A dlaczegóż by nie? Wymień choć jeden argument przeciwko dobrym zarobkom! Po co zresztą marnujesz swój cenny czas na takie bzdury, Barb? Możesz przecież napisać typowe dla siebie kłamstwa, nie wysłuchując wcześniej mojej wersji. Nieprawdaż? — Och, Jeremy, zdaje mi się, że przeholowałeś trochę z alkoholem. Nie powinieneś w takim stanie brać udziału w przyjęciu promocyjnym. — Jak dotąd, nic jeszcze nie piłem i chyba w tym tkwi problem. Wiedziałem, że wystarczy obrócić się plecami, a ta kobieta zniknie. Nagle Belinda wyciągnęła rękę i dotknęła mojego ramienia. Dziękuję ci, kochana! Przeszliśmy krótkim korytarzem. Zauważyłem dwie łazienki —jedną obok drugiej — oraz dużą sypialnię z osobną łazienką, widoczną przez otwarte drzwi. Belinda także zerknęła do sypialni, po czym podniosła na mnie wzrok. Jej oczy za różowymi okularami były ciemne i zwodniczo dorosłe. Och, gdybyż była kobietą... Chociaż... różowe okulary niezwykle pasowały do cukierkowo różowych ust. — Słuchaj, proszę, uwierz w to, co ci teraz powiem — oświadczyłem. — Wierz mi, że będę absolutnie szczery. — W jakiej sprawie? — Pojawiły się dołeczki. Słysząc jej głos, miałem ochotę całować ją po szyi. — Pragnę namalować twój portret — odparłem. — Tylko tyle, naprawdę. Chciałbym cię zaprosić do mojego domu. Nic więcej, szczerze, przysięgam. Wiele razy korzystałem z pomocy modelek. Często dzwonię w tym celu do szanowanych agencji. Po prostu pragnę cię namalować... — Dlaczego nie miałabym panu uwierzyć? — spytała przekornie, z błyskiem rozbawienia w kącikach warg. Sądziłem, że
znowu wybuchnie chichotem, tak jak wcześniej w windzie. — Wiem o panu wszystko, panie Walker. Przez całe życie czytam pańskie książki. Weszła do otwartej sypialni; krótka plisowana spódniczka zakołysała się lekko wraz z jej biodrami, ukazując nagie uda tuż nad kolanami. Wślizgnąłem się za dziewczyną. Szedłem kilka kroków za nią i tylko na nią patrzyłem. Odkryłem, że włosy miała bardzo długie, sięgały jej niemal do połowy pleców. Hałas nieco przycichł. W sypialni było chłodniej niż w salonie; ściana luster sprawiała, że pomieszczenie wydawało się nienaturalnie olbrzymie. Belinda odwróciła się do mnie. — Mogę się teraz napić szkockiej? — spytała. — Jasne, proszę. Wzięła głęboki wdech i się rozejrzała. Potem zdjęła okulary, wsunęła je do otwartej torebki i ponownie się we mnie wpatrzyła. Odnosiłem wrażenie, że jej oczy migoczą wraz ze światłem, które pochodziło z niskich lamp i ich refleksów w zwierciadłach. Pokój wydał mi się przesadnie luksusowy, wręcz kiczowaty, a dzięki ogromnej ilości szkła wielki niczym płyta lotniska. I nigdzie ostrych krawędzi. Światło niemal pieściło miękkie powierzchnie. Hotelowe łóżko, pokryte złotą satyną, przypominało olbrzymi ołtarz. Wygładzona pościel kusiła chłodem. Dopiero po chwili zauważyłem, że Belinda odłożyła torebkę i wyjęła papierosa. Wzięła kolejny łyk szkockiej, nawet się nie krzywiąc. Nie udawała. Była rzeczywiście nadzwyczaj opanowana. Wydawała się nie zauważać, że bacznie jej się przyglądam. Ogarnął mnie dziwny smutek. Nie w pełni rozumiałem jego powody, miał jednak związek z młodością dziewczyny i jej doskonałym wyglądem w każdym świetle. Uprzytomniłem sobie też, ile mam lat. Coraz częściej młodzi ludzie, nawet ci zupełnie przeciętni, wydawali mi się piękni. Nie wiedziałem, czy jest to dar czy też raczej przekleństwo. Po prostu odczuwałem smutek. Nie chciałem o tym myśleć. I nie
chciałem zostać tutaj sam na sam z Belindą. Sytuacja wyraźnie mnie przytłaczała. — A zatem odwiedzisz mnie w pracowni? — spytałem. Nie odpowiedziała. Podeszła do drzwi, zamknęła je, przekręciła zatrzask i hałas przyjęcia po prostu zniknął. Stanęła przy drzwiach i wypiła kolejny łyk ze szklanki. Żadnych uśmiechów ani chichotów. Widziałem jedynie jej uroczo wydęte usteczka, kobiece oczy i biust wtłoczony w bawełnianą bluzkę. Serce szaleńczo biło mi w piersi, poczułem bolesne ciepło na twarzy i odniosłem wrażenie, że mężczyzna, którym jestem, zmienia się powoli w zwierzę. Zadałem sobie pytanie, czy Belinda ma choćby najmniejsze pojęcie o tej przemianie. Młode dziewczyny zapewne rzadko spodziewają się wybuchów męskości. Pomyślałem znowu o Arbuckle'u. Co on właściwie zrobił? Złapał tę przeklętą gwiazdkę Virginię Rappe i zdarł z niej ubranie? Coś w tym rodzaju. Prawdopodobnie w niecały kwadrans zniszczył sobie karierę... Twarz Belindy była poważna, a równocześnie taka niewinna. Na jej ustach lśniły kropelki szkockiej. — Nie rób tego, kochanie — szepnąłem. — Nie chcesz? — spytała. Mój Boże! Czyżby udawała, że mnie nie rozumie? — Chodzi o to, że nie postąpilibyśmy mądrze — bąknąłem. — Dlaczego nie? — spytała. W jej głosie nie było ani nonszalancji, ani sztuczności. Wiedziałem nieodwołalnie i na pewno, że nie mogę jej tknąć. Z papierosem czy bez, ze szkocką czy bez, nie była ulicznym dzieckiem. Bez wątpienia nie wyglądała na takie, o nie! Przyznam, że kilka razy skorzystałem z usług tych smutnych zagubionych panienek — tylko kilka razy w życiu, gdy nie zdołałem powstrzymać żądzy i odrzucić nadarzającej się sposobności... Zawsze później czułem wstyd. Był niemal niemożliwy do zniesienia. — Daj spokój, kochanie, otwórz drzwi — poprosiłem.
Nie poruszyła się. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jakie myśli kłębią się w tej małej główce. Sam chyba zbyt jasno nie myślałem. Zerkałem to na jej piersi, to na obcisłe kolanówki. Miałem ochotę je zrolować i zdjąć. A może raczej zedrzeć, tak, to chyba było właściwsze słowo. Zapomnieć o Tłustym Arbuckle'u! W końcu to nie żadna zbrodnia, jedynie szybki seks. Ile ona ma lat? Szesnaście? Cóż, jeden paragraf kodeksu kryminalnego i tyle. Belinda odstawiła drinka na stół i powoli do mnie podeszła. Podniosła ręce i otoczyła ramionami mój kark. Jej miękki, dziecięcy policzek dotknął mojej twarzy, jej piersi przywarły do mojej piersi, otworzyła cukierkowe usta. — Och, Złotowłosa — powiedziałem. — Belindo — szepnęła. — Tak... Belindo. — Pocałowałem ją. Podniosłem plisowaną spódniczkę i przesunąłem dłońmi po jej udach, które okazały się równie aksamitne jak jej twarz. Pośladki pod bawełnianymi figami miała niezwykle jędrne i gładkie. — Chodź — szepnęła mi w samo ucho. — Chyba chcesz to zrobić, zanim tu wejdą i wszystko zepsują? — Kochanie... — Tak bardzo cię lubię. 2 Obudziłem się na odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Z cyfrowego zegarka, który stał na nocnym stoliczku, wynikało, że spałem może z pół godziny. Belinda zniknęła. Znalazłem swój portfel ułożony starannie na spodniach. Wszystkie banknoty tkwiły nadal na miejscu, spięte srebrnym klipsem w przedniej kieszeni spodni. Albo ich nie znalazła, albo wcale nie próbowała mnie okraść. Nie roztrząsałem zbyt długo tej kwestii. Byłem za bardzo zajęty ubieraniem się, czesaniem, doprowadzaniem do porządku łóżka.
Potem wróciłem na przyjęcie i gorączkowo szukałem dziewczyny. W dodatku przygniatało mnie nieznośne poczucie winy. Oczywiście, nie znalazłem Belindy na przyjęciu. Zjeżdżając na parter, już w połowie drogi zdałem sobie sprawę, że moje poszukiwania są daremne. Belinda miała nade mną wielominutową przewagę. Niemniej jednak przetrząsnąłem cały labirynt przyćmionych, pokrytych dywanem korytarzy, a także eleganckie butiki i restauracje. Odbyłem pogawędkę z portierem. Czy ją widział? Czy wzywał dla niej taksówkę? Niestety, Belinda bezpowrotnie zniknęła. Stałem w holu luksusowego hotelu późnym popołudniem i rozmyślałem: „No tak, więc jednak to z nią zrobiłem. Ma prawdopodobnie szesnaście lat i jest czyjąś córką". Zupełnie nie pocieszał mnie fakt, że całkiem niedawno czułem się tak wspaniale! Kolacja okazała się wyjątkowo okropna i nie mogła tego zmienić żadna ilość Pinot Chardonnay. Duże pieniądze, kontrakty, agenci, telewizja i gadki o filmie. W dodatku, na kolacji nie było Alexa Clementine'a, z którym mógłbym porozmawiać. Kolację na jego cześć zaplanowano za parę dni. Kiedy pojawił się temat nowej powieści, oznajmiłem krótko: „Uważam, że tego właśnie chcieli moi czytelnicy", po czym zamilkłem. Poważny pisarz, artysta, kimkolwiek do diabła byłem, powinien mieć do ść rozumu, aby nie mówi ć publicznie takich rzeczy. I — co zabawne — własna wypowiedź zaskoczyła mnie. A może zacząłem nagle wierzyć, że skandal równa się promocji. W każdym razie, gdy kolacja się skończyła, czułem się paskudnie. Myślałem o Belindzie. Wydawała mi się bardzo krucha i delikatna, a jednocześnie była tak pewna siebie. Mimo młodego wieku, już znacznie wcześniej odkryła seks. Przy tym potrafiła być ogromnie czuła i romantyczna... Sposób, w jaki całowała, dotykała, pozwalała mi siebie dotykać... Nie dostrzegłem w niej nawet cienia poczucia winy ani staro-
świeckiej wstydliwości. Równocześnie jednak nie była też prowokacyjna czy wyzywająca, co często jest kamuflażem wstydu. Nie, nic z tych rzeczy. Wściekałem się z tego powodu. Zupełnie nie potrafiłem jej przeniknąć. Zresztą, wszystko stało się zbyt szybko. A później na krótko zasnąłem, otoczywszy ją ramionami. Nie przypuszczałem, że ode mnie ucieknie! Nienawidziłem za to siebie i gniewałem się na nią. Zapewne była bogatą panienką z dobrego domu, która urwała się ze szkoły, a teraz siedziała bezpiecznie w swojej rezydencji, gdzieś w Pacific Heights, i chichocząc, opowiadała przez telefon koleżance, czego się dopuściła. Nie, to do niej nie pasowało. Hyla zbyt słodka na coś takiego. Zanim pojechałem na kolację, kupiłem paczkę gauloises'ów. Bardzo mocne papierosy, bez filtra, dla mnie za krótkie. Może były modne wśród dzieciaków. W okresie mojej młodości — w okresie zwanym Beat Generation — paliliśmy camele. Prawdopodobnie teraz młodzież paliła gauloises'y. W taksówce po drodze do domu zapaliłem następnego papierosa i rozglądałem się uważnie, na każdej ulicy szukając Belindy. Po zmroku nadal panowało niezwykłe jak na San Francisco gorąco, jednakże w wysokich pokojach mojego starego wiktoriańskiego domu było jak zwykle chłodno. Zrobiłem sobie kawę i usiadłem na moment, paląc kolejnego z tych wstrętnych papierosów i gapiąc się na ciemnawy salon. Myślałem o Belindzie. Cały salon wypełniały zabawki. Kurz zalegał na podniszczonych orientalnych dywanach i panował bałagan niczym w sklepie z antykami. Miałem już szczerze dość tego otoczenia. Och, gdybym się zdobył na odwagę i wymiótł wszystkie te przedmioty na ulicę. Chciałbym oczyścić to pomieszczenie aż do gołych ścian! Wiedziałem jednak, że prędko pożałowałbym swego nieprzemyślanego postępku. Dwadzieścia pięć lat zbierałem te rzeczy i kochałem je.
W pierwszych latach dodawały mi otuchy. Podczas przygotowywania Świata Bettiny kupiłem pierwszą ze starych lalek, pierwszy stary pociąg na standardowych szynach i duży fantazyjny wiktoriański dom dla lalek. Przedmioty te należały do Bettiny i musiałem mieć je przed sobą, gdy malowałem obrazy. Fotografowałem je w czerni i bieli z każdego kąta i we wszystkich możliwych kombinacjach. Potem brałem fotografie na górę do pracowni i z płaskich fotograficznych pierwowzorów malowałem olejne płótna. Po jakimś czasie polubiłem zabawki przez wzgląd na nie same. Kiedy znalazłem rzadką francuską lalkę, porcelanową piękność o migdałowych oczach i pomiętym koronkowym stroju, zbudowałem wokół niej powieść Marzenia Angeliki. Po latach zabawki powoływały do życia książki, książki „połykały" zabawki i tak dalej. Duży drewniany koń umocowany na mosiężnych biegunach zrodził Niebiański karnawał, mechaniczny klaun oraz stary skórzany koń bujany ze szklanymi oczami inicjowały serię pod tytułem Charlotte na strychu. Następna była Charlotte nad morzem, do której kupiłem zardzewiałe wiaderka i stary wózek. Potem nastąpił cykl ilustrowanych opowiastek pod tytułem Charlotte w ciemnościach; wymagały one niemal wszystkiego, co posiadałem, ustylizowanego w nowych kolorach i zestawieniach. Charlotte była moim największym do chwili obecnej sukcesem, szczególnie ze względu na animowany serial o niej nadawany w sobotni ranek. W tle znajdował się także mój stojący zegar, ponieważ pojawiał się we wszystkich powieściach wraz z innymi antycznymi meblami rozstawionymi po domu. Mieszkałem właściwie wewnątrz moich obrazów. Zawsze tak było, przypuszczam, nawet zanim w ogóle zacząłem malować. Wszędzie w kurzu walały się też plastikowe repliki Charlotte, lalki, które sprzedawano w sklepach wraz z zestawami tandetnych ubranek. Te twarde, nowoczesne lalki nie wytrzymywały porównania z dziewiętnastowiecznymi pięknościami ułożonymi
w wiklinowym wózku dziecięcym lub ustawionymi w rządku na klapie fortepianu w jadalni. Nie lubiłem sobotniego serialu. Animacja była wprawdzie doskonała, szczegóły bogate — moje agentki już tego dopilnowały — ale nie podobały mi się podkładane głosy. Nikt w tym serialu nie miał takiego głosu jak Belinda, niskiego maślanego, tworzącego kojącą muzykę. Smuciła mnie ta skaza. Charlotte powinna mieć ładny głos, ponieważ uczyniła mnie naprawdę sławnym. Rozsławiła mnie z ledwie niewielką pomocą Bettiny, Angeliki i wszystkich innych dziewczynek. Wielu pisarzy książek dla dzieci przerabiało baśnie, tak jak ja uczyniłem kiedyś ze Śpiącą królewną. Kopciuszkiem czy Rumpelstiltskinem. Inni również tworzyli piękne ilustracje, opowiadania sytuacyjne, zabawne przygody... Jednakże mój szczególny dar polegał na wymyślaniu młodych bohaterek i kształtowaniu każdej ilustrowanej strony wokół ich osobowości i emocji. W pierwszych latach moi wydawcy zalecali, bym umieszczał w powieściach również małych chłopców, dzięki czemu — jak twierdzili — mógłbym rozszerzyć krąg czytelników, nigdy jednak nie uległem tej pokusie. Gdy pisałem o moich dziewczynkach albo je rysowałem, wspaniale się czułem i dzięki temu umiałem pracować z prawdziwą pasją. Ceniłem sobie to skupienie. Do diabła z krytykami, którzy od czasu do czasu mnie za to wyśmiewali! Mówiąc o Charlotte, muszę stwierdzić, że w miarę upływu czasu stało się coś, co mnie ogromnie zaskoczyło. Charlotte niemal dorastała w moich książkach. Na początku była kruchą siedmioletnią sierotką, na końcu weszła w wiek dojrzewania. Z innymi postaciami nigdy mi się to nie przydarzyło. Charlotte była moim najlepszym dziełem, mimo iż także ostatecznie zatrzymała się mniej więcej w wieku trzynastu lat. Doszło do tego w chwili, gdy podpisałem kontrakt telewizyjny. Odkąd pojawiła się na antenie, nie potrafiłem jej już więcej malować, niezależnie od tego, jak wielki był popyt na ilustrowa-
ne powieści o niej. Po prostu zniknęła. Teraz była plastikiem. Bałem się, że kiedy podpiszę aktualnie przygotowywany kontrakt na film animowany, to samo stanie się z Angeliką. A wtedy może nigdy nie skończę powieści o niej, którą zacząłem kilka tygodni temu. Dziś wieczorem nie dbałem za bardzo o te sprawy. Bettina, Angelica... Byłem już nimi zmęczony. Byłem zmęczony wszystkim, a na myśl o promocyjnym spotkaniu tylko się skrzywiłem. Wróciło uczucie wyczerpania. W poszukiwaniu Bettiny... Cóż miałby znaczyć ten tytuł? Sam już jej nie mogłem znaleźć. Zapaliłem kolejnego papierosa z paczki gauloises'ów i się odprężyłem. W końcu zapomniałem o przyjęciu, kolacji, hałasie i krzątaninie. A smutna cisza pokoju była tak pocieszająca, jak być powinna. Pozwoliłem oczom dryfować po spłowiałej tapecie, zakurzonych kryształowych elementach żyrandola, ciemnawych lustrach, w których odbijały się świetlne refleksy. Nie, z pewnością nie byłem gotów, by wyrzucić to wszystko na ulicę. W każdym razie, nie w tym życiu. Potrzebowałem tego azylu po hotelach, księgarniach i reporterach... Wyobraziłem sobie Belindę dosiadającą konia na biegunach albo siedzącą po turecku obok owalu toru kolejowego z ręką na starej zardzewiałej lokomotywie. Wyobraziłem ją sobie, jak zasiada na sofie wśród lalek. Cholera, dlaczego pozwoliłem jej odejść? W myślach ponownie zdejmowałem z niej ubranie. Zobaczyłem siateczkę śladów pozostawionych na jej opalonych łydkach przez prążkowane kolanówki. Drżała z rozkoszy, gdy przebiegałem delikatnie paznokciami po tych rowkach, a później gładziłem jej nagie stopy. Belindzie światło nie przeszkadzało. To ja je wyłączyłem, kiedy zacząłem rozpinać koszulę. Do diabła z tym! Będę miał szczęście, jeśli nie skończę w więzieniu za gwałt na nieletniej, i byłem na nią wściekły, że mnie skusiła. Przy dziewczynach z ulicy człowiek się oszukuje, że nie zrobił nic
z tego, ponieważ sowicie je wynagrodził. „Masz i kup za te pieniądze bilet do domu. Zobacz, starczy ci nawet na samolot". A że kupują za nie marihuanę, kokainę, alkohol? To już ich problem, prawda? Och, powinienem dać sobie spokój i zapomnieć. Zegar dziadka wybił dziesiątą. Malowane talerze wiszące w jadalni nad kominkiem lekko zabrzęczały. Pora spróbować namalować Belindę. Nalałem sobie kolejny kubek kawy i poszedłem do pracowni na strychu. Natychmiast otoczyły mnie cudowne i znajome zapachy: olej lniany, farby, terpentyna. Zapachy, które oznaczały dom, lecz trwały bezpiecznie zamknięte w pracowni. Zanim włączyłem światła, wypiłem łyk kawy i wyjrzałem przez duże pozbawione zasłon okna wychodzące na wszystkie cztery strony świata. Dziś wieczorem nie było mgły, chociaż pojawi się zapewne jutro rano. Po gorącym dniu często następował mglisty poranek. Prawdopodobnie obudzę się zziębnięty w tylnej sypialni. Na razie jednak widok miasta był niesamowicie klarowny i bardzo spektakularny. Mapa świateł wyglądała nadzwyczajnie: od szarości ogromnych prostopadłościanów zbudowanych w śródmieściu po różne odcienie dachów domów w stylu Królowej Anny, które stały na całym wzgórzu — wzdłuż Noe Street aż do Castro. Wszystkie płótna w pracowni wydały mi się nagle wyblakłe i nic nie warte. Wrażenie prysnęło, gdy włączyłem światła. Podwinąłem rękawy, postawiłem na sztalugę małe płótno i zacząłem szkicować Belindę. Nieczęsto szkicuję. Decyduję się na szkic zazwyczaj wtedy, gdy nie wiem, dokąd zmierzam. I nie robię tego ołówkiem, lecz cieniutkim pędzelkiem i odrobiną farby olejnej wyciśniętej na paletę, zwykle w zimnym odcieniu umbry albo sjeny palonej. Szkicuję też czasem, jeśli jestem znużony i właściwie nie chce mi się pracować. No i czasami, kiedy się boję.
Tak jak teraz. Bałem się, że nie zdołam sobie przypomnieć jej w szczegółach. Nie pamiętałem dokładnie rysów jej twarzy. Nie umiałem wydobyć „tego czegoś", czym mnie skusiła. Nie chodziło przecież jedynie o aurę „łatwości". Nie jestem aż tak zepsuty moralnie ani tak głupi... ani tak godny pogardy. To znaczy... Jestem dorosłym mężczyzną i potrafię nad sobą panować. Bawełniane figi, pomadka i cukier. Hm. Na razie niewiele wychodziło z mojej pracy. Udało mi się uchwycić jej wspaniałe bujne włosy i ubranie. Ale nie miałem jeszcze jej samej. Postanowiłem zatem wrócić do dużego płótna, które przygotowywałem do mojej następnej powieści — gęsty ogród, po którym wędrowała Angelica, szukając zagubionego kota. Patrzyłem na gładko połyskujące zielone liście, powykrzywiane konary dębów, smugi mchu oraz na wysoką trawę i tkwiącego w niej kota, który — niczym tygrys Blake'a — nienawistnie szczerzył zęby, jakby mówił: „Strzeż się, Angeliko!" Cały obraz wydał mi się nagle kalką moich wcześniejszych prac. Wypełniając tło złowrogiego nieba i rysując zwisające gałęzie drzew, czułem się jak automatyczny pilot na wysokich obrotach. Gdy około północy zabrzęczał dzwonek do drzwi, o mało go nie zignorowałem. Mógł to być oczywiście jeden z pół tuzina moich lubiących wypić przyjaciół albo, co bardziej prawdopodobne, pewien niezrealizowany artysta, który chciałby pożyczyć pięćdziesiąt dolarów. Pożałowałem, że po prostu nie zostawiłem pięćdziesiątki w skrzynce na listy. Znalazłby ją. Był przyzwyczajony do znajdowania pieniędzy. Dzwonek zabrzęczał ponownie, jednak nie napastliwie i długo, jak miał w zwyczaju dzwonić ów malarz. Ale mogła to być także Sheila, moja najbliższa sąsiadka. Pewnie przyszła powiedzieć, że gej, któremu wynajmowała pokój, właśnie się pokłócił ze swoim kochankiem i powinienem natychmiast przyjść.
„Po co?", spytałbym ją, lecz i tak musiałbym tam pójść. Albo co gorsza — zastałbym ich wszystkich na własnym progu. Upijałbym się, słuchając ich kłótni. Po czym Sheila i ja skończylibyśmy w łóżku — z przyzwyczajenia, samotności, wewnętrznego przymusu... Nie, nie, nie tym razem, nie po Belindzie! Nie ma mowy, nie otworzę! Trzeci dzwonek był tak samo krótki i dyskretny. Dlaczego Sheila do tej pory nie przyłożyła dłoni do ust i nie krzyknęła mojego imienia? I wtedy przyszła mi do głowy myś l: „To Belinda. Zdobyła mój adres z portfela. Dlatego leżał na spodniach". Zbiegłem po schodach przez dwa piętra i otworzyłem frontowe drzwi. Właśnie odchodziła, z tą samą skórzaną torbą na ramieniu. Włosy miała upięte, oczy obwiedzione czarną kreską, usta ciemnoczerwone. Gdyby nie ta charakterystyczna torebka, w pierwszej chwili bym jej nie poznał. Wyglądała jeszcze młodziej niż podczas naszego ostatniego spotkania — chyba z powodu nieskazitelnie gładkiej, obnażonej szyi i odsłoniętych policzków. Wyglądała tak delikatnie... — To ja, Belinda — oznajmiła. — Pamiętasz mnie? Podgrzałem dla niej zupę z puszki i włożyłem stek do piekarnika. Powiedziała mi, że ma kłopoty, ponieważ ktoś zerwał kłódkę, którą umieściła na drzwiach do swojego pokoju. Bała się spać tam dziś w nocy. Przerażało ją, że ktoś może jej się włamać do pokoju, zresztą nie pierwszy raz. Wówczas zabrali cholerne radio, które zresztą jako jedyne na widoku było warte kradzieży. Cud, że nie zwędzili jej wideokaset z szuflady. Zjadła bagietkę z masłem i zupę tak szybko, jakby cały dzień głodowała. Jednak w przerwach między kolejnymi kęsami ani na chwilę nie przestawała palić i popijać szkockiej, którą jej nalałem. Tym razem paliła czarne cygaretki ze złotymi obwódkami. Sobranie Black Russians. Poza tym przez cały czas się rozglądała. Wcześniej ogromnie spodobały jej się zabawki i tylko głód oderwał ją od nich i zagnał do kuchni.
— A gdzie właściwie znajduje się ten pokój z kłódką? — spytałem. — W Haight — odparła. — Jest tam takie duże stare mieszkanie, które mogłoby całkiem nieźle wyglądać, gdyby je odnowić. Jego właściciele wynajmują pokoje dzieciakom. Wszędzie pełno karaluchów. I nie ma gorącej wody. Dostałam najgorszy pokój, gdyż wprowadziłam się ostatnia. Dzielimy łazienkę i kuchnię, ale chyba tylko wariat odważyłby się w niej gotować. Dopiero jutro mogę kupić nową kłódkę. — Dlaczego mieszkasz w tak paskudnym miejscu? — spytałem. — Gdzie są twoi rodzice? W świetle dostrzegłem różowe pasemka w jej blond włosach. A paznokcie miała pomalowane na czarno! Tyle zmian od popołudnia. Jeden kostium zastąpiła drugim. — Pomimo wszystko i tak jest tam znacznie czyściej niż w niejednym z tych okropnych i hałaśliwych schronisk młodzieżowych — odparła. Zauważyłem, że kulturalnie odłożyła łyżeczkę i nie wypiła resztki zupy z dna miseczki. Długachne paznokcie Belindy skojarzyły mi się z morderczymi szponami wampira. — Chciałabym spędzić u ciebie tylko tę jedną noc. Na Castro Street jest sklep z towarami żelaznymi. Rano kupię kłódkę. — Niebezpiecznie jest mieszkać w takim miejscu. — Mnie to mówisz? Sama wstawiłam kraty w okno. — Jakieś bandziory mogłyby cię zgwałcić. — Och, nawet tak nie myśl! — Gwałtownie wzruszyła ramionami, po czym podniosła rękę i zamachała nią. Czyżby intensywny makijaż skrywał strach? Wydmuchnęła wielki obłok papierosowego dymu. — Czemu zatem, do diab ła... — Słuchaj, nie przejmuj się tym, okej? Chcę się u ciebie zatrzymać tylko na jedną noc. Gdy się zdenerwowała, usłyszałem w jej głosie zdecydowanie kalifornijski akcent. Mogła pochodzić z każdego miejsca na ziemi. A jednak jej głos ciągle brzmiał jak masło.
— Przy odrobinie wysiłku z pewnością znalazłabyś lepsze lokum. — Tamto jest tanie. Poza tym, to mój problem, nie uważasz? — Doprawdy? Odłamała następny kawałek bagietki. Jej makijaż nie był źle wykonany, tylko nieco wyzywający. A spokojną czarną sukienkę z gabardyny Belinda kupiła zapewne w sklepie z używaną odzieżą. No chyba że dostała ją po babci. Suknia była dobrze dopasowana w biuście i pod pachami. Kilka cekinów odpadło od wąskiej tasiemki przy dekolcie. — Gdzie są twoi rodzice? — ponowiłem pytanie, przewracając stek na drugą stronę. Przeżuła chleb, połknęła go i przyjrzała mi się z ponurą miną. Ciężka maskara nadawała jej jeszcze surowszy wygląd. — Pójdę sobie, jeśli nie chcesz, żebym została — odrzekła. -Zrozumiem. — Och nie, naprawdę pragnę, żebyś została. — Obruszyłem się. — Chciałbym po prostu wiedzieć... — Jeśli mam zostać, nie pytaj mnie więcej o rodziców. Nie odezwałem się. — Wyjdę, jeśli jeszcze choć raz o nich wspomnisz — wyjaśniła bardzo spokojnie i bardzo uprzejmie. — To jest najłatwiejszy sposób, by się mnie pozbyć. Nie będę miała do ciebie żalu. Po prostu wyjdę. Wyjąłem stek, położyłem go na talerzu i wyłączyłem piekarnik. — Zamierzasz spytać o nich znowu? — spytała. — Nie. — Postawiłem przed nią talerz, podałem nóż i widelec. — Chcesz szklankę mleka? Odmówiła. Szkocka jej wystarczała, szczególnie dobra szkocka. No, chyba że mam bourbona. — Mam bourbona — odparłem cicho. Wiedziałem doskonale, że upijanie nieletniej to przestępstwo, ale... Przyniosłem bourbona i przyrządziłem Belindzie słabego drinka. — Za dużo wody — wtrąciła.
Między jednym pospiesznym kęsem i drugim rozglądała się po kuchni. Oglądała przymocowane pinezkami szkice i kilka zakurzonych starych lalek, które trafiły na kuchenną półkę. Nad szafkami wisiał jeden z moich wczesnych obrazów. Nie był zbyt dobry, jednakże przedstawiał pewien wyjątkowy dom w Nowym Orleanie, dom mojej matki, ten, w którym dorastałem. Dziewczyna przypatrzyła mu się szczególnie uważnie. Później omiotła spojrzeniem stary kuty żelazny piecyk i szachownicę biało-czarnych kafli. — To twój dom marzeń, prawda? — spytała. — A ten bourbon jest naprawdę niezły. — Możesz spać w wielkim łóżku, jeśli chcesz. Ma cztery słupki i baldachim. Jest zabytkowe. Przywiozłem je właśnie z Nowego Orleanu. Namalowałem je też do Nocy wigilijnej. Wydało mi się, że od razu się zapaliła do tego pomysłu. — Ty w nim śpisz? — Nie. Ja śpię w tylnym pokoju, z drzwiami otwartymi na ganek. Lubię nocne powietrze. Moje łóżko na parterze jest najzwyklejsze na świecie. — Będę spała tam, gdzie mi wskażesz — odparła beznamiętnie. Jadła niewiarygodnie szybko. Oparłem się o zlew i obserwowałem ją. Skrzyżowała nogi; rzemyki sandałów wyglądały na kostkach nóg wręcz zniewalająco. Białą kwadratową serwetkę idealnie ułożyła sobie na kolanach. Najpiękniej jednak prezentowała się jej szyja. Szyja i subtelna pochyłość ramion pod czarną gabardyną. Belinda prawdopodobnie uważała, że wygląda dorośle. W istocie lakier do paznokci, makijaż i koktajlowa suknia tak naprawdę przekształcały ją jedynie w nieletnią gwiazdkę filmów porno. Zastanowiłem się nad tą myślą. Gdy stała, zachłannie przełykając bourbona i paląc papierosa, przypominała dziecięcą gwiazdkę, Tatum O'Neal, która również paliła w filmie Papierowy księżyc. Dzieci nie muszą być nagie, aby wyglądać erotycznie. Można nadać im zmysłowy wygląd,
„zmieniając" je w osoby dorosłe, skłaniając je do dorosłych zachowań. Tak brzmiała teoria. Jednak problem w tym, że Belinda wyglądała dokładnie tak samo seksownie, gdy ujrzałem ją po raz pierwszy, a była wówczas w mundurku uczennicy szkoły katolickiej. — Może prześpisz się ze mną w łóżku z baldachimem/ — zaproponowała tym samym zwyczajnym i szczerym głosem, którym przemawiała do mnie w hotelowym apartamencie. Nie odpowiedziałem. Sięgnąłem do lodówki, wyjąłem piwo i otworzyłem. Wziąłem długi łyk. Pomyślałem, że skoro zamierzałem dziś wieczorem malować, to może skorzystam z okazji i Ale myśl ta była nieco niemądra, ponieważ wiedziałem, że z malowania nici. A jednak mogłem choć pstryknąć Belindzie jakieś zdjęć — Jakim cudem sama się utrzymujesz? — mruknąłem. — Podrywasz tylko słynnych pisarzy? Przyglądała mi się przez długi moment. Potem bardzo skrupulatnie osuszyła usta serwetką. W końcu pogardliwie machnęła prawą ręką, poruszając szybko smukłymi palcami. — Nie przejmuj się mną. — Ktoś powinien się o ciebie zatroszczyć. Usiadłem naprzeciwko niej. Prawie skończyła stek. Gdy spoglądała to w dół, to w górę, makijaż jej oczu wydawał się wyjątkowo intensywny. Jej kształtna głowa skojarzyła mi się z tulipanem. — Mam dość rozumu — odparła wymijająco, starannie wycinając z mięsa tłuszcz. — Wiesz, mieszkam... hm... na ulicy. Albo mam pokój, albo go nie mam. Cóż... unoszę się z prądem. — Wnosząc z twojego tonu, nie bardzo ci takie życie odpowiada. — Faktycznie, nie bardzo — przyznała. W jej głosie dosłyszałem niepewność. — To swego rodzaju otchłań... Pustka... - Umilkła na moment. — Człowiek niczego nie zyskuje, żyjąc w ten sposób.
— Więc jak właściwie sobie radzisz? Skąd bierzesz pieniądze na czynsz? Milczała. Ostrożnie odłożyła widelec i nóż na pusty talerz i zapaliła kolejnego papierosa. Nie zrobiła sztuczki z pudełkiem zapałek, lecz użyła małej złotej zapalniczki. Usiadła prosto jedną rękę położyła sobie na piersi, drugą trzymała przy ustach z papierosem między dwoma palcami. Mała dama z różowymi pasemkami we włosach i krwistoczerwonymi ustami. Jej twarz jednakże absolutnie niczego nie wyrażała. — Jeśli potrzebujesz pieniędzy, nie ma sprawy — zaoferowałem. — Mogłaś poprosić mnie już popołudniu. Dałbym ci ile tylko chcesz. — I ty uważasz, że prowadzę niebezpieczne życie' Czysta łatwizna — zadrwiła. — Przypominam, że zaproponowałem ci małą sesję fotograficzną -wtrąciłem. Wyjąłem papierosa z jej paczki i zapaliłem go jej zapalniczką. - Mówię o zupełnie przyzwoitych zdjęciach Żadnych aktów. Wykorzystam zdjęcia jako pierwowzór do ilustracji w moich książkach. Potraktuj pieniądze jako honorarium za pozowanie... Przez jakiś czas się nie odzywała. Jej zastygła, obojętna mina trochę mnie wytrącała z równowagi. — Od lat fotografuję w tym celu dziewczynki i zawsze im płacę. Przychodzą z szanowanych agencji modelek. Robię im zdjęcia w staroświeckich strojach, a później na podstawie tych fotografii maluję obrazy w pracowni na górze. Wielu artystów pracuje teraz w ten sposób. Taka metoda może nie w pełni pasuje do romantycznego wyobrażenia artysty malującego ze szkicu ale taktem jest, że artyści mają zawsze... — Daruj sobie, dla mnie to żadna nowina — przerwała mi cicho. — Całe życie mieszkam w pobliżu artystów. Możesz mnie oczywiście fotografować i płaci ć mi tyle, ile płacisz swoim modelkom. Jednak wcale nie tego od ciebie chcę. — Tak? A zatem czego chcesz? — Ciebie. Chcę się z tobą kochać, to chyba jasne.
Tym razem ja przypatrywałem się jej przez długą chwilę. — Ktoś cię kiedyś skrzywdzi — mruknąłem. — Może, ale nie ty — odparowała. — Ty jesteś dokładnie Inki, jak zawsze sądziłam. Tylko jeszcze lepszy. Ściśle biorąc, bardziej szalony. — Jestem najnudniejszym facetem na świecie — odrzekłem. Moje życie składa się z malowania, pisania i kolekcjonowania rupieci. Posłała mi czuły uśmiech, tym razem znacznie dłuższy. Dopatrzyłem się w nim nutki ironii. — Wszystkie te zdjęcia... — zaczęła. — Zdjęcia tych wszystkich dziewczynek wędrujących przez mroczne rezydencje i zarośnięte ogrody, wszystkie te tajne drzwi... — Widzę, że czytasz recenzje. Krytycy uwielbiają napadać na dorosłych mężczyzn, którzy piszą książki dla małych dziewczynek. — Czy zauważyli również, jak złowróżbny jest świat twoich powieści... i jaki erotyczny... — Nie jest erotyczny. — Ależ jest — upierała się. — Wiesz, że tak. Gdy byłam dzieckiem, bardzo na mnie działał urok twoich książek. Wpadałam w nie całkowicie i czułam się, jakbym opuszczała nasz świat... — To dobrze. Gdzież w tym erotyka? — Jasne, że jest. Czasami nawet nie chciałam wchodzić, wiesz... nie chciałam się wślizgiwać do domu Charlotte. Czułam się zabawnie, gdy patrzyłam na nią, skradającą się po schodach w nocnej koszuli i ze świecą w ręce. — Nie ma w tym nawet grama erotyki. — Cóż więc stanowi zagrożenie? Co się czai za tymi wszystkimi drzwiami? Dlaczego dziewczynki nigdy nie spoglądają wprost, lecz zawsze tylko kątem oka? — Nie ja je ścigam — odparłem. — Ani mi w głowie ciekawość, co mają pod nocną koszulą. — Nie? — spytała. — Jak to możliwe? — Och, nienawidzę takich rozmów — oświadczyłem łagod-
nie. — Zrozum. Pracuję sześć miesięcy nad książką, mieszkam w niej, śpię w niej. Nie kwestionuję tego... Spędzam po dwanaście godzin dziennie, krążąc między maszyną do pisania i sztalugą. A później ktoś postanawia cały mój świat wyjaśnić w pięciuset słowach lub w pięć minut. — Wyciągnąłem rękę i ująłem jej dłoń. — Unikam tego rodzaju dyskusji z ludźmi, których nie znam. A moi znajomi nigdy mnie w takie dysputy nie wciągają. — Chciałabym, żebyś się we mnie zakochał — oznajmiła nagle. — Dlaczego? — Ponieważ jesteś człowiekiem naprawdę wartościowym. A gdybyśmy się w sobie zakochali, przestałabym dryfować. Przestałabym być nikim. Przynajmniej póki byłabym z tobą. Milczeliśmy. — Skąd jesteś? — spytałem. Nie otrzymałem odpowiedzi. — Ciągle próbuję odgadnąć po twoim akcencie. — Nigdy ci się nie uda. — W jednej chwili wydaje mi się kalifornijski, a w następnej wkrada się weń coś innego... jakiś obcy nalot. — Nigdy nie zgadniesz. Cofnęła dłoń. — Chcesz, żebym spał z tobą w łóżku z baldachimem? — zapytałem. — Tak. — Skinęła głową. — W takim razie zrób coś dla mnie. — Cóż takiego? — Zmyj całą tę farbę z twarzy — odrzekłem. — I włóż nocną koszulę Charlotte. — Nocną koszulę Charlotte? Masz ją tutaj? Pokiwałem głową. — Mam ich sporo na górze. Z białej flaneli. Któraś powinna na ciebie pasować. Roześmiała się subtelnie, lecz z rozkoszą. Właściwie było w tym śmiechu coś więcej niż rozkosz.
Nic nie mówiłem i niczego nie sugerowałem. — Oczywiście — odparła w końcu. — Zawsze chciałam założyć nocną koszulę Charlotte. — Jaka uprzejma! Kiedy z gracją gasiła papierosa, błysnęły czarne paznokcie. Nic dziwnego, że uważała sztuczkę z pudełkiem zapałek za wspaniały trik. Ta dziewczyna była naprawdę doświadczona, obyta i świadoma swych wdzięków. Potrafiła drażnić. Z drugiej strony wszakże była bardzo młoda i krucha. Na moich oczach odgrywała mnóstwo ról. Niepokoiła mnie. Zastanowiłem się, którą z tych osób chciała być? — Jesteś piękna — szepnąłem — Tak sądzisz?— spytała. — Nie wolałbyś mroczniejszej, bardziej tajemniczej, starszej-kobiety? Uśmiechnąłem się. — Byłem dwukrotnie żonaty z takimi kobietami. Oba związki były zresztą całkiem interesujące. Ale ty to co innego. — Innymi słowy, dałeś mi do zrozumienia, że generalnie nastolatki niekoniecznie są w twoim typie. — Tak, chcę, żebyś o tym wiedziała. Sobie również pragnę ten fakt przypomnieć. Ale chciałbym wiedzieć, skąd pochodzisz. Musisz mi dać jakiś trop. Akcent... — Dorastałam wszędzie i nigdzie. Madryt, Los Angeles, Paryż, Londyn, Dallas, Rzym i wiele innych miejsc. Dlatego trudno ci odkryć, skąd pochodzę. — Brzmi cudownie — oceniłem. — Tak ci się zdaje? — Skrzywiła się lekko. — Pewnego dnia opowiem ci w całości tę paskudną historię. Wtedy przestaniesz myśleć, że Bettinie było źle w tym starym domu. — Dlaczego nie zaczniesz teraz swojej opowieści? — Ponieważ nie nadaje się na pogodną książkę z obrazkami — odparła. Robiła się niespokojna. Znowu starannie wytarła usta, a serwetkę ułożyła sobie z powrotem na kolanach. Wypiła ostatni łyk bourbona. Ta dziewczyna bez dwóch zdań potrafiła się odpowiednio zachować. Uszy z maleńkimi, przekłutymi płatkami. Dziś Belinda nie
założyła kolczyków; miała tylko te bolesne małe ślady. Jej skóra wokół oczu była nieskazitelnie gładka i pozbawiona najmniejszych zmarszczek niczym u małego dziecka, brwi — cienkie, nie modelowane, muśnięte jedynie szarą kredką dla przyciemnienia Mimo makijażu jej twarz ciągle wyglądała dziewczęco, w sposób możliwy tylko dla blondynek. Nosek miała zdecydowanie zadarty. Na pewno go znienawidzi, gdy dorośnie. Wiedziałem, że ja będę go kochał zawsze, podobnie jak śliczne, wydęte, lekko wykrzywione usteczka. Miałem ochotę dotknąć luźnych kosmyków przy jej uszach. — Gdzie są twoi rodzice? Żyją, prawda? Popatrzyła na mnie przestraszona. Nie odpowiedziała. Po chwili na jej twarz powróciła obojętność. Wydało mi się, że Belinda ciężko przełknęła ślinę. Wyglądała na oszołomioną, jakbym ją nagle spoliczkował. Zdziwiłem się, gdy w jej oczach pojawiły się łzy. Obserwowałem ją, a jej smutek sprawiał mi prawdziwie fizyczny ból. — Dziękuję ci za wszystko — powiedziała w końcu. Zbierała swoją torbę. — Byłeś dla mnie bardzo miły. — Odłożyła serwetkę obok talerza, wstała i wyszła do korytarza. — Belindo, zaczekaj! — zawołałem. Dogoniłem ją przy frontowych drzwiach. — Muszę iść, panie Walker — oznajmiła. Rękę położyła już na klamce, choć widziałem, że jeszcze chwila i wybuchnie płaczem. — Wracaj, kochanie — poprosiłem, biorąc ją w ramiona Niezależnie od tego, co czułem i czego chciałem, nie mogła wyjść o tej porze sama na dwór. To było dla mnie po prostu nie do pomyślenia i nie zamierzałem jej na to pozwolić. — W takim razie już o nich nie wspominaj — oświadczyła ostrzejszym tonem. — Mówię poważnie. Wykop mnie, jeśli chcesz. Pójdę do centrum i wynajmę pokój za sto dolarów. Mam pieniądze. Nigdy nie twierdziłam, że jest inaczej. Ale nie pytaj więcej o przeszłość i o moich rodziców. — W porządku — zgodziłem się. — W porządku. Belinda
nie ma rodziców i nikt jej nie szuka. — Obj ąłem łagodnie jej szyję obiema rękami i uniosłem jej podbródek ku sobie. Prawie p łakała. Pozwoliła mi się jednakże pocałować. Znowu skojarzyła mi się z ciepłem i topniejącą słodyczą. Była uległa i gorąca. — Chryste, miej litość — wyszeptałem. — Gdzie ta nocna koszula? — spytała. 3 Rano, gdy otworzyłem oczy, natychmiast wiedziałem, że odeszła. Dzwonił telefon. Zdążyłem wymamrotać coś w słuchawkę, gdy zauważyłem nocną koszulę starannie powieszoną na wieszaku na drzwiach szafy. Dzwoniła Jody z zaproszeniem do talk-showu w Los Angeles. Program nadawany jest na cały kraj. Do tego producenci oferują nocleg w Beverly Hills. — Nie muszę tego robić, prawda? — Oczywiście, że nie, ale posłuchaj mnie, Jeremy. Chcą się z tobą spotkać tysiące czytelników i mnóstwo ważnych ludzi z branży. To szansa. Powinieneś pojechać do Chicago i Bostonu podpisywać książki. Przemyśl to sobie i oddzwoń do mnie, dobrze? — Nie teraz, Jody. Pora nie jest odpowiednia. — Wszędzie będziesz jeździł limuzyną i zamieszkasz w najlepszych apartamentach, Jeremy. Pierwsza klasa. — Wiem, Jody, wiem. Bardzo bym chciał, ale akurat teraz mam inne rzeczy na głowie... Nawet kołnierzyk nocnej koszuli był zapięty. Poczułem perfumy. Do materiału przylgnął jeden złoty włos. Na dole znalazłem umytą popielniczkę i talerze; wszystkie naczynia stały na suszarce. Cóż za porządna osóbka!
Belinda znalazła też artykuł na mój temat w „Bay Bulletinie". Czasopismo leżało rozłożone na kuchennym stole. Moja twarz uśmiechała się z dużej fotografii, którą wykonano na stopniach biblioteki publicznej. PIĘTNASTĄ KSIĄŻKĄ WALKER KONTYNUUJE SWOJĄ MAGICZNĄ OPOWIEŚĆ „Czterdziestoczteroletni, mierzący metr osiemdziesiąt pięć, blondwłosy Jeremy Walker wygląda jak niegroźny gigant wśród małych fanek stłoczonych w dziecięcej czytelni głównej biblioteki San Francisco. Dziewczynki uwielbiają tego szarookiego, nieco misiowatego mężczyznę, toteż dosłownie zasypały go pytaniami o jego ulubiony kolor, ulubione danie czy ulubiony film. Walker to uosobienie szlachetności i dobroci, od lat daje swoim młodym czytelniczkom staroświeckie w treści i tradycyjne w formie opowieści, jakby kiczowaty świat »Battlestar Galactiki« oraz »Dungeons i Dragons« w ogóle nie istniał..." Ależ Belinda musiała się śmiać z tego artykułu. Wyrzuciłem pismo do śmieci. W całym domu nie pozostały po niej nawet najmniejsze ślady. Żadnego liściku pożegnalnego, nagryzmolonego gdzieś adresu lub numeru telefonu. Sprawdziłem raz, a potem drugi. A co z rolkami czarno-białych zdjęć, które zrobiliśmy? Czy ciągle tkwiły w aparacie? „Staroświeckie i tradycyjne opowieści..." Wykonałem jeden telefon, aby odwołać umówioną kolację, po czym zszedłem do ciemni w suterenie i natychmiast zabrałem się za pracę. Do popołudnia miałem szereg dobrych odbitek. I powiesiłem najlepsze z nich na ścianach strychu, moje ulubione zaś na drucie przed sztalugą. Stanowiły zestaw satysfakcjonujący i zwodniczy. Ale Belinda miała rację, gdy stwierdziła, że nie jest jedną
z moich małych dziewczynek. Rzeczywiście, nie należała do tego typu modelek. Jej twarz nie wyglądała wcale tak dziewiczo, jak mi się w pierwszej chwili wydało, chociaż rysy miała naprawdę ładne i dziecinne. Skojarzyła mi się z duchem. Była kimś niesamowitym — w jak najbardziej pozytywnym sensie. Ściśle biorąc, jej twarz sugerowała, iż Belinda widziała i robiła w swoim życiu rzeczy, o jakich inni nie mieli nawet pojęcia. Takie przynajmniej odnosiłem wrażenie. Mówiąc inaczej, była na pewno przedwcześnie dojrzała i nieco cyniczna. Widziałem te cechy na zdjęciach, chociaż nie dostrzegałem ich podczas fotografowania. Zanim dziewczyna włożyła nocną koszulę, wzięła prysznic. Włosy rozpuściła i na fotkach poszczególne kosmyki chwytały światło. Dość naturalnie potrafiła współgrać ze światłem. Na dodatek w obecności obiektywu nadzwyczajnie się odprężała, gdy ją fotografowałem, prawie wpadła w trans i tylko co jakiś czas zdawała się zauważać, że na nią patrzę lub robię jej zdjęcie. Miała w sobie coś kusząco ekshibicjonistycznego. Znała się na fotografii, toteż rzucała czasem jakąś krótką uwagę na temat pozycji aparatu lub światła. Ale niczego mi nie narzucała. Wszystkie ostateczne decyzje należały do mnie. Przyznam, że nigdy nie miałem równie wspaniałej modelki. Nie sztywniała, nie pozowała sztucznie, lecz niemal głęboko i automatycznie poddawała się sytuacji. Jej odmienność wydawała mi się równocześnie cudowna i niesamowita. Za najlepsze uznałem zdjęcie zrobione w salonie. Belinda po kobiecemu dosiadała na nim konia na biegunach. Nagie stopy skrzyżowała pod rąbkiem długiej koszuli. Główne światło padało z góry. Była też bardzo dobra fotka na łóżku z baldachimem. Belinda wsunęła nogi pod pośladki i usiadła z kolanami na boku. To zdjęcie powiększyłem do rozmiaru plakatu. Na innym — również doskonałym — klęczała na podłodze w salonie obok starego domku dla lalek. Jej twarz znajdowała się
obok wieżyczek, kominów i obwieszonych koronkowymi firankami okienek. Wszędzie wokół leżały inne zabawki. Zdjęcie z zabawkami podnieciło mnie. Powinniśmy byli pójść do łóżka, zanim zaczęliśmy sesję. Chciałem się kochać z Belindą od razu tam, na dywanie w salonie, ale nie chciałem jej przerazić. Z drugiej strony, może gdybym to zasugerował, wcale me musielibyśmy przerywać sesji. Jednak taki pomysł przerażał mnie samego. Na zdjęciach, które pstryknąłem na schodach, Belinda ze świecą w rękach miała być „niewinną" Charlotte. Robiłem fotki, podczas gdy ona szła ku mnie. Światło było minimalne. Tu Belinda naprawdę wyglądała jak dziecko... jak dziewczynki, które malowałem wcześniej setki razy. Z jednym wyjątkiem: miała coś niezwykłego w oczach i o mało znowu nie trafiliśmy do łóżka. Tyle że perspektywa wzięcia jej na łóżku z baldachimem była zbyt kusząca, abym z niej zrezygnował. Belinda była u mnie w domu bardziej zrelaksowana niż w hotelu, gotowa bez skrępowania dawać i przyjmować rozkosz. Było nam idealnie. Podejrzewałem, że w hotelu nie przeżyła ze mną prawdziwej ekstazy, tym razem jednak na pewno czuła się wspaniale. Co i mnie uszczęśliwiało. Chciałem zobaczyć, jak szczytuje, i zobaczyłem, chyba że była mistrzynią świata w udawaniu. Przeżyła orgazm nawet dwukrotnie, za drugim razem jeszcze intensywniejszy niż za pierwszym, chociaż ten drugi raz prawie pozbawił mnie przytomności i później chciałem już tylko zasnąć. Jednakże sen spadł na mnie zbyt szybko. Zresztą sen obok Belindy, dotyk jej nagiego ciała w tym zazwyczaj pustym łóżku, dużym, zimnym łóżku pełnym wyblakłych wspomnień związanych z nowoorleańskim dzieciństwem... Ach, było cudownie. Na większości zdjęć twarz Belindy miała łagodny wyraz. Dziewczyna nie uśmiechała się, tym niemniej wyglądała subtelnie, spokojnie i swobodnie. Patrzyłem na powieszone na ścianie fotki i poznawałem ana-
tomiczne szczegóły jej twarzy: szerokie kości policzkowe, nieco kwadratową szczękę i dziecięce napięcie skóry wokół oczu. Na zdjęciach nie dostrzegałem piegów, lecz je pamiętałem. Oblicze z całą pewnością nie było kobiece. A przecież całowałem jej kształtne piersi, nabrzmiałe sutki, rzadkie, ciemno-blond włosy łonowe, kładłem otwartą dłoń na jej pośladkach. Hm... Stanowiła uosobienie kobiecości. Przypomniałem sobie dowcip, który słyszałem kilka lat temu w Hollywood, dokąd pojechałem podpisać umowę na telewizyjny remake jednej z powieści mojej zmarłej parę lat wcześniej matki. Zawarcie umowy uczciłem lunchem z Clair Ciarkę — moją agentką na Zachodnie Wybrzeże — w nowej i bardzo eleganckiej restauracji Ma Maison. Całe miasto mówiło wtedy o polskim reżyserze filmowym, Romanie Polańskim, którego dopiero co aresztowano za rzekomy gwałt na nastolatce. — Słyszałeś dowcip, prawda? — spytała agentka. — Polański powiedział podobno, że może i faktycznie liczyła sobie trzynaście lat, ale ciało miała szesnastolatki! O mało nie umarłem wtedy ze śmiechu. A Belinda miała twarz szesnastolatki. Chciałem od razu zacząć malować obrazy — po głowie chodził mi cały cykl — za bardzo wszakże martwił mnie los mojej dziewczyny. Wiedziałem, że wróci, bez wątpienia wróci, musi wrócić... Ale co się z nią działo w chwili obecnej? Prawdopodobnie jej rodzice nie niepokoili się o nią tak strasznie jak ja i to nawet, gdyby dowiedzieli się o moim istnieniu. Późnym popołudniem w sobotę, nie mogąc już dłużej znieść czekania na Belindę, pojechałem na poszukiwania do Haight. Fala gorąca nie podniosła się, mgła nie nadpłynęła, toteż opuściłem dach mojego starego kabrioletu MG-TD. Jechałem powoli ulicami Divisadero do parku, a później z powrotem, badawczo
przyglądając się tłumom złożonym z przechodniów obładowanych zakupami, ulicznych sprzedawców, zwykłych spacerowiczów i włóczęgów. Ludzie mówią, że Haight zmienia swój wygląd na ten sprzed lat, że nowe butiki i lokale wskrzeszają dzielnicę, która po wielkiej hipisowskiej inwazji z końca lat sześćdziesiątych przypominała slumsy. Podobno dla tej okolicy rozpoczęła się nowa epoka. Jakoś tego wszystkiego nie dostrzegam. To prawda, że w tej części miasta stoi trochę całkiem ładnych wiktoriańskich domów, które odnowione wyglądają wspaniale. Poza tym jest tu sporo nieźle prosperujących modnych butików, sklepów z zabawkami i księgarni. Z drugiej strony jednak, w niemal każdym oknie od frontu można zauważyć kraty. W Haight na rogach ulic nadal wystają narkomani i przeróżne męty, bluzgając nieprzyzwoitościami. W progach domów czuje się zapach głodu, na frontowych schodach czyhają niebezpieczeństwa. Ściany zabazgrane są bezsensownymi graffiti. A młodzi ludzie, którzy przesiadują w kafejkach i lodziarniach, są często brudni, rozczochrani, ubrani w szmaty z lumpeksów. Same lokale wyglądają na zniszczone. Stoliki są tam tłuste, nie ma ogrzewania. Gdziekolwiek się spojrzy, widać dowody biedy i zaniedbania. Dzielnica jest bez dwóch zdań interesująca, lecz nawet setka modnych lokali czy butików nie uczyni tego miejsca bardziej gościnnym. Kiedyś, w czasach, gdy miałem swoją pierwszą malarską pracownię w Haight, zanim przybyły tu „dzieci-kwiaty", była to surowa, zimna część miasta. Sprzedawcy nie rozmawiali z klientami, sąsiedzi nie znali się między sobą, ludzie odgradzali się od siebie murem obojętności. Była to dzielnica czasowych lokatorów i mieszkań do wynajęcia. Śródmiejska dzielnica Castro, gdzie się w końcu osiedliłem, stanowiła miejsce diametralnie odmienne. W Castro District człowiek czuje się jak w zupełnie innym mieście. Te same rodziny są tam właścicielami domów od stulecia. A napływ gejów i lesbijek w ostatnich latach stworzył jedynie dodatkową społeczność we-
wnątrz społeczności. W Castro panuje atmosfera sąsiedzkiej przychylności, a ludzie szukają się nawzajem. I oczywiście jest tam ciepło i słonecznie. Typowa dla San Francisco codzienna mgła znika na wzgórzach Twin Peaks tuż ponad Castro. Mieszkańcy pozostałych chłodnych dzielnic miasta mają więc alternatywę — znaleźć sobie dom pod błękitnym niebem. Trudno jednakże powiedzieć, jak Haight może się zmienić w przyszłości. Pisarze, artyści czy studenci ciągle wynajmują tam mieszkania z powodu niskich czynszów, możliwości zorganizowania wieczorków poetyckich, bliskości lumpeksów i księgarni. Tych ostatnich jest w Haight sporo. Przetrząsanie tych miejsc w sobotnie popołudnia bywa zabawne. O ile nie szuka się nastoletniej uciekinierki. Wtedy dzielnica staje się przysłowiową dżunglą, a każdy włóczęga wydaje się potencjalnym gwałcicielem bądź sutenerem. Nie znalazłem Belindy. Zaparkowałem samochód, zjadłem kolację w jednej z marnych małych kafejek — zimne jedzenie, mierna obsługa, w kącie jakaś gadająca do siebie dziewczyna z owrzodzeniami na twarzy... I ja w tym wszystkim. Nie mogłem się przemóc i pokazać spotkanym dzieciakom zdjęć Belindy, spytać, czy jej nie widziały... Czułem, że nie mam do tego prawa. Kiedy wróciłem do domu, stwierdziłem, że malowanie jej portretów to najlepsza rzecz, jaką mogę zrobić, by oderwać od niej myśli. Natychmiast wszedłem na strych, przejrzałem fotografie i zabrałem się za pracę nad naturalnej wielkości obrazem. Otrzymał tytuł Belinda dosiadająca konia na biegunach. W przeciwieństwie do innych artystów nie kruszyłem moich własnych farb. Kupowałem najlepsze olejne, jakie były dostępne w handlu i używałem ich prosto z tubki. Ich konsystencja mi odpowiada. Czasem dodaję nieco terpentyny dla rozrzedzenia, robię to jednak naprawdę rzadko, ponieważ preferuję gęste farby. Lubię, gdy obraz jest zbity i mokry, wtedy lepiej nad nim panuję.
Co do płócien, pracuję prawie wyłącznie w dużym formacie. Mniejszych używam tylko wtedy, gdy maluję w parku albo na dziedzińcu. Sam je napinam na sztalugi i gruntuję. Zawsze mam parę przygotowanych, ponieważ często pracuję nad kilkoma projektami równocześnie. Zabierając się zatem do pracy nad obrazem naturalnej wielkości, wyciskam pełną paletę farb w kolorach ziemi — żółta ochra, sjena palona, czysta umbra, czerwienie: indiańska i wenecka — oraz sięgam po jeden ze stu przygotowanych pędzli. Mógłbym najpierw szkicować, ale uznałem, że nie muszę. Zamierzałem wybrać metodę alla prima* i namalować całość od razu, w ciągu kilku godzin tworząc w pełni pokrytą powierzchnię. Odwzorowywanie dokładnego wyglądu czegoś przychodzi mi całkowicie automatycznie. Perspektywa, równowaga, iluzja trójwymiarowości — nauczyłem się ich wcześniej, niż wiedziałem, jak je wykorzystać. Rysowałem to, co widziałem, już w wieku ośmiu lat. Jako szesnastolatek potrafiłem wykonać dobry olejny portret przyjaciela w jedno popołudnie, a w jedną noc malowałem duże (metr dwadzieścia na metr osiemdziesiąt) płótno z realistycznie ukazanymi końmi, kowbojami, farmą... Decydujące znaczenie ma dla mnie prędkość pracy. Innymi słowy, osiągam najlepsze wyniki, gdy pracuję bardzo szybko. Jeśli przestaję myśleć na przykład o malowaniu trolejbusu zatłoczonego ludźmi, który zjeżdża z grzechotem ze wzgórza porośniętego smaganymi wiatrem drzewami, mogę bezpowrotnie stracić wyobrażenie obrazu oraz — że tak powiem — wen ę. Więc z energią zabieram się do pracy i pracuję, póki nie skończę. Mija półtorej godziny i, voila, trolejbus gotowy. A później, jeśli obraz mi się nie podoba, po prostu go wyrzucam. W każdym razie, czas równa się dla mnie wydajności. Jeśli zbyt długo nie mogę skończyć dzieła, wiem, że robię coś w nie* Alla prima (wł. — dosłownie: „od razu") — sposób malowania (zwłaszcza w technice olejnej) bezpośredni, szybki, bez podmalowania I zazwyczaj bez przygotowania rysunku. Obraz wykonany zostaje od razu.
właściwy sposób. Jest to dla mnie jedna z najpewniejszych oznak twórczego zabrnięcia w jakąś ślepą uliczkę. Pewien nauczyciel malarstwa (który sam był nie spełnionym malarzem), wielki miłośnik surowych abstrakcyjnych płócien Mondriana i Hansa Hofmanna, powiedział mi kiedyś, że powinienem złamać sobie prawą rękę. Albo dobrowolnie zacząć malować wyłącznie lewą. Nie posłuchałem go. Podobnie, gdyby powiedzieć młodemu śpiewakowi, który śpiewa w idealnej tonacji, że musi się nauczyć śpiewać poza tonacją, dzięki czemu jego głos zyska duszę. Mało który śpiewak zastosuje się do tej sugestii. Jak każdy malarz figuratywny, wierzę w sugestywność celnie odzwierciedlonego wizerunku. I w fundamentalną kompetencję, która równa się dla mnie fachowości. Moim zdaniem mądrość i magia dzieła przynoszą większy sukces niż tysiąc nie powiązanych ze sobą decyzji dotyczących kompozycji, oświetlenia, koloru. Dokładność odwzorowania wcale nie oddala nas od życia. Głupotą jest myśleć w ten sposób. A w moim przypadku niesamowitość wydaje się nieunikniona. Mimo że uważam się za malarskiego rzemieślnika, nikt nigdy nie nazwał mnie nudnym czy statycznym. Przeciwnie, określano mnie mianem artysty groteskowego, barokowego, romantycznego, surrealistycznego, nieumiarkowanego, napuszonego, szalonego. Oczywiście też wiele osób — chociaż nie chciałem przyznać tego przed Belindą — nazywało mnie artystą złowieszczym i erotycznym. Ale nigdy statycznym. Nigdy zbyt realistycznym. No dobrze. Zabrałem się do pracy. Nakreśliłem fale gęstych, złotych włosów dziewczyny, jej białą nocną koszulę i przepiękne małe stopki pod brzeżkiem sukni. Otoczyłem jej wizerunek wielkimi warstwami mrocznej umbry. Każdy ruch mi się udawał, koń na biegunach jak zawsze wyglądał świetnie, a jej mała rączka... W tym momencie zdarzyło się coś kompletnie nieoczekiwanego.
Zapragnąłem namalować ją nagą. Przez krótką chwilę rozważałem ten pomysł. Zadałem sobie pytanie: „Co Belinda robi na koniku w białej koszuli nocnej?" Po co, u diab ła, miała tam siedzieć? Belinda nie była Charlotte. Do tej pory malowałem przyzwoicie. Rzeczywiście, nawet bardziej niż przyzwoicie. Tym niemniej obraz wydał mi się osobliwie nieprzyzwoity. Najwyraźniej nie tędy droga. Zdjąłem sztalugę. Nie, to nie była ona, to nie była Belinda. Po czym, bez większego zastanowienia, odwróciłem do ściany płótna z Angeliką, które przygotowywałem do nowej książki. Przyłapawszy się na tym, roześmiałem się. — Nie patrz, Angeliko — powiedziałem. — Właściwie dlaczego, do diabła, nie spakujesz się i nie wyniesiesz stąd, moja droga? Jed ź sobie do Rainbow Productions w Hollywood. Rozejrzałem się. Nie widziałem potrzeby odwracać pozostałych płócien. Były groteskowe. Reporterzy często o nie pytali, ale nikt ich nigdy nie widział ani w żadnej książce, ani w galerii. Nie miały nic wspólnego z moimi opublikowanymi powieściami czy obrazami. A jednak wykonałem ich trochę przez te wszystkie lata. Ukazywały mój stary dom w Nowym Orleanie i otaczaj ącą ją Garden District, rozpadające się rezydencje, zagubione istoty w pokojach o odłażącej tapecie i popękanym tynku, miejsca nawiedzane przez gigantyczne szczury i karaluchy. Powodowały u mnie coś w rodzaju zawrotu głowy. Podobało mi się, gdy przychodzili tu przyjaciele i tracili oddech na widok tych obrazów. Wiem, że to dziecinne... Szczerze mówiąc, bujność Nowego Orleanu można zauważyć we wszystkim, co robię. Na wielu moich obrazach są kute żelazne płoty, kwiaty w przerażającej obfitości, nowoorleańskie niebiosa barwy fioletu prześwitujące przez sieci zielono ulistnionych konarów. A na tych ukrytych płótnach znajdują się prawdziwe dżungle, szczury i insekty zaś są gigantyczne. Zaglądają przez okna, krążą
ponad porośniętymi winoroślą kominami, wędrują wąskimi, tunelowymi alejkami dębowymi. Obrazy te wydają się wilgotne i mroczne, czerwień użyta w nich zawsze jest krwawa. Plama prawie. Moja tajemnica związana z nimi, to nigdy nie używać czystej czerni do malowania, ponieważ obrazy są już wystarczająco posępne. Maluję tego typu płótna, kiedy jestem w pewnym szczególnym nastroju. Podczas ich tworzenia czuję się, jakbym prowadził samochód z prędkością stu osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Dodam, że zazwyczaj jeżdżę najwyżej setką. Przez te dziwne obrazy moi przyjaciele dogadują mi czasem. — Jeremy poszedł do domu malować szczury. — Nowa książka Jeremy'ego będzie się nazywać Szczury Angeliki. — Nie, nie, nie, raczej Szczury Bettiny. — Albo Szczur w sobotni poranek. Moja agentka na Zachodnie Wybrzeże, Clair Ciarkę, weszła kiedyś do mojej pracowni, zobaczyła szczury i oświadczyła: „Mój Boże! Nie sądzisz chyba, że uda nam się sprzedać prawa do filmu związanego z nimi, prawda?" I natychmiast zeszła na dół. Mój pośrednik, Rhinegold, obejrzał je uważnie któregoś popołudnia i oświadczył, że od razu bierze przynajmniej pięć na wystawę. Trzy potrzebował do Nowego Jorku i dwa do Berlina. Był bardzo podekscytowany. Nie upierał się wszakże, gdy mu odmówiłem. — Nie uważam ich za dostatecznie znaczące — wyjaśniłem. Długo milczał, po czym skinął głową. — Kiedy wydadzą ci się wystarczająco znaczące, zadzwoń do mnie. Jakoś nigdy mi się nie wydały. Pozostały dziwacznymi wizjami, które malowałem z mściwą radością. Zawsze jednak wiedziałem, że kryją w sobie niepokojące piękno. Tyle że brakowało im sensu, przez co były amoralne. A może raczej strasznie niemoralne.
Jakiekolwiek ograniczenia zarzucano moim książkom, przyznam, że mają one znaczenie i są moralne. Posiadają temat i sens. Tyle o płótnach z karaluchami i szczurami. Nie musiałem ich odwracać do ściany, kiedy zacząłem malować nagą Belindę dosiadającą konia na biegunach. Zresztą, wcale nie uważałem, że malowanie jej aktu jest amoralne. Nie, wcale tak nie sądziłem. Zwłaszcza że nadal czułem na opuszkach palców jej słodki, kobiecy zapach. Kojarzyła mi się w tym momencie z nagością, dobrocią i słodyczą. Nie było w niej niczego niemoralnego i malowanie jej nago również takie nie było. Było wręcz dalekie od niemoralności. Nie miało też nic wspólnego z obrazami, na których umieszczałem szczury i karaluchy. Chociaż z drugiej strony coś się działo, coś dezorientującego i niebezpiecznego. Tak, w jakiś sposób niebezpiecznego dla Angeliki. Znieruchomiałem i rozmyślałem przez moment. Przyszedł mi do głowy ogromnie szalony pomysł i — rany! — potwornie mi się spodobał. Ależ mi się podobał! Pomysł i łączące się z nim poczucie zagrożenia. Może gdybym się zastanowił nad tą kwestią wystarczająco długo... Jednak dam sobie spokój i nie będę jej analizował. Teraz najważniejsze dla mnie stało się wyraźne wychwycenie cech charakterystycznych Belindy — łatwości, z jaką poszła ze mną do łóżka i szczerości, jaką okazywała podczas naszej miłości. Chodziło o nagość. Ta nagość dała jej siłę, szczerość i beztroskę. Nie powinna się jednak martwić o te obrazy, ponieważ nikt nigdy nie zobaczy żadnego z nich. Byłem pewny, że ją o tym zapewnię. Zaśmiałem się na myśl, co stałoby się z moją karierą, gdyby ktoś je zobaczył. Och nie, to było zbyt zabawne... Ale nie, nie, nigdy się do tego nie posunę. Ponownie bez najmniejszego wysiłku namalowałem jej twarz, odwzorowując ją z fotografii. Pracowałem podwójnie szybko, tak jak w przypadku moich „mrocznych" obrazów. Czułem się cudownie. Przesadzałem z farbami, kremowymi, gęstymi, błysz-
czącymi... Podobieństwo Belindy było niemal rażące, mój pędzel pędził po szczegółach. Idealny obraz powstawał bez żadnych przeszkód. Malując jej ciało, mogłem się oczywiście odwoływać jedynie do wspomnień. Doskonale pamiętałem piersi nieco zbyt duże jak na drobne kształty dziewczyny, małe, jasnoróżowe sutki oraz niewielką kępkę włosów łonowych w odcieniu szarego blondu, nie więcej iż dyskretny mały trójkącik. Tu mogły się pojawić drobne nieścisłości. Jednakże najtrudniejsza do ukazania okazała się twarz. Twarz, która miała charakter. Przypomniałem sobie na nowo krągłość nagich ramion Belindy, doskonały łuk jej łydek. Pamiętałem, jak się czułem, gdy dotykałem jej ciała. I gdy całowałem je. Tak, malowanie szło mi wprost znakomicie. Około dwunastej miałem prawie kompletne gigantyczne płótno przedstawiające dziewczynę i konia. Byłem tak podniecony, że przez jakiś czas nie mogłem podjąć pracy, więc zrobiłem sobie przerwę — napiłem się kawy, zapaliłem papierosa, pospacerowałem. Tuż przed dwunastą dopełniłem ostatnich szczegółów. Teraz koń wyglądał równie doskonale jak modelka. Uchwyci łem jego rzeźbioną grzywę, błyszczące nozdrza, uzdę ze sztucznymi klejnocikami i odpryski złotej farbki. Dzieło się dokonało, obraz był całkowicie kompletny. I był tak fotograficznie wręcz realistyczny jak wszystkie moje obrazy. Belinda siedziała w przyćmionym spiżowym Rembrandtowskim świetle, fantasmagorycznie żywa, a równocześnie subtelnie wystylizowana choćby przez fakt, że zadbałem o każdy szczegół. Płótno nie wyglądałoby lepiej, nawet gdyby rzeczywiście pozowała mi do niego nago. Było wspaniałe. Ukazywało prawdziwą Belindę — nastolatkę, która kochała się ze mną dwukrotnie, najwyraźniej dlatego, że tego pragnęła... A teraz siedziała tam naga, patrzyła na mnie i niemo pytała: „No i co?" „Dlaczego, ilekroć mnie dotykasz, trapią cię tak wielkie wyrzuty sumienia?"
„Ponieważ wykorzystuję cię, moja droga. Ponieważ artyści zawsze wszystko i wszystkich wykorzystują". Kiedy wróciłem z kolejnej wyprawy do Haight następnego popołudnia, znalazłem w skrzynce pocztowej karteczkę: „Byłam, poszłam — Belinda". Po raz pierwszy w całym moim życiu prawie rozbiłem pięścią ścianę. Natychmiast włożyłem klucze od domu do koperty, napisałem na kopercie jej imię i wsunąłem do skrzynki. Belinda na pewno nie przeoczy koperty. Oczywiście, ktoś inny mógłby znaleźć klucze i splądrować dom. Nie dbałem o to. Drzwi strychu, gdzie miałem pracownię, i tak były wyposażone w dodatkowy, mocny zamek, podobnie jak te w suterenie prowadzące do ciemni. Resztę złodzieje mogli sobie wziąć. Gdy do dwudziestej pierwszej nie przyszła ani nie zadzwoniła, na nowo zabrałem się do pracy. Na następnym obrazie Belinda klęczała naga obok domku dla lalek. Przez jakiś czas malowałem dziewczynę, potem domek. Jak zwykle sporo czasu zabierało odtworzenie gontowego dachu mansardowego, piernikowych okienek, koronkowych firanek. Szczegóły te były równie ważne jak Belinda. Później musiałem popracować nad jej otoczeniem — tłem z zakurzonymi zabawkami, brzegiem aksamitnego tapczanu, kwiecistą tapetą. Gdy poranne światło pojawiło się w oknach strychu, dzieło było ukończone. Wydrapałem datę na mokrej olejnej farbie paletowym nożem, wyszeptałem: „Belindo" i zapadłem w sen na łóżku polowym pod płonącym porannym słońcem, zbyt zmęczony, by zrobić cokolwiek z wyjątkiem przykrycia głowy poduszką.
56 Ostatnie ważne przyjęcie podczas zjazdu księgarzy zostało zaplanowane na ten właśnie wieczór w pewnym starym malowniczym hotelu na górskim stoku w Sausalito. Wydawano oficjalną kolację na cześć Alexa Clemenetine'a. Miał tam promować autobiografię, którą— co z dumą podkreślał — napisał sam, bez pomocy wynajętego pisarza. Po prostu musiałem się tam znaleźć. Alex był moim najstarszym przyjacielem. Grał główne role w najpopularniejszych filmach, jakie nakręcono według historycznych powieści mojej matki, Evelyn i Karmazynowy Mardi Gras*. Przeżyliśmy przez te lata wiele dobrego i złego, a stosunkowo niedawno poznałem go z moją literacką agentką, jak również moim wydawcą. Parę tygodni temu zaoferowałem się, że zabiorę go spod hotelu Stanford Court i zawiozę przez zatokę na przyjęcie w Sausalito. Na szczęście utrzymywała się ciepła, bezchmurna pogoda, której na pewno zazdrościli nam nowojorczycy, Alex zaś — siwowłosy, opalony na brąz i nienagannie ubrany — zalał nas zwykłymi kalifornijskimi nowinkami, czyli przerażającymi opowieściami o morderstwach, samobójstwach, transwestytach i szaleństwie w Tinseltown. Oczywiście, widział Ramona Novarro zaledwie na dwa dni przed jego śmiercią z rąk ulicznych męskich dziwek, rozmawiał z Marilyn Monroe raptem na kilka godzin przed jej samobójstwem, wbiegł do Sala Mineo na noc przed jego zamordowaniem, kusiła go anonimowa piękność na pokładzie jachtu Errola Flynna, był w holu London Dorchester, kiedy ambulans zabierał do szpitala Liz Taylor z rozpoznaniem zapalenia p łuc, od którego * Mardi Gras (fr. — dosłownie: „tłusty wtorek") — ostatki, ostatni wtorek przed Popielcem, ostatni dzień karnawału. W USA — przedwielkopostny karnawał, obchodzony tradycyjnie szczególnie entuzjastycznie w Nowym Orleanie.
mało nie umarła, i „prawie poszedł" na przyjęcie do domu żony Romana Polańskiego, Sharon Tate, akurat tej nocy, gdy włamał się tam gang Charlesa Mansona i zmasakrował wszystkich obecnych. Wybaczaliśmy mu wszystkie „nieścisłości" z powodu niezliczonych autentycznych historyjek, które opowiadał o ludziach naprawdę sobie znanych. Jego kariera trwała już czterdzieści lat, od pierwszej dużej roli w towarzystwie Barbary Stanwyck aż po regularny udział w nowej wieczornej operze mydlanej pod tytułem Szampański lot, w której partnerowała mu niepowtarzalna gwiazdka filmu erotycznego, Bonnie. Szampański lot był hitem sezonu. I wszyscy chcieli słuchać 0 Bonnie. W latach sześćdziesiątych ta Teksanka podbiła Paryż. Była wysoką, piękną brunetką z Dallas, która została wówczas królową francuskiej Nowej Fali wraz z Jean Seberg i Jane Fondą. Seberg umarła, Fonda dawno temu wróciła do domu, a Bonnie pozostała w Europie. Po latach kręcenia marnych hiszpańskich i włoskich filmów, które ze względów obyczajowych nie miały najmniejszych szans na otwartą dystrybucję w Stanach, żyła gdzieś tam w odosobnieniu tak jak Brigitte Bardot. Aż do serialu Szampański lot. Zanim zniknęła, zagrała w wielu ostrych, niemal pornograficznych filmidłach o jednoznacznych tytułach. Z powodu Głębokiego gardła, Za zielonymi drzwiami, Diabła i panny Jones zapomniano o wysmakowanych, często zupełnie niegłupich filmach erotycznych, które Bonnie — podobnie jak Bardot i inne ówczesne gwiazdy — nakręciła w latach sześćdziesiątych. Wszyscy przy stole przyznali, że pamiętają tamte stare filmy i uwielbiają je. Bonnie, ciemnowłosa piękność z rysów przypominająca Marilyn Monroe, w tych filmach popatrywała zza dużych okularów z rogowymi oprawkami, przemawiając słabym francuskim z angielskim akcentem o egzystencjalizmie i egzystencjalnym niepokoju do zimnych, bezdusznych europejskich kochanków,
którzy ją zniszczyli. Monica Vitti nigdy nie była bardziej zagubiona, Liv Ullmann smutniejsza, Anita Ekberg — bardziej zmysłowa. Wymieniliśmy wspomnienia o małych artystycznych kinach, w których widzieliśmy te filmy, o kafejkach, w których je później omawialiśmy. Bonnie, Bardot, Deneuve — to były aktorki aprobowane przez intelektualistów. Kiedy rozbierały się przed kamerą, nazywano je odważnymi. Nie było w tym żadnej per-wersji ani wyuzdania. Czy obecnie istniała choć jedna aktorka porównywalna z dawnymi gwiazdami? Niektórzy nadal posiadali numer „Playboya", w którym Bonnie po raz pierwszy pojawiła się jedynie w swoich okularach z rogowymi oprawkami. Ktoś wtrącił, że „Playboy" zamierza wznowić te fotki. Wszyscy pamiętaliśmy też słynną reklamę Bonnie dla Midnight Mink — z futrem rozpiętym z przodu aż do samego dołu. I wszyscy ze wstydem przyznaliśmy się, że przynajmniej raz włączyliśmy głupkowaty serial z życia wyższych sfer, czyli Szampański lot, aby rzucić okiem na Bonnie. A Bonnie w wieku lat czterdziestu była wciąż pierwsza klasa. I chociaż jej nieliczne hollywoodzkie filmy poniosły klęskę, aktualnie brylowała na stronach czasopism „People" i „National Enquirer" wraz z Joan Collins z Dynastii i amantem z Dallas, I .arrym Hagmanem. Jej biografie w miękkiej oprawie można było kupić w każdym markecie. Laleczki o wyglądzie Bonnie sprzedawano w sklepach z pamiątkami. Serial znajdował się w pierwszej dziesi ątce programów o największej oglądalności. Ponownie wprowadzano do kin jej stare filmy. Bonnie o magnetycznym uroku! Teksańska Bonnie! Cóż, Alex trzymał ją w ramionach po południu w zeszły poniedziałek. Nazywał ją „kochaną dziewczyną" i potwierdził, że naprawdę potrzebowała rogowych okularów, gdyż bez nich nie widziała nawet na pół metra. Tak, czytała przez cały czas, ale już nie Sartre'a, Kierkegaarda, Simone de Beauvoir czy inne „durne starocie". Teraz czytywała kryminały. Była od nich wręcz uzależniona. Skończyła też z piciem, producenci kazali jej odstawić
alkohol, jak również narkotyki. A w ogóle kto opowiadał o niej takie kłamstwa? I może przestalibyśmy naskakiwać na Szampański lot? Alex stwierdził, że gra w tym serialu stanowi dla niego największą przyjemność od lat. Zagrał w siedmiu odcinkach i obiecano mu udział jeszcze w kilku. To był prawdziwy zastrzyk adrenaliny dla jego kariery. Wieczorne opery mydlane przywracały widzom wielu zapomnianych już wspaniałych aktorów: Johna Forsythe'a, Jane Wyman, Mela Ferrera, Lanę Turner. Jak możemy tego nie doceniać?! Okej, okej. Zebrani pragnęli jednakże jakiegoś smakowitego kąska o Bonnie. Wszyscy pytali Clementine'a, co wie na temat zdarzenia z ubiegłej jesieni, kiedy to Bonnie pomyliła swego nowego męża, producenta Szampańskiego lotu, Marty'ego Moreschiego, z włamywaczem i wpakowała biedakowi pięć kulek w ich sypialni w Beverly Hills. Nawet ja zwróciłem uwagę na tę historię w wiadomościach. Zachęcaliśmy Alexa: „Daj spokój, na pewno coś wiesz". Potrząsnął głową. Bonnie była ślepa jak nietoperz, mógłby przysiąc. Na planie Szampańskiego lotu ona i Marty zachowywali się jak papużki nierozłączki. A Marty? No cóż, był reżyserem, producentem, scenarzystą Szampańskiego lotu. Wszyscy go kochali. Nic więcej Alex nie wiedział albo też nie chciał nam powiedzieć. Gderaliśmy, że buja i jego lojalność wobec producentów serialu wynika z najzwyczajniejszej nadziei na dalszy angaż. Clementine zapalczywie zaprotestował. Poza tym, najlepsza była stara opowieść o tym, jak Bonnie upolowała ojca dla swojego dziecka, gdy jeszcze była gwiazdą międzynarodowego kina. Czy słyszeliśmy tę historię? Gdy Bonnie zdecydowała się na dziecko, zaczęła się rozglądać za idealnym mężczyzną. Najprzystojniejszym, jakiego zobaczyła, był blondyn o niebieskich oczach: fryzjer, George Gallagher, bardziej znany jako G.G. Metr dziewięćdziesiąt trzy i „zapierający
dech w piersiach wygląd — aż po ostatni szczegół anatomii". Wielu z nas pokiwało głowami. Widzieliśmy go w reklamie szamponu. A nowojorczycy znali doskonale jego salon. Trzeba było w nim rezerwować termin na trzy miesiące wcześniej. Jedyny kłopot z G.G. polegał na tym, że facet był gejem, absolutnie zdeklarowanym i nieuleczalnym gejem, tego rodzaju mężczyzną, który nigdy w życiu nie przespał się z kobietą. W gruncie rzeczy, seks niemal wyłącznie kojarzył mu się z — „wybaczcie mi niesmaczne detale" — uległym klękaniem przed ostrym partnerem odzianym w skórę i czarne wojskowe buciory. Bonnie zaprosiła G.G. do swojego apartamentu w paryskim Ritzu, gdzie poiła go winem z dobrego rocznika i karmiła smakołykami. Jej limuzyna zawoziła go i przywoziła z pracy na Polach Elizejskich. Poza tym Bonnie na okrągło współczuła George'owi z powodu jego problemów seksualnych. Wszystko najwyraźniej daremnie, aż przypadkowo trafiła na jego czuły punkt. Tym czułym punktem były sprośne pogawędki. Naprawdę sprośne i mocne. Gdy obrzucała G.G. inwektywami, facet zapominał, że Bonnie jest kobietą. W ten sposób go podnieciła. Szepcząc mu przez cały czas w ucho o kajdankach, skórzanych buciorach, czarnych pejczach i czarnych członkach, zaciągnęła go do łóżka i „robili to" przez całą noc, a potem zabrała go w podróż i „robili to" po całej Hiszpanii, gdzie Bonnie kręciła swój ostatni duży przebój: Śmierć w słońcu. Gallagher zajmował się przy okazji jej włosami, makijażem i doborem strojów, a ona bombardowała jego uszy świństwami. Sypiali w jej przebieralni... Kiedy jednak Bonnie upewniła się, że „zrobili" dziecko, wcisnęła George'owi w rękę bilet na samolot do Paryża, podziękowała mu i pocałowała go na pożegnanie. W dziewięć miesięcy później G.G. dostał widokówkę z Dallas w Teksasie i fotokopię aktu urodzenia dziewczynki, na którym został wpisany jako biologiczny ojciec. Dziecko było przepiękne. — A jak wygląda teraz? — Lepiej nie pytajcie! Ale poważnie mówiąc, dziewczynka jest małą laleczką, na-
prawdę cudowną. Alex widział ją na festiwalu w Cannes w zeszłym roku właśnie podczas tego lunchu na tarasie Carltona, gdzie Marty Moreschi — polując na gwiazdy do serialu Szampański lot — „odkrył na nowo" kobietę, która wkrótce została jego żoną, jedyną i niepowtarzalną Bonnie. Jeśli zaś chodzi o G.G., ojcostwo mu się spodobało i ścigał Bonnie po całej Europie tylko po to, by sp ędzić z córeczką pięć minut tu czy tam, dać jej pluszowego misia i zrobić parę fotek na ścianę swojego salonu fryzjerskiego, aż w końcu Bonnie miała tego dość i kazała swoim prawnikom przegonić Gallaghera z Europy. W ten sposób G.G. otworzył swój fantastyczny salon w Nowym Jorku. — Opowiedz nam następną ploteczkę, Aleksie. Jednak wraz z upływem wieczoru, kiedy opowieści stawały się coraz pikantniejsze i coraz zabawniejsze, a Alex — coraz bardziej pijany, wyszła na jaw interesująca prawda, że ani jedna z tych soczystych anegdot nie trafiła do autobiografii Clementine'a. Bo Alex nie chciał zranić żadnego ze swoich przyjaciół. Wysłuchaliśmy zatem bestsellera, jakiego nikt nigdy nie przeczyta. Nic dziwnego, że Jody — moja ukochana agentka i specjalistka od reklamy — oraz Diana, redaktorka Alexa, siedziały nad nietkniętymi drinkami i gapiły się w stół w sposób zdecydowanie katatoniczny. — Chcesz powiedzieć, że nic z tego nie znalazło się w jego książce?! — spytałem szeptem Jody. — Ani jedno słowo. — Co zatem tam jest? — Nawet nie pytaj ! Wytrzeźwiałem po trzech filiżankach kawy, poszedłem do budki telefonicznej i zadzwoniłem do domu, mając nadzieję, że Belinda znalazła klucze i weszła albo że zadzwoniła i zostawiła wiadomość na sekretarce. Niestety, ani jedno, ani drugie. Zamiast tego odsłuchałem
wiadomość od mojej eks-żony Celii z Nowego Jorku, która w sześćdziesiąt sekund, albo i mniej, przekazała mi, że natychmiast musi ode mnie pożyczyć pięćset dolarów. Ostatecznie wyruszyłem w drogę powrotną z Alexem i prawie od razu, przekrzykując wiejący nad otwartym kabrioletem wiatr, pokłóciliśmy się w kwestii powodów, dla których nie umieścił on tych smakowitych historyjek w swojej autobiografii. — Ale co z tymi pikantnymi, które nikogo nie ranią? — upierałem się bez końca. — Zapomnij o Bonnie i George'u Fryzjerze, czy jak mu tam... Ale przecież ty wiesz wszystko... Takie opowieści... — Zbyt duże ryzyko — przerwał mi, potrząsając głową. — Poza tym ludzie nie chcą prawdy. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja. — Aleksie, jesteś nie na czasie — stwierdziłem. — Obecnie ludzie tak bardzo pragną prawdy, jak łaknęli kłamstw w latach pięćdziesiątych. Nie można już nikomu — absolutnie nikomu! — zniszczyć kariery jakimś małym skandalem. — Diabła tam, nie można — odburknął. — Ludzie rzeczywiście potrafią teraz wchłonąć trochę błota, z którym nie chcieli mieć wcale do czynienia przed laty. Ale to musi być właściwe błoto we właściwej mierze. Mamy do czynienia jedynie z nowym kompletem iluzji, Jeremy. — Nie wierzę w to, Aleksie. Uważam twój osąd nie tylko za objaw cynizmu, lecz także za efekt utraty zmysłu obserwacji. Powiem ci, że świat jest obecnie zupełnie inny. Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte zmieniły wszystkich, nawet mieszkańców małych miasteczek, którzy nigdy nie słyszeli o rewolucji seksualnej. Idee tamtych czasów podniosły poziom sztuki popularnej o poziom wyżej. — O czym ty, do cholery, gadasz, Walker?! Oglądałeś ostatnio telewizję? Wierz mi, że Szampański lot jest dla mnie zwykłym śmieciem. To zaledwie marna podróbka Peyton Place z lat pięćdziesiątych. Zmieniły się jedynie fryzury.
Uśmiechnąłem się. Niecałą godzinę temu Alex w zaparte bronił tego serialu. — Okej, może i tak — odparłem. — Jednakże każdy telewizyjny serial może dziś dotykać takich problemów jak kazirodztwo czy prostytucja... Tematów tabu, których nikt nie odważyłby się nawet tknąć dwadzieścia lat wcześniej. Dziś ludzie nie wpadają w panikę, kiedy mowa o seksie, nawet jeśli jest to seks, powiedzmy, tradycyjnie piętnowany. Powszechnie wiadomo, że mnóstwo hollywoodzkich gwiazd to homoseksualiści. — Tak, i wybaczyli tę „słabość" Rockowi Hudsonowi, ponieważ umarł na raka, podobnie jak wybaczyli Marilyn Monroe, że była królową seksu, ponieważ zapadła w „wielki sen". Seks — tak, tyle że musi się on łączyć ze śmiercią i cierpieniem, dzięki czemu zyskuje podtekst moralny. Spójrz na paradokumenty i seriale o policjantach. Powiem ci coś... To nadal jest seks i śmierć... Dokładnie tak samo jak zawsze. — Aleksie, ludzie wiedzą, że gwiazdy bywają pijakami, że tak jak Bonnie mają nieślubne dzieci. Przeszliśmy długą drogę od czasów, kiedy wypędzono z Hollywood Ingrid Bergman tylko za to, że urodziła dziecko włoskiemu reżyserowi, z którym nie miała ślubu. — Mylisz się. Może na jakiś czas ludzie naprawdę się otworzyli. .. w czasach „dzieci-kwiatów", teraz wszakże sytuacja znowu się cofnęła, o ile rzeczywiście kiedykolwiek była pozytywna. Tak, mamy geja w Szampańskim locie, w końcu szlak w tej materii przetarła Dynastia... Ale zgadnij kto go gra? Oczywiście, że heteroseksualista. W dodatku jego postać nie jest zbyt znacząca ani rozbudowana i na milę można poczuć lizol, którym czyszczą wszystko wokół niej. Właściwe błoto we właściwej mierze, mówię ci. Trzeba zachowywać proporcje równie starannie jak w przeszłości. — Nie zgadzam się z tobą. Uważam, że mogłeś nafaszerować swoją książkę prawdą, a twoi fani nie przestaliby kochać ani ciebie, ani ludzi przez ciebie opisanych. Poza tym, to jest twoje
życie, Aleksie, widziałeś to wszystko i możesz się do tego publicznie przyznać. — Nie, Jeremy — odrzekł. — To jest inna rola, która nazywa się aktor-pisarz. — Brzmi to jak chłodna kalkulacja. — Nie, po prostu fakt. Dałem ludziom dokładnie to, czego oczekiwali, czyli postąpiłem jak zwykle. Przeczytaj tę książkę. Jest cholernie dobra. — Bzdura — warknąłem. Zaczynałem się denerwować. Zjechaliśmy z mostu, przejechaliśmy autostradą obok upiornego Palące of Fine Arts i wjechaliśmy do miasta, dzięki czemu nie musiałem już tak głośno krzyczeć. — A nawet jeśli masz rację, Aleksie, opowieści, które snujesz, są znakomite. Literacko dopracowane, a równocześnie stanowią doskonałą rozrywkę. Prawda zawsze daje siłę artyzmowi. Sztuka, która opiera się na prawdzie, jest najlepsza. Musi tak być, bo inaczej rzecz z daleka zalatuje fałszem. — Słuchaj, Jeremy, ty piszesz książki dla dzieci. Są słodkie, budujące, piękne... — Mnie przyprawiają o mdłości. Ale przypadkowo, Aleksie, są dokładnie takie, jakie chcę, żeby były. Są dla mnie prawdą. Czasami żałuję, że tak jest. Lecz cóż, to najlepsze, co mogę z siebie dać, niczego nie ukrywam ani nie kamufluję. — Doprawdy? Jeremy, znam cię od lat. Potrafisz namalować wszystko, co tylko zechcesz, i co robisz? Tworzysz kolejne dziewczynki w domach nawiedzonych przez duchy. Fakt, być może rysujesz je, ponieważ się świetnie sprzedają... — Nieprawda, Clementine! I wiesz o tym! — Rysujesz je, ponieważ masz czytelników i chcesz, by cię kochali. Nie mów mi o prawdzie, Jeremy. Prawda nie ma z tym nic wspólnego. — To nie tak. Mówię tylko, że ludzie kochają nas bardziej, kiedy jesteśmy prawdziwi w tym, co robimy — wtrąciłem, zaczynając się irytować. — Rzeczywiście tak sądzę. Gwiazdy pi-
szą teraz w książkach o swoich romansach, a publika pochłania te opowieści, ponieważ są autentyczne. — Nie, synu, nie — upierał się. — Gwiazdy piszą tylko o niektórych romansach. Doskonale wiesz, o co mi chodzi. Przez moment panowało grobowe milczenie. Po chwili Alex znowu się roześmiał, po czym przyjacielsko ścisnął moje ramię. Wiedziałem, że powinniśmy spuścić z tonu. — Daj spokój, Walker... Jednakże nie potrafiłem odpuścić. Zbyt mocno mnie dręczyło, że Alex zarzucił nas podczas kolacji tymi wszystkimi opowieściami i żadnej nie umieścił w książce. A ja sam? Co, u diabła, powiedziałem temu reporterowi dwa dni wcześniej na promocyjnej kolacji? Że napisałem W poszukiwaniu Bettiny, gdyż pragnęli tego ode mnie czytelnicy. Czy aby naprawdę takie były powody stworzenia tej powieści? Ta myśl coraz częściej mnie nawiedza, by nie powiedzieć, że prześladuje. Może zresztą sobie na to wszystko zasłużyłem. Czułem, że dotykamy pewnej ważnej kwestii, która łączyła się, cholera, z krytyką całego mojego życia. Ale byłem może trochę zbyt pijany i trochę zbyt zmęczony, żeby naprawdę to dostrzec. — Och, sam nie wiem, co dziś we mnie wstąpiło... — mruknąłem. — Powiem ci jednak, że gdybyś umieścił wszystko, co wiesz, w swojej książce, miałbyś murowany hit. Może nawet nakręciliby na jej podstawie film. — I tak zrobią z niej film, Jer — zarechotał Alex. — Mamy już dwie poważne oferty. — No już dobrze, dobrze — odparowałem. — Pieniądze, zyski, oglądalność, wszystkie te bzdury. Nie chcę o tym słuchać! Zamierzam właśnie namalować kilka obrazów, za które nie dostanę ani grosza! — Ale równocześnie sprzedajesz wytwórni filmowej swoją małą Angelikę... czy jak jej tam? Nieważne. Posłuchaj, synu, odkąd wydałeś W poszukiwaniu Bettiny, nazywają cię geniuszem. Widziałem taki plakat w centrum. W centrum, Jeremy!
1 nie była to witryna księgarni dla dzieci. Geniuszem, Jeremy! Przyznaj mi się. Widziałem też recenzję w „Time'sie". — Pieprz to! Coś jest jednak nie w porządku, Aleksie. Coś jest ze mną nie w porządku i dlatego się z tobą spieram. Naprawdę nie w porządku. — Ach, daj spokój, Jeremy, obaj mamy niezłego farta — wycedził. — Zawsze tak było. Piszesz dla dziewczynek i jeśli będzie trzeba, skłamiesz dla nich. Doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. — Nie ponoszę winy za to, że moje książki są budujące i słodkie. Na litość boską, zdecydowałem, że takie będą! Dajesz spokój obsesjom, gdy jesteś artystą, cholera jasna! — Okej, okej, okej! — powiedział. — Ale poczekaj sekundkę, mądralo. Pozwól, że ci dam idealny powód, dla którego nie mogę opowiadać prawdziwych historii. Chciałbyś na przykład, żebym powiedział wszystkim, iż kiedy twoja matka umierała, napisałeś za nią jej ostatnie dwie powieści? Milczałem. To był cios poniżej pasa. I to mocny. Zatrzymaliśmy się na światłach przy Van Ness i California Street. Na pustym skrzyżowaniu panowała absolutna cisza. Wiedziałem, że patrzę wilkiem na ulicę przed sobą, na pewno tak patrzyłem... Niestety, nie potrafiłem nawet zerknąć na Alexa. — Nie miałeś pojęcia, że o tym wiem, nieprawdaż? — spytał niewinnie. — Tak, wiem, że napisałeś dosłownie każde słowo zarówno Alei Świętego Karola, jak i Karmazynowego Mardi Gras'? Włączyłem pierwszy bieg i wykonałem niedozwolony skręt w lewo w California Street. Alex był prawdopodobnie moim najbliższym przyjacielem, ale... nie, nie wiedziałem, że dzieli ze mną ten stary sekret. — Jak się dowiedziałeś? Wydawcy ci o tym powiedzieli? — spytałem. Miałem na myśli wydawców mojej matki sprzed dwudziestu pięciu lat, którzy zapewne już się wycofali z zawodu albo wymarli. — Nigdy nie słyszałem, żebyś o tym opowiadał — ciągnął Alex, ignorując moje pytanie. — Nigdy! Ale napisałeś je obie,
ponieważ twoja matka była zbyt chora i za bardzo cierpiała, żeby pisać. A krytycy uznali te powieści za jej najlepsze. I nigdy nikomu nie wyjawiłeś tej tajemnicy. — Matka stworzyła szkice obu powieści i charakterystykę postaci. — Próbowałem się bronić. — Na pewno, prawda jak cholera — zaperzył się. — Czytałem jej codziennie napisane rozdziały. Wszystko nadzorowała. — Och, tak, jasne i martwiła się, że zostawia ci tyle rachunków za leczenie. — Gdy jej czytałem, nie myślała o bólu — wyjaśniłem. — Tego właśnie pragnęła. — A ty tego chciałeś? Napisać dwie świetne powieści i wydać pod jej nazwiskiem? — Aleksie, robisz wielkie halo z czegoś, co naprawdę nie ma już znaczenia. Moja matka nie żyje od dwudziestu pięciu lat A poza tym, kochałem ją. Zrobiłem to dla niej. — Tyle że te książki są w każdej amerykańskiej bibliotece — podjął. — A Karmazynowe Mardi Gras prawdopodobnie co tydzień nadaje późno w nocy któraś z telewizji. — Och, daj spokój, Aleksie. Cóż ten fakt ma wspólnego z... — Jest bardzo na temat, Jeremy, i wiesz to. Nigdy nie powiesz o tym nikomu przez wzgląd na dobre imię matki Ta jej biografia... Co to było? Czytałem ją parę lat temu i nie było w niej ani słowa o tej historii. — Popularny szmelc. — Jasne. I powiem ci, na czym polega prawdziwa tragedia Jeremy. To jest może najlepsza historia, jaką mógłbym opowiedzieć o twojej matce. Być może jedyna historia ojej całym życiu warta opowiedzenia. — Widzę, że teraz przyjmujesz mój punkt widzenia. Zgadza się? — spytałem. Obróciłem się ku niemu i obrzuciłem go piorunującym spojrzeniem. — To ci właśnie próbuję powiedzieć Aleksie. Prawda jest tam, gdzie jej miejsce, niech to diabli! — Nie wrzeszcz, dobra? I skoro prowadzisz, patrz na drogę.
— W porządku, ale to jest mój cholerny punkt widzenia — powtórzyłem, po czym znów krzyknąłem: — Prawda jest na sprzedaż. Wjechaliśmy na podjazd hotelu Stanford Court. Poczułem ulgę, że nasza wspólna jazda prawie dobiegła już końca. Byłem przerażony i przygnębiony. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w domu. Albo iść szukać Belindy. Ewentualnie straszliwie si ę upić z Alexem w jakimś barze. Zatrzymałem samochód. Clementine nie ruszył się. Potem wcisnął zapalniczkę pod tablicą rozdzielczą i wyjął papierosa. — Wiesz, stary, że cię kocham — rzucił. — Jak cholera! Poza tym, kto dba o tę historię? Możesz ją wszystkim opowiedzieć. Mówiąc to, poczułem jednakże lekkie ukłucie w sercu. Sekret mojej matki. Cholerny sekret mojej matki. — Twoje małe czytelniczki utrzymują cię w stanie młodości i niewinności. — Och, co za bzdura — mruknąłem. Roześmiałem się, lecz czułem, że sytuacja jest niewesoła. Pomyślałem o Belindzie, o mojej ręce, którą wkładałem pod nocną koszulę Charlotte i o dotyku gorącego, jędrnego szczupłego uda Belindy. Obraz nagiej Belindy. Czy to była prawda? Czy to było na sprzedaż? Poczułem się jak głupiec. Byłem wyczerpany. Jechać do domu, poczekać, aż Belinda zadzwoni lub przyjdzie, a później zdjąć z niej ubranie. Położyć ją na pogniecionej flanelowej nocnej koszuli w łóżku z baldachimem, ściągnąć jej obcisłe figi i wejść w nią łagodnie i delikatnie... niczym w nową małą rękawiczkę... — Wiesz, to twoja matka zdradziła mi, że napisałeś za nią te książki — przerwał moj ą zadumę Alex. Mówił już prawie tak głośno jak podczas kolacji. Światła, akcja, kamera. Czułem, jak odpręża się na fotelu. — I nie dodała, że mam zachować tę informację w sekrecie. — Potrafiła na kilometr rozpoznać dżentelmena — mruknąłem pod nosem, patrząc na niego badawczo.
Uśmiechnął się i wypuścił dym. Wciąż był atrakcyjnym mężczyzną, mimo że dobiegał już siedemdziesiątki. Jego siwe włosy były nadal gęste, ułożone w nieskazitelny styl Cary'ego Granta Dodatkowe kilogramy, które zyskał przez te lata, nosi ł z powag ą i w naturalny sposób - jak gdyby inni ludzie byli po prostu trochę z szczupli. Poza tym, miał idealne zęby i idealna opaleniznę. — To stało się tuż po premierze Karmazynowego Mardi Gras — oświadczył, mrużąc oczy i kładąc mi rękę na ramieniu -Chcieliśmy, żeby poleciała do Kalifornii, pamiętasz? Nie mogła się wtedy tam udać, gdyż była już zbyt chora, więc ty poleciałeś za mą, a później ja odwiedziłem ją w Nowym Orleanie. — Nigdy tego nie zapomnę. — Jeremy, nie wiesz nawet, jak niesamowita była ta moja wyprawa na Południe. — Bardzo ci współczuję. — Zajechałem przed gigantyczny stary dom w kolorze ró ż na Alei Świętego Karola. Wszystkie ciemnooliwkowo-zielone okiennice zamknięte, a płot kołkowy z trudem podtrzymywał oleandry przed upadkiem na frontowy chodnik. Trzeba było nas dwóch, aby pchnąć kutą, żeliwną furtkę. — Tak, nasz dom faktycznie robił wrażenie — rzuciłem — A potem wszedłem w ten ciemny, zimny korytarz zobaczyłem głowę srogiego pirata z brązu na świerkowym słupku oraz duży ponury obraz olejny tego, jak mu tam, Roberta E. Lee... — Lafayette'a — podpowiedziałem. — ...Do sufitów było chyba ze cztery i pół metra, Jeremy a stare cyprysowe deski podłogowe były ogromne. Wchodziłem i wchodziłem po schodach w stylu z domu Scarlet 0'Hary Elementy starej gazowej instalacji świetlnej ciągle tkwiły na ścianach. — Nie działały. — ...I tylko jeden maleńki żyrandol wisiał w górze kory-
— Wymiana tych maleńkich żarówek była istną mordęgą. — ...A Cynthia Walker leżała w tej przepastnej sypialni od frontu. Rany, Jeremy, jaka tam była tapeta! Stara tapeta ze wzorem złotych liści! Każdy dekorator wnętrz oddałby wszystko, aby dostać w swoje ręce ten zabytkowy papier. A ogród... Gdy człowiek wyglądał przez otwarte listewki żaluzji, czuł się jak w domku na drzewie. Tylko dębowe gałęzie i zielone liście. Jeśli wyjrzałeś od frontu, ledwie mogłeś dostrzec ruch na ulicy, raczej tylko kolorowe plamki i kontury starego drewnianego tramwaju pędzącego po szynach. Wydawał ryk, który skojarzył mi się z szumem w muszli. — Napisz kolejną książkę, Aleksie. Niech to będzie opowieść o duchach. — Twoja matka leżała w wielkim staroświeckim łóżku, obok stały butle z tlenem... Butle z tlenem w samym środku pokoju oblepionego złotą tapetą i zastawionego mahoniowymi meblami. Pamiętam dużą komodę... Zgadza się? ...z wygiętymi nóżkami w stylu królowej Anny. I jedną z tych starych francuskich ozdobnych szaf z lustrzanymi drzwiami... — Nafaszerowaną kulkami na mole. — Nie możesz sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobił na mnie ten pokój. Wszędzie stały książki w twardych oprawach, fotografie i pamiątki. I te brzęczące dzwoneczki wiatrowe, ponure mosiężne dzwoneczki... — Prawdę mówiąc, były szklane... — ...I ta maleńka kobieta, ta drobna kruszynka, siedząca prosto, wsparta na stosie haftowanych poduszek. — Jedwabnych. — Tak, jedwabnych. Nosiła lawendową podomkę, Jeremy, również z jedwabiu. Piękna rzecz... 1 kamee. Miała kamee na szyi, na palcach i na bransoletkach. Nigdy nie zapomnę tych kamei. Twierdziła, że pochodzą z Włoch. — Konkretnie, z Neapolu. — Na głowie miała zgrabną peruczkę, siwą... Twoja matka miała klasę, nosząc tego typu perukę, naturalnie siwą i z długim
warkoczem. Tak sądzę. Żadnych nowoczesnych ani fałszywych fryzur. A ona sama była taka wychudzona, naprawdę niewiele z niej zostało. — Trzydzieści sześć kilo. — Z drugiej strony była tak pełna życia, Jeremy, taka bystra i wiesz? Ciągle była piękna! — Tak, ciągle była piękna. — Kazała mi usiąść i wypić z nią kieliszek szampana. Miała przy łóżku srebrny kubełek z lodem. Opowiedziała mi, jak w dzień Mardi Gras król parady Rex zatrzymywał się wzdłuż Alei Świętego Karola przy każdym domu, w którym mieszkał poprzedni król, a później ów poprzednik wspinał się po drabinie na ruchomą platformę, na której jechał nowy król i przy jego tronie wypijali lampkę szampana, podczas gdy cała parada czekała. — Tak, rzeczywiście tak było. — Twoja matka wyznała, że skłonienie mnie do przyjazdu do Nowego Orleanu jest dla niej niczym wizyta króla parady Rex i napicie się z nim szampana. Odparłem jej oczywiście, że jest wielką pisarką i że ogromnym zaszczytem było dla mnie zagranie Christophera Prescotta w Karmazynowym Mardi Gras. Opowiedziałem, jak znakomicie wypadła premiera i tak dalej. Roześmiała się i odparła, że to ty napisałeś każde słowo tej powieści. Nawet nie wiedziała, kim jest Christopher Prescott! Och, ależ się uśmiała. Dodała, że ma nadzieję, iż ów bohater jest dżentelmenem, ten Christopher Prescott, i że pija szampana z królem parady Rex podczas Karmazynowego Mardi Gras. Stwierdziła, że napisałeś ostatnie dwie książki, które ukazały się pod jej imieniem i że napiszesz jeszcze inne, wiele innych... Oznajmiła, że Cynthia Walker żyje i ma si ę dobrze w twoich rękach. Cynthia Walker nigdy nie umrze. Twoja matka przekazała ci nawet swoje imię w testamencie. Po jej śmierci miałeś regularnie wydawać jej powieści, twierdząc, że znalazłeś rękopisy w jej archiwum i schowkach bankowych. — No cóż, nie zrobiłem tego — warknąłem.
Westchnął i zgasił papierosa. Błogosławione milczenie. Żadnego dźwięku z wyjątkiem ryku samochodów z Alei Świętego Karola który nagle rozbrzmiał mi w uszach. Nowy Orlean leżał trzy i pół tysiąca kilometrów stąd, ale ja go słyszałem. I czułem zapach tamtego pokoju. — Ojej śmierci zawiadomiono mnie telefonicznie — kontynuował Clementine. - Byłem akurat w Nowym Jorku. Chyba jakieś dwa miesiące później. Wznosiliśmy za nią toast tej nocy w Stork Club. Twoja matka była wspaniałą kobietą. — Bez wątpienia. Teraz wysiadaj z mojego auta, pijany włóczęgo — zażartowałem. — I w swojej następnej książce koniecznie umieść tę historię. — Chyba zaczekam, aż ty to wszystko opiszesz — odparł. Rozmyślałem przez moment. — A jeśli rzeczywiście opiszę? Co wtedy? — spytałem. — Natychmiast zainteresuje się książką jakiś producent i nakręci telewizyjny film na podstawie tej historii. I sprzedaż książek matki znowu podskoczy... — A cóż w tym złego? — Podskoczy też sprzedaż moich książek, a wszystko dlatego że zaaplikuję ludziom trochę prawdy. Prawda tworzy sztukę i ludzie o tym wiedzą. Teraz wynocha, włóczęgo. Niektórzy muszą pracować, aby zarobić na życie. Patrzył na mnie przez dłuższy moment, po czym posłał mi jeden z typowych dla siebie pogodnych, szerokich uśmiechów. Był tak zadbany, jakby zajmował się nim sztab specjalistów, którzy oglądając go przez lupę, potrafili wyłapać i usunąć każdą skazę, każdą zmarszczkę, każdy niechciany włosek. Zastanawiałem się, czy rozmyśla o innym wątku tej historii. O ile go w ogóle pamięta. Wychodząc z naszego domu tamtego popołudnia, Alex zahaczył o moją pracownię malarską przy tylnym ganku. Zaprosiłem go do środka, a on zatrzasnął drzwi i od niechcenia zasunął zasuwkę Usiadł na łóżku i wskazał mi miejsce obok siebie. A później kochaliśmy się — sądzę, że tak można nazwać to, co się
stało — przez jakieś piętnaście minut, po czym wsiadł do wielkiej limuzyny i odjechał. Był wtedy gwiazdą w apogeum sławy, wspaniale zbudowanym przystojniakiem z kręconymi, czarnymi jak smoła włosami. Pamiętam, że miał na ramionach biały prochowiec, który nieco przypominał peleryny noszone przez niego w kostiumowych rolach na ekranie. Był beztroski i czarujący. W tym sensie wcale nie zmienił się przez te lata. — Zatrzymaj się u mnie, gdy przyjedziesz na Zachód — zaproponował wówczas na odchodnym. Zapisał mi swój prywatny numer na pudełku zapałek. Zadzwoniłem pod ten numer trzy miesiące później, kiedy zdecydowałem się opuścić dom mojej matki. Połączył nas krótki romans, najwyżej tygodniowy, w cudownym, pięknym domu Alexa w Beverly Hills. Później Clementine oznajmił: „Nie musisz dla mnie tego robić, dzieciaku. Lubię cię takim, jaki jesteś". Początkowo w to nie wierzyłem, chociaż mówił poważnie. Seksualnego partnera mógł znaleźć wszędzie i właściwie nie dbał, czy będzie to bystry, mały japoński ogrodnik, czy też nowy kelner z Chasena. Mnie potrzebował, w gruncie rzeczy, do czegoś innego. Chciał mieć w domu przystojnego młokosa hetero, który zastąpiłby mu syna. Kiedy z Europy wróciła żona Alexa, Faye, zrozumiałem tę sprawę trochę lepiej, zwłaszcza, że spędziłem z nimi kilka tygodni. Pokochałem wtedy ich oboje, był to chyba najprzyjemniejszy okres w całym moim życiu. Przyjęcia, filmy, gra w karty do samego rana, pogawędki, popołudniowe spacery, wycieczki na zakupy — spędzaliśmy czas beztrosko i przyjemnie. O romansie z Alexem zapomniałem do tego stopnia, że wydawał mi się tylko senną wizją. Wyjechałem dopiero po skończeniu portretu Faye, który wisi nad kominkiem w salonie aż po dziś dzień. Faye była jedną z tych pięknych gwiazdeczek komedii, których nikt dziś już nie pamięta. Jej karierę i życie „połknął" Alex.
Jednak niezależnie od tego, jak wielu „synów" czy kochanków miał przez te lata, Faye pozostała najważniejszą i jedynie prawdziwą odtwórczynią głównej roli. Alex przeżył straszliwe piekło po jej śmierci. Nigdy więcej nie trafiłem do łóżka z żadnym innym mężczyzną, chociaż co jakiś czas odczuwałem potężną pokusę zrobienia tego, przynajmniej kiedy byłem bardzo młody. Alexowi znudziło się wielu z jego „synów", my wszakże pozostaliśmy trwałymi przyjaciółmi. Od tamtego czasu połączyło nas wiele dramatycznych przeżyć i pewnie jakieś są jeszcze przed nami. — Nie martw si ę, dzieciaku — oświadczył mi teraz. — Nigdy nikomu nie opowiem tej historii o Nowym Orleanie ani... innych które poznam o tobie i o innych. Zachowam prawdę dla siebie, bo należy ona nie tylko do mnie. Nigdy zresztą me należała. — No tak — mrukn ąłem z goryczą. — Zdobyłeś kolejny punkt. Grasz dalej. Zaśmiał się trochę niespokojnie. — Jesteś dziś okropnie nieznośny. Odbija ci. Może porzucisz na jakiś czas tutejszą posępną mgłę i pojedziesz ze mną na Południe? — Nie teraz — odparłem. — Jedź zatem do domu i maluj małe dziewczynki. — Jasne. Zapaliłem jednego z tych wstrętnych krótkich gauloise'ow, ponieważ tylko one mi zostały, po czym zjechałem do Nob Hill i dalej, do Haight, aby szukać Belindy. Jednakże nie mogłem się otrząsnąć z opowieści Alexa. Nie mylił się co do mnie. Nie potrafiłem spisać tej starej historii. Żadna z moich dwóch byłych żon nigdy jej nie słyszała. Am żaden z moich najbliższych przyjaciół. Znienawidziłbym Alexa, gdyby umieścił tę historyjkę w swojej książce. Zastanowiłem się, co by pomyślał, gdyby wiedział, że nie postawiłem stopy w do-
mu mojej matki od dnia, w którym odleciałem samolotem do Kalifornu. Z tego, co wiem, dom wygląda nadal dokładnie tak, jak Clementine go opisał. Przez parę lat poprzez jakąś lokalną agencję wynajmowałem dolne piętro domu na przyjęcia weselne i inne podobne imprezy Rezydencje z Alei Świętego Karola cieszą się dużym powodzeniem. Kiedy jednak ludzie z agencji zaczęli nalegać na remont zerwałem z nimi współpracę. Do opieki nad domem zatrudniłem telefonicznie pewną starą irlandzką gospodynię, pannę Annie, którą do dziś znałem tylko z głosu. Dom zniknął z przewodników, toteż przestały się już przed nim zatrzymywać wycieczkowe autokary. Jednak od czasu do czasu podobno dzwonią do drzwi starsze panie, które pragną zobaczyć, gdzie Cynthia Walker napisała swoje książki. Panna Annie zawsze te osoby wpuszcza. Kiedy krążyłem przez nocny Haight, te mroczne wspomnienia w końcu odpłynęły. Niestety, ich miejsce zajęły inne, równie ponure myśli. Dlaczego, do diabła, tak szybko opuściłem Alexa i Faye i wyjechałem do San Francisco? Przecież nieustannie mnie prosili żebym się osiedlił gdzieś blisko nich. Pragnąłem wszakże niezależności, musiałem wreszcie dorosnąć. Przerażała mnie miłość, jaką żywiłem do nich obojga przerażał mnie codzienny komfort, w tym także luksus beztroskiego życia, jakiego zaznałem w ich domu. I jak się uniezależniłem? Malując małe dziewczynki w gnijących i rozpadających się wiktoriańskich kamienicach Frisco, przypominających mi stary nowoorleański dom mojej matki? Właśnie tutaj, w Haight, w pewnej wiktoriańskiej kamienicy na Clayton Street wydawca mojej matki najpierw na próżno próbował mnie przekonać do napisania kolejnych powieści pod nazwiskiem Cynthii Walker, później zaś - znając moje obrazy — podpisał ze mną umowę na moją pierwszą książkę dla
Portret Faye, który zostawiłem na ścianie Alexa, był ostatnim obrazem dorosłej kobiety, jaki do tej pory namalowałem. Ach, zapomnieć o tym! Wyrzuci ć to wszystko z pamięci, tak jak zawsze potrafiłem. Pomyśleć o radości, którą odczuwałem, malując Belindę. Tylko o tym. Belindo! Krążyłem powoli po Haight — od Masonie do Stanyon — szukając jej po obu stronach ulicy. Czasami blokowałem drogę innym pojazdom, toteż co rusz ktoś na mnie trąbił. Tego wieczoru dzielnica wydawała się dziwnie wymarła i klaustrofobiczna. Ulice były zbyt wąskie, domy z okrągłymi oknami wykuszowymi — odrapane i wyblakłe. W rynsztokach leżały sterty śmieci. Zero romantyzmu. Tylko bezdomni bosi, zagubieni, szaleńcy... Wróciłem znowu na Masonie, po czym ponownie ruszyłem ku Stanyon i wzdłuż parku, wpatrując się czujnie w każdą mijaną kobiecą postać. Byłem teraz chłodno trzeźwy. Powtórzyłem tę trasę sześć razy, aż nagle na Masonie jakieś strasznie przerażone dziecko podbiegło do mojego auta na czerwonym świetle, pochyliło się nade mną i pocałowało mnie. — Belindo! Mimo tony makijażu rozpoznałem ją. — Co tu robisz? — spytała. Krwistoczerwone usta, czarne obwódki wokół oczu, złota maskara. Jej włosy w odcieniu ciemnoczerwono-purpurowym były ułożone w postawione na sztorc żelem strąki. Absolutnie okropna fryzura. Ale ogromnie mi się spodobała. — Szukam cię — odparłem. — Wsiadaj do samochodu. Obserwowałem, jak obiega kabriolet od frontu. Miała na sobie wstrętną kurtkę ze sztucznej skóry lamparta, na nogach buty na imitujących kryształ, przezroczystych plastikowych obcasach. Tylko torebka była swojska. Niewykluczone, że mijałem Belindę wcześniej tysiąc razy i po prostu jej nie poznałem.
Zgrabnie wśliznęła się na skórzane siedzenie obok mnie i zarzuci ła mi ramiona na szyję. Zmieniałem biegi, ale tak naprawdę nic nie widziałem. — Masz świetne auto — zauważyła. — Założę się, że ma co najmniej tyle lat co ja. — Więcej — mruknąłem. To był MG-TD z 1954 roku, muzealny kabriolet z zapasowym kołem na bagażniku, który wyglądał jak przeklęta kosztowna zabawka, lecz który uwielbiałem. Tym bardziej ucieszyłem się, że jej się podoba. W dodatku nie mogłem uwierzyć, że mam znowu Belindę obok siebie. Skręciłem ostro na Masonie i ruszyłem w górę wzgórza ku Siedemnastej Ulicy. — Więc gdzie jedziemy? — spytała. — Do ciebie? Jej perfumy. Tabu, Ambush lub coś w tym rodzaju. Tak czy owak, aromat był niewątpliwie dorosły. Podobnie jak kryształowe kolczyki i zdobiona koralikami czarna suknia. Z drugiej strony, Belinda z typową dla nastolatków ostentacją żuła gumę 0 rozkosznym zapachu mięty. — Tak, do mnie — odparłem. — Muszę ci pokazać kilka obrazów, które namalowałem. Może zahaczymy o twój pokoik i spakujesz najpotrzebniejsze rzeczy? Będziesz mogła zostać u mnie na jakiś czas... O ile nie zdenerwujesz się z powodu obrazów... — Kiepskie nowiny — oznajmiła. Nagle zrobiła balon z gumy, który pękł z hałasem, potem jeszcze dwa kolejne. Skrzywiłem się. — Ten facet i jego pani z tylnego pokoju stale się kłócą. Ktoś w końcu zadzwoni po gliny, jeśli nie przestaną. Odpuśćmy sobie, okej? Mam przy sobie szczoteczkę do zębów i wystarczy. A wiesz? Byłam u ciebie parę godzin temu. Zapłaciłam za taksówkę pięć dolarów. Przeczytałeś kartkę, którą ci zostawiłam? Nie. Kiedy zamierzasz dać mi adres i numer swojego telefonu? — Nigdy — odparła. — Ale jestem tu teraz, prawda? — Zro-
biła kolejne balony; tym razem pękły, trzy jeden za drugim. — Ciągle się uczę je robić. Nadal nie potrafię zrobić naprawdę dużego. — Urocze — mruknąłem. — Od kogo się tego nauczyłaś, od jakiegoś taksówkarza? Nie, nie mów, wiem... Pewnie od tej samej osoby, która nauczyła cię sztuczki z pudełkiem zapałek. Roześmiała się w czarująco niewinny sposób. Potem pocałowała mnie w policzek, a następnie w usta. Właściwie byłem pod jej władzą, kolczastą i miękką jednocześnie. W różnych miejscach dotykały mnie albo jej strąkowate włosy, albo soczyste, małe usteczka, albo sztywne niczym druty rzęsy, albo policzki jak brzoskwinie. — Przestań — poprosiłem — bo wylądujemy na najbliższej latarni. — Zjeżdżaliśmy spadzistą Siedemnastą Ulicą ku Market Street. Mój dom znajdował się zaledwie przecznicę dalej. — A poza tym, pewnie się wściekniesz, gdy zobaczysz swoje portrety. 5 Wiedziałem, że od razu powinienem zabrać ją na strych, przyznać się do namalowania jej aktów i obiecać solennie, że nikt nigdy ich nie zobaczy. (Masz rację, Aleksie, masz rację...) Jednak kiedy weszła ze mną do zakurzonego salonu, poczułem się jak zaczarowany. Trochę światła wpadło z korytarza i z tylnej kuchni, ale poza tym panował mrok i zabawki wyglądały upiornie. A Belinda w czarnych koronkowych skarpetkach, na lśniących kryształowych obcasach, ze sterczącymi włosami i umalowaną twarzą skojarzyła mi się z młodą czarownicą. Dotknęła dachu domku dla lalek, później klęknęła, by pchnąć stojący na torach pociąg. Wyglądała jeszcze lepiej niż wtedy, gdy miała na sobie koszulę nocną. Wysunęła się z paskudnego sztucznego futerka i energicznie
dosiadła konia na biegunach. Miała na sobie długą i szeroką staroświecką czarną suknię z obniżonym pasem i wąskimi ramiączkami. Rzędy frędzli i korali zadrżały lekko. Zebrała dół sukni i ułożyła sobie na podołku. Skrzyżowała stopy i odpoczywała z głową opartą na mosiężnym słupku, obejmując go dłońmi. Powoli przesunęła wzrokiem po przedmiotach znajdujących się w pokoju — dokładnie w taki sposób, w jaki sam często patrzyłem. Przybrała identyczną pozę, co na obrazie w nocnej koszuli. I na akcie. — Nie ruszaj się — szepnąłem. Włączyłem małą lampkę ponad koniem. Belinda marzycielsko podążyła za mną spojrzeniem. — Nie ruszaj się — powtórzyłem, obserwując światło igrające na jej szyi, krzywiznę jej podbródka, pyzate dziecięce policzki ponad smukłą szyją. Na jej powiekach i rzęsach błyszczały złote drobinki. Tylko jej oczy pod złotą maskarą były tak samo niebieskie jak zawsze. Poszedłem po aparat. Zrobiłem jej zdjęcia z dwóch różnych kątów. Belinda pozostała zupełnie nieruchoma, choć ani na chwilę jej mięśnie nie zesztywniały. Pozowała w absolutnie naturalny i profesjonalny sposób, a gdy co jakiś czas ją obchodziłem, towarzyszyła mi jedynie wzrokiem; właśnie tego chciałem. Przez chwilę stałem i przyglądałem jej się bez słowa. — Zdejmiesz sukienkę? — spytałem w końcu. — Sądziłam, że nigdy o to nie poprosisz — odparła z lekką nutką sarkazmu. — Przysięgam, że nikt nigdy nie zobaczy tych zdjęć. Roześmiała się. — Jasne, słyszałam to już przedtem wiele razy. — Nie, mówię poważnie — zapewniłem ją. Całą minutę spoglądała na mnie obojętnie. — Ale to będzie straszliwa strata dla ludzkości, nie sądzisz? — spytała wreszcie z przekorą. Nie odpowiedziałem. Zrzuciła buty, ześlizgnęła się z konia i stanęła na dywanie, po czym zdjęła suknię przez głowę. Nie nosiła halki, stanika ani fig. Gdybym
wcześniej sięgnął pod sukienkę, poczułbym wilgotne włosy łonowe. Och, aż mi się zakręciło w głowie z wrażenia... Porzuciłem próżne rozważania. Belinda miała teraz jedynie czarny satynowy pas na biodrach, który podtrzymywał czarne koronkowe pończochy. Odpięła go i zsunęła pończochy. Następnie ponownie wskoczyła na konia i przybrała tę samą pozycję amazonki, zaciskając skromnie nogi z boku i obejmując prawą ręką mosiężny słupek. Wyglądała na całkiem zadowoloną i była ni to punkiem, ni to kobietą-dzieckiem. Jej twarz rozjaśnił nikły uśmiech... A później naprawdę się uśmiechnęła. Zupełnie nieświadomie. Przez chwilę nie potrafiłem tego uwiecznić. Stałem sparaliżowany i tylko na nią patrzyłem. Ogarnęło mnie jakieś złe przeczucie, przeczucie nieszczęścia, które wydawało się silniejsze niż najpotworniejszy strach, jakiego doświadczyłem w swoim życiu. Czułem się winny, spoglądając na nią. Czułem się winny, będąc z nią i fotografując ją nagą. Przypomniały mi się słowa, którymi odparłem wątpliwości Alexa: że talent dziecięcego twórcy był kartą, którą świadomie wybrałem i że nie istniała dla mnie lepsza droga życiowa... Nieprawda. Akty Belindy, stojące na moim stryszku, były lepsze. O niebo lepsze... Belinda była tak niewinnie pewna siebie. I taka urocza. Ten słodki uśmiech.... Po prostu i zwyczajnie słodki. Jej uśmiech stanowił sedno wszystkiego, główny powód mojej prośby, by dla mnie pozowała. Choć właściwie każdy element był ważny: jej słodycz, dekadencki makijaż, koń na biegunach, jej kobiece ciało, nawet po dziecięcemu nadęte w beztroskim uśmiechu policzki. — Daj spokój, Jeremy — powiedziała. — O co chodzi? — O nic — odparłem. Zacząłem pstrykać fotki. — Mogę z nich malować? — spytałem.
— Och, Jeremy, naprawdę, jak możesz... — mruknęła z udawanym oburzeniem. Przez sekundę poruszała leniwie szczęką, po czym zrobiła hałaśliwego balona. — Jasne, że możesz. Wszedłem z nią pod prysznic. Namydliłem ją całą, potem umyłem delikatnie gąbką. Belinda stała z głową odchyloną pod płynącą wodę, która spływała jej po zamkniętych oczach i na wpół otwartych ustach; jej twarz połyskiwała. Włosy stawały się coraz miększe. W końcu wtarłem w nie szampon i namydliłem, a wtedy usłyszałem jęk, jak gdyby Belinda odczuwała głęboką przyjemność. Przycisnęła się do mnie piersią. Tak bardzo jej pragnąłem. Nie zabrałem jej jeszcze na piętro, ale przecież wyraziła zgodę na akty. Powiedziała: „okej". Oglądanie już wykonanych prac mogło zatem poczekać. Gdy osuszyłem jej ciało ręcznikiem, usiedliśmy razem na skraju łóżka z baldachimem i bardzo starannie wytarłem jej włosy. Miała na sobie jedną z moich wykrochmalonych bawełnianych koszul. Koszula była rozpięta z przodu. Belinda wyglądała w niej na bardzo drobną istotkę. — Zapleciesz dla mnie włosy w warkocze? — poprosiłem. — Nie wiem, jak to się robi. Uśmiechnęła się rozbrajająco. Obserwowałem, gdy plotła włosy, zdziwiony, że palce mogą robić coś tak skomplikowanego równie szybko i łatwo. Belinda zaczęła pleść wysoko, sczesując włosy ze skroni. Było jej bardzo ładnie w tej nowej fryzurze. Miała rozkoszne, gładkie czoło. Związaliśmy warkocze gumkami. Nie posiadałem wstążek. Kiedy skończyła, wyglądała na swój wiek. Bawełniana koszula zakrywała jej piersi. Dostrzegałem jedynie ich łagodne krągłości, a pod nimi płaski brzuch. Powinienem był ją sfotografować w takim stroju. Mogłem wszakże poczekać z tym do rana. Teraz jej widok przyprawiał mnie o szaleństwo — dziewczęce warkoczyki i to zrównoważone spojrzenie. Pocałowałem ją najpierw w czoło, potem w usta. I tak zaczę-
liśmy się kochać. Nie zostawiliśmy świateł, czasem tylko oświetlały nas reflektory przejeżdżających samochodów. W i tak parnym pokoju zrobiła się prawdziwa sauna. Później, gdy Belinda odwróciła się i zatopiła głowę w poduszkę, zobaczyłem przedziałek w jej włosach z tyłu głowy. Absolutny ideał. Widok był porażający. Istna mała Becky Thatcher. Już zasypiałem, gdy nagle mimowolnie zacisnąłem rękę na jej nadgarstku. — Nie waż się odejść bez pożegnania — mruknąłem. — Przywiąż mnie do słupków, żebym nie mogła uciec — szepnęła w odpowiedzi. — Bardzo zabawne. Zachichotała. — Obiecaj mi, Belindo! — Nie odejdę. Chcę zobaczyć obrazy. Rano przyciąłem dla niej nogawki moich starych dżinsów. W pasie zmieściłyby się dwie Belindy, lecz dziewczyna ścisnęła spodnie mocno jednym z moich pasków, a na przedzie związała poły koszuli. W tym stroju i z warkoczykami wyglądała jak chłopczyca z ilustracji Normana Rockwella. Nadal byłem w szlafroku i kapciach, lecz zdecydowałem się zabrać ją na górę. Gdy weszliśmy, pstryknąłem jej jeszcze kilka fotek, a potem pozwoliłem wędrować po strychu i bez mojej pomocy odszukać oba akty. Przez długi czas nic nie mówiła. Słońce wpadało przez okna, toteż Belinda musiała przysłonić oczy dłonią. Króciutkie włoski na jej opalonych rękach i nogach miały złoty kolor. — Są przepiękne, Jeremy — stwierdziła wreszcie. — Naprawdę cudowne. — Ale wierz mi, jesteś bezpieczna — bąknąłem. — Mówiłem poważnie, gdy cię zapewniałem, że nikt ich nie zobaczy. Spojrzała na mnie badawczo, zmarszczyła na moment brwi i subtelnie wydęła usteczka.
— To znaczy... nie teraz, gdy się ukrywam. — Nie, nikt ich nigdy nie zobaczy — odparłem. — Ale przecież nie zawsze będę miała szesnaście lat! A więc jednak! Zdałem sobie nagle sprawę, że aż do tej pory żywiłem podświadomą nadzieję, iż Belinda ma lat osiemnaście. Chociaż tak naprawdę wiedziałem, że to niemożliwe. Wytrzeszczyła na mnie oczy. — Chodzi mi o to, Jeremy — spróbowała jeszcze raz — że nie zawsze będę nieletnia. Za kilka lat możesz je pokazać komu tylko zechcesz! — Nie! — odparłem cicho, trochę zatrwożony jej tonem. — Za kilka lat cholernie pożałujesz, że kiedyś pozowałaś komuś nago... — Och, przestań, nie wiesz, o czym mówisz — niemal krzyczała na mnie. Zarumieniła się, a warkocze nadały jej wygląd rozwścieczonej małej dziewczynki, która w każdej chwili mogła rzucić się na mnie z pięściami i kopniakami. — W końcu to nie są zdjęcia do „Playboya", na litość boską — oświadczyła. — Zresztą, nawet wówczas nie miałabym nic przeciwko nim. Nie rozumiesz? — Belindo, próbuję ci tylko powiedzieć, że nawet jeśli kiedyś zmienisz zdanie, twoje akty nie ujrzą światła dziennego. Nie mogę ich pokazać, nawet gdybym chciał. — Dlaczego nie? — Żartujesz?! Zrujnowałyby mi karierę. Zraniłyby wiele osób. Pamiętasz, że piszę książki dla dzieci? Dla kilkuletnich dziewczynek. Aż się trzęsła ze złości. Zrobiłem krok ku niej, ale się cofnęła. — Och, posłuchaj, nie rozumiem, dlaczego się upierasz, żeby...? — zacząłem. — Po co więc, do cholery, namalowałeś te obrazy?! — zawołała. — Skoro nikt nie może ich zobaczyć. Po co mnie fotografowałeś? Nie potrafiłem na to odpowiedzieć. — Ponieważ... Z wewnętrznego przymusu —jęknąłem. — I nigdy żadnego z nich nikomu nie pokażesz? Nigdy nie
pokażesz tych płócien? Nie mogę znieść tej myśli. Stanowczo nie potrafię jej znieść! — Jako dorosła kobieta spojrzysz na sprawę inaczej i zmienisz zdanie! — Nie powtarzaj mi w kółko tanich banałów. Tylko się mną zasłaniasz i doskonale o tym wiesz. Nagle przepchnęła się obok mnie i zbiegła po schodach, trzaskając za sobą drzwiami od strychu. Kiedy wpadłem do sypialni, zdążyła już zedrzeć dżinsy i koszulę. Znowu zakładała czarną suknię obszytą koralikami. Warkoczyki sprawiły, że wyglądała jak dziecko, które przebiera się za dorosłą kobietę. — Dlaczego się wściekasz? Wyjaśnij mi, proszę —błagałem. — Chcesz powiedzieć, że naprawdę nie rozumiesz? — spytała. Już się nie wydawała zagniewana, raczej nieszczęśliwa. Szybko zasunęła zamek sukni, przypięła do pasa czarne koronkowe pończochy i podniosła lamparcią kurtkę. — Gdzie moje buty?! — W salonie. Nie zostaniesz? Nie porozmawiasz ze mną? Belindo, nie rozumiem, naprawdę niczego nie rozumiem. — Za kogo mnie uważasz? — rzuciła. — Za jakąś ulicznicę? Wstydzisz się mnie? Szukałeś mnie ostatniej nocy. Powiedziałeś, że chcesz mi pokazać obrazy. Na tych dwóch dużych, znakomitych płótnach uwieczniłeś mnie taką, jaka naprawdę jestem. A teraz mi mówisz, że nigdy ich nikomu nie pokażesz, bo zrujnowałyby twoją pieprzoną karierę! No cóż, jeśli tak czujesz, zejdź mi, cholera, z drogi! Ten śmieć znika z twojego życia. Rusz się! Minęła mnie i wpadła na korytarz. Podbiegłem i chwyciłem ją za ramię, lecz odsunęła się wściekle. Podążyłem za nią do salonu, gdzie znalazła swoje buty na kryształowych obcasach i włożyła je. Twarz nadal miała zarumienioną, oczy płonęły jej z gniewu. — Poczekaj, nie odchodź w ten sposób! — prosiłem. — Zostań choć chwilę. Porozmawiajmy o tym. — O czym niby chcesz rozmawiać? — spytała. — Jestem
dla ciebie nieodpowiednia, oto co mi mówisz. Nieletnia dziwka. Współżycie ze mną jest niedozwolone i nieprzyzwoite... — Nie, nie, mylisz się, wcale tak nie uważam. To nieprawda. Po prostu... jesteś dla mnie ważna. Posłuchaj, koniecznie musisz zostać. — Mowy nie ma! Otworzyła frontowe drzwi. — Nie odchodź w ten sposób, Belindo! — warknąłem. Własny gniewny ton zaskoczył mnie. Przecież w głębi duszy szczerze cierpiałem. Chciałem ją błagać, by została. — Chcę ci powiedzieć, że jeśli teraz stąd wyjdziesz — oświadczyłem — przestanę cię szukać i na ciebie czekać. Wierz mi, przestanę! Przemawiałem naprawdę przekonującym tonem. Prawie sam sobie uwierzyłem. Odwróciła się i popatrzyła na mnie z furią, po czym się rozpłakała. Jej twarz wykrzywiła się w grymasie, z oczu popłynęły łzy. — Nienawidzę cię, Jeremy Walkerze — powiedziała. — Po prostu cię nienawidzę. — Świetnie, nienawidzisz mnie. A ja ciebie kocham, nieznośny bachorze! Gdy wyciągnąłem do niej ręce, znowu się odsunęła. Wycofała się na ganek. — Ale nie każ mi się przed sobą czołgać — dodałem. — Wracaj do środka. Przez chwilę przyglądała mi się przez łzy. — Odpierdol się! — odparowała w końcu. Po czym zbiegła po frontowych schodkach i pobiegła ku Castro Street. Była trzecia nad ranem. Siedziałem na strychu, gapiąc się na obrazy i wypalając jej cholerne perfumowane papierosy. Nie mogłem pracować. Nie mogłem spać. Nic nie mogłem robić. Po południu udało mi się jakoś wywołać w ciemni zdjęcia Belindy w punkowskiej fryzurce.
Teraz nie mogłem już pracować. Siedziałem po turecku na podłodze, plecami opierałem się o ścianę i bezmyślnie wpatrywałem się w obrazy. Czasami mój umysł malował nowy akt z koniem na biegunach: Belinda jako punk. Niestety, moje ciało nie chciało podążyć za tą myślą. Byłem na to zbyt nieszczęśliwy. Starałem się ocenić sytuację z jej punktu widzenia. Belinda nie czuła się winna, że kochała się ze mną, że mi pozowała i tak dalej. A ja jej powiedziałem, że obrazy zrujnują moją karierę. Ach, jak mogłem być tak głupi?! Nie zrozumiałem jej, wpadłem w przepaść pokoleniową i zalało mnie poczucie winy. Naiwnie przypuszczałem, że dziewczyna właśnie takiej obietnicy ode mnie oczekuje: „Nikt nigdy nie ujrzy twoich aktów". Ach, Boże mój, jakaż ta Belinda jest zagadkowa! Czym jednak tak bardzo ją zraniłem, czym tak bardzo rozgniewałem? Dlaczego tak raptownie stąd wypadła? 1 dlaczego nie postępowałem z nią łagodniej? Tak wiele miałem do przemyślenia. Przenikał mnie okropny ból. Dość nieznajomy po tylu latach. .. Ostatnio odczuwałem podobny, gdy byłem bardzo młody, może równie młody jak Belinda. Belinda może nigdy nie wrócić, nigdy, nigdy! Nie, musi wrócić. Po prostu musi! I wtedy zadzwonił telefon. Była trzecia piętnaście rano. Prawdopodobnie jakiś pijak albo szaleniec. Mimo to wstałem, zszedłem do sypialni i podniosłem słuchawkę. — Halo. Przez moment słyszałem jedynie dziwny hałas, jakby sapanie. Lub cichy kaszel. W końcu uprzytomniłem sobie, że to szloch. Płakała kobieta albo dziewczyna. — Tatusiu... — Belindo?
— Tatusiu, mówi Linda! — Łkanie. Ale to była Belinda, bez wątpienia! — Linda... — Tak, tatusiu, mówi Linda. Obudź się, proszę, potrzebuję ci?-Płakała. — Pamiętasz, mówiłam ci o tej parze w tylnym pokoju. No cóż, to się stało. Zdarzyło się. On... on... — Rozumiem, kochanie. Spokojnie. Powiedz mi powoli... — On ją zadźgał, tatusiu. No i ona nie żyje, a tutaj jest policja. Policjanci nie wierzą, że mam ukończone osiemnaście lat. — Łkała. — Dałam im prawo jazdy z moim starym adresem, wiesz... niestety ciągle nie wierzą, że skończyłam osiemnaście lat. Tatusiu, powiedziałam im, że po mnie przyjedziesz. Proszę, przyjedź. Sprawdzili moje prawo jazdy w komputerze, ale nie dostałam przecież żadnych mandatów. Tatusiu, przyjedź. — Gdzie jesteś? — Jeśli mnie nie znajdziesz na rogu Page i Clayton, będę w środku. Pospiesz się, tato. Page i Clayton, zaledwie jedna przecznica od Haight. Gdy dotarłem na Page, dostrzegłem zaparkowane dwa auta patrolowe. W dużym odrapanym starym domu, zupełnie niemożliwym do przeoczenia, paliły się wszystkie światła. Właśnie wynoszono zwłoki na noszach. Wstrząsający widok niezależnie od tego, jak wiele razy widzi się to w wieczornych wiadomościach: błyszczące chromowane nosze na kółkach i ciało pod kocem nie wiedzieć po co przypięte pasami, jakby w każdej chwili mogło nagle się obudzić i zacząć się szamotać. Obserwowałem, jak sanitariusze wstawiają nosze na tył miejskiego ambulansu. Było tam także paru reporterów, chociaż nie wydawali się zbyt podnieceni całą sprawą. Miałem nadzieję, że nie będzie wśród nich żadnego, który kiedykolwiek przeprowadzał ze mną wywiad. Wręcz modliłem się o to. Zauważyłem tylko pismaków ze staroświeckimi aparatami wyposażonymi w lampy błyskowe. Zero sprzętu telewizyjnego. — Przepraszam, muszę się dostać do środka — oświadczy-
lem umundurowanemu policjantowi przy drzwiach. — Chciałem zabrać stąd córkę. W ponurym świetle wyglądał jak figura woskowa z policyjną pałką i lśniącym, wypolerowanym pistoletem. — Och, to pańska mała tam jest? — spytał z lekką drwin ą w głosie. W tym momencie jednak do korytarza weszła Belinda, po czym podbiegła do mnie i utonęła w moich ramionach. Była rozhisteryzowana. Całą twarz miała czerwoną i poplamioną, włosy — rozpuszczone i splątane. Nosiła tę samą kurtkę ze sztucznego lamparciego futerka, długą czarną sukienkę i buty na kryształowych obcasach, nie miała jednakże pończoch. Trzymałem ją przy sobie przez kilka sekund, niewyraźnie świadom ludzi przeciskających się obok nas w korytarzu i plugawego charakteru tego śmierdzącego moczem miejsca o ścianach z odpadającym tynkiem. Nikt nie zwracał na nas zbytniej uwagi. Na ścianie wisiał automat telefoniczny, pod nim leżał stos starych gazet i worek śmieci. Dywan na podłodze był wytarty i poszarpany. — Chodź, zabierzemy twoje rzeczy — powiedziałem, odgarniając jej włosy z oczu. Zero makijażu, upiorna bladość. — Wyjdźmy stąd. W tylnym pokoju panował straszliwy tłok. Jakiś mężczyzna wspinał się na palce, próbując zajrzeć ponad innymi. Z ulicy dotarło do nas okropne zgrzytanie policyjnego radia. Belinda trzymała mnie tak mocno, że jej palce raniły mi skórę. Wciągnęła mnie do pokoju. Paskudna nora, wysokie łóżko w jednym końcu, nad nim maleńkie okienko z drewnianymi listewkami. Wszystkie ściany obwieszone były plakatami gwiazd filmowych, na łóżku leżała brązowa walizka i plastikowa torba, z której wystawały kasety wideo. Krzesło i lampa wyraźnie pochodziły ze sklepu ze starzyzną. Boazeria była wyszczerbiona i bardzo brudna. Chciałem pójść po torbę i walizkę, kiedy Belinda do mnie przywarła. — Pan Merit? — spytał ktoś za mną. — Nie! — krzyknęła piskliwie dziewczyna. — Jack Merit to
mój mąż. Jestem rozwiedziona, mówiłam panu. A to jest mój tato. Nazywa się inaczej. Nazwisko Linda Merit zostało mi tylko na prawie jazdy. Odwróciłem się i zobaczyłem w progu kolejnego policjanta. Był dużo starszy od pierwszego. Miał mocno pomarszczoną twarz i bezkształtne usta. Wydawał się wyczerpany samym widokiem otaczającej go zewsząd nędzy. Przynajmniej raz w życiu ucieszyłem się ze swego stroju. Nijaka tweedowa marynarka i tak dalej. W tym momencie można mnie było wziąć jedynie za jej ojca. — Hm... Musi mi pan podać adres, pod który pan zabierze córkę — stwierdził funkcjonariusz. Trzymał w ręku mały notes i długopis. — Oczywiście — odparłem i podałem mu swój adres. — Ta mała raczej nie wygląda na osiemnaście lat — mruknął, zapisując do notesu mój adres. — A ma tutaj dość alkoholu, by otworzyć bar. — Wskazał na stos śmieci. Butelki po bourbonie i po szkockiej. — W naszym kraju alkohol sprzedaje się osobom, które ukończyły dwadzieścia jeden lat, chyba wie pan o tym. — Mówiłam panu, że butelki zostawił tu Jack — szepnęła chrapliwym, znużonym głosem. — Jack ciągle tu przychodzi, wspomniałam ci o tym, tato, pamiętasz? — Wyjęła z kieszeni futerka chusteczkę i wydmuchała nos. Wyglądała teraz na góra dwanaście lat. Była przerażona. — Proszę posłuchać, dziewczyna naprawdę przeżyła koszmar, więc chciałbym zabrać ją już do domu — starałem się nie dopuszczać do głosu strachu. Podniosłem walizkę i torbę. — Skądś pana znam — zauważył policjant. — Chyba widziałem pana w telewizji. Powiedział pan Siedemnasta ulica czy aleja? Hm... Gdzie ja pana widziałem? — Ulica — odrzekłem, narzucając sobie spokojny ton. Ktoś wpadł na niego z tyłu. Jacyś ludzie wynosili z tylnego pokoju coś, co przypominało tapczan. Błyskały flesze. — I pod tym adresem znajdziemy dziewczynę, jeśli będziemy jej potrzebować?
— Nie znałam ich — wtrąciła Belinda, usiłując nie płakać. Nic nie słyszałam. — Mogę zobaczyć pański dowód tożsamości z zapisanym adresem? — spytał mnie policjant. Wyjąłem portfel i pokazałem mu prawo jazdy. Ręka drżała mi potwornie. Czułem pot spływający mi po twarzy. Popatrzyłem na swoją towarzyszkę. Milczała, lecz była spanikowana. Pomyślałem, że jeśli mężczyzna spyta mnie ojej datę urodzenia, będę ugotowany. Nie miałem najmniejszego pojęcia, jaka może być prawdziwa data, nie mówiąc nawet o tej, którą podała policjantowi Belinda. Stałem tu i kłamałem, że dziewczyna jest moją córką. Ręka pociła mi się na rączce walizki. — Wiem, kim pan jest — oświadczył nagle z triumfem policjant, podnosząc wzrok. — Napisał pan Sobotni poranek z Charlotte. Moje dzieciaki mają fioła na punkcie pana książek. Moja żona też je uwielbia. — Dzięki, naprawdę to doceniam. Pozwoli mi pan ją zabrać do domu, prawda? Zamknął notes i przez chwilę wpatrywał się we mnie dość chłodno. — Tak, jest to ani chybi cholernie dobry pomysł — mruknął z pogardą. Patrzył na mnie jak na śmiecia. — Wie pan, co to za miejsce, w którym mieszkała pańska córka? — To straszna pomyłka, straszna... — Ten facet na tyłach zakłuł nożem swoją kobietę. Zanim do nas zadzwonił, przyglądał się jej agonii. Twierdzi, że Bóg kazał mu ją zabić. Kiedy tu dotarliśmy, kompletnie mu odbiło. Miał rany na nogach i ramionach. Nawet nie pamiętał, że do nas zadzwonił, a cóż dopiero, że kogoś zamordował. A wie pan, kto mieszka na drugim końcu korytarza... ? — Chciałbym jedynie ją stąd zabrać... — Dwie młode, lecz doświadczone męskie dziwki, które oddają się pedałom na Polk Street. A może chciałby się pan dowiedzieć, kto zajmuje mieszkanie na górze? Handlarze narkotyków, człowieku, małoletnie płotki, gówniarze w typie tych, których pra-
wie codziennie znajdujemy z kulką w tyle głowy po zwykłych porachunkach ulicznych gangów... Już miałem wtrącić, że nie mam z tym nic wspólnego, lecz ugryzłem się w język i pozwoliłem mu skończyć. Stałem nieruchomo, całkowicie zesztywniały i czułem, jak pali mnie twarz. — Drogi panie, może i pisze pan fantastyczne książki dla dzieci, ale na temat prawdziwego ojcostwa sam pan powinien przeczytać kilka podręczników... — Ma pan rację, absolutną rację — mruknąłem. — Niech ją pan zabiera. — Tak jest, panie władzo. Kiedy wsiedliśmy do auta, Belinda kompletnie się załamała. Z jej gorączkowej przemowy przerywanej co rusz spazmatycznym szlochem nie wszystko zrozumiałem, ale najważniejsze rzeczy jakoś pojąłem. Zabójca był tym samym facetem, który wcześniej zwędził jej radio, prawdziwym sukinsynem, który stale się jej narzucał, a kiedy nie otwierała mu drzwi, walił w nie pięścią i kopał. Prawo jazdy na nazwisko Linda Merit było oczywiście fałszywe, lecz policja nie potrafiła tego udowodnić. Belinda zdobyła je wraz z prawdziwym aktem urodzenia zmarłej dziewczyny z Los Angeles, której nazwisko znalazła w starej gazecie w bibliotece. Gliniarze jednakże stale powtarzali, że jej nie wierzą. Musiała poczekać, aż sprawdzą nazwisko w komputerowym rejestrze. Przez cały czas się modliła, żeby ta Merit nie zostawiła po sobie w San Francisco żadnego nie zapłaconego mandatu. Na szczęście, gdy Belinda oświadczyła, że ojciec może po nią przyjechać, policja zostawiła ją w spokoju. Ciągle ją zapewniałem, że postąpiła dobrze. I że jest już bezpieczna. Próbowałem nie myśleć o policjancie, który zapisał moje nazwisko oraz adres w notesie i rozpoznał mnie.
Kiedy dotarliśmy do domu, praktycznie wniosłem dziewczynę do środka. Nie przestawała płakać. Usadziłem ją w kuchni, wytarłem jej twarz i spytałem, czy jest głodna. — Och, daj mi jeszcze chwilę — odparła. Nie chciała nawet szklanki wody. Po kilku minutach wreszcie się uspokoiła. Była już niemal piąta i poranne światło powoli przebijało się przez kuchenne zasłony. Belinda wydawała się oszołomiona i załamana. Przez kilka minut opowiadała mi o aresztowaniu jakiegoś dealera. Tamtego dnia agenci od narkotyków wyłamali zarówno tylne, jak i frontowe drzwi mieszkania nad nią. W drzazgi porozbijali wszystkie meble i porozdzierali całą tapicerkę. Żałowała, że nie wyprowadziła się stamtąd zaraz następnego dnia. — Może jednak zrobię ci coś do jedzenia? — zaproponowałem. Potrząsnęła głową, po czym spytała, czy może dostać drinka. Pocałowałem ją czule. — Tak naprawdę wcale go nie potrzebujesz, prawda? — zapytałem. Bez słowa wstała, minęła mnie, dopadła Chivas Regal i nalała sobie pół szklanki. Obserwowałem, jak piła whisky — jednym haustem, w typowy dla siebie sposób, jakby w szklaneczce miała wodę. Ranił mnie ten widok. Szkocka po prostu zniknęła w jej gardle. Belinda wytarła usta, przyniosła butelkę i szklankę do stołu, postawiła je i ponownie usiadła. Wyglądała równocześnie okropnie, krucho i uroczo. Kiedy skupiła na mnie błękitne oczy, zadrżałem. — Pragnę, żebyś się do mnie wprowadziła — poprosiłem. Nie odpowiedziała. Nadal była wyraźnie oszołomiona. Przyglądałem się jej, gdy nalewała sobie kolejną szklaneczkę whisky. — Nie upijaj się — powiedziałem cicho. — Nie upijam się — odparowała zimno. — Po co mam się do ciebie wprowadzać? Dlaczego chcesz, by mieszkała z tobą nieletnia dziwka?
