Nagroda im. Janusza A. Zajdla
2006
ANTOLOGIA UTWORÓW NOMINOWANYCH ZA ROK 2005
Związek Stowarzyszeń „Fandom Polski” Warszawa 2006
Nagroda im. Janusza A. Zajdla 2006. Antologia utworów nominowanych za rok 2005 Copyright © 2006 by Związek Stowarzyszeń „Fandom Polski” Cicha noc © 2005 by Jakub Ćwiek & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Długie Noce © 2005 by Anna Kańtoch & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Śmierć czarnoksiężnika © 2005 by Anna Brzezińska & Agencja Wydawnicza Runa Wilcza zamieć © 2005 by Jarosław Grzędowicz & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Miasta pod Skałą © 2005 by Marek S. Huberath & Wydawnictwo Literackie Naznaczeni błękitem © 2005 by Ewa Białołęcka & Agencja Wydawnicza Runa Ostatni smok © 2005 by Iwona Surmik & Agencja Wydawnicza Runa Pan Lodowego Ogrodu © 2005 by Jarosław Grzędowicz & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Zakon Krańca Świata © 2005 by Maja Lidią Kossakowska & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Redakcja: Piotr W. Cholewa Korekta: Krzysztof Wójciktęwicz Fotografia i grafika na okładce: Michał Dagajew i Mitońaw Stelmach Projekt okładki i typograficzny oraz łamanie: Tomek Laisar Fruń Fotografie autorów: Jacek Białołęcki (Ewa Białołęcka), Michał Dagajew (Anna Brzezińska, Jarosław Grzędowicz, Marek S. Huberath, Anna Kańtoch, Maja Lidia Kossakowska), Wojciech Gierasimiuk (Iwona Surmik), Maciej Wanicki (Jakub Ćwiek) Wydawca: Związek Stowarzyszeń „Fandom Polski” adres korespondencyjny: ul. Zamieniecka 46 m. 25, 04-158 Warszawa Wydanie I. Nakład 1200 egz. ISBN 83-921256-0-6
Oddajemy do Waszych rąk kolejną antologię opowiadań nominowanych do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Rok 2005 był kolejnym dobrym rokiem dla polskiej literatury fantastycznej. Stale ukazują się trzy czasopisma, publikujące polskie utwory, wydawnictwa drukują książki nie tylko tych znanych autorów, ale i tych debiutujących; coraz chętniej i lepiej o „naszych” pisarzach mówią krytycy niezwiązani z fantastyką. Tegoroczne nominacje są zaskakujące pod jednym względem - po raz pierwszy wszystkie nominowane teksty (nie tylko powieści, ale i opowiadania) ukazały się tylko i wyłącznie w książkach. Choć poziom tekstów publikowanych w czasopismach jest wysoki, to jednak czytelnicy coraz chętniej sięgają po książki, a antologie i zbiory opowiadań zyskują popularność (jeszcze niedawno wydawcy mówili, że antologie w Polsce się nie sprzedają). Z pewnością ma to związek z aktywną promocją autorów podczas spotkań organizowanych w salonach księgarskich oraz reklamowaniem nowych tytułów w serwisach internetowych. W niniejszej antologii, oprócz opowiadań, znalazły się również fragmenty nominowanych do Nagrody powieści, sylwetki autorów wyróżnionych tekstów i dwa artykuły poświęcone historii polskiej fantastyki, które szczególnie polecamy Waszej uwadze. Pierwszy z nich to wspomnienia spisane przez Zbigniewa Przyrowskiego - człowieka, który jako redaktor „Młodego Technika” aktywnie przyczynił się do rozwoju polskiej powojennej fantastyki. Zachęcamy do zapoznania się z tekstem osoby, u której debiutował Janusz A. Zajdel. W „Młodym Techniku” ukazał się też jeden z pierwszych tekstów Macieja Parowskiego, autora drugiego z artykułów, znanego szerzej fanom jako wieloletni redaktor naczelny oraz redaktor działu polskiej prozy „Fantastyki” i „Nowej Fantastyki”. W swoim eseju Parowski z perspektywy czasu opisuje zmiany, które zaszły w środowisku fantastycznym, Oba teksty, wspominkowe w tonie, zabierają czytelników w swego rodzaju sentymentalną podróż.
Antologia wydana przez fanów - w obecnej, nieodpłatnej formie - jest możliwa zarówno dzięki autorom i wydawcom nominowanych tekstów, którzy zgodzili się na ich publikację i zrezygnowali z honorariów, jak i dzięki otrzymanej w ramach programu Promocji Czytelnictwa (zarządzanego przez Instytut Książki) dotacji, która pozwoliła pokryć koszty związane z przygotowaniem i drukiem książki. Chcielibyśmy serdecznie podziękować wszystkim osobom, wydawnictwom i instytucjom, bez których pomocy i zaangażowania nie trzymalibyście tej książki w rękach. Mamy nadzieję, że to nieostatnia tego typu antologia i że nowym zwyczajem stanie się, iż uczestnicy Polconu wraz z materiałami konwentowymi otrzymywać będą tego typu wydawnictwo. Jeśli macie uwagi i pomysły, uważacie, że coś można poprawić, dodać, zmienić - piszcie do nas. Witold Siekierzyński, Piotr W. Cholewa
[email protected]
MOJA PRZYGODA Z SCIENCE FICTION Zaczęło się to przed półwiekiem i trwało 25 lat. W 1950 roku zostałem redaktorem naczelnym nowego, wydawanego przez Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia” czasopisma dla młodzieży „Młody Technik”. Brzmiący dumnie tytuł „redaktor naczelny” oznaczał, że w zespole redakcyjnym byłem jedynym redaktorem, a poza mną w jego skład wchodzili: kierownik artystyczny i sekretarka. Do redaktora należało określenie charakteru czasopisma. Zaproponowałem, żeby było ono popularnym magazynem naukowo-technicznym adresowanym do ogółu młodzieży i zastąpiło wydawanego w tym samym wydawnictwie, wywodzącego się jeszcze z przedwojnia, „Młodego Zawodowca”, przeznaczonego dla młodzieży ze szkół zawodowych. Główne zadanie czasopisma miało polegać na popularyzowaniu wiedzy z zakresu nauk przyrodniczych i techniki. Podobnie jak wydawany w tym samym czasie - również przez „Naszą Księgarnię” - „Płomień” popularyzował wiedzę humanistyczną. Pochodzę z rodziny nauczycielskiej, przez pewien czas byłem wiejskim nauczycielem, wiedziałem więc, jak istotną rolę w przekazywaniu wiedzy z określonej dziedziny ludzkiej działalności odgrywa rozbudzenie zainteresowania tą dziedziną połączone z chęcią w niej uczestniczenia. Już od pierwszego rocznika „Młodego Technika” znalazły się w nim działy zachęcające czytelników do twórczości technicznej („Na warsztacie”, „Szkoła wynalazców”). O tym, że do tego celu można wykorzystać 7
literaturę zwaną piękną, dowiedziałem się w latach postalinowskiej odwilży, kiedy dotarła do mnie, już nie pamiętam skąd, informacja, iż w słynnym amerykańskim MIT (Massachusetts Institute of Technology) prowadzi się seminaria science fiction. Wtedy zwróciłem uwagę na ten rodzaj piśmiennictwa jako specyficzną formę rozbudzania twórczej fantazji, a często również dostarczania wiedzy naukowej i technicznej. Współpracowali w tym czasie z „Młodym Technikiem” dwaj starsi już wiekiem przedwojenni inżynierowie: Wacław Gołembowicz i Tadeusz Suchorzewski, nie tylko świetni popularyzatorzy techniki, lecz także wybitni intelektualiści o wielokierunkowych zainteresowaniach, w tym literackich. Oni to byli pierwszymi w „Młodym Techniku” autorami popularyzującymi osiągnięcia techniki w barwnych opowiadaniach, w które wplatali spory zasób wiedzy. Wacław Gołembowicz debiutował na tym polu utworem „Druga runda Pani Twardowskiej” (nry 910/1956), Tadeusz Suchorzewski utworem „Buła” (nry 1112/1956). Tu można dodać, że rysunkami do tego opowiadania debiutował jako ilustrator science fiction Daniel Mróz. W 1956 roku pojawił się również w „Młodym Techniku” Stanisław Lem, ale nie jako pisarz, lecz lekarz, autor artykułu „Medycyna kosmiczna” (nr 8/1956). Pierwodruki zebranych następnie w całość części „Opowieści o pilocie Pirxie” ukazały się później: „Test” (nry 11-12/1958), „Patrol” (nr 1/1959), „Terminus” (nry 2-4/1960), „Odruch warunkowy” (nry 11-12/1962). Tak więc pionierami science fiction w „Młodym Techniku” byli dwaj starsi panowie. Przyjęta przez nich formuła: atrakcyjnie wzbogacać wiedzę czytelnika - podobnie jak formuła słynnego kabaretu dwóch innych starszych panów: atrakcyjnie wzbogacać kulturę widza - okazała się trudna do powielenia. Podjął ją jeszcze Tadeusz Unkiewicz, pierwszy redaktor miesięcznika „Problemy”, w opowiadaniu „Elmis” (nr 13/1956). Potem zaczęły się kłopoty. Fantastyka w owym czasie nie cieszyła się taką jak obecnie popularnością wśród czytających, a tym samym i wśród autorów. Wprowadziwszy do „Młodego 8
Technika” stały dział science fiction, chciałem go wypełniać oryginalnymi polskimi utworami, co jednak nie zawsze się udawało. Kilka razy ukazały się tłumaczenia z literatury amerykańskiej i rosyjskiej. Z tych nielicznych tłumaczeń utrwaliły się w moje pamięci „Pikawki” (nry 2-3/1958) Frederica Browna ze względu na oryginalność pomysłu i „Piąty stan materii” Anatolija Dnieprowa ze względu na autora, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Anatol Mickiewicz. W czasie wojny był on oficerem łącznikowym Armii Czerwonej w sztabie zachodnich sprzymierzeńców, świetnie władał angielskim, również londyńskim slangiem, a na pytanie, dlaczego używa pseudonimu, odpowiedział: - Jakże by to wyglądało, gdybym podpisał się pod czymś takim „A. Mickiewicz”? Generalnie jednak w „Młodym Techniku” panowała zasada, że piszą do niego polscy autorzy. Umiejętnie wprowadzana przez starszych panów dydaktyka przestała już być ważna. W utworach kierowanych do druku liczył się pomysł i jego naukowo-techniczna otoczka, istotna była refleksja nad losem człowieka w innym, tworzonym przez naukę i technikę świecie. W końcu lat pięćdziesiątych i na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku poza wymienionym już Stanisławem Lemem w „Młodym Techniku” publikowali swoje utwory: Tadeusz Twarogowski, Andrzej Trepka, Krzysztof Boruń, Jan St. Kopaczewski, Jerzy Orlewski, Stanisław Hoszowski. Po raz pierwszy wystąpili na łamach miesięcznika Andrzej Urbańczyk („DN-18”, nr 5/1958), Konrad Fiałkowski („Lot ku Ziemi”, nr 7/1960) i Janusz Zajdel („Tau Wieloryba”, nr 10/1961), którzy stali się czołowymi przedstawicielami nowej, młodej generacji autorów science fiction. Wkroczyła ona szturmem do „Młodego Technika” po ogłoszeniu przez to czasopismo dwóch konkursów literackich. Pierwszy, przeprowadzony w 1962 roku, był konkursem międzynarodowym, zorganizowanym wspólnie z popularnonaukowymi pismami w Bułgarii, Czechosłowacji, Niemieckiej Republice Demokratycznej, Rumunii, na Węgrzech i w ZSRR. Przebiegał w dwóch etapach. W pierwszym wybierano i nagradzano opowiadania w poszczególnych krajach, w drugim tak 9
wyselekcjonowanym utworom swoje nagrody przyznawało jury międzynarodowe. Wyniki konkursu w Polsce przeszły moje oczekiwania. Nadesłano 103 utwory. Ale to nie liczba tu była ważna. Zaskakiwała różnorodność tematyki, sprawność pisarska ujawniona w posługiwaniu się rozmaitymi formami literackimi, głęboko humanistyczny stosunek do nauki i techniki, a zwłaszcza, po rozszyfrowaniu autorów, ich młody wiek. Dużą większość uczestników stanowili uczniowie i studenci, a zdobywcą pierwszej nagrody okazał się piętnastolatek Andrzej Czechowski. Jego wręcz rewelacyjne opowiadanie „Człekokształtny” zostało wydane w numerze 9/1962. Ilustrował je Franciszek Starowieyski. Jury międzynarodowe przyznało nagrody dwóm polskim autorom: Konradowi Fiałkowskiemu „za humanitaryzm idei i wartości literackie opowiadania »Prawo wyboru«„ oraz Januszowi Bieleckiemu „za elementy humoru i groteski wprowadzone do opowiadania »Pamiętnik kuchcika«„. Najciekawsze utwory nadesłane na ten pierwszy chyba w Polsce otwarty konkurs science fiction ukazały się w wydanej w 1964 roku książce „Posłanie z piątej planety”. Ilustrował ją Daniel Mróz. Drugi, również otwarty, konkurs „Młodego Technika” na opowiadania fantastycznonaukowe został ogłoszony w 1973 roku. Tym razem nadesłano 355 utworów, co dobitnie świadczyło o wzroście zainteresowania tego rodzaju twórczością. Pierwszą nagrodę w konkursie zdobył ponownie Andrzej Czechowski za opowiadania „Ambasadorowie”, dwie kolejne - Wiktor Żwikiewicz za „Wołanie na Mlecznej Drodze” i Janusz Zajdel za „Raport z piwnicy”. Wyróżnieni zostali: Maciej Parowski za „Poczucie pełni”, Zbigniew Prostak za „Rękę”, Wojciech Streich i Andrzej Grajek za „Maksa”. I tym razem opowiadania nagrodzone i wyróżnione przez jury, uzupełnione kilkoma dodanymi przeze mnie, ukazały się w wydanym 1976 roku zbiorze „Wołanie na Mlecznej Drodze”. Plon obu konkursów rozwiał obawy o przyszłość fantastyki naukowej w „Młodym Techniku”. Spośród ich uczestników wyłoniła się skupiona wokół czasopisma grupa utalentowanych pisarzy science fiction określana niekiedy jako grupa „Młodego Technika”. Oprócz już wymienionych należeli do niej między 10
innymi: Zbigniew Dworak, Dariusz Filar, Witold Zegalski, Krzysztof Malinowski, Andrzej Stoff, Adam Jaromin, Ryszard Sawwa, Jacek Sawaszkiewicz. Wprowadziwszy do „Młodego Technika” stały dział fantastyki naukowej, obciążyłem się oczywistym obowiązkiem czytania i oceniania wielu nadsyłanych do tego działu utworów. To spowodowało konieczność zastanowienia się nad cechami, które je wyróżniają. Stwierdziłem, że ani krytyka literacka, ani teoria literatury nie wykazywały większego zainteresowania tą odmianą piśmiennictwa. W „Słowniku terminów literackich” Stanisława Sierotwińskiego znalazłem tylko krótką definicję: „Odmiana piśmiennictwa rozrywkowego oparta na elementach czerpanych z nauki, popularyzujących jej poglądy i hipotezy”. To mnie nie zadowalało. Przegląd czytanych utworów wskazywał, że science fiction ma znacznie szerszy zakres pojęciowy, a jej związek z nauką nie musi polegać na popularyzowaniu naukowych poglądów i hipotez. Doszedłem do wniosku, że „jej cechą charakterystyczną, wyróżniającą ją w obrębie fantastyki szeroko rozumianej jako utwory literackie, w których dopuszczalna jest nieograniczona swoboda wyobraźni, jest przede wszystkim brak tej nieograniczonej swobody. Science fiction nie może bowiem wyjść poza granice prawdopodobieństwa wynikające z pewnych założeń. Najogólniejsze jest założenie podporządkowania gry wyobraźni grze intelektu. W utworach fantastycznonaukowych mogą się dziać rzeczy niezgodne ze stanem wiedzy, wykraczające poza najśmielsze hipotezy naukowe, ale muszą one znajdować logiczne uzasadnienie. Science fiction jest zatem fantastyką pod kontrolą rozumu, jest fantastyką racjonalistyczną”. Powyższy przydługi cytat pochodzi ze wstępu do opracowanego przeze mnie wyboru polskich opowiadań fantastycznonaukowych powstałych w czasie od ich pojawienia się w naszej literaturze po drugą połowę XX wieku. Antologia pod tytułem „Nowa cywilizacja. Dwieście lat polskiej fantastyki naukowej” ukazała się w 1973 roku. Podtytuł świadczy, że korzeni polskiej science fiction dopatrzyłem się w okresie Oświecenia, ściśle - w drugiej utopijnej księdze „Mikołaja Doświadczyńskiego przypadków”, pierwszej polskiej nowożytnej powieści napisanej 11
przez Ignacego Krasickiego, polskiego ojca również innych nowatorskich form literackich. Warto przypomnieć, że w tym roku mija równo 230 lat od opublikowania tej powieści. Starannie wydaną przez „Naszą Księgarnię” antologię świetnymi ilustracjami opatrzył Daniel Mróz. W 1982 roku książkę tę w niemieckim tłumaczeniu pod tytułem „Eine neue Zivilisation. Science Fiction aus Polen” wydało monachijskie wydawnictwo Wilhelm Heyne Verlag. Kolejną antologię opracowałem z okazji trzydziestolecia „Młodego Technika”. Opublikowana w 1980 roku pod tytułem „Drugi próg życia” objęła, w układzie chronologicznym, utwory drukowane w tym czasopiśmie w latach 1956-1978. Tu mogę napisać: „już więcej grzechów nie pamiętam” i zakończyć spowiedź. W 1981 roku przekroczyłem bowiem drugi próg życia - przeszedłem na emeryturę; kontakt z science fiction został zerwany. Jako emeryt zająłem się pisaniem przeznaczonych dla młodzieży encyklopedii i słowników. Point de reveries] Przygodę ze science fiction ciągle jednak mile wspominam i z przyjemnością odtwarzam w wyobraźni twarze odwiedzających kiedyś redakcję młodych fantastów. Ucieszyło mnie nadanie najważniejszej w Polsce nagrodzie za twórczość w dziedzinie fantastyki imienia Janusza Zajdla. Z radością obserwuje niesamowite, światowej rangi żeglarskie osiągnięcia Andrzeja Urbańczyka. Odczuwam satysfakcję, gdy słyszę o błyskotliwych naukowych karierach profesorów: Konrada Fiałkowskiego, Dariusz Filara, Zbigniewa Dworaka, Andrzeja Stoffa. Wzruszył mnie list, który już po przejściu na emeryturę otrzymałem od Andrzeja Czechowskiego. Miło mi, że pamięta o mnie nowe, kolejne pokolenie twórców polskiej fantastyki. Dziękuję. Zbigniew Przyrowski Warszawa, lipiec 2006
Opowiadania Anna Brzezińska Śmierć czarnoksiężnika (Wody głębokie jak niebo, Agencja Wydawnicza Runa) Jakub Ćwiek Cicha noc (Kłamca, Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Jarosław Grzędowicz Wilcza zamieć (Deszcze niespokojne, Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Anna Kańtoch Długie Noce (Diabeł na wieży, Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów)
Powieści Ewa Białołęcka Naznaczeni błękitem (Agencja Wydawnicza Runa) Jarosław Grzędowicz Pan Lodowego Ogrodu (Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Marek S. Huberath Miasta pod Skałą (Wydawnictwo Literackie) Maja Lidia Kossakowska Zakon Krańca Świata (Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Iwona Surmik Ostatni smok (Agencja Wydawnicza Runa)
Debiutowała opowiadaniem „A kochał ją, że strach” („Magia i Miecz” 10/1998), które otrzymało Nagrodę im. Janusza A. Zajdla za rok 1998. W tym tekście po raz pierwszy wystąpiła wioskowa czarownica, babunia Jagódka - postać wysoce kontrowersyjna, lecz ciesząca się sympatią czytelników. Dalsze opowiadania o Jagódce ukazały się w zbiorze „Opowieści z Wilżyńskiej Doliny”. Autorka pisze fantasy wzorowane na realiach późnego średniowiecza albo włoskiego renesansu. Wydała trzy części opowieści o zbóju Twardokęsku: „Zbójecki gościniec” (nominacja za rok 1999), „Żmijowa harfa” (Nagroda Zajdla za rok 2000) i „Letni deszcz. Kielich”. W 2005 roku ukazał się zbiór opowiadań „Wody głębokie jak niebo” (tytułowe opowiadanie zdobyło Nagrodę Zajdla za rok 2004), z którego pochodzi nominowane w tym roku opowiadanie „Śmierć czarnoksiężnika”. Od 2002 roku autorka jest współwłaścicielką Agencji Wydawniczej RUNA.
Imię i nazwisko: Anna Brzezińska. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1971, Bliźnięta. Hobby: Książki. Ulubione zwierzątko: Kot. Ostatnio obejrzany i godny polecenia film: „Sceny z życia niemowląt”, cz. 2 (nie jestem miłośniczką kina: odkąd urodził się nam synek, nie byłam w kinie, a odkąd urodził się nam drugi synek, usypiam ze zmęczenia przed telewizorem, bez większego żalu zresztą). Dlaczego piszę fantastykę: Bo tak ludzie nazywają opowieści, który wymyślam. Mnie wydają się one bliższe historii - tyle że historii nieistniejących światów.
ŚMIERĆ CZARNOKSIĘŻNIKA „Nigdy nie ufaj obietnicom wiedźmy, darom przybysza z północy, wschodnim wichrom ani zaklęciom czarnoksiężnika z Askalonu”, powtarzano od wieków na Półwyspie. I nie bez przyczyny. Pomimo klątw mnichów i napomnień władców, stregi wciąż sprowadzały na manowce naiwne wieśniaczki, które przybiegały do ich domostw z czarnymi kurami albo koszami fig i winogron. Kiedy przygrzało pierwsze wiosenne słońce i śniegi na traktach zaczynały topnieć, z południowych zboczy Monti Serpillini rok w rok zbiegały hordy dzikich, monstrualnych plemion, potomków demonów. Wschodnie wichry, jeśli pochwyciły nieostrożnych na głębokim morzu, rwały żagle rybaków i popychały na podmorskie skały ich małe, bezbronne statki. Askalon zaś nieodmiennie słynął ze swoich magów. Niegdyś zasobna republika kupiecka, znana z błękitnego szkła, purpurowego barwnika i suszonych dorszy, podczas Guerre dei Gierofanti podupadła niezmiernie i straciła na znaczeniu. Senat Askalonu nie opowiedział się po żadnej ze stron, ufny w bogactwo miasta, jego dumną flotę i potężne, cyklopowe mury, które broniły go przed nieprzyjacielem. Nie docenił wszakże furii rozsierdzonych magów. Po jednej z bitew, które spustoszyły tę część Costa dei Gabbiani, brzeg cofnął się dobre dwa stajania w głąb morza. Z czasem magiczne wichry ustały i pył opadł, ale przy pogruchotanym nabrzeżu portu długo tkwiły pękate buzza i kupieckie cocci. Smród gnijących wodorostów mieszał się z wonią butwiejących kadłubów, których nigdy już nie udało się zepchnąć na wodę. 16
Potem przyszła zaraza. Morowe powietrze znad portu opadło na rybackie dzielnice, przytulone do muru miejskiego i stłoczone u podnóża portowej latarni. Śmierć przychodziła szybko i we śnie, jakby miłosierny Pan postanowił dokończyć dzieła demonów. Rybacy nie próbowali uciekać. Za zamkniętymi drzwiami chatek z jasnego łupku wyczekiwali tego, co nieuniknione. O świcie kobiety w czarnych żałobnych szatach przemykały się do studni i odchodziły pospiesznie, ze wzrokiem ku ziemi, by nie napotkać spojrzeń sąsiadek. Nocami z opustoszałych domostw dobiegał płacz dzieci i gasł bez śladu, zanim się rozwidniło. Wreszcie wszystko ucichło. Tylko wiatr kołysał rozwieszonymi na drągach sieciami, aż zetlały na słońcu i rozpadły się wniwecz, a morskie ptaki kołowały nad niegdysiejszym portem, krzycząc z zadziwienia i smutku nad upadkiem Askalonu. Na koniec w nadbrzeżnej dzielnicy pozostały jedynie duchy i obłąkany kapitan portu. Jednak przed zimą i on powiesił się na koronie latarni, skąd niegdyś witano nadpływające statki i światłem wskazywano im drogę. W obliczu owej katastrofy Askalon jakby skupił się w sobie i cofnął na zachód, ku górującemu nad miastem Monastero del Sole, gdzie mnisi w szarych szatach śpiewali na chwałę Najwyższego. Jedni wierzyli, że dźwięk dzwonów uchroni ich przed morowym powietrzem. Drudzy chcieli zapomnieć o spadzistej skale nabrzeża, która opadała ku bezkresnej przestrzeni, pełnej wyschłego mułu i gnijących alg - zupełnie jakby nie mieli jej oglądać do końca swoich dni, odciśniętej nieodwracalnie na wewnętrznej stronie ich powiek. Jeszcze inni z zapałem skorzystali z nieszczęścia ziomków, przenosząc się do opuszczonych kupieckich siedzib, a wiele pozostało ich w Wysokim Mieście po tym, jak najbogatsi obywatele spakowali resztki majątku na wozy i wyruszyli z przeklętego miasta na zachód w poszukiwaniu lepszej odmiany losu. Zaraza nie zlękła się jednak bicia dzwonów ani pokutnych procesji, które po wielekroć obchodziły mury miejskie. Nie pomógł również mag sprowadzony przez niedobitki senatu aż z północnych księstw, gdzie wciąż celebrowano resztki pradawnej 17
wiedzy hierofantów. Pokiwał głową nad ruinami portu, wymamrotał kilka zaklęć, ale tylko wicher podniósł się po nich znad rumowiska okrętów, połamał resztki falochronów i na nowo rozniósł nasiona zarazy po Wysokim Mieście. Czarnoksiężnika przegnano bez zapłaty, a rychło po nim, przed porą jesiennych wichrów, odjechali nieliczni ocalali kupcy i co zasobniejsi rzemieślnicy. Najubożsi jednak i najbardziej uparci pozostali. Nie wypędziły ich ani dotkliwy chłód zimowych miesięcy, ani napady grabieżców, którzy rabowali majątek zmarłych, ani niedostatek, który nastał z wiosną. Nie byli wszakże liczni i na wiele lat życie w Askalonie skupiło się pomiędzy Porta dei Grifoni, Monastero del Sole, Palazzo Forti, siedzibą senatu oraz ruinami Torre delie Candele, w której niegdyś mieściła się miejska zbrojownia. Wszystko to stanowiło niewielki czworobok, zaledwie kilka wąskich uliczek wybrukowanych kamieniami wokół Piazza delia Fontana Rossa. Wędrowcy, którzy zawitali do Askalonu - co nie zdarzało się często, gdyż po Guerre dei Gierofanti trakty niepostrzeżenie odsunęły się od miasta i zarosły piołunem - z zadumą przyglądali się cyklopowym murom, wysokiemu klifowi suchego nabrzeża i rozległej połaci wyludnionego Niskiego Miasta, Citta Bassa. Potem zaś nieodmiennie pytali o magów. Albowiem pomimo wszelkich klęsk i tragedii, Askalon słynął ze swoich czarnoksiężników. Mieszkańcy przyjmowali wścibstwo przybyszów z pobłażliwością. Bosonodzy chłopcy za kilka miedziaków pokazywali zeszkloną czarną skałę, jedyną pozostałość po palazzo, w którym swego czasu Umberto Nero usiłował zgłębić tajemnicę wiecznego ognia. Potem prowadzili obcych na cypel latarni morskiej, gdzie przy szczątkach falochronu tkwił rząd wapiennych golemów: w jednym z nich ponoć kołacze się dusza Jacopa di Campogrigio, który postanowił osiągnąć nieśmiertelność, na zawsze splatając się z kamieniem i demonem. Na końcu zaś - ku przepastnej wyrwie tuż za Palazzo Forti, powstałej w miejscu, gdzie dawno temu stał Nesso di Lupi, kiedy postanowił sprząc swe demony ze stalą w pojedynczą nić wystarczająco długą, aby dosięgła księżyca, jako że postanowił okiełznać go i ściągnąć na ziemię. 18
Co tu ukrywać, magowie Askalonu prędzej czy później okazywali się dziwakami i szaleńcami. Owszem, mieli moc: rzadko kto mógł się równać z ich potęgą. Ale przybywali do dumnej republiki kupieckiej, gdzie nie było żadnego księcia ani innego pana, nie po to, aby nią zawładnąć, lecz aby w spokoju trawić czas na najdziwniejsze eksperymenty. O resztę nie dbali. Powiadano, że kiedy magiczna nawałnica pustoszyła miasto, ówczesny mag Askalonu, niepomny na zagładę współziomków, tkwił w swej wieży, wyliczając trajektorie lotów błyskawic, które miały strzaskać górską grań i obrobić ją w kształt jego twarzy. Nie oderwał się od obliczeń nawet wtedy, gdy wieża zaczęła trząść się i pękać pod naporem magicznych wichrów, ani wówczas, gdy upadła z łoskotem, grzebiąc go w rumowisku. Tacy właśnie byli magowie z Askalonu. Ich dumne zamierzenia sięgały poza sferę nieruchomych gwiazd, lecz zaklęcia ustawicznie szły na opak. Ostatecznie popadali we władzę własnych demonów albo pochłaniała ich zawierucha rozpętanej magii. Ale właśnie ostatni z nich miał stawić czoło całej potężnej armii Arimaspi, którzy przepłynęli morze na okrętach o szkarłatnych żaglach, aby bezpowrotnie zniszczyć Półwysep.
*** Na Półwyspie od dawna z lękiem i nienawiścią wypowiadano miano Arimaspi. Przed wiekami rybacy przynieśli wieści o przybyszach z pustyni o twarzach zasłoniętych szkarłatnymi zawojami, którzy w kilkanaście lat podbili wszystkie nabrzeżne księstwa. Wraz z wojownikami nadciągnęli mnisi w niewyprawionych skórach wielbłądów. Ich wiara była jak suchy pustynny wicher, co podnosi się znad piasków kurzawą i tnie ciało aż do kości. Spośród wszystkich ludów mnisi najbardziej nienawidzili mieszkańców Półwyspu i nazywali ich czcicielami demonów. Uciekinierzy opowiadali o wielkich okrętach, które budowali szkutniccy mistrzowie dawnych książąt, obróceni przez Arimaspi w niewolników. Jednak jeźdźcy z pustyni nie znali morza, 19
jego wirów, wichrów, zmiennych prądów i podstępnych raf albo też, jak mówiono później na Półwyspie, morze rozpoznało ich nikczemność i uniosło w otchłań, podobnie jak fale zbierają z brzegu jasny pustynny piasek. Cała flotylla zatonęła, zanim jeszcze na horyzoncie pojawiły się szczyty Isola di Tutti Venti, i żaden z najeźdźców nie postawił stopy na ziemi, którą władali książęta-magowie. Ale nienawiść Arimaspi nie wygasła. Przeciwnie, rozgorzała jeszcze bardziej za przyczyną owej niewyobrażalnej klęski. Za życia trzech następnych pokoleń derwisze nie przestawali przeklinać czcicieli demonów, a także ich książąt, którzy byli ziemskim wcieleniem wszelkiego zła i zaklęli morskie fale, aby wygubiły prawdziwych wiernych. Tymczasem jeźdźcy w szkarłatnych zawojach wrastali głębiej i głębiej w pas żyznej ziemi pomiędzy niezmierzoną pustynią i wielką wodą, aż w końcu z ludzi rozpalonego piasku stali się ludźmi wybrzeża, rolnikami, hodowcami ziarna i rybakami. Z czasem coraz dalej wyprawiali się na morze w swych łódkach o żaglach barwionych koszenilą, ich przywódcy zaś coraz śmielej mówili o nowej wyprawie na Półwysep. Wspomnienie dawnej klęski przyblakło, a naczelnicy szczepów, choć zdążyli obrosnąć w bogactwa i splendory, z rozrzewnieniem wspominali czasy niegdysiejszych podbojów. Wreszcie, złaknieni nowych ziem i wojennej sławy, a także podburzeni słowami mnichów, którzy wyrzucali im tchórzostwo i opieszałość w służbie Jedynemu, ogłosili nową świętą wyprawę. Tym razem szczęśliwie przepłynęli morze i obie armie spotkały się nieco na północ od Brionii, w zatoce, którą później nazwano Golfo delie Lacrime, Zatoką Łez. Dniało i poranne słońce barwiło fale na kolor krwi, a purpurowe żagle okrętów Arimaspi zdawały się przesłaniać niebo. Magowie Półwyspu - a raczej ci spośród nich, którzy postanowili przybyć na wezwanie księcia Brionii i stawić czoło najeźdźcom - stali na wysokim skalnym urwisku w swych szatach koloru ultramaryny. Było ich niewielu, zaledwie tuzin, i żaden z nich umiejętnościami nie dorównywał gospodarzowi. Choć starali się to ukrywać, sama jego bliskość wprawiała ich w niepokój. 20
O potędze Severa krążyły na Półwyspie legendy: wszak żył po wielekroć dłużej niż zwyczajny śmiertelnik, a jego demony od wieku bez litości pustoszyły ziemie każdego, kto odrzucał zwierzchnictwo Brionii. W portowych tawernach szeptano z lękiem, że był opętany, że w zamian za nieśmiertelność wydał swoją duszę na pastwę demonów. Jednym z nich miała być jego małżonka, Arachne, która nieodmiennie towarzyszyła mu od dziesięcioleci, wciąż młoda i pełna wdzięku. Oczywiście uczeni magowie byli ponad owe przesądy i strachy. Jednak i oni z drżeniem spoglądali na niewzruszoną, milczącą kobietę, która w białym płaszczu stała u boku Severa. Wicher szarpał jej rude włosy, a oczy, błękitne od magii, nieruchomo wpatrywały się w dal. Severo pierwszy oderwał wzrok od nadciągającej flotylli i odwrócił się do towarzyszy. - Odejdźcie teraz - rzekł cicho. Wiatr uniósł jego słowa i zrazu wydało im się, że źle go zrozumieli. Gapili się tylko w oszołomieniu. - Wezwałem was jedynie, żebyście to zobaczyli - książę-mag Brionii powiódł dłonią, wskazując na gęstwę szkarłatnych żagli. - Żebyście mogli dać świadectwo. - Panie... - przemówił z wahaniem młody mag z południa; miał czarne włosy, kręcone jak sierść kozła i od trzech lat szykował w nadmorskich grotach powstanie przeciwko władzy Severa. - Dosyć, Baldassarre. - Severo nie uniósł nawet głosu, lecz tamten cofnął się o krok. - Przez całe moje życie zmierzałem ku temu miejscu. Ku tej jednej bitwie. I nie pozwolę jej sobie teraz odebrać. Nie po wszystkim, co utraciłem. Arachne przysunęła się bliżej i położyła dłoń na ramieniu męża. Jej delikatna, wąska twarz, od wielu lat wysławiana przez poetów i minstreli, była spokojna i nie wyrażała zupełnie niczego. Może dlatego Baldassarre przemówił ponownie, choć magowie z rzadka ulegali urokom kobiet. Na Półwyspie wciąż pamiętano historię przeklętej Sirocco. - Pozwól więc, że odprowadzimy w bezpieczne miejsce twoją, panią.