Przyglądałem się jej i zastanawiałem, czy jest wściekła. Wyjęła z kieszeni paczkę garamsów i wetknęła sobie w usta jednego z nich. Na stole nadal leżało pudełko zapałek, które zostawiła tu podczas śniadania. Otworzyłem je, potarłem zapałkę i przypaliłem jej papierosa. Usiadła prosto. Szklanka w jednej ręce, papieros w drugiej, włosy rozpuszczone i zmierzwione. Nadal była w rozpiętym lamparcim futerku, spod którego przeświecały czarne cekiny. Ni dziecko, ni kobieta... — No więc, czemu chcesz, żebym tu zamieszkała? — spytała chrapliwie. — Żal ci mnie? — Nie — odparłem. — Mogę sobie znaleźć inne lokum — stwierdziła obojętnie Niski kobiecy głos wydobywał się z dziecięcych ust. Zaciągnęła się dymem. Kadzidlany zapach perfumowanego papierosa. — Nie wątpię — odrzekłem. — Już po naszej pierwszej wspólnej nocy zapragnąłem mieć cię zawsze przy sobie. Chciałem mieć cię tutaj tamtego ranka, kiedy odeszłaś. Prędzej czy później i tak bym cię o to poprosił. Niezależnie od tego, co mnie dręczy... Wyrzuty sumienia, poczucie winy... Wiesz, tego rodzaju emocje... Ale tego jednego jestem pewien. A i tobie niewątpliwie będzie lepiej ze mną niż w takiej zakazanej dziurze jak ta ostatnia. — Och, więc uważasz, że z powodu moich kłopotów możesz za mnie decydować. Zgadza się? Zrobiłem głęboki wdech. — Belindo — odparłem po namyśle — w pewnych sprawach jestem facetem dość staromodnym. Możesz mnie nazwać tępym lub prostym... Nazwij, jak chcesz, uważam jednak, że dziewczyna w twoim wieku powinna mieszkać w domu. Sądzę, ze ktoś gdzieś płacze za tobą, że ktoś cię szuka. — Och, gdybyś tylko wiedział — mruknęła ostrym i gorzkim tonem. — Więc mnie oświeć. — Moja rodzina nie ma na mnie wyłączności — warknęła cierpko. — Należę sama do siebie. I jestem z tobą, ponieważ
tego chcę. Niestety, nadal musisz pamiętać o moim warunku. Jeśli zaczniesz mnie wypytywać o rodziców, natychmiast sobie pójdę. — Nie wierzę. Twierdzisz, że nawet po zdarzeniach dzisiejszego wieczoru nie wrócisz do domu? — To jest niemożliwe — odparowała. Na moment zagapiła się w dal, gryząc paznokieć (nigdy wcześniej nie widziałem, by to robiła), później rozejrzała się po pokoju, a jej źrenice zatańczyły. — Słuchaj, nie jestem typowym amerykańskim dzieciakiem. — Co masz na myśli? — Nie udało mi się... ponieważ nie jestem dzieckiem. Musiałam opuścić rodzinę i będę tak żyć dalej... z tobą lub bez ciebie. Tak będzie! Musi tak być! Jeśli wprowadzę się do ciebie, to nie ze strachu, lecz dlatego... dlatego, że tego chcę... — Wiem, kochanie, wiem. Wyciągnąłem rękę ponad stołem, chwyciłem jej dłoń, w której trzymała szklankę, i przytrzymałem mocno jej palce. Kochałem tę małą rączkę, jej kruchość, dotyk palców otaczających moje. Jednakże na widok łez spływających po policzkach Belindy cierpiałem tak samo jak kilka godzin wcześniej, gdy usiłowałem ją zatrzymać przy frontowych drzwiach. — Też cię kocham, wiesz? — szepnęła, nie przestając płakać. — Zrozum, naprawdę chciałam być zwyczajnym amerykańskim dzieckiem, naprawdę. Chciałam tego. A ty jesteś jak marzenie, wiesz, jak fantazja, którą sobie wymyśliłam, lepsza niż wszystko... i... i... — Tak jak ty dla mnie, dziewczynko — powiedziałem. Gdy położyła się w łóżku z baldachimem, zaniosłem jej walizkę i pozostałe rzeczy do gościnnego pokoju. Tu mogła mieć swój prywatny kącik. Potem wszedłem na strych, aby popracować nad aktem punka na koniu. Zacząłem od włosów, które kojarzyły mi się z fryzurą czarownicy i malowałem bez przerwy aż do popołudnia, rozpa-
miętując przez cały czas dziwaczne informacje, którymi Belinda mnie zasypała. Ależ to będzie wspaniałe trio, te „końskie" obrazy. Co jakiś czas myślałem o policjancie, który mnie rozpoznał. Przypominałem sobie, jak zapisywał moje nazwisko i adres w małym notesie. Chyba powinienem się bać... Prawdę mówiąc, chyba powinienem się cholernie denerwować z tego powodu. Szczególnie że przez całe życie nie popełniłem poważniejszego przestępstwa od mandatu za przekroczenie szybkości. A jednak byłem raczej podniecony niż przestraszony ryzykiem. W jakiś niezrozumiały dla mnie, tajemniczy sposób cala sytuacja ekscytowała mnie. Belinda była tu teraz ze mną. Wiedziałem, że to dobrze dla niej, że tak musi być... Malowałem szybko i z zapałem, którego nie pamiętałem od lat. Czułem się wspaniale. 6 Około jedenastej Belinda obudziła się z krzykiem. Zszedłem ze stryszku, najprędzej jak tylko mogłem. Przez moment dziewczyna nie wiedziała, gdzie jest i kim ja jestem. Później zamknęła oczy i otoczyła mnie ramionami. Usiadłem obok łóżka i poczekałem, aż ponownie zaśnie. Wydawała się taka maleńka, gdy kuliła się pod kołdrą. Zapaliłem papierosa, porozmyślałem o niej, o mnie i moim uczuciu do niej, po czym wróciłem do malowania. Około czternastej weszła na strych. Wyglądała na zrelaksowaną i całkiem wesołą. Tkwiłem ciągle na etapie dopracowywania szczegółów aktu Belindy jako młodego punka dosiadającego konia na biegunach, toteż dziewczyna stanęła i spokojnie mnie obserwowała. Główną
część obrazu już skończyłem i uważałem, że jest spektakularna. Belinda się jednak nie wypowiedziała. Otoczyłem ją ramieniem i pocałowałem. — Słuchaj, dziś po południu pewien mój przyjaciel ma wernisaż — oświadczyłem. — Niezły rzeźbiarz, nazywa się Andy Blatky. To jego pierwsza indywidualna wystawa. Union Street, elegancka galeria, spore wydarzenie. Chcesz pójść ze mną? — Jasne, też pytanie — odparła. Pachniała jak wafle waniliowe. Zacząłem wycierać pędzle. Odeszła w drugi kąt pracowni i przez długi czas studiowała obrazy z karaluchami i szczurami. Boso we flanelowej koszuli wyglądała jak anioł. Przyszło mi do głowy, że dawno temu w mojej parafii dziewczynki ubierały się tak na procesję bożonarodzeniową. Belindzie brakowało tylko jednej rzeczy — papierowych skrzydeł. Płócien z karaluchami i szczurami również nie skomentowała. Najważniejsze, że miałem ją tu, przy sobie — jej ciepło, słodycz i świadomość, cudowną świadomość, że Belinda prawdopodobnie ze mną zamieszka. Wyjaśniłem, że przeniosłem jej rzeczy do gościnnego pokoju. I że oddaję to pomieszczenie do jej absolutnej dyspozycji. Odparła, że tak, już widziała. Pochwaliła stojące tam piękne mosiężne łóżko, które ze względu na boczne poręcze skojarzyło jej się z. wielką kołyską. Wszystko w moim domu jej się podobało. Przypominało jej dekoracje do jakiejś staroświeckiej sztuki. Uśmiechnąłem się, choć jej komentarz mnie zaniepokoił. Dekoracje do sztuki! Podobnie Alex mówił o pokoju mojej matki w Nowym Orleanie... Pragnąłem wyrzucić z mojej głowy wszystkie te myśli... Po szybkim prysznicu Belinda zeszła na dół. Wyglądała świetnie. Włożyła śliczny stary tweedowy kostium, trochę zniszczony w paru miejscach, lecz znakomicie skrojony. Krótka zwężana marynarka dodawała jej elegancji. Pod marynarką miała
śnieżnobiały golf, na nogach zaś klasyczne czółenka ze skóry aligatora, wykonane zapewne, zanim przyszła na świat. Tak eleganckiej nie widziałem jej dotąd nigdy. Choć nieco przypominała mi tę dobrze wychowaną panienkę z porządnego domu, która zaledwie mi mignęła owego pierwszego popołudnia-włosy uczesane swobodnie, makijaż — tylko lekki róż na policzkach i idealnie naniesiona cukierkowa pomadka. Pochłonęła miseczkę płatków, paląc przez cały czas i popijając jedzenie — mimo moich protestów — szkocką rozcieńczoną zaledwie kropelką wody, następnie wyjechaliśmy w późno popołudniowe słońce i skierowaliśmy się ku Union Street. Z powodu niewyspania byłem trochę pobudzony. Właściwie czułem się cudownie, może nawet tak cudownie, jak ona wyglądała. — Chcę, żebyś coś wiedziała — powiedziałem, kiedy pędziliśmy Divsadero Street. - Chociaż ci powiedziałem, że nigdy nie pokażę tych obrazów, malowanie ich cholernie mnie ekscytuje Odpowiedziała mi cisza. Zerknąłem na Belindę. Uśmiechała się do mnie w osobliwie chytry sposób. Wiatr unosił wokół twarzy jej włosy, a jej oczy błyszczały. Zaciągnęła się papierosem, połykając dym. — Słuchaj, jesteś artystą — odezwała się w końcu. — Nie mogę cię pouczać, co masz robić ze swoimi obrazami. Nie powinnam nawet próbować. Dosłyszałem w jej głosie porażkę. Wprowadziła się do mnie i me zamierzała już ze mną walczyć. Uważała, że nie ma prawa. — Powiedz, co naprawdę czujesz — poprosiłem. — Okej. Jaką masz wymówkę dla wszystkich innych obrazów? Dlaczego nie wystawiłeś płócien z robakami i szczurami? Wróciłem do punktu wyjścia. Zastanowiłem się nad jej pytaniem. Wszyscy mnie o to pytali. Koniecznie chcieli wiedzieć W tym względzie Belinda nie była inna. — Znam wszystkie twoje prace — ciągnęła. — Widziałam je w Berlinie i Paryżu. Miałam też ten duży album, zanim... — Zanim uciekłaś z domu.
— Właśnie. Miałam wtedy wszystkie książki, jakie kiedykolwiek napisałeś, nawet te najwcześniejsze, Noc Wigilijną i Dziadka do orzechów. Nigdy nie widziałam żadnych twoich groteskowych obrazów, żadnych rozsypujących się domów. A przecież stale je malowałeś. Widziałam daty— zacząłeś już w latach sześćdziesiątych. Czemu zatem chowasz je przed światem? — Nie pasują do moich wystaw — odparłem. — Zrujnujesz sobie karierę, ponieważ jakaś dziewczynka krzyknie: „Och, to mysz!" — Dużo wiesz o malarstwie? — spytałem ją. — Prawdopodobnie więcej, niż sądzisz — odparła z typową dla nastolatków arogancją. Maleńka szczelina w dorosłej pozie. Lekko zadarła dziecięcy podbródek, gdy wydychała dym. — Co ty powiesz! — Po pierwsze, dorastałam w pobliżu Prado — wyjaśniła. — Chodziłam tam codziennie z nianią, a prac Hieronima Boscha nauczyłam się niemal na pamięć. Lato spędzałam często we Florencji. Moja opiekunka nie chciała robić nic innego poza chodzeniem do Uffizi. — Lubiłaś galerie i muzea? — Uwielbiałam. Pokochałam też Watykan. Kiedy miałam dziesięć lat, odwiedzałam galerię Jeu de Paume w Paryżu. Wolałam chodzić tam lub do Pompidou niż do kina. Wierz mi, miałam kina powyżej uszu! W Londynie bywałam w Täte i w British Museum. Poświęcałam sporo czasu sztuce przez duże „S". — Faktycznie, imponujące! — mruknąłem. Przez cały czas mieliśmy zielone światło, toteż smutne, wyblakłe domy wiktoriańskie ustępowały już odrestaurowanym rezydencjom Marin. Przed nami rozciągał się widok, który nigdy nie przestanie mnie oszałamiać: odległe góry Marin pod idealnie czystym niebem, otaczające olśniewająco błękitne wody zatoki San Francisco. — Chcę tylko powiedzieć, że nie jestem byle panienką z Valley, która nie potrafi odróżnić Mondriana od podkładki pod talerz.
Milczałem. — W takim razie masz nade mną przewagę — odparłem w końcu. — I to sporą. Zupełnie nie wiem, co myśleć o sztuce abstrakcyjnej. Nigdy nie wiedziałem. — Jesteś prymitywistą, wiem o tym — stwierdziła — Prymitywistą, który potrafi ładnie rysować. Ale wróćmy do obrazów ze szczurami i karaluchami. — Mówisz, jak mądrala z „Newsweeka" — bąknąłem — I ranisz moje uczucia. Małe dziewczynki nie powinny tego robić starym facetom. — Czy w „Newsweeku" naprawdę tak napisali? — W „Newsweeku", „Time'ie", „Artformie", „Artweeku" „Amence", „Vogue'u" i „Vanity Fair". Bóg wie, gdzie jeszcze. A teraz mówi mi to nawet miłość mojego życia. Posłała mi krótki, uprzejmy uśmiech. — Pozwól, że dodam coś jeszcze — ciągnąłem. — Na rzeźbach Blatky'ego wyznaj ę się nie bardziej niż na Mondrianie Więc nie wciągaj mnie w galerii w zbyt głośne dyskusje, bo zrobię z siebie głupca. Zrozumienie sztuki abstrakcyjnej przekracza moje możliwości. Belinda roześmiała się w słodki i autentyczny sposób, lecz moje słowa wyraźnie ją zaskoczyły. — Tylko się rozejrzę po galerii — odrzekła wreszcie — A później odpowiem na wszystkie pytania, jakie ci się nasuną — Dzięki, wiedziałem, że potrafię oceniać ludzkie charaktery. Umiem dostrzec inteligentną dziewczynę. A myślałaś zapewne, ze chodzi o twój urok osobisty. Założę się, że tak. Jak zwykle w słoneczny dzień na Union Street tłoczyli się amatorzy drogich zakupów. Kwiaciarnie, sklepy z pamiątkami kawiarenk. z lodami pełne były nadzianych turystów i tubylców' Można tu było kupić ręczniki kąpielowe z artystycznymi nadrukami, każdy rodzaj podpuszczkowego sera znany zachodniemu światu, ręcznie malowane wydmuszki. Nawet owoce i warzywa ułożone w piramidy w koszach przed narożnym sklepikiem spo-
żywczym wyglądały jak dzieła sztuki. W ogródkach drink-barów i kafejek panował tłok. Drzwi galerii były otwarte. Ludzie blokowali chodnik — stanowili zwykłą mieszaninę artystów i bogaczy; stali z nieuchronnymi plastikowymi kieliszkami białego wina. Zwolniłem, szukając miejsca do zaparkowania. — Okej — powiedziała, klepnąwszy mnie w ramię. — Rozejrzałam się i już znam terytorium. Teraz wróćmy do obrazów ze szczurami i karaluchami. Dlaczego są zamknięte na strychu? — No dobrze. Te obrazy z pozoru wyglądają nieźle, ale czegoś im brakuje — powiedziałem. — Reprezentują łatwy rodzaj brzydoty. Nie niosą w sobie tego znaczenia, który mają moje książki. Nie odpowiedziała natychmiast. — Są uwodzicielskie, lecz nie są skończone. Jeśli przyjrzysz im się wyraźniej, zobaczysz, że mam rację. — Nie są uwodzicielskie, Jeremy, ale bardziej interesujące — rzuciła. Dostrzegłem miejsce do parkowania na Union. Teraz musiałem wpasować w nie mój kabriolet. Belinda milczała, gdy podjeżdżałem, cofałem, skręcałem, trzaskając dwukrotnie w zderzak przede mną. Wyłączyłem silnik. Poczułem się strasznie nieprzyjemnie. — To nieprawda — rzuciłem. — Jeremy — odparła — wszyscy wiedzą, że jesteś kimś więcej niż tylko twórcą książek dla dzieci. Tworzysz prawdziwą sztukę i tyle. — Znowu magazyn „Newsweek" — mruknąłem. — Tyle że dziewczynki w twoich książkach nie są nawet w oryginalnych ubraniach. Są w pewnym sensie poprzebierane, wyglądają jak wiktoriańskie dzieciaki, cała struktura jest wiktoriańska... Jest w tym Lang, Rackham i Greenaway... Sam dobrze o tym wiesz... — Lepiej uważaj na słowa — obruszyłem się. Niby żarto-
wałem, lecz naprawdę nie podobało mi się, że Belinda tak mnie prowokuje. — Dziewczynki nie są w przebraniu — wyjaśniłem. — Są w strojach ze snu. W tych powieściach istnieje świat ze snu. Kiedy to zrozumiesz, zrozumiesz też, dlaczego moje książki oddziałują w taki sposób. — No cóż, wiem tylko, że obrazy ze szczurami i karaluchami są oryginalne. Szalone i absolutnie nowatorskie. Znowu nie odpowiedziałem. Siedzieliśmy na ogrzewanych przez powoli zachodzące słońce siedzeniach z czarnej skóry. Niebo nad nami było błękitne i bezchmurne. Chciałem się dalej spierać, jednak zrezygnowałem. — Wiesz — zwierzyłem się — czasami myślę, że to wszystko jest bez sensu. Mam na myśli literaturę. To znaczy książki, cały ten wydawniczy harmider, krytyków. Ten świat kojarzy mi się z serią pułapek. Moi przyjaciele często wychwalają pod niebiosa moje płótna ze szczurami i karaluchami, ja jednak znam prawdę: te obrazy nie działają. A nikt ode mnie nie pragnie bardziej, by odnosiły skutek. Gdybym nie uważał, że mnie zdemaskują, pokazałbym je już dawno temu. Przyznając się do tego, miałem wrażenie, że po raz pierwszy od długiego czasu robię głęboki wdech. — Co masz na myśli przez określenie „zdemaskują"? — spytała. Zastanowiłem się. Obserwowałem, jak Belinda zapala kolejnego perfumowanego papierosa i dałem jej znak, że też chciałbym jednego. Przypaliłem od niej. — Dokładnie nie wiem — odparłem, patrząc jej w oczy. Starałem się, by jej piękny wygląd nie rozproszy! mnie. — Czasami czuję, że działam na oślep. Czasami mam ochotę po prostu... rzucić wszystko. — A konkretnie? — Mówiłem ci, że nie wiem. Pragnę jednak, żeby zdarzyło się coś burzliwego. Coś niezaplanowanego i szalonego. Chciałbym odciąć się od tego wszystkiego... Wiesz, tak jak jeden z tych malarzy, który sfingował swoje samobójstwo... Wrócić do normal-
ności, zacząć żyć jak zwykły człowiek. Gdybym był tylko pisarzem, wymyśliłbym sobie pseudonim. Dzięki temu mógłbym pozostać anonimowy. Przyglądała mi się bez słowa. Nie sądziłem, by mnie rozumiała. Jak mogłaby mnie zrozumieć? Sam siebie nie pojmowałem. — Czasami — kontynuowałem, korzystaj ąc z jej milczenia - zdaje mi się, że moim największym osiągnięciem jest przekształcenie defektów talentu w sukces, uników w sztukę. Zawahała się na moment, po czym skinęła głową. — I doprowadza mnie do szału — ciągnąłem — gdy ludzie wypominają mi braki, jakbym sam ich nie widział. No i kiedy me zauważają, jaką moc ma moja sztuka. Tym razem zareagowała. — Więc mówisz mi, że chciałbyś się wyrwać. — Może. A może mówię, że gdybyśmy naprawdę i długo się znali, przyzwyczaiłabyś się do mnie. I do moich uników. To cały ja. Znowu się uśmiechnęła i skinęła głową. — Okej — powiedziała. Wysiadłem z samochodu, ona również — zanim zdążyłem obejść i otworzyć jej drzwiczki. Pocałowałem ją. Wsunęła swoją dłoń w moją i weszliśmy w zgromadzony przez galerią tłum. Zaczynałem wpadać w nałóg tych cholernych papierosów. Przez otwarte drzwi dostrzegłem spartańsko białe pokoje i mamucie emaliowane rzeźby Blatky'ego znakomicie oświetlone na surowych białych prostokątnych piedestałach. Patrząc na przechodzący tłum, pomyślałem, jak bardzo ten wernisaż musi być dla Andy'ego trudny. Wiele osób spacerowało plecami do prac, rzucając im niemal ukradkowe spojrzenia, jakby podziwianie wystawy było czymś niewłaściwym. Miałem ochotę odwrócić się i uciec. Wiedziałem jednak, że tego nie zrobię. Przeszliśmy pierwsze pomieszczenie i wyszliśmy na otwarty dziedziniec. Stała tam gigantyczna rzeźba, której emaliowana, opalizująca powierzchnia wyglądała w słońcu jak żywa. Grube ramiona postaci otaczały się niemal czule. Nowoczesna sztuka, pomyślałem z goryczą. Kocham ją, ponieważ Andy ją wykonał
i jest piękna, naprawdę jest piękna... ta ogromna, muskularna, potężnie wyglądająca rzeźba... Ale co, do diabła, przedstawia?! — Żałuję, że jej nie rozumiem — mruknąłem, ciągle mocno trzymając Belindę. — Szkoda, że jestem taki ograniczony. Szkoda, że jestem dla tych ludzi jedynie prymitywem, prymitywem, który umie rysować. Karaluchy, szczury, lalki, dzieci... — Jeremy, nie to miałam na myśli — oświadczyła nagle z czułością. — Och, kochanie, wiem, że nie miałaś. Myślałem o pozostałych dwóch tysiącach osób, które to powiedziały. Przypomniałem sobie, jak sam się zawsze czuję w takich momentach, jak przed chwilą na zewnątrz. Miałem ochotę dotknąć rzeźby, przebiec po niej rękoma, nie wiedziałem wszakże, czy wolno. A potem dostrzegłem Andy'ego. Stał samotnie w pokoju za dziedzińcem, opierał się o ścianę. Od razu było widać, że jest artystą, gdyż jako jedyny miał na sobie tenisówki i starą marynarkę. Gładził małą, czarną bródkę, która nadawała mu wygląd rabina. Oczy za maleńkimi okrągłymi okularami w drucianych oprawkach śmigały niespokojnie. Tak, Andy wydawał się naprawdę zdenerwowany. Skierowałem się ku niemu, widząc kątem oka, że Belinda odchodzi w przeciwnym kierunku. Gdy kiwałem Andy'emu, już zniknęła w tłumie. — Andy, są wspaniałe — oznajmiłem. — I znakomicie zaprezentowane. Publiczność też się przedstawia całkiem nieźle. Doskonale wiedział, że w gruncie rzeczy nie rozumiem jego sztuki, że nigdy jej nie rozumiałem. Cieszył się jednak, że mnie widzi i zaczął mamrotać coś o pieprzonej galerii, której pracownicy darli się na ludzi za to, że gaszą papierosy w cholernych plastikowych kubkach. Pewnie ze skąpstwa myli te kubki i używali ich ponownie. Jak można robić raban z powodu takiego drobiazgu jak plastikowe kubki? Andy miał ochotę dać mi dwadzieścia dolarów na pokrycie tego straszliwego wydatku i kazać im się zamknąć, ale nie miał nawet dwudziestu centów. Powiedziałem, że mam pieniądze i chętnie to dla niego zro-
bię, Andy jednak zreflektował się i odpuścił. Bał się, że taki prowokacyjny gest rozwścieczy właścicieli galerii. — Wiem, że nie powinienem się tym przejmować — mówił, potrząsając głową - ale, do cholery, to jest moja pierwsza indywidualna wystawa. — Uspokój się, rzeźby wyglądają cudownie — powtórzyłem — Sam kupiłbym tę wielką matkę, która stoi w ogrodzie, tyle że musiałbym ją ukryć przed światem na tylnym dziedzińcu. — Żartujesz sobie ze mnie, Jeremy, prawda? Nigdy nie kupiłem żadnej jego pracy, ponieważ obaj wiedzieliśmy że nie pasują do wiktoriańskiego stylu, adamaszku, lalek i reszty śmieci, którymi zawalony był mój dom. („Dekoracje dla sztuki!") Nagle wszakże poczułem jakąś dziwną tęsknotę. W rzeczywistości zawsze chciałem mieć jedną z jego rzeźb. Dlaczego, do cholery, nie miałem przynajmniej raz wydać pieniędzy na coś, czego pragnąłem? — Ależ skąd — odparłem. — Wybrałem właśnie tę. Podoba mi się Mógłbym jąpostawić w trawie za pięterkiem. Mam ochotę patrzeć, jak oświetla ją wschodzące słońce. Jest bardzo piękna i choć może się nie znam, tego akurat jestem pewny. Przypatrywał mi się z uwagą i zastanawiał, czy mówię poważnie W końcu odparł, że gdybym ją kupił, a później pożyczał mu na następne wystawy z plakietką: „Wypożyczona dzięki uprzejmości właściciela, Jeremy'ego Walkera", mogłaby nawet stać u mnie w łazience. Upewniwszy się, że nie żartuję, strasznie się ucieszył. — W takim razie już ją sprzedałeś. Mam sam powiedzieć tym z galerii czy chcesz ich powiadomić osobiście? — Ty im powiedz, Jeremy — poprosił. Uśmiechał się i zaczął jeszcze szybciej gładzić swoją brodę. - Ale może powinieneś dać sobie kilka dni na przemyślenie tej decyzji. Wiesz, może nie jesteś teraz w odpowiednim nastroju. — Pracuję obecnie nad pewnymi szczególnymi obrazami — wyjaśniłem. — Są naprawdę niesamowite i zupełnie dla mnie nowe.
— Och, doprawdy? Hm, przejrzałem W poszukiwaniu Bettiny i rzeczywiście, Jeremy, znalazłem tam parę wspaniałych momentów... — Zapomnij o tych bzdurach, Andy. Nie mówię o książkach dla dzieci. Któregoś dnia... wkrótce... zaproszę cię do siebie i pokażę ci... — Przerwałem. Któregoś dnia, wkrótce? Zamyśliłem się. Tak, ta rzeźba będzie wspaniale wyglądać w ogrodzie. Dostrzegłem Belindę po przeciwległej stronie sali. Różowe okulary słoneczne skrywały jej oczy, w ręce zaś trzymała „nielegalny" kieliszek z białym winem. Moja Belinda... Dostrzegłem paru innych moich przyjaciół, Sheilę, kilku znajomych pisarzy oraz — w narożniku — mojego prawnika, Dana Franklina pogrążonego w rozmowie z piękną kobietą wyższą od niego o dobre pięć centymetrów. Belinda przyciągała wiele ciekawskich oczu. Dziecinna buzia, białe wino, różowe okulary. — Tak? — Andy czekał, aż dokończę. — Jakiego właściwie rodzaju będą te nowe dzieła, Jeremy? — Później ci powiem, Andy, później. Gdzie szef galerii? Chcę natychmiast kupić twoją rzeźbę. 7 Po wernisażu spędziliśmy trochę czasu na wędrówce po butikach Union Street. Belinda nie chciała, żebym wydawał na nią pieniądze, toteż początkowo się buntowała, ja jednak doskonale się bawiłem, zabierając ją z jednego luksusowego sklepu do drugiego i kupując jej mnóstwo ciuchów. Tak naprawdę zaspokajałem własną próżność, ubierając ją w najwymyślniejsze stroje Małe plisowane wełniane spódniczki, blezerki, bluzeczki z cieniutkiej bawełny. „I tak najbardziej mnie pożądasz jako uczennicę
z katolickiej szkółki", szydziła początkowo, dość szybko wszakże zaczęła także znajdować przyjemność w tych przebierankach i przestała protestować na widok metek z wysokimi cenami. Pojechaliśmy do centrum, do Neimana Marcusa, a potem do Saksa. Kupiłem jej falbaniaste sukienki, perełki, śliczne stroje ze zwiewnych tkanin, które rozpropagowały młode gwiazdy. To było jasne, że Belinda ma dobre oko i jest przyzwyczajona zarówno do pięknych, drogich ubrań, jak i do ugrzecznionych ekspedientek potulnie spełniających każdą jej zachciankę. Spodnie, bikini, bluzki, zamszowe płaszcze — wszystkie te rzeczy, które można w San Francisco nosić przez okrągły rok — trafiały do ozdobnych pudeł i toreb na stroje. Kupiłem jej nawet perfumy: Giorgio, Calandre, Chanel — słodkie, niewinne zapachy, które mi się podobały. A także srebrne spinki do włosów i drobne dodatki, których sama może nigdy by nie założyła — dziecięce rękawiczki, kaszmirowe opaski i wełniane berety — a które nadawały jej wygląd jednej z tych pięknych i eleganckich małych bohaterek angielskich książeczek z. opowiadaniami. Znalazłem nawet śliczny „królewski" płaszczyk z subtelnym aksamitnym kołnierzem. Zależnie od przybranej pozy, Belinda wyglądała w nim na siedem albo też na siedemnaście lat. Namówiłem ją na zakup mufki z norek do płaszcza, chociaż powiedziała mi, że oszalałem, bo nie nosiła mufki od strasznej zimy, którą jako pięciolatka spędziła w Sztokholmie. W końcu trafiliśmy na kolację do restauracji Garden Court w hotelu Palące. Obsługa była ślamazarna, jedzenie niezbyt dobre, ale wystrój absolutnie uroczy. Przyprowadziłem tu Belindę, ponieważ pragnąłem ją zobaczyć w tej scenerii: na tle lustrzanych drzwi, złoconych kolumn, słowem, symboli elegancji starego świata. A tak w ogóle, pobyt w Garden Court zawsze mnie uszczęśliwia. Może lokal przypomina mi Nowy Orlean. Belindzie przypomniał on natomiast Europę i z tego względu strasznie jej się w nim podobało. Moja dziewczynka wyglądała teraz na zmęczoną, w końcu dały się jej we znaki przeżycia ostat-
niej nocy. Lecz była też podekscytowana. Podkradała łyki z mojego kieliszka z winem, poza tym jednakże jej maniery przy stole pozostawały bez zarzutu. Widelec na przykład trzymała w lewej ręce. Kontynentalny styl... Poprosiła też o nóż do ryby — i użyła go — czego nikt nigdy przy mnie nie robił. I ledwie zauważyła moje zdziwienie. Rozmawialiśmy beztrosko o naszej przeszłości. Opowiedziałem jej o moich żonach: nauczycielce Andrei, która poczuła się zbyt „mała" w obliczu mojej kariery, i dziennikarce Celii, która stale podróżowała. Co jakiś czas spotykały się w Nowym Jorku, wypijały kilka drinków i dzwoniły do mnie, by mi powiedzieć, jakim strasznym jestem draniem. To właśnie Kalifornijczycy nazywają rodziną. Roześmiała się po tej opowieści. Słuchała mnie w ten cudownie kuszący sposób, w jaki młode kobiety potrafią słuchać doświadczonych mężczyzn. Mimo iż rozpoznałem tę strategię, i tak czułem się dla niej ważny. — Naprawdę kochałeś którąś z nich? — spytała. — Jasne, kochałem je obie. Ciągle na swój sposób je kocham. Każde z moich małżeństw mogło trwać wiecznie, gdybyśmy nie byli nowoczesnymi Kalifornijczykami. — Co masz na myśli? — Rozwód jest tutaj de rigueur*, natychmiast gdy małżeństwo zacznie ci choć trochę ciążyć. Jeśli nie zrywasz z partnerem z najbłahszego powodu, psychiatrzy i przyjaciele przekonują cię, że jesteś szalony. — Mówisz poważnie, prawda? — Niestety tak. Wystarczy porównać dzisiejszy sposób życia i ten sprzed dwudziestu pięciu lat. Obecnie jesteśmy strasznie dumni z naszego... nabytego stylu życia i zwróć uwagę, że kluczowe słowo brzmi „nabyty". Zrobiliśmy się chciwi i egoistyczni. — Powiedziałeś to takim tonem, jakbyś żałował, że twoje związki się rozpadły. * De rigueur (fr.) — obowiązkowy, wymagany.
— Nie żałuję. Jednak tkwi w tym tragedia nas wszystkich. Jestem dokładnie takim samym egoistą jak reszta. Nigdy nie udzieliłem żadnej z moich żonom emocjonalnego wsparcia. Czy zatem mogę je obwiniać za to, że odeszły? Poza tym jestem malarzem. Uśmiechnęła się. — Ależ z ciebie podlec — szepnęła żartobliwie. — No dobrze — podsumowałem. — Tyle że nie chcę mówić o sobie, lecz o tobie. Nie, nie wspomnę o twojej rodzinie, pamiętam. Znam zasady, nie bój się. Czekała. — Opowiedz mi, jaka jesteś — poprosiłem. — Wiem, że lubisz się przebierać za punka i jak ognia boisz się aresztowania. Czego jeszcze pragniesz? Patrzyła na mnie przez moment niemal takim wzrokiem, jakby to pytanie ją podnieciło. Później cień przemknął przez jej twarz. — Mówisz o obrazie bardzo dużego formatu, wiesz? Roześmiałem się. — Nie zamierzałem być szorstki — stwierdziłem. — Chciałbym po prostu wiedzieć, czego pragniesz od życia, Belindo? — Nie jesteś szorstki. Podoba mi się twoja troska. Niestety... Nie ma zbyt dużego znaczenia, czego ja chcę, prawda? — spytała. — Oczywiście, że ma. — Nie jesteś wystarczająco szczęśliwy? — Szydziła. Trochę. — Ależ jestem. — Widzisz, chodzi mi o to, że nie mogę robić wszystkiego, czego pragnę, póki nie skończę osiemnastu lat. Nie mogę zostać, kim chcę. Gdybym zaczęła się kierować własnym widzimisię, skończyłabym w areszcie dla nieletnich. Zastanowiłem się. — A co ze szkołą? — spytałem. — Co ma niby być? — Wiesz, że istnieją różne sposoby załatwienia tej sprawy. To znaczy... możemy cię posłać do jakiejś prywatnej szkoły. Na
pewno nam się uda. Mam kontakty... wystarczy parę telefonów, drobne kłamstewka... — Oszalałeś. — Roześmiała się. — Po prostu chcesz mnie znowu zobaczyć w plisowanej spódniczce. — Jasne, o niczym innym nie marzę. A teraz poważnie... — Jeremy, może nie zauważyłeś, ale jestem wykształcona. Miałam nianie, nauczycielki, sama się uczyłam. Potrafię czytać i pisać po francusku, włosku i angielsku. Zdałabym bez przygotowania egzaminy do Berkeley albo Stanford. Wzruszyła ramionami, po czym ukradkiem wypiła kolejny łyk wina z mojego kieliszka. — Co masz przeciwko Berkeley czy Stanford? — spytałem. — Nic. Ale kim byłabym? Doskonałą studentką nazwiskiem Linda Merit? Umilkła. Wyglądała na bardzo znużoną. Miałem ochotę utulić ją w ramionach, zabrać do domu i położyć do łóżka. Koniec końców to był dla niej strasznie męczący dzień. — Poza tym — dodała — nie poszłabym do college'u, nawet gdybym nie musiała się ukrywać. — Wróćmy zatem do mojego pytania. Czego pragniesz? Co chcesz robić? Czego naprawdę potrzebujesz? Zerknęła na mnie nieco podejrzliwie. Wyczułem, że znowu ją zawiodłem, tak jak w samochodzie w drodze na Union Street. Jej smutku nie powodowało jedynie wyczerpanie. Ani fakt, że nie znała mnie jeszcze zbyt dobrze. — Co ci mogę dać poza ładnymi ciuszkami i dachem nad głową? — spytałem. — Powiedz mi, kochanie. Po prostu mi powiedz. — Wariacie — odparła. — Czuję się teraz jak w niebie. — Daj spokój, kochanie, to mnie jest wspaniale. Dostaję to, czego pragnę, i to, czego potrzebuję, ale chodzi mi o ciebie... — Nadal dręczy cię poczucie winy wobec mnie, prawda? — Odnosiłem wrażenie, że za chwilę się rozpłacze, na szczęście uśmiechnęła się w najsłodszy i najłagodniejszy sposób. — Tylko... kochaj mnie — poprosiła, po czym wzruszyła ramiona-
mi i znowu się uśmiechnęła. Na moment w świetle błysnęły jej piegi, bardzo blade, uroczo dziewczęce. Zapragnąłem ją pocałować. — Naprawdę cię kocham — powiedziałem. Zabrakło mi tchu i poczułem grudę w gardle. Czyżby Belinda sądziła, że ma do czynienia z zadurzonym szesnastolatkiem? Spoglądaliśmy na siebie przez długi moment, niepomni zatłoczonego, jasno oświetlonego pomieszczenia i kelnerów kręcących się wśród stołów przykrytych białymi obrusami. Otaczały nas świece, żyrandole i odbite światło... Belinda ułożyła na moment usta w milczący całus, potem uśmiechnęła się i zadarła główkę. — Mogę słuchać na cały głos rocka i pooblepiać plakatami ściany mojego pokoju? — Jasne. Możesz też dostać wszystkie gumy do żucia świata, jeśli odstawisz szkocką i papierosy. — O rany, zaczyna się. — No cóż, prędzej czy później musiało do tego dojść. Zrobić ci wykład na temat witamin i potrzeb organizmu nastoletniej dziewczyny? — Wiem, czego potrzebuje ciało nastolatki — mruknęła, pochylając się i całując mnie w policzek. — Może już stąd wyjdziemy? W połowie drogi do domu przypomniałem sobie, że muszę natychmiast wysłać Celii pięćset dolarów — telefoniczna wiadomość, na którą jak dotąd nie zareagowałem. Pojechaliśmy z powrotem do centrum, na Western Union. Belinda od razu po wejściu chwyciła za szkocką. Zapewniła mnie, że wypije tylko jednego drinka. Obserwowałem, jak zawartość połowy szklanki błyskawicznie znika w jej cudownym młodym gardle. „Chodźmy do łóżka", zaproponowałem.
Później rozpaliłem ogień w kominku i zszedłem po butelkę sherry i dwa kryształowe kieliszki. Cóż, jeśli Belinda musi pić, przynamniej niech nie będzie to szkocka. Nalałem jej kieliszek sherry i siedzieliśmy przytuleni, wspierając się na poduszkach w łóżku z baldachimem i patrząc w ciemnościach na ogień. Powtórzyłem, że może zrobić ze swoim pokojem, co jej się żywnie podoba. Dorzuciłem, że trzeba było zabrać plakaty filmowe z nory na Page Street. Roześmiała się. Powiedziała, że bez trudu zdobędzie nowe. Leżała obok mnie: mięciutka, cieplutka i senna. — Jeśli chcesz wieżę stereo, dostaniesz j ą — rzuciłem. Zamierzałem jej założyć konto bankowe na nazwisko Linda Merit, odparła jednak, że Linda Merit ma już konto. — Dobrze — powiedziałem — wpłacę na nie pieniądze. — Jest wideo? — spytała. Miała kilka taśm, których nie mogła od bardzo dawna obejrzeć. Odrzekłem, że posiadam nawet dwa magnetowidy: jeden w tylnym gabinecie, drugi na dole w pomieszczeniu, które pełniło rolę swego rodzaju biura. Zapytałem, co to za kasety? Po prostu starocie, wyjaśniła, niezwykłe starocie. Wspomniałem jej o dużej wypożyczalni na Market. Chwilę milczeliśmy. Przez myśl przebiegły mi wszystkie informacje, które podała o sobie Belinda. Nadal pozostawała dla mnie zagadką. — Musisz mi odpowiedzieć na jedno pytanie — poprosiłem. Przypomniałem sobie, że mam być delikatny. — Na jakie? — Co miałaś na myśli ubiegłej nocy, mówiąc, że zawiodłaś jako amerykańska nastolatka. Przez jakiś czas nic nie mówiła. Wypiła kolejne pół kieliszka sherry. — Wiesz — odparła w końcu — kiedy przyjechałam... do Ameryki, to znaczy... sądziłam, że bardzo prosto jest być amerykańską nastolatką. Wystarczy mieszkać w Ameryce, chodzić na koncerty rockowe, czasem popalać trawę... — Rzeczywistość okazała się trudniejsza? — podsunąłem.
— Jeszcze zanim uciekłam, wiedziałam, że to nie wystarczy. .. Przeżyłam koszmar. Nawet ładne, pyzate dzieciaki, wiesz, bogate bachory, które chodzą do college'u... wszyscy są tu przestępcami i kłamczuchami. Mówiła spokojnie, bez nastoletniej arogancji. — Wyjaśnij. — Słuchaj, pierwszy okres dostałam w wieku dziewięciu lat. Gdy miałam trzynaście, już nosiłam stanik ze sporą miseczką. Pierwszy chłopiec, z którym spałam, już jako piętnastolatek golił się codziennie. Mogliśmy mieć dzieci... Wiem, że dzieciaki tutaj są tak samo rozwinięte jak ja. Po prostu uprzytomniłam sobie, że nie jestem dziwolągiem... Ale co może tutaj robić nieletni dzieciak? Nawet jeśli chodzi do szkoły, nawet jeśli dobrze się zachowuje, świetnie uczy i czyta książki po nocach, co z resztą życia? Skinąłem głową i czekałem na ciąg dalszy. — Nie można legalnie palić, pić, zacząć kariery, wyjść za mąż... Samochód, zgodnie z prawem, można zacząć prowadzić, dopiero kiedy ukończy się szesnaście lat. Człowiek jest dorosły w sensie fizycznym, a na wiele rzeczy jeszcze długo musi poczekać. Póki nie skończy się dwudziestu jeden lat, można się właściwie tylko bawić. Taka jest prawda. Tak wygląda tutaj życie dzieciaków — wieczna zabawa. Zabawa w miłość, w seks, we wszystko. I w łamanie prawa za każdym razem, gdy tknie się papierosa, drinka lub kogoś trzy czy cztery lata starszego od siebie. Wypiła kolejny łyk sherry. W jej oczach odbijały się czerwone płomienie z kominka. — Wszyscy jesteśmy przestępcami — kontynuowała. — Tak zorganizowany jest nasz świat, tego chcą dorośli. I powiem ci coś jeszcze. Igramy z zasadami i czujemy się płytcy, naprawdę straszliwie płytcy. — A zatem łamałaś zasady. — Nieustannie. I od samego początku. Gdy chciałam przyłączyć się do tego świata, natychmiast zorientowałam się, że wszyscy inni również łamią zasady. Mówiąc wprost: aby być amerykańskim dzieckiem, trzeba być złym.
— Więc uciekłaś. — Nie, nie. To znaczy uciekłam, lecz nie z tego powodu. — Zawahała się. — Po prostu... zdarzyło si ę i tyle — dodała niechętnie. — Stało się. W pewnym momencie zabrakło dla mnie miejsca. Czułem, jak jej mięśnie sztywnieją. Oddalała się ode mnie. Wziąłem łyk wina. Przypomniałem sobie, że nie mogę na nią naciskać, musiałem zatem liczyć na jej potrzebę wyrzucenia z siebie balastu przykrych doświadczeń. Na szczęście Belinda podjęła opowieść. — Coś ci powiem — oznajmiła. — Kiedy trafiłam na ulicę, sądziłam, że przeżyję wspaniałą przygodę. I że wreszcie zacznę się obracać wśród fajnych, równych dzieciaków, prawdziwych twardzieli. Miałam po uszy tych bogatych, schludnych małych kłamczuchów. Głupio myślałam. Okazało się, że bogate dzieciaki to dorośli udający dzieci przez wzgląd na swoich rodziców. Natomiast dzieciaki na ulicach dla własnego dobra muszą udawać dorosłych. Wszyscy są wyrzutkami. I wszyscy oszukują. Niespokojnie przesunęła wzrokiem po pokoju i tak jak poprzedniej nocy zaczęła obgryzać paznokieć. — Nie pasowałam do ulicy ani trochę bardziej ni ż do ś wiata, z którego uciekłam — wyjaśniła. — Otoczyli mnie chłopcy, którzy codziennie kradli radia samochodowe, aby zdobyć pieniądze na jedzenie i narkotyki, dziewczyny sprzedające się w dzielnicy Tenderloin i młodziutkie męskie dziwki przekonujące siebie i innych, że złapały pana Boga za nogi, jeśli jakiś facet zabrał któregoś na godzinę do luksusowego hotelu i kupił mu za to kolację. Taki świat znajduje się w odległości ledwie sześćdziesięciu minut od Clift Hotel, wyobrażasz to sobie? Dzieci ulicy okazały się równie nierealne jak rozwydrzone bachory z bogatych domów. Nierealne! A gliniarze? Tak, ci naprawdę chcieliby nas przymknąć, lecz brakuje miejsc, gdzie mogliby nas umieścić. Mają nadzieję, że znikniemy... — Albo że tato przyjdzie... — Tak, tato. No cóż, pragnę jedynie dorosnąć. I odzyskać
z powrotem moje nazwisko. Zacząć żyć samodzielnie. Wtedy skończy się całe to gówno. — Już się skończyło — zapewniłem ją. Przyjrzała mi się badawczo. — Ponieważ jesteś ze mną — dodałem. — Teraz nic ci się już nie stanie. — Nie — zaprzeczyła. — To wcale nie koniec. Po prostu teraz oboje jesteśmy przestępcami. — Niech cię o to głowa nie boli, dobrze? Teraz to mój problem. — Pochyliłem się ku niej i pocałowałem ją. — Ty wariacie — powtórzyła. Podniosła kieliszek. — Za twoje obrazy na strychu. Piąta rano. Jeszcze zanim się w pełni rozbudziłem, dostrzegłem rozjarzone cyfry na wyświetlaczu zegarka przy łóżku. Po chwili stojący zegar dziadka wybił godzinę, po czym nastąpiło wibrujące milczenie, przez które przebił się bardzo odległy głos Belindy. Była na dole. Czyżby rozmawiała z kimś przez telefon? Wstałem i ostrożnie podszedłem do szczytu schodów. W korytarzu paliły się wszystkie światła. Usłyszałem śmiech Belindy i jej lekki, wesoły głosik. — Książę Czaruś — powiedziała. Dalsze słowa mi umknęły. W zrozumieniu jej słów przeszkodził mi przejeżdżający ulicą samochód, a później nawet tykanie dużego zegara. — Nie pozwolę, żeby cię skrzywdzili! — zawołała nagle dziewczyna. Gniew? Polem jej głos ponownie przeszedł w mamrotanie. Usłyszałem tylko: „Też cię kocham", po czym dziewczyna odłożyła słuchawkę. Zastanowiłem się, co ja właściwie robię. Szpieguję ją? Czy powinienem jak najciszej przemknąć się z powrotem do łóżka? Zobaczyłem Belindę przechodzącą dolnym korytarzem. Wtedy mnie zobaczyła. — Wszystko w porządku, maleńka? — spytałem. — Och, tak, w najlepszym! — Weszła po schodach, podeszła do mnie z otwartymi ramionami i objęła mnie w pasie. Jej twarz była otwarta, pełna wielkiego przywiązania. — Rozma-
wiałam tylko z pewnym moim starym przyjacielem. Musiałam go zapewnić, że nic mi nie jest. — Jest bardzo wcześnie — zauważyłem ospale. — Nie tam, gdzie on mieszka — odparła bez zastanowienia. — Ale nie martw się, zadzwoniłam na jego rachunek. Zaprowadziła mnie z powrotem do łóżka i razem wsunęliśmy się pod kołdrę. Belinda wtuliła się w moje ramiona. — W Nowym Jorku pada — mruknęła cichym, sennym głosem. — Powinienem być zazdrosny o tego twojego przyjaciela? — spytałem szeptem. — Nie, nigdy — odrzekła lekko strofującym tonem. — To najstarszy kumpel, jakiego mam... Tak sądzę... — Głos zamarł w połowie zdania. Zapanowało milczenie. Czułem jej ciepło, słyszałem jej głęboki, równy oddech. — Kocham cię — oświadczyłem cicho. — Książę Czaruś — odparowała szeptem, jakby z najgłębszego snu. 8 Do południa następnego dnia Belinda porozlepiała plakaty na wszystkich ścianach gościnnego pokoju. Belmondo, Delon, Brando, Garbo oraz nowe twarze: Aidan Quinn, Richard Gere, Mel Gibson. Od godziny bardzo głośno słuchała w radiu piosenek Madonny. Bawiła się wszystkimi nowymi ubraniami, starannie układając swetry na półkach w szafie, prasując bluzki, pucując buty, eksperymentując z buteleczkami i słoiczkami kosztownych kosmetyków do makijażu. Zaglądałem do niej tylko co jakiś czas, gdy schodziłem ze strychu do kuchni po kawę. Prawie już skończyłem trzy obrazy „konne", na których — tak jak to robiłem przed laty z moimi
pierwszymi dziełami — wypisałem na dole tytuły: Belinda dosiadająca konia na biegunach I, Belinda dosiadająca konia na biegunach II i Belinda dosiadająca konia na biegunach III. Efekt tego tria, ustawionego do wyschnięcia, przyprawiał mnie o zawrót głowy. Około osiemnastej przygotowałem dla nas kolację. Steki, sałatka, czerwone wino; jedyny posiłek, jaki umiałem przyrządzić. Belinda zeszła na dół. Włosy zaplotła w warkocze, które związała na czubku głowy. Zanim zaczęliśmy jeść, pocałowałem ją kilka razy. — Może pooglądasz dziś wieczorem kasety wideo? — zaproponowałem, dodając, że może mieć gabinet wyłącznie dla siebie. Bardzo rzadko tam zaglądałem. „Może", odparła. Oznajmiła, że jeśli zechcę popracować, poogląda sobie telewizję albo poczyta którąś z moich książek o malarstwie. Gdy posprzątaliśmy, zeszła do biblioteki w suterenie. Usłyszałem z dołu stukanie kul bilardowych. Usiadłem z kawą przy kuchennym stole, czekając, aż wino wyparuje mi z głowy i będę mógł wrócić do pracy. Został mi do wykończenia ostatni fragment tła. Cały dom pachniał perfumami mojej dziewczyny. Kiedy zszedłem, Belinda spała smacznie w moim łóżku z baldachimem. Nie założyła flanelowej koszuli, odrzuciła pościel i leżała na brzuchu, z lekko tylko otwartymi ustami. Jej długa smukła ręka spoczywała bezwładnie obok twarzy na poduszce. Nagie pośladki Belindy były bardzo drobne, niemal chłopięce. Między nimi połyskiwały złote włoski. Dotknąłem jedwabistej skóry we wgięciu jej kolan, małych fałd, które były tak bardzo wrażliwe na dotyk, gdy dziewczyna nie spała. Dotknąłem spodu jej jedwabistych stóp. Belinda nie poruszyła się. Spała z absolutną ufnością dziecka. — Kim jesteś? — szepnąłem, rozmyślając o wszystkich szczegółach, które mi o sobie opowiedziała.
Przy kolacji wspomniała o wyprawie do Kaszmiru, o podróży pociągiem przez Indie z dwoma angielskimi studentami, którzy towarzyszyli jej tamtego lata. — Tak czy owak, stale rozmawialiśmy o Stanach — mówiła. — Wyobrażasz sobie? Byliśmy w Kaszmirze, jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi, a rozmawialiśmy o Los Angeles i Nowym Jorku. Pochyliłem się i pocałowałem jej kark, mały obnażony fragment skóry, który prześwitywał przez gęste włosy. Szesnastolatka. „Och, czy aby na pewno mam do ciebie prawo, moja miłości? — pytałem siebie w myślach. — Czy przypadkiem cię nie skrzywdzę? Gdybyż tylko nie istniał nikt inny... gdyby nikt nie martwił się o ciebie... Ale wtedy nie uciekłabyś, prawda?" W korytarzu było ciemno. Pokój gościnny, jej pokój. Wszystkie te nowe twarze patrzące na siebie w mroku, mosiężne łóżko z jasną pościelą, otwarta torebka, rozsypane rzeczy. Szczotka do włosów. Drzwi od szafy otwarte. Kasety wideo. Dlaczego targała je po całym świecie, skoro miała tak niewiele innych rzeczy? Torba i walizka. Czyżby kasety miały związek z jej wcześniejszym życiem? A co znajdowało się w walizce? Stałem w progu. Oczywiście nie wyłamałbym zamka, nawet nie podniósłbym pokrywy walizki. To przecież były jej rzeczy. I co bym zrobił, gdyby się obudziła, przeszła ukradkiem korytarz i nakryła mnie tutaj? Chciałem jedynie zajrzeć do szafy. Wypchanej teraz nowymi rzeczami. Zamknięta walizka stała na podłodze. Wideokasety były ułożone starannie w stosik na półce, za pustą torbą, schludnie poskładaną bielizną i suszarką do włosów. Obejrzałem kasety w świetle z korytarza. Nieznajome etykietki na kasetach. Tylko nazwa nowojorskiego sklepu, firmy „Video Classics". Na jednej tytu ł został zdrapa-
ny z czarnego plastiku — jakby długopisem albo wsuwką do włosów. Zachodziłem w głowę, co też znajduje się na kasetach i co znaczą one dla Belindy. Jej czasopisma: niezła sterta. Wiele zagranicznych: „Cahiers du Cinema" na wierzchu, „L'Express", egzemplarze niemieckiego „Sterna", inne francuskie, jakieś włoskie. Wszystkie związane z filmem. Po angielsku „Interview" Andy'ego Warhola, „Film Arts", „American Cinematographer". Naprawdę wyrafinowane zainteresowania jak na dziewczynę w jej wieku. Biorąc jednak pod uwagę przeszłość Belindy, może wcale nie były takie niezwykłe. Większość tych czasopism była stara. Miały nawet nadruki z ceną z antykwariatów. Tylko „Film Arts" był nowy. Na okładce widniało zdjęcie kobiety i napis: „Nowa nadzieja kina — teksańska reżyserka filmowa, Susan Jeremiah". Ze środka wystawał artykuł wydarty z „Newsweeka", również poświęcony reżyserce Jeremiah. „Burza na Południowym Zachodzie". Wysoka, szczupła, ciemnowłosa kobieta z Houston o głęboko osadzonych czarnych oczach. Nosiła kowbojski kapelusz i wysokie buty. Nie sądziłem, że Teksańczycy naprawdę się tak ubierają. Co do starszych magazynów, trudno mi było po pobieżnym przejrzeniu ocenić, dlaczego Belinda je zakupiła. Tak czy owak, wszystkie wiązały się z filmem. Niektóre miały ponad dziesięć lat. Na pierwszy rzut oka nic je nie łączyło, jedynie temat. Odłożyłem je ostrożnie. I wtedy zauważyłem pod kasetami program telewizyjny. Wyjąłem go i znowu zobaczyłem Susan Jeremiah, uśmiechniętą pod cieniem białego kowbojskiego kapelusza. Piękna kobieta. Egzemplarz sprzed dwóch miesięcy. Przejrzałem szybko notkę. Pierwszy telewizyjny film pani Jeremiah nosił tytuł Gorzkie łowy i miał premierę w kwietniu. Artykuł był krótki, a wynikało z niego, że Jeremiah jest jedną z utalentowanych kobiet-filmowców nowego pokolenia. Jej pierwszy film kinowy, Wynik końcowy, otrzymał owację na stojąco na ubiegłorocznym festiwalu w Cannes. Jego twórczyni dorastała na ranczu w Teksasie, a obec-
nie uważa, że wrota filmu amerykańskiego są szeroko otwarte dla płci pięknej. Informacji było więcej, ale powoli zacząłem odczuwać niepokój. Przypuśćmy, że Belinda się obudzi, co wtedy? Zdało mi się, że słyszę jakiś hałas i spanikowałem. Położyłem czasopismo na miejsce i zamknąłem szafę. Klucz do walizki mógł być w torebce. A torebka stała na mosiężnym łóżku. Uznałem jednak, że dość już myszkowania, zresztą, nie mogłem się przemóc, by grzebać Belindzie w torebce. Istniały przecież pewne granice wścibstwa. Niemniej jednak te małe odkrycia dręczyły mnie. Podobnie jak paplanina dziewczyny o Europie. I to, kim naprawdę była Belinda. Niby nie było niczego nadzwyczajnego w fakcie, że osóbka w jej wieku interesuje się filmem albo że ma dobry gust. Dlaczego jednak tak bardzo skupiła się akurat na tej jednej reżyserce? Oczywiście, tego typu artystka mogła zafascynować nowoczesną dziewczynę. Silna, niezależna kobieta z Teksasu, która zdecydowała się zostać nie aktorką, lecz reżyserem. Atrakcyjna Amerykanka. Prasie wyraźnie podobał się jej kapelusz i kowbojki. Tajemnica Belindy zaczynała mnie coraz bardziej frapować, a po ostatnich odkryciach pytania, na które chciałbym znać odpowiedź, mnożyły się. Zamknąłem dom na noc, wyłączyłem światła, wszedłem do łazienki i pomacałem podbródek. Jak zwykle o tej porze dnia porastała go kłująca szczecina. Postanowiłem się ogolić. Nie chciałem, by Belinda, obudziwszy się rano w moich ramionach, podrapała sobie delikatne policzki. Później rozmyślałem, leżąc w ciemnościach. Czy ktoś jej szuka? Czy ktoś płacze za nią po nocach? Drogi Boże, gdyby była moją córką, przetrząsnąłbym cały świat w jej poszukiwaniu. Teraz wszakże Belinda była moją małą dziewczynką. Czy chciałbym, aby oni, kimkolwiek są, znaleźli ją? „Nie, nie oddam im jej. Nie teraz".
O dziewiątej rano siedziałem w gabinecie, a Belinda nadal spała. Postawiłem telefon na biurku i zadzwoniłem do mojego prawnika, Dana Franklina. Jego sekretarka powiedziała, że Dan nie wróci z sądu przed jedenastą, toteż prawdopodobnie po tej godzinie mógłby mnie przyjąć. Z Danem chodziłem kiedyś do szkoły. Do dziś należy do moich najlepszych przyjaciół i jest osobą, której ufam najbardziej ze wszystkich na świecie. Agenci, niezależnie od tego, jak bardzo swego klienta kochają i jak ciężko dla niego pracują, tak naprawdę są tylko pośrednikami. Często znają przedstawicieli wytwórni i wydawców lepiej niż ci swoich twórców. Nierzadko preferują obecność tych pierwszych... Słowem, nigdy tak do końca nie wiadomo, po czyjej stronie się opowiedzą. Co innego mój prawnik. Zawsze mogłem być go pewien. Kiedy oceniał jakiś kontrakt lub ofertę pod kątem prawnym, ufałem mu bezgranicznie. Był też jednym z nielicznych naprawdę dobrych prawników ze świata rozrywki, pracujących poza Nowym Jorkiem i Los Angeles. Nie tylko mu ufałem, lecz również szczerze go lubiłem. Polegałem na jego opiniach i uważałem go za miłego faceta. Przypomniałem sobie, że unikałem Dana na wystawie Andy'ego Blatky'ego, ponieważ pragnąłem uniknąć przedwczesnych pytań o Belindę. Zapewniłem sekretarkę, że zjawię się o jedenastej. Wziąłem prysznic, znowu się ogoliłem, po czym włożyłem dwa udane zdjęcia portretowe mojej dziewczynki do szarej koperty, którą schowałem do aktówki. Wcześniej miałem nadzieję, że będę dysponował większą liczbą danych. Lepiej jednak mało niż nic. Później na pewno dowiem się więcej. Kiedy zszedłem na dół, Belinda chrupała chipsy ziemniaczane i piła colę. Kiedy brałem prysznic, poszła po nie na drugą stronę ulicy do narożnego sklepiku.
— To ma być śniadanie? — spytałem. — Tak, okraszone dymem — odparła, machając zapalonym papierosem. — Same trucizny — obruszyłem się. — Płatki zawierają dokładnie tyle samo soli, co chipsy, wiesz? — A co powiesz na jajka, tost i mleko? — spytałem i zabrałem się za przygotowanie posiłku dla nas obojga. Podziękowała za jajka, bo już się zapchała chipsami. Otworzyła kolejną puszkę coli, rozsiadła się i powiedziała, że cudownie się u mnie czuje. — Spałam ostatniej nocy... to znaczy, od dawna po raz pierwszy po prostu spałam, nie martwiąc się tym, że ktoś może się wspiąć do mojego okna albo nagle zacznie grać w korytarzu na perkusji. Doskonale ją rozumiałem. — Muszę się spotkać w centrum z moim prawnikiem — oznajmiłem. — Chodzi o umowę w sprawie jednej z książek mojej matki. Sprawy filmowe. — Brzmi ekscytująco. Uwielbiam książki twojej matki, wiesz o tym? — Żartujesz! Na pewno żadnej nie przeczytałaś. — Ależ przeczytałam! I to wszystkie. Moja najukochańsza to Karmazynowe Mardi Gras. Z uwagą spojrzałem jej w oczy. Przez chwilę panowało milczenie. — O co chodzi? — spytała. — O nic — zbyłem ją. — Po prostu się zamyśliłem. Rozważam warianty filmowej umowy, o której ci mówiłem. Wezmę furgonetkę i jadę. Naprawdę potrafisz prowadzić samochód? — Jasne, a jak twoim zdaniem zdobyłam fałszywe prawo jazdy? Czy też raczej prawdziwe prawo jazdy na fałszywe nazwisko... W każdym razie mam spore doświadczenie. Już jako jedenastolatka jeździłam w Europie... — No to pewnie ci zostawić kluczyki od MG? — Jeremy, nie mówisz chyba poważnie?!
Rzuciłem jej kluczyki od auta. Połknęła przynętę. Wróciła na dół niecałe dziesięć minut później, ubrana w nowe śnieżnobiałe spodenki i biały pulowerek. Po raz pierwszy widziałem ją w tak krótkich szortach. Wprawdzie w domu nosiła przycięte przeze mnie dżinsy, a jednak zaskoczyła mnie własna reakcję. Nie chciałem, by wychodziła w takim stroju. — Wiesz, co mam ochotę zrobić, gdy na ciebie patrzę? — spytałem, mrugając do niej. — Co? — Wyraźnie nie pojęła aluzji. — Jak wyglądam? — spytała, czesząc włosy przed lustrem w korytarzu. — Jak potencjalna ofiara gwałtu. — Dzięki. — Zamierzasz wziąć płaszcz? — Chyba żartujesz. Na dworze jest prawie trzydzieści stopni. Pierwszy raz, odkąd tu przyjechałam, miasto rozgrzało się do cywilizowanej temperatury. — Upał nie potrwa wiecznie. Weź płaszcz. Zarzuciła mi ramiona na szyję i pocałowała mnie. Miękki, gorący uścisk jej rąk i dotyk policzków. Dziecięcych, soczystych, słodkich. — Nie potrzebuję płaszcza. — Dokąd się wybierasz? — Do solarium, posiedzieć kwadrans pod gorącą lampą — odparła, dotykając palcem policzka. — Tylko w ten sposób można zyskać w tym mieście opaleniznę. A potem jazda konna. Stajnie w parku Golden Gate. Już tam zadzwoniłam. Od dnia przyjazdu miałam ochotę pocwałować. — Dlaczego więc tego nie zrobiłaś? — Nie wiem. Wydawało mi się to... w jakiś sposób nie na miejscu. Wiesz, nie pasowało do życia, jakie prowadziłam. — Grzebała w torebce, szukając papierosa. — Rozumiesz, mieszkałam na ulicy i tak dalej. Konie do tego raczej nie pasowały. — Ale solarium się z tym nie kłóciło. — Jasne, że nie. — Roześmiała się. Potrząsnęła głową, bu-
rząc świeżo uczesane bujne włosy. Zero makijażu, tylko papieros na wargach. — A teraz znowu możesz pojeździć. — Tak! — Roześmiała się w najbardziej otwarty i rozkoszny sposób. — Jesteś naprawdę piękna — powiedziałem. — Ale spodenki masz zbyt obcisłe. — Ależ skąd, świetnie się w nich czuję — odparła, pstrykając zapalniczką. Wyjąłem plik dziesięciodolarowych banknotów i wręczyłem jej wraz z kluczami od domu. — Nie musisz, naprawdę... — odparła. — Mam pieniądze... — Przestań powtarzać to w kółko — poprosiłem. — Umówmy się, że to temat tabu, podobnie jak moje pytania o twoich rodziców. Nie wspominaj więcej o pieniądzach. Nienawidzę tego. Kolejny słodki, czuły, mocny uścisk i Belinda uciekła, wypadając przez frontowe drzwi jak zwyczajna amerykańska nastolatka. I prawdopodobnie z kluczykiem do walizki w torebce. Ale... Poczekałem, aż usłyszę odgłos samochodu odjeżdżającego ulicą. Dopiero wtedy poszedłem na górę i otworzyłem szafę. Kluczyk tkwił w zamku cholernej walizki, a walizka była otwarta. Wziąłem głęboki wdech, klęknąłem, podniosłem wieczko i zacząłem przetrząsać zawartość walizy. Fałszywy paszport Lindy Merit. Mój Boże, na zdjęciu cała ona! Dwie powieści z nowojorskiej biblioteki publicznej: jedna Vonneguta, druga Stephena Kinga. Typowe zainteresowania w jej wieku, pomyślałem. Obok leżał podpisany przeze mnie egzemplarz Domu Bettiny i moje zdjęcie ponad relacją z przyjęcia dla księgarzy wyciętą z „San Francisco Chronicie". Damska bielizna — nawet ta wyglądała na używaną. Staroświeckie granatowe podkoszulki z tafty. Koronkowe staniki z fiszbinami; nie sądziłem, że dziewczęta jeszcze takie noszą. Baweł-
niane majtki urzekające prostym krojem. Obok leżała brązowa papierowa torebka, a w niej mnóstwo programów musicali niedawno wystawianych na Broadwayu: Koty, Chorus Line, Dolly Rose Olliego Boona i inne. Na programie z musicalu Olliego Boona był autograf twórcy, lecz bez dedykacji, jedynie podpis. Absolutnie żaden przedmiot nie wyglądał na osobisty. Czyli nadal nie posiadałem najdrobniejszego nawet tropu w kwestii prawdziwej tożsamości Belindy. I z jakiegoś powodu poczułem się jeszcze bardziej winny, że grzebię w jej rzeczach. Czyżby rozmyślnie zatarła swoją przeszłość? A może uciekła z domu nagle, pod wpływem chwilowego impulsu? Przejrzałem ubrania w szafie — stare rzeczy, które Belinda przywiozła ze sobą. Z wyjątkiem szkolnych mundurków, których w szafie wisiały aż trzy sztuki, odzież dziewczyny była klasyczna: tweedy od Harrisa albo Donegala, spódniczki i sweterki z Brooks Brothers, Burberry'ego albo Cable Car. Nic z tej garderoby nie przypominało frywolnych ciuszków, które kupiłem jej poprzedniego dnia podczas naszej małej eskapady do centrum. Nawet buty wyglądały „nobliwie". Wszystkie stroje były dość mocno zużyte, a niektóre z nich zostały uszyte prawdopodobnie przed jej urodzeniem. Zapewne zakupiła je już podczas ulicznej egzystencji. Cała sprawa wydawała mi się zagadkowa. W kieszeniach znalazłem skrawki biletów z nowojorskich teatrów i wejściówkę na niedawny koncert w San Francisco oraz firmowe zapałki z dużych hoteli: Fairmonta, Stanford Court, Hyatt Regency. Zasępiłem się. Wolałem nawet nie myśleć, co robiła w tych wszystkich hotelach. Ale może tylko kręciła się po holu, tęskniąc za atmosferą miejsc, w których kiedyś mieszkała, szukając drogi powrotnej do świata dorosłych. Zresztą, jej niedawna przeszłość nie liczyła się dla mnie. Zamierzaliśmy ją razem zamazać. Interesowało mnie wyłącznie ży-
cie Belindy sprzed okresu ulicy, jej „prawdziwa" przeszłość. Niestety, z jej rzeczy nie potrafiłem niczego wywnioskować. Absolutnie niczego. Nawet kasety miały jedynie te handlowe etykietki. Za najlepszy —jak do tej pory — ślad uznałem osobę Susan Jeremiah. Wyjąłem czasopisma, usiadłem na krawędzi mosiężnego łóżka i przeczytałem informacje o reżyserce. No cóż, rzeczywiście frapująca kobieta. Urodziła się na teksańskim ranczu, chodziła do szkoły w Dallas, później w Los Angeles. Już w wieku dziesięciu lat kręciła filmy domową kamerą. Jako nastolatka pracowała dla stacji telewizyjnej w Dallas. Owacyjnie przyjęty w Cannes film Wynik końcowy opisywano jako dzieło o szczególnej atmosferze i szybkiej akcji, a równocześnie nie pozbawione głębszej myśli. Film powstał na greckich wyspach, a opowiadał o gangu nihilistycznych młodych teksańskich przemytników narkotyków. Później w artykule następowały podane specjalistycznym slangiem bełkotliwe dywagacje na temat kręcenia z ręki, artystycznych długów wobec dzieł Orsona Wellesa, Nouvelle Vague*, podejścia filozoficznego i tym podobne dyrdymały. Analizy były powierzchowne, tyle że opakowane w fachowy żargon. Jeden z autorów omawiał też twórczość innej reżyserki, tym razem nowojorczanki. Artykuł w „Newsweeku" nie był wiele lepszy. Autor skupił się na kwietniowym filmie telewizyjnym Gorzkie łowy, który doceniał za „wysoki współczynnik wizualnego piękna, jakiego zwykle brakuje filmom robionym dla telewizji". Jeremiah mogłaby nakręcić jeszcze dwa podobne filmy dla wytwórni United Theatricals, nie chciała wszakże, by przylgnęła do niej etykietka reżysera telewizyjnego. Tekst wychwalał także gwiazdę tegoż filmu, dziewczynę z Dallas, Sandy Miller, która zagrała również * Nouvellem Vague (fr.) — nowa fala francuska, nurt w filmie francuskim lat sześćdziesiątych, którego przedstawicielami byli Chabrol, Truffaut, Maile, Godard.
główną rolę w „artystycznym i mocno osobistym dramacie erotycznym" Jeremiah, nigdy nie wyświetlanym w naszym kraju Wyniku końcowym. Co dziwne, tekstowi towarzyszyło tylko jedno zdjęcie — fotka reżyserki. Znowu ten teksański strój i szczupła twarz kobiety z Południa. Marnie dla Sandy Miller... Siedziałem na mosiężnym łóżku, coraz bardziej skonsternowany. Poczucie winy wręcz mnie przytłaczało. Chciałem zabrać wideokasety na dół i obejrzeć je w bibliotece. Albo jeszcze lepiej na magnetowidzie w gabinecie. Drzwi do gabinetu miały zamek. Więc gdyby Belinda niespodziewanie wróciła... Och, ale czy wybaczyłaby mi, gdyby się dowiedziała, co robię? A gdybym poruszył kwestię kaset w rozmowie? Może dziewczyna sama wszystko mi wyjaśni. Może niepotrzebnie zdradzam jej zaufanie, myszkując w jej rzeczach. Równie dobrze przecież te wycinki z gazet i kasety mogły nie mieć nic wspólnego z jej przeszłością. Była za kwadrans jedenasta. Musiałem jechać. Dan pokazał się dopiero w południe. Przeprosiłem, że przeszkadzam mu w lunchu. — Słuchaj — jęknąłem. — Jestem zmuszony przypomnieć ci o relacji adwokat-klient. Wszystko, co powiem, zostaje między nami. — A cóż ma znaczyć ten wstęp? Zabiłeś kogoś? — Usiadł naprzeciwko mnie za biurkiem. — Chcesz coś na lunch? Posyłam sekretarkę po kanapkę. — Nie. Skończmy tę rozmowę jak najszybciej. Chcę, żebyś się dla mnie zabawił w detektywa. — Żartujesz, prawda? — I musisz zrobić to sam. Nie możesz zatrudnić nikogo z agencji. To, co się da, wykonaj przez telefon, a jeśli będziesz musiał gdzieś pojechać osobiście, zapłacę za twój czas. — Wiesz, ile cię to może kosztować? — Nieważne. Musisz si ę czegoś dla mnie dowiedzieć. — Czego?
— Tożsamości tej dziewczyny — odparłem, wręczając mu zdjęcia, które zrobiłem Belindzie. Studiował je przez moment. — Sprawa jest całkowicie poufna — powtórzyłem. — Nikt nie może się dowiedzieć, dla kogo pracujesz. — Daj spokój, to oczywiste — mruknął niecierpliwie, potrząsając głową. — Oświeć mnie. Czego szukam? — Dziewczyna ma szesnaście lat — odparłem. — Noo, no, no. Nieźle się zaczyna. — Nadal przyglądał się zdjęciom. — Jeszcze dwa dni temu włóczyła się po zakazanych ulicach. Twierdzi, że ma na imię Belinda. Może to być prawda, ale wcale nie musi. Podobno ta mała zna świetnie całą Europę, mieszkała w Madrycie, bywała w Rzymie, Paryżu. Tej zimy przebywała w Nowym Jorku, tego jestem raczej pewien. Nie wiem, jak trafiła do San Francisco. Opisałem programy teatralne, drogie bilety. — Na oko mierzy metr sześćdziesiąt dwa, może trzy. Ze czterdzieści pięć kilo, może ciut więcej. Włosy, twarz jak na zdjęciach. Ciało ma całkiem dorosłe. Duży biust. Głos także dorosły, bardzo dorosły, lecz bez żadnego szczególnego akcentu z wyjątkiem jakiejś nuty, której nie potrafię zidentyfikować. Nie wiem, czy ci pomagam... — Co cię z nią łączy? — Mieszkam z nią. — Co takiego?! — Nie chcę wysłuchiwać żadnych kazań. Muszę się po prostu dowiedzieć, kim jest ta dziewczyna, skąd pochodzi... — Nie chcesz mnie słuchać?! Ta mała ma szesnaście lat, a ty nie chcesz słuchać?! — ... I muszę wiedzieć więcej. Dlaczego uciekła z domu, co się faktycznie stało. Podejrzewam, że chodzi o pieniądze. Belinda jest dobrze wykształcona i ma doskonały gust. Jej rodzinie na pewno się dobrze wiedzie. Nic to jednak nie wnosi do sprawy. Co mnie dziwi... Chcę się więc dowiedzieć wszystkiego, co tylko możliwe...
— Zwariowałeś, Jeremy! — Nie mów tak, Dan. To nie koniec świata. — Wiesz, co się stanie, gdy przyłapią cię z tą małą? — Muszę wiedzieć, jak trafiła do Frisco i przed kim się ukrywa. Powiem ci teraz najbardziej niesamowitą rzecz. Przejrzałem jej rzeczy i nie znalazłem najmniejszej wskazówki co do jej prawdziwej tożsamości. — Jesteś stukniętym gnojkiem. Zdajesz sobie sprawę, co ewentualna i bardzo prawdopodobna wpadka może dla ciebie oznaczać? Jeremy, nie pamiętasz, co się przydarzyło Polańskiemu? — Pamiętam. Przypomniała mi się rozmowa z Alexem Clementine'em 0 skandalach, które moim zdaniem już nikogo nie ranią. Alex odpowiedział mi: „Właściwe błoto we właściwej mierze". No cóż, wiedziałem, że w moim przypadku chodzi o niewłaściwe błoto, że nawet nie wspomnę o mierze. — Polańskiego przyłapano w jedno wszawe popołudnie z nieletnią. A ty mi mówisz, że ze swoją panną żyjesz?! Opowiedziałem mu cicho i spokojnie o Page Street, policji 1 pewnym funkcjonariuszu, który zapisał sobie mój adres i fałszywe nazwisko Belindy w notesie. — Żałuję, że ten gliniarz mnie rozpoznał. — Wsadź ją w samolot i wyślij do Katmandu. Natychmiast! Idioto, pozbądź się jej ze swojego domu! — Dan, dowiedz się, kim jest Belinda. Koszty nie grają roli. Na pewno znajdziesz osoby, które zdołasz wypytać cichaczem, nie ujawniając im detali... Możesz też popytać na ulicach, tu i tam. Jestem prawie stuprocentowo pewny, że ktoś jej szuka. — Ja również. Europa, pieniądze, wykształcenie... — Podniósł jedno ze zdjęć. — Chryste! — wymamrotał. — Pamiętaj jednak, że muszę wiedzieć wszystko. Kim są jej rodzice i co takiego zrobili, że od nich uciekła. — Przypuszczam, że nic jej nie zrobili. To po prostu bogata mała suka, która zdecydowała, że potrzebuje w życiu trochę ekscytacji.
— Na pewno nie! Zmieniłbyś zdanie, gdybyś choć chwilę z nią porozmawiał. Właściwie, to zabawne, ona jest zbyt zrównoważona jak na bogate dziecko, a jednak nim jest. — Przestań. — Bogate dzieciaki są chowane pod kloszem. Bywają bardzo słabe. Zawsze z każdego wyjdzie w końcu naiwność, niezależnie od tego, jak bardzo się wydają rozwinięte. Ta dziewczyna jest tak opanowana, że niemal twarda. Pod jej wpływem myślę 0 tych biednych dziewczynach, które znałem jako dziecko, tych, które w wieku lat szesnastu miały na palcach pierścionki zaręczynowe z wielkimi diamentami, a tuż po dwudziestce dwoje dzieci i męża. Znasz ten rodzaj kobiet. Ledwie taka umie pisa ć 1 czytać, a jednak potrafi prowadzić kasę fiskalną w całonocnym sklepie przez bite pięć godzin, nie łamiąc sobie nawet jednego z długich, zadbanych, pomalowanych na jaskrawy kolor paznokci. Och, w mojej małej jest jakiś smutek i niezwykła nieustępliwość, coś... hm... starego. Ale zupełnie nie przystaje do wizerunku biednej dziewczyny. Jest za dobrze wykształcona i zbyt wytworna. Oglądając zdjęcia, rzucał mi od czasu do czasu gniewne spojrzenia. — Widziałem już gdzieś tę pannę — zauważył w końcu. — Na wernisażu wystawy rzeźb Andy'ego — odrzekłem. — Była ze mną. — Nie, nie, nawet nie wiedziałem, że tam byłeś. Musiałem cię przeoczyć... — Ale Belinda kręciła się trochę sama. Miała na nosie różowe okulary... — Nie, nie, chodzi mi o to, że skądś ją znam, znam jej twarz. Na pewno nie z wernisażu Andy'ego. — No cóż, w takim razie, Dan, robisz błyskawiczne postępy w śledztwie. Ponieważ ja za wszelką cenę muszę się dowiedzieć, kim jest Belinda i co jej się przydarzyło! — A ona ci tego raczej nie powie, jak się domyślam. — Nie, nic, ani słowa, w dodatku kazała mi obiecać, że ni-
gdy nie będę o nic pytać, w przeciwnym razie sobie pójdzie. Podejrzewam, że prawda okaże się straszna. — Raczej masz nadzieję, że się taka okaże, dzięki czemu będziesz mógł usprawiedliwić swój niecny uczynek. — Może i tak... Pewnie masz racj ę... — Jeśli jednak sądzisz, że inni usprawiedliwią twoje zachowanie, jesteś naprawdę stuknięty. — Dan, chcę tylko wiedzieć... — No dobrze, zajmę się tym. Jednak w zamian wysłuchaj mojej rady. Ten związek może ci zniszczyć karierę. Zniszczyć, zrównać z ziemią, unicestwić, rozbić w proch dorobek życia... Pojąłeś, wariacie? Nie jesteś europejskim reżyserem, któremu uchodzą takie miłostki. Piszesz książki dla dzieci! — Nie przypominaj mi. — Jeśli informacja o tobie i o niej dostanie się do prasy, stracisz wszystko. Co do centa. A jeżeli jej rodzice są bogaci, mogą cię dodatkowo oskarżyć o porwanie. Ach, nie potrafię sobie nawet wyobrazić wszystkich możliwych zarzutów. Muszę przemyśleć całą sprawę. Muszę... „Powinieneś zobaczyć moje obrazy", pomyślałem. — Dan, to wszystko może zaczekać — wtrąciłem. — Zdobądź na razie informacje na temat Belindy. Tak, stanowczo niewłaściwe błoto w niewłaściwej mierze. Dlaczego zatem czułem ożywienie? I skąd to wrażenie, że nagle żyję?! Nie czułem się tak chyba od dnia, gdy dotarłem na nowoorleańskie lotnisko z mocnym postanowieniem, że lecę do Kalifornii i nie wracam. — Popatrz na mnie, Jer! Dostaniesz nagrodę imienia starego dobrego Lewisa Carrolla Kinky'ego, wiesz o tym?! Wycofają twoje książki z biblioteki i spalą je publicznie na stosie. Księgarnie na Południu i Środkowym Zachodzie wykreślą twoje nazwisko z katalogu zamówień. No i możesz się pożegnać ze wszystkimi filmowymi umowami. Zapomnij o Disneyu. Słuchasz mnie, Jeremy? Nie, do ciebie nic nie dociera! — Dan, wyobraźnia to moja specjalność. Wyobrażam sobie
różne rzeczy i za to mi płacą. Zrozum, kocham tę małą. I muszę się dowiedzieć, czy ktoś jej szuka. — Nie żyjemy w latach sześćdziesiątych, Jeremy. Dzieci-kwiaty zniknęły. Feministki i fundamentaliści chrześcijańscy z Moralnej Większości* zwierają obecnie szeregi... Niczym psy gończe tropią dorosłych molestujących dzieci i tępią pornografię. To nie pora na... Nie mogłem się powstrzymać i wybuchnąłem śmiechem. Znowu mnie prześladowała rozmowa z Alexem Clementine'em. Mój stary przyjaciel był wszędzie. — Dan, nie jesteśmy w sądzie! Naprawdę jestem pod wrażeniem. Uznajmy, że odczytałeś mi prawa. Zadzwoń, gdy coś znajdziesz... Cokolwiek! Zamknąłem aktówkę i ruszyłem ku drzwiom. — Skasują twój serial nadawany w sobotni poranek. — Pamiętaj, Dan, wszystko zostaje między nami. — Disney przegrywa licytację praw do Angeliki na korzyść Rainbow Production. — Och, przypomniałeś mi o czymś. Belinda interesuje się filmem, bardzo się interesuje... Czyta „Cahiers du Cinema" i inne tego typu ambitne czasopisma. Skupione na filmie przez duże „F". — Ma szesnaście lat, pewnie chce być gwiazdą, tak jak Loli-ta. Pozbądź się ze swojego życia tej małej suki, Jeremy! — Daj spokój, Dan. Nie mów tak o niej. Chodzi mi tylko o to, ż e czyta poważne pisma poświęcone kinu. A szczególnie interesuje się twórczością pewnej reżyserki nazwiskiem Susan Jeremiah. — Nigdy o niej nie słyszałem. — Dobrze się zapowiada. Babka z Teksasu. W kwietniu zrobiła jakiś film dla United Theatricals. Belinda może być jakoś z nią powiązana. * Moralna Większość (ang. Moru] Majority) — grupa założona w 1979 roku przez pastora ewangelickiego Jerry'ego Falwella. Skupia konserwatystów o poglądach skrajnie katolickich.
_ Rozpocznę poszukiwania natychmiast, choćby po to, żeby ci pokazać, w jak niebezpieczną sprawę się wpakowałeś! _ Bądź ostrożny, gdy do mnie zadzwonisz. Dziewczyna jest u mnie przez cały czas. — Nie martw się. — Jeśli zostawisz informacj ę na sekretarce, niech wygląda na interesy. Zatrzymałem się na chwilę w korytarzu, by głęboko zaczerpnąć oddechu. Czułem się jak prawdziwy zdrajca. Proszę, niech Dan znajdzie coś paskudnego. Niech rodzice Belindy okażą się strasznymi potworami. Chciałbym ją mieć na własność. Poszedłem do budki telefonicznej na Market Street i sprawdziłem adres sklepu ze strojami dojazdy konnej. Znajdował się na Divisadero. Poznałem rozmiar Belindy podczas zakupów poprzedniego dnia, a sprzedawczyni zapewniła mnie, że mogę odnieść do sklepu wszystko, co się dziewczynie nie spodoba. Kupiłem jej więc pełne wyposażenie: króciutką marynarkę z czerwonej wełny, czarną myśliwską kurtkę i dwa piękne czarne aksamitne kaski zapinane pod brodą na rzemyk. Poza tym bryczesy, rękawiczki, parę pejczów, a także bardzo ładne małe koszulki i inne drobiazgi. Wiedziałem, że tego typu rzeczy ludzie nie używają do codziennej jazdy; były raczej na pokaz. Chciałem wszakże zobaczyć Belindę w tym stroju i miałem nadzieję, że się nim zachwyci. Wróciłem do domu, położyłem wszystkie zakupy na łóżku, po czym poszedłem na górę. Paleta była nadal załadowana mokrą farbą z ostatniej nocy, pędzle również pozostawały wilgotne, toteż natychmiast zabrałem się za pracę. Ostatni kawałek złota na podpis ostatniego obrazu: sierotka z fryzurką punka. Ledwie zerkałem na skończony obraz. Wełniane spodnie pobrudziłem farbą, ale nie miało to dla mnie znaczenia. Mimowolnie spojrzałem na zacieniony mały trójkąt między nogami Belindy i musiałem przerwać malowanie. Przez chwilę
się uspokajałem... Dziewczyna na obrazie była dla mnie zbyt żywa. Odsunąłem się. Kiedy pomyślałem o wykonanej pracy — trzech skończonych wielkich płótnach — niemal się przeraziłem. Nawet jak na mnie tempo było zdumiewające. Około szesnastej wyszedłem do narożnego sklepiku po piwo, mleko i inne potrzebne drobiazgi. Kupiłem Belindzie pięć różnych marek zagranicznych papierosów, między innymi Jasmine, Dunhille i Rothmansy — niezwykłe gatunki, które mogłyby jej zasmakować. Poza tym nabyłem mnóstwo jabłek, pomarańczy, gruszek... przeróżnych smakołyków, które powinna jeść zamiast bezwartościowych „trucizn". A ponieważ kupiłem jej papierosy, dołożyłem jeszcze mleko i kilka pudełek suchych płatków. Gdy dotarłem do domu, MG stał na podjeździe. Zatrzasnąłem drzwi frontowe i od razu zobaczyłem Belindę na stopniach. Schody oświetlone były jedynie słabym blaskiem padającym z witrażowego okna, toteż musiałem przyzwyczaić wzrok, zanim zobaczyłem w pełni moją dziewczynkę. Miała na sobie czarny aksamitny kask do jazdy konnej i wysokie skórzane buty. Przybrała pozę jak na staroświeckim portrecie — jedną rękę ułożyła na biodrze, w drugiej trzymała czarny skórzany pejcz. Poza tym była naga. Nagle klepnęła pejczem w cholewę buta. Na jej widok aż opadłem na kolana na dole schodów. Zakupy przewróciły się na bok. Dziewczyna utrzymała tę pozę tak długo, jak potrafiła, szybko jednak zaczęła się trząść od z trudem powstrzymywanego chichotu. Również się roześmiałem, po czym ruszyłem ku niej. Wspiąłem się na szczyt schodów i zacząłem ją całować. — Nie tu, w łóżku — szepnęła. — W łóżku. Tam jest najlepiej. Podniosłem ją i zaniosłem do sypialni. Kiedy ją kładłem, nadal się śmiała. Pocałowałem ją, tuląc jej podbródek z małym skórzanym paskiem i poczułem przy nogach jej wysokie buty z twardej skóry, a wyżej cudownie aksamitne uda.
_ Powiedz mi, że mnie kochasz, mała czarownico — poprosiłem. — No dalej, powiedz. _ Tak — odparła, całując mnie. Będzie idealnie, prawda? Na moment, zanim przestałem racjonalnie myśleć, przyszło mi do głowy stwierdzenie: „Mam następny obraz". 9 Również na strychu jej towarzystwo sprawiało mi przyjemność. Przez trzy noce, kiedy pracowałem nad portretem jeździeckim, Belinda siedziała przy mnie cicho, czytając „French Vogue'a" albo „Paris Matcha". Od czasu do czasu drzemała, niekiedy przyglądała się ciekawie mojej pracy. Zakładała obcisłe dżinsy, bawełniane podkoszulki, dla wygody lubiła wiązać włosy w warkocze. Śmiała się, kiedy jej kupowałem małe plastikowe spinki na końce warkoczyków, a jednak zakładała je. Powtarzałem sobie: „Nie patrzeć na napięte fałdy materiału między jej nogami ani na sutki sterczące pod koszulką i cienkim staniczkiem. Kiedy Belinda przewraca się na brzuch na wypolerowanej drewnianej podłodze, nie patrzeć na jej opadające piersi i nie szaleć". Belinda stuka lekko nogą, potem krzyżuje stopy. Pali papierosa, pije colę, której — dzięki mojemu zrzędzeniu nie towarzyszy nawet łyk szkockiej. „Nie patrzeć na usta pomalowane pomadką Bronze Bombshell". Z inspiracją czy bez niej, tak czy owak, skończyłem malować trzeciej nocy przed północą. Obraz przedstawiał Belindę dokładnie w takiej pozie, w jakiej stała u szczytu schodów. Kowbojki, kask, ręka na biodrze, boska nagość oczywiście, jeździecki pejcz. Wspaniała! Zanim zacząłem malować, wypstrykałem połowę rolki filmu. Mimo wąskich bioder Belinda miała w sobie coś niesamowicie zmysłowego. Zresztą, najważniejsza i tak —jak zawsze — była
dla mnie jej twarz. Dziecięce usta, zadarty nosek, a równocześnie tyleż dojrzałości w oczach. Północ. Kuranty stojącego zegara odbiły się echem po starym domu. Bolała mnie prawa ręka i oślepiało ostre światło odbijające się od płótna. Męczyło mnie malowanie szczegółów maleńkim pędzelkiem z wielbłądziej sierści. Nie zrezygnowałem jednak. Chciałem pogłębić kolor draperii za Belindą: najistotniejsze było oddanie nierównego, starego aksamitu. Mała sztuczka i domalowałem błysk światła na jej prawym bucie. Jakiś głupiec stanie później w galerii... W galerii?! Później?! ...Stanie i spyta, jak to możliwe, że odnosi wrażenie, iż ona zamierza wyciągnąć rękę i go dotknąć! Pocałować go. Wziąć go w ramiona, przycisnąć jego twarz do swojej piersi, tak jak to robi z moją twarzą. Po prostu. Właśnie tak. Belinda leżała na plecach i patrzyła w sufit. Ziewnęła. Oznajmiła, że idzie do łóżka, i spytała, czy nie poszedłbym z nią. — Wkrótce. — Pocałuj mnie. — Wstała i dotknęła pięścią mojej piersi. — Daj spokój, przerwij na moment i pocałuj mnie. — Zrób coś dla mnie — poprosiłem. — Śpij w mosiężnym łóżku w środkowym pokoju. Chcę ci porobić zdjęcia... później. Łóżko miało podnoszone boczne poręcze, które przywodziły na myśl dziecięce łóżeczko. — Okej — odparła. O ile potem przyjdę do niej do łóżka. Poszedłem z nią na dół. W pokoju stała też stara mosiężna lampa — niegdyś oliwna, teraz wyposażona w małą żarówkę; dawała piękne światło podczas fotografowania. Założyłem Belindzie nocną koszulę i zapiąłem jej pod brodą maleńkie perłowe guziki. Obserwowałem, jak dziewczyna rozplata warkocze i czesze falujące włosy. Na widok białego materiału i perełek doświadczyłem swego rodzaju deja vu... O mało nie zemdlałem. Skojarzyły mi się z kościołem i świecami...
Przez kilka sekund koncentrowałem się, aż wreszcie zalało mnie wiele zapomnianych już wspomnień: długie, niezwykłe ceremonie kościelne, w których tysiące razy uczestniczyłem jako chłopiec w Nowym Orleanie. Szeregi białych gladiolusów na ołtarzach, satynowe ornaty tak starannie haftowane, że czasem wyglądały jak malowane. Delikatny jedwab. Purpura, głęboka zieleń, złoto. Każdy kolor miał swoje liturgiczne znaczenie. Nie wiedziałem, czy w kościołach katolickich nadal odprawia się tak wymyślne ceremonie. A czy w Kalifornii w ogóle kiedykolwiek takie odprawiano? Mijałem któregoś wieczoru kościół katolicki w San Francisco. Ludzie śpiewali tam God Bless America. Ja zaś w swojej głowie usłyszałem Veni Creator Spiritus. Dziecięce głosiki. Głosy z przeszłości, którym w moim umyśle towarzyszyły obrazy dużych, rozsypujących się domów z ulic Garden District, gigantycznych gotyckich i romańskich kościołów zbudowanych z miłością przez imigrantów na starą europejską skalę, pełnych importowanych witraży, marmurów, cudownie rzeźbionych posążków. Nowy Orlean znajdował się wiele kilometrów stąd, niemniej jednak rozmyślałem o nim pod wpływem światła padającego na jędrną, dziewiczą skórę twarzy i dziecięce usta Belindy. Jej włosy rozsypały się na białą flanelę. Dziewczyna uniosła je na szczotce, rozciągając je i prostując, po czym je uwolniła i kosmyki natychmiast ponownie skręciły się w zwarte loczki. Przypomniały mi się różne sceny z kościoła. Małe dziewczynki w białych strojach z koronki i płótna stojące w szeregu na dziedzińcu przed kościołem i czekające, by wejść do środka. My, chłopcy, mieliśmy na sobie białe garnitury, ja jednak zapamiętałem dziewczynki z różem na policzkach i umalowanych ustach. Szelest tafty. Loczki. Satynowe wstążki. Procesje. Dziewczynki wyrzucały z małych papierowych koszyczków płatki róż. Szły marmurową nawą w kościele. A później pod półkolistym sklepieniem przeszedł ksiądz. Albo rzędy idących o zmierzchu. Majowa procesja przemierzająca wąskie
uliczki starej parafii. Maszerowaliśmy klasa za klasą, wszyscy ubrani na biało, nasz głośny śpiew Zdrowaś Maryjo... Ludzie stali na frontowych gankach swoich domów i patrzyli. W oknach wąskich dwupoziomowych mieszkań znajdowały się małe ołtarzyki ku czci Maryi Dziewicy z migoczącymi świecami. Kobiety w jasnych workowatych kwiecistych sukniach szły obok nas chodnikami; odmawiały różaniec. Ostateczne skojarzenie było jednoznaczne — wnętrze kościoła i to szczególne światło. Komunia Święta! Przyszedł mi do głowy następny pomysł, następny żywy obraz. Wydał mi się znacznie dziwaczniejszy niż wszystkie dotychczasowe — niż koń na biegunach, domek dla lalek, buty do jazdy konnej... Wiedziałem jednak, że jeśli zdołam go namalować, będzie nadzwyczajny. Zachwycający. I prawdopodobnie jej nie przerazi. Belinda w lot pojmie, o co mi chodzi! Teraz leżała na poduszce, ja zaś podniosłem mosiężne boki łóżka. Cienkie poręcze po bokach przywodziły na myśl stare szpitalne łóżko albo złoconą klatkę. Najbardziej jednak łóżko przypominało mi kołyskę. Belinda posłała mi typowy dla siebie łagodny, rozmarzony, spokojny uśmiech. Poczułem nagle tę nadzwyczajną świadomość szczęścia. Pewność szczęścia i pełni życia. Jej włosy przykrywały całą poduszkę; były bladożółte. Belinda powiedziała, że może spać przy zapalonej lampie. Wtedy jej nie obudzę, gdy wrócę ją sfotografować. — Dobrej nocy, najdroższy — szepnęła. Moja dziewczynka! Starła pomadkę, a jej usta były porywająco wydęte i soczyste. Dorosłe kobiety nie miewają takich ust. Była w nich obietnica kradzionych pocałunków. Na całe życie. Dziewczyna spała do pierwszej. Godzinę spędziłem na fotografowaniu jej przez mosiężne poręcze łóżka. Świadomość szczęścia nadal we mnie trwała. Żywa świadomość szczęścia.
Nie sądzę, żeby takie uczucie często się zdarzało w życiu, przynajmniej ja doznawałem je dotąd rzadko. Świadomość szczęścia przychodzi później, jako wspomnienie... jako spóźnione docenienie przeżytej niegdyś chwili. Czysta radość, to właśnie czułem. Miłość do Belindy i malowanie jej wypełniło mnie całkowicie i kompletnie odgrodziło od świata. Świat wydał mi się nawet mniej realny niż twarze na plakatach na ścianach — twarze jej aktorów i aktorek. Zaledwie przez chwilę obserwowałem je w ciemnościach. Na jednym była Jeremiah w białym kowbojskim kapeluszu — powiększenie zdjęcia z artykułu w „Newsweeku". Susan Jeremiah mruży oczy przed teksańskim słońcem? Plakat zniknął, gdy spuściłem wzrok i w świetle lampy wyregulowałem aparat. Nie, wcale nie postępowałem jak zdrajca, próbując się dowiedzieć, kim jest Belinda. Miałem pewność, że nie rozdzielą nas żadne rewelacje, które odkryję na jej temat. Że poznam jedynie dodatkowe szczegóły i dzięki nim jeszcze bardziej zapragnę zatrzymać ją przy sobie na zawsze. Chodziłem na palcach wokół łóżka, klękałem, aby uchwycić widok mojej śpiącej modelki poprzez poręcze tej wielkiej mosiężnej kołyski. Czasem dotykałem jej, pochylałem się nad nią i całowałem jej usta lub oczy, a wtedy poruszała się we śnie i nieświadomie przybierała kolejną leniwą, uległą pozę. Sczesałem jej włosy z twarzy, odsłaniając oczy. Później odwróciłem jej głowę, by zyskać idealny profil. Kiedy od perłowych guzików odbiło się światło, wróciło do mnie to silne i nieco przerażające wspomnienie kościoła. Kwiaty, kadzidło, białe suknie. Pierwsza Komunia lub bierzmowanie, ale czym właściwie było bierzmowanie? Tak dawno temu... Czymś w rodzaju powtórnej, poważniejszej komunii. Chłopcy zakładali znowu białe garnitury, prawdopodobnie po raz ostatni. A dziewczyny wyglądały jak małe panny młode, aż dech zapierało w piersiach. Biskup maścił nam olejkiem czoła i wypowiadał
łacińską formułę. Chłopcy i dziewczęta stawali się żołnierzami Chrystusa... Ależ szalona mieszanina symboliki, metafor... Z ogromną delikatnością uniosłem nocną koszulę Belindzie, aż po szyję. Trzymałem w dłoniach flanelę, całowałem obnażone piersi i obserwowałem, jak sutki kurczą się, sztywnieją, sterczą. Chyba też trochę pociemniały. — Jeremy — szepnęła dziewczyna we śnie. Nie otwierając oczu, objęła mnie ramionami i przyciągnęła moją głowę ku sobie. Bardzo delikatnie pocałowałem ją w usta, potem poczułem, że zapada z powrotem w sen. Nie chciało mi się jeszcze spać. Zszedłem do sutereny i otworzyłem jeden z kufrów, które przywiozłem dawno temu z Nowego Orleanu. Trzymałem w nich stare rzeczy osobiste i nie otwierałem go od lat. Uderzył mnie dość nieprzyjemny zapach kamfory, znalazłem jednakże to, czego potrzebowałem. Modlitewnik mojej matki — łaciński mszał, którego używała jako mała dziewczynka. Okładkę wykonano ze sztucznej masy perłowej, na niej zaś widniał złoty krucyfiks. Stronice inkrustowano złotem. Różaniec matki leżał w małym białym puzderku ze sklepu jubilerskiego. Wyjąłem go i przytrzymałem w górze przy świetle. Pudełko wyłożone było błękitnym papierem, który zabezpieczał srebrne ogniwka przed zmatowieniem. Koraliki „Zdrowaś Maryjo" były perełkami, te od „Ojcze nasz" natomiast — kryształkami; wszystkie korale ozdobiono srebrem. Moja matka nie lubiła zbytnio tych przedmiotów. Powiedziała mi kiedyś, że żałuje, iż nie może ich wyrzucić, lecz wyrzucenie różańców czy modlitewników wydawało jej się grzechem. Zachowała je więc. W kufrze znajdowało się także zdjęcie mojego ojca, ostatnie, jakie zrobił, zanim wyruszył na morze. Doktor Walker w mundurze. Wstąpił na ochotnika do armii w dzień ataku na Pearl Harbour i zginął później na południowym Pacyfiku. Odszedł w dwa miesiące po moich narodzinach, toteż nie sądziłem, by matka kiedykolwiek mu wybaczyła. Mieszkaliśmy w jego wielkim
domu przy Alei Świętego Karola, niestety samego ojca nie dane mi było poznać. Odłożyłem fotografię, zamknąłem kufer i wróciłem na górę z różańcem i modlitewnikiem. Nadal odczuwałem radość i ożywienie, innymi słowy, czułem się nareszcie żywy. I zespolony z całym światem. 10 Gdy się obudziłem, Belinda była gotowa do wyjścia na jazdę konną. Wyglądała absolutnie uroczo w czerwonej marynarce i bryczesach. Powiedziała, że znalazła stajnię w Marin, gdzie wynajęła konia. — No to świetnie. Weź auto i wróć na kolację. Obserwowałem, jak odchodzi. Dziarsko wskoczyła na czarne skórzane siedzenie ciemnozielonego MG-TD. Skrzynia biegów b łagała o miłosierdzie, zanim Belinda wreszcie przełączyła na trzeci. „Ach, te dzieciaki", pomyślałem. Kuchnia była straszliwie zadymiona od papierosów. Minął już tydzień. Na górze w pracowni pojawiło się pięć nowych obrazów. I czułem się absolutnie cudownie. Pojechałem do centrum furgonetką, wziąwszy ze sobą jeden z jej butów. Miałem ten plan w głowie od wielu godzin. Musiałem teraz tylko wszystko dopasować do białego materiału i perłowych guzików. Nie byłem wszakże pewien, czy zdołam zdobyć potrzebne akcesoria. Nie wiedziałem nawet, gdzie ich szukać. Na szczęście, gdy wszedłem do działu z artykułami ślubnymi jednego ze śródmiejskich sklepów, natychmiast dostrzegłem kilka potrzebnych mi rzeczy. W sprzedaży były nie tylko zwykłe białe ślubne welony, ale także subtelne wianki z białych kwiatów. Wydawały się niemal zbyt idealne. Stałem i patrzyłem na te
wszystkie przedmioty ułożone w jednym ze słabo oświetlonych, odległych od pozostałej części sklepu kątów, typowych dla wielkich marketów. Hałas tłumiły dywany. Znowu moimi myślami zawładnęła atmosfera kościoła wraz ze swoją słodko-gorzką mocą. Przeszłość, która nigdy nie powróci. Bez namysłu kupiłem welon i wianek, lecz żadna z sukienek nie pasowała do moich celów. Te zaś w dziale komunijnym dla dziewczynek na pewno były na Belindę za małe. W dziale damskiej bielizny zupełnie niespodziewanie trafiłem dokładnie na to, czego szukałem: śliczne europejskie nocne koszulki, wykończone białą koronką i wstążeczkami. Pełny asortyment długości i mnóstwo przeróżnych stylów. Wszystkie dawały ten sam ogólny efekt. Były niezwykle fantazyjne, oryginalne i staroświeckie. Wybrałem krótką, luźną koszulę bez dekoltu, paska i marszczeń w pasie. Miała rozkosznie zszyty karczek i — tak, tak! — perłowe guziki, właśnie takie, jakie sobie wymarzyłem. Rękawy były doskonałe: krótkie, bufiaste, ozdobione maleńkimi marszczeniami z satynowej wstążki. Brzeg koszuli obszyto identyczną wstążką. Całość wyglądała wprost fantastycznie. Jak mała sukieneczka. Na wszelki wypadek kupiłem dwa mniejsze rozmiary. A potem jeszcze kilka innych koszul. Nocne stroje w moim domu nigdy się nie marnowały. Po buty musiałem się udać do działu dziewczęcego. Na szczęście niektóre dziewczynki najwyraźniej mają całkiem spore stopy. Szukałem rozmiaru trzydzieści osiem. Bez trudu znalazłem niezbędne obuwie: proste białe skórzane trzewiki z paseczkiem. Pomyślałem, że powinny być szerokie i wygodne, chociaż Belinda przecież nie będzie w nich chodzić zbyt długo. Białe pończoszki nie stanowiły problemu. Najpierw kupiłem koronkowe, choć nie wydały mi się całkiem odpowiednie, gdyż z przeszłości zapamiętałem gładkie. Potem zadzwoniłem do kwiaciarni przy Osiemnastej Ulicy za rogiem mojego domu i zamówiłem kwiaty. Zamierzałem podje-
chać furgonetką i odebrać je osobiście. Ustaliłem godzinę. Chciałem lilie, gladiole, róże; wszystkie w kolorze białym. Mogły być również goździki, lecz głównie chodziło mi o kwiaty „kościelne". Zjadłem lekki lunch w restauracji na górze domu towarowego Saksa, kupiłem nieodzowne woskowe świece i już miałem wracać, kiedy przemknęło mi przez głowę, że może powinienem zadzwonić do Dana. Właściwie nie miałem ochoty, uznałem jednak, że muszę. Na szczęście Dan był w sądzie i sekretarka nie spodziewała się go już dziś w kancelarii. Powiedziała jednak, że pragnął się ze mną skontaktować. Podobno dzwonił, ale nie włączyła się automatyczna sekretarka. Spytała, czy zapomniałem. Potwierdziłem i przeprosiłem, po czym zapytałem, czy wie, co Dan ma mi do powiedzenia. — Chyba chciał pana ponownie przed czymś ostrzec. A cóż to niby miało znaczyć? Już miałem ją poprosić, aby przekazała Danowi, iż odwołuję poszukiwania, w końcu jednak lego nie zrobiłem. Odwiesiłem słuchawkę. Coś mnie tknęło, aby spróbować skontaktować się z Alexem Clementine'em. Niestety, wymeldował się ze Stanford Court i pojechał na autorskie spotkanie do San Diego. Zadzwoniłem do Jody, mojej nowojorskiej agentki. Wyjaśniła, że Alex ma harmonogram wypełniony po brzegi. Obiecała przekazać, że pragnę się z nim skontaktować. — Nie, nie — powiedziałem — to nic ważnego, nie trudź go. — Wiesz chyba, że jego książka jest w tym tygodniu numerem osiem na liście? — dodała. — Wręcz nie możemy jej utrzymać na księgarskich półkach. Rozchodzi się w mgnieniu oka. — Wspaniale. — Alexa zapraszają do wszystkich talk-showów w kraju. Powiem ci w zaufaniu, że jego popularność niesamowicie wzrosła przez ten koszmarny Szampański lot. Ta straszna opera mydlana przyciągnęła przed telewizory chyba cały kraj. Sprzedają nawet lalki o wyglądzie tej odkurzonej gwiazdki Bonnie, możesz w to
uwierzyć? Dwadzieścia pięć dolarów za plastikową, sto dwadzieścia pięć za porcelanową. — Więc zwerbuj Bonnie do podpisywania książki Alexa — zaproponowałem. — W książce Alexa jest trochę zdjęć z jej starych filmów. — Jasne, jasne. Może ty, Clementine i ona wypijecie kiedyś drinka i pogadacie z nią o napisaniu jej biografii. — Nie mam teraz głowy do takich rzeczy. Alex będzie musiał napisać ją sam. — Ciągle sprzedajemy tygodniowo pięć tysięcy egzemplarzy W poszukiwaniu Bettiny — zauważyła znacząco. — Wiem, wiem. — Więc może łaskawie znajdziesz nieco czasu i podpiszesz trochę książek w kilku księgarniach? Obiecałeś, że przemyślisz moją propozycję, pamiętasz? — Tak... przemyślę. Słuchaj, pozdrów ode mnie Alexa, gdybym się z nim nie skontaktował. — Nadal proszą, żebyś pojechał do Berkeley i Marin. To tylko godzinę drogi od San Francisco, Jeremy. — Nie teraz, Jody. — Wyślemy ci wspaniałą długachną limuzynę i dwie z naszych najsłodszych małych laleczek, które zadbają o twoje potrzeby. — Może wkrótce. — Ta kobieta z „Chronicie" jest wściekła, że odwołałeś wywiad. — Jaka kobieta? Ach, ta. No cóż... Nie mogę teraz rozmawiać z ludźmi. — Okej, ty tu rządzisz. Gdy wróciłem do domu, Belindy nadal nie było. Dom pogrążony był w ciszy i pulsował gorącem od popołudniowego słońca. Chyba nigdy dotąd nie było tu cieplej i to bez względu na pogodę. W środku pachniało też inaczej i nie mam na myśli jedynie
papierosów. Pachniały też perfumy mojej dziewczyny i jej mydło. Coś ciężkiego, słodkiego i nowego. Wszystkie zabawki w salonie przykrywał welon kurzu i oświetlało słońce. Tu również dokonały się zmiany. Czasami Belinda starannie układała lalki w plecionym wózku albo rozkładała je na sofie. Otworzyła też szklane drzwi frontowe dużego, trzypiętrowego domu dla lalek i zrobiła porządek z jego mebelkami. Wypolerowała szybki, odkurzyła wnętrze, wyczyściła maleńkie drewniane stoliki i krzesełka, a także małe kawałki ręcznie tkanego wschodniego dywanu. Przestawiła nawet w inne miejsca małych porcelanowych mieszkańców domku. Teraz figurka mężczyzny znajdowała się przy stojącym zegarze, a ściągnięta gorsetem żona siedziała sztywno przy stole w jadalni. Ich dziecko kucało na stryszku, gdzie bawiło się miniaturowym pociągiem, który naprawdę pędził po elektrycznym torze, jeśli się wdusiło przycisk na ścianie domku dla lalek. Przedtem lalkowy świat wyglądał jak krajobraz po bitwie z drugiej wojny. Żałowałem, że nie sfotografowałem Belindy w trakcie porządków. Że nie przyłapałem jej, kiedy była głęboko pogrążona w pracy. Gdybyż jeszcze jej włosy oświetlało popołudniowe słońce, takie jak teraz... Może była w kolanówkach i tej plisowanej spódniczce. No cóż, będzie jeszcze czas na wszystko. Powiesiłem marynarkę, po czym wniosłem przedmioty z ganku — kwiaty, paczki, całą resztę tobołów — zabrałem je na górę i zacząłem rozmieszczać. Położyłem starą białą kordonkową narzutę na łóżku z baldachimem i postawiłem wokół niego wianki z białych kwiatów. Przyniosłem srebrny kandelabr z jadalni, umieściłem w nim świece i postawiłem go na nocnym stoliku. Dzięki cieniom i światłu świec osiągnąłem zamierzony efekt: sypialnia przypominała kościół podczas mszy. Wokół unosił się nawet zachwycający zapach kwiatów, chociaż na pewno nie tak słodki ani tak silny jak w Nowym Orleanie. Nie zdołałbym go tu uzyskać.
Postawiłem aparat na trójnogu w nogach łóżka i rozłożyłem nowe rzeczy: biały modlitewnik i perłowy różaniec. Stałem przez moment, oceniając całość. Po chwili zastanowienia zszedłem na dół, wyjąłem z kredensu butelkę dobrego burgunda, otworzyłem ją, przyniosłem na górę wraz z dwoma kieliszkami i postawiłem wszystko z boku na jednym z ukrytych w cieniu nocnych stolików. Tak, widok był cudowny, można wręcz powiedzieć, że replikował kościelną ceremonię. Nagle jednak dostrzegłem szaleństwo całego przedsięwzięcia. Zdjęcia, które zrobiłem dotąd Belindzie, powstawały raczej spontanicznie. A teraz zaaranżowałem całość od początku do końca. Bo portret jeździecki był przecież jej pomysłem. Wariacko ukartowałem tę sytuację dla paru zdjęć, może obrazów. I kiedy tak stałem bez ruchu, patrząc na kwiaty i migotanie świec na białym satynowym baldachimie, zastanawiałem się, czy moje przygotowania jej nie przerażą. O ile nie pomyliłem się w ocenie... Byłem chyba chory, że posunąłem się tak daleko... Tak, na pewno byłem chory. A te wianki z kwiatów na pająkowatych czarnych stojakach z drutu wyglądały jak wianki pogrzebowe. Nikt inny nigdy nie używał takich kwiatów, prawda? Tu przecież miały znaczyć coś kompletnie przeciwstawnego... Może jednak Belinda nie powinna się znaleźć w takim otoczeniu... Wyobraziłem sobie, jak opowiada mi, że zrobiła coś takiego kiedyś dla innego mężczyzny. „A potem kupił mi biały welon, białe buciki i..." Powiedziałbym, że facet jest świrem i kazałbym jej się trzymać od niego z dala. Nie można zaufać komuś, kto robi takie rzeczy. Nie chodziło zresztą po prostu o brak spontaniczności. Dokonywałem ewidentnego bluźnierstwa. Modlitewnik, różaniec... Serce biło mi zbyt szybko. Usiadłem na moment przy ścianie, złożyłem ramiona. Chrzanię! Strasznie mi się podobało to, co robiłem!
Poszedłem na dół, nalałem sobie kubek kawy i wziąłem go ze sobą z powrotem na piętro. Jedno jest pewne, pomyślałem. Nigdy bym jej nie skrzywdził. To jest szaleństwo, może i tak. Ale przecież nie skrzywdzę jej, jeśli poproszę, by tylko włożyła ten strój, czyż nie? To tylko obrazek. Do którego ona pasuje idealnie. Dotąd obrazów miałem aż nadto na książkę: trzy odsłony z koniem na biegunach, portret jeździecki, a teraz Komunia Święta. Kiedy usłyszałem odgłos otwieranych i zamykanych frontowych drzwi, nie poruszyłem się. Za kilka minut Belinda wejdzie do pomieszczenia i zobaczy całą tę szopkę! A potem zejdzie i powie mi, że mam nierówno pod sufitem... Czekałem. Na górze popłynęła woda. Rury wzdłuż boku wąskiego domu zagulgotały śpiewnie. Belinda brała prysznic. Pomyślałem o jej ciele w gorącej parze, zachwycająco różowym ciele... W końcu woda przestała płynąć i usłyszałem spokojne odgłosy. Belinda chodziła po domu. Zacząłem się nerwowo, ale ostrożnie kręcić po kuchni. Odstawiłem kubek. Zapadła cisza. — Belindo? Nie odpowiedziała. Wszedłem na górę. Światło dochodziło jedynie z sypialni, gdzie paliły się tylko moje świece, migoczące na starej tapecie i białym suficie. Wszedłem do pomieszczenia. Dziewczyna stała w nogach łóżka, ubrana w pełny kostium, z białym wiankiem na głowie i welonem spuszczonym na twarz. W dłoniach trzymała modlitewnik i różaniec. Stopy zwarła razem, obcasy białych butów stykały się. Krótka koszulka sięgała jej zaledwie do kolan, jak dziewczęce sukienki do Pierwszej Komunii wiele lat temu. Belinda uśmiechała się pod welonem. Jej nagie ramiona, które wystawały z bufiastych rękawów były bardzo krągłe, palce zaś,
które przemykały po perłowych koralikach różańca — szczupłe i delikatne. Na jej widok aż mi zaparło dech w piersiach. Jej poważne błękitne oczy lśniły pod welonem, usta ułożyły się w leciutko ironiczny uśmiech. Tylko ręce były absolutnie kobiece. To znaczy... do czasu, gdy dostrzegłem zarys jej dużych piersi; różowe sutki przeświecały przez gładki materiał sukienki. Poczułem przemożną żądzę. Podszedłem do Belindy, podniosłem welon i odrzuciłem go w tył; na jej włosy, na biały wianek. Tak było bardziej odpowiednio. Małe dziewczynki nigdy nie noszą spuszczonych welonów. Zawsze odrzucone w tył. Jej błękitne oczy migotały wraz ze światłem świec. Wziąłem ją w ramiona, po czym chwyciłem pośladki przez cienkie płótno. Podniosłem dziewczynę i zabrałem do łóżka. Pchnąłem ją w tył, aż usadowiła się na poduszkach. Nogi miała wciąż zwarte, trzymała modlitewnik i różaniec na podołku. Pocałowałem jej kolana i przebiegłem rękoma po łydkach w dół. — Chodź do mnie — wyszeptała i uwodzicielskim gestem obu rąk zaprosiła mnie do łóżka. Wspiąłem się na nie, a wtedy Belinda wróciła na poduszki. — Chodź — powtórzyła. Otworzyła usta i zaczęła mnie całować szybko, niecierpliwie i namiętnie. Widziałem ruch jej gałek pod zamkniętymi powiekami. Przebiegłem kciukami przez jej brwi — były rozkosznie jedwabiste. A jej ciało ponętnie wiło się pode mną. Byłem ogromnie podniecony. Wyskoczyłem ze spodni i koszuli, po czym jednym szorstkim szybkim ruchem zdjąłem jej białe pończoszki. Pod zrolowanym materiałem sukienki odszukałem jej płeć, delikatne małe wargi sromowe skryte pod jasnym cieniem włosów. Pasek drżącego ciemno-brzoskwiniowo-różowego ciałka. Miejsce, którego z całych sił pragnąłem dotknąć... Twarz Belindy spąsowiała, a ona sama przyciągnęła mnie blisko do siebie, potem położyła się na plecach, podciągając sukienkę aż pod szyję i ukazując mi biust. Przycisnąłem twarz do
jej brzucha, później podniosłem się na ramionach, objąłem dłońmi jej piersi i zacząłem je całować i ssać. Sutki były maleńkie, twarde jak kamień. Jęczała lekko. Rozsunęła nogi. Sięgnąłem po stojący obok łóżka kieliszek z winem i nalałem parę kropel na jej płeć. Patrzyłem, jak czerwony płyn spływa do wilgotnych, tajemnych małych fałd. Wygładziłem je palcami, czując, jak Belinda otwiera się przede mną jeszcze bardziej, czując jej zaproszenie, czując, jak jej biodra unoszą się nieco... Nalałem więcej wina, które poplamiło białą kołdrę. Dziewczyna drżała. Otoczyłem rękoma jej uda i piłem z niej wino. Wsunąłem język głęboko w nią i ssałem. Jej napięte mięśnie kurczyły się, jej uda zwarły się lekko wokół mojej twarzy — gorące, oszałamiające. Belinda drżała i dygotała. — Chodź — poprosiła. Policzki miała rozognione, głowę odwracała to w tył, to w przód. Pod jej ciałem leżał welon. — Chodź, Jeremy — powtórzyła szeptem. Wszedłem w nią i tym razem jej nogi naprawdę zacisnęły się wokół mnie. Ale chciałem swobody, by móc wejść w nią jak najgłębiej, więc poluźniła uścisk i położyła się na plecach. Jej głowa gniotła biały welon i sztuczne kwiaty z białego jedwabiu. Kiedy poczułem, że dziewczyna dochodzi, zacząłem się rytmicznie poruszać wewnątrz niej. Raz, dwa, trzy, cztery... Byłem w niebie. 11 Spaliśmy przez długi czas. Świece niemal zupełnie się wypaliły. Na dworze panowały ciemności. Gdy otworzyłem oczy, Belinda siedziała obok mnie i patrzyła na mnie z góry. Zdjęła sukienkę i pończochy, ale zostawiła wianek i welon; welon opadał z tyłu na łóżko, spowijając jej ciało trójkątem słabej poświaty.
Jej piersi widziałem z boku, zgięta noga wyglądała bosko i uroczo. Przesunąłem dłonią po jej udzie. Różowy odcień jej sutków przypominał odcień jej warg. Spojrzawszy w jej oczy, trochę się przeraziłem. Patrzyła na mnie tak mądrze. Jakim cudem? Jak dziecko mogło być tak doświadczone? — Zróbmy zdjęcia — zasugerowała spokojnie. — Nie boisz się? — spytałem cicho. — Oczywiście, że nie, czego niby miałabym się bać? Zrobiła niesamowitą minkę. Nie wiem, czy kiedykolwiek potrafiłbym ją wiernie oddać na płótnie. Aparat czekał na mnie w nogach łóżka. Byłem bardzo senny i potężnie oszołomiony. Otaczał nas intensywny zapach kwiatów. Na suficie nad sobą zobaczyłem tańczące cienie, niezwykle delikatne, przywodzące na myśl płatki goździków. Migotały pod wpływem drżenia płomieni świec. — Jest jeszcze wino, prawda? — spytałem. — Gdzieś tutaj. Łyczek mnie rozbudzi, wiesz? Obserwowałem Belindę napełniającą kieliszek burgundem. Kiedy spuściła wzrok, wyglądała bardzo młodo, ponieważ nie pomalowała jasnych, miękkich brwi. Dolną wargę wydęła tylko odrobinę. Po chwili, gdy znowu spojrzała prosto przed siebie, a rysy jej twarzy złagodniały, ponownie stała się wiecznie młoda — niczym nimfa, która posiada to samo ciało od stu lat. Usiadła obok mnie z jedną nogą podkurczoną, włosy opadły jej na ramiona i na piersi. W blasku świec jej skóra wydawała się jarzyć. — Komunia Święta — oświadczyłem. Uśmiechnęła się. Pochyliła się z czerwonym winem na wargach, pocałowała mnie i szepnęła: — Oto jest ciało moje. Oto moja krew. Dan zadzwonił podczas sesji fotograficznej. Kiedy usłyszałem jego głos w słuchawce telefonu, który stał przy łóżku, tak niedaleko od Belindy, poczułem uderzenie krwi do głowy.
— Słuchaj, nie mogę teraz rozmawiać — mruknąłem. — Och, posłuchaj mnie, idioto. Ktoś szuka tej twojej małej. Cala sprawa wygląda po prostu niesamowicie. Belinda z modlitewnikiem w rękach patrzyła na mnie. Jej ramię dotykało mojego. — Nie teraz. Zadzwoń później — odburknąłem. — Wyjdź i oddzwoń do mnie z budki. — To niemożliwe. Zerknąłem na dziewczynę. Badawczo wpatrywała się we mnie z dołu. W jej twarzy coś drgnęło. Nie mogłem się skupić na słowach Dana i nie miałem pojęcia, jak powstrzymać drżenie ust. — ...Mam jej zdjęcie, które powinieneś zobaczyć! — Co takiego? Słuchaj, muszę już kończyć. — ...W mojej kancelarii, ósma, zanim pojadę do sądu. Słuchasz mnie? — Dwunasta — odparłem. — Pracuję do późna. — Jeremy, mówię ci, sprawa jest naprawdę tajemnicza... — Rano, okej? Odłożyłem słuchawkę. Cała twarz mi płonęła. Wiedziałem, że Belinda mnie obserwuje. Z wielkim trudem przychodziło mi odwrócenie się ku niej i spojrzenie jej w oczy. Prześladowała mnie myśl, że dziewczyna coś podejrzewa i że nie potrafię nad sobą zapanować. W końcu zerknąłem na nią. Naprawdę coś wyczuła — usta miała zacięte, skórę lekko zarumienioną. — O co chodzi? — spytała wprost. — Nic. Dzwonił mój prawnik, to wszystko. Jakieś drobiazgi do uzgodnienia związane z umową na moje książki. — Właściwie nie byłem daleki od prawdy, może więc ją przekonałem. Gmerałem przy aparacie. Co właściwie robiłem? Zakładałem nowy film? Studiowała moją twarz przez długi moment. — Zróbmy przerwę — poprosiłem. — Dan wybił mnie z rytmu. Zawsze kiedy ktoś nagle przerwie mi pracę, kompletnie się
dekoncentruję. — Zszedłem na dół, włączyłem automatyczną sekretarkę i ściszyłem dźwięk. Taki telefon więcej się nie powtórzy! Wypiła trochę, zanim wyszliśmy na kolację. Chyba po raz pierwszy widziałem ją na lekkim rauszu. Upięła włosy, ubrała aksamitny kostium i białą bluzkę. Wyglądała bardzo dorośle. Popielniczka była pełna niedopałków. Belinda nic nie odpowiedziała, gdy zaproponowałem mały lokalik za rogiem. Wypiła ostatni łyk szkockiej i ociężale wstała. Białe wiklinowe stoliki, nad głową wentylatory, dobre jedzenie. Stale próbowałem nawiązać rozmowę. Dziewczyna pozostawała lodowata. Do cholery, co Dan mówił o jej zdjęciu? Chodziło mu chyba o jakieś inne zdjęcie, które gdzieś zdobył! — Kto dzwonił? — spytała nagle Belinda, zapalając kolejnego papierosa. Zamówionych krewetek nawet nie tknęła. — Mój prawnik, Dan, mówiłem ci już. Kwestie podatkowe czy coś takiego. — Twarz znowu mnie paliła. Na pewno w moim głosie pobrzmiewało kłamstwo. Odłożyłem nagle widelec. Czułem się podle. Chłodno zmierzyła mnie wzrokiem. — Muszę pojechać jutro w południe do centrum i spotkać się z nim. Wierz mi, że nie mam na to najmniejszej ochoty. Nie odpowiedziała. — Wiesz, tyle tekstów w produkcji... Disney zastanawia się nad zakupem praw do książek o Angelice. Rainbow Productions jest na nie zdecydowana. Muszę podjąć tę trudną decyzję. — Okej, dobrze, oparłem się na tej drobince prawdy. — Nie chcę cię zanudzać teraz opowieściami o moich problemach. Umysł mam skupiony na tobie, a ty jesteś milion kilometrów od tych kłopotów. — Duże pieniądze — mruknęła, lekko unosząc brwi. — Rainbow to nowa wytwórnia. Robią znakomite animacje. Hm... Skąd właściwie o tym wiedziała? 1 ten jej ton... Znowu zniknął akcent kalifornijski i Belinda mówiła teraz w osobliwy sposób, który zauważyłem, gdy ją poznałem.
Dziwnie na mnie patrzyła. Znowu wyrósł między nami mur. Kim byłem w jej oczach? — Tak, Rainbow... zrobili już... e.. .e... — Nic nie mogłem sobie przypomnieć. — Rycerzy Okrągłego Stołu. Widziałam. — Tak, rzeczywiście. A teraz chcą zrobić dwa animowane lii my o Angelice. Nie udawało mi się jej zwieść. Wiedziała, że coś jest nie w porządku. — A jednak Disney to Disney — dodałem. — Zresztą, ktokolwiek się weźmie za ten temat, musi zrobić ładne rysunki. Wiesz, jeśli zechcą udziwnić postaci, muszą one pasować do całości... — Nie masz agentów i prawników, żeby wszystko załatwiali? — Jasne, że mam. Właśnie jeden z nich dzwoni ł. W końcu będę musiał złożyć podpis na kropkowanej linii. Tego nikt poza mną zrobić nie może. Jej wzrok mnie przerażał. Belinda była wyraźnie pijana. Tak, ewidentnie pijana! — Naprawdę jesteś ze mną szczęśliwy? — spytała cichutko, /ero dramatyzmu, czysta naturalność. Zdusiła papierosa na talerzu z niedojedzoną kolacją. Nigdy wcześniej nie robiła takich rzeczy. — Jesteś szczęśliwy? — powtórzyła. — Tak, jestem szczęśliwy — odparłem. Popatrzyłem na nią spokojnie. — Bardzo szczęśliwy, najprawdopodobniej szczęśliwszy niż kiedykolwiek w życiu. Mógłbym nawet z tej okazji napisać kilka nowych definicji szczęścia. Chcę pójść do domu i wywołać zdjęcia. Chcę malować całą noc. Czuję się, jakbym znowu miał dwadzieścia jeden lat. Sądzisz, że jestem głupi? Długo panowała cisza. Wreszcie Belinda się uśmiechnęła, najpierw lekko, potem szerzej. Odniosłem wrażenie, że widzę światełko w tunelu. — Ja również jestem szczęśliwa — stwierdziła. — Wszystko siało się dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam. Do cholery z Danem! Do cholery ze wszystkimi!
Zanim poszedłem do łóżka, zrobiłem całą rolkę zdjęć „komunijnych". Na małą chwilę Belinda przyszła do ciemni w suterenie. W ręku niosła kubek kawy. Wyjaśniałem jej kolejne posunięcia, ona zaś przypatrywała mi się z uwagą. Spytała, czy następnym razem może mi pomóc. Wydawała się zmęczona wypitą szkocką, a poza tym chyba wszystko było w porządku. Prawie w porządku. Była zafascynowana procesem wywoływania zdjęć, które z przezroczystych magicznie zmieniały się w obrazki. Powiedziałem, że prawdziwy fotograf robiłby to dłużej i dokładniej. Ja traktowałem tę czynność tak samo, jak wyciskanie farby na paletę albo czyszczenie pędzli. Po prostu zwyczajne przygotowanie do malowania. Zrobiłem trzy powiększenia, które zanieśliśmy na strych. Wiedziałem, że ten obraz będzie najlepszy ze wszystkich. Nazwę go Komunia Święta lub Belinda w stroju komunijnym. Tylko welon i wianek, żadnych innych rzeczy. No i modlitewnik oraz różaniec w dłoniach. Wyraźne malowidło, jak wcześniej „portret jeździecki" i jak małe, czarno-białe fotki, które matki robią swoim córeczkom w dniu komunii przed kościołem. Najważniejsze było tło. Na pierwszy rzut oka widzowi miało się wydawać, że widzi krużganki albo gotyckie łuki. Może kwiaty z ołtarza oraz świece. Potem patrzący powinien zrozumieć, że ma przed sobą jedynie sypialnię, łóżko z baldachimem, tapetę. Musiałem uchwycić tę iluzję i przekazać ją w sposób jednolity. Była to kwestia struktury, a także oświetlenia. Musiałem „wyjść" poza typowe dla mnie rzemieślnicze odwzorowywanie przedmiotów i przekazać głębię złudzenia. Chciałem już zacząć. Miałem cały obraz w głowie. Belinda jednakże poprosiła, abym poszedł z nią do łóżka i po prostu trochę poleżał. W jej oczach dostrzegłem desperację. W głosie też. — Okej, kochane maleństwo — zgodziłem się.
Kiedy otaczałem ją ramionami, zesztywniała. — Wiesz, jest pewne miejsce, w które moglibyśmy pojechać oznajmiłem nagle. — Chcę powiedzieć, że może dobrze by było opuścić San Francisco na jakiś czas. Mam dom w Carmel, chociaż rzadko z niego korzystam. Trzeba by go wysprzątać, lecz jest mały, więc to nie kłopot. Stoi zaledwie przecznicę od oceanu. — Ale nie uciekamy, prawda? — spytała mnie obcym, zimnym głosem. — No bo przed kim mielibyśmy uciekać? — dorzuciła cierpko. Około czwartej nad ranem obudziłem się i zdałem sobie sprawę, że Belinda płacze. Trzęsła mną, próbując mnie obudzić. Stała przy łóżku i łkała, wycierając oczy chusteczką. — Obudź się — mruczała. Włączyłem lampkę przy łóżku. Dziewczyna miała na sobie tylko bawełnianą koszulkę bez rękawów. Teraz była naprawdę pijana. Chwiała się i buchał od niej odór szkockiej. Zresztą, trzymała w ręku szklaneczkę whisky z mnóstwem lodu. Jej ręka wyglądała na rękę kobiety. — Chcę, żebyś zwrócił na mnie uwagę — oświadczyła. Zaciskała zęby, oczy miała przekrwione. Wyglądała na oszalałą. Ramiączka białej koszulki ledwie przykrywały jej falujące piersi. — O co chodzi? — spytałem, biorąc ją w ramiona. Naprawdę wydawała się zdenerwowana. — Chcę, żebyś to dobrze zrozumiał — powiedziała. — Co takiego? — Jeśli zadzwonisz na policję w mojej sprawie, jeśli spróbujesz się dowiedzieć, kim jestem, jeśli znajdziesz moją rodzinę i zdradzisz, gdzie jestem... Chcę żebyś to wiedział: powiem wszystkim, co tu robimy. Nie chcę tego zrobić, wolałabym umrzeć niż zrobić coś takiego... Ale mówię poważnie, jeśli mnie wydasz, jeśli kiedykolwiek mnie zdradzisz, przysięgam, że wszystko wyjawię... — Och, nie zrobię tego, nigdy tego nie zrobię... — Nigdy mnie nie zdradź, nigdy, przenigdy, Jeremy.
Szlochała spazmatycznie. Trzymałem ją mocno, a ona wiła się przy mojej piersi. — Belindo, jak możesz mnie w ogóle o coś takiego podejrzewać? Przecież wiesz, co do ciebie czuję... — Naprawdę nie chciałam mówić tych strasznych rzeczy, bo ranienie cię zabija mnie. Umieram, gdy mówię, że zwróciłabym się przeciwko tobie, że poszłabym do nich, bo reprezentują obleśną moralność, głupią, idiotyczną moralność... Zrobię to jednak, zrobię to, jeśli mnie zdradzisz... — Nie musisz tego więcej powtarzać, pojąłem. — Pogładziłem ją po włosach, przytrzymałem mocniej, pocałowałem w czubek głowy... — Jeśli jednak mimo wszystko mnie zdradzisz, tak mi dopomóż Boże, jeśli mnie zdradzisz... Nigdy, nigdy, nigdy... Kiedy się w końcu uspokoiła, długo leżeliśmy przytuleni. Na dworze nadal zalegały ciemności. Nie mogłem zasnąć. Rozmyślałem i rozmyślałem. Nie, nie zdradziłem jej. Kłamstwo — owszem, zdrada — na pewno nie. — Nigdy więcej nie chcę o tym rozmawiać — szepnęła. — Nawet myśleć już o tym nie chcę. Urodziłam się w dniu, w którym mnie zobaczyłeś. Urodziłam się właśnie wtedy... Ty i ja się wtedy narodziliśmy. Tak, tak, tak. „Chciałem się przecież tylko dowiedzieć, co ci się przydarzyło, żebyśmy oboje mogli mieć to za sobą, żebyśmy oboje wiedzieli, że jest okej, okej, okej... " — Jeremy, trzymaj mnie. Trzymaj mnie mocno! — Chodź — oświadczyłem. — Wstańmy, ubierzmy się i wyjedźmy stąd. Wydawała się odrętwiała. Wyjąłem dla niej krótką wełnianą spódniczkę i sweterek. Ubrałem ją. Zapiąłem przy szyi guziczek białej bluzki pod swetrem, pocałowałem Belindę. Wziąłem kasz-
mirowy szal i otoczyłem jej szyję. Założyłem jej małe skórzane rękawiczki. Wyglądała jak lalka albo maleńka angielska dama. Uczesałem jej nawet włosy i spiąłem spinką, odsłaniając nieskażone najmniejszą zmarszczką czoło. Uwielbiałem całować jej obnażone czoło. Obserwowała mnie w milczeniu, ja zaś pozbierałem fotografie Komunii Świętej, zaniosłem płótna do furgonetki i wsunąłem je do bagażnika. Pomogłem wsiąść dziewczynie na wysokie przednie siedzenie. Ruszyłem na południe. Wyjechaliśmy z San Francisco i w szarzyźnie przedświtu przemierzyliśmy opustoszały o tej porze dnia odcinek autostrady ku Monterey Peninsula. Przez bure chmury powoli przebijało się słońce. Belinda zastygła w bezruchu na fotelu obok mnie. Wyglądała bardzo statecznie z zaczesanymi w tył włosami i założonymi ramionami. Klapa jej kurtki furkotała na wietrze, co jakiś czas obijając się lekko o kość policzkową dziewczyny, ta jednak nie reagowała. Godzina, półtorej godziny i niebo rozjaśniło się za chmurami. Przez wysoką przednią szybę przebiło się nagle słońce i poczułem na rękach błogosławione ciepło. Skręciłem pod wiatr, ku oceanowi i Monterey, potem na południe przez sosnowe lasy do Carmel. Belinda nie wiedziała, gdzie jesteśmy, z pewnością tego nie wiedziała... Nigdy dotąd zapewne nie widziała tych dziwnych, cichych, małych nadmorskich miasteczek, które przed sezonem przypominają dekoracje sceniczne, ani niewielkich, krytych strzechą chat za białymi płotami z żerdzi, pod wysokimi szarymi cyprysami Monterey o karłowatych konarach. Poprowadziłem ją żwirową ścieżką do półkolistych drzwi mojej chaty. Ziemia wokół była piaszczysta, w kępach zielonej trawy rosły piękne żółte i czerwone pierwiosnki.
W małym domu o kamiennych podłogach i ścianach z surowych belek sekwojowych słońce wpadało przez malutkie okna. Zielone liście sięgały aż do witrażowych szkieł. Wspiąłem się wraz z Belindą po drabinie na stryszek i razem padliśmy w zatęchłe pościele łóżka. Promienie słońca przełamywały się przez sieć gałęzi ponad świetlikiem. — Dobry Boże — szepnęła dziewczyna. Nagle zadygotała. Załzawionymi oczyma popatrzyła obok mnie w światło nad głową. — Jeśli nie potrafię zaufać tobie, nie mam już nikogo innego na całym świecie... — Kocham cię — odparłem. — Reszta się nie liczy, przysięgam. Kocham cię. — Komunia Święta — oświadczyła, zaciskając oczy, z których popłynęły łzy. — Tak, kochanie, Komunia Święta — odrzekłem. 12 — Potrzebuję twojej decyzji — oznajmiła. — Czy może raczej deklaracji. Że chcesz tego wszystkiego... że chcesz mieć mnie tutaj i sam chcesz być ze mną. Że będziemy tu mieszkać, żyć razem, być razem. Wtedy wszystko będzie ustalone. — Zatem ustalone. I postanowione. — Musisz traktować mnie jak istotę wolną, osobę, która panuje nad wszystkim, co jej się przydarza... — Bądźmy absolutnie szczerzy. Jedna sprawa mnie dręczy. Że ktoś martwi się o ciebie, że szaleje z niepokoju. Sądzi, że nie żyjesz... — Nie, przestań. Nic nie rozumiesz. Odeszłam od nich. Podjęłam taką decyzję i kropka. Powiedziałam im i sobie, że dotychczasowa sytuacja nie może dłużej trwać. I postanowiłam, że odchodzę. To była moja własna decyzja.
— Ale czy dziecko w twoim wieku może podjąć taką radykalną decyzję?! — Podjęłam ją i już — powtórzyła. — To moje ciało! To ja! Wzięłam swoje ciało i odeszłam od nich. Milczenie. — Rozumiesz to? Ponieważ jeśli nie rozumiesz, znowu odejdę. — Rozumiem — zapewniłem ją. — Naprawdę rozumiem. — Co rozumiesz? — Deklarację. Decyzję. 13 Trzeciego dnia w Carmel zaczęliśmy się kłócić o papierosy. Że co ja niby, do diabła, sobie myślę, mówiąc o śmierci z powodu raka i innych bzdurach? Że może posłuchałbym siebie samego, mówię do niej jakbym był jej ojcem, na litość boską. Czy uważałem, że urodziła się wczoraj? A nie chodziło przecież o dwie paczki dziennie, paliła tylko czasem i nie na ulicy. Czy nie zauważyłem, że ona dojrzewa i kiedy jak nie właśnie teraz ma spróbować różnych rzeczy. W końcu to ten okres w życiu, kiedy popada się w przesad ę, popełnia błędy i tak dalej... Czy nie rozumiałem, że ona nie zamierza kopcić jak lokomotywa przez całe życie, często się nawet nie zaciąga... — Zatem, okej, jeśli nie chcesz słuchać moich rad, jeśli chcesz mojej zgody na popełnianie tych samych głupich błędów, które zrobili już wszyscy inni... w takim razie musimy ustalić pewne podstawowe zasady. Nie będę patrzył, jak się co dzień trujesz w kuchni albo w sypialni. Nie będziesz więcej paliła w pomieszczeniach, w których przyrządzamy posiłki albo się kochamy. Uczciwy warunek, prawda? Czerwona twarz, piorunujące spojrzenie, trzaśnięcie kuchennymi drzwiami... Chociaż niezbyt mocno, najwyraźniej w ostat-
niej chwili się zreflektowała. Słyszałem, że weszła po drabinie na stryszek. Po chwili niespodziewanie zagrzmiała kaseta z królową muzyki pop, Madonną. Ogłuszający hałas. Czy musiałem jej kupować następny sprzęt? Tykanie zegara z kukułką. Straszne, straszne. Skrzypienie. Belinda schodzi po drabinie, wraca. — Zgoda, rozumiem, że naprawdę nie chcesz, abym paliła w sypialni albo w kuchni. — Naprawdę nie chcę. Naprawdę... Dolna warga wydęta leciutko, Belinda plecami do futryny, dżinsowe szorty bardzo obcisłe na jej brązowych udach, sutki — dwa stożki w czarnym podkoszulku z upiornym logo rockowej grupy Grateful Dead. — Okej. — Cichy głosik. — Jeśli cię to uszczęśliwi. Jedwabista skóra jej ramion wokół mojej szyi, jej włosy opadające na moją twarz, potem pocałunek. — Bardzo mnie to uszczęśliwia. Płótna z Komunią Świętą mnożyły się. Cały salon chaty zmienił się w pracownię, sztaluga stanęła na zmiętej folii. Nowe powietrze, nowe niebo, nawet nowy kubek do kawy — wszystko to ożywiało mnie i rozweselało. Nic nie stało między mną i obrazem. Malowałem tak długo, aż dosłownie nie mogłem już utrzymać pędzla w dłoni. Kłótnia o alkohol wybuchła siódmego dnia. Okej, teraz naprawdę przesadzałem... Wyobrażałem sobie, że kim do cholery jestem, najpierw palenie, teraz to... Czy sądziłem, że jestem panem i władcą, który będzie jej mówił, co ma robić, czy w ten sposób narzucałem swoje zdanie Cecilii, Andrei czy jak im tam było na imię? — Żadna z moich żon nie była szesnastolatką i nie wypijała pół butelki szkockiej na śniadanie w sobotni poranek! Nie wypijały też trzech puszek piwa podczas jazdy do Big Sur. Oświadczyła, że moje oskarżenia są oburzające i niesprawiedliwe i że wcale tak nie było.
— Znalazłem w furgonetce puszki po piwie! Nadal były chłodne! A ostatniej nocy wlałaś ćwiartkę rumu do swojej szklanicy z colą, kiedy czytałaś... Sądzisz, że tego nie widzę, wypijasz codziennie litry alkoholu... Odparła, że jestem przewrażliwiony, purytański i stuknięty. A jeśli chcę wiedzieć, to nie moja sprawa, co ona pije, niech sobie nie myślę, że ona jest moją własnością! — Słuchaj, nic nie poradzę, że mam czterdzieści cztery lata. W moim wieku trudno znieść widok młodej dziewczyny, która... Krzykiem kazała mi przestać. Czy ona ma się zapisać do klubu Anonimowych Alkoholików, tylko dlatego, że nie dostrzegam różnicy pomiędzy dwoma drinkami i nałogiem? No cóż, ona ją dostrzega. Przez całe życie mieszkała w otoczeniu ludzi, którzy zalewali się alkoholem... Rany, mogłaby mi godzinami opowiadać o alkoholu i pijakach, mogłaby wręcz napisać książkę o alkoholu, o sprzątaniu wymiotów, zaciąganiu pijaków do łóżka, dzwonieniu po gońców hotelowych, obsługę hotelową, hotelowych lekarzy... Wie wszystko o alkoholikach, więc mam jej w tej kwestii nie pouczać... Przerwała, patrząc na mnie. — Czyli że zamierzasz sama również przejść przez to wszystko? Cóż to za chora lojalność, bo jak inaczej to nazwać... wobec tego pijaka, kimkolwiek jest? Czyżby ta osoba nie żyła, że zasługuje na taką lojalność? Płakała. Zbyła moje pytanie milczeniem. Była zdezorientowana. — Opanuj się i skończ z tym! — poleciłem. — Rzuć to wszystko: szkocką, wino do kolacji, pieprzone piwka, które nieustannie pochłaniasz. Twoim zdaniem nie widzę ich? W PORZĄDKU, CHOLERA! STAWIAM MIĘDZY NAMI BARYKADY! TEGO CHCĘ? Czy nie mówiłem jej przypadkiem w ten sposób, że ma się wynieść z mojego domu? — Niczego takiego nie mówię. I sama też nie odejdziesz, ponieważ mnie kochasz i wiesz, że ja kocham ciebie. Przestaniesz pić, wiem, że przestaniesz. I to jeszcze dziś! — Zdaje ci się, że masz prawo mi rozkazywać?
Wyszła frontowymi drzwiami. Poszła nad ocean. A może ruszyła autostradą? Może złapie autostop i pojedzie w nieznane, jak najdalej ode mnie. Włączyłem górne światło i przyjrzałem się Komunii Świętej. Jeśli nie mam do czynienia z przełomem we własnej karierze, to już mnie żaden nie czeka. W tych obrazach jest wszystko, co wiem o rzeczywistości i iluzji. A cóż to za różnica, cholera? Nigdy jeszcze nie miałem tak wielkiej ochoty się upić, kompletnie i natychmiast. Godzina dwudziesta, dwudziesta pierwsza... Belinda odeszła na zawsze, na pewno odeszła. Zostawiam karteczkę i schodzę na plażę. Nie dostrzegam mojej dziewczyny wśród ludzi spacerujących po śnieżnobiałym piasku. Dwudziesta druga trzydzieści. Strych bez niej, leżę samotnie w pościeli na gigantycznym miękkim materacu. Nagle otwierają się frontowe drzwi. W chwilę później Belinda pojawia się na szczycie drabiny, trzyma się pod boki. Jest zbyt ciemno, bym mógł zobaczyć jej minę. — Cieszę się, że wróciłaś. Martwiłem się. Zapach perfum o nazwie Calandre i zimnego, świeżego powietrza. Jej policzek pachnie zapewne jak oceaniczny wiatr. Gdyby tylko podeszła i pocałowała mnie... Usiadła przy drabinie, bokiem do małego okna. Poświata ze świetlika jest mleczna i nieco straszna. Dostrzegłem czerwień kaszmirowego szalika. Belinda uniosła nagle dłoń w czarnej skórzanej dziecięcej rękawiczce i pociągnęła koniec szalika. — Skończyłem dzisiaj płótna z Komunią Świętą. Milczenie. — Zrozum... Nikt nigdy nie zwracał szczególnej uwagi na to, co robię — powiedziała wreszcie. Tym razem ja milczałem. — Nie jestem przyzwyczajona do wykonywania czyichś poleceń. Nadal się nie odzywałem. — Mówiąc szczerą, pieprzoną prawdę, w ogóle nigdy się
nikt mną nie przejmował. To znaczy, stwierdzali po prostu, że radzę sobie z czym ś albo nie, no wiesz... i więcej nie zwracali na mnie cholernej uwagi. Ciągle milczałem. — Widzisz, miałam prywatnych nauczycieli... najdroższe ciuchy, jakich tylko zapragnęłam, i nikt mnie nie szpiegował. Kiedy przytrafił mi się pierwszy romans, no cóż, zabrali mnie do Paryża, lekarz zapisał mi pigułkę antykoncepcyjną, wiesz, żebym nie zaszła w ciążę i tyle. Nikt... Urwała, a ja trwałem w milczeniu. Jej włosy w księżycowej poświacie wydawały się białe. — Twierdzisz, że nie potrafię dać sobie z czymś rady, ale to nieprawda! Potrafię. Zawsze sobie ze wszystkim doskonale radzę. Robisz to głównie dla siebie. Bo jeśli przestanę tyle pić, poczujesz się lepiej. Nie będziesz miał tak wielkiego poczucia winy w związku ze mną. Milczałem. — Sam to powiedziałeś, czyż nie? — Zadowolę się takim rozwiązaniem. Nagle mnie uściskała. Poczułem jej miękkie ramiona, zapach zimnego, słonego wiatru, cudowny dotyk jej ust. Była dokładnie laka, jakiej pragnąłem. Ósma rano następnego ranka. Plasterki jabłka, pomarańczy, melonów na porcelanowym talerzu. Jajecznica, trochę sera. — Chyba mam halucynacje. Naprawdę jesz prawdziwe śniadanie? Gdzie się podziała cola i ziemniaczane chipsy? — Na Boga, Jeremy, odczep się wreszcie ode mnie... Prawdę mówiąc, chyba nikomu nie udałoby się zbyt długo żyć na coli i chipsach ziemniaczanych. Nie zareagowałem. — Jeremy, chcę z tobą porozmawiać o jeszcze jednej sprawie. — Tak? — Może kupilibyśmy ci kilka tweedowych marynarek, które naprawdę będą na ciebie pasowały?
Jedna niewinna mała uwaga i pobyt w Carmel mógł się zamienić w maraton zakupowy... I tak właśnie się stało. 14 Po powrocie do domu w San Francisco, zacząłem kolejny obraz. Następny krok po Komunii Świętej. Zamajaczył mi w wyobraźni, gdy wszedłem do salonu i popatrzyłem na lalki. Belinda z lalkami. Skrzynka pocztowa była zawalona śmieciami — od Dana, z Nowego Jorku i Hollywood. Rzuciłem je na biurko bez otwierania, wyłączyłem sekretarkę i dzwonek w telefonie, po czym zabrałem się za pracę. — Zdejmij ubranie, dobrze? — poprosiłem Belindę. — Zrobimy tutaj parę fotek, w salonie na sofie w stylu Królowej Anny. Ta sofa była we wszystkich książkach o Angelice. Belinda roześmiała się. — Kolejny z tych wspaniałych obrazów, których nigdy nikt nie zobaczy! — oświadczyła, ściągając energicznie dżinsy i sweter. — Stanik, majtki, wszystko, proszę — poleciłem, strzelając palcami. Zareagowała chichotem. Cisnęła wszystkie rzeczy na korytarz, potem zdjęła spinkę z włosów. — Tak, idealnie — oświadczyłem, regulując światła i trójnóg. — Usiądź sobie na środku sofy, a ja poukładam wokół ciebie lalki. Wyciągnęła po nie ręce. — Mają imiona? — spytała. — Mary Jane i Mary Jane, i Mary Jane — odparłem wesoło. Powiedziałem jej, które są francuskie, a które niemieckie. Jedna nazywała się księżniczka Bru, a uśmiechnięte dziecko sprzeda-
wano jako „niemowlę z charakterkiem". Słysząc to określenie, Belinda również się uśmiechnęła. Bawiła się splątanymi peruczkami lalek, ich nieco spłowialymi maleńkimi sukienkami. Najbardziej uwielbiała duże dziewczynki z długimi lokami. Miały takie poważne minki i malowane na ciemno brwi. Niektórym pospadały pończoszki i buciki, więc Belinda musiała poprawić ich stroje. Innym zawiązała na włosach nowe wstążki. Osobiście uważałem, że większość z nich wygląda całkiem dobrze bez butów i pończoch — w przywiędłym tiulu były interesujące i staroświeckie — lecz jej tego nie powiedziałem. Obserwowałem, jak jej delikatne palce walczą z maleńkimi guziczkami. Tak, tego właśnie chciałem. Zacząłem pstrykać zdjęcia. Belinda spojrzała na mnie, zaskoczona. Uchwyciłem jej niepokój. Przycisnęła do nagich piersi dużą błękitnooką i długowłosą lalkę Bru; teraz patrzyły na mnie obie. Uchwyciłem to. Moja dziewczyna zebrała wszystkie lalki na łono. Uwieczniłem również tę scenkę. Belinda przetoczyła się powoli, wyciągając się na sofie, lalki upadły wokół niej. Małe czepki i kapelusze z piórami zatrzepotały, dziewczyna wsparła podbródek, wbijając łokieć w ciemnobrązowy aksamit. Jej nagie, gładkie jak u niemowlęcia pośladki... Kolejne pstryknięcie. Przetoczyła się na plecy, podkurczyła nogi, w ręce ujęła największą lalkę, niemiecką Bebe z rudymi kędziorami i w wysokich sznurowanych butach. Otaczały ją wszystkie inne lalki 0 wytrzeszczonych lśniących, szklanych oczach. Migawka pstrykała, aż Belinda zaczęła wpadać w niezwykły trans. Później zsunęła się z sofy, opadła na kolana i odwróciła się na bok z Bru w ramionach, inne lalki zaś ułożyły się w stos za nią. 1 wtedy wiedziałem, że mam obraz. Wypatrzyłem go w rozmarzonej mince mojej dziewczyny. Ten oraz drugi — z mosiężnym łóżkiem — były przyszłością. Znikaj, świecie.
Następnego popołudnia Belinda zerwała się wcześnie. Chciała pójść zobaczyć jakiś nowy japoński film. — Nic cię nie oderwie od obrazów, których nikt nigdy nie zobaczy, prawda? — Nie lubię czytać napisów. Idź sama. — Jesteś nieprawdopodobny, wiesz? Zasypiasz podczas symfonii, myślisz, że Kuwejt to osoba, nie wytrzymujesz w kinie na zagranicznych filmach... I ty się martwisz, że nie chodzę do szkoły?! Dobry Boże! — Straszne, prawda? Skoncentrowała się na zdjęciach z lalkami. — Obraz będzie z tego, na którym klęczysz — wyjaśniłem. — Zrobię też cykl z mosiężnym łóżkiem, sześć części niczym stronica komiksu, każda pod innym kątem... przez poręcze. — Znakomity pomysł. — Żuła gumę, hałaśliwie robiąc balony. Ręce na biodrach, obcisły czarny sweter podkreślał jej piersi. — I wszystkie one pójdą do piwnicy albo je spalisz. — Nie bądź taka mądra. Idź do kina. — Jesteś stuknięty, wiesz? Tym razem mówię poważnie Naprawdę! — A może je pokażę? — spytałem znienacka. — Co się stanie, gdy cały świat je zobaczy? Jeśli pojawią się w Time'sie" „Newsweeku", „Artforum", „Art in America", „National Enquirerze" i innych pismach, masz pojęcie, co się wtedy stanie? Nazwą mnie geniuszem molestującym dzieci. Powiedzą- Nowe wcielenie Rembrandta, ale parszywy zboczeniec i porywacz" A co będzie wówczas z tobą? Zostaniesz nadal panną Belindą bez nazwiska, bez rodziny, bez historii, skoro twoje zdjęcie ukaże się we wszystkich gazetach naszego kraju? Nie łudź się nic z tych rzeczy. Przemyśl to sobie. Spojrzała na mnie z powagą. W jej oczach wyczytałem stwierdzenie: „Nie jestem szesnastolatką. Jestem wystarczająco stara by być twoją matką. Oczywiście nie wtedy, gdy robię balony "
— Masz dość odwagi, by to zrobić? — spytała tonem pozbawionym złośliwości. Czysta ciekawość. — A jeżeli powiem, że moim zdaniem to tylko kwestia czasu? Żaden artysta nie pracuje w takim tempie nad obrazami, których nie zamierza nigdy nikomu pokazać. Wyobraź sobie, że podchodzisz coraz bliżej do urwiska, wiedząc, że w pewnym momencie... zupełnie nieoczekiwanie je przeskoczysz? Nie mówię, że pokażę je jutro. Nie mówię, że zrobię to za tydzień, za miesiąc czy nawet za rok. Jednym nierozważnym gestem mogę zniszczyć dorobek całego swojego życia, zmarnować wszystko, co osiągnąłem, więc rzeczywiście trzeba odwagi... Tak, lecz prędzej czy później... — Skoro powiedziałeś mi to wszystko, najwyraźniej masz więcej odwagi, niż podejrzewałam. — Skupmy się jednak na tobie. Co się zdarzy, jeśli twoi rodzice lub jacyś inni ludzie z twojej przeszłości otworzą „Time'a" i zobaczą cię na akcie namalowanym przez Jeremy'ego Walkera? Przez chwilę poważnie zastanawiała się nad moim pytaniem. — I cóż by on udowodnił? — spytała. — Że się spotkaliśmy? Że pozowałam do paru obrazów? Czy to przestępstwo pozować do obrazów? Ludzie nie mają przeciwko tobie żadnego dowodu, chyba że ja go dostarczę. — Ciągle mnie nie rozumiesz. Co się z tobą stanie? Czy twoi rodzice nie przyjdą cię odebrać temu ohydnemu staremu satyrowi, który maluje cię nago? Oczy Belindy zwęziły się, usta zacisnęły się srogo. Dziewczyna popatrzyła na mnie, potem w dal, w końcu ponownie na mnie. — Półtora roku! — oświadczyła strasznym i bardzo niskim nawet jak na nią głosem. — Właściwie niecałe półtora roku. Wtedy skończę osiemnaście lat i nic, absolutnie nic nie będą mi mogli zrobić. Wówczas możesz pokazać te obrazy. Nawet jeśli zawisną na ścianach Museum of Modern Art, nikt nie będzie mógł zrobić nic, absolutnie nic, ani tobie, ani mnie!