21
Małżonka maga wybuchła ostrym, suchym śmiechem. - Jeśli on umrze - powiedziała głosem, który zabrzmiał w ich uszach jak krakanie kruka - moja będzie pomsta. - Wszystkie opowieści muszą dobiec kresu - dodał miękko Severo. - A ta należy tylko do nas dwojga. Zostawcie nas samych. Każde słowo, każdy gest miały się wkrótce stać legendą. Młody mag nie opierał się dłużej. Tamci dwoje byli szaleni: może strach przed Arimaspi pomieszał im zmysły. Ale nawet obłąkany, Severo pozostawał zbyt niebezpieczny, aby z nim walczyć i trwonić siły tuż przed napaścią wroga. Dlatego Baldassarre dał znak towarzyszom i magowie cofnęli się za pasmo wzgórz, gdzie zamierzali czekać, aż Severo wezwie ich na pomoc - lub zginie. Jeśli któryś z nich obejrzał się przez ramię, widział na nadmorskim klifie dwie sylwetki i dwa płaszcze targane podmuchami porannej bryzy. Błękit i biel na tle bezkresnego nieba. Nikt z nich nie dowiedział się, co wydarzyło się potem. Na Golfo delie Lacrime opadła zasłona, utkana z piasku, dymu i mroku. Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk ani szum fal, ani wycie wichru. Przez wiele godzin, aż do zmierzchu, magowie próbowali ją rozproszyć lub choćby przeniknąć wzrokiem. Na darmo. Rozpoznawali w tej przeszkodzie ślad magii Severa i jeszcze coś, zaklęcia tak subtelne i obce, że wydawały się niemożliwe. Ale nie umieli ich sforsować. Wreszcie po zmierzchu zasłona rozwiała się niczym tuman mgły i oczom magów ukazało się skalne rumowisko, a niżej, w płyciźnie, las połamanych żagli oraz pogruchotanych okrętów. Wody zatoki przybrały barwę gęstej purpury. Spośród Arimaspi nie uchował się ani jeden żywy świadek klęski. Przepadli bez śladu w wodach Golfo delie Lacrime. Dopiero z czasem szpiedzy zdołali poznać los wyprawy i strach padł na dawnych jeźdźców pustyni. Klęska była tak dotkliwa, a pamięć o złowieszczej potędze magów Półwyspu tak dojmująca, że przez wiele lat nawet mnisi w wielbłądzich skórach nie śmieli napomykać o nowej wojnie - któż bowiem mógłby się równać z 22
mocą czcicieli demonów, skoro jeden z nich wystarczył, aby uśmiercić olbrzymią armię? Tymczasem po śmierci ostatniego maga Brionii na Półwyspie rozgorzały Guerre dei Gierofanti. Czarnoksiężnicy wyrzynali się nawzajem, książęta ginęli za przyczyną magii, trucizny i sztyletu, a zwykli śmiertelnicy umierali na progach domów, nie rozumiejąc nawet przyczyny swej śmierci i nie znając imion swych zabójców. W zamęcie, który ogarnął Półwysep, zapomniano o szkarłatnych żaglach Arimaspi. Mijały lata i dekady. Najpotężniejsi z magów wyginęli lub odeszli na wygnanie, a ich starożytna sztuka podupadła. W klasztorach na północy nie śledzono już orbit planet ani torów demonów. Nie wyszukiwano nowych zaklęć, a stare popadały w niepamięć. Zakony, które niegdyś stały wiernie u boku książąt-magów, zwróciły się ku ascezie i powszechnie odrzucały zakazaną wiedzę. Potężni opaci przyjmowali pod opiekę okoliczne wioski i miasteczka, a z czasem wokół klasztorów powstały udzielne władztwa. Z kolei na zachodzie świeccy kondotierzy budowali nowe księstwa. Spustoszona kraina powoli wracała do nowego życia. I wtedy właśnie Arimaspi postanowili uderzyć ponownie. Tym razem prowadził ich jeden władca - szachinszach, ten, który panuje nad wszystkimi innymi - a mnisi w wielbłądzich skórach głosili, że został wybrany i pobłogosławiony, aby ostatecznie wygubić czcicieli demonów. Na Półwyspie długo łudzono się, że morze, jak niegdyś, pochłonie okręty nieprzyjaciół. Tak się jednak nie stało. Flotylla wylądowała szczęśliwie na południowym cyplu, nieopodal Abisso delle Ondine, i nie znalazł się mag dość potężny, aby w tym przeszkodzić. Pomniejsi czarnoksiężnicy zaryglowali się w swoich wieżach, pałacach i zamkach, chcąc pod osłoną magii w spokoju przeczekać inwazję. Niebawem jednak miało się okazać, że żadne zaklęcia nie zapewnią im bezpieczeństwa. Kiedy armia szachinszacha stanęła pod murami pierwszego miasta - a było to Lenzio, otoczone winnicami i pełne cienistych piwnic, w których dojrzewało słodkie wino - heroldzi Arimaspi 23
stanęli przed bramą i obwieścili, że jest wolą ich pana, aby mag dobrowolnie wyszedł mu na spotkanie, ukorzył się i wyrzekł obmierzłych praktyk, a wówczas życie innych mieszkańców zostanie oszczędzone. Oczywiście czarnoksiężnik ani myślał usłuchać. Kiedy współziomkowie pytali go, czy nie lepiej zdać się na litość wroga niż próbować beznadziejnej obrony, odparł, że nie zamierza umierać za ich wrzaskliwe bachory, małżonki o tłustych zadach, kramy bławatne, podziemia pełne beczek z moszczem, lektyki wykładane aksamitnymi poduszkami i kamienice o fasadach z kremowego marmuru. - Niech się każdy ratuje wedle swej wiedzy i przezorności rzekł mag i mieszczanie odeszli jak niepyszni. A następnego poranka Arimaspi uderzyli. Wojsko opasało Lenzio ciasnym pierścieniem i argusi - magiczni strażnicy o potrójnej źrenicy, uczynieni przez magów z ludzkiego ciała i esencji demona - którzy wypatrywali wroga z czterech bastionów miasta, mogli dokładnie policzyć strzały w kołczanach łuczników i klejnoty zdobiące turbany przybocznych szachinszacha. Szturm jednak nie nastąpił. Zamiast tego spomiędzy szeregów Arimaspi znów wyszli heroldzi. W dłoniach trzymali trąby, długie, pozłociste i zawinięte na końcu, a kiedy w nie zadęli, rozległ się dźwięk, jakiego wcześniej nie słyszano na Półwyspie. Ci, którzy stali najbliżej, padali na ziemię, na próżno usiłując zasłonić uszy, z nosów i ust buchała im jasna krew. W chwilę później potężne, granitowe mury Lenzio zaczęły wibrować i drżeć pod stopami mieszkańców miasta. Trąby Arimaspi zagrzmiały jeszcze donośniej. Ich głos przeniknął do wnętrza głazów i olbrzymie ciosy skalne jęły rozpadać się i osypywać jak piasek, grzebiąc niezliczonych obrońców. Rzeź miasta trwała aż do zmierzchu: wybito wszystkich, którzy nie przyjęli wiary Arimaspi. Kiedy dobiegła kresu, szachinszach wjechał do Lenzio pomiędzy dwoma zwałami pyłu rozwiewanego już na wszystkie strony przez wiatr. Większość budynków legła w gruzach, choć nie ucierpiały od głosu trąb tak dalece, jak mury. Jedynie wieżyca maga wznosiła się dumnie 24
pośród zrujnowanego miasta, spowita winoroślą i pędami niewidocznych zaklęć. I przed nią właśnie Arimaspi spędzili w ciżbę nielicznych ocalonych. Władca Arimaspi podjechał powoli do wieży - kopyta jego białego rumaka stukotały cicho po resztkach bruku - po czym dobył miecza i uderzył jeden raz w spiżowe wrota. Każda ich wypukłość, każdy relief i ozdoba była hartowana zaklęciami i wzmocniona demonami w służbie maga. Jednak metal wierzei rozdarł się pod ostrzem miecza jak pergamin. Szachinszach dał znak. Czterech przybocznych znikło w mrocznym wnętrzu wieży i po chwili wróciło, wlokąc czarnoksiężnika. Mag opierał się, wierzgał i wykrzykiwał plugawe klątwy, ale czerwony nos i poplamiona winem szata nie dodawały mu dostojeństwa. W uścisku wojowników wyglądał jak zwyczajny chuderlawy staruszek i żadne demony nie sfrunęły z nieba, aby zetrzeć w proch jego nieprzyjaciół. Przekleństwa maga jeszcze moment rozbrzmiewały wśród ruin, które kiedyś były pałacami dumnych patrycjuszy Lenzio ich właściciele w większej części już nie żyli - zanim miecz szachinszacha opadł po raz drugi. Głowa czarnoksiężnika potoczyła się po suchym pyle, znacząc go gęstą barwą purpury. Martwe oczy zamrugały, jakby w zdumieniu, a usta poruszyły się nieznacznie, może w próbie dokończenia zaklęcia, i ustały. Wojownik Arimaspi niedbale trącił głowę czubkiem buta o zakręconym nosku i uniósł ją do góry za włosy, aby wszyscy mogli dobrze poznać los czarnoksiężnika. Wtedy szachinszach przemówił. Z jego ostrza wciąż skapywały drobne krople krwi. - Przynoszę wam nagi miecz - rzekł. - Miecz pomsty i kary, posłano mnie bowiem, abym starł nieprawość z oblicza tej ziemi. Ani pomiędzy ludźmi, ani na niebie nie ma takiej potęgi, która zdoła mnie powstrzymać, póki nie odnajdę i nie uśmiercę ostatniego z czarnoksiężników. Po to mnie posłano i dlatego daruję wam życie... Pomiędzy jeńcami rozeszły się szmery zdumienia, jako że nie spodziewali się podobnej łaskawości. Ale zaraz Arimaspi dobyli biczy ze skóry nosorożca i nie szczędzili razów, póki wszyscy znów nie ucichli. 25
Szachinszach uniósł dłoń na znak, że będzie mówił dalej. - Widzieliście, że żadne zaklęcie, żadne mury nie mogą ich przede mną ochronić. Nie ma też takiego miejsca, gdzie zdołaliby się ukryć. Zabiję ich jednego po drugim, jak zostało przesądzone i obiecane. Zabiję też każdego, kto użyczy im dachu czy chleba. Wam pozwolę odejść, ale jeśli jeszcze któreś miasto nie otworzy przede mną bram, nie dozna więcej litości. Siedziby czcicieli demonów zostaną zburzone, ich dobytek strawi ogień, ich dzieci staną się niewolnikami, oni zaś sami zginą nędznie i w męczarniach. Roznieście tę wieść aż po najdalsze krańce Półwyspu. I powtórzcie jeszcze jedną rzecz, przeznaczoną dla uszu waszych czarnoksiężników. - Szkarłatna zasłona szczelnie okrywała jego twarz, ale w głosie pojawiło się szyderstwo. - Gdyby ktoś z nich miał dość odwagi i chęci, niech z własnej woli wyjdzie mi na spotkanie, a pod jasnym niebem przekonamy się, który z nas jest potężniejszy. Tyle winniście zapamiętać. A teraz idźcie precz! Wojownicy znów rozwinęli bicze i przerażeni mieszkańcy runęli na oślep ku wyrwie w piaskowym wale, która o poranku była bramą dumnego Lenzio. Podczas kolejnych trzech tygodni Arimaspi rozlali się po wybrzeżu Półwyspu niczym szkarłatna fala, pochłaniając kolejno siedem marmurowych miast. Trzy z nich próbowały obrony i podzieliły los Lenzio. U murów dwóch kolejnych armię szachinszacha powitał widok czarnoksiężników przybitych przez pobratymców żelaznymi ćwiekami do bram miejskich. Przyjął to łaskawie, ale zażądał ogromnego trybutu, a każdy z mieszkańców musiał przejść pod nagim mieczem, na znak poddaństwa oraz wyrzeczenia się demonów i wszelkich spraw czarnoksiężników. Dwa ostatnie miasta były od wieków rządzone przez rody książąt-magów. Żaden z nich nie posiadał ani cząstki mocy poprzedników, lecz nie dawali wiary opowieściom o zdumiewającej potędze szachinszacha, który niweczył wszelkie zaklęcia i był odporny na zakusy demonów. Jak za dawnych czasów stanęli pod murami swych miast, a władca Arimaspi wyjechał im na spotkanie na białym rumaku i z łatwością uciął głowy zakrzywionym mieczem. 26
Powiadano, że śmiał się, kiedy to czynił. Powiadano też, że ogromnie radował się z ich klęski i gdziekolwiek wyruszał, kazał nieść przed sobą na włóczniach osiem głów czarnoksiężników.
*** Magiem Askalonu był w tamtych czasach mistrz Benilde. W mieście nie wiedziano, skąd pochodził ani czym się w przeszłości parał. W kilka dni po śmierci poprzedniego czarnoksiężnika nadjechał traktem z zachodu na wózku zaprzężonym w dychawicznego osła i bez zbędnych słów wprowadził się do pustej wieży. Nikt mu nie przeszkodził. Nawet w najgorszych czasach warto było mieć własnego czarnoksiężnika. Przez ćwierć wieku po przybyciu do Askalonu mistrz Benilde nie zmienił się nadmiernie. Od początku był człowiekiem wiekowym i przygiętym do ziemi, z czasem zaś wychudł tylko i rysy jego twarzy zaostrzyły się jak u sępa. Z rzadka się odzywał, a zagadnięty, mamrotał jedynie pod nosem. Sam sprzątał swoją wieżę: nie najął żadnej z miejscowych wdów do pomocy w gospodarstwie i w ogóle niechętnie zadawał się z kobietami, stąd kumoszki u studni gadały czasem z urazą, że skrywa w swym czarnoksięskim obejściu nie wiedzieć jak plugawe tajemnice. O poranku mistrz Benilde nieodmiennie pojawiał się w swoim kramie na rynku przed Palazzo Forti. Rozkładał flakoniki, tygle i miseczki z najdziwniejszymi ingrediencjami, rozwieszał pęki ziół, które napełniały powietrze osobliwym aromatem, owijał się zetlałym błękitnym płaszczem i zapadał w drzemkę. Nie miał wielu klientów, więc z rzadka tylko udawało mu się zakryć miedziakami dno w drewnianej czarce, gdzie wrzucał zarobek, ale też w Askalonie wszystkim żyło się ubogo. Koło południa zaciągał w kramie zasłony i w skupieniu opróżniał miskę flaków z fasolą, przyniesioną przez głuchoniemego chłopaka od matki Bonacety, szynkarki. Kiedy niebo zaczynało ciemnieć, pakował swoje wyroby na niewielki wózek i z wysiłkiem ciągnął go ku wieży. Po zmierzchu nikt go nie oglądał. Słowem, wiódł życie obyczajne, pracowite i skromne. Niemal bogobojne. Nie oszukiwał 27
na wadze, nie wikłał się w miejskie spory, nie uwodził cudzych żon i nie napastował młodych chłopców. Mieszkańcy Askalonu bardzo go sobie chwalili, a kilku zacnych obywateli liczyło skrycie, że sędziwy mistrz przyjmie ich synów do terminu. No, wprawdzie nie bywał w świątyni, lecz nikt nie śmiał tego po czarnoksiężniku oczekiwać. Monastero del Sole zawiadywał podówczas fra Gioele. Prócz niego w klasztorze pozostało zaledwie sześciu mnichów o twarzach pobrużdżonych jak wiekowe kamienie, z których wzniesiono opactwo. Wciąż jednak wystarczało im siły, by o poranku rozkołysać wielki dzwon na wieżycy i - jak w czasach świetności Askalonu -witać jego biciem wschodzące słońce, znak Pańskiej łaski. W niedzielę zaś mnisi szeroko otwierali drewniane - gdyż przepiękne spiżowe wrota zrabowano dawno temu - wierzeje klasztornej kaplicy, a fra Gioele wspinał się wokół filaru po kręconych schodkach, rześko postukując cisową laską i mamrocząc pod nosem w roztargnieniu. Ale kiedy w końcu stanął w maleńkiej kazalnicy w kształcie konchy małża, jego wzrok wyostrzał się nagle. Choć większość czasu spędzał za murami klasztoru, czy to przeglądając listy zimowych zapasów, czy pieląc grządki w ogrodzie, fra Gioele jak nikt inny znał sprawy mieszkańców Askalonu. Był człowiekiem niezmiernie łagodnym i pełnym namysłu, lecz nawet najbutniejsi spomiędzy miejskich rzezimieszków zwieszali pokornie głowy pod spojrzeniem jego bystrych, szarych oczu. Kochano go jednak powszechnie i niezmiernie szanowano - także za to, że nie opuścił zdruzgotanego Askalonu, choć były zasobniejsze miasta i klasztory bardziej obfite w ziemskie bogactwa. Po skończonym nabożeństwie fra Gioele wygładzał płótna na ołtarzu, zdejmował odświętną szatę, burą i bezkształtną, gdyż srebrne nici, którymi ją ozdobiono, pokruszyły się z czasem i zaśniedziały, po czym zamykał wielkim kluczem wewnętrzną część kaplicy i wzdłuż klasztornego muru schodził w dół, do tawerny starej Bonacety. Mistrz Benilde zwykle już czekał. Latem przysiadali na wewnętrznym dziedzińcu, osłoniętym winoroślą i różanymi krzewami, zimą zaś za przepierzeniem we 28
wspólnej izbie. Alchemik zamawiał dzban porzeczkowego wina, mnich pykał fajkę. Mieszkańcy Askalonu, początkowo nieco zdumieni ich dziwną komitywą, przywykli z czasem do widoku dwóch starców, tak samo wysuszonych wiekiem i odzianych w bliźniacze zgrzebne płaszcze. Ci zaś siedzieli w milczeniu, póki zachodzące słońce nie powlokło czerwienią ścian Palazzo Forti. Tego dnia jednak fra Gioele pojawił się wcześniej, niż miał we zwyczaju, a gromkie postukiwanie jego laseczki z daleka obwieszczało, że humor mu nie dopisuje. Wszedł z zasępioną twarzą, ledwie odpowiedział na pozdrowienie gospodyni, która, zdumiona, upuściła patroszoną rybę do kubła z wnętrznościami. Alchemik podsunął braciszkowi kubek wina. - Sirocco trzeci dzień wieje - rzucił w przestrzeń - i niesie niepokój. - Nie gańcie niepotrzebnie wichru! - skarcił go fra Gioele. Ludzie głupi, ot co! Mistrz nic nie odpowiedział. Czekał, aż mnich uspokoi się nieco. - Słyszeliście, że onegdaj pomarła matka Natalina? - podjął opat. Alchemik skinął głową. - Zatem pewnie i o tym słyszeliście, że ledwie dychającą sąsiedzi ułożyli ją na drzwiach, wynieśli daleko za mury na skonanie? - Ano, zwyczajnie, jak się czyni ze stregą. Mnich sapnął przez nos z irytacji. - Chcieli rozgrabić jej dobytek i tyle. A że była stara, uboga i samotna, nikt się za nią nie ujął i nie ukrócił bezprawia. - Owszem, była uboga i samotna. - Alchemik złożył dłonie na krawędzi stołu. - Ale też parała się magią i sprowadzała na ludzi demony, a one, jeśli raz skosztują czyjejś krwi, powracają po niego w godzinie śmierci. Nic dziwnego, że się sąsiedzi zlękli, aby i oni nie ucierpieli, kiedy nadlecą po duszę starej. - Brednie! - Fra Gioele uderzył kubkiem w ławę. - Nikt nie jest władny odebrać nieśmiertelnej duszy, żaden demon ni człowiek, bo nie oni ją dają i nie od nich pochodzi. Błądzi, kto twierdzi inaczej, i myli się okrutnie. 29
Mistrz Benilde spoważniał. - Jak wam się zdaje, ojcze, dlaczego magowie, nawet najpotężniejsi, ci z dawnych czasów, stronili od magii krwi? Dlaczego trawili czas na żmudnych obliczeniach, na przeszukiwaniu starych ksiąg, skoro obok istniała łatwiejsza ścieżka, ścieżka wiedźm? Wszak wystarczyło utoczyć kilka kropel krwi, by demony zbiegły się jak kocięta do mleka, gotowe spełniać wszelkie życzenia. - Nie mamcie mnie, mistrzu Benilde. - Fra Gioele pokiwał głową. - W istocie niewiele was różni od streg, oj, niewiele. Szczycicie się swoją sztuką, choć niejeden z tych dawnych mistrzów nie wzdragał się przelać krwi własnego dziecięcia, aby choć trochę przedłużyć nikczemne bytowanie. A i czarną posoką potrafiliście poić swoje czary, czego widocznym dowodem jest most nad Abisso delie Ondine i wiele jeszcze innych rzeczy. - Mylisz się, ojcze - odparł czarnoksiężnik. - Owszem, zdarza się, że utrwalamy krwią czary, ale nie plugawimy się, dobrowolnie oddając esencję swego życia demonom. Nie zawieramy z nimi paktów, tylko wiedzą i sztuką naginamy je do własnej woli... - Wszystko to z pychy - przerwał mnich. - Z nieokiełznanej, przemożnej próżności, która każe sięgać dalej, niż należy. Nie uczyniono nas władcami demonów, ich zaś nie przypisano do naszego świata. Gdyby zamysł Pana był inny, chadzałyby po ziemi niczym zwierzęta. Ale naznaczono im własną domenę pomiędzy gwiazdami i tam powinny pozostać. Sztuka czarnoksiężników jest pogwałceniem porządku świata. I kiedyś przyjdzie wam, magom, okrutnie za to zapłacić. Alchemik ze spokojem wysłuchał tyrady: toczyli ten spór wystarczająco długo, by zacietrzewienie wygasło, zastąpione przez melancholijną pewność, że żaden z nich nie przekona drugiego. - Pycha nie ma nic do rzeczy - odezwał się w końcu. – Strach nie rodzi się z nadmiernej dumy, tylko z wiedzy. Ze znajomości natury demonów, które są podstępne ponad wyobrażenie i nieprzychylne śmiertelnikom. Także tym, z którymi zawarły pakt przypieczętowany krwią. Bo nie jest prawdą, że demony można obłaskawić kilkoma kroplami posoki. Zawsze zwrócą się 30
przeciwko swoim panom. Zawsze. Dlatego właśnie musimy je chwytać i wiązać materią. I dlatego też ludzie wolą wynieść konającą stregę na pustkowie. Nie chcą, by demony dopadły kogokolwiek prócz niej, kiedy powrócą po swoją zapłatę. - To była tylko stara kobieta - rzekł powoli mnich. Wprawdzie zdziwaczała i rozum się jej lekko pomieszał ze starości, ale zwyczajna stara kobieta, która utraciła wszystkich podczas zarazy. A oni - potoczył ręką po wnętrzu tawerny, gdzie z wolna zaczynali się schodzić mężczyźni - wywlekli ją z ostatniej pościeli i porzucili na wzgórzach jak dzikie zwierzę. Gdybym tylko wiedział... - Nie usłuchaliby was, ojcze. Zanadto się boją demonów. Wasz Pan jest daleko. Demony każdej nocy krążą nad ich dachami. Fra Gioele zadumał się. - Cóż to za ułomność natury ludzkiej, że wolimy zmieniać duchy ponadksiężycowego świata w ułomne monstra, nienawidzące naszego rodzaju, potem zaś, na łożu śmierci, krzyczymy ze strachu przed nimi. Mistrz Benilde uniósł głowę znad dzbana z winem, a jego twarz spochmurniała. - Z rzadka opowiadamy tę historię, ale choć raz słyszał ją każdy czarnoksiężnik Półwyspu - zaczął z namysłem. - Był niegdyś mag o imieniu Celio, który jak wy pragnął dojrzeć w demonach coś więcej niż nasienie zniszczenia. Pochodził ze starożytnego rodu i odziedziczył po ojcu miasto, niewielkie, lecz zasobne, obwarowane mocnymi murami i pełne starożytnej magii, jako że każde pokolenie władców dorzucało coś do jego wspaniałości, wplatając kolejne demony w kształt pałaców, parków oraz akweduktów i pętając je na zawsze własną krwią. Kiedy Celio po śmierci ojca przywdział książęcą koronę, wszyscy spodziewali się, że obróci swój kunszt na pożytek miasta i korzyść współmieszkańców. Tak się jednak nie stało. Skoro tylko minął czas żałoby, Celio obwieścił zdumionym mieszczanom, że pragnie wyrzec się wszelkiej magii i wyzwolić spętane przez przodków demony. - Może był po prostu zacnym człowiekiem - zauważył kąśliwie fra Gioele. 31
- Nieżyczliwi powiadali, że pragnął zostać mnichem - odparł z leciutkim uśmiechem mag - lecz ojciec pod karą topora zakazał mu przyjęcia zakonnych szat. Na pewno jednak przychylał ucha szarym braciszkom i oni nakłonili go do tak szalonego pomysłu. Daremnie poddani i matka błagali go o namysł, przedkładając, że pozbawiwszy miasto wszelkiej obrony, w istocie wystawi je na pastwę innych magów. Celio trwał w swoim uporze nawet wówczas, kiedy się okazało, że niektóre z zaklęć, wiążących demony, były tak starożytne, że nie dało się ich już odtworzyć. - Ha! - mruknął pod nosem fra Gioele. - A więc jednak te zaklęcia można odwrócić pomimo śmierci maga. - Zawsze znajdą się głupcy, którzy będą usiłowali tego dokonać - przyznał obojętnie mag. - O ile mi wiadomo, żadnemu się nie powiodło i Celio nie był w tym wyjątkiem. Ale uczynił coś, czego nie próbował przed nim żaden mag. Wbrew wszelkim ostrzeżeniom nakarmił demony własną krwią i przekazał im swoją moc, aby napojone do syta mogły odlecieć z podksiężycowego świata. Kiedy dokończył dzieła, wyrzekł się wszystkiego, co mu pozostało, wyruszył z miasta na pustkowie i pod obcym imieniem został pustelnikiem. - Godne dopełnienie litościwego czynu - skwitował mnich. - Gdyby został, dawni poddani rozszarpaliby go na strzępy, bo litościwy czyn Celia sprowadził na nich ubóstwo, strach i na końcu niewolę, gdy po upadku cyklopowych murów, niegdyś podtrzymywanych przez demony, sąsiedni władca złupił miasto, a mieszkańcom narzucił ciężki haracz. Nie w tym jednak rzecz. Celio zaszył się na jałowych skałach nieopodal Golfo delie Lacrime, gdzie pokutował żarliwie, prosząc o wybaczenie za niegdysiejsze czary. Rychło otoczyła go sława niezmiernej pobożności i rybacy przypływali do niego z całej okolicy, aby pobłogosławił ich sieci. Także kiedy zapadł na zdrowiu, wielu ludzi ściągnęło do jego groty, by być świadkami odejścia świątobliwego starca. Srodze się zawiedli. Skoro tylko zamknął oczy, demony nadleciały z wysokiego nieba po jego duszę i rozerwały wszystkich, którzy pozostali przy Celiu. 32
Mnich, dotąd słuchający uważnie, wyprostował się na krześle i bystro popatrzył na czarnoksiężnika. - Niejedną taką bajkę słyszałem w klasztorze - rzekł. - Ludzie wciąż przychodzą narzekać, że demon kozę z pastwiska porwał, sieci poszarpał albo dziecię zniweczył w kobiecym łonie. Zanadtośmy skłonni normalną rzeczy kolej albo i nasze błędy tłumaczyć niegodziwością demonów. - Nie chcecie, tedy nie wierzcie. - Czarnoksiężnik wzruszył ramionami. - Wasza rzecz, czy chcecie ufać demonom. Z nimi nie można zawrzeć paktu, są przewrotne i nikczemne z samej swojej natury. - Nigdy żadnego nie spotkałem na swojej drodze. I pewnie tak pozostanie, bo od dawna nowy mag nie zawitał na nasze odludzie, a wyście, mistrzu, zbyt mądrzy, by ściągać na nas zgubę. Wprawdzie nie wierzył, aby mistrz Benilde zdołał przywołać prawdziwego demona, ale nie chciał sprawić mu przykrości i nie powiedział tego głośno. Alchemik odchrząknął, czyszcząc gardło. - Po co miałbym to uczynić? - burknął, zupełnie jakby wyczuł myśli mnicha. - Żeby, jakoście mówili, kozę zaginioną odnaleźć albo ryby do sieci zaganiać? Nie, na takim odludziu żyjemy, że nam ani demony, ani inne grozy niestraszne. W dziesięć dni później pod murami Askalonu stanęli Arimaspi.
*** Wieść o najeździe Arimaspi dotarła już wcześniej do miasta wraz z wędrownym przekupniem, lecz nie wzbudziła lęku. Owszem, litowano się nad losem zdobytych miast i mieszkańców, wymordowanych albo sprzedanych w niewolę, nikt wszakże nie spodziewał się, aby najeźdźcy zapędzili się w tę okolicę: drogi do Askalonu zarosły zielskiem, a w obrębie murów nie pozostało wiele do zrabowania. - Choć raz odniesiemy korzyść z tego, że hierofanci spustoszyli Askalon i złupili całe bogactwo. Przynajmniej Arimaspi nie 33
będą mieli czego tu szukać - powiedziała przy studni matka Bonaceta, a inne kobiety zgodziły się z jej opinią. Życie potoczyło się zwyczajnym torem. W winnicach za południowym murem zebrano ostatnie grona. W spiżarniach wisiały już szynki, kiełbasy, połcie słoniny, wianki czosnku i cebuli, w spichlerzach zaś korce były pełne pszenicy i żyta. Pasterze spędzali stada z najodleglejszych pastwisk i wszystkie pierzyny starannie wywietrzono przed nadejściem deszczów. Dnie stawały się jednak coraz krótsze, a roboty nie ubywało i zapewne dlatego nikt nie spostrzegł wojska, póki Arimaspi nie wjechali na wzgórza okalające miasto. Było niedzielne popołudnie i na błoniu trwał festyn. Chłopcy przeciągali linę i gonili się w beczkach, dziewczęta kroiły na stołach drożdżowe ciasto z rodzynkami i pasztet z zajęcy. Kiedy klasztorny dzwon zaczął bić na trwogę, wszyscy na oślep rzucili się do domów i czas jakiś minął, zanim zrozumieli, że nie jest to kolejny pożar. W chaosie, który wybuchł, jakimś cudem udało się zaryglować bramy. Ale w mieście nie pozostało dość ludzi, aby obsadzić mury, niewielu też wiedziało, jak obchodzić się z nędznymi resztkami broni, które znaleziono w starym arsenale. Na szczęście Arimaspi nie zamierzali szturmować Askalonu, jedynie heroldzi podjechali pod bramę, by wygłosić żądania szachinszacha. Reszta armii rozłożyła się obozem na błoniach. Sięgali po sam horyzont. Czerwień ich szat i namiotów niemal doszczętnie przesłoniła zieloną trawę, a kiedy po zmierzchu zapłonęły ogniska, wydawało się, że są ich tysiące. Sam widok odbierał wolę walki i ludziom z Askalonu powoli przypominały się zasłyszane od wędrownego kramarza opowieści o miastach obróconych w ruinę głosem trąb, odrąbanych głowach czarnoksiężników, starcach i dzieciach wymordowanych bez żadnej litości. I zanim na klasztornej wieży wybiła północ, najczcigodniejsi spośród mężów Askalonu zeszli się w klasztornym refektarzu, by prosić fra Gioele o radę i modlitwę. Opat wysłuchał ich ze spokojem, choć w twarzach jego współbraci widać było lęk, szachinszach bowiem ścigał szarych mnichów z taką samą zajadłością, z jaką prześladował czarnoksiężników. 34
- Co chcecie, abym dla was uczynił? - zapytał na koniec. - Szachinszach obiecał, że oszczędzi miasto - powiedział Barnabo, rzeźnik - jeśli wydamy mu czarnoksiężnika. Wszyscy inni zachowają życie i wolność. - Jeśli ukorzycie się przed nim - sprostował fra Gioele. - I przyjmiecie jego kapłanów. Rzeźnik przytaknął w milczeniu. Reszta tylko zwiesiła głowy. - Czy wam nie wstyd? - żachnął się jeden z braci. - Wyrzekając się wiary, wydacie się na wieczne zatracenie. - Zrozumcie nas, ojcze, mamy żony i dzieci. - Barnabo odwrócił się ku fra Gioele, a jego twarzy widać było zawstydzenie i żal. - Nie każcie nam patrzeć, jak ludzie szachinszacha wymordują ich wszystkich. Choćbyśmy chcieli, sami doskonale wiecie, że nie utrzymamy miasta. Nawet w dawnych czasach Askalon nie obroniłby się przed taką armią... - Może lepiej, aby zginął jeden człowiek, niż aby wszyscy mieli stracić życie - odezwał się nieśmiało Basile, piekarz. - A nikt nam w serca nie zajrzy, aby sprawdzić, w co prawdziwie wierzymy. - Mistrz Benilde jest stary i od wiosny z każdym dniem słabszy - dodał Toldo, który jako kowal był człowiekiem trzeźwym i nad wyraz praktycznym. - I tak nie pozostało mu wiele czasu. - Jak i nam, jeśli wejdzie tu armia szachinszacha - wtrącił najstarszy z mnichów. - Pierwsi zginiemy na ofiarnych kołach. - Nie w naszej mocy o tym rozstrzygać - uciął fra Gioele. Wciąż jednak nie pojmuję, co was sprowadza. - Alchemik chętnie z wami mówi - mruknął Barnabo. - Nas nie usłucha. - Mam więc przekonać alchemika - powiedział powoli mnich - aby wyszedł jutro o świcie przed bramę i pozwolił się zabić. Mieszczanie milczeli, unikając jego wzroku. - Dobrze - zdecydował fra Gioele. - Spróbuję przekazać waszą prośbę mistrzowi Benilde, choć zapewne nawet nie otworzy przede mną drzwi.
*** 35
Jak co noc, okiennice w wieży były zatrzaśnięte na głucho i wygasła nawet latarenka nad wejściem. Fra Gioele na darmo pukał i stukał w drzwi, coraz bardziej zniechęcony i zmoknięty, bo deszcz rozpadał się na dobre. W końcu nawet salamandra z kołatki zapiszczała ze znużeniem i przestała się poruszać. Tylko gargulce popatrywały na niego szyderczo znad okapu dachu, ale zaklęto je w kamień tak dawno, że od wieków żaden z nich się nie poruszył. Wreszcie mnich, zrezygnowany, pociągnął za klamkę, lecz bez większej nadziei, bo mistrz Benilde miał zwyczaj starannie strzec swoich sekretów. Drzwi rozwarły się z przenikliwym skrzypem. Opat wzdrygnął się, zaraz jednak zajrzał do środka. Od wielu lat przesiadywał z alchemikiem w tawernie starej Bonacety, ale nigdy nie odwiedził go w wieży, podobnie zresztą, jak mistrz Benilde nie zawitał w mury klasztoru. W korytarzu zalegała ciemność, choć oko wykol. Wymacał laską próg, zmówił krótką modlitwę i wszedł do środka. - Mistrzu Benilde! - zawołał cicho, aby mag, wyrwany znienacka ze snu, nie wziął go za złodzieja. Alchemik jednak milczał. Mnich na oślep przemierzył wąską sień. W lichtarzu przy schodach znalazł na pół wypaloną świecę, ale nie miał czym skrzesać ognia. Powoli szedł na górę po wąskich, kręconych schodach, wciąż nawołując gospodarza. Nikt nie odpowiadał. Od ścian biło przeraźliwe zimno i woń pleśni. W załomach schodów zalegał zwykły kurz, może nieco grubszym kożuchem niż w domostwach mieszczan, lecz nie czaiły się w nim żadne monstra, przed którymi przestrzegali go współbracia. Do miski w załomie okna miarowo kapała woda z nieszczelnej okiennicy, przez szpary w deskach cichutko świszczał wiatr. Kilka stopni wyżej mnich wyczuł pod palcami jakieś drzwi, ale za nimi znalazł jedynie niewielki lamus z cebrzykiem, szczotkami i starą kapotą. W następnym pomieszczeniu mistrz Benilde trzymał magiczne ingrediencje, bo fra Gioele aż się cofnął na progu, tak silna uderzyła w niego woń ziół i zjełczałego tłuszczu. W kolejnym była chyba 36
pracownia - na drzwiach umieszczono wprawdzie solidny zamek, ale ustąpiły bez żadnego oporu, kiedy tylko nacisnął klamkę. - Mistrzu Benilde, jesteście tu? Mag nie odezwał się ni słowem, uczyniwszy więc kilka kroków na oślep i strzaskawszy szklaną butlę, nie wiedzieć dlaczego ustawioną na wprost drzwi, mnich wycofał się na schody, pomstując z cicha na nieporządek. Jednak nie zezłościł się naprawdę. Pomimo wszelkich strachów mieszkańców Askalonu i ostrzeżeń jego współbraci, było to jedynie zwyczajne domostwo starego, samotnego człowieka, tylko bardziej niechlujne i zaniedbane od innych. Kiedy dotarł na najwyższy podest, dojrzał wreszcie obrys drzwi, zza których biło słabe światło. Odetchnął z ulgą. Nie lękał się czarów, ale nieswojo mu było buszować po cudzym gospodarstwie. Uchylił drzwi. Zwrócony twarzą do komina, mistrz Benilde spał twardo w wysokim, wyściełanym skórami krześle. Mnich widział tylko czubek jego głowy i rękę zwieszoną nieruchomo nad podłokietnikiem. Na stoliku obok stał dzban i opróżniony puchar. Fra Gioele skrzywił się kwaśno. Zimą alchemik rozchorował się. Kaszlał, sapał, aż w końcu na dwa tygodnie zamknął się w swojej wieży i nie wpuszczał nawet posłańca od matki Bonacety, która posyłała mu świeże jedzenie z tawerny. Wykurował się jakoś, ale wynurzył się z wieżycy wynędzniały i chudy. Odtąd pił coraz więcej, nie zważając na żadne wyrzuty. Najwyraźniej na wieść o nadejściu Arimaspi także upił się do nieprzytomności. - Obudźcie się, mistrzu - odezwał się z przyganą. - Przyszedłem z wami pomówić. Alchemik nie drgnął nawet, tylko wiatr zahuczał głośniej w kominie. Chcąc nie chcąc, mnich wszedł do środka. W komnatce było duszno od dymu i drobinki sadzy wirowały w powietrzu, widać od dawna nikt nie czyścił komina. Wyposażenie alkowy wydało mu się ubogie, nieomal klasztorne. Jedna z nóg łoża odpadła i zastąpiono ją naprędce ociosanym kawałkiem drewna. Kapa, którą je zaścielono, niegdyś zapewne błękitno-purpurowa, zetlała i straciła barwę. Tynk ze ścian osypywał się, odsłaniając gołe kamienie. Na pulpicie leżał 37
płat pergaminu, a w otwartej skrzyni pod oknem fra Gioele dostrzegł kilka ksiąg oprawnych w tłoczoną skórę. Poza nimi nic jednak nie znamionowało bogactwa. Przeciwnie. Na sznurze, przeciągniętym od okiennicy do jednego ze słupów, na których niegdyś wspierał się baldachim łoża, suszyły się spodnie na zmianę, przetarte na szwach ze starości i połatane, oraz dwie tuniki, niegdyś chyba błękitne, teraz jednak wyszarzałe od wielokrotnego prania. Jeden z domowych pantofli świecił dziurą w podeszwie. Mnich podszedł jeszcze bliżej, z rosnącym zakłopotaniem przyjmując kolejne oznaki ubóstwa. Wcześniej nie przeszło mu przez myśl, że mistrzowi Benilde doskwierał tak dotkliwy niedostatek. Alchemik nie zwykł się skarżyć i podczas ich niedzielnych spotkań zawsze wyskrobał kilka monet na dzban porzeczkowego wina. O inne rzeczy widać jednak nie dbał, bo na cynowym talerzu pozostały resztki wieczerzy - trzy pajdy ciemnego chleba, kawałek obeschniętego sera, kiść winogron, nadgniłych już i pokrytych brunatnymi plamkami. - Mistrzu? - odezwał się łagodniej, kładąc dłoń na ramieniu alchemika. - Ocknijcie się wreszcie. I zaraz cofnął się z przestrachem, wyczuwszy pod palcami zimne, tężejące już ciało. Mistrz Benilde nie żył.
*** Ogień wygasł, lecz węgle żarzyły się wciąż słabo w kominie. Fra Gioele siedział nieruchomo na podnóżku, trzymając między złożonymi dłońmi zimną rękę alchemika. W komnacie robiło się coraz chłodniej, oddech ulatywał z ust białym obłoczkiem, grabiały wargi szepczące modlitwy. Było niezmiernie cicho. Słyszał tylko miarowe kapanie kropli do miski na schodach. Nie mógł zdecydować, co zrobić. Nie lękał się, że zostanie oskarżony o niepowodzenie misji: alchemik umarł i nikt nie zawinił. Coś jednak mówiło mu, że szachinszach nie uzna śmierci maga za wystarczający powód, by 38
odstąpić od oblężenia. A kiedy mieszkańcy Askalonu się tego domyśla, zechcą odciąć mistrzowi Benilde głowę i podarować ją władcy Arimaspi, aby mógł obnosić ją przed sobą, jak głowy ośmiu czarnoksiężników, którzy poprzednio odważyli się stanąć na jego drodze. Dniało. Niedługo klasztorny dzwon wezwie mnichów na poranne modły. Wiedział, że w refektarzu mieszczanie nadal z wytężeniem oczekują decyzji mistrza Benilde, lecz jeśli opat rychło nie powróci, przyjdą pod wieżę i otworzą drzwi, po śmierci alchemika niestrzeżone żadnym zaklęciem. Wzdrygnął się. Nikt nie powinien być świadkiem nędzy maga teraz, kiedy opadła zasłona magii i wszystkie demony - jeśli kiedykolwiek je posiadał - uleciały wolno ponad księżyc. Myśl o wyjawieniu jego sekretu była mnichowi niemal tak samo wstrętna, jak wyobrażenie odciętej głowy czarnoksiężnika, którą szachinszach każe przed sobą obnosić jako trofeum. Lecz w chwilę później przed oczami stanął mu inny obraz ciała mieszkańców Askalonu, rozciągnięte na ofiarnych drewnianych kołach przez szalonych derwiszy Arimaspi. Westchnął ciężko. Właściwie śmierć czarnoksiężnika nie zmieniała zbyt wiele, trudno było bowiem uwierzyć, aby mistrz Benilde znał zaklęcia zdolne go ocalić podczas pojedynku z szachinszachem. Przez lata opat wyrobił sobie własne zdanie na temat magicznych zdolności alchemika, którego uważał za miernego w swym kunszcie i w gruncie rzeczy niegroźnego. Fra Gioele był niemal pewien, że wbrew wszelkim przechwałkom i zapewnieniom - obliczonym w większej części na zirytowanie mnicha - mag od dawna nie usiłował przywoływać żadnych demonów, a magiczne monstra, odziedziczone po poprzednikach, traktował jak nieco sprawniejszą odmianę sprzętów domowych. Może dlatego pomimo wszelkich kłótni połączyła ich głęboka zażyłość dwóch starców, którzy pogodnie przeżywali ostatnie lata i nie oczekiwali zbyt wiele ani od losu, ani od współziomków. Obaj też dobrze wiedzieli, że w Askalonie, obróconym w ruinę przez niepomnych na nic hierofantów, nie potrzebowano prawdziwej magii, tylko odrobiny spokoju. 39
I miasto ofiarowało go hojnie wśród rozleniwiającej ciszy słonecznych, jesiennych popołudni, w łopocie prześcieradeł, które suszyły się na sznurach przeciągniętych nad wąskimi ulicami, w woni ryb nacieranych szałwią i smażonych na oliwie, w porykiwaniu osłów, które pasły się pod klasztornymi murami. Tak, pomimo wszystko Askalon był dobrym miejscem. Mnich zdał sobie nagle sprawę, że nigdy nie zapytał alchemika o jego rodzinne miasto. Mistrz Benilde niechętnie opowiadał o przeszłości, lecz z kilku zdań, które mu się tu i ówdzie wymknęły, opat wywnioskował, że tamten pochodził z północy, gdzieś znad samej krawędzi Monti Serpillini, i przewędrował cały Półwysep, aby na koniec osiąść w Askalonie. Znał Brionię, ukochane miasto czarnoksiężników, obrócone w ruinę w dzień śmierci ostatniego z Principi dell'Arazzo, i samotne cytadele magów-wygnańców, które wrosły głęboko w skały Costa di Gabbiani. Być może za młodu zgłębiał sekrety magicznego kunsztu na dworze jednego z książąt-magów. A może wychował się w przyklasztornej scholi na dalekim południu, na skraju Arcipelago delia Rugiada Rossa, gdzie ostały się potężne opactwa dawnego obrządku i gdzie wbrew wszelkim zakazom szarych braci skrycie pielęgnowano resztki zakazanej wiedzy czarodziejów. Fra Gioele nigdy wcześniej nie był tego naprawdę ciekaw, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie będzie wiedział, jakim imieniem pożegnać przyjaciela na nagrobnym kamieniu. W oddali uderzył dzwon, ale nie ten sam, który co rano wzywał mnichów do kaplicy. Wraz z pierwszymi promieniami- słońca Arimaspi rozpoczynali modły i nawet we wnętrzu wieży alchemika mnich słyszał przeciągłe głosy ich kapłanów. Sam również zmówił krótką modlitwę. Potem zdjął opończę, która przez noc przeschła już po deszczu, i owinął nią zimne ciało alchemika. Miał nadzieję, że mistrz Benilde, gdziekolwiek się znalazł, nie będzie mu miał za złe tego, co zamierzał uczynić. Ściągnął zakonną szatę, włożył spodnie i tunikę alchemika, owinął się jego zgrzebnym płaszczem, w którego barwie pozostało zaledwie odległe wspomnienie błękitu, i głęboko nasunął na głowę kaptur. 40
Podpierając się ciężko na cisowej lasce, bo mięśnie mu zesztywniały od chłodu, ruszył w dół schodów, a potem ulicami miasta ku Porta dei Grifoni. Było pusto. Nie spotkał żywej duszy nawet na rynku przed Palazzo Forti, choć zwykle o tej porze przekupnie rozłożyli już kramy i pokrzepiali się cienkim winem przed nadejściem pierwszych kupujących. Czasami miał wrażenie, że w zaułku mignęła mu czyjaś sylwetka i skryła się pospiesznie w mrocznej bramie. Nie zdziwił się tym nadmiernie. Przy Porta dei Grifoni stało czterech strażników, wytypowanych naprędce spośród miejskiej milicji, która miała w nocy strzec murów na wypadek niespodzianego ataku Arimaspi. W poobijanych morionach i pancerzach, które, niedopasowane, grzechotały przy każdym ruchu, wyglądali dziwnie żałośnie. Pozdrowił ich lekkim skinieniem głowy, bo nie chciał zdradzić się głosem, lecz tylko odwrócili się i szybko zaczęli zdejmować z wrót żelazne sztaby. Dopiero kiedy mnich wszedł do bramy, ktoś zawołał za nim lękliwie: - Niech wam Najwyższy błogosławi! Fra Gioele nie obejrzał się. Zrobił jeszcze kilka kroków i z mrocznego wnętrza bramy wyszedł na most. Wstawało słońce, znacząc na pomarańczowo brzuchy chmur, a na łące przed miastem było całkiem jasno. - Nie spodziewałem się, że przyjdziesz, czarnoksiężniku powiedział szachinszach.
*** Władca Arimaspi siedział w siodle wyprostowany jak struna. Jego twarz zasłaniał czerwony zawój, a rumak czekał pod nim nieruchomo, niczym rzeźba odlana z białego metalu. Obok, na skraju błonia, stali w dwóch rzędach heroldzi, trzymając w dłoniach włócznie, do których za włosy przyczepiono poczerniałe głowy pokonanych magów. W opuchłych twarzach trudno było rozpoznać ludzkie rysy, ale mnich wzdrygnął się na podobne barbarzyństwo. - Boisz się mnie, czarnoksiężniku? - zapytał szachinszach. 41
W mieście uderzył dzwon. Modlitwa w klasztorze dobiegła końca. Fra Gioele podniósł wzrok, napotykając spojrzenie władcy. - Nie - odparł ze spokojem. - Nie boję się. Szachinszach miał jasne, nieomal przezroczyste tęczówki. Wpatrywał się w mnicha jak drapieżny ptak. - To prawda - przyznał po chwili. - Nie boisz się. - Roześmiał się nieoczekiwanie. - Zdołałeś mnie zaskoczyć, magu – odezwał się ponownie - a nie sądziłem, aby cokolwiek mogło mnie w tym miejscu zadziwić. Chcę zobaczyć twoją twarz. Opat odsunął kaptur. Bez zakonnej szaty czuł się dziwnie nagi. - Nie wyglądasz na kogoś, kto może stawić mi czoło. - Szachinszach skinął dłonią na wypłowiały płaszcz mnicha i jego ubłocone, poprzecierane trzewiki. - I chyba od dawna nie wiedzie ci się zbyt dobrze. - Askalon jest ubogi. Przed tobą było tu wielu innych. Nie znajdziesz nic wartego złupienia. Jeden z heroldów odwrócił się gwałtownie ku mnichowi: Arimaspi nie przywykli, aby niewierni rozmawiali w ten sposób z ich władcą. Szachinszach wydawał się wszakże rozbawiony. - Nie przybyłem po łupy - powiedział łagodnie. - Wiesz o tym dobrze, czarnoksiężniku. Z szeregu żołnierzy, stojących za plecami szachinszacha, wysunął się kapłan. Jego ciało było opalone na brąz i wyschnięte od ciągłych postów, skołtuniona broda opadała aż do wielbłądziej skóry zamotanej wokół bioder. Postąpił kilka kroków naprzód, nie ośmielił się jednak zrównać z władcą. - Nie powinniście z nim mówić, panie - rzekł schrypniętym głosem. - To sługa demonów. Szachinszach wyrzucił przez zaciśnięte zęby kilka cichych słów i derwisz cofnął się natychmiast. - Czy to prawda, magu? - zakpił władca. - Czy spróbujesz wezwać z wysokiego nieba duchy, aby uśmierciły mnie na oczach mojej własnej armii, czy też padniesz mi do nóg, błagając, bym cię oszczędził? 42
- Nie lękam się śmierci. Władca szarpnął dłonią, w której tkwiły wodze. Śnieżnobiały rumak podrzucił głową, ale nadal stał nieruchomo. - Czarnoksiężniku, spotkałem dotąd ośmiu twoich pobratymców. Dwóch było martwych, lecz każdy z pozostałych płakał i skamlał o litość, zanim go zabiłem. - Nie zdołali wszakże skłonić cię do litości. Po cóż się więc lękać tego, co nieuniknione? Szachinszach przez chwilę rozważał jego słowa. - Zaintrygowałeś mnie, magu - przemówił znowu. - Spożyjesz ze mną śniadanie i pomówimy jeszcze. Potem jednak cię zabiję.
*** Namiot szachinszacha był olbrzymi i szkarłatnoczerwony. Władca prowadził fra Gioele, niecierpliwie rozgarniając kurtyny, którymi podzielono wnętrze na mniejsze pomieszczenia. W środku panował chłód. Dywany bezszelestnie uginały się pod stopami, pobrzękiwały dzwonki zawieszone na krawędziach zasłon, a słudzy kłonili się do ziemi na widok władcy. Żaden nie ośmielił się im towarzyszyć bez wyraźnego znaku szachinszacha, ten jednak mijał ich obojętnie, aż wreszcie dotarli do niewielkiego pomieszczenia. Władca Arimaspi opadł na zaścieloną poduszkami otomanę i wskazał mnichowi niski stołeczek. - Spocznij, starcze - zaproponował łaskawie. - Przez wzgląd na twoje sędziwe lata pozwalam ci usiąść w mojej obecności. - Dziękuję - odparł pogodnie fra Gioele. - Wielki to zaszczyt. - Wcześniej nalej mi wina. - Wskazał na stojące na skrzyni srebrny dzban i dwa kielichy. - Sam też się napij, jeśli jesteś spragniony. - Słońce jeszcze dobrze nie wzeszło. - Mnich z ukłonem podał mu naczynie. - Zbyt wcześnie dla mnie na trunki. - Nigdy nie jest zbyt wcześnie, by świętować zwycięstwo. Władca zaśmiał się. - Piję za twoją śmierć, czarnoksiężniku, oby nadeszła szybko i przyjęła cię łaskawie. - Wychylił do dna i spojrzał na niego bystro. - Czy może powinienem się lękać, że 43
zatrułeś wino? - Nigdy bym tego nie uczynił. Szachinszach przymrużył oczy i długą chwilę milczał. - Dziwna rzecz - odezwał się - ale wierzę ci, czarnoksiężniku. Jednak zdradzę ci na wypadek, gdybyś chciał wykorzystać moją wielkoduszność, że te kielichy są wykładane rogiem jednorożca. Jeśli spróbujesz jakiejś zdrady, dowiem się o rym natychmiast i zabiję cię bez litości. - Jakże wiele mówicie o śmierci, panie. - Śmierć nas otacza. - Szachinszach opróżnił kielich i fra Gioele znów napełnił go trunkiem. - Jest w każdym hauście powietrza, który wciągamy do płuc, w każdej kropli wina, które raduje naszą duszę. Każde uderzenie serca przybliża nas do śmierci. Czyżbyś w to wątpił, magu? - Nie - odparł powoli fra Gioele. - Trudno się spierać z rzeczą oczywistą. Jednak wolę widzieć słodycz życia tam, gdzie ty dostrzegasz jedynie śmierć. Władca Arimaspi roześmiał się ochryple. Wino zaczynało krążyć w jego żyłach. - Powiadano mi, że ostatnie chwile przed śmiercią wydają się osobliwie słodkie, więc raduj się nimi do woli - powiedział, po czym klasnął w dłonie, przywołując dwie niewolnice. - Przynieście mięsiwo, sery i owoce. I następny dzban wina. Dziewczęta wybiegły, podzwaniając leciutko srebrnymi bransoletami. Były młode i powabne, ich ciała gięły się jak trzciny, kiedy padły na twarz przed swoim panem, lecz na szyjach nosiły niewolnicze obroże. Fra Gioele zastanawiał się, czy przybyły z armią zza morza, czy też pochwycono je w którymś z miast zdobytych przez Arimaspi. Nie śmiał jednak pytać i wystawiać na próbę kruchej łaskawości szachinszacha. Niewolnice powróciły z półmiskami pieczonego mięsiwa, świeżych owoców, serów i słodyczy. Jedna z nich usiadła u stóp szachinszacha, podając mu najpiękniejsze daktyle i kawałki
44
ciastek maczanych w miodzie. Druga pokłoniła się nisko i chciała odejść, lecz władca ją zatrzymał. - Rozwesel nasze serca - rozkazał, wskazując lutnię. Dziewczyna ujęła instrument i trąciła struny. Nie śpiewała, lecz fra Gioele od razu rozpoznał melodię modlitwy, którą znało każde dziecko na Półwyspie: Spójrz, Panie: Oto siła, a z siły płynie strach, A my jesteśmy dziećmi w Twoich rękach. Kiedy pieśń dobiegła końca, dziewczyna pokłoniła się raz jeszcze i odeszła spiesznie. - Zasłuchałeś się, czarnoksiężniku - zauważył szachinszach. - To nasza pieśń - odparł mnich, zastanawiając się, jaką wiadomość próbowała przekazać mu dziewczyna: czy rozpoznała go pod przebraniem, czy też ktoś inny kierował jej palcami, kiedy wybierała właśnie tę melodię. - Nie sądziłem, że usłyszę ją w tym miejscu. - Kapłani nieco się krzywią - przyznał pogodnie szachinszach - lecz wasza muzyka nie jest pozbawiona czaru. Zniknie oczywiście wraz z całą resztą, kiedy doprowadzimy nasze dzieło do końca. - Lecz będziesz jej żałował, panie. Władca zmarszczył brwi. - Będą jeszcze inne pieśni. Nie próbuj mnie podejść, magu. - Czy znajdujesz we mnie jakiś podstęp, panie? Władca odtrącił dłoń dziewczyny, która podawała mu kolejny daktyl. Podskoczyła, przestraszona, i owoc potoczył się po wzorzystym dywanie. - Nie - powiedział. - I tylko dlatego wciąż żyjesz, czarnoksiężniku. Wyszedłeś z miasta samotnie i nie widzę przy tobie żadnych demonów. To właśnie mnie niepokoi. Gdzie one są, magu? W twojej lasce? W podeszwach butów? Wplecione w nici płaszcza czy może ukryte w twojej brodzie? - Zaśmiał się sucho, z irytacją. - Nie potrafię ich odkryć.
45
Fra Gioele zdumiał się, sam bowiem nie umiał odróżnić od zwyczajnego przedmiotu nawet kołatki, w której pospolitym czarem wędrownego maga zamknięto demona. Wiedział też, że nawet ludzie znacznie bardziej niż on obeznani ze sztuką czarodziejów często nie potrafią dostrzec spętanego ducha, szczególnie jeśli zaklęcie zostało wzmocnione krwią maga. - Czyżbyś naprawdę mógł je widzieć? - Na tym polega mój dar, magu - powiedział chełpliwie władca. - Przenikam wzrokiem wszystkie wasze sztuczki, mój miecz niweczy wszelkie wasze czary. Takie jest moje przeznaczenie i po to mnie posłano na Półwysep. Fra Gioele odwrócił wzrok, by ukryć zmieszanie. Jeśli nawet szachinszach potrafił odnaleźć demony ukryte wśród pospolitych rzeczy, najwyraźniej nie umiał rozpoznać prawdziwego maga - albo też upatrywał najsubtelniejszych podstępów tam, gdzie ich nie było. - Co tam do siebie mruczysz pod nosem, czarnoksiężniku? huknął na niego szachinszach, zniecierpliwiony milczeniem. - Szarzy mnisi od dawna głoszą u nas podobne nauki. Że trzeba wyrzec się wszelkiej magii i uwolnić demony, które nie przynależą do naszego świata. Władca roześmiał się znowu: w jego głosie coraz wyraźniej dźwięczało wino. Osuszył naczynie i dziewczyna rzuciła się je napełnić, lecz w pośpiechu potknęła się o skraj własnej szaty i kilka kropli trunku opadło na dłoń władcy. - Dosyć, niezgrabna! - Odepchnął ją szorstko. - Odejdź stąd i nie pokazuj się więcej, abym nie kazał cię wychłostać. Niech nikt nam więcej nie przeszkadza, póki was nie wezwę. Kiedy dziewczyna uciekła, szachinszach pochylił się ku fra Gioele i zniżył głos, jakby wyjawiał mu jakiś sekret: - Ale Najwyższemu nie są miłe modły heretyków, więc niewiele wasi mnisi mogą, oj, niewiele. Co się zaś tyczy demonów... Bezbożną rzeczą jest głosić, że powinny odejść wolno. - Co też mówisz, panie? - zdumiał się fra Gioele. Szachinszach przebiegle zmrużył oczy. 46
- Czyżbyś zapragnął być sprytny, magu, i wyłudzić moje sekrety? Daremnie. Bawisz mnie jednak, zatem uczynię ci tę łaskę i przed śmiercią objaśnię w rzeczach zbyt złożonych dla twego pospolitego umysłu. Nie jest wolą Pana, aby ifryty swobodnie chadzały pomiędzy śmiertelnikami ani też by niespętane wędrowały swoimi ścieżkami wśród gwiazd. Nie, magu, demony uczyniono, abyśmy mogli sprawdzić naszą wiarę. Jeśli bowiem ktoś prawdziwie wierzy, niestraszne mu dżiny, choćby najpotężniejsze. Na tym właśnie polega mój sekret, magu. Moja wiara jest tak silna, że żaden z nich nie zdoła oprzeć się memu wezwaniu. Mnich milczał, nie wiedząc, co uczynić. Władca upił się słodkim winem i wypowiadał teraz rzeczy, które powinny zostać zatajone. Nie śmiał jednak mu przerwać, aby nie rozgniewać go jeszcze bardziej. - Nie wierzysz mi, magu, czytam to w twojej twarzy - powiedział szachinszach. - Ale jesteś tylko ubogim starcem z nędznego miasteczka, jak więc miałbyś rozpoznać cud, który dzieje się na twoich oczach? Chodź więc. Coś ci pokażę. - Chwiejąc się, powstał i rozgarnął zasłonę za otomaną.
*** Następne pomieszczenie było znacznie większe i po brzegi wypełnione okutymi kuframi. Szachinszach wskazał na najbliższy z nich. - Otwórz, magu. Fra Gioele usłuchał, choć nie bez lęku, niespokojny, czy nie znajdzie kolejnych odciętych głów albo innych upiornych trofeów Arimaspi. Ale w środku umieszczono jedynie kilka zwyczajnych glinianych dzbanów. Pękate, o wydłużonej szyjce, przypominały mnichowi naczynia, w jakich gospodynie przechowują oliwę. - Weź jeden w dłonie. Nie lękaj się. Dzban był chropowaty w dotyku i dziwnie ciężki. Jego otwór starannie zalano czerwonym lakiem. - Czy rozpoznajesz znak na pieczęci, magu? 47
Fra Gioele obrócił naczynie w dłoniach i spostrzegł, że w laku istotnie odciśnięto pieczęć ozdobioną wizerunkiem kroczącego lwa i szeregiem znaków, które układały się wokół niego w owal. Nie umiał jednak ich odczytać. - To mój klejnot. - Szachinszach wyciągnął ku niemu prawicę: serdeczny palec zdobił wielki pierścień z rubinem. - Wyryto w nim imię Najwyższego i lwa, którego noszę w sercu. Dlatego ma moc większą niż wszelkie zaklęcia czarnoksiężników i potężniejszą od mocy demonów. Zabijam waszych czarnoksiężników, a kiedy wyzioną ducha, chwytam ich służebne demony, zamykam je w dzbanach i pieczętuję tym pierścieniem, aby nigdy nie zdołały się uwolnić. I będę tak czynił, póki z powierzchni ziemi nie zniknie ostatni ifryt i ostatni czarownik. Mnich potoczył wzrokiem po dziesiątkach skrzyń, które zgromadzono w pomieszczeniu. Użytek, jaki magowie mieli ze zniewolonych demonów, od dawna napełniał go obrzydzeniem, jednak postępek szachinszacha był jeszcze gorszy i nie służył niczemu, prócz pychy. - To duchy przestrzeni i pustki - powiedział ze smutkiem. – Nie stworzono ich, aby były zamykane wśród ciemnej, ciasnej gliny. Ale szachinszach wyszydził go bez litości. - Czy to zazdrość przez ciebie przemawia, czarnoksiężniku? Przyznaj, nigdy nie widziałeś podobnego nagromadzenia dżinów, choć są zaledwie zdobyczą z ostatniego miasta. - Zatem było ich więcej? Co z nimi uczyniłeś? - To samo, co stanie się udziałem tych - powiódł dłonią po skrzyniach - kiedy zdobędziemy miasto i staniemy na brzegu morza. Zostaną wrzucone w głębinę i na wieki zatopione pod falami. - Dlaczego to robisz? Nie z własnej woli przybyły do podksiężycowego świata i niczym sobie nie zasłużyły na wieczystą niedolę. Odpowiedzią był urągliwy śmiech. - Bo mogę. Bo mam więcej mocy, niż kiedykolwiek oglądaliście na tej jałowej ziemi. Fra Gioele spoglądał na niego z rozszerzonymi oczami. 48
- Jesteś magiem - wyszeptał, odgadując wreszcie tajemnicę wodza Arimaspi. - Czy twoi ludzie o tym wiedzą? Szachinszach nie stropił się. Kołysał się lekko na piętach, obracając na palcu pierścień ze szkarłatnym okiem. Twarz miał czerwoną od wina. - Spróbuj przed śmiercią sprawdzić, czy ci uwierzą, czarnoksiężniku, a wyrwą ci z gardła język i rzucą na pożarcie psom. Ale nawet sam przed sobą nie zrównuj mnie z twoim nędznym rodzajem. Nie jestem magiem. Jestem władcą magów, który zabije wszystkich innych i na zawsze zetrze ich ślad z powierzchni ziemi. A ty jesteś jedynie starcem, pozbawionym mocy i stojącym nad grobem. Nie możesz mnie zabić ani związać zaklęciem. - Nie. - Fra Gioele wsparł się mocno na lasce z cisowego drewna. - Nie mogę zrobić żadnej z tych rzeczy. Mogę jednak uczynić to! - Po czym uniósł laskę i z całej siły opuścił ją na głowę maga.
*** Ze skroni szachinszacha sączyła się strużka krwi. Kiedy fra Gioele pochylił się nad nim, wyczuł, że władca wciąż oddycha, acz słabo i nieregularnie. Mnich odetchnął z ulgą. Na widok demonów, spętanych bez żadnej przyczyny i pożytku, po raz pierwszy od niepamiętnych lat ogarnął go gniew. Nie zamierzał jednak plamić się śmiercią maga. Niepewnie spojrzał ku kurtynie. Czerwona materia falowała lekko, lecz ku jego zdumieniu żaden ze sług nie przybiegł na odgłos uderzenia. Widać nie śmieli pogwałcić rozkazu szachinszacha, który nie pozwolił pod żadnym pozorem zakłócać ich rozmowy. - Co się stało, już się nie odstanie - wymamrotał pod nosem, odciągając w bok bezwładne ciało szachinszacha. - Niech Pan będzie dla mnie miłosierny. Zdjął płaszcz, wsunął władcy pod głowę i ułożył go wygodnie. Sam przykucnął obok, nie wypuszczając z rąk cisowej laski, i nasłuchiwał, póki oddech szachinszacha nie uspokoił się nieco. Wtedy uniósł zawój, aby spojrzeć mu w twarz. Przywódca Arimaspi był jeszcze młodym człowiekiem o regularnych rysach i 49
kędzierzawej czarnej brodzie. Na policzku miał czerwone znamię podobne do kropli ambry. Jego omdlenie szybko przeszło w niespokojny, pijacki sen. Teraz, kiedy dygotał i pomrukiwał niezrozumiale, nie przypominał wodza, który próbował podbić pół świata i zetrzeć z powierzchni ziemi wszystkie demony. Mnich odgarnął mu kosmyk włosów z twarzy. Nie umiał sobie wyobrazić, jak wyglądało jego życie po drugiej stronie morza, w świecie, gdzie śmiercią karano wszelkie przejawy magii. Ktoś jednak musiał nauczyć go pętać demony, a pewne prawa jak mu przez lata klarował mistrz Benilde - pozostawały niezmienne. Magia płynęła we krwi, więc wielu spomiędzy przodków szachinszacha musiało parać się zakazanymi sztukami, a jeden z nich zapewne wyszkolił go w chwytaniu demonów. I zginął, bo żaden czarnoksiężnik nie pozwoliłby innemu, choćby własnemu synowi, zagarnąć jego dziedzictwa. Ze smutkiem potrząsnął głową. Zatem wszystko, od początku do końca, było oparte na kłamstwie. O Arimaspi krążyło na Półwyspie wiele opowieści, ale wychodząc poza bramy Askalonu, fra Gioele nie wiedział, czego oczekiwać. Co więcej, nie rozumiał nawet w pełni, dlaczego włożył płaszcz czarnoksiężnika i zajął jego miejsce na błoniu przed miastem. Nie, nie liczył na cud. Nie był jednym z legendarnych świętych, jak Diamante, który zabił hydrę, czy Nereo, pogromca harpii z Grotta dei Sogni. Nie dorównywał odwagą Luanie, opatce Brionii, która przez wiele lat żyła samotnie w opustoszałej katedrze, wśród demonów i potworów, modląc się za potępione dusze ostatnich Principi dell'Arazzo, i nie miał wiary Nina, który na moście zwanym Pilastri del Cielo pojedynczą pieśnią pokonał Cigno Nero dal Valle delle Fiamme i spędził resztę swego życia na kamiennym słupie pośrodku przepaści. Fra Gioele uśmiechnął się lekko. Zrujnowane Askalon nie sprzyjało myśleniu o rzeczach wielkich i wiekopomnych. Może w innych miastach mnisi musieli stawiać czoło potworom i demonom lub ścierać się ze złymi czarnoksiężnikami, on jednak za 50
nieprzyjaciela miał jedynie chrabąszcze, niszczące zasiewy, i parchy na owcach. Nie zdobył żadnego doświadczenia w walce z czarnoksiężnikami; mistrz Benilde nie napełniał grozą nawet bezzębnych staruszek i fra Gioele na widok jego czarów również nie umiał w sobie skrzesać ani krztyny lęku. Raz jeszcze spojrzał na szachinszacha - pogromca demonów i czarnoksiężników leżał bezwładnie, powalony zwyczajną laską z cisowego drzewa. Niedługo jednak przebudzi się i tym razem nie będzie skłonny do rozmów o śmierci i czarach. Mnich, niezdecydowany, obrócił w dłoniach gliniany dzban, w którym uwięziono demona. Spróbował podważyć paznokciem pieczęć. Bez skutku. Wydobył z sakiewki nożyk do krojenia owoców, ale ostrze ześlizgnęło się z pieczęci i zraniło go w palec. Syknął, zaciskając skaleczoną dłoń i z niechęcią spojrzał na dzban. Nie zdołał nawet zadrapać laku na wizerunku kroczącego lwa. Z pewnością w nim także skrywała się magia, równie potężna jak ta, która pozwoliła szachinszachowi wymordować kolejno sześciu magów Półwyspu. Potarł pieczęć rąbkiem szaty - słyszał kiedyś legendę o czarnoksiężniku, zaklinającym w lampach salamandry, które ożywały, jeśli polerowało się je kawałkiem materii - nic się jednak nie stało. Rozczarowany, odłożył dzban na ziemię. Stanowczo magia nie była jego domeną. - Dobrze więc - powiedział głośno dla dodania sobie odwagi, następnie zaś wziął zamach laską i ignorując ból w zranionej dłoni, najmocniej jak potrafił uderzył w dzban. Ku jego zdumieniu naczynie rozprysło się z trzaskiem, spośród skorup zaś uniosła się nić dymu. Fra Gioele cofnął się, bo wydało mu się, że w ciemnym oparze widzi wykrzywioną gniewem twarz demona. Ale smużka mroku zafalowała tylko nieznacznie i zaraz wzbiła się wysoko, ku otworowi na szczycie namiotu. Szachinszach poruszył się niespokojnie i zamrugał powiekami. Fra Gioele oderwał dwa pasy materiału od tuniki, skręcił je naprędce i pochylił się nad władcą Arimaspi. - Wybacz mi - rzekł - ale nie mogę pozwolić, abyś mi przeszkodził. - Następnie skrępował mu ręce i nogi, wiążąc je razem 51
za plecami nieprzytomnego, na koniec zaś otworzył mu usta i starannie umieścił w nich zwinięty brzeg płaszcza, uważając, by przypadkiem nie zadławić maga. Pod koniec owej operacji szachinszach zaczął poruszać się żywiej, fra Gioele wszakże nie przejął się tym nadmiernie. Za młodu praktykował u powroźnika i wprawdzie z magią nie miał większego doświadczenia, ale swoich węzłów był naprawdę pewien. Zakasał rękawy, zebrał wszystkie siły, jakie pozostały w zwiędłym, starczym ciele, a potem uderzył laską w kolejny dzban. Naczynia pękały z trzaskiem, jak dojrzałe dynie albo arbuzy, z których słynęły klasztorne ogrody. Ciemny dym, który z nich wypływał, był bezwonny, lecz gryzł w oczy i wyciskał łzy. Demony, jeśli taki właśnie obrały kształt, nie wydawały się fra Gioele szczególnie groźne. Nie wyły, nie wygrażały mu straszliwymi mękami ani nie kusiły obietnicami bogactwa władzy i uciech ciała (choć akurat przemilczenie tych ostatnich pokus dobrze świadczyło o ich ocenie wybawcy, pomyślał z rozbawieniem fra Gioele). Słowem, nie czyniły żadnej z rzeczy, które opisano w świętych księgach, gdzie bogobojni mężowie staczali na pustyni pełne wysiłku i mąk bitwy o swoje dusze. O duszę fra Gioele nikt się jednak nie upominał. Może dlatego, podsumował mnich w myślach, że licha ona, sterana przez lata spokoju i nadwątlona zażyłością z mistrzem Benilde. Draśnięta ostrzem dłoń bolała go coraz bardziej. Przewiązał palec szmatką, ale rana nie chciała przyschnąć i kropelki krwi wciąż ściekały po lasce. Starał się o tym nie myśleć: w pomieszczeniu wciąż pozostało bardzo wiele dzbanów i bardzo wiele demonów czekało na uwolnienie, on zaś coraz bardziej opadał z sił. Nie ustawał jednak, póki w komnacie nie zrobiło się ciemno od dymu i nie pękł ostatni dzban. Wówczas przysiadł znużony, opuścił głowę na pierś i na kilka chwil zapadł w płytką drzemkę. Jednak sen nie przyniósł żadnego wytchnienia, tylko mięśnie zesztywniały mu po wysiłku. Z trudem podniósł się i podreptał do szachinszacha. Władca Arimaspi leżał nieruchomo, kiedy fra Gioele przecinał jego więzy. Zaledwie jednak opadły, poderwał się z ziemi, odepchnął mnicha i z wściekłością wyciągnął knebel. 52
- Straż! - wykrzyknął i natychmiast do środka wbiegło czterech wojowników w szkarłatnych zawojach. Fra Gioele nie bronił się, kiedy go brutalnie skrępowano. - Powinieneś był uciec, czarnoksiężniku - rzucił przez zaciśnięte zęby szachinszach - kiedy miałeś okazję. - Z pewnością zostawiłeś straże wokół namiotu. Nie przemknąłbym pomiędzy nimi niewidzialny. - Jesteś głupcem, magu. Nie zdołałbyś umknąć do twojego miasta i nie wydostałbyś się z mojego namiotu, to pewne. Ale pozostała ci jedna droga ucieczki. W śmierć. Fra Gioele zdumiał się. - Miałbym ją sobie zadać własną ręką? - Ta, którą ja ci naznaczę, nie będzie ani szybka, ani łagodna. Mnich milczał, świadom, że cokolwiek powie, tylko jeszcze bardziej rozwścieczy szachinszacha. Władca przysunął twarz do jego twarzy. - Sądzisz, że uczyniłeś mi wielką szkodę, czarnoksiężniku? wysyczał w ucho fra Gioele. - Mylisz się. Utrata tej odrobiny demonów ani mnie zaboli, ani w niczym nie odmieni losów Półwyspu. Na ich miejsce przyjdą inne i będzie ich po dziesięciokroć i po tysiąckroć więcej. - Ale będziesz pamiętał - odezwał się bardzo cicho opat. Cokolwiek nastąpi, nigdy nie zapomnisz, że powaliła cię cisowa laska i że każdy haust powietrza, który wciągasz do płuc, zawdzięczasz mojemu miłosierdziu. Szachinszach zmienił się na twarzy. - Czyżbyś przymawiał się o litość? Na próżno, magu. Zabrałeś mi moją zdobycz, a teraz ja zabiorę ci wszystko, co uważałeś za swoje. Zniszczę to miasto i jego mieszkańców. Nie pozostawię nic, oprócz garstki pyłu. Wszystko dlatego, że postanowiłeś wykazać swoją wartość i zabawić się moim kosztem. - Mylisz się - odparł ze znużeniem mnich. - Uwolniłem demony, ponieważ to, co robisz, budzi moje obrzydzenie. Trzymałeś je w zamknięciu, by zadośćuczynić własnej pysze. Nie służyły niczemu innemu. Były bezużyteczne. Marnotrawiłeś je, jak 53
marnotrawisz własne dary, i kiedyś będziesz musiał zdać z tego sprawę przed Najwyższym. Pan Arimaspi wymierzył mu policzek. - Nie śmiej wymawiać imienia Najwyższego, magu! Zabierzcie go! - Skinął na strażników, którzy natychmiast pochwycili mnicha za ramiona. Z oddali dobiegł słaby głos dzwonu: w klasztorze mnisi schodzili się właśnie na południową modlitwę. Fra Gioele uniósł głowę, łowiąc znajomy dźwięk i nagle, skoro i tak było to już obojętne, zapragnął umierać pod własnym imieniem. - Nie jestem nim. Szachinszach nie zrozumiał. - Kim nie jesteś? - Magiem. W tym także pomyliłeś się, panie - ciągnął, nie zważając na wykrzywioną gniewem twarz szachinszacha. - Nasz mag skonał tej nocy. Ja tylko włożyłem jego płaszcz i wyszedłem przed bramę. - Kłamiesz. Mnich pokręcił głową. Krew z wargi rozciętej pierścieniem spływała mu na tunikę. - Nie, panie. Jestem zwyczajnym mnichem z klasztoru na górze. Nie rozpoznałeś mnie. Przez krótką chwilę miał wrażenie, że władca Arimaspi mu uwierzy, ale szachinszach zaraz zdusił wątpliwości. - Każdy spośród tych, którzy konali na ofiarnych kołach, prędzej czy później przysięgał, że padł ofiarą pomyłki i ludzkiej niegodziwości, bo nigdy, przenigdy nie wezwał do podksiężycowego świata demona. Ty po prostu zapierasz się własnych czynów szybciej niż inni. Widać bardziej lękasz się bólu. Precz z nim! - krzyknął do strażników. - I przygotujcie koło na wzgórzu, przed samą bramą, aby ze środka dobrze było widać, jak kona ich czarnoksiężnik. A gdy wyzionie ducha, uderzymy na miasto.