„Ale kim są ci oni?! — krzyczałem w myślach. — Kim są oni i co ci takiego uczynili?" Nakazałem sobie spokój. — Pokaż im! — zawołała. — Musisz im je pokazać. Milczałem. — Powiem to inaczej — rzuciła. — Jeśli zbliżasz się do urwiska, musisz w końcu podjąć decyzję. A we właściwym momencie nie używaj mnie jako wymówki! — Dobrze, zatem nadal będę cię wykorzystywał — mruknąłem. — Kropka. — Wykorzystywał? Ty? Ty mnie wykorzystujesz? — Tak pomyślałby każdy, kto spojrzałby na to z boku — oznajmiłem. Wodziłem spojrzeniem po otaczających nas płótnach, później popatrzyłem na Belindę. — Sądzisz, że sprawa jest taka prosta? — spytała podniesionym głosem. — Sądzisz, że skoro jesteś dorosły, wykorzystujesz mnie? No cóż, jesteś stuknięty. — Nasz związek mnie przeraża, to wszystko. Akceptuję twój pogląd na tę sprawę, ale... — A czyjego poglądu nie potrafisz zaakceptować?! Milczałem. — Nie denerwuj się — stwierdziłem w końcu. — Mamy całe lata na toczenie podobnych sporów. — Naprawdę? Nie odpowiedziałem. — Przestań mówić o porwaniu czy molestowaniu. Nie jestem dzieckiem! Na Boga, nie jestem dzieckiem! — Wiem... — Nie, wcale nie wiesz. Zauważyłam, że nie czujesz się winny tylko wtedy, gdy leżymy w łóżku albo gdy malujesz. Na litosc boską, zacznij w nas wierzyć! — Naprawdę w nas wierzę — bąknąłem. — I powiem ci jeszcze coś. Nawet jeśli nie spadnę z tego klifu, nie będę już taki jak przedtem. Spojrzała na mnie surowo.
— Nie będziesz taki jak przedtem? Ty? Jeremy Walker, pisarz familijny? — Zgadza się. Rzucę to. — W takim razie pozwól, że ci coś powiem — odburknęła. Przez moment się wahała, potem oświadczyła spokojnie: — Nie, nie potrafię ci tego wszystkiego wyjaśnić, ale zapamiętaj jedną rzecz. Ludzie, którzy mnie szukają, nigdy nie ośmieliliby cię skrzywdzić! Co, do cholery, miała na myśli? Tego dnia, gdy Andy Blatky przywiózł do mnie swoją rzeźbę, Belinda się ulotniła. Po prostu nagle usłyszałem odgłos odjeżdżającego mg. Rzeźbiona matka Andy'ego o dużych ramionach dobrze się prezentowała na tylnym patio. Odnosiło się wrażenie, że kobieta sięga ku piętrom domu. Nieźle też pasowała kolorystycznie do ciemnych cegieł z jednej strony i prostego białego drewnianego płotu z pozostałych trzech. Andy'emu i mnie zajęło chyba ponad godzinę zainstalowanie małych nocnych jupiterków. Później usiedliśmy przy kuchennym stole. Rozmawialiśmy i popijaliśmy piwo. — Pokażesz mi teraz nowe prace? — spytał. Tak, rzeczywiście kusiło mnie. Tym razem jeszcze odmówiłem, lecz pomyślałem sobie: „Niedługo, już niedługo". 15 Trzy dni później przyszedł Dan i załomotał do moich drzwi. — Gdzie byłeś? I dlaczego, do diabła, nie odpowiadasz na wiadomości, które ci zostawiam? — Słuchaj, pracuję — odparłem. W dłoni trzymałem pędzel. Byłem w połowie płótna z mosiężnym łóżkiem. — Nie chcę, żebyś teraz wchodził do środka.
— Co takiego?! — Dan, posłuchaj... — Dziewczyna jest tutaj? — Nie, wyjechała, ale wróci lada chwila. — Wspaniale! Niczym burza wpadł do frontowego holu. — Za diabła nie pakowałbym się do twojego domu, gdyby tu była. — Więc nie wchodź. — Popatrz na tę fotografię, idioto! — warknął, po czym wyjął fotkę z szarej koperty. Zatrzasnąłem za nim frontowe drzwi i włączyłem światło w korytarzu. Zdjęcie przedstawiało Belindę w białej sukience. Dziewczyna opierała się o kamienną balustradę tarasu. Za nią rozciągało się błękitne niebo i morze. Przeżyłem szok, widząc ją w innym świecie. Poczułem zazdrość. — Odwróć je — polecił. Przeczytałem mały wyraźny napis pisakiem: wzrost Belindy, jej waga, wiek: szesnaście lat. Nazwiska nie było. „Widziałeś tę dziewczynę? — głosił napis. — Jest poszukiwana do ważnej roli w filmie fabularnym. Sowicie nagrodzimy wszelkie informacje na temat aktualnego miejsca jej pobytu. Gwarantujemy anonimowość. Kontaktować się z Eric Sampson Agency". Adres w Beverly Hills. — Skąd je masz? Odebrał ode mnie fotografię i włożył ją ponownie do koperty. — Wisiało na pewnym budynku w Haight — odparł. — Ten facet... Sampson przyleciał tutaj, a teraz kręci się po schroniskach młodzieżowych i szuka dziewczyny na ulicach. Każdy, kto znajdzie pannę Wschodzącą Gwiazdę, otrzyma nagrodę. Wystarczy zadzwonić pod podany numer. Zadzwoniłem tam. Facet twierdzi, że Belindy szuka duża wytwórnia, gdzie ta mała wzięła udział w castingu, a później zniknęła. Ten Sampson nie ma nawet jej nazwiska.
— Nie wierzę w to. — Ani ja. Ale facet jest uparty. I bez dwóch zdań sporo o niej wie. Rzuciłem parę pytań i dowiedziałem się, że dziewczyna jest nieźle wykształcona i — jak to ujął — trójjęzyczna. Blondynka, kolor naturalny, nie tleniony. I powiem ci coś jeszcze. Parę telefonów do Nowego Jorku potwierdziło moje podejrzenia. Sampson węszył również na Wschodnim Wybrzeżu. — Jakie wnioski? — Tu chodzi o pieniądze, Jer, o wielkie pieniądze. Może w grę też wchodzi jakieś znane nazwisko. Tak czy owak, ci ludzie strasznie pragną odzyskać twoją pannę i wydadzą na poszukiwania masę forsy, choć nieoficjalnie. Dokładnie sprawdziłem wśród zgłoszonych osób zaginionych, nieletnich uciekinierek... i absolutnie nic. Zero. — Szaleństwo. — Nie zamierzająjej szukać jawnie, nikomu nie sugerują, że została porwana. Nie znaczy to jednak, że nie wykorzystają tych pieniędzy, by zaciągnąć cię do sądu i tam oskarżyć o wszelkie możliwe bezeceństwa... — Przeżyję to. — Tak przy okazji, sprawdziłem tego Sampsona. Wyobraź sobie, żaden z niego agent. Jest prawnikiem agencji. Tacy jak on rzadko szpiegują sami. — Zabawne, że... — Co? — Hm... sytuacja nie jest niemożliwa. Belinda rzeczywiście może być nastoletnią gwiazdką filmową. Widzisz, to do niej pasuje. — W takim razie dlaczego ten facet nie zna jej nazwiska? Nie, to wszystko bzdury. — A reżyserka, o której ci wspomniałem, Susan Jeremiah... Poszedłeś tym tropem? — Ślepa uliczka. Tak, Jeremiah jest naprawdę modna i na czasie. Zrobiła jakiś ambitny film, który został entuzjastycznie przyjęty w Cannes, nakręciła też dobry film telewizyjny, więc
ma swoje pięć minut. Jednak nie zginęły jej żadne siostry, kuzynki, siostrzenice czy córki. Pochodzi z dużej rodziny z Houston. Prości ludzie ze sporymi pieniędzmi. Nieruchomości. Jeremiah to ulubiona córeczka tatusia. Jeździ lśniącym cadillakiem, uwierzysz? No... Jest dość niezwykła. — Ale żadnych związków... — Najmniejszych. — Okej, Dan. Zrobiłeś, ile mogłeś. Teraz powinniśmy zapomnieć o całej sprawie. — Co takiego? Straciłeś rozum? Wyrwij się z tego bałaganu, Jeremy. Daj małej kilka dolców i gdzieś ją wyślij. Spal wszystko, co po sobie zostawi. Potem sam wsiądź w samolot do Katmandu. Zrób sobie długie wakacje gdzieś w kraju, w którym nikt nie zdoła cię znaleźć. Jeśli wasz związek się wyda, a dziewczyna sypnie szczegółami, powiedz, że nigdy o niej nie słyszałeś. Twoje słowo przeciwko jej. — Przesadzasz, Dan. To nie żadna Mata Hari, lecz zwyczajna nastolatka. — Jer, Sampson płaci studolarówkami za każdą wskazówkę co do jej miejsca pobytu. — Czy jest na tropie? — Gdyby był, już byś tonął. Chociaż... facet był w San Francisco dwa razy w tym miesiącu! Wystarczy, że dowie się o dzieciaku z Page Street albo o gliniarzu, który wpisał sobie do notesu twoje nazwisko... — Och, to nie jest takie proste, jak mówisz, Dan. — Jer, gliniarze widzieli ją tam z tobą! Zapisali sobie twój adres. Znajdź inną uciekinierkę, Jer, jakąś sierotę bez powiązań, której nikt nie szuka. Policja nawet się nie przejmie, chyba że małą przyłapią na kradzieży w sklepie. Po ulicach chodzi sporo dziewczynek, wybierz sobie. Wystarczy pojechać do Haight-Ashbury i wyciągnąć rękę. — Słuchaj, Dan. Mówię ci, dajmy sobie spokój. — Nie. — Pracujesz za darmo? Bo ja tę sprawę zamykam.
— Jeremy, nie jesteś dla mnie jakimś cholernym pieprzonym byle klientem. Jesteś moim przyjacielem. Tak, Dan, a Belinda jest moją kochanką. I nie zamierzam grzebać w jej przeszłości za jej plecami. Nie mogę. Nie chcę nic wiedzieć, skoro nie mogę jej o tym opowiedzieć... A jak miałbym jej powiedzieć, że wtykam nos w jej sprawy? — Jer, ten facet może bardzo szybko dotrzeć pod twoje drzwi! — Zgadza się. A jeśli się zjawi, no cóż, Belinda nigdzie z nim nie pójdzie, chyba że tego zechce. — Pieprzysz! Kurwa, stary, straciłeś rozum! Trzeba cię dla twojego własnego dobra zamknąć w pokoju bez klamek. Myślisz, że trafiłeś do którejś ze swoich powieści, ty... — Słuchaj, Dan, jesteś moim prawnikiem. Mówisz, że ta sprawa cię przerasta? Więc podrzyj zdjęcie i zapomnij o wszystkim, co ci powiedziałem. Kiedy Belinda będzie gotowa, sama mi o sobie opowie i zdradzi mi, kim jest. Wiem, że tak się stanie. Aż do tej pory... no cóż, będziemy żyć jak inni. — Nie słuchasz mnie, stary kumplu. Twoi agenci od tygodnia próbuj ą ci załatwić umowę z Rainbow Production na film 0 Angelice, a ty to wszystko pieprzysz. Wszystko pieprzysz! Rainbow nie robi filmów animowanych z książek napisanych przez porywaczy i facetów molestujących dzieci. — Słucham cię. Tyle że ja ją kocham. Tylko ta miłość się dla mnie w tej chwili liczy. — „I jeszcze liczy się dla mnie obraz, który czeka na stryszku i do którego chcę, cholera jasna, wrócić!" — Nie chrzań, Jer! Dobry Boże, czy ta mała jest czarownicą? Co zamierzasz zrobić dalej? Zafundujesz sobie operację plastyczną, pofarbujesz siwe włosy, zaczniesz nosić koszule rozpięte do pępka, złote łańcuchy, hipisowskie dżinsy i weźmiesz się za wąchanie koki... Wtedy poczujesz się równie młody jak ona? — Dan, posłuchaj, ufam ci i ogromnie cię szanuję. Nie mogę jednak zmienić tego, co się dzieje. Wykonałeś swoje zadanie i daj mi spokój. — Jak cholera.
Był naprawdę wściekły. Rozejrzał się po korytarzu i po salonie zatłoczonym zabawkami. Krytycznie przesuwał wzrokiem po przedmiotach, które wcześniej widział tysiąc razy. — Jer, ruszam w pogoń za tym Sampsonem, zamierzam osobiście sprawdzić jego historyjkę, nawet jeżeli będę musiał jechać w tym celu na Południe. Otworzył frontowe drzwi i do środka wpadł podmuch ulicznego hałasu z Siedemnastej Ulicy. Belinda mogła w każdej chwili wyjechać zza rogu. — Posłuchaj, Dan. Już dawno coś sobie uprzytomniłem. Właściwie nie chcę znać prawdy o Belindzie. Chciałbym jedynie usłyszeć coś, dzięki czemu poczuję się lepiej, że mam ją przy sobie. Że ją chronię... — Ależ ze mnie głupiec, Jer, dopiero teraz cię zrozumiałem. .. — No cóż, Dan, skoro oczekuje się tylko jednej jedynej odpowiedzi, może lepiej nie pytać... — Kiedy dowiem się czegoś nowego, zadzwonię do ciebie — mruknął. — I odbieraj ten cholerny telefon! Aha, na litość boską, zadzwoń wreszcie do swojej agentki, która od trzech dni próbuje się z tobą skontaktować! Wydawało mi się, że dom nadal wibruje od jego głosu. Stałem w miejscu, trzymając pędzel. Okej. Jeden telefon. Upłynęły już prawie trzy tygodnie. Wszedłem i zadzwoniłem do Clair Ciarkę. Powinienem otwierać szampana. Umowa była dograna. Z ośmiu książek o Angelice Rainbow Production miało stworzyć dwa animowane filmy fabularne. Wytwórnia zgodziła się na wszystkie nasze warunki. Filmy miały być w dużej mierze oparte na akcji powieści, stworzone przeze mnie postaci pozostawały bez istotnych zmian. Ostateczny kontrakt będzie gotów za tydzień. — Tak przy okazji, jak ci idzie? — spytała. — A z czym konkretnie? — Z nową książką, oczywiście.
— Och, nie mówmy o niej, Clair. Cieszmy się przez chwilę naszym zwycięstwem, nie przyspieszajmy niczego... — Z tonu twojego głosu wyczuwam, że marnie. — Nie! Wszystko jest w najlepszym porządku, naprawdę. Jest lepiej niż kiedykolwiek. — I tak dalej... Wróciłem na strych do sześciu części obrazu numer siedem. Belinda w mosiężnym łóżku. Moja modelka, stale widoczna przez poręcze, na pierwszym obrazie spała w nocnej koszuli, na drugim zmieniła pozycję i uniosła koszulę, na trzecim nocna koszula podwinięta była wysoko, a piersi obnażone. Na czwartym Belinda zupełnie naga. Piąty to zbliżenie jej leżącej na boku. Na szóstym zbliżenie twarzy zwróconej do odbiorcy, obramowanej poręczą, uśpionej na poduszce. Mój pędzel poruszał się mechanicznie, jakby moja prawa ręka posiadała własny intelekt. Wystarczyło wydać komendę: „Zrób to", a ręka natychmiast przystępowała do wykonania zadania. Właściwie nie musiałem o niczym myśleć. Obrazy malowały się same. Czwarta rano. Belinda znowu była w kuchni. Słyszałem jej odległy głos. Podszedłem do balustrady, tak jak za pierwszym razem. Ciągle myślałem o nowinach, które zdradził mi Dan. Docierał do mnie jej śmiech. Wesoły, serdeczny — jak podczas tamtej rozmowy. Schodziłem powoli, aż stanąłem przy świerkowym zwieńczeniu poręczy na dole schodów i dostrzegłem moją dziewczynę przez kuchenne drzwi. Powiedziała coś szybko do telefonu, po czym odłożyła słuchawkę. — Znowu cię obudziłam, co? — spytała, podchodząc do mnie. — Nie mów mu, gdzie jesteś — odparowałem. — Komu? — Jaki ś cień przemknął przez jej twarz, warga zadrżała lekko, w oczach pojawiło się coś, czego nigdy dotąd u niej nie widziałem.
— Facetowi, z którym rozmawiałaś, najstarszemu kumplowi na świecie, temu w Nowym Jorku. To znowu on, prawda? — Och, tak. Zapomniałam, że ci o nim wspomniałam. — Oczy zamgliły się, rozkojarzyły. Jeśli kłamała, należała jej się nagroda imienia Sary Bernhardt. — Może ktoś węszy, jakiś prywatny detektyw. Może przepytuje ludzi. A ci nawet niechcący mogą się z czymś zdradzić. — Widzę, że jeszcze na wpół śpisz — odrzekła. — Twój głos brzmi jak mruczenie niedźwiedzia. Wróćmy na górę. — Wyglądała na zmęczoną, jakby bolała ją głowa, oczy miała osobliwie otępiałe. — Nie podałaś mu adresu, prawda? — Niepotrzebnie się denerwujesz — odcięła się szeptem. — To mój stary kumpel, który za żadne skarby nikomu nie powtórzy tego, co mu powiem. — Ale trzymaj się z dala od ulicznych dzieciaków, dobrze? Nie spotykaj się już z nimi i do nich nie dzwoń. Okej? Nawet na mnie nie spojrzała. Pociągnęła mnie mocno, próbując skłonić do wejścia na schody. — Nie chcę cię stracić —jęknąłem. Otoczyłem rękoma jej twarz i bardzo spokojnie ją pocałowałem. Zamknęła oczy, pozwalając na pocałunek. Otworzyła usta, a jej ciało robiło się w moich ramionach bezwładne. — Nie bój się — odpowiedziała łagodnym szeptem, marszcząc brwi. — Odrzuć poczucie winy i niczego się nie bój. 16 Piętnastego sierpnia rozciągnąłem płótna, wziąłem wiadro z matową białą farbą i zamalowałem nią dwa obrazy, które wcześniej zacząłem do książki o Angelice. Dziwnie było patrzeć na wizerunki znikające pod gęstą białą
warstwą. Angelica odchodziła w niebyt. W pewnym momencie musiałem przerwać i przypatrzeć się mojej pracy. Angelica prześwitywała pod zasłoną z bieli. Żegnaj, moja mała bohaterko. Przypomniałem sobie, co stworzyłem w ostatnim czasie. Raz, dwa, trzy: Belinda z koniem na biegunach. Trzy odsłony. Belinda na koniu — raz: w nocnej koszuli, dwa: naga, trzy: naga z fryzurką punka. Cztery: Belinda i domek dla lalek. Pięć: Belinda w stroju jeździeckim. Sześć: Komunia Święta. Siedem: Belinda w mosiężnym łóżku. Osiem: Belinda z lalkami. Dziewięć: Artysta i modelka — małe płótno, niezbyt dobre, jeszcze nie dokończone. Artyście trudno jest namalować samego siebie w stroju Adama. Nie odda swojego ciała w sposób bezstronny. Zresztą, miłosna scena będzie falsyfikatem, gdyż artysta nie potrafi zrobić sobie zdjęcia. Ale Belinda mogła mi je pstryknąć. (— Nie rozumiem twoich zahamowań związanych z seksem. To przecież jedynie seks, wiesz... Szkoda, że nie mogę pocałować cię tak, jak książę pocałował śpiącą królewnę. Otworzyłabym ci oczy i już nigdy nie czułbyś bólu). Dziesięć: Belinda tańcząca — kolejny mały obraz przedstawiający moją dziewczynę nagą. Włosy w warkoczach, korale na szyi. Wirowała na kuchennej podłodze do muzyki rockowej. Doskonały pomysł! Razem stanowiły cykl, poszczególne etapy mojej pracy. Były ze sobą nierozerwalnie związane. Nie tylko szybkość malowania była niezwykła. Tworzyłem z niespożytą energią, tak jak przed laty, tuż po mojej pierwszej publikacji. Wtedy przygotowałem tak wiele książek, że stałem się jednoosobowym przemysłem". Poza tym pogłębiłem własny styl. Te obrazy były wyraźniejsze, bardziej dosłowne i oryginalne, absolutnie wolne od typo-
wych dla mnie manieryzmów, które wychwytywałem na wcześniejszych obrazach i ilustracjach. W aktach Belindy nie było śladu automatyzmu ani też klimatu niezdrowej fascynacji czy aury perwersji, do których temat zdawał się prowokować. Z drugiej strony nigdy przedtem nie namalowałem niczego tak mrocznego i przerażającego jak te nowe obrazy. Moja dziewczyna świeciła na nich jak zjawa wśród solidnych przedmiotów. Czysty ogień eksplodujący nagle w klaustrofobicznym mroku. Belinda obarczała widza własną szczerością i czystością. Tak, tak właśnie było. W welonie oznajmiała: „To jest sakrament, piękny sakrament. Twój problem, jeśli ci się ten obraz nie podoba". Wszystkie obrazy naprawdę przemawiały. Zastanawiałem się, jaki będzie następny krok? Bez końca przyglądałem się Belindzie tańczącej. Warkocze i korale. Nastolatka, prawie kobieta, z wyjątkiem warkoczy wirujących wraz z nią... W pewnej chwili przemknęło mi przez głowę, by zadzwonić do Andy'ego Blatky'ego i powiedzieć: „Słuchaj, przyjedź do mnie i obejrzyj te przeklęte obrazy". Nie zadzwoniłem. Jednakże mniej więcej w godzinę później podjąłem inną decyzję. Wyjechać na cały dzień, oderwać się od dręczących myśli, może zorganizować gdzieś autorskie przyjęcie promocyjne. Wszystko strawię z wyjątkiem dawania autografów. Tak, przyszła pora na ostateczne działanie. Zadzwoniłem do Jody w Nowym Jorku. — Jeśli nadal mnie chcą w księgarni „Splendor in the Grass" w Berkeley, pojadę tam. — Jody była zachwycona, powiedziała, że szybko wszystko załatwi. Ciągle byłem numerem siedem na liście bestsellerów „The New York Timesa". — Wiesz, Jeremy, jeżeli chcesz teraz wyruszyć w trasę, możemy wybrać jeszcze kilka innych miejsc... — Zacznij od „Splendor in the Grass", bo jestem nieco zajęty. I wynajmij limuzynę, zawsze nam to trochę ułatwi sprawę... — Przez całą drogę będą cię traktować jak gwiazdę. Ledwie się rozłączyłem, Dan zadzwonił z Los Angeles. Początkowo nie odebrałem. Belindy od samego rana nie było w do-
mu. Jednakże Dan jak zwykle miotał gromy na automatyczną sekretarkę, więc w końcu podniosłem słuchawkę. — Słuchaj — oświadczyłem mu — skończ z tym szpiegowaniem. Mówiłem ci, że nie chcę rozgrywać tego w ten sposób. Zamierzam poczekać, aż powie mi sama. — Chcesz wiedzieć, czego się dowiedziałem, czy nie? — No dobrze, czego? — spytałem. — Cała sprawa robi się coraz bardziej niesamowita. Ten facet, Sampson... naprawdę nie wie, kim jest twoja dziewczyna. Uważa, że stuknięci szefowie wytwórni wysłali go, aby szukał wiatru w polu. Tak czy owak, otrzymał zlecenie z samej góry studia United Theatricals. Kazali mu ją znaleźć, ale po cichu, choć bez oglądania się na koszty. United Theatricals, ogromna firma. Stara jak Hollywood. Nakręcili trzy filmy według powieści mojej matki. Kręcili seriale telewizyjne, programy rozrywkowe, dystrybuowali zagraniczne lilmy... słowem, zajmowali się wszystkim. Byłem na terenie tej wytwórni kilka lat temu z Alexem. Widziałem wtedy słynną Big City Street — w tych dekoracjach nakręcono tysiące scen nowojorskich, które wyglądały na wykonane w naturalnych plenerach. Obejrzałem też staw, na którym kręcono romantyczne sceny na łodziach pod nieskończenie błękitnym niebem. — Próbuję zdobyć nazwisko głównej szychy, która nakazała poszukiwanie dziewczyny — ciągnął Dan. — Ale facet nawet po pijaku nie chciał mi go podać. Podobno studio przysyła mu czeki i Sampson po prostu nie wie, dla kogo pracuje. Istne, cholera, szaleństwo. — Jeremiah... Czy ona przypadkiem nie pracuje dla United Theatricals?! — zawołałem. — Gdzieś o tym czytałem... — Tak, podobnie jak tysiące innych osób. Ale nie jest tam nikim ważnym, zupełnie nikim... Zresztą, Sampson nie wie, kim ona jest, nigdy o niej nie słyszał. Do niej samej zaś nie mogę dotrzeć, ponieważ kobieta kręci telewizyjny film w Europie. Co do Sampsona, chyba wciąż nie ma pojęcia, gdzie jest twoja Belinda.
— Skąd ta pewność? — W przyszły piątek bierze więcej zdjęć i leci do Nowego Jorku, potem do Miami, wyobraź sobie... Tak, do Miami, później wraca do San Francisco. Kręci się również po Los Angeles, naprawdę mocno tam węszy. Twierdzi, że prawdziwy trop jest gdzieś na południu, ale nie zdradził mi, dlaczego tak sądzi. Wprawdzie nie słyszałem, by przepytywał dzieciaki na Sunset Strip, mówi jednak, że z Los Angeles łączy się szczególny aspekt sprawy... — Co to ma niby znaczyć, na litość boską?! — Mam zgadywać? Pewnie mieszka tam rodzina tej małej. Cóż innego może oznaczać takie stwierdzenie? — Więc jej rodzina chce ją odnaleźć czy nie chce? Jak w końcu jest? — Dobre pytanie. Zwłaszcza że mogę cię zapewnić, iż policja Los Angeles nic nie wie o uciekinierce odpowiadającej rysopisowi twojej smarkuli. — To wszystko nie ma sensu. — No cóż, w kółko ci to powtarzam. — Słuchaj, Dan, przykro mi, że wciągnąłem cię w całą tę aferę. To znaczy... jestem cholernie skonfundowany, jeśli chcesz wiedzieć. — Wiesz, co? Będę w hotelu Beverly Wilshire przez następne kilka tygodni. Zadzwonię znowu, gdy się czegoś dowiem. Przyjmij jednak moją radę raz jeszcze i wywiń się z tego bałaganu, zanim ktoś się o tobie dowie. Tego popołudnia Belinda wróciła do domu późno. Przyniosła wiele paczek. Siedziałem przy kuchennym stole, pogrążony w swego rodzaju transie. Rozmyślałem o wideokasetach w jej pokoju. Nigdy ich nie oglądała, przynajmniej nie zauważyłem. Nigdy! Magnetowid chodził dniem i nocą, lecz dziewczyna oglądała jedynie kasety z wypożyczalni. Te bez nazwy nadal leżały ukryte za jej swetrami. Wiedziałem o tym, ponieważ dopiero co sprawdziłem.
— Wydałam majątek — krzyknęła, wchodząc po schodach. — Nie wątpię — odparłem, zastanawiając się, czy właściwie ułożyłem swetry w szafie. W kilka minut później była z powrotem. — Co sądzisz? Och, tak! Wielki, przepastny czarny wełniany sweter i krótka spódniczka. Wyglądała imponująco. Wysokie czarne kozaczki znikające pod skrajem spódnicy. Włosy spięła na czubku głowy, toteż opadły jej za uszami aż do ramion. Złocisty jedwab na czarnej wełnie. „Gwiazdka — pomyślałem. — Gwiazdka z United Theatricals". — Nie masz mokrego pędzla w ręce, zdajesz sobie z tego sprawę? — spytała. Skinąłem głową. Belinda tańcząca. Ten obraz różnił się od pozostałych, podobnie jak naga Belinda jako punk dosiadający konia na biegunach. Nawet w części ich nie przypominał... — Napijmy się kawy — zaproponowała. — Chodź. Wzruszyłem ramionami. Jasne. Pragnąłem kawy. Ręka mi trochę ścierpła od zamalowywania płócien. Czułem się lekki, szalony. Zbyt wiele nocy spałem nie więcej niż po pięć godzin. Belinda stała przed lustrem w korytarzu i zakładała perłowe kolczyki. Następnie sięgnęła do torebki, wyjęła długą srebrną spiralę, odkręciła ją i podkręciła rzęsy. Wytwornie, pięknie. Czy rzeczywiście była dziecięcą gwiazdą? Czyżby szukali jej do roli życia? Nałożyłem marynarkę, wszedłem do gabinetu i wziąłem aparat. Zrobiłem jej zdjęcia tam, przy oknie. — Chcę wziąć go ze sobą. Dobrze? Popatrzyła na mnie. — Och, tak, oczywiście — odparła. — Chcesz mi zrobić dorosłe fotki, to znaczy bez dziecięcych strojów? Jasne, zrób. Wyraziła zgodę. Zrobiła to natychmiast, bez zastanowienia. A jednak serce mi zabiło. Zeszliśmy do Cafe Florę na Market i Noe, gdzie sfotografowałem ją przy jednym z marmurowych stolików, na którym stała filiżanka kawy. Belinda miała w dłoni
jeden z czarnych rosyjskich papierosów. Niczego nie udawała. Była absolutnie naturalna. I absolutnie czarująca. Ma się rozumieć, że ludzie nas obserwowali. Było tam paru moich przyjaciół-pisarzy, dobrzy koledzy, którzy jednak w tym momencie stanowili prawdziwe utrapienie. Nie przedstawiłem im mojej dziewczyny. Stale rzucali dowcipne uwagi, by przyciągnąć jej uwagę i robili z siebie kompletnych głupców. Ona była dość grzeczna, zbyt grzeczna. W końcu poddali się i dali jej spokój. Skończyłem rolkę. — Mam teraz zdjąć ubranie? — spytała szeptem Belinda. — Zamknij się — odparłem. Na numerze jedenastym — Belinda w Cafe Florę — moja dziewczyna oczywiście nie miała na sobie ubrania. Tylko wysokie czarne botki, które pasowały do czarnego papierosa. Gdy zacząłem to płótno, poczułem ten sam fantastyczny, niepowstrzymany pęd energii. Do północy znałem następny krok. — Chcesz usłyszeć coś zabawnego? — spytałem, gdy weszła na strych. — Pewnie, powiedz mi. Wskazałem na obraz. — Pierwszy raz od dwudziestu pięciu lat namalowałem coś, co choćby nieśmiało przypomina dorosłą kobietę. 17 „Splendor in the Grass" należała do najwspanialszych księgarni dla dzieci, pełnej plakatów z białymi jednorożcami, gigantycznych pluszowych zwierzaków, którymi maluchy mogły się bawić, oraz małych stolików i krzesełek do czytania. Były tam oczywiście wszystkie książki, jakich mogliby poszukiwać chłopcy lub dziewczynki od niemowlęctwa do dwudziestego roku życia.
Limuzyna podjechała o trzeciej po południu w ostatni piątek sierpnia. W normalnych okolicznościach tłum przeraziłby mnie. Przynajmniej stu pięćdziesięciu rodziców i dzieci wciśniętych w cztery połączone pomieszczenia sklepu, które zajmowały dolne piętro prywatnej kamienicy. Dobrze zachowane kominki, boazeria, lawy pod oknami. Usiadłem w fotelu przy kominku w pierwszym pokoju i przez równą godzinę tylko podpisywałem książki i odpowiadałem na szybkie, krótkie pytania. Dzieci z Berkeley mają zazwyczaj wspaniałych i mądrych rodziców. Jedni nauczają na uniwersytecie, inni przyjeżdżają tu studiować. Jeszcze inni lubią po prostu mieszkać wśród inteligencji. Zwykle preferują duże, stare domy ponad nowe, podobne do siebie bliźniaki, wybierają też raczej ruchliwe, obsadzone drzewami miejskie uliczki zamiast odleglejszych i bardziej odludnych górskich dróg przedmieść kalifornijskiego hrabstwa Contra Costa. Dzieci pytały o cudowności związane z ilustracjami w moich książkach i o treść opowieści, formułowały inteligentne zastrzeżenia pod adresem nadawanego w sobotni ranek serialu o Charlotte, podchodziły podejrzliwie do nowych filmów animowanych, na które miałem podpisać umowę. Ich nieco ekscentryczni rodzice, gładko ogoleni, ubrani w szerokie spodnie i sandały, pchający wózki z niemowlętami, mówili ze swadą o Jungu i moich małych dziewczynkach, które jakoby odzwierciedlały moją kobiecą duszę — były alegorią, którą ci intelektualiści znajdowali jako „rozkoszną". „Tyle że moja dusza odeszła za daleko i teraz wędruje przez te mroczne pomieszczenia. Narodził się wzorzec, który sam w sobie jest mrocznym pomieszczeniem". — Wiecie, czasami czuję, że kiedyś musi nadejść koniec — usłyszałem własne słowa. — Stare domy z książek powinny się rozpaść, ja zaś powinienem przerwać tę pogoń za swobodą. Muszę się w końcu wydostać na zewnątrz. Ilekroć zaczynałem się rozwodzić nad jakimś detalem, rodzi-
ce natychmiast kiwali głowami, zbliżali się, otaczali mnie kręgiem i grzecznie słuchali. — A co jest na zewnątrz? — spytał pewien student malarstwa. Rude włosy, staromodne okulary, dżinsy. Zastanowiłem się przez moment. — Współczesne życie? — mruknąłem. — Życie, po prostu życie! — Mój głos był cichy, ledwie sam siebie słyszałem. — Jednakże można być wybitnym artystą, a równocześnie przez całą twórczość sławić jeden, szczególny okres w rozwoju człowieka. — Zgadza się. To prawda, szczera prawda. Tyle że przestaje mi to już wystarczać. Pytania i odpowiedzi. Z pełną jasnością uświadomiłem sobie teraz, dlaczego właściwie zorganizowałem to spotkanie. Żegnałem się z tymi dziećmi. Żegnałem się z ich przysłowiowymi jasnymi twarzyczkami, ich bezgraniczną ufnością i niewinnym entuzjazmem. Żegnałem się z ich rodzicami, którzy czytali swoim pociechom moje powieści. — ...Uwielbiam sposób, w jaki ukazuje pan ręce, ta niezwykła dbałość o szczegóły... — ...Podoba mi się zmiana rozmiaru cienia Angeliki wraz z każdym stopniem, po których dziewczynka wchodzi na stryszek ojca. — ...Balthus*, nie, nie... Jest pan znacznie bardziej dekoratywny ni ż Balthus, nie sądzi pan? No ale artysta musi mieć jakiś odzew na swoją pracę... — Oczywiście, oczywiście. Tak, jeszcze kawy, dziękuję. „Używałem was przez te wszystkie lata, kiedy ukrywałem się za swoją maską. I tak, to jest pożegnanie. Co jednak, jeśli teraz się okaże, że po prostu nie jestem dość dobrym malarzem?" * Balthus (wlaśc. Baltazar Klossowski ) — malarz francuski pochodzenia polskiego (1908-2001).
Strach. Lecz, przede wszystkim, uderzające ożywienie. Iść do domu, pracować! 1 nagle, patrząc na te dzieci, poczułem smutek. Czy obrazy z Belindą je zranią? Co wtedy? Co, jeśli te dziewczynki poczują się zdradzone? Jak się poczują na wieść, że ten, komu zaufały, okazał się zły i nieprzyzwoity? Czy zwątpią w dobro? Czy mam prawo im to robić? — No cóż, pańskie dzieła zawsze były erotyczne. — Erotyczne, erotyczne, erotyczne... „Tylko właściwe błoto we właściwej mierze". Och, było to dla mnie niezmiernie ważne, żeby świat, jakikolwiek był... żeby świat zrozumiał moje działania... Jednakże dziś żegnałem się ze wszystkimi małymi dziewczynkami, którym przez tak długi czas opowiadałem „właściwe" rzeczy, z dziewczynkami, których nigdy nie zgorszyłem, nie uraziłem, nie przestraszyłem. Tak, przyszedłem się pożegnać... i byłem przerażony. A równocześnie czułem się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej w moim życiu. Belinda wróciła do domu dopiero bardzo późnym wieczorem. Twierdziła, że świetnie się bawiła w stajniach Marin. Jeździła konno szlakiem prowadzącym wysoko na zielone wzgórza. Niemniej jednak wyglądała raczej na zaniepokojoną i zmęczoną. Siedziała przy kuchennym stole, splatając włosy w warkocze i rozplatając je. Jej palce poruszały się nerwowo. Spytała, czy moglibyśmy znowu pojechać do Carmel. Moglibyśmy wstawić nawet mokre płótna do bagażnika furgonetki i wyruszyć do Carmel zaraz. Po prostu uciec... uciec stąd... — Jasne, kochanie — odparłem. Od tego był bagażnik w furgonetce. Dawno temu przystosowałem go do przewozu rozpoczętych obrazów. Ale Belinda musi mi pomóc przenieść do auta płótno z Cafe Flor ę. Tak, aby się nie rozmazało. Dziewczyna milczała, gdy wyjeżdżaliśmy z miasta. Głowę położyła na moim ramieniu, zaciskając na nim palce.
Kiedy znaleźliśmy się na autostradzie, spytałem: — Co się stało, kochanie? — Nic — odrzekła cicho, patrząc na drogę przed nami. W końcu po pewnym czasie spytała: — Nikt nie wie o domu w Carmel, prawda? — Nikt. — Nawet twoi prawnicy, księgowi, agenci, absolutnie nikt? — Dzwonię do mojego księgowego i podaję mu sumę podatku od nieruchomości, a on go odciąga. Kupiłem ten dom wiele lat temu... Ale dlaczego o to pytasz? Co się dzieje? — Nic. — Jej ton był obojętny i apatyczny. — No wiesz, jest romantycznie, kiedy masz taki sekret. Ani telefonu, ani skrzynki pocztowej. Wcześniej śmiała się, gdy wyjaśniłem, że na ulicach Carmel domy nie mają numerów i że trzeba pójść na pocztę, jeśli się chce odebrać korespondencję. O ile pamiętam, nigdy niczego na tamtejszej poczcie nie odbierałem. — Tak, to prawdziwa kryjówka — potwierdziłem. — Twoja i moja. Poczułem, że jej palce zaciskają się mocniej na moim ramieniu. Musnęła ustami mój policzek. Spytała, czy kiedykolwiek myślałem o powrocie do Nowego Orleanu, do starego domu mojej matki. Wyznałem, że naprawdę nie mam ochoty tego robić i nie widziałem tego domu od roku 1961. Samo wejście do niego przyprawiłoby mnie o szok. — Bylibyśmy tak daleko — rozmarzyła się. — Przed kim uciekasz, Belindo? — odpowiedziałem pytaniem. Starałem się przemawiać łagodnie. — Przed nikim — odcięła się tak cicho, jakby tylko wzdychała. — W takim razie, nikt nam nie zagraża... — Nikomu bym na to nie pozwoliła — odrzekła. Chyba się denerwowała, ale na kogo? Ucichła. Przez chwilę drzemała na moim ramieniu. Potężny
silnik furgonetki tępo warkotał. Krajobraz za nieskończoną drogą był ledwie widoczny w ciemnościach. — Jeremy — odezwała się nagle niesamowitym, sennym głosem. Jej ciało naprężyło się. — Kocham cię, wiesz o tym, prawda? — Jednak coś jest nie w porządku, czyż nie? — spytałem. — Coś się stało. Ach, co ja sobie myślałem? Że ukrywam przed nią sekrety, a ona nie może mieć swoich? Tyle że moje tajemnice zrodziły się z jej tajemnic. Gdybyż tylko opowiedziała mi wszystko! — Nie martw się — szepnęła. — Widzę, że się czegoś boisz. Wyczuwam to. — Nie, nie rozumiesz — odparła. Niepokoiła się czy tylko mi się zdawało? — Nie możesz mi zaufać na tyle, by mi powiedzieć? Nie łamię przecież ustalonych reguł. Pytam jedynie, czego się boisz. — To nie strach — mruknęła. Prawie płakała. — Tylko... tylko czasami jest mi naprawdę bardzo smutno. Następnego ranka Belinda była we wspaniałym nastroju. Przez cały tydzień chodziliśmy na lokalne koncerty, filmy, a wieczorami na sztuki. Jadaliśmy w małych, oświetlonych świecami restauracjach, każdego ranka przed wschodem słońca spacerowaliśmy po czystej, białej plaży Carmel. Dom pachniał świeżymi polanami drewna, które zawsze skwierczały w kominku. Poza tym wiele rozmawialiśmy. Opowiedziałem jej wszystko o domu w Nowym Orleanie, gdy spytała mnie, czy zatrzymałem go jako muzeum albo coś w tym rodzaju. Odparłem, że jakoś nie potrafię go sprzedać. Nie widziały go ani moje żony, ani moi przyjaciele, z wyjątkiem najlepszego druha — aktora Alexa Clementine'a, który przed laty znał moją matkę. Nieomalże zdradziłem jej stary sekret związany z książkami, które napisałem pod imieniem matki. W ostatnim momencie ugryzłem się w język i po prostu jej nie powiedziałem. Tak, Alex na pewno miał w tej kwestii rację.
Belinda oświadczyła mi, że nowoorleański dom byłby dla nas cudowną kryjówką. — Któregoś dnia — odparłem. Zanim wróciliśmy na północ, skończyłem malowidło z Cafe Florę. 18 — Nie rozumiem — oznajmiłem. — Sądziłem, że chcesz się z nim spotkać. Jest nie tylko sławny, ale i czarujący. Poza tym to mój najlepszy przyjaciel. — Wierzę, że jest wspaniały, widziałam go w telewizji i znam jego filmy, ale nie chcę iść. — Zaczynała się irytować. — Wybieram się na koncert, mówiłam ci wcześniej. Powiedziałeś, że nie pójdziesz ze mną, wręcz kategorycznie mi odmówiłeś, więc zamierzam pójść sama. — Nie podoba mi się ten pomysł. Nie chcę, żebyś tam szła... Poza tym, nigdy przedtem nie chodziłaś na koncerty rockowe! — Ale zawsze chciałam! Słuchaj, mam szesnaście lat, zapomniałeś? — Och, gniewasz się na mnie za to, że chcę zjeść kolację z przyjacielem? — Dlaczego miałabym się na ciebie gniewać?! — Hm... W muzeum nie chciałaś podejść do recepcji, wyszłaś, zanim Andy przywiózł swoją rzeźbę, kiedy przychodzi Sheila, znikasz w swoim pokoju. Ilekroć dzwoni telefon, nie podnosisz słuchawki. A teraz mówimy o Aleksie, jednej z najsłynniejszych gwiazd w historii kina. I ty nawet... — Co, do diabła, powiedziałbyś tym ludziom? Że jestem twoją siostrzenicą z Kansas City, która właśnie wpadła z wizytą? Zrozum, Jeremy... to nie ma sensu! Ukrywasz na cholernym strychu najlepsze dzieła, jakie kiedykolwiek namalowałeś, a równocześnie chcesz mnie pokazać swoim przyjaciołom?
— Och, wierz mi, Clementine jest jedyną osobą, której niczego nie muszę tłumaczyć! Alex nigdy o nikim nie mówi prawdy. Dopiero co napisał książkę, w której nie zawarł ani jednego prawdziwego faktu z prywatnego życia swoich znajomych, choć zna mnóstwo smakowitych anegdot. „Ale opowie wszystkim na kolacjach i koktajlach, czyż nie?". „Powinniście zobaczyć tę lolitkę, która mieszka u Jeremy'ego w San Francisco... Tak, tak, u Jeremy'ego Walkera". „Nie rozgada, jeśli go poproszę o dyskrecję". — Idź beze mnie... — Belindo — nalegałem. — Wiem, że najbardziej ze wszystkiego interesuje cię film i... — Jeremy, interesuje mnie kino artystyczne, a nie filmid ła i seriale. Nie obchodzą mnie też gwiazdy seriali... — Okej, kino przez duże „K". Jednakże Alex sporo wie o świecie filmu. Zna nie tylko plotki z życia aktorów. Pracował z najlepszymi, namówisz go na rozmowę o... — Nie pójdę, Jeremy! — W takim razie zostań w domu. Nie idź na żaden cholerny koncert rockowy. Nie chcę, żebyś tam szła. Nie chcę cię widzieć w otoczeniu ulicznych dzieciaków, ponieważ jeśli ktoś cię szuka... — Jeremy, zachowujesz się jak wariat. Idę! — Trzasnęła drzwiami do sypialni. Zszedłem na dół. W powietrzu poczułem lepki zapach lakieru do włosów, usłyszałem łoskot sztucznej biżuterii — Belinda krążyła między swoim pokojem i łazienką. — Nie chcę, żebyś jechała sama autem na ten koncert — zawołałem do niej. — Mogę wziąć taksówkę — odparła nieznośnie uprzejmym tonem. — Zawiozę cię. — Głupi pomysł. Idź na kolację ze swoim przyjacielem i zapomnij o mnie. — Nie bądź śmieszna!
Zeszła po schodach. Miała na sobie czarne dżinsy, lśniącą jedwabną bluzkę, buty na „kryształowych" obcasach i skórzaną marynarkę. Jej włosy były czerwone, pofarbowane na złoto końcówki posklejała w punkowe strąki. Mocno podmalowane oczy przypominały czarne dziury, usta wyglądały jak krwista rana od noża. — Gdzie jest moja lamparcia kurtka? Widziałeś ją? — Dobry Boże — mruknąłem. — Tylko nie ta kurtka. — Jeremy, daj spokój! — zawołała słodko, po czym zarzuci ła mi ręce na szyję. Piżmowe perfumy, grzechot korali, nieznośna miękkość piersi pod jedwabiem... Założyła stanik czy nie? Jej włosy kłuły jak kaktus, usta miały zapach gumy do żucia. — Przypuszczasz, że ktoś może cię szukać? — Niby kto? — odparła. Zaczęła przetrząsać szafę w korytarzu. — No, tu jest. Boże, chyba dałeś ją do czyszczenia! Jesteś strasznym dziwakiem, Jeremy. — Przypuszczam, że szuka cię jakiś wynajęty prywatny detektyw. — Włosy stanęły mi na karku. Chciałem ją przestraszyć czy tylko ostrzegałem? Naprawdę miała prawo wiedzieć, no nie? — W każdym razie ktoś cię na pewno szuka. Jej oczy błyszczały. Czyżby sztuczne rzęsy? Nie, prawdopodobnie tylko gęsta maskara. Belinda założyła kurtkę, wygładziła kołnierz, obejrzała się w lustrze. Wysokie obcasy i dżinsy: małoletnia dziwka! Przełknąłem ślinę, wziąłem głęboki wdech. — Koncert rockowy to pierwsze miejsce, w które ten facet mo że zajrzeć — oświadczyłem. — Gdybyś była moją córką, właśnie tam kazałbym cię szukać. — Jer, nikt nigdy nie rozpozna mnie w takim stroju i makijażu, prawda? Byliśmy w połowie drogi do hali koncertowej, gdy ponownie się odezwałem. Belinda nuciła jakąś piosenkę pod nosem, stukając ręką w tablicę rozdzielczą. — Mądrze się tam zachowuj, dobrze? Nie pal trawy. Nie
próbuj kupować piwa. Nie rób niczego, za co mogliby cię aresztować. Odpowiedzią był śmiech. Osunęła się na drzwi i śmiało patrzyła mi w oczy. Jedno kolano w górze, łuk stopy nad butem na niemożliwie wysokim obcasie. Jaskrawoczerwony lakier paznokci u nóg prześwitywał przez koronkową pończochę. Bransolety na nadgarstkach wyglądały jak zbroja. — Nie chcę, żeby cię znaleźli. Kimkolwiek są. Westchnęła? A może coś wymamrotała? Przybliżyła się pachnąca perfumami i otoczyła rękoma moją szyję. — Brałam już wszystko: trawę, LSD, „ekstazę", kokę, co tylko chcesz. Te sprawy należą do przeszłości. Skrzywiłem się. Dlaczego ten strój nie należał do przeszłości? — Nie rób nic, czym mogłabyś przyciągnąć czyjąś uwagę —powtórzyłem. W błysku migających reflektorów wydawała się spalać obok mnie. Gdy na nią patrzyłem, zrobiła balona, który głośno pękł. — Po prostu wtopię się w boazerię — mruknęła. Po raz ostatni mnie objęła, po czym wyskoczyła z samochodu, zanim jeszcze całkowicie się zatrzymał. Stukot obcasów na asfalcie, pocałunek posłany przez ramię. Obserwowałem ją, gdy parła do drzwi, przebijając się przez tłum. A gdybyśmy tak pojechali gdzieś, gdzie moglibyśmy legalnie wziąć ślub? Do któregoś z południowych stanów, w którym według obowiązującego tam prawa Belinda będzie wystarczająco dorosła? Mógłbym wtedy powiedzieć o niej każdemu człowiekowi na świecie... Ale to byłby koniec, nieprawdaż? „AUTOR KSIĄŻEK DLA DZIECI BIERZE ŚLUB Z NASTOLATKĄ". Nawet nie musiałbym pokazywać obrazów ze strychu. A jej rodzina? Jak by zareagowała, dowiedziawszy się o wszystkim? Zarzuciliby mi porwanie, a ślub określiliby epitetem „pod przymusem"... Czy mogliby anulować nasz związek i ukryć Belindę w jakimś pry-
watnym azylu, w którym bogacze trzymają „czarne owce"? Pieprzyć to wszystko! Od razu po wejściu zauważyłem, że Alex wypił już sporo wina. Cały dzień spędził w Napa Valley, gdzie kręcił reklamę szampana. Kolację jedliśmy sami w jego apartamencie, co mi było na rękę. Pokój był zastawiony kwiatami, dużymi krzykliwymi czerwonymi goździkami w szklanych wazonach. Clementine miał na sobie olśniewający, długi satynowy szlafrok, który zawsze mi się kojarzy z angielskim dżentelmenem albo czarno-białymi zdjęciami z łat czterdziestych. Szyję otoczył białym jedwabnym szalem, który wsunął pod kołnierz szlafroka. — Wiesz, Jer — odezwał się, gdy usiadłem naprzeciwko niego — można było nakręcić tę całą reklamówkę na dziedzińcu mojego domu na Południu. Skoro jednak chcieli mnie zabrać samolotem do San Francisco, pokazać mi winne hrabstwo i umieścić mnie w sympatycznym staroświeckim apartamencie w Clifcie, dlaczego miałbym im odmówić? Kelnerzy przynieśli kawior i cytryny. Alex natychmiast zaczął smarować krakersy. — Dobra, gadaj, co się dzieje? — spytałem bez ogródek. — Nie grasz już w Szampańskim locie? „Starać się nie myśleć ojej drobnym ciele uwięzionym w tej paskudnej sali pełnej kotłujących się barbarzyńców. Z drugiej strony, jak mogła mi to zrobić... Dlaczego nie przyszła tu ze mną?!" — Nie, chwilowo wykreślili mnie ze scenariusza. Bonnie bierze sobie młodego kochanka, jakiegoś punka, gównianego nieopierzonego masochistę, wiesz... Ja zaś odchodzę pokontemplować zachód słońca i pomedytować. Dzięki temu posunięciu w każdej chwili mogą ponownie znaleźć dla mnie miejsce w serialu. Będzie, co ma być. A na razie? Ta reklamówka szampana to zwykła focha. Kręcimy w ośmiu miejscach, a pieniądze są całkiem niezłe. Reklama ukaże si ę też w czasopismach. Ale ktoś wspomniał też o ewentualnej następnej reklamie jakiegoś samochodu. Powiem ci, szaleństwo... a wszystko to uważam...
— Doskonale sobie radzisz — powiedziałem. — Wyssij ich do cna. Skosztowałem kawior. Wspaniały, jak to kawior. — Masz rację. Napij się szampana z reklamy, jak na kalifornijski jest znośny — odparł. Młody kelner, dotąd niemal przylepiony do ściany, podszedł szybko i napełnił mój kieliszek. — A tak przy okazji, cóż to za wielki sekret, który tak skrzętnie przede mną ukrywasz? — O czym mówisz? — spytałem zdezorientowany. Chyba się zaczerwieniłem. — No cóż, po pierwsze używasz bardzo kosztownego płynu po goleniu, a nigdy nie przywiązywałeś wagi do takich drobiazgów. Po drugie, pierwszy raz w życiu widzę cię w przyzwoitym garniturze. Kim zatem jest ta tajemnicza dziewczyna? — Och, tak, no cóż, żałuję, ale nie skrywam żadnego wielkiego sekretu... W każdym razie nie z gatunku, który mógłbym ci już teraz zdradzić. — A jednak właśnie Belinda kupiła ten garnitur i płyn po goleniu. — Jedno mogę ci wszakże dziś powiedzieć: potwierdzam wszystko, co ci powiedziałem ostatnim razem... na temat prawdy. — Co takiego? Prawda? Odbyliśmy rozmowę na temat prawdy? — Daj spokój, Aleksie, nie byłeś aż taki pijany. — Ty byłeś. Czytałeś w ogóle moją książkę? — Mówię ci, że prawda jest ostatecznym celem. Nadeszła pora, by porzucić wszystkie kłamstwa i wybrać prawdę. — Ty zwariowany dzieciaku. Lubię cię za ten twój racjonalizm. Nikt na Południu nie mówi tak jak ty. Ale, ale... Czy chcesz mi powiedzieć, że porzucasz malowanie małych dziewczynek w nocnych koszulach? — Tak, cmoknąłem je na pożegnanie, Aleksie. Wycałowałem je wszystkie. Teraz zamierzam zostać prawdziwym malarzem. — Szczególnie póki wpływają tantiemy... — zauważył. — Jednak dotąd malowałeś straszne paskudztwa... Te wszystkie karaluchy i szczury...
— Paskudztwa, lecz ile w nich prawdziwej sztuki — odparłem. — Teraz jest jednakże jeszcze gorzej. Moje życie zostało jakby przejęte, Aleksie... Mnóstwo się zmieniło. I cieszę się, że to objawienie przytrafiło mi się teraz, a nie za dwadzieścia lat, kiedy będę... — Kiedy będziesz tak stary jak ja. Tak, chciałem powiedzieć coś w tym stylu, ale ugryzłem się w język. Uderzyła mnie nagle straszliwa myśl, że gdybym teraz znalazł się na łożu śmierci i spojrzał wstecz na przeszłe życie, cóż bym zobaczył? Jedynie Charlotte, Bettinę, Angelikę? Clementine posłał mi wielki, szczodry uśmiech, błyskając pięknymi białymi zębami. — Jer, przestań gadać o sztuce, dobra? Smakuje ci szampan? Właśnie oświadczyłem potencjalnym siedemdziesięciu milionom telewidzów, że jest wspaniały. Jakie jest twoje zdanie na ten temat? — Nie wiem i chyba mnie to nie obchodzi. Nalej mi szkockiej, dobrze? I hej, jest jedna rzecz, w której mógłbyś mi pomóc. Interesuje mnie Susan Jeremiah. Reżyserka. Czy jej nazwisko coś ci mówi? — Tak, nieźle się zapowiada, o ile United Theatricals nie zrujnuje jej kariery telewizyjnymi filmidłami. W telewizji nie sposób się rozwijać. Standardy są zbyt niskie, a ludzie stuknięci. Codziennie kręcą dokładnie tyle ujęć, ile zamierzyli, niezależnie od tego, co się dzieje na planie. — Znasz jakieś ploteczki na temat Jeremiah, których nie zna nikt inny? Potrząsnął głową. — Film, który pokazywała w Cannes, Wynik końcowy, pełen był scen lesbijskich, mocnych scen. Potem jednak o filmie ucichło. Widzisz, znowu prawda kontra oczekiwania publiki. No cóż, nikt nie poprawił sobie szybciej reputacji niż Jeremiah. Jej nieprzyzwoitego filmu nie wyświetlano w Stanach, za to podpisała kontrakt z United Theatricals. Z kina niezależnego prosto w najlepszy czas antenowy. Dlaczego o nią pytasz?
— Nie wiem, tak mi przyszło do głowy jej nazwisko. Widziałem jej zdjęcie w jakimś czasopiśmie. — Och, tak, prasa ją kocha. Ten kapelusz kowbojski i wysokie buciory... Ta mała naprawdę się tak ubiera. I chodzi jak kowboj... — Ciebie również media kochają, zgadza się? Skinął głową. — Prawdę mówiąc, Jer, nie pamiętam, kiedy lepiej mi się układało. Ale wróćmy jeszcze na moment do kwestii prawdy. Moja książka wskoczyła na piąte miejsce, słyszałeś? A po reklamie szampana czeka mnie praca na planie dwóch seriali i jednego trzygodzinnego pilota, który zostanie nadany w niedzielny wieczór. Gram w nim ksi ędza, który utracił wiarę, lecz odzyskuje ją na wieść, że jego siostra zachorowała na białaczkę. Popatrz mi prosto w oczy i powtórz, że powinienem w mojej książce napisać wszystko, co wiem. Wyobrażasz sobie moją dalszą karierę? O ile w ogóle jakaś by była. Przez minutę rozmyślałem nad pytaniem. — Aleksie — odezwałem się. — Gdybyś powiedział wszystko, naprawdę wszystko, może zamiast seriali grałbyś teraz w filmach kinowych. — Och, ty nadęty mądralo! — I kręciłbyś reklamę francuskiego szampana zamiast amerykańskiego, który smakuje jak gazowana lemoniada. — Nigdy się nie poddajesz! Kawior zniknął ze stołu i na jego miejsce wniesiono danie główne na ciężkich srebrnych półmiskach, których nadal używa się w dobrych starych hotelach. Pieczone kurczęta. Ulubione danie Alexa. Wyglądały pysznie, ale właściwie nie byłem głodny. Ciągle myślałem o Belindzie, która w punkowskim stroju biegła ku drzwiom sali koncertowej. Miałem złe przeczucia. Nagle odkryłem, że przyglądam się nam obu w lustrze. W kremowym, satynowym szlafroku Alex wyglądał cudownie dekadencko. Żadnej siwizny na skroniach! Nigdy bardziej nie przypominał woskowej figury...
— Hej, Jer, wracaj do mnie — mruknął i dyskretnie strzelił palcami. — Wyglądasz, jakbyś zapadł w trans. — Nie, nie, nic mi nie jest. Po prostu się zamyśliłem Chyba me bardzo mnie obchodzi, jak się sprzedaje prawda. Prawda to prawda i tyle, nawet jeśli pójdziesz z jej powodu na dno. Śmiał się i śmiał bez końca. — Jesteś pocieszny — mruknął wreszcie. — Tak, prawda i Bóg, Zębowa Wróżka i Święty Mikołaj. — Aleksie, powiedz mi, czy znasz szefów United Theatricals? „Przecież prawie każda nastolatka w Ameryce pragnie poznać Alexa Clementine'a. A Belinda w ogóle nie chciała słyszeć o spotkaniu, a właściwie... jej twarz się zmieniła, gdy wypowiedziałem jego nazwisko". — A jakiż, u diabła, mają oni związek z prawdą, Jeremy? — Znam ich wszystkich. To dupki. Przyszli z telewizji A telewizja śmierdzi, Jer, wierz mi. Może tylko Marthy Moreschi producent Szampańskiego lotu... Chyba jedynie ten dzieciak naprawdę kocha telewizję. — Znasz jakieś plotki na ich temat? Może któryś ma problemy rodzinne? Komuś zniknęło dziecko, na przykład uciekło z domu? Tego typu sprawy. Zagapił się na mnie. — Jer, o co chodzi? — Pytam poważnie, Aleksie. Słyszałeś coś takiego? Znasz jakąś prawdziwą opowieść o zaginionych nastolatkach? Potrząsnął głową. — Ash Levine ma trzech synów, same dobre dzieciaki z tego co wiem. Sidney Templeton nie ma dzieci, jedynie pasierba z którym grywa w golfa. Dlaczego pytasz? — A co z tym Moreschim? Znowu potrząsnął głową. — Ma tylko pasierbicę, córkę Bonnie. Dziewczyna uczy się w jakiejś renomowanej szkole... chyba w Szwajcarii. Dość się o niej nasłuchałem od Susan Jeremiah.
— Co masz na myśli? — Och, dziewczynka zagrała w tym właśnie filmie, który Susan zaprezentowała w Cannes. Jeremiah dostała niezłego fioła na punkcie tej małej, chciała dać jej nawet rolę w nowym filmie telewizyjnym, ale panienkę zamknęli w tej szwajcarskiej szkole, gdzie nikt nie może się z nią skontaktować. Więc Jeremiah się poddała. Pochyliłem się czujnie do przodu. Poczułem trop. — Chodzi o to dziecko Bonnie i fryzjera, to, o którym opowiadałeś na przyjęciu... ? — Tak, piękna mała. Blond włoski, dziecięca buzia, a jej ojca George'a Gallaghera wprost uwielbiam. Naprawdę czarujący, nie sposób mu się oprzeć... Hm... Tak, tak. Zjedź coś, Jer, za chwilę wszystko będzie zimne. — Ile ma lat? — Kto? — Ta dziewczynka! Jakiekolwiek jest jej imię... — Nastolatka, piętnaście, szesnaście, coś koło tego. A jej imienia chyba nigdy nie poznałem. — Jesteś pewien, że przebywa w szkole w Szwajcarii? — Tak, niektórzy wciąż jej szukają od czasu Cannes, ale nijak nie można do niej dotrzeć. Adres jest ściśle tajny. Marty wyrzucił nawet Jeremiah z biura, gdy mu marudziła na ten temat. Ale nie wywali jej z pracy, bo babka jest na topie... Czułem, że serce bije mi szaleńczo. Z trudem zapanowałem nad głosem. — Widziałeś ten film na festiwalu w Cannes? — Taa, potrafię znieść Felliniego czy Bergmana w odpowiednich dawkach i jeśli jestem wystarczająco pijany, ale to... O co ci właściwie chodzi, Jer? Wyglądasz na chorego. — Znasz kogoś, kto mógłby ci podać imię tej małej, kogoś, do kogo mógłbyś zadzwonić natychmiast, kogoś... — No cóż, mógłbym oczywiście zadzwonić do Marty'ego albo do Bonnie, ale nie byłoby to zbyt mądre posunięcie. Skoro tak dobrze ukryli dziecko...
— A Gallagher albo Jeremiah? — Hm... Może jutro. Pomyślmy, Gallagher jest gdzieś w Nowym Jorku, mieszka z pewnym broadwayowskim reżyserem, 01-liem Boonem, tak mi się zdaje... A Ollie... Nowy Jork! „Mój najstarszy kumpel... W Nowym Jorku pada". — Jeremiah wyjechała do Paryża, prawdopodobnie mógłbym ją tam namierzyć. Och, Jer, daj spokój, nie bądź taki tajemniczy, rozmawiasz z Alexem, pamiętasz? — Muszę zadzwonić — odparłem. Wstając, o mało się nie przewróciłem. Clementine wzruszył ramionami i wskazał na sypialnię. — Proszę bardzo. Jeśli telefonujesz do swojej dziewczyny, przekaż jej moje uznanie za zakup przyzwoitego płynu po goleniu dla ciebie. Ja nigdy nie zdołałem cię do żadnego przekonać. Zadzwoniłem do Beverly Wilshire. Dana nie było, miał wrócić o dwudziestej pierwszej. — Proszę mu przekazać wiadomość — poleciłem telefonistce. — Chodzi mi o Bonnie z Szampańskiego lotu. Niech pan Franklin sprawdzi imię jej córki, wiek, zdjęcie i obecne miejsce pobytu. Proszę podpisać „J". Odłożyłem słuchawkę. Żołądek podchodził mi do gardła. Przez moment trwałem w progu, usiłując ustać prosto. To nie Belinda, oczywiście, że to nie ona, Belinda nie była córką Bonnie, na pewno nie... Przecież ta mała, kimkolwiek jest, przebywa w szwajcarskiej szkole... Dlaczego zatem tak bardzo drżały mi nogi? Co za różnica, cholera?! — Oddaj mi przysługę, synu — mówił Alex do jednego z kelnerów, bardzo przystojnego młodego człowieka — idź do lodówki i wyjmij wszystkie butelki z szampanem. Zatrzymaj je sobie, rozdaj, zrób z nimi, co tylko chcesz. Nic mnie to nie obchodzi. Ale w zamian przynieś mi schłodzoną butelkę Dom Perignon. Od razu, okej? Ten sikacz jest okropny.
198 „Wyjdę, jeśli jeszcze choć raz wspomnisz o moich rodzicach... To jest najłatwiejszy sposób, aby się mnie pozbyć. Nie będę miała do ciebie żalu. Po prostu wyjdę". Zamknąłem na łańcuch frontowe drzwi i poszedłem prosto na górę do jej pokoju. Plakaty, czasopisma, puste torebki, stara walizka. Susan Jeremiah patrzyła na mnie zmrużonymi oczyma spod ronda kowbojskiego kapelusza. Jeremiah z nogą na stopniu długiego na milę cadillaka; ten sam kapelusz, te same wysokie buty, identycznie zmru żone oczy, piękny uśmiech. Kasety pod swetrami. Jedna z nich na pewno zawierała Wynik końcowy! Zabrałem wszystkie, chociaż ręce strasznie mi się trzęsły — to przecież były jej rzeczy! — zszedłem do gabinetu i zamknąłem się od środka. Telewizor na moim biurku był mały, lecz nowy, magnetowid zaś równie dobry jak drugi, który miałem w domu. Nienawidziłem tego, co robię, szczerze nienawidziłem, tyle że nie miałem już odwrotu. Musiałem poznać odpowiedź, niezależnie od tego, co przyniesie i co obiecywałem Belindzie. Musiałem poznać odpowiedź dla siebie. Wsunąłem pierwszą kasetę i usiadłem sztywno z pilotem w ręku. Stary film. Połowa napisów wyblakła, a jakość była okropna. Prawie na pewno pirat albo film przegrany z telewizji. Reżyser nazywał się Leonardo Galio. Ulice starożytnego Rzymu, pełne na wpół ubranych muskularnych mężczyzn i opalonych piękności. Melodramatyczna muzyka. Najprawdopodobniej jedna z tych paskudnych, dubbingowanych francusko-włoskich szmir. Wcisnąłem przycisk przewijania i oglądałem film na przyspieszeniu. Grała Claudia Scartino, okej, rozpoznałem ją, a także szwedzka gwiazdka, której nazwiska nie mogłem sobie przypomnieć. I Bonnie! Tak, rzecz jasna, była tam Bonnie! Poczułem ucisk w piersi. Podejrzewałem, że już znam praw-
dę, mimo opowieści Alexa o szwajcarskiej szkole, ale podejrzenia to jedna sprawa, a pewność — zupełnie inna. Bonnie. Z jakiego innego powodu Belinda posiadałaby tę szmirę? Wyjąłem kasetę i włożyłem następną. Kolejne filmidło. Znowu Leonardo Galio i Claudia Scartino. Poza tym dwaj starzy hollywoodzcy gwiazdorzy, szwedzka seks-bombka nazwiskiem Eve Eckling... I znowu Bonnie. Ale cóż jeszcze mogły dla Belindy znaczyć te taśmy? Co ją obchodziły stare filmy matki? Przyglądałem się bacznie. Okej. Mnóstwo cycatych panienek różnych nacji. Niezła scena lesbijska między Bonnie i Claudią w rzymskim łóżku. W innej sytuacji miałbym wzwód. Znowu przez kilka minut oglądałem film. Barbarzyńcy najeżdżają willę. Amerykański aktor o kwadratowej szczęce w zwierzęcych skórach i hełmie z rogami łapie kruche ramię Claudii Scartino, która świeżo wyszła z kąpieli i miała na sobie jedynie ręcznik. Niewolnicy uciekają, krzyczą. Wazon odbija się od podłogi. Najwyraźniej wykonano go z gumy. Mała dziewczynka w przezroczystej rzymskiej szacie upuszcza drewnianą lalkę i podnosi ręce nad głowę. Męskie ramię otacza jej talię i unosi małą poza kadr. Dziewczynka! Mała dziewczynka!! Cofnąłem, aż ponownie znalazła się w kadrze, jeszcze trochę... zbliżenie, zatrzymanie. Nie... Nie!!! Ależ tak, to Belinda. Przewinąłem na podglądzie, wyregulowałem, zatrzymałem. Belinda w wieku sześciu, może siedmiu lat. Przedziałek pośrodku, tak samo jak teraz. Och, tak, te same brwi, wydęte małe usteczka, na pewno Belinda. Przez moment czułem się zbyt oszołomiony, aby zrobić cokolwiek, więc tylko gapiłem się na zamazany, ziarnisty obraz na ekranie. Jeśli wcześniej miałem jakieś wątpliwości, teraz bezpowrotnie zniknęły. Wcisnąłem guzik i w milczeniu obserwowałem film aż do końca. W ustach czułem dziwny smak.
Wstałem jak automat, nalałem sobie szklaneczkę szkockiej, wróciłem, znowu usiadłem. Miałem wrażenie, że powinienem coś zrobić. Ale co! Zadzwonić do Alexa? Albo do Dana? Znałem już prawdę, byłem co do tego absolutnie przekonany. Nie wiedziałem tylko, cóż ten fakt znaczy dla mnie czy dla niej. Nie mogłem zebrać myśli. Przez długi czas nie poruszałem si ę, nawet me piłem whisky. W ko ń cu wsunąłem do magnetowidu następną kasetę i uruchomiłem odtwarzanie. Tak ta sama międzynarodowa zgraja. Tym razem rzecz się działa w renesansie. Szwedka sporo przytyła, ale pewnie i wśród Medyceuszy bywały otyłe kobiety. Wszystko w porządku, nieważne. Gdzie Belinda? Jest zjawiła się na cenne kilka minut jako jedno z dwojga dzieci, które ich filmowa matka całowała na dobranoc. Ach, krągłość jej dziecięcych ramion, widok ślicznej rączki, kurczowo trzymającej lalkę... Nie mogłem tego znieść. Reszta filmu przetoczyła się bez niej. Poszedłem po następny. Kolejnv szmelc. Western dla odmiany. Inny reżyser, niejaki Franco Manzoni, lecz występowały Claudia, Bonnie oraz ci sami starzy amerykańscy aktorzy. Miałem ochotę wyłączyć ramotę, chciałem się jednakże jak najwięcej dowiedzieć. Filmidło wyglądało na nowsze, kolory były ostrzejsze. Nie musiałem długo czekać na Belindę. Dom na ranczo, salon, dziewczynka w wieku dziesięciu czy jedenastu lat. Warkocze, w ręku haft. Cała Belinda! Po prostu śliczna. Szyja dłuższa, talia bardzo wąska. Rączki nadal po dziecięcemu zaokrąglone. Claudia Scartino siedzi obok niej na tapczanie, obejmuje ją. Dziewczynka odzywa się do mej. Zrobiłem głośniej. Cholera, włoski dubbing. Okropny. Obejrzałem zaledwie kilka minut, zatrzymując co chwilę i wpatrując się w zbliżenia Belindy. Miała już spore piersi, lecz ciągle takie dziecinne rączki... Była cudowna! Paluszki jeszcze grubiutkie, oczy zaś ogromne, gdyż twarz miała tu szczuplejszą, nieco bardziej wydłużoną.
Obejrzałem kawałek. Belinda na dworze podczas strzelaniny. Powstrzymuje Claudię, która chce przerwać pojedynek. Pojawia się Bonnie w czarnym kapeluszu, czarnych butach, w stylu markiza de Sade strzela do Claudii. Mężczyźni przerywają walkę. Belinda wpada w histerię. Czy dobrze grała? Długo nie potrafiłem sobie odpowiedzieć na to pytanie. Tak czy owak, wyglądała jak cukiereczek w bawełnianej sukience z dużym paskiem w talii... Ręce w górze zasłona gęstych włosów unoszących się wokół twarzy Nagle opadła na kolana. Znowu dostrzegłem jej krągłe piersi. Tym razem również nie wymieniono jej w napisach. Ale to na pewno była ona, moja mała dziewczynka, moja śliczna, moja Belinda. Całe życie grywała w filmach. Plakaty gwiazd na ścianach... Dziecięca gwiazdeczka. Przejrzałem jeszcze dwa inne francusko-włoskie westerny oba nędzne. Belinda mniej więcej w tym samym wieku, podobne role, znowu Claudia i Bonnie. W drugim z filmów Belinda ma cenne pięc minut, podczas których ściga ją kowboj z zamiarem dokonania gwałtu. Dziewczyna rozbija mu na głowie dzban z wodą. Nie wiem, czy jest dobrą aktorką, ale wydaje mi się ogromnie przekonująca. Niewątpliwie gwiazda. Czy nie wulgaryzuję? Alex potrafiłby ją ocenić, gdyby ze mną obejrzał filmy Mozę me umiałem zachować obiektywizmu. Na pewno była urocza! Jednak że znowu nie wymieniono jej w napisach, chyba że jej prawdziwe imię wcale nie brzmiało Belinda. Oczyma wyobraźni dostrzegłem już oczywiście moje kolejne obrazy olejne. Belinda w filmie francusko-wloskim. Ach, ależ ze mnie kretyn. Co ja sobie wyobrażam?! Że po prostują namaluję w takich dekoracjach, a ona nie zorientuje się ze widziałem jej filmy?! Zostały mi dwie kasety. I nagle wszystko się zmienia. Ziarnista struktura — tak jak przedtem, lecz kolory świeżutkie, subtelne. Bez wątpienia film jest europejski, choć tytuł ma angielski.
WYNIK KOŃCOWY No wreszcie! Nieznane mi amerykańskie nazwiska przesuwają się powoli po ekranie na tle przybrzeżnych klifów. Łatwe do rozpoznania białe wiejskie domy typowe dla greckich wysp. I PO RAZ PIERWSZY NA EKRANIE: BELINDA Słyszałem wyraźnie, jak w piersi tłucze mi się serce. Przeszedł mnie dreszcz od stóp do głowy. Rzeczywiście ma na imię Belinda, po prostu Belinda. Podpisywała się samym imieniem, bez nazwiska, dokładnie tak samo jak Bonnie. Tak! REŻYSERIA: SUSAN JEREMIAH Zapatrzyłem się. Byłem chyba w stanie szoku graniczącego z katatonią. Film przewijał się na normalnej prędkości. Grecka wyspa. Grupka Teksańczyków, autentyczny teksański akcent, prawdopodobnie przemytnicy kokainy, amatorzy. Ukrywają się na wyspie, czekając na moment, w którym będą mogli zawieźć do domu zdobyty łup. Dwóch mężczyzn rozgoryczonych i skomplikowanych, kobiety podobne. W somnambulicznych wizjach oglądamy ich marzenia związane z pieniędzmi za kokainę, dzięki czemu bohaterowie mają zdobyć sympatię widza. Film jest dobrze nakręcony, niegłupi, szybki, aktorstwo wspaniałe. Dużo gadania. Taśma szesnastomilimetrowa albo wideokaseta jest marna. Nie mogę się doczekać Belindy. Gdzie jest? Oglądam dalej. Kłótnie, seks. Nieudane związki. Rudowłosa kobieta kłóci się z mężczyzną, wychodzi sama obejrzeć świt. Plaża. Wschód słońca. Niezwykły. Kobieta zatrzymuje się, za-
uważa maleńką postać, która jedzie do niej konno na krawędzi morskiej piany. Tak, proszę, podjedź bliżej! Czekam. Odgłosy morskiej fali. „I po raz pierwszy na ekranie — Belinda". Tak. Nie mogło być mowy o pomyłce. Belinda w skąpym bikini, które często bardziej podnieca niż pełna nagość. Jeszcze bardziej skąpe niż to, które nosi tutaj. I jeździ konno na oklep! Jest ogromnie pociągająca, kiedy z uśmiechem podjeżdża do rudowłosej. Zresztą, ruda również jest ładna, bardzo ładna. Nawet piękna. Teraz jednak moja ukochana zupełnie ją przyćmiła. Rudowłosa zwraca się do niej po angielsku. Belinda tylko potrząsa głową. Rudowłosa pyta ją, czy tutaj mieszka. Belinda znowu potrząsa głową. Potem przemawia po grecku. Cudowny akcent, język równie miękki jak włoski, lecz jakimś sposobem jeszcze bardziej zmysłowy. Jest w nim subtelna wschodnia nutka. Teraz rudowłosa potrząsa głową. A jednak kobiety wyraźnie się polubiły. Belinda wskazuje mały dom na klifie. Niedwuznaczne zaproszenie. Potem pomaga rudowłosej wsiąść na konia. Kobieta siada za dziewczyną. Rumak z gracją wspina się po stromej ścieżce. Włosy unoszą się na wietrze, kobiety uśmiechają się, starają się dogadać. Gdy Belinda zsiada z konia i rusza, prowadząc go za uzdę, przepięknie porusza biodrami. Słońce oświetla jej goły brzuch. Włosy ma nawet dłuższe niż teraz, sięgają jej niemal do pośladków. W małym białym domu Belinda stawia na stole jedzenie. Chleb, pomarańcze. Surowość i piękno obrazów Morandiego Morze jest błękitnym kwadratem za idealnie proporcjonalnym oknem w białej ścianie. Kamera skierowana na twarz Belindy Widać naiwność i prostotę, której nigdy u niej nie zauważyłem Rudowłosa kobieta po raz pierwszy od początku filmu wygląda na zadowoloną. Nie sądzę, by trzeba było aż się zakochać w Belindzie, aby uważać ją za istotę absolutnie urzekającą i oczarować się jej
wdziękiem — szczególnie gdy wskazuje kobiecie przedmioty w pomieszczeniu i uczy ją greckich określeń, gdy śmieje się cicho z kiepskiej wymowy swej towarzyszki, gdy wykonuje tak proste czynności, jak nalewanie mleka z dzbana czy smarowanie masłem chleba... Sytuacja robi się niesamowicie zmysłowa. Rudowłosa wdzięcznym ruchem odgarnia włosy z twarzy. Potem na jej oblicze wraca zmartwienie i napięcie. W chwilę później kobieta się załamuje. Belinda tuli ją i gładzi jej rude włosy. Belinda. Pełne piersi, nad nimi dziecięca twarz. Nie mogę znieść tego widoku. Mam ochotę zedrzeć te dwa małe trójkąty białego bikini i patrzeć na sutki. Rudowłosa podnosi oczy i nagle zdarza się to, co przeważnie zachodzi w filmach między mężczyzną i kobietą — intymność przekształca się w namiętność. Kobiety obejmują się i całują. Nie słychać żadnej niepożądanej, kiczowatej muzyki, tylko odgłosy uderzających o brzeg fal. Dlaczego nie przewidziałem, że do tego dojdzie? Przewidziałbym, gdyby w tym pomieszczeniu znajdował się mężczyzna z kobietą. Wtedy uznałbym tę scenę za podobną do miliona innych. Kobiety wstają, wchodzą do sypialni, spada bikini, bluzka rudowłosej, jej spodnie. Kobiety nie wydają się całkowicie pewne, co dalej robić, wiedzą jednak na pewno, że chcą to zrobić. Scena jest wolna od typowego dla standardowego filmu erotycznego pośpiechu, a także od pseudomistycyzmu, który trafia się w kinie popularnym. Rudowłosa całuje brzuch Belindy, polem jej uda. Powaga. Nic przesadnie dosłownego. Zbliżenie twarzy mojej dziewczyny, przepięknie zarumienionej. To jest najbardziej podniecająca część — ten rumieniec. Cięcie. Wracamy do przemytników-amatorów. Wchodzi rudowłosa. Mężczyzna cieszy si ę na jej widok, tłumaczy si ę, czuje si ę paskudnie. Kobieta pociesza go; bez nienawiści. Mężczyzna się uspokaja. Rozmarzona mina rudowłosej. Zatrzymuję film na pauzie i czekam przez chwilę, aż i ja się uspokoję. Aż opadnie mi poziom adrenaliny. Mieszkałem z tą
piękną osóbką i teraz znam jej sekret. Belinda jest aktorką, którą oklaskiwała widownia w Cannes, której szuka reżyserka i agenci... Ja zaś zabrałem ją z obskurnej nory na Page Street, gdzie przepytywali ją gliniarze. I nakrzyczałem na nią za to, że chce pójść na koncert rockowy. Och... Oglądać znowu. Nie myśleć! Spory między Teksańczykami, montaż typowy dla teledysku, mężczyzna uderza kobietę, interweniuje rudowłosa, otrzymuje policzek, oddaje mężczyźnie cios. Zatrzymuję, włączam, zatrzymuję. Film toczy się, pędzi. Palą, piją, rozmawiają. Właściwie nie wiedzą, co zrobić z pieniędzmi za kokainę. W tym sęk. Nie wiedzą. W odpowiednim momencie rudowłosa okazuje się osobą najbardziej zdecydowaną. Obejmuje przywództwo. W końcu wszyscy zabierają się za ukrycie sporej ilości kokainy w małe białe statuetki. Dno każdej trzeba zagipsować i przykryć zielonym filcem. Przy tej prostej pracy bohaterowie osiągają wreszcie ukojenie. Okej, niezła atmosfera, prawdopodobnie to dobry film, ja jednak pragnę tylko Belindy. Przemytnicy kończą pakowanie. Film dobiega końca. Czy opuszczą wyspę i Belindę? Nie, przed świtem rudowłosa wychodzi, odnajduje mały dom, puka. Belinda otwiera. Dźwięk fal jest teraz głośniejszy. Belinda nakazuje gestem milczenie. W drugim pokoju śpi jakiś starzec. Kobiety schodzą razem do wody. Zatrzymuję tuzin razy scenę, w której się rozbierają i obejmują. Tym razem miłosna scena jest znacznie dłuższa, a jej uczestniczki — bardziej zachłanne i namiętne. Ich biodra ocierają się o siebie jeszcze trochę nieśmiało, usta są skromnie zamknięte. Miny kobiet wydają się równie ważne jak szczegóły anatomiczne. Belinda leży na plecach wsparta na łokciach z wyrazem ekstazy, jaki widziałem na jej obliczu nieskończoną ilość razy na żywo, gdy leżała w moim własnym łóżku. Światło słoneczne. Prom zabiera nieszczęsną czwórkę Amerykanów. Niewidoczna przez nich Belinda obserwuje ich z klifu. Rudowłosa jest na
pokładzie, znużona milczy, zatrzymując dla siebie sekret swój i swojej kochanki. Jej twarz powoli blednie. Dzwoni telefon. Zatrzymałem na napisie: „KONIEC". Film wyprodukowano w ubiegłym roku. — Tak? — Po co odbieram? Mam przecież automatyczną sekretarkę... Niestety, stało się. — Jeremy, posłuchaj mnie! — Dan... — Córka Bonnie rzeczywiście ma na imię Belinda! Szesnaście lat, blondynka, wszystko się zgadza. Nie zdobyłem wprawdzie jej zdjęcia, ale chyba nie jest potrzebne... — Wiem. — Nikt nie zgłosił zaginięcia tej małej! Agenci w całym pieprzonym mieście sądzą że dziewczyna przebywa w jakiejś drogiej szkole w Europie. Krew uderza mi do głowy. Nie mogę mówić. Nie mogę! — Jeremy, jest gorzej, niż sądziłem. Ci ludzie cię zabiją! Nie rozumiesz?! Bonnie i Moreschi to osoby z pierwszej strony „National Enąuirera"! Chciałem się odezwać, naprawdę chciałem. A jednak tylko bez słowa patrzyłem na kasety. Przypomniał mi się dzień, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem w księgarni moją dziewczynkę. Skupiłem się na tym wspomnieniu. Czego bałem się najbardziej? Nie skandalu czy zrujnowania kariery, nie, brałem to pod uwagę od początku. Nie, lękałem się czegoś innego. Tego, że prawda zabierze mi Belindę, że stanie się powodem jakiegoś zdarzenia, które rozdzieli nas na zawsze i Belinda będzie dla mnie stracona niczym dziewczynka, którą namalowałem z wyobraźni; przestanie być ciepłą i żywą istotą w moich ramionach, a stanie się ledwie mirażem. — Jeremy, masz w rękach pieprzoną bombę, która w każdej chwili może ci wybuchnąć w twarz. — Dan, dowiedz się, gdzie, do diabła, jest ta pieprzona szkoła
i czy Bonnie i Moreschi naprawdę sądzą, że Belinda w niej przebywa. Może, cholera jasna, dziewczyna jakoś mydli oczy matce. — Oczywiście, że nie mydli. Bonnie sama zatuszowała zniknięcie córki, ręczę za to. Sampson pracuje zapewne dla More-schiego i dlatego kręci się po Los Angeles z fotkami małej i cichaczem wypytuje ludzi. — Czy to jest zgodne z prawem? W ogóle nie zgłosili na policji zniknięcia dziecka? Co to za ludzie? Nieletnia dziewczyna ucieka z domu, a oni nawet nie raczą zadzwonić na policję? — A ty? Czy postępujesz zgodnie z prawem? — Pieprzę to, mówimy przecież o jej matce! — Chciałbyś, żeby zadzwonili na policję? Zwariowałeś? — Muszę się dowiedzieć, czy... — Nie, musisz się jej pozbyć, Jeremy, zanim Sampson wyniucha, że mała mieszka u ciebie. — Nic z tego, Dan. — Posłuchaj, Jer. Pamiętasz? Mówiłem ci, że chyba już widziałem ją wcześniej. Prawdopodobnie w jakimś czasopiśmie z plotkami, Jer, może nawet w telewizji. Twoja Belinda jest sławna. Paparazzi z brukowców ścigają jej matkę po całym mieście. Któryś może się czegoś dowiedzieć, zanim dziewczynę znajdzie Sampson. Nie rozumiesz, co się może stać? — Skoncentruj się na jej rodzicach. Dowiedz si ę, kiedy zniknęła. Chcę znać całą sprawę ze szczegółami. Odłożyłem słuchawkę, zanim zdołał zaprotestować. Nagle wydało mi się, że za nic w świecie nie dam rady wstać, zebrać kaset i odnieść ich na górę. Niemniej jednak jakoś to wszystko zrobiłem. A później stałem bez ruchu przed szafą kompletnie oszołomiony. Serce mi łomotało, gdy patrzyłem na półki. Stare czasopisma filmowe leżały w stosie na najniższej półki. Na wierzchu dostrzegłem „Cahiers du Cinema"; z okładki uśmiechała się do mnie Bonnie. Pod nim Bonnie na starym egzemplarzu „Paris-Matcha". Niżej Bonnie na okładkach „Sterna"
i „Cine-Revue". Jeśli na okładce któregoś nie było twarzy Bonnie, niechybnie znajdowało się tam jej imię. Tak, każdy egzemplarz miał jakiś związek z matką Belindy. A kiedy otworzyłem najnowszy — „Newsweek" sprzed ponad roku — natychmiast znalazłem duże kolorowe zdjęcie ciemnookiej bogini seksu, która jednym ramieniem otaczała bardzo szczupłego czarnowłosego mężczyznę, drugim zaś promienną blond kobietę-dziecko, którą kochałem. „Bonnie z mężem, producentem Martym Moreschim i córką Belindą. Basen w Beverly Hills. Szampański lot przygotowuje się do startu". 20 Szósta rano. Szare niebo. Zimny wiatr. Ruszyłem Powell Street ku Union Square od przystanku metra. Wciąż czułem się zdezorientowany, nie byłem nawet pewien, dokąd zmierzam, a co dopiero, jak dalej postąpić. Szukałem po prostu miejsca do odpoczynku, azylu, w którym mógłbym się spokojnie zastanowić nad przyszłością. Zostawiłem Belindę śpiącą w łóżku z baldachimem, przykrytą staroświecką kołdrą. Leżała z głową na boku, jej włosy rozsypały się na poduszce. Zmyła z nich farbę i wszystkie inne ślady koncertu rockowego; nagle zniknął mały punk i wróciła moja dziewczynka. Położyłem przy łóżku kartkę: „Pojechałem do centrum. Interesy. Wrócę późnym popołudniem". Interesy? Jakie interesy?! Słowa obliczone na zranienie jej i zasianie niepokoju. O tej porze wszystko było zamknięte z wyjątkiem tanich barów i obskurnych całonocnych restauracji. Co zamierzałem zrobić? Czego chciałem? Jedno wiedziałem na pewno. Po rewelacjach ostatniej nocy
nie będę mógł żyć dalej tak jak dotąd. Przynajmniej póki nie wymyślę jakiegoś rozwiązania. Wcześniej, gdy Belinda wróciła z koncertu, strasznie się pokłóciliśmy. Wypiłem do tego czasu sporo szkockiej i byłem pijany, ona zaś absolutnie trzeźwa. Na powitanie pytająco wytrzeszczyła na mnie oczy spod maski punkowego makijażu. — Co się dzieje? — Czasami nie potrafię tego wszystkiego znieść i tyle. — Czego nie możesz znieść? — Niewiedzy. Nie wiem, skąd jesteś, co ci się przydarzyło, dlaczego uciekłaś... — Chodziłem nerwowo po kuchni. Mój głos pobrzmiewał gniewem, który z każdą chwilą narastał. „Cholera jasna — pomyślałem — ty pieprzona filmowa gwiazdko!" — Obiecałeś, że nigdy nie będziesz mnie pytał o przeszłość. — Żuła ostentacyjnie gumę. Jej oczy błyskały jak drogie klejnoty. „Przestań grać Lolitę!" — O nic cię nie pytam, po prostu mówię, że czasami nie mogę tego wszystkiego znieść, że czuję, jakbyśmy byli skazani... Rozumiesz mnie? — Rzuciłem szklankę do zlewu. Belinda zerknęła na potrzaskane szkło. — Na co skazani? Dlaczego zachowujesz się w ten sposób? — Skazani. Ty i ja. Czas z tym skończyć. Nie zniosę tego dłużej. — Niby dlaczego? Czyja cię wypytuję o twoje żony, o stare przyjaciółki? Pytam może, czy poszedłeś kiedyś do łóżka z facetem? Raz wyszłam sama na koncert rockowy, a ty mi od razu oświadczasz, że jesteśmy skazani... — Twoje wyjście nie ma nic wspólnego z moimi odczuciami. Szalej ę, bo przejmujesz kontrolę nad moim życiem, a przecież nawet cię nie znam. Nie wiem, skąd jesteś, jak długo zostaniesz, dokąd pójdziesz...
— Nigdzie się nie wybieram! Dlaczego miałabym gdzieś iść? Poczułem, że ją zraniłem. Jej głos się załamał. — Chcesz, żebym odeszła, Jeremy? Chcesz? Jeżeli rzeczywiście chcesz, odejdę jeszcze dziś wieczorem. — Nie chcę, żebyś odeszła. Żyję w ciągłym strachu, że możesz odejść. Niech to diabli. Zrobię wszystko, żeby cię zatrzymać, mówię tylko, że coś... — Nikt nigdy nie mówi niczego ot tak sobie. Jestem tutaj, możesz to zaakceptować albo odrzucić. Ale takie są warunki. Na Boga, przestańmy! Chodzi o nas, Jeremy, o mnie i o ciebie. Decyzja należy od nas! — Tak samo jak twoje ciało do ciebie należy? — Na miłość boską, tak! — Kalifornijski akcent zniknął. Spięły głos, prawdziwa Belinda, gwiazda międzynarodowego kina. Jednak płakała naprawdę. Skłoniła głowę, popędziła korytarzem i wbiegła na schody. Złapałem ją przy drzwiach sypialni i wziąłem w ramiona. — Kocham cię. Nie dbam o nic innego, przysięgam... — To tylko słowa, w głębi duszy myślisz inaczej. — Odsuwała si ę ode mnie. — Wejdź na górę i popatrz na swoje cholerne obrazy. Czujesz się winny z ich powodu, a są tysiąc razy lepsze niż cholerne ilustracje, które dotąd taśmowo produkowałeś. — Do diabła z obrazami, nie dbam o nie! — Puść mnie! — Odpychała mnie. Wyciągnąłem ręce. Podniosła rękę, ale nie spoliczkowała mnie. Ręka opadła. — Słuchaj, czego właściwie chcesz ode mnie? Co mam zrobić, aby ci wszystko ułatwić? Jeremy, nie jestem pieprzoną własnością tych ludzi! — Wiem. — „Wiem też, kim są ci ludzie i niech to cholera... Dlaczego nie chcesz się przede mną otworzyć, Belindo?! Po co zmagasz się z tym w samotności?" — Nie, nic nie wiesz! Gdybyś wiedział, uwierzyłbyś w moje słowa i o nic nie pytał. A mówię tylko, że jestem tam, gdzie chcę! I lepiej pomartw się o te cholerne obrazy, które są lepsze ni ż cały ten szmelc, który zrobiłeś przedtem.
— Nie mów tak... — Zawsze chciałeś malować to, co znajduje się pod sukienkami tych małych dziewczynek... — Nieprawda. Chcę malować ciebie! — Tak, no cóż, te płótna na górze s ą genialne, prawda? Odpowiedz mi szczerze. Wszak jesteś artystą, a ja jedynie dzieckiem. Są genialne czy nie? Po raz pierwszy w swoim pieprzonym życiu namalowałeś coś więcej niż ilustracje do książki. To jest sztuka przez duże „S"! — Poradzę sobie z moim życiem i z nowymi wyzwaniami. Ale nie mogę znieść, że nie wiem, czy ty potrafisz sobie poradzić ze swoim! Nie mam prawa... — Nie masz prawa?! — Podeszła bliżej i pomyślałem, że tym razem ani chybi mnie uderzy, taka była wściekła. Twarz miała po prostu szkarłatną. — Kto mówi, że nie masz! Dałam ci prawo, cholera jasna, nie widzisz?! Nie mogłem wytrzymać tego widoku — jej miny, czystej złośliwości... — Dziecko. W sensie prawnym jesteś dzieckiem. Nikim innym. Parsknęła pogardliwie. Bałem się, wpadnie w histerię, lecz tylko potrząsnęła głową. — Wynoś się stąd — szepnęła. — Odejdź ode mnie, odejdź, odejdź! — Zaczęła mnie odpychać, nie odsunąłem się jednak. Złapałem ją za nadgarstki, przyciągnąłem blisko i otoczyłem ramionami. Kopała mnie, bodła kolanami, wbijała mi się obcasem w nogę, lecz nie zrezygnowałem. — Puść mnie — warczała. W końcu zamachnęła się i spoliczkowała mnie: raz, a potem drugi. Poczułem jej uderzenia i pomyślałem, że musiała ją od nich zaboleć ręka. Przytuliłem twarz do jej szyi. Huczało mi w uszach. Szarpała się, odpychała mnie rękami, potrząsała głową smagając mnie posklejanymi włosami. Nie puszczałem. — Belindo — szeptałem uspokajająco. — Belindo. Ciągle powtarzałem jej imię, aż przestała ze mną walczyć.
Wreszcie jej ciało zwiotczało. Moja pierś prawie płonęła od dotyku jej gorącego biustu. Łzy sprawiły, że maskara spłynęła jej po policzkach czarnymi strumykami. Dziewczyna próbowała powstrzymać szloch. — Jeremy... — powiedziała cichym, kruchym głosem i niemal błagalnym tonem. — Kocham cię — szepnęła. — Naprawdę cię kocham. Kocham. Zawsze tak będzie. Dlaczego ci to nie wystarcza? Godzina druga. Tak przypuszczałem, choć nie spojrzałem na zegar. Siedziałem przy kuchennym stole i paliłem jej perfumowane papierosy. Do tej pory już chyba wytrzeźwiałem. Pamiętam ból głowy, paskudny ból głowy. I bolało mnie też gardło. Po co obejrzałem te przeklęte filmy? Po co zadzwoniłem do Dana? Po cholerę rozmawiałem z Alexem? Dlaczego nie odpuściłem? Dlaczego nie postąpiłem tak, jak obiecałem Belindzie? A gdybym jej teraz wszystko powiedział, gdybym się przyznał, że węszyłem, prowadziłem śledztwo, wścibiałem nos w jej życie... Co by zrobiła? Och, Boże, sama myśl o jej utracie, ojej walce ze mną myśl, że mogłaby ode mnie odejść... A inne kawałki układanki? Co z tą przeklętą szkołą w Szwajcarii? I jaka jest odpowiedź na najważniejsze pytanie: dlaczego dziewczyna porzuciła dotychczasowe życie? Zeszła na dół w nocnej koszuli. Nie w koszuli Charlotte, tylko we własnej. Usiadła obok mnie, wyciągnęła ręce i dotknęła mojej dłoni. — Przykro mi, kochanie — zagaiłem. — Przykro mi, tak bardzo mi przykro. „Ale i tak mi nic nie powiesz, prawda? Ani jednego pieprzonego słowa o Bonnie, Susan Jeremiah, Wyniku końcowym. A ja nie potrafię ci spojrzeć w oczy". Włosy opadały jej luźno na ramiona. W świetle wiszącej nad jej głową lampy wyglądały jak piana. Czyste i słodko pachnące po prysznicu.
— Jeremy — powiedziała. — Wysłuchaj mnie. Może wyjedziemy? Wiesz, gdzieś naprawdę daleko? Nic nie odrzekłem. — Pojedźmy na przykład do Europy, Jeremy. Może gdzieś do Włoch. Albo na południe Francji. — A przecież tak bardzo chciałaś wrócić do Ameryki — szepnąłem. — Mogę poczekać na Amerykę. Gdybyśmy znaleźli się w Europie, nie musiałbyś się martwić o detektywów, gliniarzy czy innych ludzi, którzy cię tak cholernie niepokoją w związku ze mną. Bylibyśmy bezpieczni. Mógłbyś malować i bylibyśmy naprawdę sami. — Kochanie, nie możesz mi po prostu powiedzieć, kim jesteś? — Jestem sobą, Jeremy. Jestem Belindą. Nasze oczy się spotkały. Ogarnęło mnie przerażenie, że znowu zaczniemy się kłócić. Uprzedzając jej wybuch, przytuliłem ją do siebie. Nic więcej. Nie, nic więcej. Pozwoliła się pocałować. Pozwoliła na czułość i nawet sama okazywała mi ją przez moment. Potem jednak się wycofała. Stała, patrząc na mnie z lodowatym wyrazem twarzy, którego nie osłabiały łzy spływające po jej policzkach. — Jeremy, proszę cię po raz ostatni, podejmij decyzję. Jeśli spytasz mnie jeszcze raz o przeszłość, wyjdę frontowymi drzwiami i nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Szósta rano. Centrum. Taksówki przed hotelem Saint Francis. Żadnych wagoników kolejki w polu widzenia. Dlaczego właściwie tak bardzo się gniewam na Belindę? Dlaczego kroczę Powell Street, oddalając się od niej, jakby mi zrobiła krzywdę? Przecież od pierwszej chwili, gdy ją zobaczyłem, wiedziałem, że nie mam do czynienia ze zwykłym dzieckiem. Wiedziałem o tym! I dlatego ją pokochałem. Nikt nie musiałby mi tego wytykać.
Poza tym Belinda nigdy, przenigdy mnie nie okłamała w sprawie swojej przeszłości! A ja okłamałem ją i to niejednokrotnie zlecając Danowi śledztwo, węsząc w jej pokoju i oglądając te pieprzone kasety wideo. Wielokrotnie powtarzała podstawowy warunek naszego związku: nie pytaj mnie o moje życie. Zaakceptowałem go, czyż nie? 1 wiem cholernie dobrze, że nie oddałbym mojej dziewczyny za wszystkie skarby świata. Ale świat czasem się rozpada. W tym tkwi sedno. Nie mogę juz żyć tak jak przedtem, nie mogę, póki nie rozwiążę trawiącego mnie problemu. „Podejmij decyzję", oto co powiedziała Belinda. Wszedłem po schodach do Saint Francis, potem przez ciem ne, ciężkie drzwi obrotowe wkroczyłem w złocony, cichy hol. Tu nic panowała ani noc, ani dzień. Zaczarowany bezruch. Przypomniałem sobie, jak wspaniale wyglądała tego pierwszego dnia przy windach, prezentując się równie naturalnie elegancko jak otoczenie. Grała w filmach od szóstego roku życia, może nawet wcześniej. A jej matką była supergwiazda, Bonnie! Zszedłem długim, prostym korytarzem obok zamkniętej kwiaciarni i witryn innych nieczynnych o tej porze sklepów. Czułem się, jakbym wchodził do małego podziemnego miasta. Czego szukałem? Stoiska z gazetami? Książek, czasopism? Och, to było zbyt proste. Na półce z książkami zauważyłem biografię „bogini matki" w miękkiej okładce. Było to jedno z tych powierzchownych dziełek przeznaczonych dla masowego odbiorcy. Pozbawione bibliografii czy indeksu, ogromny druk, wszystkie informacje pochodzą z wywiadów z innymi osobami i artykułów. Na moje potrzeby chyba jednak wystarczy. Kupię. Nie miałem szczególnych wymagań. Tak, w środku dostrzegłem sporo ziarnistych czarno-białych zdjęć. Na jednym uśmiechnięta Bonnie siedzi w okularach na tarasie swego domu na greckiej wyspie.
Drugie to słynny akt Bonnie z „Playboya". 1965 rok. Tak, wyjątkowa fotka. Belinda odziedziczyła doskonałe geny. Trzecie — słynne zdjęcie Bonnie w okularach i męskiej białej koszuli rozpinanej z przodu. Reklama perfum Saint Esprit. Na czwartym Bonnie naga z dalmatyńczykami. Wykonany przez Erika Arlingtona plakat zawisł później na tysiącu sypialnianych ścian. Piąte — Beverly Hills, ubiegłoroczny ślub Bonnie z Martym Moreschim, producentem Szampańskiego lotu. Zgadnijcie, kto stoi obok w zapiętej pod szyję sukni z bufiastymi rękawami? Belinda. Wygląda równie rozkosznie jak panna młoda. Szóste to zdjęcie matki i córki przy basenie. Była to z pewnością tego rodzaju książka, o kupienie której Belinda na pewno by mnie nie podejrzewała. Mogłaby ją zostawić na stole w domu, a i tak bym jej nie tknął. Mogłaby ją czytać przy mnie, a ja nawet nie zerknąłbym na nią przez jej ramię. W normalnej sytuacji... I, och tak, siódme i ósme: Bonnie w scenach z Szampańskiego lotu. Oczywiście, i to z kim? Z Alexem Clementine'em. Z moim starym przyjacielem Alexem. Wyjąłem trzy dolary, aby zapłacić za ten nieoceniony mały śmieć, potem przejrzałem czasopisma. W ostatnim roku widywałem twarz Bonnie tak często, że niemal przestałem zwracać na nią uwagę. „National Enquirer", okej, duży soczysty, bogato ilustrowany artykuł zapowiadany na okładce: „BONNIE MÓWI, ŻE WŁOSCY KOCHANKOWIE S Ą NAJLEPSI. WYPRÓBOWAŁA ICH WSZYSTKICH". Wezmę go również. Możecie uwierzyć, że kupuję „National Enquirera"?! Nabyłem także pastę do zębów, plastikową jednorazówkę oraz krem do golenia, po czym poszedłem do recepcji i wynająłem najtańszy pokój. Bagaż? — Żadnego. Mam w domu remont. Wyziewy farby o mało mnie nie zabiły. Posiadam wszystkie karty kredytowe znane w Zachodnim Świecie. Nie potrzebuję bagażu!
Poprosiłem tylko o śniadanie do pokoju. Natychmiast. I dzbanek z kawą. Wyciągnąłem się na łóżku i otworzyłem tę kretyńską biografię dla mas. Tak jak podejrzewałem, było w niej mnóstwo lepiej lub gorzej sprawdzonych faktów i plotek, obudowanych kompilacją wypowiedzi przeróżnych ludzi z otoczenia bohaterki. Niewiele bezpośrednich odwołań do źródła, czyli samej Bonnie. Wydawnictwa, które serwują czytelnikom tego rodzaju książki, należałoby spalić. A jednak w chwili obecnej dokładnie takiej potrzebowałem. 21 Urodzona jako Bonnie Blanchard w Dallas, stan Teksas, w październiku 1942 roku, dorastała w Highland Park. Córka zamożnego chirurga plastycznego. Jej matka zmarła, gdy Bonnie miała sześć lat. Po nieoczekiwanej śmierci ojca mieszkała wraz z bratem Darylem na ranczu pod Denton. Studiowała filozofię na stanowym uniwersytecie North Texas. „Wszyscy zawsze uważali Bonnie za postawną ładną ale kępą dziewczynę z Dallas — mówi jej brat i menedżer, Daryl Blanchard, prawnik z Dallas. — Nic bardziej mylnego. Bonnie była piątkową studentką w Highland Park High. Stale tkwiła z nosem w książkach. I naprawdę niewiele widzi bez swoich słynnych okularów". Los Bonnie zmienił słynny Musie Department przy stanowym uniwersytecie North Texas. „Kampus był przeraźliwie nudny — wspomina stara przyjaciółka Bonnie z Highland Park, Mona Freeman. — By kupić puszkę piwa, trzeba było pojechać trzydzieści mil na północ albo na południe. A jednak właśnie tam przyjeżdżali awangardowi długowłosi muzycy jazzowi z Nowego Jorku i, jak to nazywali,
improwizowali. Czasem przywozili ze sobą poetyckie tomiki bitników, a innym razem narkotyki". „Pewien zespół dostał wtedy jakąś nagrodę na festiwalu jazzowym w Newport — opowiada brat, Daryl. — W North Texas zapanowało wielkie ożywienie. Stan Kenton zaczął się kręcić po kampusie i szukać muzyków do swojego zespołu. Miasteczko było z niego naprawdę dumne. A Bonnie, która nigdy wcześniej nie słuchała jazzu, nagle zaczęła nosić czarne pończochy i czytać Kierkegaarda. W domu opowiadała albo o książkach, albo o muzyce. Dowiedziałem się, że oni >>dżemują<< i że jadą do Francji". „Siedzieliśmy wtedy w paryskim Deux Magots — mówi sak-sofonista, Paul Reisner. — I nagle weszła grupka Francuzów z ciężkim sprzętem na ramionach. Okazało się, że jeden z tych facetów to reżyser André Flambeaux. Rzucił Bonnie jedno spojrzenie, po czym ukląkł na kolano i odezwał się po angielsku z durnym francuskim akcentem: »Brigitte! Marylin! Afrodyto! Musisz zagrać w moim filmie>. Słodka ciemność miała uczynić z Bonnie symbol francuskiej Nowej Fali. Obok Jean Seberg, a później Jane Fondy. „Kolejka do kina wypełniała cały plac w Denton. Wszyscy strasznie chcieli zobaczyć te pierwsze dwa filmy — wspomina Mona Freeman. — Wiadomo, to było miasto Bonnie. Ale dopiero gdy usłyszeliśmy o billboardzie z Times Square, przyznaliśmy, że dziewczyna jest sławna. Później pojawiła się ta sensacyjna reklama Midnight Mink w »Vogue'u«". „Bonnie naprawdę ożywiła kampanię Midnight Mink — mówi Blair Sackwell, prezes Midnight Mink. — Od tego pierwszego zdjęcia zaczęła się też kariera fotografika Erika Arlingtona, niezależnie od tego, co twierdzi sam Erie. Kręciliśmy się jak szaleni po planie, próbując wybrać odpowiednie futro, zastanawiając się nad butami, co zrobić z jej włosami i tak dalej, aż nagle ktoś zauważył, że Bonnie zdejmuje wszystkie ciuchy i nakłada długie do kostek futro. Nie zapięła go, wisiało rozpięte do samego dołu. Nie było widać żadnych szczegółów anatomicznych,
a równocześnie każdy widział, że kobitka jest naga. W dodatku spytała: »Może zostawimy też gołe stopy?«" „Reklama pojawiła się dosłownie wszędzie — dodaje Mona Freeman. — Zupełna nowość: Bonnie bosa w białym futrze. Midnight Mink niesamowicie zyskał na popularności dzięki temu plakatowi". Dziesięć filmów nakręconych w pięć lat uczyniło ją osobą powszechnie znaną zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i Europie. „New York Times", „Variety", „Time", „Newsweek" — wszystkie pisma ją kochały. A po włoskim filmie Master Dolorosa, ugięli się nawet amerykańscy producenci. Hollywood nakręcił z Bonnie dwa wysokobudżetowe filmy katastroficzne z gwiazdorską obsadą. „Nigdy więcej", oświadczyła wtedy Bonnie i wróciła do Francji, gdzie zagrała w Miłości i smutku Flambeaux. Był to ostatni z jej „artystycznych" filmów, który dopuszczono do dystrybucji w USA. W 1976 roku Bonnie wraz z sześcioletnią córką Belindą przeprowadziła się do Hiszpanii. Kosztowny apartament w hotelu Palace opuszczała jedynie wtedy, gdy miała pojechać na plan kolejnych filmideł kręconych przez jej ówczesnego kochanka, reżysera Leonarda Galio. „Dlaczego kobieta musi wyjść za mąż, aby mieć dziecko? Wychowam Belindę na osobę tak samo niezależną jak ja sama", mawiała. Filmy Galio, nigdy oficjalnie nie pokazywane w Stanach Zjednoczonych, na kontynencie robiły furorę. W 1980 roku Bonnie trafiła do londyńskiego szpitala podczas kręcenia filmu telewizyjnego z amerykańskim gwiazdorem Alexem Clementine'em. „Nie była to próba samobójcza. Nie wiem, skąd wzięły się lego typu plotki. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Nigdy! Nie trzeba wierzyć w Boga, aby wierzyć w życie". Bonnie nakręciła jeszcze tuzin europejskich filmów z międzynarodową obsadą. Pracowała w Anglii, Hiszpanii, Włoszech,
Niemczech, nawet w Szwecji. Horrory, westerny, przygodowe filmy kostiumowe, kryminały. Grała rozmaite role, od uzbrojonej w strzelbę właścicielki saloonu po wampirzycę. „Niezależnie od tego, co powiecie o tych filmach — mówi specjalistka od reklamy United Theatricals, Liz Harper — Bonnie w każdym z nich była znakomita. I pamiętajcie, że nawet w najgorszych czasach dostawała dwieście do pięciuset tysięcy dolarów za film". „To było szaleństwo — wspomina Trish, najstarsza przyjaciółka Bonnie i jej długoletnia towarzyszka. — Pewnego razu odwiedziłyśmy ją, kiedy kręciła film w Wiedniu. Nie mogłyśmy pojąć fabuły filmu, nie wiedziałyśmy, czy Bonnie jest bohaterką pozytywną czy negatywną, kompletnie nie rozumiałyśmy, co się dzieje na planie. A jednak dziewczyna stale zarabiała duże pieniądze. Po prostu robiła to, co kazał jej reżyser". Po dwóch kolejnych tajemniczych hospitalizacjach, jednej w Wiedniu i jednee w Rzymie, Bonnie w końcu na dobre wycofała się na swoją prywatną „rajską wysepkę" — Saint Esprit — którą nabyła wiele lat wcześniej od pewnego bogatego greckiego armatora. „W ostatnich dwóch latach paparazzi zrobili mi na wybrzeżu Saint Esprit więcej zdjęć niż w całym moim dotychczasowym życiu. Budziłam się, wychodziłam na taras i moja fotka natychmiast trafiała do włoskiego brukowca". Była europejska agentka Bonnie, Marcella Guitron, poinformowała, że jej klientka nawet nie zerka już na scenariusze. „Nikt już nie pamiętał ambitnych filmów erotycznych, które niegdyś nakręciła z Flambeaux. Teraz w modzie było hard-porno. A wielcy europejscy reżyserzy, z którymi Bonnie niegdyś pracowała, przestali robić filmy. Może byłoby inaczej, gdyby zaczął jej szukać Polański, Fellini czy Bergman". „Do tego czasu pojawili się poważni reżyserzy amerykańscy — dorzuca nowojorski krytyk filmowy, Rudy Meyer. — Altman, Coppola, Scorsese, Spielberg i Lucas — to o nich było teraz głośno w świecie kina".
„Bonnie miała dość rozumu, by odejść we właściwym momencie — mówi aktor, z którym pracowała kiedyś w Hollywood. — Na Saint Esprit była tajemniczą osóbką, która zyskuje wartość rynkową. I wtedy w sklepach całego kraju zaczęły się pojawiać albumowe wydania o niej. Tworzyła się jej legenda. Bonnie oczywiście nie dostała za to ani centa, lecz pozostawała sławna, szczególnie wśród dzieciaków z college'ow. Zorganizowali nawet Festiwal Bonnie w New Haven, podobny w Berkeley i w jakimś małym kinie studyjnym w Los Angeles". Piętnastopokojowa willa na Saint Esprit trafiła w 1982 roku na strony magazynu „Architectural Digest". Dwa baseny, prywatna stajnia, kort tenisowy, jacht i dwie żaglówki. Przyjaciele z Teksasu regularnie przypływali na przyjęcia, kolacje, wieczorki. Jill Fleming i Trish Cody, stare przyjaciółki z Highland Park, mieszkały z Bonnie przez większą część 1981 roku. Jill Fleming: „Nigdy nie widziałyśmy czegoś podobnego. Nagle znalazłyśmy się w środku całego tego luksusu, a Bonnie była nadal tą samą teksańską dziewczyną, którą zawsze znałyśmy i kochałyśmy. Obsługiwała grilla, podawała piwo na tarasie i sprawiała, że wszyscy czuli się u niej jak u siebie w domu. Dobra zabawa oznaczała dla niej towarzystwo starych przyjaciół, oglądanie telewizji, ciekawą książkę". Teksański przyjaciel, Travis Buckner: „Nic nie mogło wyrwać Bonnie z tej wyspy. Po prostu jej nie opuszczała. Co tydzień Daryl wysyłał jej pudła z wideokasetami, książkami, czasopismami. Jill i Trish jeździły do Paryża i Rzymu po ubrania dla niej. Swoją firmą perfumeryjną zajmowała się tylko przez Daryla. Bonnie spędzała czas na tarasie i ruszała się z niego tylko do łazienki lub do łóżka". Trish Cody: „Była towarem, którym Daryl obracał. Obojętnie ile Bonnie
dostała za film, połowa pieniędzy szła do Daryla, który inwestował każdego dolara w teksańską ziemię. Bonnie wysłała do domu nawet połowę otrzymanych czeków. To właśnie Daryl wykazał się przezornością i w latach sześćdziesiątych kupił dom w Beverly Hills, jeszcze zanim niesamowicie skoczyły ceny tamtejszych nieruchomości. Bonnie nie chciała mieć domu w Kalifornii. Daryl również w nim nie mieszkał, lecz przez te wszystkie lata wynajmował ów dom ludziom z filmu, którzy dzięki jego sugestiom zapłacili za nowy basen, nowy dywan, widoczek na ścianę i inne obrazy... Gdy Bonnie w końcu przyjechała do tego domu, był wspaniale wyposażony". Jill Fleming: „To oczywiście Daryl uparł się na ten słynny plakat Bonnie z dalmatyńczykami. Ericowi Arlingtonowi nigdy nie udało się skłonić jej do pozowania, o ile nie wpłynął na nią brat. Każdy musiał »przejść« przez Daryla". Eric Arlington, fotografik: „Nie myślałem o niej od starych czasów i Midnight Mink. Absolutnie nie miałem pojęcia, czego się po niej spodziewać. Leżała na tarasie i była taka śliczna. Otaczały ją te wspaniałe cętkowane psy. »Panie Arlington — powiedziała. — Będę panu pozować, jeśli nie muszę się stąd ruszać«. Odparłem: »Po prostu zrzuć te szatki, ma cherie, dokładnie tak, jak to zrobiłaś ostatnim razem. A psy niech do ciebie podejdą«". Trish Cody: „Bonnie naprawdę kochała te psy. Nie uważała za nienaturalne, że w trakcie zabawy wręcz turlały się po niej z radości. Nie przyszło jej do głowy, że ktoś uzna to za perwersję". Daryl: „Dzieciaki szkolne uwielbiały ten plakat".
Eric Arlington: „Bonnie jest najwspanialszą naturalną ekshibicjonistką, jaką kiedykolwiek fotografowałem. Kocha kamerę i całkowicie jej ufa. Położyła się wraz ze zwierzętami, głaskała je i cicho im nuciła, a one dosłownie po niej łaziły. Nie używaliśmy żadnych podstępów. Nie musiałem jej nawet prosić, by uczesała włosy". Hollywoodzka felietonistka, Lauren Dalton: „Nazywali ją ciemnowłosą Marilyn Monroe i nie było to dobre określenie, Bonnie bowiem nigdy w filmach nie grała głupich kobietek, które są nieświadome swej władzy nad mężczyznami. Przeciwnie, doskonale znała swoją potęgę i z rozmysłem jej używała. Z aktorek najbardziej podziwiała Ritę Hayworth i na niej się wzorowała. Nigdy nie przypominała smutnej Marilyn". Nowojorski krytyk Samuel Davenport: „Kiedy w latach sześćdziesiątych na Time Square pojawił się ten skandaliczny billboard, Bonnie przyznała się, że udzieliła zgody na jego rozpowszechnianie. Nie udawała niczego, jak inne boginie seksu w owych czasach. Kiedy kręcono La Joyeuse, właśnie Bonnie pozwoliła fotografom z »Playboya« wejść na plan. Nawet André Flambeaux był zaszokowany, a Bonnie odparła: »Potrzebujemy reklamy, nieprawdaż?«" Brat Bonnie, Daryl: „Teksas zawsze kochał Bonnie. Sądzę, że ludzie naśmiewali się z Jane Mansfield. Irytowała i drażniła ich prymitywnym wyuzdaniem. A moją siostrę bezwzględnie adorowali". Trish: „Oświadczyła oczywiście, że nigdy nie wróci do Hollywood. Powinniście widzieć scenariusze, które dostawał stamtąd jej agent. Co jaki ś czas wraz z Jill brałyśmy ich plik z Paryża i przywoziłyśmy na Saint Esprit. Głównie gwiazdorskie filmy kata-
stroficzne albo scenariusze samolotowych historyjek w stylu tekstów Arthura Haileya. Wyglądałaby w nich jak idiotka". Daryl: „W Hollywood tak naprawdę nikt nigdy nie wiedział, jak wykorzystać talent Bonnie. Bali się jej... jak to się mówi... jej kobiecego uroku. W hollywoodzkich filmach przypominała dużą lalkę". Joe Klain, reporter z Houston: „Bonnie przyjechała do Cannes tylko dla Susan Jeremiah. Oczywiście, młodzi filmowcy stale zabiegali o jej wsparcie finansowe, a Susan była kobietą w dodatku pochodziła z Houston w Teksasie i jej film kojarzył się ze starymi obrazami nowej fali, które Bonnie uwielbiała. Zero scenariusza, niewiele akcji. Prawie żadnych świateł. Kręcony z ręki. Tysiąc dzieciaków tego próbowało, ale Susan Jeremiah wiedziała, co robi. Zawsze wiedziała". Reżyserka Susan Jeremiah, fragment wywiadu z Cannes: „Kiedy przyjechałam na Saint Esprit, oczekiwałam, że w ciągu godziny Bonnie wyrzuci mnie z wyspy. Nakręciliśmy połowę Wyniku końcowego na Mykonos, toteż byliśmy spłukani i nikt nam nie chciał dać ani centa. Widziałam oczywiście francuskie filmy Bonnie, wiedziałam, że jest prawdziwą artystką. Miałam nadzieję, że zrozumie, co próbujemy zrobić". Filmowiec, Barry Flint, fragment wywiadu z Cannes: „No cóż, przez pięć dni byliśmy jej gośćmi. Jedliśmy i piliśmy wszystko, na co tylko mieliśmy ochotę, pływaliśmy w morzu i w basenie. A ta cudowna Teksanka prawie przez cały czas siedziała w fotelu, piła jedno piwo za drugim, czytała książkę i mówiła wszystkim, że mają robić, co im się żywnie podoba. Ekipa szalała z radości. Później Bonnie zgodziła się dać nam pieniądze na dokończenie filmu. I mogliśmy kręcić na jej wysepce.
»Połowę kolorowego filmu zniszczył nam upał Mykanos« — powiedziałem jej. »Och, mam pieniądze — odparła. — Kupcie kolejne rolki filmu i tym razem trzymajcie go w zimnie«". Osoby, które widziały Wynik końcowy w Cannes twierdzą że Belinda gra w tym filmie równie dobrze jak jej matka, Bonnie. Przynajmniej przez dobę po pokazie mówiono na festiwalu tylko 0 Susan Jeremiah i Belindzie. Producent z Houston, Barry Fields (nie jest już związany ani z Susan Jeremiah, ani z przemysłem filmowym): „No cóż, kiedy kręciliśmy film, przede wszystkim nie wiedzieliśmy, że Belinda ma dopiero czternaście lat. Była na wyspie, wydawała się wprost oszałamiająca i Susan chciała ją zatrudnić. Ale ludzie, którzy nazywają ten film dziecięcym porno, po prostu go nie widzieli. Dostaliśmy w Cannes owację na stojąco". Wynik końcowy do tej pory nie został pokazany w Ameryce... i może nigdy nie będzie. Jeden z szefów United Theatricals, Joe Holtzer: „Legenda tego filmu absolutnie przerosła samo dzieło. Susan Jeremiah jest utalentowana i sądzę, że możemy się po niej spodziewać dzieł lepszych i wspanialszych, a zwłaszcza odpowiedniejszych dla amerykańskiego rynku. Susan zrobi dla nas wkrótce wspaniały film telewizyjny. Bonnie, wypowiedź z Beverly Hills: „Pragnę jedynie, aby Belinda miała normalne dzieciństwo, chodziła do szkoły. Chcę ją osłonić przed jaskrawymi światłami fleszy i szaleństwem Hollywood. Ma przed sobą całe życie. Jeśli naprawdę zechce zostać aktorką zostanie nią".
Jeden z szefów United Theatricals, Joe Holtzer: „Ponowne odkrycie Bonnie bardzo nas podekscytowało. Kiedy na festiwalu pojawiła się plotka, że Bonnie jest w Carltonie, wszyscy chcieli ją zobaczyć". Bonnie, wypowiedź z Beverly Hills: „Oczywiście, że się tego nie spodziewałam. Już kiedyś spotkałam Marty'ego Moreschiego. Przyjechał na Saint Esprit, aby mnie namówić do małej rólki w jakimś amerykańskim filmie. Wtedy nawet nie słyszałam o Szampańskim locie. Marty powiedział mi, że wiele znanych gwiazd filmowych gra w wieczornych operach mydlanych. Joan Collins zasłynęła jako Alexis w Dynastii, Jane Wyman zagrała w Falcon Crest. Lana Turner, Mel Ferrer, Rock Hudson, Ali McGraw... wszyscy wrócili do show-biznesu". Marty Moreschi: (wysoki, ciemnowłosy, twardziel, lecz przystojny; mówi z ciężkim nowojorskim akcentem) „Zadzwoniłem do studia i powiedziałem: „Nie ma mowy, żebyście zmuszali Bonnie do udziału w zdjęciach próbnych. Nawet mi o tym nie wspominajcie. Zapewniam was, że nie ma potrzeby! Bonnie to Bonnie. Tak czy owak, zagra w Szampańskim locie. Zresztą, gdy zobaczyli ją wysiadającą z samolotu na lotnisku LAX w Los Angeles, wiedzieli, o czym mówiłem". Reżyser Leonardo Galio: „Wszystkie pogłoski na temat alkoholu i prochów to niestety smutna prawda. Po co je dementować? Wielkie aktorki często bywają trudne, a Bonnie była dotknięta wielkością. Musi na przykład stale mieć swoje amerykańskie piwko... Ale to także profesjonalistka, więc koktajle popija jedynie po pracy. I jest artystką. Niemniej jednak rzeczywiście próbowała odebrać sobie życie. Nie jeden raz stałem między tą piękną kobietą i aniołem śmierci".
Daryl: „Moja siostra nigdy nie zawaliła żadnego filmu. Spytajcie każdego, kto z nią pracował. Zawsze była na czas, zawsze znała rolę. Pomagała młodym aktorkom, uspokajała zdenerwowane. Czasem pokazywała im różne sposoby i techniki, dzięki którym łatwiej mogły osiągnąć wyznaczony cel. Na planie każdego filmu największą sympatią obdarzała dzieci i inne kobiety z ekipy. Zawsze miała fryzjera, asystentkę i kosmetyczkę, z którymi w przyczepie po pracy chętnie wypijała szklaneczkę wina albo kufelek piwa. Jill Fleming: „Wtedy w Rzymie Bonnie zachorowała na poważne zapalenie płuc. O mało nie umarła. Gdy tylko się o tym dowiedziałam, oświadczyłam Trish, że lecimy do niej następnym samolotem. Zamierzałyśmy się nią zaopiekować. To cała prawda. Inne informacje wymyślili dziennikarze w poszukiwaniu sensacji na pierwszą stronę". Specjalistka od reklamy United Theatricals, Liz Harper: „Opowiem dokładnie, co się zdarzyło. Zdecydowaliśmy, że zrobimy badania rynku i dowiemy się, jak wiele osób naprawdę pamięta Bonnie z lat sześćdziesiątych. W końcu Szampański lot miał być naszym głównym serialem w nadchodzącym sezonie, a Bonnie nie zagrała w żadnym ważniejszym filmie od ponad dziesięciu lat. Wysłaliśmy zatem w teren ankieterów. Mieli zatrzymywać dzieci w centrach handlowych i rozmawiać z kobietami przed supermarketami. Organizowaliśmy też w studio testowe pokazy fragmentów starych filmów. Początkowo nie mogliśmy uwierzyć w rezultaty. Okazało się bowiem, że dosłownie wszyscy znają Bonnie! Jeżeli nie widzieli jej dawnych filmów powtarzanych w telewizji późnym wieczorem, znali przynajmniej reklamę perfum Saint Esprit albo plakat Arlingtona z dalmatyńczykami. Niedawno firma Midnight Mink wydała książkę o swoich słynnych modelkach. Na okładce jest Bonnie".
Trish Cody: „Daryl miał niesamowite wyczucie biznesu. Przewidział, że te reklamy zadziałają. Bonnie musiała mieć na nosie swoje słynne okulary, to był jej znak rozpoznawczy. Przez ostatnie trzy lata te reklamy znalazły się w każdym zakątku kraju. Każdy plakat filmowy Arlingtona miał w dolnym prawym rogu napis: »Bonnie«. W innych reklamówkach podpisywała się w ten sam sposób. To Daryl rozsławił ją wśród nowego pokolenia Amerykanów. Daryl: „Plakaty Arlingtona można znaleźć w każdym sklepie niemal we wszystkich centrach handlowych w kraju. Są bardzo gustowne. I bardzo artystyczne. Ma się rozumieć, że teraz stary plakat Midnight Mink jest tam także". Jill Fleming: „Bonnie doskonale wiedziała, co robi, gdy kazała nazwać perfumy Saint Esprit, na cześć swojej wyspy. Jej dom natychmiast pojawił się w »House Beautiful«, potem w »Architectural Digest«, wreszcie w magazynie »People«. To była święta trójca: Bonnie, perfumy, wyspa. Potem tekst o niej pojawił się w »Vanity Fair« i w »Harper's Bazaarze«, w końcu długi feministyczny kawałek w »Redbooku« o jej »emeryturze«. Straciłem rachubę, ilu reporterów europejskich czasopism przewinęło się przez wyspę. Stale ktoś pytał: »Możemy przełożyć tę poduszkę tutaj?« albo: »Możemy tylko wygładzić tę małą zmarszczkę?« Bonnie jedynie siedziała, piła piwo, czytała książki i oglądała telewizję, a całe Saint Esprit zmieniło się w puder, tonik kosmetyczny i mydło do kąpieli. Wróciła do Stanów bardziej znana niż kiedykolwiek w swojej karierze". Trish Cody (która obecnie nieźle sobie radzi w interesie odzieżowym w Dallas, stan Teksas): „Bonnie i Marty Moreschi to idealna para. To Bonnie zapewniła Szampańskiemu lotowi rewelacyjną oglądalność".
Anonimowy sąsiad Bonnie i Marty' ego z Beverly Hills: „Jeśli kobieta poślubia dziesięć lat młodszego od siebie mężczyznę, czemu nie ma wybrać przystojnego włoskiego buca, który wychował się na nowojorskiej ulicy, szczególnie gdy ów buc jest na dodatek szychą w telewizji. Jedyną rzeczą na której Marty znał się lepiej niż na czasie antenowym, było bajerowanie kobiet". Dziennikarka plotkarskiego czasopisma, Magda Elliott: „Marty'emu naprawdę nie sposób się oprzeć. Gdybyś poprosił lirmę Central Casting o znalezienie do filmu gangstera ze złotym sercem, Moreschi byłby ideałem do tej roli. Tylko z własnego wyboru znalazł się po drugiej stronie kamery". Jill Fleming (w biznesie z Trish Cody): „Spytałam ją: Dlaczego nie masz się ubrać jak panna młoda?! To twój pierwszy ślub, prawda? Jeśli chcesz, ubierz się na biało". Hollywoodzka dziennikarka, Lauren Dalton: „Bonnie spędziła trzy tygodnie w Golden Door. Dieta, ćwiczenia, masaże, inne zabiegi, sami wiecie... A później, kiedy wraz z Martym wysiadła z samolotu na LAX, wyglądała porażająco". Marty Moreschi: „Zakochałem się w niej w chwili, gdy ją zobaczyłem. Gdybym nie zdołał jej namówić do współpracy w Cannes, na pewno udałoby się to komuś innemu. Wszystkie młode gwiazdki stawały na głowach, aby przyciągnąć powszechną uwagę, ale błyszczała tylko jedna — supergwiazda Bonnie". Trish Cody: „To było prawdziwie hollywoodzkie wesele. I wszyscy wiedzieli, że Marty zaopiekuje się Bonnie, że uratuje ją przed rekinami show-biznesu. Marty i Bonnie rozpoczęli Szampański lot".
Blair Sackwell, prezes Midnight Mink: „Byliśmy, rzecz jasna, rozczarowani, że nie możemy jej skłonić do zrobienia drugiej reklamy Midnight Mink. A mieliśmy wspaniały pomysł w związku ze ślubem. Chcieliśmy zadbać o wszystko. Osobiście uważam, że Moreschi popełnił błąd, odmawiając mi. Jest teraz osobistym menedżerem Bonnie, chociaż chyba nigdy nie miał mc przeciwko temu, że Bonnie i ja jesteśmy przyjaciółmi. Odwiedzałem ją stale na Saint Esprit, zanim w jej życiu zjawił się Marty. Hollywoodzka dziennikarka, Lauren Dalton: „Blairowi Sackwellowi zdawało się, że może mieć Bonnie po starej cenie, czyli jedynie za białe norki. Chciał, żeby je nałożyła na ślub. Ale teraz wszyscy o nią zabiegają. Czego czasami starzy przyjaciele po prostu nie potrafią zrozumieć". Marty Moreschi: „Moim zadaniem jest ochrona Bonnie. Tę kobietę ludzie oblegają ze wszystkich stron. Do tego jeszcze Szampański lot wypuścił własną linię produktów. Poza tym, bierzemy udział w kampanii perfum Saint Esprit, toteż prywatność Bonnie jest w tym momencie niezwykle cenna". Blair Sackwell, prezes Midnight Mink: „Jeśli serial splajtuje, a wraz z nim oni wszyscy, Bonnie zadzwoni do mnie, możecie być tego pewni. Nikogo nigdy nie musiałem dwukrotnie prosić, aby pracował dla Midnight Mink". Jill: „Marty jest jej naturalnym aniołem stróżem. Należy do tych facetów, którzy myślą absolutnie o wszystkim". Trish: „Pojechałyśmy do domu do Dallas, przekonane, że Marty wszystkiego dopilnuje. Po raz pierwszy usatysfakcjonowany był nawet Daryl".
Jill: „Dotąd, mężczyźni jej życia zawsze kojarzyli się z kłopotami. Marty zaś to ojciec, brat i kochanek w jednym. Jest tego rodzaju mężem, który do końca życia pozostanie najlepszym przyjacielem". Trish: „Ach, pobyt na Saint Esprit był jak wizyta w raju". Chociaż United Theatricals nie potwierdziło tej kwoty, podobno Bonnie dostaje siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów tygodniowo za rolę Bonnie Sinclair, gwiazdy filmowej, która powróciła do domu z Europy, aby przejąć linię lotniczą „Szampański lot". „Powrót nie zmienił jej ani trochę — mówi anonimowa przyjaciółka aktorki. — Bonnie jest wciąż tą samą słodką dziewczyną / Dallas, jaką zawsze była. A Marty i ona są naprawdę w sobie zakochani. Dla Bonnie rozpoczęło się drugie życie". Daryl: „Dziękuję Bogu, że nie obsadzili jej w roli paskudnej zołzy w typie Alexis z Dynastii albo J. R. z Dallas. Moja siostra nigdy by tego nie zagrała. Uważam, że scenarzysta genialnie wymyślił dla niej postać, nazwiskiem Bonnie Sinclair. Dzięki jego pomysłowości można przypomnieć w serialu fragmenty starych filmów Bonnie". Liz Harper: „Noc, podczas której Bonnie postrzeliła Marty'ego, przypomina tragiczne pomyłki ze starych melodramatów. Kobieta przyzwyczajona do życia na własnej wysepce nagle znajduje się całkiem sama w wielkim domu w Beverly Hills. Marty miał przebywa ć w Nowym Jorku... 1 có ż, ni z tego, ni z owego wchodzi jakiś facet, a Bonnie nie ma czasu, by sięgnąć po okulary".
Trish: „Bonnie zupełnie nic nie widziała bez okularów". Marty Moreschi: „Redagowałam scenariusze dla niej, powtarzałem z nią teksty, dobierałem dla niej garderobę. Kupiłem jej nawet ten cholerny pistolet, który trzymała na stoliku przy łóżku. Dzięki temu miała się czuć bezpieczna w dużej, złej, pełnej kryminalistów Ameryce. Nie pomyślałem jednakże, by do niej zadzwonić tamtej nocy przed przyjściem do domu". Policja znalazła się w domu w ciągu pięciu minut. Bonnie szlochała: „Marty, Marty, Marty". „Chyba anioł czuwał nad tą parą — mówi asystent producenta Szampańskiego lotu, Matt Rubin. — Pięć kul i żadna nie zrobiła Marty'emu większej krzywdy". Plotka głosi, że Marty powiedział: „Nie wsiądę do ambulansu, jeśli moja żona nie będzie mogła ze mną pojechać". Jeszcze w tym samym tygodniu Marty i Bonnie wydali wielkie przyjęcie. „Był kawior z bieługi i Dom Perignon — wspomina Matt Rubin. — Marty nadal miał prawe ramię na temblaku". Bonnie jest oczywiście otwarta na propozycje zagrania w filmach fabularnych. Dlaczego nie? „Poprzez Bonnie Sinclair odkryłam dla siebie całkowicie nowy wymiar. Ona jest mną, a równocześnie mną nie jest. Może robić rzeczy, do których zrobienia nigdy nie wydawałam się zdolna". Bardzo prawdopodobne, że Bonnie zagra główną rolę w nowym miniserialu pod tytułem Strzeżcie się Moskwy.
„O wszystkim decyduje Marty — mówi Bonnie. — Jeśli stwierdzi, że powinnam zagrać, zrobię to". „Bonnie jest wieczna, jest czaruj ąca, jest doskonała — stwierdza Alex Clementine, który ostatnio zagrał rolę dawnego kochanka Bonnie Sinclair w kilku odcinkach Szampańskiego lotu. - To bogini". KONIEC KSIĄŻKI „National Enquirer" napisał, że Bonnie nie zje ani kęsa, nie zapali i nie wypije ani łyka, co wcześniej nie zostanie zatwierdzone przez jej męża, Marty'ego. „Włosi to nie żadni macho, lecz anioły stróże", oświadczyła Bonnie. Projektanci strojów Bonnie dyskutują z Martym na temat koloru, kroju, materiału... Bonnie nigdy nie schodzi Marty'emu z pola widzenia. W książce nie znalazłem żadnych wzmianek o Belindzie (wyjąwszy te związane z Wynikiem końcowym) ani o szkole, do której jakoby chodziła. Dziewczyna najwyraźniej nie była ważnym graczem w tym paskudnym dramacie. Czyżby nikt nawet nie zauważył, kiedy opuściła scenę? 22 Przez długi czas leżałem na łóżku i rozmyślałem. Sporo rzeczy si ę dowiedziałem, jednak najważniejsze kwestie wciąż pozostawały nie rozstrzygnięte. Najgorsze, że jedno pytanie rodziło drugie, a ja byłem bardziej skołowany niż wtedy, gdy nie wiedziałem o Belindzie nic. I znacznie bardziej bałem się teraz o nią i o siebie. Jeśli miałem ocalić nasz związek, jeśli miałem podjąć decy-
zję, o której wspomniała, musiałem znać wszystkie fakty i zrozumieć je. Nie mogłem teraz pójść do domu i żyć dalej, jakby nic się nie stało. Nie mogłem po prostu jej przytulić i udawać, że nie obchodzi mnie powód, dla którego porzuciła Beverly Hills i pewnikiem lukratywny kontrakt z United Theatricals. A szwajcarska szkoła na pewno była jedynie przykrywką. Musiałem dowiedzieć się więcej. Podniosłem słuchawkę, zadzwoniłem do Dana Franklina w Beverly Wilshire i zostawiłem mu swój numer w hotelu Saint Francis. Zamyśliłem się na kilka minut i zadałem sobie pytanie, czy potrafię kłamać przez telefon. Uznałem, że łatwiej się kłamie przez telefon niż w żywe oczy i że warto spróbować. Zadzwoniłem więc do nowojorskiego wydawcy biografii Bonnie. Podałem się za agenta z San Francisco nazwiskiem Alex Flint, który chce zatrudnić autorkę książki o Bonnie do napisania biografii pewnej sławnej osobistości z Zachodniego Wybrzeża. Strawiłem dobry kwadrans, lecz w końcu dostałem numer autorki w Nowym Jorku i natychmiast go wykręciłem. Jak do tej pory, szło mi doskonale. — Ach, tak, biografia Bonnie. Marnie wyszła. Potrafię pisać dużo lepsze teksty, pracowałam dla „Vanity Fair", „Vogue'a" i „Rolling Stone". — Och, przesadna skromność, książka wcale nie jest taka zła. Dostrzegłem w niej tylko jedną poważną lukę faktograficzną, a mianowicie brak informacji na temat córki Bonnie, Belindy. Co się właściwie stało z tą małą? Nie kręci już filmów, prawda? — Ci ludzie mieli fioła na punkcie ochrony tego dziecka. Nie dopuszczali mnie do bogini, póki nie zadeklarowałam, że zbagatelizuję postać dziewczynki i nie umieszczę ani jednego fotosu z Wyniku końcowego. — Mówi pani o United Theatricals? — Tak, a także o samej sławnej mamie, która... tak przy okazji... jest non stop naćpana. W każdym razie podczas na-
szych spotkań zawsze była półprzytomna. Cud, że jeszcze nie wpadła do własnego basenu i się nie utopiła. — A zatem, nawet pani nie widziała jej córki. — Nie, powiedziano mi tylko, że uczy się w zamkniętej szkole w Europie. Powinien pan jednak zobaczyć materiał o tej małej, który wycięłam z książki. — Tak? Jakiego rodzaju? — Stosy informacji zaczerpniętych z europejskich gazet. Widział pan kiedyś reklamę szamponu, którą nakręciła ze swoim ojcem, gdy miała osiem lat? Oboje nadzy w przybrzeżnych falach na Mykonos. Dość pikantny kawałek. O jej ojcu niestety też nie mogłam wspominać w biografii... Tak, jej ojciec... A jako trzynastolatka w Paryżu podczas świąt Bożego Narodzenia nasza słodka Belinda przeżyła dwutygodniowy romans z jakimś arabskim księciem. Fotografowie ścigali ich po całym mieście. Chociaż najciekawsze rzeczy mogłabym powiedzieć o tej małej w kontekście Bonnie. To Belinda wielokrotnie i w różnych miastach Europy odstawiała matkę na pogotowie, ilekroć ta przedawkowała. W wieku dziewięciu lat wybroniła matkę przed aresztowaniem za narkotyki. A ostatniego lata na Saint Esprit Bonnie próbowała zjechać autem z urwiska i roztrzaskać je obie, gdyż Belinda siedziała obok... — Co za matka! — Otóż to. Belinda skręciła kierownicę samochodu i wjechała w bok wzgórza. Całe zdarzenie widziała grupka turystów, którym pozwolono zwiedzić tamtejsze ruiny. Bonnie wysiadła z auta, podbiegła do balustrady, próbowała skoczyć i krzyczała na dziecko: „Dlaczego mnie powstrzymałaś?". Przewodnik grupy złapał ją w końcu i odciągnął od krawędzi. Informacje o zdarzeniu trafi ły do włoskich gazet. Od tamtej pory żaden turysta nie otrzymał zgody na zobaczenie greckich ruin na Saint Esprit. — Nic dziwnego, że chciano tę sprawę zatuszować. — No tak, bardzo się wysilili, aby ukręci ć łeb plotkom. Ale może nie powinnam panu tego wszystkiego mówić. W końcu w nagrodę spędziłam pięć minut z zombie. Podczas rozmowy
Bonnie odczytywała wszystkie odpowiedzi z kartki. Wściekłam się. — Kiedy odstawili dziecko do Szwajcarii? — Nie mam pojęcia. Ale wróćmy do pana oferty... Kto jest pańskim klientem? — No tak, słusznie, wróćmy. Chodzi o Frankiego Davisa, tresera zwierząt z epoki kina niemego, który aż się pali, by opowiedzieć swoją historię, historię prawdziwie słodką i nostalgiczną. Jest gotów dać pięćset dolarów zaliczki za napisanie i jeden procent od zysków... — Eee, chyba pan żartuje. Oddzwonię. Odłożyła słuchawkę. Kłamstwo okazało się łatwiejsze, niż sobie wyobrażałem. Zadzwoniłem natychmiast do Williama Morrisa w Los Angeles i spytałem, czy któryś z ich agentów reprezentuje Belindę, córkę Bonnie. Zasugerowali mi telefon do Creative Artists Agency, co natychmiast uczyniłem. Powiedziałem, że chcę obsadzić Belindę w kinowym filmie kręconym w Nowym Jorku o dość sporym budżecie. Dodałem, że sponsor jest Europejczykiem, co uznałem za ważny argument. Asystent agenta Bonnie odparł, żebym sobie wybił z głowy ten pomysł, gdyż Belinda przebywa w szkole w Szwajcarii. — Ależ omawiałem z dziewczyną tę propozycję w Cannes! — zawołałem. — Kiedy zdecydowała się wrócić do szkoły? — W zeszłym roku w listopadzie. Bardzo mi przykro, ale Belinda nie zamierza kontynuować kariery aktorki. — Muszę się z nią skontaktować... — Przykro mi. Odgłos rzucanej słuchawki. Ponownie przewertowałem biografię w poszukiwaniu potrzebnej informacji. Tak, Bonnie strzelała do Marty'ego 5 listopada ubiegłego roku. Między dwoma wydarzeniami, które zdarzyły się w listopadzie — strzelaniną i zniknięciem Belindy — na pewno istniał związek. Po prostu nie mogło być inaczej. Ponownie usiłowałem uchwycić Dana. Bez powodzenia. Zadzwoniłem do Alexa Clementine'a do hotelu Clift. Linia była zajęta. Zostawiłem wiadomość w recepcji.
Zjadłem lekkie śniadanie, chociaż właściwie nie byłem głodny, jeszcze raz zadzwoniłem do Alexa. Numer nadal był zajęty. Wymeldowałem się z hotelu. W holu sklepy były już otwarte. Słońce oświetlało dachy zaparkowanych przed frontowymi drzwiami samochodów. Wróciłem do stoisk z gazetami i książkami; dostrzegłem kilka innych pozycji na temat Bonnie. Te same stare śmieci i ani słowa o Belindzie. Wyszedłem i pochodziłem po Union Square. W oknie Saksa zauważyłem wspaniałą białą suknię koktajlową — długi do ziemi biały jedwab zdobiony srebrem, proste rękawy aż do nadgarstków, obcisła od pasa w dół. Pomyślałem, że tego rodzaju suknie zakładają młode gwiazdy podczas festiwalu w Cannes. Pasowała do atmosfery Carltonu, szampana w błyszczących srebrnych wiaderkach, kryształowych kieliszków, apartamentów zastawionych różowymi i żółtymi różami... Czułem się wprost parszywie. Pusty w środku. Wszystko zniszczyłem. Mimo że nie rozumiałem jej postępowania, zdradziłem ją. Wszystko przepadło. W końcu Belinda nigdy mnie nie okłamała. Ale czy fakt ten miał teraz jakieś znaczenie? Sekret dziewczyny był zbyt wielki, zbyt straszny. Miała prawo zataić swoją przeszłość. Nie powinienem się na nią gniewać. A jednak się gniewałem. Bezwiednie wszedłem do Saksa i kupiłem jej tę białą suknię. Jakbym chciał za jej pomocą odzyskać względy Belindy. Gdy ekspedientka pakowała suknię do wyłożonego drogim pergaminem pudełka, odniosłem wrażenie, że zdusza jaskrawe światło. Opuściłem sklep. Była dopiero jedenasta trzydzieści. Clift
znajdował się niecałe pięć przecznic stąd. Przywołałem taksówkę, pojechałem do hotelu, wjechałem windą i ruszyłem do pokoju Alexa. Otworzył mi drzwi całkowicie ubrany. Miał nawet na głowie staroświecki kapelusz z szarego filcu, a na ramionach lekki gabardynowy prochowiec od Burberry'ego. — A jesteś, łobuziaku — zagaił. — Próbowałem się z tobą skontaktować przez cały ranek. Gdy się dodzwoniłem do Saint Francis, akurat się wymeldowałeś. Co tam właściwie robiłeś? Dwaj gońcy hotelowi pakowali w sypialni jego rzeczy. A jeden z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek widziałem, leżał na tapczanie w jedwabnej pidżamie i czytał czasopismo z Sylvestrem Stallone'em na okładce. — Słuchaj, wiem, że jesteś na mnie wściekły za moją tajemniczość ubiegłej nocy — odparłem. (Przystojniak nawet nie podniósł wzroku.) — Gdzie moglibyśmy pogadać? — Nie byłeś też zbytnio zabawny — mruknął Alex. — Zejdź ze mną na dół, zjemy lekki lunch. Ja również chcę z tobą porozmawiać. Zamknął drzwi i skierowaliśmy się ku windom. — Aleksie, muszę coś wiedzieć, a ty powinieneś zapomnieć, że w ogóle spytałem... — Mój Boże, nadal zgrywasz Raymonda Chandlera — powiedział. (Winda była pusta.) — Okej, o co chodzi? — O Belindę — odrzekłem. — Tak brzmi imię córki Bonnie... — Wiem, wiem. Złapałem dziś rano w Nowym Jorku Geo-rge'a Gallaghera, chociaż nie on mi je podał... Gdy drzwi windy się otworzyły, wziął mnie pod ramię i poprowadził przez korytarz. Widziałem, że ludzie na niego patrzą i czułem, że go rozpoznają. A może podziwiali jedynie romantyczny filcowy kapelusz i różowy kaszmirowy szal otaczający jego szyję. Alex zawsze i wszędzie przyciągał uwagę. Każdy mijany goniec czy recepcjonista kiwał mu głową bądź posyłał szybki, pełen szacunku uśmiech. Redwood Room był zacieniony i kuszący jak zawsze. Lubiłem tutejsze filary z ciemnego drewna i małe, rozstawione po sali stoliki, na których ustawiono lampki z przytłumionym światłem.
Stolik czekał na Alexa. Kelner natychmiast nalał kawę do filiżanek. Gdy mój przyjaciel spojrzał na mnie, jego promienna twarz niemal się jarzyła w półmroku. — Co powiedział o niej George Gallagher? — spytałem po odejściu kelnera. — Proszę, powtórz mi każde jego słowo. — Nic takiego. Ale powiem ci coś dziwnego, Jeremy, może nawet nieco szokującego... No chyba że nasz mały G.G. jest stuknięty. — Co takiego? Clementine wypił łyk kawy, po czym podjął: — Cóż, wiesz, powiedziałem mu, że jadłem kolację z przyjacielem i usiłowaliśmy sobie przypomnieć imię jego córki, że gawędziliśmy o pięknych ludziach i takie tam... ble, ble... Zdradziłem mu, że stale o tym myślę i poprosiłem, żeby po prostu mi podał jej imię, sam rozumiesz... Wtedy George Gallagher mnie spytał, kim jest ów przyjaciel. Odparłem wymijająco, że to mój stary druh i pisarz, który tworzy książki dla dzieci. A on mnie rzeczowo zapytał: „Czy to Jeremy Walker?" Tylko tyle. Zaniemówiłem. — Słuchasz mnie, mój drogi? — Tak, wezmę drinka, dobrze? Dał znak kelnerowi. — Krwawą Mary — zamówiłem. — I co dalej? — Spytałem oczywiście, jak zgadł, że chodzi o Jeremy'ego Walkera, a on mi odparł: „Nie słyszałem o żadnym innym autorze książek dla dzieci, który mieszka w San Francisco". Ekstra, tylko że... Zgadnij, co, staruszku? Wcale mu nie powiedziałem, że dzwonię z San Francisco. Jestem tego stuprocentowo pewien. Ponownie zaniemówiłem. — Pamiętam, że powiedziałem tylko: „Mówi Clementine" i starałem się przemawiać absolutnie obojętnym tonem. Szcze-
golnie że od lat głupio się durzę w tym przystojniaku. Tak czy owak, odpowiedział mi, że córka ma na imię Rumpelstilskin, i zaczął się śmiać. Trzeba go znać, by to zrozumieć. George Gallagher to jeden z tych chłopaczków, którzy nigdy nie dorastają. Jest obecnie kochankiem Olliego Boona, wiesz, tego reżysera z Broadwayu. On i Boon, no cóż, są niczym istne anioły albo coś w tym rodzaju... Chcę przez to powiedzieć, że obaj mają łagodne usposobienie i złote serca. Hojni, przemili ludzie, w których nie znajdziesz cienia podłości czy złośliwości. Tak czy inaczej, George Gallagher śmieje się słodko, a ja przerywam mu i mówię: „Daj spokój, G.G., bądź ze mną szczery". Wtedy on stwierdza, że bardzo mu przykro, ale już musi zakończyć naszą rozmowę i że kocha mnie, uwielbia oraz podziwia moją ostatnią rolę w Szampańskim locie. „I niech szlag trafi Bonnie!", dodaje, po czym odkłada słuchawkę. Milczałem wstrząśnięty. Kelner przyniós ł Krwawą Mary. Wypiłem i nagle w oczach stanęły mi łzy. — Sprawa jest naprawdę niesamowita, synu. Szczerze mówiąc, trochę się wkurzyłem. Chciałem przecież tylko poznać jej imię! Więc zadzwoniłem do mojego agenta w CAA i pytam, co mam zrobić, aby się dowiedzieć. — Noo i? — Wiesz, CAA reprezentuje również Bonnie. Agent powiedział, że Belinda. Że córka Bonnie ma na imię Belinda! Wiedział natychmiast. I że dziewczyna uczy się w szwajcarskiej szkole od listopada. Bonnie i Marty wysłali ją tam dla jej dobra. Ale czemu G.G. tak się zachował? — Mogę jeszcze jednego drinka? — Jasne, że możesz! — Zerkn ął na bar i wskazał na moją szklankę. — Mów mi zaraz, dlaczego ta dziewczyna tak cię interesuje? —- Aleksie, przyjacielu — jęknąłem. — Powiedz mi najpierw wszystko, co o niej wiesz, dokumentnie wszystko. Zrozum, to dla mnie strasznie ważne.
— Ale dlaczego, Jeremy? Zdradź mi wreszcie powody swego zainteresowania! — Aleksie, to dla mnie sprawa życia i śmierci. Błagam cię, mów, nawet plotki, cokolwiek... Czy widziałeś ją kiedyś w Los Angeles? Czy słyszałeś coś o niej? Nawet najbardziej szaloną pogłoskę. Wiem, że coś ukrywasz. Zauważyłem to już na tamtym wieczornym przyjęciu, gdy opowiadałeś zebranym o Bonnie i Martym. Już wtedy coś zataiłeś. Wszyscy słyszeliśmy wcześniej o strzelaninie, na pewno jednak znasz całą prawdę. Musisz mi powiedzieć! — Przymknij się, dobrze? Mówisz o moim szefie. Kelner postawi ł nowego drinka. — Aleksie, zachowam wszystkie sekrety dla siebie. Przysięgam! — Okej — odparł. — Pamiętaj jednak, że to poufna sprawa, do tego niezła afera, i w razie, gdyby wypłynęła, może się dla mnie zakończyć ostracyzmem w Hollywood. Wywalą mnie z każdego studia w mieście. Powiem ci, co wiem, tylko nie zdradź nikomu źródła informacji! Po prostu zamknij gębę na kłódkę, okej? Od tego zależy moja kariera i nie zamierzam się tłumaczyć przed Moreschim za... — Przysięgam. — Okej. Plotka głosi... choć niewielu powie o tym głośno... że Marty Moreschi molestował tę małą. Bonnie go na tym przy-tupała. No i bum, bum. Oto co się zdarzyło. Milczałem. — Następnego dnia dziewczyna została spakowana i wysłana do Szwajcarii. Biedne dziecko. Bonnie zaaplikowano silne leki, Marty poleżał na intensywnej terapii. Brat Bonnie, Daryl, przyleciał z Teksasu, zawiózł małą na lotnisko i wydostał z całego cyrku. — A później Bonnie pogodziła się z Martym. — Musiała, synu. — Nie rozśmieszaj mnie! — Jeremy, nie oceniaj zbyt pochopnie tej parki. Posłuchaj
mnie, znam tę kobietę od lat. To jedna z najpiękniejszych istot, jakie widziałem. Tego typu kobiety zawsze źle kończą. Pieniądze nie ułatwiają sprawy, a sława jedynie ją pogarsza. Można powiedzieć, że od lat sześćdziesiątych Bonnie nie żyła naprawdę. Głęboko wierzyła w tę Nową Falę, faktycznie łaziła po Paryżu z książkami Jeana Paula Sartre'a pod pachą. Flambeaux i te artystyczne typki sprawiali, że czuła się kimś wyjątkowym. Coś się działo. Ci ludzie nauczyli ją rzeczy, których taka kobieta prawdopodobnie nie powinna nigdy poznać. Potem przez dziesięć lat kręciła „spaghetti westerny" i bzdury o gladiatorach. Ten okres o mało nie zabił dziewczyny. A przecież jest idealnie zwyczajna, choć ponadprzeciętnie piękna. Powinna wyjść za lekarza i mieszkać w podmiejskim domu z pięcioma sypialniami. A teraz — że się tak obrazowo wyrażę — Moreschi pompuje w nią płyn balsamujący, w przeciwnym razie zgniłaby w okamgnieniu. Jeśli Bonnie wyleci z Szampańskiego lotu, jej kariera się skończy. Pigułki, alkohol, strzał w głowę, co za różnica, jak odejdzie? Poza tym spaliła za sobą wszystkie mosty. Obecnie nawet jej starzy przyjaciele jej nienawidzą. Blair Sackwell, wiesz, ten od Midnight Mink, który ją rozsławił, a także aktorki, które poznała w Europie... Nikt nie może się już do niej dodzwonić. Ludzie gawędzą o niej w Polo Lounge i chętnie by ją ukrzyżowali... Ta kobieta w pewnym sensie żyje na kredyt... — A co z Moreschim? — Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, to wcale nie jest zły facet. Od zawsze pracował w telewizji i świetnie się zna na swojej robocie. T na pewno nie można mu zarzucić złośliwości. W gruncie rzeczy, jest więcej wart niż niemal wszyscy z jego otoczenia. Dzięki tym cechom wspiął się tak wysoko w wieku trzydziestu pięciu lat. Ma niesamowicie pokręconą przeszłość. Ciężko pracował, by zdobyć to, co ma. Tacy ludzie nie są podobni do ciebie czy do mnie, Jeremy. — Co przez to rozumiesz? — Masz swoje obrazy, synu. Masz swój prywatny wszechświat, wartości, o których stale opowiadasz. Gdy ci patrzę w oczy,
widzę głębię. A ja? Ja jestem szczęśliwy. Zawsze. Po prostu wiem, co robić, by czuć się szczęśliwym. Nauczyła mnie tego Faye i nawet z jej śmierci się otrząsnąłem. Ludzie w typie Moreschiego nigdy nie czuli się tak jak ty czyja... Nawet przez jedną chwilę w swoim życiu tak się nie czuli... — Chyba wiem, o co ci chodzi, chociaż w tym momencie (twoje słowa brzmią ogromnie ironiczne. — Wypiłem kolejną Krwawą Mary i znowu łzy stanęły mi w oczach. Redwood Room wydawał mi się niesamowicie cichy. Alex uśmiechnął się smutno pod cieniem filcowego kapelusza. Kiedy wyjął z pudełka papierosa, dwóch kelnerów równocześnie rzuciło się, by mu go przypalić. — Sugeruję jedynie — kontynuował ostrożnie — że może nie tylko on ponosi winę. Może dziewczyna była chętna, a później zdała sobie sprawę, że nie ma do czynienia z jakimś dzieciakiem na tylnym siedzeniu auta, ale z dorosłym mężczyzną którego nie tak łatwo omamić... I zawołała mamę, a ta... Cóż, faceci ciężko płacą za swoje namiętności... — Fakt, nie on pierwszy i nie ostatni — mruknąłem. — Jer, przestań mnie zwodzić i natychmiast mi powiedz, co ta sprawa ma wspólnego z tobą? Chcę natychmiast wiedzieć. — Aleksie, nie masz nawet pojęcia, jak bardzo ci jestem wdzięczny za te informacje — odparłem. — Dokładnie tego potrzebowałem. — Potrzebowałeś? Ale po co ci one? Jeremy, mówię do ciebie! Odpowiadaj i to zaraz. — Aleksie, obiecuję, że wszystko ci wyjaśnię, tylko daj mi trochę czasu. Zresztą wcale nie chciałbyś znać odpowiedzi na swoje pytania, wierz mi. Jeśli ktoś cię o coś spyta, powiesz po prostu, że nic nie wiesz. — Co, do diabła...? Wstałem. — Siadaj, Walker — warknął. — Siadaj bez gadania! Usiadłem. — Teraz ty mnie posłuchaj. Od lat się przyjaźnimy i jesteś mi bliższy niż ktokolwiek inny spośród moich znajomych.
— Aleksie... — W dodatku nigdy nie zapomnę pewnego straszliwego okresu w moim życiu, tuż po śmierci Faye. Wtedy bardzo cię potrzebowałem i natychmiast przyjechałeś. Choćby za to, synu, zrobię dla ciebie prawie wszystko, co mogę. — Aleksie, nigdy nie byłeś mi nic dłużny — obruszyłem się. To była prawda. Po pogrzebie Faye jeden z kochanków Alexa, jakiś młody aktor, wprowadził się do niego. Do wszystkiego, co Alex jadł bądź pił, sypał mu sproszkowane relanium i przy okazji wyprzedał połowę jego mebli i pamiątek. Gdy Clementine się zorientował, w szlafroku i pidżamie poszedł do sąsiada, by do mnie zadzwonić, ponieważ wszystkie telefony w jego domu były wyłączone. Przyleciałem natychmiast, otworzyłem drzwi własnymi kluczami i paroma groźbami przegoniłem gówniarza. Nie był to tak wielki wyczyn, jak Alex sądził. Dzieciak nieźle sobie wszystko zaplanował i potrafił wykorzystać okoliczności, okazał się jednakże tchórzem. Ja zaś czułem się cholernie dumny, że Alex zadzwonił właśnie do mnie. Tak czy owak, cały incydent zranił Clementine'a, naprawdę go dotknął. Natychmiast polecieliśmy do Europy i zatrzymaliśmy się w jego domu niedaleko Portofino. Mieszkaliśmy tam do czasu, aż mój przyjaciel zaleczył rany i mógł ponownie wrócić do pracy. — Aleksie, wierz mi, że sprawiło mi wtedy przyjemność, że mogę zagrać bohatera, a później, w Portofino, wspaniale spędziłem z tobą czas. — Masz kłopoty, Walker, wiesz, że je masz. — Nie, nie mam, wcale nie mam. — W takim razie zdradź mi, kim była ta młoda dama — nalegał. — Słodka młodziutka dama, która odebrała telefon w twoim domu tego ranka, kiedy zadzwoniłem. Nie odpowiedziałem. — To chyba nie była ta mała, co? Przecież wszyscy myślą że jest w szkole w Szwajcarii... — Tak, to była Belinda. I obiecuję ci, że pewnego dnia wyja-
śnię ci wszystko ze szczegółami. A na razie, błagam, zachowaj tę wiadomość dla siebie! Obiecuję, że wkrótce do ciebie zadzwonię. Wziąłem taksówkę sprzed hotelu. Pragnąłem teraz jedynie wrócić do niej, wziąć ją w ramiona i wyznać jej, że ją kocham. Modliłem się, żeby George Gallagher nie zadzwonił do niej i nie zaalarmował. I żeby była w domu, kiedy wrócę. Przyznam się, że ją szpiegowałem. Wyspowiadam się jej, a potem każę jej podjąć decyzję. Zapewnię, że nie zadam już żadnego pytania więcej i tym razem będę mówił poważnie. Jeszcze dziś wieczorem opuścimy San Francisco i pojedziemy na południe. Jeśli Belinda potrafi zrozumieć powody mojego wścibstwa i wybaczy mi, wszystko będzie dobrze. Pomyślałem z przyjemnością o załadowanej furgonetce, o wspólnej długiej jeździe przez Kalifornię, później przez pustynię i góry. Aż w końcu dotrzemy do gorącego i parnego Nowego Orleanu. Nie miały już dla mnie znaczenia stare wspomnienia związane z tym domem, z matką, jej powieściami i tak dalej... Wraz z Belindą stworzymy nowe wspomnienia, zapomnimy o przeszłości. Nikt nigdy nas tam nie znajdzie. Kiedy taksówka jechała Market Street ku Castro, otworzyłem znowu biografię Bonnie i popatrzyłem na fotografię Marty'ego Moreschiego: ciemne oczy lśniące za grubymi okularami, gęste czarne włosy. — Dzi ękuj ę ci, dupku — odezwałem si ę głośno. — W pewnym sensie oddałeś mi ją sprawiłeś, że zapragnąłem znowu z nią być. Jesteś gorszy niż ja. Patrzył na mnie z książki. Ja zaś przez jedną niesamowitą sekundę nienawidziłem go, a równocześnie odnosiłem wrażenie, że jesteśmy braćmi. Obaj nie mogliśmy się oprzeć tej małej, nieprawdaż? Obaj wiele dla niej zaryzykowaliśmy. Moreschi nie miałby prawa ze mnie szydzić...
Tak czy owak, pieprzyć go! Byłem w tym momencie za bardzo zadowolony i czułem zbyt wielką ulgę, aby przejmować się jakimś innym facetem. Pomyślałem o informacjach z biografii: o próbach samobójczych Bonnie i samochodzie, który o mało nie stoczył się z urwiska na Saint Esprit. Tak, wszystko zaczynało się układać w czytelną całość. Te przeżycia wyjaśniały przedwczesną dojrzałość Belindy, jej dziwny, niemal chłopski upór, a także elegancję i towarzyskie wyrobienie. Zanim Belinda dotarła do Los Angeles, miała już pewnie wszystkiego dość. Ojczym ją molestował, a co zrobiła jej matka? Wysłała ją do szkoły w Szwajcarii, aby Szampański lot nie skończył się przedwcześnie ponurą katastrofą Niech ich diabli! Z drugiej strony dziękowałem Bogu za ich cyniczne wyrachowanie i za ich gniew na dziewczynę. Dzięki temu się spotkaliśmy, ona i ja. Chciałem już dojechać, bardzo chciałem. Kochanie, nie uciekaj ode mnie, niezależnie od wszystkiego, co powiedział ci George Gallagher, jeśli zadzwonił... Kochana moja, daj mi jeszcze jedną szansę. 23 Gdy dotarłem do domu, Belindy nie było. Wszedłem na górę, do jej pokoju. Cały jej bagaż stał na łóżku — nowe, zakupione dla niej przeze mnie brązowe skórzane walizy, a także stary sponiewierany neseser, który przywiozła ze sobą z Haight. Jedno spojrzenie do wnętrza szafy wystarczyło. Tak, Belinda wszystko spakowała. Na półkach nie zostało nic z wyjątkiem fantazyjnych, obitych satyną wieszaków i torebeczki pachnącej jaśminem.
Na szczęście, bagaż nadal tu był! Nawet stara torba podróżna. Walizki były zamknięte. Osobliwy widok! Nie wiem dlaczego przywiódł inne wspomnienie sprzed wielu lat — goły materac na łóżku mojej matki, około popołudnia w dniu jej śmierci. Dopiero co przyszed łem z zajęć na Uniwersytecie Tulane i szybko wbiegłem po schodach, pragnąc zobaczyć matkę. Prawdopodobnie wydawało mi się, że będzie chorowała zawsze, że nigdy nie odejdzie. Gdy zastałem goły materac, uprzytomniłem sobie, że umarła podczas mojej nieobecności. W dodatku okazało się, że ciało trzeba natychmiast zabrać do kostnicy. Lato było bardzo gorące i nie można było czekać na mój powrót do domu i decyzję. — Proszę iść na Magazine Street, tam ją pan znajdzie — powiedziała pielęgniarka, która weszła do sypialni i dostrzegła mnie przy pustym łóżku. — Czekają tam na pana. Przeszedłem pięć przecznic spokojnymi, obsadzonymi drzewami, ulicami Garden District. Matka spoczywała już w chłodni. Żegnaj, mamo, żegnaj moja kochana Cynthio Walker! Kocham cię. Belinda na pewno jeszcze nie wyjechała. Jeszcze nie! Postawiłem na łóżku pudło, które przywiozłem od Saksa, rozwinąłem biało-srebrną sukienkę i ostrożnie powiesiłem ją w szafie na jednym z satynowych wieszaków. Potem udałem się na strych. Drzwi zostawiłem otwarte, ponieważ chciałem słyszeć, gdy dziewczyna wróci. Rozejrzałem się po pracowni. Miałem już dwanaście gotowych obrazów z Belindą. Wykonałem je w to najdziwniejsze lato mojego dorosłego życia. Ostatnie dokończone płótno należało do cyklu Artysta i modelka. Byliśmy na nim oboje. Udało mi się znacznie lepiej niż pierwsze z serii, chociaż nie cierpiałem malować swojego nagiego ciała na ciele Belindy. Jednak sam obraz był znakomity, wiedziałem o tym, a teraz dostrzegłem też podobieństwo profilu
dziewczyny do wyrazu jej twarzy podczas pieszczot drugiej bohaterki Wyniku końcowego. Czy Belinda na tym obrazie była już kobietą czy jeszcze dzieckiem? Na pierwszy rzut oka wydało mi się, że ponieważ nie widać w pełni jej dziecięcych rysów, mam przed sobą czyste uosobienie kobiecości. Kobietę o włosach bajkowej księżniczki... Nie dokończyłem jeszcze innego obrazu z cyklu „doros ła kobieta": Belinda w operowym bufecie. Dziewczyna naga jak zawsze (z wyjątkiem butów na wysokim obcasie i czarnych dziecięcych rękawiczek) na tle zwierciadeł w złoconych ramach i koktajlowych stolików. Niesamowite dziełko! Bardzo drobiazgowo oddana postać, usta lekko wydęte, niezłomne spojrzenie. Och, aż zadrżałem, patrząc na nią. Kiedy drżę, wiem, że wszystko, absolutnie wszystko będzie dobrze. Nie miałem jednak czasu do stracenia. Zacząłem znosić płótna na dół, najpierw suche, potem wilgotne, w końcu zupełnie mokre i wsuwałem je jedno po drugim do metalowego stelaża na tyle furgonetki. Kilka rozmazało się na samych brzegach — co było nieuniknione — na szczęście nie więcej niż centymetr po każdej stronie. Zdołam to poprawić, gdy dotrzemy do Nowego Orleanu. Podczas drogi będą bezpieczne na stojaku, który skutecznie chronił przed stłuczeniem nawet przewożone szyby. Nagle wymyśliłem następne ogniwo cyklu. Wiedziałem, jak namaluję Belindę w domu mojej matki. Już wiedziałem! Och, tylko wróć do domu, Belindo. Wejdź teraz frontowymi drzwiami. Przytulę cię i porozmawiamy. Zaczniemy jeszcze raz od nowa. Po załadowaniu płócien i zapasów jedzenia, zapakowałem własne rzeczy. Początkowo zamierzałem zanieść do furgonetki również walizki Belindy, ale po namyśle zrezygnowałem. Nie chciałem, by uznała, że za nią decyduję. Och, chyba nie odeszłaby bez tych rzeczy. Nie, na pewno by
nie odeszła... Zostawiła przecież własną małą rozklekotaną walizkę, torbę podróżną i... Niestety, kiedy skończyłem pakowanie, stojący zegar wybił godzinę piętnastą a jej ciągle tu nie było. Gdzie jej szukać? Do kogo zadzwonić? Siedziałem, spoglądając na telefon wiszący na kuchennej ścianie. Może zadzwonię do George'a Gallaghera i spytam...? Hm... A jeżeli to nie on był tym „najstarszym kumplem na świecie" i nic jej nie powiedział? Może Belinda była po prostu nieszczęśliwa po ubiegło nocnej kłótni. A jeśli...? Co jeśli...? Nie, G.G. Bez wątpienia był „najstarszym kumplem" i na pewno połączył wszystkie informacje w całość. Cholera jasna, Melindo, wróć do domu! Podszedłem do frontowego okna. Chciałem sprawdzić, czy przed domem stoi MG-TD. Dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej? Gdyby wzięła samochód, wiedziałbym na pewno, że wróci. Przecież nie ukradłaby MG, prawda? Niech to diabli, auto stało w miejscu, w którym Belinda często parkowała, po drugiej stronie ulicy — niezbyt daleko od długiej, czarnej, luksusowej limuzyny... Długiej, czarnej, luksusowej limuzyny?! Na sekundę spanikowałem. Czyżbym zapomniał o jakimś cholernym podpisywaniu książek albo czymś takim?! Czy to wielkie nuto czekało na mnie? Miało mnie dokądś zawieźć? Szczerze mówiąc, widywałem w tej okolicy limuzyny jedynie na własnym podjeździe i tylko, gdy przyjeżdżały po mnie. Nie, nie, przecież wszystko skończone, „Splendor in the Grass" w Berkeley był ostatnią księgarnią spotkaniem pożegnalnym. Poza tym, kierowca tej limuzyny po prostu siedział w środku i spokojnie palił papierosa. Tylne okna były oczywiście zaciemnione, więc nie mogłem zobaczyć, czy ktoś znajduje się w środku. Okej. Belinda nie pojechała MG, czyli powinna być gdzieś blisko i wkrótce wróci. O piętnastej trzydzieści zadzwonił wreszcie telefon. Telefonował Dan.
— Jeremy, zamierzam ci coś powiedzieć, zanim znowu się rozłączysz. Odpieprz się od tej małej raz na zawsze. — Uprzedzę twoją prośbę. Znikamy z pola widzenia na jakiś czas. Nie dostaniesz ode mnie żadnej poczty, ale może zadzwonię. — Posłuchaj, głupcze. Szkołę Świętej Małgorzaty... w Gstaad poproszono piątego listopada o przyjęcie Belindy Blanchard, chociaż semestr już się zaczął, jednakże jedenastego listopada prośbę wycofano. Belinda nie uczy się w tej szkole i nigdy się w niej nie uczyła. Dyrekcja ma przesyłać całą skierowaną do dziewczyny korespondencję do firmy prawniczej w Stanach. Zatem szkoła to tylko przykrywka. — Dobra robota, ale dowiedziałem się już tego wcześniej. — A strzelanina wywiązała się w noc przed telefonem do Świętej Małgorzaty. — Zgadza się. Co jeszcze? — Jak to? — Znany ci jest związek między strzelaniną i Świętą Małgorzatą? Wiesz, dlaczego odesłali Belindę? — Nie szukaj związku. Oczywiście mógłbym zadzwonić do przyjaciela w Gstaad, postawić wino i kolację jakiejś sekretarce z United Theatricals, popytać w „National Enąuirerze", może coś wiedzą. Ale ty się ukryj. — Właśnie ci powiedziałem, że zamierzam to zrobić. — Nie! Wyjedź bez niej, Jer! Jedź do Europy. Albo do Azji! — Dan... — Okej, okej. Posłuchaj kolejnych rewelacji. Poza ludźmi Sampsona twojej małej szukają też inni detektywi. — Oświeć mnie. — Daryl Blanchard, brat Bonnie, wysłał własnych ludzi. Działają identycznie jak Sampson. Poczta ze Świętej Małgorzaty trafia właśnie do jego firmy w Dallas. Dziewczyna z United Theatricals mówi, że Daryl bywa nerwowy. Często on i Marty dzwonią do siebie na międzymiastowej i strasznie krzyczą. — Wcale mnie to nie dziwi.
— Jeremy, pomyśl. Jaki może być powód zatuszowania tej sprawy? — Potrafię zgadnąć. Coś się zdarzyło tej nocy między nią i jej ojczymem. — Bardzo prawdopodobne. — Więc nie chcą by najmniejszy drobiazg na ten temat dostał się do gazet. A potem oskarżą kogoś o porwanie. Belinda jest przecież nieletnia. — Może. Przyjrzyj się tej sprawie, Jer. Dyrekcja Świętej Małgorzaty umawiała się bezpośrednio z teksańskim wujkiem Darylem. Daryl kontaktuje się z Moreschim. Może Bonnie w ogóle nie wie, że córka nie przebywa w szkole. — Poczekaj minutę. — Zdumiałem się. Wcześniej sądziłem, że nic mnie nie zaskoczy. A jednak ta myśl mnie zaskoczyła. — Może zatuszowali tę sprawę właśnie z powodu Bonnie. Nie chcą, by przerwała grę w serialu, więc jej nie powiedzieli o ucieczce małej. — Byłoby to wyjątkowo paskudne zagranie. — Nie pasuje ci do tych facetów? Jeremy, ich zachowanie śmierdzi na milę. Jeśli dotrą do ciebie i będą ci chcieli zaszkodzić, możemy polec obaj. Co Belinda powiedziała mi tamtej nocy? Że nawet jeśli „tamci" się o nas dowiedzą nie ośmielą się nam nic zrobić. Tak, dokładnie tak powiedziała. — W sensie prawnym Bonnie jest jedyną opiekunką dziewczynki — oznajmił Dan. — Sprawdziłem to. Aby uzyskać tę wyłączność, latami walczyła w sądzie z naturalnym ojcem dziecka. — Z George'em Gallagherem, nowojorskim fryzjerem. — Tak przy okazji, tatuś ma kompletnego fioła na punkcie córeczki. Jeśli sprawa się wyda, ci faceci... Moreschi i Blanchard... będą mieli również jego na karku. — Widzę, że wszystko skrzętnie notujesz... — Nie żartuj sobie z tej sprawy, stary kumplu. Wiesz? W gruncie rzeczy, ci dwaj nie są twoimi największymi wrogami.
Najbardziej obawiam się reakcji prasy. O Bonnie piszą w tym tygodniu wszystkie brukowce. — Zdaję sobie z tego sprawę. — ...Cała historia jest zbyt pikantna. Aż się prosi, by ją opisać. Córka gwiazdy ucieka z domu i zostaje odnaleziona w domu twórcy ilustrowanych powieści dla dziewczynek... Ujmując rzecz metaforycznie. Szampański lot zapewni ci minimum dwutygodniową gratisową wycieczkę po nagłówkach brukowców... — Czy Bonnie jest aż tak tępa? Nigdy nie dzwoni do Belindy do szkoły? — Wcale nie musi być tępa. Nie znasz tego typu gwiazd. Bonnie od lat nie odbiera telefonów, nie otwiera sama listów, osobiście nie zatrudnia ani nie zwalnia służby, nawet nie podpisuje czeków. Ta kobieta nie ma najmniejszego kontaktu z rzeczywistością, nie przeżyła nigdy starcia z nieuprzejmym sklepowym sprzedawcą czy kasjerem w banku, nie przymierza butów sklepie, nie wzywa taksówki... Ale w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy w jej domu pojawiło się mnóstwo służby. Aktualnie ma prywatnego fryzjera, masażystę, pokojówkę, kucharkę, osobistą sekretarkę... Codziennie jeździ do studia limuzyną z szoferem. A Moreschi ani na chwilę nie spuszcza z niej wzroku. Gdy Bonnie bierze kąpiel, Marty siedzi obok i zabawia ją rozmową. Jego żona prawdopodobnie nie zna nawet nazwiska obecnego prezydenta. Takie życie to dla niej nic nowego. Na Saint Esprit w podobnym ochronnym kokonie utrzymywali ją brat, agenci i teksańskie kumpelki. Twoja Belinda jeszcze do niedawna należała do tego świata. Wedle wszelkich pogłosek także pilnowała matki na każdym kroku i sprawdzała, czy ta nie wpada w depresję. A Bonnie w zamian za opiekę o mało nie zabiła małej, próbując zjechać z urwiska... — Tak, znam tę historię. Jednak ludzie z jej otoczenia post ępują nielegalnie... — Och, ty tak twierdzisz. Wiesz co, Jeremy? Powiem ci teraz co ś naprawdę ważnego i zabrzmi to niewesoło. Gdybym nie wiedział, że dziewczynka jest bezpieczna z tobą, pomyślałbym, że nie żyje.
— O czym, do cholery, mówisz?! — Jer, na pierwszy rzut oka sprawa przypomina zatuszowanie morderstwa. Jakby Belindę pogrzebali w ogrodzie albo utopili... Chodzi mi o to kłamstwo ze szkołą i inne fakty. A gdyby tak Susan Jeremiah przyjechała do Los Angeles i zażądała śledztwa w sprawie zniknięcia dziewczyny? Obu tych facetów można by oskarżyć o zabicie małej. Wbrew sobie roześmiałem się. — Pięknie — mruknąłem. — Ale wróćmy do faktów. Musimy obmyślić kontratak na wypadek, gdyby Marty Moreschi i Daryl Blanchard cię znaleźli. Z prasą i tak nie wygramy. No i mam nowy problem! Rozmyślałem. Byłem oszołomiony. — Hm, może masz rację — powiedziałem — może ci dwaj rzeczywiście nic nie mówią Bonnie. A Belinda nawet o tym nie wie... — Istnieje taka możliwość. — Bonnie chyba zadzwoniłaby na policję, prawda? Zadzwoniłaby do pieprzonego FBI, aby znaleźć córkę! Belinda teoretycznie powinna być dla matki najbliższą osobą, najważniejszą w życiu... — Możliwe. — Może Belinda się myli, sądząc, że jej los w ogóle nie obchodzi matki. Wiesz, Dan, to by wiele wyjaśniało. Naprawdę. Belinda jest dzieckiem, Moreschi robi jej krzywdę, po czym... chce ją wysłać do Szwajcarii. Dziewczyna ucieka. W jakiś czas później uświadamia sobie, że matka wcale jej nie szuka. Nie szuka jej też policja... To musi być okropne uczucie. Belinda postawiła wszystko na jedną kartę, a jej najbliżsi po prostu wykreślili ją ze scenariusza. — To jedna z możliwości. Może matka jednak wie o wszystkim, Jeremy. Pomyśl, przecież Belinda mogłaby wrzucić do automatu dwie ćwierćdolarówki1 i zadzwonić do Bonnie, zgadza się? „No właśnie, czy nie dzwoniła do George'a Gallaghera wczesnym rankiem?"
— Potrafiłaby do niej dotrzeć? — Och, do diabła, jeśli nie do Bonnie, mogłaby zadzwonić do Susan Jeremiah. Albo do sąsiadów w Beverly Hills. Gdyby tylko chciała, na pewno by mogła... Jeśli chcesz znać moje zdanie, twoja Belinda ukrywa się przed wszystkimi. Po prostu tak zdecydowała i już. — Okej, posłuchaj. Jak wspomniałem, wyjeżdżamy dziś wieczorem. Jedziemy daleko, lecz zadzwonię do ciebie... — Na Boga, bądź ostrożny. Wiesz, znasz tych natrętów z „Enąuirera". Znajdą fałszywy powód do wywiadu, po czym wbiegną po schodach i sfotografują jej ubrania w cholernej szafie. — Wierz mi, że obecnie nikt nie ma powodów robić ze mną wywiadów. Będziemy w kontakcie. Aha, Dan, jeszcze jedno. Dzięki za wszystko. Odwaliłeś kawał dobrej roboty, naprawdę. Jesteś świetny... — A ty głupi! Jeśli sprawa dotrze do gazet, dziennikarze cię zlinczują, wierz mi. Podczas nagonki mediów teksański wujek Daryl i ojczym Moreschi okażą się świętymi, którzy odszukali małą Belindę w jaskini gwałciciela dzieci. — Do usłyszenia, Dan. — Pokażą w sądzie lewe czeki, aby udowodnić, że płacili detektywom za poszukiwania, powiedzą, że tuszowali ucieczkę dziewczyny dla jej własnego dobra... — Uspokój się... — I jak nic dostaniesz piętnaście lat za molestowanie dziecka, niech cię szlag! — A co z Moreschim? — Jak to co? Nikt mu nie udowodni, że tknął Belindę. A ty z nią żyjesz, człowieku! — Do usłyszenia, Dan, zadzwonię. Dokładnie sprawdziłem cały dom. Pozamykałem szczelnie okna, drzwi na piętro, przekluczyłem dodatkowe zamki na drzwiach prowadzących na strych i na tych do ciemni w suterenie.
Wszystkie obrazy, fotografie, aparaty fotograficzne i ubrania załadowałem już do furgonetki. Zostały tylko walizki dziewczyny na mosiężnym łóżku przykrytym białą kapą. Proszę, Belindo, wróć do domu! Wróć do mnie, moja kochana. Natychmiast jej o wszystkim opowiem. O wszystkim, co wiem. Nawet zasugeruję, że może Bonnie nie zna prawdy, że ją okłamują co do losu córki. Potem oświadczę: „Nic nie mów, nic nie musisz mówić, chcę tylko żebyś wiedziała, iż jestem po twojej stronie, że jestem tu, by cię chronić. Ochronię cię przed nimi, jeśli zajdzie potrzeba. Tkwimy przecież w tym wszystkim razem, nie rozumiesz?" Belinda zrozumie! Będzie musiała. Chyba że weźmie walizki, zniesie je do czekającej na nią taksówki, a mijając mnie, powie: „Zdradziłeś mnie, okłamałeś, przez cały czas mnie okłamujesz!" Och, gdyby naprawdę była dzieckiem, małą dziewczynką, nieletnią lolitką. Wtedy sprawa byłaby znacznie łatwiejsza. Tyle że Belinda nie jest dzieckiem. I wiedziałem o tym od samego początku. Szesnasta trzydzieści. Siedziałem w salonie i paliłem jednego papierosa za drugim. Patrzyłem na zabawki: na konia na biegunach i na resztę tego chłamu, który zostawialiśmy za sobą. Powinienem zadzwonić do Dana i kazać mu sprzedać te śmieci... albo —jeszcze lepiej — niech je ofiaruje jakiemuś sierocińcowi czy szkole. Nie potrzebowałem już zabawek, wszystkich tych ślicznych rupieci... Tego, co mi się przydarzyło w ciągu ostatnich trzech miesięcy, nie można nazwać inaczej niż szczęściem, czystym i słodkim szczęściem. Równie intensywnym uczuciem było nieszczęście, którego doznałem ubiegłej nocy. Oba uczucia były potężne. I ekstremalne. Takich skrajnych emocji nie czułem od lat.
Przypomniały mi dawno zapomnianą młodość. Odczuwałem je kiedyś, zanim codziennością stały się sukces i samotność. Nawet nie wiedziałem, jak bardzo za nimi tęskniłem. Tak, odnosiłem wrażenie, że jestem znowu młody — równocześnie czułem się paskudnie i magicznie. Na chwilę przyjrzałem się sprawie z nieoczekiwanego dystansu i przez głowę przemknęło mi pytanie, czy bez Belindy nie przegapiłbym tej drugiej szansy na radość życia wraz z nieodłączną dla niej zgryzotą. Obecnie czułem się niesamowicie żywy, wręcz kipiałem z miłości, lecz także z powodu złych przeczuć i strachu o przyszłość. Belindo, wróć! Kiedy stojący zegar wybił siedemnastą, dziewczyny nadal nie było w domu. Moje przerażenie rosło. W domu panował mrok i zimno, a jednak nie potrafiłem się zmusić do włączenia świateł. Wyjrzałem na zewnątrz, mając nadzieję, że zobacz-, jak Belinda nadchodzi ulicą ze stacji metra. Modliłem się o to... Nie było jej. Natomiast limuzyna nie odjechała. Kierowca stał obok auta, paląc papierosa, jakby nie miał co robić z czasem. Dlaczego ten samochód tak długo tu był?! Nagle jego widok wydał mi się złowieszczy. Nawet złowrogi. Może limuzyny zawsze budzą w ludziach takie odczucia... W dzieciństwie jeździłem nimi na pogrzeby. Czasami dwa, trzy razy do roku. Wtedy limuzyna kojarzyła mi się wyłącznie ze śmiercią. Później ironiczne wydawało mi się, że te same luksusowe czarne potwory woziły mnie do stacji telewizyjnych i radiowych, do redakcji modnych czasopism, na uroczyste lunche literackie i do księgarń, we wszystkie miejsca nieuchronnie związane z gehenną, jaką jest standardowa kampania promocyjna nowej książki. Nie lubiłem tych aut, ich topornego wyglądu i trumiennego koloru karoserii. Ze względu na wygłuszenie i miękkie siedzenia przywodziły mi na myśl trumny albo szkatułki na biżuterię. Gwałtowny dreszcz przeszedł mi przez plecy. Ten lęk był głupi. Detektywi nie poruszają się limuzynami.
Minęła osiemnasta. Na dworze było jeszcze jasno. Postanowiłem odczekać jeszcze godzinę, a potem poszukać telefonu do George'a Gallaghera. W tym momencie G.G. był chyba jedyną znaną mi osobą, która mogła wiedzieć cokolwiek na temat miejsca pobytu Belindy. Lodówka była pustawa, a ja miałem ochotę na stek. Ostatni porządny posiłek przed drogą... Nie, nie powinienem opuszczać domu, póki Belinda nie wróci. Zadzwonił telefon. — Jeremy? — Belindo! Odchodziłem już od zmysłów. Gdzie jesteś, kochanie? — Nic mi nie jest, Jeremy. — Drżący głos. Dzwoniła chyba z budki. Otaczał ją przytłumiony hałas, który nadpływał i odpływał fałami. Odgłos oceanu? — Belindo, przyjadę po ciebie. — Nie, Jeremy, nie rób tego. — Belindo... — Jeremy, wiem, że grzebałeś w mojej szafie. — Jej głos się załamał. — Wiem, że widziałeś moje kasety. Nawet ich nie przewinąłeś... — Tak, to prawda, nie zamierzam się wypierać, kochanie. — Wyrzuciłeś moje rzeczy na podłogę. I... — Wiem, kochanie, zrobiłem to wszystko. Przyznaję się, to prawda. Węszyłem, by jak najwięcej się o tobie dowiedzieć. Zadawałem pytania, przeprowadziłem też małe śledztwo. Przyznaję się do wszystkiego, Belindo, ale cię kocham. Kocham cię i muszę zrozumieć... — Nigdy cię nie okłamałam, Jeremy... — Wiem o tym, maleńka. To ja ciebie okłamywałem. Ale proszę, posłuchaj mnie. Już wszystko w porządku. Jeszcze dziś możemy wyjechać do Nowego Orleanu, tak jak chciałaś, kochanie. Znajdziemy się daleko od ludzi, którzy cię szukają, bo wiem już, że cię szukają. Słyszysz, Belindo, szukają cię. Milczała. Później wydało mi się, że dociera do mnie jej płacz.
— Posłuchaj, Belindo. Spakowałem już wszystkie moje rzeczy. Obrazy stoją w furgonetce. Powiedz tylko słowo, a załaduję twoje walizki i pojadę po ciebie. Przyjadę, zabiorę cię i natychmiast wyruszymy w drogę. — Musisz to sobie przemyśleć, Jeremy. — Teraz już bez wątpienia płakała. — Musisz być pewny tego, ponieważ... — Jestem pewny, moja mała. Kocham cię. Tylko ty jedna się dla mnie liczysz, Belindo... — ...nigdy nie będę o nich rozmawiać, Jeremy. Nie zamierzam niczego wyjaśniać, tłumaczyć i nie odpowiem na żadne twoje pytania. Po prostu nie. — Dobrze, wcale tego nie oczekuję. Przysięgam. Proszę jednak, kochanie, pomyśl, że teraz nie dzielą nas już żadne tajemnice. — I tak musisz podjąć decyzję, Jeremy. Potrafisz o nich zapomnieć? Potrafisz uwierzyć we mnie? — Podjąłem już decyzję, kochanie. Wierzę w nas oboje, dokładnie tak jak tego pragnęłaś. Pojedziemy tam, gdzie ten cholerny Moreschi i twój wuj, Daryl, nigdy nas nie wyśledzą. Jeśli Nowy Orlean okaże się nie dość daleko, opuścimy kraj i polecimy na Karaiby. Uciekniemy tak daleko, jak będzie trzeba. Płacz. — Gdzie jesteś, kochanie? Powiedz mi. — Jeremy, przemyśl to jeszcze raz. Musisz być całkowicie pewien. — Gdzie jesteś? Chcę cię natychmiast odebrać. — Powiem ci, gdzie jestem, ale nie przyjeżdżaj po mnie aż do rana. Musisz mi to obiecać. Chcę, żebyś naprawdę był pewien. — Jesteś w Carmel, prawda? — Ten dźwięk to był ocean. Belinda stała zapewne w jednej z budek telefonicznych na głównej ulicy zaledwie o przecznicę od naszego domu. — Jeremy, obiecaj, że poczekasz do jutra rana. Obiecaj mi, że przemyślisz sobie do tej pory wszystko. — Ależ kochanie... — Nie, nie dziś wieczorem. Przyrzeknij, że nie dziś wieczo-
rem. — Płakała. Wydmuchiwała nos. Próbowała się uspokoić. — Jeżeli rano nie zmienisz zdania, przyjedź i zabierz mnie do Nowego Orleanu. Wtedy wszystko będzie dobrze. Absolutnie okej. — Tak, kochanie, tak. Tak! O świcie zajadę przed dom. Jeszcze przed południem wyruszymy do Nowego Orleanu. Ciągle szlochała. — Kocham cię, Jeremy. Naprawdę strasznie cię kocham. — Ja ciebie też, Belindo. — Dotrzymasz swojej obietnicy... — O świcie przed domem... Trzask, potem cisza. Przerwała połączenie. Prawdopodobnie wyszła już z budki telefonicznej na Ocean Avenue. W domu nie było telefonu. Och, strasznie za nią tęskniłem. Na pewno wszystko będzie w porządku. Usiadłem ciężko przy kuchennym stole i przez długi czas nic nie robiłem. Czułem, jak wypełnia mnie ulga. Tak, wszystko będzie dobrze. No cóż, wiedziałem, że przez następne kilka godzin jeszcze potęsknię, z drugiej strony jednak bitwa była skończona, a cholerna wojna — wygrana. Powinienem się ruszyć z miejsca, przestać napawać się ulgą, wyjść i zjeść coś. Zabiłbym w ten sposób trochę czasu. Potem się położę, nastawię budzik na czwartą rano i będę w Carmel przed szóstą. Okej. Jest okej, stary! Naprawdę okej. W końcu wstałem, założyłem tweedową marynarkę, przeczesałem włosy. Powietrze mnie orzeźwiło. Wiał przyjemny, świeży wiatr. Uliczne latarnie dopiero co się zapaliły, niebo bladło z czerwonego w srebrne. Na okolicznych wzgórzach migotały światła. — Dobrze się przyjrzyj — mruknąłem do siebie szeptem —
ponieważ mogą minąć lata, zanim tu wrócisz. — Ach, czułem się świetnie, wprost fantastycznie! Limuzyna nadal stała w tym samym miejscu. Dziwne! Postanowiłem rzucić na nią okiem, gdy będę ją mijał, kierując się ku Noe. Kierowca był w środku. „Czy z tyłu czai się któryś z prześladowców mojej dziewczynki?" Ach, jeśli tak, sukinsyn się spóźnił, bo Belinda znajduje się w tej chwili trzysta sześćdziesiąt kilometrów stąd na południe, ja zaś bez trudu zgubię limuzynę na autostradzie w przeciągu pięciu minut... Chyba popadałem w paranoję. Skarciłem się. Na pewno nikt z tego wielkiego auta nie szpieguje domu. Koniec! Mimo to, kiedy dotarłem do rogu Noe, kierowca limuzyny uruchomił silnik. Samochód podjechał do zakrętu i tam się zatrzymał. Poczułem, że serce zaczyna mi bić coraz szybciej. Naprawdę zaczynałem wariować. Przez głowę przemknęła mi nawet niemądra myśl, że limuzyna ruszyła, ponieważ się na nią gapiłem... Przeszedłem Noe i poszedłem ku Market. Nieco mnie rozbawił fakt, że uginają się pode mną kolana. Wiatr był teraz silniejszy; odniosłem wrażenie, że przegonił znużenie, które odczuwałem podczas siedzenia w domu. I dobrze. Limuzyna również przecięła Noe i jechała obok mnie prawym pasem. Pod koszulą poczułem strużki potu. O co, do diabła, chodzi?! Dwa razy spojrzałem w tylne okno, chociaż doskonale wiedziałem, że przez zaciemnione szyby niczego nie zobaczę. Ileż to razy, gdy sam jechałem limuzyną, widziałem, że stojący na chodniku ludzie usiłują zajrzeć do środka? Głupota! Limuzyna bez wątpienia pojedzie na Market. Na pewno tak. Nie wierzyłem, że skręci w lewo i podąży za mną Castro. Nie może skręcić! Poza tym, to byłby absurd. Starałem się skupić na czymś innym. Kupić stek. Przynieść go do domu, wrzucić do piekarnika. Małe wino. Trochę alkoholu, dzięki któremu łatwiej zasnę. Hm... Zapomniałem o Hartford, małej bocznej uliczce docho-
dzącej do Siedemnastej po mojej stronie! Limuzyna niezgrabnie skręciła w lewo, wjechała właśnie w Hartford i zatrzymała się tuż przede mną. Akurat stawiałem nogę na krawężnik. Przez długą chwilę stałem w miejscu, patrzyłem na zaciemnioną szybę i myślałem, że to wszystko nie ma sensu. A może po prostu jakiś tępy szofer zamierza zapytać mnie o drogę. I tyle. „Taa... I czekał ponad trzy godziny, aby spytać mnie osobiście?" Szofer patrzył prosto przed siebie. Usłyszałem ciche syczenie — otwierało się tylne okno. W kilka sekund później w świetle ulicznej latarni zobaczyłem ciemnowłosą kobietę. Patrzyła na mnie z dołu. Duże brązowe oczy za ogromnymi okularami w rogowych oprawkach. W tuzinie filmów widziałem tę samą nieśmiało proszącą minkę, te same soczewki, faliste włosy sczesane z czoła w tył, te same czerwone usta. Była prawie moją znajomą... — Pan Walker? — spytała. Łatwy do rozpoznania teksański akcent. Nie odpowiedziałem. W kompletnym oszołomieniu przyszła mi do głowy cokolwiek dziwaczna w tych okolicznościach myśl: „Tak, jest piękna, ta kobieta jest naprawdę piękna. Wygląda dokładnie tak, jak powinna wyglądać gwiazda filmowa". — Panie Walker, jestem Bonnie Blanchard — powiedziała. — Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałabym z panem porozmawiać, zanim zjawi się moja córka, Belinda. Szofer wysiadł. Kobieta cofnęła się w cień. Szofer otworzył drzwi, zapraszając mnie na tylne siedzenie. 24 Nie patrzyłem wprost na nią. Nie mogłem. Zbyt byłem zdumiony. Kątem oka zauważyłem jednak, że ma na sobie obcisłą be-
żową sukienkę, a na ramionach luźną pelerynę tego samego koloru. Prawdopodobnie kaszmir. Cała jej biżuteria była złota — na szyi i na nadgarstkach. Dostrzegłem też rozpuszczone włosy. Samochód wypełniał zapach mrocznych, fantazyjnych perfum. Limuzyna skręciła prosto w Market i zawróciła ku centrum. — Możemy pojechać do mojego hotelu, panie Walker? — spytała nagle. Gruby, aksamitny teksański akcent. — Tam będzie spokojnie — dodała. — Jasne, jeśli pani sobie tego życzy — odparłem dość ostro. Nie usłyszałem we własnym głosie śladu niepokoju, tylko podejrzliwość i gniew. Niemniej jednak w głębi ducha się bałem. Limuzyna przyspieszyła, wyprzedzając inne auta. Brzydkie parkingi i nijakie budynki górnej części Market stopniowo ustąpiły ciągowi kin porno, kafejek i witryn sklepowych zastawionych akcesoriami dla amatorów militariów lub grzmiącymi wieżami stereo. Latarnie uliczne bezlitosnym, żółtym światłem zalewały zarzucone śmieciami chodniki. — Czego właściwie pani ode mnie oczekuje, pani Blanchard? — Nie mogłem dłużej znieść milczenia. Rosła we mnie panika. Starałem się panować nad głosem. — No cóż, chodzi mi naturalnie o córkę, panie Walker — wycedziła wystudiowanym tonem typowym dla filmów sprzed dwudziestu lat. — Podobno mieszka z panem od co najmniej trzech miesięcy. „Matka nie wie, co, Dan? Jaką radę dałbyś mi teraz? Jechać dalej w milczeniu? A może wyskoczyć z samochodu?" — Słyszałam, że dobrze się pan nią opiekuje — ciągnęła tym samym monotonnym tonem. Skupiła wzrok na mnie, ja jednak nadal nie odwracałem się ku niej i na nią nie patrzyłem. — Naprawdę tak pani słyszała? — spytałem. — Wiem wszystko, panie Walker — odrzekła spokojnie. — Wiem, że doskonale się pan nią opiekuje. I wiem też wszystko o panu: kim pan jest i co pan robi. Czytałam pańskie książki..-czytałam je również Belindzie.
Oczywiście. Kiedy była dziewczynką. Ciągle jest małą dziewczynką, prawda? — Zawsze lubiłam pańskie powieści. No i wiem, że jest pan miłym człowiekiem. — Cieszę się, że tak pani uważa, pani Blanchard. — Coraz bardziej się pociłem. Nienawidziłem tego! Miałem ochotę otworzyć okno, lecz tego nie zrobiłem. Nie poruszyłem się. — Wszyscy tak o panu myślą, panie Walker — kontynuowała. — Pańscy przyjaciele wydawcy, pańskie kalifornijskie agentki, inni ludzie interesu. Wszyscy powtarzają to samo. Limuzyna zawiozła nas do końca Market. Po lewej stronie widziałem szarą wieżę hotelu Hyatt Regency, przed sobą pusty Justin Herman Plaża. Było zimno i pochmurnie. — Wszyscy twierdzą, że jest pan przyzwoitym człowiekiem. Że nigdy pan nie skrzywdził nawet muchy. Uważają pana za człowieka rozsądnego, poważnego i sympatycznego. — Sympatycznego? — Mógłbym wyskoczyć, prawda? — O co zatem chodzi, pani Blanchard? Chce mi pani powiedzieć, że nie zadzwoni pani na policję i nie każe mnie aresztować? Że nie odbierze mi pani swojej córki i nie zawiezie jej do domu? — Sądzi pan, że pojechałaby ze mną, panie Walker? — spytała. — Sądzi pan, że zostałaby w domu, nawet gdybym ją tam zawiozła? — Nie wiem — odparłem. Próbowałem rozmawiać równie spokojnie jak ona. Limuzyna wjeżdżała w zacienioną, osłoniętą drogę przed hotelem Hyatt. Wszędzie wokół nas stały taksówki i limuzyny. Przejechaliśmy między nimi ku krawężnikowi. Otaczały nas tłumy ludzi i portierzy niosący bagaże. — Nie chcę, by córka do mnie wróciła, panie Walker. Samochód stanął. Przyłapałem się na tym, że gapię się na Bonnie. — Co pani ma na myśłi? — spytałem. Zdjęła okulary i popatrzyła na mnie z niejasnym, zadumanym spojrzeniem, które często miewają osoby krótkowzroczne. Po-
tem zmieniła okulary na przeciwsłoneczne i na ich tle tym wyrazistsze stały jej pełne czerwone usta. Ich widok niemal mnie oślepił. — Panie Walker, wolę, żeby Belinda nie przebywała zbyt blisko mnie — zauważyła cicho. — Dlatego mam nadzieję, że dojdę z panem do porozumienia, dzięki któremu moja córka pozostanie bezpieczna. Szofer otworzył drzwi obok niej. Kobieta odwróciła się do niego, uniosła miękki, bezkształtny wełniany kaptur z ramion i nałożyła go na głowę, skrywając twarz. Zaszokowany, w milczeniu podążyłem za nią do holu i ku szklanym windom. Gdy Bonnie szła, oglądali się za nią wszyscy turyści. Przypomniał mi się podobny spacer z Alexem przez hol innego hotelu zaledwie kilka godzin wcześniej. Bonnie błyszczała tym samym, prawie nieziemskim blaskiem. Kaptur płynął pięknie wraz z nią. Gdy nacisnęła guzik przywołujący przezroczystą windę, w przyćmionym świetle błysnęły warstwy plecionego złota na jej nadgarstku. Szybko wznieśliśmy się nad główny hol. Zagapiłem się w odrętwieniu przez szkło na oślepiający obszar oddalającej się w dół, wyłożonej szarymi kafelkami posadzki. Woda migotała tam w masywnych fontannach, pary tańczyły ospale do muzyki granej przez orkiestrę kameralną, betonowe tarasy przywodziły na myśl ogrody bajecznego Babilonu wspinające się do nieosiągalnego, ogrodzonego nieba. Moja towarzyszka w szklanym pudle wyglądała równie słodko i nienaturalnie jak otaczający nas świat. W końcu winda się zatrzymała. Bonnie minęła mnie niczym zjawa. — Chodźmy, panie Walker — mruknęła. Prezentowała się majestatycznie niczym bogini. Jakże drobna i delikatna była w porównaniu z nią Belinda. Każdy szczegół Bonnie — jej długie ręce, cudowne, zgrabne nogi w połowie skryte pod fałdami płaszcza, długie, wybornie uformowane usta — wydawał się zbyt wyrazisty jak na realny świat. — Co, u diabła, ma pani na myśli, mówiąc, że woli pani, by
jej córka nie znajdowała się blisko pani? — spytałem nagle, ciągle stojąc w pustej windzie. — Jak może mi pani mówić w taki sposób o Belindzie? — Chodźmy, panie Walker. Sięgnęła po moje ramię, zacisnęła palce na moim rękawie, ja zaś podążyłem za nią obok balustrady tarasu. — Niech mi pani powie, o co tu, do cholery, chodzi?! — Za chwilę, panie Walker — odparła, wkładając klucz w zamek. Weszła powoli do wielkiego salonu o niskim suficie. Płaszcz wdzięcznie płynął wraz z nią. Kaptur zsunął się i gęste włosy rozsypały się i zastygły w złudzeniu nieważkości. Każdy kosmyk wydawał się być na swoim miejscu. Apartament oceniłem jako typ „kosztownej pustki". Bezkształtne nowoczesne meble hotelowe, szorstki dywan. Okno zajmujące całą ścianę od podłogi do sufitu wypełniał widok gąszczu budynków centrum miasta: budynków marnie zaprojektowanych, pozbawionych lekkości i uroku. Płaszcz Bonnie opadł na krzesło. Piersi pod jasnobeżową wełną były zupełnie nieprawdopodobne — nie tylko ze względu na rozmiar, lecz też na ich proporcję do maleńkiej talii. Biodra gwiazdy prawie arogancko kołysały się pod prostą wąską spódnicą. Jakie to uczucie żyć dniem i nocą z taką kobietą? Czy obok niej było w ogóle miejsce dla drugiej osoby? Och, ale przecież Belinda również jest piękna, chociaż inaczej. Jak je porównać? Nimfa i bogini, pączek i róża... Uznałem te porównania za chybione, nie oddawały bowiem w pełni różnicy między matką i córką. Bonnie zdjęła ciemne okulary i przez moment przesuwała wzrokiem po pokoju. Miałem wrażenie, że jej oczy wpijają się w przytłumione światło. Potem ponownie założyła zwykłe okulary i popatrzyła na mnie. Przeraziło mnie jej podobieństwo do Belindy. Miały te same kości policzkowe, ten sam rozstaw podobnie wielkich oczu i jakieś nieuchwytne pokrewieństwo w wyrazie twarzy. Jednak, niezależnie od wieku, córka Bonnie nigdy
nie będzie miała takiego „rzeźbionego" nosa i ust ani tak niemal technikolorowej cery. — Potrafię zrozumieć, za co Belinda pana lubi, panie Walker — odezwała się z tą samą dziwaczną uprzejmością. Jej głos pobrzmiewał prawie słodyczą. — Jest pan nie tylko przemiły, lecz także ogromnie przystojny. Wyjęła z torebki papierosa. Instynktownie podniosłem ze stołu hotelowe pudełko z zapałkami i podałem jej ogień. „Widziałaś kiedykolwiek sztuczkę Belindy z zapałkami? — zadałem jej pytanie, lecz tylko w myślach. — Kapitalna!" — Na żywo wygląda pan o wiele sympatyczniej niż na zdjęciach — zauważyła, wypuszczając dym. — Chociaż uosabia pan trochę staroświecki typ mężczyzny. — Wiem — odparłem chłodno. Kobieta miała tę samą nieskazitelną śniadą opaloną cerę, którą od pierwszej chwili zauważyłem u jej córki. I wspaniałe, lśniące białe zęby. Nawet najmniejsza zmarszczka nie wskazywała ani na wiek Bonnie, ani na cechy charakteru. Dokładnie to samo zauważyłem u Alexa. — No dobrze, pani Blanchard. Kocham Belindę i dobrze pani o tym wie. Teraz proszę mi wyjaśnić, o co pani chodzi? — Ja także ją kocham, panie Walker. W przeciwnym razie nie przyjechałabym do pana. Chcę, żeby... się pan nią zaopiekował do czasu, aż moja córka dorośnie na tyle, by sama się sobą zajęła. Usiadła na małej czerwonej sofie, ja zaś wybrałem krzesło naprzeciwko niej. Zapaliłem papierosa, po czym złapałem się na tym, że palę papierosa Belindy. Prawdopodobnie mimowolnie wziąłem tę paczkę, gdy wychodziłem z domu. — Zatem pragnie pani, żebym się nią zajął — powtórzyłem tępo. Byłem wstrząśnięty i przerażony, a równocześnie rósł we mnie gniew. Nagle Bonnie wydała mi się bardzo zmęczona. W jej oczach pojawiło się napięcie, którego nie zdołałbym dostrzec, gdyby nie nosiła powiększających okularów. Nie miała nawet zmarszczek
mimicznych. Wyglądała absolutnie nieludzko. Jednocześnie jednak znowu poraziła mnie jej niesamowita zmysłowość. A przecież wełniana sukienka była wprost spartańska, do tego złota biżuteria... Mimo to moja rozmówczyni niemal mnie paraliżowała. Fizyczna miłość z nią byłaby jak... jak co? — Wypije pan drinka, panie Walker? Taca z butelkami stała na osobliwym i nonsensownym meblu w rodzaju nowoczesnego kredensu. — Nie. Chcę tylko dobrze panią zrozumieć. Zrozumieć, o co pani chodzi i o czym pani mówi... Gra pani ze mną w jakąś dziwną grę. — Panie Walker, jestem szczera i mówię otwarcie. Wszystko już panu powiedziałam. Wolę, żeby mojej córki nie było blisko mnie. Nie mogę już z nią mieszkać. Pan się nią dobrze opiekuje, jest u pana bezpieczna i nie włóczy się po ulicach. Póki ta sytuacja nie ulegnie zmianie, zostawię pana w spokoju. — A jeśli... hm... ulegnie zmianie? — spytałem. — Jeśli jakoś zranię Belindę? Albo sama zdecyduje się odejść? Obserwowała mnie przez moment oczyma całkowicie pozbawionymi wyrazu, po czym spuściła wzrok, teatralnie opuszczając nieco głowę. Trwała w ten sposób przez moment. Jej nieruchoma poza denerwowała mnie. Przez chwilę pomyślałem, że może Bonnie jest chora. — Wtedy zadzwonię na policję — odrzekła w końcu znacznie ciszej niż przedtem. — I wręczę im zdjęcia, które pan zrobił dziewczynie. Jesteście na nich razem w łóżku. Znalazłam je w pańskim domu. Artysta i modelka. Zdjęcia wykonane z czasomierzem. — Ukradła mi je pani?! Jej głowa pozostała pochylona, lecz kobieta zerkała teraz na mnie. Wyglądała na załamaną, co drażniło mnie równie mocno, jak jej opanowany ton. — Kazała się pani komuś włamać do mojego domu?! Wydało mi się, że przełknęła ślinę i wzięła głęboki wdech. — Zabraliśmy tylko negatywy, panic Walker. Dokładna ich
liczba to trzydzieści trzy. Nawet nie tknęliśmy żadnego z pańskich obrazów. O co się pan tak piekli? Ma pan w swoim domu moją małą dziewczynkę. Dam panu teraz trzy negatywy. Gdy Belinda skończy osiemnaście lat, dostanie pan kilka kolejnych. Czyli za rok i dwa miesiące od dziś. Jeśli zajmie się pan Belindą do ukończenia przez nią dziewiętnastu lat, wręczę panu następne fotki. Wszystkie zaś otrzyma pan, jeśli potrafi się pan nią zaopiekować do pełnoletności, czyli do wieku dwudziestu jeden lat. Jej obrazów nie może pan oczywiście nikomu pokazać. Zresztą, w takim przypadku sam ukręciłby pan na siebie bicz. — A jeśli każę pani iść do diabła, pani Blanchard?! — Nie zrobi pan tego, panie Walker. Mam przecież zdjęcia. — Znowu odwróciła wzrok, a jej dolne powieki lekko się zmarszczyły. — Mam też mnóstwo informacji na pana temat... — Nie wierzę, że ma pani negatywy. Gdyby ktoś się włamał do mojego domu, zauważyłbym. Proszę mi wierzyć! Okłamuje mnie pani. Nie odpowiedziała mi od razu. Przez długą chwilę siedziała przerażająco nieruchoma, tak jak przedtem... niczym nagle wyłączona mechaniczna lalka albo robot. Później powoli wstała i podeszła do krzesła, na którym zostawiła torebkę. Otworzyła ją. Zauważyłem szarą kopertę. Sięgnęła do środka. W górnym prawym rogu rozpoznałem na niej własną notatkę. Bonnie wyjęła z niej mały pasek negatywu. — Trzy dla pana, panie Walker — oświadczyła. Włożyła mi je w dłoń. — Tak przy okazji, naprawdę dobrze przyjrzałam się wykonanym przez pana aktom Belindy. Wiem wszystko i w razie zagrożenia przekażę te informacje policji. Nie wspomnę nawet, co zrobi z tą historią prasa. Jeżeli jednak zawrzemy niedużą umowę, nikt się o niczym nie dowie. Przytrzymałem pasek z negatywami przy lampie. Były to te najbardziej obciążające. Belinda i ja — objęci. Belinda i ja w łóżku. Ja na Belindzie. Cholera, rzeczywiście przetrząsnęli mi dom! Ktoś włamał się do ciemni i na strych! Ale kiedy?! Którego dnia? Od jak daw-
na wraz z Belindą żyliśmy w fałszywym poczuciu bezpieczeństwa... podczas gdy ktoś nas obserwował i czekał na okazję włamania się do domu? Włożyłem negatywy do wewnętrznej kieszeni. Usiadłem sztywno wyprostowany, wykonując wszystkie te nerwowe małe gesty, które mimowolnie czyni człowiek na chwilę przed wybuchem. Pocierałem kciukiem palce lewej ręki, a grzbietem dłoni — podbródek. Próbowałem sobie przypomnieć rozmowę z Danem. Nie, nie, Marty i Daryl wcale nie ukryli ucieczki Belindy przed Bonnie. A jednak sprawę zatuszowali... Gwiazda wróciła na sofę. Byłem zadowolony, że usiadła z dala ode mnie. Nie miałem ochoty poczuć jej dotyku. Nie podobała mi się sama myśl, że nasze ręce mogły się spotkać, kiedy Bonnie wręczała mi negatywy. — Panie Walker, może pan ode mnie żądać każdej rozsądnej kwoty, jakiej będzie pan potrzebował na opiekę nad córką... — Nie potrzebuję pieniędzy. Jeśli mnie pani sprawdzała, wie pani doskonale, że posiadam wystarczające fundusze. — Tak, to prawda. Mimo to chcę je panu dać, ponieważ Belindą jest moją córką i pragnę ją utrzymywać. — Hm... Zatem szantaż i nieduża umowa... — Nie szantażuję pana — odrzekła, marszcząc lekko brwi. Powstało kilka zmarszczek, które w sekundę później zniknęły i twarz Bonnie stała się znowu uprzejma, równie opanowana jak jej głos. — Powiedziałam też panu, że cieszyłabym się, gdyby pan się nią zajmował aż do ukończenia dwudziestu jeden lat. Jednakże osiemnaste urodziny to wymóg nieodwołalny. Do tego dnia Belinda jest tylko dzieckiem. Na razie, niezależnie od tego, co sama myśli, nie potrafi się sobą opiekować. — Mieszka ze mną już od trzech miesięcy, pani Blanchard. — Czyli jeszcze rok i dwa miesiące. Wtedy moja córka skończy osiemnaście lat, panie Walker. Tyle może pan chyba zrobić. Zatrzyma ją pan u siebie wraz z jej aktami, tam, gdzie nikt ich nie zobaczy i nie zrobi wokół tej sprawy afery...
Przerwała, jakby włączył się w niej jakiś wewnętrzny przycisk. Wyczułem, że coś nie gra. Przyszło mi do głowy, że kobieta za chwilę się rozpłacze. Widziałem wcześniej, jak niespodziewanie zmieniały się rysy Belindy, jak jej twarz nagle krzywiła się, a z oczu płynęły łzy. Na szczęście Bonnie się nie załamała. Jej twarz pozostała apatyczna i obojętna, choć oczy chyba nieco jej się zamgliły. Patrzyła na mnie, lecz mógłbym przysiąc, że mnie nie widzi, gdyż w oczach miała łzy. Odniosłem też wrażenie, że gaśnie w niej jakieś wewnętrzne światło. — Jest pan rozsądnym mężczyzną — wycedziła powoli. — A także człowiekiem bogatym, poważnym i dobrym. Nigdy jej pan nie skrzywdzi. Będzie pan na nią uważał. Zresztą, nie chce pan również sobie wyrządzić krzywdy. — Pani Blanchard, znam Belindę już trzy miesiące. W każdej chwili dziewczyna może się mną znudzić i odejść. — Nie zrobi tego. Nie wiem, co panu opowiadała, ale założę się o cały mój majątek, że zanim pana spotkała, przeżyła prawdziwe piekło. Nie zechce wracać do świata ulicy. Ma teraz wszystko, czego zawsze pragnęła. Podobnie jak pan. — Teraz poleci pani z powrotem do Los Angeles, zadowolona, że świetnie załatwiła całą sprawę, prawda? Że pani córka jest bezpieczna w moich rękach. Mgiełka za soczewkami okularów zamigotała, a Bonnie posmutniała jeszcze bardziej. Otworzyła nieco usta. Powoli odwróciła ode mnie wzrok, jakby o mnie zapomniała. Patrzyła gdzieś obok mnie, w sterylną pustkę pokoju. — Co się stało? — spytałem. — Dlaczego Belinda uciekła? I dlaczego, do diabła, robi pani coś takiego... Właściwie oddaje pani swoje dziecko człowiekowi, którego zupełnie pani nie zna? Nie otrzymałem odpowiedzi. Wyraz twarzy Bonnie się nie zmienił. — Pani Blanchard, odkąd poznałem pani córkę, stale zadaję sobie podobne pytania. Dniem i nocą nie dają mi spokoju. Ubiegłej nocy nie wytrzymałem i przejrzałem jej prywatne rzeczy. Znalazłem filmy, które nakręciła z panią. Dziś rano przeczy-
tałem historię pani życia opisaną w jednej z licznych popularnych biografii wydanych w broszurze. Wiem o pani małżeństwie, o strzelaninie, o serialu telewizyjnym... — A poza tym pański prawnik... — dodała tym samym odrętwiałym tonem. — Niech pan nie zapomni wspomnieć o swoim prawniku, Danie Franklinie, który zadawał pytania po całym Los Angeles. „Pięknie! Nawet o tym nie wiedziałem..." — Zgadza się — skinąłem głową. — Poprosiłem swojego prawnika, żeby spróbował się dowiedzieć paru rzeczy. A jednak nadal nie wiem, z jakiego powodu Belinda od pani uciekła. I jeśli pani sądzi, że wyjdę z tego pokoju bez poznania całej historii... — Panie Walker, nie może się pan ze mną targować. Negatywy mam ja, pamięta pan? Wystarczy, że podniosę słuchawkę i zadzwonię na policję. — Proszę to zrobić — mruknąłem. Nie poruszyła się. — Niech pani zadzwoni na policję, pani Blanchard... Tak samo jak pani zrobiła, gdy Belinda odeszła. Proszę też zadzwonić do gazet. Bardzo powoli, niemożliwie powoli Bonnie podniosła do ust papierosa. Jej długie czarne rzęsy schwytały łzy, które przez moment błyskały jak kryształki. Policzki kobiety nieco się zarumieniły, wargi lekko zadrżały. — Dlaczego nie poinformowała pani policji o ucieczce córki? W tydzień by się odnalazła, gdyby jej zdjęcie ukazało się w gazetach. A pani pozwoliła jej włóczyć się po ulicach przez dziewięć miesięcy. Kobieta odłożyła papierosa na popielniczkę ostrożnie niczym bombę, która w każdej chwili może wybuchnąć. Potem Bonnie spojrzała ponownie na mnie, a wtedy łzy zamigotały i przez jedną chwilę jej oczy stały się niemal czystym światłem. — Nasi ludzie nieustannie jej szukali — stwierdziła. — Noc w noc sama jeździłam na poszukiwania. Krążyłam po Hollywood Boulevard, całe kilometry przeszłam na piechotę, wypatrując
jej, rozpytując o nią dzieciaki, pokazując im jej zdjęcie. Zachodziłam do tanich pensjonatów i tak podłych miejsc, że by pan nie uwierzył. — Teraz jednak, gdy już jąpani znalazła, nie chce jej pani... — Nie, nie chcę! Nigdy nie chciałam, by znowu ze mną zamieszkała. Zanim odeszła, usiłowałam ją wysłać do szkoły. Spakowałam ją i przygotowałam do podróży, ale Belinda nie chciała wyjechać. Miała to w nosie. Nikt nie zamierzał zamykać jej w szkole wbrew jej woli. Jako dziecko stale powtarzała, że chce żyć tak jak inne dzieci... A teraz nie chciała o tym nawet słyszeć. — Pani Blanchard, czyżby Belinda samym dorastaniem popełniła niewybaczalną zbrodnię? A może bezwiednie nakłoniła pani męża do czegoś, czego nie powinien był zrobić? — Jeśli pan musi wiedzieć, panie Walker, powiem panu, jaką niewybaczalną zbrodnię popełniła Belinda. Uwiodła mojego świeżo poślubionego męża w moim własnym domu. Przyłapałam ją z nim i próbowałam ją za to zabić. Wycelowałam broń prosto w nią, lecz Marty ją zasłonił. Przyjął pięć kul. W przeciwnym razie na pewno bym ją zabiła. Teraz ja znieruchomiałem, jakby ktoś we mnie coś wyłączył. Wróciła panika, serce zaczęło bić szybciej, krew uderzyła mi do głowy. Bonnie obserwowała mnie czujnie. Twarz miała jeszcze bardziej rumianą, lecz łzy zniknęły. Ta kobieta wszystkie uczucia skrywała głęboko w sobie. — Nie zna pan więzi, jaka łączyła nas obie — oświadczyła jak zwykle opanowanym głosem. — Belinda była nie tylko moją córką, ale w ogóle najbliższą mi osobą. — Uśmiechnęła się gorzko. — Niech pan nie wątpi w moje słowa, panie Walker. Ona to zrobiła! Pańska Belinda! Sypiała z nim od dłuższego czasu. Podsłuchałam ich rozmowę. Rozmawiali ze sobą w szczególny sposób. Nie musiałam nawet rozumieć słów, wystarczył mi ton, jakim do siebie przemawiali. Wie pan, wystarczyły mi dźwięki dochodzące przez drzwi... Wyjęłam broń z nocnego stolika, weszłam do sypialni i opróżniłam bębenek w łóżko.
Wyjąłem chusteczkę i powoli starłem pot z czoła i z górnej wargi. — Jest pani pewna, że tak to wyglądało... — Och, zrobiła to, panie Walker, niech mi pan wierzy i wiem także, dlaczego to zrobiła. Dojrzała, stała się kobietą, to była dla niej nowość... — Uśmiech Bonnie stał się szerszy, lecz i bardziej rozgoryczony. — ...Wie pan, odkryła, że posiada czar, wdzięk, urok... Taka sytuacja jest stara jak sam świat, panie Walker. Odkąd pamiętam sprzedawałam tę kobiecą pokusę w taki czy inny sposób... Znałam się na tym, jeszcze zanim zostałam gwiazdą filmową. Już wtedy sprzedawałam kobiecość na potrzeby reklamy. .. Tak czy owak, po powrocie ze szpitala oświadczyłam Be-lindzie: „Wynoś się z mojego domu. Nigdy już nie zamieszkasz ze mną pod jednym dachem. Nie jesteś moją córką, jesteś zupełnie obcą osobą. Wyjedziesz stąd". Ona zaś mi odparła: „Odejdę, lecz pójdę tam, gdzie mi się podoba". — Może cała sytuacja nie wyglądała tak, jak pani sądzi. — Proszę mi wierzyć, pańska dziewczynka to zrobiła. Zrobiła to! —Uśmiech zbladł. Bonnie jeszcze wolniej cedziła teraz słowa, choć przedtem też mówiła powoli i cicho. — Wiem, co teraz myśli, wiem, co czuje. Pamiętam siebie sprzed lat, też kiedyś byłam taką młodą, głupią gąską. Popełniałam pewne grzeszki tylko po to, by zobaczyć, czy potrafię... czy zdołam poderwać męża innej kobiety, czy posiadam dość uroku, by go zdobyć, a z niej zrobić idiotkę. Powtarzam, Belinda jest dla mnie teraz zupełnie obcą osobą, naprawdę obcą, mimo że świetnie ją rozumiem. Potrząsnąłem głową. — Wysłuchała pani jej wersji? — Powiedziała mi, że jeśli spróbuję ją zmusić do wyjazdu, pójdzie na policję i powie, że Marty ją molestował. Tak mi oznajmiła. Dodała, że wyśle go do więzienia na resztę życia. Owszem, odejdzie z mojego domu, ale niech nikt nie usiłuje jej zatrzymać. Kazała mi zejś6 z drogi, bo w przeciwnym razie pójdzie z całą opowieścią do gazet i wszystkich nas w ten sposób zrujnuje.
— A jeśli tak rzeczywiście było? Jeśli naprawdę ją molestował? — Na pewno nie, panie Walker! Mojej córki nikt nie jest w stanie do niczego zmusić. Zresztą, bierze pigułki, odkąd skończyła dwanaście lat. — Pani jednak nadal mieszka z Moreschim? Belinda musiała odejść, a on mógł zostać? — Jest przecież tylko mężczyzną — odrzekła. — Poza tym nie znam go od dziecka, a Belinda mieszkała ze mną przez całe swoje życie. Jest częścią mnie, krew z krwi... W porównaniu z nią Marty to nikt ważny. Robi, co trzeba, jest na właściwym miejscu... Łatwo mu wybaczyć. — Moralny głupiec... Zwierzątko domowe... — A kim pan jest, panie Walker? — spytała. — Co pan sobie myślał, kiedy dał się pan skusić Belindzie? — Nie byłem mężem jej matki — odciąłem się. — i nie mieszkałem w domu jej matki. Nie starałem się zrobić z jej matki gwiazdy telewizyjnego serialu. Chodzi o ten serial, prawda, pani Blanchard? Nie odpowiedziała. — Albo stanęłaby pani po jej stronie — zauważyłem — albo zakończyłby się Szampański lot, zgadza się? Umowa wiązana, co? — Nic pan nie wie, panie Walker — odparowała spokojnie. — W Hollywood jest stu takich facetów jak Marty Moreschi. Ale istnieje tylko jedna Belinda. Ja jestem gwiazdą Szampańskiego lotu, ja zapewniam serialowi popularność. Pańska sugestia nie wydaje mi się nawet warta komentarza. Obserwowałem ją z uwagą, zmieszany jej mniej lub bardziej pozorną szczerością i logiką jej wywodu. Dla niej cała sprawa wyglądała sensownie. Bonnie nie broniła się, ale w jej słowach nie było też brawury. Jej twarz łagodniała i stawała się jeszcze bardziej apatycznie piękna, niczym zdjęcie portretowe wykonane z filtrem. Po chwili kobieta lekko się ożywiła i popatrzyła na mnie prosząco — tę minkę widziałem z tysiąc razy w jej starych filmach.
— Nie musiałam wybaczać Marty'emu — wyszeptała, patrząc mi w oczy — mimo to chciałam. A jeśli już mu wybaczyłam, należało posunąć się dalej, nie wystarczało dalej z nim mieszkać i grać w Szampańskim locie. Wybaczyć panie Walker oznaczało zrozumieć jego punkt widzenia. I zaakceptować go. — Przerwała, a jej spojrzenie stało się jeszcze bardziej intensywnie i przejmujące. — To chcieć się obudzić następnego ranka i mieć ochotę złapać następny oddech. Chcieć żyć, panie Walker. Żyć, być z Martym i grać w serialu. Przyjąć to, co mi oferował. Wybrałam po prostu takie wyjście. Jak powiedziałam, nie było to trudne. Z trudem przełknęła ślinę. Jej oczy ponownie się zamgliły. Pełna, niezwykle kobieca krągłość jej piersi i bioder pod kaszmirową sukienką nadawała jej wygląd kruchej, wrażliwej istoty. — Nie dbam o to, które z nich zaczęło ten romans — szepnęła. — Nie obchodzi mnie, kto jest winien. Po prostu nie chcę już nigdy więcej widzieć Belindy. Zagapiła się w dywan przed sobą. Założyła ręce i skłoniła głowę, jakby ktoś ją nagle uderzył. Nie odzywałem się. Nic mnie nie mogło zmusić do odpowiedzi. Zrozumiałem wszak, że Bonnie prosi mnie o zrozumienie. Wręcz mnie o nie błagała. Nie miałem ochoty patrzeć na jej poniżenie, chociaż nie potrafiłem też jej okłamać. Doskonale pojmowałem, o co jej chodzi i tyle. Kiedy Alex tłumaczył mi tego typu sprawy, nie słuchałem go. Jednak rozmowa z Bonnie skłoniła mnie do zastanowienia. Miałem silne przeczucie, że jeszcze lepiej zrozumiem wszystko za kilka lat albo gdy się zestarzeję, kiedy przegram więcej życiowych bitew i niewiele spraw będzie dla mnie miało prawdziwe znaczenie. Niemniej jednak nie zamierzałem dać Bonnie satysfakcji. Moja lojalność wobec Belindy anj na moment się nie zachwiała. Dobry Boże, kiedy to wszystko się zdarzyło, moja dziewczynka miała zaledwie piętnaście lat! Ile mogła wiedzieć o sprawach dorosłych? W chwili obecnej nie zamierzałem więcej nad tym myśleć.
Wyobrażałem sobie już jazdę autostradą do Carmel. Wejdę rankiem do małego domku i Belinda tam będzie! Ponownie zacząłem się o nią bać. Była taka osamotniona, pojąłem to teraz lepiej niż kiedykolwiek przedtem... Tęskniłem za nią. Marzyłem, by chronić ją przez bólem i rozpaczą, które wyczuwałem w atmosferze tego pokoju. I może — po raz pierwszy, odkąd ujrzałem Belindę — zrozumiałem także ją. Naprawdę ją zrozumiałem. Pojąłem teraz, dlaczego nigdy nie mówiła o przeszłości. I rzeczywiście, tak jak powiedziała Bonnie, w gruncie rzeczy nieistotny był fakt, kto ponosił winę i kto zaczął ów romans. Doszło do nieszczęścia, zdarzyła się katastrofa, katastrofa dla matki i córki... i chyba tylko one dwie wiedziały, jak tragiczna jest ta sytuacja. To jednakże nie był koniec. Żadną miarą! Najprościej byłoby teraz wyjść. Ale, niech mnie diabli, jeśli zamierzam wziąć udział w grze tej damulki. Sprawa była zbyt ponura i zagmatwana. Jak sama Bonnie. — A może porozmawiałaby pani z Belindą? — spytałem. Nie miałem pewności, czy w ogóle słyszała moje pytanie. — Mógłbym ją tutaj przywieźć — dorzuciłem. — Wiem o niej wszystko, co chcę wiedzieć — odparła beznamiętnie. Zawisło między nami osobliwe milczenie, w które z wolna wdarły się odgłosy ulicznego ruchu. Nagle dotarła do mnie cicha muzyka z hotelowego holu, choć zapewne grano ją przez cały czas. — Pani Blanchard, to przecież pani córka! — Nie, panie Walker. Pan się nią zaopiekuje. — Podniosła wzrok, jakby ktoś obudził ją z zamroczenia. Oczy miała zaczerwienione i smutne. — Może ona pani potrzebuje, może naprawdę pani potrzebuje? — Już na to za późno, panie Walker. — Potrząsnęła głową. — Za późno. — Jej ściszony głos poraził mnie nieodwołalnością.
— No cóż, nie mogę zrobić tego, o co mnie pani prosi — odrzekłem równie stanowczo. — Nie mogę brać udziału w pani szantażu czy układzie. Nie zamierzam z panią współpracować. Znowu zatonęła w myślach. Milczenie. Bezradność. — O co chodzi, panie Walker? — spytała w końcu, patrząc na mnie. — Przecież nie pójdę na policję. Wie pan o tym, prawda? Jeśli Belinda ucieknie, pan do mnie zadzwoni. Tyle może pan chyba zrobić, co? — A jeśli pani się myli... we wszystkim...? — Proszę ją gdzieś wywieźć, panie Walker. W jakieś miejsce, gdzie nikt nie znajdzie ani jej, ani pańskich obrazów. Proszę ją trzymać z dala od świateł jupiterów. Dwa lata, trzy i sytuacja radykalnie się zmieni. Potem możecie oboje zrobić, co wam się żywnie spodoba. Nie wykorzystałabym tych negatywów przeciwko wam. Chyba pan to rozumie? — W takim razie od razu je wezmę, pani Blanchard. O ile nie ma pani nic przeciwko temu. Wstałem. Bonnie się nie poruszyła. Spoglądała na mnie, jakby w ogóle nie wiedziała, kim jestem. I pewnie nie docierał do niej sens moich słów. — Zabiorę je — powtórzyłem. Podszedłem do jej torebki, wyjąłem kopertę i sprawdziłem jej zawartość. Rzeczywiście znalazłem wszystkie negatywy. Policzyłem je. Podniosłem jeden z pasków do światła. Artysta i modelka. Okej. Zajrzałem do torebki. Róż, portmonetka, karty kredytowe, fluid. W środku nie było nic więcej, co należało do mnie. — Jest pani zwykłą szantażystką, pani Blanchard — stwierdziłem. — Pani zbiry zabrały mi coś jeszcze? Patrzyła na mnie. Wydało mi się, że dostrzegam jej uśmiech, choć nie byłem tego pewny. Mimo nieruchomej twarzy przez duszę tej osoby mogło się przetaczać tak wiele uczuć, tak wiele nieopisanych emocji. Potem bardzo powoli Bonnie wstała. Przez moment jednak sądziłem, że nie pamięta, co chciała zrobić. Wydawała mi się kompletnie zagubiona. Wyciągnąłem rękę, by ją podtrzymać, lecz przeszła obok
mnie. Dotarła do biurka przy zajmującym całą ścianę oknie, usiadła, lekko pochyliła się do przodu i opierając się na lewym łokciu, napisała coś na kartce hotelowego notatnika. — Oto mój adres i numer prywatny — powiedziała, podając mi kartkę. — Jeśli coś pójdzie źle... jeśli zdarzy się coś złego... zadzwoni pan do mnie. Odbiorę osobiście, nie ktoś ze studia albo mój brat, który uważa, że nie potrafię zliczyć do czterech. Proszę dzwonić o każdej porze, jeśli Belinda ucieknie. — Och, proszę z nią porozmawiać... — A co do mojego brata... Niech pan będzie ostrożny. — Nie wie, gdzie jest Belinda? Potrząsnęła głową. — Nie. Ale on nie poprzestanie na odnalezieniu jej. Chce ją gdzieś zamknąć, aż mała ukończy dwadzieścia jeden lat. — Dla pani dobra czy jej? — Pewnie dla nas obu... Gdybym mu pozwoliła, zamknąłby także Marty'ego. — Pocieszające — mruknąłem. — Doprawdy, panie Walker? Jak pan sądzi, co Daryl zrobi z panem? — Sądzę, że woli zachować dyskrecję. Tak jak pani. Zgadza się? Żadnej policji i,broń Boże, żadnych gazet. — Nie wiem, co zamierza — odparła ostrożnie. — Gdyby mógł, zadzwoniłby do francuskiej legii cudzoziemskiej, do NBC czy CBS. Na szczęście, postąpi, jak mu każę. — Dobry stary brat Daryl — bąknąłem. — W mojej rodzinie bardzo się liczą więzy krwi, panie Walker. U nas nie zdradza się rodziny. A Daryl jest moim bratem, nie Belindy. — No cóż, skoro pani wyśledziła ją u mnie, jak to możliwe, że Daryl jej jeszcze nie odszukał? Nie odpowiedziała od razu. Uśmiechnęła się ponownie nieznacznym, gorzkim uśmiechem. — Hm... powiedzmy po prostu, że posiadam powiązania, których Daryl nie ma — odparła.
— Jakie na przykład? Chyba nie chodzi o Alexa! Nie, Alex nigdy w życiu by mnie nie zdradził. A George Gallagher? Ten z kolei na pewno nie zdradziłby Belindy... Z tego, co słyszałem. — Daryl uważa, że Belinda jest w Nowym Jorku — dodała. — Przyszło mu do głowy, że moja córka kieruje się do Europy, aby tam spotkać się z reżyserką nazwiskiem Susan Jeremiah. Chciała z nią nakręcić pewien film. Jeżeli Daryl dowie się o pańskim udziale w tej sprawie, zanim coś zrobi, przyjdzie do mnie. O ile nie pokaże pan nikomu swoich obrazów, jest pan w miarę bezpieczny. Ale jeśli je pan wyciągnie na światło dzienne, będzie pan miał wszystkich przeciwko sobie. Również mnie. — Mimo naszej rozmowy? — spytałem. — Próba szantażu to przestępstwo, nikt pani tego nie mówił? Posłała mi kolejne ze swych długich powolnych spojrzeń. — Panie Walker — powiedziała — na pożegnanie powiem panu coś jeszcze na temat całej sytuacji. W obecnej chwili żadne z nas nie może wystąpić przeciwko drugiemu. — Nie jestem wcale pewien, czy ma pani rację, pani Blanchard — odrzekłem. — Może wręcz przeciwnie, może teraz każde z nas ma haka na drugie. Niby się nad tym zastanawiała... a może tylko jej umysł dryfował. — Proszę się opiekować Belindą — odezwała się w końcu. — I niech pan nikomu nie pokazuje jej aktów. Miałem dość. Nie chciałem już ani jej słuchać, ani jej odpowiadać. Interesowała mnie tylko wczesnoporanna jazda do Carmel. Odwróciłem się do wyjścia. — Panie Walker? — Tak? — Jeśli zdarzy się coś złego, proszę do mnie koniecznie zadzwonić. Choćby w środku nocy, jeśli Belinda odejdzie... — Oczywiście, pani Blanchard — rzuciłem. — Dlaczego nie miałbym tego zrobić? Jestem przecież bardzo miłym facetem, nieprawdaż?
25 Właśnie świtało, gdy wyskoczyłem z furgonetki i ruszyłem żwirową ścieżką do małej chatki w Carmel. W środku było ciepło, powietrze sycił aromat tlących się na palenisku kłód. Rozejrzałem się. Mleczne światło rozjaśniało kamienną podłogę, stare, wygodne fotele, wiejski stół i wysokie ciemne belki nade mną. Wspiąłem się po drewnianej drabinie na strych. Czułem zapach perfum, zapach Belindy! Leżała skulona na boku w bawełnianej pościeli, jej nagie złotobrązowe ramiona żywo kontrastowały z bielą. Kosmyki blond włosów przylepiły się do policzka i do wilgotnej wargi; odgarnąłem je w tył. Dziewczyna zmieniła pozycję, a wtedy pościel zsunęła jej się z nagich piersi, a oczy poruszyły się pod gładkimi zamkniętymi powiekami. — Obudź się, Śpiąca Królewno — poprosiłem i pocałowałem ją. Początkowo nie zareagowała, potem jej usta powoli się rozwarły, a jej ciało ożywiło. — Jeremy — szepnęła, otaczając ramionami moją szyję i przyciągając mnie blisko niemal z desperacją. — Chodź, maleńka — szepnąłem. — Wszystko jest w furgonetce. Ostatniej nocy zadzwoniłem do mojej gospodyni w Nowym Orleanie. Przygotuje dla nas pokoje. Jeśli wyruszymy zaraz, pojutrze będziemy w domu mojej matki. Oczy jej się zaszkliły. Zamrugała, starając się przegonić resztki snu. — Kochasz mnie? — spytała cicho. — Wprost cię uwielbiam. Teraz zejdźmy. Zrobię śniadanie dla nas obojga. Coś jednak muszę ci powiedzieć, zanim wyruszymy w drogę. Przyniosłem z furgonetki artykuły spożywcze, zrobiłem jajka na bekonie i kawę, a kiedy Belinda zeszła na dół, znowu ją pocałowałem. Większość długich włosów spięła spinką; opadały jej
na plecy niczym promień światła. Założyła białe dżinsy i jeden z tych workowatych białych bawełnianych swetrów, które szczególnie na niej lubiłem. Wyglądała jak biały kwiat na długiej łodyżce. — Usiądź — poprosiłem, kiedy próbowała mi pomóc. Nałożyłem jedzenie, nalałem kawę. — Tak jak ci obiecałem, nigdy cię już o nic nie spytam — oświadczyłem, siadając naprzeciwko niej. — Chcę wszakże, abyś wiedziała, co zrobiłem. Przeczytałem biografię twojej matki. Popularne broszurowe wydanie. Przejrzałem też kilka czasopism. Nawet wysłałem kogoś, aby po-węszył na Południu. Wiem na twój temat wszystko. Spowiadam ci się teraz, bo dość już tajemnic. Patrzyła gdzieś obok mnie. Miała apatyczną minę, która ogromnie ją upodobniła do matki. Jednak pod pozorem obojętności kryła smutek — pomyślałem, że za chwilę się rozpłacze. Sięgnąłem przez stół i ująłem ją za rękę. Nie stawiała oporu. Nigdy wcześniej nie wyglądała na tak przybitą. — Chcę zamknąć za nami ten rozdział — oznajmiłem. — Dokładnie tak, jak ci obiecałem. Nie zadam więcej pytań. Ani jednego. Jednak coś musisz wiedzieć. Szuka cię Susan Jeremiah. Chce z tobą nakręcić film. — Wiem o tym — szepnęła. — To może poczekać. — Jesteś pewna? Jeżeli pragniesz się z nią zobaczyć, pomogę ci. Tyle że twój wuj Daryl podejrzewa, że dążysz do tego spotkania i ma nadzieję cię przy okazji wyśledzić. — Wiem też i o tym. — Okej. Jeszcze jedna sprawa. Bardzo poważna. Nie chcę cię zranić i nie chcę, byś mnie znienawidziła, mimo to muszę ci o tym powiedzieć. Bo koniec z sekretami i kłamstwami między nami. Apatyczna i milcząca ciągle bardzo przypominała własną matkę. Chociaż wcale mi to nie przyszło do głowy ubiegłego wieczoru podczas rozmowy z Bonnie w pokoju hotelowym, mimo że widziałem te miny Belindy niezliczoną ilość razy. Wziąłem głęboki wdech.
— Twoja matka przyjechała, by się ze mną zobaczyć _. stwierdziłem. Nic nie odpowiedziała. — Nie wiem, jak nas znalazła... może mój węszący prawnik naprowadził ją na trop. Tak czy owak, przyjechała, spotkała się ze mną i kazała mi się tobą zaopiekować. Martwi się o ciebie i obawia, że jej brat cię odnajdzie i postanowi ci nie narobić kłopotów. A ona nie chce, by ci się coś stało. Popatrzyła na mnie dziwnie. Odniosłem wrażenie, że nie zrozumiała mnie lub nie wie, co odpowiedzieć. — Wiem, przeżyłaś wstrząs. Nie zamierzałem cię szokować i żałuję, że musiałem ci o tym powiedzieć, uznałem jednak, że powinnaś wiedzieć. Tak czy owak, powiedziałem Bonnie, że cię kocham. Zobowiązałem się od czasu do czasu powiadomić ją, że wszystko u ciebie w porządku. Nie potrafiłem zinterpretować jej miny. Czyżby jeszcze bardziej posmutniała? Czy zaraz się rozpłacze? Nagle wyglądem przypominała kobietę starą, zmęczoną i samotną. Wziąłem ją pod ramiona. Była taka bezwolna, że w każdej chwili mogła upaść. Jednakże wzrok skoncentrowała na mnie. — No dobrze, powiedziałem ci chyba wszystko. — Sapnąłem. — Jeśli zdołasz mi wybaczyć wścibstwo, Belindo, pojmiesz, że najgorsze mamy już za sobą. Od dziś możemy żyć w spokoju. Lekko zmarszczyła czoło, a równocześnie zadrżały jej wargi. Byłem pewien, że za chwilę się rozszlocha. Lecz nawet na płacz najwyraźniej zabrakło jej siły. — Och, kochanie, teraz wszystko jest już dobrze, naprawdę — zapewniłem ją. — Zniknęły dzielące nas sekrety, a zatem nic nas już nie może zranić, Belindo. Teraz będzie między nami lepiej niż kiedykolwiek. Jesteśmy naprawdę wolni! — Kocham cię, Jeremy — szepnęła. — Nigdy nie pozwoliłabym, żeby cię skrzywdzili. Przysięgam na Boga! Wierz mi, taka jest prawda. Pod wpływem jej słów poczułem ukłucie w sercu. Przecież nie mnie trzeba było chronić!
-— Tak, kochanie — odparłem — ja również nie pozwolę im skrzywdzić ciebie. A teraz pojedziemy daleko, daleko od nich wszystkich. 26 Nie wiem, kiedy zacząłem mieć wątpliwości. Z pewnością nie w pierwszych kilku tygodniach. Jechaliśmy bez przerwy. Gdy jedno spało, prowadziło drugie. Do rogatek Nowego Orleanu dotarliśmy późnym rankiem drugiego dnia po opuszczeniu Kalifornii. Czułem się potwornie wyczerpany, kiedy skręciłem z autostrady w Aleję Świętego Karola, lecz znajome punkty orientacyjne — gigantyczne, rozłożyste dęby na tle brzydkiej, ponurej części miasta — natychmiast mnie rozbudziły. Minęliśmy Jackson Avenue i wjechaliśmy w Garden District. Natychmiast ogarnął mnie spokój, a pod wpływem ciepłego aromatycznego powietrza — wręcz błogostan. I wtedy dostrzegłem wysoki żelazny płot starego domu stojącego na bocznej uliczce. Zobaczyłem ogród—jak zawsze dziko porośnięty, siatkowe drzwi prowadzące na ganek i białe korynckie kolumny. Zauważyłem starą winorośl z gatunku Rose of Montana wijącą się aż nad okna z zamkniętymi okiennicami. Dom! Wciąż trwałem w oszołomieniu, gdy na zewnątrz wyszła panna Annie. Powitała nas i wręczyła mi klucze. Poczucie swojsko-ści było niemal magiczne. Prawie mnie przygniotło to cudowne, zupełnie już zapomniane doznanie. Weszliśmy. W wielkich pokojach panował chłód. Sufitowe wentylatory chrzęściły, stare ścienne klimatyzatory cicho zgrzytały. Spojrzałem na straszny, stary obraz Lafayette'a, który zapamiętał Alex, oraz na głowę pirata u stóp schodów nadal wyłożonych zniszczonymi wschodnimi dywanami.
Na moment przystanąłem w drzwiach biblioteki i zagapiłem się na stół, przy którym się uczyłem, na półki ciągle pełne dziewiętnastowiecznych książek, które pomogły mi odkryć obrazy i rysunki mistrzów. Bełinda milczała, wyraźnie zafascynowana. Wziąłem ją za rękę i zaprowadziłem na drugie piętro. Weszliśmy do sypialni matki. Żaluzje były spuszczone, lecz listewki rozsunięte, toteż widzieliśmy otaczające dom drzewa, dokładnie tak, jak przed laty widział je Alex. Otworzyłem oszklone drzwi i popatrzyłem na ganek przez siatkowe drzwi. Opowiedziałem Belindzie, jak — nie widziani przez nikogo z ulicy — obserwowaliśmy tu Mardi Gras. Te ganki należały już do przeszłości, ludzie uważali, że wyglądają brzydko na starych fasadach sprzed wojny secesyjnej. W mojej opinii nic innego nie zapewniało dopływu świeżego powietrza i choć pozoru prywatności. Belinda wydawała mi się mała i krucha, gdy tak chodziła po pokoju, dotykając starych mahoniowych mebli i gigantycznego łóżka z baldachimem. — Ach, Jeremy, ten dom jest jak ze snu — zauważyła, błyskając typowym dla siebie ślicznym uśmiechem. — Podoba ci się, kochanie? — Możemy spać w tym łóżku? — spytała. Haftowane poduszki i szydełkowa narzuta wciąż na nim leżały. Wszystko wyglądało tak, jak to zapamiętałem. — Oczywiście, że możemy — odparłem. — Tak, powinniśmy wybrać sobie ten właśnie pokój. — W chłodne noce moglibyśmy wyłączać klimatyzację i otwierać drzwi na ganek. Słychać byłoby przejeżdżające tramwaje. Belinda pomogła mi rozładować furgonetkę. W straszliwym upale chodziliśmy w tę i z powrotem po kamiennej ścieżce, aż przenieśliśmy wszystkie dwanaście obrazów na tylny ganek studio, gdzie przepracowałem tyle lat. Kiedyś ganek był otoczony siatką, teraz został oszklony. Lecz
stare zielone bambusowe żaluzje nadal tu były. Przypomniałem sobie, jak Alex Clementine w białym lnianym garniturze opuszczał je wszystkie po kolei. Potem powiedział: „Wiesz, będę się teraz z tobą kochał". Moja stara sztaluga stała tu jeszcze, podobnie jak stołek i inne drobiazgi. Nawet łóżko, na którym Alex i ja siedzieliśmy razem tamtego popołudnia. Ogród wszakże od tamtej pory tak bardzo zdziczał, rośliny urosły tak, że światło docierało na ganek zaledwie w postaci plamek. Róże wyrosły, tworząc łuki wiszące groźnie nad gęstymi kępami drzewek bananowych oraz białych i różowych oleandrów. Przy tylnych schodach rosły purpurowe prawoślazy na sztywnych łodyżkach, po dachu zaś pięła się winorośl. Ach, w Kalifornii nic się tak nie krzewi jak w Nowym Orleanie. Prawdopodobnie nawet miłość się tak wspaniale nie rozwija. Różowa odmiana Rose of Montana wiła się po telefonicznych kablach, rozwieszonych wśród gałęzi drzewek pekanowych. Kalijki etiopskie zdobiły ogromnym kwieciem ceglane fundamenty. Nawet purpurowe gladiolusy były porośnięte warstewką aksamitnego zielonego mchu. A głęboko w wybujałej trawie wśród jeszcze wyższych chwastów i orlic leżał na wpół przewrócony stary żelazny ogrodowy leżak. Dom. Belinda pomagała mi, aż zanieśliśmy cały bagaż na górę. Dywan był tu bardzo miękki. Odniosłem wrażenie, że niemal wrósł w wypolerowane stopnie. Gdy otwierałem stare szafy, uderzał mnie zapach kurzu, kulek na mole i cedru. Nagle zapadło absolutne milczenie. Staliśmy razem na krawędzi kobierca. — Kocham cię, moja mała... Zatrzasnąłem drzwi i zaniosłem ją na łóżko mojej matki. Belinda odrzuciła głowę w tył, gdy rozpinałem guziki jej bluzki. W warkocze miała wplecione wstążki. Jej ręka opadła natychmiast w dekolt, a w chwilę później mi-
seczki rozpiętego stanika rozsunęły się niczym dwie białe muszle. Biodra dziewczyny uniosły się lekko, kiedy ściągałem jej dżinsy, a później majtki. Zdjąłem różowe kokardy z końców jej warkoczy i przesunąłem palcami po samych warkoczach, rozplatając je. Włosy opadły w falach. Otoczyła mnie ramionami, wpiła usta w moje ramię, a potem w szyję. Zrobiliśmy to na narzucie. Potem odwróciłem się na bok i wpadłem w najgłębszy i najspokojniejszy sen, jakiego kiedykolwiek zaznałem. Kalifornia odpłynęła w dal. Pomyślałem, że przenieśliśmy się z „gotyku" kalifornijskiego w „gotyk" południowy. We śnie usłyszałem słowa wypowiadane przez Alexa przy zatłoczonym kolacyjnym stole: „A wtedy kto się zjawił w czarnej limuzynie przed domem? Któż jak nie Bonnie?!" Nie, muszę przestać. Obudzić się. Przełączyć biegi. Jestem teraz na Południu. Dryfowanie. Cichy głos z teksańskim akcentem i słowa Bonnie: „Nie dbam o to, które z nich zaczęło ten romans... Nie obchodzi mnie, kto jest winien. Po prostu nie chcę już nigdy więcej widzieć Belindy". Z dworu docierały do mnie dźwięki Nowego Orleanu. Piąta rano. Klimatyzacja była wyłączona. Słychać też pasikoniki — kakofoniczny megachór zgrzytliwych pieśni. Och, jestem w domu! Jestem bezpieczny. Jestem w Nowym Orleanie. W domu szalały kolejne kuranty. Matka stale powtarzała: „Ustaw zegary co trzydzieści sekund każdy, a muzyka będzie trwać dłużej". Panna Annie prawdopodobnie znała tę sztuczkę. Belinda! Siedziała na ganku w białym bujanym fotelu. Lekki wiatr niósł zapach kurzu i deszczu. Dziewczyna miała na sobie tylko białą jedwabną halkę, jej stopy pozostały gołe. — Jest tak cudownie ciepło — zagai ła. Jej twarz wręcz promieniała. Cudowne włosy, rozdzielone na środku głowy, nieco
splątane nad ramionami, niżej nadal splecione w warkocze. — Ach, Jeremy, nigdy stąd nie wyjeżdżajmy. A jeśli będziemy musieli, wracajmy jak najszybciej. Niech to będzie nasz dom. — Dobrze, kochanie, na zawsze. Stałem przy balustradzie i patrzyłem w dół przez siatkę dębowych konarów na migotliwy strumień samochodów mknących aleją. W okresie Mardi Gras zawsze ktoś przychodził i podcinał gałęzie, aby podczas parady wielkie papierowe ruchome platformy mogły bezpiecznie przejechać. Sama myśl o tym barbarzyństwie sprawiała mi ból. Zieleń trawy zlała się obecnie z zielenią listowia drzew i niemal nie widziałem nieba, a tylko stłumione plamy stojących po drugiej stronie kolorowych budynków, błysk jarzących się w mroku różowych kwiatów barwinka pospolitego, białe magnolie, fragmenty lśniącego szkła, półprzezroczystego błękitu, kutego żelaza... Świat utkany w sieć. Nie istniał ani jego koniec, ani początek. Zachodzące słońce i chmury docierały do mnie jedynie jako maleńkie płonące kropelki. — Dziś wieczorem pojedziemy nad jezioro — zaproponowałem. — W pewne znane mi miejsce przy West End. Albo do centrum French Quarter? Jak sądzisz? — Wszędzie, gdzie tylko zechcesz. — Błysk wilgoci na jej piersiach, nagie uda pod koronkową lamówką halki. Koronka była gruba i piękna, podobnie jak cała halka, która wspaniale lgnęła do ciała Belindy. Nagie stopy dziewczyny na zakurzonej podłodze. Ale najpierw fotografie! Włączyłem lampę. — Połóż się na łóżku — poprosiłem ją łagodnie. — Na tych haftowanych poduszkach. Nie, nie zdejmuj halki. — Dla odmiany — odparła sennie. Trójnogów jeszcze nie rozpakowałem, ale przecież mogłem /robić zdjęcia z ręki. Wiedziałem, że wyjdą bardzo ziarniste, ponieważ światło było tu okropne, jednak na potrzeby obrazu wystarczą i takie. Bo obraz miałem już w głowie.
Belinda rozstawiła nieco nogi, podniosła lewe kolano. Jej różowe sutki były wyraźnie widoczne pod jedwabiem. Gdy robiłem fotki, wpadła w typowy dla siebie trans modelki. Przypomniałem sobie te wszystkie filmy, w których zagrała. Zwłaszcza te ostatnie, znakomite sceny miłosne na plaży. Musiałem przestać o nich myśleć, gdyż za bardzo się podniecałem. Z walizki wyjąłem jeden z biustonoszy Belindy — różową satynę z koronką — oraz maleńkie majteczki od różowego bikini. — Włożysz je dla mnie? — spytałem. Obserwowałem ją, gdy zdejmowała halkę. Podobnie jak większość innych, i ten stanik zapinany był z przodu. Ach, zaciskałem zęby widząc, jak dziewczyna ściąga zapięcie, skrywając piersi. Wygładziła pełne miseczki, unosząc każdą pierś, po czym je opuszczała. Jej ruchy wydawały się niedbałe i nieco szorstkie. W tym momencie miałem już wzwód. Po chwili dziewczyna Belinda włożyła majtki, skrywając włosy łonowe. Wpatrywałem się w jedwab ściśle opinający jej kobiecość. Utworzyła się mała szczelinka, a przez materiał nieco prześwitywały włosy. Dziewczyna ponownie usiadła na łóżku, potem położyła się na plecach na poduszkach, wbijając pięty w narzutę. — Idealnie. Odsunąłem się i wpatrzyłem się w nią, zauroczony jej widokiem. Kochałem ją. Wiedziałem, kim jest, lecz niczego to nie zmieniało, choć zarazem zmieniało wszystko. Dosłownie wszystko! Tej nocy chodziliśmy po starej French Quarter. Słuchaliśmy jazzu w Preservation Hall, wędrowaliśmy po sklepach, po głośnych klubach Bourbon Street, spacerowaliśmy obok starych zabytków historycznych — Alei Pirata, Jackson Square, katedry. Belinda cicho opowiadała mi o europejskich miejscach, za którymi tęskniła. Nie za Saint Esprit, nie! Ta wyspa była dla niej równoznaczna z więzieniem. Dziewczyna chętniej mówiła o Paryżu i Rzymie.
Bardzo kochała Rzym. W okresie ostatnich post-produkcyjnych poprawek Wyniku końcowego w studio Cinecitta jeździła z Susan Jeremiah po całym mieście na skuterze marki Vespa. Susan ma metr osiemdziesiąt dwa wzrostu. Nawet na co dzień zakłada kowbojskie buty i kowbojski kapelusz. Włosi ją uwielbiali. Belinda powiedziała, że Rzym ma odpowiednie kolory. Stare mury, kamienne uliczki, mroczne zapachy... W Ameryce nie widywała takich miejsc. Ani w Nowym Jorku, ani w Los Angeles, ani w San Francisco — a to była dla niej Ameryka. Słuchałem jej opowieści z zadowoleniem, wyczuwając zmianę, jaka zaszła u dziewczyny w postrzeganiu przeszłości — teraz Belinda mogła bez ograniczeń opowiadać o sobie, jej osadzone dotąd wyłącznie w teraźniejszości życie sięgało obecnie zarówno wstecz, jak i w przyszłość. Zyskała prawo do marzeń i planów. Czuła, że jeszcze wszystko może być dobrze. Że wszystko na pewno b ędzie dobrze! Nie naciskałem jej, chociaż kiedy piliśmy kawę w Cafe du Monde, spytałem o pracę na planie Wyniku końcowego. — No cóż, wiesz, że grałam w filmach przez całe życie — odparła. — Pierwszych nawet nie pamiętam. Oglądałam kiedyś takie, w których byłam zaledwie niemowlęciem. Kręciłam też reklamówki. W reklamie szamponu dla dzieci miałam jakieś piętnaście miesięcy... Mam całe archiwum zdjęć. Pokażę ci je kiedyś... Potem jednak pojechałyśmy na Saint Esprit i sytuacja diametralnie się zmieniała. Świat stał się dla mnie martwy i nudny. Hm... może nakręciłam wtedy jeszcze jeden film... Może, nie pamiętam. Tak czy owak, na wyspie czułam się jak w więzieniu. — W Wyniku końcowym miałaś dużą rolę. Pokiwała głową. Posmutniała. — Do filmowej kariery trzeba dojrzeć. Psychicznie — stwierdziła. — Czasem dobrze jest poczekać. Później, gdy wracaliśmy ku Canal Street, Belinda ponownie poruszyła ten temat. — Wiesz, czegoś się nauczyłam na temat aktorów i akto-
rek... Mam na myśli wielkie gwiazdy. Jeśli wcześnie zaczynają karierę, przeważnie kończą edukację na poziomie podstawówki. Niektórzy z nich to, cholera, prawie analfabeci. A w sensie emocjonalnym są jak skazańcy, którzy dorastają w więzieniu... Chodzi mi o to, że w ogóle nie potrafią kontrolować własnych emocji. Pragnę grać w filmach... Wiem, że kiedyś będę aktorką... ale nie zaszkodzi mi, jeśli najpierw liznę trochę prawdziwego życia. Odniosłem wrażenie, że spiera się sama ze sobą że wmawia to sobie. Nie bardzo ją rozumiałem. — Jeszcze tylko dwa lata, kochanie — powiedziałem. — Za dwa lata nikt nie będzie mógł nic zrobić ani tobie, ani mnie. Pomyślałem o Bonnie, która groziła mi negatywami i o anonimowej kreaturze kręcącej się po moim pustym domu. Kiedy ten facet się włamał? Podczas naszego ostatniego pobytu w Carmel? Ktoś oświetlał latarką moje obrazy...?! Poczułem kipiący gniew. „Daj spokój, Jeremy", powiedziałem sobie. Przecież Bonnie bez oporu oddała ci wszystkie negatywy. Ta kobieta to postać tragiczna. „Zostawmy ją niebu", by posłużyć się tytułem starego filmu. O północy Belinda spała już w łóżku mojej matki (czyli w naszym łóżku), ja zaś malowałem na dole w dawnej pracowni. Spieszyłem się, próbując poprawić ostatnie nie dopracowane fragmenty starszych płócien. Nazajutrz zamierzałem zacząć pracę w ciemni, to znaczy w przysposobionej do tego celu łazience dla służby obok kuchni. Plan miałem idealny. Kiedy wreszcie skończyłem, wyszedłem na zewnątrz i poczułem się jak w objęciach spokojnej nocy, jakiego nigdy nie można zaznać w San Francisco. Wielki budynek wydawał się w ciemnościach przechylać niczym okręt; jego bliźniacze kominy zupełnie zakrył bluszcz. Czułem zapach różanego kwiecia — intensywny, wręcz oszałamiający — który spotyka się wszędzie w tej dzielnicy. Och, po co w ogóle stąd wyjeżdżałem? Przecież ten dom towarzyszył mi przy tworzeniu każdego mojego dzieła. Był przy Charlotte i Angelice, nawet
przy Śpiącej Królewnie... tak, szczególnie przy Śpiącej Królewnie. Teraz jednak wszystko wyglądało inaczej. Przeszłość była żywa. Ja byłem żywy! Podniosłem wzrok. Belinda podeszła do siatkowych drzwi prowadzących na tylny ganek. Znowu miała na sobie tylko haleczkę. Kuchenne światło padało na jej włosy. Odkryłem, że stoi tam nie dziecko, lecz kobieta. Do weekendu odbyła tyle wycieczek furgonetką że poznała całe miasto. Jeździła do centrów handlowych, tylko po to, by poczuć atmosferę Południa, co nie zawsze się udawało. Natychmiast oczywiście polubiła French Quarter. W Nowym Orleanie pokazywano akurat szereg dobrych filmów, których jeszcze nie widzieliśmy. Moja dziewczyna stwierdziła, że koniecznie musimy je zobaczyć. A sporządzona przez nią lista restauracji wprost nie miała końca. Rozpocząłem Belindę w łóżku matki — dwa płótna, nad którymi pracowałem równocześnie. Jedno pokazywało moją modelkę w jedwabnej halce, drugie — w staniku i figach. Dzieła te okazały się najbardziej erotycznymi, jakie do tej pory wykonałem. Wiedziałem, że nowy kierunek ukaże się sam, podobnie jak przy portrecie w Cafe Flor ę, tyle że teraz tajemnica si ę pogłębiła. Byłem człowiekiem w środku snu na jawie. Ledwie mogłem wytrzymać, gdy malowałem jej biustonosz i majteczki. Gdy skończyłem, wyszedłem na dziedziniec i pławiłem się w gorącu. Wrzesień w Nowym Orleanie. Nadal panowało lato. Praca szła mi świetnie. Kontynuowałem serię, którą na własne potrzeby nazwałem: „Doros ła kobieta". Jeśli w Kalifornii stwierdziłem, że pracuję ze zdwojon ą szybkości ą no cóż... teraz chyba osi ągnąłem prędkość huraganu. Znowu spałem najwyżej po pięć godzin... A czasem tylko trzy. Drzemałem za to często popołudniami. Panna Annie zasypiała wtedy w swoim pokoju, a Belinda chodziła pojeździć kon-
no do Audubon Park lub siedziała w Tulane na którymś z otwartych wykładów. Zaczęła pisać pamiętnik i czasami poświęcała mu kilka godzin w bibliotece. Ja tymczasem zażywałem drzemki w łóżku matki. Belinda wciąż była zajęta i zadowolona z życia jak niegdyś. Znosiła książki, kasety muzyczne i wideo. Kupiliśmy sprzęt, który zainstalowaliśmy w sypialni, w jej pokoju oraz w bibliotece na dole. W środowy wieczór obejrzała Szampański lot. Moczyłem się w wannie. Drzwi były otwarte. Nie uprzedziła mnie, że zamierza oglądać serial. Po prostu usiadła na sofie mojej matki w obcisłych białych szortach i różowym podkoszulku — przypadkowych częściach garderoby, których nigdy nie wkładała w San Francisco — i wpatrzyła się w ekran. Słyszałem głos Bonnie, potem Alexa, znowu Bonnie. Najwyraźniej Alex robił Bonnie scenę z powodu młodego kochanka. Bonnie płakała. Strasznie mnie drażnił ten dźwięk. Przez głowę przemknęło mi jej stwierdzenie: „Po prostu nie chcę już nigdy więcej widzieć Belindy". Minęło jeszcze sporo dni, zanim przypomniałem sobie o Danie. Musiałem do niego zadzwonić! Ta refleksja była jedynym zgrzytem w naszym cudownym życiu. Wcześniej zadzwoniłem z budki telefonicznej w centrum tylko do mojej agentki w Nowym Jorku i otrzymałem same miłe wieści. Rainbow Productions przystało trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów za prawa do Angeliki. Mój księgowy już zapłacił podatki, a resztę pieniędzy umieścił na korzystnych lokatach. Przedstawiciele Rainbow zapraszali mnie do Los Angeles na lunch, ale odmówiłem. Nie zamierzałem też odpowiadać na inne telefony. Nie miałem ochoty myśleć o świecie zewnętrznym. Teraz, Dan. Musiałem mu streścić ostatni rozdział naszej historii, straszny rozdział o niemal sterylnym pokoju hotelu Hyatt i kobiecie, która trzymała w ręku papierosa, jakby to był rekwizyt.
Mój prawnik i przyjaciel zasłużył sobie, by usłyszeć zakończenie opowieści. Prawdopodobnie się na mnie wściekał za długie milczenie. Poszedłem do budki na skrzyżowaniu Jackson i Alei Świętego Karola. Trafiłem na sekretarkę automatyczną w jego domu w San Francisco. „Zostaw wiadomość o nieograniczonej długości", usłyszałem. No cóż, po raz pierwszy w moim życiu mogłem skorzystać z tej propozycji. Zacząłem opowiadać swego rodzaju szyfrem. „Nie minęło nawet dwie godziny od rozmowy z tobą, gdy wyjrzałem przez okno i... " „Chyba właśnie wtedy się zaczęły. To znaczy moje wątpliwości". Dokładnie mówiąc, w chwili, gdy rekapitulowałem ostatnie zdarzenia. Stałem w budce i obserwowałem długi brązowy drewniany tramwaj sunący obok; jego kopulasty wierzchołek był cały zroszony deszczem, który padał zapewne w górnej części miasta. Słyszałem własne słowa: „...niemal mnie porwała czarną limuzyną jeśli potrafisz w to uwierzyć... " i „ktoś włamał się do domu, zabrał negatywy i..." Wtedy uderzyła mnie myśl, że to, co mówię, brzmi prawie niedorzecznie. — No cóż, sprawa wyglądała naprawdę groźnie — kontynuowałem — lecz dostałem je od niej z powrotem... ma się rozumieć te negatywy i... — Nie, to nie miało najmniejszego sensu, prawda? Dokładnie w tym momencie przypomniał mi się sen, który śniłem pierwszego popołudnia w łóżku matki: Alex opowiadał w nim naszą historię licznie zebranej publiczności niczym komik estradowy. Zastanowiłem się, jakie uczucie towarzyszyło mi we śnie? Tak, to było uczucie niedowierzania. — No cóż, Dan... — mamrotałem i mamrotałem. Opowiadałem, że po powrocie do domu w San Francisco sprawdziłem wszystkie zamki. Nie potrafiłem dociec, w jaki sposób ten drań ukradł negatywy, nawet jeśli skądś wiedział, jak je wyszukać w stercie klisz i... — Ale wiesz — mówiłem — ci faceci to za-
wodowcy, zawodowcy najwyższej klasy, jak sądzę. — Czy to była prawda? — Więc ten człowiek jakimś cudem je ukradł... Uprzytomniłem sobie, że będę musiał całą sprawę przemyśleć od nowa. — Widzisz, z powodu tego, co się wydarzyło między dziewczyną i jej ojczymem, mała B. ma teraz w ręku niezłe atuty. Chcę przez to powiedzieć, że tamci nie ośmieliliby się nasłać na nią policji, naturalnie... Znowu przez głowę przemknęła mi wątpliwość. — Cała sprawa przypomina domek z kart. Wszystko jest takie niepewne. Oni mi grożą, mała B. grozi im. Tkwimy w tym wszyscy po uszy. Tamci nic nam nie zrobią, póki nie zdecyduję się pokazać obrazów... Czy w ogóle kiedykolwiek wspomniałem Danowi o obrazach? — O obrazach później, stary. Jeszcze zadzwonię. Cieszyłem się, że mam tę rozmowę za sobą. Bardzo się cieszyłem. Nie powiedziałem Danowi, gdzie jestem. Nadal nikt nie znał miejsca mojego pobytu. Ilekroć w starym domu brzęczał telefon, najczęściej dzwoniła skądś Belinda. Pozostałe telefony były do panny Annie — od jej syna, taksówkarza-pijaka, albo jej brata Eddiego, koszmarnego starucha, który łatał czasem zmurszałe deski starego domu. Zaszedłem do baru w hotelu Pontchartrain i kupiłem sobie drinka. Od czasu do czasu trzeba było opuścić ten parny zielony raj. Irytowało mnie, że musiałem unikać nawet Dana, ale trudno. Na szczęście, poinformowałem go o wszystkim. W przeciwnym razie nie postąpiłbym fair. Tyle że cała opowieść... „Cała opowieść nie miała żadnego sensu, prawda?"
294 Dręczyły mnie płytkie sny. Znowu sprawdzałem w nich zamek na drzwiach do ciemni. Negatywy znajdowały się tam w metalowej szafce na akta. Wkładałem do niej wszystkie negatywy, które chwilowo nie były mi potrzebne. Nie chciałem, aby spłonęły podczas ewentualnego pożaru domu. Czy włożyłem tam najnowsze? Czy położyłem je obok tysięcy innych kompletów w białych kopertach? Czy je jakoś oznakowałem? Nie mogłem sobie tego przypomnieć. We śnie starałem się wyrwać zamek, lecz dębowe drzwi nawet się nie drgnęły. Miałem wrażenie, że zmagam się ze skałą. Na drzwiach nie zostały żadne ślady. Żadne! Obudziłem się i szeroko otworzyłem oczy. Serce szalało mi w piersi. Byłem całkowicie rozbudzony. Rozejrzałem się po sypialni oblepionej złotą tapetą, tak bardzo poplamioną od wilgoci, że w poświacie księżycowej plamy błyszczały jak ślimaczy śluz. Koło domu przejechał tramwaj. Przez oszklone drzwi zaleciał do pokoju zapach jaśminu i błyski reflektorów z Alei Świętego Karola. Gdzie Belinda? Zszedłem na dół. W kuchni paliło się światło. Usłyszałem odgłos zamykanego zamrażalnika. Gdy wszedłem Belinda siedziała przy białym metalowym stole i jadła lody prosto z pudełka. Była boso, w krótkiej nocnej koszulce, spod której prześwitywał trójkąt fioletowych majteczek. — Nie możesz spać? — Przypatrzyła mi się. — Chyba pójdę trochę pomalować. — Jest czwarta rano. — Nadal masz pewność, że gdy skończysz osiemnaście lat, będę mógł pokazać te obrazy? Nie będzie ci to przeszkadzało? — Kocham cię. Jesteś wariatem. Nigdy nie mówisz w sposób typowy dla innych ludzi. Inni od razu wchodzą w temat, ty się zaledwie o niego ocierasz. Jakbyś przesuwał kredą po tablicy...
— Wiem. Już mi to wcześniej mówiłaś. Moi przyjaciele nazywają to prostodusznością ja zaś... głupotą. — Pokażesz obrazy, gdy uznasz, że jesteś gotowy. A jeśli tego nie rozumiesz, Jeremy, powiem wprost. Bardzo mnie obchodzą te obrazy, ponieważ ogromnie je kocham. Właściwie nie mogę znieść myśli, że miałabym czekać dwa lata... W listopadzie jednakże skończę siedemnaście lat, czyli będę siedemnastolatką. Wtedy zostanie mi tylko rok czekania, Jeremy. Chyba że zdecydujesz się szybciej... Duża łyżka lodów truskawkowych. — Myślisz, że powinienem? Przez chwilę patrzyła na mnie twardo. — A co mogą nam zrobić? — szepnęła, po czym potrząsnęła głową, zadrżała i na sekundę zamknęła oczy. — Nie przejmuj się nimi. Zrobisz, co uznasz za właściwe. Kolejna łyżka lodów truskawkowych. Charakterystyczne dla nastolatek wzruszenie ramionami. — To znaczy, no wiesz, bądź ostrożny... i tak dalej. — Tak, typowa nastolatka. — Mówię poważnie, wiesz... — Rozejrzała się po kuchni o wysokim suficie. — Wiesz, w końcu jest Bóg, który o wszystko zadba... Bez Boga świat zupełnie by zginął... — Tak, tak, Bóg i duchy, prawda i sztuka — mruknąłem. — Znowu ocierasz się o temat! — Zachichotała, potem nagle spoważniała. — Te dwa obrazy W łóżku matki doprowadzą ich wszystkich do szaleństwa. — Co jest w nich aż tak wybitnego? — No wiesz, co za pytanie! Chcesz trochę lodów? — Nie. — Zauważyłeś — znowu mówiła z pełnymi ustami — że dorastam na tych obrazach, prawda? Zaczynamy od nocnej koszuli Charlotte i Pierwszej Komunii, a... — Tak, oczywiście. I nie tylko ty dorastasz. Ja również. Przerwała jedzenie i zaśmiała się cicho. Potrząsnęła głową. — Tak, żyję z wariatem. I ten wariat to jedyna zdrowa na umyśle osoba, jaką kiedykolwiek spotkałam.
— Przesadzasz. Wyszedłem na oszklony ganek i włączyłem górną lampę. Dobry Boże, te płótna! Coś... Co? W pierwszych kilku sekundach zawsze widziałem nowe rzeczy. Co? Belinda stała za mną. Krótka haleczka, fioletowe majteczki wykończone koronką. Dobrze, że dzięki otaczającej dom roślinnej „dżungli" nikt z zewnątrz nie mógł nas zobaczyć. — Nie wyglądam już tak niewinnie, prawda? — spytała, wpatrując się w płótna. — Co masz na myśli? Doskonale jednak wiedziałem, o co jej chodziło. Moja dziewczyna miała teraz nieznaczne cienie pod oczyma i subtelne zmarszczki na twarzy. Dojrzała niczym brzoskwinia. Zarówno biała halka, jak i nagie kolana wyglądały dorośle i bardzo erotycznie. Seksowne były nawet jej palce u nóg, gdy Belinda leżała na wygniecionej pościeli. Poczułem lekkie drżenie serca. Nieokreślony przypływ strachu. Chociaż jako malarz byłem niemiłosiernie zadowolony. 28 Czwarta rano. Zacząłem się regularnie budzić o tej porze. A sen, który śniłem nocami, z każdą nocą osobliwie się wydłużał. W tym śnie badałem już nie tylko drzwi prowadzące do ciemni; próbowałem też wyłamać zamek na strych. A może starałem się zabezpieczyć drzwi, by nikt inny nie mógł wejść? Nie, raczej usiłowałem sobie udowodnić, że nikt nie zdołałby tam wejść bez mojej wiedzy. Hm, miałem gdzieś schowane zapasowe klucze. Ale gdzie? W jednym ze słoiczków z przyprawami na półce w kuchni. W tym z napisem „Rozmaryn", z białego nieprzezroczystego szkła. Istniała jedna szansa na milion, że drań je znajdzie. Poli-
czyłem we śnie słoiki: rozmaryn, tymianek, oregano... Liczyłem raz za razem. Większość z pojemników była pusta. W jednym znajdowały się klucze prowadzące do ciemni i na strych. 1 zawsze zamykałem te drzwi, prawda? Zawsze. Złodzieje mogli ukraść lalki, zabawki, kolejkę i inne śmieci. Ale nie obrazy ze strychu i zdjęcia z sutereny. Przypomniałem sobie, jak pokazywałem Belindzie biały słoik z przyprawami. — Tutaj są zapasowe klucze — powiedziałem jej. — Choćby się paliło, nie używaj ich. Zadzwoń po straż pożarną i daj im klucze, kiedy przyjadą. — Cóż, spróbuję uratować obrazy sama — odparła. — Nie, nie ma mowy, nie wolno ci się narażać. Chcę tylko, żebyś w razie czego wiedziała, gdzie są klucze. Roześmiała się. — Przecież zawsze tu jesteś. Czyja w ogóle bywam w domu sama? Czyżby to była prawda? Kiedy właściwie dom był zupełnie pusty? Gdy pojechaliśmy do Carmel? Tak, lecz wówczas zamknąłem drzwi i dokładnie wszystko sprawdziłem. Jak zawsze. Doprawdy? A ostatnim razem, gdy Belinda była tak strasznie zdenerwowana i wyjeżdżaliśmy w pośpiechu? Nie, wtedy też sprawdziłem. Czwarta rano. Zszedłem na dół. Stary czarny telefon znajdował się w małym pokoju za schodami. Chodziłem tam rozmawiać, gdy byłem dzieckiem. Siadywałem przy małym wiklinowym stoliku, w prawej ręce trzymałem mikrofon, słuchawkę zaś w lewej. W owym czasie cały pokój wypełniał zapach ebonitowego telefonu. Teraz nie czułem już żadnego zapachu, a telefon był nowoczesny — płaski, biały, z przyciskami. Wyobraziłem sobie, jak dzwonię do Kalifornii. Odbiera Bonnie, mówiąc powoli z teksańskim akcentem, zbyt wyszukanym, by nazwać go zwyczajnym cedzeniem słów. Powiedziałbym: „Chciałem jedynie wiedzieć, jakim sposobem ów człowiek włamał się do mojego domu. I jakim cudem znalazł negatywy?"
O piątej rano siedziałem w salonie. Zeszła Belinda. — Co się dzieje? — spytała. — Już wcale nie możesz spać? — Chodź tutaj — odparowałem. Opadła na tapczan obok mnie. — Kiedy siedzisz przy mnie, wszystko jest dobrze — szepnąłem. Wyglądała jednak na wystraszoną. Zaczęła odgarniać mi z czoła włosy, a dotyk jej dłoni wyzwalał u mnie dreszcze. — Nie martw się tyle. — Wcale się nie martwię. Chyba trochę mi się rozregulował organizm — wyjaśniłem. — Mój zegar biologiczny jest nastawiony na czas pacyficzny... czy coś w tym rodzaju. — Wyjdźmy gdzieś. Jedźmy na przykład do centrum. Znajdziemy całodobową kafejkę nad rzeką. Zjemy tam śniadanie. — Jasne, świetnie. Pojedziemy tramwajem, zgoda? — Super. — Pociągnęła mnie za rękę. — Tęsknisz czasem za tamtym? To znaczy za filmami? Za Susan? — Na pewno nie teraz. Chodź. Jedziemy do centrum. Zamęczę cię dzisiaj, może wtedy prześpisz całą noc. — Podsunę ci skuteczniejszy sposób na sen — odparłem i włożyłem rękę w jej majtki. Musnąłem kłykciami jej włosy łonowe. Belinda natychmiast się podnieciła. — Tutaj w salonie? — szepnęła. — Dlaczego nie? — odciąłem się, przyciskając ją do aksamitnych poduszek. Światło wsączało się przez koronkowe zasłony i odbijało się od świecidełek na szklanym kloszu lampy. — Artysta i modelka — wyszeptałem. Jej mina gwałtownie się zmieniła. Belinda zamknęła oczy i przez chwilę jej twarz była zupełnie pozbawiona ekspresji. Serce mi łomotało. Czułem ucisk na żołądku. Belinda otworzyła oczy i spojrzała na mnie w zimny, apatyczny sposób. Dotąd chyba tylko raz równie mocno przypominała Bonnie — w trakcie tej ostatniej rozmowy w Carmel, gdy powiedziałem jej wszystko, a ona złamała mi serce swoim smutkiem.
— Pocałuj mnie — poprosiła głębokim, cudownym głosem i rzuciła mi błagalne spojrzenie, którym często obdarzała ludzi jej matka. „Czy tracę rozum? — zapytałem siebie i natychmiast sobie odpowiedziałem: — Tak, tracę". Zanim zdążyłem nad sobą zapanować, mimowolnie szarpnąłem Belindą. — Oszalałeś?! — warknęła. Błysk gniewu, czerwone policzki. Gwałtownie odsunęła się ode mnie, przeszywając pełnym wściekłości wzrokiem miejsce na swoim opalonym ramieniu, gdzie moje palce pozostawiły białe ślady. Jej błękitne oczy pociemniały, ale zaraz zmrużyła je pod wpływem pierwszych promieni słońca, które przedarły się przez żaluzje. — Och, nie wiem, co mi odbiło — bąknąłem. — Naprawdę nie wiem, przepraszam. Zacisnęła gniewnie usta i lekko wydęła dolną wargę. Jej oblicze pulsowało kolorami. W sekundę później dostrzegłem na nim smutek. Dziewczyna wyraźnie czuła się zraniona i w każdej chwili mogła się rozpłakać. Wyglądała niemal na zrozpaczoną. — Co się stało? Co jest nie tak? — Przepraszam, maleńka — kajałem się. — Przepraszam. — Czy chodzi o ten dom, Jeremy? — Była strasznie zmartwiona. I taka słodka. — Czy może o jakieś sprawy z przeszłości... ? — Nie, kochanie. Nic mi nie jest. Tego popołudnia zabrałem ją na spacer po starych dzielnicach. Chodziliśmy spokojnymi, zacienionymi uliczkami Garden District, mijaliśmy fantastyczne rezydencje Greek Revival, przechodziliśmy przez Maganize Street aż do jałowej, zatłoczonej nadbrzeżnej dzielnicy irlandzko-niemieckiej, w której urodziła się moja matka. Pokazywałem Belindzie wspaniałe kościoły wybudowane przez imigrantów. Świętego Alfonsa w romańskim stylu z przepięknymi malowidłami i witrażami; kościół ten zbudował Ir-
landczyk, który był przodkiem mojej matki. Świętą Marię, delikatniejszy w konstrukcji neogotycki kościół ze znakomitymi drewnianymi posążkami świętych i wzniosłymi łukami. Strzelistą wieżę Świętej Marii Niemcy zbudowali z różnych gatunków cegły (obecnie nie stosowano już tej metody w architekturze), a stała dokładnie naprzeciwko wielkiej szarej fasady Świętego Alfonsa; dzieliła je tylko wąska uliczka. Te zabytkowe kościoły wyglądały jak skarby na wąskiej bez-drzewnej alejce; każde drzwi otwierały się na sanktuarium o zdumiewającej urodzie. Opowiedziałem mojej dziewczynie o swoistym współzawodnictwie dwóch grup. Ci sami księża doglądali obu kościołów. Kilka przecznic dalej, na Jackson Avenue, znajdował się kiedyś lakże francuski kościół. Niestety, został rozebrany jeszcze przed moim urodzeniem. — Gdy byłem chłopcem, stare parafie umierały — wyjaśniłem. — Stąd zawsze miałem poczucie przemijania świata i wiedziałem, że nawet coś, co jest obecnie bardzo żywe, w pewnej chwili może stać się jedynie wspomnieniem. Pozostały jednakże majowe procesje, a także okazale obchodzone święta kościelne, codzienne msze odprawiane w obu kościołach w liturgicznej łacinie. Wcześnie rano można było wejść do którejś ze świątyń, usiąść samotnie i doczekać w ciszy komunii. Nie trzeba było wówczas rozmawiać z innymi katolikami. Stare damy rozproszone po całej gigantycznej nawie głównej odmawiały różaniec, poruszając milcząco ustami. Przy przykrytym białym obrusem ołtarzu stały wśród świec kwiaty w migoczących rzędach, a gdy ksiądz unosił hostię, brzęczał maleńki dzwoneczek w dłoni ministranta. Bez słowa wchodziło się w błogosławioną prywatność. Teraz było zupełnie inaczej — katolicy ściskali sobie ręce, przekazywali „znak pokoju" i śpiewali przesłodzone angielskie pieśni. Szliśmy z Belindą wąskimi uliczkami ku rzece.
Mówiłem jej o starych ciotkach, które umierały jedna po drugiej, gdy byłem chłopcem. Opowiadałem pobladłe już wspomnienia niezwykle wąskich, pozbawionych bocznych okien domów 0 połączonych pokojach. Cerata na kuchennym stole, kapusta i szynka gotujące się w dużym rondlu. Przy futrynie zwykle montowano mały malowany zbiorniczek na wodę święconą. Każdy mógł w nim zanurzyć palce i się przeżegnać. Spłowiałe, wielokrotnie cerowane serwetki wciąż pachniały gorącym żelazkiem. Ludzie stale umierali. W dzieciństwie uczestniczyłem w sporej liczbie pogrzebów. Pamiętam jedną z ciotek, chorą, leżącą w łóżku z emaliowanego żelaza. Wynajęty pokój i niemożliwy do zniesienia smród. Moja matka cierpliwie zmywała naczynia w narożnej miednicy. Albo siadywała cierpliwie obok łóżka na oddziale szpitala dla biedoty. Aż w końcu została sama. Moja matka. — Ale, wiesz, kiedy matka się wyprowadziła, straciła też tak emocjonalny stosunek do tej dzielnicy. Gdy mnie ze sobą zabierała, traktowałem te wizyty tylko jako obowiązek... Tak czy owak, matka zostawiła nagle wszystko, poszła do szkoły wieczorowej, ukończyła ją a później wyszła za mąż za lekarza, który miał dom na Alei Świętego Karola. Świat, do którego trafiła, dla jej rodziny był zupełnie obcy. A jej powieści? Krewni matki chodzili do centrum, stawali na stoisku domu towarowego Maison Blanche i bez słowa wpatrywali się w wydane przez matkę książki. Chcieli, by używała nazwiska Cynthia O'Neill Walker, ale odmówiła. Trzyczłonowe nazwisko wydawało jej się zbyt długie. Z drugiej strony, wcale nie znaliśmy rodziny Walkerów, nic o nich właściwie nie wiedzieliśmy. — A ty czułeś się wyobcowany i samotny. — Wcale nie. Raczej żyłem wymyślonym życiem. Marzyłem, że jestem biedny... Możesz to sobie wyobrazić? Byłem więc biedny i mieszkałem w małym domku gdzieś w tej starej dzielnicy. W okresie Bożego Narodzenia tamtejsze dzieciaki gadały o przyjęciach. Ktoś piekł ciasto i wkładał do niego pierścionek. Osoba, która znalazła pierścień w cieście, wydawała następne
przyjęcie. Chciałem być częścią tego świata. Żaliłem się matce, iż jesteśmy zbyt bogaci, by mieszkać w państwowych domach dla biedoty. Szliśmy z Belindą o zachodzie słońca obok rzędów domów zwanych bliźniakami. Ich frontowy ganek był podzielony drewnianą ścianką, która zapewniała obu rodzinom prywatność i spokój; małe ogrody zaludniały się mniej więcej po godzinie szesnastej. Popękane wyschnięte trawniki były poprzerastane trawą i zielonym mchem. Niebo nad głową ciemniało do odcienia czer-wonopurpurowego. Chmury zabarwiały się złotem. — Ależ tu jest pięknie — oświadczyła, otoczywszy mnie ramionami, po czym wskazała na białe okapy na każdym domu i długie zielone żaluzje, które zasłaniały frontowe okna. — Wiesz, chciałem malować, by pokazać te szczegóły... tutejsze irlandzko-niemieckie życie. Wiesz, jaką wagę przykładam do detali na obrazie — dodałem. —Nie chodzi mi o wystawy, po których krytycy piszą długie recenzje fotografii lub obrazów, lecz o obrazy, które same przemawiają. Wierzyłem, że malarstwo realistyczne czy figuratywne jest w stanie oddać istotę portretowanego obiektu. Obraz może być wykonany prostymi środkami, a równocześnie przekazywać wiele ważnych treści. Skinęła głową lekko ściskając moją rękę. — Wiesz, kiedy patrzę na realistów naszych czasów, na przykład na realistów-fotografików, widzę w ich dziełach pogardę dla własnego tematu. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego rzeczywistość musi się łączyć z wulgarnością i brzydotą? A w malarstwie Hoppera panuje chłód, straszliwy chłód. Przyznała mi rację i dodała, że ten sam chłód zauważa też u Hockneya. — Amerykańskich artystów po prostu żenuje amerykańskie życie — oceniłem. — Więc nim pogardzają. — Ja mam wrażenie, że się boją— zauważyła. — Uważają, że muszą wyniośle podchodzić do tego, co przedstawiają. Czują się zakłopotani, nawet kiedy robią to dobrze. — Dlaczego? — spytałem.
— Amerykańskie życie jest jak sen. I przeraża ich. Uważają, że muszą się z niego naigrawać, niezależnie od tego, jak bardzo je w duszy uwielbiają. Nawet jeśli mają wszystko, czego pragną, muszą twierdzić, że jest okropnie. — Chcę połączyć wolność dostępną malarzom-prymitywistom — ciągnąłem — z miłością do tego, co uważam za nieskończenie piękne. Chcę pokazać to jako coś gorącego, niepokojącego, wstrząsającego... Lecz zawsze pozostanie przepiękne. — Z tego właśnie powodu krytycy nazywają cię barokowym i romantycznym. Tak jak tamten kościół — mówiła bardzo cicho. — Kiedy popatrzyłam na malowidła ścienne na suficie, natychmiast skojarzyłam je z twoimi pracami, twoimi kolorami i... umiejętnościami. I twoją skłonnością do przesady. — Ach! No dobrze, twoimi aktami sprawię, że krytycy lepiej przemyślą swoje słowa. Wybuchnęła łagodnym i bardzo zadowolonym śmiechem. Jej ramiona zacisnęły się mocniej wokół mnie. — Zapewnij mi nieśmiertelność, Jeremy. — Tak, najdroższa. Ale sama też możesz się sobie przysłużyć, wiesz, musisz grać w filmach, zagrać role, które... — Kiedy pokażesz te obrazy... musisz być naprawdę pewien, naprawdę... — przerwała mi nagle poważnym tonem. — Tu, w nowoorleańskim domu łatwo dać się ponieść emocjom... — Tak, już mi to mówiłaś. Lecz czyż nie dlatego właśnie tu przyjechaliśmy? — spytałem. Zatrzymałem się, wziąłem jej twarz w swoje dłonie i czule ją pocałowałem. — Wiesz, że już się zdecydowałeś, prawda? — spytała. — Teraz to zrobisz. Pozbyłeś się ostatnich wątpliwości. — Od dawna ich nie mam. Jeśli jednak nie poczekamy jeszcze rok... aż do twoich osiemnastych urodzin... Jej oczy się zamgliły. Belinda zmarszczyła brwi, zamknęła oczy, usta zaś otworzyła do pocałunku. Ach, te jej gorące, miękkie wargi! — Wiesz, ostatnio zmienił się twój stosunek do mnie — stwierdziła.
— Nie, kochanie, ależ skąd — zaprotestowałem. — Nie mówię przecież, że zmienił się na gorsze — zapewniła mnie. — Chodzi mi o to, że przedtem ledwie ze mną rozmawiałeś. Miała rację. Nie przyznałem się do tego, ale dobrze o tym wiedziałem. — Dlaczego stąd wyjechałeś, Jeremy? Dlaczego pozwoliłeś, by ten dom przez te wszystkie lata po prostu gnił? Nadal spacerowaliśmy, trzymając się za ręce. I nagle zacząłem jej opowiadać. Wyznałem wszystko. Mój najgłębszy sekret. Wyrzuciłem z siebie wszystko! Zwierzyłem się, że napisałem ostatnie dwie powieści za moją matkę, opowiedziałem o ekscytujących dniach ostatniej wiosny życia matki, kiedy nakręcono Karmazynowy Mardi Gras, a ja pojechałem w jej imieniu do Hollywood na premierę. — Wiesz, to było bardzo dziwne. Napisałem dwie powieści i nikt się tego nawet nie domyślił. Uczestniczyłem w przyjęciu... Nie, nie mówię o wielkim przyjęciu u Chasena, lecz o kameralnym, które odbyło się w domu Alexa Clementine'a. Alex przedstawi ł mnie wtedy wielu ważnym ludziom, którzy zresztą traktowali mnie jak powietrze i patrzyli na mnie jakbym był przezroczysty. Witali mnie, kiwali głowami, po czym odchodzili. Belinda spoglądała na mnie w milczeniu. — Alex wtedy jeszcze nie znał prawdy. Chociaż nieco później, gdy pojechał odwiedzić moją matkę, zdradziła mu, jak było. Czyli że wiedział prawie od początku. Jednak nie Karmazy-nowe Mardi Gras przegnało mnie z Nowego Orleanu. Decyzję o ucieczce podjąłem dopiero, gdy odczytano testament mojej matki. Wyobraź sobie, że zostawiła mi swoje nazwisko! Oczekiwała, że nadal będę go używał, że stale będę pisał książki pod nazwiskiem Cynthia Walker. Sugerowała, że jej śmierć niczego nie zmienia. Miałem za każdym razem twierdzić, że znalazłem w szafie jej kolejną powieść, którą zdążyła ukończyć przed swoją chorobą. I tak bez końca... — Paskudny pomysł! — wtrąciła Belinda. Milczałem, zaskoczony jej stwierdzeniem.
— Och, matka miała jak najlepsze intencje. Sądziła, że potrafię odpowiednio zużytkować zarobione w ten sposób pieniądze. Pragnęła zapewnić mi dostatnie życie. Poczyniła nawet pewne ustalenia z wydawcą, które gwarantowały mi pełne prawa. Redaktorzy mieli o wszystkim wiedzieć. Matka potrafiła skłonić ludzi do dotrzymywania obietnic. Zrobiła to dla mnie, naprawdę. Nie znała się na malarstwie i pewnie sądziła, że bez jej pomocy biedowałbym przez całe życie. — Więc przed tym uciekają te wszystkie małe dziewczynki na twoich obrazach — szepnęła Belinda. — A teraz jesteśmy w starym domu, z którego te dziewczynki nigdy nie mogą uciec. — Dziewczynki? — spytałem ją. — Teraz to chyba już nieaktualne, nieprawdaż? Dotarliśmy do rzeki i szliśmy powoli starymi torami kolejowymi prowadzącymi do pustego nabrzeża. Wokół panowała wieczorna cisza, którą nagle przerwał huk muzyki z szafy grającej w zaciemnionym barze. Zapachniało haszyszem. Serce biło mi szybko i głośno. Gdy zbliżaliśmy się do nabrzeża, ścisnąłem mocniej rękę Belindy. — Nie wierzę, że chciała dobrze — mruknęła cicho dziewczyna. Przez chwilę obserwowała mnie niemal ze strachem. — Uważam, że pragnęła być nieśmiertelna i nie dbała o twoje uczucia. — Nie, kochanie. Po prostu sądziła, że nie potrafię zarabiać w inny sposób. Zawsze strasznie się o mnie bała. Byłem marzycielem, wiesz, takim strasznie roztargnionym dzieciakiem. — Ten jej gest o mało cię nie zniszczył. — W głosie Belindy pojawiła się nutka protekcjonalnego gniewu, a na jej policzkach płomienne rumieńce. Od szerokiej rzeki o brązowawej wodzie nadleciał podmuch silnego wiatru, rozwiewając loki dziewczyny. — Jesteś taka śliczna — szepnąłem. — Nie napisałeś więcej książek za matkę, prawda? — Nie, oczywiście, że nie — obruszyłem się. — Ale wiesz, koniec końców, rozpocząłem karierę właściwie dzięki niej. — Jak to?
— Ponieważ, kiedy jej redaktorka przyjechała do San Francisco, aby ze mną podyskutować... wiesz, aby mnie skłonić do ponownego przemyślenia mojej decyzji... no cóż, zobaczyła wtedy płótna ze Śpiącą Królewną i natychmiast zaoferowała mi kontrakt na ilustrowane książki dla dzieci. Nigdy mi nawet nie przyszło do głowy, aby tworzyć dla dzieci. Chciałem być malarzem, niesamowitym, szalonym i wyjątkowym malarzem. A jeszcze przed końcem tamtego roku moje ilustrowane powieści znalazły się w witrynach wszystkich księgarni na Piątej Alei. Zaledwie cień gorzkiego uśmiechu przemknął przez twarz Belindy, a ona sama wydała się mi nagle istotą niezwykle kruchą. — Doskonale do siebie pasujemy, prawda? — zauważyła, a uśmiech z radosnego przekształcił się w cierpki. Nigdy wcześniej nie widziałem u niej takiego rozgoryczenia. Odwróciła się i spojrzała na rzekę, a raczej na wielki stalowy szary statek, który sunął na południe. Wiatr zagłuszał wszelkie inne odgłosy. — O co ci chodzi, kochanie? — spytałem. Poczułem się dziwnie, jakby jakieś tajemne światło dotknęło czegoś głęboko we mnie. — Strzeżemy ich sekretów — odparła, nie odrywając wzroku od płynącego statku. — I płacimy za to jakąś tam cenę. — Gdy zwróciła na mnie błyszczące oczy, aż poczułem dreszcz! — Mam nadzieję, że wystawisz te obrazy, Jeremy! Ale nie pozwól, żebym cię do tego zmuszała. Ostrzegam cię! Nie pozwól mi siebie skrzywdzić. Pokaż ludziom swoje dzieła w momencie, który uznasz za właściwy. Obserwowałem ją W tej chwili Belinda była mi tak bliska jak nikt nigdy dotąd. Była dla mnie całym światem. Dla niej pragnąłem żyć i za nią mógłbym umrzeć. Zawsze chciałbym się tak czuć. Patrzyłem na nią i pomyślałem, że jest naprawdę piękna. Już sama młodość czyniła ją bezcennym skarbem... Przyszło mi do głowy, że nawet gdyby Belinda była przeciętna i tak by mi się podobała... Ale nie była przeciętna. Na swój sposób była równie piękna jak Bonnie.
307 Pracowałem aż do czwartej nad ranem. Oto jak przegnać nocne koszmary: gdy mają nadejść — malować, nie spać. Naszkicowałem Belindę stojącą na nabrzeżu, plecami do rzeki. Uchwyciłem wiatr w jej włosach, białe buty, które miała na sobie, a także krótką marynarkę z kory i koszulę. Nawet skrawek bawełnianej koronki przy jej szyi. Nie starałem się zapamiętać szczegółów, a jednak pamiętałem je z fotograficzną dokładnością. Rozkazałem mojej dłoni: „Naszkicuj Belindę!" i do czwartej rano miałem ją gotową. Wpatrywała się we mnie badawczo z krawędzi nabrzeża. Rzeka za nią była wspaniałym pasem ciemnawego brązu pod niebem w odcieniu węgla kamiennego. Przypomniałem sobie jej słowa: „Nie pozwól mi siebie zranić". „Nie pozwól, żebym ja ciebie zranił, kochanie", dodałem w myślach. Wyczerpany, położyłem się na wznak na łóżku. Zegary matki, jeden po drugim, wybijały godzinę. Owady krążyły wokół nagiej żarówki za siatkowymi drzwiami. Przed oczyma wyraźnie stan ęły mi kolejne portrety Belindy: od tego, na którym w nocnej koszuli dosiadała konia na biegunach i aż po tę postać stojącą na brzegu rzeki. Dwanaście obrazów — od dziecka do kobiety. Nagość nie była już ważna. Teraz Belinda mogła już mieć na sobie ubranie. Czwarta trzydzieści. Wstałem i wróciłem do pracy. Wypełniałem rzekę brązową farbą, niebo zaś węglową szarością. Promienie słońca przebijały się przez koronę zielonych liści za oknem, toteż Belinda jarzyła się nieco w ich świetle na tle ciemnej rzeki, która wraz z szarawym niebem wyglądała groźnie. Chyba po raz pierwszy otoczenie dziewczyny takie było — lalki, zabawki, tapeta czy welon do Komunii Świętej nigdy nie wydawały się groźne.
Panna Annie przyniosła mi kawę. Z alei dochodził gwar dziennego ruchu. — Niech pan włączy klimatyzację, panie Walker — powiedziała panna Annie. Obeszła pokój, sięgając ostrożnie za każde płótno, by zamknąć okna. Zapanowała cisza. Grzbietem ręki starłem pot z czoła. „Kolejny sposób, by przechytrzyć koszmar", pomyślałem, patrząc na obraz. Belinda siedziała w wysokiej trawie na krześle z kutego żelaza i pisała w swoim nowym pamiętniku. — Chodź tylko i zobacz — zawołałem. Następnej nocy koszmar powrócił. Patrzyłem w nim na zegar i myślałem o tym, że po skończeniu pracy zamknąłem strych i drzwi od ciemni. Wszystko zamknąłem. „No cóż, skoro pani wyśledziła ją u mnie, jak to możliwe, że Daryl jej jeszcze nie odszukał?" „Hm... powiedzmy po prostu, że posiadam powiązania, których Daryl nie ma". „Na przykład jakie?" Jakie powiązania?! Jak ten człowiek dostał się do środka? Włamał się przez okno? Przez które? Przed wyjazdem z San Francisco ponownie sprawdziłem wszystkie. Zamki były nietknięte; nie dostrzegłem żadnych śladów, nawet zadrapania. Obrazy na strychu... Bonnie powiedziała, że o nich wie. Niby skąd?! A negatywy w ciemni? Tak, najtrudniej było znaleźć negatywy. Dobry Boże, co ten włamywacz robił — przeglądał godzinami negatywy przez szkło powiększające?! Przypomniałem sobie moją rozmowę z Belindą: „Gdzie jesteś, kochanie?" „W Carmel". „Chcę cię natychmiast odebrać". „Nie, nie dziś wieczorem. Przyrzeknij, że nie dziś wieczorem". Negatywy znajdowały się w białej kopercie oznaczonej
„A i M", co oznaczało Artystę i modelkę. Nic więcej, tylko „A i M". Koperta leżała w szarej teczce z napisem „B". Belinda była ze mną w ciemni i obserwowała moją pracę. Zdradziłem jej wszystko. „A" dla zdjęć Angeliki, „B" dla Belindy. Jak ten człowiek się tego domyślił? Detektyw czy kimkolwiek był ów nieznajomy, który wkroczył do mojego domu... Och, ona była tym nieznajomym! Belinda nim była! „Jeremy, obiecaj, że poczekasz do jutra rana". Czarna limuzyna przy krawężniku, która czekała godzinę, dwie, trzy... „...Zanim zjawi się moja córka, Belinda... " Twarz Belindy po drugiej stronie stołu śniadaniowego w Carmel, wyraz jej oczu, gdy powiedziałem: „Twoja matka przyjechała, by się ze mną zobaczyć". Jej oczy! Nawet nie drgnęła. Wstałem, na wpół śpiąc, zszedłem do studia przy tylnym ganku i zacząłem pracować. Oblicze Belindy na obrazie wyglądało idealnie. „Nie pozwól mi siebie zranić". „Nigdy nie pozwól mi, żebym cię zraniła, Jeremy". Czy nie tak powiedziała w Carmel? Nie jestem wiecznie pijaną kobietą, kochanie, tym wspaniałym, lecz próżnym hollywoodzkim symbolem gwiazdy, nie musisz się mną zajmować, ja zajmę się i sobą, i tobą. Kolejnej nocy koszmarny sen przyszedł jeszcze wcześniej. Obudził mnie o trzeciej rano. Aleja Świętego Karola przypominała sceniczne dekoracje. Uliczne latarnie prześwitywały przez ciężkie korony drzew. Z powodu deszczu płyty chodnikowe pod latarniami błyskały purpurowo. „Chciałabym z panem porozmawiać, zanim zjawi się moja córka, Belinda". Limuzyna stała zaparkowana przed moim przeklętym domem trzy godziny. Belinda na pewno by ją zobaczyła, gdyby nie... „...Nieznajoma".
* Zszedłem do biblioteki i włączyłem telewizor. Nie groziło, że dziewczyna usłyszy coś na górze poprzez szum klimatyzacji. Szukałem jakiegoś starego czarno-białego filmu. I znalazłem — na jednym z kanałów nadawano całkiem niezły film z Carym (i rantem, który bardzo szybko mówił całkiem mądre rzeczy. Wspaniała gra świateł i cieni. Rozmyślałem. Zanim opuściłem dom w San Francisco, sprawdziłem zapasowe klucze. Ciągle znajdowały się w słoiku na przyprawy. Słoik był zakurzony. Jakże zręczny musiałby być ten sukinsyn? Wcześnie rano, jeszcze przed moją jazdą do centrum i zakupem taniej biografii Bonnie, którą przeczytałem w hotelu Saint Francis, Belinda zeszła na dół i poprosiła mnie, żebyśmy uciekli. Nie, nie poprosiła, błagała mnie! „Obiecaj mi, że nie przyjedziesz do Carmel dziś wieczorem". Nikt nie włamał się do mojego domu! Byłem już o tym przekonany! Nikt nie wyłamał dodatkowego zamka w drzwiach prowadzących do ciemni! W głowie mi łomotało. Ludzie na ekranie telewizora mówili coś. Gładkie, czarne włosy Cary'ego Granta przywodziły mi na myśl Alexa Clementine'a sprzed lat. „Ludzie nie chc ą prawdy, chcą kłamstw. Sądzą że chcą prawdy, lecz pragną tylko kłamstw". Wyłączyłem telewizor. Wszedłem na górę. Belinda smacznie spała. Na jej twarz padało światło z korytarza. Potrząsnąłem dziewczyną. Raz i drugi. Otworzyła oczy. — Ty to zrobiłaś, prawda? — Zrobiłam... co?! — Ty do niej zadzwoniłaś! I dałaś jej negatywy! — Co takiego?! Usiadła prosto, opierając się o poduszkę. Kołdra sięgała jej aż do szyi, tak jakby Belinda ukrywała przede mną swoje ciało. — Nikt inny nie byłby w stanie ich wziąć — powiedziałem.
— Tylko ty o nich wiedziałaś, tylko ty byłaś ze mną w ciemni. Klucze znajdowały się w słoiku na przyprawy i nikt nie miał o tym pojęcia. Nikt oprócz ciebie. Ty to zrobiłaś! Trzęsła się. Usta miała na wpół otwarte, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Poruszyła się na łóżku, odsuwając się ode mnie. — Zrobiłaś to? Odpowiadaj. — Zrobiłam to dla ciebie, Jeremy! — Jej wargi drżały. Łzy, tak, oczywiście, łzy spływały jej po twarzy. Gwałtownie wyciągnęła ramiona i nakryła dłońmi piersi pod górą pidżamy. — Dla mnie?! O mój Boże! — Nigdy nie przestałbyś się martwić! Nigdy nie przestałbyś mnie wypytywać! Stale byś się czuł winny, cholera jasna! Nie mogłeś mi zaufać ot tak, po prostu?! — Poduszki spadały z łóżka, Belinda wbiła pięty w zmiętoszoną narzutę. — Grzebałeś w moich rzeczach i dowiedziałeś się, kim jestem! — Mój Boże, ty naprawdę to zrobiłaś! Naprawdę! Zadzwoniłaś do niej i kazałaś jej przyjechać. Kazałaś jej mnie szantażować! Szlochając, wstała z łóżka i wycofała się w kierunku oszklonych drzwi. — Niech cię diabli, dziewczyno! Jak mogłaś mi coś takiego zrobić?! — Obszedłem łóżko i ruszyłem ku niej. Kiedy chwyciłem ją za ramię, krzyknęła. — Jeremy, puść mnie! — Nie obchodził mnie twój związek z tym facetem... jej mężem. Nie obchodziło mnie nic, co mówiła. Chciałem cię tylko chronić! A ty ściągnęłaś mi ją na głowę... Ta kobieta i ten pokój... I te negatywy... Zrobiłaś mi to! — Przestań! — Wrzeszczała tak głośno, że było ją zapewne słychać na dworze. Niemal się darła. Starając się uwolnić, drapała mnie paznokciami. — Jak mogłaś mi to zrobić?! — Potrząsałem nią i potrząsałem. — Przestań! Proszę, przestań! — Wynoś się stąd natychmiast! — warknąłem. Odepchnąłem ją na komodę. Usłyszałem łoskot butelek. Któraś stłukła się na mar-
murowej podłodze. Belinda zachwiała się i sądziłem, że za chwilę upadnie. Włosy przykrywały jej twarz, a z jej gardła wydobywał się niski, zdławiony dźwięk. Czyżby straciła na chwilę oddech? — Wynocha ode mnie! Wybiegła. Mijając mnie, wypadła na korytarz. Zatrzymała się przy szczycie schodów. Straszliwie płakała. Obserwowałem, jak się osuwa, po czym usiadła na najwyższym stopniu. W końcu położyła się na boku i skuliła przy ścianie. Jej płacz odbijał się echem po całym długim korytarzu. Jakby duch łkał w nawiedzonym domu. Stałem nieruchomo i patrzyłem na nią. Odgłosy klimatyzacji przypominały mi skowyt, brzydki zgrzytliwy skowyt. Ciało miałem rozgrzane i drżące. Czułem, że rozpoczyna się atak migreny. Chciałem się ruszyć albo odezwać. Nawet otworzyłem usta, ale nic nie powiedziałem. Belinda nie przestawała płakać. Zauważyłem, że wstała i oparła się o ścianę. Jej ramiona pozostały jednak pochylone, włosy zsunęły się z karku. — Nie, nie zbliżaj się do mnie! Nawet nie podchodź! — O Boże — wyjęczała. Łzy nadal spływały jej po policzkach. „Nie dbam o to, które z nich zaczęło ten romans... Nie obchodzi mnie, kto jest winien. Po prostu nie chcę już nigdy więcej widzieć Belindy". — Trzymaj się z dala ode mnie! — Jeremy — szepnęła. — Jeremy, proszę! Mimowolnie wyciągnąłem rękę i uderzyłem dziewczynę w policzek. Zobaczyłem, że zachwiała się ku futrynie. — Niech cię diabli, niech cię diabli, niech cię diabli! — Spoliczkowałem ją po raz drugi. Krzyczała. Prawic upadła, lecz chwyciłem jej ramię lewą ręką prawą zaś ponownie ją uderzyłem. — Jak mogłaś mnie oszukać w tak perfidny sposób, jak mogłaś?! Jak mogłaś mi zrobić coś tak paskudnego? Jak mogłaś? — Panie Walker! — Głos panny Annie dobiegł z dołu schodów. Belinda próbowała się odsunąć i uderzyła tyłem głowy w po-
krytą tapetą ścianę korytarza. Odwróciła się, jakby próbowała przez nią przejść. — Spójrz na mnie! — wrzeszczałem. — Odpowiedz mi! Obróciła się ku mnie i kopnęła mnie gołą stopą. — Puść mnie! — Szlochała. — Kłamczucha, wstrętna kłamczucha! Jak mogłaś wyciąć mi taki numer?! Ja zrobiłbym dla ciebie wszystko, poszedłbym za tobą na koniec świata. W zamian prosiłem tylko o jedno — o szczerość! Znowu ją uderzyłem. Opadła na kolana. Panna Annie przytrzymała moje prawe ramię. — Panie Walker, niech pan przestanie. — Maleńka kobietka w białej podomce próbowała utrzymać moją rękę. — Niech mnie pani puści! — Panie Walker, zabije ją pan. Panie Walker, to przecież dziecko! Odwróciłem się, zacisnąłem dłoń w pięść i trzasnąłem nią w futrynę, częściowo trafiając w wytapetowaną ścianę. Ściana ustąpiła, a we wzorze liści i róż pojawiła się wielka ziejąca dziura. Poczułem smród stęchlizny. Deszczu, szczurów i zgnilizny. — Chodź, kochanie, chodź — powtarzała łagodnie panna Annie, zwracając się do Belindy. Słyszałem ich kroki. Dziewczyna łapczywie chwytała powietrze. Ponownie uderzyłem pięścią w futrynę. Dostrzegłem na lakierze smugę krwi. Potem, dzięki Bogu, usłyszałem zgrzyt zamka przekręcanego w drzwiach pokoju Belindy. 30 Pięć dni po jej odejściu przyszedł pocztą notatnik. Po naszej kłótni starałem się porozmawiać z Belindą. Czułem się jednak upiornie, gdy wchodziłem do jej pokoju i usiłowałem jej powiedzieć, że przepraszam, że tak bardzo mi przykro... Na-
gle słowa utykały mi w gardle. Moja dziewczyna miała sińce na twarzy, na ramionach i na kruchych nagich rękach. — Załatwmy jakoś tę sprawę. Porozmawiajmy. To nie może być koniec. Tak wiele nas łączyło — mówiłem. Belinda się nie odzywała. Milczała jedynie i obojętnie wpatrywała się gdzieś obok mnie w liściaste konary drzew za szybą. W środku nocy odeszła. Trwałem na jawie tak długo, jak mogłem. Kręciłem się po domu, od czasu do czasu natykając się na pannę Annie, która przychodziła mi powiedzieć, że Belindzie nic nie jest. Szczerze mówiąc, bałem się, że jeśli dziewczyna zdecyduje si ę odejść, nie zdołam jej powstrzymać i będę musiał przyglądać się jej odejściu, niezdolny zmusić się do powiedzenia czy zrobienia czegokolwiek. Mimo to trwałem na jawie, póki mogłem. Nawet nie pamiętam, kiedy położyłem się na łóżku, wiem jedynie, że kiedy się obudziłem o trzeciej na ranem, tym razem to nie koszmar mnie obudził. Belinda odeszła. Szafy były puste, wszystkie rzeczy dziewczyny zniknęły. Deszcz padał przez otwarte okna na podłogę jej pokoju. Przetrząsnąłem cały dom, szukając jakiejś pożegnalnej wiadomości od niej, nic jednak nie znalazłem. Rankiem znalazłem jedynie kaset ę wideo z Wynikiem kotwowym. Leżała na marmurowym blacie stolika przy łóżku w moim pokoju. Prawdopodobnie Belinda weszła na chwilę, kiedy spałem i położyła tam kasetę. Gdybym jeszcze wtedy czuwał! Tak czy owak, w pięć dni później, po moich telefonach do Honnie, sukinsyna Moreschiego, Alexa i George'a Gallaghera w Nowym Jorku, pocztą przyszedł notatnik. Siedziałem na sofie w pokoju matki i myślałem, jak ohydnie stare jest wszystko w tym domu. Tak stare, że chyba nie można już było tego odnowić. Deszcz wpadał prosto do pokoju przez
oszklone drzwi ganku. Prywatny numer Bonnie był teraz wyłączony. Zresztą do diabła, czego od niej chciałem? Moreschi powiedział mi, że Belinda znowu postanowiła żyć po swojemu, tak jak zwykle. Zapewnił mnie, że nie wyśle już za nią detektywów. George obiecał do mnie zadzwonić, jeśli otrzyma wieści od córki. Alex ciągle mnie błagał, żebym mu zdradził, gdzie jestem, ale odmówiłem. Nie chciałem, by ktokolwiek tu przyjeżdżał. Pragnąłem po prostu siedzieć sam w moim zrujnowanym domu i wsłuchiwać się w deszcz. Był późny wrzesień i wiał już zimny wiatr. Zastanawiałem się, dlaczego Belinda zostawiła mi Wynik końcowy? Cóż miał znaczyć ten gest? Z jakim wyrazem twarzy patrzyła na mnie, gdy kładła tę kasetę na nocnym stoliku? Czy w oczach miała wtedy nienawiść? Oglądałem ten film ze trzy tuziny razy. Znałem na pamięć każdy gest mojej dziewczyny, każde wypowiedziane przez nią słowo, każdą jej minę. Interesował mnie tylko Wynik końcowy i padający deszcz. No i od czasu do czasu szkocka w szklaneczce. Potem panna Annie weszła do mnie na górę z płaską brązową przesyłką. Przyniósł ją jakiś posłaniec. Panna Annie podpisała odbiór w moim imieniu. Na kopercie nie było adresu zwrotnego ani nazwiska nadawcy. A jednak natychmiast poznałem pismo Belindy. Było identyczne jak na starych notkach: „Wyszłam, wrócę — Belinda". Rozerwałem kopertę i znalazłem w niej notatnik — pięćdziesiąt liniowanych stron zapełnionych małymi, starannie stawianymi literkami. A na okładce odczytałem słowa, które paliły aż do bólu: „DLA JEREMY'EGO, CAŁA OPOWIEŚĆ, Z MIŁOŚCIĄ". I PO RAZ PIERWSZY NA EKRANIE — BELINDA
No cóż, po pierwsze nie będzie to żadna łzawa opowieść 0 mojej matce. Nie zamierzam opowiadać, jak dorastałam przy niej, a ona piła, łykała prochy i szalała. Nie zamierzam mówić, co robiła, a czego nie. Nie jestem gotowa położyć się na kanapie psychiatry i przeklinać całe swoje życie. Prawda jest taka, że uczestniczyłam wtedy w wiecznym balu. Podróżowałam z mamą po całej Europie, grałam małe rólki w jej filmach — nawet w czasach, których nie pamiętam. I cieszę się, że mieszkałam w londyńskim hotelu Dorchester, wiedeńskim Bristolu czy Grand Bretagne w Atenach, zamiast... w tanim, parterowym domu w Orindzie, stan Kalifornia. Nie mogę zaprzeczyć, naprawdę się z tego cieszę. i cieszę się, że nie uczęszczałam do prywatnej szkoły Hockaday albo do Hollywood High, tylko uczyłam się prywatnie wraz z innymi dzieciakami, które spotykałam podczas moich podróży. Uwielbiałam te dzieciaki. Pochodziły ze wszystkich stron świata i miały w sobie mnóstwo energii. Kontakty z nimi dały mi więcej, niż mogłaby mi dać jakakolwiek szkoła. Nie chcę oczywiście powiedzieć, że dobrze się bawiłam, sprzątając wymioty z podłogi, dzwoniąc po hotelowego lekarza o czwartej nad ranem albo stając między mamą a Leonardo Galio, który wlewał jej whisky do gardła, próbując ją upić do szaleństwa lub utraty przytomności. Z pewnością nie była przyjemnością walka z nastrojami matki i jej napadami gniewu. Ale mama, mimo jej wszystkich problemów, jest osobą hojną. Dawała mi wszystko, o co kiedykolwiek ją poprosiłam, wszystko, czego zapragnęłam. Jeremy, aby dobrze zrozumieć całą historię, musisz coś wie-
dzieć o Bonnie. Dla niej właściwie nie liczy się nikt inny poza nią samą. Próbowała się zabić przynajmniej pięć razy (z tego, co wiem). Dwukrotnie, gdyby jej się udało, pozbawiłaby życia również mnie. Za pierwszym razem włączyła gaz w domku dla gości na ranczu w Teksasie. Bawiłam się na podłodze, a ona weszła i osunęła się na łóżko. Za drugim razem usiłowała zjechać samochodem (siedziałam w nim obok niej) z urwiska na Saint Esprit. W pierwszej z tych sytuacji właściwie nie mogłam nijak zareagować, gdyż byłam zbyt mała. Przyszedł mój wuj Daryl, wyłączył piecyk i wyciągnął nas z domu. Zrozumiałam, co się stało, dopiero gdy wszyscy powtarzali, że mama jest w depresji i powinna być pod stałą kontrolą. Wiele razy wuj Daryl powtarzał: — I Belinda, Belinda też tam była. Domyślam się, że zapamiętałam te słowa, by się nad nimi później zastanowić. Jdnakże na Saint Esprit naprawdę się wściekłam. Matka mogła wtedy przecież zabić nas obie! Tyle że ona nigdy sobie chyba tego nie uświadomiła. Nigdy nie przeprosiła, że znalazłam się przez nią w niebezpieczeństwie. A wręcz spytała mnie po fakcie: — Dlaczego mnie powstrzymałaś? Dlaczego chwyciłaś kierownicę? Z tego punktu widzenia moja matka jest wariatką. Wielokrotnie widziałam podobne przejawy jej szaleństwa. Kiedy zerwała z Leonardo Galio, byłam akurat od paru tygodni w szkole, w Szwajcarii. Zadzwonili do mnie ze szpitala. Mama przedawkowała, lecz już czuła się lepiej i chciała, żebym do niej wróciła. Choć była czwarta rano, kazała zakonnicom obudzić mnie i zawieźć na lotnisko. A kiedy dotarłam do Rzymu, okazało się, że mama zniknęła. Wymeldowała się wcześniej tego runka i poleciała do Florencji, ponieważ przyjechała po nią jej stara teksańska przyjaciółka, Trish. Przez dwa dni nie wiedziałam, gdzie są.