*** 54
Ze szczytu murów mieszczanie w napięciu obserwowali poczynania Arimaspi. Kiedy mag zniknął w szkarłatnym namiocie szachinszacha, wstąpiła w nich odrobina otuchy i wysławiali głośno odwagę alchemika, który zgodził się poświęcić własne życie, aby przetrwali jego krajanie. Minęło kilka godzin i z każdą chwilą rosła w nich nadzieja, że mag przekona władcę Arimaspi, aby odstąpił od miasta. Na dźwięk klasztornego dzwonu zeszli z murów do kaplicy, by podziękować Panu za tę osobliwą łaskę. Skoro powrócili, powitał ich widok nagiego ciała, rozpiętego na ofiarnym kole. Ustawiono je dokładnie naprzeciw Porta dei Grifoni, aby mieszkańcy Askalonu nie uronili ani minuty z męczarni alchemika. Niektórzy spośród mieszczan odwracali głowy, nie chcąc patrzeć na cierpienie maga. Inni przywoływali na pamięć dawne czary mistrza Benilde, jego zaklęcia miłosne, które nieodmiennie szły na opak, magiczne zamki, które zatrzaskiwały się, więżąc gospodarza w domu, i latarnie gasnące bez żadnej przyczyny pośrodku nocy. Wspominano jego szorstkie obyczaje i skrytość, z jaką strzegł swoich tajemnic, ale też wszystkie te drobne, sąsiedzkie pogwarki, na które zwykle nie zwraca się żadnej uwagi. Wreszcie derwisz w skórze wielbłąda, zawiązanej wokół bioder, z wysiłkiem przesunął koło i ukazało im się oblicze torturowanego. Na murach Askalonu zaległa martwa cisza. - To nie jest mistrz Benilde - odezwała się rwanym głosem stara Bonaceta z gospody. - To fra Gioele.
*** Fra Gioele spoglądał prosto w niebo. Nie mrużył oczu. Chwilami rozżarzona kula słońca falowała ponad nim, zdawała się opadać tak nisko, że mógłby jej dotknąć czubkami palców, gdyby tylko derwisz przeciął mu więzy. Potem znów podskakiwała i unosiła się wysoko, jakby umocowano ją na niewidzialnym sznurku. Spoglądał na nią z natężeniem, póki nie ześlizgnęła się niżej ponad murami Askalonu. Nie obrócił się ku miastu. Nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że słońce najpierw zawiśnie nad bramą i wyzłoci rzeźby gryfów, którymi ozdobiono jej portyk i 55
kolumny. Potem przesunie się nad Torre delie Candele, zaledwie muśnie dachy kupieckich kamienic, zniknie na długo za murami Monastero del Sole, a na koniec prześlizgnie się ponad ruinami dawnego portu, suchą krawędzią nabrzeża i wyschniętym szlamem. Słońce było łaskawe, nie zbaczało ze swego toru z powodu kaprysów jednego człowieka, nawet jeśli był to mag i przywódca wszystkich Arimaspi. Może dlatego fra Gioele nie uległ błaganiom współbraci i nie zgodził się zmienić wezwania klasztoru, choć w tych czasach niezmiernie rzadko pozostawiano świętym przybytkom nazwy pochodzące od ciał niebieskich, uważając tę tradycję za resztki zgubnego związku wiary z przeklętym kunsztem czarodziejów. Kiedyś, w dawnych czasach, wierzono, że słońce jest rydwanem Najwyższego, kiedy wędruje on po niebie, osądzając czyny śmiertelników. Była to oczywiście herezja, tak starożytna, że zupełnie zapomniana poza klasztorami, w których przechowywano księgi z odległych, barbarzyńskich czasów. Fra Gioele miał jednak wrażenie, że tego dziwnego dnia słoneczny blask prowadzi go naprzód poprzez kolejne chwile. Pożegnał przyjaciela, uwolnił demony i uczynił, co mógł, aby uratować ukochane miasto, a teraz powracał do domu. Miał nadzieję, że powitają go tam jak upragnionego gościa. Ku swemu zaskoczeniu niemal nie czuł bólu. Kiedy przywiązano go do koła i wszystko zostało już rozstrzygnięte, popadł w dziwne odrętwienie. Po prostu patrzył w górę i uśmiechał się, wspominając dni, kiedy z innymi dzieciakami biegał na brzegu morza, czekając na ojców powracających z połowem, czasy terminowania u powroźnika, który był człowiekiem gburliwym, lecz mistrzem w swoim fachu, potem zaś upadek Askalonu i długie lata spędzone w klasztorze na wzgórzu. Słońce przynosiło mu coraz nowe wspomnienia, a w wielu z nich była twarz mistrza Benilde i mnichowi wydawało się godne, że umrą tego samego dnia - dwóch starców, którzy spędzili ostatnie chwile w gasnącym mieście i którym oszczędzono widoku jego zagłady. Jednakże w końcu słońce zaszło, on zaś wciąż żył. Derwisz odszedł, potrząsając z niezadowoleniem głową, a przy ofiarnym 56
kole pozostało tylko kilku strażników. Po zmierzchu rozpalili niewielki ogienek, wyjęli chleb, ser i wino i długo jeszcze opowiadali baśnie - o człowieku tak świątobliwym, że Najwyższy zesłał mu chmurę, która wisiała nad jego głową, dopokąd poszedł, o dziełach czarodziejów - miedzianych koniach, odzywających się ludzkim głosem, gdy potarło się tabliczkę na ich piersi, rybach wielkich jak wyspy i jeszcze innych dziwach. Ich opowieści pozwoliły mu przetrwać noc. O brzasku derwisz pojawił się znowu i długo cmokał nad fra Gioele, zadziwiony, że czarnoksiężnik przetrwał tak długo. Ponowiono więc tortury, które trwały aż do południa, kiedy do koła zbliżył się szachinszach. - Wytrwale czepiasz się życia, czarnoksiężniku. Jeśli inni ludzie z tego miasta okażą się równie uparci, dostarczą nam nielichej zabawy. - Pozwól im odejść - odezwał się z trudem mnich - mnie zaś godnie skonać. Skoro utrata demonów nie była dla ciebie niczym dotkliwym, odpłaciłeś mi już za nią z nawiązką. Władca pochylił się nad nim, przesłaniając słońce. - Uwierz, że twoja śmierć będzie niczym w porównaniu z tym, co nastąpi, kiedy zdobędę miasto. Przelałeś krew i odebrałeś mi moją zdobycz, a ja nie godzę się łatwo ze stratą. Fra Gioele zamrugał gwałtownie. Słowa szachinszacha przywołały coś, wspomnienie tak świeże, że zdumiał się, jak mógł je wyrzucić z pamięci. Teraz już rozumiał, co stało się w namiocie szachinszacha. Wiedział też, co dalej nastąpi. - Przestrzegam cię, że cokolwiek mnie czynisz, czynisz samemu sobie - powiedział. - Uwolnij mnie i co rychlej odstąp od miasta, zanim stanę się przyczyną twojej zguby. Nie chcę tego. Twarz szachinszacha była już zaledwie ciemnym obrysem na tle pałającej kuli słońca. - Nie kpij ze mnie, czarnoksiężniku. Fra Gioele tylko uśmiechnął się zakrwawionymi wargami. I skonał. A wtedy powróciły demony. 57
*** Mówiono później, że w dniu, kiedy zamęczono fra Gioele, słońce, zasmucone, odwróciło swoją twarz od ziemi. Ciemność, która zapadła, była głębsza od mroku nocy. Dopiero o poranku, kiedy niebo pojaśniało nieznacznie i ustało wycie demonów, mieszkańcy Askalonu odważyli się wyjść na mury i spojrzeć na błonie przed bramą. Przekonawszy się, że z niepokonanej armii Arimaspi pozostały jedynie martwe ciała przemieszane z ziemią, popiołem, resztkami namiotów, wozów i całej tej wojennej aparatury, o której nie mieli większego pojęcia, otwarli wierzeje i wyszli na pobojowisko. Tam, na wzgórzu naprzeciw bramy, znaleźli drewniane koło z poszarpanym ciałem fra Gioele. Zebrali czcigodne szczątki, wodą i winem obmyli je z krwi i kurzu. Potem usypali kurhan, na którym postawiono niewielką kapliczkę, aby po kres wieków upamiętniała miejsce, gdzie świątobliwy braciszek modlitwą rozproszył zastęp demonów, które towarzyszyły armii, jakiej nigdy wcześniej nie oglądano na Półwyspie. Ciało męczennika pochowano w klasztorze i przez długie lata pielgrzymi przybywali do Askalonu ze wszystkich krańców Półwyspu, aby wybłagać jego wstawiennictwo. Jednak żaden z cudów nie dorównał temu pierwszemu, którym było pokonanie Arimaspi. Miasteczko ożyło na nowo i przysunęło się jeszcze bliżej do Monastero del Sole, choć ten nazywano teraz Monastero di San Gioele. Ale wieża alchemika pozostała zamknięta na głucho i nie wprowadził się do niej żaden nowy czarnoksiężnik, aż wreszcie nadwątlony dach zapadł się pod własnym ciężarem, grzebiąc ostatnie wspomnienia po mistrzu Benilde. Na straganach przed Palazzo Forti nie sprzedawano już magicznych naparów ani ziół, które otwierają wszystkie zamki, tylko wizerunki świętego patrona miasta. Bogobojni pielgrzymi, chcąc zaskarbić sobie tym większą łaskę w oczach świątobliwego męczennika, skuli kilofami zeszkloną czarną skałę, pozostałość po pałacu Umberto Nero, zniszczyli wapienne golemy, dzieło Jacopo di Campogrigio i zasypali wyrwę przed Palazzo Forti, aby nic nie przypominało o 58
bezbożnej przeszłości miasta, które wydało jednego z największych świętych Półwyspu. Lata płynęły - dostatnie i ciche - aż wreszcie nikt nie pamiętał o starym mnichu, który nad dzbanem porzeczkowego wina przesiadywał w tawernie matki Bonacety ze swoim przyjacielem, czarnoksiężnikiem.
*** Nieliczni z ocalonych Arimaspi, kiedy po długiej tułaczce przybili wreszcie do rodzinnego brzegu, przynieśli ze sobą opowieść o najpotężniejszym czarnoksiężniku Półwyspu, który omamił ich pana i nadwątlił moc jego serca, potem zaś sprowadził na nich demony potężniejsze od wszystkiego, co wcześniej oglądali. Nawet po wielu latach siadali na progach swych chat w otoczeniu dzieci, potem wnucząt i prawnucząt, wygrzewali w południowym słońcu stare rany, wspominając białe skały, przy których rzucili cumy po wielotygodniowej żegludze, i pierwsze miasto zrównane z ziemią przez głos aniołów, które mieszkały w miedzianych trąbach i były sługami ich pana. Przymykali oczy i znów wędrowali przez doliny Półwyspu, ogrody pełne róż, winnice, oliwne sady i zagajniki przesycone wonią żywicy. Czuli na języku smak niemieszanego wina, które sączyli skrycie, by nie padł na nich wzrok jednego z szalonych derwiszy, a na ramionach dotyk dziewcząt z tamtego niepojętego, odległego kraju dziewcząt, które bezwstydnie nie przesłaniały twarzy i nie potrafiły przy ognisku tańczyć ze srebrnymi dzwoneczkami przypiętymi do bransolet na przegubach, ale miały usta równie miękkie, jak dziewczęta z ich rodzinnej wioski i wszystkich miejsc podksiężycowego świata. Czasami, kiedy od zachodu wył wicher, wymieniali miana potworów, z którymi niegdyś walczyli: harpie o skórze tak twardej, że nie dawały się przebić grotem strzały, salamandry o ognistym oddechu i argusowie o potrójnej źrenicy. Mówili cicho, aby nie usłyszał ich nikt niepowołany, i z tęsknotą, bo, choć byli ludźmi bogobojnymi i surowymi, ziemia czarnoksiężników odmieniła ich bezpowrotnie i w snach zwidywały im 59
się miasta z białego marmuru, podobne do chmur, przydrożne rzeźby, które witały wędrowców ludzkim głosem, i pieśni niepodobne do żadnych innych. Czasami zaś śnili o tamtej chwili, kiedy niebo pękło nad nimi jak gliniana skorupa, wypluwając w dół cały zastęp demonów, które rozniosły w pył i proch najpotężniejszą armię, jaką kiedykolwiek wydał lud Arimaspi. I przeklinali czarnoksiężnika - nie za to, że ich pokonał, ale dlatego, że największe zło ich życia wyszło im na spotkanie z nędznego, zrujnowanego miasteczka i ukazało się pod postacią dobrotliwego, siwowłosego starca, na zawsze burząc ich wiarę, że rzeczy są jedynie tym, czym postrzegają je oczy.
*** Nikt nie dowiedział się, jak było naprawdę.
Debiutował opowiadaniem „Heroldowie Joe Blacka” („Esensja” 6/2005). Mieszka w Głuchołazach, studiuje kulturoznawstwo na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, pracuje jako animator kultury. Sekretarz Śląskiego Klubu Fantastyki, członek klubowej grupy teatralnej „Słudzy Metatrona” - z jego inicjatywy i na podstawie jego scenariusza w ubiegłym roku miała premierę sztuka „Arlekin i walentynki” według komiksu Neila Gaimana. Nominowane opowiadanie „Cicha noc” pochodzi z jego pierwszej książki - zbioru opowiadań „Kłamca”, których bohaterem jest nordycki bóg Loki, zatrudniony przez anioły do brudnej roboty - wydanej w grudniu 2005 roku. Imię i nazwisko: Jakub Ćwiek. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1982 (rok „Blade Runnera”, co z dumą podkreślam, choć wpływu na jego powstanie nie miałem żadnego). Znak zodiaku: Rak. Patrząc we wszelkie horoskopy, zupełnie nie wiem czemu. Hobby: Sporo: literatura, film, teatr, gra na gitarze, słuchanie dobrej muzyki (bez specjalnie określonego gatunku). Ponadto, jeśli do hobby wliczyć to, co zawsze sprawia frajdę, to niewątpliwie wychowywanie dzieci. Ulubione zwierzątko: Tygrys, bezsprzecznie na pierwszym miejscu. W moim domu mieszka nawet jeden, pluszowy (takie są podobno najgroźniejsze) - należy do mojej córki. Ponadto po niedawnych produkcjach studia Dreamworks lubię też pingwiny. Ostatnio obejrzany i godny polecenia film: Jeżeli czyta to mężczyzna, bezsprzecznie „Auta” - znakomita animacja, świetne gagi, nienachalne, choć ważne przesłanie. No i ten ryk silników pędzących po Route 66. Jeśli tę ankietę czyta kobieta... cóż, z pewnością wie, na co zabrać do kina swego faceta. Niezależnie od wieku. Dlaczego piszę fantastykę: Zapisuję historie, które przychodzą mi do głowy, a że jestem fantastą, nic dziwnego, że większość moich pomysłów jest nieco odrealniona. Poza tym miałem dobre dzieciństwo, w życiu mi się układa, nie piję i nie mam skłonności samobójczych. Słowem, nie nadawałbym się na autora mainstreamowego 63
JAKUB ĆWIEK KŁAMCA
CICHA NOC Tacie
Wrocław Święty Mikołaj uciekał przez miasto, a elf-pomocnik podążał w ślad za nim. Ulica, którą biegli, nie różniła się niczym szczególnym od innych głównych ulic w wielkich miastach - pełna była kolorowych sklepowych witryn, sunących powoli samochodów i spieszących gdzieś ludzi, tego wieczoru najpewniej do domów na wigilijną kolację. Z niesionych reklamówek wystawały nawet zakupione w ostatniej chwili pięknie opakowane prezenty. Padało. Niby nie deszcz, ale to, co docierało do ziemi, w niczym nie przypominało białej śniegowej kołderki. Niemal z miejsca zmieniało się w śliską czarnoszarą breję, postrach nieostrożnych staruszków. Mikołaj dobiegł do skrzyżowania i nawet nie zwalniając, ruszył na drugą stronę ulicy. Zatrąbił klakson. - Gdzie na czerwonym, kretynie?! - wrzasnął jakiś kierowca, który tylko cudem nie wpadł w poślizg. Święty nawet się nie obejrzał. Nie musiał. Ludzie nieraz mu mówili, że chyba ma oczy naokoło głowy. Doskonale wiedział, co dzieje się za nim i jak niewiele brakowało, by wszystkie ogniwa ogromnego łańcucha samochodów nie wyhamowały w porę. Ale wiedział też, że nie może się teraz zatrzymać ani nawet zwolnić. Nie teraz. 64
- Złodziej! - rozległo się za jego plecami. - Łapcie tego Mikołaja! Okradł dzieci! Przechodnie nie zareagowali. Łapać złodzieja w wigilijny wieczór, spóźnić się przez to na kolację i kto wie - może nawet dostać po twarzy? Nie po to płacą podatki. Elf najwyraźniej zrozumiał nastroje społeczne, bo przy następnym okrzyku był już skuteczniejszy: - Trzymajcie go! Zboczeniec! Ktoś zastąpił drogę uciekającemu i spróbował złapać za przyklejoną brodę. Święty wywinął się, walnął napastnika pięścią w brzuch, a biodrem pchnął w stronę sklepowej witryny. Jednak goniący go elf był coraz bliżej. I wtedy właśnie z pobliskiego sklepu wysypała się nagle z dwudziestka Mikołajów, każdy z reklamówką pełną cukierków. Kilku z nich, korzystając z uprzejmości kierowców, przebiegło szybko przez ulicę, a pozostali ruszyli w jedną i drugą stronę, rozdając łakocie dzieciom, a ulotki starszym. Zadyszany Święty nie miał pojęcia, co reklamują jego pobratymcy ani dlaczego zaczynają to robić dopiero w wigilijny wieczór. Ale dzięki nim miał nadzieję uratować skórę. Elf również dostrzegł, co się szykuje. Przyspieszył, jednak za późno. Mikołaj był już pewien, że zdąży. Wpadł między pierwszą parę przebierańców w czerwonych czapkach i przecisnął się między nimi, uderzając od dołu w jedną reklamówkę z cukierkami. Tak jak oczekiwał, zawartość zasypała chodnik, a wszystkie dzieci na ulicy skwapliwie zaoferowały swą pomoc w sprzątaniu. Święty tymczasem minął drugą i trzecią parę swych sobowtórów, po czym skręcił wprost do najbliższej bramy. Na moment zamarł, widząc skrzynkę domofonu, ale drzwi okazały się otwarte. Wzdychając z ulgą, wbiegł na podwórze i kucnął między pojemnikami na śmieci. Minął dobry kwadrans, zanim w ogóle odważył się poruszyć. Płuca paliły go żywym ogniem, a w pełnych śliny ustach czuł metaliczny posmak. Mimo to nie pozwolił sobie ani na głębszy 65
oddech, ani tym bardziej na splunięcie. Całe jego ciało drżało z wysiłku... I nie tylko. W końcu wyszedł z ukrycia, otrzepując czerwony kubrak i próbując wyplątać ze sztucznej brody pachnącą wspomnieniem mięty gumę. Nie dało się, więc mocnym szarpnięciem wyrwał cały kłąb bawolego włosia i cisnął go na ziemię. - I tak muszę się tego pozbyć - powiedział na głos. - W tym na pewno mnie rozpozna. - Bez tego też, Światowidzie - usłyszał. Mikołaj uniósł głowę i zobaczył siedzącego na murku elfa. Spiczastouchy trzymał w ręku pistolet. Uśmiechał się. - Szach i mat, brachu - rzucił z drwiną. Święty ściągnął z głowy czerwoną czapkę. Pokręcił głową z rezygnacją. - Więc to już koniec? - zapytał. Elf zeskoczył i podszedł na kilka kroków, pilnując się jednak, by nie wejść w zasięg rąk przeciwnika. - Tak, Światowidzie - potwierdził. - To już koniec. Jak mawiają, z wiary powstałeś, a w nicość się obrócisz. Gotów? - A jeśli odpowiem, że nie? - Nie warto - odparł elf, wzruszając ramionami. - Mam zabawną puentę na każdą okazję. Mikołaj westchnął i rozejrzał się po podwórku. Szare, odrapane i śmierdzące, z wykrzywionym przerdzewiałym trzepakiem. Z pewnością nie należało do pierwszej dziesiątki miejsc, gdzie chciałby zginąć. Nawet niebo było jak za kratami, odgrodzone rozciągniętymi na wysokości drugiego piętra sznurami na pranie. Słusznie ktoś zauważył, że śmierć nie wybiera. Na pewno nie miejsca, gdzie się pojawia. A jeśli nawet, to w swych wyborach nie kieruje się dobrym gustem. - Kończmy to - wyszeptał zdemaskowany Światowid. - Jestem gotów. Elf już miał coś odpowiedzieć, gdy nagle tuż nad nimi otworzyło się okno. Spiczastouchy błyskawicznie schował rękę z pistoletem za plecami. 66
- Tylko bez sztuczek - syknął i nieznacznie uniósł głowę. Z okna pierwszego piętra spojrzała na niego pyzata, umorusana czymś buzia. - Naprawdę, tatusiu! - krzyczał ktoś wewnątrz mieszkania. - Naprawdę jest tam Święty Mikołaj. I to prawdziwy, bo z pomocnikiem. Po chwili w oknie pojawiła się druga głowa uzbrojona w dwa sterczące w górę kucyki. - Chodź, zobacz, tato! - zawołała pełnym przejęcia głosem dziewczynka. - Dalej tu są. - Odsuńcie się od okna - rzucił męski głos z głębi. Mała wystawiła rękę i pomachała Mikołajowi przyjaźnie. - Odmachaj - syknął elf. Światowid posłusznie spełnił rozkaz. Dodał także zupełnie nadobowiązkowy uśmiech. Szczery, choć trochę zbyt smutny. - Co teraz? - Powoli ruszaj w stronę bramy - wyszeptał niedoszły zabójca. - Tylko bez głupich numerów, bo roz... Umilkł, gdy w oknie pojawił się ojciec dziewczynki. W zapadającym powoli mroku dało się dojrzeć jedynie jego czarną sylwetkę na tle żółtego światła z wnętrza mieszkania. - Panowie się zgubili? - zapytał. Elf zadarł głowę i posłał mu pogodny uśmiech. - Ależ skąd, my tylko... - Nie mamy dokąd pójść - dokończył głośno Mikołaj. - Jesteśmy bezdomnymi z ośrodka brata Alberta. Mieliśmy dostać pracę w... Aż syknął z bólu, gdy łokieć drugiego przebierańca uderzył go pod żebra. Mimo to mógł być z siebie dumny. Jeśli to była jego szansa, wykorzystał ją należycie. Jeśli nie, no cóż, zawsze warto spróbować. Mężczyzna w oknie uniósł rękę i podrapał się po głowie, po czym na chwilę zniknął im z oczu. - Kochanie, czy możesz dołożyć jeszcze jedno nakrycie? usłyszeli. - W tym roku niespodziewanych gości będzie dwóch. 67
*** - Myślisz, że to ci coś pomoże? - syknął elf, gdy wspinali się po schodach na pierwsze piętro. Mikołaj wzruszył ramionami. - Już pomogło - odparł. - Wiedziałem, że nie zabijesz mnie na ich oczach. To by się nie spodobało twoim panom, co? Zasiałoby zgorszenie, a... Jak to było? Niepodobna, żeby nie przyszły zgorszenia; lecz biada temu, przez którego przychodzą. Byłoby lepiej dla niego, gdyby kamień młyński zawieszono mu u szyi i wrzucono go w morze, niż żeby miał być powodem grzechu jednego z tych małych. To chyba z Ewangelii Łukasza. - Znasz Świętą Księgę, Światowidzie? - Elf wydawał się naprawdę zdziwiony. - Znam wiele świętych ksiąg, Loki, trzeba znać zwyczaje wroga. Na górze szczęknął zamek i zaskrzypiały otwierane drzwi. Do pokonania zostało im tylko półpiętro. Loki przysunął usta do ucha Światowida. - I tak cię zabiję - szepnął. - Skopałeś mi wieczór.
*** Przed drzwiami czekał na nich gruby, może czterdziestoletni mężczyzna o sympatycznej twarzy ozdobionej krótko przyciętą czarną bródką. Jego gładko wygolone policzki błyszczały od wtartego w nie kremu, a starannie zaczesane na bok włosy mieniły się jeszcze kroplami wody. Na lewej klapie jego szarej marynarki widniało coś, co Loki w pierwszej chwili wziął za plamę, a co okazało się znaczkiem honorowych krwiodawców - maleńka, uśmiechnięta, czerwona kropelka. - Mam do panów ogromną prośbę - powiedział cicho, gdy obaj przebierańcy weszli na piętro. - Oczywiście mogą panowie odmówić, ale pomyślałem, że skoro mają panowie te stroje, a moje brzdące wciąż jeszcze wierzą w Mikołaja... i jego pomocnika oczy wiście. No więc pomyślałem... 68
Światowid bezradnie rozłożył ręce. - Bardzo chętnie, ale jak pan widzi, nie mamy nic prócz tych łachów. Grubas machnął ręką. - Mam dla nich prezenty - wyjaśnił. - Chciałem im je podrzucić pod choinkę, ale gdyby panowie byli tak mili, byłbym bardzo wdzięczny. To naprawdę wspaniałe dzieciaki i nie trzeba ani ich karcić, ani straszyć rózgami. Podejrzewam, że nawet zaśpiewają bez proszenia. - Jak cudnie! - westchnął cicho Loki, wznosząc oczy ku niebu. - Oczywiście jeśli panowie odmówią - ciągnął dalej Grubas - to nie ma sprawy. Rozumiem, że mogą być panowie zmęczeni i tak czy inaczej zapraszam na wigilijną wieczerzę. Tyle że... Światowid uciszył go gestem i uśmiechnął się wesoło. - Panie... - Dorek - przedstawił się grubas, wyciągając rękę. - Roman Dorek. - Bogusław Widzeński - zrewanżował się Światowid, ściskając podaną dłoń. - A to jest Kłam...czyński. Mirek. Znaczy Mirosław. Loki, który do tej pory stał nieco z tyłu i blokował schody, zrobił krok w przód i również przywitał się z gospodarzem. - Z przyjemnością wręczymy prezenty pańskim dzieciom, panie Dorek. Gospodarz uśmiechnął się pogodnie i zastukał cichutko do drzwi. Te uchyliły się i kobieca ręka wystawiła na próg niewielki czerwony worek. - Jeśli panowie pozwolą, to ja teraz wejdę do środka, a panowie tak za jakieś dwie, trzy minuty. To mądre dzieci i mogłyby się czegoś domyślić. Przestąpił próg. - Nazywają się Jaś i Małgosia - szepnął jeszcze i zamknął za sobą drzwi. Przebierańcy zostali sami na korytarzu. - Jaś i Małgosia - parsknął Loki. - Jakie to oryginalne! 69
Światowid nie odpowiedział. W myślach układał, co powie. Nie mógł zacząć tak jak w supermarkecie, skąd miał strój, bo tam wszystko było przygotowane na masówkę: siadał na krześle, a obok ustawiała się kolejka dzieci. Każde z nich siadało mu na kolanach, mówiło życzenie i dostawało kupon na balonik i zniżkę w McDonaldzie. Tam było prosto, a tu... - Masz jakiś pomysł, jak to zrobimy? - zapytał. Kłamca poprawił zielony kubraczek. - Myślę raczej, jak najlepiej odwdzięczyć ci się za całą tę szopkę - odparł. - Zupełnie nie rozumiem, dlaczego dałem się w to wciągnąć. Niezidentyfikowany mężczyzna w stroju Mikołaja zastrzelony w Wigilię na oczach mieszkańców kamienicy... Co mi szkodziło? Może nie co roku, jednak takie rzeczy się zdarzają. Fałszywy Mikołaj zarzucił worek na plecy i złapał za klamkę.
*** Wchodząc do saloniku Dorków, Światowid po raz pierwszy odkrył, że naprawdę istnieją ludzie, którzy nie potrzebują wiele, by być szczęśliwymi. Owszem, znał wielu, którzy wyrzekali się dóbr doczesnych dla takich czy innych celów. Oni żyli w większym nawet ubóstwie, za to z ogromną nadzieją na przepych w wieczności. Mieszkańcy tego domu nie potrzebowali żadnych nagród. To, co mieli, wystarczało im w zupełności. Całe wyposażenie pokoju sprowadzało się do kanapy, kilku krzeseł, suto zastawionego stołu, stojącej przy oknie choinki i regału. Ten ostatni nie był niczym innym jak drewnianą, rozkładaną drabiną malarską. Pomiędzy jej szczeblami położono polakierowane szerokie deski. Na drabinowych półkach stały książki. Na samym dole gumowe i tekturowe Jasia, wyżej dwie półeczki na baśnie Małgosi. Potem kolekcja książek przygodowych wymieszanych ze starymi wydaniami powieści Clancy'ego i MacLeana, a na przedostatniej półce równo stojący szereg wszelkiego rodzaju poradników. Najwyższą i zarazem najwęższą półkę zajmowała oprawiona w skórę Biblia. 70
Ku zdumieniu Światowida nigdzie nie było telewizora ani nawet radia. Przy oknie po drugiej stronie pokoju stała uśmiechnięta, wyglądająca na dwadzieścia kilka lat szczupła brunetka z bliznami po trądziku na pociągłej, a mimo to niezwykle sympatycznej twarzy. Zasłaniała oczy dwóm pociechom, z których starsze, dziewczynka, mogło mieć z pięć lat. Młodsze - dwa lub trzy. Gospodarz zatarł ręce i gestem zaprosił gości do pokoju. Światowidowi wskazał specjalnie dla niego ustawione krzesło. - Uwaga, dzieci - powiedział głośno pan Dorek. - Zaraz odsłonimy wam oczy, a wtedy okaże się, czy byłyście grzeczne. Wiecie, kto przychodzi do grzecznych dzieci? - Mikołaj! - zawołała dziewczynka. - Kołaj! - spróbował powtórzyć Jaś. Stojąca za nimi matka wybuchnęła śmiechem. Gospodarz posłał żonie karcące spojrzenie, ale zaraz również się roześmiał. - Uwaga - powiedział po chwili. - Już. Gospodyni cofnęła ręce. Oczom Światowida i Lokiego ukazały się dwie najszczęśliwsze buźki na świecie. Dawka uwielbienia, jaka popłynęła w ich kierunku, sprawiła, że nawet Kłamca poczuł się nieswojo. Tylko troszkę i przez krótki moment, ale i tak było to dla niego nowe odkrycie. Nagle nabrał przekonania, że powinni stąd iść jak najszybciej. Światowid czuł się w swej roli dużo pewniej. Nie na darmo niemal każdy supermarket chciał go mieć u siebie. Wszystkie wątpliwości co do tego, jak zacząć, rozwiały się w jednej chwili. Pozwolił dojść do głosu tkwiącej w nim mikołajowatości. - Dobry wieczór, kochane dzieci - powiedział, przeciągając słowa. - Czekałyście na mnie? - Bardzo, Mikołaju - powiedziała Małgosia, odruchowo chwytając brata za rękę. - Tatuś powiedział, że nie mogłeś do nas przyjść szóstego grudnia, bo miałeś dużo spraw, ale że przyjdziesz dzisiaj. I jak Jasiu zobaczył cię za oknem, i mnie zawołał, i ja też cię wtedy zobaczyłam, to od razu wiedziałam, że idziesz do nas, bo my naprawdę byliśmy bardzo grzeczni. 71
Światowid słuchał tego monologu, uśmiechając się i kiwając głową. Przymocowany do czapki pompon podrygiwał w rytm jego potakiwań. - Z wyjątkiem tego razu - nie przestawała mówić dziewczynka - gdy Jasiu wszedł na parapet i prawie nie spadł, ale wtedy mamusia mocno go przytuliła i powiedziała, że się nie gniewa, więc to się chyba nie liczy, prawda? - Nie - odparł Światowid, z całej siły próbując ukryć rozbawienie. - Skoro mamusia powiedziała, że się nie gniewa, i nikomu nic się nie stało, to się nie liczy. Uśmiech na twarzy dziewczynki był coraz szerszy. Zerknęła najpierw na mamę, potem na tatę i puszczając rękę brata, postąpiła do przodu kilka kroków. Loki pomyślał, że pewnie to przez ciekawość, co też Światowid ma w worku, ale dziewczynka nawet nie spojrzała na prezenty. Bardziej interesował ją sam Święty. Sięgnęła ręką do dużej kieszonki na piersi i wyciągnęła zamalowaną, zgiętą na pół kartkę. - To dla ciebie, Mikołaju - powiedziała. Ten wziął prezent i przyjrzał się uważnie. Obrazek przedstawiał, a jakże, Świętego Mikołaja stojącego przed swoimi brązowymi saniami, na których już leżał przepełniony wór wielokolorowych paczek. Psopodobne różowe renifery czekały cierpliwie, aż ich pan wsiądzie na nierówny fioletowy kozioł, i nic sobie nie robiąc z kiepskiej pogody, pogoni je do roboty. - Dziękuję ci bardzo, Małgosiu - szepnął Światowid. Położył obrazek na swoim krześle. Dziewczynka dygnęła i przeniosła wzrok na Lokiego. - Dla pana elfa też bym coś narysowała, ale nie wiedziałam, że pan przyjdzie. - Nic nie szkodzi - rzucił Kłamca, próbując się uśmiechnąć. Jak się okazało, nie było to wcale takie trudne. - Następnym razem... - zaczął, ale dziewczynka błyskawicznie odwróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju. Loki zerknął zdziwiony na gospodarza, ten jednak tylko wzruszył ramionami. Nie mam pojęcia mówił ten gest - co szykuje moja mała. 72
Mały Jaś zaniepokoił się trochę, gdy został bez siostry. Wygiął buzię w podkówkę, a ręce wzniosły się ku mamie. Kobieta podniosła go na ręce i przytuliła. - Co się stało, Jasiu? - zapytała. - Przecież to Mikołaj. Tak czekałeś na niego. Może zaśpiewasz mu piosenkę? - Nie - szepnął stanowczo chłopiec, wciskając nos w ramię matki. Pan Dorek podrapał się po głowie. - Cóż - westchnął. - Myślę, że... I w tym właśnie momencie do pokoju wróciła Małgosia, trzymając pod pachą szarego pluszowego misia. Dumnym krokiem podeszła do Lokiego. - To dla pana - powiedziała z pełnym przekonaniem. Kłamca popatrzył po zebranych w pokoju, wyczekując jakiejś reakcji ze strony rodziców małej. Jakiegoś Pan pewnie nie chce twojego misia albo Przecież dostałaś to od babci Józi. Babcia się obrazi. Ale państwo Dorkowie uśmiechali się tylko, najwyraźniej dumni z zaradności swej pociechy. Loki kucnął. - Nie mogę go wziąć - powiedział z pogodnym uśmiechem. Sam się zdziwił, że przychodzi mu to coraz łatwiej. Niemal odruchowo. - On jest twój. Dziewczynka stanowczo pokręciła głową. - Już nie - odparła. - Kiedy weszłam do pokoju z zabawkami i zapytałam, kto chce iść z panem elfem, sam się zgłosił. To dobry miś. Nazywa się Kłamczuch. Brwi Lokiego uniosły się. - Jak? - zapytał przekonany, że źle usłyszał. - Kłamczuch, panie elfie. Nazwałam go tak, bo ciągle opowiada różne rzeczy, a jak się potem pytam mamy, to mówi, że to jakieś bzdurki, i pyta, gdzie to usłyszałam. Proszę, niech pan go weźmie. Wziął zabawkę i podziękował. Nie było sensu dyskutować z tą dziewczynką. Odda potem misia rodzicom. Zerknął w stronę Światowida. Ten uśmiechał się drwiąco, a gdy spotkał wzrok Lokiego, bezdźwięcznie powiedział panie elfie. 73
Ten przejechał palcem po szyi. W przód, w tył i z powrotem. Ale kto nie wiedział, o co chodzi, myślałby, że tylko chciał się podrapać. - Dzieci - rzekł pan Dorek - o prezenty poprosimy Mikołaja później, a teraz zaprosimy jego i pana elfa na kolację. Co wy na to?
*** Jedzenie było dobre, choć przywykłemu do mięsa Lokiemu czegoś w smaku potraw brakowało. Mimo to, naśladując gospodarzy, próbował wszystkiego i ani razu nie pożałował. Gdzieś za ścianą nieszczególnie dobrany chórek zawył: Lulajże, Jezuniu... Pan Dorek uśmiechnął się. - Ktoś tu widać zaczął wcześniej - skomentował. - Strawińscy są już pewnie po kolacji. Nie trzeba było prosić o modlitwę Światowida - pomyślał Kłamca, krzywiąc się z niesmakiem. - Gdyby nie ten zakłamany sukinsyn, mielibyśmy z pół godziny do przodu. I ryba by nie wystygła. Gospodyni wychwyciła jego spojrzenie. - Coś nie smakuje, panie elfie? - zapytała. Loki pokręcił głową. - To tylko ość - wyjaśnił i na dowód wyciągnął iluzyjną igiełkę z ust. Gdy tylko kobieta pochyliła się ponownie nad talerzem synka, spojrzał na Światowida. Głupiec - myślał, patrząc, jak tamten męczy się, by wraz z jedzeniem nie wpakować sobie do ust pęku sztucznych włosów. Czy sądził, że składając życzenia, uratuje skórę? I to jeszcze jakie życzenia. „Abyś nauczył się odróżniać przyjaciół od wrogów...”. Co to w ogóle miało być? Poczuł na sobie wzrok gospodarza. Pan Dorek wskazał głową na trzymany w rękach półmisek. - Pytałem, czy chce pan jeszcze uszek? Niestety, spiczastych nie mamy. 74
Małgosia parsknęła śmiechem, zaraz jednak opanowała się i wytarła buzię serwetką. Prawdziwa z niej młoda dama - pomyślał Loki z rozbawieniem. Nie zamierzał ukrywać przed sobą, że polubił tę małą. Ostatecznie lubienie kogoś to żadna sprawa i do niczego nie zobowiązuje. Absolutnie do niczego. Mały Jaś wstał od stołu, podszedł do mamy i wtulił się w jej ramię. Zerkając w stronę gości, szeptał coś do ucha pani Dorkowej. - Nie wiem, Jasiu - głośno odpowiedziała mama. - Musisz spytać pana Mikołaja. Chłopiec przytulił się mocniej i znowu coś wyszeptał. Gospodyni wzruszyła ramionami. - No dobrze - zgodziła się. -Ja zapytam. Panie Mikołaju, Jasiu pyta, czy mógłby już poprosić o jakiś prezent?