Dostawałam szału, całkiem sama w mieszkaniu w Rzymie. Galio dzwonił co godzinę, a pod drzwiami czaili się reporterzy. Przede wszystkim jednakże byłam strasznie zmieszana. Nie wiedziałam, co odpowiadać na telefony ze szkoły i gdy przychodzili sąsiedzi. Byłam zakłopotana, że tkwię tam całkiem sama. Gdy mama w końcu zadzwoniła, powtarzała tylko w kółko: — Belindo, to dla mnie ważne, żeby nie widywać Leonarda. Na pewno rozumiesz, co czuję. Nigdy nie zapomniałam uczucia zakłopotania i oszukiwania wszystkich tych dorosłych — starałam się, by myśleli, że ktoś się mną opiekuje. Pamiętam słowa mamy: — Och, Belindo, czuję się o tyleż lepiej. Trish i Jill się mną opiekują. Wszystko idzie świetnie, nie widzisz? No cóż, ma się rozumieć, że widziałam. Już wtedy zresztą rozumiałam, że z mamą lepiej się nie spierać. Kłótnie tylko ją rozdrażniały. I raniły ją. Jeśli zaczynałam za bardzo na nią naciskać, wybuchała histerycznym płaczem i mówiła o śmierci swojej matki. Pochowała ją, gdy miała siedem lat. Twierdziła, że też powinna była wtedy umrzeć, właśnie wtedy. Jej matka zapiła się na śmierć, samotna w dużej rezydencji w Highland Park. Ilekroć mama zaczynała mówić na ten temat, nie było mowy o kłótni czy rozmowie. Trzeba ją było wtedy po prostu trzymać za rękę i czekać, aż atak minie. Niemniej jednak niekiedy traciłam cierpliwość. Krzyczałam na mamę z powodu jej różnych wyskoków, a ona tylko patrzyła na mnie wielkimi brązowymi oczyma, jakbym była szalona. Później, no cóż, czułam się głupio za to, że się zapomniałam. Podejrzewałam, że mama może w ogóle nie wie, o co chodzi. Po tej sprawie z Galio nie chciała słyszeć o moim powrocie do szkoły. i w ten sposób skończyła się moja jedyna i zaledwie dwutygodniowa próba szkolnej edukacji. Od tego dnia jednakże stale sprawdzałam, czy mam dość pieniędzy. Zawsze w torebce nosiłam parę tysięcy dolarów w cze-
kach podróżnych. Gotówkę ukrywałam w różnych miejscach. Nie chciałam nigdy więcej być znowu biedna i samotna. Kiedy wreszcie w ubiegłym roku uciekłam, miałam przy sobie około sześciu tysięcy. Nadal mam większą część tych pieniędzy, jak również pieniądze, które wręczył mi później mój tato, i te, które ty mi dałeś. Skrupulatnie gromadziłam fundusze. W nocy sprawdzałam, czy są, i liczyłam je. Ubrania, biżuteria i inne rzeczy, które można kupić za pieniądze niewiele dla mnie znaczą pewnie zauważyłeś... Wszakże gotówkę lubię mieć, ot tak, na wszelki wypadek. Muszę ją mieć, bo nigdy nic nie wiadomo! Ale nie chcę uprzedzać wypadków. Podkreślę to raz jeszcze — nie byłam nieszczęśliwym dzieckiem. Przypuszczam, że w początkowych latach kariery mama była narażona na zbyt wiele emocji i właśnie ten okres wywarł na jej psychice niezatarte piętno. Zdarzyło się wtedy w jej życiu mnóstwo dobrego i pamiętam, że była wówczas osobą czułą i ciepłą. Chociaż później jej „ciepło" zaczęło mi się wydawać raczej bezosobowe i dostrzegałam u niej zachłanność... Lecz nie podczas mojego dzieciństwa. Zapewne jako dziecko za bardzo jej potrzebowałam. Nawet gdy się osiedliłyśmy na Saint Esprit, sytuacja wyglądała świetnie. Przypływało do nas z wizytą sporo osób — prezes Midnight Mink, Blair Sackwell, który jest jednym z moich najwierniejszych przyjaciół, Galio, Flambeaux, pierwszy prawdziwy kochanek mamy, a także aktorzy i aktorki z całej Europy. Stale wyprawiałam się na zakupy do Aten, Rzymu czy Paryża z Trish albo Jill. Mama kazała zbudować stajnie — specjalnie dla koni, które mi kupiła. Na wyspie zamieszkał instruktor jazdy konnej oraz miła młoda Angielka, która była mi nauczycielką i towarzyszką. Dzięki niej odkryłam literaturę. Jeździłam na narty oraz na wycieczki do Egiptu czy Izraela, a przez jakiś czas uczyło mnie dwóch studentów z uniwersytetu Southern Methodist. Tak, miałam niezły ubaw na Saint Esprit. Niezły ubaw jak na więzienie, muszę to przyznać. Kiedy Trish się dowiedziała, że sypiam z pewnym młodym
Arabem, saudyjskim księciem, który chyba był moim pierwszym mężczyzną, nie zdenerwowała się ani nie zaniepokoiła. Zabrała mnie tylko do lekarza, który przepisał mi pigułki i nakazał ostrożność. Później Trish porozmawiała ze mną o seksie w bardzo teksański i typowy dla siebie sposób. — Cóż, bądź ostrożna i w ogóle. No wiesz, nie mówię tylko 0 ewentualnej ciąży, ale... hm... powinnaś lubić tego chłopaka 1 tak dalej. — Zachichotała. — Wiesz, po prostu nie... — Zachichotała. — Nie wskakuj mu od razu do łóżka. Potem opowiedziała mi, jak ona i mama w wieku trzynastu lat poszły do łóżka z chłopakami z Texas A&M. Niczego nie stosowały, więc potem pobiegły do sklepu, kupiły puszki 7-Up i umyły się tym napojem. „Ale cyrk!", pomyślałam i obie o mało nie umarłyśmy ze śmiechu. — Tak czy owak, kochanie, nie zaszłyśmy w ciążę — zakończyła. Aby to zrozumieć, chyba trzeba znać Teksanki, dziewczyny, które dorastały w tym niezwykłym stanie, tak jak mama, Trish i Jill. W ich rodzinach było mnóstwo fanatycznie religijnych i bezkompromisowych baptystów, którzy ciągle czytali Biblię, a za czasów rodziców mamy istniał prosty kodeks: ciężko pracować, zarabiać pieniądze, nie posunąć si ę zbyt daleko w kontaktach z chłopcami i starać si ę być miłą. Ludziom z Dallas, których znam, nigdy nie uginali się pod ciężarem tradycji. To praktyczni materialiści, lecz nie sposób przecenić znaczenia ich pochodzenia. Bycie Teksańczykiem to dla nich swego rodzaju religia. Chociaż Trish, Jill i mama w okresie szkoły średniej nieźle szalały — jak same to nazywały — mimo to ubierały się szykownie, porządnie wysławiały, miały masę pieniędzy i nigdy nie piły publicznie. Z pozoru wydawały się grzecznymi dziewczynkami. Nawet matka mojej mamy poza własnym domem nigdy nie brała do ust alkoholu. Umarła w jedwabnym negliżu i jedwabnych kapciach. Mama zawsze mówiła o babci: — Nie była latawicą, rozumiesz, nigdy nie chodziła do barów, nic w tym stylu.
Najważniejsze były pozory. Sam widzisz, że odziedziczyłam swego rodzaju swobodę i w niej dorastałam. Przed moim urodzeniem mama była super-gwiazdą, toteż nie musiała przestrzegać w życiu zwyczajnych zasad. Jeśli chodzi o sprawy cielesne, nigdy nie czułam wstydu. Wracając do Saint Esprit, na wyspie i poza nią o wszystko dbały Trish i Jill, a jednak czasami wypijały tyle samo piwa, co mama, więc często gdy zasypiałam, towarzyszyły mi ich pijackie teksańskie głosy, śmiech i sprośne dowcipy. Na Saint Esprit nastrój mamy po jakimś czasie zaczął się pogarszać. Sądzę, że tłumiła frustrację, bo w gruncie rzeczy chciała znowu być wielką gwiazdą. Nieco poprawiały jej humor reklamówki, które kręciła. Później zrobiła z Erikiem Arlingtonem ten fantastyczny plakat, który obiegł cały świat. Mimo to Trish i Jill bardzo się musiały starać, aby mama zapominała o swojej próżności i strachu. Szydziły z nowych filmów, które oglądały, i z nowych aktorek, z których żadna nie była tak dobra jak Bonnie. Gdy obejrzały film reżysera, któremu mama kiedyś odmówiła, zawsze wypowiadały się o nim negatywnie. W każdym razie, na wyspie niewiele się działo — poza rozmowami, piciem i dowcipkowaniem. I chociaż przyjaciółki naprawdę doglądały mamę, kazały jej regularnie jeść i chodzić spać wcześnie, rzadko mówiły jej prawdę. Były jej sojuszniczkami aż do końca pobytu na wyspie. A mama potrzebowała czegoś więcej, jeśli miała powrócić z dobrowolnego wygnania do świata filmu, tak jak się w końcu stało. Czasami denerwowała mnie myśl, że mama się pogrąża i że muszę coś z tym zrobić. Gdy miałam dwanaście lat, kupiłam na Rodos mały skuter marki Vespa i przywiozłam go do domu na łodzi. Pędziłam na nim po całej wyspie z prędkością stu kilometrów na godzinę, a przez głowę przetaczały mi się szalone myśli na temat naszej zwariowanej sytuacji. Uważałam, że zostaliśmy uwięzieni na Saint Esprit, niczym w jakiejś francuskiej sztuce. Kiedy w odwiedziny przyjechał Blair Sackwell, naprawdę
zmartwił się moim minorowym nastrojem. Wsiadł wraz ze mną na wyłożone futrem Midnight Mink siedzenie vespy i pojechaliśmy razem w ruiny świątyni Ateny, zarośnięte dziką trawą i zaniedbane. Blair starał się mnie pocieszyć i zapewniał, że jestem jeszcze młoda, a pobyt na Saint Esprit nie może trwać wiecznie. Któregoś dnia się stąd wyrwę. Blair był miły i był moim prawdziwym kumplem, ale miałam już strasznie dość wyspy i zastanawiałam się, jak z niej uciec. Na szczęście wszystko się zmieniło w dniu, gdy przypłynęła Susan Jeremiah. Wiem, że wiele o niej czytałeś, mówiłeś mi o tym w Carmel. I jestem pewna, że zauważyłeś plakaty z nią w moim pokoju. Tak czy owak, Susan wraz ze swoją ekipą filmową bezprawnie wylądowała na Saint Esprit, podobnie jak setki innych ludzi. Kiedy jednak Susan oświadczyła, że pochodzi z Teksasu, mama odstąpiła od pomysłu usunięcia jej i ekipy z wyspy. Susan nie przypominała żadnej z kobiet, jaką kiedykolwiek spotkałam, a wiesz, że od urodzenia obracałam się w środowisku filmowców z całego świata. Na jej widok niemal odebrało mi mowę. Początkowo sądziłam, że kowbojskie buty i kapelusz to poza. Przecież my również pochodziłyśmy z Dallas! Tam się urodziłam, a co jakiś czas bywałyśmy z mamą na ranczo wuja Daryla. I nigdy żadna z nas nie ubierała się w ten sposób! Nie upłynęła jeszcze doba mojej znajomości Susan, gdy zrozumiałam, że ten strój jest nieodłączną cechą jej charakteru. Susan chodziła w kowbojkach po plaży, brodziła w wodzie, przemierzała w nich wysokie trawy i górskie ścieżki. Nosiła jedynie dżinsy i podkoszulki; chyba nawet nie miała sukienki. Kiedy parę miesięcy później jechałyśmy do Cannes, sądziłam, że Susan zmieni swój image, lecz nic takiego się nie zdarzyło. Nadal nosiła strój kowbojki z rodeo — chociaż wzbogacony satynową koszulą i eleganckimi spodniami — i robiła w nim furorę. Trudno nazwać ją piękną lecz na swój sposób jest bardzo atrakcyjna. Wysoka, szczupła i ma wygląd typowej Teksanki:
wydatne kości policzkowe i głęboko osadzone oczy. Włosy, gęste i kręcone, obcina krótko, a fryzurka wygląda na starannie ułożoną choć Susan w ogóle nie korzysta z usług fryzjera. Potrafi na każdym zrobić wrażenie. I niesamowicie dobrze radzi sobie w kontaktach z prasą. Patrzy wprost na reporterów i mówi: „Wiem, do czego zmierzacie". Sugeruje spojrzeniem, że jest po ich stronie, a później manipuluje nimi, jak chce. Tak, te jej spojrzenia i maniery. I mocny charakter. Susan wierzy bowiem, że potrafi osiągnąć wszystko. Nijak nie można jej powstrzymać. Kiedy się na coś zdecyduje, w sekundę później wyciąga po to rękę. W chwilę po dotarciu na Saint Esprit siedziała już naprzeciwko mamy na tarasie i opowiadała jej o swoim filmie. Wyjaśniła, czego potrzebuje, by ów film skończyć, po czym spytała, czy moja mama jest zainteresowana i czy pomoże reżyserce z Teksasu. I tyle. Następny film chciała kręcić w Brazylii, jeszcze kolejny w Ap-palachach. Sama reżyserowała i pisała wszystkie scenariusze. Otrzymała sporo pieniędzy od ojca z Teksasu, lecz już przekroczyła budżet. Ojciec utopił osiemset tysięcy dolarów w jej filmie i nie zamierzał dać ani centa więcej. Mama (jak prawdopodobnie wiesz, jeśli przeczytałeś moje czasopisma) wręczyła Susan czek bez wpisanej sumy. Umówiły się na procent od Wyniku końcowego. To dzięki mojej mamie lilm otrzymał szansę na pozakonkursowy pokaz w Cannes. Jeszcze owego pierwszego ranka na tarasie mama załatwiła leż rolę dla mnie. Po prostu wskazała mnie Susan i powiedziała: — Hej, jeśli możesz, wetknij tam gdzieś Belindę. Czy nie jest ładna? Uważam, że jest naprawdę śliczna. Nie sądzisz? Mama zdobywała dla mnie role dokładnie w ten sam sposób od lat. W całej Europie. „Hej, wetknijcie Belindę w tę scenę", mawiała podczas zdjęć. A ja uwielbiałam grać. Tyle że mamie nigdy nie przyszło do głowy, by poprosić reżysera o umieszczenie mojego imienia w napisach. W ten sposób zagrałam w dwudziestu dwóch filmach, a w napisach nie ma po mnie śladu.
W niektórych z tych filmów miałam nawet role mówione, a w jednym nawet zostaję zastrzelona i umieram. Moje imię pojawia się dopiero w spisie obsady Wyniku końcowego. Susan raz tylko rzuciła na mnie okiem i postanowiła, że zagram. Z dnia na dzień zaczęła rosnąć moja rola w jej głowie. Następnego dnia Susan obudziła mnie o czwartej nad ranem i spytała, czy mówię po grecku. Rzeczywiście mówiłam po grecku, ale z amerykańskim akcentem. Była zadowolona. Chodziło o kilka słów. Później zaczęłyśmy kręcić scenę na plaży. Zdajesz sobie zapewne sprawę, że pracowałam z najrozmaitszymi ekipami filmowymi, jednak metody pracy Susan były dla mnie niczym objawienie. Ekipa składała się z pięciu osób, Susan sama stawała za kamerą. I montowała film w głowie już podczas zdjęć, dzięki czemu nie musiała potem zbyt dużo wycinać. Chcę podkreślić, że wszystko, co robiła, było bardzo przemyślane. Scenariusz właściwie nie istniał, po prostu przed kolejnym ujęciem Susan wyjaśniała nam, o co jej chodzi. Kiedy ja i Sandy weszłyśmy do małego domu i trafiłyśmy do łóżka, Sandy się trochę zdenerwowała. Ona i Susan były kochankami, chociaż wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Sandy chciała zostać wielką gwiazdą i Susan wytłumaczyła jej, że ta scena miłosna jest dla filmu niezwykle ważna, toteż Sandy musiała ją zagrać i to jak najszczerzej. Sandy zgodziła się. Właściwie nie kochałam się z Sandy, nie wiem, czy zauważyłeś.. . Tak naprawdę to ona kochała się ze mną. Na pewno dostrzegłeś, że Sandy jest piękna. Patrząc na nią można zrozumieć, dlaczego mężczyźni nazywają kobiety „laseczkami". Z Sandy jest prawdziwa laseczka. Jednakże później w Rzymie naprawdę kochałam się z kobietą — oczywiście z Susan. Przyznam, że było to dla mnie dość szalone przeżycie. Poza tym Sandy i Susan były w zasadzie nierozłączne, toteż Susan nieźle się musiała namęczyć, by Sandy nie dowiedziała się o naszej randce. Wówczas nadal nie wie-
działam, że są kochankami, toteż przez jakiś czas wściekałam się na Susan. Zresztą zrobiłyśmy to tylko raz. O ile całe popołudnie można nazwać jednym razem. Gdy weszłam do rzymskiego mieszkania Susan, siedziała w łóżku, paląc papierosa. Usiadłam obok niej. Nagle zobaczyłam, że nie jest ubrana, bo skopała pościel, lecz nie wstała. Siedziała naga, paliła papierosa i patrzyła na mnie. Przysunęłam się bliżej, potem jeszcze bliżej, w końcu wyciągnęłam rękę, by jej dotknąć. Susan nie ruszyła się, a ja wsunęłam dłoń między jej nogi. Czułam się, jakbym dotknęła płomienia i się nie poparzyła. Później zaczęłam całować jej piersi. Sądzę, że od początku bardzo się chciałam z nią kochać, a już szczególnie po scenie z Sandy. Pragnęłam zostać kochanką Susan, choćby na krótki czas. Z uwagi na Sandy między mną i Susan nigdy więcej nie doszło do zbliżenia, ale prawda jest taka, że nie musiałam sypiać z Susan, by ją kochać. Zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Kupiłyśmy kolejny skuter marki Vespa (poprzedni został na Saint Esprit) i wszędzie na nim razem jeździłyśmy. Raz jechałyśmy całą noc, aż dotarłyśmy daleko na południe, do Pompei. Sandy raczej się nie pasuje do skutera. To znaczy... należy do kobiet, które nie chcą sobie zniszczyć fryzury podczas szybkiej jazdy. Pozwalała mi na kontakty z Susan, byleby nie było między nami seksu. Właściwie Sandy z charakteru przypomina moją matkę. Jest bierna i niewiele ma do powiedzenia. Najczęściej mówiła za nią Susan i podsuwała jej pomysły. Poza tym Sandy — tak jak moja matka — miała kłopoty z samooceną. Nie potrafiła myśleć o sobie dobrze. Nie twierdzę, że jest głupia, bo nie jest. Ale takich kobiet jak Sandy spotkałam sporo w moim życiu. Natomiast Susan wydawała mi się kimś absolutnie wyjątkowym. Dopiero jednak w Cannes podczas pokazu naszego filmu uprzytomniłam sobie, że dla Susan ja również byłam kimś nowym. Uznała mnie za swoje osobiste odkrycie i chciała, żebym
zagrała także w jej kolejnych filmach. Szczerze mówiąc, przed Cannes byłam nią tak bardzo zafascynowana, że nie zastanawiałam się, jak ona postrzega mnie. Czułam się przy niej lekka i szybka, jakbyśmy zakładały obie siedmiomilowe buty z bajki. To uczucie wróciło dopiero przy tobie. Kiedy malujesz, przypominasz mi Susan pracującą w sali montażowej. Całkowicie się skupiasz na pracy i nikt nie jest w stanie rozproszyć twojej uwagi, a kiedy kończysz malowanie, jesteś taki... hm... lekki, jakbyś był młodzieniaszkiem i nie dbał o to, co pomyślą o tobie inni. Wtedy mogliśmy spacerować po plaży i gadać bez końca albo gdzieś iść i wszystko było wspaniale, póki nie wracałeś do płócien. Moja matka jest zupełnie inna. To zawodowa aktorka, człowiek filmu. Widzisz, wszyscy, którzy kiedykolwiek z nią pracowali, kochają ją, ponieważ jest naprawdę doskonała na planie i nic jej nie może oderwać od pracy. Zawsze świetnie zna swoją rolę, rozumie każdą kwestię i potrafi setki razy powtarzać ujęcia. Może pić i szaleć do siódmej nad ranem, a wieczorem jest w formie bez wzgl ędu na okoliczności. Nieodmiennie punktualna i świetnie przygotowana. Tyle że moją matką stale ktoś kieruje. Jest równie bezradna jak wartościowa. Trzeba pisać dla niej rolę, odpowiednio ją oświetlać, mówić jej, co ma robić. Bez energicznego „dyrygenta" pewnie by się pogubiła. Susan natomiast była nie tylko reżyserem, lecz także producencką scenarzystką, finansistką Na moich oczach w Cinecitta montowała film przez dwanaście godzin bez przerwy, organizowała plenery do nakręcenia dodatkowego materiału filmowego i miksowała go. Sama robiła zdjęcia, wywoływała je w laboratorium i była w tym naprawdę dobra. Za własne pieniądze wykonała cztery kopie filmu. Sama też stworzyła prawie całą ścieżkę dźwiękową ponieważ nie mieliśmy dobrego dźwiękowca. Rozmawiałyśmy o następnym filmie, tym, który Susan chciała kręcić w Brazylii. Przy okazji wyszło na jaw, że moją reżyserkę coraz bardziej irytuje absolutna pasywność Sandy. A potrafiła wykorzystać zalety każdej osoby. Bo Susan jest w pewnym sensie
wszystkożerna. Konsumuje wszystko i wszystkich. Nie wiem, czy jest egoistką lecz bardzo wierzy w siebie i w swoje umiejętności. Kiedy wróciłam z Rzymu na Saint Esprit, opowiedziałam mamie o „brazylijskim" filmie, który Susan chciała zrobić. Mama się ucieszyła, zauważyła jednak, że ktoś powinien polecieć ze mną do Brazylii, aby się mną opiekować. Poza tym nie miała obiekcji, lecz nie omieszkała dodać lekko drwiącym tonem, że jeśli Susan nie znajdzie w Cannes dystrybutora dla Wyniku końcowego, jej kariera szybko się skończy. Okej. Susan oczywiście o tym wiedziała. Po to właśnie istnieje festiwal w Cannes, gdzie najważniejsze nie są ani nagrody, ani zabawa w Carltonie, lecz zdobywanie dystrybutorów, dzięki którym dany film wejdzie do kin w Europie i Stanach Zjednoczonych. Moja mama obiecała, że pojedzie do Cannes, zwoła tam konferencję prasową na której usiądzie obok Susan i zrobi wszystko, by wylansować Wynik końcowy. Hm... Matka nie opuszczała Saint Esprit, odkąd ukończyłam dwanaście lat. Byłam podekscytowana. Wiedziałam, że to wspaniała szansa dla Susan. Jeśli uzyska wsparcie od Bonnie i ode mnie, córki Bonnie... może uda się znaleźć przynajmniej niezależnego dystrybutora w Stanach. Susan uważała swój film za zbyt niekonwencjonalny dla przeciętnych wytwórni filmowych, toteż zadowoliłaby się małym, niezależnym dystrybutorem. W jej zamysłach brazylijski film natomiast miał się stać komercyjnym sukcesem. Sandy zagrałaby amerykańską dziennikarkę, która zostaje wysłana do Brazylii, by napisać kilka artykułów o plażach i bikini. Podczas podróży spotyka mnie, czyli nieletnią prostytutkę, białą niewolnicę przywiezioną tam przez jakiś gang. Sandy postanawia uwolnić mnie i wywieźć z Brazylii. Moim alfonsem miał być oczywiście jakiś znaczący gangster, którego Susan musiałaby wykończyć. Ów alfons oczywiście kochałby mnie... Och, Susan znowu komplikowała prostą z pozoru fabułę — dokładnie tak jak w Wyniku końcowym. Chodzi o to, że Susan nie lubi podziału na czarne i białe. Typowy czarny charakter denerwuje ją.
Tak czy owak, Wynik końcowy był debiutem Susan, Dobre chęci i wstyd zaś miały być filmem przełomowym. Susan zaczęła pisać oświadczenia dla prasy o nas i o Cannes i wysłała je do USA. Moje najszczęśliwsze wspomnienia z Saint Esprit związane są z tymi ostatnimi kilkoma dniami. To znaczy... wcześniej, kiedy kręciłyśmy z Susan film, też było miło, jednak z jakiegoś powodu najwyraźniej pamiętam właśnie te kilka dni. Może dlatego, że do tamtej pory znałam już dobrze zarówno Susan, jak i Sandy. Matka, Jill i Trish nie zmieniły jeszcze stylu życiu. Nadal siedziały na tarasie, pijąc równie ostro jak wcześniej, Susan zaś tkwiła w swoim pokoju i — zostawiwszy otwarte drzwi i zapalone światła — pisała na laptopie oświadczenia dla prasy, a potem drukowała je na małej drukarce i wkładała do kopert, które zalepiała. Nie pamiętam, co robiłam. Może czesałam się i wcielałam się przed lustrem w rolę białej niewolnicy-prostytutki, dumając, jak pokazać zmysłowość, której wymagała ode mnie Susan... Nie wiem. Po prostu byłam w domu, wiedząc, że wszyscy się dobrze czują, żeglując między strefami światła i szczęścia. Humor jeszcze bardziej poprawiała mi myśl, że opuszczamy Saint Esprit i jedziemy do Cannes, a potem lecimy do Brazylii... Tylko ja, Susan i Sandy. Ach, nie mogłam się doczekać, kiedy się znajdę w Brazylii. No i co? Powiem ci, Jeremy. Nigdy tam nie dotarłam. Okej. Więc matka zamierzała przyciągnąć do nas uwagę Cannes. Ale mojej matce nie można było ufać. No i na jakieś dwa tygodnie przed naszym wyjazdem na festiwal atmosfera zaczęła się zagęszczać. Wielka Bonnie uprzytomniła sobie, że naprawdę jedzie na Lazurowe Wybrzeże. Najpierw Galio, jej stary kochanek i najwierniejszy z reżyserów, przysłał w tej sprawie telegram, potem napisał europejski agent mamy, następnie Blair Sackwell, dla którego wiele lat temu wzięła udział w reklamowej kampanii Midnight Mink, wysłał typowe dla siebie białe róże i notkę: „Do zobaczenia w Cannes". Tak przy okazji... Blair doskonale wie, że wielu osobom
białe róże kojarzą się z pogrzebem, nic go to jednak nie obchodzi; białe kwiaty to jego znak firmowy, wręcza je wszystkim. Później zadzwoniło do mamy kilku reporterów z paryskich czasopism, prosząc o potwierdzenie jej pobytu w Cannes, no a w końcu zatelefonowali ludzie z festiwalu. Pytali, czy to prawda, że Bonnie wychodzi z ukrycia? Czy na pewno się pojawi? Sugerowali, że pragną w szczególny sposób uhonorować jej przyjazd, na przykład pokazując jeden z jej filmów z okresu Nouvelle Vague. I wtedy dopiero dotarło do mamy, że ma jechać do Cannes! Nagle wszystko się zmieniło. Jeszcze pięć minut wcześniej mama drzemała i piła jak zwykle, a teraz wylewaliśmy cały jej alkohol do zlewu. Zaczęła brać zastrzyki z witamin, sprowadziła masażystę, na stole nie mogło stać nic poza proteinami. I postanowiła pływać trzy razy dziennie. Następnie trzeba było znaleźć fryzjera i wysłać go wcześniej do Carltona. Kiedyś fryzjerem matki był mój ojciec, jest przecież znakomity w swoim fachu i sławny na całym świecie jako G.G., niestety rodzice pokłócili się na dwa lata przed moim przyjazdem na Saint Esprit. Zresztą, o tę kłótnię obwiniałam siebie. To długa historia, najważniejsze jednak, że przez to zdarzenie mama nie miała osobistego fryzjera, co dla aktorki takiego formatu może być powodem do frustracji. Później opowiem ci więcej 0 moim tacie, teraz jednak chcę skończyć canneński wątek. Mama musiała mieć też nowe stroje. Kiedy wreszcie zameldowaliśmy się w paryskim hotelu, mama chciała, żebym spędzała z nią każdą minutę. Trish i Jill już jej nie wystarczały. Mama zupełnie nic teraz nie jadła i była na wpół oszalała. Budziła mnie o trzeciej w nocy, kazała siedzieć ze sobą i powstrzymywać ją przed zamówieniem drinka. Po raz nie wiadomo który opowiadała mi, jak umierała jej matka, gdy Bonnie miała siedem lat. Twierdziła, że po śmierci matki wszystkie światła na świecie pogasły. Próbowałam przerwać jej słowotok, rozmawiałam z nią nawet jej czytałam. A tymczasem nadal nie mogliśmy znaleźć przyzwoitego fryzjera, zostało też coraz mniej czasu na uszycie specjalnych kreacji.
No cóż, ostatecznie matce wszystko się udało, ponieważ jednak nie dawała mi odejść nawet na krok, nie miałam kiedy kupić ciuchów dla siebie na festiwal. W końcu Trish powiedziała jej: — Słuchaj, Bonnie, Belinda musi sobie kupić parę rzeczy, naprawdę. Mama wprawdzie płakała i powtarzała, że nie wytrzyma beze mnie ani chwili, ale Trish bezceremonialnie wypchnęła mnie za drzwi. Całe deszczowe popołudnie biegałam po Paryżu, usiłując znaleźć odpowiedni strój na festiwal w Cannes. Zdaje mi się, że gdy wsiadłyśmy do samolotu, moja matka zapomniała już, po co lecimy. Pewnie nie pamiętała ani o Susan, ani o Wyniku końcowym. Ciągle mi powtarzała, że w Cannes będzie wielu wspaniałych amerykańskich reżyserów. Tylko oni się dla niej liczyli. Dostałyśmy w Carltonie duży apartament od frontu z cudownym widokiem na morze i na Croisette. Wuj Daryl, brat mojej matki, o którym już słyszałeś, udekorował pokoje mnóstwem kwiatów, ale szkoda było jego fatygi, gdyż Galio przysłał cztery tuziny róż czerwonych, Blair Sackwell zaś jeszcze więcej — białych. Marty Moreschi z United Theatrical również przysłał kwiaty... Och, kwiaty były dosłownie wszędzie. Nie sądzę, żeby mama spodziewała się tak wspaniałego przyjęcia. Mimo telefonu od organizatorów co do uroczystego powitania, pewnie oczekiwała jedynie uprzejmego uścisku dłoni. I jak to zawsze bywa z mamą powszechne zainteresowanie jedynie ją wystraszyło. Trish i Jill musiały ją zmuszać, by coś zjadła, lecz żołądek odmawiał jej posłuszeństwa i mama wszystko wymiotowała w łazience. A ja musiałam ją wspierać i podtrzymywać na duchu. Później znowu ponawiała próbę jedzenia. W końcu powiedziałam jej, że muszę znaleźć Susan. Ona zaś odparła mi, że nie rozumie, jak mogę myśleć w takiej chwili o tak nieistotnych sprawach. Usiłowałam jej wyjaśnić, że Susan czeka na wiadomość od nas, jednakże właśnie wtedy moja reżyserka zastukała do drzwi.
Wyglądała kapitalnie w srebrnej satynowej koszuli z frędzlami i srebrnych spodniach. Matka nawet na nią nie spojrzała, bo znowu naszły ją torsje, więc zabrałam Susan do sypialni i dowiedziałam się od niej, że pokaz naszego filmu jest zaplanowany na jutro rano. Zaraz potem miałyśmy wziąć udział w konferencji prasowej. Mama także powinna się na niej pojawić. Zapewniłam Susan, że wszystko odbędzie się wspaniale. Że mama jest teraz chora, lecz do jutra jej przejdzie, jak zwykle. Przecież zawsze wszędzie stawiała się na czas. Umówiłam się z Susan na jutro przed pokazem, bo teraz nie mogłam wyjść. Tymczasem Trish wzięła mamę do swojego pokoju na, by się zdrzemnęła. A wuj Daryl pił drinka w salonie z nową agentką hollywoodzką nazwiskiem Sally Trący. Wprowadziłam Susan i przedstawiłam ją. Oboje się do niej uśmiechnęli, lecz prawie natychmiast oznajmili jej bardzo taktownie, że ich zdaniem mama nie powinna wziąć udziału w tej konferencji prasowej. Wielu ludzi chciało się z nią spotkać. Poza tym konferencja prasowa w związku z filmem Susan nie jest odpowiednim miejscem dla Bonnie. Dodali, że pani Jeremiah na pewno rozumie, że trzeba pokierować losem mamy... teraz, kiedy wróciła. Hm... Susan niestety nie zrozumiała. Przez chwilę patrzyła ponuro na swoich rozmówców, po czym odwróciła się i zerknęła na mnie. Natychmiast oświadczyłam, że cokolwiek się zdarzy, będę na pokazie filmu i na konferencji. Może choć córka Bonnie na coś się przyda. Susan skinęła głową wstała, rzuciła Darylowi i Sally Trący teksańskie: „Naprawdę miło było was poznać", po czym wyszła. Osobiście byłam w szoku, szybko się z niego wszakże otrząsnęłam i naskoczyłam na wuja Daryla. Czyżby nie zdawał sobie sprawy, po co tu przyleciałyśmy? Jednak on i Sally Tracy łagodnie i niemal wesołym tonem wytłumaczyli mi, że film Susan w żadnym razie nie znajdzie widowni w Stanach i tyle. Lepiej więc dla Bonnie, żeby się nie afiszowała z twórcami Wyniku końcowego. Odparłam, że mama jest
coś dłużna Susan, że powinni o tym wiedzieć. I że nie istnieje przyzwoity sposób wycofania się z umowy. Czułam, jak twarz mi czerwienieje. Pomyślałam, że jest to również mój film. Gram w nim i — mech to diabli — przyjechałyśmy tutaj, by pomóc w jego promocji. Powstrzymałam się jednak od kłótni, ponieważ nie chciałam się okazać taką egoistką jak matka. Przemknęło mi przez myśl, że nie chcę zachowywać się jak mama, a wtedy wuj Daryl wziął mnie na stronę i szepnął, że wszyscy wokół kontaktują się z nim w sprawie mamy. Był pewien, że go rozumiem. Wtedy Sally Trący spytała mnie o film Susan. A dokładnie, chciała wiedzieć, czy znajduje się w nim scena miłosna z moim udziałem i jakiego rodzaju jest to scena. Odrzekłam jej, że jest bardzo subtelna i w pewnym sensie rewolucyjna, ponieważ uczestniczą w niej jedynie dwie kobiety. Sally potrząsnęła głową i stwierdziła: — Sądzę, że mamy problem. — Jaki problem? — spytałam, a wtedy wuj Daryl powiedział, że nie ma mowy, bym wzięła udział w konferencji prasowej. — Akurat! Za cholerę! — wrzasnęłam. Już miałam wypaść z apartamentu i gonić Susan, gdy z drugiego pokoju wyszedł mężczyzna. Marty Moreschi, ale wtedy, oczywiście, wcale go nie znałam. Opowiem ci o tym spotkaniu. Marty nie jest przystojny, nie tak jak ty. Nie ma też twojego opanowania i chłodu. I nawet będąc w twoim wieku, nie będzie miał twojego czaru. Wszystko zawdzięcza samemu sobie i można go nazwać hałaśliwym, wulgarnym nowojorskim dzieciakiem. Jego rysy są dość przeciętne, włosy zaś ma proste, gładkie i czarne. Niby nie cechuje się niczym szczególnym, choć mnie bardzo się spodobał jego niski, jakby mruczący głos, dobywający się głęboko z piersi i oczy: piękne i płonące. Jednakże Marty — podobnie jak Susan — robi naprawdę wrażenie na ludziach i jest prawdziwie seksowny. Jest umięśniony i nieźle zbudowany, należy do tych żylastych i nieprawdopo-
dobnie silnych facetów. Zawsze bardzo mocno opalony, wiecznie w ruchu i nigdy nie przestaje mówić. Natychmiast zareagowałam na jego niesamowite zachowanie — gdy podszedł, wziął mnie za rękę, roześmiał się i powiedział: — Belindo, kochanie! Córeczka Bonnie, o rany, ależ sensacja. Oto córka Bonnie! Och, maleńka, niech ci się przyjrzę! Ten sposób zachowania bardzo pasuje do jego wyglądu. Poza tym Marty bywa bardzo namiętny i ta namiętność przejawia się w każdym działaniu. Nie tylko podczas seksu, choć seks stanowi dla Marty'ego sferę ogromnie ważną. Chodzi mi raczej o to, że Marty stale lubi wszystkim kierować. Tego dnia miał na sobie wyborny srebrnoszary trzyczęściowy garnitur i mnóstwo złota — złoty pasek do zegarka, złote sygnety, złote spinki do koszuli. Muszę podkreślić, że naprawdę strasznie mi się spodobał. Tak czy owak, wyszedł z pokoju mojej matki i powiedział dokładnie to, co napisałam. Od razu poczułam się atrakcyjna i adorowana, chociaż brałam pod uwagę, że słowa Marty'ego to zwyczajne pochlebstwo. Oczywiście zarzekał się później, że tak nie było. Oświadczył jednak, że Bonnie jest rewelacyjna, niewiarygodna, nieprawdopodobna, nierzeczywista i tak dalej. Wzruszył się, że mógł ją poznać, bo to gwiazda marzeń, supergwiazda, gwiazda, jakich już nie ma... i takie tam dyrdymały. W tym momencie siedzieliśmy już razem na tapczanie i Marły zapytał mnie, czy chciałabym polecieć z mamą do Los Angeles, gdzie Bonnie mogłaby znowu zostać wielką gwiazdą, większą niż jakakolwiek z żyjących aktorek. Zarzucał mnie bzdurami w stylu: — Hej, zastanawiam się, jaki jest twój znak zodiaku. Nie mów mi, na pewno jesteś Skorpionem, prawda, kochanie? Tak, odkryłem to, niesamowite, jesteś Skorpionem, kochana, tak samo jak ja. Ja jestem nawet podwójnym Skorpionem. Wiedziałem, że jesteś spod mojego znaku od momentu, gdy cię zobaczyłem, ponieważ jesteś bardzo niezależna. I tak dalej, w tym stylu...
Natychmiast znaleźliśmy wspólny język. Mało tego... Gdy tak siedzieliśmy, Marty trzymał mnie za rękę, a ja czułam, jak przechodzi mnie dreszcz. Wstyd się przyznać, lecz ogarnęło mnie wręcz fizyczne podniecenie i zadałam sobie pytanie, ile kobiet podnieca się pod wpływem samego dotyku dłoni. Spojrzałam na jego opaloną rękę i na kontrastujący z nią złoty pasek zegarka. Podobał mi się ten widok, a właściwie... doprowadzał mnie do szaleństwa. Mogłabym ci opowiedzieć, co mnie w tobie podniecało — na przykład twoje włosy, ilekroć wystarczająco długo ich nie obcinałeś, aż urosły trochę dzikie... Albo gdy patrzyłeś na mnie z góry z pewną szczególną miną... Albo kiedy spalam na twojej piersi... Wracając do tematu, po prostu chcę, abyś zrozumiał, że zakochałam się w Martym niemal od pierwszego wejrzenia. I byłam zupełnie na tę fascynację nieprzygotowana. Marty tymczasem mówił wszystkim osobom w salonie: — Dostrzegacie u niej tę niezależność? Widzisz ją Sally? — A prawda była taka, że ledwie znał Sally, dopiero co ją poznał. — Nie macie nic przeciwko temu, że zapalę, drogie panie? — spytał po chwili. — Darylu, co z tą szkocką? Pomyśl o paniach. — Czyżby mówił o mojej matce? — Macie coś przeciwko, że sobie trochę wypijemy? Co o niej sądzisz, Darylu? Sensacyjna, prawda?! Otoczył wuja ramieniem, a w kilka sekund później Daryl przyniósł mu pełną szklaneczkę. — Słuchaj, kochanie — mówił do mnie Marty —jestem pewny, że zostaniemy dobrymi przyjaciółmi. I powinnaś mi pozwolić zadbać o twoją matkę. Wtedy znowu będzie wielka w Ameryce, naprawdę wielka. Kochanie, Belindo, Belindo! Och, czarująca Belin-do! Darylu, skąd twoja siostra wzięła to imię? Porozmawiaj ze mną maleńka. Co mogę dla ciebie zrobić, aby ci umilić pobyt w Cannes? Czego potrzebujecie? Ty i twoja mama? Zadzwoń do mnie, oto mój numer... — Bla, bla, bla... Przez cały czas cudownie mrużył oczy, wszystko zachwalał, aż nagle stwierdził, że musi już iść. Ja też — odparłam i skierowałam się do wyjścia. Zanim Marty zdołał mnie zatrzymać, wyszłam, by znaleźć Susan. On
jeszcze został, bo ciągle całował Sally Tracy na pożegnanie, ściskał wszystkim ręce i tak dalej. Sądziłam, że Susan będzie histeryzować, ponieważ mama się wycofała. A ona nic. Rozpoczęłyśmy próbę konferencji prasowej. Susan rozmawiała już z dwoma europejskimi dystrybutorami. Było pewne, że wezmą film do Niemiec i Holandii. A United Theatricals też podobno wyrażał zainteresowanie. United Theatricals należał przecież do największych dystrybutorów na świecie. Susan marzyła o umowie z nimi i miała przeczucie, że studio również ma na nią ochotę. Słyszeli plotki, że film posiada frapującą fabułę. Kiedy wróciłam do pokoju, dowiedziałam się, że matce podano środki uspokajające, ponieważ nie mogła zasnąć. Weszłam do jej pokoju. Leżała wśród kwiatów, miała zimne dłonie i wyglądała jak na pogrzebie — idealna dama w satynowej pościeli. Wszędzie w pokoju stały kwiaty. Odnosiłam wrażenie, że mama ledwie oddycha. Zawsze mnie przerażało, gdy patrzyłam, jak śpi po prochach. W canneńskim Palais des Festivals miał się odbyć pokaz jej najsłynniejszego filmu, potem kolacja i hołdy. Jakąś rolę w całej sprawie niewątpliwie odgrywało United Theatricals. „No cóż, tak to już jest", pomyślałam. Może Susan ma rację. Może mimo wszystko uda nam się pozyskać United Theatricals jako dystrybutora. Następnego ranka odbył się pokaz Wyniku końcowego. Zdarzenie to zapamiętam do końca życia, mimo tego, co się zdarzyło później. Mieliśmy naprawdę wspaniałą widownię. Czuliśmy szczere zainteresowanie widzów. Kiedy moja postać pojawiła się na ekranie, czułam się trochę zaskoczona, gdyż nie byłam już dzieckiem, tak jak w filmach sprzed lat. Cóż poza tym mogę powiedzieć? Wcześniej nie widziałam ostatecznego montażu, toteż oszołomiło mnie to, co ujrzałam, i odczuwałam wdzięczność dla Susan, dzięki której wszyscy bohaterowie filmu wyglądali wprost wspaniale. Podczas owacji na stojąco Susan chwyciła mnie i Sandy za
ręce. Ściskała moją dłoń tak mocno, że aż mnie zabolało. Ale z drugiej strony jeszcze bardziej się wzruszyłam. Konferencja prasowa odbyła się w sali Carltona. Susan od razu wciągnięto w dyskusję na tematy erotyczne. Powiedziała, że jej film to dzieło zrobione przez kobietę o kobietach i że jest przyzwoity. Dodała, że sekretne doświadczenia, które zdobyła bohaterka filmu, uświadomiły jej szybko płytkość i marność życia. I tak dalej. Przemytnicy z teksańskiego gangu zaryzykowali wszystko dla zdobycia kokainy, później zaś, gdy ukrywali się na wyspie, zdali sobie sprawę, że właściwie nie wiedzą, co zrobić z pieniędzmi. Wynik końcowy, czyli spora sumka zarobiona na sprzedaży narkotyku, być może zupełnie nie zmieni ich życia. Natomiast główną bohaterkę ogromnie zmieniło spotkanie młodziutkiej dziewczyny. Stwierdzenie, że mamy do czynienia z filmem lesbijskim znacznie spłyca sens dzieła. Susan tłumaczyła, że chodziło jej o pokazanie nowego typu kobiety, która pragnie posmakować różnych aspektów życia, kobiety wolnej, która potrafi podejmować decyzje na równi z mężczyznami. Ta wypowiedź wywołała ogólną dyskusją na temat kobiet kręcących filmy. Susan nazywała siebie amerykańskim filmowcem i ponownie wskazywała na fakt, że jej bohaterowie-przemytnicy to Teksańczycy, po czym zauważyła, że film pomogła jej wyprodukować Bonnie. A zatem jedna kobieta wsparła finansowo drugą, tak jak kiedyś Coppola wspomógł swego przyjaciela, Ballarda przy Czarnym ogierze. I tak dalej... I tak dalej... W tym momencie dziennikarze zainteresowali si ę moją osob ą i zaczęli mnie pytać o udział mojej mamy w sfinansowaniu filmu. Starałam się z przekonaniem opowiadać, jak mama uwierzyła, iż przyczynia się do powstania wspaniałego dzieła, przywodzącego na myśl filmy, w których grała przed laty. No i zapytali mnie, czy moim zdaniem miłosne sceny w Wyniku końcowym są rzeczywiście w równie dobrym guście i w tradycji starych filmów mojej matki? Oczywiście potwierdziłam. Pytali, czy zagram w kolejnych filmach. — Tak — odparłam — bez wątpienia.
Jak się czułam, grając w filmie, którego ze względu na młody wiek w Stanach Zjednoczonych nawet nie pozwolono by mi obejrzeć? W tym momencie wtrąciła się Susan, wyjaśniając, że jej film na pewno nie będzie wyświetlany od osiemnastu lat. Spytała, czy reporterzy byli na pokazie? Co widzieli? Powinni wiedzieć, że Wynik końcowy dostanie oczywiście kategorię „dozwolone od lat 15". Potem oznajmiła, że ja i Sandy jesteśmy dwiema najbardziej ekscytującymi spośród znanych jej aktorek. Wtedy nadszedł moment na Sandy, która odpowiadała na pytania monosylabami, czyli w sposób typowy dla pięknych kobiet. Susan kilka razy wybawiła ją z opresji, wchodząc jej w słowo. Mówiono znowu o Ameryce, Europie i Teksasie. Nawet teraz, z perspektywy czasu, twierdzę, że wszystko poszło idealnie. Susan była naturalna i przekonująca, a reporterzy ani przez chwilę nie byli do nas wrogo nastawieni. Może dlatego, że z pozoru nie stanowiłyśmy dla nikogo zagrożenia. Nikt nie oczekiwał, że cokolwiek wygramy. Nikt się nas nie obawiał. Miałyśmy swoją chwilę sławy i wszyscy byli po naszej stronie. Plotkowano o United Theatricals jako o dystrybutorze. Z drugiej strony Susan nie zamierzała tracić europejskich kontaktów. Zaszyła się w pokoju z telefonem, gdyż rozmowa o United Theatricals przyniosła kolejne oferty. Kiedy wyszliśmy na drinka, zaatakowali nas reporterzy. Wprost zarzucili nas pytaniami. Czy otrzymałam nowe propozycje? Czy Susan będzie pracować w Hollywood? Rozmawialiśmy też o filmie brazylijskim, czyli o Dobrych chęciach i wstydzie. Gdy wróciłam do apartamentu, czułam się cudownie, choć równocześnie z wściekłości aż we mnie wrzało. Matka zraniła mnie tak strasznie, jak nigdy dotąd. W przeszłości ilekroć cierpiałam przez nią wiedziałam, że ona zawsze cierpi bardziej. Tym razem jednak matka zraniła mnie całkowicie świadomie, a cała sprawa nie wiązała się ani z jej skłonnością do autodestrukcji, ani z jej roztrzepaniem. Chodziło o coś innego. Po prostu nie przyszła na pokaz! Ani na konferencję prasową! Nie widziała zatem mojego filmu.
Nie wybuchłam jednak. Nie mogłam. Odstręczała mnie myśl, że zachowałabym się jak histeryczka. Jak matka! Tak jak matka skierowałbym na siebie uwagę wszystkich. Zresztą, gdy wkroczyłam do apartamentu, nawet mnie nie zobaczyła. Nikt w ogóle nie zauważył, że wróciłam. W środku panowało straszliwe zamieszanie. Pokaz filmu mamy przemienił się w długi uroczysty wieczór, w trakcie którego przypomniano fragmenty z jej najlepszych filmów. Pojawił się także Leonardo Galio, który (tak przy okazji) nakręcił przecież wiele śmieci z mamy udziałem. Na pewno pragnął powrotu choć częściowej popularności. Liczył też zapewne na to, że ludzie przypomną sobie jego wcześniejsze filmy, nie zaś szmiry, które zniszczyły mamie karierę. Mama siedziała na tapczanie z Martym, który nakłaniał ją do zjedzenia plastrów zimnego mięsa i kawałków ryby leżących na porcelanowym talerzyku. Mama wyglądała cudownie, naprawdę. Delikatna, krucha i niemal bez śladów upływającego czasu. A Marty dosłownie ją karmił, wkładając kawałki jedzenia prosto do jej ust. Przekonywał ją też ściszonym głosem, że telewizja jest łatwiejsza niż film. Trzeba codziennie nakręcić wiele scen, więc szkoda czasu na długie próby albo powtórki. Dodał, że niezwykła rzetelność i profesjonalizm, jaki mama zawsze przejawiała, doskonale pasują do takiej pracy. Matka próbowała jeść. Ciągle mówiła, że nie wie, czy potrafi zagrać w serialu. Tysiące razy wcześniej widziałam, jak się podobnie krygowała. Przed każdym filmem z Galio zachowywała się identycznie, postępowała tak w Niemczech i w Danii. Wszystkich reżyserów czarowała swoją słabością i pokorą. Pomyślałam sobie, że ten seksowny facet, Marty, jest najwyraźniej reżyserem telewizyjnym. Wiedziałam, że mama była skłonna wrócić do zawodu i zagrać dużą rolę w amerykańskim filmie. Ale w telewizji? O mało nie parsknęłam śmiechem. Przemknęło mi przez głowę: „Biedny Marty, jak mu tam..." Lepiej by zrobił, gdyby wytarł ręce w serwetkę i się poddał. Poszłam wziąć prysznic i przebrać się do kolacji. Starałam się
nie myśleć o pokazie Wyniku końcowego, na który nikt z mojego otoczenia nie przyszedł. Ani mama, ani wuj Daryl, ani Trish, ani Jill. „Nie myśl o tym, Belindo", stale sobie powtarzałam. Przecież tylu nieznajomych biło mi brawo. Co z tego, że ta grupka ludzi zupełnie nie dba o twoje sprawy? Mimo to byłam coraz bardziej wytrącona z równowagi i w końcu się rozpłakałam. Stałam pod strumieniem wody chyba z pół godziny, niezdolna się ruszyć. Nagle w drzwi załomotała Trish. — Pospiesz się, Belindo! — zawołała. — W holu odbywa się konferencja prasowa. Właśnie teraz! Tłum na dole był pewno z pięć razy większy niż ten na naszej konferencji. Bez porównania. Matka naprawdę przyciągnęła rzesze ludzi. Miała ogłosić, że wraca do Stanów i zamierza pracować dla United Theatricals przy wieczornej operze mydlanej pod tytułem Szampański lot. Jeremy, jeśli wiesz cokolwiek o prawdziwych filmowcach, niewątpliwie zdajesz sobie sprawę z tego, że patrzą oni na telewizję z góry. Spytaj choćby Alexa Clementine'a. Ludzie filmu wręcz pogardzaj ą telewizją. Dlaczego więc, do diabła, coś takiego działo się w Cannes? Odpowiedź znalazłam w kilka sekund. Marty nazwał moją mamę amerykańską Brigitte Bardot, która teraz powraca do domu. W Szampańskim locie miała zagrać niemal siebie samą. Bohaterka, Bonnie Sinclair, będzie aktorką która przylatuje z Europy, by przej ąć po ojcu florydzkie imperium linii lotniczych. W niektórych odcinkach Szampańskiego lotu zostaną wykorzystane fragmenty starych filmów mamy. Tych z Galio, z Flambeaux, cały jej okres Nouvelle Vague. Liczono, że serial zdobędzie większą popularność niż Dynastia i stylem będzie przypominał stare filmy mamy. W sumie Marty mieszał telewizję z filmem, a samą informację podał w najwłaściwszym z możliwych momencie. Dla mamy przygotowano kolejne atrakcje i uroczystą kolację. Zamierzałam odnaleźć Susan i Sandy. Na pewno zostały zapro-
szone. Wtedy ktoś mnie wziął pod ramię — przystojny młodzieniec z United Theatricals... Nawet nie pamiętam jego imienia, o ile kiedykolwiek je znałam. Tak czy owak, powiedział, że stanowi moją eskortę i powinnam z nim wszędzie chodzić. Triumfalnie przeszliśmy z holu, choć gdzieś głęboko we mnie — w hałasie, blasku świateł i całym tym szaleństwie — jakiś cichy głosik przypominał: „Na swojej konferencji prasowej mama nawet jednym słowem nie wspomniała o Wyniku końcowym". Z drugiej strony, gdy opuszczaliśmy hol, byłam dość, cholera, przerażona i to wcale nie faktem, że mama nie dotrzymała obietnicy, lecz pomysłem współpracy z telewizją. W mojej głowie stale kołatało pytanie: „Czego mama szuka w operze mydlanej?" Nie rozumiałam wtedy jeszcze, jakim świetnym interesem są tego typu seriale, szczególnie te nadawane wieczorem. Dotąd byłam całkowicie skupiona na filmach kinowych. Nie wiedziałam, że ludzie na całym świecie oglądają Dallas czy Dynastię, że gwiazdy tych seriali są tak bardzo znane, iż rozpoznają je nawet telefonistki w Stanach i w Europie. Nie rozumiałam powodów natychmiastowej sławy i sporych pieniędzy, które przynosił aktorom ten gatunek. Myślałam sobie tak: skoro mama chce grać w serialu, to znaczy, że polecimy do Ameryki. Okej, wspaniale, bo... Któryż dzieciak w moim wieku nie chce mieszkać w Ameryce? Sądziłam też naiwnie, że później mama może kazać United Theatricals zająć się dystrybucją Wyniku końcowego. Sytuacja więc wyglądała dla mnie całkiem nieźle. Jak cholera! Susan nie było na kolacji. Ani jej, ani Sandy. Dopiero około dwudziestej trzeciej odnalazłam moją reżyserkę w barze. Nigdy nie widziałam jej w takim stanie. Przemiana, która się w niej dokonała, była jeszcze gorsza niż ta, która nastąpiła w tobie, kiedy mnie uderzyłeś. Susan wydała mi się nagle zupełnie obcą osobą. — Wiesz, co zrobiła twoja matka? — warknęła na mnie. — Ukatrupiła nasz film! United Theatricals zrezygnowało z niego.
Jestem skończona. W całym Cannes nikt go nie kupi. Wszyscy się wycofali. Odparłam, że w to nie wierzę. To nie mogła być prawda! Moja matka zawsze była skoncentrowana wyłącznie na sobie, lecz nigdy nikogo nie skrzywdziła. W głębi duszy jednak wiedziałam, że Susan może mieć rację. W każdym razie, musiałam się dowiedzieć, co zaszło. Wbiegłam po schodach. Oświadczyłam, że muszę porozmawiać z mamą i niemal z furią odepchnęłam z drogi wuja Daryla. Niestety, okazało się, że drzwi do pokoju mamy są zamknięte na klucz. Mama była w środku z amerykańską agentką, Sally Trący, oraz z Trish. Nie odpowiadały na moje pukanie. Ustalały, które szczegóły kontraktu trzeba było dopracować. Wuj Daryl oznajmił mi, że jeśli chodzi o Szampański lot, nie ma żadnych problemów. Część finansowa została już dogadana. Wtedy zaczęłam wrzeszczeć. Co z Susan? Co z naszym filmem? Przecież Susan, Sandy i ja dostałyśmy tu owację na stojąco. — Och, uspokój si ę, Belindo — mruknął wuj. — Doskonale wiesz, że gdybym mógł decydować, nigdy byś w żadnym filmie nie zagrała. — O czym ty mówisz?! — parsknęłam. — Mama zarobiła mnóstwo pieniędzy na grze w takich właśnie filmach. Doskonale o tym wiesz, nie zaprzeczaj! — Gdy w nich grała, nie miała czternastu lat — odparował. — Och, grałam duże role już w wieku czterech lat — odcięłam się. — Wcale nie chodzi o twój film! — zawołał gniewnie. — Uelindo, zawieramy umowę stulecia, na której skorzystasz równie wiele jak twoja matka. Nie mogę uwierzyć, że w takim momencie wchodzisz i krzyczysz... Jeremy, na pewno rozumiesz, o co mi chodziło. Nie pamiętam, co mu odpowiedziałam. Zobaczyłam wreszcie, że znalazłam się w sytuacji bez wyjścia. Wuj Daryl zawsze pozostawał lojalny wobec mamy i (niezależnie od tego, co ludzie mówią) troszczył się wyłącznie o nią. Kiedy o mało nie zjechała
(wraz ze mną) z urwiska na Saint Esprit, podczas późniejszej rozmowy telefonicznej wuj Daryl naskoczył na mnie: „Belin-do, dlaczego pozwoliłaś jej prowadzić?! Dobry Boże, na ranczu jeździłaś sama, gdy miałaś dwanaście lat. Przecież umiesz prowadzić samochód!" Oto cały wuj Daryl! Interesuje go tylko ukochana siostrzyczka. Zresztą, ta współpraca odpowiada obojgu, gdyż bardzo dobrze wyszli na niej finansowo. Ale wracając do historii, nie miałam okazji mu cokolwiek wytłumaczyć, ponieważ tuż za nim pojawił się Marty Moreschi. Gdy go zobaczyłam, natychmiast zamilkłam. Poszłam do swojego pokoju i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Wierz mi, poczułam się wówczas samotna jak nigdy. Nie mogłam dotrzeć do mamy, choć prawdę mówiąc, odeszła mnie już chęć... a w dodatku straciłam Susan. W barze moja reżyserka patrzyła na mnie wręcz lodowato. Wtedy ktoś zastukał do drzwi. Marty Moreschi! Spytał, czy może wejść. — Później — odburknęłam. — Proszę, kochanie — błagał — wpuść mnie. "Okej — pomyślałam — niech wchodzi, co mi tam?!" Postanowiłam jednak, że jeśli zacznie mi znowu wciskać bzdury, nawrzeszczę na niego. Marty okazał się jednak człowiekiem inteligentnym. Kiedy stanął w progu, był strasznie poważny. — Ja to zrobiłem — bąknął. — Ja uśmierciłam twój film. Patrzyłam na niego chyba przez dobrą minutę, po czym wybuchłam płaczem. — Rozumiem, co czujesz, dziecko. Naprawdę cię rozumiem. Ale musisz mi uwierzyć. Ten film w Stanach zupełnie by się nie sprawdził. A przyszłość, jaką planuję dla twojej matki, uwzględnia także ciebie. Teraz, po upływie tylu miesięcy, sama nie wiem, dlaczego mu uwierzyłam. Pewnie dlatego, że wydawał mi się taki szczery i zasadniczy. Odnosiłam wrażenie, iż zaraz rozszlocha się wraz
ze mną. Że to, co się stało, napawa go równie wielkim smutkiem jak mnie. Zdaję sobie sprawę, Jeremy, co myślisz. Że Marty mnie omamił, że wcisnął mi bzdury. Ja jednak do końca życia będę wierzyć, że naprawdę mnie rozumiał. Wiedział, że jestem rozczarowana, przynajmniej to zauważył... No więc, siedziałam na łóżku z mężczyzną który przemawiał do mnie w ogromnie emocjonalny sposób. Mówił, że muszę mu zaufać, ponieważ w Stanach również i mnie czeka świetna przyszłość. Niezbyt podobały mi się wspaniałe wizje, jakie przede mną roztaczał. Niestety, tak to już jest z filmem. Możesz kochać sztukę i piękno, lecz najważniejsze i tak okazują się pieniądze oraz umowy. Moreschi zapewnił mnie, że dla Susan także przygotował kontrakt. Nie zapomniał o niej. Pani Jeremiah jest przecież fantastyczna! Tyle że Wynik końcowy trzeba było poświęcić. Nie dzięki takiemu filmowi amerykańska widownia powinna poznać zarówno mnie, jak i Susan. Susan podpisze wspaniałą umowę z. United Theatricals i nakręci przyzwoity film, który trafi do amerykańskich kin. — Na pewno podpiszesz umowę z Susan? — naciskałam na niego. Potwierdził. — Susan — odparł — to prawdziwe cacko. Tak samo jak ty. Dodał, że gdy mama zacznie grać w Szampańskim locie, będę mogła robić wszystko, co zechcę. Muszę tylko trochę poczekać. — Zaufaj mi, Belindo — poprosił z niezwykłą szczerością w głosie. Otoczył mnie ramionami i przytulił. Poczułam, że jego fizyczna bliskość nieco mnie peszy. Marty był w moim mniemaniu naprawdę atrakcyjny. Wtedy nie wiedziałam, czy on w ogóle zdaje sobie z tego sprawę. Wydawał się taki skromny. Zresztą nie uwierzyłam mu tak od razu. Nie zgodziłam się z nim. Wstałam i wyszłam poszukać mojej reżyserki. Siedziała w swoim pokoju i wyglądała na załamaną. Zamierzała jeszcze
dziś w nocy wyjechać z Cannes. Powiedziała mi, że wszystko skończone. — Mój film nazywają dziecięcym porno. Mówią, że jest niepoprawny politycznie. — Sama to spieprzyłaś — mruknęła Sandy. — Nie trzeba było angażować małolaty. Ale Susan potrząsnęła głową. Krytycy zarzucali jej, że sceny z jej filmu można pokazywać tylko w kinach porno. Że przeraziła wszystkich. Nawet niezależni mali dystrybutorzy się wycofali. Chociaż wszyscy zgodnie potwierdzają że Wynik końcowy to cudowny film. Płakałam. Czułam się podle. Wiedziałam jednak, że Susan wcale nie odwróciła się ode mnie. Powiedziała, że mimo wszystko zamierza nakręcić brazylijski film. — Zagrasz w nim, Belindo! — Lepiej w to uwierz — zapowiedziałam buńczucznie i przekazałam jej obietnice Marty'ego. — Marty Moreschi reprezentuje telewizj ę — odrzekła. — Sądzę jednak, że po powrocie do Los Angeles otrzymam pieniądze na nowy film, nawet jeśli Wynik końcowy nie zostanie dopuszczony do dystrybucji. Wyszłam od Susan, lecz byłam zbyt rozgniewana, rozczarowana i skołowana, by wrócić do apartamentu. Zresztą nie mogłabym teraz zasnąć. Zeszłam do holu i udałam się na Croisette. Właściwie nie wiedziałam, dokąd idę, chciałam się po prostu wmieszać w tłum, który przetaczał się przez canneńskie ulice dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dobrze się czułam wśród ożywionych ludzi. I tak nie potrafiłabym się uspokoić. Miałam pieniądze w torebce, więc pomyślałam, że kupię sobie kanapkę albo inną przekąskę i trochę pospaceruję. Jednak co rusz ktoś się na mnie gapił. Niektórzy rozpoznawali mnie, podchodzili i robili mi zdjęcia. Tak, tak, córka Bonnie... Nagle — ni stąd, ni zowąd — pojawił się mój tato. Mój uroczy tato. Wiesz, Jeremy, od początku znajomości z tobą było mi przy-
kro, że nie mogę ci opowiedzieć o moim tatku. Dopiero teraz mogę. Nazywa się George Gallagher, ale — jak ci już wspomniałam — jest znany na całym świecie jako G.G. Ogromnie sławny jest w Nowym Jorku, gdzie posiada jeden z najbardziej ekskluzywnych salonów fryzjerskich. Przedtem miał salon w Paryżu i właśnie w nim poznał moją mamę. Moi rodzice są obecnie na wojennej ścieżce. Pokłócili się, jeszcze zanim wyjechałam do szkoły w Gstaad. Kiedyś spędzałam z tatą wiele czasu. Zawsze był dla mnie cudowny. Latał za mną z miasta do miasta i godzinami czekał, aż zjem z nim lunch lub kolację. Czasem zabierał mnie też na spacer do parku. Gdy byłam malutka, wzięliśmy razem udział w kilku reklamówkach. Jego blond włosy i moje blond loczki! Najczęściej reklamowaliśmy szampony. Na jednym plakacie oboje byliśmy nadzy; trafił on do czasopism całej Europy, chociaż w Ameryce pokazywali nas tylko od ramion w górę. Sfotografował nas Erie Arlington, ten sam facet, który teraz robi zdjęcia dla Midnight Mink i który stworzył słynny plakat mojej mamy z dalmatyńczykami. Jako dziewięciolatka, pojechałam z G.G. na wakacje do Nowego Jorku. Obiecaliśmy mamie, że wrócimy za dziesięć dni. Wystąpiliśmy w reklamach odżywek do włosów, które tato stosował w salonie, a przy tym cudownie się bawiliśmy. Półtora tygodnia przeciągnęło się w dwa, potem w trzy, aż minął miesiąc. Wiedziałam, że trzeba by zadzwonić do mamy i spytać ją czy mogę jeszcze zostać. Powinnam się domyślić, jak bardzo się o mnie martwi, a jednak nie zadzwoniłam, bo bałam się, że każe mi natychmiast wracać do domu. Dlatego też wysłałam jej tylko telegram i dalej spędzałam czas z tatą. Chodziliśmy na musicale, do teatrów, wypuszczaliśmy się na turystyczne weekendy do Bostonu i Waszyngtonu. Było wspaniale. W rezultacie moich poczynań mama przeraziła się, że straci mnie na rzecz G.G. i zaczęła histeryzować. W końcu dopadła mnie w Plaża w Nowym Jorku i oświadczyła, że jestem wyłącznie jej córką W sensie prawnym George Gallagher nie był moim ojcem, Bonnie nigdy nawet nie zamierzała mnie z nim poznać.
Tato złamał ich pierwotną umowę, na mocy której — drobiazg! — dostał okrągłą sumkę. Po chwili mama znowu się zdenerwowała i zaczęła mówi ć o śmierci swojej matki. Stwierdzi ła, że jej życie nie jest nic warte i że jeśli nie wrócę do domu, to się zabije. G.G. i ja strasznie się zaniepokoiliśmy, ale to gorsze miało dopiero nadejść. Kiedy startowaliśmy z lotniska w Rzymie, G.G. dostał stos prawniczych dokumentów. Mama wzywała go do sądu, gdzie zamierzała uzyskać wyrok zakazujący tacie zbliżać się do mnie. Okropnie się bałam i obwiniałam siebie, patrząc, jak tato wydaje fortunę na rzymskich prawników. Nawet nie rozumiał, co się dzieje. Powinnam była przewidzieć reakcję mamy. Miałam ochotę umrzeć. Niestety, nie mogłam zostawić mamy nawet na minutę, gdyż znajdowała się o krok od załamania nerwowego. Galio kręcił z mamą film i wściekał się z powodu każdej zwłoki. Podobnie wuj Daryl. Blair Sackwell towarzyszył mamie, lecz nijak nie potrafił jej pocieszyć. Tak czy owak, winą za wszystko obarczałam siebie. Niebawem George Gallagher opuścił Europę. Stale podejrzewałam, że mama miała coś wspólnego z zamknięciem jego salonu w Paryżu. Wtedy jednak kończyłam dopiero dziesięć lat, więc nie wszystko pojmowałam, a przy mamie nawet nie mogłam poruszyć tego tematu, gdyż natychmiast uderzała w płacz. Teraz, po latach na Saint Esprit, nie jestem już tak blisko z tatą. Utrzymujemy oczywiście kontakt. Wiem, że tato został kochankiem Olliego Boona, broadwayowskiego reżysera i że jest z nim bardzo szczęśliwy w Nowym Jorku. Czasami, gdy jechałam do Paryża, próbowałam do niego dzwonić. Było to łatwiejsze niż telefonowanie z wyspy. Nigdy wszakże nie opuściło mnie straszliwe poczucie winy z powodu tego, co się zdarzyło. Zdawałam sobie sprawę, że G.G. miał przeze mnie kłopoty. Z tego względu nasze drogi nieco się rozeszły. Nie wiem, czy widziałeś kiedyś reklamówki szamponu, które G.G. nakręcił, albo nasze wspólne duże zdjęcia w czasopismach. Jeśli je widziałeś, na pewno zgodzisz się ze mną, że mój tato jest bardzo przystojny. Zawsze będzie wyglądał młodo dzięki zadartemu nosowi, chłopięcym ustom i kręconymi blond włosom. Niezależnie od fryzjerskich trendów, stale nosi naprawdę krótkie fryzurki — tylko na
czubku pozostawia górę loczków. Wygląda jak przysłowiowy amerykański chłopiec. Ma sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry wzrostu i najbardziej błękitne oczy na świecie. W każdym razie spotkałam go na Croisette w Cannes. Był z nim Ollie Boon oraz Blair Sackwell z Midnight Mink, który od lat przyjaźnił się także z G.G. Tato nosił się tego dnia na czarno — miał smoking i czarną wykrochmaloną koszulę. Podobnie Ollie Boon. Blaira opiszę ci za minutę. Szli akurat na jakieś przyjęcie. Nigdy wcześniej nie spotkałam Olliego Boona. Okazał się równie słodki jak mój ojciec. Jest już po siedemdziesiątce, ale pozostał czarujący i przystojny. Ma siwe włosy, ładne zęby, okulary w srebrnych oprawkach i mocno opaloną cerę. Co do Blaira, hm... można go nazwać jedynie „bosko eleganckim", mimo że mierzy zaledwie metr pięćdziesiąt kilka, ma bardzo rzadkie włosy, ogromny nos i niezwykle doniosły głos (można by przysiąc, że w piersi ma mikrofon). Tego dnia ubrany był w smoking i spodnie lawendowe, koszulę — srebrną. Na ramionach nosił też oczywiście obszyty norkami płaszcz, w którym wyglądał wprost wspaniale. To on zawołał: „Belindo, kochanie!", a wtedy się zatrzymałam. Wszyscy trzej obsypali mnie całusami, a ja i tato długo się ściskaliśmy. Blair stwierdził, że powinnam pójść z nimi na przy-lęcie, które na swoim jachcie wydaje pewien Saudyjczyk. Sackwell dodał, że od razu pokocham tego faceta. Na razie płakałam i tato płakał. I ściskaliśmy się co chwilę, aż Ollie Boon i Blair zaczęli się z nas naigrawać. Dla zabawy też się ściskali i wydawali fałszywe szlochy. — Chodź z nami na przyjęcie! — poprosił G.G. Pomyślałam, że nie chcę zrzucać na tatę całej mojej niedoli, więc w dużym skrócie opowiedziałam mu tylko dobre fakty. O Susan, owacji na stojąco i o tym, że mama zagra w Szampańskim locie. Tato był ogromnie rozczarowany, że nie widział filmu.
— Och, nie wiedziałam, że jesteś na festiwalu —jęknęłam. — Ależ Belindo, przyjechałbym do Cannes, by go obejrzeć — odparł. — A sądzicie, że co ja czuję?! Też go nie widziałem! — zawołał Blair. — Twoja matka mówiła mi, że tu będzie, ale słowem nie wspomniała o twoim filmie! — Okazało się, że Ollie o nim słyszał. A ponieważ doszło do jego uszu, że film jest świetny, toteż szczerze mi pogratulował roli. Blair tymczasem nadal się wściekał. Chciał wiedzieć, dlaczego mama nic mu nie powiedziała o filmie, gdy telefonował do niej ostatnio z Paryża. W tym momencie stało się coś dziwnego. Pragnęłam mu jakoś odpowiedzieć, wytłumaczyć mamę, ale gdy otworzyłam usta, po prostu mnie zatkało. — Chodź z nami na przyjęcie, Belindo — powtórzył tato. Blair zmienił temat. Niezwykle go ekscytowała nowina związana z mamą i Szampańskim lotem. Może więc piękna Bonnie znowu nakręci reklamówkę dla Midnight Mink? Spytał mnie o zdanie. Nic mu nie odparłam, lecz w duszy pomyślałam sobie, że tak się oto zaczyna szaleństwo serialowej popularności. Mama była niegdyś pierwszą gwiazdą Midnight Mink i podczas tych wszystkich lat, które upłynęły Blair nigdy nie wspomniał o powtórnym udziale mamy w reklamie. Tato zaczął mnie pchać ku jachtowi. — Nie jestem odpowiednio ubrana — zastrzegałam się. — Belindo — odparował G.G. — Z takimi włosami, zawsze jesteś odpowiednio ubrana. Chodź. Jacht był bardzo szykowny. Saudyjskie kobiety nie musiały tu zasłaniać twarzy. Kręciły się wesoło po niskiej salce balowej. Oczy wszystkich mężczyzn płonęły. Najwyraźniej Arabowie cieszyli się z pobytu w Europie. Jedzenie było bajeczne, podobnie szampan. Czułam się wprawdzie zbyt przygnębiona, by znajdować prawdziwą przyjemność w tym przyjęciu, jednakże dla taty przybierałam dobrą minę. Blair bez końca opowiadał o ewentualnej reklamówce dla
Midnight Mink, w której mama na pewno wystąpi, aż Ollie Boon dał mu delikatnie do zrozumienia, że na tego typu imprezach nie rozmawia się o sprawach zawodowych. Wtedy ja i tato zatańczyliśmy. To była najprzyjemniejsza część wieczoru. Zespół grał smutną piosenkę Gershwina, a my tańczyliśmy w jej rytm bardzo powoli. Podczas tańca ponownie zaczęłam rozmyślać o niedawnych zdarzeniach i o mało się nie rozpłakałam. Nagle zerknęłam poza parkiet i zwróciłam uwagę na jakiegoś mężczyznę. Najpierw sądziłam, że jest to jeden z ciemnoskórych Arabów, w chwilę później wszakże zdałam sobie sprawę, że nie jest to żaden Arab, ale Marty Moreschi z United Theatricals. Obserwował mnie. Gdy tylko piosenka się skończyła, zaszedł nam drogę i zanim zdążyłam odmówić, porwał mnie do tańca. — Co tu, do diabła, robisz? — spytałam. — Mógłbym cię spytać o to samo. Nikt o ciebie nie dba? Nikogo nie obchodzi, dokąd chodzisz i co robisz? — Jasne, że nie — odparłam. — Mam już piętnaście lat i dbam sama o siebie. Poza tym, jeśli chcesz wiedzieć, tańczyłam z własnym ojcem. — Nie żartuj — odparował. — Masz na myśli słynnego G.G.? On przecież wygląda na licealistę. — Tak — odcięłam się — i jest strasznie miłym facetem. — A ja? Nie sądzisz, że też jestem miły? — spytał. — Jesteś w porządku. Ale powiedz, co tu robisz. Kręcisz serial pod tytułem Szejkowie na Riwierze? — Tutaj tkwią prawdziwe pieniądze. Nie czujesz ich zapachu? Jeśli jednak chcesz znać całą prawdę, nikt nie sprawdzał biletów przy wejściu, więc po prostu wszedłem na jacht za tobą. — Wiesz co? Nie musisz za mną chodzić ani się o mnie martwić — mruknęłam. Już w tym momencie czuliśmy do siebie niesamowity pociąg. Nieprzeparty. Chemia, jak to mówią. Pragnęłam go tak silnie, że aż mnie to zażenowało. I chyba się zarumieniłam.
— Wróćmy do hotelu i wypijmy po drinku — zaproponował. — Chcę z tobą porozmawiać. — Mam zostawić tatę? Zapomnij o tym. — Tak powiedziałam, lecz wiedziałam, że pójdę. Po skończonym tańcu przedstawiłam Marty'ego tacie, Olliemu Boonowi i Blairowi. Potem się pożegnaliśmy. Ja i tato znowu się długo całowaliśmy i ściskaliśmy. W końcu przysięgliśmy sobie, że spotkamy się w Los Angeles. Tato wydawał się trochę rozbity. Tuląc mnie, wyszeptał: — Nie mów Bonnie, że mnie widziałaś, dobrze? — Jest aż tak źle? — spytałam. — Nie zdradzę ci wszystkich szczegółów, Belindo —jęknął — ale przyjadę tego lata do Los Angeles i wtedy pomówimy. Zobaczymy się, możesz być pewna. Ollie ziewał i mówił, że również chce już iść. Blair tymczasem przyssał się do Marty'ego i proponował mu, by wykorzystał futra Midnight Mink w Szampańskim locie. Marty dyplomatycznie zareagował umiarkowanym entuzjazmem, który później obserwowałam u niego tysiące razy podczas pracy w Hollywood. Znowu cmoknęłam tatę. — Do zobaczenia w Los Angeles — powiedzieli śmy sobie. Gdy zostałam z Martym, zrobiłam się nieco nerwowa. Kiedy teraz o tym myślę, rozumiem, że pociąg fizyczny do kogoś może człowiekowi przesłonić wszystko inne. Zaczyna ci się zdawać, że poza tą osobą nic nie ma już znaczenia. To samo poczułam później do ciebie, wtedy jednak byłam już na coś takiego bardziej przygotowana i dlatego w pierwszych dniach umiałam czasem odejść. Tamtego dnia z Martym prawdziwe podniecenie ogarnęło mnie właściwie po raz pierwszy w życiu i nie wiedziałam, co się dzieje, byłam jednak przekonana, że uwielbiam jego dotyk. Po drodze do Carltona prawie nie rozmawialiśmy, toteż w milczeniu dotarliśmy do apartamentu Marty'ego. Pokoje stanowiły część kwater United Theatricals w Cannes i były jeszcze bardziej luksusowe niż apartament mamy. W jednym pomieszczeniu znajdował się bufet, wyposażony w wiele gatunków win,
a wszystkie były zastawione kwiatami, lecz kręcili się po nich jedynie kelnerzy, toteż nikt nie widział, jak wchodziliśmy do pokoju Marty'ego. No cóż, od razu wiedziałam, że do czegoś dojdzie i nie mam pojęcia, dlaczego na to pozwoliłam. Powinnam go przecież nie lubić. Ukatrupił mój film, zgadza się? Poza tym właściwie nie wiedziałam, kim jest ani jaki jest. Mimo to weszłam z nim do sypialni, choć początkowo usiłowałam go traktować chłodno. — Okej, chciałeś porozmawiać? — spytałam. Wtedy Marty zaczął mówić. Niby nie starał się zrobić na mnie wrażenia, po prostu mówił. Mówił i zadawał pytania. Zapalił papierosa, zrobił drinka dla mnie, a potem dla siebie. Tak na marginesie, swojego drinka do końca spotkania nie wypił — bogaci producenci prawie nigdy nie piją — po czym zaczął mnie wypytywać o życie w Europie. Chciał też wiedzieć, jak się zapatruję na powrót do Stanów. Opowiadał, że cała ta sytuacja jest dla niego niesamowita, a zwłaszcza festiwal w Cannes, gdyż on dorastał w pięciopiętrowej kamienicy w nowojorskiej dzielnicy Little Italy. Rozejrzał się znacząco po swoim luksusowym pokoju z adamaszkową tapetą aksamitnymi tapczanami i krzesłami, po czym rzucił: — Hm... ciekawe... gdzie też pochowały się szczury? Nie mogłam się powstrzymać, musiałam się roześmiać, ale Marty mnie fascynował, naprawdę, i kojarzył mi się z nowojorskimi komikami klubowymi, którzy na scenie wykpiwają własne życie. Marty mówił, że Los Angeles jest dla niego „terenem poświęconym", a on sam czuje się tam jak małpa w garniturze za pięćset dolarów. Wyznał, że wymyka się chyłkiem na hot dogi, bo w eleganckich restauracjach, gdzie jada szefostwo United Theatricals, podawano na lunch mikroskopijne porcje. — No sama powiedz, komu wystarczy na lunch talerzyk marynowanych grzybków i kawałek ryby, jakie podają w Saint Germain?
W tym momencie zrodziło się we mnie podejrzenie, że Marty zachichocze się na śmierć. Doskonale mi się go słuchało. — Nie ma dla ciebie rzeczy niemożliwych, prawda? — spytał nagle. — Wskazałem ci w bufecie ośmiornice w sosie własnym i ty je zjadłaś. Po prostu je zjadłaś! Widziałem, jak cię przedstawiono jakiemuś księciu na tym jachcie, a ty tylko się uśmiechnęłaś. Jesteś niesamowita! A ten Blair Sackwell... Odkąd pamiętam, widywałem reklamy jego futer w czasopismach, ty zaś najnormalniej w świecie otaczasz go ramieniem i całujesz jak kumpla. Jakie jest twoje życie? Zaczęłam mu więc opowiadać o sobie. Kiedy mówiłam, jak bardzo zawsze zazdrościłam licealistom, zwyczajnym dzieciakom, które widywałam w Europie i Ameryce, jak strasznie chciałam być częścią jakiejś społeczności, on słuchał mnie z uwagą. Naprawdę słuchał! Oczy mu błyszczały i zadawał krótkie pytania, po których oceniałam jego reakcję na moje słowa. Podczas tej naszej pierwszej dłuższej rozmowy dość dobrze poznałam Marty'ego. Nie jest wcale typowym mieszkańcem Los Angeles. Nie uważa telewizji za okropne medium. Potrafi odróżnić mniejsze zło od większego. Broni telewizji, mówiąc, że tworzą ją ludzie dla ludzi. Tak jak było z twórczością Charlesa Dickensa... Tyle że Marty nigdy nie przeczytał ani jednej strony z żadnej powieści Dickensa. Najważniejsze są dla niego tak zwane „gorące sprawy". Składa się na nie wiele rzeczy: pieniądze, talent, sztuka, popularność. Marty jest ich wyznawcą wierzy w nie prawie jak w religię. Siłę daje mu desperacja nowojorskiego dziecka ulicy i gangsterska przeszłość. Gdy jest zdenerwowany, umie się posłużyć groźbą i postawić ultimatum. Podam ci przykład z jego opowieści. — I wtedy im powiedziałem: „Słuchajcie, popaprańcy! Albo dajecie mi to ośmiogodzinne okienko, albo odchodzę". I w dziesięć minut później dzwoni telefon z odpowiedzią: „Okej, Marty, masz okienko". A ja odpowiadam: „No i dobrze". Zawsze tak to wygląda.
Tego typu sytuacje jednak świadczą również o jego naiwności. Szczerość Marty'ego bywa czarująco okrutna, mimo to przynosi mu wymierne efekty. A jednak człowiek postępuje w ten sposób zazwyczaj wtedy, gdy podświadomie się boi, że jest nikim. To stwierdzenie pasuje także do Marty'ego. Marty nigdy nie zapomni, skąd pochodzi. A nowojorska bieda nie jest tożsama z biedą na Zachodnim Wybrzeżu. Przykładowo: kelnerki na Bulwarze Zachodzącego Słońca mają absolutnie poprawną dykcję, a schludne dzielnice klasy średniej w San Francisco nazywa się gettem. W Nowym Jorku zaś biedny to naprawdę biedny. Opisuję całą tę historię, ponieważ chcę, byś zrozumiał, że ta rozmowa z Martym stała się początkiem wielkiego romansu. Gawędziliśmy przez dwie godziny i dopiero potem trafiliśmy do łóżka. Seks nie był jedyną rzeczą, której Marty pragnął. Natomiast mnie chyba chodziło niemal wyłącznie o związek cielesny i bardzo sobą za to pogardzałam. Nasz romans był dość ekscytujący, choć nie tak wspaniały, jak później mój z tobą. Mnie i Marty'emu nigdy nie towarzyszyły żadne tajemnice. Nie miałam też poczucia, że przeżywam z nim coś wielkiego, coś, co zdarza się tylko raz w życiu... Nie, mój układ z Martym nie miał w sobie nic z cudowności związku z tobą. Ale lubiłam Marty'ego, naprawdę go lubiłam. Zresztą, po godzinie rozmowy pewne zdarzenie przechyliło szalę na jego korzyść. Marty oświadczył, że był na pokazie Wyniku końcowego. Zupełnie się tego nie spodziewałam. Wiedziałam, że ludzie z Hollywood nie muszą obejrzeć filmu, żeby go zniszczyć. Potrafią też zakupić na potrzeby filmu powieść, której nawet nie przeczytali. A jednak Marty poszedł zobaczyć Wynik końcowy. Gdy zaczęliśmy o tym rozmawiać, powiedział kilka zaskakujących rzeczy. Że Susan jest odważną artystką i posiada wi-
zję. Że jest cholernie profesjonalna. A moją rolę nazwał dynamitem, prawdziwym dynamitem! To ja byłam prawdziwą gwiazdą filmu, nie Sandy. Żadna doświadczona aktorka nie pozwoliłaby sobie na coś takiego. Marty stwierdził, że największą wadą Wyniku końcowego był fakt, że wyglądałam w nim jeszcze bardziej amerykańsko niż pozostali. Ten mój zadarty nosek G.G., małe usteczka i tak dalej. Jaka ze mnie Greczynka? — No pomyśl. Laska trafia na grecką wyspę i tam spotyka cheerleaderkę z liceum? — spytał. — Bzdura. Teksańscy przemytnicy są świetni i pierwszorzędnie „napisani". Ale ty na greckiej wyspie? Nie, powstał fałszywy zagraniczny film. Jest mało wiarygodny i nieprzekonujący. Hm... mimo upływu czasu ciągle nie wiem, czy miał rację. Zaskoczyła mnie sama jego opinia, gdyż była taka... przemyślana... A jeszcze bardziej byłam zaskoczona, że Marty'emu w ogóle chce się myśleć o moim filmie. Powtórzył, że Susan rozpocznie karierę bez względu na to, czy Wynik końcowy znajdzie dystrybutora, czy też nie. — Okej — przerwałam mu — co zatem zamierzasz zrobić dla niej w Stanach? — Nie mogę obiecać niczego natychmiast — odparł — ale gruntownie sobie całą sprawę przemyślę. — W tym momencie wyciągnął rękę i ścisnął moją dłoń. — Zostaniesz czy odejdziesz? — Zastanowił się głośno. — Mogę cię pocałować? — Tak — odparłam. — Najwyższy czas. Kochaliśmy się jak szaleni. Było mi pierwszorzędnie — chyba jak nigdy wcześniej. A dlaczego ci o tym piszę? Ponieważ musisz to wiedzieć, aby zrozumieć naturę naszego związku. Musisz pojąć, że chociaż Marty nie miał twojego talentu ani twojej wrażliwości, w końcu bardzo mocno go pokochałam. Do tej pory sypiałam jedynie z chłopcami, więc właściwie niewiele wiedziałam o życiu. Spotkanie ciebie zakończyło moją miłość do Marty'ego. Naprawdę! Okazałeś się moim wymarzonym mężczyzną — równie poważnym jak osoby, które poznałam w dawnych czasach, kiedy
mama kręciła ostatnie dobre filmy, a ja zasypiałam przy stoliku, słuchając dyskusji na temat życia i sztuki. Jesteś elegancki i wytworny, nawet piękny na swój własny zaniedbany i nonszalancki sposób. I wrażliwy, tak, także wrażliwy, choć równocześnie bywasz w łóżku bardziej... stanowczy niż ktokolwiek inny, z kim kiedykolwiek byłam. Jeremy, podkreślę to jeszcze raz, że tylko przez ciebie przestałam kochać Marty'ego. Bo miłość do niego była bardzo silna. Ta noc w Cannes okazała się zupełnie niesamowita. Gdy obudziliśmy się rano, Marty był przerażony. Powiedział, że prawdopodobnie wszyscy mnie szukają. Odparłam, żeby się nie martwił, ale mi nie wierzył. — Załatw sprawę Susan — mruknęłam. — Naturalnie nie poszłam z tobą do łóżka ze względu na nią bo zrobiłabym to i tak, ale właśnie sprawą Susan przejmuję się teraz najbardziej. Tak naprawdę, wcale nie sądziłam, że Marty potrafi wpłynąć na ludzi z United Theatricals i załatwić kontrakt dla mojej reżyserki. Przecież Marty pracował w telewizji, dlaczego zatem mieliby go słuchać przedstawiciele wytwórni filmowej? Rozumiałam, że mogli wdeptać w błoto jakiś film, tak, to było łatwe... Lecz w jaki sposób Marty miałby załatwić umowę dla osoby, której film zniszczył? Nie uświadamiałam sobie wtedy wszak że jednej rzeczy. Że United Theatricals, jak wszystkie duże studia filmowe, należało do pewnej większej firmy. W tym przypadku chodziło o CompuFax. Wytwórnią z ramienia CompuFaxu zajmowali się dwaj kierownicy: Ash Levine i Sidney Templeton, którzy wcześniej byli odpowiedzialni za nowojorską telewizję. Wyobraź sobie, telewizję! Kto by uwierzył, że tacy ludzie potrafią poprowadzić studio lilmowe? A jednak je prowadzili, a w dodatku byli starymi kumplami Marty'ego z Nowego Jorku. Wcześniej, jeszcze tamże, Marty pracował dla Sidneya Templetona jako asystent produkcji i to właśnie Templeton załatwił Marty'emu obecne stanowisko. Ash Levine zaś dorastał z Martym i dzięki Marty'emu trafił do telewizji.
Jest taka hollywoodzka anegdota o Martym i Ashu Levinie. Według niej pewnego razu jeszcze jako dzieci wplątali się w prawdziwą nowojorską bijatykę. Walka odbywała się gdzieś na dachu. W pewnym momencie jakiś mały zabijaka zaatakował Asha. Marty rzucił się na niego, chwycił go i dosłownie z tego dachu zrzucił. Dzieciak spadł na chodnik i zabił się, gang się rozproszył, a Ash żyje do dziś. Zresztą może Marty również przeżył dzięki temu wypadkowi. Nie wiem, czy ta opowieść jest prawdziwa. Gdy spytałam o nią Marty'ego, tylko się uśmiechnął i machnął ręką. Słyszałam ją wszakże w wielu miejscach w Hollywood. Ludzie stale powtarzali, że od czasu tego zdarzenia Marty może poprosić Asha Levine'a, o co tylko zechce. Do południa Marty, Susan i ja znaleźliśmy się w apartamencie United Theatricals wraz z Templetonem i Levine'em. Wszyscy trzej mężczyźni w nienagannych klasycznych garniturach przypochlebiali się Susan. Mówili, że jest utalentowaną reżyserką i że zrobiła wspaniały film, choć z finansową pomocą Bonnie. Susan siedziała w białym kowbojskim kapeluszu na głowie i bez słowa słuchała tych facetów, ja zaś myślałam: „Ona wie, na pewno wie, że ją oszukują, że Marty ją oszukał... Bez wątpienia o tym wie i za chwilę wybuchnie". Wtedy jednak zdarzyło się coś, co uprzytomniło mi, że Susan poradzi sobie w Hollywood. I, że tak wyprzedzę fakty, rzeczywiście sobie poradziła. Nie wspomniała ani słowem o przeszłości, lecz od razu poruszyła temat brazylijskiego filmu. W jednym zdaniu opowiedziała im całą główną koncepcję dzieła. Paskudny termin: „główna koncepcja"... Susan zaczęła od stwierdzenia: „Amerykańska nastolatka zostaje uratowana przez odważną amerykańską reporterkę z rąk brazylijskich handlarzy białymi niewolnikami", a potem weszła w szczegóły, spokojnie odpierając wszelkie — nawet najdurniejsze — obiekcje trzech mężczyzn. Mówiąc obrazowo, zabrała się do filmu, którego fabułę wymyśliłyśmy podczas momentów szalonej inwencji twórczej i chciała go podać tym głupcom na tacy. Wierz mi, ci faceci to głupcy! Tak, są nimi! Zadawali kom-
pletnie nonsensowne pytania w stylu: „Jak zamierzasz pokaza ć Rio, by było interesujące?" Chcieli też wiedzieć, czy na pewno Susan potrafi sama napisać scenariusz. Gdy poruszyli temat uniknięcia podtekstów lesbijskich, aż się wystraszyłam. Jednak moja reżyserka nawet nie mrugnęła okiem. Oświadczyła, że Dobre chęci i wstyd to zupełnie inny film niż Wynik końcowy. Chęci miały być z założenia purytańskie. Ja zagrałabym zniewoloną prostytutkę, nie zaś „wolnego ducha". Wszelkie przejawy seksu, które pokazałybyśmy, miały się kojarzyć ze złem. O mało nie zemdlałam, kiedy to powiedziała. Jej rozmówcy zrozumieli wszakże jej słowa odpowiednio. Dostrzegli moralny haczyk. Amerykańska reporterka wyrywa nieletnią prostytutkę z rąk handlarzy żywym towarem i nie idzie z nią do łóżka. Zero lesbijskich podtekstów! Mężczyźni kiwali głowami i mówili: „Brzmi dobrze". Spytali, kiedy Susan może im pokazać scenariusz. O konkretach chcieli z nią porozmawiać w Los Angeles. Po skończonym spotkaniu, wyszłam razem z Susan. Byłam śmiertelnie przerażona, że mnie spyta, czy poszłam do łóżka z Martym. Nie wiedziałabym, co odpowiedzieć. Ale nie spytała. _ To dupki, ale pewnie im się sprzedamy. Teraz muszę stąd wyjechać. Postaram się pokazać Wynik końcowy, gdzie tylko mi się uda. Natychmiast opuściła Cannes. Wiedziałam, że naprawdę wywarła tam na wszystkich wrażenie. Tego wieczoru Ash Levine poprosił mnie, abym mu o niej opowiedziała. Wszystko, co wiem. Sidneyowi Templetonowi też się spodobała. No i Marty'emu. Wyobraź sobie, że udało jej się pokazać Wynik końcowy w kinach studyjnych i na festiwalach niemal w całej Europie. Niby niewiele na tym zyskała, a jednak... Dzięki jej staraniom kilka miesi ęcy później, gdy się ukrywałam, zdołałam zamówić kasetę z filmem drogą wysyłkową u jakiegoś niezależnego dystrybutora. Po spotkaniu wróciłam do apartamentu. Mama rzuciła się na mnie, ucałowała i powiedziała: „Mam niesamowitą nowinę. Je-
dziemy do Hollywood i tym razem naprawdę nas tam chcą". Cała mama. A już po chwili weszła za mną do sypialni i zaczęła szlochać. Stale powtarzała, że nie wie, czy to ma jakiś sens, i ciągle nie była pewna, co się właściwie stało. Patrzyła na setki kwiatów i pytała: „Rzeczywiście wszystkie są dla mnie?" Nic nie odrzekłam, lecz ona zachowywała się, jakbym jej coś odpowiedziała. Znowu bez końca mówiła o tym, jak jest wspaniale. Nie potwierdzałam ani nie zaprzeczałam. Obserwowałam ją i myślałam, że ona chyba naprawdę nie wie, jak potoczyły się losy Wyniku końcowego. Nie miała najmniejszego pojęcia. Coś we mnie nagle pękło. Odnosiłam wrażenie, że jakoś zagubiłam zainteresowanie jej osobą. Wcześniejszy gniew na nią zniknął i zastąpiła go obojętność. Może matka straciła raz na zawsze zdolność ranienia mnie. Skoro ona nigdy się już nie zmieni, ja muszę się zmienić. Muszę przestać oczekiwać od niej pomocy. Wiesz? Myliłam się. Wcale nie nauczyłam się samodzielności. Po prostu nabyłam nieco pewności siebie, ponieważ miałam Marty'ego. Czułam się bezpieczna i czu łam się kimś wyjątkowym. Było mi dobrze. Ktoś mnie teraz chronił, to wszystko. Z Cannes poleciałyśmy prosto do Stanów, jedynie Trish i Jill wróciły uporządkować i zaniknąć dom na Saint Esprit. Marty musiał zacząć kręcić sceny z mamą niemal natychmiast, aby zdążyć przed sezonem jesiennym. Przedtem trzeba było przemyśleć i zmienić całą koncepcję Szampańskiego lotu. Postać grana przez mamę musiała się wpasować w scenariusz. Marty chciał wysłać mamę do Golden Door w San Diego, gdzie miała zrzucić kilka kilogramów. W mojej opinii wyglądała wtedy świetnie, nie pasowała jednak do anorektycznych standardów naszych czasów. Wuj Daryl udał się do Beverly Hills, aby przygotować dom na nasz przyjazd. Posiadaliśmy ten dom od lat, ale nigdy w nim nie mieszkałyśmy. Natomiast Marty i ja zawieźliśmy mamę do Golden Door, a w pięć minut później — podczas drogi powrotnej do Los Angeles — już się kochaliśmy w limuzynie.
Przez następne trzy tygodnie przebywaliśmy razem prawie bez przerwy - albo w moim pokoju w Beverly Wilshire, albo w jego biurze w United Theatricals, albo też w jego mieszkaniu na najwyższym piętrze apartamentowca w Beverly Hills. Marty początkowo nie mógł uwierzyć, że nikt się mną nie zajmuje, bo tylko wuj Daryl codziennie rano jadał ze mną śniadanie w Beverly Wilshire, po czym dawał mi pieniądze i mawiał: „Masz, idź sobie kup coś ładnego u Giorgia". Aby całkowicie odwrócić jakiekolwiek ewentualne podejrzenia, zostawiałam wujowi wiadomości dotyczące moich zajęć. Czasem niby byłam umówiona u fryzjera, czasem gdzieś indziej. Wyglądało na to, że regularnie się melduję. Te trzy tygodnie były chyba najlepszym okresem w moim związku z Moreschim. Marty pokazał mi United Theatricals. Miał tam duże narożne biuro. Godzinami obserwowałam, jak pracował. W kwietniu zdołał już nakręcić kompletny dwugodzinnego pilota na otwarcie sezonu, więc teraz mógł ciąć go i przerabiać scenariusz, starając się wpasować rolę mamy. Był producentem i reżyserem serialu, toteż wiele od niego zależało... Wiesz, serial był całym jego życiem... Patrzyłam, jak pisał scenariusz do pierwszych odcinków, równocześnie jedząc lunch, rozmawiając przez telefon i krzycząc na swoją sekretarkę. A jednak w każdej chwili potrafił wszystko rzucić i kochać się ze mną. Jeśli nie kochaliśmy się na skórzanej sofie w jego biurze, robiliśmy to w limuzynie lub w moim pokoju. Nawet po przyjeździe Trish nic się nie zmieniło. Rzecz jasna, cały czas starałam się nie dać nikomu powodów do podejrzeń. Jeśli Marty był akurat u mnie, gdy przyszła Trish, ukrywał się w łazience. Dziwne jednak, jaki wpływ miała moja niezależność na Marty'ego. Nie podobała mu się. Początkowo sądziłam, że może po prostu boi się, że ktoś go ze mną przyłapie. Później odkryłam, że naprawdę jej nie aprobuje. Uważał, że wuj Daryl i Trish mnie zaniedbują. Gdy coś takiego sugerował, denerwowałam się.
— Umiem sama o siebie zadbać, nie rozumiesz?! — wołałam. Uważaliśmy nasz romans za miłość. Chociaż... Nie siadywałam rozanielona na tapczanie i nie myślałam: „Och, ten facet naprawdę mnie kocha i ja go kocham". Po prostu żyliśmy bardzo intensywnie. Rozmawialiśmy sporo o moim pobycie w Europie. Marty był nim szczerze zainteresowany. Chętnie słuchał moich opowieści o spotkaniu Dirka Bogarde'a czy Charlotte Rampling którą poznałam w wieku czterech lat. Chciał, żebym mu opowiadała, jak czuje się narciarz, gdy zjeżdża z góry. I ogromnie się martwił o swoje kiepskie maniery przy stole. Prosił, abym mu zwracała uwagę, kiedy przy jedzeniu popełni jakąś gafę. Dużo mówił o swojej włoskiej rodzinie. Nienawidził szkoły jako chłopiec chciał zostać księdzem, nie cierpiał powrotów do Nowego Jorku. — Tu jest prawdziwe życie — powiedział o Kalifornii — ale, Boże, chyba aż nazbyt prawdziwe. Jasne było, że Marty ma potrzebę analizowania problemów niestety nie wiedział, jak się do tego zabrać. Nigdy nie chodził do college'u ani nie rozmawiał z psychiatrą, miał za to niesamowity talent do wymyślania nowych rzeczy. Prawdziwym przełomem okazała się dla niego nabyta właśnie umiejętność przekazywania własnych uczuć kobiecie swego życia. Nasze rozmowy zmieniły go. Nagle pogawędki zaczęły dla mego znaczyć tak wiele jak nigdy. Doszłam do wniosku, że chociaż niewykształcony, Marty jest bardzo bystry. Susan ukończyła studia na University of Texas, a później szkołę filmową w Los Angeles. Ty masz wszechstronne akademickie wykształcenie. Mama chodziła do college'u, Jill i Trish studiowały cztery lata na Southern Methodist University w Dallas. Marty natomiast porzucił nowojorskie publiczne gimnazjum w siódmej klasie, toteż codziennie słyszał uwagi, aluzje, nawet dowcipy, których nie pojmował. Wyobraź sobie, że gdy oglądaliśmy w telewizji stare pro-
gramy „Saturday Night Live", Marty nagle łapał mnie za rękę i pytał: — Dlaczego się śmiejesz? O co tu chodzi? Latający cyrk Monty Pythona był dla niego całkowicie niezrozumiały. Potrafił też wyjść z kina po obejrzeniu takiego filmu jak Zeszłego roku w Marienbadzie i zauważyć w nim jedynie fabułę. No cóż, te drobiazgi nie są w tej chwili ważne. Chcę ci jedynie zasugerować, że doskonale poznałam Marty'ego i pokochałam go, niezależnie od tego, jak to może wyglądać dla osoby postronnej. Zdarzyły się między nami takie rzeczy, jakich nikt nie potrafi zrozumieć. Jednakże, gdy mama opuściła Golden Door, Marty musiał się nią zająć. Już w momencie gdy wsiedliśmy w San Diego do samolotu i skierowaliśmy się na lotnisko LAX mama go „przejęła" — tak samo jak wcześniej w Cannes. Niemniej jednak decyzje należały do Marty'ego. Mama na przykład bardzo kochała Trish i Jill, więc pragnęła, by zamieszkały z nią w nowym domu w Beverly Hills, Marty zaś dość szybko usunął je w cień, choć chyba trochę nieumyślnie. Po prostu był bardziej przekonujący. A mama naprawdę go słuchała. Jill i Trish były dla niej jak siostry. Ja byłam dla niej siostrą. Marty był szefem. Od samego początku nadzorował wszystkie sprawy. I już w pięć dni po powrocie mamy wprowadził się do wybranych przez siebie pokojów w naszym domu w Beverly Hills. Chciałabym ci teraz opisać ten dom. Leży na płaskowyżu Beverly Hills, jest ogromny i stary, ma salkę projekcyjną w suterenie i salon bilardowy. Przed domem znajduje się trzynastometrowy basen i wszędzie rosną drzewka pomarańczowe. Wuj Daryl kupił ów dom dla mamy w latach sześćdziesiątych, ale mama nigdy nie chciała w nim mieszkać. Dlatego wuj przez te wszystkie lata go wynajmował. Namówił lokatorów, by — w ramach umowy rozliczeniowej — pokryli podłogi dywanami, umeblowali
go i przebudowali basen. W efekcie mama posiada obecnie kalifornijską nieruchomość wartą trzy miliony dolarów ze świetnie wyposażoną kuchnią, dywanami od ściany do ściany, automatycznymi spryskiwaczami do nawadniania ogrodów i urządzeniem, które samoczynnie włącza po zmroku światła zewnętrzne. Ten dom nie jest jednak piękny. Nie cechuje go uroda naszego mieszkania w Rzymie czy willi na Saint Esprit. Nie ma uroku twojego wąskiego, zagraconego domu wiktoriańskiego w San Francisco. Jest tylko bezładnym układem kolorowych pomieszczeń z kuchnią, w której dniem i nocą możesz sobie zaparzyć kawę w ekspresie. Jednakże polubiłyśmy go. Chętnie pławiłyśmy się w jego rozleniwiającym luksusie. Leżałyśmy na patio pod niebem przesłoniętym typowym dla Los Angeles smogiem i wmawiałyśmy sobie, że wszystko jest świetnie. W pierwszych tygodniach cholernie dobrze się bawiłyśmy! Marty każdego ranka zabierał mamę do studia, towarzyszył jej podczas każdej minuty zdjęciowej, często na miejscu poprawiając jej kwestie. Potem siadał z nią przy kolacji, dbając, by zjadła wszystko, co miała na talerzu. O dwudziestej mamę przejmowały Jill i Trish, kierując ją do łóżka. Jeszcze parę minut rozmawiała z nimi bądź oglądała telewizję, lecz pilnowały, by o dziewiątej już spała. Wtedy Marty i ja zyskiwaliśmy czas dla siebie. Zamykaliśmy się w sypialni —jego albo mojej. Siadaliśmy na łóżku i czytaliśmy scenariusze do Szampańskiego lotu albo o nich rozmawialiśmy, wskazując na ich dobre i złe strony. Marty'emu zapewniono co najmniej trzynaście jednogodzinnych odcinków. Postanowił jak najwięcej nakręcić przed oficjalną premierą która miała się odbyć we wrześniu. Często sam przepisywał na nowo radykalnie przerobione scenariusze. Do lipca mu pomagałam. Czytałam mu głośno materiał podczas lunchu lub gdy się golił, a czasami sama poprawiałam niektóre sceny. Doradzałam mu też przy drobnych szczegółach związanych z postacią gwiazdy filmowej, którą miała grać mama. Do trzeciego odcinka napisałam całą scenę. Nie wiem, czy ją widziałeś. Wyszła nieźle.
Kiedyś powiedział: „Hej, Belindo, skróć tę scenę do dwóch stron, dobrze?" Gdy to zrobiłam, od razu ją nakręcił. Uwielbiałam taki tryb życia. Kochałam harówkę przy scenariuszu, uwielbiałam uczyć się różnych rzeczy i obserwować pracę nad serialem. Marty dokładnie wiedział, co chce pokazać, tylko co jakiś czas brakowało mu słownictwa i nie mógł przedstawić swojego punktu widzenia. Przeglądałam czasopisma, pokazywałam mu różne rzeczy, aż stwierdził: „Tak, właśnie o to mi chodzi". A gdy wybrał odpowiedniego projektanta, zdjęcia ruszały pełną parą. Czasami tuż po kolacji mamy opuszczaliśmy z Martym dom, jechaliśmy do studia i pracowaliśmy aż do drugiej albo trzeciej nad ranem. Chyba nikt nie zwracał uwagi na to, co się między nami dzieje, ja zaś tak bardzo się zaangażowałam w sprawy produkcyjne, że nawet nie myślałam o aktorstwie. Zrozum, zaledwie dwa miesiące minęły od festiwalu w Cannes, a my byliśmy nieustannie zajęci. Potem, pewnego popołudnia, po powrocie zastałam w domu Blaira Sackwella. Miał na sobie srebrny kombinezon i srebrne tenisówki, co w jego przypadku bynajmniej nie było strojem niezwykłym. Wyglądał jak tresowana małpka ulicznego grajka. Na mój widok podskoczył z tapczanu i spytał mnie, dlaczego porzuciłam karierę aktorską po tak wielkim przebojowym debiucie w Cannes. Trish i Jill bez słowa popatrzyły po sobie zakłopotane. Blair oznajmił, że pewien producent zadzwonił do G.G. do Nowego Jorku, gdyż bardzo pragnął się ze mną skontaktować. Zapytał też, czy nie sądzę, że powinnam przestać robić z siebie Gretę Garbo? Mam przecież dopiero piętnaście lat. Odparłam Blairowi, że nikt mi niczego nie zaoferował, a przynajmniej nic o tym nie wiem. W odpowiedzi jedynie prychnął. Przekazał mi uściski od taty. Właśnie w tej chwili w Nowym Jorku odbywała się premiera musicalu Olliego Boona, w przeciwnym razie tato przyjechałby do Los Angeles wraz z nim.
Jednakże Blair odwiedził na z innego powodu. Pragnął oczywiście skłonić mamę do ponownej współpracy z Midnight Mink. Spytał, czy mogłabym łaskawie z nią o tym porozmawiać. Dodał, że byłaby jedyną osobą na całym świecie, która dwukrotnie wystąpiła w reklamie jego futer. Weszłam do drugiego pokoju i zadzwoniłam do Marty'ego, do studia. Czy wiedział, że dostałam propozycję zagrania w jakimś filmie? Zdecydowanie zaprzeczył, ale stwierdził, że przecież wiem, iż wuj Daryl nie zgodził się, bym zagrała w Szampańskim locie. Wiedziałam o tym, prawda? Zdziwił się, bo sądził, że wiem. Czyżbym była nieszczęśliwa? Co się dzieje? Żądał natychmiastowej odpowiedzi. — Uspokój się, Marty — odrzekłam. — Tylko cię pytam. Następnie zadzwoniłam do wuja Daryla, to znaczy do jego kancelarii prawnej w Dallas, a on powiedział mi, że agentka matki, Sally Trący, otrzymała polecenie, aby trzymać producentów z dala ode mnie. Wuj przekazał Sally dokładne instrukcje, zgodnie z którymi nikt nie miał prawa niepokoić Bonnie propozycjami angażu dla mnie. „Bonnie nie ma czasu na takie sprawy", dodał. Wreszcie stwierdził, że chciałby bardzo, żeby cała ta afera z filmem Susan wreszcie się skończyła i została zapomniana. Zadzwoniłam do Sally Trący. — Belindo, kochanie! — Nie jesteś moją agentką prawda? — spytałam ją. — Dlaczego zatem odrzucasz role w moim imieniu? — No cóż, kochanie, Bonnie woli, by ci ludzie cię nie niepokoili. Wiesz, jakie oferty dostajesz? Widziałaś kiedyś zdjęcia nagich nastolatek? — Chcę wiedzieć, jeśli ktoś dzwoni z propozycją dla mnie. Chcę wiedzieć, czy mam agenta. Chcę, by mi o wszystkim mówiono! — Dobrze, kochanie, jeśli tak sobie życzysz, przekażę sekretarce, by cię powiadamiała o każdym telefonie. Oczywiście, że tak. Odłożyłam słuchawkę i poczułam się bardzo dziwnie. Nie
wiedziałam, co robić. Praca z Martym właściwie mnie uszczęśliwiała. Nie miałam najmniejszej ochoty z niej rezygnować. Z drugiej strony jednak, ludzie z mojego otoczenia powinni mnie informować o zainteresowaniu moją osobą. Wściekałam się, chociaż chwilowo nie pragnęłam wrócić do aktorstwa. Późnym wieczorem porozmawiałam o tej sprawie z Martym. — Pytałeś wuja, czy mogę zagrać w serialu? — rzuciłam napastliwie. — Tak, na samym początku — odparł. — Ale posłuchaj mnie przez chwilę, Belindo. Po prostu posłuchaj, co powiem. Pracuję teraz ciężko nad image'em twojej matki. Niejako tworzę go na nowo. Po co masz grać małe rólki, skoro pozostaniesz w jej cieniu? Poczekajmy na właściwy moment, zobaczmy, jaką oglądalność będzie miał nasz serial. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wymyślimy odcinek, w którym zabłyśniesz. — Mówił przekonująco. — Mam już parę pomysłów — dodał. — Wrócimy do tej rozmowy w trakcie sezonu, powiedzmy w listopadzie. Zaufaj mi, wiem, co robię. Jak już wspomniałam, czułam się osobliwie, ponieważ w zasadzie praca przy produkcji serialu w pełni mnie satysfakcjonowała i wiodłam szczęśliwe życie. Poza tym, nigdy w żadnym serialu nie grałam i nie miałam pojęcia, czy potrafię. No i tak naprawdę chciałam występować jedynie w filmach kinowych. Wszystko to bardzo mnie konfundowało. Następnego dnia po drodze do studia spytałam mamę, czy przeszkadzałoby jej, gdybym zagrała małą rólkę w Szampańskim locie. Jechałyśmy limuzyną wytwórni, Marty — jak zawsze — siedział obok mamy, otaczając ją ramieniem, ja zaś tkwiłam naprzeciwko nich na małym siedzeniu tuż przy telewizorze, którego nikt nigdy nie włączał. — Oczywiście, że nie, kochanie — odrzekła sennym porannym głosem. Wpatrywała się przez okno na tandetne pastelowe apartamentowce Los Angeles, jakby nie był to jeden z najbrzyd-szych i najmniej ciekawych widoków na świecie. — Marty, pozwól Belindzie zagrać w serialu, dobrze? — Potem dorzuci-
ła wszakże: — Wiesz, kochanie, tak naprawdę mogłabyś teraz pójść do szkoły. Zawsze za tym tęskniłaś. Poznałabyś chłopców w swoim wieku. Mogłabyś się zacząć uczyć w Hollywood High. Zdaje si ę, że wszyscy pragną chodzić do tej szkoły, nieprawdaż? — Nie wiem, mamo, chyba już się nie chcę uczyć. Nie jestem zresztą pewna, co będę robić we wrześniu. Może postanowię zostać aktorką, mamo, kto wie. Jednakże Bonnie wyglądała na pogrążoną we własnym świecie. Nadal patrzyła przez okno. Odnosi łam wrażenie, że moje sprawy nie mają dla niej żadnego znaczenia. Wiedziałam, że będzie taka senna, póki nie wejdzie na plan Szampańskiego lotu. — Zrobisz, co zechcesz, kochanie — oświadczyła w chwilę później, kończąc temat. — Jeśli masz ochotę, graj w Szampańskim locie, proszę bardzo. Podziękowałam jej, a Marty pochylił się ku mnie, położył mi rękę na kolanie i pocałował mnie w policzek. Ten całus wydał mi się całkiem niewinny, lecz gdy Marty się odsunął, dostrzegłam stężałą nagle minę mamy. Spoglądała na mnie z niezwykłą powagą. Jakby na sekundę ustąpiło całe narkotyczne otumanienie. A kiedy si ę do niej uśmiechnęłam, nie odpowiedziała mi uśmiechem, tylko wciąż na mnie badawczo patrzyła. Chyba zamierzała coś powiedzieć, ale zrezygnowała i powoli przeniosła wzrok na Marty'ego, który niczego nie zauważył, gdyż nadal wpatrywał się we mnie. W końcu mama znowu wyjrzała przez okno. Przemknęło mi przez myśl, że nie zachowujemy się zbyt mądrze, ponieważ nikt nie powinien się nawet domyślać mojego romansu z Martym, a zwłaszcza Bonnie. Potem jednak przyszło mi do głowy, że pewnie mama niczego nie zauważyła, a myślała o czymś zupełnie innym. Bo widzisz, tak naprawdę prawie nigdy się mną nie interesowała. Rozumiesz, prawda? Tak w każdym razie wtedy sądziłam. Susan przyjechała do miasta w kilka dni później. Spektakularnie wjechała do Beverly Hills białym kabrioletem marki Cadillac, którym pokonała całą drogę z Teksasu. Lubiła prowadzić
auto, gdyż podczas jazdy obmyślała szczegóły brazylijskiego filmu, a dialogi przepowiadała sobie na głos. Jej przyjazd mnie nieco zmieszał, gdyż gra w Dobrych chęciach i wstydzie oznaczała wyjazd ze Stanów, a ja nie miałam ochoty opuszczać Marty'ego. Niemniej jednak gdy wsiadłam do samochodu Susan i ruszyłyśmy do lokalu Musso i Franka, zapaliłam się na nowo do tego projektu. Na czas kręcenia filmu musiałabym bez wątpienia zrezygnować z towarzystwa Marty'ego. Ale... Jeśli tego nie zrobię, kim, do cholery, będę? Miałam alternatywę — być aktorką albo być nikim. Naturalnie nie opowiedziałam Susan o moim związku z Martym. Nie powiedziałam jej też, że wuj Daryl może spróbować mnie powstrzymać przed zagraniem w jej filmie. Zresztą, byłam pewna, że mama pozwoli mi jechać. Przez cały lunch w hałaśliwym Musso i Frank's Susan opowiadała o Dobrych chęciach i wstydzie. Zapewniała mnie, że film będzie znakomity. Na pewno w nim zagram. Po pierwsze, rola prostytutki została wymyślona dla mnie, po drugie — byłam córką Bonnie. Problemem dla Susan była Sandy. United Theatricals wolałoby do jej roli bardziej znaną aktorkę. — Ulegniesz ich sugestiom? — spytałam. — Będę musiała. Sandy nie zagra w tym filmie. Zaangażuję ją do któregoś z kolejnych. Gdy tylko będę mogła. Ona wie. Tego wieczoru Marty bardzo cierpliwie słuchał opowieści Susan. Przygotował ją na spotkanie w United Theatricals. A gdy drzwi sypialni zamknęły się za nami, spytał: „Będziesz mi wierna w Brazylii?" — Tak — odparłam. — A ty będziesz mi wierny tutaj w Gwiazdeczkowie, prawda? — Masz co do tego jakiekolwiek wątpliwości, kochanie? — Wydawał mi się w tym momencie bardzo szczery i wyglądał na ogromnie zakochanego. Czułam, że naprawdę jest po mojej stronie i zawsze był. Niestety, ludzie z United Theatricals odrzucili propozycję Susan. Uznali film za zbyt ryzykowny. Susan wydała im się zbyt
młoda na producentkę i reżyserkę w jednej osobie. Zaproponowali jej coś innego. Miała wyreżyserować trzy filmy dla telewizji, znaleźli już nawet dla niej gotowe scenariusze. Tak jak się spodziewałam, Susan była załamana. Kiedy poszłam się z nią zobaczyć w Beverly Hills Hotel, czytała w swoim bungalowie scenariusze, piła mrożoną herbatę, paliła i robiła notatki. — Strasznie mnie ograniczają — mruknęła — ale biorę. Taki Spielberg na przykład zrobił kilka filmów telewizyjnych dla Universalu. Dobrze. Pójdę tą drogą. Zgodzili się, by Sandy zagrała w jednym z tych dziełek. Zatem załatwione! Niestety, nie mam nic dla ciebie, Belindo, nic przyzwoitego, nic, co by choć w zarysie przypominało nasze plany. — Poczekam na Brazylię, Susan — odparłam. Przypatrywała mi się przez minutę. Zastanawiała się, chyba chciała coś powiedzieć. Ostatecznie rzuci ła krótkie: „Okej". Później przez telefon Marty oznajmił jej, że dobrze postąpiła. — Wszyscy jej się z uwagą przyglądają — wyjaśnił mi. — Kiedy będzie miała prawdziwy kasowy pomysł, wysłuchają jej. Musi być tylko ostrożna, wiesz. Niech nie zdradza nikomu żadnych projektów, póki nie skończy tych trzech filmów. Chyba że będzie miała materiał na dynamit. Czułam się nieco zaskoczona tym rozwiązaniem, starałam się jednak nie uronić żadnego szczegółu całej historii. Czułam, że moja reżyserka poradzi sobie z tymi ludźmi. A ja mogłam nadal sp ędzać czas z Martym i nie musiałam o tym mówić Susan. Może jeszcze kiedyś nakręcimy brazylijski film... — Nie zapomnij o nim, Belindo — poprosiła mnie Susan przed wyjazdem. — Zrobimy go. — Odparłam, że w każdej chwili może na mnie liczyć. Jeśli nie zdobędzie nań dość pieniędzy, no cóż, miałam odłożonych sporo dolarów w czekach podróżnych. Wystarczy na lot do Brazylii. Susan tylko się uśmiechnęła. — Jest jednak coś jeszcze... — stwierdziła. — Chcę ci jeszcze coś powiedzieć, zanim wyjadę. Uważaj na siebie... Myślę o Martym. Zagapiłam się na nią bez słowa. Pomyślałam, że zaraz umrę. Susan wiedziała, że sypiam z człowiekiem, który „wykończył" nasz film! Jak mam jej to wyjaśnić?
— Oklaskiwało cię pół Cannes — zauważyła. — A teraz? Sama zobacz, co robisz. Parzysz temu facetowi kawę, opróżniasz jego popielniczki, jeździsz z nim do pracy, nieustannie kręcisz się blisko niego, wręczasz mu chusteczkę, by mógł sobie wysmarkać nos... — Susan, jestem tu dopiero do dwóch miesięcy. I nie rozumiesz... — Czego nie rozumiem? — spytała. — Że się pieprzysz /. tym facetem od czasu Cannes? Nie oskarżam cię, Belindo. Znam tego gościa. Jest wobec ciebie szczery, choć z drugiej strony, cholernie go przeraża myśl, że twoja matka bądź te jej dwie pseudosiostry was przyłapią. Chcę ci po prostu przypomnieć, kim jesteś! Wiem, masz kilkanaście lat i sporo czasu na wszystko... Ale zastanów się na serio, co zamierzasz zrobić ze swoim życiem. Chcesz być kimś czy tylko czyjąś dziewczyną? Po tym pytaniu ruszyła cadillakiem tak gwałtownie, że spod kół rozbryznęły fontanny żwiru. O mało nie trzasnęła w słupek bramy. Ja zaś stałam nieruchomo i myślałam: „Więc ona przez cały czas wiedziała!" I powiem ci coś. Następną osobą, która mnie spytała, co chcę zrobić ze swoim życiem i czego oczekuję od przyszłości, byłeś ly. Od tamtych zdarzeń minął już wtedy prawie rok. Jedliśmy po raz pierwszy kolację w hotelu Palące w San Francisco. Spojrzałeś na mnie dokładnie w taki sam sposób, jak Susan, i spytałeś, czego pragnę od życia dla siebie. W każdym razie Susan wyjechała, zabierając ze sobą marzenie o Brazylii. Ja nadal się cieszyłam towarzystwem Marty'ego oraz pobytem w Ameryce. Najbardziej jednakże radował mnie fakt, że nie muszę dłużej opiekować się mamą. Na Saint Esprit Jill i Trish bardzo mi w tym pomagały, istniał wszakże milion drobnych decyzji, których nie mogły podjąć. We trzy zajmowałyśmy się domem, zatrudnianiem i zwalnianiem służby, gospodarstwem. Jedna z nas zawsze zostawała z mamą.
Teraz Marty przejął wszystkie sprawy. A kiedy nas odciążył, kiedy zdjął z naszych barków odpowiedzialność, zrozumiałyśmy, że rzeczywiście jest lepszy dla mamy niż my. Nie chodziło o to, że zachęcałyśmy mamę do picia, bo tego nie czyniłyśmy, ale po prostu nie udawało nam się jej upilnować, a Marty potrafił. Podawał Szampański lot jako powód dla każdej reguły, jaką ustanowił. W dodatku sprawił, że mama wypiękniała i trzymała się z dala od alkoholu. Im bardziej ją pielęgnował i kontrolował, tym bardziej kwitła. Najwyraźniej miała to, czego zawsze pragnęła. Na jej życie składało się teraz oczywiście mnóstwo bzdur związanych z typowo kalifornijską obsesją „pracy nad sobą". Wiesz, mania na punkcie gimnastyki, zdrowego jedzenia, wegetarianizmu, medytacji i Bóg wie, czego jeszcze. Wszystko to ma sprawić, że człowiek będzie żyć wiecznie i poczuje się wcieleniem dobra. Tak czy owak, dzięki opiece Marty'ego mama zmieniła się w królową Amazonek i potrafiła znieść cały ten stres, który łączył się z serialem telewizyjnym, zwłaszcza wywiady i publiczne wystąpienia, które — jeśli chcesz znać moje zdanie — są daleko gorsze niż w przypadku filmów. Na tydzień przed premierą Marty zdołał zupełnie zdominować życie mamy. Siedział przy niej, gdy się kąpała i czytał jej do snu. Wybierał dla niej lakier do paznokci i stojąc obok, sprawdzał, czy fryzjerzy nie ciągną jej za włosy. Ubierał ją rano, rozbierał wieczorem. Trish, Jill i ja stałyśmy się kompletnie bezużyteczne. Uwielbiałam to życie, mimo własnej nielojalności czy poczucia winy. I bardzo mi ulżyło, gdy nadszedł wrzesień, a nikt nie wspomniał o szkole. Przecież świetnie się bawiłam. Nie wiem, czy widziałeś premierę Szampańskiego lotu, więc opowiem ci, co Marty zrobił. Nadano dwugodzinny odcinek specjalny, w którym po tajemniczej śmierci ojca międzynarodowa aktorka, Bonnie Sinclair, wraca do Miami, by przejąć rodzinne linie lotnicze. Młody, niesamowicie przystojny kuzyn usiłuje ją szantażować w związku z rzekomo kompromitującymi starymi
filmami, które nakręciła w Europie. Wydaje się, że kobieta zaczyna połykać przynętę. Idzie do łóżka z kuzynem i pozwala mu sądzić, że ma ją w garści. Później każe mu się ubrać i przejść do pokoju na drugim końcu rozległego apartamentu. Tam czeka na niego niespodzianka: odbywa się wielkie przyjęcie z udziałem całej rodziny oraz mnóstwa miejscowych notabli. Bonnie przedstawia zebranym młodego przystojniaka, po czym gaśnie światło i wszyscy oglądają sceny ze starych erotycznych filmów mojej matki. Kuzyn jest zaszokowany, gdyż Bonnie pokazuje zgromadzonym właśnie te sceny, którymi młokos próbował ją szantażować. A ona sama tylko się uśmiecha, mówi mu, że spędziła cudowny wieczór i zaprasza dzieciaka, by jeszcze kiedyś przyszedł ją odwiedzić. Młodzieniec wychodzi, czując się jak głupiec. Mama zagrała całą rolę bardzo uczuciowo. Jak zawsze była smutna, zraniona, z nutką filozoficznej zadumy, a gdy zawstydzony i zażenowany kuzyn wyszedł, spojrzała na ekran, gdzie migają sceny miłosne z jej udziałem i wtedy można dostrzec w jej oczach łzy. Ten moment stanowił prawdziwe sedno fabuły. Na końcu odcinka mama odzyskuje pełną kontrolę nad liniami lotniczymi, pozbywa się przeróżnych łotrów z kuzynem na czele i oczywiście stara się dowiedzieć, kto zabił jej ojca. Jasne, wiem, telewizja. Jednak rola okazała się dla mamy idealna, budżet — horrendalny, dekoracje — bardzo okazałe, stroje — wspaniałe. Nawet ścieżka dźwiękowa była ponadprzeciętna. Ogromny sukces serialu pod tytułem Miami Vice potężnie wpłynął na Moreschiego. Marty był strasznie zazdrosny o tamten serial i dlatego przysiągł sobie, że jego Szampański lot będzie bardziej wystawny i wyszukany niż inne wieczorne opery mydlane. Tempo akcji miało być szybkie; modelem w tym względzie stał się dla niego stary dobry Kojak. I — prawdę mówiąc — Marty'emu udało się to, co zamierzył: Szampański lot zawierał wątek sensacyjny, a przy tym wyglądał nieco jak rockowy teledysk. Istnieje pewien stary termin filmowy, który pasuje do pilota
serialu Marty'ego, choć nie sądzę, by Marty go znał. Ten termin to film noir. Szampański lot jest prawdopodobnie jedyną operą mydlaną z gatunku film noir, jaką można obejrzeć w czasie najlepszej oglądalności. Na notowania Marty wyczekiwał napięty niczym struna. I w ciągu kilku godzin dowiedział się, że niemal wszyscy Amerykanie włączyli ten kanał, aby zobaczyć mamę. Szampański lot z miejsca stał się przebojem. Mówili o nim nawet w ogólnokrajowych wiadomościach: szczególnie o Bonnie i o jej starych filmach. Od następnego ranka nieprzerwanie zaczęli nam towarzyszyć reporterzy. Paparazzi z brukowców prześladowali nas na każdym kroku. Mama zażyczyła sobie, by Marty ani na chwilę nie znikał jej z pola widzenia. Miał spać w pokoju obok (z którego musiała się wyprowadzić Jill). Mimo tabletek nasennych mama stale się budziła i wołała go. O trzeciej nad ranem karmił ją lekkim śniadaniem, prawił jej komplementy i zapewniał, że sytuacja jest wprost rewelacyjna. Nawet wynajęcie całodobowej pielęgniarki niewiele pomogło. Marty musiał ciągle przebywać w pobliżu mamy. A masażysta, fryzjer, pokojówka, która zajmowała się wyłącznie mamą i jej pokojem — wszyscy oni przyjmowali polecenia od Mar-ty'ego. Którejś nocy pewien reporter z europejskiej gazety zdołał jakoś pokonać płot pod napięciem i przez szklane drzwi pokoju mamy zaczął ją fotografować przy użyciu lampy błyskowej. Mama obudziła się z krzykiem, a później skłoniła wuja Daryla, by przywiózł jej z Teksasu pistolet, chociaż wszyscy powtarzali: „Oszalałaś, Bonnie? Nie będziesz chyba strzelać do ludzi?" Mama jednak wciąż trzymała broń na stoliczku przy łóżku. Podczas pierwszych tygodni września nadal kręcono sceny, poprawiając przyszłe odcinki pod kątem dotychczasowych. W pracy mama dobrze sobie radziła. Doskonale grała, ze skupieniem czytała scenariusz. Na planie nigdy się nie denerwowała. Jest chyba jedyną kobietą która nigdy nie miała nic przeciwko pracy do późna. Może w trzy tygodnie po rozpoczęciu sezonu zdałam sobie
sprawę, że od premiery nie byłam sam na sam z Martym. Pewnego ranka obudziłam się bardzo wcześnie i zobaczyłam Marty'ego. Stał w nogach mojego łóżka. — Zamknij drzwi — szepnęłam. Cholernie dobrze wiedziałam, że oszołomiona lekami mama może w każdej chwili wstać i zacząć się kręcić po domu. — Zamknąłem — odparł, lecz nadal stał nieruchomo w pidżamie i szlafroku. Nie wszedł do łóżka. Chyba nawet mimo półmroku domyśliłam się, że jest w paskudnym nastroju. W końcu usiadł obok mnie i włączył lampę. Minę miał straszną Wyglądał na zawstydzonego, zdruzgotanego, niemal wpół oszalałego... — Chodzi o mam ę, prawda? — spytałam. — Poszedłeś z ni ą do łóżka. Zacisnął zęby. Najwyraźniej nie mógł wykrztusić ani słowa. Wreszcie rzucił bardzo napiętym głosem, że kiedy mama chce, by z nią iść do łóżka, nie sposób jej odmówić. — O czym ty do cholery mówisz? — warknęłam. — Kochanie, nie mogę jej odrzucić. Żaden mężczyzna w mojej sytuacji by tego nie uczynił. Nie rozumiesz? Gapiłam się na niego bez słowa. Nie potrafiłam wydusić z siebie nawet zdania. Całkowicie oniemiałam. Na moich oczach Marty zaczął szlochać. — Belindo, nie tylko cię kocham, ale i potrzebuję! — oświadczył mi zdławionym szeptem i wyciągnął ręce, zamierzając wziąć mnie w ramiona. Próbował mnie pocałować. Nie mogłam mu na to pozwolić, nie w tej chwili! Tego jednego byłam pewna. Wyskoczyłam z łóżka i oddaliłam się od niego; chciałam podjąć decyzję, co robić. Marty jednakże przyszedł za mną i zaczął mnie całować. Mimowolnie oddawałam mu pocałunki, aż ogarnęło nas podniecenie. Podniecenie i oczywiście miłość, naprawdę silna miłość, która prawdopodobnie nie potrzebowała już tak zwanej chemii... Trochę się z nim droczyłam i mu odmawiałam, ale wreszcie znaleźliśmy się ponownie w łóżku i się kochaliśmy. Później się rozpłakałam i tak zasnęłam.
Naturalnie, nie było go obok mnie, gdy się obudziłam. Wrócił do mamy. I nikt nawet nie zauważył, że się spakowałam i opuściłam dom. Poszłam na Strip, do Chateau Marmont, gdzie wynajęłam bungalow. Wykonałam stamtąd kilka telefonów. Kazałam Trish zapłacić moje rachunki, ponieważ chciałam pobyć trochę sama. Prosiłam, by nie pytała mnie o powody. — Znam je — odparła Trish. — Wiedziałam, że w końcu do tego dojdzie. Tylko bądź ostrożna, Belindo, dobrze? — Zadzwoniła do Chateau i zaj ęła się rachunkami. A wieczorem przekazała mi wiadomość, że rozmawiała z mamą i skłoniła ją do podpisania dla mnie czeku z miłą dla oka sumką. Pieniądze zostały przelane na moje konto bankowe. Siedziałam na brzegu łóżka w Chateau Marmont i rozmyślałam. Skończyłam z Martym, Susan kręciła telewizyjny film w Europie, a moj ą mamę nawet nie zainteresowało, że odeszłam z domu. No cóż, następne tygodnie spędziłam w lekkim amoku. Wędrowałam nocami po Stripie, gawędziłam z rowerzystami, szaleńcami i małoletnimi uciekinierkami. Zadzwoniłam do wszystkich dzieciaków z Beverly Hills, które poznałam od przyjazdu. Zaczęłam je odwiedzać w domach, uczestniczyłam w przyjęciach, nawet pojechałam z kimś do Tijuany pewnego popołudnia. Po lekcjach kręciłam się czasami koło Hollywood High. Zwiedzałam miasto, bywałam w studiach, w Disneylandzie i w parku rozrywki Knott's Berry Farm. Stale gdzieś chodziłam. Starałam się zabić samotność i nie tkwić przy telefonie. Chociaż, i tak codziennie dzwoniłam do Trish przynajmniej raz, toteż wiedziałam, że mama czuje się po prostu świetnie. Po prostu świetnie! Prawdopodobnie nawet nie zauważyła mojej nieobecności. Wariowałam, starając się nie myśleć o Martym. Wmawiałam sobie, że tak się to musiało skończyć i że teraz powinnam postanowić, co dalej z moją przyszłością. Dziś, gdy patrzę wstecz, zastanawiam się, co by się stało, gdybym wówczas zadzwoniła do ojca do Nowego Jorku. Mamę
wcale by nie obeszło, gdybym pojechała do G.G. Nie potrzebowała mnie już w ogóle, nie tak jak przed laty. Jednak prawdę mówiąc, nie mogłam znieść myśli o utracie Marty'ego. Cierpiałam straszliwe katusze. No więc kręciłam się po mieście. Przytrafiały mi się oczywiście sytuacje irytujące. Co jakiś czas odkrywałam, że w sensie prawnym ciągle jestem dzieckiem. Na przykład: Umiem prowadzić samochód od dwunastego roku życia, ale w Kalifornii mogłam otrzymać prawo jazdy dopiero, gdy skończę szesnaście lat. Nie wolno mi było bez opieki wchodzić do lokali, w których podawano alkohol, nawet jeśli chciałam tylko napić się coli, posiedzieć i posłuchać występu komika. No i nie mogłam też się zwierzyć ze swoich problemów znajomym dzieciakom. Nikomu nie mogłam wspomnieć o romansie z Martym. Byłam zupełnie niepodobna do innych dzieci. Niektóre z nich wydawały się twarde, lecz ich cechy stanowiły mieszankę dorosłości i dzieciństwa. Ja taka nie byłam. Zresztą, jakich miałam w dotychczasowym życiu przyjaciół? Trish, Jill, Blaira Sackwel-la, mojego tatę. Żadnych dzieci. Samych dorosłych. Przybierałam wobec nich dorosłą pozę, a może nawet wręcz zachowywałam się sztucznie. Właściwie nic mi się nie udawało. W końcu Marty przyjechał do Chateau Marmont. Gdyby nie przyjechał, chyba straciłabym wiarę w sens życia. Powinien przecież choćby raz osobiście sprawdzić, co się ze mną dzieje! Chciałam go tylko zobaczyć i oznajmić mu, że skoro sypia z moją matką więcej się z nim nie prześpię. Ale powiem ci, że nie byłam przygotowana na scenę, którą przede mną odegrał. Wykonał numer niczym z włoskiej opery. Przyszedł do mojego bungalowu w środku nocy. Był zdenerwowany. Po pierwsze, chciał wiedzieć, dlaczego moja rodzina nie interesuje się moim losem. Jak to możliwe, że mieszkam na Bulwarze Zachodzącego Słońca w Chateau bez żadnego dozoru? Znowu to słowo! Roześmiałam się.
— Marty, daj sobie spokój — oznajmiłam. — Budzisz mnie w nocy i mnie informujesz, że moją rodzinę za cholerę nie obchodzi, co robię? Wiem o tym, odkąd ukończyłam dwa lata. Spytał, co ze szkołą. Czy ktoś w rodzinie dba o moją edukację? — Jeśli ośmielisz się coś takiego zasugerować matce, zatłukę cię — odburknęłam. — A teraz wynoś się z mojego pokoju. Zostaw mnie w spokoju. Wtedy zrobił się strasznie zażenowany i niespokojny. Prawie płakał, szepcząc, że Bonnie o mnie pytała. Nie rozumiała, dlaczego w ogóle nie bywam w domu. — Ty mi to powiedz — odparłam i się rozszlochałam. Bez dodatkowych słów padliśmy sobie w ramiona. Rzecz jasna, odmawiałam i odmawiałam, lecz nie mówiłam poważnie i Marty o tym wiedział. Znowu wylądowaliśmy w łóżku. Było równie wspaniale jak zawsze. Może nawet lepiej. Potem Marty leżał obok mnie i starał się opowiedzieć mi, jak marnie się obecnie czuje. — Wiesz, kochanie, przypomina mi si ę stare powiedzonko: „Bądź ostrożny, kiedy o coś prosisz, ponieważ możesz to dostać". No cóż, ja dostałem. Poprosiłem o Bonnie oraz o najpopularniejszy serial. Mam obie te rzeczy, kochanie, i nigdy w życiu nie byłem tak nieszczęśliwy. Nie odpowiedziałam. Płakałam w poduszkę. Przychodziły mi do głowy szalone pomysły. Gdybyśmy uciekli do Tijuany, tam się pobrali, potem wrócili i powiedzieli wszystkim... Co wtedy? Wiedziałam wszak, że nigdy do tego nie dojdzie. Byłam wściekła i dławiłam w sobie mnóstwo gorzkich słów, których nie miałam odwagi głośno wypowiedzieć. Marty nie przestawał mówić, aż wreszcie zrozumiałam, o co mu chodzi. Twierdził, że mnie potrzebuje, że nie może beze mnie pracować, że nie zdoła wytrzymać do końca sezonu bez mojej pomocy. — Musisz wrócić, Belindo, musisz! Spójrz na to wszystko z innej, szerszej perspektywy. — Żartujesz sobie? Sądzisz, że zamieszkam w jednym domu
z tobą i mamą a mama się nie domyśli, że sypiasz również ze mną? — Belindo, taka kobieta jak twoja matka po prostu nie chce wiedzieć o pewnych sprawach — odparł. — Wierz mi, że nie chce. Pragnie, by ludzie się nią opiekowali i okłamywali ją. Lubi być wykorzystywana, a równocześnie pragnie wykorzystywać wszystkich wokół siebie. Belindo, najwyraźniej nie znasz swojej matki tak dobrze, jak ja ją poznałem. Nie rób mi tego, błagam cię. — Ja mam ci tego nie robić?! Ja tobie?!!! Jeśli ci się zdaje, że widziałeś mnie zdenerwowaną powinieneś był zobaczyć mnie wtedy. Zerwałam się z łóżka i rzuciłam na Marty'ego. Zaczęłam go okładać pięściami i krzyczeć na niego, żeby się stąd natychmiast wynosił i wracał do Bonnie. — Nie mam ci tego robić?! — stale wrzeszczałam. Nagle Moreschi chwycił mnie i potrząsnął mną. — Belindo — powiedział tonem szaleńca. — Cholera jasna, jestem tylko człowiekiem, tylko człowiekiem. — Co masz, do diabła, na myśli? — spytałam. Usiadł na krawędzi łóżka i oparł łokcie o kolana. Wyjaśnił, że rośnie w nim napięcie, a jeśli nie wytrzyma i wybuchnie, skończy się to katastrofą dla wszystkich, bo matka nie zdzierży prawdy. — Słuchaj, kochanie, tkwimy w tej historii razem, nie rozumiesz? Bonnie pracuje i zarabia. To są także twoje pieniądze. Jedziemy wszyscy na jednym wózku. Proszę cię, nie zwracaj się teraz przeciwko mnie, proszę, kochanie, proszę... Oniemiała potrząsnęłam głową. Mama pracuje i zarabia? Co miałam na to odpowiedzieć? — Wróć do domu — oświadczył, biorąc mnie za rękę. — Przetrwaj ten trudny okres ze mną Belindo. Wierz mi, kochanie, liczą się dla mnie tylko spotkania z tobą. — Naprawdę sądzisz, że to zrobię, Marty? — wycedziłam drwiąco. W tym momencie Marty się załamał. Płakał i płakał. Ja też płakałam. Później zaś nadeszła pora powrotu. Jeśli nie wróci do piątej rano, mama się obudzi i rozpęta się piekło.
Ubrał się, a potem stwierdził: — Wiem, co o mnie myślisz. Ja również nie myślę o sobie najlepiej. Ale, na Boga, nie wiem, co robi ć. Wiem tylko, że jeśli nie wrócisz, nie będę dłużej udawał, że ją kocham. Mówię ci prawdę, po prostu przestan ę to znosić. — Więc twoim zdaniem ja mam utrzymać ten chory układ w kupie?! Marty, ile razy jeszcze mam przełykać dumę i wytrzymywać wszystko dla dobra mojej matki? — Kochanie, wszyscy musimy to znosić. Nie rozumiesz? A wiesz, że te teksańskie laski, przyjaciółki twojej matki... wkrótce wyjeżdżają? Na sto procent. Nikogo nie będzie w domu oprócz służby: pielęgniarki, masażystki i tego zwariowanego fryzjera. Poza nimi, tylko ona i ja! Wiesz, co wtedy zrobię? Wezmę pistolet z jej toaletki i palnę w łeb sobie albo jej. Dostanę szału! Nie miałam mu nic więcej do powiedzenia. Oczekiwałam, że sobie pójdzie. Już był przecież spóźniony. Pomyślałam, że zadzwonię do G.G. i spytam, czy Ollie Boon miałby coś przeciwko temu, gdybym zatrzymała się u nich na jakiś czas. W duszy czułam jednak, że nie mam jeszcze odwagi wyjechać. W chwilę później zdałam sobie sprawę, że Marty nie wychodzi. Stał bez ruchu przy drzwiach. — Kochanie... ona i ja... pobieramy się — szepnął. — Co takiego?! — Ślub odbędzie się przed domem przy basenie. Dzi ś wysyłamy oficjalne powiadomienia. Nie odezwałam się. Wtedy Marty wygłosił krótką mowę. Przemawiał bardzo cicho, w sposób zupełnie do niego niepodobny. — Kocham cię, Belindo. Kocham cię, jak nie kochałem nikogo nigdy przedtem. Może dlatego, że jesteś bogatą, elegancką młodą dziewczyną, której nawet nie mógłbym tknąć w czasach nowojorskich. Może... Wiem jedynie, że cię kocham. Oprócz nowojorskich członków mojej rodziny nigdy nikogo tak bardzo nie kochałem i nigdy nikomu tak nie ufałem. Niestety, Belindo, życie spłatało nam obojgu paskudnego i okrutnego figla. Twoja matka po prostu mi oznajmiła, że mam się z nią ożenić. Po
raz pierwszy w całym swoim pieprzonym życiu chce wyjść za mąż. Damulka dostaje wszystko, czego tylko zapragnie. W minutę później zamknęły się za nim drzwi. Marty odszedł. Przez długi czas leżałam nieruchomo; byłam w szoku. Aż przyszła Trish. Jeśli wiedziała, że Marty mnie odwiedził, nie dała po sobie poznać. Oświadczyła mi, że ślub ma być w sobotę, bo mama chce natychmiast wprowadzić swoją decyzję w czyn. Wuj Daryl już wyleciał z Dallas i zjawi się w domu po południu. — Chyba powinnaś wrócić do Europy — zauważyła. — Musisz pójść do szkoły. — Nie chcę jechać do Europy — odparowałam. — I nie zamierzam chodzić do żadnej szkoły. Pokiwała głową, po czym dorzuciła, że muszę przyjść do domu i przymierzyć sukienkę na wesele. — Dobrze, że wuj Daryl się nie dowiedział, iż mieszkasz sama w Chateau Marmont — dodała na koniec. Wróciłam do domu i uczestniczyłam w ślubie. Uśmiechałam się uprzejmie do gości. Grałam swoją rolę. Wuj Daryl był zbyt zajęty, aby mnie spytać, co robiłam przez ostatnie tygodnie. Podobnie wszyscy inni. Podczas rozmów powtarzałam różnym osobom tę samą śpiewkę, że wkrótce zacznę studiować na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Zdam egzaminy i rozpocznę studia. Zapewniałam, że mam na to wielką ochotę. Ślub był bardzo spektakularny. Typowy dla Beverly Hills. Brukowce oferowały trzydzieści tysięcy dolarów za każde zdjęcie wykonane na terenie posiadłości. Policja kierowała ruchem, aby nie zablokowano ulic. Mama wyraźnie wyglądała na zakochaną w Martym. Nie widziałam jej takiej od czasów związku z Leonardo Galio. Stale się wspierała na Moreschim i przytulała do niego. Całkowicie koncentrowała na nim uwagę. Oboje wyglądali tego popołudnia cudownie. Tylko ksiądz nie pasował do scenerii. Był zarośnięty i skojarzył mi się z podstarzałymi dziećmi-kwiatami z lat sześćdziesiątych. Wiesz, z tymi długowłosymi pięćdziesięciolatkami, któ-
rzy mieszkają na przykład w Big Sur, a uprawnienia kapłańskie otrzymali pocztą. Cała ceremonia była nieco dziwaczna. Co rusz pojawiały się kielichy z winem, wszyscy mieli na głowie wianki i tak dalej. Taki ślub pasowałby raczej do lasu niż do drzewek pomarańczowych i tłumu wystrojonych bogaczy, którzy rozmawiali o ogromnych pieniądzach. Tak, ksiądz stanowił zgrzyt... Tuż po ceremonii wuj Daryl wziął mnie na bok i oznajmił, żebym się nie martwiła o finanse, ponieważ Marty podpisał precyzyjnie sformułowaną przez prawników umowę przedmałżeńską, więc w żadnym razie nic nie odziedziczy. Wuj powiedział, że Marty chciał tą umową mamę uszczęśliwić. — Bonnie zupełnie straciła głowę dla tego nowojorskiego Włocha — rzucił na koniec Daryl. — Tak, zupełnie... Ale się nie martw. Będzie dla niej dobry, już ja tego dopilnuję. Umierałam. Gdy weszłam do domu, by pobyć choć przez chwilę sama, w swojej sypialni znalazłam Trish i Jill. Najwyraźniej mój pokój stanowił kryjówkę także dla nich. Trish powiedziała mi, że wraz z Jill pod koniec następnego tygodnia wracają do Dallas. — Bonnie już nas nie potrzebuje — oświadczyła Jill. — Tylko plączemy jej się pod nogami. — Czas, żebyśmy zrobiły również coś dla siebie — dorzuciła Trish, po czym wyjaśniła, że Daryl pomoże im otworzyć butik w Dallas. Sporo im dał na początek. Mama również będzie reklamować sklep. Na myśl o ich wyjeździe poczułam wręcz fizyczny ból. Od tak dawna mieszkałyśmy razem. Tyle lat na Saint Esprit. Przypomniało mi się, co mówił Marty o ich wyjeździe i o samotności w wielkim domu. Postanowiłam, że za nic tu nie zostanę, mowy nie ma! Choćby nie wiem co, nie zostanę tu z nimi i już! Musiałam sobie wszystko gruntownie przemyśleć i postanowić, co dalej, ale jak miałam się skupić przy hałaśliwej muzyce z patio i wśród ludzi, którzy kręcili się bezszelestnie po pokojach niczym zombie, gdyż zalegające niemal całą posadzkę gru-
be kobierce tłumiły ich kroki. Wiedziałam jedynie, że muszę stąd uciec. — Belindo, jedź z nami do Dallas — poprosiła Trish. — Bonnie nigdy jej nie puści — odparowała Jill. — Ależ tak, puści ją. Jest bardzo szczęśliwa ze swoim nowym mężem. Kochanie, możesz z nami zostać w Dallas, jak długo zechcesz. Wiedziałam jednak, że nie zdołam opuścić Los Angeles. Zresztą co bym robiła tyle tysięcy kilometrów od Wybrzeża? Chodziłabym do centrów handlowych i pasaży z kasetami wideo? Albo uczestniczyłabym w przyjemnych wykładach na uniwersytecie Southern Methodist, ucząc się o życiu angielskich poetów? Całe popołudnie było jednym ogromnym koszmarem, ale najgorsze dopiero miało nadejść. Gdy Trish i Jill wróciły do grona weselników, postanowiłam się przebrać i zniknąć. Wówczas wszedł Marty i zamknął za sobą drzwi. Oznajmił mi, że wesele się skończyło i wszyscy się rozchodzą. Po tych słowach po prostu padł mi w ramiona. — Trzymaj mnie, Belindo, trzymaj mnie, kochana — błagał. Przez moment tuliliśmy się do siebie. — To twoja noc poślubna, Marty — szepnęłam. — Nie mogę znieść tej myśli, najnormalniej w świecie nie mogę! — Czułam wszakże dotyk jego ramion na swojej szyi i jego pierś przy mojej. Trzymałam go tak samo mocno, jak on mnie. — Kochanie, proszę, tylko chwileczkę — powiedział i znowu zaczął mnie całować. Wyrwałam się i wybiegłam: tak jak stałam — w długiej sukni i eleganckim obuwiu. Poprosiłam o podwiezienie kierowcę jednej z odjeżdżających limuzyn i w parę sekund później znalazłam się za bramą. Po drodze do Chateau Marmont poprosiłam kierowcę (który okazał się jednym z pracowników Marty'ego), aby podjechał do
sklepu z alkoholem i kupił mi butelkę szkockiej. Po powrocie do bungalowu wypiłam całą. Spałam bez przerwy przez dwanaście godzin i chorowałam przez następne dwadzieścia cztery. W środę obudził mnie telefon. Dzwoniła Trish. Mówiła, że wuj Daryl ciągle pyta, gdzie jestem. — Wprowadź się do domu — poprosiła. — Tylko do jego wyjazdu. Potem możesz wrócić do motelu. Zjawiłam się w domu około szesnastej. Prawie nikogo nie było — jedynie mama, która właśnie zwalniała trenera i masażystkę na resztę dnia. Niedawno pływała, była opalona i miała rozpuszczone włosy. Nosiła prostą białą suknię. Nagle zostałyśmy same w pokoju. Było dziwnie. Pomyślałam, że od wieków nie znalazłyśmy się zupełnie same. Wyraźnie wypoczęta mama wyglądała zadziwiająco rześko. Nie polakierowane włosy prezentowały się pięknie. — Cześć, kochanie. Gdzie byłaś? — spytała. Głos miała jak zwykle nieco chrypliwy, lecz pewny. Nie bełkotała. — Eee, w żadnym szczególnym miejscu — odparłam, wzruszając ramionami. Ruszyłam do wyjścia, gdy sobie uświadomiłam, że naprawdę na mnie patrzy. Było to niezwykłe, ponieważ zazwyczaj mama ma spuszczoną głowę, a kiedy ktoś do niej mówi, nieobecnie spogląda w dal. Nigdy nie bywa zbyt bezpośrednia. Tym razem jednak wpatrywała się we mnie, po czym oznajmiła bardzo mocnym, stanowczym tonem: — Kochanie, on był dla ciebie za stary. Przez sekundę słowa zawisły między nami i nie bardzo docierało do mnie ich znaczenie. W końcu naprawdę je usłyszałam i zdałam sobie sprawę, że nadal patrzymy na siebie, po czym mama odwróciła oczy, tak jak tysiące razy podczas rozmów z innymi ludźmi. Po chwili jednak powoli zmierzyła mnie wzrokiem z góry na dół i spytała tym samym płaskim, oszołomionym od leków głosem: — Wydaje ci się, że jesteś dużą dziewczynką prawda? Lecz nie jesteś aż tak dużą. Zdrętwiałam. W ciągu tej minuty — i chyba nigdy przedtem — nie zdarzyło się między mną i mamą coś takiego. Przemie-
rzyłam korytarz, weszłam do swojego pokoju, zamknęłam za sobą drzwi i przez kilka minut stałam bez ruchu. Słyszałam głośne łomotanie mojego oszalałego serca. Więc matka wiedziała... przez cały czas wiedziała. Ale co właściwie wiedziała? Sądziła, że jak nastolatka durzę się w Martym, a on nigdy nie odwzajemniał mojego uczucia? A może naprawdę rozumiała, co zaszło? Idąc na kolację, cała się trzęsłam. Ale mama ani razu nie spojrzała mi w oczy. O tej porze była znowu na lekach, toteż mamrotała coś pod nosem i patrzyła tępo w talerz. W pewnej chwili oznajmiła, że jest śpiąca. Wyraźnie nie nadążała za rozmową przy stole. Wszyscy pocałowaliśmy Daryla na pożegnanie, po czym powiedziałam, że również wychodzę. Zobaczyłam minę Marty'ego — ponurą i rozgoryczoną. Mimo to przemógł się, uśmiechnął i rzucił: — Okej, kochanie, do widzenia. Nie wiedziałam, że to będzie takie proste. Marty przyszedł dwie godziny później, gdy płakałam w swoim pokoju w Chateau. Też się rozpłakał, więc oboje szlochaliśmy jak we włoskiej operze. Nie rozmawialiśmy, tylko się kochaliśmy. Czułam, jak przez to krótkie spotkanie z mamą coś we mnie pęka. Tak, coś we mnie umarło. Coś wewnątrz mnie. Mama podczas naszej ostatniej rozmowy nie była tą samą kobietą na którą patrzyłam w Carltonie, myśląc: „Ech tam, ona i tak nie wie, co robi. Wcale tego nie wie". Sytuacja się zmieniła, choć gdy się zastanawiałam, przypominały mi się podobne zdarzenia, tyle że wydarzyły się w znacznie mniej ważnych chwilach... Dużo później opowiedziałam Marty'emu, jakie wrażenie odniosłam podczas spotkania z mamą. — Nie, kochanie, Bonnie nic nie wie — powiedział. — Pewnie sądzi, że co najwyżej się kiedyś pocałowaliśmy albo przytuliliśmy, ale niczego więcej się nie domyśla. Gdyby wiedziała, nie chciałaby, żebyś wróciła do domu.
— A czy mama pragnie mojego powrotu, Marty? Skinął głową. Wstał i zaczął się ubierać. Wychodząc do mnie, powiedział pielęgniarce, że jedzie do sklepu nocnego. Była to wymówka na wypadek, gdyby mama obudziła się wcześniej i go szukała. — Bonnie ciągle pyta: „Gdzie jest Belinda?" Chyba nie rozumie, dlaczego nie jesteś już jej prawą ręką. Nie spierałam się z nim, lecz naprawdę ogarnęło mnie niezrozumiałe podejrzenie, że mama wie o wszystkim, a chce mojego powrotu, ponieważ sądzi, że udało jej się bezpowrotnie odebrać mi Marty'ego. Przecież była wielką aktorką Bonnie, czyż nie? I te jej słowa: „Wydaje ci się, że jesteś dużą dziewczynką prawda? Lecz nie aż tak dużą". Tak, uważała, że może mieć nas oboje, na pewno tak uważała. Po prostu poukładała trochę inaczej klocki. Tak, aby lepiej pasowały... Kolejny przykład, który można zilustrować jej słowami: „Wszystko jest w porządku, Belin-do, ponieważ ja czuję się świetnie". Podejrzewałam, że moje domysły są prawdziwe. Gdy Marty wyszedł, naprawdę się upiłam. Wzięłam z domu do Chateau kilka butelek alkoholu i w ciągu następnych paru dni wypiłam wszystko. Leżałam samotnie w pokoju, piłam, płakałam za Martym i zastanawiałam się, w jaki sposób zakończyć swoją niedolę. Przyszli mi do głowy Susan i G.G., potem jednak znowu pomyślałam o Martym. Nie miałam siły jechać do taty. Czułam niemal niemożliwy do zniesienia ból na samą myśl o opowiedzeniu ludziom całej historii, na myśl o zwierzeniu się komukolwiek z tego, co się zdarzyło... Nie chciałam, by G.G. nawet pytał. Było mi strasznie, doskwierała mi samotność i czułam się jak idiotka. Skoro mamie jest dobrze, nie powinnam się była zakochiwać w Martym, bo Marty należał do niej. Piłam bez umiaru, toteż na przemian zapadałam w sen i budziłam się z niego. Żyłam dokładnie tak samo jak mama przez całe lata na Saint Esprit. Mój koszmar tych kilku dni przerwał jedynie pewnego popołudnia telefon od Blaira Sackwella, który wściekłym tonem
zwierzył mi się, jak mama go wyrzuciła, a Marty Moreschi przegonił. — Pragnąłem wziąć udział w produkcji laleczek o twarzy Bonnie. Każdą z nich przyozdobiłbym kilkucentymetrowymi norkami. Moją etykietką! A ten sukinsyn kazał mi się odpieprzyć. Nie zaprosili mnie na ślub, wyobrażasz sobie?! — Och, daj spokój, Blair, niech cię szlag! — krzyknęłam. — Uff, jaka matka, taka córka! — odciął się. Odłożyłam słuchawkę, ale potem zrobiło mi się przykro. Usiadłam przy telefonie i zaczęłam dzwonić w różne miejsca, próbując znaleźć Sackwella. Zadzwoniłam do Beverly Wilshire Hotel i do Beverly Hills Hotel. Nigdzie go nie złapałam. A przecież Blair był moim przyjacielem, moim prawdziwym przyjacielem. W godzinę później doręczono mi wazon z dwoma tuzinami białych róż, którym towarzyszyła im notka: „Przepraszam, kochanie, proszę, wybacz mi. Kocham cię, zawsze twój, Blair". Kiedy następnego dnia Jill zadzwoniła i powiedziała, że wraz z Trish wyjeżdżają chciałam ją odesłać do diabła. Byłam strasznie pijana, lecz odespałam pijaństwo, przetrwałam cholernego kaca, po czym wzięłam taksówkę i pojechałam do domu na ostatnią wspólną kolację. Mama była lekko otumaniona, ale wyglądała dobrze. Nasze oczy ani na chwilę się nie spotkały. Oświadczyła, że już tęskni za Trish i Jill, lecz że będą przyjeżdżały w odwiedziny. Większą część rozmowy poświęcono lalkom Bonnie i kampanii perfum Saint Esprit oraz wielkiej kłótni z Blairem Sackwellem. Marty uważał, że mama nie powinna reklamować obecnie niczego poza gadżetami związanymi z Szampańskim lotem. Spróbowałam się wstawić za Blairem. Wytknęłam Marty'emu, że w końcu Midnight Mink to, na litość boską, Midnight Mink, a Blair jest naszym przyjacielem! Moreschi zbył moje stwierdzenie machnięciem ręki. Mamrotał coś o identyfikacji produktu i takie tam. Bla, bla, bla. Butik Trish i Jill miał być świetny. W oknie będzie stał naturalnej wielkości manekin mamy. Marty to rozumiał, ciągle pytał jednak,
dlaczego sklep nie mieści się w Beverly Hills. Cały świat chciał sklepu na Rodeo Drive. Czy Trish i Jill nie zdawały sobie sprawy, że Marty mógłby go zorganizować? A Dallas? Kto jeździ do Dallas? Obserwowałam ich wszystkich, przyglądałam się ich minom. Obie przyjaciółki mamy nie mogły się doczekać, aż wyjdą. Też się przecież przyjaźniły z Blairem. Tak, wyraźnie chciały jak najszybciej pojechać do domu. — Słuchaj, jesteśmy dziewczynami z Dallas — wyjaśniła krótko Trish. Potem ona, Jill i mama popatrzyły na siebie, wykrzyknęły jakieś szkolne wiwaty i się roześmiały. Jednak w chwilę później mama zerknęła na nie z ogromnym smutkiem. Ściskałyśmy się, całowały i żegnały. Nagle mama się załamała. Naprawdę. Zaczęła łkać w ten okropny sposób, w jaki płakała zawsze przed próbą samobójczą Wydawała przeraźliwe dźwięki. Marty musiał ją zabrać do sypialni jeszcze przed wyjściem Trish i Jill. Pocałowałam je po raz ostatni na pożegnanie i weszłam do sypialni mamy. — Zostań z nią a ja tymczasem odwiozę je na lotnisko — poprosił Marty. — Nie mogę im pozwolić tak odejść. Mama siedziała na łóżku i szlochała. Pielęgniarka w białym kitlu dawała jej zastrzyk. Widząc igłę w ramieniu matki, przestraszyłam się. Zawsze brała narkotyki, rozmaite rodzaje. Ale po co zastrzyk?! Nie podobało mi się to. — Co pani robi? — spytałam kobietę, a ta protekcjonalnie wzruszyła ramionami, sugerując, że nie mam denerwować gwiazdy. Mama odezwała się naprawdę sennym głosem: — Kochanie, to tylko środek przeciwbólowy. Chociaż właściwie nic mnie nie boli. — Położyła ręce na biodrach. — Trochę mnie parzy w miejscach, w których kłuli. — Dlaczego kłuli? — spytałam. — Czyż twoja mama nie wygląda pięknie? — spytała pielęgniarka.
— Co ci zrobili, mamo? — zawołałam, już wtedy jednak sama zobaczyłam, co się stało. Ciało mamy uległo zmianie. Biodra i uda miała znacznie szczuplejsze, gdyż z tych partii ciała odessano jej tłuszcz. Mama wytłumaczyła mi, że zabieg został wykonany w gabinecie lekarskim. Nazywał się liposukcja i był całkowicie bezpieczny. Przeraziłam się. Sądziłam, że świat uważa moją mamę za piękną taką jaka była! Chciałam krzyknąć, że nikomu nie trzeba odsysać tłuszczu! Że ci ludzie to szaleńcy, że Marty jest szalony, skoro na to pozwoli ł. Mama prawie nic nie je, jest stale na prochach, a teraz jeszcze odsysają tłuszcz z jej ciała?! Istne wariactwo. Pielęgniarka odeszła wreszcie i zostałyśmy same, ja i mama. Ogarnęła mnie straszliwa panika, że coś się teraz zdarzy, że mama powie coś równie groźnego jak przedtem. Wolałabym me przebywać z nią w pokoju sam na sam. Nie chciałam się do niej nawet zbliżać. Ona jednakże była zbyt oszołomiona, by coś powiedzieć. Zastrzyk naprawdę zaczynał działać. Wyglądała smutno i okropnie. Siedziała w nocnej koszuli i była zagubiona. Stale na nią patrzyłam i najdziwniejsze myśli przychodziły mi do głowy. Na przykład, że znam każdy centymetr jej ciała. Jako dziecko przespałam obok niej tysiące nocy. Zostawiała czasem Leonarda Galio, wkradała się do mojego łóżka i przytulałyśmy się do siebie w ciemnościach. Pamiętam, jak to jest wtulić się w jej ramiona. Znam jej włosy i jej zapach, a teraz jeszcze wiem, z których miejsc odessano jej tłuszcz. Wymacałabym je z zawiązanymi oczyma. — Mamo, może Trish i Jill zostałyby, gdybyś je poprosiła — szepnęłam nagle. — Mamo, niech wrócą. — Nie sądzę, Belindo — odparła cicho. — Nie sposób kupić ludzi na całe życie. Można ich kupić zaledwie na jakiś czas. — Mamo, one cię kochają — odparowałam. — Ty też musisz pójść swoją drogą prawda, kochanie? Odchodzisz, zgadza się?
Patrzyła przed siebie i mówiła tak powoli, że znowu się przestraszyłam. — Powiedz mi, mamo — błagałam. — Czy tego chcesz? Odwróciła się ku poduszkom. Jej ręce gładziły pościel, jakby szukała czegoś niewidocznego. Przesunęłam ją łagodnie, odgarnęłam kołdrę, pomogłam jej się pod nią wsunąć, po czym ją przykryłam. — Daj mi swoje okulary — poleciłam. Nie ruszyła się. Patrzyła tylko w sufit. Zdjęłam jej okulary i położyłam na nocnej szafce tuż przy jej prywatnym telefonie. — Gdzie jest Marty?! — krzyknęła nagle i starała się usiąść. Spoglądała na mnie, usiłując mnie dojrzeć, choć bez okularów niewiele widziała. — Pojechał na lotnisko. Zaraz wróci. — Nie odchodź, póki nie wróci. Zostaniesz tutaj ze mną? — Jasne. Leż spokojnie. Opadła z powrotem na poduszki, a ja odniosłam wrażenie, że ktoś spuścił z jej ciała powietrze. Wyciągnęła do mnie rękę, ujęłam ją. Zamknęła oczy. Sądziłam, że zasnęła, potem wszakże wyciągnęła drugą rękę i zaczęła szukać okularów, a potem telefonu. — Okulary są tutaj, mamo — powiedziałam. Na dworze był jeszcze jasny kalifornijski wieczór. Siedziałam z mamą, aż głęboko zasnęła. Skórę miała zimną. Rozejrzałam się po sypialni, długim, białym pokoju obitym satyną i lustrami, wyłożonym białym dywanem. Szlafrok i kapcie mamy były uszyte z tego samego materiału, co narzuta i zasłony. Wszystko to wydało mi się nagle straszne. W tym pomieszczeniu nie znajdowało się nic osobistego. Ale najbardziej sztuczna była sama Bonnie. — Mamo, jesteś szczęśliwa? — spytałam szeptem. — Masz to, czego chcesz? Na Saint Esprit całe dnie drzemała na tarasie z książkami, piwem i włączonym telewizorem. Cztery lata tak żyła... a może dłużej? Czy taki styl życia naprawdę był zły? Nie usłyszała mnie. Spała zdrowo, a rękę miała zupełnie lodowatą.
Weszłam do swojego pokoju, zamknęłam drzwi na korytarz, położyłam się na łóżku i wyglądałam przez drzwi na patio. Cały dom wydawał się cichy i nieruchomy. Chyba nigdy wcześniej nie byłam w nim niemal sama. Służba zniknęła w tylnych pomieszczeniach. Ogrodnik nie kręcił się na zewnątrz. Za tymi drzewkami pomarańczowymi i za tymi murami nie czuło się brudu Los Angeles. Płakałam, a przez głowę przetaczały mi się szalone myśli. Musiałam coś postanowić! Powinnam zostawić Marty'ego, nie miałam co do tego najmniejszych wątpliwości. Rozsądek podpowiadał, żeby pojechać albo do Susan, albo do taty, choć teraz taki wyczyn uważałam za niemożliwy. Nigdy nie doświadczyłam tak straszliwych katuszy jak tego wieczoru. Wiedziałam, że jestem tylko dzieckiem, dzieckiem, które nie ma prawa do wielu rzeczy, nawet do miłości... „Dorosła" miłość jest dla dziecka nielegalna... Wiedziałam to wszystko, och, tak, doskonale wiedziałam. Moje życie nie stanie się realne, póki nie ukończę dwudziestu jeden lat. Boże, to było okropne! Tak okropne, że nie miałam siły ani się ruszyć, ani myśleć. Nawet nie czułam pragnienia... Zdawałam sobie oczywiście sprawę, że Marty do mnie przyjdzie. Na pewno usłyszę samochód na podjeździe, potem otwieranie drzwi. Nadal patrzyłam na patio i poprzez pomarańczowe drzewka obserwowałam kalifornijski zmierzch. Jedynym dźwiękiem był mój własny płacz. Nie słyszałam niczego więcej. Robiło się coraz ciemniej, aż nagle uprzytomniłam sobie, że ktoś stoi na patio przy moich drzwiach. To był Marty i właśnie otwierał te drzwi. Czułam się bezsilna, a jednak usiadłam prosto, otoczyłam go ramionami i całowałam. Doskonale wiedziałam, że postępuję niewłaściwie, ale nie dbałam o to. W tym momencie nic mnie nie obchodziło. Zdawałam sobie też sprawę, że jeśli trafimy do łóżka i zaczniemy się kochać w odległości niecałych dziesięciu metrów od pokoju mamy, będziemy to robić stale, gdy tylko nadarzy się
okazja. Zostanę tutaj, nie pojadę do G.G. Będzie tak, jak chce Marty — we troje pod jednym dachem. Mimo to całowałam go i pozwoliłam mu się całować, a potem rozebrać. Och, kochanie, nie opuszczaj mnie, proszę, nie rób mi tego — mówił. — Nie zostawiaj Bonnie, nie zostawiaj ani jej, ani mnie. Bonnie naprawdę pragnie twojego powrotu do domu.' — Nie mów tak — poprosiłam. — Ona ma teraz tylko nas, kochanie, tylko ciebie i mnie. Rozumiesz to, prawda? — Nie mów teraz o niej, proszę cię, Marty — jęknęłam. Później już nie rozmawialiśmy, po prostu się kochaliśmy. Pomyślałam: „Nie, nigdy nie zdołam z tego zrezygnować!" I wtedy moje uszy zatrzęsły się od najgłośniejszego hałasu, jaki kiedykolwiek słyszałam w całym swoim życiu. Huk był naprawdę ogłuszający. Przez sekundę nie miałam najmniejszego pojęcia, co go wywołało. Mama wystrzeliła wtedy z pistoletu kaliber .38 w pokoiku o wymiarach cztery i pół metra na sześć metrów. Marty zepchnął mnie z łóżka na podłogę i krzyknął: — Bonnie, kochana, nie rób tego! Pistolet wystrzelił chyba ze dwadzieścia razy. Wszystko wokół mnie roztrzaskiwało się i spadało: szklane butelki na toaletce za mną lustro, budzik przy łóżku. W rzeczywistości padło tylko pięć strzałów, gdyż Marty podbiegł do mamy i wyrwał jej z ręki broń. Matka wrzeszczała, on krwawił. Bonnie walczyła z nim, upadła i stłukła drzwi na patio. — Uciekaj stąd, Belindo! — krzykn ął Marty. — Uciekaj stąd! Oddaj mi broń, pozwól mi z tym skończyć — wołała Bonnie. — Mam jeszcze kilka kulek, niech to cholera, zastrzelę ją! Ani drgnęłam. W tym momencie do pokoju wbiegły pielęgniarka, kucharka i kilka nieznanych mi osób. — Zabierzcie stąd Belindę, natychmiast ją zabierzcie! — polecił im Marty. — Zabierzcie ją stąd!
Gdy dotarłam do basenu, usłyszałam, że dzwonią po ambulans. Widziałam, że Marty'emu nie stało się nic poważnego. Mama siedziała na brzegu łóżka. Wtedy przybiegła do mnie pielęgniarka. — Pan Moreschi mówi, żebyś wróciła do Chateau i została tam do czasu, aż on do ciebie zadzwoni. Miała kluczyki od ferrari Marty'ego i zawiozła mnie do motelu. Podczas drogi kazała mi przykucnąć. Trwałam w tej pozycji, póki nie opuściłyśmy Beverly Hills. Tej nocy przeżywałam piekło. Pielęgniarka zadzwoniła i poinformowała mnie, że Marty czuje się dobrze, chociaż został w szpitalu, gdzie poleży zapewne do rana. Mama dostała środki uspokajające, więc nie powinnam się martwić. Później zjawili się reporterzy. Najpierw dzwonili, potem przychodzili pod sam próg. O mało nie oszalałam. Raz otworzyłam drzwi i oślepiło mnie od razu sześć lamp błyskowych. Aż wreszcie ktoś przegonił dziennikarzy, lecz później zastukał w moje okna. Spojrzałam i zobaczyłem znajomego faceta, który pracuje dla „National Enquirera". Często go spotykałam na Stripie. Stale mi dawał pudełko zapałek z numerem telefonu i pytał, czy takie dziecko jak ja potrafi tego użyć. Niezmiennie odpowiadałam, że tak, wiem, do czego służą zapałki. Teraz na jego widok wycofałam się w cień. W końcu około jedenastej rano usłyszałam przez drzwi głos wuja Daryla. Wpuściłam go, a wraz z nim weszło dwóch pracowników United Theatricals. Zaczęli natychmiast pakować moje rzeczy. Wuj oświadczył, że już mnie wymeldował. Miałam pójść z nim. Wszędzie na podjeździe stali reporterzy, ale jakoś zdołaliśmy się dostać do limuzyny i dojechać do domu. — Nie wiem, co w ciebie wstąpiło, Belindo — mruknął wuj, zdejmując okulary i patrząc na mnie. — Jak mogłaś tak zranić swoją matkę. To wszystko wina tej Jeremiah, jeśli chcesz znać moje zdanie. To przez tego jej pornusa, w którym zagrałaś.
Byłam zbyt oburzona, aby zareagować. Nienawidziłam go, z całej siły go nienawidziłam. — Posłuchaj mnie, Belindo — kontynuował. — Nie mów nikomu, o tym, co się stało. Oświadczymy, że Bonnie pomyliła swojego męża z włamywaczem. Ciebie nawet tam nie było, rozumiesz? Bonnie postrzeliła Marty'ego w ramię i w bark, lecz w czwartek wyjdzie ze szpitala i porozmawia z reporterami. Ty nikomu nie waż się opowiedzieć o dzisiejszej nocy. Niespodziewanie wyjął garść papierów i oznajmił mi, że zamyka moje konto bankowe. Nie będę mieć już własnych pieniędzy ani kredytu, szczególnie w takich miejscach jak Chateau Marmont. Gdy dotarliśmy do domu, wysiedliśmy z samochodu. Wuj trzymał mnie za ramię tak mocno, że czułam ból. — Nie będziesz już więcej ranić Bonnie, Belindo — stwierdził zimno. — Nie, moja droga, już nie będziesz. Pojedziesz do szkoły w Szwajcarii, gdzie nikogo nie skrzywdzisz. Zostaniesz tam do czasu, gdy ci powiem, że możesz już wrócić do domu. Nie odezwałam się. Obserwowałam jedynie w milczeniu, jak wuj podnosi słuchawkę. Zadzwonił do Trish, do Dallas, i powiedział jej, że nic się nie stało. — Nie, Belindy nie było w domu. Nie było jej — ciągle powtarzał. Nie odezwałam się nawet słowem. Odwróciłam się, weszłam do gabinetu i usiadłam, obejmując się ramionami. Czułam napływające mdłości. W głowie kłębiły mi się tysiące myśli na temat różnych momentów mojego życia. Myślałam na raz o wszystkim, co zdarzyło się kiedykolwiek między mną i mamą: o czasie, gdy zostawiła mnie w Rzymie i o tej chwili na Saint Esprit, kiedy docisnęła pedał gazu i skierowała nas ku krawędzi urwiska. Wspominałam jej straszliwą kłótnię z Galio, który próbował wlać jej whisky do gardła, by straciła przytomność. Usiłowałam go wtedy powstrzymać, a on obrócił się i kopnął mnie tak, że przeleciałam przez pół pokoju. Trafił
mnie stopą w żołądek. Nie mogłam oddychać. Leżałam na podłodze i doszłam do wniosku, że jeśli nie mogę oddychać, umrę. No cóż, podobnie czułam się teraz. Znowu nie mogłam oddychać. Uszło ze mnie powietrze. Skoro nie mogę oddychać, umrę! Słyszałam, że wuj Daryl rozmawia z kim ś o szkole pod wezwaniem ś wi ętej Małgorzaty. Chyba o siedemnastej miałam wsiąść w samolot do Londynu. Pomyślałam, że to się nie może zdarzyć, że wuj nie może mnie zmusić do wyjazdu, nie bez spotkania z Martym, nie bez rozmowy z Susan, nie bez kontaktu z tatą... Nie zamierzałam do tego dopuścić. Zerknęłam na moją torebkę, potem otworzyłam ją i pomacałam w środku, sprawdzając, czy mam paszport i czeki podróżne. Wiedziałam, że w tych czekach posiadam przynajmniej trzy czy cztery tysiące dolarów. Może nawet więcej. Gromadziłam je przecież latami. Oszczędzałam na każdym szaleństwie zakupowym w Europie, kupowałam je w Beverly Hills za pieniądze, które dawał mi wuj Daryl. Właśnie zasuwałam zamek błyskawiczny w torebce, gdy weszła mama. Dopiero co przyjechała ze szpitala i miała jeszcze na sobie płaszcz. Popatrzyła na mnie jak zwykle szklistym, otępiałym od leków wzrokiem, po czym przemówiła ospałym, nijakim głosem: — Belindo, wuj Daryl zabierze ci ę na lotnisko. Usiądzie z tobą w poczekalni, a potem polecicie liniami PanAm. Wstałam i wpatrzyłam się w nią. Dostrzegłam, że mama przez narkotyczne otumanienie zaciska zęby i spogląda na mnie z nienawiścią. W tym momencie stała się dla mnie całkowicie obcą osobą. Chyba zawsze tak jest, gdy ktoś, kogo kochałeś, patrzy na ciebie z nienawiści ą... Odniosłam więc wrażenie, że rozmawiam z nieznajomą i może dlatego użyłam takich słów, jakimi nigdy wcześniej się do niej nie zwróciłam. — Nie mam zamiaru jechać do żadnej szkoły w Szwajcarii! — warknęłam. — Pójdę, dokąd zechcę.
— Akurat, cholera — odparła typowym dla siebie bełkotliwym głosem. — Pójdziesz tam, gdzie ci każę. Nie jesteś już moją córką, więc nie będziesz mieszkać ze mną pod jednym dachem. Przez minutę nie mogłam odpowiedzieć, nijak zareagować. Przełknęłam tylko ślinę i starałam się nie rozpłakać. Ciągle patrzyłam jej w twarz i myślałam: „To mówi moja matka. Nie, ta obca kobieta nie może być moją mamą". — Słuchaj, odchodzę — oświadczyłam w końcu. — Odchodzę i już. Ale pójdę tam, dokąd zechcę. Spotkam się z Susan Jeremiah i nakręcę z nią film. — Jeśli się do niej zbliżysz — odrzekła, cedząc słowa — załatwię ją tak, że już nigdy nie będzie pracowała dla żadnego studia w tym mieście. Nikt jej nie zatrudni! Nikt nie wyłoży ani centa na jej filmy. Ani na nią, ani na ciebie. — Wyglądała jak zombie, gdy tak przemawiała do mnie powoli i prawie niewyraźnie. — Uwierz mi, nie pójdziesz do Susan Jeremiah i nie opowiesz jej, co tutaj zaszło. Zapomnij też o G.G. Przegnałam go już z Paryża, o czym na pewno nie zapomniał. Mogę go więc równie dobrze wypędzić z Nowego Jorku. Nie pozwolę, by Gallagher opowiadał swoim klientkom historyjki o mnie i o Martym. Pojedziesz do szkoły w Szwajcarii, tak jak ci każę. To właśnie zrobisz! Przez chwilę czułam, że moje wargi się poruszają, lecz z ust nie wydobywały się żadne słowa. — Mamo, jak możesz mi to robić?! — usłyszałam nagle własny krzyk. — Jak możesz?! — Dobry Boże, ileż razy pytała wszystkich wokół: „Jak możecie mi to robić!", a teraz ja wypowiadałam ten sam tekst. Boże, czułam się strasznie. Mama nadal patrzyła na mnie dziwacznie niczym zombie. — Jak ja mogę to robić tobie? — spytała bardzo cicho. — O to mnie pytasz, Belindo? No cóż, powiem ci jak. Gdy cię urodziłam, uważałam cię za jedyną naprawdę moją rzecz na całym świecie. Jesteś moim dzieckiem, wyszłaś z mojego ciała. Sądziłam, że zawsze będziesz wobec mnie lojalna. Moja matka umar-
ła, zanim ukończyłam siedem lat, a póki żyła, ciągle piła. Była pijaczką, która mieszkała w dużym, eleganckim domu w Highland Park. Nie interesowała się ani mną, ani Darylem, w ogóle 0 nas nie dbała, właściwie tylko utrzymywała nas przy życiu. Cóż, mimo to ją kochałam. Tak, bardzo ją kochałam. Gdyby żyła, oddałabym jej wszystko. Szorowałabym dla niej podłogi, oddawałabym jej każdego zarobionego dolara, z całych sił próbowałabym ją uszczęśliwić, robiłabym wszystko, aby chciała żyć. Identycznie jak dawałam wszystko tobie, Belindo, wszystko, o co kiedykolwiek poprosiłaś. O wiele rzeczy nawet nie musiałaś prosić. Czy kiedyś czegoś nie dostałaś? Jak już wspomniałam, Bonnie często opowiadała mi o swojej matce. Tym razem jednak mówiła w inny sposób. — W ogóle nie potrzebujesz matki, co? — spytała mnie. — Jesteś zupełnie dorosła, prawda? A więzy krwi nic dla ciebie nie znaczą. Powiem ci, kim jesteś. Jesteś zwykłą dziwką Belindo. Tak nazwałybyśmy cię w Highland Park. Tak nazwałybyśmy cię w Denton, w stanie Teksas. Jesteś małą, tanią dziwką. Słowo to nie ma nic wspólnego z rozkładaniem nóg przed każdym facetem, który zwróci na ciebie uwagę. Dziwka to kobieta, która nie dba o swoich przyjaciół czy krewnych. Taka właśnie jesteś, Belindo. A teraz wsiądziesz grzecznie do samolotu albo przekażę twoją sprawę kalifornijskiemu sądowi dla nieletnich. Zrobię to, tak mi dopomóż Bóg. Podniosę słuchawkę, wykręcę odpowiedni numer i powiem, że nie potrafię cię kontrolować. Aresztują cię i wsadzą do więzienia, droga Belindo. A tam będziesz robić, co ci każą. Znowu poczułam się jak wtedy, gdy Galio trafił mnie stopą w żołądek. Nie mogłam oddychać, a równocześnie ogarniała mnie prawdziwa wściekłość. — Zrób to, paniusiu — odburknęłam gniewnie — a wpakuję twojego kochanego mężulka do San Quentin za gwałt. Tak, za gwałt. Opowiem sądowi o wszystkim, co z robiłam z Martym. Weź pod uwagę, że współżył z nieletnią. Wiesz na pewno, że Romana Polańskiego wyrzucono za to ze Stanów. Poczekaj, aż
zobaczysz, co zrobią Marty'emu. Wysadzę w powietrze twój pieprzony Szampański lot. O Boże, umierałam w środku, naprawdę umierałam! A jednak mówiłam jej takie rzeczy. Mama ciągle na mnie patrzyła w ten sam mętny sposób. — Wynoś się z mojego domu, Belindo! — oświadczyła w końcu. — Nigdy więcej nie będziesz mieszkała ze mną pod jednym dachem. — Zgadza się! — warknęłam wściekle. W tym momencie wuj Daryl przeszedł obok niej i chwycił mnie za ramię. — Daj mi swój paszport, Belindo — polecił, po czym wyciągnął mnie z pokoju. — Akurat, cholera! — odcięłam się. Wepchnął mnie na tył limuzyny, lecz trzymałam w obu rękach torebkę. — Mówię poważnie, nawet nie próbuj! — syknęłam. Nie odpowiedział, ale nie puścił mojego ramienia. Gdy odjeżdżaliśmy, spoglądałam przez tylne okno na dom. Nie wiedziałam, czy mama nas obserwuje. Potem uświadomiłam sobie, że na pewno przekaże Marty'emu wszystkie, co jej powiedziałam. A Marty nigdy nie zrozumie, co się stało, nie zrozumie, że musiałam walczyć z nią i z wujem Darylem i że tak naprawdę nigdy bym go nie skrzywdziła takim oskarżeniem. Po drodze na lotnisko płakałam. Wuj Daryl wyszarpnął mnie z limuzyny na chodnik. Ludzie nam się przyglądali. Kierowca wyjmował z bagażnika wszystkie moje rzeczy. Nigdy nie widziałam tak wielu walizek. Spakowali chyba cały mój dobytek. Wszystko, co miałam w domu i w Chateau. — Do środka! — wrzasnął na mnie wuj. Weszłam wraz z nim do terminalu. Nadal mocno trzymałam torebkę. Wuj tego nie zrobi, myślałam, z pewnością tego nie zrobi. Nie wsiądę z nim do samolotu. Nie polecę z nim do Londynu. Nie ma mowy, jak by powiedział wuj. Ludzie przypatrywali mi się, ponieważ płakałam. W miejscu, gdzie trzymał mnie wuj, bolało mnie ramię. Kierowca limuzyny
przetrząsał mój bagaż. Twierdził, że muszę pokazać paszport. Zerknęłam na wuja Daryla i wiedziałam, że teraz albo nigdy. — Puść mnie — poleciłam mu. Wbił się palcami w moje ramię, a kiedy poprzez odrętwienie poczułam ból, podjęłam decyzję. Odwróciłam się i nie wypuszczając z rąk torebki, najsilniej jak potrafiłam, uderzyłam wuja kolanem prosto w pachwinę. Po czym ruszyłam pędem przez tenninal. Od czasów dzieciństwa nie gnałam chyba tak szybko. Przebiegałam przez kolejne drzwi, zjechałam jedną windą wjechałam następną aż w końcu znalazłam się na chodniku, gdzie wpadłam do otwartej taksówki. — Błagam pana, proszę się pospieszyć — krzyknęłam szaleńczo. — Muszę się natychmiast dostać na Greyhound Station w Los Angeles. Moja mama stamtąd odjeżdża. Jeśli nie zdążę, nigdy więcej jej nie zobaczę. — Jedźmy, złapmy ją — powiedział nieszczęśnik, który zamówił taksówkę. Tuż przed zakrętem dostrzegłam wuja Daryla wbiegającego na postój. Nie widział mnie. Na przystanku autobusowym zmieniłam taksówki, potem ponownie przy dworcu kolejowym Union i jeszcze raz na przystanku autobusowym. W końcu wróciłam na LAX i wsiadłam w następny samolot do Nowego Jorku. Ostatnim razem widziałam Nowy Jork sześć lat wcześniej, a teraz dotarłam tam zmęczona, brudna i ogromnie przerażona. Miałam na sobie białe dżinsy i biały sweter — strój odpowiedni na Kalifornię, lecz był już początek listopada, więc w Nowym Jorku marzłam. Wiedziałam, że salon taty w Paryżu nazywał się po prostu „G.G.", ale — niestety — tato nie lubił się reklamować. Nic dziwnego więc, że w nowojorskiej książce telefonicznej go nie znalazłam. Nie miałam śmiałości zameldować się w żadnym dużym hotelu, toteż na lotnisku kupiłam kilka rzeczy i torbę, po czym poje-
chałam do Algonąuinu i tam wynajęłam pokój. Ponieważ zapłaciłam gotówką, nie musiałam podawać prawdziwego nazwiska. W pokoju spróbowałam się trochę przespać, jednak stałe się budziłam, gdyż wydawało mi się, że ktoś się włamuje. Bałam się, że wuj Daryl wyśledził mnie i lada chwila przyjdzie policja. Oczywiście, nie miałam zamiaru zeznawać przeciwko Marty'e-mu. To był jedynie blef, którym chciałam ich postraszyć. Zdawałam sobie sprawę, że gdy znajdę G.G. muszę być bardzo ostrożna. Nie chciałam, by miał przeze mnie kłopoty. Kiedy całkowicie zrezygnowałam ze snu, było po siedemnastej czasu nowojorskiego. Wyszłam poszukać taty. Rzecz jasna, każdy w Nowym Jorku słyszał o G.G., jednak portierzy i taksówkarze, których o niego pytałam, nie znali lokalizacji słynnego salonu. Jeden z nich stwierdził, że George Gallagher pracuje zazwyczaj jako wolny strzelec, inni mówili, że przyjmuje we własnym domu. W końcu wzięłam taksówkę do Parker Meridien, gdzie spieniężyłam kilka czeków podróżnych, potem wróciłam do Algonąuinu i zaczęłam szukać Olliego Boona. Blair Sackwell mówił, że właśnie odbyła się premiera musicalu Olliego, więc spytałam o nią hotelowego portiera. Potwierdził, że na Czterdziestej Siódmej Ulicy rzeczywiście grają nową sztukę Boona, Dolly Rose. Ulica znajdowała się zaledwie o rogatkę od hotelu. Dzielnica teatrów była zatłoczona limuzynami i taksówkami. Wielu ludzi rezygnowało z jazdy i przemierzało ostatnie dwie przecznice na piechotę. Pobiegłam prosto do stojącego przy drzwiach biletera i spytałam, czy mogę się zobaczyć z Olliem Boonem. Podałam się za jego siostrzenicę z Cannes, powiedziałam, że zdarzył się nagły wypadek i muszą go natychmiast powiadomić. Wzięłam jeden z darmowych programów, wydarłam z niego kartkę i napisałam: „Tu Belinda. Zachowaj tajemnicę. Muszę znaleźć G.G. Ściśle tajne. Pomóż". Bileter wrócił prawie natychmiast i przeprowadził mnie przez mały teatr. Bocznymi drzwiami dostaliśmy się za kulisy. Ollie
rozmawiał przez telefon w ciasnej małej garderobie pod schodami. Grał w musicalu kogoś w rodzaju mistrza ceremonii, więc nosił frak i cylinder. Miał też makijaż. — G.G. jest w domu, kochana — oświadczył. — Mam go na linii, porozmawiaj z nim. — Tato, muszę się z tobą zobaczyć — wyrzuciłam z siebie natychmiast. — Ale nie możesz nic nikomu powiedzieć. — Przyjadę po ciebie, Belindo. Ależ strasznie się cieszę z naszego spotkania. Będę na Siedemnastej Alei za piętnaście minut. Wypatruj samochodu Olliego. Gdy dotarłam na skrzyżowanie, limuzyna już czekała, a w sekundę później byłam bezpieczna, siedząc obok taty na tylnym siedzeniu. Minął kwadrans, zanim przebiliśmy się przez nowojorski ruch i znaleźliśmy się w dzielnicy SoHo, gdzie mieściło się poddasze Olliego. W trakcie podróży przekazałam tacie w skrócie najważniejsze wiadomości, groźby mamy, że go zrujnuje, jeśli do niego pojadę oraz jej historyjkę, jak to wyrzuciła go z Paryża. Opowiedziałam też, w jaki sposób wpakowałam się w tę paskudną aferę. — Proszę bardzo, niech próbuje, ale tym razem gorzko tego pożałuje — oznajmił zimno, lecz gdy dotarliśmy do mieszkania, był naprawdę wściekły. Zdenerwowany tato wygląda dziwnie. Zazwyczaj jest taki łagodny i uprzejmy, że prawie nie sposób sobie wyobrazić, że może się rozgniewać. Zachowuje się wtedy jak dziecko, które ma udawać gniew, grając w szkolnej sztuce. — Rzeczywiście, załatwiła mnie w Paryżu, ale tylko dlatego, że była właścicielką mojego salonu. Niby mi go podarowała, tylko jakoś nigdy nie przepisała go na moje nazwisko. No cóż, nowojorski salon „G.G." mieści się w moim mieszkaniu. I liczy się dla mnie tylko kalendarz spotkań z klientkami. W tym momencie uświadomiłam sobie, że mama naprawdę przegoniła tatę z Paryża i serce mi zamarło. Ale tato był taki cudowny i taki podekscytowany, że mnie widzi. Ściskaliśmy się i całowaliśmy, tak samo jak w Cannes. Uważałam, że wygląda wspaniale. George Gallagher jest wysoki, mierzy sto dziewięć-
dziesiąt centymetrów, ma błękitne oczy i blond włosy, które po nim odziedziczyłam. Szczerze mówiąc, niemal każdy się w nim zakochuje. Jest taki słodki i strasznie dobry. Poddasze Olliego przypominało futurystyczne mieszkania z modnych czasopism: dawny magazyn z milionem rur i sufitowych przęseł starannie pozłoconych oraz kilometrami gołej podłogi pokrytej dębowym drewnem tak idealnie wypolerowanym, że lśniło niczym szkło. Na małych dywanach stały antyki oświetlone jupiterami. Ściany szczelnie obwieszono obrazami i lustrami, tak że niemal nie widać było pustej przestrzeni. Usiedliśmy przy kominku na skierowanych ku sobie brokatowych sofach. — A teraz zacznij od początku i powiedz mi, co się naprawdę stało — poprosił tato. Jak już ci pisałam, wcześniej nie ufałam nikomu. Nigdy właściwie nie lubiłam się zwierzać. Alkoholizm mamy, te jej przeklęte pigułki i ciągłe próby samobójcze stanowiły część mojego życia i były sekretami, które dotąd skrzętnie skrywałam. Teraz jednak zaczęłam mówić i słowa popłynęły po prostu same. Trudno mi było opowiedzieć po kolei wszystko, co się zdarzyło od Cannes do Beverly Hills, ale kiedy już przemówiłam, nie mogłam przestać. Odkryłam, że postrzegam teraz całą sytuację z innej perspektywy. Pamiętałam płacz, ucieczki i krzyki. To znaczy... nasz romans powoli przestawał mi się podobać. Z drugiej strony, naprawdę cierpiałam, opowiadając to wszystko. Wywlekanie naszych spraw było przeciwne mojej naturze. Widzisz, odkąd pamiętam, okłamywałam ludzi — na przykład recepcjonistów w hotelach, lekarzy i reporterów. No i, oczywiście, wszyscy zawsze okłamywaliśmy mamę. „Wejdziesz tam i powiesz jej, że ładnie wygląda i że wszystko będzie świetnie" — nakazał mi wuj Daryl przed konferencją prasową w Dallas, kiedy mama strasznie się trzęsła, wyglądała okropnie, a makijaż ledwie mógł ukryć podkrążone od kaca oczy. „Powiesz mamie, żeby się nie martwiła, bo nie chcesz już chodzić do szkoły i zo-
staniesz z nią teraz na Saint Esprit". „Nie mów mamie o tym wypadku, nie wspominaj jej ani o piciu, ani o reporterach, ani o filmie, mów, że wszystko będzie po prostu świetnie, po prostu świetnie, po prostu świetnie, po prostu świetnie... " Kłamstwa, tak, przez całe życie kłamstwa. A co miałam w głowie? Fragmenty, kawałki układanki, które nigdy do siebie nie pasowały. Toteż zwierzenia... nawet wobec mojego ukochanego taty... wydawały mi się ostateczną zdradą mamy i ostatecznym zerwaniem z nią. Mój list do ciebie to druga poważna próba, drugie podejście do prawdy. I wcale nie jest mi łatwiej, mimo iż siedzę sama w pustym pokoju oddalonym od twojego o dwa tysiące kilometrów. W każdym razie G.G. nie zadał mi wielu pytań. Tylko słuchał, a gdy skończyłam, oświadczył: — Nienawidzę tego twojego Marty'ego, szczerze go nienawidzę. — Niesłusznie, tato, naprawdę nie rozumiesz — odparłam. Błagałam go, by mi uwierzył, że Marty mnie kocha, że nigdy nie zamierzał doprowadzić do takiej tragedii. — Kiedy go poznałem, sądziłem, że jest jakimś arabskim porywaczem — ci ągnął George Gallagher. — Że zamierza porwać ten jacht w Cannes. Nienawidzę go. Ale dobra, skoro mówisz, że cię kocha. Wierzę ci, że ktoś taki jak on cię kocha, bo jak można ciebie nie kochać? — Ale, tato, wiesz, jak jest. Nie mogę spełnić swoich pogróżek. Nigdy nie powiedziałabym o Martym policji. Myślę, że mama o tym wie. Muszę dalej kłamać. — Może Bonnie wie, a może nie wie. Zresztą, jeśli ci ę zmusi do odkrycia kart, masz jeszcze kilka innych asów w rękawie. Trzymasz w ręku cholernie dobrą historię, Belindo. Bonnie zdaje sobie z tego sprawę. Bonnie zawsze wie, co się naprawdę dzieje. Byłam zdumiona jego stwierdzeniem. „Cholernie dobra historia?!". Przeraziła mnie też myśl o ewentualnej reakcji mamy. Nawet jeżeli mama nie była władna zamknąć nowojorskiego salonu taty... co z kwestią opieki nade mną? Tutaj, tak samo jak
w Kalifornii, byłam osobą nieletnią. Tato nie miał do mnie prawa. Czy mama mogła go oskarżyć o ukrywanie nieletniej uciekinierki lub coś w tym stylu? Ollie wrócił do domu o północy, ubrany w dżinsy i sweter — prawdziwie „cywilny" strój pospektaklowy. Tato ugotował dla nas wszystkich kolację i zjedliśmy, siedząc na poduszkach przy okrągłym stoliku blisko ognia. Nagle G.G. zaczął nalegać, żebyśmy opowiedzieli Olliemu całą historię. — Nie zdołam drugi raz przez to przebrnąć —jęknęłam, lecz tato mnie zapewnił, że jest z Olliem od pięciu lat, kocha go i wierzy w jego dyskrecję. Wiem, że Boon jest słodki i łagodny jak mój tato. Jest wysokim, żylastym mężczyzną. Kiedyś był tancerzem, teraz jednak jest po siedemdziesiątce i już nie tańczy. Ciągle jednak porusza się z gracją a bujny siwy wąs dodaje mu elegancji. Ponieważ nigdy nie poddał się zabiegom chirurga plastycznego, jego twarz jest też pełna cierpliwości i mądrości typowej dla jego wieku. Przynajmniej, tak mi się wydawało. Okej, postanowiłam, że mu wszystko opowiemy. Tato pomagał mi, używając moich wcześniejszych określeń. Zaczął od początku, podobnie jak spisałam moją historię dla ciebie, czyli od pojawienia się Susan na Saint Esprit. Potem był lot do Cannes. — Niezła historia, co? — spytał Olliego, który siedział nieruchomo z okularami wciśniętymi na włosy i patrzył na mnie naprawdę dobrotliwie. Przez długą chwilę nie odpowiadał, w końcu odezwał się ogromnie dramatycznym i nieco teatralnym głosem: — A więc poszatkowali twój film — stwierdził. — Zniszczyli twój film, twoją karierę i twój romans. Nie odpowiedziałam. Jak już wyjaśniłam, rozmowy na temat mamy tak bardzo si ę kłóciły z moimi zasadami, że skóra mi cierpła na samą myśl o nich. A sympatia Olliego wprawiała mnie w zakłopotanie. Chyba nigdy nie nauczę się zwierzać. Poza tym nie widzę w sensu zwierzeniach. Nie przynoszą mi ulgi, wręcz przeciwnie — denerwują mnie.
— A potem chcieli cię zupełnie odsunąć — kontynuował. — Szwajcarska szkoła miała być sceną finalną. Lecz nie pozwoliłaś się wykreślić ze scenariusza. — Tak, chyba to właśnie się zdarzyło — przyznałam po chwili. — Najwyraźniej twoja matka nagle uświadomiła sobie, że stanowisz dla niej konkurencję i nie potrafi sobie z tym poradzić. — Potwierdzam — wtrącił G.G. — Matka Belindy z pewnością nie potrafi znieść konkurencji. — Ale — zaczęłam się spierać — ona tego wszystkiego nie zaplanowała, panie Boon, naprawdę nie zaplanowała. Mama kocha Marty'ego. Niczego więcej nie pojmuje. W odpowiedzi palnął mi swego rodzaju kazanie. — Jesteś dla niej bardzo wyrozumiała, kochanie — rozpoczął. — I proszę, zwracaj się do mnie per Ollie. Powiem ci coś o twojej matce, chociaż nigdy jej nie spotkałem. Znam tego rodzaju osoby, mam z nimi kontakt przez całe życie. Ci ludzie zyskują sympatię innych, ponieważ udają niepewnych i zagubionych. Tak naprawdę, jedyną ich motywacją jest próżność tak ogromna, że dla większości z nas niewyobrażalna. Niepewność to jedynie kamuflaż. Z twojej opowieści wnoszę, że mężczyźni nie znaczą dla twojej matki zbyt wiele. Wyżej ceni sobie kontakty z tobą ze swymi przyjaciółkami, Jill i Trish, z kręgiem znajomych z tak zwanego wielkiego świata. Podejrzewam, że tego zawsze pragnęła. Gdy zdała sobie sprawę, że pan Moreschi się w tobie zakochał, uznała, że powinna go od ciebie odsunąć i poślubić. To wyjaśnienie brzmiało całkiem logicznie. I przerażająco prawdziwie. A jednak ze względu na wieloletnią lojalność wobec matki głęboko mnie zabolało. Przypomniałam sobie nagle ten moment w limuzynie, gdy Marty mnie pocałował i straszliwe spojrzenie matki. Czyżby ten mały, niewinny całus przepełnił czarę? Nie chciałam w to uwierzyć. Odparłam Olliemu, że Marty opiekował się mamą tak, jak żaden inny mężczyzna do tej pory. Pamiętałam amantów mamy sprzed lat... Wymagali kolacji, py-
tali, gdzie podziała ich ubrania, wyłudzali od mamy pieniądze na alkohol i papierosy... Bonnie przez dwie godziny przygotowywała w kuchni posiłek dla Leonarda Galio, a potem on wstawał i rzucał talerzem w ścianę. Marty był pierwszym mężczyzną, który się mamą zaopiekował. — Zgadza si ę — przyznał Ollie. — Tak bardzo si ę nią zajmował, że ty zaczęłaś stanowić dla niej zagrożenie. Pokiwałam głową, choć to wyjaśnienie nadal wydawało mi się paskudne i zbyt wydumane. Wtedy tato oznajmił, że właściwie nie ma znaczenia, co było motorem działania Bonnie. Ważne, że jestem tu teraz i mogę mieszkać w Nowym Jorku blisko niego i Olliego. Dodał, że poradzi sobie, cokolwiek Bonnie spróbuje przedsięwziąć. Boon milczał przez chwilę, po czym stwierdził bardzo cicho: — No cóż, G.G., nie bierzesz niestety pod uwagę jednego drobnego faktu. United Theatricals jest moim producentem. Sfinansowali Dolly Rose. Widziałam, jak wymieniają spojrzenia. Ollie uraczył mnie kolejną mową. — Posłuchaj, kochanie. Doskonale rozumiem twoje położenie. Gdy miałem piętnaście lat, musiałem wycierać stoliki w Greenwich Village. Grałem wtedy małe rólki na scenie, ilekroć ktoś dał mi szansę. Jesteś dużą dziewczynką i nie zamierzam ci wciskać bzdur. Nie będę cię przekonywał, żebyś wróciła do domu i pozwoliła się wysłać do szkoły w Europie. Jednak nie zamierzam cię też zwodzić. United Theatricals podpisało ze mną największy kontrakt, jaki trafił mi się w ostatnich dwudziestu latach. Nie tylko sfinansowali mój musical, który... tak na marginesie... bynajmniej nie kosztował majątku, ale wspomnieli też o sfinansowaniu pewnego filmu. Sam miałbym reżyserować, do czego się straszliwie palę. Oczywiście, nie zakażą wystawiania Dolly Rose. Nie mają takiej władzy... Ale film? Jedno słowo twojej matki albo jej ustosunkowanego mężulka i studio z dnia na dzień straci zainteresowanie Olliem Boonem. Żadnych emocjonalnych rozmów, żadnych wyjaśnień, po prostu: „Dzi ęki za telefon, 0l-
lie, odezwiemy się jeszcze". I już nigdy sekretarka nie połączy mnie z Ashem Levine'em ani z Sidneyem Templetonem. Potem powiedział coś, co w tym momencie nie wydawało się szczególnie ważne, lecz później miało się okazać niezwykle znaczące. Ollie ciągnął swoją opowieść o Dolly Rose. Rzecz działa się w Nowym Orleanie przed wojną domową, była typowym hroadwayowskim musicalem i udała mu się wspaniale. Jednakże marzył o czymś innym. Z całego serca pragnął nakręcić muzyczny film według Karmazynowego Mardi Gras, książki napisanej przez pisarkę z Południa nazwiskiem Cynthia Walker. „Zgadnij, kto posiada prawa do tego tekstu?", spytał mnie. Naturalnie United Theatricals. Wytwórnia ta sfilmowała już raz powieść w latach pięćdziesiątych. W filmie zagrał Alex Clementine. Później, kilka lat temu, powstał jeszcze miniserial. Dolly Rose była dobrą sztuką, ale tylko sztuką. Liczył się film. Zresztą, Karmazynowe Mardi Gras zawsze będzie przebojem. Film odniósłby niechybny sukces. Okej, pojmowałam stanowisko Olliego i powiedziałam mu to. Naprawdę go rozumiałam. Dorastałam na plenerach filmowych w Europie. Wiedziałam, co to znaczy stracić sponsora. Pamiętałam tysiące dyskusji, rozmów telefonicznych, kłótni, by załatwić na plan jedzenie, stroje i kamery. Zaczęłam wstawać od stołu. — Siadaj, kochanie — powiedział Boon. — Jeszcze nie skończyłem. Szczerze ci wyjaśniłem swoją sytuację. Teraz porozmawiamy o twojej. — Odejdę, Ollie, poradzę sobie. W razie czego, będę nawet wycierać stoliki w Greenwich Village. Potrafię o siebie zadbać. Poza tym mam trochę odłożonych pieniędzy. — Naprawdę zamierzasz nie wiadomo jak d ługo uciekać przed policją albo przed prywatnymi detektywami wynajętymi przez twoją rodzinę? Chcesz tego akurat teraz? — Oczywiście, że jej na to nie pozwolę, Ollie! — wtrącił niespodziewanie tato. Po raz pierwszy zauważyłam, że jest wś-
ciekły na swego partnera. Co rusz obrzucał go piorunującymi spojrzeniami. Ale Boon najwyraźniej nie brał ich poważnie. Wziął G.G. za rękę, jakby chciał go uspokoić. — W takim razie, maleńka — powiedział do mnie — musisz oszukać tych ludzi. Musisz ostro zablefować. Oświadcz rodzinie, że potrzebujesz wolności, że będziesz teraz mieszkać w Nowym Jorku. Zaszantażuj matkę tak samo, jak przed wyjazdem, i dodaj, że pójdziesz ze swoją historią nie tylko na policję, lecz także do prasy. Tyle że, kiedy będziesz to robić, mała, nie możesz być w żaden sposób powiązana ze mną ponieważ mógłbym przez ciebie stracić sponsorów. Niezależnie od tego, kto wygra tę dumą wojnę. Tym razem, kiedy wstałam, nie poprosił mnie, żebym usiadła. — Ciągle nazywacie to moją historią — oświadczyłam im obu. — Stale podkreślacie, że mam wspaniałą opowieść i sugerujecie mi, żebym ją wykorzystała. Niestety, to nie jest całkowicie moja historia. Największa jej część należy do mamy, Susan i Marty'ego. Nie potrafiłabym zranić ich wszystkich. Widzisz, prasa na pewno wciągnęłaby w skandal Wynik końcowy, a wtedy to wielkie studio, ta wielka władza, przed którą tak się wszyscy płaszczymy, zniszczyłoby również Susan... Nic nie mogę zrobić, nie rozumiecie? Nic. W jakimś sensie nie posiadam praw autorskich do własnej opowieści! Prawa należą do zaangażowanych w nią dorosłych. Ollie milczał, po czym stwierdził, że dziwny ze mnie przypadek. Spytałam go, co ma na myśli. — Naprawdę nie lubisz mieć władzy nad innymi, prawda? — Rzeczywiście, chyba nie lubię — odparłam twardo. — Przez całe życie obserwuję ludzi, których zżera władza... Mamę, Galio, potem Marty'ego i inne osoby, które ledwie dziś pamiętam. Sądzę, że pragnienie władzy czyni z ludzi parszywców. Najlepiej by było, gdyby nikt nie miał nad nikim władzy. — Mrzonka, kochanie. Zawsze znajdzie się ktoś, kto ją ma albo do niej dąży — odciął się. — A chwilowo masz do czynienia z ludźmi, którzy haniebnie wykorzystują władzę nad tobą. Prze-
rwali twoją karierę, kochanie. Zrobili to w kluczowym momencie, a w dodatku... z jakiego powodu? Z powodu mydlanej opery wyświetlanej w czasie najlepszej oglądalności! Jeśli chcesz żyć sama, lepiej się zahartuj. Bądź gotowa walczyć z nimi ich bronią. Nie odpowiedziałam, bo szczerze mówiąc, byłam już zbyt wyczerpana. Ubiegła noc stanowiła dla mnie straszliwą gehennę, a po zwierzeniach dodatkowo czułam się okropnie. Miałam dość. Tato chyba to zauważył, bo poszedł po moją kurtkę i swój płaszcz. Potem odbył z Olliem coś w rodzaju krótkiej konferencji, ale słyszałam ich, ponieważ mieszkanie nie było podzielone na pokoje. Ollie przypomniał mojemu tacie, ile go kosztowała ostatnia prawna bitwa z moją mamą. G.G. opuścił Europę kompletnie spłukany. Mój tato spytał: „No i co z tego?", przecież gdy dotarł do Nowego Jorku, natychmiast otrzymał mnóstwo propozycji reklamy produktów fryzjerskich. — Ta kobieta może nasłać na ciebie prawników studia! Koszty procesu mogą przekroczyć dziesięć tysięcy dolarów miesięcznie. — Ollie, chodzi o moją córkę! — odparował tata. — Belinda jest jedynym dzieckiem, jakie kiedykolwiek będę miał! Wtedy Boon naprawdę się wściekł. Oświadczył tacie, że przez ostatnie pięć lat ze wszystkich sił starał się go uszczęśliwić. A tato zaczął się śmiać. Innymi słowy rozpętała się prawdziwa kłótnia. Tato zaczął się bronić w typowy dla siebie łagodny sposób. — Ollie, nie mogę już nawet pracować, bo stale się denerwujesz, że mnie przy tobie nie ma. Jeśli nie towarzyszę ci w teatrze podczas przedstawienia i tuż po nim, dostajesz szału. Tak czy owak, nawet kłótnia pomiędzy tymi dwoma mężczyznami była wysoce kulturalna i spokojna. Jak gdyby nie umieli na siebie krzyczeć. — Słuchaj — oświadczył Boon. — Naprawdę chcę pomóc Iwojej córeczce. To wspaniała dziewczynka. Ale czego po mnie oczekujesz? Co mam zrobić?
Pomyślałam, że mówi szczerze. W miłych słowach zadał odpowiednie pytanie. W dodatku miał rację. Zupełnie przy tym zapomnieli o bracie mamy, wuju Darylu, który, na litość boską, jest prawnikiem! Po chwili usłyszałam, że tato rozmawia z kimś przez telefon. Gdy wrócił, zarzucił mi na ramiona płaszcz — znacznie cieplejszy od mojej kurtki, prawdziwie elegancki, obszyty norkami trencz, prezent od Blaira Sackwella. Potem streścił mi swój plan. — Posłuchaj, Belindo. Mam dom na Fire Island. Ponieważ jest zima, wszyscy stamtąd wyjechali. Ale dom jest ogrzewany, ma wielki kominek i dużą lodówkę, więc możemy zrobić spore zapasy. Wszystko, czego potrzebujesz. Czułabyś się tam samotnie i strasznie, ale jeśli chcesz, możesz się tam ukryć, póki się nie dowiemy, co już zrobiła i co zamierza dalej Bonnie. Czy zadzwoniła na policję i tak dalej. Ollie był bardzo zdenerwowany, a jednak czule ucałował mnie na pożegnanie. Tato i ja natychmiast wsiedliśmy do jego limuzyny i pojechaliśmy na zakupy. Resztę nocy spędziliśmy na objeżdżaniu całodobowych sklepów. Kupiliśmy jedzenie, a później tato spisał moje wymiary i obiecał mi przywieźć ubrania. Wreszcie, o trzeciej nad ranem gnaliśmy przez mroczną i ponurą część Queens o nazwie Astoria, a potem ku przystani, z której odpływał prom na Fire Island. Nagle coś sobie przypomniałam i usiadłam prosto. — Jaki dziś dzień, tato? Czy jest 7 listopada? — Och, Belindo, przecież dziś są twoje urodziny — odparł. — Tak, tylko co mi z tego, tato? Kończę dopiero szesnaście lat. Na pierwszym porannym promie o mało nie zamarzliśmy. Sama Fire Island wyglądała niesamowicie. Nigdzie żywej duszy, z wyjątkiem robotników, którzy płynęli wraz z nami. Gdy szliśmy promenadą do domu taty, od Atlantyku wiał silny wiatr. Aż znaleźliśmy się w środku i nagle poczułam się lepiej. W lodówce zostało dużo jedzenia, wszystkie kaloryfery były ciepłe, w salonie leżało sporo drewna. Dostrzegłam nawet telewizor i ka-
sety. A tuż przy kominku leżał egzemplarz Karmazynowego Mardi Gras, pełen notatek Olliego Boona na marginesach. Cieszyłam się pierwszym dniem na wyspie. Naprawdę świetnie spałam. A wieczorem poszłam na przystań i obserwowałam księżyc nad czarnym oceanem. Czułam się bezpiecznie i znajdowałam przyjemność w samotności. Przypomniały mi się szczęśliwe chwile na Saint Esprit. Tyle że ta radość nie trwała wiecznie. Rozpoczął się jeden z najdziwniejszych okresów mojego życia. Następnego dnia G.G. przywiózł mi mnóstwo zapasów oraz ładne zimowe ubrania: spodnie, swetry, kurtki... tego rodzaju rzeczy. Przekazał mi też nowiny. W gazetach nie było absolutnie nic na temat mojego zniknięcia, a i z tatą nikt się nie skontaktował. Nie wspominano o mojej ucieczce. Gdy to usłyszałam, przeszedł mnie dreszcz. Hm... niby powinnam być szczęśliwa, że mnie nie szukają, prawda? Lecz z drugiej strony, fakt ten nieco mnie zaniepokoił. Zupełnie się o mnie nie martwili? Ach, czułam się taka zmieszana. A potem wypełniona tymi wszystkimi wątpliwościami i lękami, a także bolesną tęsknotą za Martym, rozważaniem, czy mama przekazała mu moje słowa, ogromnym pragnieniem zobaczenia Susan... wraz ze wszystkimi tymi problemami utknęłam na Fire Island na trzy miesi ące. Kiedy w grudniu zamarzła zatoka, tato nie mógł już mnie odwiedzać. Czasami nawet telefony wysiadały. I w tym dziwnym świecie lodowato zimnego szkła, padającego śniegu, płonących drew i głośnej muzyki z taśm, czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek w życiu. Zdałam sobie sprawę z tego, że w istocie nigdy tak naprawdę nie byłam sama. Nawet w Chateau Marmont otaczali mnie ludzie, a w dole dniem i nocą żył świat Bulwaru Zachodzącego Słońca. Przedtem mieszkałam z mamą Trish i Jill. No cóż, ten etap mojego życia miałam już za sobą. Teraz mogłam chodzić po domu i godzinami mówić do siebie na głos.
Mogłam stawać na głowie. Mogłam krzyczeć... Sporo czytałam: powieści, dzieła historyczne, biografie, wszystko, co tato przywiózł. Przeczytałam libretta każdej broadwayowskiej sztuki, jaką kiedykolwiek napisano, gdyż leżały na półkach z książkami. Słuchałam sporo muzyki Stephena Sondheima, Romberga, Rod-gersa i Hammersteina, tak że mogłabym wystartować w ąuizie na temat broadwayowskich musicali. Dwukrotnie przeczytałam Karmazynowe Mardi Gras, a potem wszystkie inne książki twojej matki, które należały do Olliego i... Zgadnij, co? ...W domu były też niektóre twoje książki. Wielu dorosłych posiada napisane przez ciebie książki, jestem pewna, że zdajesz sobie z tego sprawę, chociaż uprzytomniłam sobie ten fakt dopiero, gdy zobaczyłam je w mieszkaniu Olliego. Piłam też dużo alkoholu, ale teraz byłam ostrożniejsza. Nie chciałam, żeby tato zadzwonił, gdy będę pijana albo — jeszcze gorzej — zobaczył mnie w takim stanie. Starałam się zachować umiar. Niemniej jednak wypiłam całą zawartość barku taty. W jednym tygodniu piłam szkocką następne kilka dni — gin, później — rum. Organizowałam sobie prawdziwe przyjęcia, podczas których — co zabawne — sporo myślałam o mamie. Rozumiałam ją lepiej, gdy piłam, słuchałam muzyki i tańczyłam podobnie, jak kiedyś ona. Od najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam jej tańce. Na przykład w mieszkaniu w Rzymie ze szklaneczką w ręce tańczyła boso do muzyki zespołu dixielandowego, grającego Północ w Moskwie. Wracając jednak do mojej opowieści, w sumie przeżyłam na Fire Island coś na kształt piekła. Widzisz, kiedy człowiek jest sam i na dodatek uwięziony na wyspie, różne rzeczy przychodzą mu do głowy. Tymczasem tato poinformował mnie, że z gazet wynika, iż Bonnie i Marty nadal się kochająjak dwa gołąbki, a do taty ciągle nie zadzwonił nikt, absolutnie nikt z Zachodniego Wybrzeża. — S ądziłem, że przynajmniej mnie spytają czy cię widziałem — zwierzył mi się, po czym zamilkł, gdyż zobaczył moją minę.
— Daj spokój, przecież nie chcemy, żeby mnie szukali — przypomniałam mu. Nieco później do taty zatelefonował wściekły Blair Sackwell. Powiedział, że chciał mi tylko przesłać prezent bożonarodzeniowy, ale — na litość boską — nie mógł się dodzwonić do Bonnie, a „ten wieprz Moreschi" nie podał mu nazwy mojej szkoły. — Chciałbym wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi! — pieklił się Blair. — Co roku wysyłam Belindzie jakiś drobiazg, czapkę z futerkiem, futrzane rękawiczki, tego rodzaju rzeczy. Czy ci ludzie powariowali? Twierdzą że Belinda nie przyjedzie na święta do domu i nie zamierzają mi podać jej adresu. — Chyba rzeczywiście powariowali — odparł mu tato — ponieważ też nie mogę się doprosić nazwy szkoły. Boże Narodzenie zapowiadało się koszmarnie. W Nowym Jorku szalała potworna śnieżyca, zatoka zamarzła, telefony nie działały. Od pięciu dni nie dostałam wiadomości od taty. W Wigilię solidnie napaliłam w kominku, położyłam się na dywaniku z futra białego niedźwiedzia i rozmyślałam o wszystkich zimowych świętach, które spędziłam w Europie. Pasterka w Paryżu, dzwoneczki brzęczące w wiosce u stóp klifów na Saint Esprit. Mówię ci, przeżyłam najbardziej ponurą godzinę w życiu. Nie wiedziałam, co dalej ze mną będzie. Na szczęście o dwudziestej do drzwi zastukał nie kto inny jak tato — w dodatku z naręczem prezentów. Wynajął dżipa, którym przejechał po lodzie, po czym przeszedł na piechotę po drewnianej promenadzie, smagany lodowatym wiatrem. Aż do dnia mojej śmierci będę kochać tatę za to, że dotarł tamtego wieczoru na Fire Island. Wyglądał cudownie. Miał białą czapkę narciarską twarz zarumienioną od okropnego wiatru, a gdy wziął mnie w ramiona, tak pięknie pachniał. Przyrządziliśmy świąteczne potrawy, upiekliśmy szynkę, którą przywiózł i inne cudowne przysmaki, a później do północy słuchaliśmy kolęd. Sądzę, że były to jedne z moich najpiękniejszych świąt.
Widziałam jednak, że coś jest nie w porządku. Chodziło o 01-liego, ponieważ gdy spytałam, czy Ollie za nim nie tęskni, twarz taty spurpurowiała. — Do diabła z Olliem — odburknął. Miał dość spędzania wszystkich świąt za kulisami podczas popołudniowego i wieczornego spektaklu po to tylko, żeby wraz z Olliem wypić szklaneczkę wina w garderobie. Uświadomił sobie, że przed moim przyjazdem całe jego życie obracało się wokół Boona, toteż chyba mimochodem oddałam mu wielką przysługę. Tłumaczenia taty nie przekonały mnie. Naprawdę był nieszczęśliwy, ponieważ on i Ollie się rozstawali. W lutym uznaliśmy, że nie mogę się dłużej ukrywać na Fire Island. Nadal nie było żadnych wieści na mój temat — ani od mamy, ani od Marty'ego. Gdy tato zadzwonił do nich w okolicach Sylwestra, wcisnęli mu gadkę o szwajcarskiej szkole. Powiedziałam tacie, że muszę zacząć żyć sama. Chciałam się przeprowadzić do Nowego Jorku, znaleźć mieszkanie w Village, załatwić sobie jakąś pracę i tak dalej. No i tato mi pomógł. Znalazł dla mnie mieszkanie, wręczył ogromną łapówkę, którą musi dać każdy szukający w tym mieście lokum, potem zdobył dla mnie meble i kupił mi sporo ubrań. Czułam się wolna, mogłam chodzić przez całą noc po ulicach, pójść do kina, żyć jak normalny człowiek, niestety w Nowym Jorku padał śnieg, a samo miasto co chwilę śmiertelnie mnie przerażało. Było to największe, najbrzydsze i najbardziej niebezpieczne miejsce, w jakim kiedykolwiek mieszkałam. Wiesz? Rzym na przykład też jest niebezpieczny, ale Rzym rozumiem. Paryż znam bardzo dobrze. Może oszukuję siebie, lecz czuję się bezpieczna w tych miastach. A Nowy Jork? Nie znam nawet podstawowych zasad przeżycia w tej miejskiej dżungli. Mimo to pierwsze dwa tygodnie były przyjemne. Tato stale mnie zabierał do teatrów na musicale. Widzieliśmy wszystkie przedstawienia w mieście. Pokazał mi również swój salon fryzjerski, który okazał się naprawdę niewiarygodny. Poczułam się jak w innym świecie.
Tato okropnie nienawidzi fryzjerstwa. Naprawdę! Wyda ci się to pewnie absurdem, ale tak właśnie jest. Gdybyś zobaczył ten salon w Nowym Jorku, zrozumiałbyś, o czym mówię. Lokal zupełnie nie przypominał znanych mi salonów piękności. Jego ściany były obite ciemną boazerią podłogi wyłożone spłowiałymi wschodnimi dywanami. Są tam różne gatunki papug w starych mosiężnych klatkach, europejskie gobeliny i stare mroczne krajobrazy z Europy namalowane przez twórców, których nikt nie zna. Salon wyglądał bardziej jak angielski klub dla dżentelmenów. Jakby tato się w nim buntował nie tylko przeciw byciu fryzjerem, lecz także przeciwko byciu gejem. Mimo zewnętrznej łagodności i anielskiej cierpliwości, tato naprawdę nienawidzi siebie za to, że jest homoseksualistą Wszyscy mężczyźni w jego życiu, nawet Ollie Boon ze swym „brytyjskim", teatralnym głosem, są jak ten salon. Tato paliłby fajkę, gdyby potrafił znieść dym. A Ollie naprawdę pali fajkę. Tak czy owak, wyposażenie salonu było cudownie autentyczne, choć przedmioty zestawiono w nieco osobliwy sposób. Panie dostawały herbatę w starej hotelowej porcelanie, sztućce były srebrne, podobne do tych, które używaliśmy w twoim nowoorleańskim domu. Atmosfera w salonie jest wspaniale posępna, fryzjerzy są Europejczykami, a damy zapisują się na wizytę sześć miesięcy wcześniej. W mieszkaniu nie ma jednakże dość miejsca, by spać, ponieważ salon bardzo się rozrósł. Pewnego dnia tato wynajął apartament w moim budynku i wtedy zrozumiałam, że tyle czasu przebywał ze mną bo Ollie Boon go wyrzucił. Ta nowina naprawdę mną wstrząsnęła. Czyżby się pokłócili przeze mnie? Czy niszczę każdego dorosłego, z którym się stykam? Ollie kochał tatę. Wiem, że go kochał. A tato kochał Olliego. A jednak się rozstali. Dręczyła mnie ta sprawa. Nie wiedziałam, co robić. Tato wciąż udawał, że jest szczęśliwy, ale nie był. Po prostu wściekł się na Olliego, ale był bardzo uparty... To wszystko.
Niebawem „psy gończe" Marty'ego wpadły na nasz trop. Podczas nieobecności taty w salonie pojawiło się dwóch mężczyzn, którzy pokazali fryzjerom moje zdjęcie i chcieli wiedzieć, czy tu byłam. G.G. się zdenerwował. Mężczyźni zostawili numer telefonu, więc tam zadzwonił. Powiedział, że rozpoznaje na zdjęciu swoją córkę i spytał, o co chodzi. Opisał mi ich jako bardzo „gładkich", toteż uznałam ich za prawników. Przypomnieli tacie, że nie ma do mnie żadnych praw. Dodali też, by się nie mieszał w ich prywatne śledztwo, nie ośmielał się dyskutować o mnie z kimkolwiek, a już pod żadnym pozorem nie rozgłaszał publicznie, że zaginęłam. W przeciwnym wypadku narazi się na niezwykle „kosztowne" kłopoty. — Siedź w mieszkaniu, Belindo — zalecił mi tato. — Nie wyściubiaj nosa za drzwi, póki nie dostaniesz ode mnie wiadomości. Krótko później zadzwonił telefon. Telefonował Ollie. Dwaj prawnicy spotkali się z nim w teatrze, powiedzieli mu, że jestem umysłowo chora, że uciekłam z domu, że mogę zrobić sobie krzywdę i że George Gallagher powinien nakłonić mnie do powrotu dla mojego własnego dobra. Powiedzieli Boonowi, że gdyby usłyszał albo zobaczył coś, co ma związek ze mn ą, ma zadzwonić bezpośrednio do Marty'ego Moreschiego. Niby mimochodem napomknęli też, że Marty wprost uwielbia Olliego i niedługo przyleci do Nowego Jorku, aby przedyskutować rychłą produkcję Karma-zynowego Mardi Gras. Ollie miał widoki na znacznie lepszą umowę niż w przypadku Dolly Rose. Co za bzdura! Jakby Marty miał czas na loty do Nowego Jorku i negocjacje kontraktów filmowych! To była groźba i Boon wiedział o tym równie dobrze jak ja. — Posłuchaj mnie, kochanie — zagadnął Ollie swoim najbardziej teatralnym głosem. — Kocham G.G. Powiem nawet, żc nie potrafię bez niego żyć. Tyle dni spędziłem bez niego i wierz mi, że był to koszmarny okres. Chwilowo jednak jesteśmy kompletnie bezradni. Ci ludzie prawdopodobnie śledzą twojego tatę. Może już wiedzą, że się z tobą widuje. Na litość boską, Belindo,
nie obsadzaj mnie w tej roli! Nigdy w życiu nie grałem czarnego charakteru! „A więc — pomyślałam — żegnaj Nowy Jorku". Dokąd może się udać dziecko, które uciekło z domu? Dokąd może pójść, kiedy ma dość śniegu, lodowatego wiatru i nowojorskiego brudu? Jakie miejsce dzieci z ulicy nazywają rajem? Gdzie gliniarze nawet nie chcą ich aresztować, ponieważ schroniska dla nieletnich są przepełnione? Natychmiast sprawdziłam odloty. Za dwie godziny z Kennedy'ego odlatywał samolot do San Francisco. Spakowałam jedną torbę, policzyłam pieniądze, odwołałam serwis telefoniczny i usługi związane z mieszkaniem, po czym ruszyłam w nieznane. Do taty zadzwoniłam dopiero tuż przed wejściem na pokład. Strasznie się zaniepokoił. Prawnicy, czy kimkolwiek byli wysłannicy Marty'ego, dotarli do domu Olliego w SoFfo. Przepytywali sąsiadów. Kiedy powiedziałam tacie, że jestem na lotnisku i mam tylko pięć minut, kompletnie się załamał. Nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby płakał, w każdym razie nie na serio... teraz jednak się rozszlochał. Powiedział, że zaraz przyjedzie. Chciał, żebym na niego poczekała. Mieliśmy razem wrócić do Europy, tato nie dbał o nic. Oświadczył, iż nigdy nie wybaczy Olliemu, że do mnie zadzwonił. Nie obchodził go salon. Naprawdę się załamał. — Tato, przestań — poprosiłam. — Nic mi nie będzie. Masz więcej tutaj do stracenia niż Ollie Boon. Obiecuję, że do ciebie zadzwonię i... kocham cię, tato. Nigdy ci się nie zdołam odwdzięczyć za wszystko. Przekaż Olliemu, że wyjechałam. Zrób to dla mnie. — I sama się rozpłakałam. Nie mogłam mówić. Samolot odlatywał niemal za moment. Zostało tylko dość czasu na powtórzenie tych trzech słów: — Kocham cię, tato. San Francisco okazało się bardziej niesamowite, niż było w moich najbardziej zwariowanych snach. Może wyglądałoby w moich oczach inaczej, gdybym przyle-
ciała tam wprost z Europy, z kolorowych ulic Paryża czy Rzymu. Ale po zimowym Nowym Jorku wydało mi się najślicznieeszym miastem, jakie kiedykolwiek widziałam. Jednego dnia otaczał mnie śnieg i wiatr, a już następnego chadzałam ciepłymi i bezpiecznymi ulicami. Wszędzie, gdzie spojrzałam, dostrzegałam otynkowane na pastelowo wiktoriańskie domy. Wsiadłam w kolejkę linową i pojechałam do zatoki. Spacerowałam w mglistym lasku Golden Gate Park. Nie miałam najmniejszego pojęcia, że w Ameryce istnieją takie miasta. W porównaniu z San Francisco, skryte pod smogiem dzielnice Los Angeles wyglądały ohydnie. A Dallas z drapaczami chmur i autostradami wydawało mi się srogie i zimne. Natychmiast spotkałam dzieci, które mi pomogły i już pierwszej nocy wynajęłam pokój na Page Street. Odnosiłam wrażenie, że w San Francisco nic nie może mnie zranić. Oczywiście, odczucie było złudne, jednak szybko zdobyłam fałszywe dokumenty. Kręciłam się po Fłaight Street, gdzie poznałam innych podobnych do mnie uciekinierów, i po Polk wraz z dwiema młodziutkimi męskimi dziwkami; ci chłopcy zostali moimi najlepszymi przyjaciółmi. Pierwszej niedzieli kupiliśmy dzban wina, przemierzyliśmy Golden Gate i zorganizowaliśmy sobie przyjęcie w Vista Point. Niebo było bezchmurne, niebieska woda w oddali pełna maleńkich, pozornie nieruchomych żaglówek, a miasto za zatoką wyglądało jak zbudowane z białego marmuru. Po prostu raj. Potrafisz sobie wyobrazić, jak bardzo mi się podobało? Łącznie z mgłą, która w pewnym momencie nadpłynęła i niczym biała para otoczyła jasne wieże Golden Gate. Ale, wiesz, szczęście nie trwa wiecznie. W trzy tygodnie po przybyciu do San Francisco zostałam napadnięta. Jakiś facet uderzył mnie w progu domu na Page Street i usiłował mi wyrwać z rąk torebkę. Jakoś utrzymałam jąw obu rękach. Strasznie krzyczałam i, dzięki Bogu, facet uciekł. W torebce były wszystkie moje czeki podróżne. Napaść tak mnie przestraszyła, że ukryłam czeki pod podłogą w moim pokoju.
Potem policjanci z wydziału narkotyków zrobili obławę na Page Street i gruntownie przeszukali lokale zajmowane przez podejrzane dzieciaki. Porozdzierali tapicerkę, wybebeszyli telewizor, pocięli dywany, wyrwali zamki z drzwi, a młodych handlarzy zakuli w kajdanki i zabrali. Nigdy więcej ich już nie zobaczyłam. Te groźne wydarzenia nauczyły mnie samodzielności. Przypomniałam też sobie, kim jestem. Z tego powodu poszłam do antykwariatu i zakupiłam czasopisma z historiami o mamie. Zdobyłam kasety wideo z jej starymi filmami. A później szczęśliwym trafem znalazłam w czasopiśmie filmowym reklamówkę, z której wynikało, że mogę zamówić każdy film, nawet te nie dopuszczone do rozpowszechniania w Stanach. Wysłałam zamówienie i po paru dniach przysłali mi Wynik końcowy. Tyle że w Haight nie miałam odtwarzacza, aby obejrzeć te kasety. Zresztą, oglądanie nie miało dla mnie szczególnego znaczenia. Po prostu chciałam je mieć. Pragnęłam w ten sposób odzyskać część mojej przeszłości, choć przezornie oddarłam wszystkie etykietki, bo wolałam, by nikt nie odgadł mojej tajemnicy. Żyjąc na ulicach San Francisco, zauważyłam pewną prawidłowość. Tutejsze dziewczyny miały zupełnie inny charakter niż chłopcy. Były zdecydowanie bardziej bierne. Zachodziły w ciążę, ćpały lub zostawały prostytutkami. Często wiązały się z facetami, którzy uważali je za idiotki. Gotowała taka i prała dla jakiegoś nieudanego muzyka rockowego, który później bez słowa wyrzucał ją na ulicę. Chłopcy wydawali mi się bardziej rozgarnięci. Bywali w szykownych hotelach, gdzie świadczyli usługi gejom. A podstarzali homoseksualiści często ich rozpieszczali, toteż chłopcy czasem otrzymywali szansę wyrwania się ze świata ulicy. No cóż, sporo się nagłowiłam nad tą różnicą w zachowaniu przedstawicieli odmiennych płci. Jednym słowem, ulica niszczyła młode kobiety, chłopców zaś wzmacniała. Ale dlaczego dziewczyny przegrywały, a chłopcy nie? Oczywiście, nie wszyscy młodzieńcy wykazywali się bystrością. Wielu również żyło z dnia na dzień i idealizowało swoje nijakie „przygody", lecz ich
wszystkich cechowało przynajmniej minimalne poczucie zupełnie obcej dziewczynom wolności. Z tego też względu wolałam przebywać z chłopcami. Uważałam się za osóbkę tajemniczą i wyjątkową, toteż oczekiwałam, że ludzie się mną zainteresują. Coś w tym rodzaju... Odkryłam jeszcze jedną prawidłowość. Gdy zdjęłam strój, w którym chodziłam po ulicach, zmyłam punkowski makijaż i włożyłam mundurek katolickiej szkoły (na Haight Street kupiłam używaną spódniczkę), traktowano mnie całkiem dobrze, gdziekolwiek poszłam. Czasami zachodziłam do dużych hoteli. Zjadałam śniadanie w Stanford Court albo w Fairmoncie. Tęskniłam za atmosferą takich miejsc. Jadłam w hotelowej restauracji posiłek, czytałam „Variety", popijając kawę i czułam się dobrze, a przede wszystkim bezpiecznie. Zawsze wtedy wkładałam strój katolickiej pensjonarki. Podobnie się ubierałam, gdy robiłam zakupy w dużych sklepach. Krótko mówiąc, przebierałam się za „grzeczną" córeczkę nadzianych rodziców. Pewnego popołudnia otworzyłam gazetę i zobaczyłam twoje zdjęcie oraz krótką notkę. Miałeś podpisywać książki gdzieś w centrum. Zwróciłabym uwagę na ten artykuł prawdopodobnie nawet wtedy, gdyby Ollie nie chciał nakręcić Karmazynowego Mardi Gras, gdyż w dzieciństwie przeczytałam wszystkie twoje książki. W dodatku w domu na Fire Island znalazłam i przeczytałam wszystkie twoje stare ilustrowane powieści oraz Karmazynowe Mardi Gras. Zainteresowałeś mnie jako twórca i zapragnęłam cię zobaczyć. Postanowiłam zagrać w sposób typowy dla nastoletnich ulicznych męskich dziwek i nawiązać z tobą kontakt wzrokowy. Kiedy przekonałam się na własne oczy, jak jesteś przystojny — fotografie bywają w końcu zwodnicze — i że ze mną flirtujesz, zdecydowałam się posunąć o krok dalej. W księgarni usłyszałam o przyjęciu w hotelu Saint Francis, kupiłam więc książkę, poszłam tam i czekałam na ciebie. Na pewno pamiętasz, co się stało później. Pozwól jednak, że ci powiem, iż było to jedno z najdziwniejszych przeżyć, jakie mi się
przytrafiło od czasu odejścia z domu. Wydałeś mi się księciem z bajki, byłeś taki silny, a równocześnie delikatny... Szalony kochanek, który malował piękne obrazy i miał dom zapełniony zabawkami, przez co wydawał mi się jeszcze bardziej zwariowany. Trudno mi analizować nasz związek, zresztą pewnie jest na to jeszcze zbyt wcześnie. Sądzę, że uznałam cię za najbardziej niezależną osobę, na jaką kiedykolwiek się natknęłam. Rozmowa ze mną nie wprawiła cię w zakłopotanie, zachowywałeś się absolutnie naturalnie, no i pożądałeś mnie, co było jasne od samego początku. Już ci chyba wspomniałam, że wydałeś mi się pierwszym naprawdę dojrzałym facetem, z którym uprawiałam miłość. Nigdy nie spotkałam kogoś tak cierpliwego. Poza tym wszyscy, których znałam, zawsze korzystali ze swej urody, a ty nawet nie wiedziałeś, że jesteś przystojny. Nosiłeś luzackie ciuchy, nie przywiązywałeś wagi do fryzury. Później cieszyłam się, że mogę o ciebie zadbać, dobrze cię ubrać, namówić do zakupu nowych garniturów, przyzwoitych marynarek i swetrów. Sprawiało mi przyjemność samo patrzenie, gdy przed nabyciem garnituru krawiec ci ę mierzył. I wiesz, co się zdarzyło? Nie przywiązywałeś wagi do wyglądu, ale prezentowałeś się znakomicie! Gdy razem wychodziliśmy, wszyscy zwracali na ciebie uwagę. Jednak znowu wybiegam za bardzo naprzód. W tym miejscu powiem tylko, zakochałam się w tobie którejś z naszych pierwszych nocy. Zadzwoniłam do taty z budki telefonicznej w San Francisco, opowiedziałam mu o tobie i zapewniłam go, że wszystko będzie dobrze. Poważny kryzys zaczął się już tego dnia, gdy pokazałeś mi moje pierwsze akty i oświadczyłeś, że nigdy nikomu ich nie pokażesz, bo zniszczyłyby ci karierę. Zdenerwowałam się, gdy to powiedziałeś, pamiętasz? I naprawdę zamierzałam wtedy od ciebie uciec. Może byłoby lepiej, gdybym tamtego dnia odeszła... Nie rozumiałam, dlaczego nie chcesz zaprezentować tych obrazów. Mimowolnie przypomniała mi się wówczas afera z zablokowaniem dystrybucji kinowej Wyniku końcowego.
„Znowu tak się dzieje — pomyślałam. — Jestem trucizną, trucizną!" Byłam wściekła na wszystko i ta furia mnie zabijała. Jednak po morderstwie na Page Street, zadzwoniłam do ciebie i znowu byliśmy razem. Czułam się z tobą podobnie jak wcześniej z Martym, ponieważ wiedziałam, że cię kocham. Nie zamierzałam cię opuszczać, niezależnie od tego, co zrobisz z obrazami. No cóż, to była twoja decyzja... Tak w każdym razie ciągle sobie powtarzałam. Zadzwoniłam z twojego domu do taty na jego koszt i tym razem powiedziałam mu, kim jesteś i podałam twój numer telefonu, chociaż przestrzegłam go, by z niego nie korzystał, ponieważ bardzo rzadko wychodzisz. A tato był naprawdę wniebowzięty, że jestem szczęśliwa i bezpieczna. Okazało się, że zna twoją żonę Celię, która pracuje w Nowym Jorku. Celia często bywa w jego salonie i raz tato skłonił ją do rozmowy o tobie. A kiedy zadzwoniłam do niego następnym razem, powiedział mi, że bardzo dobrze się o tobie wyrażała. Powiedziała, że wasze małżeństwo „nie udało się", gdyż stale pracowałeś. Wiecznie tylko malowałeś. Cóż, mnie to nie przeszkadzało. Sprawy taty niestety nie układały się pomyślnie. Nie wrócił do Olliego, więc sypiał na tapczanie w swoim salonie fryzjerskim. Sytuacja nie zmieniła się nawet w noc przyznawania nagród Tony, podczas której Dolly Rose zgarnęła spory stosik. Boon zadzwonił do G.G., lecz ten do niego nie wrócił. A ci prawnicy nadal go dręczyli. Ciągle się upierali, że jestem w Nowym Jorku i że tato wie, gdzie się ukrywam. Później zaczęły mu się przydarzać dziwne rzeczy. A w końcu ktoś puścił plotkę, że jeden z jego fryzjerów jest chory na AIDS. Bez wątpienia słyszałeś ju ż o AIDS, więc pewnie wiesz, że tą chorobą nijak nie można się zarazić przez zwyczajny dotyk. Niemniej jednak na AIDS nie ma jeszcze lekarstwa, więc ludzie strasznie się boją. Wiele klientek G.G. postanowiło zrezygnować z jego usług. Nawet Blair Sackwell zadzwonił do niego i poinfor-
mował go, że i do jego uszu dotarły te plotki. Zresztą, właśnie Blair pomógł mu je zdementować. Tato podchodził do sprawy z optymizmem. Czuł, że wygrywa. I dobrze sobie radził z prawnikami. Jak mi powiedział, gdy przyszli do salonu po raz drugi, „wykonał zgrabne posunięcie". — Słuchajcie — oznajmił im po prostu — jeśli Belinda naprawdę zaginęła, powinniśmy zadzwonić na policję. — Podniósł słuchawkę i poprosił telefonistkę o połączenie z departamentem policji, lecz jeden z prawników wyrwał mu z dłoni słuchawkę i odłożył na widełki. — No to jasna sprawa — mruknął tato. — Jeśli zobaczę was znowu i nadal będziecie utrzymywać, że moja córka zniknęła i nie możecie jej odnaleźć, natychmiast zadzwonię na policję. Roześmiałam się, słysząc z ust taty takie nieustępliwe słowa. Jednak ci faceci byli okropnie nieprzyjemni. Mimo to G.G. stale się upierał, że jest szczęśliwy. — Mówię ci, Belindo, życie czasem przypomina szachy. Po prostu trzeba wykonać właściwy ruch we właściwym momencie. A wiesz, co jest najlepsze? Że nadal nikt nie ma pojęcia, gdzie przebywasz. Po tym telefonie na koszt taty, gdy dałam mu twój numer, nie przyszło mi do głowy, że popełniam błąd. Bo ktoś mógłby znaleźć twój numer na bilingu rozmów taty. A jednak właśnie to się najwyraźniej zdarzyło. Doprowadziłam naszych wrogów bezpośrednio do twojego domu. W lipcu, gdy mieszkaliśmy razem już od prawie sześciu miesięcy, na Castro Street pojawił się Marty. Podszedł do mnie przed drogerią Walgreen's i poprosił, żebym się z nim przejechała jego samochodem. Przeżyłam szok. O mało nie zemdlałam. Co by się stało, gdybyś wtedy nadszedł? Na szczęście, w kilka sekund odjechaliśmy do centrum, a niedługo później znaleźliśmy się w apartamencie United Theatricals
w hotelu Hyatt Regency, tym samym, w którym potem spotkała się z tobą moja mama. Marty przez drogę cały drżał i znowu mi serwował ckliwe sceny z włoskiej opery. Nie byłam jednak przygotowana na to, że natychmiast po wejściu do pokoju rzuci się na mnie. Walczyłam z nim, wierz mi, naprawdę walczyłam. Widzisz, Marty nie jest człowiekiem podłym, toteż kiedy zrozumiał, że nie pójdę z nim do łóżka, zmienił metodę, tak jak wiele razy wcześniej w Chateau Marmont i w Beverly Hills. Opowiedział mi, co się stało po moim zniknięciu. Podobno było okropnie. Wuj Daryl nalegał, by wynająć detektywów. Marty szukał mnie na własną rękę. Mama miała straszliwe wyrzuty sumienia przez parę tygodni. Powtarzała mu, że musi mnie odnaleźć, albo budziła się z krzykiem, twierdząc, iż wie, że grozi mi niebezpieczeństwo lub że jestem ranna. Trish i Jill wróciły. Nie było wyjścia, trzeba im było zdradzić sekret i wyznać, że uciekłam. Obie się potwornie wściekły. Jill chciała zadzwonić na policję i złościła się na Bonnie. Wuj Daryl natomiast obwiniał mnie o wszystko i zaczął załatwiać papiery, dzięki którym po odszukaniu mnie, natychmiast mógłby mnie umieścić w teksańskim szpitalu psychiatrycznym. Marty stale powtarzał, że doszło do nieporozumienia, że nigdy nic go ze mną nie łączyło, że mama coś sobie uroiła. Gdyby jako pierwszy otrzymał szansę wyjaśnienia całego zdarzenia, zapewne sytuacja wyglądałaby lepiej. Jednakże mama wcześniej przedstawiła swoją wersję, w którą troje Teksańczyków (jak ich nazywał Marty) uwierzyło. A mama po prostu oświadczyła, że próbowałam uwieść jej męża. Ostatecznie więc Trish i Jill nic nie zrobiły, chociaż bardzo się o mnie martwiły i naprawdę uważały, że powinno się zawiadomić policję. Marty oznajmił mi, że przeżył prawdziwe piekło. Najgorsze jednak, że mama była teraz przekonana, iż Marty gdzieś mnie ukrywa. Zapewniał ją, że nie ma racji, jednak bezskutecznie. Była pewna, że mieszkam w Los Angeles i nadal się spotykam z jej mężem.
W ubiegłym tygodniu jej urojenia przybrały naprawdę drażniącą formę. Moreschi poleciał do Nowego Jorku, by ustalić, czy George Gallagher ma ze mną jakiś kontakt, mama zaś uznała, że spędził ten czas ze mną. Napisała do Daryla notkę, po czym podcięła sobie żyły. Zanim ją znaleziono, niemal wykrwawiła się na śmierć. Na szczęście Jill dostrzegła samobójczą notkę jako pierwsza i ją zniszczyła, a Marty'emu udało się porozmawiać z mamą i odzyskać jej zaufanie. Niestety, coraz trudniej było ją utrzymać w stanie równowagi psychicznej. Jeśli Marty zostawiał ją choćby na godzinę, dochodziła do wniosku, że spotkał się ze mną. Nawet ta podróż do San Francisco stanowiła ryzyko. Trish wierzyła Marty'emu, Jill również. Kiwały głowami, gdy im mówi ł, że ci ągle mnie szuka. Co do opinii Daryla, Marty nie miał pewności. Zapewniał mnie, że strasznie się o mnie martwił. Denerwował się, gdy jego ludzie sprawdzali „tego artystę", jak nazywał ciebie. Na szczęście upewnił się, że naprawdę nic mi nie jest. — Chodzi o to, Belindo, że teraz musisz wrócić do domu. Pocałuj swojego faceta na pożegnanie i wracaj ze mną do Los Angeles. Bonnie tonie, Belindo! Problemy się mnożą. Susan Jeremiah pojechała do Szwajcarii, aby cię odnaleźć. Zamierza przeprowadzić naprawdę gruntowne poszukiwania. Kochanie, wiem, co o mnie myślisz, dobrze o tym wiem. I wiem, że nigdy nie chciałaś doprowadzić do takiej sytuacji, ale, dobry Boże, Belindo, twoja matka zamierza się zabić, niech to cholera! Jest tylko jedno wyjście z tej sytuacji. Teraz przyszła kolej na mnie, więc też odegrałam scenkę godną włoskiej opery. — Jak możesz próbować zrujnować G.G.? — krzyknęłam. — Jak mogłeś puścić plotki, że fryzjer z jego salonu w Nowym Jorku ma AIDS?! Marty od razu zaczął się zarzekać, że jest niewinny. Powtarzał, iż tego nie zrobił. Jeśli ktoś, to tylko wuj Daryl... Bla, bla, bla. Potem oświadczył, że ukróci te plotki. Że dopilnuje tego osobiście, żeje zdementuje... Zrobi to oczywiście... jeśli wrócę.
— Dlaczego, do diabła, nie możesz mnie zostawić w spokoju?! — wrzasnęłam. — Jak możesz skłaniać mnie do powrotu, skoro wiesz, że wuj Daryl chce mnie zamknąć w zakładzie? Słyszysz, co mówisz? Mam wrócić dla dobra matki... Mój Boże, dla jej dobra?! Poprosił, żebym się uspokoiła. Miał plan, którego powinnam wysłuchać. Namówił Trish i Jill, aby spotkały się z nami na lotnisku. Wrócimy do domu razem, a wtedy on podważy decyzję o ubezwłasnowolnieniu mnie. Nie pojadę ani do domu wariatów w Teksasie, ani do klasztornej szkoły w Szwajcarii, ani nigdzie, do diabła! Jestem wolna i będę mogła zrobić, co zechcę. Mogę polecieć z Susan na plenery do Europy, tak jak niegdyś pragnęłam. Jeśli zechcę, zagram w telewizyjnym filmie mojej reżyserki, dla Marty'ego to nie problem, wystarczy jeden telefon do Asha Levine'a. Ostatecznie, jak sam podkreślił, jest, na litość boską, cholernym producentem i twórcą Szampańskiego lotu. Bonnie dla niego pracuje. Obiecywał mi niemal wszystko. — Tracisz rozum, Marty — stwierdziłam. — Mama gra w serialu i bardzo ci zależy na jej roli. A skąd przypuszczenie, że potrafisz powstrzymać wuja Daryla? Latami za pieniądze mamy kupował ziemię wokół Dallas i Fort Worth. Nie boi się ani ciebie, ani United Theatricals. A niby dlaczego mama miałaby mi pozwolić odejść i pojechać do Europy z Susan, skoro ta pracuje dla ciebie? Wstał. Oddychał ciężko, tak jak widziałam wcześniej setki razy w studio, gdy celował palcem w interkom na biurku. Tylko że tym razem wskazywał na mnie. — Belindo, zaufaj mi! Wejdziesz do tego domu i wyjdziesz z niego, wierz mi. Ale obecna sytuacja nie może dłużej trwać! Wstałam, by odejść. Wtedy Marty zmiękł i zmienił ton. — Zrozum, kochanie, załatwię tę sprawę. Wszyscy w domu jesteśmy już na granicy wytrzymałości. Poczujemy ulgę, gdy przywiozę cię z powrotem całą i zdrową. Dostaniesz, co ze-
chcesz. Małe mieszkanko w Westwood, wszystko! Zadbam o to, naprawdę, kochanie, mówię ci... — Marty, zostaję w San Francisco. Właśnie tu pragnę być. A jeśli nie zostawisz w spokoju mojego taty, Boże dopomóż, że zrobię coś takiego... nie wiem jeszcze co, ale... — Nie skończyłam. Znowu zaczął krzyczeć. Nie chciał mnie skrzywdzić, skrzywdzenie mnie było ostatnią rzeczą na świecie, jakiej pragnął, lecz przecież nie mogłam odwrócić się plecami do tego, co się działo... Patrzyłam na niego I milczałam, aż w pewnej chwili uprzytomniłam sobie coś, co powinnam była zauważyć od razu, gdy go spotkałam na Castro Street. Już go nie kochałam i — co więcej — nawet mu nie współczułam. Rozumiałam, co się dzieje i czułam, że nie zdołam tego zmienić. Byłam tego tak pewna jak faktu, że Ziemia jest okrągła. Wyobraziłam sobie siebie z powrotem w Los Angeles. Matka oskarża mnie o współżycie z Martym, wuj Daryl dzwoni po lekarzy, którzy mają mnie zamknąć w domu bez klamek! Niewiele wiedziałam o prawach Teksasu, lecz znałam prawniczy żargon. Słyszałam go na ulicach Nowego Jorku i kalifornijskich miast. Byłam tylko głupią małolatą która prowadzi niemoralne, rozwiązłe życie. Byłam nieletnią która żyła bez opieki dorosłego. Nie zamierzałam się narażać na niebezpieczeństwo. — Nie, Marty — odparłam. — Kocham mamę, ale w dzień po strzelaninie zaszło między nami coś, czego nigdy byś nie zrozumiał. Nie mogę z tobą pojechać. Nie mogę się z nią zobaczyć ani z nią rozmawiać... podobnie z wujem Darylem. Jeśli chcesz znać prawdę, nic nie jest w stanie wyrwać mnie teraz z San Francisco! Nawet Susan! Musisz załatwić tę sprawę sam. Przyglądał mi się. Rysy mu stwardniały. Nagle zobaczyłam w nim nowojorskiego gnojka. I wtedy zagrał ze mną tak jak mój tato z prawnikami. — Belindo, jeśli nie wrócisz do domu, naślę na dom Jeremy'ego Walkera przy Siedemnastej Ulicy policję i każę go
aresztować za współżycie z nieletnią, co w tym stanie na pewno nie ujdzie mu płazem. Spędzi resztę życia w pudle, Belindo. Nie chcę cię ranić, kochanie, lecz... albo pojedziesz ze mną, albo jeszcze dziś wieczorem Walker trafi za kratki. Bez zastanowienia odparowałam jego ruch. — Zrób to, Marty, a popełnisz najgorszy błąd w swojej karierze. Natychmiast oświadczę, że mnie prześladowałeś, uwiodłeś i wielokrotnie zgwałciłeś, zanim w ogóle poznałam Walkera. Opowiem o naszym związku nie tylko policji, ale również prasie. Powiem, że mama się o wszystkim dowiedziała i z zazdrości próbowała mnie zastrzelić, a mojego zaginięcia wcale nie zgłosiła. Roztrąbię szczegóły, wyznam je wszystkim: od „National En-quirera" po „New York Timesa". Opowiem o narkotykach mamy, 0 tym, jak mnie zaniedbywała, no i o naszym związku. Wierz mi, Marty, pociągnę was oboje na samo dno. I wiesz, co jeszcze? Nie posiadasz najmniejszego dowodu, że w ogóle poszłam do łóżka z Jeremym Walkerem, ani jednego! Za to zeznam pod przysięgą w sądzie, że od dawna zmuszałeś mnie do współżycia. Wpatrzył się we mnie. Usiłował zachować spokój, naprawdę się starał, dostrzegłam jednak, że go zraniłam. I potrafiłam to znieść, chociaż czułam się prawie tak paskudnie, jak podczas kłótni z mamą. — Belindo, jak możesz mówić takie rzeczy? — spytał. Po prostu nie rozumiał. Wiem, że nie rozumiał. Pamiętam, że mama też nie rozumiała. — Marty, przecież nam grozisz! Grozisz mnie i Jeremy'emu! i mojemu tacie! — krzyczałam. — Zostaw nas w spokoju i to już! — Daryl cię znajdzie, kochanie! — powiedział spokojnie. — Widzisz, daję ci coś, czego Daryl ci nie da! Daję ci wybór. — Nie przejmuj się, Marty. Wuj na pewno nie zrani mamy, co do tego możesz być pewny. Trudno ci może to wszystko pojąć, jednak Daryl kocha swoją siostrę tak bardzo, jak ty jej nigdy nie pokochasz. Wtedy próbowałam mu się wyrwać, lecz on nie zamierzał mnie wypuścić. Następna scena była koszmarna. Aż nie wie-
rzyłam, że kiedyś się kochaliśmy, ten obcy mężczyzna i ja. Teraz krzyczeliśmy na siebie, wręcz wrzeszczeliśmy. Marty usiłował mnie zatrzymać, ja zaś ostro z nim walczyłam i w końcu się wydostałam. Zbiegłam po schodach hotelu Hyatt, wypadłam na zewnątrz i popędziłam Market Street. Całą drogę do domu pokonałam biegiem. Wiesz, Jeremy, byłam szczerze przerażona. Prześladowała mnie myśl, że znowu dzieje się to samo! Że wciągnęłam cię w swoje kłopoty i w bagno... identycznie jak wcześniej G.G. i Olliego Boona. Nie miałam pojęcia, co zrobią ci wszyscy wrodzy nam ludzie. Później nastąpiła ta noc, podczas której błagałam cię, żebyśmy natychmiast pojechali do Carmel. Albo jeszcze dalej, do Nowego Orleanu, do domu twojej matki. Chciałam uciec z tobą na kraniec świata. O ile pamiętam, wyjechaliśmy do Carmel około północy. Przez całą drogę spoglądałam w boczne lusterko, starając się zobaczyć, czy ktoś nas nie śledzi. Następnego dnia zadzwoniłam do taty z budki telefonicznej na Ocean Avenue. Nie zamawiałam rozmowy, użyłam ćwierćdolarówek, bo nie chciałam, żeby ktoś wyśledził, skąd dzwonię. Pożaliłam się tacie, że Marty mnie znalazł z powodu moich wcześniejszych telefonów. Tato bardzo się przeraził. — Nie wracaj do domu, Belindo — poprosił. — Trzymaj się twardo obranej drogi. Daryl był w Nowym Jorku. Twierdzi, że wiem, iż wiosną przebywałaś w mieście. Wykorzystałem ten sam cholerny blef z policj ą i, rany, wycofał się! Wstydzi się, Belindo. Wstydzi się, że nikt nie zadzwonił na policję. A wiesz, jak w końcu zagrał? Błagalnie zaczął się domagać ode mnie potwierdzenia, że nic ci się nie stało. Udałem głupiego, Belindo, ale boję się, że Daryl prędzej czy później cię znajdzie, tak jak Marty. Szach i mat, moja mała. Pamiętaj, że potrafisz blefować. Nie zrobią nic, co zraniłoby Bonnie. Dla nich wszystkich liczy się tylko ona!
— Ale co z salonem, tato?! — Nadal byłam zdenerwowana. — Poradzę sobie, nie martw się — zapewnił mnie. Nigdy się nie dowiedziałam i do dziś dnia nie wiem, jak naprawdę stoją sprawy taty. Mam nadzieję, że do tej pory naprawdę sobie poradził. Ten tydzień w Carmel był ostatnim moim spokojnym okresem. Czułam się tam cudownie. Nasze spacery na plaży, rozmowy... Ze wszystkich sił próbowałam odwlec powrót. Ty wszakże na swój czarujący sposób zacząłeś nalegać na wyjazd do San Francisco. Stale się oglądałam za siebie i na boki. Wydawało mi się, że ludzie nas szpiegują. Wiedziałam o tym! I — jak się okazało — miałam rację. Tymczasem na początku września odbyła się premiera drugiego telewizyjnego filmu Susan. Miał trzydzieści procent oglądalności, czyli było cholernie dobrze. Potem do telewizji powrócił Szampański lot. W jednej z ról zagrał twój przyjaciel, Alex Clementine. Oglądałam kolejne odcinki, podczas gdy ty pracowałeś na górze. Pewnie nawet nie zauważyłeś... Mama grała świetnie. Niezależnie od tego, jak wygląda jej życie prywatne, przed kamerą zawsze jest doskonała. Wkładała w ten serial całą duszę. Ale zauważyłam też coś nowego. Po raz pierwszy była naprawdę szczupła. Właściwie wyglądała na ekranie jak własny cień. Mimo to była rewelacyjna. Podobnie jak cały serial A w sensie technicznym, no cóż, nakręcony został w szybkim, rockowym stylu, z hipnotyczną muzyką i ostrym montażem ujęć. Kamera niemal nie zwalniała. 1 znowu film noir. W dwa dni później powiedziałeś mi, że przyjeżdża Alex Clementine. Był twoim przyjacielem i chciałeś mnie zabrać na kolację we troje. Nalegałeś na to spotkanie, jak na żadne przedtem. Ma się rozumieć, znam Alexa. Poznałam go kilka lat temu w Londynie, gdy grał wraz z mamą w jakimś filmie. I co gorsza, spotkałam go w ubiegłym roku na festiwalu w Cannes. A na naszym pierwszym wspólnym przyjęciu wydawniczym o mało na niego nie wpadłam.
W żaden sposób nie mogłam z tobą pójść! A gdybyś sprowadził go do domu, by mu pokazać obrazy, to byłby nasz koniec. Szalałam z nerwów, lecz miałam nadzieję, że sprawy potoczą się po mojee myśli. Że jeśli nie zdołam cię namówić na wyjazd do Nowego Orleanu, może pojedziemy gdzieś indziej. I wtedy ponownie pojawił się Marty. Miałam dziwne przeczucie, że ktoś za mną idzie, gdy przeszłam most Golden Gate i ruszyłam dalej, do stajni Marin. A kiedy już galopowałam na koniu, zdałam sobie sprawę, że niestety się nie pomyliłam. Teraz wiesz, co znaczy dla mnie jazda konna. Zastanawiam się jednak, czy kiedykolwiek uświadamiałeś sobie, że dzięki niej uciekałam przed zmartwieniami. Kiedy jechałam na koniu, towarzyszyło mi wrażenie, że oddalam się od wszystkiego, co złe na świecie. Miałam nawet swoją ulubioną trasę — wzgórzami Cronkite i w dół na oceaniczną plażę przy Kirby Cove. Plaża zazwyczaj była zamknięta, więc często przemierzałam ją sama. Pędziłam wśród fal i było naprawdę wspaniale. Po lewej stronie widać było most i miasto, po prawej, w oddali — ocean. No cóż, ciekawe, jakbym się czuła tamtego popołudnia, gdybym wiedziała, że po raz ostatni jeżdżę po Kirby Cove? Byłam w połowie drogi na plażę, gdy zobaczyłam za sobą mercedesa. Zdałam sobie sprawę, że jedzie za mną Marty, toteż ruszyłam w dół jednym ze stromych szlaków. Ponieważ gonił mnie aż do kempingu, w końcu pomyślałam, że ucieczka przed nim jest szaleństwem. Uświadomiłam sobie, że póki nie porozmawiamy, nie zostawi mnie w spokoju. Chciał, abym pojechała z nim do hotelu. Odmówiłam, tak, do diabła! Ale przywiązał konia, a mnie skłonił, bym wsiadła z nim do samochodu. Koń bał się go. Marty nigdy w życiu nie jeździł konno. Twierdził, że ma mi coś ważnego do powiedzenia. Trzymał w ręku szarą kopertę i spytał, czy się domyślam, co w niej jest. — O czym mówisz, cholera? — warknęłam. — Co to takiego? — Podczas pierwszego spotkania okazywał mi mnóstwo
uczuć, teraz wręcz przeciwnie: prawie zero. A koperta przeraziła mnie. Bałam się, że nie wytrzymam nerwowo. — Twój chłopak z Siedemnastej Ulicy... Cóż to za zboczeniec, że maluje twoje akty i trzyma je w domu. — O czym ty mówisz? — spytałam oschle. — Kochanie, obserwuje was paru moich ludzi. Siedzą na dachu sąsiedniej kamienicy i się gapią. Przez okienko na strychu widzieli wszystkie te paskudztwa. Potem zajrzeli do pracowni ponownie z balkonu domu po drugiej stronie ulicy. Mam fotografie całej galerii... — Zaczął otwierać kopertę. — Ty sukinsynu! Niech cię szlag trafi! Wiedziałam, że może zauważyć moje przerażenie. — Słuchaj, nie lubię wtykać nosa w sprawy innych ludzi. Ale Bonnie nie dała mi wyboru. W ubiegłym tygodniu oznajmiła, że w jej opinii na pewno żyjemy ze sobą i że ponownie spróbuje się zabić. Tym razem weźmie pigułki. Ma ich tyle, że zabiłyby muła. Okej, wyobraziłem sobie, że jeśli Bonnie zechce umrzeć, nie zdołam jej powstrzymać, a i tak tylko mnie jednemu może się to udać. Zatem... Powiedziałem jej o tobie i Jeremym Walkerze. Podałem jej nazwisko, adres i inne dane. Znalazłem 0 nim sporo informacji, wycinków, które wyszukały moje sekretarki w studio. Ciągle jednak mi nie wierzyła. „Belinda mieszka w San Francisco z artystą?", spytała, po czym dodała, że chyba nie uważam ją za tak głupią jak wszyscy. Powiedziała, że jej zdaniem nie pozwoliłbym na twój romans z innym mężczyzną i że od samego początku prawdopodobnie trzymam cię w jakimś mieszkanku w Los Angeles. Twierdziła, że kłamstwa doprowadzają ją do szaleństwa, sprawiają, że bezsennie spędza noce i takie tam. Zapewniłem ją że dam jej dowód. Po to właśnie wysłałem tych facetów. Kazałem im zdobyć wasze wspólne zdjęcia, złapać was na ulicy, pstryknąć fotki przez okno i przy frontowych drzwiach. No cóż, Belindo, mamy sporo dowodów z gniazda „dziecięcego porno". Przy tym materiale film Susan Jeremiah będzie wyglądał jak disneyowski poranek. Może nawet Humbert Humbert przewróciłby się w grobie.
Kazałam mu przestać. Powiedziałam, że nie może nikomu pokazać tych zdjęć. Nie zamierzałam na ten temat dyskutować. Zdjęcia te zakończyłyby twoją karierę. Stanowiły nasz sekret. Musiałam powstrzymać tych gnojków przed zaglądaniem w nasze okna. — Nie kpij sobie ze mnie — odciął się. — Belindo, ten facet cię wykorzystuje! Ma twoje nagie fotografie i obrazy. Mógłby sprzedać ten szmelc do „Penthouse'a" za niezłe pieniądze. Jednak nie o to mu chodzi. Bonnie natychmiast go rozgryzła. Uważa, że twój facet ma lepszy nos do reklamy niż Andy Warhol w Nowym Jorku. Na pewno liczy na niezły skandal zwią- zany z aktami córki Bonnie, a potem ty możesz sobie iść do diabła. Wściekłam się. Zaczęłam krzyczeć. — Marty, Jeremy nawet nie wie, kim jestem! — odparowałam. — Czy mama mogłaby choć raz przestać myśleć, że wszystko na świecie kręci się wokół jej dupy! — Bonnie jest przekonana, że sprawa ma związek z jej osobą. Tak, kochanie, taka jest prawda. To samo ci się przydarzyło z Susan Jeremiah, nie rozumiesz? Ludzie cię wykorzystują, ponieważ jesteś córką wielkiej gwiazdy. Dostawałam szału. Uderzyłabym Marty'ego, byłam wszakże zbyt zajęta zatykaniem uszu dłońmi. Płakałam. Jak mu wytłumaczyć, że się myli, że moje życie nie ma nic wspólnego z matką? Niech to cholera! — Nie widzisz, co ona robi?! — warknęłam. — Myśli, że wszystko się obraca wokół niej! A Jeremy nie wie nawet o jej istnieniu! Och! Bo że, co ty mi robisz? Czego naprawdę chcesz?! — Akurat! Nie wie o niej, co? — Prychnął Marty. — Twój Jeremy wysłał swojego prawnika nazwiskiem Dan Franklin do Los Angeles. Facet węszy po całym mieście, dręcząc moich prawników pytaniami o twoje zdjęcie, które zostawili w kilku miejscach, gdy próbowali cię zlokalizować. Twierdzi, że natrafił na jedno w Haight-Ashbury. Franklin jest prawnikiem Walkera i zna go od dwudziestu lat. Usiłował też dotrzeć do Susan Jeremiah. Dniem i nocą narzuca się ludziom z United Theatricals.
Wciąż mówił, bez przerwy. Nie słuchałam już jednak dalszych słów. Skupiłam się na tej informacji. Tak, znałam nazwisko Dana i wiedziałam, że to twój prawnik. Widziałam na twoim biurku koperty z jego nazwiskiem. Słyszałam wiadomości, które nagrał na twoją sekretarkę. Siedziałam nieruchomo, przytłoczona myślami. Brakowało mi sił, żeby się odezwać. Nie potrafiłam uwierzyć w rewelacje Marty'ego. Przecież nie mógłbyś wykorzystać znajomości ze mną dla zdobycia rozgłosu, nie ty! Dobry Boże, zmagałeś się przecież ze sobą. Ci ludzie nie potrafili tego zrozumieć. A jednak przypomniały mi się pewne twoje wypowiedzi. Sam wszak mi oświadczyłeś: „Wykorzystuję cię". Użyłeś dokładnie tych słów. A ta dziwna rozmowa, którą odbyliśmy pierwszego popołudnia po moim wprowadzeniu się do ciebie? Powiedziałeś, że chciałbyś zakończyć swoją karierę twórcy dla dzieci... Ale nikt nie mógłby być tak przebiegły, nikt! A już z pewno ś ci ą nie ty! W końcu ponownie odburknęłam Marty'emu, że nic o mnie nie wiesz i że źle zinterpretował fakty. Oznajmiłam mu, że nigdy nie pokażesz naszych zdjęć. Zarobiłeś setki tysięcy dolarów na swoich książkach ilustrowanych, może nawet miliony... Po co miałbyś sprzedawać te zdjęcia? Nagle jednak przerwałam. Naprawdę je chciałeś pokazać. Wiedziałam o tym. Moreschi znowu zaczął mówić. — Sprawdziłem tego faceta z każdej możliwej strony. Jest nieszkodliwy, lecz dziwny, naprawdę dziwny... Ma dom w Nowym Orleanie... Wiedziałaś o tym? Nikt poza gospodynią nie mieszka w tym domu od lat. Rzeczy należące do matki Walkera leżą w miejscach, w których je zostawiła przed śmiercią. Szczotka do włosów, grzebień, buteleczki z perfumami i tak dalej. To mi przypomina powieść Dickensa, wiesz, tę, o której wspomina William Holden w filmie Bulwar Zachodzącego Słońca. Stara dama nazwiskiem Miss Havisham, albo jakoś tak, siedzi w pew-
nym miejscu i rok po roku niczego nie dotyka... Aha, i powiem ci coś jeszcze. Walker jest bogaty, naprawdę bogaty, lecz dotąd nie ruszył pieniędzy, które zostawiła mu matka. Żyje z procentów od własnych tantiemów. Naprawdę uważam, że wystawi twoje akty. Tak, sądzę, że to zrobi! Przeczytałem wszystkie wywiady, których udzielił, wszystkie artykuły o nim. Jest prawdziwym artystycznym świrem, opowiada osobliwe rzeczy! Słuchając go, przeżywałam piekło. Czułam się, jakbym oglądała nasz świat, twój i mój, odbite w lunaparkowej sali luster. Tyle że nie było mi do śmiechu, a tej rozmowy nie mogłam już znieść. Warknęłam na Marty'ego, że jest stuknięty. Nakrzycza-łam na niego, wykorzystując niemal cały arsenał znanych mi synonimów świra. — Nie, kochanie, uspokój się, on cię naprawdę wykorzystuje. A wiesz, co robi ten jego prawnik? Zbiera obciążające nas materiały, błoto, którym zamierza nas obrzucić. Stara się domyślić, dlaczego uciekłaś, i co się stało, wiesz, tego rodzaju sprawy. Z jakiego innego powodu szuka Susan Jeremiah? Nie, ten artystyczny bubek nie jest zdrowy na umyśle. Twoja matka ma rację. Walker pokaże te obrazy, po czym obrzuci nas błotem, zaszantażuje nas, żebyśmy się trzymali z dala od całej sprawy. Ty zaś nie zareagujesz, prawda? Nie oskarżysz go o molestowanie, tak jak nie oskarżyłaś mnie. Bonnie i ja pozostaniemy sami z pytaniami: „Jak mogliśmy na to pozwolić?" i „Co dalej?" Oznajmiłam, że nie będę tego dłużej słuchać. Że ty nic nie wiesz. Próbowałam wysiąść z samochodu. Marty szarpnął mnie za ramię. — Belindo, czy wiesz, dlaczego ci to mówi ę? Usiłuję cię chronić. A Bonnie chce natychmiast aresztować twojego Walkera. Mówi, że jeśli gliny znajdą cię u niego, nikt nie będzie słuchał tego, co powiesz o mnie. Twoja matka zamierza zadzwonić do Daryla i powiadomić go o twoim miejscu pobytu. — Będziesz się za to smażył w piekle, sukinsynu! — przerwałam mu gniewnie. — I twoja Bonnie również. Przekaż jej to ode mnie! Mam w kieszeni numer telefonu reportera „National
Enquirera". Zawsze go noszę, dostałam go jeszcze na Sunset Strip. Wierz mi, że ten człowiek chętnie wysłucha mojej opowieści o was obojgu. Nie tylko on zresztą, także pracownicy opieki społecznej i sędzia z wydziału dla nieletnich. Wszyscy będą słuchać! Jeśli skrzywdzisz Jeremy'ego, sam także trafisz do więzienia. Wreszcie udało mi się uciec z samochodu i popędziłam drogą. Ale Marty pobiegł za mną i chwycił mnie za rękę. Odwróciłam się i uderzyłam go, niestety, nie udało mi się go powstrzymać. Czułam, że dzieje się coś naprawdę strasznego. Nigdy wcześniej nie widziałam Marty'ego w takim stanie. Nie dość, że był tak wściekły jak ty tamtej nocy, gdy odbyliśmy ostatnią, potworną kłótnię, to jeszcze strasznie się podniecił. Chyba żadna kobieta nie zrozumie, dlaczego mężczyźni myślą w gniewie o seksie. W każdym razie powalił mnie na ziemię pod sosnami i próbował zedrzeć ze mnie ubranie. Wrzeszczałam i kopałam go, jednak w promieniu kilku kilometrów nie było żywej duszy, więc wiedziałam, że nikt mnie nie usłyszy. Marty krzyczał na mnie, obrzucał strasznymi wyzwiskami, nazywał mnie małą dziwką. Powtarzał, że nie może już beze mnie wytrzymać, że ma dość. Wpadłam w szał, darłam się, wydawałam dziwaczne dźwięki. Drapałam go, szarpałam za włosy. Dzięki temu nie zdołał mnie zgwałcić. Mógłby to zrobić tylko w jednym przypadku — gdyby mnie pobił do utraty przytomności. Naprawdę ze sobą walczyliśmy. W pewnym momencie udało mi się pozbawić go równowagi, a gdy upadł na plecy, wyrwałam się i znowu zaczęłam uciekać. Zatrzymałam się na chwilę, zasunęłam zamek dżinsów, odpięłam konia i dosiadłam go. Odjechałam stamtąd galopem niczym w westernie. Postąpiłam paskudnie, gdyż wybrałam trasę po zboczu wzgórza, która była niebezpieczna dla konia. Zwierzę mogło w każdej chwili upaść i na przykład złamać nogę. Na szczęście ucieczka przebiegła bez niespodzianek. Udało się! Zanim Marty zdążył zareagować, wróciłam do stajni, wsiadłam do MG-TD i popędziłam ku Golden Gate.
W domu weszłam do łazienki. Miałam sińce na ramionach i na plecach, na szczęście żadnego na twarzy. Pomyślałam, że nie zauważysz ich w ciemnościach. Chwilę myszkowałam po twoim gabinecie i rzeczywiście znalazłam koperty od Dana Franklina. Dan bez wątpienia jest twoim prawnikiem, jeśli o to chodzi, Marty nie kłamał. Siedziałam oszołomiona, nie wiedząc komu wierzyć i w co wierzyć. W końcu weszłam na górę do mojego pokoju. Taśmy i czasopisma leżały nietknięte, byłam tego pewna. Ale... Rozejrzałam się po ścianach? Pięć plakatów Susan Jeremiah, powiększonych zdjęć wyciętych z czasopism. Czy nie mogłeś sobie pomyśleć, że to Susan jest moją matką? Przecież rzeczywiście chciałeś się dowiedzieć, kim jestem. Wtedy wróciłeś do domu. Zrobiłeś zakupy na kolację, przyniosłeś duży bukiet żółtych kwiatów, przyszedłeś do mnie i dałeś mi go. Nigdy nie zapomnę, jak na mnie wtedy spoglądałeś. Tak, na zawsze zapamiętam wpatrzone we mnie twoje oczy. Byłeś taki przystojny! I patrzyłeś tak niewinnie i tak szczerze. Prawdopodobnie nie pamiętasz tej chwili, lecz wtedy spytałam, czy mnie kochasz, ty zaś roześmiałeś się w bardzo naturalny sposób i odparłeś, że przecież wiem, że tak. Pomyślałam sobie wtedy: „To najbardziej niezwykły i najwspanialszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek poznałam. Nigdy nikogo nie zranił. Stara się tylko dowiedzieć, kim jestem. Marty wszystko pokręcił". Weszłam z tobą na strych i wyjrzałam przez okno, zerkając na dach kamienicy obok nas, a potem na szczytowy balkon budynku po drugiej stronie Siedemnastej Ulicy. Nikogo nie było, choć z wysokich wzgórz między nami a Dwudziestą Czwartą Ulicą rzeczywiście każdy mógł nas sfotografować przez okna. Nie sposób się ukryć przed tysiącem świateł. Zastanawiam się, czy ten wieczór utkwił ci w pamięci. To był nasz ostatni dobry okres w tym domu. Wyglądałeś tak wspaniale, byłeś taki zamyślony, tak zatracony w obrazach, że zupełnie zapomniałeś o kolacji. Jedynym dźwiękiem na strychu był ruch
twojego pędzla dotykającego palety i płótna; co jakiś czas tylko mamrotałeś coś do siebie. Robiło się coraz ciemniej. W końcu nic już nie potrafiłam dostrzec przez okno. Widziałam tylko otaczające nas ze wszystkich stron płótna. Wydawało się niemożliwe, by namalował je jeden człowiek... Jakim cudem jeden człowiek mógł wykonać tak skomplikowaną i precyzyjną pracę? Nie miałeś pojęcia, kim jestem. Tak, byłam tego pewna, czułam to całym sercem. I musiałam chronić cię przed sobą. Twój świat był dla nich tak strasznie obcy. Cóż mogli wiedzieć o znaczeniu tych dzieł? Za rok i dwa miesiące skończę osiemnaście lat, a wtedy będziemy bezpieczni, tyle że... Marty, mama i wuj Daryl nigdy nie zostawią nas w spokoju. W dodatku ty i Dan Franklin powoli również stawaliście się moimi wrogami. No cóż, następna noc okazała się początkiem końca. Wcale nie miałam ochoty iść na koncert rockowy, który nas skłócił. Weszłam więc do najbliższej budki telefonicznej i przez wiele minut wykręcałam kolejne numery, próbując złapać G.G., a gdy się z nim w końcu połączyłam, spytałam go, co powinnam zrobić. — Zadzwoń do Bonnie — poradził mi. — Zadzwoń do niej i oświadcz, że jeśli zaatakuje Jeremy'ego Walkera, ty skompromitujesz Marty'ego. Postrasz ją telefonem do „National Enquirera". Pamiętaj, Belindo, ta rozgrywka przypomina szachy. Teraz czas na twój ruch. Najwyraźniej jednak podczas twojej kolacji z Alexem Clementine'em coś się zdarzyło. Być może to właśnie Alex naprowadził cię na trop mojego związku z Susan Jeremiah. Może wspomniał o pokazywanym w Cannes filmie Susan i o dziewczynie, która w nim zagrała. Nie wiem, co się stało, pamiętam tylko, że tamtej nocy kłóciliśmy się tak zawzięcie jak nigdy. Jednak w trakcie tej kłótni ani przez chwilę nie ujawniłeś cech, które przypisywali ci Marty i mama. Byłeś wciąż moim Jeremym, niewinnym, udręczonym
facetem, który skłaniał mnie do wyjaśnienia wszystkich sekretów, dzięki czemu sytuacja mogłaby wrócić do normy. Jak, do diabła, miałam zaspokoić twoją ciekawość? Przyszło mi do głowy, że rzeczywiście powinnam zadzwonić do mamy i wypróbować blef z pogrążeniem Marty'ego. Potem zastanowię się, które zdarzenia ze swego życia mogę ci opowiedzieć. Jednak dopiero następnego ranka zrozumiałam, co się stało. Wyszedłeś z domu, a ja znalazłam swoje wideokasety na podłodze szafy. Czasopisma leżały w nieładzie, a „Newsweeka" zostawiłeś otwartego, prawdopodobnie celowo. Otrzymałeś więc odpowiedzi na swoje pytania lub przynajmniej tak sądziłeś. I chciałeś, abym o tym wiedziała. Nie było sensu dłużej milczeć. Całą godzinę po twoim wyjściu przesiedziałam przy kuchennym stole. Rozmyślałam, co robić. G.G. radził mi zatelefonować do Bonnie. Zaszachować ją. Ollie Boon sugerował, bym użyła swej władzy nad tymi ludźmi, tak jak oni użyli swojej przeciwko mnie. Nawet jeśli zdołam ich powstrzymać, co się stanie z tobą? Co z twoim przeznaczeniem i z obrazami? Co będzie z tobą i ze mną? Bez dwóch zdań wplątałam cię w swoje problemy, identycznie jak wcześniej tatę i Olliego Boona. G.G. i Ollie mieszkali ze sob ą od pięciu lat, a ja ich rozdzieliłam. Nie mogłam znieść myśli, że tato jest zmuszony do walki z prawnikami Marty'ego. Ale był w końcu moim ojcem, nieprawdaż? Miałam w związku z nim mniejsze wyrzuty sumienia, choć zanim wkroczyłam w jego życiem, cechował się niewinnością i ufnością, które czyniły go podatnym na ciosy. Ty jednak mógłbyś mieć przeze mnie znacznie gorsze problemy. A przecież obdarzyłeś mnie jedynie najczystszą miłością. Z drugiej strony, w najgorszym razie możesz mi kazać wrócić do domu. Twój prawnik prawdopodobnie też ci coś takiego doradzi. Muszę przyznać, że trochę si ę na ciebie gniewałam. Dener-
wowało mnie, że nie wystarczam ci taka, jaka jestem. Musiałeś jeszcze grzebać w mojej przeszłości i na dodatek robiłeś to za moimi plecami. Wysłałeś prawnika na Południe, żeby mnie sprawdził! Jakbyś nie mógł odpuścić! Właściwie, w jakim celu to uczyniłeś? Zamierzałeś zdecydować za mnie, czy miałam prawo uciec z domu? Tak, zdenerwowałam się. Przyznaję, byłam przerażona i wściekła. Jednakże nie chciałam cię stracić. Ciągle uważałam, że jesteśmy dwiema połówkami jabłka. Któregoś dnia chciałabym podjąć taką decyzję jak ty w sprawie swoich obrazów. Tak, pragnęłam być taka jak ty! Potrafisz to pojąć? Wiesz, co to znaczy nie tylko kogoś kochać, lecz także pragnąć być takim jak on? Czułam, że jesteś wart mojej miłości. I nie umiałam sobie wyobrazić życia bez ciebie. Hm... muszę jakoś nas z tego wyciągnąć. Na pewno istnieje jakiś sposób. Przypomniały mi się różne przykre sytuacje z przeszłości, jak choćby ucieczka przed wujem Darylem i inne, jeszcze wcześniejsze zdarzenia. Kiedyś w Europie musiałam opuścić hotel schodami przeciwpożarowymi, ponieważ wytwórnia nie zapłaciła rachunku. A innym razem w Londynie stałam w drzwiach pokoju hotelowego i powstrzymywałam przed wejściem policjantów z wydziału narkotyków, podczas gdy mama spłukiwała w ubikacji marihuanę. Albo w Hiszpanii, kiedy zemdlała na schodach hotelu Palące, musiałam przekonać recepcjonistę, żeby nie dzwonił po ambulans. Twierdziłam wtedy, że mama zrobiła się senna po wzięciu leku i trzeba ją po prostu położyć do łóżka. Tak, umiałam sobie radzić w trudnych momentach. Zapewne to chciał mi uzmysłowić Ollie Boon, gdy wspomniał o mojej władzy nad innymi. Nie, wcale nie czułam, że mam władzę. W tym tkwił problem. Potrafiłabym kogoś zaszachować, ale posłużyć się władzą? Nie. Jeśli jednak ja nie miałam władzy, kto ją miał? Komu udałoby się odwołać psy? Tylko jedna osoba przyszła mi do głowy. Tak, ona mogłaby to zrobić! W dodatku zawsze się uważała za pępek wszechświa-
ta, nieprawdaż? Była boginią, supergwiazdą! Umiałaby namówić swoich mężczyzn do wypełnienia każdego polecenia. Podniosłam słuchawkę i wykręciłam numer, który nosiłam w mojej torebce od dnia ucieczki. Osobisty telefon stał tuż obok łóżka mamy. Była szósta trzydzieści. „Mamo, bądź tam'1, modliłam się. Była. Nie wstała jeszcze, nie wyszła na szczęście do studia. Trzy dzwonki i usłyszałam ten sam znany mi niewyraźny głos. — Słucham — ledwie wyszeptała. — Mamo, mówi Belinda — powiedziałam. — Belindo — szepnęła, jakby się bała, że ktoś ją usłyszy. — Potrzebuję cię, mamo — oświadczyłam. — Potrzebuję cię jak nigdy przedtem. Milczała. — Mamo, mieszkam z pewnym mężczyzną w San Francisco i bardzo go kocham. Jest szlachetny i dobry. Musisz coś zrobić dla mojego szczęścia. — Jeremy Walker? O nim mówisz? — spytała. — Tak, mamo, o nim. — Wzięłam głęboki oddech. — Jeremy nie jest taki, jak uważa Marty. Przysięgam ci, że aż do wczoraj nie miał nawet pojęcia, kim jestem. Może żywił jakieś podejrzenia, ale niczego nie wiedział na pewno. Teraz wie i jest z tego powodu straszliwie nieszczęśliwy. Czuje się zmieszany i nie zastanawia się, co robić. Dlatego właśnie potrzebuję twojej pomocy. — Nie jesteś... naprawdę nie żyjesz z Martym? — Nie, mamo, nie spałam z nim od dnia odejścia z domu. — A co z tymi zdjęciami, Belindo? Co z tymi wszystkimi zdjęciami, które ci zrobił ten mężczyzna? — To są bardzo piękne, artystyczne zdjęcia, mamo — zapewniłam ją. Znowu zapadło milczenie. Musiałam spróbować. — Przypominają mi filmy, które Flambeaux nakręcił z tobą w Paryżu. To sztuka, mamo, prawdziwa sztuka. — Odczekałam chwilę. — Mamo — podjęłam — minie sporo czasu, zanim ktoś je zobaczy. Nie martwię się nimi teraz.
Znowu nie odpowiedziała. Wtedy podjęłam największe ryzyko w całym moim życiu. — Mamo, jesteś mi to winna — rzuciłam spokojnie. — Mówię do ciebie jako Belinda do Bonnie. Jesteś mi dłużna przysługę. Wiesz, że tak. Czekałam, lecz nadal nie odpowiadała. Odniosłam wrażenie, że tkwię na krawędzi urwiska. Jeden fałszywy krok i spadnę. — Mamo, pomóż mi. Proszę cię, pomóż. Potrzebuję cię. Wtedy usłyszałam, że płacze. — Belindo — odezwała się w końcu z ogromnym smutkiem — co mam zrobić? — Możesz przyjechać teraz do San Francisco? O jedenastej rano wylądował samolot studia. Gdy mama wysiadła, wyglądała jak zombie. Była szczuplejsza niż kiedykolwiek, a jej twarz przypominała maskę; wygładzono jej chyba każdą zmarszczkę. Głowę nosiła pochyloną jak zawsze. Nie popatrzyła mi w oczy. Całą drogę do miasta mówiłam jej o tobie, opowiadałam o obrazach, pytałam ją czy dzięki zdjęciom, które widziała, potrafi sobie wyobrazić, jak dobre mogą być malowidła wykonane na ich podstawie. — Znam prace pana Walkera — przerwała mi nagle. — Czytałam ci jego książki, pamiętasz? Miałam je wszystkie. Stale szukałyśmy jego nowych powieści na przykład w księgarniach Londynu. Albo Trish nam je przysyłała. Kiedy to powiedziała, poczułam ukłucie bólu. Przypomniałam sobie, jak leżałyśmy razem wieczorami i mama mi czytała. Tło się zmieniało: z Paryża, przez Madryt do Wiednia. Wszędzie jednak były podwójne łóżka i lampka nocna. I mama z książką w rękach. Teraz wydawała mi się obcą osobą. Wyglądała jak zakonnica, gdyż przez cały czas skrywała spuszczoną głowę pod kapturem. — Kłamiesz — dodała. — Kłamiesz, mówi ąc, że nigdy mu o mnie nie mówiłaś.
— Nie, mamo, nie kłamię. Nawet nie wspomniałam. Nie powiedziałam ani jednego słowa. — Na pewno opowiadałaś mu o nas straszne rzeczy! Prawda? O mnie, Martym i o tym, co się zdarzyło. Wiem, że tak. Ponownie zaprzeczyłam, po czym streściłam całą historię. Wyjaśniłam, że chciałeś wiedzieć, ale zakazałam ci pytać. Zmusiłam cię do obietnicy, że nie będziesz mnie wypytywał. I że prawdopodobnie bez mojej wiedzy wysłałeś prawnika, aby sprawdził Susan, ponieważ miałam w swoim pokoju plakaty z jej zdjęciem. Nie wiem, czy mi uwierzyła, wróciłam więc do mojej prośby. Tłumaczyłam mamie, co ma dla mnie zrobić. Miała tylko z tobą porozmawiać, zapewnić cię, że jest zadowolona z naszego związku, a my nigdy więcej nie będziemy jej niepokoić. Za to chciałam, by odwołała prawników, detektywów i wuja Daryla. Niech zostawią nas w spokoju. — Skąd pewność, że zostaniesz z tym mężczyzną? — Kocham go, mamo. Taka miłość przydarza się niektórym osobom raz w życiu, innym natomiast nigdy. Nie opuszczę go, chyba że on mnie zostawi. Lecz jeśli z nim porozmawiasz, mamo, nie zrobi tego. Będzie dalej malował swoje obrazy. Będzie szczęśliwy. Wszystko będzie dobrze. — A co się stanie, gdy pokaże te obrazy? — Mamo, do tej pory minie sporo czasu. Bardzo du żo. Poza tym ś wiat artystów znajduje się tysiąc lat świetlnych od naszego. Myślisz, że ktoś z nich dostrzeże związek między dziewczyną z tych płócien a córką Bonnie? A nawet jeśli dostrzegą kto się tym przejmie? Nie jestem sławna, mamo, zna mnie ledwie kilku ludzi z branży. Wyniku końcowego nigdy nie wyś wietlano w Stanach. Za to ty jeste ś u szczytu sławy, wi ęc cóż ci to może przeszkadzać? Skręciłyśmy w Siedemnastą i minęłyśmy twój dom, gdyż mama chciała go zobaczyć. Potem pojechałyśmy na wzgórze, zaparkowałyśmy przy punkcie widokowym na Sanchez Street i patrzyłyśmy na budynki centrum.
Nagle mama spytała, czy widziałam się z Martym od dnia, w którym opuściłam Los Angeles. Odparłam, że tylko raz, gdy mnie znalazł, przyszedł ze mną porozmawiać. Dodałam, że jest przecież teraz moim ojczymem. Milczała przez długi czas. W końcu oświadczyła cicho, że nie może zrobić tego, o co ją proszę. — Ale dlaczego nie? — Błagałam ją. — Dlaczego nie możesz mu po prostu powiedzieć, że wszystko jest okej? — Co by sobie o mnie pomyślał? Że sprzedaj ę mu córkę? A jeśli powtórzy komuś, co zrobiłam... że oddałam mu ciebie. Przypuśćmy, że jutro od niego uciekniesz. Przypuśćmy, że pokaże twoje akty, po czym rozpowie światu, że przyjechałam do niego i przekazałam mu swoją nastoletnią córkę, że niczym uliczny alfons powiedziałam wprost: „Niech pan ją sobie weźmie"? — Mamo, Jeremy nigdy by czegoś takiego nie zrobił! — obruszyłam się. — Ależ zrobiłby. Mógłby mnie szantażować do końca życia. Ten jego prawnik prawdopodobnie zna już bardzo wiele faktów. Odkrył, że nikt z nas nie zadzwonił na policję i nie powiadomił o twojej ucieczce. Wie, że stało się coś między tobą i Martym. Może powiedziałaś im obu coś jeszcze. Błagałam ją by mi uwierzyła, zauważyłam jednak, że moje wysiłki są bezskuteczne. Wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Gdyby mama pomyślała, że ma na ciebie coś, czym mogłaby się posłużyć... tak jak ty rzekomo miałeś coś na nią... I gdyby uznała, że ma nad tobą przewagę... Co wtedy? Pomyślałam o obrazach z cyklu Artysta i modelka. Znałam je i lubiłam. Tuzin razy oglądałam odbitki zdjęć. Wiedziałam więc, że żadne z nich niczego nie udowadnia. Nie było na nich widać, kim jestem. Ciebie też właściwie trudno zidentyfikować. W ogóle wydawały się kiepskiej jakości. Ziarniste, wykonane w podłym świetle... Ale czy mama się na tym znała? Zresztą, ledwie widziała w okularach, szczególnie gdy była na prochach... Zdecydowałam, że te fotki to mój najlepszy blef. Słuchała bacznie, kiedy jej je opisywałam.
— Mogłabyś mu powiedzieć, że twoi detektywi zabrali je z jego domu, gdy mnie tam wyśledzili. Powiesz, że robisz to dla mojego bezpieczeństwa, że zatrzymasz zdjęcia, póki nie skończę osiemnastu lat. Wtedy mu je wyślesz. Bo wtedy, mamo, naprawdę nie będzie już miało znaczenia, czy z nim jestem i czy pokaże te obrazy. Cała ta historia stanie się przeszłością A Jeremy nigdy cię za to nie znienawidzi. Zrozumie, że tylko próbowałaś mnie chronić. Limuzyna podrzuciła mnie do skrzyżowania Sanchez i Siedemnastej. Wysiadłam i poszłam do domu. Miałam nadzieję i modliłam się, żeby cię jeszcze nie było. Zadzwonił telefon, dzwonił Dan Franklin. Akurat on! Prawie zemdlałam z wrażenia. O mało nie przyniosłam jej odbitek z cyklu Artysta i modelka, aby zobaczyła, że ze zdjęć nie wynika zbyt wiele. Wolałam jednak zabrać negatywy. Wzięłam je z sutereny z metalowej szafki na akta i właśnie wychodziłam, gdy znowu zadzwonił telefon. Tym razem telefonował Alex Clementine. Przyszło mi do głowy, że chyba zaczyna mnie prześladować pech. Uciekłam, wróciłam do mamy i długo opracowywałyśmy plan. Wreszcie ustaliłyśmy, że pojadę do Carmel, ona zaś poczeka na ciebie, po czym przedstawi ci „propozycję nie do odrzucenia" i skłoni do obietnicy, że się mną zaopiekujesz. Mama nieoczekiwanie zamyśliła się na chwilę, po raz pierwszy opuściła kaptur i popatrzyła na mnie. — Kochasz tego mężczyznę, co, Belindo? Kochasz go, a jednak dajesz mi te fotki. Po prostu mi je wręczasz. Sama kładziesz głowę pod topór w imię własnej małej intrygi. — Powiedziawszy to, uśmiechnęła się. Był to bardzo cierpki uśmiech. Poczułam, że tracę oddech. Znowu poczułam się zagrożona. — Mamo — oświadczyłam — wiesz, że tak naprawdę nie możesz użyć tych zdjęć. Ponieważ jeśli ich użyjesz, wyślę Marty'ego do więzienia. — Zrobiłabyś takie świństwo mojemu mężowi, czy tylko straszysz? — spytała i szukając odpowiedzi, przyjrzała mi się z niezwykłą uwagą.
Zanim coś odrzekłam, zastanowiłam się przez moment. Zadałam sobie pytanie, czego mama w istocie pragnie. — Tak — stwierdziłam w końcu. — Zrobiłabym to. Dla Jeremiego Walkera. Naprawdę. — Jesteś małą, wredną suką, Belindo — prychnęła. — Trzymasz obu tych facetów za jaja, co? W Teksasie naprawdę nazwaliby cię dziwką. Nagle świat wydał mi się tak strasznie niesprawiedliwy, że aż się rozpłakałam. Ważniejszy jednak był fakt, że zobaczyłam w oczach mamy, iż użyłam właściwych słów. Bonnie zrozumiała, że Marty się dla mnie nie liczy i że jestem zakochana w tobie. Wreszcie się przekonała, że jej nie zwodzę. Mimo to nadal szacowała mnie wzrokiem. Jej spojrzenie zaczęło mnie niepokoić. Pomyślałam, że mama palnie teraz jedną ze swoich nielicznych mów i się nie pomyliłam. — Popatrz tylko na siebie — odezwała się tak cicho, że ledwo ją słyszałam. — Tyle nocy płakałam za tobą i zastanawiałam się, gdzie jesteś. Pytałam siebie, czy aby mylnie nie zinterpretowałam twojego związku z Martym. Stale oskarżałam mojego męża o kłamstwo i chyba teraz znam powody mojego zachowania. Bez wątpienia nie potrafiłam uwierzyć, że rzeczywiście jesteś zagubiona i czujesz się zraniona. Bo w istocie wcale tak nie było, prawda, Belindo? Przez cały czas mieszkasz sobie w luksusowym domu z bogatym panem Walkerem. Tak, jesteś prawdziwą dziwką. Wytrzymałam ten atak. Powiedziałam sobie w myślach: „Jeśli Bonnie twierdzi, że niebo jest zielone, zgódź się z nią. Musisz! Tak zawsze postępowali wszyscy wokół niej". — Zupełnie nie jesteś do mnie podobna, co? — spytała typowym dla siebie ospałym tonem. — Przypominasz swojego ojca. Mówisz jak on. Odnoszę wrażenie, że kompletnie nic nas nie łączy. I kupczysz swoim tyłkiem dokładnie tak samo, jak to robił G.G., odkąd ukończył dwanaście lat. Milczałam. Nie chciałam z nią walczyć. Przyszło mi do głowy, że słyszałam już wcześniej tę jej ironię. Pojawiała się czasem, gdy mama rozmawiała z Galio albo z Trish czy z Jill o kimś, kto był
dla niej podły. Teraz skierowała swój gniew przeciwko mnie. Cierpiałam, widząc jej jadowity uśmiech i słysząc wypowiadane przez nią złośliwości. Pocieszyłam się jednak, że odwaliłam dobrą robotę. — Tato mówił ci kiedykolwiek, jak zaczynał? — spytała. — Jak obsługiwał starych pedałów, dzięki czemu zarabiał i piął się w górę? Mówił ci kiedyś, jak oszukiwał stare damy, które czesał? Jesteś taka jak on, zgadza się? Kłamczucha, tak jak twój ojciec. Kurwisz się z panem Walkerem, zakładasz dla niego wstążeczki i kokardki. Byłam głupia, że nie pomyślałam, Gallagher przekaże mojej córce złą krew. Aż we mnie kipiało. Chyba wypatrywałam przez okno, nie jestem pewna. Pamiętam, że przez głowę przelatywały mi setki myśli. Mama ciągle mówiła, a ja nie mogłam nadążyć za jej słowami. Pomyślałam, że moja sytuacja jest beznadziejna. Bonnie nigdy nie zrozumie prawdy. Całe życie przeżyłam w obłudzie, ponieważ stale odpuszczałam i nigdy niczego do końca jej nie tłumaczyłam. A teraz było za późno. W dodatku, może już nigdy się nie spotkamy. Mama wróci do Hollywood, do swojego życia, do leków i kłamstw i będzie tak trwała, aż strzeli sobie w łeb albo połknie zbyt wiele pigułek. Nigdy się nie dowie, co nas rozdzieliło. Czy w ogóle pamiętała Susan bądź tytuł naszego filmu? Czy kiedykolwiek uświadomiła sobie, że o mało mnie nie zabiła, gdy na Saint Esprit próbowała popełnić samobójstwo? Nagle uderzyły mnie straszne pytania. Czy kiedykolwiek staralam się powiedzieć mamie prawdę? Czy dla jej dobra spróbowałam jej uprzytomnić pewne fakty, pokazać je w innym świetle'? Odkąd pamiętam, wszyscy ją okłamywali. Czy ja choć raz postąpiłam inaczej? Bonnie była moją matką. Rozstawałyśmy się w nienawiści. Czy mogłam na to pozwolić? Nawet nie usiłowałam porozmawiać z nią o tym, co się zdarzyło. Dobry Boże, jak mogłam ją tak zostawiać? Była większym dzieckiem ode mnie. Nie powinnam rhoćby spróbować?
Spojrzałam na nią. Wciąż mi się przypatrywała i znowu paskudnie się uśmiechała. „Odezwij się, Belindo — mówiłam sobie. — Odezwij się, bo jeśli coś źle pójdzie i stracisz Jeremy'ego..." Nie zdążyłam się odezwać — mama mnie uprzedziła: — A co zrobisz, mała suko — zapytała — jeśli nie zaszantażuję twojego przyjaciela, pana Walkera? Powiedz mi, co zrobisz z nami wszystkimi, córko G.G.? Pociągniesz nas wszystkich za sobą na dno? Rzuciłam jej krótkie spojrzenie. Byłam tak oszołomiona, jak gdyby mnie uderzyła. — Nie, mamo — odparłam. — Mylisz się co do mnie, bardzo się mylisz. Przez całe życie cię chroniłam i opiekowałam się tobą. Ciągle to robię. Ale, Boże dopomóż, jeżeli skrzywdzisz mnie i Jeremy'ego, nigdy ci tego nie wybaczę. Wysiadłam z samochodu, lecz przystanęłam na moment w otwartych drzwiach. Po chwili pochyliłam się z powrotem do środka. Płakałam. — Zagraj dla mnie tę ostatnią rolę, Bonnie — powiedziałam. — Zagraj ją, a obiecuję ci, że nigdy już nie stanę ci na drodze. Zrobiła upiorną minę, która łamała mi serce. Naprawdę! Po czym ogromnie zmęczonym i monotonnym głosem rzuciła obojętnie: — Okej, kochanie, spróbuję. Rozmawiałam z nią potem tylko jeden raz. Było blisko północy. Poszłam do budki telefonicznej w Carmel i — tak jak zaplanowałyśmy — zadzwoniłam na jej prywatną linię. Potwornie szlochała, jąkała się i powtarzała w kółko słowa, które z trudem rozumiałam. Pojęłam, że zabrałeś jej negatywy, bo nie potrafiła ci się przeciwstawić. Najgorsze, że usiłowała cię zwrócić przeciwko mnie. Zapewniała mnie, że nie miała wcale takiego zamiaru, lecz ciągle ją wypytywałeś o przeszłość, aż w końcu wyrzuci ła z siebie stek podłości na temat mój i Marty'ego. — Nie martw się, mamo, nic się nie stało — stwierdziłam.
— Jeśli Jeremy nadal będzie mnie po tym wszystkim chciał, szybko zapomnimy o całej sprawie. Nagle na linię wszedł Marty. — Punkt dla ciebie, maleńka. Teraz pan Walker wie, że mamy też coś na niego. Jeśli ma dość oleju w głowie, nikomu nie pokaże obrazów ani fotek. Nie zareagowałam na te bzdury. — Przekaż — powiedziałam oschle — mojej mamie, że ją kocham. Powtórz jej to teraz, żebym słyszała. — Gdy przekazał Bonnie moje słowa, dodał: — Bonnie też cię kocha, maleńka. Prosi, bym ci powiedział, że też cię kocha. Odłożyłam słuchawkę. Ale, wiesz, gdy wyszłam z budki telefonicznej, byłam trochę roztrzęsiona, więc poszłam pospacerować po plaży. Nie przeszkadzało mi, że wiatr smaga mnie do żywego. Ciągle widziałam minę mamy, gdy mówiła: „Okej, kochanie, spróbuję". Zapragnęłam wrócić do niej i przytulić ją. „Mamo! — Chciałam krzyknąć. — Mamo! To ja, Belinda! Kocham cię, mamo, tak bardzo cię kocham". Niestety, ta chwila nigdy nie wróci. Nigdy już nie dotknę mojej mamy ani nie wezmę jej w ramiona. Nigdy! Może nawet nigdy już z nią nie porozmawiam. Zniknęły te wszystkie lata w Europie i na Saint Esprit... Na szczęście, miałam ciebie, Jeremy. Kochałam cię całym sercem, kochałam tak bardzo, że chyba sobie tego nie wyobrażasz. Modliłam się do Boga, żebyś przyjechał do Carmel i żebyś już mnie o nic nie pytał, ponieważ gdybyś spytał, mogłabym się wygadać, a tego bym sobie nie wybaczyła. I może bym cię znienawidziła za to, że zmusiłeś mnie do powiedzenia całej tej paskudnej historii. Proszę cię, Jeremy, przyjedź. Po prostu przyjedź! Tak brzmiała moja modlitwa. Mamę straciłam już dawno temu, taka była prawda. Ale my... ty i ja... My mieliśmy przed sobą przyszłość, Jere-
my. Taka miłość zdarza się raz na całe życie. A twoje obrazy będą żyć wiecznie. Nikt nie zdoła ich zniszczyć, tak jak zniszczono film Susan. Te malowidła należały do ciebie. Któregoś dnia zdobędziesz się na odwagę i pokażesz je światu. No cóż, Jeremy, teraz znasz prawdę. Dotarłam do końca mojej opowieści. Wreszcie ją z siebie wyrzuciłam. Dwa dni spędziłam w pokoju, spisując szczegóły w notesie. Wypełniłam ściśle każdą kartkę z obu stron. Teraz jestem zmęczona i nieszczęśliwa. Wiedziałam, że gdy ujawnię swoje sekrety, ogarnie mnie smutek. Ty jednak masz to, czego zawsze chciałeś, znasz wszystkie fakty z mojego życia, znasz moją przeszłość. Teraz możesz pokusić się o ocenę moich czynów, skoro tak ci na tym zależało. Jaka ona będzie? Czy zdradziłam Susan, gdy poszłam z Mar-tym do łóżka wieczorem w dniu, w którym ten mężczyzna „ukatrupił" jej film? Byłam głupia, że pragnęłam jego miłości? Co powiesz o zachowaniu mamy podczas tych przełomowych tygodni w Los Angeles? Przez całe życie o nią dbałam, lecz tak bardzo się zakochałam w Martym, że nie reagowałam, choć widziałam, że Bonnie niemal nic nie je, stale jest na lekach, poddaje się zabiegom chirurga plastycznego i innym, które zmieniły jej życie w horror bezsenności lub nocnych koszmarów. Czy mogłam ją wyrwać z tego świata i zabrać gdzieś, gdzie odzyskałaby spokój? 1 czy ją również zdradziłam, gdyż nigdy nie spróbowałam jej niczego wyjaśnić? Ponieważ dla jej i mojego dobra nie przerwałam gry, w którą wszyscy graliśmy... Nazwałeś mnie kłamczuchą podczas tej nocy, kiedy mnie uderzyłeś. Miałeś racj ę, jestem nią! Ale teraz chyba rozumiesz, że oszukuję, odkąd pamiętam. Kłamstwo, sekrety, protekcje — takie było moje życie z mamą. Liczyła się zawsze tylko ona. A tata? Czy miałam prawo jechać do niego i niechcący zburzyć jego związek z Olliem Boonem? Tato stracił Olliego po pięciu wspólnych latach, a przecież tak bardzo go kochał. I Ollie ogromnie kochał tatę!