*** Samo rozdawanie prezentów pewnie nie trwałoby długo, bo nie było ich zbyt wiele. Jednak Dorkowie i tym razem musieli wszystko Kłamcy skomplikować. Dlatego też Jaś, żeby dostać nakręcaną, uśmiechniętą ciufcię, białą koszulkę z Kubusiem Puchatkiem i mały woreczek słodyczy, musiał zaśpiewać piosenkę. Oczywiście jak każdy maluch albo nie pamiętał słów, albo też śpiewał tak cicho, że musiała mu pomagać cała rodzina. Potem Małgosia, w zamian za paczkę pasteli, duży blok i dwie drewniane ramki, wyrecytowała wierszyk o Warszawie. Była tak przejęta, że nie robiła przerw nawet na wdechy, czasem więc dławiła się własnymi słowami. Mimo to, a może właśnie dlatego, prócz paczki dostała też gorące owacje. Nawet Loki złapał się na tym, że klasnął kilka razy. Po ceremonii z paczkami przyszła kolej na wspólne śpiewanie kolęd. Pan Dorek przeprosił wszystkich na moment, a po chwili wrócił, niosąc w jednej ręce gitarę, a w drugiej saksofon. Gitarę podał żonie. 75
- Mam nadzieję, że Mikołaj i elf potrafią ładnie śpiewać po wiedział, mrugając do nich. Potem zaczął grać „Cichą noc”.
*** Loki był naprawdę szczęśliwy, mogąc w końcu nadać swoim uszom właściwy kształt. Zrobił to oczywiście dopiero w chwili, gdy zostali w pokoju tylko we dwóch. Dla niepoznaki stworzył też iluzję gumowych nakładek. - Jak myślisz, dlaczego chciał, żebyśmy jeszcze zostali? – zapytał stojący przy oknie Światowid. Właśnie uporał się ze sztuczną brodą i używając szyby jako lustra, zdrapywał z twarzy resztki zaschniętego kleju. Loki wzruszył ramionami. - Najpewniej, by jeszcze bardziej mnie wkurzyć - odparł. Podszedł do stołu i położył na nim iluzyjne nakładki. Sięgnął też po swój pluszowy prezent, ale zaraz gwałtownie cofnął rękę. Co z tobą?! - skarcił się w myślach. - Dostajesz misia i świrujesz? Zamknął oczy, a gdy otworzył je ponownie, ujrzał Kłamczucha poszarpanego, bez łapki i ociekającego szarozielonym śluzem. Z lewego oczodołu niedźwiadka wypadały jeden po drugim białe, wijące się larwy. - Tak już lepiej - szepnął do siebie. Ale już za chwilę widok zmasakrowanego pluszaka wydał mu się nagle nieprzyjemny. Błyskawicznie zdjął iluzję i westchnął ciężko. - Światowidzie? - zagadnął, podchodząc do okna. - Tak? - Czy ty aby nie mącisz mi właśnie w głowie? Miał to być tylko żart na poprawienie humoru. Spodziewał się, że słowiański bóg zaprzeczy gwałtownie lub chociaż zapewni, że to nie w jego stylu. Ten jednak z lekkim uśmiechem poklepał Kłamcę po ramieniu. - Już nie - odparł. - Moja moc nie jest już tak wielka jak kiedyś. Zadbałem tylko o pierwsze wrażenie, ale jak widzę, wystarczyło. Prawda, że śliczna jest ta mała? 76
- Zabiję cię za to - syknął Loki. W myślach jednak przyznał mu rację. Mała naprawdę była śliczna. I taka mądra. A gdy recytowała... Do pokoju wszedł gospodarz, trzymając w ręku butelkę wina. - Bardzo przepraszam, że tyle to trwało, ale nie mogłem znaleźć korkociągu. Żona dołączy do nas później, jak tylko uśpi dzieci. Postawił butelkę na stole i zerknął na elfie nakładki. Niby przypadkiem dotknął jednej i uśmiechnął się wesoło. - Zaraz wracam z kieliszkami. Kłamca patrzył, jak gospodarz najpierw uchyla lekko drzwi, zagląda, a potem powiększa szczelinę tak, by się przecisnąć, i cicho je zamyka. - Błyska - oświadczył Światowid wpatrzony w okno. Loki odwrócił się ku niemu. - Co mówiłeś? - Że błyska. - Uniósł rękę - Tam, na horyzoncie. - No i? - Przypomniał mi się ten kapłan, który wkroczył między na szych i waszych wiernych wtedy na wybrzeżu, pamiętasz? - Nie. - No coś ty?! - Zapomniany bóg zaczął mówić z coraz większym ożywieniem. - Musisz pamiętać tego faceta. Twierdził, że wszyscy mają tych samych bogów, tylko inaczej ich nazywają. Mówił, że to nie powód do wojny. Byłeś tam na pewno. - Nie - ponownie zaprzeczył Kłamca. - Zupełnie sobie nie przypominam. - No, w każdym razie - Światowid nie dawał się łatwo zbić z tropu - ten gość rzeczywiście dokonał zjednoczenia. Thor wraz z Perunem posłali mu naraz swe cudeńka. Bili piorunami, aż się piasek na szkło przetopił. Zeus to im potem przez lata nie mógł darować, że... - A propos Zeusa. - Kłamca nagle uśmiechnął się krzywo. Nie wiesz, gdzie on teraz jest? - Niezła podpucha, cwaniaku - burknął słowiański bóg i zamilkł. 77
Gdzieś z przedpokoju dobiegł ich brzęk tłuczonego szkła. Zaraz potem pojawił się pan Dorek, informując gości, że przyjdzie, jak tylko posprząta. Obaj niezbyt wylewnie zaproponowali mu pomoc. Grzecznie odmówił. - Dlaczego chciałeś, żebym polubił tę dziewczynkę? - zapytał Loki, gdy znów zostali sami. - Bo mógłbyś ją zabić - wyjaśnił Światowid, siadając przy stole. - Teraz już tego nie zrobisz. Kłamca oparł się plecami o parapet. - Przecież nie zamierzałem jej zabijać. Nawet o tym nie myślałem. - Ale mógłbyś, przyjacielu. Gdybyś na przykład spróbował sobie wyobrazić, jak głęboko umieszczam w głowie Małgosi obraz z twarzą Mikołaja, który dziś ujrzała. Tak, by nigdy go nie zapomniała. Ona głęboko wierzy w czerwonego świętego, a od dziś jest przekonana, że ten święty to ja. Gdy mnie teraz zabijesz, odrodzę się z brodą i w czapce z pomponem. Ale jeśli zabiłbyś dziewczynkę... - Przecież ona nie będzie wierzyć w Mikołaja wiecznie. - Nie, ale czy ona jedna jest na świecie? Dzisiaj da mi szansę. Jutro znajdzie się inny dzieciak. Loki patrzył, jak Światowid z uśmiechem rozkłada ręce, i czuł, że ponownie wzbiera w nim wściekłość. Jak mógł dać się tak wykiwać? On, pan kłamstwa, mistrz sztuczek i intryg. Gwałtownie potrząsnął głową. - Nie możesz mieć aż takiej mocy - stwierdził. - To niemożliwe. Przecież... - Możesz to sprawdzić, przyjacielu. - Słowiański bóg wskazał ręką drzwi. - Z wyjątkiem tego całego Dorka wszyscy śpią grzecznie i bezbronnie. Jeden strzał i... - Wiesz, że mi nie wolno. - Więc zabij mnie - zaproponował Światowid. - Tu i teraz. Możesz się zdziwić. Drzwi do pokoju ponownie skrzypnęły i tym razem do środka weszła gospodyni, niosąc na tacy kieliszki. Pan Dorek wolał już 78
nie ryzykować kontaktu ze szkłem. Na palcu wskazującym lewej ręki miał plaster w hipopotamy.
*** Świtało już, gdy Loki wszedł do wynajętego dwa dni wcześniej hotelowego pokoju. Długi spacer opustoszałymi ulicami miasta wywiał z niego niemal całą złość. Właściwie to przecież wypełnił swe zadanie. Gdy odchodził, Światowid leżał wśród kontenerów na śmieci z przestrzeloną głową. Nie żył z całą pewnością. A to, że już niedługo pojawi się prawdziwa konkurencja dla Świętego Mikołaja... Może nawet i lepiej, w końcu interesy to nie tylko zaspokajanie podaży, ale też wzbudzanie popytu. Wydobył spod kurtki pluszowego misia i przyjrzał się dużej dziurze w jego piersi. Kłamczuch był całkiem niezły jako tłumik - pomyślał. Chciał już cisnąć pluszaka w kąt, jednak smutna szara mordka obudziła wspomnienia. Sygin zawsze nabierała się na takie spojrzenie, dlatego też Loki przestał zabierać ją na polowania. Zawsze miał wrażenie, że wypuszczone sarny czy króliki kpią sobie potem z litościwego łowcy. O tak, jego żonie z pewnością spodobałby się Kłamczuch. Gdyby tylko otworzyła oczy... Siedział tak jeszcze przez chwilę, po czym złapał za stojący na stoliku nocnym telefon. - Obsługa? Proszę o igłę i szarą nić. Nie, to nie żaden dowcip. To kaprys znudzonego milionera! Pokój 115.
Debiutował w 1982 roku na łamach tygodnika „Odgłosy” opowiadaniem „Azyl dla starych pilotów”. Od tamtej pory znany z opowiadań, publikowanych główne w antologiach (m.in. „Deszcze niespokojne”, z której pochodzi nominowane opowiadanie „Wilcza zamieć”) oraz w pismach - m.in. w „Feniksie” i „Fantastyce”. W 1990 roku wraz z Andrzejem Łaskim, Krzysztofem Sokołowskim, Dariuszem Zientalakiem i Rafałem Ziemkiewiczem założył magazyn literacki „Fenix”, w którym prowadził dział prozy polskiej, a od 1993 roku był jego redaktorem naczelnym. Nominowany w tym roku „Pan Lodowego Ogrodu” to debiut powieściowy pisarza.
Imię i nazwisko: Jarosław Grzedowicz. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1965, znak zakazu wjazdu.
Hobby: Fantastyka, Maja Lidia Kossakowska, militaria, żeglarstwo, kulinaria, podróże, rozmowa, piwo, rum, sztuki walki Wschodu (not necessarily in that order). Ulubione zwierzątko: Canis lupus. Ostatnio obejrzany i godny polecenia film: „Pan Lodowego Ogrodu”, cz. 2. Dlaczego piszę fantastykę: Przepraszam...
WILCZA ZAMIEĆ Bracia bić i zabijać się będą, Dzieci sióstr rodzonych związki krwi kalają, Czasy szaleństwa, bezwstydu, cudzołóstwa, Wiek topora, wiek miecza i tarcz strzaskanych, Wiek zamieci wilczych, nim świat w przepaść runie. „Völuspa - Wieszczba Völvy”
Atlantyk Północny Wrzesień 1944 64°27' N 13011' W stan morza - 3 wiatr-4 BNNW Świat zalany ołowiem, pomyślał Reinhardt, wciskając się między chrapy a kolumnę peryskopu, by utrzymać równowagę na chybotliwym pokładzie. Ołowiane morze marszczyło się długimi, gładkimi falami przypominającymi fałdy na dywanie. Ciężkie, sine niebo wisiało nad głowami jak nagrobna płyta. Dziób okrętu wbijający się w kolejne fale również był szary. Podobnie jak twarz stojącego obok Fanghorsta. Marynarz wyglądał jak dziwaczny stwór o lśniącej, czarnej skórze i z oczami wystającymi z głowy na dwóch czarnych szypułach. Ciekawe, czy kiedykolwiek zdoła oderwać lornetkę od twarzy? Nawet bryzgi piany, wykładające się w odkosach dziobowych i zwieszające jak 81
festony ze spychacza sieci, wydawały się szare. Ołowiany świat. Słychać było tylko świst wiatru i dźwięczne, głębokie uderzenia fal o zbiorniki balastowe jak o pustą beczkę. W szkłach widać było dwie szare płaszczyzny - ciemniejszą na dole i jaśniejszą na górze. Przecięte nićmi podziałki, nieznośnie monotonne i puste. - Wracamy do domu, panie Oberleutnant? - zapytał Fanghorst. Z tyłu mat Zemke przepatrujący swój kwadrant tylko parsknął. - A gdzie się panu niby tak spieszy? - mruknął niewyraźnie Reinhardt, przygryzając ustnik fajki. - Do tych blaszanych baraków i fiordów? Tam jest gorzej niż tutaj. - Trondheim! - zawtórował mu z tyłu Zemke, cedząc to słowo jak ordynarne przekleństwo. - Zasrana świńska dziura! Nawet nie ma gdzie postawić patyka! Jak pomyślę o St. Nazaire... - W St. Nazaire pewnie już są Tomki i ciupciają tę twoją Żermenę, aż iskry lecą. - Ma szansę się zrehabilitować - dorzucił któryś. - Musi odstawić tylko pięć patriotycznych numerków za każdy kolaboracyjny, szwabski sztos z tobą. - Dość rajdania - warknął Reinhardt. - Zaraz nadleci jakiś Tomek i zrobi ci Trondheim z dupy! Jeszcze tego brakowało. Nadciągał dyżurny Temat Numer Jeden. Już i tak cały okręt od przedziału torpedowego po maszynownię rozbrzmiewał Tematem Numer Jeden. Gówniarze wyżywali się w gadaniu. Jeszcze tylko brakowało tego na pomoście podczas wachty. Można było dostać kiły od samego słuchania. Zemke ucichł natychmiast. Wszyscy wyglądali jak lśniące, czarne kukły. Zapięci szczelnie w ubrania sztormowe, tak żeby pomiędzy postawionym kołnierzem uszczelnionym ręcznikiem a okapem zudwestki mieściły się tylko okulary lornetek. Przepatrywać horyzont. Minuta po minucie i stopień po stopniu. Każda plamka, która pojawi się w tej szarej, ołowianej nicości, to może być cholerny hudson z brzuchem pełnym bomb głębinowych. 82
Albo mewa. Atlantyk nie należał już do nich. Wilki zamieniły się w zwierzynę. Korba rygla zakręciła się, a potem ostrożnie uniesiono właz. Człowiek, który stał na drabince, najwyraźniej uważał, że nie jest odpowiednio ubrany na spacery w taką pogodę. Boczna fala łupnęła o kiosk i zasypała ich gradem lodowatych kropli. - Szyfrogram do pana pierwszego oficera! Reinhardt opuścił lornetkę i rozmasował zdrętwiałe palce. Odczekał kolejne przejście fali, a potem wystukał fajkę o stalowy falochron. Pedantycznie - od zawietrznej, żeby popiół i iskry poleciały w morze. W środku wszystko mu się gotowało. Szyfrogram. Zamiast rozkazu powrotu szyfrogram. Przeciek nad kolektorami głównego zbiornika balastowego, przeciek przy oringach lewego wału śruby, brak żarcia, dwie tony paliwa, jedna jedyna torpeda w rurze. Chrapy biorą wodę. Wgnieciony cudowny, nowiutki kadłub elastyczny. Wylane osiem akumulatorów, zbocznikowane jakimiś śmieciami. A oni przysyłają szyfrogram. I to jeszcze taki, którego nie może rozłożyć radzik. Chłopak zapewne przepuścił już wszystko przez Enigmę i zobaczył tylko słowo „pierwszy oficer”, a potem ciąg literowo-cyfrowych bzdur. Niedobrze. Szyfrogram jest jak nagły telegram. Nigdy nic dobrego. Reinhardt otworzył właz i zszedł na dół, starannie stąpając po szczeblach. Rozkosz. Nie trzeba zjeżdżać na łeb na szyję, nie trzeba zdzierać gardła przy zanurzeniu alarmowym. Radiowiec stał obok z depeszą w ręku, jak nadgorliwy kamerdyner. Reinhardt rozsznurował taśmy zudwestki i zdjął ją z daleka od ciała, a potem wziął się za rozpinanie sztormowego płaszcza. Zapleśnieję w tej gumie, skórach, filcach i wełnach, pomyślał. Tu trzeba dostępu powietrza. To nie jest tylko kwestia wody, mydła, ani też wody kolońskiej. Od tygodni nie zdjąłem ubrania. Gdyby nawet w tej chwili weszła tutaj sama Marlena Dietrich, Marlena otulona tylko szlafroczkiem, miękka, pachnąca i 83
gładka, a potem wślizgnęła się do koi i kiwała na niego palcem zza zasłonki, nawet by jej nie dotknął. Wstydziłby się. To nie po ludzku. Najpierw kąpiel. Długa kąpiel. Mydło, pumeks, proszek do zębów. I żyletka, oczywiście. Zgolić tę paskudną, cuchnącą koźlą brodę. Natrzeć się wodą kolońską. Potem dopiero można pokazać się kobiecie. Boże, jak tu cuchnie, jęknął w duchu. Do końca życia przypuszczalnie nie tknę limburskiego sera. Jednak przyszło mu do głowy, że nawet najbardziej dojrzały i oślizgły limburger to o wiele za mało, by odtworzyć niepowtarzalny aromat okrętu podwodnego. To duszny, słodkawy smród brudnych ciał, rozkładającego się męskiego potu, zwłaszcza tego na stopach, zmieszany z ropą, gumą, kwasem akumulatorowym z zęzy, z delikatną nutą pleśni, wymiocin i amoniaku. Do tego resztki aromatu neoprenowego kleju i farby. Taki koźlotechniczny odór. Bosman nazywał to krótko - „mokra bździna”. - Panie pierwszy, radiogram. - Radiowiec dźgnął powietrze trzymaną w dłoni kartką, jakby chciał wepchnąć mu ją do ust. Pod rzadką jak islandzkie porosty, niedorozwiniętą bródką widać było woskową cerę i czerwone rumieńce na policzkach. Dzieci. To wszystko były dzieci. Podwodne przedszkole Północnego Atlantyku. Zapewne tak samo jak na frachtowcach i w niszczycielach Tomków. Dziecięca wojna. Ten tutaj podskakuje już ze zniecierpliwienia. „No i co? No i co? Puchatku?”. - Czekać! - burknął Reinhardt, walcząc z guzikami zdrętwiałymi i przemarzniętymi na kołki palcami. Zdjął wreszcie ciężki jak nieszczęście płaszcz i powiesił go na kolumnie peryskopu, żeby ociekł. Radiowiec uniósł się lekko na palcach, podsuwając znowu swój świstek niczym lokaj srebrną tacę z poranną pocztą, ale Reinhardt, przysiadłszy na skrzyni z mapami, ściągał ciężkie, podbite od środka korkiem i filcem morskie buty. - Naprawdę pan sądzi, że nasz dawca szczęścia, Oberbefehlshaber der Kriegsmarine, Groβadmiral Karl Dönitz, nie wytrzyma, zanim zdejmę płaszcz? 84
Radzik spąsowiał pod swoim złotym puchem. - Taa... - wycedził z zadowoleniem Reinhardt, ściągając przez głowę wilgotny, sfilcowany pulower w nieokreślonym, burym kolorze. Drogi pulower z lamiej wełny, zapinany na zamek błyskawiczny aż po uszy, który jeszcze miesiąc temu był niebieski. - Właśnie tak. Spokojnie i po kolei. Nie szarpać się i nie miotać. Zawodowo trzeba, panie radio. Kuk! Co się dzieje z kawą, o którą prosiłem pół godziny temu? - Się parzy, panie pierwszy. - Cholerny zwierzak selcerski, gryzie tę kawę zamiast zmielić - burczał Reinhardt. - Gdzie jest mat z centrali? Co tu się dzieje? Zanieść mi to mokre gówno, jak tylko obcieknie. Rozwiesić pięknie w maszynowni. Ma być suche jak pieprz za pół godziny! Buty też! Dawaj pan ten radiogram. Nowiutki, jeszcze niedawno nawet pachnący farbą i klejami okręt typu XXI oferował rozmaite luksusy, o których na starym U-250 mógł tylko pomarzyć. Dwie toalety zamiast jednej. Prysznic. Umywalnia. Niestety, wskutek awarii odsalaczy na razie tylko teoretycznie. Można się było wykąpać, ale jedynie w słonej, pompowanej zza burty wodzie. Jednak chyba mniej tu śmierdziało. Gdyby klimatyzatory lepiej działały, może nawet powietrze można by uznać za czyste. Ale najważniejsze, że pierwszy oficer dorobił się malusieńkiego kantorka - niemalże prawdziwej kajuty, którą dzielił jedynie z czifem. Cudowne. Coś jak kibel w wagonie kolejowym drugiej klasy. Na starym VIIC miał tylko koję z zasłonką w przedziale O, jak każdy oficer pokładowy. Teraz z rozkoszą zamknął drzwiczki z udającego drewno arkusza sklejki i mógł rozkoszować się namiastką samotności. Natychmiast założył inny pulower oraz tenisówki. Odetchnął ciężko i zabrał się do roboty. Położył kartę na maleńkim składanym stoliczku i otworzył drewniane pudło z Enigmą. Wyglądała jak przerośnięta, cudaczna maszyna do pisania. Klnąc pod nosem, Reinhardt wyszukał w wyłożonych miękko gniazdach cylindry szyfrujące i założył je na osie. Potem zamknął oczy, bębniąc palcami po stole, następnie 85
spojrzał na kalendarz i w sufit, szukając w pamięci aktualnych nastaw. - 2178, teraz kontakty: REGENBOGEN, ULLA 88 NORDPOL - zamruczał pod nosem, ustawiając oznaczone literami i cyframi pierścienie, a potem przekładając wtyczki do oznaczonych literowo gniazd. - Szlag by ich trafił, banda błaznów. Komańcze w dupę jechani. Pisał niewprawnie, kciukami i palcami wskazującymi, gryząc wygasłą fajkę i cedząc w ustnik okropne słowa. Stukał powoli, potykając się, niczym gminny urzędnik. Nie znosił tego. Mieli tu kalkę, suszki, dziurkacze i kopiowe ołówki. Walizkową maszynę do pisania „Torpedo”, zawierającą czcionkę ze swastyczką, i drugą - ze znaczkiem SS. Pływająca kancelaria pośrodku Atlantyku. Kawa się kończyła, chleb pleśniał, brakowało już aspiryny, ale spinaczy - w żadnym wypadku. Porządek musi być. Stary był prawdopodobnie szczęśliwy. Reinhardt stukał w klawisze, nie patrząc na efekt, tylko zerkając na kartę pełną kodów, żeby czegoś nie pomylić. Dopiero po wszystkim spojrzał na kartę z rozszyfrowanym tekstem i zmartwiał. KAPITÄNLEUTNANT ZUR SEE - to były jedyne sensowne słowa. Resztę stanowił ciąg liter i cyfr bez żadnego sensu. Potrójny szyfr. Naprawdę niedobrze. Zdecydowanie, rzeczywiście, poważnie niedobrze. Niepozytywnie. Ponuro. Bardzo złożona sytuacja. Kłopoty. Zabrał poprzednią kartę i tę nową, po czym odsunął drzwiczki i poszedł do Starego. Ten też dorobił się lepszej kajutki w miejsce dziupli, którą musiał się zadowalać na poprzednim okręcie. O ile był jakiś poprzedni okręt, pomyślał Reinhardt złośliwie. Wszystko wskazywało na to, że jego wódz żeglował dotąd jedynie na biurku przez oceany paragrafów. Kiedy było już wiadomo, że wchodzą na nowy, oceaniczny XXI, cała załoga była absolutnie pewna, że to Reinhardt dostanie trzeci złoty pasek oraz założy nieprzepisowy, choć tradycyjny, biały pokrowiec na czapkę. Prawdę powiedziawszy, w głębi serca Reinhardt też był tego pewien. 86
Niestety. C'est la vie. Skończyło się na kawałku blachy na szyję. Taki fetysz. Coś w rodzaju kości kazuara do wetknięcia w przegrodę nosa. - Szyfrogram dla Kaleu - oznajmił Reinhardt i zapukał do kajuty. Na okręcie zapadła grobowa cisza, która przeniosła się w górę do centrali i w obu kierunkach wzdłuż kadłuba jak trujący gaz. Najpierw szepty: „szyfrogram... kapitański...”, potem zduszone przekleństwa i cisza, jakby zabił ich tymi trzema słowami. Stary siedział, oczywiście, przy blacie swojego biureczka i skrobał piórem w zeszycie. Wokół piętrzyły się papierzyska, pisma i kwestionariusze. Ścianę nad koją zdobiła wyszyta przez żonę makatka. Niebieskim kordonkiem, łańcuszkiem, w bardzo pruskim stylu. Z pewnością była tam jakaś patriotyczna, budująca sentencja, ale wisiała tak, że nie sposób było cokolwiek zobaczyć. Zakładano się o to. Fenrich Fanghorst upierał się, że to z pewnością „Boże, skarż Anglię!”. Natomiast motorzyści ustalili między sobą, że obstawiają „Naprzód, do zwycięstwa!”. Reinhardt prywatnie sądził, że raczej „Jeden Naród, jedna Rzesza, jeden Führer”. I pod tym wyprężony hitlerek wśród kwiatków, ptaszków i baranków. - Słucham, Reinhardt? - Stary uniósł tę swoją bezlitosną twarz belfra od matematyki i spojrzał na Pierwszego przez okulary. - Szyfrogram trzeciego stopnia, Herr Kaleu - wycedził Reinhardt. - Przyniosłem kartę i maszynę. - Proszę postawić na stole i wychodząc, zamknąć za sobą drzwi. Przepisy, Oberleutnant. - Według rozkazu. - I... Reinhardt? - Tak? - Po co pan wrzeszczy na cały okręt, że dostałem szyfrówkę? To budzi tylko niepotrzebne emocje. Załoga powinna cierpliwie czekać na rozkazy, a nie się dekoncentrować. Ci, którzy nie mają wachty, mają obowiązek wypoczywać i pozostawać w gotowości. - Tak jest - durny bucu, dodał w myślach. Zaraz powie coś o odpowiedniej postawie i żołnierskim wypoczynku. - Odmaszerować. 87
*** Reinhardt wcisnął się za stół w mesie O i napotkał ciężki wzrok czifa, który udawał, że czyta wystrzępione numery „Signala” sprzed miesiąca. - Kuk, kawę do mesy, biegiem! - krzyknął Pierwszy. - Z cukrem i mlekiem! I gorącą jak piekło! - Ten interes już się kończy - stwierdził czif, składając starannie pismo. - A skąd to taki brak ducha? Dostał pan nowy, cudowny okręt, perłę niemieckiej myśli technicznej, i jeszcze przed podwieczorkiem zaczyna pan wątpić w zwycięstwo? - Jak pan opalał się w ogródku na tarasie, dostaliśmy dwa „trzy-gwiazdkowe” meldunki. - Kto? - U-489 i U-88. - To pewne? - Ten sam konwój, który zrąbał nam dupę. I jeszcze samoloty. - 489 to chyba Hagenstoss, a ten drugi? - Korbatschek. - Nie znałem. To jakiś nowy. Ale na 489 pływał Vogelmann. Cholera, niemożliwe. Vogelmann?! Znałem go jeszcze ze Szkoły Marynarki. Służyliśmy razem na „Scharnhorście”... - Dwa jednego dnia! Wyobraża pan sobie coś takiego jeszcze dwa lata temu? Tak, panowie z konkurencji robią się coraz sprawniejsi. W tym tygodniu to już będzie... - Dziesięć okrętów. Jeszcze dwa i tuzin. Cała paczka. Powinniśmy im dorzucić coś w promocji. - Taa. Kupują już hurtowo. - I wcale tanio. Ile zarobiliśmy na całej tej awanturze? - My jeden i Stimmt jednego, do kupy jakieś sześć tysięcy ton. - Ale trofea! Zaczynamy już strzelać kutry jakieś. W przejściu obok mesy zrobiło się ciasno. Zmiana wachty na kiosku. Wszyscy w skórze i cuchnących sztormiakach, już z ręcznikami wokół szyi i z zudwestkami w ręku. 88
- Zmiana. Nareszcie coś zjemy - ucieszył się Reinhardt. Stołowy, dlaczego dostaję kawę w tym blaszanym świństwie? Nie ma już filiżanek? - Wytłukły się - wycedził ponuro marynarz. - Podczas nalotu, melduję posłusznie. Może bym znalazł, ale kuk mówił, że się panu spieszy. - Spieszy?! Prosiłem o tę kawę godzinę temu! Co się wyprawia na tym okręcie? - Co pan z nim gada - zauważył czif. - Wołaj pan od razu ober-kelnera. Albo lepiej kierownika sali! Reinhardt ledwo zdążył dźgnąć widelcem parującą papkę z puszkowej kaszanki z cebulą i octową sałatkę z ziemniaków, gdy usłyszał dolatujące z mesy PO komentarze: - Przecież to śmierdzi gównem! Z puszki ta kaszanka? - Nie, z twojej babci. - Och, zamknij się! Zasrane głupoty! - Pierwszy do kapitana! - zabrzmiało gromko z centrali. - Scheiβe!- powiedział Reinhardt. - Na wieki wieków, amen - dodał czif uroczyście.
*** - Otrzymaliśmy drugą szansę - oznajmił kapitan, patrząc na Reinhardta. Czyli urodzimy się po raz drugi?! W Kanadzie?! - przemknęło tamtemu przez głowę, ale milczał cierpliwie. Wobec Kapitdnleutnanta zur See Waltera Rittera żadne żarciki nie wchodziły w ogóle w rachubę. - Dobrze pan wie, jakie to szczęście. Otrzymaliśmy doskonały okręt, prosto ze stoczni, i zamiast rozbić konwój, zawiedliśmy. Rozbić konwój jednym okrętem, ty patentowany koźle?! - ryczał w myślach Reinhardt. Prawie że eksperymentalnym i skomplikowanym jak cholera? Na którym połowa tych cudownych patentów w ogóle nie chce działać?! Z bandą dzieciaków, która jeszcze niczego się nie nauczyła? Po tygodniowym rejsie szkolnym wzdłuż Norwegii? Z psującą się instalacją? Czterema 89
uszkodzonymi torpedami? Z przeciekającym balastem?! Tamci mieli ASDIC, który wykrywał ich, jak chciał, mieli te straszne nowe wyrzutnie, które kładły cały dywan bomb głębinowych jedną serią, mieli nawet oryginalną Enigmę, mieli te przeklęte elektronowe maszyny liczące, które łamały każdy szyfr. Mieli dziesiątki niszczycieli, niebo pełne samolotów, a my nie mieliśmy nawet dosyć paliwa, ty bałwanie! Zatopili dziesięciu w tym tygodniu, świński psie! Dziesięciu tylko w rejonie Lofotów! - Tak. Zawiedliśmy. Wiem, co pan powie: jeden frachtowiec. Ale co to jest jeden frachtowiec, jeżeli przepuściliśmy ich dziesiątki? Naród odjął sobie od ust żywność. Spaliliśmy paliwo, o którym nasi towarzysze w czołgach marzą po nocach. I w zamian co dajemy Führerowi? Jeden maleńki frachtowiec! „Marysia mała pierdolca miała” - zaśpiewało w głowie Pierwszego. - „Pierdolca jasnego jak śnieg...”. - Dlatego jestem szczęśliwy z naszych nowych rozkazów. Wyznaczono nam spotkanie na pełnym morzu ze statkiem zaopatrzeniowym „Oxfolt”. „Gdziekolwiek biegła Marysia mała...” - Tam otrzymamy zaopatrzenie, paliwo, nawet części do naprawienia tych wydumanych, mazgajskich uszkodzeń oraz dalsze rozkazy. Wracamy do akcji! „Pierdolec rozsadzał jej łeb”. (Oklaski) - Czy zna pan dokładną pozycję, panie Oberleutnant? - Ze zliczenia, panie kapitanie. - Co to znaczy? Nie wiesz, co to jest zliczona pozycja, pruski, kapustożerny bawole? - Ostatni namiar braliśmy w nocy poprzedzającej atak. Potem płynęliśmy w zanurzeniu, częściowo klucząc pod bombami, potem po wynurzeniu znaleźliśmy się we mgle, również dzisiaj ze względu na brak widoczności słońca nie można było potwierdzić namiarów. Znamy pozycję z analizy kursowej i... 90
- Może pan wyznaczyć kurs do podanej pozycji? Tutaj? Reinhardt spojrzał na kartkę. - Oczywiście. - Więc proszę to zrobić. Musimy zdążyć na jutro na czwartą rano. Da pan radę? - Sądzę, że tak. Mogę potwierdzić to po konsultacji z pierwszym mechanikiem. - Proszę go przysłać. - Herr Kaleu... Proszę o pozwolenie przekazania krótkiego komunikatu załodze. - Wie pan, że jestem temu przeciwny. Żołnierz ma stulić pysk i służyć, a nie politykować. Zaraz się zaczną dyskusje. - Jednak serdecznie doradzam. Wiem z doświadczenia, że ludzie lepiej pracują, kiedy wiedzą, o co chodzi. Spodziewali się powrotu do portu. Powinni się zmobilizować. - Dobrze, skoro się pan upiera. Ale krótko i rzeczowo. I żadnych dyskusji.
*** Obiad był już niemal zimny, co gorsza, drugi oficer wymieszał swoją porcję z musztardą, produkując coś takiego, na co w ogóle nie dało się patrzeć. Wyglądało jak rzadka zawartość pieluchy. - Czifie, ma pan iść do zarządu. Natychmiast. - Scheiβe! - warknął czif i wypił duszkiem resztę herbaty. - Na wieki wieków.
*** Stali nad stołem nakresowym, patrząc na mapę przykrytą pełnym oznaczeń arkuszem celuloidu. Czif ogryzał w milczeniu koniec ołówka. Na czole pogłębiała mu się pionowa zmarszczka będąca wyrazem zwątpienia. - To tylko głupie dwieście mil - zachęcił go Reinhardt. - No, powiedzże pan coś. Co pana tak martwi, czifie? 91
- W kolejności? Najpierw te rozchrzanione baterie. Nie ma mowy o przejściu tego w zanurzeniu na czas. Na wierzchu nadziejemy się na samolot, zanim zdąży pan powiedzieć mamma mia!. - Dlatego pójdziemy na peryskopowej. Przecież ma pan cudowny wynalazek - te chrapy. Wystawimy je i pojedziemy pięknie na dieslach. - Te słynne chrapy też mnie martwią. Potrzepało je. Pamięta pan te bliskie bomby nad kioskiem, a potem przechył? Teraz cały czas biorą wodę. Dławiki się blokują. Jak mi się ta woda dostanie do oleju... - Pokręcił głową. - Łożyska cały czas hałasują, wał się grzeje, jeszcze te oringi... To najmniejszy problem. Przeciek usuniemy pompą zęzową do zbiornika wyrównawczego i za burtę. Trym się utrzyma jako tako. Kwas już kazałem zneutralizować, wypompujemy hurtem. - A paliwo? - To jest główny problem. Cały czas gubimy. Dużo mniej niż przedtem i nawet wiem już, którędy. Uszczelniliśmy jak się dało, ale środkami pokładowymi... - Znowu powątpiewający gest głową. - Altenberg tłucze w chrapy i może coś z tego będzie. Dojść dojdziemy. Martwi mnie co innego. To nie jest miła okolica. - Wiem - przyznał Reinhardt. - Jeszcze ta cisza radiowa... - Przypuśćmy, że dojdziemy tylko po to, żeby dowiedzieć się, że tego mitycznego „Oxfolta” kupiła już konkurencja. Co wtedy? Reinhardt pokiwał głową. - Do Trondheim na wiosłach.