Zdecyduj, czy od dnia, w którym Susan postawiła stopę na Saint Esprit, krzywdzę wszystkich dorosłych, do których się zbliżę? A może przez cały czas to ja jestem ofiarą? Może moja wściekłość o Wynik końcowy była cholernie usprawiedliwiona? Pamiętaj też, że szczerze kochałam Marty'ego. Nigdy nie wyprę się tej miłości. Czy miałam prawo oczekiwać, że wuja Daryla i moją mamę obchodzę ja i moje życie? Moją mamę... Jestem przecież jej córką! Skoro nigdy się mną nie zajmowali, czy nie dali mi wystarczającego powodu do ucieczki od nich i o świadczenia im: „Nie dam si ę wys łać do Europy, chc ę żyć po swojemu?" Gdybym znała odpowiedzi na te pytania, może wcześniej streściłabym ci swoje życie. Niestety, nie znam tych odpowiedzi. Nigdy ich nie znałam. Właśnie dlatego zraniłam cię tym głupim szantażem. Ja wiem i Bóg wie, że po prostu popełniłam błąd. Jeszcze zanim zacząłeś mnie podejrzewać, wiedziałam, że go popełniłam. Wiedziałam już o tym, gdy dzwoniłam do G.G. z Nowego Orleanu. Nie mogłam się zmusić do opowiedzenia mu mojego wyczynu, do wyjaśnienia, jak rzeczy stoją... Za bardzo się wstydziłam tego, co zrobiłam. Ale byliśmy razem tacy szczęśliwi, Jeremy! Te nowoorleańskie tygodnie, które wspólnie przeżyliśmy, były chyba najpiękniejsze. Wszystko wydawało się ich warte. W trakcie tego okresu czułam, że wygrałeś wewnętrzną walkę z sobą samym, więc wmówiłam sobie, że nie mogę ci opowiedzieć tej historii, ponieważ nie jest ona moja. Prawa autorskie należały do świata dorosłych i ty również do niego należałeś. Ja nie. Pozostała mi tylko ucieczka. Wydała mi się jedynym wyjściem. Musisz mnie zrozumieć i mi wybaczyć! Choćby dlatego, że również nosisz w sobie straszny sekret, swoją własną historię, klóra nie należy jedynie do ciebie i z tego względu tak długo nie potrafiłeś jej nikomu opowiedzieć. Nie oburzaj się na mnie, że wytykam ci tę tajemnicę. I nie chodzi o to, że napisałeś za matkę ostatnie dwie powieści, a raczej o te, których nie napisałeś po jej śmierci. Matka nie tylko
zostawiła ci w testamencie swoje nazwisko, poprosiła cię także o wieczne życie. Nie umiałeś spełnić jej oczekiwań. Wiesz, że mam rację. Później, w poczuciu winy, uciekłeś od niej. Zostawiłeś za sobąjej dom niczym grobowiec, nie usuwając z niego żadnego przedmiotu, który w nim zostawiła. Tyle że tak naprawdę wcale nie zdołałeś przed nią uciec. Malowałeś jej dom na każdej swojej ilustracji w każdej swojej książce. I malowałeś dziewczynki, które uosabiały twoją ucieczkę z domu. Poprzez te małe bohaterki usiłowałeś się uwolnić od swojej matki, wyrwać się z jej rąk, które ciągnęły cię w śmierć. Ostatecznie jednak wyzwoliłeś się z tej obsesji. Namalowałeś postać, której udało się wyrwać z domu. Z miłością i odwagą otworzyłeś dla mnie drzwi swojego sekretnego świata. Pozwoliłeś mi wejść nie tylko do twojego serca, lecz również do twojej wyobraźni i twoich obrazów. Dałeś mi więcej niż kiedykolwiek ja zdołam dać tobie. Uczyniłeś mnie symbolem swojej bitwy, którą musisz wygrać, niezależnie od twojej obecnej opinii na mój temat. Czyżbyś jednak nie mógł mi wybaczyć, że tak długo zachowywałam dla siebie sekrety mojej matki? Nie możesz mi wybaczyć, że zatraciłam się w swoim własnym mrocznym domu i nie potrafiłam się z niego wydostać? Nie stworzyłam żadnego dzieła sztuki, które mogłoby się stać moim biletem do wolności. Od dnia, gdy „sprzedano" Wynik końcowy, zmieniłam się w swego rodzaju upiora, własny cień... szczególnie w porównaniu z namalowanymi przez ciebie moimi wizerunkami. Nie zawsze tak będzie. Jestem teraz trzy i pół tysiąca kilometrów od ciebie, w świecie, który rozumiem. Może już nigdy się nie zobaczymy. Ale nic mi nie będzie. Jakoś sobie poradzę. I na pewno nie powtórzę błędów z przeszłości. Nie zamierzam żyć na krawędzi, lecz korzystać z pieniędzy, które zgromadziłam, spożytkować życiową wiedzę, którą mnie obdarowałeś i czekać na właściwy moment, gdy nikt nie będzie mógł mnie zranić ani nikt nie zrani przeze mnie ludzi, których kocham. I wtedy po-
nownie stanę się Belindą. Będę kimś, nie czyjąś dziewczyną! Spróbuję być taka jak ty i Susan. Podobnie jak wy będę tworzyć. Pragnę przejść teraz do najważniejszego pytania: „Co się stanie z naszymi obrazami?" Bardzo chcę, byś je wszystkim pokazał, ale dobrze sobie przemyśl moją opowieść i wyciągnij z niej wnioski. Tylko bądź szczery wobec obrazów! Niezależnie od pogardy, którą do mnie żywisz, nie lekceważ wykonanej przez siebie pracy. Ujawnij swoje dzieła, kiedy będziesz gotów, bo jest w nich prawda o całym naszym związku. Chcę podkreślić, że nie musisz dbać o zachowanie sekretu w kwestii płócien, nie jesteś mi nic dłużny. Pokaż je światu, kiedy uznasz za stosowne, choćby jutro. Kiedy podejmiesz decyzję, nic ani nikt nie powinno ci stanąć na drodze. Użyj swojej władzy tak jak mnie radził Ollie Boon. Z naszego związku stworzyłeś sztukę. I zyskałeś prawo do użycia prawdy w sposób, który uznasz za odpowiedni. Nikt nie skłoni mnie do zranienia ciebie, tego możesz być pewny. Ani w tym roku, ani w następnym, ani za dwa lata... Kiedykolwiek zdecydujesz się ujawnić płótna, możesz liczyć na moją lojalność. Wiesz, że doskonale potrafię dotrzymywać tajemnic. Kiedy opuszczałam Nowy Orlean, sądziłam, że już cię nie kocham. Widziałam w twoich oczach nienawiść i przyszło mi do głowy, że ją odwzajemniam. Pomyślałam, że zakończę ten list stwierdzeniem, że nienawidzę cię teraz jeszcze bardziej, ponieważ skłoniłeś mnie do wyznania prawdy. Ale wiesz, Jeremy, że cię kocham, na pewno o tym wiesz. Kocham cię i zawsze będę. Jesteśmy dwiema połówkami jabłka, a nasza miłość jest niepowtarzalna. Twoje obrazy uczynią ją wieczną. Komunia Święta, Jeremy. Dałeś życie wieczne nam obojgu!
INTERMEZZO
Pada deszcz. Wielkie krople zacinają. Z taką siłą uderzają w siatkowe drzwi, że te aż się wydymają, a woda rozpryskuje się po starych deskach podłogowych, odbija się od nóg bujanego fotela, tryska na pokój. Ciemna kałuża dotarła aż do kwiatów na dywanie. Jakieś głosy na dole? Nie, chyba się przesłyszałem. Leżałem w łóżku, na stoliku obok mnie stała butelka szkockiej. Tuż przy telefonie. Byłem pijany od czasu wizyty Rhinegolda i odkąd skończyłem ostatni obraz z cyklu Artysta i modelka. Zamierzałem pić aż do soboty. Potem wracam do pracy. W sobotę zakończę to szaleństwo. A do tego czasu szkocka. I deszcz. Co jakiś czas przychodziła panna Annie z zupą i herbatnikami. — Trzeba jeść, panie Walker. Światło błyskawicy i ogłuszający huk grzmotu. Potem rozległo się dalekie echo, a może tylko odgłos tramwaju pędzącego przez burzę. Woda dotarła pod tapetę w lewym górnym rogu. Na szczęście wszystkie obrazy były bezpieczne. Panna Annie o nie dbała. Czyżbym słyszał odgłosy chodzących ludzi? Nie, to tylko stare deski skrzypią. Panna Annie nie wezwie lekarza. Nie zrobi mi tego. Czułem się dobrze, póki prawie nie ukończyłem ostatniego płótna z cyklu Artysta i modelka, na którym walczę z Belindą. Uderzam ją, a ona upada na ścianę. Tuż przed końcem pracy nad obrazem zacząłem pić. Drink czy dwa nie miały znaczenia, gdyż zostało mi tylko tło. A telefon nie dzwonił. Tylko ja wydzwaniałem: do Marty'ego, do Susan, do George'a Gallaghera. Niech ktoś ją znajdzie! Moja eks-żona, Celia, powiedziała: „To straszne, Jeremy, nie mów o tym nikomu!"
Prywatna linia Bonnie była wyłączona. — Zostawcie mnie w spokoju! Nie dbam już o nic, mam to gdzieś! Byłem pijany, gdy przyszedł Rhinegold. Od razu chciał ładować obrazy do samochodu. Nie zgodziłem się. Musiałem mieć je przy sobie, aż wszystko się skończy. Rhinegold powiedział, że w takim razie wróci za tydzień od soboty. Zostawił mi tydzień na dokończenie ostatniego obrazu, napisanie notek do programu, dopracowanie umów. Nie później niż w sobotę. Wytrzeźwieć, zacząć! Zadzwoń, Belindo, daj mi jeszcze jedną szansę. Nasza miłość jest niepowtarzalna, pamiętasz? „Już trzy i pół tysiąca kilometrów od ciebie". Gdzie? Za Atlantykiem? W jakimś miejscu, o którym mi opowiadała? "Belinda w Wyniku końcowym" była ukończona. Profil mojej dziewczyny i profil Sandy wyszły idealnie. Żadnego oszustwa, jak powiedziałaby Susan Jeremiah. A jaki wspaniały głos miała ta kobieta, teksańsko twardy i miękki równocześnie. Gdy zatelefonowałem do niej do Paryża, oświadczyła: „Siedź na tyłku, staruszku, znajdziemy ją. Belinda nie jest wariatką jak jej matka. Nie wykręci nam żadnego paskudnego numeru". Tak, skończyłem obraz z Sandy i Belindą a później również Belindo, wróć (w tych samych posępnych kolorach co cała reszta z ostatniej serii). Artysta i modelka potrzebował jeszcze tylko trochę cienia i nieco więcej głębi. Na tym obrazie moja ręka policzkowała Belindę, która za chwilę miała się osunąć na podłogę. Aby dokończyć płótno, powinienem chyba włączyć automatycznego pilota albo kontrolera duszy. — Coś ci jeszcze zostało? — dziwił się Rhinegold. — Belindo, wróć to zakończenie. Nie widzisz tego? Siedział przede mną zgarbiony, w czarnym garniturze i patrzył na mnie przez grube szkło butelki z colą. Był specjalistą od niedomówień. Kiedy odchodził, chwyciłem go za rękaw.
— Okej, zgodzi łeś si ę wystawi ć moje malowidła, ale powiedz mi, co o nich właściwie myślisz?! — Obrazy stały uszeregowane w korytarzu, na schodach, w salonie. — Wiesz, co robisz... — odparł. — Powiedz, sądzisz, że zgodziłbym się na to szaleństwo, gdyby nie było perfekcyjne? — Z tymi słowy odszedł. Leciał do San Francisco, aby poszukać magazynu na Folsom Street. Nazwał planowaną wystawę szaleństwem. „San Francisco? San Francisco to miasto, gdzie kupuje się górski rower albo buty do biegania. Taką wystawę powinniśmy zorganizować na Zachodniej Pięćdziesiątej Siódmej albo w SoHo! Załatwisz mnie na amen!". Artysta opłakuje Bełindę. Tylko ten obraz pozostał do namalowania. Czarne płótno. Miałem je już w głowie. Stanowiło odzwierciedlenie godzin, które spędziłem w niewybaczalnym osłupieniu, leżąc na łóżku ze szkocką lub bez niej. Artysta z pochodnią w ręku i płonące zabawki: pociągi, lalki, maleńkie koronkowe firanki na plastikowych oknach. Koniec świata! No dobra. Mogę ciągnąć swoje nieszczęsne lenistwo aż do soboty. Przecież telefon nie dzwoni. — Słuchaj, dupku, chcesz mojej rady? — spytał mnie Marty, gdy do niego zatelefonowałem. Wyraźnie był szczery. — Zapomnij o tej małej! Mnie się udało. Też to zrób. Zgaś światło dupku, nie znasz tego powiedzenia? Jej matka o mało nie powiesiła cię za jaja. Rozległ się grzmot tak cichy, że ledwie go usłyszałem. Po gigantycznej niebiańskiej kuchni bogowie przesuwali drewniane meble. Gałęzie dębów ocierały się o narożnik domu. Wszystko się ruszało: liście, gałęzie, metaliczne światło. G.G. typowym dla siebie spokojnym głosem oświadczył mi z Nowego Jorku: — Jeremy, wiem, że Belinda nie zrobi niczego szalonego Jeśli wpakuje się w kłopoty, zadzwoni do mnie, gdziekolwiek będzie. Czas na halucynacje? Mógłbym przysiąc, że właśnie przed chwilą usłyszałem na
dole głos Clementine'a! Wydało mi się, że Alex rozmawia z innym mężczyzną. Nie mógł to być Rhinegold, ponieważ Rhinegold już dwa dni temu wyleciał do San Francisco, tak jak zaplanował. Drugi mężczyzna przemawiał bardzo cicho. Także panna Annie coś do nich mówiła. Chyba naprawdę doświadczałem słuchowych omamów. Nie podałem Alexowi numeru mojego telefonu, bez wzgl ędu na to, jak bardzo byłem pijany podczas rozmowy z nim. Powiedziałem mu tylko, że spotkamy się w San Francisco i że czuję się świetnie, po prostu świetnie. Całą historię zdradziłem jedynie George'owi Gallagherowi, Alexowi i Danowi. List, afera z Bonnie i próba szantażu... I jak spoliczkowałem Belindę, spoliczkowałem, spoliczkowałem! Marty i Bonnie już jej nie szukali. Bełindo, wróć. To nie jest koniec naszej opowieści. Nie może być! Dan strasznie się rozzłościł. — Gdzie się, do diabła, ukrywasz?! Jesteś pijany, jadę cię zabrać! Nie, Danny, nie Aleksie. Znowu niebo rozdarła błyskawica. Przez ułamek sekundy wszystko było cudownie widoczne. Kanapa i małe poduszki. Okładka Karmazynowego Mardi Gras. Spłowiałe litery pod ciemnym szkłem. Piłem wspaniałą szkocką Po latach pitego co jakiś czas białego wina czy piwa, działała na mnie niczym szpryca heroiny. To znaczy... meble mi się poruszały przed oczyma. Nagle usłyszałem ostry ton panny Annie: — Proszę, muszę powiedzieć panu Walkerowi, że pan tu jest! Krople deszczu pryskają mi na twarz i ręce, połyskują na słuchawce telefonu. Zadzwoń, Belindo! Proszę, kochanie, zadzwoń! Tak długo czekam. Za dwa tygodnie wyjdę stąd, przejadę cały kraj, i pokażę obrazy. „Nadal cię kocham. Zawsze będę". Niech to cholera, naprawdę słyszałem głos Alexa! Deszcz zatrząsł siatkowymi drzwiami. Na moment wiatr wy-
dał mi się zimniejszy i pomyślałem, że ktoś zrobił w domu przeciąg. Dębowe gałęzie znowu się rozkołysały. Przypomniały mi się huragany, które wyrywały z korzeniami drzewka magnoliowe, blaszane dachy zrywały się z garaży lub trzepotały na wietrze niczym okładki książek. Namalować huragan! Namalować szaleństwo natury! „Teraz potrafisz namalować wszystko, co tylko zechcesz, wiesz o tym?" Chyba zostawiłem Wynik końcowy na pauzie. Ale to było z godzinę temu, prawda? Gdy się zatrzyma film na pauzie, mój magnetowid wyłącza go po pięciu minutach. — Niech się pani zda na mnie, moja droga — odrzekł pannie Annie Alex. — Jeremy zrozumie. — Panie Walker, przyjechał pan Alex Clementine z Hollywood. Nalegał, bym go wpuściła. A to jest pan George Gallagher z Nowego Jorku. I voilà. Alex. Po prostu wtargnął. Wyglądał wspaniale: majestatyczny i elegancki jak zawsze. Wszedł do chłodnego, wilgotnego, ponurego pokoju dużymi, pewnymi krokami. Za nim stał wysoki mężczyzna o chłopięcym wyglądzie, oczach Belindy, jej blond włosach i jej ustach. — Dobry Boże, jesteście tu obaj — zauważyłem. Starałem się usiąść. Obok mnie na stoliku leżała szklanka, z której wylewała się whisky. Wtedy G.G., ten prawie dwumetrowy blond chłopiec, ten bożek, ten anioł... kimkolwiek był... podszedł, podniósł szklankę i swoją chusteczką starł z blatu wylaną szkocką. Po czym posłał mi przepiękny uśmiech. — Witaj, Jeremy, tak, to właśnie ja, G.G. Uznaj moje przybycie za swego rodzaju niespodziankę. — Wyglądasz dokładnie jak Belinda, naprawdę! — Gallagher ubrany był na biało, nawet pasek od zegarka miał z białej skóry, podobnie jak buty. — Chryste, Jeremy — mruknął Alex. Kroczył po pokoju w tę i z powrotem, spoglądał na ściany, na sufit, na wysokie
drewniane oparcie łóżka. — Włącz klimatyzację i zamknij te cholerne drzwi. — O nie, żeby przestał wiać ten cudowny wietrzyk? A w ogóle jak mnie znalazłeś, Aleksie? Znowu rozległ się grzmot, przełamując się gwałtownie ponad dachem. George Gallagher aż podskoczył. — Och, ależ trzaska! — Nie martw się, nic nam się nie stanie — zapewniłem go. — Jak mnie, do diaska, znaleźliście...? — Kiedy tego chcę, Jeremy, potrafię odszukać każdego — odparł uroczyście Alex. — Pamiętasz szaleństwa, które wygadywałeś mi przez telefon? Natychmiast zadzwoniłem do G.G., a ten podał mi twój numer wraz z kierunkowym. Widzę, że bardziej ufasz G.G., skoro podałeś numer jemu, a poskąpiłeś go swoim przyjaciołom. — Nie chciałem, żebyś przyjeżdżał, Aleksie. Dałem Geor-ge'owi numer na wypadek, gdyby zadzwoniła do niego Belinda. Ale nie dzwoniła, prawda, G.G.? — Gdy dotarliśmy na lotnisko — ciągnął Clementine — oświadczyłem taksówkarzom: „Nie, chcę starego faceta, kogoś, kto jeździ po mieście od paru dziesięcioleci", i w końcu znaleźli mi kolorowego kierowcę, wiesz, kreolski Mulat o karmelowej skórze i siwych włosach. Spytałem, czy pamięta Cynthię Walker, która napisała Karmazynowe Mardi Gras? Mieszkała tu w domu na Alei Świętego Karola. Odrapana farba, zamknięte okiennice, to się na pewno nie zmieniło... „Zawiozę tam panów w kilka minut. Rzeczywiście, nikt niczego nie zmieniał". Jak widzisz, sprawa okazała się całkiem prosta. — Powinieneś był Alexa widzieć w akcji — dodał cicho Gallagher — Otaczał nas niezły tłumek gapiów. — Jeremy, chyba kompletnie ci odbiło — stwierdził Clementine. — Zachowujesz się gorzej niż ja po śmierci Faye. — Nie, Aleksie, pozory mylą. Zawarłem układ z samym so-
bą i go przestrzegam. Panuję nad sobą. Po prostu sobie odpoczywam, gromadząc energię na ostatni obraz. Alex wyjął papierosa. Błysnęła złota zapalniczka G.G. — Dzięki, synu. — Bardzo proszę, Aleksie. Sięgnąłem po szklankę, ale nie mogłem jej dosięgnąć. Clementine patrzył na mnie bacznie, jakby uważał, że mam przepaskę na oczach i nie mogę go zobaczyć. Obserwował z uwagą moje ubranie, szkocką łóżko. Jego filcowy kapelusz szpeciły ciemne plamy od deszczu. Podobnie kaszmirowy szalik, tym razem biały, który zwisał spod kołnierza lekkiego gabardynowego prochowca od Burberry'ego. — Gdzie ta starsza dama? Proszę pani! Może pani zrobić panu Walkerowi coś do jedzenia? — Nie przed sobotą niech cię diabli. Aleksie, mówię ci, że tak zaplanowałem. — Mogę mu oczywiście coś przyrządzić, ale czy potrafi go pan skłonić do jedzenia, panie Clementine? Mnie się nie udaje. — Jeśli zajdzie potrzeba, nakarmię go łyżeczką Siłą. Proszę zrobić też kawę, droga pani. Cały dzbanek kawy. Spróbowałem ponownie sięgnąć po szklankę. George Gałla-gher napełnił ją dla mnie. — Dzięki. — Nie dawaj mu szkockiej, synu. Ma dość — wtrącił Alex. — Jeremy, ten pokój wygląda niemal identycznie jak dwadzieścia pięć lat temu. Na toaletce nadal leży otwarty list, datowany z 1961 roku. Zdajesz sobie z tego sprawę?! A na nocnym stoliku widzę egzemplarz „The New York Timesa" z tego samego roku. — Aleksie, czym się tak ekscytujesz? Widziałeś obrazy? Powiedz mi, co o nich sądzisz. — Są piękne — powiedział nagle G.G. — Och, uwielbiam je wszystkie! — Co myślisz, Aleksie? Tylko szczerze. — A co ci powiedział Rhinegold? Że jeśli je wystawisz, tra-
fisz do więzienia? Hm... może go to nie obchodzi, byle na nich zarobił? — Chyba nie zamierzasz ich wystawić, prawda? — spytał George Gallagher. — Jeremy, popełniłbyś harakiri! Czy ten Rhinegold zupełnie nie ma serca? Zadzwoń do niego i odkręć tę wystawę. — Belinda nie telefonowała do ciebie, G.G.? Zdaje mi się, że tak powiedziałeś, gdy wszedłeś. — Rzeczywiście, Jeremy, nie dzwoniła. Ale nie martw się, nic jej nie jest. Gdyby coś jej się stało, powiadomiłaby mnie. Dniem i nocą ktoś czuwa przy moich telefonach. — Skoro mówimy o telefonach, wiesz, że dwa dni temu zadzwoniłeś do Blaira Sackwella o drugiej nad ranem — zagrzmiał Alex — i wszystko mu opowiedziałeś? — W moim mieszkaniu zostawiłem kilku ludzi, na wypadek, gdyby tam przyszła — kontynuował George Gallagher. — Czekają na nią. — Nie opowiedziałem mu wszystkiego, Aleksie — obruszyłem się. — Zdradziłem tylko, kim jest Belinda, opowiedziałem o jej ucieczce i że ją zraniłem. Nie muszę opowiadać całej historii. Nie muszę nikogo zdradzać. Jednakże prawda powinna wyjść na jaw, mój drogi. Niech cię szlag, przecież Belinda istnieje, ma imię, przeszłość, przyszłość i obrazy. I kocham ją! — Otóż to — podsumował cicho G.G. — I właśnie dlatego zadzwoniłem do Susan Jeremiah do Paryża, a także do Olliego Boona do Nowego Jorku. I do autorki biografii Bonnie. A także do moich byłych żon, do Marty'ego w United Theatricals, ponieważ Bonnie rozłączyła swoją prywatną linię. Zadzwoniłem do mojej redaktorki, do moich agentek — nowojorskiej i hollywoodzkiej... Wszystkim im wyjaśniłem, co się dzieje. I jeszcze do rzeźbiarza Andy'ego Blatky'ego, który jest moim przyjacielem, i do mojej sąsiadki Sheili. Oraz do wszystkich moich przyjaciół-pisarzy, którzy pracują dla gazet. Wiedziałem, że powinienem dać sobie spokój, skończyć ostatni obraz, zrobić notki do programu. Już by mnie tu nie było.
— Telefon do Blaira Sackwella jest jak wysłanie wiadomości do stacji CBS, Walker! — warknął Alex. — Kogo masz na myśli, mówiąc: „Przyjaciele, którzy pracują dla gazet"? Niby którzy? Uważasz, że potrafisz kontrolować to, co się może teraz zdarzyć? — Tak, to prawda — dorzucił G.G., machnąwszy ręką. — Taki już jest Blair. A w dodatku teraz jest wściekły. — Dlaczego, cholera, nie odpuścisz, tak jak to zrobiła Bonnie?! — krzyknął Clementine. — Powinieneś był słyszeć opinię Blaira o Martym — wtrącił George Gallagher, a na jego twarzy pojawił się niesmak, jak u dziecka, które po raz pierwszy próbuje marchewki. — Blair nazywa go „makabryczną średnią statystyczną", „brzydką rzeczywistością" i „strasznym faktem". — Aleksie, zamierzam ją odnaleźć, nie rozumiesz?! Przetrząsnę cały świat, znajdę ją i znowu będziemy razem. O ile Belinda nie popełni jakiegoś szaleństwa. — Blair ma pewien dziki pomysł, w związku z którym też ma zamiar ją odszukać — zauważył G.G. — Przyszło mu do głowy, że mogłaby nakręcić reklamówkę dla jego Midnight Mink. Chce jej zapłacić sto tysięcy dolarów. — Co, do diabła, powiedział ci Moreschi? — spytał Alex. Górował nade mną zlepione od deszczu kosmyki włosów kręciły mu się pod krawędzią kapelusza, oczy zaś płonęły w niewyraźnym świetle. — Czy ci ludzie z gazet to twoi prawdziwi przyjaciele? — Blair nigdy nikomu nie zap łacił ani centa — stwierdził G.G. — Daje tylko każdemu futro z norek. — Nie ma znaczenia, co powiedział Marty. Dałem mu tylko dżentelmeńskie ostrzeżenie, nic więcej. Tylko tyle. — Och, kapitalnie! To jakbyś ostrzegł Draculę — odparował Alex. — Nie zamierzam się odgrywać ani na Martym, ani na nikim innym! Ostrzegłem go ze względu na Belindę i na mnie samego! Marty musi zrozumieć, że ma do czynienia z czymś świętym. Że nigdy nie wykorzystywałem Belindy. Że bardzo się pomylił...
— Ty miałbyś wykorzystywać Belindę?! — syknął Clementine. — Przecież o mało sobie nie zrujnowałeś życia, poszukując jej. — Och, nie, nikt niczego nie rujnuje, nie widzisz tego? — odci ąłem się. — Na tym właśnie polega piękno tego związku, że obce mu są wszelkie przyziemne pragnienia, dla nas liczy się jedynie... — Jeremy, zabieram cię teraz z powrotem do Kalifornii — oświadczył Clementine. — Zadzwonię do tego Rhinegolda i każę mu przetransportować obrazy w jakieś bezpieczne miejsce. Na przykład do Berlina. Berlin to obecnie dobre, bezpieczne miejsce. — Bez dwóch zdań, Aleksie. — Potem pojedziemy we dwóch do Portofino, tak jak kiedyś, i tam omówimy całą sprawę. Może G.G. z nami pojedzie. — Wspaniale, lecz najpierw... w sobotę zacznę znowu pracować. Mam dwa tygodnie na dokończenie ostatniego płótna. A dom w Portofino... jestem tego cholernie pewny... można wykorzystać na miesiąc miodowy. — Naprawdę zamierzasz się z nią ożenić? — spytał Gallagher. — Jakie to piękne! — Powinienem był ją spytać, gdy miałem okazję — odparłem. — Mogliśmy pojechać do stanu Missisipi, gdzie nie ma ograniczeń wiekowych i tam się pobrać. Nikt nie mógłby nas tam tknąć. — Gdzie ta kobieta zjedzeniem? — spytał Alex. — George, przygotuj mu k ąpiel. Zgoda, synu? Jeremy, w tym domu masz chyba gor ącą i zimną bieżącą wodę, co? Musisz się wykąpać! — Kocham ją. Taka miłość jak nasza zdarza się tylko raz w życiu. Tak powiedziała Belinda. — Wiesz? Jestem po twojej stronie! — potwierdził entuzjastycznie G.G., ruszywszy ku łazience. — W końcu moje nazwisko widnieje na jej metryce urodzenia. A to zobowiązuje, nieprawdaż? — Nalej gorącej wody — polecił mu Clementine.
— Daj spokój, Aleksie, kąpię się co wieczór przed snem, dokładnie tak jak nauczyła mnie w dzieciństwie mama. I nigdzie nie pojadę, póki Rhinegold nie wróci i nie przejmie płócien. Wszystko ustaliliśmy. Z łazienki buchała para. Dźwięk płynącej wody zagłuszył ryk deszczu. — Sądzisz, że Bełinda wyjdzie za ciebie, chociaż ją pobiłeś? — spytał Alex. — I zdaje ci się, że prasie spodoba się wasz związek? Ty masz czterdzieści pięć lat, a ona tylko szesnaście! — Nie czytałeś jej dziennika... — Racja, ale zrelacjonowałeś mi cały niemal co do słowa... — ...Wiem, że Belinda wyjdzie za mnie, wiem, że tak. — Nic nie mogą jej zrobić, jeśli legalnie wyjdzie za mąż — wtrącił George Gallagher. — Jeremy, jesteś w amoku, chwilowo nie odpowiadasz za swoje czyny — mruknął Clementine. — Ktoś cię musi powstrzymać przed popełnieniem jakiegoś szaleństwa. Jest w tym domu klimatyzacja? Poszedł, by zamknąć oszklone drzwi. — Nie rób tego, Aleksie — poprosiłem. — Zostaw otwarte. Każę pannie Annie przygotować dla was gościnne sypialnie. Och, uspokój się... Panna Annie weszła z tacą parujących potraw. Zapachniało zupą W pokoju zrobiło się nagle zbyt cicho. Deszcz przestawał padać. Mignęła błyskawica, za którą nie podążył huk grzmotu. George stał w drzwiach łazienki. W kłębach pary wyglądał niczym duch młodego Amerykanina wprost z żumala. Boże, ależ był z niego przystojniak. — Niech pan włoży świeże ubranie, panie Walker — poleciła panna Annie. Gdy otwierała szuflady, poczułem zapach kamfory. Clementine usiadł obok mnie. — Jeremy, zadzwoń do Rhinegolda. Każ mu odwołać wystawę. — Słodzisz kawę? — spytał G.G.
— Walker, mówimy o przestępstwie, więzieniu, zniesławieniu, a może nawet porwaniu. — Aleksie, płacę mojemu prawnikowi, żeby mówił takie rzeczy. Na pewno nie mam ochoty słyszeć takich tekstów za darmo! — To słowo właśnie wykrzykiwał Marty — zauważył George Gallagher. — Zniesławienie. Wiedziałeś, że Blair zadzwonił do Olliego i wszystko mu powiedział? — Sam zadzwoniłem do Olliego i wszystko mu opowiedziałem — odparowałem. — To ja posiadam prawa do ewentualnego wystawienia bądź sfilmowania Karmazynowego Mardi Gras. United Theatricals nie ma nic do gadania w tej kwestii i nigdy nie posiadało praw do ekranizacji. G.G. roześmiał się. — Jeremy, nie rozmawiaj po pijaku o interesach, nawet z 01-liem — pouczył mnie. — Wspomniałem tylko o prawach. Jeśli OUie chce, może nakręcić Karmazynowe Mardi Gras. — Hm... no tak, ale może zostaw tę sprawę swoim agentom — stwierdził Alex. — Teraz wypij zupę, naprawdę znakomity rosołek. Lubisz rosół? Potem napij się kawy i wreszcie usiądź jak człowiek. Tak przy okazji, gdzie jest twój prawnik? — Siedzę. Mylisz się co do oceny sytuacji. Powtarzam raz jeszcze, że zaplanowałem libację alkoholową aż do soboty. A mój prawnik jest w San Francisco, gdzie zresztą jego miejsce. Nie zamierzam go tutaj ściągać. — Ollie twierdzi, że u Sardiego wszyscy plotkują o Belindzie, Martym, Bonnie i całej historii — wtrącił G.G. — Dobry Boże — bąknął Alex. Wyjął chusteczkę i wytarł czoło. — Nic nie wspomniałem o Martym i Bonnie — rzuciłem. — Nawet Susan Jeremiah o nich nie powiedziałem. Ale, niech to diabli, Belinda jest teraz zupełnie sama, a ci ludzie wpieprzy-li się w moje życie... Wszystko schrzanili ci ich detektywi, kamery z teleobiektywem i cholerna presja, jaką wywierali na moją
dziewczynkę, więc niech ich szlag, jeżeli czują się skrzywdzeni. Nie odwołam wystawy. — G.G., zakręć wodę w wannie. Jeremy, nie będziesz więcej do nikogo wydzwaniał! — Ja zakręcę wodę — zaoferowała się panna Annie. — Panie Walker, proszę zjeść zupę. Na drzwiach w łazience wieszam dla pana świeże ubranie. — Aleksie, od ostatniej telefonicznej rozmowy z tob ą ukończyłem dwa płótna. Teraz przyrzekłem sobie pić aż do soboty. W sobotę wstanę i wrócę do pracy. Rozegram wszystko zgodnie z planem. — Jeremy, zranią cię moje słowa — oznajmił z całą powagą Clementine. — Niestety, jak już ci powiedziałem, nadeszła pora. Dziś jest sobota! Rozpoczęła się o północy. — Och, mój Boże, chyba żartujesz... — To prawda, panie Walker — dodała Annie. — Tak, możesz nam wierzyć — dorzucił George Gallagher. — Jest już sobota. A ściślej, od dwóch godzin. — Zejdźcie mi z drogi, mam sporo pracy. Muszę się doprowadzić do porządku. Panno Annie, proszę przygotować dla moich gości sypialnie na tyłach. Która godzina...? Druga, mówicie? Wstałem z łóżka i natychmiast upadłem. Pokój wirował. Alex chwycił mnie, panna Annie podała drugie ramię. O mało nie zwymiotowałem. — George, sądzę, że czeka nas długa noc — zauważył Clementine, podtrzymując mnie. — Proszę pani, nie będę pani kłopotał przygotowywaniem sypialni. Zadzwonię zaraz do hotelu Pontchartrain na tej ulicy i zamówię przyzwoity apartament. Przyłączysz się do mnie, G.G.? — Och, z przyjemnością Aleksie — odparł tamten natychmiast. — Jeremy, nie masz nic przeciwko temu, że pokręcę się tu przez parę dni? Póki nie wy dobrzejesz? — Zostań, oczywiście — odrzekłem. Znowu stałem prosto, mogłem nawet chodzić. — Zostań, aż skończę obrazy, a później polecimy razem na Wybrzeże. Możesz mi dotrzymywać to-
warzystwa podczas malowania. — Położyłem rękę na klamce. W głowie mi tętniło. — Wynajmuję samolot, by zabrać obrazy na południe. Boże, mam nadzieję, że wystawy nie czeka klęska. To byłoby straszne! — Nie skończy się klęską jeśli z niej zrezygnujesz — mruknął Alex. Panna Annie rozpinała mi koszulę. Łazienka pachniała miętowymi solami do kąpieli. Mało powiedziane, że przyprawiały mnie o mdłości. Chciałem umrzeć! Clementine zerknął na George'a Gallaghera. — Jedna sypialnia czy dwie, G.G.? — spytał, sięgając po telefon. — Cokolwiek rozkażesz, Aleksie. — George uśmiechnął się do niego szeroko. — Pójdę zarezerwować godziwe lokale na posiłki, ty załatw zakwaterowanie. Proponuję na kolację zabrać Jeremy'ego do Antoine'a, na śniadanie do Brennana, a na lunch do Court of Two Sisters. Możemy też zajść do Arnauda, Manale'a, K-Paula i... — Wykluczcie mnie z tego, moi drodzy — poprosiłem. Woda była gorąca, okropnie gorąca. — Utknę na dobre przy sztalugach, gdy wrócicie na brandy i kawę. Panna Annie rozpięłaby mi spodnie, gdybym jej nie powstrzymał. Alex mrugnął do mnie i łagodnie wypchnął ją za drzwi. — Przynajmniej jak na razie, idzie nieźle, prawda? — spytał, po czym posłał G.G. porozumiewawczy uśmiech. — Zajmę się wszystkim, synu. Bardzo ci dziękuję i muszę przyznać, że jesteś nadzwyczaj miłym... wręcz przesympatycznym młodym jankesem.
467 SZAMPAŃSKI LOT
468 Na początek historia pojawiła się w „San Francisco Chronicie". Do otwarcia wystawy pozostał tydzień. „Być może Jeremy Walker, uwielbiany autor powieści dla dzieci i twórca niepowtarzalnego „Sobotniego poranku z Charlotte", niedługo zaszokuje czterdzieści milionów swoich małych wiernych czytelniczek indywidualną wystawą w San Francisco. Pokaże na niej wyłącznie akty pewnej młodziutkiej dziewczyny. Jeszcze dziwniejsze od przemiany twórcy klasycznej dziecięcej literatury w malarza erotycznego są plotki dotyczące jego błękitnookiej blond modelki, którą okazuje się nikt inny jak szesnastoletnia Belinda Blanchard, córka Bonnie — supergwiazdy Szampańskiego lotu. Podobno Belinda już ponad roku temu uciekła z matczynego pałacu w Beverly Hills". Dalej, w sporym artykule, napisano: „W katalogu wystawy Walker wyjaśnia, że Belinda pojawiła się w jego życiu jako osoba tajemnicza. Dopiero po ukończeniu niemal wszystkich obrazów dowiedział się, że ma do czynienia z zaginioną córką Bonnie. W wyniku otrzymanych informacji doszło do godnej ubolewania kłótni między twórcą i modelką. Walker uderzył dziewczynę, więc ta odeszła. Obecnie przygotowywana wystawa jest hołdem dla Belindy oraz wyznaniem artystycznej wolności Walkera.
Czy publiczność uzna te płótna za obsceniczne? Pięć na siedem kolorowych fotografii w niezwykle kunsztownie pod względem graficznym dopracowanym katalogu nie pozostawia raczej wątpliwości. Mamy do czynienia ze sztuką absolutnie dosłowną. Chyba żadnej kamerze nie udałoby się ujawnić większości »powabow« tej dziewczyny. Publiczność będzie mogła sama to ocenić za tydzień od dziś, gdy w dwóch, specjalnie z tej okazji odnowionych przez nowojorskiego marszanda, Arthura Rhinegolda, galeriach na Folsom Street nastąpi otwarcie wystawy". Dan wprost wychodził z siebie. Pytał mnie gniewnie, dlaczego od razu nie zleciłem mu wynajęcia adwokata od przestępstw kryminalnych. Alex rozłożył ręce i zaproponował: — Chodźmy wszyscy na kolację do Trader Vic's, póki jeszcze możemy. Gdy siedzieliśmy przy kuchennym stole, popijając kawę i czytając artykuł, uśmiechał się tylko George Gallagher. — Wkrótce sprawą zainteresują się wszystkie media — powiedział. — Belinda przeczyta o sobie i wtedy na pewno zadzwoni, Jeremy. — Może tak, a może nie — odparowałem. Miałem wizję, w której Belinda szła wietrznymi ulicami Paryża, nie posyłając ani jednego spojrzenia ustawionym na stojakach gazetom. A jednak serce mi łomotało. Gra się zaczęła! Rhinegold zadzwonił w godzinę później. Ludzie z prasy doprowadzali go do szału prośbami o wcześniejsze udostępnienie obrazów. Otwarcie wystawy zaplanowano na niedzielę i doskonale wiedzieliśmy obaj, że do tego czasu absolutnie nikt nie może zobaczyć moich dzieł. W niedzielny wieczór miało się tam pojawić sporo osób reprezentujących muzea. Do magazynu właśnie dotarło dziesięć tysięcy egzemplarzy katalogu. Człowiek z księgarni Museum of Modern Art telefonicznie zamówił niezły
stosik. Rhinegold spytał: „Będziemy przecież sprzedawać katalog, prawda?" Nalegał na to. — Dzięki temu udałoby się wydrukować więcej kopii! — upierał się. — Jeremy, bądź rozsądny. — W porządku — zgodziłem się. — Ale również nadał je bezpłatnie wysyłaj. Nie przestawaj. Do południa wiedzieliśmy, że w gazetach Los Angeles opisano moją historię. Opowieści towarzyszył dodatkowy tekst o „wstrzymaniu dystrybucji" Wyniku końcowego. Mnie nazwano Rem-brandtem ilustrowanych książek dla dzieci. Sobotni poranek z Charlotte zachwalano jako „oazę na pustyni telewizyjnych seriali dla dzieci". Krytyk, który widział filmowy debiut Belindy w Cannes, określił ją mianem „hipnotyzującej". Inny artykuł całkowicie poświęcono Marty'emu, Bonnie i decyzji wytwórni United Theatricałs, która jeszcze w Cannes postanowiła nie rozprowadzać Wyniku końcowego. „Pięknie ilustrowany katalog wystawowy jest równie imponujący jak książki Walkera — napisał pewien autor w »Los Angeles Herald-Examinerze« — lecz wymierzony został przeciwko wcześniejszym opowieściom o przygodach Charlotte czy Bettiny. Dlatego jego nieprzyzwoitość może być w pełni zrozumiała. Belinda staje się kolejną bohaterką Walkera, tyle że nie ubraną Czy Bonnie zezwoliłaby na takie wykorzystanie swojej córki, gdyby o tym wiedziała? I gdzie jest teraz Belinda?" Niedługo później rozdzwoniły się telefony. Od godziny pierwszej do szóstej odpowiadałem na pytania reporterów. Tak, mieszkałem z Belindą tak, rozpaczliwie próbowałem ją odnaleźć, nie, o ile wiem, Bonnie i Marty już jej nie poszukują. Tak, wiem, że obrazy mogą narazić na szwank moją reputację, musiałem je jednak wystawić. Stanowią najważniejsze dzieło mojego życia, które dotąd namalowałem. Nie, moi wydawcy nijak ich nie skomentowali. Nie, nie martwiłem się o ne-
gatywne reakcje. Artysta musi iść drogą swoich obsesji. Nie ma innego wyjścia. Dan poddał się i wrócił do kancelarii, aby namówić swoją sekretarkę Barbarę do przyjazdu tutaj, do San Francisco. Odtąd to Barbara rozmawiała z dziennikarzami. Alexa szybko zmęczył mój dom, tak samo jak moje gotowanie i wiktoriańska łazienka. Spytał, czy się nie obrażę, jeśli wynajmie sobie apartament w hotelu Clift? — Oczywiście, Aleksie, możesz zamieszkać w hotelu. Nie musicie mi stale towarzyszyć, już wam to mówiłem. I tobie, i George'owi. — Wspaniale — wymamrotał Clementine. — Jeśli będziesz mnie potrzebował, jestem w odległości pięciu minut od ciebie. W każdej chwili możesz zadzwonić do mnie i opowiedzieć mi, co się dzieje. O ile dorwiesz się do telefonu! Gallaghera również martwił fakt, że telefon dzwoni nieprzerwanie. Ilekroć podnosiłem słuchawkę, telefonistki przerywały mi i łączyły „ważną rozmowę". — Idę z Alexem — powiedział G.G. — Zadzwonię do Nowego Jorku i podam moim ludziom numer pokoju hotelowego. Jeżeli Belinda nie dobije się do ciebie, dodzwoni się do mnie. Po kolacji zatelefonowała do mnie z Nowego Jorku moja eks-żona, Celia. Wpadła w histerię. Od półtorej godziny próbowała się ze mną połączyć. W gazecie przeczytała: WALKER PORZUCA SWOJE MŁODE FANKI. — Celio, mówiłem ci, że nie napiszę już kolejnej książki dla dzieci, chyba że ktoś zamknie mnie w lochu, przykuje do ściany kajdanami i każe to zrobić. Nigdy bym sobie nie darował, gdybym nie zorganizował tej wystawy. — Jeremy, mówisz teraz prawie jak bohater z książki dla dzieci! Jak ta dziewczyna mogła cię tak usidlić? Potrzebujesz pomocy, mój drogi. — Celio, od pierwszej chwili, w której zobaczyłem Belindę, wiedziałem, że jesteśmy dla siebie stworzeni! Wtorkowe gazety z Dallas skoncentrowały się na Bonnie,
„dziewczynie z ich miasta". W artykule pojawiło się wspólne zdjęcie jej i Belindy, które zrobiono im pięć lat temu podczas ostatniej konferencji prasowej w Dallas. Jak to możliwe, pytali dziennikarze, że po tylu latach jakiś sekret mógł tak bardzo rozdzielić matkę i córkę? „Co do Walkera, który utrzymuje, że w okresie gdy malował piękną nastolatkę, Belindę, rzekomo żył z nią, jego książki znaleźć można było w każdej bibliotece kraju. Gdy Walker pojawił się ostatnio w Forth Worth w 1982 roku, czekał na niego tłum czytelniczek. Sprzedał wówczas dwa tysiące egzemplarzy swoich książek". Potem otrzymałem telefoniczną wiadomość z Houston, że tamtejsze „Chronicie" i „Post" skupiły się na Susan Jeremiah. „Tu znajdują się korzenie teksańskiego skandalu", napisał ktoś. Obok artykułu widniało zdjęcie reżyserki w typowym dla niej kowbojskim kapeluszu. — Przez rok starałam się do niej dotrzeć, by zaproponować jej rolę w moim filmie — powiedziała Susan w telefonicznym wywiadzie, którego udzieliła z Los Angeles jednej z teksańskich gazet. — Jej rodzina stale mi powtarzała, że Belinda przebywa w szkole za granicą. Teraz okazuje się, że mieszkała w San Francisco z Jeremym Walkerem. Cholernie dobrze zatem, że ktoś się nią zaopiekował. Nie, Susan nie widziała katalogu, chociaż postara się dotrzeć do San Francisco na otwarcie wystawy. — Słuchajcie, Walker nie musi udowadniać swojej artystycznej integralności. Wejdźcie do pierwszej lepszej księgarni i otwórzcie którąś z jego książek. Cytowano słowa ojca Susan, który z dumą mówił o Wyniku końcowym. Wcześniej usiłował doprowadzić do pokazu filmu na festiwalu filmowym w Houston, niestety natrafił na bardzo podejrzane trudności.
— Chcę powiedzieć, że moim zdaniem United Theatricals „załatwiło" ten film wyłącznie z powodów ambicjonalnych. Sądzę, że chodzi tu o przerost ego i „charakterek" hollywoodzkiej primadonny w starym stylu, która nie życzy sobie rywalki w osobie aktorki-lolitki, szczególnie gdy ta — przypadkowo —jest jej nieletnią córeczką. W tej sprawie istnieje wiele intrygujących drobiazgów. — Mogę powiedzieć to publicznie — dodała Susan. — Kiedy znajdę Belindę, zaoferuję jej główną rolę w moim najnowszym filmie. Osiemnaście obrazów Jeremy'ego Walkera to naprawdę piękne dzieła, jednak Belinda powinna w końcu zadbać także o własną karierę. Jeremiah wypełniła swoje zobowiązania wobec United Theatricals, a jej nowe przedsięwzięcie, Dobre chęci i wstyd, finansuje Galaxy Pictures. Dystrybutorem na cały świat będzie Limelight. Okej, Susan, świetna robota! Sytuacja wyglądała doskonale. Z „National Enquirera" zadzwonili faceci. Mówili z brytyjskim akcentem i byli zaskoczeni, że zgadzam się z nimi porozmawiać. — Kocham ją. Pokłóciłem się z nią ponieważ nie zrozumiałem wszystkiego, co jej się przydarzyło. Zagrała na przykład główną rolę w tym cudownym filmie, którego nigdy nie wyświetlano w Stanach. Spytajcie Susan Jeremiah. A w Hollywood przeżyła dramatyczny w skutkach romans. Gdy uciekała z domu, była w strasznym stanie. Trochę czasu spędziła w Nowym Jorku, jednak zaczęli jej tam szukać detektywi. Przyjechała więc do San Francisco i tu spotkała mnie... Wierzę jednak, że ją znajdę! Jest gdzieś teraz całkiem sama. Reporterzy z „Globe'u" i „Star" przyszli pod moje drzwi frontowe. A dokładniej, kiedy je otworzyłem, zobaczyłem przed domem niemal tłum. Paliła się żarówka na ganku. Moja sąsiadka, Sheila, rozmawiała na krawężniku z jakimś mężczyzną. — Wracaj do domu, Jeremy! — ostrzegła mnie i pomachała mi egzemplarzem katalogu. Reporterzy spróbowali sforsować drzwi.
— Nie ma jej w środku — wyjaśniłem. — Co chcecie wiedzieć? Ciągle rozmawialiśmy, gdy pojawiła się kolejna reporterka, z tym razem z czasopisma „People". Tłumaczyłem, że jeśli pozwolę jej wejść, wyrażę tym samym zgodę, by sprzedała opowieść. Powiedziała, że bardzo potrzebuje tych pieniędzy. Odmówiłem. Na balkonie kamienicy dostrzegłem jakiegoś faceta, który robił mi zdjęcia przy użyciu teleobiektywu. Na pół godziny przed północą zadzwonił z Clifta G.G. — Twoja linia telefoniczna jest niemal nieustannie zaj ęta. W jaki sposób Belinda miałaby się do ciebie dodzwonić?! — Dan nad tym pracuje — odpowiedziałem. — Może dostaniemy drugą linię. Chociaż przy tym szaleństwie nie bardzo nam to pomoże. — Hm... A do mnie dzwonili przyjaciele z Bostonu. Piszą 0 tobie w gazetach, nawet w „Washington Post". — Belinda natomiast nie zadzwoniła — podsumowałem przygnębionym tonem. — Cierpliwości, Jeremy — uspokoił mnie G.G. — Tak przy okazji, Alex idzie do ciebie wypić drinka przed snem. — Ja miałbym pójść po drinku spać? — westchnąłem. — Całą noc przesiedzę przy telefonie. — Tak, ja pewnie też. Tym niemniej w środę rano akurat spałem na podłodze pracowni, włączywszy na głos sekretarkę automatyczną, gdy z telefonu zbudziło mnie wołanie George'a Gallaghera.: — Jeremy, obudź się. Zajęły się tobą nawet „USA Today" 1 „The New York Times". Niedługo wiadomość dotrze do Europy. „Herald Tribune" już się pewnie wami zainteresowało. W środowe południe lokalna radiostacja informacyjna poświęciła nam całą audycję. Telefonowali też do nas przyjaciele z Aspen, Atlanty, a nawet z Portland w Maine. Później przyszedł Dan z „Los Angeles Timesem" w r ęku. Marty Moreschi i Bonnie wydali oświadczenie, w którym wypie-
rali się wiedzy na temat miejsca pobytu Belindy i jej poczynań podczas ostatniego roku. „Gwiazdę Bonnie zaszokowała i przeraziła wiadomość 0 dziwacznej wystawie obrazów w San Francisco. Odkąd Belinda zniknęła, matka poszukiwała ją dniem i nocą przy pomocy prywatnych agencji detektywistycznych. Dla Bonnie najważniejsze jest dobro córki. Sama znajduje się na krawędzi nerwowego załamania". Godzinę później Cable News Network nadała materiał filmowy, w którym pokazano Bonnie i Marty'ego obleganych przez reporterów przed kancelarią prawnika na Wilshire Boulevard. Moreschi w szarym trzyczęściowym garniturze celował palcem w reporterów; złoty pasek od zegarka błyskał. — Weźcie pod uwagę, że mówicie o córce Bonnie! I teraz dowiadujemy się, że dziewczynka żyła z tym pokręconym malarzem w San Francisco?! Jak waszym zdaniem czuje się jej matka? Przelotny widok Bonnie — ciemne okulary, pochylona głowa — gdy aktorka wchodziła przez szklane drzwi budynku. Marty szedł za nią. i nagle z ekranu popatrzyła na mnie bohaterka Sobotniego poranku z Charlotte. Pierwszy nienawistny telefon otrzymałem około piętnastej. Funkcja głośno-mówiąca była włączona, więc Dan również usłyszał pogróżki. — Molestujesz dzieci, draniu?! Lubisz malować nagie dziewczynki? Cóż z ciebie za dziecięcy autor?! Mężczyzna rozłączył się. Dreszcze targnęły całym moim ciałem. Dan zdusił papierosa i wyszedł z pokoju. Później dostawałem średnio może jeden tego typu telefon na pięć od przyjaciół lub reporterów.
Około szesnastej zdecydowałem, że najwyższy czas sprawdzić dom w Carmel. Byłem pełen obaw, czy tam jechać, bałem się, że zastanę dom zimny i pusty. Ale co, jeśli jakimś cudem Belinda tam jest? Zabrałem G.G. spod Clifta i pojechaliśmy razem na Południe. Opuściwszy dach MG-TD czuliśmy powiew przyjemnego wietrzyka. Z radia dowiedzieliśmy się, że sławny prawnik z Dallas, Daryl Blanchard, brat gwiazdy Szampańskiego lotu, Bonnie, jest w drodze do Hollywood. Zamierza się spotkać z siostrą w sprawie zniknięcia Belindy. Daryl nie chciał złożyć oświadczenia dla prasy. Nie zaskoczyło mnie odkrycie, że w Carmel wszystko jest tak, jak ja i Belinda zostawiliśmy — nawet pościel na małym łóżku na stryszku ciągle była rozgrzebana. Nic nie wskazywało na to, że Belinda kiedykolwiek wróciła sama do tego domu. Patrząc na te ślady przeszłości, przeżywałem straszliwe katusze. Zszedłem na dół i napisałem do niej długą notkę, którą położyłem na kuchennym stole. George Gallagher napisał własną wiadomość, w której podał numer telefonu do swojego hotelu. Zostawiłem też na stryszku trochę pieniędzy: kilkaset dolarów w białej kopercie na poduszce. Nadszedł czas powrotu. Robiło się coraz mgliściej. Carmel wyglądało widmowo. Poczułem strach. Przez długi czas stałem w drzwiach domu i patrzyłem na rozproszone w piaszczystym ogrodzie pierwiosnki. Wielkie poskręcane konary cyprysów Monterey sięgały aż do siwego nieba. Mgła przesuwała się nad ulicą. — Boże, mam nadzieję, że nic jej nie jest, G.G. — szepnąłem. Otoczył mnie ramieniem, lecz nie powiedział ani słowa. Przez cały ostatni tydzień w Nowym Orleanie bardzo mnie pocieszał i nie przestawał tryskać optymizmem, wiedziałem wszakże, iż pocieszanie innych uważał w pewnym sensie za część swojej pracy. Tę samą cechę dostrzegłem u Belindy. Oboje stale
się uśmiechali do wszystkich wokół i oferowali im „właściwe" słowa. Zastanawiałem się, jak głęboko musiałbym drążyć, by się dowiedzieć, co George naprawdę czuje. Spojrzałem na niego, a on posłał mi jeden ze swoich subtelnych, uspokajających uśmiechów. — Dobrze będzie, Jeremy. Naprawdę. Daj tylko Belindzie dość czasu. Musi do niej dotrzeć cała historia. — Szczerze w to wierzysz? — Ciągle wątpiłem. — Nie próbujesz mnie po prostu pocieszyć? — Jeremy, kiedy zobaczyłem twoje obrazy — odparł — od razu wiedziałem, że wszystko się skończy świetnie. No, dawaj kluczyki. Jeśli jesteś zmęczony, mogę poprowadzić w drodze powrotnej. Po powrocie zjedliśmy kolację w kuchni z Alexem i Danem. Alex przyniósł butelkę niezłego cabemeta Sauvignon, kilka doskonałych steków, które rzadko się udaje znaleźć w markecie oraz zimne homary na sałatkę. George Gallagher i ja kucharzyliśmy. Jedliśmy w milczeniu. Ponieważ sekretarkę zostawiłem włączoną na cały regulator, co jakiś czas docierały do nas z pokoju pozostawiane wiadomości. „Jeremy? Mówi Andy Blatky. Widziałeś »Berkeley Gazett«?! Przeczytam ci, posłuchaj: »Chociaż ostatecznej oceny można dokonać jedynie na podstawie samych płócien, już katalog wystawy nie pozostawia cienia wątpliwości, że te obrazy stanowią najambitniejsze dzieła pana Walkera«". „Takich jak ty, powinno się zamykać, wiesz o tym?! Myślisz, że jak się nazwałeś artystą, ujdzie ci na sucho malowanie sprośnych aktów małolaty?" „Słuchaj, nie znasz mnie, ale o coś cię spytam. Kochałam twoje książki i... Jak mogłeś mi coś takiego zrobić?! Jak mogłeś namalować coś tak sprośnego?! Jak mogłeś to zrobić nam wszystkim?" — Wyłącz tę cholerną sekretarkę! — wrzasnął nagle Alex.
W gazetach Nowego Orleanu artykuły o mnie pojawiły się dopiero w czwartek i były raczej stonowane, a nawet stosunkowo pozytywne. „ZGODNIE Z POŁUDNIOWĄ TRADYCJĄ GOTYCKĄ?", pytał jeden z nagłówków nad ziarnistymi, czarno-białymi fragmentami fotek Belindy z domkiem dla lalek i Belindy z przyborami do Komunii świętej. „Tych nadzwyczajnie realistycznych obrazów nagiej Belindy dziecko nie powinno oglądać. Chyba że w towarzystwie osoby dorosłej". Czwartkowy „Miami Herald" napisał, że wystawa na zawsze zniszczy moją reputację. „Niechybnie mamy do czynienia ze skandalem. A wysyłanie tych nieprzyzwoitych i rażących katalogów do prasy to cynizm, który oszałamia nawet sprzedawców starych dobrych czasopism porno w naszym mieście". Mniej więcej to samo powiedział komentator jednej z lokalnych stacji telewizyjnych w San Francisco. W wiadomościach pojawiła się duża, zwalista postać w ciemnym garniturze. Daryl Blanchard wylądował na LAX, gdzie natychmiast otoczył go tłum reporterów, którzy wręcz zarzucili go pytaniami. — Od dnia, w którym zniknęła moja siostrzenica, straszliwie się o nią martwię. Nic nie wiem o tym malarzu z San Francisco. A teraz, proszę mi wybaczyć... Późno w nocy zadzwoniła druga z moich byłych żon, Andrea. Była równocześnie sarkastyczna i autentycznie zatroskana. Czy widziałem gazety z San Jose? Zawsze miałem skłonności do autodestrukcji.. Czy wreszcie jestem szczęśliwy? Czy wiedziałem, co robię jej i Celii? Gazety z San Jose wydrukowały fotografie trzech obrazów Belindy z nagłówkiem: „OBRAZY NA WY-
STAWIE — ŻENUJĄCE WYZNANIE". Jakaś lokalna feministka, Charlotta Greenway, zarzuciła mi, że „wykorzystałem nastoletnią Belindę Blanchard", a o samej wystawie powiedziała, że powinno się ją zamknąć jeszcze przed otwarciem. Andy Blatky zadzwonił ponownie w piątek z Berkeley i oświadczył mi, że w „Oakland Trib" pojawiła się fotka ze „Splendor in the Grass" na Solano Avenue, gdzie przed dwoma miesiącami podpisywałem książki dla dzieci. Notka głosiła, że właśnie wtedy występowałem w tej roli po raz ostatni. — Na razie nieźle ci idzie, człowieku! — zakończył Andy. Jeszcze przed weekendem ukazał się w „New York Post" artykuł, który posunął się najdalej, swobodnie cytując prezesa Midnight Mink, Sackwella. Blair mówił o „skandalu Belindy" w każdym telewizyjnym i radiowym talk-show, do jakiego zdołał się wepchnąć. Publicznie oskarżył Marty'ego Moreschiego i United Theatricals o ukrywanie faktu zniknięcia Belindy i próbę zrujnowania słynnego salonu G.G. w Nowym Jorku. — Nie zarazicie się AIDS u fryzjera — powiedział podobno Blair — a pracownicy Gallaghera nie mają i nigdy nie mieli AIDS. George oficjalnie zamknął salon trzy tygodnie temu. Gazeta cytowała wypowiedź lojalnej klientki, pani Harrison Banks Philips, która stwierdziła, że to, co się przydarzyło jej fryzjerowi, jest okropne. W jednym dniu dostała cztery anonimowe telefony, w których ostrzegano ją by nie korzystała z usług G.G. Blair twierdził, że Gallagher powinien zaskarżyć Moreschiego. _ Oczywiście United Theatricals w żaden sposób nie skomentuje mojego oświadczenia — grzmiał Sackwell w późniejszym wywiadzie telefonicznym. — Co, do diabła, Moreschi zamierza powiedzieć? Czy nikt nie zapyta, dlaczego jego pasierbica uciekła z domu? Gdy zerwała z Jeremym Walkerem, dokąd mogła pójść?! Blair „zamachał" katalogiem widzom telewizyjnym w programie Davida Lettermana. — To rzeczywiście wspaniałe obrazy. Ale skoro Belinda jest
piękna, utalentowana, czego oczekujecie? I powiem wam coś jeszcze: człowiek cholernie przyjemnie się czuje, gdy znowu zobaczy obraz, który nie przedstawia czegoś w rodzaju tuzina roz-bryźniętych na ścianie starych jaj. Innymi słowy, ten facet naprawdę potrafi malować! W programie Larry'ego Kinga Blair straszliwie skrytykował postępowanie Marty'ego i Bonnie. Belinda zniknęła w noc po strzelaninie i Sackwell chciał wiedzieć, co się wtedy zdarzyło w domu gwiazdy. Podkreślił też, że moje płótna nie są pornograficzne. — Nie mówimy o „Penthouse'ie" czy „Playboyu", prawda? Ten facet jest prawdziwym artystą. Może jednym z ostatnich. A mówiąc o obrazach, mam stałą ofertę dla Belindy: sto tysięcy dolarów za reklamówkę Midnight Mink. Jeśli Erie Arlington nie zrobi jej tego zdjęcia, sam je pstryknę. Mam przecież hassalblada i trójnóg! Latami pouczałem Erika, jak należy robić fotografie do reklam, więc znam się na tym. A on tylko przyciska guzik w aparacie. No cóż, do diabła, mogę go wcisnąć sam! W gazetach całego kraju pojawiły się teraz wypowiedzi Blaira i notki na temat wystawy. Moja agentka, Jody, zadzwoniła z Nowego Jorku i streściła mi inny duży artykuł z lokalnej gazety z Los Angeles. Poświęcony był Susan Jeremiah i filmowi, który „ocenzurowało" United Theatricals. Z kolei moja agentka z Los Angeles zostawi ła na automatycznej sekretarce dwie wiadomości, lecz bez osobistego komentarza. Mój nowojorski wydawca postąpił tak samo. O dziewiętnastej w niedzielę siedziałem przy stole ze szklaneczką szkockiej. Tak wyglądała moja kolacja. Wiedziałem, że przedstawiciele muzeów właśnie przybyli do galerii na Folsom Street. Rhinegold powiadomił ich o specjalnym pokazie na miesiąc przed terminem. Potem — tak jak mu kazałem — wysłał w świat katalogi. Reprezentanci Whitney, Tate, Pompidou Centrę, Metropoli-
tan, Museum of Modern Art w Nowym Jorku i tuzina podobnych przybytków sztuki jako pierwsi mieli ocenić moją pracę. Poza nimi powinno się dziś wieczorem znaleźć w galerii dobre dwa tuziny innych osób — znanych prywatnych mecenasów sztuki, milionerów z Londynu, Paryża i Mediolanu. Ich zainteresowanie było niemal równie istotne jak udział w pokazie wysłanników renomowanych muzeów i galerii, ponieważ kolekcje tych bogaczy były „bardzo, ale to bardzo ważne". Każdy marszand pragnął wywrzeć na nich wrażenie. Ci ludzie byli dla Rhinegolda wszystkim. Dla Rhinegolda i dla mnie. Chociaż każdy mógł kupić jeden z obrazów przedstawiających Belindę, majętni mecenasi mieli pierwszeństwo. Ale czy przyjdą do nieznanej galerii na Folsom Street w San Francisco? Nawet dla Rhinegolda, który zawsze gościł ich winem i kolacją w wykwintnych lokalach Berlina i Nowego Jorku? Rozsiadłem się z założonymi rękoma i rozmyślałem o odległej przeszłości, kiedy tkwiąc w pracowni w Haight-Ashbury chciałem zostać malarzem. Tylko malarzem! Nienawidziłem kupców, galerii, muzeów i tego całego cyrku. Wszystkich ich nienawidziłem. Usta miałem spierzchnięte, jakbym stał przed plutonem egzekucyjnym. Zegar tykał. Belinda nie dzwoniła. Wiadomości na automatycznej sekretarce nie przerywała telefonistka, by powiedzieć: „Pilna rozmowa z Belindą, czy zwalnia pan linię?" Kiedy wszedł Rhinegold, było już późno. Patrzył na mnie spode łba. Wytarł twarz chusteczką, jakby było mu strasznie gorąco. A jednak nie zdjął czarnego deszczowca. Opadł na fotel i piorunującym spojrzeniem obrzucił szklankę whisky. Nie odezwałem się. Wiatr na dworze chłostał gałęzie topoli. Nasze milczenie przerwał ledwie słyszalny głos mówiący do mojej automatycznej sekretarki: „...Powinien pan zadzwonić do mnie rano. To ja organizowałem panu wyjazd do Minneapolis i chciałbym zadać kilka pytań... "
Popatrzyłem na Rliinegolda. Jeśli wkrótce czegoś nie powie, umrę! Ale nie zamierzałem go pytać o konkrety. Skrzywił się, patrząc na szkocką. — Chcesz czegoś? — spytałem. — Jak to łaskawie z twojee strony, żeś się w końcu odezwał — zadrwił. Wydawało mi się, że drży. Dlaczego? Z wściekłości? Wyjąłem białe wino z lodówki, napełniłem kieliszek i postawiłem go przed marszandem. — Przez całe życie... — podjął powoli — starałem się skłonić ludzi, by patrzyli na sztukę obiektywnie, by oceniali jedynie wielkość dzieła. Żeby zapomnieli o poprzednich wystawach danego artysty, jego aktualnych notowaniach na rynku, stylach i przelotnych modach, a zwłaszcza o swoim statusie potencjalnego nabywcy. „Patrzcie — mówię moim klientom. — Patrzcie na płótno". I podziwiajcie je albo nie. Usiadłem naprzeciwko niego i złożyłem ręce na stole. Rhine-gold zagapił się w kieliszek. — Nie cierpię sztuczek, szczególnie reklamowych — ciągnął. — Nie cierpię mechanizmów, których pomniejsi artyści używają do reklamowania swojej pracy. — Nie obwiniam cię o to — zauważyłem cicho. — A ty znajdujesz się w środku tego skandalu. —- Twarz mu poczerwieniała. Przeszył mnie gniewnym wzrokiem. Jego oczy za grubymi szkłami wydawały się niemożliwie ogromne. — Przyszli dziś przedstawiciele wszystkich najważniejszych muzeów na świecie, przysięgam ci! Nigdy nie widziałem takiego zgromadzenia, na pewno nie w Nowym Jorku ani w Berlinie. Czułem, jak włosy stają mi na głowie. Chwycił kieliszek i odniosłem wrażenie, że zamierza nim we mnie rzucić. — Ale czegóż można się było spodziewać w takiej sytuacji? — zapytał. Jego oczy błysnęły niczym złote rybki uderzające w szkło akwarium. — To znaczy... zdajesz sobie chyba sprawę z niebezpieczeństwa? — Ostrzegasz mnie przed nim od początku — odrzekłem. —
Stale ktoś z mojego otoczenia mnie przestrzega. A Belinda robiła to średnio trzy razy w tygodniu. „Co się, do diabła, stało? — zastanowiłem się. — Czyżby ludzie napluli na moje płótna? Wyszli, szydząc z nich? Powiedzieli czekającym na chodniku reporterom, że moje dzieła to chłam?" Napiłem się szkockiej. Spływając, rozgrzewała mnie. Nagle poczułem smutek — ogromny i straszliwy smutek. Zaledwie na sekundę przypomniała mi się Belinda. Malowałem wtedy na górze w pracowni, radio grało Vivaldiego, Belinda leżała na podłodze z głową na poduszce i czytała „French Vogue"... Na wspomnienie tamtego dnia poczułem straszliwy ból. Tamtego dnia... Przesiedziałem w swoim pokoju pięć dni. Niezbyt długo. Niezbyt długo, choć ten okres wydawał mi się wiecznością. Gdzie ona spędziła ten czas?! Niespodziewanie z nieco ściszonej automatycznej sekretarki dobiegł mnie głośny, szorstki głos: „Jeremy, mówi Blair Sackwell. Jestem w San Francisco, w Stanford Court. Chcę się z tobą spotkać. Przyjedź do mnie jak najszybciej". Podniosłem ołówek i zapisałem: „Stanford Court". Rhinegold najwidoczniej niczego nie zauważył i niczego nie słyszał. Nadal gapił się w kieliszek. Zerknąłem na czarny ekran stojącego w rogu telewizora. Korciło mnie, żeby go włączyć. W informacjach o dwudziestej trzeciej powiedzą na pewno, że fachowcy określili moje prace mianem chłamu. Spojrzałem na Rhinegolda. Wydął dolną wargę, studiował kieliszek, lecz co chwilę zezował na mnie. — Pokochali je — oświadczył w końcu ciężkim głosem. — Kto? — spytałem z niedowierzaniem. — Wszyscy — odparł i wreszcie podniósł wzrok. Twarz znowu mu poczerwieniała, a nalane policzki zatrzęsły się. — Wszyscy. Nie rozumiesz? Ludzie z Pompidou, którzy kupili twój ostatni obraz! Ludzie z Whitney, którzy wcześniej nie poważali twoich prac. Hrabia Solosky z Wiednia, który kiedyś w poga-
wędce ze mną nazwał cię ilustratorem, a nie malarzem. Powiedział wówczas, że nie będzie ze mną rozmawiać o ilustratorach... Teraz, patrząc mi w oczy, obwieścił: „Chcę Komunię Świętą. I Trzy odsłony z koniem na biegunach". Rzucił to ot tak, po prostu. Wyobrażasz sobie?! Hrabia Solosky, najważniejszy kolekcjoner w Europie! Rhinegold był wyraźnie zdenerwowany. Zacisnął rękę w pięść, niemal strącając kieliszek. — Dlaczego zatem jesteś taki nieszczęśliwy? — spytałem. — A kto mówi, że jestem nieszcz ęś liwy — odparował, po czym usiadł prosto, wygładził klapy płaszcza i zmrużył oczy. — Chyba mogę już bez ryzyka oznajmić, że wbrew twoim wysiłkom zniszczenia mojej reputacji... tę wystawę należy nazwać triumfem. No, a teraz, jeśli mi wybaczysz, wracam do hotelu. 2 Blair, otoczony wianuszkiem reporterów, stał w holu Stanford Court. Wszyscy dziennikarze skrzętnie zapisywali w notesach jego słowa. Co rusz strzelały staroświeckie lampy błyskowe. Na sekundę mnie oślepiły. Potem zobaczyłem Gallaghera. Był obok Sackwella, akurat wstawał z krzesła. G.G. niemal błyszczał w białym jedwabnym golfie i brązowym aksamitnym blezerze, lecz mimo swoich stu dziewięćdziesięciu centymetrów nie zdołał przyćmić Blaira. Belinda nie przesadzała, gdy go opisywała. Na oko mierzył góra metr sześćdziesiąt, miał bardzo mocno opaloną twarz, duży nos, ogromne okulary w rogowych oprawkach i ledwie koronę siwych włosów na Czubku głowie. Nosił idealnie dopasowany garnitur, pokryty srebrnymi cekinami. Cekiny miał nawet na krawacie! Prochowiec, który wisiał mu na ramionach, był obszyty białymi norkami. Sackwell palił wielkie cygaro, z którym wyglądał jak słynny komik George Burns, i popijał whisky z lodem,
równocześnie perorując zgrzytliwym, grzmiącym głosem, że nie posiada dowodów na romans Belindy z Martym, jasne, że ich nie posiada, ponieważ nie jest podglądaczem... a jednak może, cholera, reporterzy powinni spytać, dlaczego Bonnie strzelała do męża, a o ucieczce Belindy nikt nawet nie powiadomił policji. Byłem w szoku. A zatem... wszystko wyszło na jaw. I to jak szybko?! „Och, Belindo — pomyślałem — nic nie mogę zrobić". _ Jeremy! — Nieoczekiwanie stanęła przede mną Cynthia Lawrence z „Chronicie". — Czy Belinda opowiedziała panu kiedykolwiek, co zaszło między nią i Moreschim? _ Sto tysięcy! — ryknął w moim kierunku Blair, gdy próbowałem ominąć Cynthię. — Setka za ślubne zdjęcie was obojga w norkach Midnight Mink! Dziennikarze: zarówno starzy przyjaciele, jak i nieznajomi śmiali się bądź chichotali. — Oczywiście, jeśli tylko Belinda tego zechce — odciąłem się. Poślubiona w norkach Midnight Mink, dlaczego nie? Ale może dasz dwieście tysięcy? Przecież będzie nas dwoje, nieprawdaż? Rozległa się kolejna salwa śmiechu. — Kiedy dwoje ludzi się pobiera — zawołał Blair, celując cygarem prosto we mnie — zamierzają się stać jednością. Poprzez śmiech reporterzy wykrzykiwali pytania. — Naprawdę pragnie się pan ożenić z Belindą? — Czy Bonnie jest narkomanką? — spytała Cynthia. _ Tego nie wiemy! — odparł niecierpliwie George Gallagher. Zauważyłem, że to pytanie rozdrażniło go tak samo jak mnie. Właściwie, wyglądał niemal na zagniewanego. — Cholera, nie wiemy! — prychnął Blair, wstając i otulając się płaszczem przeciwdeszczowym. Strzepnął popiół na dywan. — Zajdźcie tylko do Polo Lounge i pijąc drinka, posłuchajcie plotek. Bonnie bywa tak zaćpana, że gdyby miała mówić i żuć gumę jednocześnie, niechybnie by się udusiła. — Ożeni się pan z Belindą? — Ależ to tylko plotka! — wtrącił G.G.
— Tak, rzeczywiście chcę się ożenić z Belindą — odparłem twardo. — Powinienem był się oświadczyć, gdy miałem okazję. Miałem powoli dosyć. Dziennikarze nie przestawali mnie zarzuca ć pytaniami. Nie rozumiałem, co tu w ogóle robię. — Ewakuujmy się i to zaraz — szepnął mi do ucha George. — Belinda na pewno nie chciałaby tej szopki. Blair jest niespełna rozumu. — Jeremy, cieszy pana reakcja znawców na pańskie obrazy? — Jeremy, uczestniczył pan w przedpremierowym pokazie swoich płócien? Sackwell chwycił mnie pod ramię. Jak na tak małego faceta był zadziwiająco silny. — Czy Moreschiego i Belindę łączył długi romans? — spytał ktoś. — W Hollywood byli niczym papużki nierozłączki — odparł za mnie Blair. — Mówiłem wam. Spytajcie o to Marty'ego. — G.G., czy to Bonnie i Marty zrujnowali pański salon? — Powtarzam, że nikt mi niczego nie zrujnował. Po prostu postanowiłem opuścić Nowy Jork. — To pieprzone kłamstwo! — warknął Sackwell. — Rozpuścili tę plotkę po całym mieście. — G.G., poda ich pan do sądu? — Nie podaję ludzi do sądu. Blair, proszę cię... — Powiedz im, co si ę stało, niech ci ę diabli! — rykn ął Sackwell. Miał George'a Gallaghera po jednej stronie, mnie za ś po drugiej. Pchał nas obu przez hotelowy hol. Prawie się roześmiałem, gdyż sytuacja wydała mi się dość zabawna. Reporterzy gnali ku nam jak insekty do żarówki na ganku. — Plotki na temat salonu zaczęły się, kiedy pojawili się faceci szukający Belindy — wyjaśnił G.G. z nie ukrywanym smutkiem. — Jednak gdy sprzedawałem salon, miałem już wszystko pod kontrolą. Dostałem za niego całkiem niezłą sumkę, wiecie jak jest... — Wypędzili cię z Nowego Jorku! — podsumował Blair. — A cóż to były za plotki? — Wiedział pan, że Belinda żyje z Jeremym Walkerem?
— Wiedziałem, że są przyjaciółmi, że jest dla niej dobry i że Belinda pozuje mu do obrazów. Tak, wiedziałem o tym wszystkim od początku. — Jeremy. — Cynthia o mało mnie nie przewróciła. — Czy Belinda mówiła panu kiedyś, że Marty ją napastował? — Słuchajcie — odparłem — ważne jest tylko to, że wystawa jest od jutra czynna. Właśnie tego pragniemy oboje, zarówno ja, jak i Belinda. I mam nadzieję, że gdziekolwiek przebywa Belinda, usłyszy o tej wystawie. Wstrzymano dystrybucję filmu z jej udziałem, lecz nikt nie powstrzyma mnie przed pokazaniem obrazów, do których mi pozowała. Gdy dotarliśmy do wind, George Gallagher wepchnął mnie do środka za Blairem, potem sam zastawił reporterom drogę. W końcu drzwi się zamknęły. — No, no, no! — ryknął Blair, po czym włożył cygaro między zęby i zatarł ręce. — Zbyt wiele gadasz! — oświadczył mu G.G. — Popadasz w przesadę. Naprawdę, stary! — Mimo że wydawał się wytrącony z równowagi, zachowywał spokojny ton. Wnosząc po jego minie, był zmartwiony i równocześnie rozgniewany. — Tak, dokładnie tak powiedziała mi ciotka Margaret, gdy wykupiłem jej małą firmę futrzarską, zrobiłem pierwszą reklamę z Bonnie i umieściłem ją na rozkładówce „Vogue'a"! Nie przejmuj si ę, Walker. Zamierzam ukrzyżować tego hollywoodzkiego makaroniarza, tę „makabryczną średnią statystyczną", ten „straszny fakt". Reporterzy czekali już na piętrze. — Hej, panowie, starczy. Wynocha mi stąd! — mruknął Blair, prowadząc nas obok dziennikarzy. — W przeciwnym razie, zawiadomię recepcję i zajmie się wami ochrona. — Pykał z cygara niczym lokomotywa parowa. — Jeremy, czy to prawda, że rodzina Belindy wiedziała o tym, że mieszkacie razem? I że Bonnie przyjechała nawet z panem porozmawiać? Co takiego?! Czy dobrze usłyszałem?! Odwróciłem się i usi-
łowałem skupić na osobniku, który mnie wypytywał. Tej części historii nie opowiedziałem nikomu, absolutnie nikomu! Z wyjątkiem osób nam najbliższych: G.G., Alexa i Susan. Żadne z nich nigdy by się nie wygadało. Okazało się, że pytania zadał mi zupełnie nijaki młody reporter w wiatrówce i dżinsach. Miał notes, długopis i przenośny dyktafon przypięty do paska. Czujnie mi się przypatrywał, więc pewnie zauważył, że straszliwie się zarumieniłem. — Czy to prawda — ciągnął — że spotkał się pan z Bonnie w hotelu Hyatt Regency właśnie tutaj w San Francisco?! — Dajcie nam spokój — poprosił uprzejmie George Gallagher. Blair obserwował mnie uważnie. — Czy to prawda? — spytał. — Proszę mnie wysłuchać! — nawoływał dziennikarz stając między mną i drzwiami do pokoju. Przewracał strony notesu. Zauważyłem też, że włączył dyktafon, gdyż pojawiło się czerwone światełko. Otaczały nas dociekliwe twarze, których zresztą nie rozróżniałem. Właściwie niczego nie rejestrowałem. — Mam tutaj oświadczenie kierowcy limuzyny. Twierdzi, że zawiózł Bonnie i Belindę w pobliże pańskiego domu dziesiątego września, później Belinda wysiadła z auta, Bonnie zaś czekała trzy godziny pod pańskim domem na Siedemnastej, zanim pan wyszedł, a potem zabrała pana... — Bez komentarza! — uciąłem. — Blair, masz klucze do tych pieprzonych drzwi? — Zatem Bonnie wiedziała, że pan żyje z Belindą?! — Czyli że Bonnie cały czas wiedziała, gdzie jest Belinda! — Dlaczego, u diabła, nie skomentujesz?! — krzyknął Blair Sackwell. — Odpowiedz mu na pytania... Powiedz mu prawdę. Czy Bonnie rzeczywiście wiedziała o wszystkim? — Czy Bonnie miała świadomość, że pan maluje akty jej córki? — Otwieraj drzwi, Blair — polecił G.G., potem wyrwał Blairowi klucz z ręki i otworzył drzwi.
Wszedłem do środka za Sackwellem. George zamknął za nami drzwi. Sądząc po jego wyglądzie, był równie wyczerpany jak ja. Blair natomiast natychmiast odżył. Odrzucił obszyty norkami prochowiec i z cygarem w zębach zaczął chodzić po pokoju, zacierając ręce. —No, no, no, wprost idealnie! I nie zdradziłeś mi, że Bonnie do ciebie przyjechała. Po czyjej ty jesteś stronie, Rembrandt? — Trzymaj gębę na kłódkę, Blair — poradził mu G.G. — W przeciwnym razie cię zaskarżą. Zrujnują cię, dokładnie tak samo, jak twoim zdaniem zrujnowali mnie! — Naprawdę cię zrujnowali, nie widzisz tego, do cholery?! — Nie wydaje mi się. — Najwyraźniej G.G. był o krok od załamania. Policzki miał niemożebnie rozpalone. Nadal wszakże nie podnosił głosu. — Jestem tutaj, ponieważ chcę tu być. Nowy Jork przestał mi odpowiadać, Blair, więc wyjechałem i koniec. Gorzej, że Belinda o tym nie wie i może się czuć z mojego powodu winna. Tak czy owak, jeśli nie przestaniesz tyle gadać, tych dwoje naśle na ciebie swoich prawników. — Więc może wypróbujmy ich cierpliwość. Pieniądze trzymam na szwajcarskich kontach. Nigdy się do nich nie dorwą. A futra mogę sprzedawać tak samo z Luksemburga jak z Big Apple*. Mam siedemdziesiąt dwa lata i raka. Jestem wdowcem. Co więcej mogą mi zrobić? — Wiesz, że nie potrafisz mieszkać nigdzie poza Nowym Jorkiem — odrzekł cierpliwie George Gallagher. — A twój rak nie daje o sobie znać od dziesięciu lat. Zwolnij, Blair, na litość boską. — Słuchaj, G.G., ta sprawa wymyka się spod kontroli — zauważyłem. — Gdyby przycisnęli tego kierowcę limuzyny... — Ty to powiedziałeś — przerwał Sackwell. Chwycił słuchawkę, wcisnął cyfrę i gromkim głosem zażądał natychmiastowego usunięcia ludzi czatujących pod drzwiami jego pokoju. * Big Apple (ang. — dosłownie: „Wielkie Jabłko") — potoczne określenie Nowego Jorku.
Potem minął mnie, wszedł do łazienki, zajrzał do kabiny prysznicowej, po czym wrócił. — Zajrzyj pod łóżko, rosły przygłupie! — rzucił do Gallaghera. — Pod łóżkiem nie ma nikogo — zapewnił go George. — Jak zwykle strasznie dramatyzujesz. — Doprawdy? — Blair opadł na czworaki i podniósł brzeg narzuty. — Okej, zgadza się, nikogo tu nie ma! — ocenił. Wstał. — Teraz opowiedz mi o tym spotkaniu z Bonnie. Ile wiedziała? — Blair, nie chcę walczyć ich brudnymi metodami — jęknąłem. — Opowiedziałem wszystko, co mogłem. — Cóż za charakterek! Nikt ci nigdy nie mówił, że wielcy malarze przeważnie bywają zwyczajnymi kutasami? Popatrz na Caravaggia, ależ był z niego drań! A Gauguin? Kutas, mówię ci, pierwszej klasy kutas. — Blair, tak głośno wrzeszczysz, że usłyszą cię w korytarzu — mruknął G.G. — Mam taką nadzieję! — krzyknął Sackwell w stronę drzwi. — No dobra, zapomnij w tym momencie o Bonnie. Co zrobiłeś z listem, w którym Belinda opisała ci całą historię? — naciskał. — Jest w sejfie pewnego nowoorleańskiego banku. Klucz znajduje się w innej skrytce. — A fotografie, które zrobiłeś małej? — ciągnął. — Wszystkie spaliłem. Nalegał na to mój prawnik. Paląc je, czułem się paskudnie, chociaż od samego początku wiedziałem, że ten moment nadejdzie. Gdyby te fotki wpadły w ręce policji, trafiłyby również do prasy. Jednak obrazy to coś zupełnie innego. Blair zastanowił się nad moją odpowiedzią. — Jesteś pewny, że absolutnie wszystkie i całkowicie zniszczyłeś? — Tak, spaliłem je do szczętu, a popiół wyrzuci łem do śmietnika. Nawet FBI nie zdoła ich odtworzyć. George Gallagher roześmiał się niewesoło i potrząsnął głową. Pomógł mi palić i kruszyć spopielone resztki. I tak jak ja, nienawidził tego zajęcia.
— Och, nie bądź taki zarozumiały, synu! — krzykn ął na niego Blair. — Czy nikt ci nigdy nie powiedział, że wywiezienie nieletniej poza stan w celu niezgodnym z prawem jest przestępstwem federalnym? — Oszalałeś, Blair — odparował cicho G.G. — Nie, wcale nie. Posłuchaj, Rembrandt, jestem po twojej stronie. I powiem ci, że mądrze postąpiłeś, paląc dowody. Słyszałeś kiedyś o bracie Bonnie, Darylu? Może cię dopaść w każdej chwili. A z United Theatricals już wydzwaniają do biura Moralnej Większości... — Masz co do tego pewność? — spytałem. — Marty sam mi powiedział! — odciął się. — Wyrzucił to z siebie pomiędzy okropnymi przekleństwami i gangsterskimi pogróżkami. Obdzwonili też wszystkie prorodzinne stacje radiowe i telewizyjne w Bibie Belt*. Zaprzeczają, jakoby Bonnie zgodziła się na ucieczkę córki z domu, twierdzą, że to bzdura... Jeremy, wróć do domu i upewnij się, że nie masz tam nic, co by cię łączyło z Belindą. Nic, z wyjątkiem obrazów i tej romantycznej papki, którą napisałeś w katalogu do wystawy. — Już wszystko sprawdziłem. Sądzę, że George ma rację. Trochę przesadzasz. — Jasne, kochany, jesteś zupełnie bez winy. — Znowu zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Ręce w kieszeniach, cygaro między zębami. Nagle wyrwał je z ust. — Ale pozwól, stary, że ci coś powiem. Kocham tę małą. Nie patrz tak na mnie i nie pleć, co ci ślina na język przyniesie. Zdaje ci się, że nienawidzę Bonnie, bo nie chce wystąpić w mojej reklamówce. Masz cholerną rację, tyle że nienawiść do Bonnie, to jak nienawiść do złej pogody. A tę małą Belindę szczerze kocham. Obserwowałem, jak dorastała. Trzymałem ją na rękach, gdy była niemowlęciem. Jest równie słodka i dobra, jak jej ojciec. Zawsze taka była i nie zmieniło jej życie, które prowadziła. Dodam coś jeszcze. Miałem * Bibie Belt (ang.) — potoczna nazwa południowych stanów USA, charakterystycznych przez swoją zaściankowość i graniczącą z dewocją religijność.
w życiu chwile, gdy popełniałem błędy, głupstwa, gdy kłamałem. Wiesz, całe to bagno... Co wtedy robi łem? Brałem telefon i dzwoni łem do niej. Tak, do Belindy. Była tylko dzieckiem, a jednak rozmowy z nią ogromnie mi pomagały. Podczas przyjęć na Saint Esprit wsiadaliśmy na jej cholerny skuter i pędziliśmy przed siebie. Albo gawędziliśmy. Te dupki zmarnowały jej życie. Wiele razy otarła się o śmierć. Ktoś powinien się wreszcie nią zająć! Blair zaciągnął się cygarem, gwałtownie wydmuchnął dym, po czym opadł na mały fotel przy oknie, a nogi w srebrnych tenisówkach położył na aksamitnej pufie. Na sekundę zatracił się w myślach. Milczałem. Ponownie ogarnął mnie smutek — równie silny jak wcześniej w kuchni i w domku w Carmel. Tak bardzo tęskniłem za moją dziewczynką. Tak bardzo się o nią bałem. Wystawa właściwie już odniosła sukces, tak, tego właśnie słowa używali nawet najostrożniejsi. Byłem o krok od triumfu. Dlaczego Belinda nie dzieliła go ze mną? Cóż znaczyły dla mnie oklaski, skoro Belinda mi nie towarzyszyła?! Blair obserwował mnie przez chmurę dymu z cygara. — Teraz mi opowiedz, co się zdarzyło, gdy przyjechała Bonnie — poprosił. — Zrzucisz z siebie w końcu ten paskudny ciężar czy nie? Nagle ktoś głośno zapukał do drzwi, potem jeszcze raz i jeszcze, jakby do naszego pokoju usiłowało wejść kilka osób naraz. — Nie, Jeremy — oznajmił niemal władczo George Gallagher, patrząc na mnie twardym wzrokiem. — Nie rób tego. Spojrzałem mu w oczy i znowu zobaczyłem w nich Belindę. Ten miły facet, który wyglądał jak nadmiernie wyrośnięte dobrotliwe dziecko, naprawdę mówił poważnie. Stukanie stało się głośniejsze. Sackwell nadal je ignorował, ciągle patrząc na mnie. — Blair, wciąż nic nie rozumiesz? — spytałem. — Zapomnijmy o wszystkim. Nic nikomu nie muszę mówić. Tobie również.
— G.G., otwórz te pieprzone drzwi, do jasnej cholery! — warknął Sackwell. Reporterzy, stłoczeni w korytarzu, machali porannymi gazetami. Mieli nowe wydanie „The World This Week", wczesnopo-ranny „Los Angeles Times" i nowojorski brukowiec „News Bulletin". — Czytał pan już te wszystkie artykuły? — Jak je pan skomentuje? „PIELĘGNIARKA OPOWIADA CAŁĄ HISTORIĘ". „BONNIE, JEJ CÓRKA I MĄŻ W MIŁOSNYM TRÓJKĄCIE". „AKTY CÓRKI BONNIE — DZIECIĘCE PORNO". „CÓRKA BONNIE UCIEKA OD SWEGO OJCZYMA I ZAMIESZKUJE W SAN FRANCISCO Z MALARZEM". „BONNIE, GWIAZDA SZAMPAŃSKIEGO LOTU, PORZUCA NASTOLETNIĄ CÓRKĘ DLA MĘŻA-PRODU-CENTA". „BELINDA NADAL Z DALA OD DOMU". — No cóż, Rembrandt — mruknął pod nosem Blair. — Coś mi się zdaje, że zdobyłeś kolejny punkt. 3 Przez cały ciągnący się w nieskończoność poranek, gdy ludzie ustawiali się w długachnej na dwie przecznice kolejce przed galerią Folsom Street, docierały do nas następne informacje. Mówiła o mnie telewizja i radio, w drzwiach frontowych odbierałem telegramy, a w domu — na świeżo zainstalowanej nowej linii — otrzymywałem wiadomości od George'a i Alexa. Do mojego stałego numeru dodano także trzy dodatkowe linie, tyle że teraz — gdy brukowce poznały moją historię — łącza telefoniczne i tak niemal nieustannie były zapchane. Obraźliwe telefony otrzymywałem nawet z Nowej Szkocji. Sekretarka Da-
na, Barbara, siedziała teraz w moim domu na okrągło i mówiła do słuchawki z szybkością karabinu maszynowego. Wciąż przybywało relacji „z pierwszej ręki". Opowiadały pielęgniarki, sanitariusze, szofer, którego Marty zwolnił, dwóch moich sąsiadów, którzy widzieli Belindę ze mną — wszyscy najwyraźniej korzystali z okazji i sprzedawali swoje historie. Krytycy filmowi wyciągali stare notatki na temat canneńskiego pokazu Wyniku końcowego. Dziennikarze z radia i telewizji byli zbyt ostrożni, by dosłownie cytować brukowce, lecz jedne media karmiły się drugimi i z każdą kolejną godziną sytuacja „nakręcała się" coraz bardziej. Ja i Belinda staliśmy się „skandalem chwili", toteż pojawialiśmy się w zwiastunach każdego serwisu obok katastrof, klęsk żywiołowych oraz ważnych zdarzeń politycznych. W porannych wiadomościach zrelacjonowano na żywo z Los Angeles spotkanie z szefami United Theatricals, którzy wyparli si ę wiedzy na temat rzekomego zniknięcia córki Bonnie. Upierali się też, że nie mieli pojęcia o planach dystrybucyjnych dotyczących Wyniku końcowego. Rzecznik telewizji kablowej oświadczył, iż Szampański lot zostanie w tym tygodniu nadany zgodnie z planem. Nie dotarły do nich żadne wieści, jakoby sieć lokalnych stacji z religijnego Południa zamierzała zbojkotować serial. Na ekranie ponownie pokazano „przyzwoitsze" fragmenty obrazów: głowę Belindy w welonie komunijnym, Belindę, która w punkowym makijażu dosiada konia na biegunach, Belindę w warkoczykach, tańczącą. Kamery telewizyjne uchwyciły samochód wuja Daryla, którym próbował opuścić hotel Beverly Hills. Przez otwarte okno Daryl Blanchard oświadczył: — Mogę już teraz wam to zdradzić. Bóg mi świadkiem, że moja siostra Bonnie nie miała pojęcia, iż jej córka mieszka z tym mężczyzną w San Francisco. A tak w ogóle dziwię się, że jeszcze nie zamknięto tej wystawy. Późne wydanie porannego „Chronicie" ukazało się zdjęcie moje, George'a Gallaghera i Blaira, wykonane w Stanford Court.
Podpis głosił: „CZY BONNIE WIEDZIAŁA O OBRAZACH WALKERA?" Dwoje dzieciaków w Haight twierdziło, że swego czasu poznało Belindę. Nazywali ją „dziką, zwariowaną, zabawną" oraz „naprawdę pięknym wolnym duchem". Oznajmili, że z ulicy zniknęła w czerwcu. Gdy na Channel 5 rozpoczęły się południowe wiadomości, ujrzałem na ekranie mój własny dom. Wstałem, podszedłem do frontowych okien i wyjrzałem. Dostrzegłem wycelowane w siebie wideokamery. Po powrocie do kuchni, zauważyłem, że teraz ekran telewizyjny pokazywał hotel Cłift (w centrum), a reporter (z boku) mówił o zamknięciu salonu ojca Belindy. Przełączyłem na inny program. Znowu relacja na żywo z Los Angeles. Niemożliwa do pomylenia twarz i głos Marty'ego Moreschiego. Mrużąc oczy przed południowo-kalifornijskim słońcem, zwrócił się do reporterów zgromadzonych w miejscu, które okazało się publicznym parkingiem. Podkręciłem głos, ponieważ zabrzęczał dzwonek do drzwi. — Słuchajcie, teraz wygłoszę komentarz — oznajmił równie niemożliwym do pomylenia tonem nowojorskiego gangstera. — Chcę wiedzieć, gdzie jest ta mała, to właśnie chcę wiedzieć! Mamy osiemnaście jej aktów, z których każdy zostanie sprzedany na pniu za pół miliona dolarów... ale gdzie jest Belinda?! Nie, nie mówcie mi, ja wam powiem! — Marty wycelował w reportera palec niczym naładowaną trzydziestkę ósemkę. — Wysłaliśmy detektywów, którzy przeszukali ten kraj wzdłuż i wszerz. Bardzo się o nią martwiliśmy. Bonnie nie miała pojęcia, gdzie przebywa jej córka. A teraz ten pajac z San Francisco mówi, że z nim żyła. I że zgodziła się na te obrazy! Za cholerę mu nie wierzę! — Przewidywałem, że tak zagra — oświadczył Dan, który właśnie wszedł do kuchni. Był nieogolony, koszulę miał strasznie wygniecioną. Obaj spaliśmy w ubraniach, stale nasłuchując automatycznej sekretarki i radia. Mój prawnik już się na mnie nie gniewał, zamiast tego skoncentrował się na ewentualnej strategii. — ...zgłosić oficjalnie, że zaginęła? — krzyknął nagle Marty z ekranu. — Sądziliśmy, że ktoś ją porwał. A teraz się dowia-
dujemy, że sławny na cały świat autor książek dla dzieci zajmował się w tym czasie malowaniem każdego szczegółu jej anatomii? Sądzicie, że nie wiedział, kim jest Belinda? — To gnojek, prawdziwy gnojek! — warknął Dan. — Spodziewałem się tego — odparłem. — Od początku się spodziewałem takich insynuacji. Marty wsiadł do samochodu i zasunął szybę. Limuzyna ruszyła powoli wśród błysków srebrnych mikrofonów i pochylonych głów. Ponownie przełączyłem pilotem program. Spikerka na Channel 4 mówiła: — ...policja Los Angeles potwierdza, że do wydziału osób zaginionych nigdy nie wpłynęło zgłoszenie w sprawie zniknięcia piętnastoletniej Belindy Blanchard. Dodajmy, że dziewczyna liczy sobie obecnie lat siedemnaście, a miejsce jej pobytu nadal pozostaje nieznane. Jej ojciec, światowej sławy fryzjer George Gallagher, potwierdził dziś rano, że nie wie, gdzie przebywa córka i bardzo chciałby ją odnaleźć. Dzwonek do drzwi brzęczał nieprzerwanie. W końcu rozległo się pukanie. — Nie otwierasz? — spytał Dan. — A przypuszczasz, że za drzwiami stoi Belinda? — odburknąłem. Podszedłem do koronkowych zasłon. Na stopniach czekali reporterzy, tuż za nimi kamerzyści. Otworzyłem drzwi. Cynthia Lawrence trzymała otwarty egzemplarz „Time'a", który trafił do kiosków niecałą godzinę temu. Spytała, czy widziałem artykuł. Wziąłem od niej gazetę, ale nie mogłem w tej chwili czytać. Pytaniami zarzucała mnie nie tylko Cynthia, lecz także inni dziennikarze czający się dalej na schodach i na chodniku. Badawczo przyjrzałem się grupce. Tłum wypełniał całą ulicę, na rogach widziałem mnóstwo młodzieży. Również na balkonach kamienic było sporo osób, a obok budki telefonicznej przy sklepie spożywczym dostrzegłem paru mężczyzn. Policjanci? Całkiem możliwe.
— Nie, Belinda nie skontaktowała się ze mną — odpowiedziałem na pytanie, które ledwie usłyszałem. — Nie mam pojęcia, gdzie przebywa— odrzekłem na inne. — Tak, wróci, mogę to oświadczyć z absolutnym przekonaniem. Aprobowała obrazy i kochała je. Zatrzasnąłem drzwi, zabierając z sobą gazetę. Cynthia może przecież kupić drugą Ignorując dzwonienie i łomotanie w drzwi, zacząłem czytać artykuł w „Time'ie". Tekst zilustrowano kolorowymi zdjęciami Trzech odsłon z koniem na biegunach oraz obrazu, który po kryjomu uwielbiałem najbardziej ze wszystkich. Belinda w letnim kostiumie stalą na nim plecami do rzeki. Nazywał się po prostu Belinda, moja miłość. „Dlaczego znany milionom czytelników człowiek zaryzykował swoją reputację poważanego i podziwianego dziecięcego artysty dla takiej wystawy? — zapytywał autor. — Nie mniej niepokojący niż szczery erotyzm tych obrazów (reklamowanych w kosztownym katalogu wystawowym przez kolorowe fotografie 12 na 17 centymetrów) jest widok pogłębiającego się szaleństwa artysty. Na początkowych płótnach widzimy dziewczynkę poddaną dzi-wacznyiri fantazjom malarza (Belinda z lalkami, Belinda w stroju jeździeckim, Belinda dosiadająca konia na biegunach), później zostaje ona »przetransformowana« w najbardziej podniecającą z kobiet (Belinda w łóżku matki), w końcu zaś staje się ofiarą oszałamiającej przemocy w starannie przedstawionej walce (Artysta i modelka), podczas której malarz okrutnie uderza w twarz swoją muzę, a ona upada na podłogę na tle poplamionej i podartej tapety. Nie mamy tu do czynienia jedynie z próbą publicznego samobójstwa ze strony dziecięcego autora ani ze zwykłym hołdem wobec urody młodej kobiety, lecz z obciążającą kroniką brutalnego i niewykluczone że tragicznie zakończonego romansu. Gdy powstawały te obrazy, Belinda Blanchard ukrywała się, gdyż uciekła z domu. Ponieważ
teraz ponownie zaginęła, możemy ją chyba nazwać najbardziej poszukiwaną modelką świata. Szukają jej nie tylko krytycy sztuki i dziennikarze, lecz również policja". Zamknąłem gazetę. Dan nadchodził z kuchni. W dłoni trzymał kubek z parującą kawą — Dzwonił Rhinegold. Twierdzi, że na wystawie pojawiło się właśnie czterech facetów z policji San Francisco. — Skąd wie, kim byli? Na pewno nie pokazali mu odznak... — Mylisz się, pokazali. Nie mieli ochoty stać w kolejce jak wszyscy pozostali. — Cholera jasna! — mruknąłem. — Rzeczywiście, sytuacja zaczyna się pogarszać — odparował. — Zatelefonowałem do adwokata od spraw kryminalnych. Nazywa się David Alexander i będzie tutaj za dwie godziny. Nie chcę słyszeć od ciebie słowa sprzeciwu w tej kwestii. Wzruszyłem ramionami i podałem mu „Time'a". — Napisali tam to, co podejrzewam? Poszedłem do kuchni, podniosłem słuchawkę i z dodatkowej linii zadzwoniłem do Alexa. — Chciałbym cię prosić, żebyś jak najszybciej opuścił San Francisco. Wróć do Los Angeles. Tu się robi naprawdę paskudnie. — Do diabła, ani mi się śni wyjeżdżać! — odparł. — Właśnie rozmawiałem z dziewczętami z „Entertainment Tonight" i powiedziałem im, że znam cię od małego. Słuchaj, George i ja przyniesiemy ci około osiemnastej kolację. Lepiej nie wychodź z domu, bo reporterzy popsują ci apetyt. Wiesz, jeden z prawników Marty'ego przyjechał tu osobiście dziś rano, ale powiem ci coś o G.G... Jest słodki, ale wbrew pozorom zupełnie niegłupi, tak, tak, bez dwóch zdań jest niegłupi. Gdybyś widział, jak doskonale odparowywał insynuacje tamtego. Wyślizgiwał się niczym piskorz. Poczekaj chwilę... Och, przyszedł tylko ten miły chłopiec, który dostarcza mi papierosy i inne potrzebne rzeczy. Twierdzi, że podobno z George'em rozmawiają tajniacy. Mój prawnik jedzie już z Los Angeles, by pomóc G.G.
Telefon zadzwonił niemal w tee samee chwili, w któree odłożyłem słuchawkę. Odebrał Dan i przez następne dziesięć minut mamrotał wyłącznie „tak" lub „nie". Ponownie ktoś zadzwonił do drzwi. Wróciłem do firanki. Wszędzie przed domem stały teraz dzieciaki — nastolatki z sąsiedztwa, które widywałem pod narożnym sklepem albo na Castro czy Market. Dostrzegłem też zwariowanych punków w typie tych, którzy bywali w Cafe Florę przecznicę dalej. Jedna z dziewcząt miała różowe włosy, druga irokeza na głowie. Belindy nie zauważyłem. Zobaczyłem natomiast moją sąsiadkę Sheilę. Przechodząc, pomachała mi. Potem ktoś się do niej zbliżył. Starała się uciec, lecz sporo osób zarzuciło ją pytaniami. Sheila wzruszała ramionami i cofając, o mało się nie potknęła o krawężnik. W końcu ruszyła biegiem ku Castro Street. Zastanowiłem się, jak wyglądałaby Belinda, gdyby spróbowała podejść pod moje drzwi. Wróciłem do kuchni. Dan skończył już rozmowę. — Słuchaj, wuj Daryl zadzwonił właśnie osobiście do biura prokuratora — wyjaśnił. — Policja San Francisco chce z tobą pomówić. Staram się odsunąć przesłuchanie aż do przyjazdu Alexandra. Wuj Daryl leci do San Francisco z Los Angeles, a Bonnie dopiero co przyjęto do szpitala. — Jestem gotów rozmawiać z policją choćby zaraz — mrukn ąłem. — Nie potrzebuję adwokata, Dan, już ci to mówiłem. — Nie obchodzi mnie twoje zdanie w tej sprawie — powiedział cierpliwie. — Po przyjeździe Alexandra ustalimy szczegóły. Zszedłem tylnymi schodami do garażu, wsiadłem w samochód, wyjechałem i zanim tłum na ulicy zdążył zareagować, popędziłem Siedemnastą Ulicą do Sanchez. Kiedy dotarłem do hotelu Clift, policja akurat wyszła. George Gallagher był w apartamencie, siedział na tapczanie, opierając łokcie na kolanach. Podobnie jak ubiegłej nocy wyglądał na
zmęczonego i zakłopotanego. Alex, we wspaniałym satynowym szlafroku, nalał nam obu drinki i zamówił lunch do pokoju. — Pomyślałem sobie tak — opowiadał cicho George Gallagher. — Skoro nie zeznaję pod przysięgą, nie muszę mówić całej prawdy, a tylko trzymać się faktów. Na pewno dostrzegasz różnicę. Tak czy owak, opowiedziałem im o przyjeździe Belindy do Nowego Jorku, o moim domu na Fire Island, gdzie ją ukrywałem i o tych paskudnych prawnikach z Hollywood, zatrzymałem natomiast dla siebie słowa mojej córeczki. Oznajmiłem policji, że Belinda odleciała do San Francisco, a gdy stamtąd zadzwoniła, mówiąc o tobie, wydawała się bardzo szczęśliwa. Podkreśliłem, że pokochała twoje obrazy, naprawdę je pokochała! Przerwał, wypił łyk wina, po czym podjął: — Powiem ci, Jeremy, co mnie martwi. Policja ciągle wypytuje, kiedy ostatnio miałem wiadomości od dziewczyny. Stale powtarzają: „Jest pan pewny, że nie rozmawiał pan z Belindą od czasu tego telefonu z Nowego Orleanu?" Czyżby mieli jakieś informacje? Sądzisz, że wiedzą coś na temat miejsca jej pobytu... coś, czego my nie wiemy? Gdy wróciłem, tłum przed domem był jeszcze większy. Przed drzwiami garażu musiałem zatrąbić, by się przedostać. Paru reporterów weszło za mną do garażu. Wyprowadziłem ich na ulicę, zamkn ąłem garaż i ruszyłem do frontowych drzwi, w przeciwnym razie wtargnęliby na tylny dziedziniec. — Jeremy, czy prawdą jest, że znalazł pan Belindę w hipi-sowskiej norze na Page Street? — krzyknął ktoś. — Czy rzeczywiście przedstawił się pan policjantowi z San Francisco jako jej ojciec? — Hej, Jeremy, widział pan Wynik końcowy? Zatrzasnąłem za sobą frontowe drzwi. Nadszedł Dan. Był ogolony i umyty, ale jego mina wytrąciła mnie z równowagi. — Policja naprawdę naciska — stwierdził. — Alexander próbuje gra ć na zwłokę, jednak prędzej czy później będziesz musiał
z nimi porozmawiać. Alexander uważa, że najlepiej zrobisz, jeśli się sam zgłosisz. Nagle zaprzątnąłem sobie głowę pytaniem, czy można malować w więzieniu. Idiotyczna myśl. Jak, do diabła, miałbym chronić Belindę przed tym wszystkim, gdybym trafił do więzienia? Nie, nie, przecież sytuacja nie może się aż tak gwałtownie pogorszyć. Wszedłem do tylnego gabinetu. Barbara wręczyła mi otwarty telegram. Na stole przed nią leżał niezły ich stosik, przychodziły bowiem prawie non stop. Nieco ściszona automatyczna sekretarka nagrywała przychodzące wiadomości. Zdało mi się, że słyszę słowo: „zboczeniec". Wziąłem telegram. „GRATULACJE Z OKAZJI WYSTAWY. WIDZIAŁAM KATALOG. OSZAŁAMIAJĄCY! JADĘ DO RZYMU PO NEGATYW WZORCOWY WYNIKU KOŃCOWEGO. ZADZWONIĘ PO POWROCIE, O ILE ZDOŁAM SIĘ POŁĄCZYĆ. SUSAN JEREMIAH". — No to pięknie — szepnąłem. — Czyli że Jeremiah zamierza zrobić więcej kopii filmu. Kiedy to przyszło? — Prawdopodobnie wczoraj — odparła Barbara. — Mam ich tutaj z pięćdziesiąt. Dwadzieścia kolejnych dostarczono dziś rano. Przeglądam tak szybko, jak mogę. — No cóż, to w tej chwili najszybsza forma komunikacji z nami — zauważyłem. — Niech automat nagrywa telefony, ty zaś skup się na telegramach. — Zadzwoń później pod numer, z którego nadano telefonogram — poradził Dan. — Jest z Los Angeles. Może za jakiś czas złapiesz pod nim Jeremiah. — Mam też dla ciebie inne informacje — dodała Barbara. — Od Rhinegolda. Był tutaj podczas twojej nieobecności. Jakiś milioner z Fort Worth, nazwiskiem Joe Travis Buckner, wściekł się, że muzea otrzymały prawo pierwokupu twoich obrazów. Facet
chce dwa obrazy, na które złożył już ofertę przedstawiciel Dallas Museum. Za Belindę z lalkami muzeum zaproponowało pięćset tysięcy dolarów. Rhinegold poprosił o dwa tygodnie, podczas których oceni oferty. I, och tak, jeszcze ten drugi facet — przerwała, by zerknąć do notesu — hrabia... Solosky? Czy tak się nazywa? Solosky? No cóż, tak czy owak, on jest z Wiednia i wybrał już cztery obrazy, za które zresztą od razu zapłacił. Wiesz, ile to pieniędzy?! Rhinegold chyba uważa, że ten Solosky jest równie ważny jak muzea. Nieźle, prawda? Popatrzyła na mnie, a ja wiedziałem, że powinienem jej coś odpowiedzieć, choćby z czystej uprzejmości. Przecież była taka miła i zmęczona po wielogodzinnej pracy. Mimo to się nie odezwałem. To było ponad moje siły. Wszedłem do kuchni i usiadłem na moim ulubionym krześle. Zatem hrabia Solosky podpisał czek. Rhinegold zabiegał o jego kolekcjonerskie zainteresowanie od trzech dziesięcioleci, określał go mianem najpoważniejszego obecnie kolekcjonera sztoki na świecie i dawał mu prawo pierwokupu nawet przed amerykańskimi muzeami. Rzeczywiście, „nieźle". Przypomniałem sobie, jak pół roku temu w Dzień Poległych ktoś mi powiedział: „Jeśli nie podejdę do krawędzi urwiska, nigdy niczego nie osiągnę". Chyba wszedłem na sam szczyt... Niemożliwe, by ktoś niewtajemniczony zrozumiał, co czułem w tej chwili. Niemożliwe, bym mógł się skupić na czymkolwiek. Nagle własne otoczenie wydało mi się jakieś rozmyte, niczym krajobraz wykonany przez impresjonistę: kolor, linia, symetria, wszystko niewyraźne, jakby wykonane nie z materiałów stałych, ale ze światła. — To nie pomoże, wiesz — przerwał moją zadumę Dan.
503 Policjanci zapowiedzieli się na wtorkowy ranek o wpół do dziesiątej. David Alexander przybył mniej więcej dwie godziny wcześniej. Okazał się szczupłym blondynem około pięćdziesiątki, raczej delikatnej budowy, z lodowo błękitnymi oczyma za wielkimi okularami w złotych oprawkach. Opierając brodę na złożonych w szpic dłoniach, słuchał, a ja niejasno sobie przypomniałem, że czytałem gdzieś, iż ta szczególna maniera oznacza poczucie wyższości. Nic mnie to jednak nie obchodziło. Nie miałem ochoty z nim rozmawiać. Pomyślałem o Belindzie i o tym, co powiedziała na temat streszczenia całej historii Olliemu Boonowi. Alexander był wszakże teraz moim adwokatem i Dan nalegał, żebym niczego przed nim nie ukrywał. Dobrze zatem. Wyłożę swoje emocje jak karty na stół. Poranne wiadomości były piekielne. G.G. i Alex, którzy przyszli na śniadanie, nawet nie chcieli ich obejrzeć. Usiedli sami w salonie i popijali kawę. Daryl w posępnym, ciemnoszarym garniturze czytał reporterom kablówki przygotowane zeszłej nocy oświadczenie: — Moja siostra, Bonnie, załamała się nerwowo. Rok szukania i zmartwień w końcu odcisnął się na jej psychice. A co do obrazów wystawionych w San Francisco, stworzył je bardzo zdemoralizowany i niezbyt zdrowy na umyśle człowiek, który w dodatku popełnił przestępstwo. Pamiętajmy, że Belinda zaginęła, zaginęła niepełnoletnia dziewczyna, która prawdopodobnie również wymaga pomocy psychiatrycznej. Być może obrazy zostały namalowane bez jej pozwolenia, może nawet bez jej wiedzy, a już na pewno bez zgody jedynej prawnej opiekunki mojej siostrzenicy, czyli jej matki, Bonnie Blanchard. Tak, oświadczam raz jeszcze z całą stanowczością: moja siostra kompletnie nic o nich nie wiedziała. Potem Cheryl Wheeler, młoda nowojorska prawniczka oraz „rzeczniczka feminizmu i przeciwniczka pornografii", wypowie-
działa się na temat moich „nieprzyzwoitych" prac. Wygłosiła swoją opinię, nawet na chwilę nie podnosząc głosu: — Ta wystawa to gwałt, takie jest moje zdanie. Jeśli Belinda Blanchard naprawdę żyła z Walkerem, co — tak przy okazji — wcale nie zostało dowiedzione, można ją uznać za jedną z coraz częstszych w tym kraju ofiar molestowania seksualnego dzieci. W tym momencie jednak tak naprawdę mamy pewność tylko co do jednego: że Walker bezlitośnie wykorzystał imię i urodę dziewczyny, być może bez jej wiedzy. — Jeżeli jednak Belinda rzeczywiście zaaprobowała wystawę, jeśli zgodziła się, tak jak twierdzi Walker... — W świetle prawa nie liczy się nawet hipotetyczna zgoda szesnastoletniej dziewczyny na tak amoralny sposób wykorzystania jej ciała, podobnie jak na zbliżenie erotyczne. Belinda Blanchard jest nieletnia, póki nie ukończy osiemnastu lat. Czyli że padła ofiarą gwałtu. Program zwieńczyła okropna scena — pokazano, jak dzieci w mieście Reading, w stanie Alabama, pod wodzą didżeja lokalnego radia publicznie paliły moje książki. Obserwowałem je w oszołomieniu i zaskoczeniu. Nie widziałem czegoś takiego od lat sześćdziesiątych, gdy palono płyty Beatlesów po oświadczeniu Johna Lennona, że jego zespół jest słynniejszy niż Jezus! A wcześniej podczas drugiej wojny światowej książki palili naziści. Nie wiem, dlaczego się nie zdenerwowałem. Odnosiłem wrażenie, że to wszystko przydarza się komuś innemu. A jednak moje książki płonęły na małym placu przed publiczną biblioteką w Reading. Dzieci podchodziły do ognia i dumnie rzucały książki w płomienie. U Davida Alexandra nie dostrzegłem najmniejszej reakcji. Dan nie powiedział: „A nie mówiłem", za co byłem mu ogromnie wdzi ęczny; siedział tylko i obojętnie sporządzał notatki. Potem rozległ się dzwonek do drzwi. Przyszedł G.G. i oznajmił, że właśnie pojawiła się policja. Wysocy dżentelmeni ubrani po cywilnemu — w ciemne garnitury i prochowce — na widok Alexa zaczęli się zachowywać
uprzejmie i z sympatią. Stwierdzili, że widzieli wszystkie jego filmy oraz Szampański lot. Całe towarzystwo się roześmiało, nawet Alexander i Dan uśmiechnęli się kurtuazyjnie, chociaż zauważyłem, że Danowi bynajmniej nie jest do śmiechu. Później starszy z dwóch mężczyzn, porucznik Connery, poprosił Alexa o autograf dla żony. Drugi policjant dokładnie przyjrzał się leżącym w pokoju zabawkom, jak gdyby je inwentaryzował. W szczególności taksował wzrokiem lalki, nawet podniósł jedną, nieco uszkodzoną i przesunął palcem po pękniętym porcelanowym policzku. Zaprosiłem ich do kuchni. Dan nalał kawę do kubków — dla wszystkich. Connery stwierdził, że woli porozmawiać ze mną sam na sam, bez udziału obu prawników, wtedy jednak Alexander się uśmiechnął i potrząsnął głową, po czym wszyscy znowu zdawkowo się roześmiali. Porucznik był potężnie zbudowany, miał kwadratową twarz, białe włosy i szare oczy. Wydawałby się zupełnie nijaki, gdyby nie naturalnie ujmujący uśmiech i przyjemny głos. Mówił z akcentem irlandzko-niemieckim, który skojarzył mi się z prostymi mieszkańcami Bostonu lub Nowego Jorku. Jego towarzysz od początku rozmowy usunął się w cień. — Jeremy, rozmawia pan ze mną z własnej woli, zgadza się? — zagaił Connery, pchając ku mnie dyktafon. Potwierdziłem. — I wie pan, że na razie nie jest o nic oskarżony? — Przyznałem, że wiem. — Co jednak nie oznacza, że nie oskarżymy pana później. Ale jeśli naprawdę zdecydujemy się to uczynić, odczytamy panu prawa. — Nie musicie, znam swoje prawa. Alexander znowu złożył dłonie. Danowi straszliwie pobladła twarz. — W każdej chwili może nam pan kaza ć odejść — zapewnił mnie porucznik. Uśmiechnąłem się. Przywiódł mi na myśl gliniarzy i strażaków z mojej nowoorleańskiej rodziny: same białowłose chłopy jak dęby z fryzurą w typie starego Spencera Tracy. — Tak, rozumiem to wszystko — odparłem. — Spokojnie,
poruczniku. Wierzę, że z pańskiego punktu widzenia moja sprawa wygląda dość niesamowicie. — Jeremy, może po prostu odpowiesz na parę pytań? — zaproponował Dan nieco poirytowanym głosem. Wyraźnie się denerwował, a Alexander był blady jak figura woskowa. — No cóż, Jeremy, powiem panu... — odparł Connery, wyjmując z kieszeni płaszcza paczkę raleighsów. — Nie ma pan nic przeciwko temu, że zapalę? Okej, dzięki, ostatnio nigdy nic nie wiadomo. Niektórzy nie pozwalają palić w domu i trzeba w tym celu wychodzić na zewnątrz. Wchodzę do mojej ulubionej restauracji, wkładam po kolacji papierosa w usta, a kelner mi mówi, że nie wolno. No cóż, Jeremy, najważniejszą sprawą obecnie jest odnalezienie Belindy Blanchard. Stąd moje pierwsze pytanie: „Czy wie pan, gdzie dziewczyna przebywa?" — Nie mam pojęcia. Ani żadnych domysłów. Napisała mi w liście, że znajduje się w odległości trzech i pół tysiąca kilometrów od Nowego Orleanu. Mogła mieć na myśli Europę, Zachodnie Wybrzeże albo choćby Nowy Jork. A swoją drogą mniej więcej cztery tygodnie temu, siedemnastego, Belinda ukończyła siedemnaście lat. Gdy odchodziła, miała przy sobie sporo pieniędzy. Wzięła też wiele drogich ubrań. Gdybym wiedział, gdzie się znajduje, natychmiast bym do niej pojechał i spytał, czy za mnie wyjdzie, ponieważ kocham ją i chcę, by została moją żoną. — Jeremy, sądzisz, że ta dziewczyna za ciebie wyjdzie? — spytał porucznik cierpliwie i powoli. — Nie wiem, lecz mam taką nadzieję — odrzekłem szczerze. — Dlaczego nie opowie nam pan całej historii? Przypomniałem sobie, jak G.G. sugerował, iż policja ma najwyraźniej jakieś podejrzenia związane z miejscem pobytu Belindy. I wtedy pomyślałem o wszystkich radach Dana. Zacząłem opowieść od naszego spotkania, potem wspomniałem o zdarzeniach na Page Street, po których Belinda sprowadziła się do mnie. Tak, tamtejszy policjant nie kłamał, podałem się za ojca Belindy. Wyjaśniłem, że w ten sposób pragnąłem jej pomóc. Wróciła ze mną do domu, nie wiedziałem jednak, kim
była, postawiła bowiem warunek, że nie mam jej o to wypytywać. Opowiedziałem też o obrazach. Przez trzy miesiące mieszkaliśmy razem. Bez żadnych dramatów... — A później przyjechała do pana Bonnie — przerwał mi Connery. — Dziesiątego września przyleciała prywatnym samolotem, lądując na San Francisco International o jedenastej czterdzieści pięć. Tam spotkała się z nią córka. Zgadza się? Odparłem, że nie mam co do tego pewności. Dodałem, że tożsamość Belindy poznałem po obejrzeniu kasety z Wynikiem końcowym. Opisałem przyjazd Bonnie, jazdę do hotelu Hyatt i jej prośbę, bym się zaopiekował jej córką. — A tak naprawdę, to nie tyle była prośba, ile raczej szantaż, nieprawdaż? — Skąd to podejrzenie? — Mamy oświadczenie kierowcy limuzyny. Podobno podsłuchał rozmowę, podczas której matka i córka ów szantaż zaplanowały. Samochód stał zaparkowany, a szyba między kierowcą i tylnym siedzeniem nie była całkowicie podniesiona. Kierowca twierdzi, że słyszał każde ich słowo. — W takim razie zapewne trochę nagiął fakty. Poza tym, zanim opuściłem Hyatt, otrzymałem fotografie z powrotem. — A jednak poczułem ogromną ulgę. Porucznik znał najgorszy punkt historii i nie musiałem mu się z niczego tłumaczyć. Po raz pierwszy mogłem wyjaśnić z czystym sumieniem powód mojej kłótni z Belindą. Opowiedziałem mu o walce, o odejściu Belindy, o liście, który nadszedł pięć dni później i o przyczynach, dla których zdecydowałem się natychmiast wystawić płótna. — Nastąpiła synchronizacja — podsumowałem. — Moje potrzeby i potrzeby Belindy stały się nagle identyczne. Zawsze chciałem pokazać ludziom jej akty. Przestałem się oszukiwać w tym względzie, odkąd pojechaliśmy na Południe. W dodatku teraz uznałem, że wystawienie obrazów jest w jej interesie, dzięki nim bowiem wydobędę prawdę o niej, o jej tożsamości, liznąłem, że to jedyny sposób, by Belinda mogła przestać uciekać
i ukrywać się... i by mi wybaczyła, że ją uderzyłem... że ją przepędziłem. Porucznik bacznie mi się przypatrywał. Raleigh zgasł w popielniczce. — Pozwoli mi pan zerknąć na list, który przysłała panu Belinda? — Nie. Należy do niej, a zresztą nie mam go przy sobie. Znajduje si ę w pewnym sejfie, z którego tylko ja mógłbym go wydobyć. Ale nie mogę go upublicznić, ponieważ jest jej. Connery zastanawiał się przez chwilę, po czym zaczął mnie wypytywać o szczegóły: o księgarnię, w której po raz pierwszy ujrzałem Belindę, o wiek domu mojej matki w Nowym Orleanie, o pannę Annie i sąsiadów, o restauracje, gdzie jadaliśmy kolacje — w San Francisco i na Południu, o stroje, które Belinda zakładała podczas naszego pobytu w Nowym Orleanie, o liczbę posiadanych przez nią walizek. Stopniowo wszakże zdałem sobie sprawę, że porucznik w kółko powtarza pewne pytania. W szczególności interesowała go noc odejścia Belindy. Chciał wiedzieć, czy zabrała wszystkie swoje rzeczy i walizki oraz czy coś słyszałem, gdy wychodziła. Później wrócił do tematu płócien. Pytał, czy chętnie pozowała do fotografii i dlaczego je wszystkie zniszczyłem. — Och, już o tym mówiliśmy — złościłem się. — Co jest tu niejasnego? Oczywiście, że zniszczyłem fotografie. Już to wyjaśniłem. Nie zrobiłby pan tego samego na moim miejscu? Connery natychmiast zrobił się pojednawczy. — Proszę posłuchać, Jeremy, w pełni doceniamy pańską współpracę — odparł. — Ale widzi pan, rodzina bardzo się o tę dziewczynę martwi. — Ja również. — Jej wuj Daryl przebywa obecnie w San Francisco. Podejrzewa, że kiedy Belinda mieszkała na ulicy, brała narkotyki, że może być w bardzo złym stanie psychicznym i tak naprawdę nie potrafi o siebie zadbać. — A co mówi na ten temat jej ojciec?
— Proszę opowiedzieć mi raz jeszcze... Tamtego dnia poszedł pan do łóżka około dziewiętnastej, czy tak? Do tej pory Belinda była w swoim pokoju? A gospodyni, panna Annie, podała jej kolację? Skinąłem głową. — Kiedy się obudziłem — dorzuciłem — Belinda zniknęła. Jak już wspomniałem, na nocnym stoliku leżała taśma z Wynikiem końcowym. Wiedziałem, że Belinda chce, bym zatrzymał ten film. To była swego rodzaju wiadomość, choć do tej pory nie jestem pewien, co konkretnie zawierała. Może mówiła: „Pokaż obrazy". Tak wyczytałem z jej listu pięć dni później... — No tak... list. — ...jest w sejfie! Connery zerknął na swego towarzysza, potem rzucił okiem na zegarek. — Jeremy, doceniamy pańską współpracę i nie chcemy panu zabierać zbyt wiele czasu, jednakże, czy porucznik Berger mógłby... Berger wstał i ruszył do frontowych drzwi. Dostrzegłem, że Alexander daje znak Danowi, by poszedł za tamtym. — I mówi pan, Jeremy — kontynuował Connery — że panna Annie nie widziała, jak Belinda opuszcza dom. — Zgadza się. — Usłyszałem odgłos otwieranych frontowych drzwi. Wszedł Dan i kiwnął na Alexandra. Wyszli. — Co się dzieje? — spytałem. Stali w korytarzu i czytali jakieś papiery. Potem Connery wstał i przyłączył się do nich, Dan zaś wrócił do mnie. — Mają nakaz szczegółowej rewizji domu. — Więc niech rewidują. — Podniosłem się. — Nawet bez nakazu. Dan wyglądał na bardzo strapionego. — Wnosząc z tych papierów, mają prawo poodrywać nawet cholerne deski podłogowe — mruknął pod nosem. — Słuchajcie, pójdę z wami na górę — oświadczyłem Con-
nery'emu, ten jednak odmówił. Zapewnił mnie, że moja obecność nie jest konieczna i że on osobiście dopilnuje, żeby jego ludzie byli ostrożni. — Zacznijcie zatem. Strych nie jest zamknięty na klucz. David Alexander spojrzał porozumiewawczo na Dana z niezwykle tajemniczą miną, co mnie szczerze oburzyło. Jeśli miałem mu zapłacić za usługi, chciałem, by grał ze mną w otwarte karty. Tyle że w tym momencie dom zaroił się od policji. Dwóch ludzi pojawiło się w salonie, gdzie George Gallagher i Alex stali skonsternowani między domkiem dla lalek, koniem na biegunach, pociągami i innymi zabawkami. Słyszałem ciężkie tupanie, gdy mężczyźni wchodzili na strych po drewnianych stopniach nie przykrytych dywanem. Podszedłem do schodów. Connery właśnie schodził. Jeden z jego ludzi niósł parę plastikowych worków. Jeden zawierał sweter Belindy. Nawet nie wiedziałem, że został w domu. — Proszę, nie zabierajcie go — jęknąłem. — Ale dlaczego, Jeremy? — spytał porucznik. — Ponieważ jest własnością Belindy — odparłem, po czym przepchnąłem się obok Connery'ego i wszedłem na górę. Pragnąłem zobaczyć, co się tam naprawdę dzieje. Policja przetrząsała dom. Ze strychu dochodziły odgłosy klikania aparatów fotograficznych, na ścianach dostrzegałem srebrne błyski fleszy. Detektywi znaleźli szczotkę do włosów pod mosiężnym łóżkiem i ją również zabrali. Nie mogłem znieść tego widoku, nie mogłem patrzeć, jak obcy ludzie otwierają moją szafę i podnoszą narzuty na łóżkach. Zszedłem więc na dół. Connery oglądał domek dla lalek. Alex siedział na sofie i obserwował go w milczeniu. George stał za porucznikiem przy oknie. — Niech pan posłucha, Connery, to nie ma sensu — stwierdziłem. — Mówiłem panu, że Belinda tu mieszkała. Dlaczego potrzebuje pan na to dowodów? Zabrzęczał dzwonek do drzwi i jeden z detektywów je otwo-
rzył. Zauważyłem na ganku dwóch policjantów w cywilu, a obok nich dwa ogromne posłusznie siedzące kudłate owczarki. — Jeremy — odparł porucznik tym samym przyjaznym tonem. Otoczył mnie ramieniem w geście typowym bardziej dla Clementine'a. — Ma pan coś przeciwko temu, że wprowadzę do pańskiego domu psy? Usłyszałem, jak Dan mamrocze, że jest taki punkt w pieprzonym nakazie. G.G. patrzył na psy z przerażeniem, Alex natomiast beznamiętnie palił papierosa. Nie odzywał się, a minę miał zwodniczo spokojną. — Ale czego, w imię Boga, mają tu szukać psy? — spytałem. — Belindy nie ma w tym domu. Czułem, że moje zdenerwowanie rośnie. Szaleństwo wokół mnie osiągało coraz wyższy poziom. Z zewnątrz dobiegł mnie zwielokrotniony harmider, najwidoczniej przed domem gromadziły się dodatkowe tłumy. Nie miałem jednakże ochoty wyjrzeć przez okno i się upewnić. Stałem nieruchomo i przyglądałem się psom, które obwąchiwały stare wagoniki pociągu Lionela, później francuskie i niemieckie lalki ułożone w stosy na tapczanie obok Alexa. Gdy zaczęły trącać nosem buty Clementine'a, ten tylko się uśmiechnął. W końcu policjant wyprowadził psy. Szedłem za zwierzętami i patrzyłem w milczeniu na ich pracę we wszystkich pomieszczeniach na dole. Później weszły na schody. Alex poszedł za nimi. Inny policjant w cywilu zszedł z kolejnym plastikowym workiem. Zauważyłem, że niósł w nim welon od Komunii Świętej, wianek, a także różaniec mojej matki i jej zdobioną perełkami książeczkę do nabożeństwa. — Poczekajcie, nie możecie tego wziąć — wyjaśniłem Connery'emu. — Książeczka i różaniec należały do mojej matki. Co robicie?! Czy ktoś mógłby mi wytłumaczyć, o co wam chodzi? Porucznik znowu otoczył mnie ramieniem.
— Spokojnie, absolutnie nic nie zginie, Jeremy. Sam o wszystko zadbam. Dwóch mężczyzn wyszło z kuchni do korytarza. Wynosili z sutereny całe moje fotograficzne akta. — Ależ tam nie ma jej zdjęć — mruknąłem. — Tylko stare materiały. Co się dzieje? Connery studiował mnie z uwagą. Nie odpowiedział. Dan patrzył bez słowa, jak policja wynosi z domu kolejne przedmioty. Detektywi schodzili już po frontowych schodach. Barbara wyszła z tylnej kuchni i oświadczyła, że jest telefon do Connery'ego. Porucznik ruszył za nią. — Dan, co oni, do diabła, robią? — wyszeptałem. Mój prawnik wyraźnie dławił w sobie wściekłość. — Słuchaj, nie rozmawiaj z nimi więcej — doradził szeptem. G.G. podszedł do okna i wyglądał na zewnątrz. Stanąłem obok niego. Policjant z komunijnym wiankiem i welonem rozmawiał z reporterami. Obok stała furgonetka z Channel 5 i ludzie z kamerami. Miałem ochotę trzasnąć tego faceta w łeb. W tym momencie pojawił się następny policjant z workiem. Miał w nim czarną jeździecką szpicrutę Belinda i jej wysokie skórzane buty do jazdy konnej. Z kuchni nadszedł Connery. — Hm... Jeremy, chcę pana powiadomić, że policja w Nowym Orleanie również otrzymała nakaz rewizji domu pańskiej matki. Nakaz jest zgodny z prawem i po prostu pana o nim informuję. Zerknąłem na schody, po których funkcjonariusz w cywilu sprowadzał psy. Porucznik spojrzał na niego, potem do niego podszedł i przez chwilę szeptali. Alexander prześlizgnął się obok nich i wszedł do salonu. Connery wrócił. — No cóż, zamieńmy jeszcze kilka słów, Jeremy — powiedział. Żaden z nas nie wykonał ruchu, by usiąść, a Alex ani George Gallagher najwyraźniej nie zamierzali wyjść. Porucznik rozej-
rzał się, obdarzając wszystkich uśmiechami. — Chce pan porozmawiać na osobności, Jeremy? — Właściwie nie. Cóż więcej mógłbym wam jeszcze powiedzieć? — W porządku — odparł cierpliwie Connery. — Wie pan, dlaczego Belinda do tej pory si ę z panem nie skontaktowała? Alexander czujnie się nam przyglądał, Dana zaś Barbara wezwała do kuchni, prawdopodobnie do telefonu. — No cóż, może wcale nie wie, co tu się dzieje. Może jest zbyt daleko i nic nie słyszała o tym potwornym zamieszaniu. Może obawia się swojej rodziny. Zresztą, kto wie? Może w ogóle nie chce wrócić. Porucznik ważył moje słowa przez kilka sekund. — Czy istnieje jakiś powód, dla którego Belinda może wcale nie zdawać sobie sprawy z tego, co się dzieje. A może nie jest w stanie wrócić? — spytał w końcu. — Nie nadążam za panem — odburknąłem. Alexander zjawił się bezszelestnie u mojego boku. — Uważam — oznajmi ł cicho lodowatym g ł osem — że mój klient był tak skłonny do współpracy, jak tylko można. Wystarczy już, w przeciwnym razie oskarżymy was o nękanie, a chyba sobie tego nie życzycie... — Wy zaś chyba nie chcecie — odparował Connery równie uprzejmie — żebyśmy prosto stąd udali się do prokuratora i zdobyli natychmiastowy nakaz aresztowania, zgadza się? _ A niby na jakiej podstawie mielibyście uzyskać nakaz aresztowania? — spytał zimno Alexander. — Nic nie znaleźliście. Psy nie dały sygnału, zgadza się? — Jakiego znowu sygnału? — zapytałem. Dan wrócił do salonu i stanął za Alexandrem, który oblizał wargi i na moment się zadumał, po czym odpowiedział znowu spokojnym, zrównoważonym głosem: — Przed przyjściem tutaj psy złapały bez wątpienia zapach Bejindy — odrzekł. — Zapewne wąchały ubrania dostarczone
przez jej wuja. Gdyby w tyra domu zginęła Belinda, psy wskazałyby miejsce, w którym znajduje się ciało. Te zwierzęta potrafią wyczuć śmierć. — Dobry Boże! — wrzasnąłem. — Sądzicie, że ją zabiłem? — Zagapiłem się tępo w Connery'ego i uświadomiłem sobie, że porucznik nadal bez emocji, lecz z uwagą studiuje moją twarz. — Pewnie psy z Nowego Orleanu również nie dały żadnego znaku. Zgadza się? — ciągnął Alexander. — Czyli że nie macie najmniejszego dowodu, że w ogóle dokonano przestępstwa. — O Chryste, to naprawdę straszne! — wyszeptałem, podszedłem do fotela i zapadłem się weń. Podniosłem wzrok i bezmyślnie zapatrzyłem się w Clementine'a, który siedział wyprostowany na tapczanie i bez słowa nas obserwował. Jego uprzejma mina nie wyrażała zupełnie niczego. Po chwili dał mi dłonią nieznaczny gest, który miał mnie uspokoić. — Jeśli oświadczycie to prasie — jęknąłem — zniszczycie wszystko, czego dokonałem. Moje życie legnie w gruzach. — A kto niby jest temu winien, co, Jeremy? — spytał mnie Connery. — Och, dobry Boże, człowieku, nie rozumiesz? — warknąłem. — Te zdjęcia były niezwykłe. Lecz nie wyuzdane czy chore. Stanowiły hołd dla jej pięknego ciała i dla łączącej nas miłości. Pokazywały też, że ta miłość mnie uratowała. Belinda była moją muzą. Zbudziła mnie z pieprzonego letargu, do jasnej cholery! — Obrzuciłem piorunującym spojrzeniem zabawki, wstałem i kopnąłem leżący na podłodze pociąg. — Wniosła do tego pokoju życie. Nie była dla mnie lalką czy bohaterką komiksu, lecz energiczną i inteligentną młodą kobietą niech to diabli! — Musiał pan być bardzo przerażony, Jeremy — zauważył cicho Connery. — Nie, wcale nie. Ale jeśli pan obwieści wszem i wobec, że pana zdaniem zabiłem Belindę, wtedy mój związek z nią wyda się perwersyjny i zdegenerowany jak w tysiącu brukowych historii o zboczeńcach... Jakby ludzie nie mogli łamać obyczajowych konwenansów i się kochać... Bez przemocy, zła i okropności!
W naszym związku nie było niczego zepsutego, gwałtownego ani złego! Zauważyłem, że Alexander obserwuje mnie równie intensywnie jak Connery. Dan zerkał na wszystkich i przysłuchiwał się mojej wypowiedzi. Nieznacznie kiwał z aprobatą głową, za co byłem mu bardzo wdzięczny. Żałowałem, że nie mogę mu teraz podziękować, ale zapamiętałem, żeby zrobić to później. — Wystawa miała stanowić idealne zakończenie i równie idealny początek! — wyjaśniłem. Minąłem moich towarzyszy i wszedłem do salonu. Popatrzyłem z furią na lalki na pianinie. Miałem ochotę je roztrzaskać. Rozbić cały ten szmelc! — Nie widzicie? — rzuciłem. — Belinda będzie mogła raz na zawsze przestać się ukrywać. To także koniec mojego ukrywania się. — Odwróciłem się i spojrzałem na Connery'ego. — Dzięki tej kontrowersyjnej wystawie zyskamy prawa do bycia normalnymi ludźmi, nie rozumie pan tego? — Poruczniku — mruknął pod nosem Alexander. — Naprawdę muszę pana poprosić o opuszczenie domu. — Nie zabiłem jej, poruczniku! —jęknąłem, podchodząc do Connery'ego. — Nie może pan wyjść na zewnątrz i oznajmić prasie, że zabiłem Belindę. Nie może pan spaskudzić naszego cudownego związku, słyszy mnie pan? Nie może pan jednym pochopnym oskarżeniem uczynić ze mnie w oczach świata psychopaty! Policjant sięgnął do kieszeni prochowca i wyjął z niej złożony katalog z wystawy. — Jeremy, niech mnie pan uważnie posłucha, namalował pan to, prawda? — Wskazał na portret jeździecki: Belinda w wysokich butach do konnej jazdy, czapeczce z daszkiem i ze szpicrutą. — Tak, cóż jednak ten obraz ma wspólnego z morderstwem, na litość boską? Alexander znowu chciał interweniować, George Gallagher i Alex ciągle spoglądali w milczeniu, chociaż gdy G.G. ponownie ruszył do okna, zauważyłem, że minę miał wyraźnie przera-
żoną. „Nie, George — pragnąłem krzyknąć do niego. — Nie wierz w to!" — Hm, nie zaprzeczy pan chyba, że ten obraz jest nieco zboczony, Jeremy! — Może trochę. Ale co z tego?! — odparłem. — Jeden z obrazów nazywa się Artysta opłakuje Bełindę. Tego właśnie słowa pan użył, prawda, Jeremy? „Opłakiwać". — O Chryste! — Jeremy, muszę pana ostrzec, że od tej pory będzie pan pod stałą obserwacją policyjną, a jeśli spróbuje pan opuścić San Francisco, zostanie pan bezzwłocznie aresztowany. — Niech mnie pan nie rozśmiesza! — odburknąłem. — A teraz wynocha z mojego domu! Niech pan stąd wyjdzie i opowie reporterom o swoich sprośnych podejrzeniach. Niech im pan powie, że pańskim zdaniem, kiedy artysta zakocha się w młodziutkiej dziewczynie, nieuchronnie musi ją zabić i że pan osobiście nie wyobraża sobie, by związek łączący dorosłego mężczyznę i dziewczynę w jej wieku mógł być czysty i nieskażony perwersją! — Nie robiłbym tego na pańskim miejscu — wtrącił Dan. — Niech pan nikomu nie wspomina, że podejrzewa pan zabójstwo. Szczególnie do czasu rozmowy z Darylem Blanchardem. — O czym pan mówi, Dan? — spytał cierpliwie Connery. — Daryl miał od niej jakieś wiadomości? — spytałem. — Właśnie otrzymałem telefon — wyjaśnił Dan. — Darylo-wi oficjalnie przyznano dziś opiekę nad siostrzenicą, a policja Los Angeles wydała nakaz jej aresztowania na tej podstawie, że jest nieletnia i prowadzi niemoralne i rozwiązłe życie bez należytego nadzoru ze strony osoby dorosłej. Porucznik nie potrafił ukryć irytacji. — Och, po prostu znakomicie — warknąłem. — Jeśli teraz Belinda spróbuje się ze mną skontaktować, zostanie aresztowana. Dranie! Chcecie i ją zamknąć w więzieniu. — Poruczniku, obaj dobrze wiemy — ciągnął Dan — że jeśli
wydano nakaz aresztowania Belindy, bez sensu jest występować o nakaz aresztowania .Teremy'ego za jej morderstwo, bo to... — ...sprzeczność — dokończył za niego Alexander. — Zgadza się, dokładnie — podsumował Dan. — Nie może pan stawiać w stan oskarżenia kogoś za zamordowanie osoby, którą równocześnie zamierza pan aresztować... — Pojąłem, o co chodzi, mecenasie — przerwał mu Connery. Westchnął ciężko, odwrócił się, jakby zamierzał odejść, wtedy jednak ponownie spojrzał na mnie. — Jeremy — zagaił uprzejmym tonem — może powie pan nam po prostu, co się przydarzyło pańskiej dziewczynie? — Jezu, człowieku, wszystko już panu opowiedziałem. Belinda odeszła tamtej nowoorleańskiej nocy. A teraz niech pan mi coś powie... — To wszystko, poruczniku — wpadł mi w słowo Alexander. — Nie, chcę wiedzieć! — zawołałem. — Naprawdę pan sądzi, że jestem zdolny do takiej potworności?! Connery znowu otworzył katalog i pokazał mi zdjęcie obrazu Artysta i modelka, na którym policzkowałem Belindę. — Jeremy — stwierdził — może poczuje się pan lepiej, jeśli wyjaśnimy sprawę do końca. — Posłuchaj, sukinsynu! — krzyknąłem. — Belinda żyje! Wróci, gdy usłyszy o wystawie. O ile nie wystraszy jej wasz pieprzony nakaz! Teraz aresztujcie mnie albo wynocha z mojego domu. Policjant schował katalog do kieszeni i z tą samą życzliwą miną, która od początku nie znikała z jego twarzy, oświadczył: — Jeremy Walker, jest pan podejrzany o przestępstwo w związku z zaginięciem Belindy Blanchard i powinienem panu przypomnieć, że ma pan prawo zachować milczenie. Może pan wyznaczyć adwokata, który będzie obecny podczas pańskiego przesłuchania. Wszystko, co pan od tej pory powie, może zostać użyte przeciwko panu. Przez następne kilka minut rejestrowałem niewiele, jeśli
w ogóle coś. Connery wyszedł, Dan i Alexander poszli do kuchni, gdzie chcieli mnie ze sobą zabrać, ja wszakże ponownie osunąłem się w fotel. Nagle podniosłem wzrok. Clementine zniknął, wraz z nim George Gallagher. Na moment ogarnęła mnie panika tak wielka, jak nigdy wcześniej. W chwilę później wrócił G.G. Pojawił się niespodziewanie przy poręczy mojego fotela. W ręku trzymał kubek z kawą. Podał mi go. Z frontowego ganka usłyszałem przenikliwy głos Alexa, który najwyraźniej zwrócił się do reporterów: — Ach, oczywiście, że ma moje pełne poparcie. Jeremy to jeden z najstarszych i najdroższych mi przyjaciół, jakich mam. Gdy go poznałem w Nowym Orleanie, był ledwie chłopcem. To jeden z najwrażliwszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek spotkałem. Wstałem, wszedłem do gabinetu na tyłach, wyłączyłem automatyczną sekretarkę i nagrałem nową wiadomość: — Tu Jeremy Walker. Belindo, jeśli dzwonisz, kochanie, wiedz, że cię kocham. Jesteś w niebezpieczeństwie. Wydano na ciebie nakaz aresztowania, a mój dom znajduje się pod ciągłą obserwacją. Być może nasza rozmowa jest nagrywana. Nie rozłączaj się, kochanie, ale bądź ostrożna. Rozpoznam twój głos. 5 Do godziny dwudziestej trzeciej we wtorek wszystkie stacje telewizyjne w kraju pokazały zdjęcie mojej dziewczyny. Nakaz aresztowania jej — oprócz Kalifornii — wydały także stany Nowy Jork i Teksas. Duża, piękna fotografia Belindy, zrobiona na konferencji prasowej w Cannes, znalazła się na tytułowej stronie wieczornych gazet od Nowego Jorku po San Diego. A wuj Daryl zaoferował nawet pięćdziesiąt tysięcy dolarów na-
grody za każdą informację prowadzącą bezpośrednio do aresztowania. Nie było już sekretem dla zainteresowanych sprawą reporterów, że jeśli Belinda zostanie aresztowana — a policja w każdej chwili mogła to uczynić — opieka wuja nad dziewczyną będzie czysto iluzoryczna. Innymi słowy, aby zaszkodzić Belin-dzie, Daryl bez wahania złożył jej los w rękach sądu. Po aresztowaniu sąd może zdecydować, że Belinda powinna trafić do więzienia nie tylko do dnia ukończenia osiemnastu lat, lecz nawet aż do lat dwudziestu jeden. To właśnie uczynił Daryl. Przemienił siostrzenicę w kryminalistkę. I nadal szkalował ją przed każdym, kto tylko chciał go słuchać, rozpowszechniając informacje otrzymane jakoby „od wielu prywatnych detektywów". Twierdził więc, że dziewczyna „zadawała się z osobami niemoralnymi i rozwiązłymi", że „nie posiadała pieniędzy, więc zastanawiające, z czego się utrzymywała", że „podobno nadużywała środków odurzających i alkoholu" oraz „być może cierpi na rozległe i, kto wie czy nie trwałe, uszkodzenie mózgu spowodowane narkotykami, które zażywała w nowojorskim Greenwich Village i niesławnej dzielnicy San Francisco, Haight". Tymczasem sporo mówiło się o „gorących scenach" Wyniku końcowego. W jakiejś zinowskiej gazetce z Los Angeles pojawiły się pirackie fotosy z filmu oraz pikantne fragmenty moich obrazów. Stacje telewizyjne natychmiast to wychwyciły. Na jutro planowano amerykańską premierę Wyniku końcowego — w Westwood w Los Angeles, gdzie film miał być wyświetlany przez dwa tygodnie. Telefoniczne bombardowanie nie ustawało, do tego jeszcze straciłem w istocie prywatną linię. Najwidoczniej zastrzeżony numer przeciekł do wiadomości publicznej, toteż również i ten aparat dzwonił obecnie bez przerwy. A podczas długich godzin wtorkowej nocy dostałem mnóstwo złośliwych telefonów, w których obrażano zarówno Belindę, jak i mnie. — Ta mała suka... Za kogo ona się ma? — syczał mi do
ucha kobiecy głos. — Mam nadzieję, że gdy ją znajdą, każą jej nosić koszule zapięte pod szyję. Więzienne. I tak dalej. Równie mocno jednakże jak wizerunek „Belindy, nastoletniej kusicielki", płonął w publicznej świadomości obraz zamordowanej rzekomo przeze mnie niewinnej dziewczynki. Rzecznik policji San Francisco oraz Marty Moreschi przekazali prasie dwuznaczne oświadczenia, z których wynikało, iż Belinda zginęła przez tego „zwariowanego artystę". W popołudniowym wydaniu „San Francisco Examinera" natychmiast pojawił się tytuł: „BELINDA ŻYJE CZY NIE?" Rzecznik policji San Francisco sugerował istnienie „ukrytego" na moim strychu „zbioru ohydnych i szkaradnych obrazów", płócien pełnych „insektów i gryzoni, będących tworami bezspornie chorego umysłu". Mój dom opisano jako „plac zabaw szaleńca". Poza fotografiami obrazów z cyklu Artysta opłakuje Belindę oraz Artysta i modelka w artykule pojawiły się zdjęcia przedmiotów zabranych przez detektywów podczas rewizji: „akcesoriów" do Komunii Świętej oraz skórzanych butów i szpicruty. W środowych wiadomościach porannych Marty teatralnie załamał się podczas spotkania z reporterami przed biurem policji Los Angeles, gdzie miał zostać przesłuchany w sprawie zaginięcia Belindy: — Bonnie obawia się, że może już nigdy nie zobaczy swojej córki żywej. A co do urlopu, który Moreschi wziął nagle z wytwórni, gdzie jako wiceprezes odpowiedzialny za produkcję telewizyjną zarabiał dwa miliony dolarów rocznie... Urlop ów nie miał podobno nic wspólnego ze wstrzymaniem emisji Szampańskiego lotu, co obwieszczono poprzedniego wieczoru. Marty twierdził, że poprosił o wolne, by się całkowicie poświęcić Bonnie. — Na początku chcieliśmy jedynie odnaleźć Belindę — kontynuował. — Teraz jednak boimy si ę tego, czego się dowiemy. — W tym momencie odwrócił się plecami do kamer i zaczął łkać.
W prasie nadal szkalowano nas wszystkich. Bonnie porzuciła swoje dziecko! Rolę Marty'ego w całej sprawie określano mianem „podejrzanej". Supergwiazda Szampańskiego lotu stała się nagle złą Królową Śniegu z baśni Andersena. Niezależnie od tego, jak często państwo Moreschi usiłowali obarczyć winą mnie, prasa i tak obrzuciła ich błotem na równi ze mną. I chociaż Dan stale podkreślał, że dzięki wydanemu nakazowi aresztowania Belindy prokurator nie może postawić mnie w stan oskarżenia, z porannych środowych gazet wywnioskowałem, że dzieje się coś złego. Dwie „wizje" Belindy — kryminalistki, która uciekła z domu, i ofiary morderstwa — wcale się ze sobą nie kłóciły. Przeciwnie, uzupełniały się, a dzięki nim całość zyskała nowy wymiar. Mówiąc krótko, Belinda okazywała się „złą dziewczynką", która sama sprowadziła na siebie kłopoty. Mała królowa seksu dostała dokładnie to, na co zasłużyła. Takie podejście wybrał nawet autor długiego, z pozoru stonowanego artykułu w ogólnokrajowym wydaniu „New York Timesa". Dziecięca aktorka, Belinda Blanchard, jedyna córka super-gwiazdy Bonnie i słynnego fryzjera G.G., zadebiutowała w głównej roli w filmie erotycznym. I za tę rolę został ukarana śmiercią. Tekst w „Timesie" z Los Angeles miał podobną wymowę: Czy zmysłowa i piękna lolitka z Wyniku końcowego, która uwiodła widownię w Cannes, sprowokowała śmierć? Obserwowałem sytuację i moje przerażenie rosło. Dan wydawał mi się również znacznie bardziej zatroskany niż był skłonny przyznać. Nawet George Gallagher wyglądał na pokonanego. Alex natomiast nie wydawał się ani zaskoczony, ani zaniepokojony. Pozostawał wobec mnie lojalny, dzwonił do dziennikarzy i mężnie potwierdzał naszą przyjaźń. Cieszyły go tytuły w stylu: „ALEX CLEMENTINE STAJE PO STRONIE STAREGO PRZYJACIELA" (gazety z Los Angeles), czy „CLEMENTINE BRONI WALKERA" („Chronicie" z San Francisco).
Ale kiedy przyszedł na kolację w środowy wieczór — a ściśle biorąc, przyniósł mi na kolację spaghetti, cielęcinę i inne przysmaki — usiedliśmy, by w końcu spokojnie porozmawiać i wtedy Alex zwierzył mi się cicho, że wcale nie jest zdziwiony opiniami prasy o „złej dziewczynce". Przypomniał mi taktownie i łagodnie dyskusję, którą odbyliśmy w Stanford Court wiele miesięcy temu. Wszak wtedy przestrzegał mnie, że ludzie obecnie nie są bynajmniej bardziej tolerancyjni wobec obyczajowych skandali niż kiedyś. — Pamiętasz? — spytał. — Właściwe błoto we właściwej mierze. I nieważne, ile nastoletnich seksownych panienek przyjeżdża codziennie do Tinseltown, nie... chodzi o to, że masz czterdzieści pięć lat, pieprzysz nastolatkę i nie okazujesz z tego powodu żadnej skruchy. W dodatku twoje cholerne obrazy świetnie się sprzedają co wielu ludzi doprowadza do szału. Mnóstwo osób uważa, że powinieneś się pokajać, w przeciwnym razie ktoś musi zapłacić za twój sukces... A zatem spodobał im się pomysł, że Belinda nie żyje. — Do diabła z nimi! — mruknąłem. — Powiem ci coś, Clementine, nie wszyscy się jeszcze wypowiedzieli. Na pewno niektórzy mnie popierają. — Posłuchaj mnie, Jeremy, i dobrze przemyśl sobie moje słowa. To międlone przez media powinowactwo między seksem i śmiercią no cóż, jest równie cholernie amerykańskie jak szarlotka. Od lat każdy film poświęcony związkom homoseksualnym... albo innym niezgodnym z przyjętymi konwencjami... kończy się samobójstwem bądź zabójstwem. Popatrz choćby na fabułę Lolity. Po zabiciu Quilty'ego Humbert Humbert umiera na zawał w areszcie, Lolita zaś w połogu. Za złamanie reguł w Ameryce zawsze w końcu się płaci. Tak wygląda schemat, powtarzany zresztą do znudzenia w serialach o gliniarzach. — Poczekaj jeszcze, Aleksie — przerwałem. — Gdy to szaleństwo wreszcie się skończy, wtedy zobaczymy, kto ma rację w kwestiach seksu, skandalu, pieniędzy i śmierci! — Tylko nie śmierć! Przestańcie gadać o śmierci! — wtrącił
G.G. — Belindzie nic nie jest i na pewno si ę z nami niebawem skontaktuje. — Tak, bez wątpienia — przyznał Dan. — Tylko jak? Clementine pokiwał z powątpiewaniem głową. — Właśnie. Posłuchajcie tylko, co się dzieje przed domem — obwieścił. — Tajniacy przepytują każdą nastolatkę, która przechodzi ulicą. Zatrzymują je i legitymują. Widziałem to, kiedy tu wchodziłem. Nie można by ich jakoś odsunąć, na przykład sugerując naruszenie prywatności? ...A wiecie, co jeszcze słyszałem? Przedstawiciele United Theatricals twierdzą że dzwoni do nich sporo stukniętych dziewczyn, które podają się za Belindę. Tak mi powiedziała dziś rano moja agentka. Jeśli nasza mała tam zadzwoni, jak sekretarki ją rozpoznają? — A co z Susan Jeremiah? — spytał George Gallagher. — Mieliście od niej jakieś nowiny? Może Belinda się z nią skontaktowała?! Dan potrząsnął głową. — Susan wynajęła dom na Benedict Canyon Drive w Los Angeles, ale facet, który odebrał telefon dziś po południu, oznajmił, że jeszcze nie wróciła z Rzymu. Miała dziś rano wylądować w Nowym Jorku, stamtąd polecieć do Chicago, a dopiero później do Kalifornii. — Może zadzwonimy tam teraz? — spytałem. — Dzwoniłem niedawno i trafiłem na automatyczną sekretarkę. Spróbuję przekręcić później. Hm... Susan była po prostu zajęta. Któż mógłby ją za to winić? Wynik końcowy miał w południe amerykańską premierę w kinie Westwood w Los Angeles. Bilety wyprzedano do ostatniego. Plakaty ubranej w bikini i siedzącej na grzbiecie końskim Belindy można było nagle kupić wszędzie na Bulwarze Zachodzącego Słońca. Jeszcze nie skończyłem jeść, gdy na prywatną linię zadzwoniła moja agentka z Los Angeles. Powiedziała, że kiedy tylko Belinda się pojawi, kariera filmowa stoi przed nią otworem...