*** Dopóki było jasno, Reinhardt siedział za peryskopem, kręcąc się jak na karuzeli. Lewo, prawo, unosił głowicę wyżej - na krótko, żeby zerknąć między falami - i z powrotem nisko, tuż nad wodę. Należało się spodziewać niszczycieli, dozorowców, nawet ścigaczy. Kilka razy minęli maszt na horyzoncie, sterczący pomiędzy falami jak odległa tyczka do grochu. 92
Co jakiś czas akustyk unosił głowę, przytrzymując palcem słuchawki. - Szumy śrub z SW, daleko. Oddalają się. Chyba niszczyciel. Reszta załogi wolnej wachty siedziała w kojach. Nie bardzo nawet rozmawiano. W dziobowym torpedyści bez przekonania grali w skata, ale raczej dla zamanifestowania, że mają wszystko gdzieś. Ritter się nie naprzykrzał. Siedział w swoim kantorku i wypisywał niekończące się sprawozdania. Ze zużycia torped, zapotrzebowania na części zamienne, protokoły awaryjne. „Mam mnóstwo pracy. Poradzi pan sobie?”. „Na wojnie najważniejsza jest sprawozdawczość. Bez tego nie ma porządku”. Z kolei czif nie wychodził z maszynowni, obserwując z troską swoje diesle, sprawdzał co chwila smarowanie i z marsem na czole spoglądał na wskaźniki temperatury i obrotów, i patrzył na lśniące osie wałów. Łożyska wału grzechotały, ale się kręciły. Co dziesięć minut włączali na chwilę pompę zęzową, usuwając to, co naciurkało przez różne nieszczelności. Jakoś płynęli. Pod wieczór Reinhardt zszedł z centrali, nakazawszy utrzymywać nasłuch radiowy i akustyczny, i usiadł w mesie, żeby napić się herbaty. Trochę liczył na to, że będzie pusta. Rzadko się to zdarzało, ale na XXI i tak było luźno. Przynajmniej w porównaniu z tym, co się działo na poprzednich okrętach. Niestety, w samym kącie siedział lekarz okrętowy, ponury Austriak, który, zdaniem Reinhardta, był słabo zaleczonym alkoholikiem, i Ritter. Lekarz usiłował czytać postrzępiony kryminał, a kapitan patrzył nieruchomo w grodź, splótłszy palce na blacie stołu. Zawsze tak było. Siedział i gapił się przed siebie. Nigdy nie czytał, nie bardzo rozmawiał, jadał też zawsze na osobności. Reinhardt przez całe życie nie spotkał drugiego takiego sztywniaka. Ritter zawsze, w dzień czy w nocy, był tak oficjalny, że aż nieprawdziwy. Do tego wszystko, nawet najpotworniejsze propagandowe brednie, które oficerowie czytali sobie nawzajem, rycząc ze śmiechu, traktował absolutnie serio. Nie dało się nawet 93
ustalić, czy jest taki głupi, czy tylko udaje. Kiedyś Reinhardt usiłował zgadnąć, jak stary jest Stary. Od lat na okręcie podwodnym oficer, który przekroczył trzydziestkę, uważany był za wiekowego. Sam Reinhardt, który miał trzydzieści pięć - sam środek Conradowej „smugi cienia” tuż-tuż, na wyciągnięcie ręki - uchodził za jakiegoś matuzalema. Marynarze mieli i po dziewiętnaście lat. Ale Ritter wyglądał na co najmniej pięćdziesiąt. Skąd się wziął? Skąd przybył i dokąd zmierzał? Nie wiadomo. Gdyby służył na U-Bootach, Reinhardt powinien go znać. Sam był jednym z ostatnich „asów wilczych stad”. Służył od mata do Pierwszego. - Panie pierwszy? Reinhardt drgnął i oderwał wzrok od kubka z herbatą. Niechętnie. Podnieść oczy w tej chwili oznaczało patrzeć na martwą, belferską fizjonomię kapitana, a gdyby zerknąć jeszcze wyżej, nieuchronnie spoglądało się na wiszącą na grodzi, oprawioną w szkło fotografię Gröfaza. Na innych okrętach w mesie wisiały portrety egzotycznych piękności, jakieś alpejskie widoczki albo fregaty pod żaglami czy tropikalne wyspy. Tutaj gapił ci się w talerz Największy Wódz Wszech Czasów ze swoim kretyńskim wąsikiem i wbitą na oczy, zbyt dużą czapką. Obok smutnym wzrokiem głodnej małpki patrzył Dönitz z odstającymi na boki uszami. To stanowczo odbierało apetyt. - Kiedy znajdziemy się na pozycji „Oxfolta”? - Godzinę przed czasem, jeżeli nie będzie kłopotów. - Proszę przygotować listę członków załogi, którzy mogą zejść z okrętu. - Słucham?! - To dalszy ciąg rozkazu, którego szczegółów nie musi pan znać. Proszę opróżnić z ludzi dwa przedziały dziobowe. Zabierzemy kilka osób, które zamieszkają w przedziale torpedowym. Płyniemy dalej ze szkieletową załogą. Trzeba zostawić co najmniej piętnaście, a najlepiej dwadzieścia osób. Zejdą na „Oxfolta” i wrócą z nim do bazy.
94
- Herr Kaleu, to wyklucza prowadzenie boju zaczepnego. I tak okręt nie jest obsadzony. Bez torpedystów... - Nie będziemy prowadzić działań zaczepnych. Nasze zadanie będzie inne. Musi pan wiedzieć tylko tyle, że załoga ma być jak najmniejsza i że na pokład wejdzie kilka osób. Będą traktowane jak pasażerowie specjalni. - Ilu? - Mniej niż dziesięciu, ale muszą mieć odpowiednio dużo miejsca i będą przewozić też ładunek. Kilka dużych skrzyń. – Kapitan uniósł się i przecisnął obok stołu. - I, Reinhardt... - Tak? - Na okręcie mają zostać tylko prawdziwi Aryjczycy. - Słucham?! - Słyszał pan. Pan ich lepiej zna. Rozkazy są jasne. Żadnej skażonej krwi. Żadnych mieszańców, Mischlingów, jestem pewien, że co najmniej kilku to w jednej czwartej Słowianie, Żydzi albo jeszcze jakieś inne bydło. Ma pan oczyścić okręt i nie dyskutować. Co to jest, na przykład, za nazwisko: „Boditschek”? Nie wiadomo, skąd przyszła mu do głowy obłędna myśl, by odpowiedzieć: „To nazwisko Boditschka, Herr Kaleu”, ale zmilczał. - To Sudettendeutsch, kapitanie. Z Marianenbadu. - Wszystko jedno. Będę u siebie. Proszę kazać podać mi tam kolację o dziewiątej. Kiedy Ritter zasunął drzwi, Reinhardt wezwał bosmana. - Dwudziestu ludzi to wszystko, na co możemy sobie pozwolić - powiedział. - Zostaw pan tylu, ilu się da. Proszę wybrać do spisania z pokładu przede wszystkim żonatych, szczególnie od niedawna, i tych, co mają jakieś dzieci, o których wiedzą. No i takich, którzy są do niczego. Głupi albo wypaleni, albo ze zszarganymi nerwami. Muszę mieć jakąś załogę pokładową, muszę mieć motorzystów i palaczy. Na tej luksusowej trumnie co rusz wszystko się psuje. I muszę mieć artylerzystów. Może pan oddać część „lordów”. Proszę przyjąć, że będziemy w takim razie robić trzy wachty zamiast czterech.
95
- Zrobi się - powiedział bosman, drapiąc się pod czarną furażerką, która siedziała na jego wielkiej, łysej głowie niczym zawiązek na ziarnie bobu. - Spiszemy Houdiniego, Głuchokrzykacza i Himmericha, i... Utter się ożenił, i... - Niech pan zrobi listę i przygotuje im karty urlopowe. Nie muszę tego w tej chwili wiedzieć. Przecież nie będę się żegnał z każdym z osobna. Potem poszedł siedzieć w centrali, ale po godzinie machnął ręką. Sternik sterował, akustyk nasłuchiwał, gdzieś dookoła pojawiały się czasem okręty, ale raczej daleko. - ASDIC-ów to się pan Oberleutnant może nie obawiać mówił pierwszy sternik. - Oni mogą namierzać tylko do dwunastu węzłów, a my robimy teraz czternaście. Za szybko idziemy. Robimy czternaście węzłów. Jeżeli będą chcieli nas gonić, to stracą namiar. Chrap na radarze też nie zobaczą, bo za duża fala. W razie czego sprawdzimy, jak działa ta... niby... buna, co to niby pochłania ultradźwięki i radar, i wszystko. Ta dzidzia jednak zupełnie nieźle chodzi. Pan się położy, panie pierwszy. Od wczoraj pan na nogach. Gdyby co, będziemy budzić. Reinhardt podrapał się w głowę, a potem postanowił rzeczywiście zejść na dół. Dla spokoju sumienia poszedł jeszcze zobaczyć, co się dzieje w maszynowni. Potem zjadł kolację, mimo że nie miał apetytu. Wmuszał w siebie chleb, suchą kiełbasę i sardynki, ale myślami był zupełnie gdzie indziej. W świecie niedobrych podejrzeń. Pasażerowie, ładunek, potrójny szyfrogram... Rejs do Ameryki, Boże uchowaj? Z ładunkiem szpiegów albo dywersantów? Raczej nie chodzi o to odwieczne idee fixe z rejsem do amerykańskiego wybrzeża i zatapianiem im statków w portach, bo kazali oddać torpedystów. A zatem szpiedzy. Dlaczego nie? To chyba lepsze niż samobójcze ataki na konwoje. „Znaleźć! Zatopić! Zawsze naprzód! Jak Blücher pod Katzbach!”. Ach, bzdury. I lanie za każdym razem. Czif miał rację. Ten interes już się kończył. Każdy mógł to jasno zobaczyć, gdyby 96
tylko miał olej w głowie. Kiedy zaczynamy tracić, to trzeba wstawać od stołu. A to właśnie oznaczała utrata Afryki, Włoch, Normandii, Rosji, Grecji, Polski... Patrzeć tylko, jak będziemy się bić o stację S-Bahnu w Berlinie. Każdy to widział, tylko nie ci durnie. A te konwoje? Atakując konwoje, Reinhardt czuł się teraz jak pies szczekający na pociąg, a nie straszliwy wilk Atlantyku. Wlazł do swojej kajutki i położył się.
*** Nie miał pojęcia, co go zbudziło. Łoskot powietrza szasującego balasty? Tupot nóg? Czy dopiero blaszane „czszwuum!” fal tłukących o kiosk? Zerwał się na nogi. - Co się dzieje?! Meldunki! - Trochę się przejaśniło, na chwilę. Okazja gwiazdy strzelać, panie pierwszy. Drugi oficer poszedł z sekstansem na pomost. Będziemy mieli pozycję. Reinhardt rozmasował zdrętwiałe policzki i powieki, jakby chciał wepchnąć do środka oczy. Póki się nie kładł, jakoś to jechało. Po trzech godzinach snu czuł się po prostu chory. Wsunął nogi w grubych, sfilcowanych skarpetach w buty i namacał wiszącą na grodzi ciężką, skórzaną kurtkę podbitą filcem. Znalazł jeszcze wełnianą czapkę i poczłapał do centrali. - Jeden na pomost? - Można! Zdążył tylko postawić nogę na szczeblach drabinki. Wszystko wydarzyło się naraz. Najpierw operator radiolokatora wrzasnął: - Lotnik! Nadchodzi! Kierunek dwieście! Osiem mil! Równocześnie rozległ się wrzask: „Alarm!”. Drugi oficer zjechał mu po poręczach zejściówki prosto na głowę, za nim mat z centrali. Jazgot dzwonka zlał się z krzykiem zbierającego się z pokładu centrali Reinhardta. - Zanurzenie alarmowe! 97
Mat wisiał już na korbie rygla i zamykał właz, woda waliła z góry jak z wodospadu. - Cała naprzód! Sternik - ostro w prawo! Ster dwieście! Wszyscy na dziób! - wrzeszczał Reinhardt. Okręt przechylił się wyraźnie na dziób. Otworzyła się jakaś szafka, coś wywróciło się z hukiem i potoczyło po podłodze. W mesie O z brzękiem posypały się jakieś naczynia. Okręt klasy XXI umiał wejść awaryjnie pod wodę w osiem sekund. Słychać było, jak syczy powietrze wypychane ze zbiorników, skrzypi i jęczy kadłub, jak brzęczą silniki elektryczne. Okręt pochylił się na burtę, wykonując najciaśniejszy z możliwych skręt. Prosto pod nadlatujący samolot. Tak jest najbezpieczniej. Skrócić dystans. Niech hamuje, niech robi zwroty, niech wyrzuci go poza obszar ataku. - Poszły dwie - oznajmił akustyk uroczystym tonem. Wszyscy przysiedli odruchowo, chowając głowy w ramionach. Reinhardt przytrzymał się tylko barierki. Zapadła cisza. Widzieli je. Na wewnętrznej stronie zaciśniętych powiek. Tak wyraźnie, jakby każdemu otworzyło się trzecie oko. Dwa obłe, lśniące kształty, które wbijają się coraz głębiej w atramentowoczarną wodę, ciągnąc warkocze fosforyzujących bąbelków powietrza. A potem zamieniają się w upiorne, małe słońca i rozdzierają toń pęcherzami zgazowanej wody. Pierwsza eksplozja spadła nagle, jak uderzenie topora. Przeraźliwy łomot, światło zamigotało, ktoś wrzasnął. - Spokój! - ryknął oburzony Reinhardt. - Przecież to nic nie jest! Kompletne pudło! - Przeciek pod kolektorem szasu awaryjnego! Kolejny grzmot. Okręt przebiegły fale wibracji, potem wstrząs, słychać było grzechot, z jakim podrzuciło podłogowe gretingi. Zapadła ciemność. - Przedział maszynowy daje wodę! - Bez histerii! Jak tak można! Zapłonęło niebieskie światło awaryjne. 98
- No i tyle - oznajmił Reinhardt. - O co tyle wrzasku? Rąbnął w pianę pozanurzeniową. Po linii najmniejszego oporu. Zejść na sto osiemdziesiąt. Kurs sto dwadzieścia. Panie Wichtelmann, dlaczego stanowiska oerlikonów nie były obsadzone? Mogliśmy zdjąć tego drania. - Kazałem wynurzyć tylko na chwilę, Herr Oberleutnant tłumaczył drugi oficer. - Tylko żeby zdjąć namiary. - I wystarczyło - skonstatował Reinhardt. - Już nie możemy nawet pokazać głowy na tym morzu? Aż niewiarygodne, co za pech. Wziął pan te namiary przynajmniej? - Zdążyłem. - Zostaniemy pod wodą jeszcze pół godziny. Potem wrócić na peryskopową i przejść na diesle. - Ale jakim cudem w nocy? Przecież nie mógł nas zobaczyć! - indyczył się ktoś w przedziale podoficerskim. - Człowieku! Oni od dawna mają radary w samolotach! Nie do wiary, jak można być takim wołem! Zajrzyj sobie w dupę i zobacz, czy tam jeszcze jesteś! - Reinhardt, co się dzieje? Proszę o meldunek. - Ritter otworzył drzwi i wkroczył mężnie na plac boju. Brzęknęły bezpieczniki i znów zapłonęło światło. Pierwszy westchnął.
*** Na miejsce dotarli następnego dnia o drugiej w nocy. Reinhardt kazał zastopować maszyny i stanęli w dryfie. Wysunęli peryskop, ale morze wokół było zupełnie puste. Przypadkowy kwadrat północnego Atlantyku, oznaczony na mapach czteroliterowym kodem. Niczego tu nie było. Ani statku zaopatrzeniowego, ani Royal Navy, ani nawet mew. - Czifie, jak z paliwem? - Niedobrze. Do domu na pewno nie wystarczy. - Radionamiernik, pytam namiary? - Nic, panie pierwszy. 99
- Akustyk? - Nic. - Czekamy - oznajmił Reinhardt. Splótł dłonie na dźwigniach peryskopu i oparł głowę o kolumnę. - Kuk, proszę o kawę! - Oczywiście, że będą - oznajmił kapitan ostrym głosem. Niech pan nie rozsiewa defetyzmu!
*** Jakieś dwie godziny później Reinhardt polecił wynurzyć okręt i opływać powoli sektor. Sam wyszedł na górę i kazał sobie dać lampę sygnalizacyjną Aldissa. Silniki mruczały. Kapitan siedział oparty o pluszową kanapę w mesie ze szklanym wzrokiem wbitym w grodź i kontemplował nicość. Lekarz apatycznie tasował wyświechtane karty. Bez końca. Okręt zamienił się w gigantyczną poczekalnię gabinetu dentystycznego. Wszyscy siedzieli na kojach albo w mesach i milczeli. Mniej więcej co dziesięć sekund ktoś spoglądał na ścienny zegar elektryczny. Niektórzy kładli się spać przepełnieni żołnierskim fatalizmem. Wiadomo, że niczego na wojnie nie da się przegapić. Obudzą. Póki się da, trzeba spać. A co ma być, to będzie. Dlatego skrzypnięcie włazu i kanonada żwawych wrzasków Reinhardta podziałały jak wybuch granatu w zamkniętej przestrzeni. - Mała naprzód! Ster trzydzieści pięć! Załoga pokładowa na górę! Szykować okręt do cumowania! Biegiem! Obsada artylerii na stanowiska! Przygotować luki załadunkowe! Szykować cumy! Wysunąć polery! Ruszać się, ludzie! - Po czym normalnym głosem do centrali: - A ten radionamiernik to se pan w dupę wsadź!
*** Statek zaopatrzeniowy „Oxfolt” okazał się przebudowanym rudowęglowcem, całym w resztkach zielonej farby i rdzawych
100
zaciekach, nie wiedzieć dlaczego kryjącym się za szwedzką banderą. Tak jakby ktokolwiek mógł uwierzyć, że te górne pokłady najeżone bronią przeciwlotniczą należą do neutralnego statku. Wszystko odbywało się po ciemku i wydawało się trochę nierzeczywiste. Krzyki marynarzy, rzędy wielkich odbijaczy zwieszone między burtami niczym gigantyczne kiełbasy, worki prowiantu spuszczane z góry do luków załadunkowych, torpedy kołyszące się na żurawikach, karbowany, gruby wąż dystrybutora ropy zwieszający się nad rufą jak dziwaczna pępowina. Niebo siniało. Przy zbiorniku balastowym słychać było syk spawarek i pomimo ochronnych ekranów rozbłyski i pęki iskier musiały być widoczne na wiele mil. Wewnątrz okrętu zostawiono tylko słabe, czerwone światło. Załoga miotała się po pokładach, marynarze z naręczami bochenków chleba i kręgami serów włazili w drogę tym, którzy wymieniali akumulatory albo nieśli elementy instalacji. Chaos. Czif ciskał się między nimi jak oszalały szaman Papuasów i kierował naprawami. Reinhardt i kapitan weszli po drabince na pokład „Oxfolta”. Okręt podwodny nowej generacji mógł wydawać się luksusowy, ale tylko podwodniakom. Tutaj pod nogami ścielił się kokosowy, czerwony dywan, ostre światło biło w oczy, w mesie kapitańskiej wśród eleganckich mahoniowych mebli pysznił się nakryty białym obrusem stół zastawiony jak na św. Marcina, były półmiski kiełbas, pieczone gęsi, pasztety, spienione, zimne piwo w szklanych kuflach. Płomyki świec odbijały się w kryształach. Stali w salonie jak dwóch oszołomionych wędrownych dziadów. Ritter w swoim popękanym i wyszmelcowanym skórzanym płaszczu, Reinhardt w ciężkich pokładowych butach i cuchnącej smarem, pokrytej zaciekami soli kurtce, obaj zarośnięci, brudni i bladzi. Obaj mrużyli oczy jak wykopane na polu krety. Kapitan „Oxfolta” i jego świta wyglądali z kolei, jakby urwali się z opery. Czarne mundury, śnieżnobiałe koszule, lśniące złotem paski na mankietach, ordery wypucowane sidolem do połysku.
101
Zapach cygar i wody kolońskiej. Huknęli obcasami, prężąc ręce w salucie. Ritter ochoczo dźgnął dłonią, jakby chciał wydłubać komuś oko, Reinhardt wykonał tylko nieokreślony gest przypominający coś pomiędzy pożegnaniem ciotki na peronie a próbą odwieszenia kapelusza. - Panowie, czym chata bogata... - Nasi morscy bohaterowie... - Rycerze podwodnej bitwy... - Wilki Atlantyku... - Prosit! Głosy mieszały się w zgiełku. Kapitan pozwolił się zaprowadzić do stołu. W tej chwili tak bardzo przypominał złachmanionego nauczyciela matematyki, jak to tylko możliwe. Na okręcie wydawało się, że jest schludny. Żadnych cywilnych łachów, żadnej brody. Codziennie drapał szczękę żyletką, kazał sobie czyścić szczotką mundur. A teraz wystarczyło trochę światła i czar pryskał. Pojawiały się wyświecone mankiety, postrzępione dystynkcje, jakieś odbarwienia, plamy i zacieki. Do tego żółtawa cera, jak po ciężkiej chorobie. Kiedyś Reinhardt dąsał się na takie cyrki, przewracał oczami na toasty, uprzejmie odmawiał prezentów i heroicznie wynosił co się dało załodze, po czym uciekał na okręt. Teraz już zmądrzał. Wiedział, że później i tak ocean zamknie mu się nad głową, a on będzie siedział w stalowej rurze i tęsknie wspominał każdego papierosa i każdą lampkę koniaku, których odmówił. Pozwalał się więc rozpieszczać, poklepywać po plecach, przyjmował cygara, piersiówki i tabliczki czekolady. - Reinhardt, proszę poznać naszych gości - odezwał się Ritter, chwytając Pierwszego za rękaw. - To Herr Klaus Vordinger, doktor Alfred Wiesmann... A to Fräulein Ewa Loewengang. Ewa Loewengang zwracała uwagę. Przede wszystkim wzrostem. Jej głowa udekorowana loczkami „na pudla” wznosiła się odrobinę ponad top pierwszego, dodatkowo szacunek budziły szerokie bary i imponująca, łabędzia pierś pod kosmatym sweterkiem. Jej kształt przywodził na myśl dwie gruszki dziobowe bliźniaczych niszczycieli.
102
Reinhardt strzelił obcasami swoich morskich buciorów i uścisnął dłonie. Smukłą, silną dłoń damy, lodowatą, szkieletowatą łapkę Vordingera i suchą Wiesmanna. Vordinger nosił wąs i wyglądał jak stalowosiwy, emerytowany lekarz, a Wiesmann był chudy, miał okrągłe, druciane okulary i dwa razy za dużo zębów. Przypominał uczłowieczonego krokodyla. - Czy kajuty naszych gości już są gotowe? - Niestety, trudno to nazwać kajutami - zauważył Reinhardt - ale kazałem już opróżnić dwa przedziały, według rozkazu. - Poznaje mnie pan, Herr Oberleutnant?. - zapytała postawna blond-bestia. Reinhardt wpadł w popłoch. Mózg ruszył mu na najwyższych obrotach jak przelicznik artyleryjski, ale wśród epizodów, przygód, a nawet pijackich incydentów nie figurowało wspomnienie o prawie dwumetrowej blond-szkapie z cycem jak dwie pławy i głosem niczym nurkujący sztukas. Z pewnością nie. - Pani wybaczy... ale... - Madame Ewa jest diwą Opery Berlińskiej - oznajmił surowo Ritter. Siadać, Reinhardt! Niedostatecznie! - Jej wykonanie Wagnera wzbudziło zachwyt samego Führera! - Przepraszam, ale ostatnio nie bywam w operze. - Może zechce się pan wykąpać? - zaproponował kapitan „Oxfolta”. - Dziękuję, ale powinniśmy jak najprędzej odpłynąć. Kiedy nastanie świt... - Herr Oberleutnant, jest pan pod ochroną naszych baterii przeciwlotniczych i stoimy z daleka od szlaków. Okręt jest tu bezpieczny. - Chyba się pan nie boi, poruczniku? - Ewa spojrzała na niego oczami błękitnymi jak szafiry zamrożone w bryłkach lodu. - Boję się, proszę pani. O załogę i okręt. Spięci cumami jesteśmy bezbronni i niezdolni do manewrów. Zaopatrzenie należy pobierać jak najszybciej. Do tego stan morza może się pogorszyć... - Och, mają tu tyle tych armat... Może pan być zupełnie spokojny. Na pewno nic się nie stanie. - To państwa zabieramy na pokład? 103
- Panie Reinhardt, pański kapitan jeszcze nic panu nie mówił? - zagadnął Vordinger. - Nie tylko nas. Jeszcze ładunek i naszych ludzi. Mam nadzieję, że się zmieścimy. Reinhardt spojrzał za jego dłonią i z osłupieniem zarejestrował czterech potężnie umięśnionych blondynów w czarnych jak sadza mundurach i polowych czapkach, którzy podpierali rzędem ścianę i przypominali ożywione plakaty Volkssturmu. Granitowe szczęki, niebieskie oczka łypiące spod czarnych daszków, włosy barwy lnu. Nosili bryczesy, koalicyjki i wypucowane do połysku oficerki, ale nie mógł rozpoznać formacji. Nie mieli chyba nawet przepisowego godła na ramieniu. Pomyślał, że to niekoniecznie wojsko. Tyle było rozmaitych organizacji i służb, a wszyscy oblekali się w jakieś mundury, i to coraz bardziej operetkowe. Obaj przedstawieni mu mężczyźni niby byli w cywilu, ale ubierali się identycznie. Obaj mieli okrągłe swastyki wpięte w krawaty i jakieś znaczki w klapach marynarek. Coś, co wyglądało jak czarna strzałka skierowana grotem do góry, obwiedziona bielą, na czerwonym tle. Diabli wiedzieli, co to jest. - Zmieścicie się państwo. W tych dwóch przedziałach zwykle podróżuje do dwudziestu ludzi, ale komfortu tam nie ma. Zwłaszcza dla pani nie będzie odpowiednich warunków. - Wszystko dla zwycięstwa, Herr Oberleutnant. To jest warte każdej ceny. Reinhardt postanowił dać sobie godzinę. Jedną godzinę przeznaczoną na korzystanie z piwa, koniaku, pieczonej gęsi z czerwoną kapustą, rolady i wątrobianych kluseczek. Tam na dole i tak musiało potrwać. „Proszę skosztować kiełbasy, panie pierwszy. Prawdziwy Wurst! W kraju pan nic takiego teraz nie zje, mam kuka, który pochodzi z Gór Kacperskich!”. „Za zwycięstwo!”. Dosyć tego bałwaństwa, pomyślał sobie po jakimś czasie Reinhardt. Postanowił wyślizgnąć się stąd i wracać na okręt. Równocześnie ładowano prowiant i zaopatrzenie, na gwałt naprawiano co większe uszkodzenia, dwudziestu ludzi z dziobowego 104
pakowało w pośpiechu toboły. To musiało być istne pandemonium. Był już w połowie pomieszczenia, kiedy dopadł go Wiesmann i z miejsca zaczął łapać za guzik. Był już lekko podpity. Reinhardt nie znosił takich typków z lepkimi rączkami. Aż się prosiło, żeby przydzwonić mu w tę krokodylą szczękę. - Wykonał pan rozkaz? - Znaczy? - W załodze nie może być elementów nieczystych rasowo. Do trzeciego pokolenia... Tylko czysta krew. To bardzo ważne. W ogólnym zgiełku nie za bardzo było go słychać. - Zredukowałem załogę, według rozkazu - powiedział Reinhardt wymijająco. - Tak... Zredukować. Żadnych mieszańców. Tylko Aryjczycy. Prawdziwi. Jak się nazywa pański okręt? - Nie nazywa się. To okręt podwodny. U-966. Oznaczenie wywoławcze ULF. - Więc Ulf! Ulf, czyli wilk po starogermańsku! Wspaniale. Panowie, za pomyślność okrętu Ulf, który przyniesie nam wszystkim upragnione zwycięstwo! Za operację Götterdämmerung! Heil Hitler! Wszyscy wstali, ktoś wcisnął osłupiałemu Reinhardtowi kieliszek koniaku. Więc tak wygląda w Abwehrze najwyższy stopień tajemnicy? - skonstatował w duchu. Poddam się. To nie ma sensu. Poddam się pierwszemu napotkanemu niszczycielowi i pojadę sobie do Kanady karczować lasy. Starego się udusi... Ta wojna prowadzona jest przez imbecylów. Szkoda mojego czasu. Panie i panowie, zostaliśmy nabrani. Podszedł do stołu, szukając Rittera, i zastał go rozmawiającego ze śpiewaczką i Vordingerem. - Jakże państwu zazdroszczę - mówił Ritter. - Bardzo chciałbym też zobaczyć Führera na własne oczy. - Ależ, panie kapitanie - wdzięczyła się diwa. - Kiedy wrócimy, jestem pewna, że przyjmie pana osobiście! Nawet pan nie wie, jak wiele od tego zależy. My... 105
- Najuprzejmiej przepraszam panią - powiedział Reinhardt. - Panie kapitanie. Proszę o pozwolenie powrotu na okręt. Muszę dopilnować prac pokładowych i przygotować wszystko do odpłynięcia. - Co...? Ach, tak, Reinhardt. Przygotować. Słusznie. Zezwalam. - Już pan nas opuszcza, Herr Oberleutnant? - Niestety. Serdecznie radzę, żeby państwo również przygotowali się do odpłynięcia i weszli na pokład najdalej za dwie godziny.
*** Czif wyglądał jak duch ojca Hamleta. Z podwiniętymi rękawami, po łokcie utytłany smarem, którego smugi pojawiły się nawet na jasnej brodzie, z włosami zlepionymi od potu siedział pod barierką diesla i apatycznie wycierał dłonie szmatą. - Baterie akumulatorów i siłownia elektryczna sprawne powiedział Reinhardtowi zmęczonym głosem. Gdzieś w tle jego mechanicy zbierali narzędzia i kawałki kabli, z hałasem układali na miejscu lśniące kraty gretingów. - Dławiki chrap i siłowniki sprawne, nieszczelności głównego kolektora za wodowskazem załatane, dwa odsalacze sprawne, łożyska wału obsadzone, oringi wymienione, uszkodzenie kadłuba nad zbiornikiem balastowym zaspawane. Da się jechać. Zostało trochę drobiazgu, ale to możemy spokojnie połatać po drodze. Mamy paliwo. A jak wygląda na górze? - Dziękuję. - Reinhardt podał tamtemu butelkę piwa. Główny mechanik przyjął ją z wdzięcznością i jednym ruchem odbił kapsel o śrubę bloku silnika. Piwo huknęło jak szampan, kapsel poleciał gdzieś, rykoszetując z brzękiem niczym pocisk. Czif uniósł się, znalazł kawałek blaszki i posłał ją do wiadra ze zużytym olejem. Mechanik pił duszkiem, piana wsiąkała mu w brodę i widać było, jak niezmordowanie porusza chudą grdyką. - Dwóch kretynów, moim zdaniem, Abwehra, czterech byczków prosto z aryjskiej farmy rozpłodowej i śpiewaczka operowa. Mamy to wszystko wieźć w ocean. Nie wiem, dokąd, i nie wiem, dlaczego. Mam nadzieję, że chodzi o to, żeby ich gdzieś utopić. - Śpiewaczka? - zapytał czif z niedowierzaniem. 106
- Operowa - potwierdził Reinhardt z goryczą. - Dwa metry, tleniony blond, brak nosa, oczy krowy i cyce jak pontony. Głupia jak bawarskie gacie. Prezes jest zachwycony. - Robi się coraz dziwniej.
*** W centrali zrobił się tłok. Długi sznur marynarzy z workami w rękach tłoczył się do wyjścia, tymczasem ciągle jeszcze noszono skrzynki konserw i suszone kiełbasy, przy radionamierniku szafki straszyły plątaniną kabli i biedzili się tam elektrycy. Reinhardt starał się nie przeszkadzać. Siedział w mesie O, popijając sok jabłkowy z butelki, i czekał, aż chaos przeistoczy się w coś sensownego. - Mamy teraz torpedy we wszystkich wyrzutniach, ale żadnego zapasu - mówił drugi oficer. Napił się ofiarowanego mu piwa i mlasnął. - Amunicji do pelotek nie braliśmy w ogóle, bo mamy komplet. Dwa przedziały dziobowe wolne, a ponieważ nie ma zapasu torped, niczego nie trzeba będzie regulować, więc to w za sadzie bez znaczenia. Będziemy odpalać elektrycznie. Spisaliśmy siedemnastu ludzi. Będziemy robić trzy wachty i jakoś to będzie. Jeśli nie mamy prowadzić normalnych ataków, to w zasadzie nie ma problemu. Marynarze w centrali ruszyli wreszcie na górę, a potem po zrzuconej im z burty „Oxfolta” sieci. Na pokładzie natychmiast rozległy się wrzaski. - Nie zapomnijcie pisać, cholerni szczęściarze! A wsadź swojej starej raz ode mnie! Trzymać mi tam koje gotowe do akcji, aż wrócę! Pozdrówcie zimne Norweżki! Rozgrzać je jak należy! - Szczęściarze - mruknął Drugi. - Czy ja wiem... Zimno, parszywe żarcie, naloty. Sam już nie wiem, gdzie gorzej. Widział pan, jakie dali zaopatrzenie? Świeże sery, owoce, kiełbasa, konserwy... - Widziałem nawet rosyjski kawior, pasztety i łososia w puszkach. Skąd to wytrzasnęli? 107
- To raczej dla pasażerów. Niech pan nie liczy, że zobaczymy takie rzeczy na stole w mesie. Na kiosku rozległy się kroki i kobiecy śmiech. - Jaki on malutki! Jaki maleńki! - Ona mówi o okręcie? - zapytał ktoś w mesie podoficerów, chyba Fanghorst. - Nie! O twoim fiutku! - Och, zamknij się, stara świnio, z nikim tu nie można porozmawiać! Reinhardt westchnął i napił się soku. Na pomoście znowu rozległ się piskliwy chichot, a potem krzyk: „Chrzczę cię! Chrzczę cię... Nibelung!”. A potem szklany łomot o burtę. Drugi skrzywił się odruchowo. - Co to było?! - Butelka po szampanie, prawdopodobnie. Kolacja, mianowicie, dobiegła już końca. Kolejny dźwięk, który rozległ się na górze, w pierwszej chwili kojarzył się z syreną alarmową. Akustyk, siedzący apatycznie na swoim stanowisku, nagle zdarł z głowy słuchawki i poderwał się z krzesła. - A to co?! - Aria. Zdaje się, „Pierścień Nibelungów” Wagnera. Drugi oficer zrzucił furażerkę na stół i rozmasował twarz. - Co tu się wyprawia?! W co my się pakujemy? Właz do centrali otworzył się ze skrzypnięciem, po czym pokazała się szczupła noga obleczona jedwabną pończochą ze szwem, w damskim pantoflu i poła futra. A potem rozległ się chichot. - Jakie to ciasne! Ostrożnie, bo złamię obcas! Au! Tu wszystko jest żelazne! Kiedy madame Loewengang gramoliła się po zejściówce, wszyscy obecni w centrali jak jeden mąż w milczeniu patrzyli w górę. Nawet akustyk odwrócił się na swoim siedzisku. Śpiewaczka miała na sobie długie futro i stojąc już na pokładzie, marszczyła nos jak rozzłoszczony pekińczyk. - Fuj! Przecież tu trzeba wywietrzyć! Okropne! Mój kufer się nie zmieści! Trzeba zabrać mój kufer! 108
Istotnie. Nie tylko jej kufer obity skórą i spięty skórzanymi pasami, ale i cztery pokaźne skrzynie, podobne do amunicyjnych, nie miały szansy zmieścić się w luku. Reinhardt wyszedł na górę i otaksował stertę bagażu. - Do luku załadunkowego przedziału torpedowego z tym wszystkim! Ruszaj się, człowieku! - Ostrożnie! - Już ja się za was wezmę, chłopcy! - dobiegało z dołu. Jeszcze będziecie jeść z kwiatami na stole! Na pomoście i w centrali znowu zrobił się tłok i chaos osiągnął szczyt. Pasażerowie przeciskali się przez grodzie na dziób, Ewa straciła równowagę i z piskiem usiadła na koi w sekcji motorzystów, lądując jednemu z marynarzy na kolanach. Czterej ubrani na czarno Aryjczycy pchali się w milczeniu, holując swoje toboły. Ktoś potknął się o próg sztormowy w mesie PO, przewracając butelkę z sokiem w czyjąś pościel. Ritter wcisnął się do centrali i stał pośrodku wsparty majestatycznie o barierę stanowiska radionamierników, zawadzając każdemu, kto chciałby gdziekolwiek przejść. Pierwszy sternik przeciskał się na swoje miejsce. - Szykować się do zdjęcia cum! Chować polery! - wrzeszczał Reinhardt na pomoście. Na horyzoncie niebo już różowiało i zaczynało się robić szaro. Burta okrętu stojącego obok nich zmieniła się w czarny masyw. A potem w jednej sekundzie świat stanął nagle na głowie. Najpierw rozległ się ryk klaksonu na kiosku, niemal prosto w ucho, a potem wrzask Rittera: „Alarm! Lotnik!”. Reinhardt aż przysiadł z wrażenia. Ryknął: „Rzucać cumy!” i rozejrzał się bezradnie po niebie, ale zobaczył tylko czarną masę nieruchomego „Oxfolta” wiszącą nad nim jak górskie zbocze. Marynarz na dolnym pokładzie zrzucił cumę z ostatniego polera i pobiegł do luku załadunkowego. Reinhardt spojrzał jeszcze na dziób i rufę, upewniając się, że zamknięto wszystkie luki, i zjechał w głąb kiosku, zamykając właz i dokręcając rygle w momencie, kiedy okręt szedł już pod wodę. - Wszyscy na dziób! Zanurzenie alarmowe! 109
Gdzieś z przodu rozległo się Ewy: „Auu! Nadepnął mi pan na nogę!” i nerwowy tupot. Reinhardt przytrzymał się barierki stołu nakresowego. Z łoskotem po pokładzie potoczyła się jakaś butelka. - Radionamiernik, pytam namiar? - Nic nie miałem - powiedział operator. - Zupełnie nic. Albo „Oxfolt” go zasłonił, albo to fałszywy alarm. W tym momencie potężna eksplozja wstrząsnęła morzem. Jedno krótkie, głębokie tąpnięcie, które mogło połamać zęby, a potem seria wibracji, która przepłynęła przez kil okrętu. Światło zamigotało. - Dostali ich?! Jedną bombą? - zapytał ktoś w osłupieniu. Spojrzeli na akustyka, który przyciskał słuchawki do głowy i patrzył nieobecnym wzrokiem gdzieś w przestrzeń. Reinhardt otworzył usta, ale niepotrzebnie. Było już słychać doskonale, także bez słuchawek. Dźwięk, który znał aż za dobrze - wielorybie, przeciągłe zawodzenie konającego statku. Wiedział, że źródłem hałasu jest powietrze wypychane przez wodę z komór kadłuba, ale i tak ciarki zawsze chodziły mu po plecach. - Co to jest?! - usłyszał przerażony głos Ewy. - Śmierć statku - odpowiedział ktoś. - Zawsze tak krzyczą, kiedy toną. Idący na dno „Oxfolt” minął ich w odległości dwustu metrów. Słychać było, jak fragmenty kadłuba szczękają i obijają się o siebie, potem skrzypienie i potrzaskiwanie pękających grodzi. - Houdini... - szepnął ktoś. - Himmerich... - Ofiary są niezbędne dla zwycięstwa - oznajmił nagle Wiesmann gdzieś z dziobu. - Zresztą, to byli tylko podludzie... Gdzieś za mesą elektryków słychać szamotaninę, ktoś coś przewrócił, ktoś syknął zduszonym głosem: „Nie, kretynie... Zamknij się... Puść mnie! Nie! Spokój!” - ale wszystko szeptem. Reinhardt z trudem rozluźnił szczęki i zobaczył zalaną zielonkawym światłem przyrządów mostka twarz Starego. Bez wyrazu, ze zmrużonymi oczami. Kapitan patrzył na niego badawczo. Akustyk trzymał się kurczowo za barierkę, a chude kostki jego dłoni były zupełnie białe.
110
- Głębokość peryskopowa! - krzyknął Reinhardt. - Zwrot! Kurs w rejon katastrofy! - Nie! - huknął Stary. - Co pan sobie wyobraża! Był alarm lotniczy! - Tam mogą być rozbitkowie. - Samolot może wrócić! - Nie słyszałem żadnego samolotu - powiedział Reinhardt, patrząc kapitanowi prosto w oczy. - Nie było też namiaru. - Powiedziałem: nie! - Proszę zostać pod wodą - odezwał się sucho Wiesmann. Wiem, że uważa nas pan za pasażerów, ale zapewniam, że pański kapitan wyprowadzi pana z błędu. Wiem, jak to jest z marynarzami. Chciałby pan powiedzieć, że na morzu mam siedzieć w kajucie, a pan dowiezie mnie na miejsce, i że tutaj dowodzi kapitan albo pan w jego imieniu. Myli się pan. Tu chodzi o ostateczne zwycięstwo. Te romantyczne bzdury o morskim obyczaju nie mają zastosowania. Zbliżył twarz do twarzy Reinhardta i wlepił w niego bladoniebieski, obłąkany wzrok. Pierwszy patrzył spokojnie, a nawet pogodnie, i raptem zaczął się uśmiechać. Lekko i niewinnie, ale za to coraz szerzej. Sternik nieraz odwiedzał w towarzystwie Reinhardta rozmaite knajpy od Marsylii po Gdańsk i doskonale wiedział, co to znaczy. Chwycił oficera za ramię i unieruchomił mu rękę. - Panie pierwszy, pan usiądzie - powiedział, odgradzając go od Wiesmanna. - Nie wynurzy się pan - oznajmił Wiesmann. - Natomiast wyznaczy pan kurs do tego miejsca. - Podał mu kartkę z zakodowanymi współrzędnymi, które można znaleźć tylko na mapach Dowództwa Okrętów Podwodnych.
*** - Po pierwsze, była tylko jedna eksplozja - mówił Reinhardt, niemal nie otwierając ust. Oparty o mapy na stole nakresowym uważnie przesuwał liniał. - Nie było serii bomb, tylko
111
pojedyncza eksplozja, po której dziesięciotysięcznik zatonął w ciągu pięciu minut. - Statek idący pod szwedzką banderą - powiedział Drugi, gryząc jabłko. - Mniejsza o banderę. Stary okrzyknął alarm i natychmiast poszliśmy pod wodę. A „Oxfolt” milczał. Przecież tam była cała wystawa techniki przeciwlotniczej. Daleki horyzont obserwacji, radiolokatory, namierniki i nie zauważyli samolotu? Nie było namiaru radiolokacyjnego, nie było słychać silnika, żadnej strzelaniny. A pół minuty później trafienie. Do tego patrzyłem na naszych gości. Żadnej paniki. Alarmowe zanurzenie w momencie, kiedy wchodzą na pokład, i „nadepnął mi pan na nogę”. A statek tonął kilka minut. Tak idą na dno tylko niszczyciele. I to o ile płyną pełną parą i dostaną torpedę w dziób. Owszem. Ale nie frachtowiec stojący w dryfie. Przecież to jest wanna. - Co pan sugeruje? - Że „Oxfolt” został wysadzony w powietrze. Znalazł drugi namiar i zrobił malutki krzyżyk ołówkiem, po czym wyznaczył kurs. - I dokąd płyniemy? - Donikąd. Kawałek. Dwieście mil na północ od Islandii. W miejsce, w którym nie ma kompletnie nic. - Powinien pan złożyć raport. Tak czy inaczej. Dönitz nie przepada za Abwehrą. Reinhardt przygryzł tylko cybuch pustej fajki i pokręcił głową. - Stary pokazał mi papiery. To są rozkazy z Kancelarii Rzeszy, panie Wichtelmann, a nie żadna Abwehra. I niech pan zgadnie, kto je podpisał. Ta banda błaznów dostała okręt w prezencie. Jeżeli każą panu wsadzić sobie strusie pióra w zadek i tańczyć na stole nawigacyjnym albo wystrzelić się z torpedą, będę mógł tylko rozłożyć ręce. Sternik! Kurs sto osiemdziesiąt! Za dwadzieścia minut wyjść na peryskopową.
*** 112
Przed zamkniętą grodzią przedziału dziobowego stał wartownik. Jeden z czterech blondynów, których zaczęto uważać już za czworaczki. Stał w rozkroku w swoim czarnym mundurze, z MP40 przewieszonym przez pierś i w błyszczącym, pokrytym chromem hełmie, w którym wyglądał jak strażak. Stał i patrzył przed siebie przymrużonymi oczami, zupełnie jakby pilnował Reichstagu. Natknąwszy się na niego po raz pierwszy, Reinhardt zbaraniał. Jedyną sztuką broni osobistej na pokładzie był do tej pory pistolet zamknięty w szafce dowódcy. Nawet nie chciało mu się wyobrażać sobie skutków, jakie miałoby strzelanie wewnątrz okrętu z szybkostrzelnej armaty wiszącej na piersi wartownika. - Poza tym grodzie muszą być otwarte - tłumaczył Wiesmannowi delikatnie, takim tonem, jakim rozmawia się z wariatem. - Chodzi o przepływ powietrza. To jest okręt podwodny. Nie można otworzyć okien. W razie alarmu musi być dostęp do sekcji dziobowej. Do tego tam jest druga toaleta i umywalnia. Nie możecie jej tak po prostu zablokować. - Zgoda, panie Oberleutnant. Drzwi będą otwarte, a wartownik będzie stał wewnątrz przedziału. Ale niech załoga nie wchodzi tam bez potrzeby. Proszę mi powiedzieć, Herr Reinhardt, to jest imię czy nazwisko? - W moim przypadku nazwisko. Nazywam się Udo Reinhardt. - Bardzo ciekawe... Skoro już o tym mówimy, pani Ewa skarżyła się na marynarzy. Reinhardt uniósł brwi. - Tak? - Chodzi o atmosferę... Szczerze mówiąc, ja też spodziewałem się, że jest tutaj więcej żołnierskiej postawy. Więcej patriotyzmu. Tymczasem marynarze rozmawiają wyłącznie o jedzeniu i o... spółkowaniu. I te wulgarne żarty... Żołnierze aryjscy nie powinni się tak zachowywać. Nie widać w nich poczucia misji. No i ten brak higieny. Czy tak wyglądają Niemcy? - Spodziewał się pan błędnych rycerzy, Wiesmann? Może psalmów? A może pelargonii w luku torpedowym i gipsowego krasnala na pomoście? - Reinhardt poczuł, że chce stąd wyjść. 113
Chociażby na kiosk. A najlepiej wysiąść. - To po prostu marynarze. I to marynarze floty podwodnej. Od chwili wyjścia z portu wszyscy na nich polują. Może ich zabić najgłupsza awaria. Większość okrętów nie wraca już z pierwszego rejsu. A dla tego okrętu to jest pierwszy rejs i oni dobrze o tym wiedzą. W tej chwili w całej flocie jest może ze stu ludzi, którzy przeżyli na U-Bootach dłużej niż trzy lata. - A jednak... - A jednak - powtórzył Reinhardt z naciskiem - Wiesmann, to są młodzi chłopcy. Większość nie ma jeszcze osiemnastu lat. A pańska przyjaciółka wcale miło spędza czas tam w dziobie. Łatwo zauważyć, że jest śpiewaczką, bo słychać ją aż w maszynowni. Jak panu się zdaje, jaki to może mieć wpływ na morale czterdziestu młodych mężczyzn, którzy od tygodni nie widzieli kobiety? Wiesmann zrobił się purpurowy na twarzy. - Ja sobie wypraszam...! - A wypraszaj pan sobie - warknął Reinhardt. - Ale nie zawracaj mi pan głowy bzdurami!
*** Kolejnego dnia rejsu goście rozpanoszyli się po całym statku. Ewa Loewengang z własnej inicjatywy postanowiła poprawić morale załogi i umilała im czas, śpiewając wybrane arie z Wagnera przez radiowęzeł. Wiesmann i Vordinger siedzieli w centrali, co gorsza, w towarzystwie Starego. To chyba nastąpiło właśnie wtedy. Potem wielokrotnie Reinhardt usiłował sobie uświadomić, kiedy świat oszalał. Schwytać ten moment, kiedy rejs zamienił się w koszmar wariata. Gdy tamci weszli na pokład? Później? Ale to chyba była ta chwila, kiedy zaczęli rzucać kości wróżebne na stole nakresowym w centrali. Zrazu myślał, że to jakaś gra. Coś w rodzaju mahjonga. Rozsypali po mapach garść płaskich, rzecznych otoczaków z wymalowanymi zygzakowatymi znaczkami. Otworzył już usta, by poprosić ich o przeniesienie się z tym do mesy, „to jednak jest pomost bojowy okrętu podwodnego, panowie”. Ale usłyszał 114
nieprzytomne: „raidho... mannaz... jera... w domu Asgardhu...”. - Skuld - odpowiedział na to Vordinger. - Kenaz... Perthro. Tak. Przyszłość jest jasna. Zamierzenia oczywiste. - Spojrzał na Reinhardta i wskazał palcem przypadkowy punkt na mapie. Tu. Kiedy tu możemy być? - Za godzinę, podejrzewam - powiedział Pierwszy. - Niech pan każe tam wynurzyć. Reinhardt spojrzał przeciągle na kapitana. - Słyszał pan, Reinhardt - warknął Stary. - Proszę uprzejmie - powiedział Reinhardt. - Według rozkazu.
*** W rzeczywistości znaleźli się w tym punkcie prawie dwie godziny później. Reinhardt kazał wystawić najpierw peryskop, wreszcie wynurzył kiosk i z ulgą wyszedł na pomost, rozpalając fajkę już na schodkach zejściówki. Obaj dziwni pasażerowie również wyszli na pomost. Bez ceregieli, nie uprzedzając nikogo, zupełnie jak na balkon u cioci. Ocean był całkiem spokojny i nad wodą nisko wisiała gęsta mgła, więc nie trzeba było obawiać się samolotów. Reinhardt, oparty o przedni falochron, całkowicie poświęcił się rozkoszom palenia fajki. Pasma i smugi mgły snuły się nad wodą, dziób rozcinał niewielkie fale. Nagle Reinhardt, zmarszczywszy brwi, uniósł lornetkę do oczu. Zesztywniał cały, a ściskana w zębach fajka lekko obwisła. Wpływali na morze trupów. Najpierw były to pojedyncze sylwetki kołyszące się w kamizelkach ratunkowych jak spławiki albo makabryczne boje. Ludzie bez rąk albo tylko bez palców, o twarzach czarnych od poparzeń i zakrzepłej krwi, czasem wydziobanych do gołej czaszki przez mewy. Kamizelki były staroświeckie, z kostek korka zaszytych w żółtym brezencie, takie jakie zdarzały się już tylko na transportowcach. Widać je było z obydwu burt jak okiem sięgnąć. Kołysały się na falach. Tuż pod wodą przy każdym 115
nieboszczyku kłębiły się małe ławice ryb. Reinhardt przygryzł fajkę i miał już nakazać zanurzenie, ale spojrzał tylko na obydwu jegomościów na pomoście, którzy uśmiechali się radośnie, i dał spokój. Vordinger wyjął z kieszeni płaszcza mały aparat fotograficzny i robił zdjęcia topielcom. Skąd ich tylu? - pomyślał rozpaczliwie oficer. Przecież Tomki przeszukują cały sektor, kiedy tylko stracą statek. Za każdym konwojem idą statki ratownicze. Mają samoloty poszukiwawcze. Skąd ci nieszczęśnicy się wzięli? Zza kolejnej fali wynurzyło się coś, co wyglądało jak gigantyczna meduza. Pływający kilem do góry kawałek szalupy otoczony wianuszkiem rozbitków. Na niej siedziało kilku, pozostali zanurzali się do pasa w wodzie i najwyraźniej żyli. Gdybym mógł ich zabrać, pomyślał Reinhardt. Gdyby to była cywilizowana wojna, powinienem ich zabrać i odstawić na ląd. Tak to się powinno robić. To musiało się stać niedawno. To musiało być niedawno, bo jeszcze żyją pomimo wyziębienia. Miał nadzieję, że jego weseli goście nie zobaczą żywych rozbitków, bo gotowi zażądać karabinów maszynowych. Mylił się. Co dziwniejsze, Wiesmann zareagował okrzykiem: „Tam są!” - zupełnie jakby na kogoś czekał. - Reinhardt! Proszę podpłynąć do tych ludzi. - Vordinger wyciągnął rękę, a potem zrobił rozbitkom zdjęcie. - Bierzemy ich na pokład. - Niestety, nie możemy brać rozbitków. To wyraźne rozkazy Kommando der Unterseeboote. - A ja panu mówię jeszcze raz, że nie podlega pan już Dönitzowi, tylko Thulegesellschaft. I ma pan tylko moje rozkazy. A ja mówię, wyłowić tych ludzi. Reinhardt odpiął mikrofon interkomu, patrząc na tamtego w osłupieniu. Jego fajka zgasła. Rozbitków było dziewięciu. Posadzono ich na ażurowym przednim pokładzie, Reinhardt kazał wyciągnąć dla nich koce i gotować gorącą herbatę. Nie wiedział, jak się zachować. Kręcił 116
się między rozbitkami, patrzył na zapadnięte twarze, włosy posklejane ropą, na usta popękane od soli i pokryte strupami. Wolał utrzymywać się w przekonaniu, że walczy ze statkami. Z wielkimi, sunącymi na horyzoncie lewiatanami o skórze z nitowanej blachy. Widok dygocących rozbitków był nie do zniesienia. Tak łatwo było podzielić ich los. Dryfować potem po oceanie i konać powoli dzień po dniu, wisząc w tych sparciałych korkach nad otchłanią. Nie umiał spojrzeć im w oczy. - What ship? - zapytał wreszcie. Bez odpowiedzi. Patrzyli na niego tylko wielkimi, sarnimi oczami. - „Millehaven Lady”, sir! - odezwał się wreszcie któryś niechętnie. - Przecież nie mogą leżeć na pokładzie - powiedział Reinhardt. - Musimy się zanurzyć. - Popłyną w przedziale torpedowym, na samym dziobie oznajmił Vordinger. - Ścieśnimy się trochę i kilka dni wytrzymamy. Dlaczego kilka dni? - pomyślał Reinhardt. Co będzie za kilka dni? Otwarto luk artyleryjski i dwóch bliźniaków w hełmach zagoniło rozbitków pod pokład. - Jak daleko jeszcze do celu, panie Reinhardt? - zapytał Vordinger. - Niedaleko - powiedział. - O ile chodzi panu o tamte współrzędne na północ od Islandii. - A wie pan, kiedy będzie jesienna równonoc? - Równonoc? Za dwa dni. - Więc niech pan dołoży starań, żebyśmy zdążyli tam wcześniej.
*** - Słyszał pan kiedykolwiek o czymś, co by się nazywało Towarzystwo Thule? - zapytał Reinhardt półgłosem, krojąc chleb. Czif pokręcił głową. - Kojarzy mi się to z jakimś klubem gimnastycznym. 117
- Ja słyszałem - oznajmił drugi oficer. - Moja ciotka jest mianowicie okultystką. Kompletnie szurnięta. Kupowała sobie broszury. Zakon Germanów, Zakon Nowych Templariuszy, Hammerbund i takie tam gówna. Zdaje się, że było tam coś o tym Towarzystwie Thule. Taka aryjska mistyka. Wotan, mity germańskie i tak dalej. Wszędzie u niej w domu było pełno tego gówna. Ktoś mi mówił, że Gröfaz się tym specjalnie interesuje. Zniżył głos do szeptu. - To ma być nowa religia Tysiącletniej Rzeszy. Ponoć poszczególne ofensywy planują magowie i wróżki... - Cicho, cicho - mruknął Reinhardt. - Bo sobie pan napyta biedy. O tym to już wszyscy słyszeliśmy. Zresztą rzekłbym, że to widać z geniuszu strategicznego, jaki nam się tu prezentuje. Głośnik zatrzeszczał i popłynęły z niego znane już do obrzydzenia dźwięki Wagnera. - Jeżeli ta płyta poleci jeszcze raz, zacznę się modlić o bombę głębinową prosto w kiosk - oznajmił czif. - Wszystko jest lepsze niż śpiew tej szlampy. - Ale nie sądziłem, że zatęsknię do marszów puszczanych przez Starego. - Za dwa dni staniemy na środku Morza Północnego, na współrzędnych, które pokazali. Ciekawe, co dalej. Wysiądą? - Załadowali cztery gumowe łodzie. Może wysiądą. - I powiosłują na biegun?
*** - Jesteśmy w miejscu, które pan wskazał- powiedział Reinhardt. - Doskonale. Kiedy jest równonoc? - Dzisiaj. - Świetnie, proszę wynurzyć i wyłączyć motory. - Vordinger sięgnął do swojego skórzanego woreczka i wyjął pięć kamieni, które ułożył na mapie. - Doskonale... Gdyby tylko mógł pan zdać sobie sprawę z wagi sytuacji. Za chwilę wygramy wojnę, panie Reinhardt. Pański okręt i my. Nie samoloty tego grubego błazna, nie Himmler, nie czołgi dywizji Groβdeutschland. Nie żadna 118
Wunderwaffe. Tylko my, z niewielkim pańskim udziałem. W tej chwili dzieje się historia. Wyglądał na podekscytowanego, głos mu się łamał i trzęsły ręce. Poklepał oficera po ramieniu i wszedł do centrali. Przez radiowęzeł powiedział coś w zasadzie podobnego, ale jeszcze bardziej pompatycznie. Motorzyści, „lordowie”, marynarze z centrali i artylerzyści zastygli w swoich podartych podkoszulkach i niewiarygodnych swetrach, drapiąc się albo trzymając w dłoni zatłuszczone karty, i patrzyli tępo w kratki głośników. Przemowę zakończyło wezwanie załogi do trzykrotnego Heil!, a potem Ewa Loewengang zaczęła śpiewać. Reinhardt miał taką minę, jakby rozbolał go ząb, i odczekał cierpliwie niemal do końca, zanim przełączył mikrofon. To było najbardziej osłupiałe Heil!, jakie w życiu słyszałem, stwierdził w myślach. - Szasować - oznajmił sucho. - Do wynurzenia. - Niech nikt nie wychodzi na pomost - zażądał Wiesmann. Tylko my, kapitan i pan. Właz otworzył się z hukiem przywodzącym na myśl korek od szampana, przez okręt przebiegł podmuch i ciśnienia wyrównały się. Reinhardt wyszedł niespiesznie na pomost i zapalił fajkę. Morze zdążyło się trochę rozhuśtać i wiał ostry wiatr. Mgła opadła, ale wciąż było szaro. Zrobiło się wyraźnie zimniej. Stojący w dryfie okręt wpadł w dokuczliwy boczny przechył, a potem zaczął odwracać się do wiatru. Fale łomotały o kiosk i łamały się z hukiem na dolnym pokładzie. Stary milczał, a Reinhardt również nie czuł się w obowiązku podtrzymywać rozmowę. Postawił tylko kołnierz kurtki i wcisnął głębiej czapkę, żeby wiatr jej nie zabrał. Otworzył się właz załadunkowy i na dolny pokład wyszło najpierw dwóch bliźniaków w swoich lśniących nocnikach na głowie i w długich, skórzanych płaszczach. Za nimi wyprowadzono trzech rozbitków. Reinhardt chwycił kurczowo za falochron i patrzył szeroko otwartymi oczami, jak z włazu wychodzą Wiesmann i Vordinger, obaj owinięci kosmatymi futrami, w jakichś 119
kretyńskich operetkowych strojach, hełmach z krętymi, imponującymi rogami. Za nimi wygramoliła się Ewa, ubrana równie idiotycznie, w futro spięte na ramionach i pancerz zaopatrzony w złote, błyszczące, ozdobione swastykami miseczki, które kryły imponujące piersi. Jej hełm wieńczyły rozłożone skrzydła, przez co wyglądała, jakby kaczka usiłowała usiąść jej na głowie. Potknęła się na rozkołysanym pokładzie i przytrzymała ociekającego wodą relingu. Za Ewą pojawiły się chromowane hełmy pozostałych bliźniaków, jak pokryte lśniącą pleśnią grzyby. Reinhardt pyknął z fajki i zaśmiał się cichutko przez zęby. Spojrzał jednak na bosych, obdartych, trzęsących się na kracie pokładu marynarzy i przestało mu być do śmiechu. Nie podobał mu się sposób, w jaki ich ustawiono - ślizgających się na pokładzie i czepiających siebie nawzajem. Ani ten, w jakim stanęły czworaczki. Zwłaszcza zaś nie podobał mu się jeden z nich, ten odwrócony tyłem do jeńców, który zerkał w górę na kiosk i przyglądającego się widowisku Reinhardta. Megafon na kolumnie masztu antenowego zatrzeszczał i bluznął mu prosto w ucho dziką, pompatyczną muzyką. Ewa zaczęła śpiewać. Runy otrzymasz i czytelne znaki Bardzo wielkie runy Bardzo mocne runy Co Olbrzym Śpiewak zabarwiał, a bogowie stworzyli I boski run Głosiciel rytował Odin - Asom, Alfom - Dain, Dwalin - karłom, Alswidr - Olbrzymom, a ludzkiemu Pokoleniu Ja sam runy kreśliłem. Wiatr przybierał na sile, ale okręt obrócił się już dziobem do fal i teraz dostał się w łatwiejsze do zniesienia kołysanie wzdłużne.
120
Przebierańcy na dziobie z trudem utrzymywali równowagę, fale obmywały kadłub i syczały im pod nogami. Vordinger krzyknął coś, na co dwaj bliźniacy chwycili jednego z jeńców pod ręce i zmusili do uklęknięcia. Vordinger wyjął nagle błyszczący miecz z jelcem zawiniętym w spiralę i poderżnął mu gardło. Wiatr gwizdał na sztagu i spychaczu sieci, głośnik ryczał, Ewa śpiewała, a człowiek szarpiący się w ramionach bliźniaków wykrwawiał się na pokład i korpus głównego zbiornika balastowego wyraźną, ciemną strugą spienionej krwi. Reinhardt widział jego białe stopy dygocące w drgawkach i pulsujący strumień uderzający o blachę jak z ogrodowego węża. Dziewiątą znam: gdy muszę ratować Mą łódź pędzoną po morzu, Wicher uspokoję na fali I uśpię całą wodę. Reinhardt stał jak skamieniały, blady jak płótno, i trzymał się kurczowo falochronu. Żołnierz przed nim bez słowa odciągnął suwadło automatu i lekko uniósł lufę. Z tyłu jego „bracia” zepchnęli z pokładu pierwszą ofiarę i powalili drugiego rozbitka. Nie wierząc własnym oczom, Reinhardt patrzył, jak marynarz pogrąża się w spienionej, szmaragdowej wodzie, a wokół niego rozlewa się ciemna plama wyglądająca jak dym. - Bastard! Fucken nazi bastard! - wrzasnął trzeci marynarz, ale jeden z bliźniaków wykonał szybki ruch i uderzył go lufą empi w twarz, po czym przydepnął leżącemu plecy. Jedenastą znam: gdy mam na bój druhów wieść, Śpiewam w tarczę, a oni siłą naprzód pędzą, Zdrowi do boju I zdrowi z boju, Żadna ich szkoda nie spotka.
121
Reinhardt trwał nieruchomo, aż rzeźnia dobiegła końca. Ewa kilka razy straciła równowagę i zwymiotowała przez reling. Vordinger zebrał część krwi do miski, po czym przytrzymywany za pas przez jednego z czworaczków podszedł do kiosku i zaczął malować na nim takie same zygzakowate znaki, jakie miał na swoich kamieniach. Reinhardt odwrócił się i odprowadził wzrokiem trzeciego marynarza, który tonął w pozycji siedzącej, i kątem oka zobaczył błysk metalu. Ritter z nieprzeniknioną, kamienną twarzą belfra chował do kabury swój pistolet. Pistolet z szafki kapitańskiej. - Teraz proszę płynąć! - krzyknął Vordinger, zadzierając głowę w kierunku pomostu. - Nie zanurzać okrętu i płynąć dokładnie na północ. - Poradzi pan sobie z tym, Reinhardt? - wycedził kapitan. - Jawohl- odparł Reinhardt nieswoim głosem. Bardzo chętnie płynął teraz na powierzchni. Szczerze mówiąc, niczego sobie tak nie życzył jak samolotu RAF-u albo niszczyciela.
*** - Czifie - powiedział półgłosem Reinhardt. - Niech pan znajdzie wśród swoich skarbów spirytus do konserwacji torped i wleje mi na trzy palce do pustej butelki. Potem proszę dopełnić to sokiem cytrynowym z łyżką miodu i podesłać mi na pomost. Ale niech zwłaszcza doktor nie widzi, co pan robi. - Co tam się stało? - Nie chce pan wiedzieć. Egzekucja. Ale szczegóły sobie darujemy. Ten okręt jest we władzy szaleńców. - Jak cały świat, Herr Oberleutnant. Jeszcze pan się nie zorientował? Wyszedł na pomost, nakazawszy trzymać kurs na północ, i został tam oparty przedramionami o falochron, pykając z fajki i pociągając ze swojej butelki. Tylko morze było uczciwe. Okrutne, ale szczere i uczciwe, takie jak zawsze. Reinhardt patrzył na
122
fale i od czasu do czasu przepatrywał horyzont. A potem opuszczał lornetkę na pierś i pociągał łyk. - No dalej, boys - mruknął. - Akurat jak jesteście potrzebni, nigdy was nie ma. Dalej. Jestem tu. Jak na patelni. Możecie załatwić oceaniczny XXI. Wilka Atlantyku. Ale horyzont był pusty. Ani nisko lecącego hudsona, ani przysadzistego halifaksa, ani prującego fale rekiniego dzioba niszczyciela. Nic. Pomyślał, że skoro ma pełne zbiorniki ropy, mógłby właściwie uciec. Uciec od tego kretyńskiego świata, od nawiedzonych dyktatorów, aroganckich premierów, zdurniałych generałów i ich parszywej wojny. Zostać zwyczajnym piratem. Wywiesić Jolly Rogera na maszcie antenowym i płynąć, gdzie mu się podoba. Na Karaiby albo na Kubę. Miał sześć torped i mnóstwo amunicji. Mógłby łatwo sterroryzować niewielki port i zażądać paliwa albo żywności. Mógłby zresztą rabować frachtowce zamiast je bezmyślnie zatapiać. Miał okręt o największej dzielności morskiej, jaki kiedykolwiek skonstruowano. W zanurzeniu mógł drwić sobie z najcięższych sztormów i płynąć choćby na koniec świata. Kto by go zatrzymał? - Niemiecki Nemo się znalazł - mruknął pod nosem, ale pomysł mu się podobał. Właściwie, dlaczego nie? Co miał do stracenia? Trzeba by tylko utopić Starego i tę bandę popaprańców, która panoszyła się na jego okręcie, i - hulaj dusza! Wydało mu się, że to dużo rozsądniejsze niż dać się zatopić w kretyńskiej, przegranej wojnie. Kiedyś, na początku, wydawało mu się, że wie, o co walczy. Mieli odzyskać utraconą godność, odebrać siłą to, co im się należało, a przy okazji podpalić stęchły świat i zbudować na zgliszczach coś lepszego i sensowniejszego. W oparciu o logiczną, niemiecką cywilizację. O Schillera, Junga, Plancka, Heideggera. Jednak od dawna nic mu z tego przekonania nie zostało. Doskonale rozumiał, że to były jakieś romantyczne bzdury. Owszem, udało się spalić i zniszczyć, i to bardzo wiele, ale niczego nie budowano. A jeśli już, to na pewno nic lepszego od
123
tego, co zostało zniszczone, za to spotworniałe i bezsensowne jak rak. Teraz, jak wszyscy, był jedynie wykonawcą rozkazów oszalałej machiny, której nikt nie umiał zatrzymać. Czuł się już tylko zbrukany i wykorzystany. Pomost drżał od wibracji, dziób ciął fale i okręt płynął na północ. Reinhardt patrzył na wodę i niebo i starał się o niczym nie myśleć. Najpierw sądził, że odblask, który widzi na kursie, to płonący tankowiec. Potem, kiedy zaczął się zbliżać, uznał, że zorza polarna. Jednak tęczowe lśnienia, zamiast pozostać na horyzoncie, przybliżyły się i rozlały po obu burtach. Reinhardt zgłupiał. Niebo i woda mieniły się różnokolorowymi błyskami, które rzucały plamy wielobarwnego światła na pomost, kadłub okrętu i na bladą, osłupiałą twarz Pierwszego. Wszystko to przelewało się wokół niego barwami od królewskiej purpury i fioletu po ciepłą czerwień. Podniósł twarz i patrzył w osłupieniu. Nie miał pojęcia, co to było, ale było piękne. Dopłynąłem do krańca tęczy? - pomyślał z zachwytem. Dogoniłem zorzę polarną? Kraniec horyzontu? Właz uchylił się i ukazała się twarz Wiesmanna. - Proszę meldować, kiedy zobaczy pan coś dziwnego. - Właśnie teraz widzę - warknął Reinhardt. Właz odskoczył. - Co?! Dlaczego pan nic... To niesamowite! To Bifrost! Schował się na chwilę i słychać było, jak wrzeszczy do centrali: „Dopłynęliśmy! Płyniemy Tęczowym Mostem! Udało się! To już Bifrost! Cudownie!”. - Proszę trzymać kurs! - krzyczał ktoś na sternika. - Proszę nie zboczyć nawet o milimetr! Na pomoście zrobiło się ciasno. Obaj okultyści tańczyli i klepali się po plecach, załoga pokładowa w osłupieniu gapiła się w utkane z różnobarwnego światła draperie wijące się wokół okrętu, tylko Reinhardt czuł się tak, jakby coś mu ukradziono. Zjawisko, które Wiesmann nazwał „tęczowym mostem”, przypominało raczej tunel i utrzymywało się jeszcze przez pół godziny. 124
Potem zostało jakoś z tyłu i rozwiało się. Okręt płynął przez noc. Reinhardt zmarzł w końcu na kość i uświadomił sobie, że nie może zamieszkać na stałe na pomoście. Wyznaczył wachty i zszedł na dół. Podano świąteczną kolację. Stół nakryty obrusem, pekelflajsz z puszki w kapuście, świeży chleb i pikle. Kapitan świętował na szczęście razem z gośćmi w przedziale dziobowym. Reinhardt jadł, patrząc w talerz, i walczył z wszechogarniającą chęcią upicia się. Ale tak porządnie. Bez żadnej taryfy ulgowej. - Okazja na namiar według gwiazd! - krzyknął ktoś z pomostu. - Zjedz pan najpierw spokojnie - polecił Reinhardt, widząc, że drugi oficer już na stojąco zgarnia ostatni kawałek mięsa z talerza i napycha usta kapustą. - O co ten gwałt? Sam postanowił zaszyć się w swojej kajutce i spokojnie osuszyć piersiówkę martella, którą podarowali mu w czasie kolacji na „Oxfolcie”. Drugi oficer z sekstansem pod pachą wgramolił się po drabince do centrali i zniknął, przez cały czas żując. - Nie wie pan, co teraz? - zapytał czif. - Nie wiem. Dopłynęliśmy gdzie chcieli, widzieliśmy dziwną zorzę, a teraz kazali trzymać kurs na północ. To znaczy, że za parę dni dopłyniemy do granicy pływającego lodu. Dalej i tak się nie da. Możemy wtedy odśpiewać Deutschland, Deutschland über alles i wracać do domu. - Pan pierwszy oficer proszony na pomost! Reinhardt westchnął i zgarnął swoją ciężką kurtkę ze skrzyni z mapami. - O co chodzi? - Lepiej niech pan sam zobaczy! - Panie Wichtelmann, to nie są imieniny u cioci, tylko okręt podwodny! Czy muszę pana uczyć, co musi zawierać meldunek? Co to za zgadywanki? - Tak jest, Herr Oberleutnant. Melduję posłusznie, że pomiar nawigacyjny jest niemożliwy z powodu braku znanych gwiazdozbiorów! - Pan jest pijany, panie drugi, czy stroi sobie żarty? 125
- Chciałbym, Herr Oberleutnant! Reinhardt wyszedł na pomost i zamarł z zadartą do góry głową. Wszyscy stojący tam marynarze milczeli i również patrzyli w niebo. Gwiazdy były wielkie, kolorowe i w zupełnie innych miejscach. Niektóre wyraźnie przesuwały się płynnym ruchem, zakreślając jakieś niemożliwe, kręte linie. Patrzyli tak długo i długo milczeli. - Proszę zapisać w dzienniku, panie drugi - odezwał się Reinhardt. - Pomiar gwiazd niemożliwy z powodu braku widoczności. Nie widzieliśmy tego, panowie. Nie wiem, co to jest, ale nie widzieliśmy tego. - Ale... To jest... niebo, panie pierwszy - wyjąkał któryś z rozpaczą. - Co za szajs! - Też nic nie rozumiem. To jakieś złudzenie optyczne i tyle. Coś jak fatamorgana. Proszę trzymać wachtę. Nie zwracajcie na to uwagi. Zmianie powiedzcie od razu, że to złudzenie charakterystyczne dla okolic polarnych. Proszę odznaczyć pozycję ze zliczenia.