— Żartujesz, Clair? Każesz telefonistce przerwać rozmowy i wpychasz się na moją linię tylko po to, by mi coś takiego powiedzieć?! — Byłem wściekły. — No cóż, pieprzone pół godziny zaj ęło mi przekonanie jej, że mam coś ważnego. Musiałam wmówić jakiemuś ważniakowi, że to sprawa życia i śmierci. Czy twój numer posiada obecnie każdy mieszkaniec naszego kraju? Ale posłuchaj jeszcze o Belindzie. Co dwie minuty ktoś dzwoni w jej sprawie! Widziałeś jej film? Mówię ci tylko tyle, Jer: odszukaj ją, poślub i przekaż jej ode mnie wiadomość o karierze. Okej? Chcę ją reprezentować i mogę jej z miejsca załatwić umowę z Century International Pictures na milion dolarów. To znaczy, jeśli... — Jeśli co? — Jeśli Belinda nie trafi do więzienia! — Muszę kończyć, Clair. — Nie spiesz się tak, Jeremy. Słyszałeś kiedyś o opinii publicznej? Zauważ, co mówi ulica: „Uwolnić Belindę i Jeremy'ego, kochanków z San Francisco!" — Umieść naklejkę na zderzaku, Clair. Może będziemy potrzebować wsparcia. Masz u mnie plus. — Czekaj... A wiesz, że twoi wydawcy mają cię dość? Księgarnie wycofują ze sprzedaży wszystkie twoje książki! Ale może załatwię umowę na twój katalog wystawowy. To w tej chwili twój największy hit. — Do widzenia, Clair. Uwielbiam cię. Jesteś największą optymistką ze wszystkich ludzi, z którymi dziś rozmawiałem. — Odłożyłem słuchawkę. Bardzo chciałem opowiedzieć o tym wszystkim Alexowi. Może w naszym starym sporze na temat seksu, śmierci i pieniędzy rację mieliśmy obaj. Jednak uznałem takie stwierdzenie za przedwczesne, więc postanowiłem porozmawiać z nim później. Przecież wiem, że Belindzie nic się nie stało, że przyjedzie... Tak, wiem, że nic jej nie jest. I niech sobie palą moje książki! Tymczasem w programie „Entertainment Tonight" potwierdzono wstrzymanie emisji Szampańskiego lotu. Policja Los An-
geles znowu przesłuchiwała Marty'ego Moreschiego w związku z zaginięciem Belindy Blanchard. A co do mnie, przedstawiciele nowojorskiego Museum of Modem Art dopiero co oznajmili, że zamierzają nabyć Belindę w mosiężnym łóżku, płótno wielkości trzy metry na trzy i pół, podzielone na sześć części. Rada dyrektorów muzeum nie ustosunkowała się do otaczającego prace skandalu. W kwestii Sobotniego poranku z Charlotte telewizja ciągle dementowała plotki na temat wstrzymania serialu, mimo że wycofał się główny sponsor, Crackerpot Cereal. — Miliony dzieci oglądają Charlotte — powiedział rzecznik kablówki. — Dzieci, które nigdy nie słyszały o Jeremym Walkerze. Charlotte wiodła obecnie życie niezależne od swego twórcy i telewizja nie mogła rozczarować tych milionów, które pragnęły oglądać serial jak zwykle — w każdy sobotni ranek o dziewiątej. Rainbow Productions przystąpiło do pracy nad moją Angeliką, chociaż dzieci z Bibie Belt paliły egzemplarze książek o niej. Rainbow czekało, aż burza przeminie. Chociaż ktoś wspomniał, że może zamiast filmu animowanego lepiej byłoby nakręcić aktorską adaptację Angeliki. — Sądzimy, że mamy do czynienia ze wspaniałą opowieścią — oświadczył wiceprezes Rainbow — w typie Tajemniczego ogrodu. To historia o dorastającej dziewczynie, która mieszka w starym domu. Kupiliśmy tę historię i temat, a także rysunki. A mówiąc o aktorach, ktoś z „Entertainment Tonight" wybrał się do Westwood, aby zebrać opinie na temat Wyniku końcowego. Film ocenili doskonale niemal wszyscy. A Belinda? „Czarująca". „Po prostu piękna". „Teraz rozumiem, o co chodzi w tym całym zamieszaniu", dodał ktoś. — Wkrótce widownia w Big Apple b ędzie miała okazję zobaczenia tego kontrowersyjnego filmu — oznajmiła całkiem atrakcyjna reporterka. — Wynik końcowy wchodzi jutro do tamtejszego Cinema I. — Dobrze dla Susan — podsumowałem.
Około dwudziestej trzydzieści przyjechał David Alexander. Całe popołudnie spędził z prokuratorem. — Słuchaj, po pierwsze policja nic na ciebie nie ma — zapewni ł mnie. — W domu nie znaleziono nawet cienia dowodu na to, że popełniono zabójstwo czy gwałt. Zbadano nieco krwi z pościeli, okazała się sprzed miesiąca. Czyli potwierdzono, że Belinda u ciebie mieszkała, co wiedzieli już wcześniej. Poza tym presja publiczna rośnie, a z drugiej strony na prokuratora naciska też Daryl Blanchard. Dla ciebie zaś mają teraz umowę. Gdybyś się przyznał do kilku pomniejszych zarzutów: stosunki z nieletnią i nakłanianie jej do przestępstwa... wyślą cię do Chino na sześćdziesięciodniowe badanie psychologiczne, które zadowoli opini ę publiczną. Nie zostawiają nam pola do negocjacji wobec zarzutów i szczerze ci powiem, że nie ma gwarancji co do późniejszego niskiego wyroku. — Nie podoba mi się to — zauważył Dan. — Psychologowie sami są stuknięci! Narysujesz portret Belindy czarną kredką a oni ci powiedzą że czarna kredka oznacza śmierć. Nie mają pojęcia o życiu, mają obsesję na punkcie dewiacji. Może nigdy nie uda nam się ciebie stamtąd wydostać. — Istnieje pewna alternatywa — wyjaśnił zimno David Alexander. — Zwołają ławę przysięgłych i wniosą akt oskarżenia pod zarzutem morderstwa, a wtedy ława zażąda pokazania listu Belindy. Gdy odmówisz, zostaniesz aresztowany za obrazę sądu. — Zniszczę ten list, zanim go komukolwiek pokażę. — Nawet o tym nie myśl. List jest niezwykle ważny. Jeśli tej małej nigdy nie znajdą żywej... — Przestań! — Poza tym — stwierdził Dan — nie możesz zniszczyć listu. Znajduje się w sejfie w Nowym Orleanie, prawda? A tobie nie wolno opuszczać Kalifornii. Spróbuj wyjechać, a wtedy cię aresztują za utrudnianie śledztwa. Mogą też wykorzystać zeznania policjanta, którego okłamałeś, gdy zabierałeś Belindę do domu z Page Street tamtej nocy.
— I to jest niestety prawda — przyznał Alexander. — A wtedy zaczną mnożyć zarzuty. Dostaną zaprzysiężone oświadczenie od twojej gospodyni z Nowego Orleanu, że Belinda spała w twoim łóżku. Jakiś były kelner z Cafe Florę upiera się, że widział, jak podawałeś dziewczynie wino, chociaż jest niepełnoletnia. W dodatku wyjdzie sprawa tak zwanego dziecięcego porno w związku ze sprzedażą katalogu w lokalnych księgarniach... Zauważ, mówię o katalogu, nie o obrazach. No cóż! To nie koniec listy. Ale fakt pozostaje faktem, podkreślę to raz jeszcze, że bez zeznania Belindy przeciwko tobie albo bez jej ciała, które ostatecznie udowodniłoby morderstwo, nie można cię o nic poważniejszego oskarżyć! — Kiedy masz dać odpowiedź? — spytałem. — Jutro do południa. Do osiemnastej prokurator chce cię widzieć w areszcie. Ale presja rośnie. Przyciągnąłeś już uwagę mediów ogólnokrajowych. Policja musi działać. — Zagraj na zwłokę — zasugerował Dan. — Nie ważą się aresztować Jeremy'ego bez nakazu... — Rzeczywiście. O ile sytuacja nie zmieni się radykalnie. — A co się, do diabła, może radykalnie zmienić? — spytałem. — Cóż, mogą oczywiście znaleźć jej ciało. Patrzyłem na niego przez chwilę. — Belinda żyje. Wiem to — zapewniłem go w końcu. O jedenastej dostarczyciel z Western Union przybył znowu, tym razem z kilkunastoma telegramami. Przejrzałem je pospiesznie. Jeden był od Susan, nadała go w Nowym Jorku. „JAK SZALONA PRÓBUJĘ SIĘ Z TOBĄ SKONTAKTOWAĆ. WAŻNE NOWINY, WALKER. TELEFONISTKI NIE CHCĄ PRZERYWAĆ ROZMÓW. ZADZWOŃ POD NUMER W LOS ANGELES. KIERUJĘ SIĘ DO FRISCO. JUTRO W NOCY. BĄD OSTROŻNY. SUSAN".
Poszedłem do telefonu. Zadzwonił chyba z dziesięć razy, zanim usłyszałem w słuchawce zaspany teksański głos: — Och, tak, Susan dzwoniła z lotniska Kennedy'ego parę godzin temu. Mówiła, że ma dla pana dobre wieści. Podobno sytuacja zmierza ku lepszemu. Susan prosiła też o przekazanie, że ze wszystkich sił stara się dodzwonić. — Ale jakie to wieści? Co jeszcze powiedziała? — Kazała panu zachować ostrożność, bo pański telefon jest bez wątpienia na podsłuchu. — Zadzwonię za pięć minut z budki telefonicznej... — Nie trzeba, nic więcej nie wiem. Susan leci teraz z Wynikiem końcowym do Chicago, potem zjawi się tutaj. Stale do pana telefonuje, ja zresztą też. — Proszę jej przekazać następujące nazwiska i numery — stwierdziłem. — Blair Sackwell, hotel Stanford Court, San Francisco oraz G.G... to znaczy ojciec Belindy, George Gallagher, hotel Clift. Tam Susan na pewno się dodzwoni, a oni przekażą mi informacje od niej. Odkładając słuchawkę, byłem podekscytowany. Alex i G.G. właśnie przyszli z Clifta z walizkami George'a Gallaghera. G.G. wziął dawny pokój Belindy na piętrze, ponieważ miał teraz pewność, że policja go inwigiluje, a Belindę aresztuje natychmiast, gdy ta pojawi się w Clifcie. Rzeczywiście, tajniacy zatrzymywali i legitymowali młode kobiety, aż zaczęło się na nich skarżyć kierownictwo hotelu. Wiedziałem, że Alex nie wytrwa długo poza pięciogwiazdkowym hotelem — wypije kilka drinków, posiedzi i wróci. Tak czy owak, poinstruował „pewnego miłego człowieka" w hotelu, żeby — gdy tylko Belinda zadzwoni — natychmiast brał taksówkę i przyjeżdżał tutaj. — Nie podniecaj się za bardzo — osadził mnie Clementine, kiedy wspomniałem o Susan. — Prawdopodobnie mówiła o swoim filmie. Pamiętaj, że jest reżyserem. Pewnie chodzi o międzynarodową dystrybucję... w przeciwnym razie nie poleciałaby do Rzymu...
— Ale twierdziła, że ma nowiny — upierałem się. — Dobre nowiny — dodałem. Przygotowałem pościel dla George'a, po czym zadzwoniłem do Blaira, do Stanford Court i opowiedziałem mu o wszystkim. Ucieszył si ę i zapewnił mnie, że zostanie przy telefonie. Około północy do drzwi zadzwoniła moja sąsiadka, Sheila, i poinformowała mnie, że wiadomość, którą nagrałem dla Belindy na automatycznej sekretarce, została rozpowszechniona przez stacje rockowe w Bay Area. Ktoś nawet podłożył pod nią tło z jakiegoś musicalu. — Wiesz co, Jer? — ciągnęła. — Kiedy w moim mieście rodzinnym odbywał się pogrzeb albo dochodziło do jakieś tragedii, ludzie przynosili różne rzeczy. Hm... wiem, że to nie pogrzeb ani piknik, pomyślałam jednak, że może zjadłbyś trochę ciastek. Sama upiekłam. — Sheilo, będziesz mnie odwiedzać w więzieniu, prawda? — spytałem. Obserwowałem, jak gliniarze zatrzymują ją na rogu. Powiedziałem o tym Danowi. — Pieprzone nękanie — odparował. — Mogą cię w ten sposób odciąć. Powinniśmy ich zaskarżyć, ale poczekajmy na właściwszy moment. O trzeciej rano w czwartek leżałem na podłodze w pracowni na strychu z poduszką pod głową. Moje otoczenie oświetlały jedynie latarnie miejskie i światełko z radia przy moim boku. Zapaliłem papierosa, a dokładnie mówiąc, jednego z papierosów Belindy. Znalazłem pełną, zamkniętą paczkę w łazience, kiedy przyjechałem z Nowego Orleanu. Opary perfum Belindy nadal unosiły się w szafie, złote włosy leżały na jaśku pod kołdrą. Telefon zadzwonił raz, po czym z głośnika dobiegł mnie dźwięk włączającej się automatycznej sekretarki. — Nazywam się Rita Mendleson, zresztą nieważne, kim jestem. Sądzę, że potrafi ę pomóc panu odnaleźć zaginioną dziewczynkę. Widzę pole pełne kwiatów. Widzę wstążkę do włosów.
Widzę, jak ktoś upada. Widzę krew... Jeśli chce pan uzyskać więcej informacji, proszę się ze mną skontaktować. Podaję numer. .. Nie musi pan płacić za moje usługi, chociaż skromny datek, tyle, ile dyktuje panu sumienie... Ściszyłem sekretarkę. Wkrótce usłyszałem nieuchronne kliknięcie oraz dzwonek w czeluściach domu poniżej, gdzie zatrudniona przez Barbarę młoda stenografka wpisywała przy moim biurku każdego dzwoniącego i każdą wiadomość do żółtego notesu. W ciemnościach rozległo się radio. Reporter CBS donosił ze Wschodniego Wybrzeża: — Czy płótna symbolizują pogorszenie stanu umysłowego i zanik sumienia, ponieważ romans tej pary się nie udał? Belinda zaczyna dość niewinnie, mimo swej nagości, gdy patrzy na nas z miejsc znanych czytelnikom książek Walkera. Co jednak dzieje się z dziecięcym twórcą, gdy modelka dojrzewa na jego oczach, co dzieje się z jego wielkim talentem... Bo tak, tak, nie ma w tym pomyłki, mówimy o arcydziełach, o obrazach, które przetrwają najokrutniej sze rewelacje... Co się jednak stało z wielkim talentem Walkera, gdy dziewczyna opuściła pokój zabaw i przybrała postać młodej kobiety w staniku i figach, ułożonej lubieżnie na łóżku artysty? Czy ostatnie dwa obrazy tej niesamowitej i bezsprzecznie pięknej wystawy symbolizują panikę Walkera i jego ostateczny żal za niezwykłą kobietą, którą poczuł się zmuszony zniszczyć? Poczułem senność i po chwili zasnąłem. Śniłem, że jestem we wspaniałym domu, który wydawał mi się swojski. Był to zarówno dom mojej matki, jak i mój dom w San Francisco, czy też raczej piękna amalgamat ich obu. Znałem wszystkie jego korytarze i pokoje, a jednak nagle zobaczyłem drzwi, których nigdy przedtem nie widziałem. Kiedy je otworzyłem, znalazłem się w ogromnym korytarzu o znakomitym wystroju. Kolejne drzwi prowadziły do zupełnie nieznanych mi pokojów. Czułem się szczęśliwy, że je odnalazłem... — I to wszystko jest moje — powiedziałem.
Tak, czułem nieopisane szczęście! Przechodziłem z pokoju do pokoju i ogarniało mnie uczucie nadzwyczajnej lekkości! Obudziłem się o piątej trzydzieści i przez ciężkie szare niebo przebijały się promienie bladoróżowego świtu. Zapach był typowy dla porannego San Francisco, gdy od oceanu wiał chłodny, świeży wiatr, przeganiając wszelkie zanieczyszczenia. Sen nadal tkwił w moim umyśle wraz z uczuciem szczęścia. Ach, śliczne były te wszystkie nowe pokoje... Już trzeci raz w życiu śniłem ten sen. Przypomniało mi się, jak przed wieloma laty, będąc chłopcem w Nowym Orleanie, zszedłem na śniadanie i opowiedziałem ten sen matce, która jeszcze wtedy nie chorowała. — Ten sen mówi o nowych odkryciach — oceniła. — I o nowych możliwościach. To cudowny sen. Po raz drugi śniłem go ostatniej nocy spędzonej w sypialni matki na dzień przed opuszczeniem Nowego Orleanu z całą serią aktów Belindy. Obudził mnie deszcz zacinający w drzwi siatkowe i odniosłem wrażenie, że matka znowu jest blisko mnie, że ponownie mi mówi, jak wspaniały śniłem sen. Od dnia powrotu do domu pierwszy raz naprawdę poczułem jej obecność. Oczyma wyobraźni zobaczyłem wówczas kompletne obrazy, które bym namalował, gdyby Belinda znowu ze mną zamieszkała. W mojej głowie zrodziła się cała nowa seria — bardzo osobista i niezwykła. W dodatku powstała tak naturalnie, jakby nic nie mogło jej powstrzymać. Płótna były równie ogromne i piękne jak pokoje ze snu. Przywodziły na myśl krajobraz i ludzi z mojego dzieciństwa, miały też siłę i moc obrazów historycznych, choć w gruncie rzeczy takie nie były. — Obrazy wspomnieniowe — oświadczyłem sobie tej ostatniej nocy w Nowym Orleanie, wychodząc na ganek i pozwalając się obmyć deszczowi. Wróciła do mnie atmosfera starych ulic irlandzkiej dzielnicy Channel, po których spacerowali śmy z Belindą... Gigantycznie szeroka rzeka nagle zjawiła się u moich stóp. Ujrzałem na tych obrazach kościoły parafialne, zobaczyłem
mieszkańców starych domów. Procesja majowa — tak się oczywiście miało nazywać pierwsze płótno. A na nim chodniki pełne dzieci w bieli, kobiet w kwiecistych sukniach i czarnych słomkowych kapeluszach, z różańcami. Za ludźmi — małe, wąskie pozbawione okien bocznych domy z „piernikowymi" okapami. Mógłbym umieścić na obrazie także matkę. Byłoby to wielkie, wprost żarzące się kolorami malowidło, straszliwe i groteskowe. Twarze zwyczajnych ludzi z mojej przeszłości naznaczone brutalnością całość jaskrawa, nieco brzydka, a równocześnie bardzo czuła — dzięki szczegółom rączek małych dziewczynek, ich perłowych różańców i koronek. Matka w czarnych rękawiczkach i również z różańcem. Krwistoczerwone niebo, tak, często takie bywało nad rzeką i może deszcz, który zupełnie nie w porę zaczął ukośnie padać z nisko wiszących chmur. Drugim obrazem miało być Mardi Gras. Teraz, leżąc na podłodze stryszku w San Francisco, zobaczyłem go w głowie równie wyraźnie jak tej ostatniej sztormowej nocy w nowoorleańskim domu. Wspaniałe, błyszczące papierowe platformy ruchome drżą, gdy podczas jazdy dotykają konarów drzew, a pijani Murzyni z pochodniami tańczą w rytm bębnów, popijając z piersiówek. Jedna z pochodni wpada w ruchomą platformę zatłoczoną hałaśliwymi biesiadnikami w satynowych strojach. Ogień i dym wznoszą się w górę niczym graficzne przedstawienie ryku poprzez szeroko otwarte usta. Poranne światło nad San Francisco obecnie się rozjaśniło, mgła jednakże ciągle wisiała w powietrzu, więc za oknami pracowni widziałem głównie szarość. Strych był skąpany w zimnym połyskliwym świetle, w któiym stare obrazy ze szczurami i karaluchami wyglądały jak ciemne portale prowadzące do alternatywnego świata. Tęskniłem za Belindą i bolało mnie serce. A jednak poczułem to szczęście, szczęście jeszcze nie namalowanych obrazów. Aż się paliłem, by je zacząć! Spojrzałem na swoje dłonie. Nie zostały na nich nawet ślady farby po tylu dniach spędzonych z dala od palety. Pędzle czekały, robiło się coraz jaśniej...
— Ale cóż to wszystko znaczy bez ciebie, Belindo? — szepnąłem. — Gdzie jesteś, kochanie? Czy próbujesz się ze mną skontaktować? A może gniew stanowi powód twojego milczenia, gniew, który nie wybacza? Wybacz i zapomnij, kocham cię! Pamiętasz, Komunię Świętą, Belindo? Wróć do mnie! 6 W porannych wiadomościach na kablówce zobaczyliśmy kolejkę przed nowojorskim kinem, w którym wyświetlano Wynik końcowy. W „New York Timesie" już się ukazały entuzjastyczne recenzje. „A co do naszej małej lolitki, jest w tym filmie niezwykle pociągająca. O otaczającym ją paskudnym rozgłosie zapominamy natychmiast, gdy młodziutka aktorka pojawia się na ekranie. Nie sposób nie zastanowić się nad sprzecznościami i ironią systemu prawnego, który napiętnował tę sowicie obdarzoną przez naturę, operującą nowatorskimi środkami wyrazu i bezpruderyjną młodą aktorkę mianem młodocianej przestępczyni". W południe w Cable News Network wystąpił rzecznik nowojorskiego Museum of Modern Art. Przeciętny mężczyzna, łysy, krótkowzroczny, w okularach o grubych szkłach, przez które czytał przygotowane oświadczenie. Kiedy przerwał dla zaczerpnięcia oddechu, zapatrzył się w jakiś odległy punkt wysoko nad głową jakby próbował wytropić którąś z gwiazd. W końcu oznajmił, że co do nabycia obrazów Belindy muzeum nie ma obowiązku osą- dzać moralności jej twórcy. Muzeum ocenia jedynie dzieła sztuki, a te wydały się warte zakupu. Członkowie zarządu są jednomyślni w kwestii niewątpliwych zalet moich prac.
Potem pojawił się nowojorski krytyk, Garrick Samuels, którego straszliwie nie cierpiałem. — Rzadko widujemy artystę, który wybucha nagle takim talentem i siłą — oświadczył. — Walker zademonstrował kunszt równy starym mistrzom, choć jednocześnie jego obrazy są jawnie nowoczesne. W ich przypadku mamy do czynienia z unikalnym mariażem znakomitego warsztatu i natchnienia. Jak często spotyka się coś takiego? Może raz na sto lat? „Dziękuję panu, Samuels, ale i tak ciągle pana nie cierpię". Sumienie miałem czyste. Zszedłem korytarzem, wyjrzałem przez okno. Ten sam tłum, te same twarze. Coś się wszakże zmieniło. Dostrzegłem stojący autokar, z tych, które zwykle, nawet nie przystając, mijały mój dom i jechały dalej, na Castro, by pokazać turystom gejów. Czy siedzący w jego wnętrzu ludzie gapili się na moją posesję? Około trzynastej Barbara obudziła mnie z niespokojnej drzemki, której zażywałem na tapczanie w salonie. — Jakieś dziecko właśnie przyniosło wiadomość od Sackwella. Blair prosi, żebyś zadzwonił z budki telefonicznej pod wskazany numer. Wychodząc frontowymi drzwiami, nadal czułem oszołomienie. A kiedy otoczyli mnie reporterzy, ledwie potrafiłem się zdobyć na uprzejmość. Zobaczyłem, że z szarego oldsmobile'a wysiada dwóch facetów w cywilu. Patrzyłem na nich przez sekundę, po czym im pomachałem i wskazałem budkę przy narożnym sklepiku. Natychmiast skinęli głowami i zwolnili kroku. — Kim są ci faceci, Jeremy? — spytał któryś z dziennikarzy. — Jeremy, czy Belinda zadzwoniła do pana? — dodał inny. Reporterzy poszli za mną przez Noe i Siedemnastą. — To moi goryle, sympatyczna parka — odparowałem. — Ma ktoś z was ćwierćdolarówkę? Natychmiast dostrzegłem przed sobą pięć monet w pięciu dłoniach. Wziąłem dwie z nich, podziękowałem i zamknąłem za sobą drzwi telefonicznej budki.
— Rany, co ci zajęło tyle czasu?! — krzyknął Blair, gdy usłyszał mój głos. — Gdzie jest G.G.? — Śpi, bo przez większą część nocy ślęczał przy telefonach. — Dopiero co skontaktował się ze mną facet od Jeremiah z Los Angeles. Twierdzi, że Susan złapała go godzinę temu przed odlotem z Chicago. Facet nie chciał ze mną rozmawiać przez linię Stanford Court, lecz kazał mi zadzwonić z ulicznej budki na ulicy. Wciąż w niej jestem. Teraz posłuchaj. Susan twierdzi, że wie na pewno, iż Belinda jeszcze dwa dni temu była w hotelu Savoy we Florencji. — Chryste, jest tego pewna? — Kiedy Jeremiah dotarła do Rzymu, przyjaciele powiedzieli jej, że Belinda nakręciła jakieś małe rólki w Cinecitta. Jedli z nią lunch niecałe dwa tygodnie temu na Via Veneto. Twoja dziewczynka miała się wprost doskonale. — Dzięki Bogu! — Nie roztkliwiaj się, stary. Słuchaj. Ci ludzie powiedzieli Susan, że Belinda mieszkała we Florencji i chodziła do pracy kilka dni w tygodniu. Jeremiah poprosiła zaufaną sekretarkę ojca w Houston, by jej pomogła poszukać twojej dziewczyny. Kobieta zadzwoniła do wszystkich, których Susan zna we Florencji, do przyjaciół Belindy, Bonnie i tak dalej. Skończyła rozmowy wczoraj po południu. Okazało się, że Belinda wymeldowała się z Savoyu we wtorek, tego samego dnia, gdy Susan opuszczała Rzym. W hotelu mieszkała pod własnym nazwiskiem, płaciła rachunki czekami podróżnymi, a wychodząc, oznajmiła recepcjoniście, że kieruje się na lotnisko Pisa. Podobno zamierzała wracać do Stanów! Oparłem się o ścianę budki. Bałem się, że jeśli nad sobą nie zapanuję, za chwilę rozpłaczę się jak dziecko. — Hej, Rembrandt? Nadal tam jesteś? — Blair, chyba powoli zacząłem sam w to wierzyć — szepnąłem. Wyjąłem chusteczkę i wytarłem twarz. — Przysięgam na Boga, że chyba zaczynałem wierzyć w śmierć Belindy. Zapadło milczenie, ale nie dbałem o to, co myśli Sackwell.
Na minutę zamknąłem oczy. Ciągle odczuwałem zbyt dużą ulgę, by myśleć logicznie. Zawładnął mną szalony impuls — zapragnąłem otworzyć te cholerne drzwiczki budki i zawołać do reporterów: „Belinda żyje! Ona żyje!" A reporterzy rozbiegliby się po całej ulicy i również krzyczeliby: „Ona żyje". Oczywiście nic nie zrobiłem. Stałem w miejscu jak sparaliżowany i nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Gdy się nieco otrząsnąłem, spróbowałem się zastanowić nad całą sprawą. — No cóż, nie możemy zadzwonić ani do TWA*, ani do linii PanAm po listę pasażerów — zauważył Blair. — Byłoby to zbyt ryzykowne. Sądzę jednak, że jeszcze jej nie ma w Stanach. Gdyby wylądowała na lotnisku Kennedy'ego albo na LAX, informacja o tym zdarzeniu na pewno trafiłaby już na pierwsze strony gazet. — Ależ Blair, tysiące ludzi lata samolotami. Może Belinda poleciała do Dallas, Miami b ądź w inne miejsce, gdzie nikt si ę jej nie spodziewał... — Jasne, a może poleciała na Księżyc... Kto wie? Jeśli jest już w Kalifornii, prawdopodobnie starała się z tobą skontaktować, a sam wiesz, jak wygląda twoja sytuacja telefoniczna... Chcę powiedzieć, że jeżeli ja czy Jeremiah nie możemy się do ciebie dodzwonić, nikt nie zdoła tego zrobić. A pamiętasz, co mówił Moreschi o tym ranku, gdy zabrał Bonnie do szpitala? Podobno do jego żony wydzwaniały złośliwe dziewuchy i podawały się za Belindę. — O cholera! — Tak, masz rację. Marty o wszystkim pomyślał. Przecież mówił również, że podobne wariatki wydzwaniały także do jego studia i do lokalnych radiostacji. — Chryste, zatrzasnął jej przed nosem wszystkie drzwi. Czy on zdaje sobie z tego sprawę? — Hm... Powiedz, co byś zrobił na jej miejscu? Przyjechałbyś prosto tutaj? * TWA (Trans World Airlines) —jedna z amerykańskich linii lotniczych.
— Wiesz co, Blair? Mam dom w Carmel. Nikt, absolutnie nikt o nim nie wie... To znaczy nikt z wyjątkiem George'a Gallaghera i Belindy. Byłem tam w ubiegłym tygodniu z G.G., zostawiłem pieniądze i notatkę dla Belindy. Może tam pojechała. Ja na jej miejscu tak właśnie bym postąpił, pojechałbym tam przynajmniej po to, by się przespać i opracować plan. Tyle że... jeśli ja lub George wyruszymy na południe, przywleczemy tam za sobą cholernych tajniaków... — Podaj mi adres — przerwał mi Blair. Szybko opisałem mu miasteczko, ulicę, zakręty, domy bez numerów i tak dalej. — Zostaw to mnie, Rembrandt. Od dziś Midnight Mink ma w Carmel interesy. Wyślę do miasteczka pewnego faceta, nawet nie musi wiedzieć po co. Ma wobec mnie dług wdzięczności za pewne futro do samej ziemi, które dostarczyłem mu osobiście w Boże Narodzenie dla podstarzałej królowej filmu, która mieszka w starym domu na północ od Pebble Beach. Przez tego sukinsyna spędziłem Wigilię 1984 roku w powietrzu na wysokości dziesięciu tysięcy kilometrów. Zrobi, co mu każę. Która godzina? Piętnasta? Jeśli się z tobą wcześniej nie skontaktuję, zadzwoń do mnie pod ten sam numer o szesnastej. Kiedy wracałem do domu, zobaczyłem Dana i Davida Alexandra. Akurat wysiadali z taksówki. Do środka weszliśmy razem. — Chcą, żebyś się zgłosił do osiemnastej — oświadczył Alexander. — Daryl Blanchard właśnie złożył prasie nowoorleańskiej oświadczenie. Podobno po rozmowie z twoją gospodynią i funkcjonariuszami, którzy ją przesłuchiwali, doszedł do wniosku, że jego siostrzenica nie żyje. Bonnie wygłosiła niemal identyczny tekst w Los Angeles po opuszczeniu szpitala. Ciągle jeszcze możemy pójść na ugodę, tylko musisz się przyznać do pomniejszych zarzutów. Opinia publiczna nie zauważy różnicy, ważne, że znajdziesz się w areszcie. Tylko tego chcą. — Wysłuchaj mnie. Może Bleinda tu jedzie. — Opowie-
działem mu wszystko, czego dowiedziałem się od Blaira, wspomniałem o kryjówce w Camel i o telefonach od „stukniętych dziewczyn". David Alexander usiadł przy stole w jadalni. W typowy dla siebie sposób złożył dłonie i zacisnął usta. Kurz wirował za nim w promieniach słońca przebijających się przez koronkowe firanki. Alexander wyglądał, jakby się modlił. — Wolałbym zmusić ich do ujawnienia myśli — zauważył trzeźwo Dan. — Minie sporo czasu, zanim dojdzie do rozprawy, na której każą Jeremy'emu pokazać list Belindy. — Jeśli będziemy zwlekać, stracimy okazję do ugody w sprawie pomniejszych zarzutów — odparował Alexander. — Nie mogę pójść do więzienia, póki się z nią nie skontaktuję — nalegałem. — A jak zamierzasz nawi ązać z nią kontakt i czego si ę w ogóle po nim spodziewasz... ? — Posłuchaj — wtrącił się Dan — Jeremy chce jak najdłużej unikać aresztu i prosi nas o pomoc. — Dziękuję ci, Dan — powiedziałem. Alexander zachował surową minę, która zdawała się skrywać jego prawdziwe myśli. Po chwili jego oblicze nieco się rozjaśniło. Najwyraźniej podjął decyzję. — W porządku — odrzekł. — Poinformujemy zastępcę prokuratora, że posiadamy nowe informacje związane z miejscem pobytu Belindy Blanchard i że potrzebujemy czasu na własne śledztwo. Będziemy się spierać, że nakaz aresztowania może przerazić i spłoszyć dziewczynę, co byłoby wielce szkodliwe dla sytuacji naszego klienta. Przesuniemy datę zgłoszenia się Jeremy'ego jak dalece si ę da. O piętnastej zadzwonił do moich drzwi goniec ze Stanford Court. Dostałem nowy numer Blaira, pod który miałem bezzwłocznie zatelefonować z budki. — Słuchaj — powiedział Blair. — Belinda była w domu w Carmcl. Dzisiaj!
— Skąd ta pewność? — Mam niepodważalny dowód. Na stole kuchennym została gazeta z dzisiejszą datą. Obok stał kubek z nie dopitą kawą i popielniczka w połowie zapełniona na wpół wypalonymi luksusowymi, zagranicznymi papierosami. — Tak, zgadza się. Cała Belinda! — Nie zostawiła jednakże bagażu. Żadnych ubrań. A zgadnij, co mój człowiek znalazł w łazience? Dwie puste butelki po Loving Care firmy Clairol. — A cóż to takiego, do diabła? — Płukanka do włosów, Rembrandt. Inaczej mówiąc, szampon koloryzujący. Kolor był kasztanowy. — Och, moja dziewczynka. Cudowny pomysł. — Reporterzy na rogu usłyszeli, że krzyczę i zaczęli ku mnie biec. Dałem im znak, żeby się uspokoili. — Jak diabli, Rembrandt! Szczególnie że Loving Care łatwo się zmywa. Jak, do ciężkiej cholery, miałbym pstryknąć wam ślubne zdjęcie w norkach Midnight Mink, gdyby Belinda trwale przefarbowała swoje piękne włosy na brąz? Mimowolnie parsknąłem śmiechem. Byłem tak szczęśliwy, że nie mogłem się powstrzymać. — Słuchaj — ciągnął Blair — mój człowiek zostawił Belindzie wiadomość. Niestety, dziewczyna chyba już opuściła Carmel na dobre. Moja linia jest na podsłuchu. Podobnie telefon G.G. w Clifcie. A jeśli Belinda zbliży się do twojego domu, natychmiast chwycą ją gliniarze. Obojętnie, jakiego koloru będzie miała włosy. — Belinda nie jest taka tępa, żeby leźć im prosto w łapy. Dobrze wiesz, że jest bystra. Ale hm... Skoro mówimy o George'u Gallagherze i Aleksie, mam do nich słówko w tej kwestii. Poszli do Ryan's Cafe. To dwie przecznice stąd. Wpadnę do nich, a wracając, zadzwonię do ciebie do hotelu. Odwiesiłem słuchawkę i przepchnąłem się przez tłum reporterów. Nie mogłem im wyjaśnić, dlaczego krzyczę i się uśmiecham. Po prostu kazałem im zejść z drogi. Powtarzałem: „Nie te-
raz, nie teraz!" Pomachałem przyjaźnie tajniakom, po czym ruszyłem szybko w stronę Castro Street. Nie oglądałem się za siebie, więc dopiero gdy przeciąłem Hartford, zauważyłem, że podążają za mną dziennikarze. Było ich sześciu, a dzieliła ich ode mnie odległość niecałego metra. Za nimi kroczyli tajniacy. Zacząłem się denerwować. — Ludzie, zostawcie mnie w spokoju — wrzasnąłem na reporterów, którzy stanęli blisko siebie i patrzyli na mnie, jakby chcieli powiedzieć: „To przecież tylko my, nikogo więcej tu nie ma". Odniosłem wrażenie, że zaraz oszaleję. Ktoś zrobił mi zdjęcie małym kompaktem. W końcu rozłożyłem bezradnie ręce i pomaszerowałem dalej. Skręciwszy za róg, ujrzałem Alexa w filcowym kapeluszu i prochowcu oraz G.G. w wełnianym blezerze. Stali przed kinem Castro Theatre i czytali program. Wyglądali jak dwaj modele z czasopisma „Esąuire". — Jeremy! — krzyknął na mój widok Gallagher i dał mi znak ręką, żebym szybko do nich podszedł. Nie musiałem o nic pytać, gdyż w tej samej chwili dostrzegłem napis, który układał nad fasadą stojący na wysokiej drabinie mężczyzna. „POKAZ DZIŚ O PÓŁNOCY — Z OSOBISTĄ ZAPOWIEDZIĄ REŻYSERKI — BELINDA W WYNIKU KOŃCOWYM" — Jeremy, zakładaj czarny smoking. A jeśli nie masz, to go sobie kup — mówił G.G., biorąc mnie pod ramię. — Idziemy wszyscy, miejsca pierwsza klasa, niech ich diabli, nawet jeśli trzeba będzie wziąć ze sobą tych dżentelmenów z pałkami. Tym razem nie przegapię debiutu mojej córki. — Niedługo może zobaczysz swoją córkę na żywo! — odrzekłem. Upewniłem się, że stoję plecami do tłumku gliniarzy i repor-
terów, po czym opowiedziałem Alexowi i George'owi o wszystkim, czego dowiedział się wysłany przez Blaira człowiek. — Teraz muszę jedynie — powiedziałem — unikać aresztowania przez następne dwadzieścia cztery godziny. Wiem, że Belinda tu przyjedzie. Na pewno dzieli ją od nas mniej niż trzysta pięćdziesiąt kilometrów. — Tak — westchnął Clementine. — Chyba że postanowi odwrócić się do nas tyłem i pojechać w innym kierunku. Jak najdalej st ąd. Kiwnął na reporterów. — Panie i panowie — zaproponował. — Wejdźmy wszyscy do baru Twin Peaks. Postawię wam kolejkę. 7 Kwadrans przed północą biała limuzyna Susan Jeremiah, marki Cadillac, wtoczyła się z niejakim trudem w wąski wjazd. Reporterzy pognali do samochodu, błysnęły flesze. Susan wyłoniła się z tylnych drzwiczek, uśmiechając się pod obrzeżem szkarłatnego kowbojskiego kapelusza i machając w stronę okien pięterka, gdzie na nią czekaliśmy. G.G. Alex i ja zeszliśmy po schodach. Wszyscy mieliśmy na sobie czarne smokingi, wykrochmalone koszule, szerokie szarfy i skórzane lakierki. — Panie i panowie, jeśli się nie pospieszycie, przegapicie początek filmu! — odezwał się Alex przyjaźnie. — Wszyscy mają wejściówki? Kto nie ma? Dan przeszedł przez ulicę do tajniaków siedzących w olds-mobile'u. Nie chcieliśmy ich denerwować, więc dał im cztery zaproszenia, oni zaś kurtuazyjnie skomplementowali Susan. Mieliśmy pojechać w górę do Sanchez, tam skręcić w prawo, zjechać Osiemnastą do Castro i prosto do kina, które znajdowało się w sumie niedaleko, przecznicę od mojego domu.
Sądziłem, że nasza sytuacja wygląda całkiem dobrze, jednak nagle Dan dał mi znak, że jedzie z gliniarzami. — Możesz w to uwierzyć?! — mruknął G.G. — Czy on ma być ich zakładnikiem? Dostanie gumową pałą, jeśli wykonamy jakiś szalony ruch? — Chodź, synu. Po prostu chodź i uśmiechaj się — zasugerował Alex. Kiedy wsuwaliśmy się pojedynczo do obitego błękitnym aksamitem eleganckiego auta, zobaczyłem Blaira — z cygarem w ręku siedział na małym siedzeniu naprzeciwko Susan. Ubrany był w lawendowy smoking, który Belinda opisała mi w swoim liście, i w biały płaszcz, oczywiście obszyty norkami. W limuzynie było aż gęsto od tytoniowego dymu. Susan natychmiast otoczyła mnie ramieniem i na moment przycisnęła gładki policzek do mojego. — Sukinkocie, wiesz, jak zrobić filmowi reklamę — oświadczyła z przekąsem, cedząc po teksańsku głoski. Jej czerwona, jedwabna koszula w stylu rodeo, ozdobiona wielobarwnym haftem, kryształkami i perełkami kończyła się długimi na ponad siedem centymetrów frędzlami. Satynowe spodnie i kowbojki również miała czerwone. Kowbojski kapelusz położyła sobie na prawym kolanie. Bez dwóch zdań jednak uroda reżyserki przyćmiewała przepych jej stroju. Cera Susan była lśniąca i opalona, a jej rysy twarzy przywodziły na myśl mieszankę krwi białej i indiańskiej. Gęste czarne włosy kobieta miała przycięte krótko i zaczesane do tyłu. Wprawdzie Belinda opisała mi dość szczegółowo jej wygląd w swoim liście, opuściła jednakże kilka istotnych drobiazgów. Przede wszystkim fakt, że Susan była niezwykle seksowna! Naprawdę konwencjonalnie seksowna! Duże piersi i niesamowicie zmysłowe usta. — Blair wszystko ci opowiedział? — spytałem. Zawsze całowaliśmy się na powitanie i ściskaliśmy sobie dłonie. Kierowca cofał limuzynę. Jeremiah skinęła głową.
— Masz czas do szóstej rano, później musisz się zgłosić. — Niestety. Nic więcej nie udało się załatwić. Bonnie i Marty prawdopodobnie pogorszyli moją sytuację, gdy dziś wieczorem polecieli do Nowego Orleanu i wraz z Darylem nakłonili tamtejszą policję do przekopania ogrodu otaczającego dom mojej matki. — Kłamliwe dranie — prychnęła Susan. — Załatw ich oboje, Walker! Przekaż list Belindy nie policji, lecz od razu prasie. — Nie mogę tego zrobić, Susan. Belinda nie byłaby z tego zadowolona — wyjaśniłem. Samochód skręcał w Sanchez. Widziałem dwa samochody z tajniakami — jeden przed nami, drugi tuż za nami. — Jaki zatem masz plan? — spytał Blair. — Nikt jeszcze nie otrzymał od Belindy wiadomości, ale nie jest to dla mnie zaskoczeniem, ze względu na okoliczności. Jedyna nadzieja w tym, że nasza mała pojawi się na dzisiejszej premierze. — Właśnie na to liczę — przyznałem. — Ogłoszenie ukazało się w wieczornym „Examinerze". — Tak, oraz w radiostacjach rockowych — dodała Susan. — Są też plakaty na Castro i w Haight. — W porządku, przypuśćmy, że Belinda się tu zjawi — mrukn ął G.G. — Co wtedy zrobimy? Samochód zwalniał, skręcając w Osiemnastą. Przed nami, na Castro, były potężne korki. Panowała typowa dla tej pory i tego miejsca atmosfera przyjęcia. Muzyka dobywała się z barów, z głośników ulicznego gitarzysty elektrycznego, który przygrywał na rogu, oraz z okna na pięterku sklepu płytowego. — Pytanie brzmi: „Co zamierzamy zrobić?" — rzucił Sackwell, pochylając się do przodu i skupiając na mnie wzrok. — Tak, dopiero co o tym rozmawialiśmy — stwierdziła Susan, wskazując na Blaira. — Przecież rano czeka cię więzienie. Co wymyśliłeś, Walker? — Słuchaj, ostatnie pięć godzin przesiedziałem w salonie mojego domu, nie myśląc o niczym innym. Odpowiedź jest prosta. Sądzę, że aktualne pragnienia moje i Belindy są identyczne.
Musimy się spotkać, wyjechać i wziąć ślub. Jeśli po całej aferze dziewczyna zechce rozwodu, trudno, pogodzę się z tym, teraz jednak potrzebujemy siebie nawzajem równie mocno. Zauważyłem, że Susan i Blair wymieniają porozumiewawcze spojrzenia. Siedzący naprzeciwko Clementine również ich obserwował. Dziwne, lecz w tym momencie zacząłem się denerwować i ogarnął mnie nieokreślony niepokój. Czułem, że drżą mi ręce, a serce bije szybciej. Nie bardzo wiedziałem, dlaczego akurat teraz dopada mnie panika. — Chcesz mi coś powiedzieć, Aleksie? — spytał trochę nieśmiało George Gallagher. — Mam w kieszeni świadectwo urodzenia Belindy. Widnieje na nim moje nazwisko i jestem gotów zrobić wszystko, o co poprosi mnie Jeremy. — Nie, synu — powiedział Clementine i popatrzył na mnie. — Już w Nowym Orleanie zrozumiałem, że Jeremy nie zamierza się wycofać. Jak widzę, jego jedyną szansą jest wyjechać na tyle daleko, by poślubić Belindę. Pewnie jego prawnicy przyznaliby mi rację, gdyby jeden z nich nie był tak zimnokrwisty, a drugi kompletnie przerażony. Nie pojmuję jedynie, w jaki sposób zamierzacie to zorganizować. Jeśli mogę wam jakoś pomóc, powiedzcie. Z góry zgadzam się na każde rozwiązanie. A tymczasem, jestem chyba najsłynniejszą i do tego całkowicie niewinną personą zaangażowaną w cały ten skandal. — Aleksie, jeśli moja decyzja miałaby ci jakoś zaszkodzić, to... — zacząłem. — Nie — odparowała Susan zamiast niego. — Wszyscy w Tinseltown mówią o Aleksie. Wyjdziesz z tego jako bohater, naprawdę niewinny bohater. Wiesz, co mawiają starzy ludzie: „Wszystko w porządku, póki publika wymawia właściwie twoje nazwisko... " Clementine skinął głową. Najwyraźniej nie miał najmniejszych wątpliwości, choć ja się zastanowiłem, czy sprawa rzeczywiście jest taka prosta. — Uwielbiam cię, Aleksie — zapewniłem go cicho. Teraz
byłem naprawdę przestraszony i nadal nie znałem powodów swego lęku. — Jeremy, przestań mówić takim tonem, jakbyśmy jechali na pogrzeb — odciął się Clementine, po czym wyciągnął rękę i lekko szturchnął mnie w ramię. — Idziemy przecież na premierę. — Posłuchaj, mój drogi — wtrąciła Susan. — Wiem, co czuje Jeremy. Przecież o szóstej rano ma się zgłosić do więzienia. — Przeniosła wzrok na mnie. — Jak się zapatrujesz na ucieczkę stąd dziś w nocy, niezależnie od tego, czy Belinda się zjawi? — Zrobię wszystko, żeby z nią być — odparłem. Blair rozparł się na siedzeniu, skrzyżował nogi, założył ramiona i znowu zagapił się w Susan z chytrą pewną siebie miną. Jeremiah siedziała prosto, wyciągnąwszy przed siebie długie nogi. Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. — Teraz potrzebujemy już tylko Belindy — oceniła. — Tak, tyle że chwilowo ze wszystkich stron otaczają nas gliniarze — zauważył od niechcenia Alex. — A w kinie nawet na moment nie spuszczą nas z oka. Skręciliśmy z Castro i naszym oczom ukazała się szeroka kolejka, która sięgała aż do kina na Osiemnastej. Dwa ogromne jupitery wystawione przed kinem zamiatały niebo bladoniebieskimi snopami. Przeczytałem ponownie napis nad wejściem, zobaczyłem światła migoczące aż do gigantycznego znaku z napisem „Castro" i pomyślałem, że jeśli nie spotkam tu gdzieś Belindy, serce mi pęknie. Limuzyna pełzła ku wejściu do kina, gdzie — na lewo od kasy biletowej — oddzielono sznurem przej ście, prowadzące do frontowych drzwi. Miejsce wyglądało jak przed premierą w Grauman's Chinese Theatre*, tłum był gęsty i panował okropny hałas. Nasz samo* Grauman's Chinese Theatre — najsłynniejsze na świecie kino; powstało w 1927 roku, a znajduje się w Los Angeles, na Hollywood Boulevard. Na chodniku przed tym słynnym kinem liczne gwiazdy uwieczniają odciski swoich dłoni i stóp.
chód posuwał się powoli. Gapie wyraźnie starali się zajrzeć przez zaciemnione szyby. Widziałem, że George szuka w tłumie Belin-dy, Susan jednakże siedziała sztywno, jakby połknęła kij od szczotki. — Och, Belindo — szepnąłem. — Bądź tutaj, kochanie, proszę. Bądź tu dla własnego dobra. Chcę, byś to wszystko zobaczyła. Z nerwów aż się trząsłem. Do tej pory jakoś się trzymałem, jednakże po tak wielu dniach zamknięcia w kokonie domu, ów spektakl roztkliwił mnie niczym sentymentalna muzyka. I naprawdę się niepokoiłem. Susan podniosła słuchawkę i odezwała się do kierowcy: — Proszę czekać przed wejściem. Niech się pan gdzieś wciś-nie, a jeśli trzeba, opłaci postój... Okej, okej, tak czy owak, gdy wyjdziemy, chcę widzieć limuzynę przed frontowymi drzwiami. — Odłożyła słuchawkę. — Cholerne tłumy. — Gorsze niż w Nowym Jorku? — Sam popatrz. Natychmiast zrozumiałem, o co jej chodzi. Cała boczna strona Castro Street naprzeciwko kina była zatłoczona. Samochody w ogóle się nie posuwały. Dwóch policjantów usiłowało rozładować korek, który zrobił się przed nami. Druga para próbowała oczyścić skrzyżowanie. Wszędzie widziałem swojskie twarze: kelnerów z lokalnych restauracyjek, sprzedawców z tutejszych sklepów, sąsiadów, którzy zawsze uprzejmie się ze mną witali. Gdzieś w tym tłumie znajdowali się zapewne Andy Blatky, Sheila i wielu starych przyjaciół, do których dzwoniłem tego popołudnia. Było tu zapewne mnóstwo znajomych osób. Podjeżdżaliśmy w żółwim tempie. W limuzynie zaczęło brakować powietrza. Odniosłem wrażenie, że z napięcia zaraz eksploduję. Z drugiej strony, wiedziałem, że najgorsze jeszcze przede mną. Co poczuję, gdy Belinda pojawi się na wielkim kinowym ekranie? I co poczuję, gdy Belinda nie przyjdzie?! A działo się to wszystko na Castro, akurat tutaj, w mojej dzielnicy, w eleganckim, staroświeckim kinie, w którym razem
obejrzeliśmy tak wiele filmów, gdzie — anonimowi i bezpieczni przytulaliśmy się w ciemnościach na pustawej widowni podczas nocnych projekcji w środku tygodnia. Limuzyna podjechała do krawężnika. Tłum naprawdę napierał na czerwone aksamitne liny. W kasie widniała wywieszka: „BILETY WYPRZEDANE". Lokalnym stacjom telewizyjnym pozwolono rozstawić wideokamery tuż przy niej. Dalej, z prawej strony przy drzwiach, na których przyklejono kartę z odręcznym napisem: „TYLKO DLA PRASY", kłóciło się kilka osób. Ktoś krzyczał. Chyba kobieta w strasznie wysokich szpilkach i okropnej kurtce z lamparciej skóry. Najwyraźniej nie chcieli jej wpuścić do kina, ona jednak nie zamierzała się poddać bez walki. Cała grupka uspokoiła się na widok tajniaków wysiadających z samochodu przed nami, którzy ruszyli prosto ku drzwiom prowadzącym do korytarza. Za nimi szedł Dan. Gdy dotarł do kamer, odwrócił się i obserwował, jak nasz kierowca wysiada z limuzyny, obchodzi auto i otwiera tylne drzwi. — Ty pierwsza, kochanie, to twoja widownia — powiedział Alex do Susan. Susan założyła na głowę czerwony kowbojski kapelusz, a my pomogliśmy jej się przesunąć do drzwi i wysiąść. Gdy wyszła z samochodu, wśród stojących po obu stronach lin młodych ludzi podniósł się prawdziwy ryk. Potem rozległy się wiwaty wśród osób zgromadzonych na ulicy aż do skrzyżowania. Wszędzie błyskały flesze aparatów. Susan stanęła przed wejściem, przepięknie oświetlona. Przez chwilę machała do zebranych, potem dała mi znak, abym również wysiadł z samochodu. Błyski nieco mnie oślepiały. Znowu podniosły się wiwaty, a młodzież zaczęła klaskać. Moje uszy zaatakował chór krzyczących głosów: — Jeremy, jesteśmy z tobą! — Nie ustępuj im, Jeremy! Podziękowałem im gestem za wsparcie i wyrozumiałość. Przeciętni mieszkańcy San Francisco byli najwyraźniej szlachetni i szczerzy. W moim mieście nie palono moich książek!
Wszędzie wokół słyszałem okrzyki i gwizdy. G.G., gdy wysiadł, też otrzymał spory aplauz. Nagle do moich uszu dotarł piskliwy głos: — Signora Jeremiah! Och, signora Jeremiah! — Jakaś dziewczyna z prawej strony mówiła z ciężkim włoskim akcentem. — Pamięta pani Cinecitta Rzym?! Obiecała mi pani wejściówkę! Natychmiast skojarzyłem. Cinecitta, Rzym! Wykonałem obrót, próbując zlokalizować głos. Futerko... okropna skóra lamparcia, którą dopiero co widziałem, należała przecież do Belindy! Podobnie buty na niebotycznych obcasach. Akcent włoski czy nie włoski, ale to był głos Belindy! Wtedy poczułem rękę George'a Gallaghera na swoim ramieniu. — Zachowaj spokój, Jeremy! — szepnął mi do ucha. Gdzie ona jest?! — Signora Jeremiah! Nie pozwalają mi wejść do kina! Ach tak, przy drzwiach dla prasy! Dziewczyna patrzyła wprost na mnie. Pół twarzy przesłaniały jej wielkie okulary o ciemnych oprawkach w stylu tych, które nosiła Bonnie, włosy miała pofarbowane na kasztan i zaczesane w tył. I ten koszmarny lamparci płaszczyk. Dwaj mężczyźni próbowali ją powstrzymać od podejścia do nas. Belinda przeklinała ich po włosku, oni zaś spychali ją ku linom. — Czekajcie, hej, czekajcie — zawołała do nich reżyserka. — Znam tę dziewczynę, wszystko jest w porządku, uspokójcie się. Wszystko okej. Tłum ponownie rozszalał się serią wiwatów i okrzyków. Z limuzyny wysiadł Blair i wyrzucił w górę ręce. Rozległy się gwizdy i wycia. Susan ruszyła wielkimi krokami ku ludziom, którzy odpychali Belindę. G.G. patrzył na mnie w ogromną uwagą. — Nie gap się na nią Jeremy! — polecił mi szeptem. — Nie ruszaj się, stary! — dodał pod nosem Blair. Odwracał się na boki, by tłum mógł w pełni ocenić urok jego lawendowego smokingu. Ludzie wyglądali na zachwyconych.
Jeremiah wkroczyła w sam środek awantury. Mężczyźni puścili Belindę. Dziewczyna miała w ręku notes, a na szyi aparat. Jak szalona przemawiała do Susan po włosku. Czy Susan znała włoski? Tajniacy z samochodu za nami przyglądali się tej scence, po czym podeszli do pierwszej pary funkcjonariuszy, który stali przy drzwiach za wideokamerami. Dan obserwował Belindę, trajkoczącą głośno i piskliwie po włosku; bez wątpienia skarżyła się na mężczyzn przy drzwiach dla prasy. Susan kiwała głową. Otoczyła dziewczynę ramieniem, wyraźnie usiłując ją uspokoić. — Idziemy — syknął przez zęby George Gallagher. — Gliniarze ciągle się tu kręcą i nie przestają gapić. Ruszaj. Starałem się zrobić to, co kazał. Próbowałem stawiać jedną stopę przed drugą. Susan była przy Belindzie. Susan wszystko załatwi... Potem znowu utonąłem w oczach mojej dziewczyny. Patrzyła wprost na mnie i mimo otaczających ją osób pięknie się do mnie uśmiechnęła. Stałem jak sparaliżowany. Blair przepchnął się obok mnie i G.G. Posyłał tłumowi całusy. Płaszcz wirował wokół jego ciała. — Pięć minut do północy, panie i panowie! Czas założyć wasze najlepsze norki Midńight Mink. Rozległo się jeszcze więcej krzyków i gwizdów. Sackwell gestem zasugerował, żebyśmy zanim poszli. — Jeremy, idź do drzwi — szepnął Gallagher. Kiedy z auta wysiadł Alex, podniósł się kolejny ryk, który szybko przerodził się w długi, solidny, pełen szacunku aplauz. Przeszedł falami od ludzi przy linach aż po gapiów stojących na chodnikach po obu stronach ulicy. Clementine dziękował, kiwając głową na prawo i na lewo, po czym wykonał powoli teatralny ukłon. Potem położył mi rękę na ramieniu i łagodnie pchnął mnie do przodu, równocześnie pozdrawiając naciskające tłumy. — Nie, kochani, nie gram w tym filmie, przyszedłem go jedynie obejrzeć, bo to bardzo dobry film. — Wystudiowana pauza. — Tak, kochanie, ja też się cieszę, że cię widzę. — Zatrzymał
się, aby dać autograf. — Tak, kochanie, dziękuję ci, tak... A chcesz poznać sekret? To był również mój ulubiony film. Tajniacy nie przestawali nas obserwować. Nie ją, nas! Dwóch z nich odwróciło się i weszło do korytarza. Dan ociągał się. Belinda i Susan stały przy drzwiach dla prasy. Belinda musnęła Susan w policzek i weszła do środka. Och, jak wspaniale — Belinda jest w kinie! Pozwoliłem, by G.G. niemal wepchnął mnie do korytarza. Dan i ostatnich dwóch tajniaków zamykało tyły. Byłem tak bliski ataku serca jak nigdy w życiu. Korytarz okazał się straszliwie zatłoczony. Na szczęście liny wyznaczały nam przejście do drzwi. Po prawej stronie, gdzie zniknęła Belinda, niczego nie widziałem. W ciągu kilku sekund znaleźliśmy się na widowni. Przydzielono nam tylko jeden rząd w środkowym sektorze. Policjanci usiedli po drugiej stronie przejścia w tylnym rzędzie bocznego sektora. Dan został z nimi. Trzy rzędy przed nami, cały środek zajmowali reporterzy. Niektórzy z nich jeszcze przed chwilą znajdowali się przed moim domem. Zauważyłem wśród nich dziennikarzy ze wszystkich lokalnych gazet, mnóstwo wykwintnie ubranych ludzi z towarzystwa, a także pisarzy i inne miejscowe osobistości ze świata sztuki. Wielu odwracało się do mnie, kiwało mi głowami lub machało. Andy Blatky i Sheila, którzy dostali specjalne zaproszenia, siedzieli z przodu na dole. Sheila posłała mi całusa, Andy podniósł pięść w geście poparcia. Belinda stała po prawej stronie i, żując gumę, bazgrała jak szalona w notesie. Uniosła nagle wzrok, zerknęła na nas w okularach, po czym ruszyła przez pusty rząd środkowego sektora, tuż przed miejscami oddzielonymi liną. — Panie Walker, poproszę o autograf! — krzyknęła z włoskim akcentem. Wszyscy na nią patrzyli. Osłupiałem i pomyślałem, że moje serce tego nie wytrzyma. Alex i Blair stanęli rząd przede mną. Obok stanął Gallagher. Widziałem, że ją obserwuje, lecz — choć był pewnie równie
przerażony jak ja — minę zachował obojętną. Susan stała w przejściu, wcisnąwszy kciuki za pasek. Belinda podeszła prosto do mnie, szybko żując gumę. Podsunęła mi katalog wystawowy i długopis. Przez sekundę nie mogłem się ruszyć, jedynie na mą patrzyłem — na jej błękitne oczy prześwitujące przez okulary, na brązowe rzęsy, brązowe brwi i gładkie, brązowe włosy. Starałem się oddychać, nakazałem sobie ruszyć się i wziąć długopis, ale nie mogłem. Dziewczyna uśmiechała się. Och, piękna Belindo, moja Be-lindo! Czułem, że moje wargi się poruszają czułem, że na usta wraca mi uśmiech. Pieprzyć ich wszystkich, niech się gapią! — Proszę dać tej małej autograf, Walker — powiedziała twardo Susan. — Zanim tu wpuszczą setki jej podobnych. Zerknąłem na katalog. Kolorowy nadruk Belindo, wróć został obwiedziony czerwoną kredką pod nim widniał napis: „Kocham cię". Niewątpliwie jej pismo! Wziąłem z jej dłoni długopis, a ręka drżała mi tak strasznie, że ledwie mogłem nad nią zapanować. Niemniej jednak udało mi się odpisać: „Wyjdziesz za mnie?" Długopis muskał papier niczym łyżwy na lodzie. Skinęła głowąj mrugnęła do mnie i znowu odezwała się do Susan po włosku. Tajniacy zupełnie nie zwracali na nią uwagi. Co ona, do diabla, w ogóle mówiła? Nagle Susan się roześmiała: odrzuciła w tył głowę, wydała głośny, głęboki śmiech. Potem, zacisnąwszy prawą rękę w pięść, uderzyła mnie nią lekko w ramię. — Siadaj, Walkef! — poleciła. Otwierały się drzwi do korytarza. Zająłem miejsce obok G.G., Susan usiadła przy mnie, tuż obok przejściu, Belinda zaś — po przeciwnej stronie przejścia, tuż przed tajniakami, na których zupełnie nie zwracała uwagi. Spojrzała na mnie i posłała mi kolejny wielki, wesoły uśmiech.
— Susan! — szepnąłem w panice. — Zamknij się — odparła szeptem reżyserka. Tłum spływał już wszystkimi czterema przejściami w dół. Serce biło mi tak głośno, że zastanawiałem się, czy policjanci tego przypadkiem słyszą. Belinda migała mi między schodzącymi ludźmi; zauważyłem, że znowu coś pisze. — Co teraz zrobimy? — spytał mnie szeptem George Gallagher. — Skąd mam, do cholery, wiedzieć? — odciąłem się. Nie miałem pojęcia, czy Alex rozpoznał Belindę, w każdym razie jeśli nawet, beztrosko gawędził z siedzącymi przed nim kobietami, Blair natomiast odbywał podobną rozmowę z młodym reporterem, którego zapamiętałem z hotelu Stanford Court. Susan siedziała nieruchomo w czerwonym kapeluszu na głowie. Ręce o wysmukłych palcach ułożyła na kolanach i beznamiętnie obserwowała przepływający tłum. Kino szybko się zapełniło. Ostatnie kilka osób szukało wolnych miejsc, aż w końcu wszyscy się usadowili. Gdy światła ciemniały, ktoś dotknął Susan w ramię, a wtedy wstała i powoli ruszyła po schodach ku scenie. Belinda patrzyła mi w twarz, ja jednak tylko nieśmiało na nią zerkałem. Potem zobaczyłem, że George spogląda na nią, a ona posłała mu promienny uśmiech. — G.G., ona chyba nie wie, że policja jej szuka! — szepnąłem. — Cicho, Jeremy, gliniarze są wszędzie — odparł równie cicho. — Postaraj się zachować spokój. Wtedy Belinda odwróciła się i bardzo głośno z ciężkim akcentem spytała jednego z funkcjonariuszy, czy można palić w kinie. Mężczyzna zaprzeczył, a wówczas dziewczyna machnęła ręką z rozdrażnieniem. Policjant pochylił się ku niej i nagle usłyszałem, że mówi coś do niej ogromnie skruszonym tonem po włosku. — Chryste, G.G. — wyszeptałem. — Ten pieprzony gliniarz jest Włochem. — Weź głęboki wdech, Jeremy — odparował Gallagher. —
Niech Belinda sama to załatwi. Jest aktorką, pamiętasz? Za to dzisiejsze przedstawienie już ma u mnie Oscara. Z tej włoskiej rozmowy zrozumiałem jedynie nazwy geograficzne. Florencja, Siena, si, si. North Beach*. North Beach?! Z nerwów zaczynałem chyba tracić rozum. Susan właśnie weszła po niskich stopniach na scenę. Jupiter oświetlił ją i w tym świetle jej piękny strój z czerwonej satyny zdawał się płonąć. Kino wybuchło entuzjastycznym aplauzem. Susan uśmiechnęła się, zdjęła kapelusz, za co otrzymała kolejną głośną salwę gwizdów i oklasków. Po chwili gestem poprosiła o ciszę. — Dziękuję wam wszystkim, że przyszliście tu dziś wieczorem — zaczęła. — Premiera Wyniku końcowego w San Francisco to dla nas wydarzenie wyjątkowe. Wiem, że wszyscy chcielibyście, aby Belinda wraz z nami obejrzała ten film. Głośny aplauz. Wszyscy klaskali, nawet zazwyczaj beznamiętni dziennikarze, którzy zajmowali przeznaczone dla prasy rz ędy przed nami. Wszyscy z wyjątkiem gliniarzy i Belindy, która nadal coś pisała w notesie. — Moi drodzy, jestem tu po to, by... myślę, że doskonale o tym wiecie... by wam przypomnieć o wielu ludziach, którzy pomogli mi nakręcić ten niezwykły film. Szczególnie o aktorce Sandy Miller, prawdziwej gwieździe. — Jeszcze głośniejszy aplauz. — Sandy byłaby tutaj dziś z nami, lecz przebywa w Brazylii, gdzie szuka plenerów do pewnego filmu. Wiem jednak, że jest wam wszystkim wdzięczna za wasze gorące przyjęcie. Proszę, zwróćcie baczną uwagę na napisy, gdyż wszyscy ci ludzie wykonali wspaniałą pracę. Na koniec muszę podziękować matce Belindy, Bonnie Blanchard, za sfinansowanie Wyniku końcowego. Bez Bonnie ten film nigdy by nie powstał. Nie czekając na reakcję tłumu, zeszła ze sceny. Ludzie wahali się może z minutę czy dwie, po czym ponownie zaczęli klaskać. Zanim Susan dotarła do swojego miejsca, światła całkowicie * North Beach — dzielnica San Francisco, określana mianem Małej Italii.
pogasły. W kinie zapadło śmiertelne milczenie. Rozpoczęła się projekcja. Kilka pierwszych scen ledwie widziałem i słyszałem. Pociłem się pod wykrochmaloną koszulą i grubym smokingiem. Głowę wsparłem na rękach. Niespodziewanie poderwałem się, ponieważ Blair wstał i ruszył po schodach w górę. — Zostańcie na miejscach — szepnął, gdy nas mijał. Susan odczekała parę sekund i podążyła za nim. Belinda wyjęła papierosy i zapalniczkę, zerknęła na gliniarza, wzruszyła ramionami, po czym również wyszła do korytarza. — Będziemy tu siedzieć jak dwie kury na grzędzie? — spytał szeptem G.G. Zagapiłem się na film tylko po to, aby nie zacząć wyć i wrzeszczeć. Po chwili zjawiła się Susan. Blair i Belinda wszakże nie wrócili. Susan kazała mi zachować spokój. Po czterdziestu pięciu minutach dwie rzeczy były jasne. Blair i Belinda zniknęli, Wynik końcowy zaś wyrastał na prawdziwy przebój kasowy. Oczywiście, znałem każdą jego minutę, gdyż obejrzałem go po wielekroć podczas pijackich dni w Nowym Orleanie tuż przed przybyciem Alexa i George'a Galłaghera. Jednakże żadna kaseta wideo nie zastąpi przeżycia kinowego. Tylko tutaj czułem tempo, reakcję widowni, świetny montaż i wspaniały, wypracowany humor niektórych scen. Kiedy wreszcie ukazała się Belinda na koniu, widownia powitała ją spontanicznymi wiwatami. Miłosną scenę w białej sypialni małego domu ludzie przyjęli w śmiertelnej ciszy. Podczas sceny, którą namalowałem — odchylona głowa Belindy, usta Sandy na jej podbródku — całe moje ciało przeszył dreszcz z podniecenia. Natychmiast po tym ujęciu aplauz wybuchł ponownie. Wstałem i wyszedłem na korytarz. Nie mogłem znieść tego filmu ani chwili dłużej. Musiałem się przynajmniej podnieść
i poruszać nogami. I niech to diabli, kiedy Susan ruszy wreszcie tyłek i wszystko mi wytłumaczy. Jeśli nie przyjdzie za moment, wrócę po nią i wyciągnę ją z widowni siłą Poszedłem do barku i poprosiłem o popcorn. Na mój widok pogrążona dotąd w rozmowie grupka osób na prowadzących na balkon schodach umilkła. Dwaj tajniacy wyszli z sali kinowej. Minęli mnie w drodze do popielniczki ustawionej przy drzwiach męskiej toalety. — Popcorn dla pana, Jeremy — powiedziała dziewczyna za ladą. — Pamięta pani Belindę? — spytałem. — Tak często przychodziliśmy tu razem... Dziewczyna skinęła głową. — Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. — Dzięki, kochana — odparłem. Pojawiła się Susan. Podeszła do drzwi wychodzących na ulicę i stała tam, wyraźnie czegoś wypatrując. Kapelusz wcisnęła nisko na czoło, kciuki zaczepiła o tylne kieszenie spodni. Stanąłem przy niej. Na zewnątrz dostrzegłem limuzynę. Widziałem, że jeden z tajników robi się nerwowy. Pewnie podejrzewał, że zamierzamy uciec. — Gratulacje, nakręciłaś doskonały film — odezwałem się. — Od dawna ppwinni go wyświetlać. Uśmiechn ęła; si ę do mnie i skin ęła głową. Była prawie tak wysoka jak ja. Mogliśmy się mierzyć wzrokiem. Tyle że Susan miała na nogach kowbojskie buty na wysokich obcasach. Niemal nie poruszając wargami, szepnęła: — Reno albo aresztowanie, zgadza się? Po ramionach i plecach przeszły mi dreszcze. — Powiedz tylko kiedy. Znowu zapatrzyła się na zewnątrz. Podsunąłem jej popcorn. Wzięła garść i zjadła. — Jesteś pewien? — spytała cicho. — Belinda chce, żebyś miał całkowitą pewność! Kazała ci przypomnieć dwie frazy: „Komunia święta" i „Czy jesteś pewien?"
Uśmiechnąłem się, patrząc na limuzynę, która błyszczała w reflektorach świecących znad kina niczym biały opal. Pomyślałem 0 moim domu. Dzieliły mnie od niego zaledwie dwie przecznice. Stanowił fortecę, w której spędziłem ubiegłe dwie dekady, i nadal był zapchany lalkami, zabawkami, zegarami i innymi pozbawionymi już dla mnie znaczenia przedmiotami. I znowu przed oczyma stanęła mi Belinda w przebraniu. Uśmiechała się do mnie spod przyciemnionych brwi... — Kochana, nawet nie wiesz, jak bardzo jestem pewien — stwierdziłem. — Komunia Święta. Tak, Belinda ma rację. Zatem Reno bądź aresztowanie. Najwyraźniej moja odpowiedź zadowoliła Susan, która odwróciła się, by pójść z powrotem na widownię. — Przyjemnie się siedzi w ostatnim rzędzie — zauważyła normalnym głosem. — Dla odmiany, mogę zostać w kapeluszu. Nieoczekiwanie zjawił się przy mnie Dan. Palił papierosa, który drżał mu w palcach, toteż popiół spadł na dywan. Tajniacy ciągle stali przy popielniczce, nie spuszczając z nas wzroku. — Relacja adwokat klient, pamiętasz? — oświadczyłem. — Zawsze — przyznał Dan, lecz jego głos brzmiał słabo, a on sam oparł się nagle ramieniem o drzwi. — Jesteś jednym z moich najbliższych przyjaciół. Wiesz o tym, prawda? — spytałem. — Pytasz mnie o opini ę na jaki ś temat? — chciał wiedzie ć. — A mo ż e się żegnasz? — Widziałem, że zagryza zębami wargę. Przez moment milczałem. Zjadłem trochę popcornu. Uprzytomniłem sobie, że się nim wprost zajadam. To był chyba pierwszy posiłek, jaki jadłem ze smakiem od wielu dni. Prawie się roześmiałem na tę myśl. — Dan, chciałem cię prosić, żebyś coś dla mnie zrobił — powiedziałem. Popatrzył na mnie, jakby zamierzał spytać: „Co znowu, może mam skoczyć do rzeki?" Powstrzymał się jednak i posłał mi ciepły, choć bardzo zmęczony uśmiech.
— Oddaj wszystkie moje zabawki do jakiegoś sierocińca lub szkoły — podjąłem. — Nie musisz nikomu mówić, skąd pochodzą. Po prostu dopilnuj, aby trafiły do dzieci, którym sprawią radość, dobrze? Warga mu się trzęsła i wyraźnie usztywnił ramiona. Bałem się, że zacznie krzyczeć, lecz na szczęście zapanował nad sobą. Zaciągnął się papierosem i wyjrzał przez otwarte drzwi na dwór. — A rzeźbę Andy'ego musisz zabrać z tylnego dziedzińca i postawić gdzieś w widocznym miejscu. Niech ją ludzie podziwiają. Pokiwał głową. — Zrobię to. Dostrzegłem, że zaszkliły mu się oczy. — Dan, przykro mi, że cię w to wszystko wplątałem. — Daruj sobie, Jer. Przynajmniej do czasu, aż dostaniesz ode mnie rachunek. — I znowu posłał mi jeden ze swych rzadkich, ale bardzo szczerych uśmiechów; tak szybko, by nikt inny go nie zauważył. — Mam nadzieję, że ci się uda — dodał i ponownie wyjrzał na zewnątrz. 8 Dwie sekundy po ostatnim ujęciu filmu, natychmiast gdy rozpoczął się aplauz, Susan wyszła, a ja i G.G. za nią. Przeszliśmy korytarz, dotarliśmy na chodnik i wsiedliśmy do czekającej limuzyny. Alex nie podążył zą nami. Wiedziałem, że rozmyślnie. Wślizgując się za George'em Gallagherem na tylne siedzenie, zauważyłem w drzwiach tajniaków. Za nimi wylewał się tłum. Póki samochód nie ruszył, chyba nie zdawałem sobie sprawy z tego, że za kierownic ą siedzi Susan. Kierowca znikn ął. Niektóre bary na Castro były jeszcze otwarte, ulice jednakże — stosunkowo pustawe, toteż limuzyna ruszyła przed siebie bardzo szyb-
ko, mijając samochód tajniaków i skręcając gładko w prawo, w Siedemnastą czyli pozornie w kierunku mojego domu. Zerknąłem za siebie. Gliniarze nie zdążyli jeszcze nawet otworzyć drzwiczek auta. Dan zagadał do mężczyzny z kluczykami. Za Hartford George'em i mną szarpnęło do przodu, a za znakiem stopu na Noe limuzyna jeszcze bardziej przyspieszyła. Minęliśmy mój dom i z piskiem skręciliśmy w lewo, w Sanchez Street. — Jezu, Susan, zabijesz nas — szepnął G.G. Nagle usłyszałem za nami wyjące syreny. Wyjrzałem i dostrzegłem błyskające światła. — Do diabła! — zawołała reżyserka i gwałtownie nacisnęła hamulec, wpadliśmy na skrzyżowanie, o mało nie potrącając starszego mężczyzny przechodzącego przez ulicę. Susan zwolniła, a wtedy mężczyzna odwrócił się, krzyknął na nas i pogroził nam palcem. Radiowóz pędził przez Noe. Na Sanchez Susan ponownie skręciła w lewo i pognała przed siebie. — Gliniarze zobaczyli, że skręcamy, niech to diabli! Trzymajcie si ę! — ostrzegła nas Susan. Zarzuciła autem w lewo, na Market, potem ostro w prawo i znowu w lewo. Dostrzegłem nad nami światła motelu Golden Bear. I balkony. Susan znowu skręciła i zatrzymała się na parkingu. — Ruszajcie się, obaj! — krzyknęła. Syren było coraz więcej, radiowozy popędziły jednakże w dół Sanchez; nie skręciły w Market Street. Tuż za nami zjawił się nieoczekiwanie duży srebrny lincoln Continental. Susan wysiadła i otworzyła drzwi pasażera. We dwóch z G.G. wsunęliśmy się na tylne siedzenie. Za kierownicą siedział Blair w czerwonej czapeczce baseballowej na łysej głowie. — Schylcie się — polecił surowym tonem. Syreny ryczały teraz blisko nas, na Market, przed frontem. Czułem, jak nasz lincoln wytacza się pewnie z podjazdu, po-
tem skręca w prawo tak powoli, jakbyśmy dysponowali całym czasem świata. W żółwim tempie ruszyliśmy z powrotem ku Castro. Wóz patrolowy ryczał, kogut na jego dachu migał. Nie śmiałem podnieść głowy, ale pomyślałem sobie, że odgłos dochodzi z lewej strony. — Jak do tej pory, świetnie nam idzie! — stwierdził Blair. — No, Walker, jak mam się, do diabła, dostać stąd na Piątą i Mission? Mów szybko! Zerknąłem za siebie. Castro była pełna radiowozów. Z kina nadal wylewał się tłum. — Wynośmy się w cholerę — mruknąłem. — Prosto, w górę Siedemnastą. W tej chwili wyło tyle syren, jakby ktoś włączył alarm przeciwpożarowy. Blair jednakże wspiął się na wzgórze z niewiarygodną prędkością, aż mu powiedziałem, że powinien skręcić w prawo, a później poprowadziłem go z powrotem w dół, na Market, blisko Piętnastej. W kilka minut znaleźliśmy się w ostrym, wczesnoporannym świetle słońca, z dala od centrum, od syren i od Castro. Nie wiedzieli śmy, gdzie jest Susan. W końcu zjechaliśmy z Mission i skręciliśmy na wielki, wielopiętrowy parking naprzeciwko Chronicie Building. — Przygotujcie się na kolejną zmianę — powiedział Blair. Tym razem wsiadaliśmy do dużej, wygodnej srebrnej furgonetki z aksamitną tapicerką i zaciemnionymi szybami. Prowadziła znowu Susan. Blair wskoczył na siedzenie obok niej. Otworzyłem boczne drzwi, a tam czekała Belinda. Wskoczyłem do środka i padłem jej w ramiona. Kiedy ruszyliśmy, ścisnąłem ją tak mocno, że mogłem jej zrobić krzywdę. Przez tę jedną sekundę nie dbałem o nic na świecie — ani o ludzi, którzy nas ścigali i szukali, ani o resztę świata. Nie, nic nie miało znaczenia. Belinda była ze mną. Całowałem ją jej usta, oczy i czułem jej pocałunki — dokładnie tak samo gorące i szalone jak moje. Gdyby ktoś chciał nas teraz roz-
dzielić, walczyłbym do ostatniego tchu. Całemu światu bym się przeciwstawił! Furgonetka znowu jechała Mission. Usłyszałem syreny, lecz wyły kilka przecznic od nas. Niechętnie wypuściłem Belindę z objęć i pozwoliłem jej pójść do G.G. Przytuliła się do niego. Usiadłem na tylnym siedzeniu. Ciężko oddychałem i byłem niespokojny, lecz nieprzytomnie szczęśliwy. Syciłem oczy widokiem mojej dziewczynki. George Gallagher ściskał ją i ściskał. Wyglądali bardziej jak bliźnięta niż jak ojciec z córką. Podobnie jak ja, cieszyli się tą chwilą szczęścia. — No dobrze, moja droga ekipo — odezwała się Susan. — Nie jesteśmy jeszcze bezpieczni. Bay Bridge... Gdzie to jest? Aha, jeżeli zobaczycie wóz patrolowy albo jakiś pojazd o dziwnym wyglądzie, natychmiast się kładźcie! — Zobaczyłem, że Susan nie ma już na głowie kowbojskiego kapelusza, lecz baseballową czapkę, tak jak Blair. Przypominali parę, która wybiera się na wakacje. Nas z tyłu nikt, moim zdaniem, nie mógłby zobaczyć przez przyciemnione szyby. — Prosto, Susan — odparła Belinda. — Zobaczysz znak, ostatni na rampie przy East Bay Terminal. — Hej, porozmawiaj ze mną — poprosiłem, ponownie przyciągając ją do siebie. — Po prostu ze mną porozmawiaj. Mów coś, cokolwiek. — Jeremy, wariacie! — odparła. — Kocham cię, wariacie. Zrobiłeś to! Naprawdę to zrobiłeś. Trzymałem ją w ramionach i wiedziałem, że nie pozwolę jej już uciec. Tuliłem jej twarz w dłoniach, całowałem jej usta — może trochę zbyt mocno, ale Belinda nie protestowała. Potem zacząłem wybierać szpilki z jej lśniących brązowych włosów. W końcu dziewczyna potrząsnęła głową a gdy włosy opadły luźno, przyłożyła mi dłonie do policzków. Chyba była o krok od płaczu. G.G. wyciągnął nogi na środkowym siedzeniu przed nami, zapalił papierosa i zamknął oczy.
— Okej, ekipo, za cztery godziny będziemy w Reno — zauważyła Susan. Wjeżdżaliśmy po rampie na most. — Kiedy dotrzemy na autostradę, ta furgonetka zacznie latać. — Tak, hm... najpierw poproszę lądowanie awaryjne przy pierwszym z brzegu sklepie monopolowym w Oakland — odezwał się George Gallagher. — Muszę koniecznie wypić drinka. Dla niego mogę nawet napaść na market. Wszyscy się roześmiali. Nagle poczułem się ogłupiały, ale było mi z tym przyjemnie. Obecność Belindy i bliskość jej ciała uszczęśliwiały mnie. Jakby się unosiła w powietrzu wszędzie wokół mnie. Wyjrzałem przez okno na stalowe krokwie Bay Bridge. Furgonetka podskakiwała w hipnotycznym tempie po łączeniach przęseł mostu. Ze względu na wczesną porę ruch był bardzo nikły. Czułem się osobliwie, jak wtedy, gdy we wczesnej młodości przyjechałem po raz pierwszy do Kalifornii. Wszystko, co miało dla mnie znaczenie, wiozłem wówczas w jednej walizce, moją głowę zaś wypełniały marzenia o obrazach. Marzenia o obrazach. Gdybym zamknął teraz oczy, zobaczyłbym je. Radio grało strasznie cicho piosenkę w stylu country-and-western. Jakaś kobieta wyśpiewywała jeden z tych niedorzecznych tekstów o tym, że gdy on odszedł, jej zepsuła się pralka... Kiedy to usłyszałem, zacząłem się śmiać. Całe ciało miałem zmęczone, choć równocześnie lekkie i pełne energii. Podobnie rozluźniony czułem się czasem tylko wówczas, gdy Belinda ze mną mieszkała. Dziewczyna przytuliła się do mnie i patrzyła na mnie z ogromną intensywnością. Jej oczy — ze względu na przyciemnione rzęsy — wydawały się jeszcze bardziej błękitne. Włosy opadły jej swobodnie ponad kołnierzem okropnego lamparciego futerka. Zdałem sobie sprawę, że w furgonetce za nami znajduje się bagaż, a ściśle rzecz biorąc — stosy bagażu. Zauważyłem pudła, trójnogi, aparaty w czarnych torbach i mnóstwo innych rzeczy. — Futra z norek — wyjaśniła Belinda, obserwuj ąc mnie. — Nie masz chyba nic przeciwko temu, żeby wziąć ślub w futrze z norek?
— Tylko, cholera, spróbuj mieć! — rzucił przez ramię Blair żartobliwym tonem. Susan roześmiała się głęboko i gardłowo. — Strasznie lubię te twoje futra i w ogóle jestem absolutnie szczęśliwy — mruknąłem wesoło. — Wariat — odparowała Belinda. — Naprawdę dobrze to rozegrałeś, ale co będzie, gdy sobie uświadomisz, co zrobiłeś? Spojrzałem na nią. W jej oczach dostrzegłem strach. — Sądzisz, że nie zdaję sobie sprawy ze swoich czynów? — spytałem. — Palili twoje książki, Jeremy — oznajmiła załamującym się głosem. — W całym kraju wyciągali je z bibliotek i palili na miejskich skwerach. — Tak, lecz jego obrazy wieszają teraz w nowojorskim Museum of Modern Art, prawda? — zawołał Sackwell. — Mała, czego ty, do diabła, chcesz? — Uspokój się, Belindo — dodał G.G. Jego ton oddawał wszakże ten sam niepokój, który dostrzegałem na twarzy dziewczyny. — Boję się o ciebie, Jeremy — szepnęła Belinda. — Bałam się o ciebie przez całą drogę powrotną samolotem z Rzymu. Bałam się o ciebie, póki cię nie zobaczyłam dziś wieczorem... a wtedy mój-lęk wzrósł i w tej chwili jestem strasznie przerażona. Przerażona! Próbowałam zadzwonić do ciebie z każdej budki telefonicznej w Stanach. Chyba wiesz o tym, prawda? Właściwie, nie spodziewałam się, że kiedykolwiek pokażesz nasze obrazy, Jeremy, naprawdę nigdy nie sądziłam, że to zrobisz. Odkąd się dowiedziałam, że to zrobiłeś, bardzo się boję. — Belindo, to najszczęśliwszy dzień w moim życiu — oznajmiłem uroczyście. — Najszczęśliwszy dzień, jaki w ogóle pamiętam. Gdybym wybuchnął śmiechem, nie mógłbym przestać się śmiać. — Ale gdybyś tego im nie pokazał — ciągnęła — nie musiałbyś teraz uciekać. — Zbyt późno na te bzdury, mała! — zauważył Sackwell. — Zamknij się, Blair — odburknął Gallagher.
— Belindo, co mam powiedzieć, abyś się do mnie uśmiechnęła? Zrozum, zrobiłem to dla nas obojga. Nie pojmujesz? Uwierz mi i nigdy nie zapomnij tego, co ci teraz mówię. Gdy zacząłem malować twój pierwszy akt, czułem, że cię wykorzystuję. Powiedziałem ci o tym, pamiętasz? Jak sądzisz, co się zmieniło? Fakt, że teraz ty również mnie potrzebujesz? Mój uśmiech był chyba przekonujący. Podobnie jak moje zachowanie." siedziałem spokojnie, trzymając ją w ramionach i próbując rozwiać jej wątpliwości. Widziałem jednak, że Belinda nie do końca przyjmuje moje zapewnienia. Nie potrafiła w pełni uwierzyć w to, że naprawdę zdawałem sobie sprawę z tego, co robię i że nic mi nie jest. No chyba, że wszystko rozumiała i była tylko ogromnie przerażona. — Gryzę się pewną rzeczą — zagadnąłem. Odgarnąłem jej włosy z czoła i sczesałem do tyłu. Nie wyglądała źle jako brunetka. Właściwie, wyglądała pięknie. A jednak nie mogłem się doczekać, aż zmyje farbę. — O co chodzi? — spytała. — Marty i Bonnie czują się skrzywdzeni. Brukowce ich niemal krzyżują a serial wstrzymano. G.G. nie chce ich zrujnować. Ani ja. — Jesteś stuknięty, Rembrandt — zawołał Blair. — Nie mogę słuchać tych głupot. Susan, włącz radio. — Zamkniesz się w końcu, Blair?! — odparował George Gallagher. — Susan, zostało nam dziesięć minut na znalezienie sklepu monopolowego. O drugiej nad ranem wszystkie zamykają. — Dobra, ekipo, jeszcze nie opuściliśmy pieprzonej Bay Area, a ja si ę zatrzymuję po alkohol?! Możecie w to uwierzyć? Zjechała z autostrady i znaleźliśmy się w centrum Oakland — w każdym razie w miejscu, które kojarzyło się z centrum tej wielkości miasta. W końcu auto zatrzymało się przy małym narożnym sklepiku. G.G. wysiadł. — Belindo — odezwałem się. — Pragnę cię zapewnić, że starałem się opowiadać naszą historię bez wciągania ich w bagno, bez obrzucania błotem...
Była wyraźnie zdziwiona, ogromnie zdziwiona! Chyba nigdy nie widziałem jej tak zaskoczonej. George wyszedł ze sklepu z torbą pełną butelek i plastikowych kubków. Po chwili zajmował ponownie środkowe siedzenie. — Ruszaj! — mruknął Blair. Wyjechaliśmy z Oakland i Susan wróciła na autostradę. Rozsiadłem się wygodnie, wziąłem głęboki wdech i czekałem uprzejmie, aż Gallagher otworzy jedną z zakupionych butelek, cokolwiek zawierały. Belinda obserwowała mnie. Ciągle wyglądała na niesamowicie zdumioną. — Jeremy — odparła w końcu — chcę ci coś powiedzieć. Gdy wczoraj wylatywałam samolotem z LAX, w pierwszej gazecie, jaka wpadła mi w ręce, zobaczyłam swoje zdjęcie na pierwszej stronie i informację, że mama leży w szpitalu. Zadałam sobie pytanie: „Co tym razem? Pigułki, pistolet, żyletka?" Pobiegłam do telefonu, wierz mi, Jeremy, pobiegłam pędem! Jeszcze przed próbą dodzwonienia się do ciebie, zatelefonowałam do mamy. To znaczy najpierw do Sally Tracy, agentki mamy, którą poprosiłam o telefon do szpitala w celu uzyskania numeru aparatu stojącego przy łóżku mamy. Później wystukałam ten numer i oświadczyłam: „Mamo, mówi Belinda. Żyję, mamo, nic mi nie jest". Wiesz, co mi odrzekła, Jeremy? Powiedziała: „Nie jesteś moją córką", po czym odłożyła słuchawkę. A przecież wiedziała, że to ja. Następnego ranka wypisała się ze szpitala i oznajmiła reporterom, że jej zdaniem Belinda nie żyje. Nikt z nas się nie odezwał. Wreszcie Susan westchnęła cicho, ale z jawnym oburzeniem, Sackwell zaśmiał się ironicznie, George zaś tylko się gorzko uśmiechnął i przeniósł wzrok na mnie. Za Oakland skierowaliśmy się na północ przez pięknie falujące wzgórza Contra Costa County pod ciemnym, zachmurzonym niebem. W tym momencie Gallagher pochylił się i pocałował Belindę. — Kocham cię, maleńka — szepnął. — Otworzysz w końcu którąś z tych butelek, G.G.? — mruknął zrzędliwie Blair.
— Natychmiast. Trzymaj dla mnie kubek, Jeremy — powiedział, wyjmując butelkę z torby. — Sądzę, że ten lot wymaga nieco szampana. 9 Do Reno wjechaliśmy około szóstej rano. Wszyscy spali lub byli pijani, oczywiście oprócz Susan, która prowadziła. Co rusz to przyspieszała i śpiewała do muzyki country-and-western, którą nadawało radio. Sackwell zameldował nas w hotelu MGM Grand. Weszliśmy do apartamentu z dwoma sypialniami i o ścianach pomalowanych na kolor, który pasował na tło dla zdjęć. Blair zamierzał nam je zrobić, gdy Belinda zmyje kolor z włosów. G.G. pomagał jej z szamponem, Sackwell natomiast zaczął rozstawiać aparat marki Hasselblad i trójnóg. Meble przykrywał ciemnym materiałem, aby zapewnić idealne światło. Belinda myła włosy pięć razy, zanim całkowicie się pozbyła kasztanowego kolor, potem George wziął suszarkę i szaleńczo się zabrał za ich układanie. W końcu na doskonałym ciemnym tle wypstrykaliśmy pierwszą rolkę filmu — ja i Belinda w długich do kostek futrach z norek. Czułem się absurdalnie, lecz Blair mi powtarzał, że z obojętną a równocześnie nieco strapioną miną i znużoną twarzą wyglądam doskonale. Dwa razy zadzwoni ł do fotografa Erika Arlingtona (tego, który wykonał większość zdjęć dla Midnight Mink), do jego domu w Montauk, i pytał o radę, po czym wracał do fotografowania. Tymczasem Susan zatelefonowała do ojca w Houston, sprawdzając, czy wysłał learjeta. Jej ojciec grywał o duże stawki w Las Vegas i Reno, toteż jego pilot latał tam prawie non stop. Odrzutowiec w każdej chwili powinien wylądować na lotnisku w Reno. Z kolei George zadzwonił do Alexa, do Los Angeles. Cle-
mentine przebywał w moim domu w San Francisco do czasu, a ż Daryl zapewnił go, iż policjanci nie będą już przeszukiwać pomieszczeń, gdyż uznali, że opuściliśmy miasto. Kiedy Alex uświadomił sobie, że jesteśmy bezpieczni, wrócił do domu. Policja wydała na mnie nakaz aresztowania, więc Clementine doradzał, żebyśmy jak najszybciej się pobrali. A później możemy polecieć do jego domu na Południu. Kiedy usłyszałem o nakazie, zgodziłem się z Alexem. Postanowiłem, że natychmiast opuszczamy hotel i jedziemy wziąć ślub. Ślub był wspaniały. Miła niska pani i jej mąż, w czynnej całą dobę kaplicy najwidoczniej nigdy o nas nie słyszeli, chociaż nasze zdjęcia znajdowały się na pierwszych stronach gazet, które mogli kupić w ulicznym kiosku. Mila pani uważała wprawdzie, że G.G. wygląda zbyt młodo jak na ojca Belindy, na szczęście George miał przy sobie dokumenty, które potwierdziły jego tożsamość. Potem pani i jej mąż chętnie i w niecałe dwadzieścia minut zorganizowali ceremonię z muzyką organową i kwiatami. Wystarczyło wejść. Potem zaś wszyscy czuliśmy się trochę się zaskoczeni. Miła pani nie tylko sprzedała nam zestaw polaroidowych ładnych fotografii ślubnych, zaoferowała też — za dodatkowe pięćdziesiąt dolarów — nakręconą na wideo całą ceremonię. Mogliśmy dostać tyle kaset z kopiami, ile chcieliśmy. Zamówiliśmy dziesięć. I tak na oczach Blaira pstrykającego hasselbladem oraz przed obiektywem kamery ja i Belinda odziani po uszy w białe norki wypowiedzieliśmy odpowiednie słowa. Gdy odebraliśmy od siebie przysięgi, w kapliczce pociemniało — brzydkie sztuczne światła pobladły. Zostaliśmy nagle sami — Blair i Susan gdzieś się wycofali, podobnie G.G. Zniknął też karzełkowaty facet czytający nam fragment Biblii, odeszła niska pani uśmiechająca się zza polaroidu, który wydawał trzaski i zgrzyty. Staliśmy zatem z Belindą sami — tak jak na stryszku w Car-
mel, gdy promienie słońca przebijały się przez świetlik. Albo jak w Nowym Orleanie, gdzie wylegiwaliśmy się na łóżku mojej matki, a letni deszcz wpadał przez balkonowe drzwi. Zmęczenie dodało oczom mojej dziewczyny rozkosznego blasku, zaostrzyło rysy, nadając jej twarzy wyraz czarownego smutku. Tragedia rozłąki, smutek przemocy i nieporozumień — wszystko to dostrzegałem w tym momencie na jej obliczu. Wyglądała delikatnie, a jej mina przywodziła na myśl mieszaninę szczęścia i bólu. Gdy nadszedł czas na pocałunek, patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Włosy opadły Belindzie na białe futro, a jej zupełnie pozbawiona makijażu twarz wydała mi się nieopisanie śliczna; jej rzęsy były równie złote jak włosy. — Komunia święta, Jeremy — szepnęła. — Komunia święta, kochana — odparłem. Dziewczyna zamknęła oczy, otworzyła usta i wspięła się na palce, by mnie pocałować. Wziąłem ją w ramiona, przycisnąłem do siebie w tym grubym futrze z norek i świat zniknął. Po prostu się rozpłynął! A zatem stało się. Ona była teraz Belindą Walker, a my oboje — państwem Belindą i Jeremym Walkerami. Nikt mi już mojej ukochanej nie zabierze! Nagle zobaczyłem George'a Gallaghera. Płakał. Nawet Blair był wzruszony. Tylko Susan się uśmiechała, ale bardzo miło i wyrozumiale. — Okej, koniec zdjęć, moi mili — oświadczyła nieoczekiwanie. — Teraz wynośmy się stąd. Potrzebujecie żywego reżysera, nieprawdaż? A pani reżyser jest śmiertelnie głodna. Śniadanie zjedliśmy w dużej i kłującej w oczy neonami restauracji z amerykańską kuchnią. Były cudowne jajka na bekonie. W tym czasie ludzie z kapliczki kopiowali kasety wideo. Potem poszliśmy do biura National Courier i wysłaliśmy kasety przez posłańca do trzech sieci telewizyjnych w Los Angeles i do lokalnych stacji w Nowym Jorku, San Francisco i Los Angeles. Belinda wysłała też kasetę do domu Bonnie w Beverly Hills i drugą do prywatnej sekretarki wuja Daryla w Dallas. Polaroidy
nadaliśmy do gazet w trzech kluczowych dla branży filmowej miastach, a ja wysłałem kopię kasety wraz z polaroidowym zdjęciem do porucznika Connery'ego w San Francisco, dołączywszy pospiesznie napisaną notkę, że go przepraszam za wszystkie kłopoty i że uważam go za miłego człowieka. Przesyłki powinny dotrzeć do miejsca przeznaczenia za kilka godzin. Chwilowo więc nie mieliśmy nic szczególnego do roboty. Kupiliśmy butelkę Dom Perignon i wróciliśmy do MGM Grand. G.G. zasnął, zanim postanowiliśmy, dokąd pójdziemy i co będziemy robić. Niespodziewanie ułożył się na sofie i zasnął głęboko, nie wypuszczając z ręki pustego kieliszka po szampanie. Następna była Susan. W jednej minucie chodziła po pokoju z telefonem w dłoni i rozmawiała o wysianiu kopii Wyniku końcowego do kina w Chicago, a po chwili, gdy spojrzałem w jej kierunku, leżała na dywanie z poduszką wsuniętą pod głowę. Blair wstał, spakował swoje rzeczy i oświadczył, że możemy zostać w hotelu na jego koszt, jak długo chcemy. Nikt z hotelowego personelu nie będzie nam przeszkadzał. Mieliśmy po prostu wypoczywać. On zaś musiał niezwłocznie „zamknąć się" w ciemni w Nowym Jorku z Erikiem Arlingtonem! Pomogłem mu wystawić bagaże na korytarz, tak by goniec hotelowy nie musiał wchodzić do pokoju. Potem Sackwell przyszedł ucałować Belindę na pożegnanie. — A moje sto tysięcy? — spytała dziewczyna cicho. Zatrzymał się w pół kroku. — Gdzie się, do diabła, podziała moja książeczka czekowa?! — Do diabła z twoją książeczką czekową. Do widzenia. — Zarzuciła mu ramiona na szyję i czule go ucałowała. — Kocham cię, mała — powiedział. Wziął film i wyszedł. — Czy to znaczy, że nie dostaniemy pieniędzy? — spytałem. — Mamy futra, prawda? — odparła. Otuliła się białymi norkami i zachichotała. — No i Dom Perignon. Założę się, że Marty zawrze z telewizją kablową świetną umowę na Szampański lot... „Historia trwa dalej... bez ingerencji cenzury"... Bla, bla, bla...
— Naprawdę tak sądzisz? Skinęła głową. — Poczekaj, a sam zobaczysz. — Po chwili jednak jej twarz nieoczekiwanie spochmurniała. — Chodź do mnie — poprosiłem. Wstaliśmy, wzięliśmy szampana i kieliszki, weszliśmy do sypialni i zamknęliśmy za sobą drzwi. Zasunąłem ciężkie zasłony, tak że tylko nielicznymi szczelinami przebijały się do pokoju promienie słońca. Wokół było wykwintnie i cicho; z ulic poniżej nie docierały żadne dźwięki. Belinda postawiła szampana na nocnym stoliku, a potem pozwoliła, by futro z norek zsunęło się na podłogę. — Nie, rozłóż je na łóżku — poprosiłem łagodnie. Zdjąłem swoje i położyłem obok jej. Łóżko było teraz nimi kompletnie zasłane. Zdjęliśmy ubrania i położyliśmy się na białych norkach. Całowałem powoli moją dziewczynkę, wnikając subtelnie językiem w jej usta, czułem jej biodra przy swoich, a białe norki głaskały mnie, tak jak głaskały mnie palce Belindy. Jej włosy rozsypały się na moim ramieniu, rozsunięte wargi stały się równocześnie twarde i delikatne. Zacząłem całować jej piersi, później wcisnąwszy w nie twarz, ocierałem się nie ogoloną brodą Poczułem, jak Belinda pode fnną przywiera do mnie, wyginając tułów i przyciskając brzuch do mojego. Gdy małe gniazdko jej lekko kłujących włosów łonowych stało się wilgotne, wszedłem w nią. Chyba nigdy wcześniej nie kochaliśmy się tak szybko i tak gorąco. Nigdy jeszcze nie rozpaliła mnie tak prędko, nawet za pierwszym razem. Poruszała się pode mną zmysłowo, a gdy poczułem, że jest blisko... , pomyślałem: „Belinda. Moja Belinda!" ...i nagle było po wszystkim. Leżeliśmy spleceni, jej policzek dotykał mojego, włosy spływały jej na nagie płacy. Było nam dobrze w ciepłym, wyciszonym pokoju, wysoko ponad hałaśliwym i zatłoczonym Reno. Późnym popołudniem do drzwi zastukała Susan, budząc nas.
Nadeszła pora, by zniknąć z miasta. Kasety z naszym ślubem zaczęły się pojawiać w telewizji. Miałem tylko smoking i wykrochmaloną, lecz nieco wygniecioną koszulę, więc ubrałem się szybko i wyszedłem do salonu apartamentu. Belinda przyszła za mną, pospiesznie założywszy dżinsy i sweter. Mimo że trochę rozczochrana, wyglądała tak pięknie, jak pięknie powinna wyglądać panna młoda. G.G. rozmawiał przez telefon z Alexem, lecz gdy weszliśmy, odłożył słuchawkę. Susan oznajmiła, że odrzutowiec jej ojca gotów jest zabrać nas do Teksasu. Zapewniła nas, że właśnie tam będziemy najbezpieczniejsi. Moglibyśmy przeczekać u niej medialną burzę. Na pewno nikt, ale to absolutnie nikt nie będzie nas niepokoił na ranczu Jeremiahów. Z miny Belindy wywnioskowałem jednakże, że moja młoda żona pragnie raczej czegoś innego. Przygryzała paznokieć i przez jej twarz ponownie przemknął cień. Dostrzegłem, że moja mała wyraźnie się czymś martwi. — Więc znowu uciekamy? — spytała. — Aż do Teksasu? Susan, powinnaś zacząć kompletowanie obsady w Los Angeles i znaleźć dystrybutora dla Wyniku końcowego. A my mamy tkwić w Teksasie? Po co? — Małżeństwo zawarliśmy legalnie — dodałem. — I wszyscy już o nim wiedzą. Skoro uciekłem, nie cofną nakazu na mnie, ale obecnie przynajmniej nie ma też mowy o domniemaniu zabójstwa czy porwania. Choć przypominam, że nad wami ciąży zarzut ukrywania przestępcy. — W pewnym sensie byłoby interesujące — zauważyła Belinda — zobaczyć, co teraz zrobią. — Możemy polecieć do Los Angeles — zaproponował G.G. — Alex na nas czeka. Mówi, że przygotował dla ciebie i Belindy twój zwykły pokój, Jeremy. Znasz Alexa. Wpuści do środka gliniarzy i reporterów, poda im nawet na tacy drogi gatunek brie, krakersy i Pinot Chardonnay. Słowem, strategia obłaskawiania.
Zresztą, w jego wydaniu nadzwyczaj skuteczna. Twierdzi, że jeśli chcecie, możecie zostać w Beverly Hills na zawsze. — No dobra, musimy podjąć jakąś decyzję — stwierdziła Susan. — Learjet czeka, a ja faktycznie mam sporo roboty w Los Angeles. Belinda przypatrywała mi się uważnie. — Dokąd chcesz lecieć, Jeremy? — zapytała znowu słabym i przerażonym głosikiem. — Co postanowi łeś, Jeremy? Decyduj. Smutek w jej oczach ranił moje uczucia. — Kochanie, miejsce nie ma dla mnie znaczenia — odrzekłem. — Możemy się udać gdziekolwiek. Jeśli zdołamy kupić surowe płótna i trochę olejnych farb... na przykład windsory i newtony, jeżeli będę mógł gdzieś popracować, nie dbam o miejsce... Możemy polecieć do Rio de Janeiro, na grecką wysepkę lub nawet na stację orbitalną... — Zatem, czas w drogę, Walker! — podsumowała Susan. — Najpierw do Los Angeles. Gdy lecieliśmy w chmurach, na wpół drzemałem. Siedziałem rozparty na wielkim skórzanym fotelu i czułem, że szampan wreszcie na mnie podziałał. W półśnie rozmyślałem o obrazach. Wywoływały się w moim umyśle niczym zdjęcia w ciemni. Przedstawiały sceny z całego mojego życia. Belinda cicho opowiadała ojcu o pobycie w Rzymie. Mówiła, jaka była samotna, lecz przynajmniej praca dla Cinecittf sprawiała jej przyjemność. Miała miły pokoik we Florencji, zaledwie przecznicę od galerii Uffizi, do której chodziła niemal codziennie. Na Ponte Vecchi, kiedy zobaczyła wszystkie te sklepy z rękawiczkami, pomyślała o G.G. Przypomniała sobie, jak kupił jej pierwszą parę białych rękawiczek, kiedy miała cztery latka. George Gallagher natychmiast ją zapewnił, że zamknięcie salonu w Nowym Jorku nie ma dla niego znaczenia. Mógł zostać, walczyć i prawdopodobnie by wygrał, ale... wolał się wycofać. Nie miał pojęcia, skąd wzięły się plotki. Być może nie puścił ich
w obieg sam Marty, lecz bez wątpienia uczynili to jego ludzie. Teraz jednakże Alexa i jego, George'a, „łączy" uczucie znacznie głębsze niż z Olliem i może G.G. otworzy salon na Rodeo Drive. — Wiesz, Belindo, mam czterdziestkę na karku — mówił. — Nie mogę być wiecznie czyimś chłoptasiem. Już sądziłem, że opuściło mnie szczęście, powiem ci wszak, że cudownie jest związać się z Alexem Clementine'em, facetem, którego oglądałem na ekranie już w wieku dwunastu lat. — Cieszę się, tato — odparła. Istniała taka możliwość... to znaczy salon G.G. w Beverly Hills. Dlaczego nie? Niezależnie od plotek, udało mu się przecież sprzedać salon w Nowym Jorku. Gdyby spieniężył również dom na Fire Island, miałby niezłą fortunkę. — Och, ale wiesz... — Roześmiał się. — Salon G.G. na Rodeo Drive zbyt szybko doprowadziłby Bonnie do szału. Chmury za oknem były gęste jak koc. Późnopopołudniowe słońce uderzało w nie wachlarzem jaskrawo złotych promieni. Nagle znalazły szczelinę, przebiły się przez okno i rozświetliły jasne włosy Belindy i George'a Gallaghera. W półśnie oczyma wyobraźni zobaczyłem mój dom w San Francisco. Miałem wrażenie, że ode mnie odpływa. Żegnajcie zabawki, lalki, pociągi, domek dla lalek, żegnajcie obrazy z karaluchami i szczurami, żegnaj porcelano, srebra, zegarze stojący i listy... mnóstwo listów od małych czytelniczek. Straszna była myśl, że zraniłem tyle dziewczynek. Że się co do mnie rozczarowały. Chciałbym im oszczędzić ponurego doświadczenia zdrady i podejrzeń, że mają do czynienia z czymś chorym. Wolałbym, aby zrozumiały, że akty Belindy ukazują miłość i oświecenie. Zastanowiłem się, czy zostało w domu coś, za czym zatęsknię. I nic takiego nie przyszło mi do głowy. Obrazy Belindy wyruszyły w świat. Tylko cztery z nich nie trafiły do muzeów, lecz do osławionego hrabiego Solosky'ego, którego kolekcja była równie cenna jak muzealne... Nie potrzebowałem niczego z domu w San Francisco. Nie
ciągnęła mnie nawet wspaniała rzeźba Andy'ego; wiedziałem, że Dan ustawi ją we właściwym miejscu. Może Rhinegold weźmie ją ze sobą gdy wróci na Zachodnią Pięćdziesiątą Siódmą. Tak, niezły pomysł. A przecież nawet jej nie pokazałem Rhinegoldowi. To niewybaczalny egoizm z mojej strony! Mój umysł — na wpół rozbudzony, na wpół pogrążony we śnie — wypełniały przyszłe obrazy. Procesja majowa, Mardi Gras: znowu je „widziałem". Dostrzegałem każdy ich szczegół. Zobaczyłem też jednakże inne, nowe płótna. Na jednym duże, kudłate psy policyjne obwąchiwały moje lalki. Psy odwiedzają zabawki. Na drugim Alex w prochowcu i kapeluszu z szarego filcu kroczył korytarzem w domu mojej matki, patrząc na odłażącą tapetę. „Jeremy, synu, kończ malowanie i wynośmy się z tego domu!" Pragnąłem namalować Alexa, ogromnie ważne stało się dla mnie nagle namalowanie Alexa, Alexa, który wystąpił w setkach filmów, lecz nikt go nigdy odpowiednio nie namalował. Psy stałyby się wilkołakami węszącymi wśród porcelanowych lalek i... Tak, ponownie musiałem się uporać z mrokiem, który mnie kusił i wydawał się nieuchronnie nadchodzić... Alex miałby przechodzić przez dom mojej matki... Hm... Najważniejsze było chyba obecnie, by go z tego ciemnego domu wyprowadzić. Przypomniał mi się w ogrodowej furtce owego ranka przed dwudziestu pięciu laty, gdy powiedział: „Zatrzymaj się u mnie, kiedy przyjedziesz na Zachód".
574 WYNIK KONCOWY
Długi weekend w wiejskim domu Alexa w zielonym kanionie Beverly Hills był senny i spokojny. Kochałem się z Belindą często, przeważnie w wyciszonej i przytulnej sypialni. Spałem po dwanaście godzin bez przerwy, głębiej niż kiedykolwiek od czasów dzieciństwa. Wieczne południowo-kalifornijskie słońce wpadało przez szereg oszklonych drzwi, oświetlając barwne grube dywany. Ogród był równie zadbany jak wnętrza. Ciszę przerywał jedynie sporadycznie odgłos samochodu jadącego odległą drogą kanionową. Bez żadnych komplikacji dotarliśmy tu samolotem Susan. Cieszyliśmy się, że przynajmniej przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny nikt nie wie, gdzie jesteśmy. W poniedziałek rano w brukowcach pojawiły się artykuły. „CÓRKA BONNIE POŚLUBIA ARTYSTĘ: JEREMY I BELINDA POBIERAJĄ SIĘ W RENO". „BELINDA CAŁA, ZDROWA I... ZAMĘŻNA". Fragmenty ślubu pokazało z tysiąc telewizyjnych dzienników na całym świecie. A wielka lokalna gazeta, „San Francisco Chronicie", oraz ogólnokrajowe wydanie „New York Timesa" dołączyły całostronicową wkładkę reklamową pod tytułem: „BELINDA I JEREMY POZUJĄ DLA MIDNIGHT MINK". Było to chyba pierwsze zdjęcie, jakie zrobił nam Blair. Stałem na nim nie ogolony, rozczochrany, trochę zakłopotany, Belinda natomiast otworzyła szeroko oczy, lekko wydęła dziecięce usteczka i spoglądała z nieskrępowaną powagą dziecka. Dwie twarze, ciała okryte białym futrem. Obiektyw aparatu marki Hasselblad i rozmiar negatywu nadawały fotce zaskakującą pod-
niosłość i dokładność: widać było każdą porę i każdy włos. Tego właśnie chciał Blair i tego zawsze mu dostarczał Eric Arlington. Obraz przewyższał fotografię. Wyglądaliśmy na niej bardziej realnie niż w rzeczywistości. Sackwell oczywiście wiedział, że nie musi nam nic płacić, decydując się na opublikowanie naszego zdjęcia. Do wieczora przedrukowały je gazety w całym kraju. Prawdopodobnie tygodniki informacyjne pójdą w ich ślady. I wszyscy zobaczą znak firmowy Blaira. Midnight Mink będzie sławny, tak samo jak przed laty, gdy jego pierwszą modelką była naga Bonnie w rozpiętym futrze aż do ziemi. Reklama bez wątpienia ukaże się w „Vogue'u", „Harper's Bazaarze" i mnóstwie innych magazynów. Takie było przeznaczenie osób, które pozowały dla Midnight Mink. W poniedziałek po południu zaczęły przybywać tuziny białych róż o długich łodygach. Do wieczora dom był ich pełen. Wszystkie pochodziły od Blaira. Tymczasem napływające co rusz nowe informacje były pocieszające. Policja Los Angeles unieważniła nakaz aresztowania Belindy. Daryl Blanchard twierdził, że odczuwa „głęboką ulgę", iż jego siostrzenica żyje. Nie podważał zgody na ślub, jakiej udzielił G.G. Policja uświadomiła sobie „starą jak świat moc rytuału", Teksańczyk był jawnie zmieszany... Bonnie rozpaczała, głównie jednak na użytek kamer, a Marty znowu wydawał się załamany. Policja San Francisco zdecydowała się odwołać nakaz aresztowania mnie. Nie mogli mnie już „przycisnąć" za przestępstwa związane z „młodocianą przestępczynią", bo ta była obecnie moją prawowitą żoną. Zresztą, kiedy ulatnialiśmy się z San Francisco, nie wydano na mnie jeszcze nakazu aresztowania. Z tego też względu formalnie nie mogli oskarżyć Susan o pomoc w mojej ucieczce. Przed galerią na Folsom Street nadal ustawiały się długie kolejki, Rhinegold zaś poinformował mnie, że sprzedał już wszystkie obrazy. Dwa leciały do Paryża, jeden do Berlina, kolejny do Nowego Jorku, jeden do Dallas, cztery do hrabiego Solosky'ego. Co do wcześniejszych, zdążyłem się już pogubić.
„Time" i „Newsweek" trafiły do kiosków w poniedziałkowe południe z porcją zdezaktualizowanych sensacji na temat „zniknięcia" i „możliwego morderstwa", a równocześnie pojawiły się w nich szczegółowe omówienia obrazów, które ich etatowi krytycy zachwalali, choć z wyczuwalną niechęcią. Już w poniedziałek po południu Susan zdobyła amerykańskiego dystrybutora dla Wyniku końcowego. Film znalazł się w centrum zainteresowania, toteż laboratoria na okrągło nagrywały kopie, a reżyserka, wraz ze swoim operatorem, pilnowała, by Chicago, Boston i Waszyngton otrzymały ich odpowiednią liczbę. Gazety już zawiadamiały o weekendowych premierach w tysiącu kin całego kraju. Wytwórnia Galaxy Pictures zatwierdziła też scenariusz Dobrych chęci i wstydu Susan oraz zgodziła się na udział Belindy w filmie, o ile ta wciąż pragnie w nim zagrać. Sandy Miller wróci ła z Rio z dokumentacją plenerów. Susan była gotowa choćby zaraz lecieć do Brazylii. Alex był wręcz rozchwytywany — chyba nie cieszył się taką popularnością w całej dotychczasowej karierze. Reklamówki szampana z jego udziałem do znudzenia pojawiały się w telewizji, a poza tym wzrosło zainteresowanie miniserialem opartym na jego autobiografii. Producenci pytali, czy zgodzi się zagrać sam siebie? Clementine kręcił też równolegle dwa inne filmy telewizyjne i występował w wielu talk-showach. Susan chciała, by zagrał w Dobrych chęciach i wstydzie. Rozpaczliwie próbowała przekonać studio do tego projektu. Honorarium Alexa było ogromne, lecz obiecał odrzucić kolejne telewizyjne oferty dla prawdziwego dzieła filmowego, ,jeśli tylko agenci dogadają się w szczegółach". Clementine jednakże miał obecnie ochotę jedynie na wypoczynek. W rozmowie z G.G. wspomniał o leżeniu na skąpanym słońcem ceglanym tarasie i opalaniu. George natomiast twierdził, że wreszcie rozpoczęło się jego pięć minut. Prace nad otwarciem salonu w Beverly Hills posuwały się wręcz za szybko.
Gdy rozeszła się plotka, że będzie miał tam salon, zaczęli wydzwaniać do niego przyjaciele i przyjaciółki Alexa. Jako wolny strzelec G.G. mógł zacząć pracę w każdej chwili. Tę istną sielankę zakłócała tylko markotna Belinda. Nie wyraziła dotąd jednoznacznej zgody na udział w filmie, co trochę denerwowało Susan, ale moja młoda żona z jakiegoś powodu nie była w pełni sobą. W jej gestach było coś tymczasowego, a jej spojrzenie wydawało mi się niepewne i mało skupione. Chwilami niesamowicie przypominała mi swoją matkę i ten krótki okres, który spędziłem z Bonnie w pokoju hotelu Hyatt Regency. Stale mnie pytała, czy nic mi nie jest, i oczekiwała nieustannych zapewnień, że wszystko w porządku. Doszedłem do wniosku, że to właśnie ona jest spi ęta i poruszona. Odnosi łem wrażenie, że nie może głębiej zaczerpnąć oddechu. Przeczytała wszystkie prasowe artykuły o swojej matce, w milczeniu oglądała w wieczornych wiadomościach desperackie wysiłki Bonnie i Marty'ego, którzy starali się uratować swoją reputację i pozycję. Brukowce nie dawały im spokoju. Mówiło się o ostatecznym wstrzymaniu emisji Szampańskiego lotu, na razie jednak nikt niczego oficjalnie nie ogłosił. Tymczasem w niedzielne popołudnie Belinda rozmawiała krótko ze swoim wujem przez telefon. Nie była to zbyt przyjemna rozmowa. Daryl nie wierzył jej zapewnieniom, że zadzwoniła tamtego dnia do matki do szpitala. Wtedy wziąłem słuchawkę i wytłumaczyłem Darylowi, że Belinda czuje się doskonale, że się pobraliśmy i że może wreszcie nadszedł czas na zgodę. Wuj dziewczyny wydawał się zakłopotany, szczery i otwarty. Wyczułem, że Bonnie i Marty go okłamywali. Powiedział mi, że załatwił nakaz aresztowania Belindy wbrew ich decyzji; był to z jego strony rozpaczliwy wysiłek odnalezienia siostrzenicy, jeśli nadal żyła. Teraz kompletnie nie wiedział, co robić dalej. Pragnął zobaczyć Belindę, lecz
ta nie chciała się z nim spotkać. Niemiła rozmowa telefoniczna skończyła się chłodną wymianą uprzejmości. Moja żona oświadczyła, że do niego napisze, on, że napisze do niej. Po tej rozmowie Belinda była milcząca i zamknięta w sobie. Na pewno nie czuła się dobrze. Najszczęśliwsza bywała wieczorami, kiedy siadywaliśmy wszyscy przy kolacji i Susan zagłębiała się w szczegóły Dobrych chęci i wstydu. Jej kochanka, Sandy Miller, dotrzymywała jej kroku, wtrącając krótkie opowiastki o zwariowanych przygodach, które przydarzyły jej się w Rio. Sandy okazała się naprawdę zmysłową młodą kobietą, równie atrakcyjną w bezpośrednim kontakcie jak i pośrednim, na ekranie. Musiałem przyznać, że „brazylijska" fabuła rzeczywiście zapowiada się znakomicie. Relacja między nastoletnią prostytutką, którą miała zagrać Belinda, oraz ratującą ją z opresji reporterką (w tej roli jednak Sandy) wydała mi się niezwykle wiarygodna pod kątem psychologicznym. Podobał mi się też pomysł wyjazdu z całą grupą na plenery. Miałem ochotę obejrzeć królewski port Rio de Janeiro. Chciałem pochodzić obcymi, niesamowitymi ulicami tego starego miasta. Pragnąłem malować obrazy w brazylijskim świetle. Decyzja należała wszakże do Belindy. A Belindzie najwyraźniej nie zależało w tej chwili na wyjeździe. Chyba nie chciała grać. Ciągle powtarzała, że musi to jeszcze przemyśleć. Czekałem i obserwowałem, próbując dociec, co ją powstrzymuje. Istniała tylko jedna możliwa odpowiedź na to pytanie: powstrzymywała ją myśl o Bonnie. We wtorkową noc wsiedliśmy od czarnego mercedesa Alexa i pojechaliśmy na Bulwar Zachodzącego Słońca, by zjeść kolację w Le Dome. Susan ubrała się wyszukany satynowy kostium rodeo w kolorze czarnym. Sandy Miller prezentowała się jako dojrzała gwiazdka w pięknie udrapowanych białych jedwabiach. Belinda, do klasycznej krótkiej czarnej sukienki i pereł, założyła długie do ziemi futro od Blaira z białych norek. Narzuciła je na ramiona i tak trzymała przez całą noc, pozwalając mu zwisać z krzesła niczym przeciwdeszczowe poncho. Alex i G.G. ponow-
nie włożyli czarne odświętne stroje, gdyż chcieli pasować do mnie, a ja z przyzwoitych rzeczy miałem tylko smoking i czarne spodnie; prócz tego jedynie dżinsy i swetry, które kupił mi człowiek Alexa. Zatem znaleźliśmy się razem w spokojnym i mrocznie ponurym Le Dome. Wino lało się strumieniami, posiłki były rozkoszne i wyglądały cudownie. Nikt nas nie niepokoił ani nie nagabywał, chociaż wiele osób nas rozpoznawało. Belinda prezentowała się przepięknie, ale równocześnie nieco żałośnie. Futro z norek wisiało aż do ziemi, a złote włosy otulały delikatną i udręczoną buzię. Dziewczyna zaledwie dłubała w wyśmienitym jedzeniu. Wyraźnie nie czuła się lepiej, lecz z każdym dniem gorzej. Czekaliśmy więc na właściwy moment. Czekaliśmy i czekaliśmy. W środę obudziłem się wcześnie. Wyszedłem na świeże powietrze i zobaczyłem moją młodą żonę w ogrodzie, pokonującą kraulem raz za razem długi prostokątny basen wypełniony czystą błękitną wodą. Belinda miała na sobie najmniejsze znane w zachodnim świecie czarne bikini, które Sandy Miller przywiozła jej z Rio. Włosy upięła na czubku głowy. Ledwie mogłem znieść widok jej szczupłych pośladków i jedwabistych ud w przezroczystej wodzie. Pomyślałem: „Dzięki Bogu, że Clementine jest gejem". Jeśli stary swojski smog Los Angeles nadal wisiał w powietrzu, nie widziałem go tu ani nie czułem. Pachniały jedynie róże, cytryny i pomarańcze, które rosły w ogrodzie Alexa dosłownie wszędzie. Zawędrowałem do zielonego domku przy przebieralni, wielkiego, chłodnego, pustego pomieszczenia o ścianach z pobielonego szkła i podłodze z sekwojowych desek, gdzie Alex ustawił dla mnie sztalugi, te same, które zostawiłem mu dwadzieścia pięć lat temu. Kazał swojemu człowiekowi imieniem Orlando jeździć po całym Los Angeles w poszukiwaniu odpowiednio do moich potrzeb dużych i właściwie napiętych płócien, a także
pędzli, terpentyny, oleju lnianego, farb. Clementine przygotował dla mnie i przyniósł do „pracowni" wiele starych porcelanowych talerzy, których mogły mi posłużyć jako palety. Podarował mi też nieco zniszczone srebrne noże, decyzję co do ich użycia pozostawiając mnie. Wydawałoby się, że żaden artysta nigdy nie miał lepiej. Tyle że moja muza była milcząca i nieszczęśliwa. Widziałem to, choć się nie skarżyła. Sądziłem, że potrzebuje czasu, by się oswoić z nową sytuacją i zapomnieć 0 przykrych przejściach. Dwa dni temu zacząłem Mardi Gras na ogromnym płótnie trzy metry na dwa i pół. Już namalowałem wielkie cieniste dęby ponad oświetloną pochodniami paradą oraz dwie błyszczące papierowe ruchome platformy zatłoczone rewelersami. Dziś nadszedł dzień na pijanego Murzyna z pochodnią. Murzyn wysunął pochodnię za bardzo do przodu, toteż jej oleisty płomień smagnął papierowe kwiaty, które unosiły się nad wysoką podłogą ruchomej platformy. Cieszyłem się, że znowu maluję. Przyjemnie też było penetrować zupełnie nowe kręgi tematyczne i rysować najprostsze drobiazgi, którymi nigdy wcześniej nawet się nie interesowałem. Przede wszystkim męskie twarze... dotąd właściwie w ogóle ich nie odzwierciedlałem. Gdy pracowałem teraz nad nimi, wstępowały we mnie nowe siły. Światło łagodnie przesączało się przez tafle pobielonego szklanego dachu, padało na purpurowe gladiolusy, nieliczne doniczkowe pelargonie i etiopskie kalijki. Mimo zimy wokół pachniało świeżością i ziemią. Promienie słońca oświetlały białe płótna i rozgrzewały mi dłonie. Przez otwarte drzwi dostrzegałem niski dach dość eklektycznie zaprojektowanego białego domu. Przyjemność sprawiał mi widok przyjaciół, którzy rozmawiali, kręcąc się po posiadłości. George Gallagher i Belinda właśnie szli popływać. Susan Jeremiah niedawno przyjechała ze swojego mieszkania przy Benedict Canyon Road. Miała na sobie poszarpane dżinsy, błękitną
koszulę roboczą, zdarte kowbojki z wężowej skóry i zakurzony biały kapelusz, czyli typowy dla siebie strój. Zabrałem się za malowanie. Zacząłem dużymi, szybkimi pociągnięciami sjeny palonej, szkicując głowę i tułów mężczyzny z pochodnią. Szczerze wierzyłem, że skoro potrafiłem oddać rysy małej dziewczynki, umiem też namalować muskularne ramię dorosłego mężczyzny i jego sękatą dłoń. Już podczas pracy nad Mardi Gras męczył mnie kolejny obraz, który zaświtał mi w głowie ubiegłej nocy. Był to nieco ponury, poważny portret Blaira Sackwella, który siedział w limuzynie w okropnym lawendowym smokingu, z założonymi ramionami i skrzyżowanymi nogami. Blair „żarzyłby się" na ciemnym tle. Gdyby tylko udało mi się oddać tę mieszaninę wulgarności i współczucia, mieszaninę lekkomyślności i magii. Ach, czyż to nie wcielony Rumpelstilskin?! Tyle że tym razem uratował dziecko! Tak, miałem wiele pomysłów na nowe malowidła. Naprawdę sporo! Najpierw Alex, później Sackwełl. Tych dwóch obrazów byłem pewien. Potem chciałem przenieść na płótno „psy odwiedzaj ące zabawki" — to dzieło męczyło mnie tak bardzo, że w końcu poddałem się i wróciłem pamięcią do wiktoriańskiego domu. Teraz jednak musiałem się skupić na mężczyźnie z pochodnią a właściwie na jaskrawych błyskach płomieni, które padały na drzewa nad nim. Przez dobre dwie godziny nie odrywałem wzroku od płótna. Gdy w końcu to uczyniłem, przy basenie było pusto, na ceglanym tarasie zaś zauważyłem Clementine'a, który szedł w moj ą stron ę. Uśmiechał się dziwnie, więc podejrzewałem, że mamy jakieś kłopoty. — Nie chciałbym ci przerywać, Jeremy — oznajmił — powinieneś jednakże wziąć udział w pewnym zebraniu z udziałem twojej małej dziewczynki. Kiedy wszedłem z nim do salonu, po minie Belindy natychmiast wywnioskowałem, że dzieje się coś złego. Moja żona siedziała nieruchomo w białej spódniczce do tenisa i bawełnianym
pulowerze. Ręce położyła na nagich kolanach i na nikogo nie patrzyła. Włosy splotła w osiem warkoczyków; tę fryzurkę szczególnie uwielbiałem, ale tym razem twarz dziewczyny w niej wydawała się jeszcze bardziej bezbronna. Prawdę mówiąc, Belinda wyglądała, jakby ktoś ją psychicznie terroryzował. Przypominała mi Bonnie. Wyraźnie była wstrząśnięta i rozkojarzona. Obok niej siedział G.G. i trzymał ją za rękę. — Ash Levine i Marty tu jadą— oświadczył Alex. — Marty ma dla Belindy jakąś propozycję... chodzi chyba o coś w rodzaju ugody między nim, nią i Bonnie. Rozumiesz... Czy rozumiałem? Prawdopodobnie czułem się trochę zbyt oszołomiony, aby mu odpowiedzieć. On sam najwidoczniej podejrzewał, że kiedyś do tego dojdzie. Może wszyscy przewidywali, że coś takiego się zdarzy. Ja nie. Odwróciłem się i spojrzałem bacznie na Belindę. Sądząc po minie George'a, był on równie bezbronny i nieszczęśliwy jak córka. — Belindo — odezwał się. — Tylko się z nim spotkaj. Wysłuchaj tego, co ci ma do powiedzenia. Zrób to dla siebie. Pojąłem, co miał na myśli. Ash Levine i Marty przybyli piętnaście minut później. Belinda chciała, żebym został z nią w pokoju podczas rozmowy. Jej ojciec i Alex jednakże zniknęli. Dotąd nie znałem Marty'ego osobiście, choć sporo o nim wiedziałem z relacji Belindy. Prawdopodobnie nie byłem przygotowany na niezmącony tupet, z jakim chwycił moją dłoń i się uśmiechnął. — Miło cię poznać, Jeremy. — „Czyżby?", zadałem sobie pytanie w myślach. Bardziej wyglądał na urzędnika niż rekina show-biznesu. Srebrnoszary garnitur, złota biżuteria, kruczoczarne włosy, oczy, które wbijały się we mnie z rozgorączkowanym spojrzeniem zapaleńca. Jego obecność osobliwie uspokajała. — Witaj, kochanie! — pozdrowił Belindę z tym samym spontanicznym lub też wyreżyserowanym wybuchem uczucia. — Ogromnie się cieszę, że cię widzę, maleńka! — Przysiadł się
do niej i położył rękę na oparciu sofy. Zauważyłem jednak, że nie dotknął mojej dziewczynki. Ash Levine — wysoki, opalony, w granatowym garniturze, z przedwcześnie posiwiałymi włosami i szczupłym jak tyczka ciałem — usadowił się w skórzanym fotelu przy biurku Clem-entine'a. Zaczął wyłuszczać sprawę, błyskając nieskazitelnie białymi zębami: — Otóż, Jeremy, ważne, byśmy wszyscy wyszli z tej sprawy pachnący niczym róże. Po to się tu zebraliśmy, prawda? Wie pan, jak bardzo podziwiamy Alexa Clementine'a. Naprawdę go lubimy. To znaczy... Clementine to legenda Hollywoodu, dziś nie ma już takich gwiazd jak on, zgadza cię? Rola w Szampańskim locie pozwoliła mu na cholernie ekscytujący come back, toteż sądzę, że Alex przyzna jako pierwszy, iż to, co jest dobre dla naszego serialu, jest też piekielnie dobre dla nas wszystkich. Nieprawdaż? Facet gadał jak nakręcony. Spojrzałem na Belindę, a ona powoli podniosła wzrok i wpatrzyła się we mnie. Cień uśmiechu uniósł kąciki jej warg zaledwie na sekundę, po czym dziewczyna ponownie spoważniała. Sądzę, że jej uśmiech nie umknął uwadze Marty'ego, który obserwował nas oboje, strzelając oczyma to na nią, to na mnie. — ...parę odcinków Szampańskiego lotu z pierwszoplanowymi rolami dla Alexa i Belindy — ciągnął Ash Levine. — Chcę podkreślić, że byłaby to bajeczna reklama zarówno dla niego, jak i dla niej. Po tym wszystkim, co się zdarzyło! Szczególnie Belinda powinna być zadowolona. Widzi pan, ludzie słyszeli o niej i widzieli jej zdjęcia, a teraz mogliby zobaczyć ją w całej okazałości. I na dodatek nie w jakimś moralnie dwuznacznym zagranicznym filmie czy innej ekstrawaganckiej reklamie norek, lecz w kablówce, w porze najlepszej oglądalności. Nasza wspaniała Belinda! Skupiamy się na jej osobie. Mówimy o serialu numer jeden w Stanach... A gdy wrócimy na antenę, pobijemy wszelkie rekordy. Widzicie, dostajemy stosy listów od fanów, naprawdę stosy, i fani są oburzeni, że wstrzymano nadawanie Szampańskiego lotu, oni tego po prostu nie rozumieją. A jeśli sieć kablo-
wa nie zechce z nami współpracować, mamy już propozycje od szeregu mniejszych niezależnych telewizji... W ostateczności możemy też na poczekaniu stworzyć własną na potrzeby serialu... No dobrze, wróćmy do sedna sprawy... Wyobrażacie sobie, Alex i Belinda w jednym odcinku? Przywracamy ludziom aktora, za którym tęsknią. I jeszcze dodajemy Belindę! W tym momencie nie mówimy już o serialu numer jeden, lecz o superhicie wszech czasów! Twarz mojej żony zmieniała się. Dziewczyna nie uśmiechała się jeszcze, o nie, ale w jej oczy wstąpiła na nowo dawna pewność siebie. Wpatrzyła się w Asha. Przez długi czas sondowała go, po czym ponownie przeniosła wzrok na mnie. Znowu dostrzegłem u niej cień uśmiechu. Czy był gorzki? Nie, Belinda wydawała się raczej szczerze rozbawiona. Zastanowiłem się, czy jest gotowa zacząć działać. — Hej, Ash! — wtrącił nagle Marty, prosząc gestem o ciszę. — Słuchaj, nie ma potrzeby obarczać decyzją wyłącznie Jeremy'ego. Przecież Belinda jest bystrą dziewczyną! Prawda, kochanie? Belinda doskonale wie, o czym mówimy. _ Przy ostatnim stwierdzeniu ton Marty'ego zmienił się. Marty odwrócił się do dziewczyny. Zapadło niezręczne milczenie. Ash siedział nieruchomo, splótłszy palce na kolanie. Ja również się nie odzywałem, obserwowałem tylko całą trójkę. — Kochanie — naciskał Marty — zrób to dla Bonnie. O to tylko cię proszę. Przerwijmy ten bzdurny impas, kochanie. Wszyscy na tym skorzystamy. Belinda nie odpowiedziała. Mimo to w jej oczach nie było już śladu szoku. Zadumała się, patrząc przez szklane drzwi na ogród, może na odległą oranżerię. Przyszło mi do głowy, że może w ogóle nie słucha Marty'ego. Że może „jest" w tym pokoju sama. Marty gapił się na mnie, po prostu się gapił. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, była zadziwiająco spokojna, szczególnie w porównaniu z ciałem wyraźnie gotowym do akcji. Odniosłem wrażenie, że mam przed sobą zwierzę, które zaraz zaatakuje.
— Marty, daj nam chwilę. Chcę porozmawiać w cztery oczy z Jeremym — poprosiła w końcu Belinda. Wstała i wyszła na korytarz; ruszyłem za nią. Nic nie mówiła, tylko przyglądała mi się, jakby oczekiwała, że pierwszy się odezwę, więc uległem jej niewypowiedzianej sugestii. Położyłem ręce na jej ramionach i spytałem: — Pamiętasz, co mówił ci o władzy Ollie Boon? — spytałem. — Pamiętasz, co pisałaś mi na ten temat w swoim liście? Skinęła głową. Odrętwienie zniknęło z jej rysów, mrugała szybko oczyma, choć nadal wydawała mi się nieco zmieszana. Czekała, co powiem. — Kochanie, Ollie miał rację — zapewniłem ją. — Rzeczywiście nie cieszy cię władza, którą masz nad ludźmi. Nie lubisz używać swojej mocy. Znowu skinęła głową nadal jednak nie odpowiadała. Studiowała z uwagą moją twarz. Jak zawsze, kiedy wygładziła włosy i splotła je w osiem warkoczyków, wyglądała jednocześnie na niewinną i zdeterminowaną. — Zdaje mi si ę jednak — kontynuowałem — że nadeszła pora, byś si ę przełamała i skorzystała z posiadanej siły. Znowu brak odpowiedzi. — Wiem, co zaprząta twój umysł — podjąłem. — Myślisz o G.G. i plotkach, które przegoniły go z Nowego Jorku. 1 o rozmowie telefonicznej ze swoją mamą. — A także o tobie, Jeremy — dodała. — Również tobie zaszkodzili. — Wiem. Cokolwiek jednak zdecydujesz, kochanie, nikt nie b ędzie miał do ciebie pretensji. Weź pod uwagę, że jeśli przystaniesz na ich warunki i projekt wypali... to znaczy nakręcisz parę odcinków Szampańskiego lotu... No cóż, wtedy do końca życia będziesz miała świadomość, że wybawiłaś ich z opresji. Jeżeli potem coś spieprzą, będą mogli mieć pretensje wyłącznie do siebie. Na jej twarzy pojawiło się lekkie zaskoczenie. Jej rysy wyraźnie się ożywiły. Jakby nagle poranne słońce wypełniło blaskiem pokój.
— Chcesz powiedzieć, że radzisz mi, abym zagrała w serialu?! — spytała mnie. Była równie zdziwiona jak owej nocy kilka dni temu, gdy wyjeżdżaliśmy furgonetką z San Francisco. — Tak, chyba tak. Spłać haracz przeszłości. Potem możesz się odwrócić na pięcie i odejść. Popatrzyła na mnie z zadumą. Wydawała się skonfundowana. — S ądziłam, że będziesz mi odradzał — stwierdziła. — Bałam się, że nigdy byś mi nie wybaczył, że nie zrozumiałbyś... — Ujmę to tak: istnieje spora szansa, byśmy wszyscy wyszli z tej całej afery z podniesionym czołem... Później będziemy całkowicie wolni. Przeszłość wreszcie przestanie się wlec za nami. — Och, Jeremy — szepnęła. Stanęła na palcach i pocałowała mnie. — Dzięki Bogu. Prawdopodobnie po raz pierwszy od swojego powrotu była sobą. Znowu stała się moją dawną Belindą. Niepokój i ponury nastrój niemal zupełnie ją opuściły. Bonnie czekała w ciemnej limuzynie przy bramie. Ponieważ drzwi auta były otwarte, gdy wyszliśmy na dwór, dostrzegliśmy, że gwieździe towarzyszy Alex. Siedział na tylnym siedzeniu i rozmawiał z nią. Usłyszałem, jak powiedział: „Wybacz mi, kochana", po czym wysiadł. Zostałem z Ashem, Belinda i Marty zaś ruszyli ku limuzynie. Marty wsiadł. Clementine podszedł do nas, uścisnął rękę Ashowi i oznajmił, że Bonnie wygląda pięknie, że jest wprost zjawiskowa. Ash odparł, że to dla niego prawdziwy zaszczyt znów spotkać Alexa, niewysłowiona przyjemność... Same gładkie frazesy. Marty wysiadł z samochodu. Popatrzył niepewnie na Belindę, która stała i czekała, nieznacznie skłoniwszy głowę, aż warkoczyki nieco jej się przekrzywiły. Marty dotknął ramienia dziewczyny. — Wsiądź i porozmawiaj z matką — poprosił. Gdy Belinda wsiadła do limuzyny, poczułem silne podenerwowanie. Zszedłem powoli żwirową ścieżką, aż usłyszałem głos mojej małej — cienki i cichy, mimo toj wyraźny. — Cześć mamo.
— Witaj, kochanie. — Czujesz się już lepiej, mamo? — Tak, kochanie, dziękuję. Wiesz, ogromnie się cieszę, że nic ci nie jest. — Mamo, wszystko jest w absolutnym porządku. Czy mogę dla załagodzenia sytuacji, wiesz... zagrać w którymś odcinku serialu? — Oczywiście, kochanie, byłoby miło naprawdę miło. — Wiesz, to będzie maleńka rólka. Podobno ja i Alex Clementine... — Jasne, kochanie, cokolwiek zechcesz. Do bramy podjechał kolejny samochód, błyszczące małe bmw. Zatrzymał się przed wjazdem, Marty zaś dał znak ludziom w środku. Wysiadło trzech, sami fotografowie: jeden ze staroświeckim aparatem o wyglądzie akordeonu, pozostali dwaj z nikonami i canonami w czarnych skórzanych „uprzężach" zawieszonych na szyjach. Wtedy Marty poprosił Bonnie i Belindę, by wysiadły z limuzyny. Moja żona wyszła pierwsza, po czym pomogła wysiąść Bonnie, która wchodząc w jaskrawe słońce, zamrugała i pochyliła głowę. Rzeczywiście wyglądała zjawiskowo, nawet bladość dodawała jej rozkosznego uroku, a czerwień starannie skrojonego wełnianego kostiumu ją podkreślała. Włosy gwiazdy stanowiły lśniącą falę czarnego jedwabiu załamującego się na ramionach. Gdy kobieta otoczyła ramieniem talię córki, wydawała się patrzeć przez grube szkła okularów gdzieś obok nas. Belinda też otoczyła matkę ramieniem, potem nadzwyczaj lekko pochyliła ku niej głowę, a wtedy fotografowie zabrali się do pracy. Zdjęcia nie trwały chyba dłużej niż trzy minuty. Na dziedzińcu panowała kompletna cisza, słychać było jedynie trzaskanie i zgrzytanie aparatów. Później mężczyźni wrócili do bmw, które zawróciło i odjechało. Belinda pomogła Bonnie wrócić do limuzyny. Wsiadła wraz z nią.
Popatrzyłem na Marty'ego i zdałem sobie sprawę, że stoimy bardzo blisko siebie, dzielił nas nie więcej niż metr. Jego ramię spoczywało na dachu limuzyny. Marty przyglądał mi się, może już od jakiegoś czasu. Po prostu patrzył — spokojnie i obojętnie, a jego czarne oczy pozostawały wprawdzie nieodgadnione, lecz z pewnością nie dostrzegałem w nich gniewu. — Do widzenia, mamo, cieszę się z naszego spotkania — oświadczyła Belinda, wysiadając. — Do zobaczenia, kochanie. Nie miałem pojęcia, czy Marty ich słucha. Kiedy Belinda ruszyła ku nam, mąż Bonnie nadal mi się przypatrywał. Zauważyłem, że niemal niewidocznie skinął mi głową. Nie miałem pojęcia, co ten gest miał oznaczać. Może nigdy się tego nie dowiem. Ale kiedy wyciągnął rękę, aby uścisnąć mi dłoń, starałem się zareagować jak najuprzejmiej. Przez chwilę gapiliśmy się na siebie, potrząsając dłońmi. I tyle. Nic sobie nie powiedzieliśmy. — Dziękuję ci, kochanie — odezwał się do Belindy, po czym wskazał na nią palcem. — Obiecałem ci kiedyś, że napiszę specjalnie dla ciebie świetny odcinek, pamiętasz? Poczekaj, a zobaczysz, co stworzyłem. — Nie wysilaj się za bardzo, Marty — odparła. — Niebawem lecę do Rio. Nie zamierzam zostać gwiazdą telewizyjną Uśmiechn ął się bardzo szeroko i bardzo szczerze, a następnie pochylił się ku niej i pocałował ją w policzek. Potem limuzyna wyjechała za bramę i ruszyła oświetloną słońcem drogą kanionową, oddalając się od nas. Otoczyłem Belindę ramieniem i poczułem, że łagodnie się o mnie opiera. Jej głowa znalazła się przy moim policzku. Dziewczyna obserwowała przyciemnione szyby, przez które raczej nie da się nic zobaczyć, ale w pewnym momencie podniosła rękę, jakby jednak ujrzała kogoś niezbyt wyraźnie i pomachała. Gdy samochód zniknął, odwróciła się do mnie. Znowu była taka, jak dawniej. Moja wspaniała Belinda! — Ach, Jeremy, zróbmy ten film w Rio — oznajmiła niespo-
dziewanie. — To znaczy... Polecisz z nami do Rio, prawda? Zaraz zadzwonię do Susan i powiem jej, że możemy zaczynać zdjęcia, dobrze? Pojedziemy?! — Jasne, maleńka — odrzekłem. Obserwowałem, jak się odwraca i odchodzi drogą wjazdową niemal tanecznym krokiem, strzelając palcami. Warkoczyki kołysały się na wszystkie strony. — Ale wiesz... — zawołała — dopiero po tych... no wiesz... ilu... hm... dwóch odcinkach z mamą i Martym... Wtedy pojedziemy. To powiedziawszy, zniknęła w cieniu domu. Jeszcze tego samego popołudnia odbyła się nieuchronna konferencja prasowa. Trzeba było tę nowinę ogłosić światu, prawda? Belinda usiadła w gabinecie wraz z G.G. i wydała oświadczenie. Były wideokamery i strzelające po oczach flesze. Dziennikarze zadali tyleż samo pytań o nowy salon George'a Gallaghera w Beverly Hills, co o serial. Susan i Sandy Miller przyjechały „zobaczyć ten cyrk". Alex usiadł z nimi na ceglanym murku okalającym basen. Sandy założyła perły i letnią koronkową sukienkę, a długimi palcami trzymała ramię Susan. Jak nazywała ją Belinda? Laseczką? Tak, to określenie doskonale pasowało do Sandy. Flirtowała nawet z Clementine'em. Susan spoglądała na nią z wyrozumiałym uśmiechem. Alex świetnie się bawił, opowiadając im pikantne historyjki, ale w pewnym momencie Susan zaczęła go besztać za denerwowanie jej „wygórowanymi" żądaniami płacowymi w kwestii jego roli w Dobrych chęciach i wstydzie. Aktor odgryzł się repliką że Susan nie tkwi w tym biznesie wystarczająco długo, by skłonić go do podpisania umowy bez obecności agenta i w dodatku przy jego własnym basenie w jego własnej posiadłości. — Chcesz, by cię zapamiętano z roli w Szampańskim locie? Przecież ja ci oferuję film, Clementine, prawdziwy film, taki, jakie kręcono w dawnych czasach. Pamiętasz je jeszcze? Wartka
fabuła, wiarygodne postaci, styl, sensowne przesłanie, godzina i czterdzieści pięć minut bez przerw reklamowych. Rozumiesz, co ci proponuję? Wszedłem do salonu i przez długi czas stałem, patrząc na portret Faye Clementine, który namalowałem dwadzieścia pięć lat temu. Nadal wisiał nad kominkiem, tam, gdzie sam go powiesiłem, zanim pewnego dnia wyjechałem do San Francisco. Latami dręczyły mnie wyrzuty sumienia z powodu drobnych błędów, które popełniłem w perspektywie, niemniej jednak lubiłem ten obraz. Wspominałem go ze swego rodzaju dumą. Zawsze tak było. A teraz, kiedy go studiowałem — policzek Faye z dołeczkiem, jej starannie upozowana ręka ułożona na różowej sukience — poczułem subtelny napływ nie tylko artystycznego podniecenia. Pewnie żaden postronny obserwator nie pojąłby jego powodów, nie znając okoliczności powstania obrazu. To płótno nie było wielkim dziełem. Nie miało fantasmagorycznej żywiołowości, jaką cechowały się akty Belindy. A jednak obraz ten stanowił prawdziwy początek. Pojąłem ten fakt dopiero teraz, gdy zatoczyłem pełne koło i wróciłem tu znowu. Nie słyszałem, kiedy podszedł do mnie Alex. Dopiero gdy położył mi rękę na ramieniu, odwróciłem się, a on posłał mi uśmiech. — Proszę, proszę — oznajmił. — Przyznaj ę, miałeś wówczas rację — dodał ze skruchą. — Chodzi ci o naszą starą kłótnię? O rozmowy na temat sztuki, pieniędzy, śmierci i życia? — Nie zapominaj o słówku „prawda", Walker. Gdy nie używasz go w co drugim zdaniu, zaczynam się bać. — Okej, mówimy o sztuce, pieniądzach, śmierci, życiu i prawdzie. Przyznajesz zatem, że miałem rację, no, no, no... — Po prostu nie wiedziałem, z czego wynika twoja pewność, że wszystko skończy się tak, jak się skończyło. — Pewność? Moja? Wcale nie byłem pewien... — Nie wierzę ci — odparł. — Dzwoniła ostatnio twoja
agentka, Clair Ciarkę. Rozmawiała ze mną, ponieważ podobno nie „odbierasz jej telefonów... " — W chwili obecnej — odparowałem — mam gdzieś jej telefony. — Ale wiesz, czego chce Clair, prawda? — Tak, żeby Belinda została jej klientką. Powiedziałem o tym Belindzie. Clair musi poczekać na decyzję naszej małej. — Nie, drogi chłopcze, chociaż faktycznie i tego Clair pragnie. Telefonowała wszakże z innego powodu. Twierdzi, że zewsząd dostaje wielce lukratywne oferty na zakup twojej historii. Pytała, czy sprzedasz jej prawa do niej. — Prawa do mojej historii?! — Twojej i Belindy... Opowieści o całym tym kramie. Clair prosiła, żebyś sobie dobrze przemyślał odpowiedź. Boi się, że ktoś mógłby was wykorzystać, ponieważ teraz jesteście postaciami publicznymi. Wiesz, pospiesznie nakręcony film telewizyjny o waszym romansie, który ktoś zrobi za byle jakie pieniądze... Sam rozumiesz. Clair pragnie odstraszyć sępy dużą umową wiązaną, na przykład siedmiocyfrową. Roześmiałem się, bo Clementine naprawdę mnie zaskoczył. Śmiałem się i śmiałem, aż musiałem usiąść. Dawno tak nie rechotałem. Śmiech wydobywał się głęboko z mojego wnętrza. Alex naprawdę rozbawił mnie do łez. Siedziałem więc, ryczałem ze śmiechu i patrzyłem na mojego przyjaciela. Clementine szczerzył do mnie zęby, wcisnąwszy ręce w kieszenie dżinsów. Różowy sweter z kaszmiru zawiązał sobie na ramionach, a w jego oczach dostrzegałem psotne, wesołe błyski. — Powiedz o tym swojej żonce, Walker — poradził. — Podstawowa zasada w Tinseltown. Zawsze porozmawiaj z żoną, zanim odrzucisz poważniejszą umowę, zwłaszcza z siedmiocyfrową sumą. — Oczywiście, to jest także historia Belindy — przyznałem, gdy w końcu zdołałem złapać oddech. — Och, jasne, że się z nią skonsultuję. Ale sam nie wiem... Mówisz serio? — A masz wątpliwości? Tak czy owak, nie sposób zaprze-
czyć, że sytuacja rzeczywiście rozwija się dokładnie według twojego scenariusza. Naprawdę ci się udało. Mimo wszystko wyszło na moje: właściwe błoto we właściwej mierze, nie sądzisz? Nagle jednak twarz mu trochę pociemniała i w jego oczach pojawił się smutek. Chyba po raz pierwszy od długiego czasu. — Jeremy, powiedz mi szczerze... Czy wszystko w porządku? — Aleksie, nie martw się o mnie, siedmiocyfrowa umowa czy inna... Wierz mi, że mam się świetnie. — Wierzę, Jeremy, wierzę, ciągle mi to powtarzasz, ale uważaj na siebie, dobrze? Pamiętasz taką starą historię? Oskar Wilde kręcił się po Londynie z twardymi młodymi ulicznikami. Nazywał to „ucztowaniem w towarzystwie panter". Pamiętasz? Wiesz, Los Angeles przy dawnym Londynie to rezerwat samych drapieżników. Tu dostaje się „telefony" od panter, jada się lunche i koktajle z panterami, pantery ci mówią: „Jasne, idź, i tak cię złapię później"... Jednym słowem, człowiek powinien uważać na swój każdy krok. — Aleksie, przesadzasz, a poza tym pozory mylą — oceniłem. — Nie jestem naiwniakiem, który przybywa nagle z San Francisco. Nie zdradziłem ilustrowanych bajek dla Tinseltown! Bynajmniej. Raczej zatoczyłem koło i wróciłem do pierwszego skrzyżowania. Nigdy nie powinienem był wybierać tamtego zakrętu. Jednak dokonany wybór nie miał zbyt wiele wspólnego z Hollywood. Chodzi o... właściwy czas, moją przyszłość i o pewne decyzje, które podejmę. Dlatego czuję się wspaniale... — Wreszcie słyszę starego Jeremy'ego, którego tak kocham — oznajmił z zadowoleniem. — Tak, muszę ci to przyznać. Trzymaj się tego kursu, a w ogóle przestanę się o ciebie martwić. Uścisnął moje ramię, po czym ruszył z powrotem na patio, gdzie G.G. siedział przy basenie z paniami. Reporterzy już odjechali. Belinda wyszła z domu, zdarła dżinsy i podkoszulek, pod spodem miała jedynie to grzesznie maleńkie brazylijskie bikini. Stanęła na krawędzi basenu, podniosła ręce, wyprostowała lśniące, wspaniałe, szczupłe ciało i wskoczyła do wody.
Znowu sam na sam z Faye. Cudownie! Kocham ci ę, Faye Clementine. Popatrzyłem na płótno i pomyślałem o obrazach, o moich obrazach, tych przepełnionych niesamowitą mocą i mrokiem. Tych, które nadejdą Piękne studia Alexa, Blaira, G.G. lub Belindy, tak, Belindy w zupełnie nowym kontekście, w kontekście nowej przygody, całkowicie odmiennej od poprzednich. Miraż blichtru sławy? Tak, chciałem go pokazać. Cenę, jaką się płaci. Pragnąłem ukazać ciemne strony, niewidoczne zazwyczaj w blasku jupiterów. Wystarczyło wykorzystać kolory i wszechobecną duszną atmosferę Kalifornii. Jednakże te demaskatorskie obrazy stanowiły jedynie drobny ułamek pomysłów, które nagle niepowstrzymaną falą zawładnęły moją wyobraźnią. Ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu zauważyłem, że mój świat wypełniały obecnie tysiące istot w różnym wieku, formie czy pozie, tysiące miejsc, scenerii przeszłych, teraźniejszych i przyszłych, nie zbadanych wcześniej i jakoś dotąd nie dostrzeganych. Po raz pierwszy w swoim życiu mogłem namalować absolutnie wszystko, co chciałem. Czułem w sobie moc. To dzięki Belindzie uwolniłem się wreszcie z okowów krainy marzeń i wkroczyłem w cudowne światło prawdziwego życia. Kalifornia 1986