*** Ląd pojawił się następnego dnia po śniadaniu, akurat kiedy Reinhardt stał pod prysznicem i szorował się mydłem do morskiej wody. Oczywiście nie miało prawa być tu żadnego lądu. Poprzednia pozycja, którą osiągnęli wczoraj, miała normalny namiar. Był to punkt pośrodku niczego, po czym płynęli dokładnie na północ. - Co jest, Donnerwetter? - warczał, szamocąc się ze spodniami. - Grenlandia czy co?! Panie Wichtelmann, co to za nawigacja?! Skąd tu ląd?! Gdzie my jesteśmy? - Nie wiem, panie pierwszy. Nic nie rozumiem. Kiedy wyszedł na pomost, byli już z kilometr od brzegu. Ląd był bury, skalisty, ale wcale niepokryty śniegiem ani lodem. Rosła tam trawa i drzewa, w oddali widać było wzgórza i ciągnące się jak okiem sięgnąć wysokie mury przypominające wypolerowany metal. A gdzieś w oddali wznosiło się gigantyczne drzewo. Było tak monstrualne, że Reinhardt uznał je za kolejne złudzenie optyczne albo formację chmur. Tytaniczny pień przykryty 126
niebieskawą mgiełką wbijał się w niebo, a korona nikła w chmurach. Wyglądało jak odległy szczyt górski. - Nadal pan nie wie, co to jest, panie Reinhardt? - zapytał Wiesmann, szczerząc krokodyle zęby. - A może pan sprawdzi na swoich mapach? - To może pan mi powie? - Chętnie. Bo teraz nie będzie pan mógł drwić. To Asaheim. Kraina Asów. Germańskich bogów. Ta olbrzymia, lśniąca budowla, którą pan tam widzi, to Walhalla. Dwór Wotana, w którym zmarli wojownicy szykują się do ostatecznej bitwy. Do ostatecznej bitwy, panie Reinhardt. A my poprowadzimy ich na tę bitwę. To jak, wierzy pan już? Czy zobaczyć to jeszcze za mało? Reinhardt milczał, stojąc z ręcznikiem w ręku i patrząc na ląd przed dziobem. Na przednim pokładzie krzątali się marynarze nadmuchujący przewodem podłączonym do okrętowej sprężarki pokaźne, czarne łodzie pneumatyczne. Dwie z nich były już gotowe i leżały na pokładzie jak stłoczone na plaży foki. - Po co to panu? - Schodzimy na ląd, a jak pan sądzi? Porozumieć się z Wotanem i przekazać mu zaproszenie od Największego Wodza Wszech Czasów. Zaproszenie do ostatecznej bitwy. Na tym polega nasza misja. Sprowadzimy największego germańskiego boga i jego wojowników. Jak pan sądzi, jaki to będzie miało wpływ na przebieg wojny? Czy tamci zdołają ściągnąć swojego wiszącego na krzyżu Żydka, żeby im pomógł? Bóg jest z nami, Reinhardt. I to nie byle jaki bóg. Sigfödr - Ojciec Zwycięstw, Wotan - Szalony, Ojciec Poległych. Nie jakiś rabin od nadstawiania drugiego policzka. Reinhardt zapalił fajkę i patrzył zupełnie spokojnie. Otaczający go obłęd osiągnął rozmiary, wobec których każda reakcja była już bez sensu. Pozostawał tylko stoicyzm. - Kuk, proszę o kawę i kanapki na pomost! Okazało się, że na ląd schodzą obaj mistycy w swoich absurdalnych strojach operetkowych rycerzy, Ewa przebrana za walkirię, czworaczki, wszyscy rozbitkowie i kapitan. W specjalnie 127
na tę okazję wypastowanym płaszczu i butach, z białym szalikiem i wyszorowanym Krzyżem Rycerskim na szyi. A do tego jeszcze czterech wybranych marynarzy do pomocy. - Schodzę na ląd - oznajmił. - Przejmie pan na ten czas dowodzenie, Reinhardt. Proszę kazać podejść jak najbliżej do brzegu. - Sternik, podejście do brzegu, na echosondzie - zawołał Reinhardt. Wpłynęli do niewielkiej zatoczki i stanęli jakieś pięćdziesiąt metrów od kamienistej plaży. Dalej nie dało się już dopłynąć, bo dno usiane było skałami. Reinhardt kazał rzucić dziobową kotwicę. - Ojej... To jeszcze się używa czegoś takiego? Słyszałam, że kotwice to były na takich starych statkach - zawołała Ewa. Reinhardt spojrzał na nią spod daszka i napił się kawy z kubka. Łodzie napompowano i pierwszą z nich zaopatrzono w dostawny zaburtowy silnik. Kawalkada połączonych pontonów odbyła całą podróż tam i z powrotem trzykrotnie, wożąc ludzi, w tym związanych długą cumą rozbitków, skrzynie i worki. - Niech pan mówi, co tam się dzieje, panie pierwszy - poprosił Fanghorst. - Kazali rozbitkom siedzieć na plaży. Teraz wypakowują worki. - Reinhardt ugryzł kanapkę i ponownie uniósł lornetkę do oczu. Na brzegu Wiesmann wskazał uschnięte drzewo stojące opodal i ustawiono wokół niego krąg masztów ze zwieszającymi się w dół czerwonymi proporcami opatrzonymi czarnymi znakami: swastyką i kanciastymi runami. Pomiędzy flagami marynarze wetknęli w ziemię metalowe pochodnie. Widać było, jak mat Zemke obchodzi je, przypalając zapalniczką końcówki podobne do suchego spirytusu. - Będzie chyba marsz z pochodniami - komentował Reinhardt. - Do kupy w czternaście osób niezbyt imponujący, ale zawsze. Nie wiem tylko, czy będą maszerować po wyspie, czy wokół tego drzewa. - A mają tam bębny? - Nie widać. 128
- Ale! To jak: bez bębnów? - Za to mają portret Gröfaza. Ustawiają go na jakichś sztalugach. Śpiew Ewy Loewengang docierał jednak na okręt mimo wiatru i odległości. Wykonywała arie z zaangażowaniem, robiąc egzaltowane miny. Wiatr szarpał proporcami, a pochodnie kopciły czarnym dymem. Rozbitkowie siedzieli rzędem twarzami do morza, pilnowani przez jednego z bliźniaków z pistoletem maszynowym przewieszonym przez pierś. Po kilku minutach dwóch bliźniaków zeszło na plażę, zabrało jednego z jeńców i trzymając pod ręce, powlokło w stronę drzewa. - Himmelherrgott - wyjąkał po chwili Reinhardt. - Wieszają ich. Wieszają rozbitków. - Odyna nazywali „Ojcem Powieszonych”, panie Oberleutnant. Oni składają ich w ofierze - powiedział ktoś martwym głosem. - Skąd to wiecie? - Ja jestem w połowie Duńczyk, Herr Oberleutnant. Słyszałem bajdy o starych bogach od babci. Jestem Obermatrose Frenssen. Na pokręconych i uschłych konarach drzewa szarpało się i dygotało w drgawkach sześciu niedoszłych topielców, a obaj mistycy obeszli drzewo, przebijając każdego skazańca włócznią z kutym, wąskim grotem. Reinhardt opuścił lornetkę i pokręcił głową. - To jest obłęd. Normalny obłęd. Scheiβe! Widziałem! Zamordowali tych ludzi! Odpiął mikrofon od kolumny radionamiernika. - Uwaga, załoga! Obsadzić działa pokładowe! - Co pan robi? - Nie podoba mi się ta okolica - wycedził Reinhardt. Tupot butów artylerzystów i ich sprawne, celowe ruchy, kiedy ustawiali pelotki i zakładali bębny amunicyjne, wydawały mu się jakoś kojące. Miał ogromną ochotę otworzyć ogień w grupkę na brzegu, ale nie był pewien, czy ludzie go posłuchają. Działa wyjechały ze swoich komór, patrzył, jak opuszczają się podwójnie sprzężone lufy działek w wieżyczkach. W jarzmie w tylnej 129
części pomostu ustawiono już cekaemy. - Mimo wszystko, niech pan się zastanowi - mruknął drugi oficer. - Stoimy przy nieznanej wyspie, na terenie kontrolowanym przez lotnictwo nieprzyjaciela. Nad czym tu się zastanawiać? Nie zauważył, kto wrzasnął. Co najmniej kilku ludzi równocześnie, i był to krzyk autentycznego, nagłego przerażenia. - Co się dzieje! - huknął Reinhardt. - Bez histerii mi tutaj! - Tam... na brzegu... Na brzegu pojawił się jeździec. Brodaty, z włócznią w ręku. I mimo że siedział w siodle, nie mogli nie zauważyć, że miał przynajmniej ze cztery metry wysokości. Ale nie chodziło tylko o wzrost. Koń, na którym siedział wojownik, miał pod brzuchem istną plątaninę nóg. Na ramieniu olbrzyma siedział kruk wielkości kondora, a nad jego głową unosił się drugi taki sam. Reinhardt ugryzł kanapkę. - Pytam namiar radiolokacyjny - krzyknął do centrali. Obiekt na brzegu, kierunek trzysta czterdzieści! - Potwierdzam, nieruchomy obiekt na brzegu - usłyszał w odpowiedzi. - Przynajmniej coś rzeczywiście tam jest. Frenssen skulił się z jakimś dziwnym skowytem i zjechał po ścianie falochronu, po czym zwinął się w kłębek na pokładzie. - Co to znaczy! W tej chwili weźcie się w garść, marynarzu! - wrzasnął Reinhardt. Drugi chwycił Frenssena za ramię i szarpnięciem postawił na nogi. Ten usiłował stać, ale kolana uginały się pod nim i przebiegały go fale drgawek. Reinhardt patrzył na niego z obrzydzeniem. - Tto jest Odyn... - wybełkotał marynarz. - Na ośmionogim koniu... S... Sleipnirze... - Klawo - wycedził Reinhardt. - Uspokój się, człowieku, albo staniesz do raportu! Wychylił się przez falochron do obsady działek. - Załoga do strzału! 130
- Gotów! - Chce pan strzelać do boga? - zapytał niepewnie Wichtelmann. - Czy ten dziadek z dzidą jeżdżący wierzchem na stonodze kojarzy się panu z jakimś bogiem? Poza tym na razie do niczego nie strzelam. Olbrzym zeskoczył z konia i podszedł kilka kroków w kierunku drzewa. Zmarszczył brwi, patrząc na wisielców, na płonące pochodnie i łopocące flagi. Całe towarzystwo - obaj mistycy, śpiewaczka, bliźniacy, a nawet kapitan - padło na kolana i biło mu pokłony, unosząc ramiona. Wyglądało to groteskowo nawet z daleka i przez lornetkę. W końcu Wiesmann wstał i ostrożnie podszedł do starca wspartego na swojej włóczni, tłumacząc coś i gestykulując. Była to niewątpliwie płomienna przemowa, pełna okrzyków i dramatycznych gestów. Odyn wycedził coś z nieszczególnie przyjaznym wyrazem twarzy. A potem wydał z siebie wściekły ryk. Nie jakiś nieartykułowany wrzask, było to zdanie, ale wykrzyczane przez niewątpliwie rozwścieczonego osobnika. Jego głos był przerażający przeniknął wibracjami okręt, pokrył zmarszczkami fal wodę w zatoce. Wszyscy chwycili się za uszy i skulili na pokładzie lub za falochronem. Ludzie na plaży zwalili się na plecy jak odrzuceni podmuchem eksplozji. Starzec wyciągnął włócznię, wskazując niebo, potem uderzył nią w ziemię. Ziemia pokryła się pęknięciami, w stronę okrętu popłynęło kilka sporych fal. - Frenssen, tłumaczyć! - krzyknął Reinhardt. - Rozumiecie coś z tego, co on gada? - Ogłuszył mnie - jęknął marynarz. - Na dół, do stanowiska akustyka. Ścisz na słuchawkach, może coś zrozumiesz przez wodę. Zawsze trochę tłumi. - On dziwnie mówi, to niezupełnie po duńsku, rozumiem tylko pojedyncze słowa - meldował Frenssen z centrali. - Coś... że idź do szronowych... czy lodowych olbrzymów... Coś o tchórzostwie i wojowaniu z babami i dziećmi... Wieczny mrok czy lód, nie rozumiem, szaleństwo... Czas szaleństwa i zamieć... 131
wilki...nie. Tego nie rozumiem. Leżący mistyk przekręcił się i na czworakach podczołgał do Odyna, rogaty hełm spadł mu z głowy i potoczył się po piasku. Olbrzymi starzec przykucnął, wysunął przed siebie dłoń i położył Wiesmannowi na głowie takim gestem, jakim dorosły mężczyzna mógłby chcieć zmierzwić włosy dwuletniego dziecka. A potem zacisnął mu palce na czaszce i mimochodem skręcił kark. Dalej wszystko potoczyło się bardzo szybko. Towarzystwo na brzegu wpadło w panikę. Odyn uniósł włócznię i w ułamku sekundy jednym ciosem przybił do pnia dwóch bliźniaków. Natychmiast wyjął miecz długości sporego dyszla i zamachnąwszy się, przeciął wpół kolejnego razem z jego skórzanym płaszczem i razem z kołyszącym się na gałęzi wisielcem. Po czym wpadł pomiędzy biegających panicznie i przewracających się o proporce ludzi. Odrąbana głowa Vordingera przeleciała nad okrętem i plusnęła w wodę zatoki. Marynarze na pomoście w osłupieniu odprowadzili ją wzrokiem. - Dla ciebie kozi mocz, a nie miód Walhalli - tłumaczył z dołu Frenssen monotonnym głosem. - Runę „Thurs” ci rytuję czy rysuję... i trzy... znaki... ogień... śmierć i rzeka ostrzy... Coś o wężach... Tego nie rozumiem. - Oerlikon, do strzału na wprost - wyrąbał Reinhardt. Krótkimi seriami, cel na optycznej, szykuj się. - Nie ryzykowałbym - zasugerował Wichtelmann. - Tam są nasi marynarze - odpowiedział Reinhardt i uniósł rękę, otwierając usta do komendy. Olbrzym też wyciągnął rękę. Włócznia wyskoczyła z pnia i wróciła mu do dłoni, uwalniając oba ciała, które runęły na ziemię. Obrócił ją ostrzem w dół i narysował coś na piasku, i w tym momencie cały brzeg stanął w ogniu. Ogarnął go huczący, pomarańczowy płomień, jaki Reinhardt widywał dotąd tylko na pokładach trafionych zbiornikowców. Znowu przykucnęli za falochronem, chroniąc twarze przed uderzeniem gorąca. Na brzegu rozległ się przeraźliwy, chóralny wrzask płonących ludzi. 132
Trwało to kilka sekund, a kiedy wyjrzeli zza osłony, brzeg był pusty. Nadal rosła tam trawa, nadal łopotały proporce, a jedynym śladem pożaru były niewielkie sterty jasnego popiołu wysypujące się z leżących na ziemi, nietkniętych ubrań. Odyn zniknął. Milczeli w osłupieniu, stojąc na pomoście, ale nic się więcej nie wydarzyło. Tylko wiatr kołysał pustymi pętlami zwisającymi z konarów. - Panie Wichtelmann - głos Reinhardta przerwał grobową ciszę. - Proszę zapisać w dzienniku pod dzisiejszą datą: „Godzina ósma rano, przybicie do nieoznaczonej na mapie wyspy w rejonie Islandii”, tu poda pan współrzędne ze zliczenia, „pasażerowie specjalni wraz z kapitanem Ritterem schodzą na ląd w celu przeprowadzenia swojej misji. Dowodzenie okrętem przejmuje Udo Reinhardt, pierwszy oficer. Godzina ósma trzydzieści pięć, atak lotniczy na brzegu, odpowiedź ogniem artylerii pokładowej, wszyscy uczestnicy desantu zabici w wyniku eksplozji bomby fosforowej, na okręcie bez strat. Jako najwyższy stopniem na zasadzie prawa wojennego przejmuję tymczasowe dowodzenie. Zarządzam powrót okrętu w rejon bazowania. Udo Reinhardt. - ULF”. Sporządzi pan szyfrogram o tej samej treści, tylko doda pan, że czekam na rozkazy, i nada go pan do dowództwa. Co pan tak patrzy? Nie nauczyli pana, że w komunikatach dla dowództwa floty należy unikać wspominania o syrenach i krasnoludkach? Wolałby pan: pasażerowie wraz z kapitanem schodzą na ląd w celu dokonania krwawej ofiary i wzbudzają gniew germańskiego boga, przypuszczalnie nazwiskiem Wotan lub Odyn, po czym giną porażeni jego ognistym oddechem? - Nadam ten radiogram - powiedział Wichtelmann, schodząc do centrali. - Proszę nakazać przygotowanie tratwy ratunkowej, jeżeli jakaś została, i dać mi jednego marynarza. Schodzę na ląd. - Ale, panie pierwszy... - Może ktoś przeżył. Panie Wichtelmann, przejmuje pan dowodzenie. Proszę nas osłaniać. Wrócili dziesięć minut później w dwa pontony, przywożąc trzy ocalałe empi i ładownice z magazynkami, Reinhardt odnalazł jeszcze pas z kapitańskim pistoletem. Zabrali też dwie 133
nieotwarte jeszcze skrzynie. - Jak pan sądzi, co tam jest? - zapytał Drugi. - Nie wiem, ale są zapieczętowane. Coś mi mówi, że lepiej zabrać to z powrotem. Pod pokład z tym. Do komory torpedowej. Z łodzi spuścić powietrze. Rwać kotwicę i cała wstecz. Wynosimy się stąd.
*** - Herr Kaleu... To od załogi. My... znaczy, w naszym imieniu, chcielibyśmy... - Bosman trzymał w ręku starą czapkę Reinhardta, która zapodziała mu się natychmiast po odbiciu od wyspy. Teraz patrzył znad stołu nakresowego, unosząc brwi. Czapka została oczyszczona, pozrywane i rozplecione hafty naprawiono złotym bajorkiem, a denko obszyto nowym, białym pokrowcem. Czapka dowódcy okrętu. - Bosmanie... - powiedział powoli Reinhardt. - To bardzo miły gest. Doceniam... Ale nie dostałem nominacji. To tylko tymczasowe dowództwo. Czapkę przyjmę, bo w końcu jest moja, ale kategorycznie proszę nie tytułować mnie Kaleu. Widzi pan na moim rękawie trzeci pasek Kapitanleutnanta? Nie? To proszę się trzymać regulaminu. Mimo wszystko nie jesteśmy okrętem pirackim. Wrócił do mapy. - Sternik, jak długo płynęliśmy kursem na północ? - Dwadzieścia osiem godzin, z marszową prędkością dwanaście węzłów. - Proszę przyspieszyć i trzymać kurs dziewięćdziesiąt. - Jest, kurs dziewięćdziesiąt. Reinhardt wyszedł z centrali i zszedł na dół. Wahał się przez chwilę, ale w końcu pchnął drzwi kapitańskiej kajuty i wszedł. Wciśnięta pod ścianę koja, kilka półek, na ścianie mosiężny wieszak z mundurem wyjściowym, obok ubranie sztormowe. Niemal nieużywane. Usiadł za biurkiem i odpiął pas z kaburą. Pistolet kapitański wyglądał dziwnie obco, jakoś zagranicznie. Trochę 134
przypominał FN-kę, a trochę amerykańskiego automatycznego colta, ale nabito na nim cechy niemieckie. P-35(p). Nie słyszał o takiej broni. Wpisane w trójkąt litery FB na okładzinach rękojeści też nic mu nie mówiły. Spodziewał się raczej walthera. Wysunął magazynek, po czym przeładował dwukrotnie dla bezpieczeństwa i wrzucił pistolet do szuflady razem z kaburą. Papiery na biurku kapitana leżały starannie posortowane i pospinane, niektóre włożono do specjalnych przegródek. „Na wojnie najważniejsza jest sprawozdawczość, Reinhardt”. [P-35(p) - „FB” na rękojeści to skrót od Fabryka Broni w Radomiu. Przed wojną i w jej trakcie produkowano tam doskonałe pistolety wojskowe VIS. P-35(p) to niemieckie oznaczenie tej broni używanej przez Wehrmacht i inne formacje hitlerowskie (przyp. red)]
Przy przymocowanym stalową taśmą kubku na ołówki i pióra stał maleńki szklany pingwinek. Pingwinek zaniepokoił Reinhardta. Nie pasował do lodowatego belfra. Co to było? Pamiątka? Amulet? Nie chciał wiedzieć. Przypomniał sobie o makatce i zajrzał do koi. Zacisnął szczęki i wziął kilka głębokich oddechów, po czym kciukiem i palcem wskazującym usunął przypadkową wilgoć z kącików oczu. Patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, a potem ostrożnie wydłubał pinezki, złożył makatkę na czworo i pieczołowicie włożył do walizki z kapitańskimi rzeczami osobistymi. Razem z dziecięcym rysunkiem przedstawiającym żaglowiec, z podpisem „Tatuś wraca do Helgi”. Razem ze zdjęciami Rittera trzymającego na kolanach dwie sześcioletnie dziewczynki, Rittera w krótkich spodenkach bawiącego się z dużym wilczurem oraz kędzierzawej, ciemnowłosej kobiety jadącej na rowerze przez łąkę, siedzącej na oplecionej różami werandzie albo stojącej na plaży z ogromną piłką w rękach. Nawet niebrzydka. Pospolita, ale zgrabna. I wyraźnie młodsza od Starego. Pomiędzy materacem a ścianą koi znalazł jeszcze jeden cienki plik zdjęć przedstawiających tę samą kobietę, ale zupełnie innych. Stała naga z jedną nogą opartą o taboret i bezwstydnie rozchylała swoje wdzięki 135
prosto do obiektywu albo leżała na łące, albo... Wrzucił je wszystkie do kuferka i zatrzasnął zamki. A potem siedział przy biurku z kamienną twarzą. - Przestań udawać człowieka, przeklęty skurwielu - wycedził z goryczą. - To tutaj, to była twoja prawdziwa twarz. Nie odbierzesz mi mojego osądu, skurwysynu. Ani nie odbierzesz mi już mojego okrętu. Potem posiedział jeszcze przy biurku, patrząc przed siebie, i w końcu powiedział z uczuciem: „gówno”. Otworzył drzwiczki i wyszedł do mesy.
*** - Lotnik! Nadchodzi! Kierunek osiemdziesiąt! - wrzeszczano na pomoście. - Ale, panie Oberleutnant, to nie jest samolot! Ogromna kobieta galopowała na dzikim, prychającym pianą rumaku, naga, tylko w kolczudze i z rozwianymi rudymi włosami pod miskowatym hełmem. Znajdowała się na wysokości dwustu metrów i przecinała ich kurs przed dziobem. - Scheiβe! - warknął Reinhardt i zsunął czapkę na tył głowy. - Jak mnie to wkurza! Flak*, alarm przeciwlotniczy, szykować się do salwy według rozkazu! Na razie czekać! [Flak - (niem.) od Flugzeugabwehrkanone lub Flugabwehrkanone działo przeciwlotnicze (przyp. red.)]
Szczęknęły zamki, obie lufy dwudziestek uniosły się i zaczęły się obracać. - Ja pierdzielę...! - wyrwało się komuś na pomoście. - Spokój - wycedził Reinhardt. - Czekać! Ktoś przełknął ślinę. Działko obracało się, kanonier siedział z nogą uniesioną nad pedałem spustu, czekając na rozkaz. Druciany krążek kolimatora sunął przez niebo, prowadząc sylwetkę galopującej wojowniczki. 136
Minęła ich, po czym wydała z siebie przeraźliwy wrzask, który przygiął ich wpół. Brzmiał jak dźwięk syreny nurkującego sztukasa. Reinhardt zaklął i odpiął mikrofon interkomu. - Sternik, jeden długi sygnał rogiem mgłowym! Okręt zagrzmiał w odpowiedzi, ale odgłos nie był aż tak imponujący. - No tak, panowie - wycedził Reinhardt. - Walkiria. Ktoś chce może zanucić Wagnera? - Herrgott, gdzie my jesteśmy, panie Oberleutnant? - Według mnie, na Morzu Północnym. I płyniemy sobie chwilowo kursem na Islandię. - Ale co to wszystko znaczy? - Wiem tyle, co i pan. Moja rada - proszę się skupić na tym, co można zrozumieć. Na swojej wachcie. Musimy dopłynąć do Trondheim. Reszta jest bez znaczenia.
*** - Pytam o możliwość pomiaru pozycji gwiazd? - Bez zmian, panie Oberleutnant. - To znaczy? - To znaczy dalej to popierdzielone niebo, to znaczy, przepraszam - złudzenie optyczne okolic polarnych. - Nie rozumiem - powiedział Wichtelmann. - Powinniśmy dawno opuścić tamten rejon. - Co panu wyszło ze strzelania słońca? - zapytał Reinhardt. - Przykro mi, ale namiary były błędne. - Co to znaczy? - Zrobiłem wszystko jak zawsze i wyszło mi, że jesteśmy pośrodku Sahary. To jeszcze nie wszystko. Albo nasze kompasy są wadliwe, albo to słońce zachodziło na południu. - Co takiego?! - Główny żyrokompas elektryczny i kompasy pomocnicze mogły się zepsuć, bo są elektryczne. Ale kompas klasyczny wskazuje dokładnie to samo. Tylko że to się nie zgadza ze słońcem. 137
Obaj pokręcili głowami i ponownie spojrzeli na mapę. - Właściwie to ja bym chciał zobaczyć jakiegoś Tomka. Cokolwiek normalnego. Statek, samolot. Miałbym przynajmniej nadzieję, że może nie zwariowałem. Tak to mam wrażenie, że wszystko mi się śni.
*** O świcie rabanu narobił dyżurny akustyk. Przez dłuższą chwilę nie mógł wykrztusić sensownego meldunku. Nie chodziło o okręt nieprzyjaciela ani o nic, co umiałby zidentyfikować. Słychać było szum. Potężny, przeciągły i niepowstrzymany, jak odgłos spadającej wody. Reinhardt zabrał mu słuchawki i przez chwilę sam schylał się nad stanowiskiem, przyciskając jedną słuchawkę do ucha z głupią miną, wreszcie wyszedł na pomost kiosku. - Wał mgły na kursie, Herr Oberleutnant! - zameldował wachtowy. - Na całym przednim perymetrze! Istotnie, okręt sunął prosto w ścianę białego oparu stojącą na całej szerokości morza i ta ściana wyraźnie się zbliżała. - Nie podoba mi się to! - powiedział Reinhardt. - Maszyny stop! Równe łomotanie diesli zmieniło się w odgłos jałowego biegu, ale okręt sunął z tą samą prędkością, a nawet jakby szybciej. - Oba wstecz! - krzyknął Reinhardt. Za rufą zagotowało się, ale okręt nadal płynął sennie do przodu. - Coś nas ściąga - powiedział Wichtelmann. - Jak prąd jakiś. Reinhardt zszedł do centrali. - Peryskop góra! Na całą wysokość! Rozległ się wizg silnika i kolumna peryskopu wyjechała wysoko nad kiosk. Reinhardt przekręcił czapkę daszkiem do tyłu i wtulił twarz w muszlę okularu. Trwało to chwilę, wreszcie odsunął się blady jak płótno. - Cała wstecz! Pełna moc! - Co tam jest? Reinhardt wstał z siodła peryskopu. 138
- Koniec świata. Dogoniliśmy horyzont. Jak pan nie wierzysz, to sam sobie popatrz. - Pognał po schodkach na pomost. Istotnie. Morze kończyło się jak ucięte nożem, a wody przelewały się przez krawędź i spadały w nicość, wzbijając chmury wodnego pyłu. Tak samo było aż do końca horyzontu. Ogromna półkula nieba i gigantyczny wodospad od krańca do krańca. Silniki wyły, za rufą kipiała woda, unosiły się kłęby czarnego dymu. - Zwrot! Ostro! Ster sto! Cała naprzód! - wrzeszczał Reinhardt do interkomu. Okręt, dygocąc jak koń chory na febrę, zaczął skręcać, ale czuło się, że jakimś nienaturalnie szerokim łukiem. - Lewy, mała naprzód, prawy, cała! - krzyczał Reinhardt. - Nie zdążymy - wyszeptał ktoś. - Bzdura! Jechać! Odwrócili się wreszcie rufą do przepaści i Reinhardt kazał dać pełną moc. Okręt ruszył, ale wydawało się, że z każdym obrotem śruby zwalnia. Silniki ryczały, a okręt płynął coraz wolniej. - Panie Oberleutnant, ten prąd jest powierzchniowy! krzyknął czif. - Uciekniemy pod wodą! - Zanurzenie alarmowe! - ryknął Reinhardt bez namysłu. Ruszać się! Pod wodę! Prąd puścił dopiero na stu pięćdziesięciu metrach. Stopniowo, ale uwolnili się. Trwało to prawie godzinę, podczas której siedzieli w milczeniu, patrząc na wskaźnik logu, wyłamując palce albo wbijając pełen wysiłku wzrok w plecy sternika, który wyglądał, jakby popychał okręt siłą woli. - Może log idzie, bo prąd nim kręci? - wyszeptał Drugi. Reinhardt pokręcił głową. - Nie. Już byśmy spadli. Płyniemy! Wrzask entuzjazmu niemal rozsadził okręt. Tylko Reinhardt siedział nieruchomo w mesie i patrzył, jak klepią się po plecach, unoszą jeden drugiego i tańczą na gretingach. Odczekał, aż wszystko się uspokoi. 139
- Płyniemy w przeciwną stronę - oznajmił. - Z powrotem do Asaheimu. Euforia przycichła. - Gdzie jest starszy marynarz Frenssen? - W mesie torpedystów. - Dawać go do centrali! Frenssen był święcie przekonany, że staje do zaległego raportu za atak paniki na pomoście, i szedł jak na ścięcie. Reinhardt popatrzył na jego szczenięcą gębę i poczuł się okropnie stary i zmęczony. - Frenssen, usiądzie pan z drugim oficerem w nawigacyjnej i opowie mu pan wszystko, co pan słyszał od swojej babci. Weźmiecie papier i postaracie się sporządzić mapy tego całego Asaheimu. - Panie Oberleutnant, przecież to bajki, zresztą byłem dzieckiem i... - Wykonać, Obermatrose Frenssen! Przypomnijcie sobie! Jako jedyny wiecie, o co tu chodzi! - Jawohl! Wykonać... mapę Asgardu...
*** - Wie pan, co mi to przypomina najbardziej? - zapytał czif przy kolacji. - No? - Odyseję. Reinhardt pokręcił głową. - Nie ma tak dobrze. Odys mógł sobie żeglować i dwadzieścia lat, ale my musimy mieć paliwo. - Według tego małego Duńczyka Frenssena kluczem jest ten „tęczowy most”. On ma łączyć światy. - Popłynęliśmy dokładnie tam, gdzie był. Zniknął. - Reinhardt posmarował kawałek chleba pasztetem i pokiwał głową. Będziemy się teraz tak kręcić pomiędzy jakimiś karłami, Wanami, Asami, aż którzyś nas załatwią albo zabraknie paliwa. Mapa Frenssena nie daje nam wielkiego wyboru. Czy chciałby pan popłynąć może do Alfheimu, gdzie mieszkają karły, Świetliści 140
Alfowie, co to opiekują się zwierzętami, albo może Czarni Alfowie, parający się kowalstwem? Albo może do Jottunheimu, gdzie mieszkają... - spojrzał na kartkę - Lodowe Olbrzymy? Nie chce pan zwiedzić Żelaznego Lasu? To może Wybrzeże Trupów? Spodziewałbym się tam kurortu. - Odgryzł potężny kęs i znów pokręcił głową z politowaniem. - Martwię się też o ludzi. Nie każda psychika wytrzyma coś takiego. Dzisiaj rano ten Fliecke z „lordów” dostał szału. Chciał gramolić się do kiosku i skakać za burtę. Trzeba było go związać. Teraz leży w przedziale torpedowym. Doktor dał mu jakieś proszki, ale to się może rozprzestrzeniać. - A dlaczego nam nie odbija? - Po prawie sześciu latach wojny? Mam wrażenie, że widziałem już bardziej idiotyczne rzeczy. Wypaliłem się. Nic mnie już nie dziwi. Nie chce mi się już nawet dziwić. I tyle. - W każdym razie w tej Walhalli chyba nie mamy już czego szukać. - Dziwi się pan? Pojawiliśmy się i na dzień dobry obwiesiliśmy drzewo stryczkami, po czym odstawiliśmy miniwiec hitlerowski. Oto nasza wizytówka. Pan by z takimi gadał?
*** - Co to znaczy, że akustyk słyszy wołanie o pomoc? - zapytał Reinhardt cierpliwie mata z centrali. - Pod wodą? - Powtarzam meldunek, panie Oberleutnant. Reinhardt wygramolił się z koi i ruszył na górę, zakładając po drodze koszulę. - Ktoś woła po niemiecku, panie dowódco! Krzyczy, jakby okropnie cierpiał. - Pokaż! - Założył na chwilę słuchawki i pokręcił głową z niedowierzaniem. - Namiar? - Kierunek dwadzieścia pięć! - Ster dwadzieścia pięć! Zobaczymy, o co chodzi. Sternik, jechać według wskazówek akustyka. Idę na górę. W razie zmian meldować. 141
Okręt sunął na krótkiej fali, było pochmurno i zimno. Ląd ukazał się po półgodzinie dokładnie przed dziobem. Ciemnobrunatny pasek na horyzoncie, potem coraz wyraźniejsze zęby skał, białe jak głowy cukru lodowce i zwały śniegu. Reinhardt odpiął mikrofon. - Ziemia na kursie! Czy te... głosy są nadal słyszalne? - Coraz wyraźniej, Herr Oberleutnant. Stanęli w dryfie jakieś dwieście metrów od skalistego brzegu. Krzyk było słychać zupełnie wyraźnie, już bez pomocy aparatury. Zachrypły, przeciągły, pełen cierpienia, ale mocny. Drugi oficer wyszedł na pomost, przynosząc kawę i żując chleb z kiełbasą. - Nie wydaje się to panu dziwne? Wołanie o pomoc po niemiecku? Tutaj? - Nie umiem ocenić, panie Wichtelmann. A latająca goła cizia nie wydaje się panu dziwna? Co tu tak naprawdę uznać za dziwne? - Wchodzimy do tej zatoki? - Tak. Niech pan każe obsadzić działa. Wąska, otoczona skałami zatoka była wystarczająco głęboka, żeby wprowadzić tam okręt, ale płynęli jak najostrożniej. Obie wieżyczki obracały się z burty na burtę. Na pomoście bojowym Obermat Lietzmann założył do kaemów bębny amunicyjne, trzasnął suwadłem i wpasował ramiona w obszyte skórą kolby. Panowała cisza. Krzyk ustał. Oficerowie zastygli z lornetkami przy twarzy, przepatrując każdy centymetr skalistego brzegu. Zaskrzeczała mewa. Kawałek lodowca oderwał się z trzaskiem i zjechał do wody. - Co to za dźwięk? - To pękający lód, panie Oberleutnant. Lód tak skrzypi. Topi się i zaraz znowu gdzieś się oberwie. - Ale gdzie? Skrzypiało i trzeszczało coraz głośniej, aż zauważyli, gdzie. Kawał lodowca pokrył się bliźniaczymi pęknięciami, ale zamiast odpaść, uniósł się do góry, ukazując szklistą, białosrebrną twarz wielkości fasady małego ratusza. Nieprzyjemną twarz, dziką, z 142
wybałuszonymi oczami lśniącymi zimnym, niebieskim blaskiem acetylenowego płomienia i pełną wyszczerzonych kłów jak dwumetrowe sople. Na pokładzie zapanowała głucha cisza. Potwór, klęczący dotąd na brzegu, zaczął wstawać i prostować się, gubiąc płaty lodu, potrzaskując i skrzypiąc. Miał z osiem metrów wzrostu. - Szronowy olbrzym - wyszeptał Frenssen. - Silniki cała wstecz, pelotki, przygotować się do otwarcia ognia... - powiedział spokojnie Reinhardt. Potwór rozwarł karykaturalną, półludzką paszczę i wydał z siebie ryk, który brzmiał ogłuszająco, lecz nisko, jakby pękał lądolód Arktyki. Ni to trzask, ni przeciągły grzmot, który ściął wody zatoki jęzorem szronu i dmuchnął im w twarze piekącym mrozem. Jęk marynarzy utonął w tym ryku, część padła na kolana, zatykając uszy, ale w tym samym momencie spadł na nich suchy łomot oerlikonów. Brzeg porósł nagle ognistymi krzakami eksplozji pocisków przeciwlotniczych zasypujących zatokę odłamkami. Potwór poruszał się jak błyskawica i jakimś cudem pozostał nietknięty. - Pudło! - wrzasnął Reinhardt. - Na stu pięćdziesięciu metrach, skandal! Poprawić! Olbrzym skulił się i zaskakująco szybko pomknął pomiędzy skałami, wokół niego eksplodowały pociski przeciwlotnicze. Lód i kamienie wybuchały mu pod nogami i tuż za zgarbionymi plecami, ale nie można było ocenić, czy cokolwiek mu zaszkodziło. Lietzmann pogonił go jeszcze strumieniami pocisków ze swoich jazgoczących kaemów, ale bez większego efektu. Kanonierzy kręcili korbami jak szaleni, obracając oerlikonem. Gorące łuski sypały się do wody. Olbrzym ukazał się znowu, unosząc nad głowę kawał lodu wielkości traktora, i zamachnął się. - Uwaga! - wrzasnął Reinhardt. - Ster lewo! Cała wstecz! - Całkiem jak Polifem - zadrwił drugi oficer. Bryła lodu przeleciała z szumem nad pokładem i rąbnęła dziesięć metrów od burty, wyrzucając słup wody i potrzaskanego lodu. Okręt zakołysał się, wielki kawał lodu rozbryznął się o kiosk, przewracając artylerzystów. Celowniczy schował głowę w 143
ramiona i obrócił korbami, po czym nadepnął na spust. Lufy działka dziobowego wypluły strugę ognia, cel utonął w dymie, fontannach odprysków i rozpylonego śniegu. Na zatokę i okręt posypał się grad odłamków. Kiedy się uspokoiło i Reinhardt wychylił się zza falochronu, wszystko dookoła, brzeg i skały, zbryzgane było zabarwionym na czerwono śniegiem, hałdami kryształków przypominającymi malinowy sorbet, które dopiero teraz zaczęły topnieć i płynąć jak krew. Nad zatoką eksplodował zwycięski wrzask. - No dobra. Artyleria, pozostać na stanowiskach. Ponton i dwóch ludzi do desantu - zawołał Reinhardt. - Bosman, wydać trzy automaty. Panie Wichtelmann, proszę być gotowym przyjąć nas na pokład w każdej chwili. I niech ktoś obudzi doktora. - Marynarz ranny! - rozległ się krzyk od dziobowej wieżyczki. - Co się dzieje? - To Frenssen, Herr Oberleutnant. Rzuciło nim o właz komory amunicyjnej. Nieprzytomny, ale chyba żyje. Ma rozwalony łeb. - Pod pokład z nim, niech doktor go opatrzy. - Chyba nie powinien pan iść - odezwał się Wichtelmann. To nierozsądne, żeby dowódca szedł na zwiad. Pójdę z bosmanem i... - Nie, panie drugi. Trochę to trudno wytłumaczyć, ale chcę choć raz zrobić coś jak człowiek. Rozumie pan? Nie rozstrzelać rozbitka, nie spalić bezbronny kuter, nie powiesić jeńców, tylko postąpić po ludzku. Na przykład zareagować na wołanie o pomoc i pomóc komuś. Nie żeby go zaraz obrabować, zatłuc albo wysłać do obozu i zrobić z niego mydło. Chcę coś zrobić jak człowiek, raz w życiu, rozumie pan? Prześladuje mnie myśl, że zmuszono mnie do oszukańczej gry. Reinhardt zapiął pas z kapitańskim pistoletem, przewiesił przez ramię automat i wziął jeszcze ładownicę z pięcioma magazynkami. Nad skałami znowu popłynął nagle rozpaczliwy jęk i okrzyk: „Ludzie, pomocy! Ratunku!”. Ziemia zadrżała lekko i przez zatoczkę przebiegły fale. - Idziemy. Bosmanie, niech pan weźmie jeszcze linę i granaty. Kto jeszcze idzie? - Fanghorst, panie pierwszy. 144
Wspinali się ostrożnie między skałami, grzęznąc w śniegu, przygięci i niepewni, jakby odzwyczaili się od nieruchomego lądu. Reinhardt zadyszał się, dotarłszy na górę klifu, i przerzucił empi za plecy. - Skąd dochodzi ten wrzask? - Tam. Pod tą skalną ścianą, widzi pan? Przed nimi wznosiła się ponura ściana z płytką pieczarą. Krzyk dochodził stamtąd. Reinhardt odciągnął suwadło i przewiesił automat przez pierś. - Coś się tam rusza. Ja i bosman idziemy na skrzydle, pan, Fanghorst, w ariergardzie. Nie strzelać bez rozkazu. - Coś stamtąd wycieka, widzi pan? Spod tego nawisu. Paruje i ziemia wygląda tam jak wypalona. Podeszli do pieczary z obu stron, wzdłuż ściany. Reinhardt przyklęknął i zajrzał ostrożnie pod nawis akurat w momencie, kiedy rozbrzmiał stamtąd ogłuszający krzyk. Cofnął się natychmiast, krzywiąc twarz, po czym zajrzał jeszcze raz. Z pieczary wypłynęła struga cuchnącego ostro, dymiącego płynu. Wydawało się, że kamienie parują i kipią w zetknięciu z cieczą. Pod skalnym nawisem leżał nagi mężczyzna rozkrzyżowany na skałach, ramiona miał skute kajdanami, a z góry, gdzieś ze stropu jaskini, sączył się cuchnący, parujący płyn, prosto na pokrytą czerwonymi oparzeniami twarz. Przy jego głowie klęczała półnaga dziewczyna o skołtunionych włosach, okryta jakąś niemożliwie brudną i podartą szmatą. Trzymała w dłoni misę, usiłując chwytać strumyczki cieczy i chronić głowę mężczyzny. Na przedramionach miała takie same ropiejące blizny, jakie znaczyły twarz i pierś mężczyzny. Misa dygotała w jej dłoniach. Włosy okrywały umorusaną twarz i Reinhardt widział tylko oczy. Wielkie i przerażone. - Proszę, pomocy... To mój mąż, jad się zaraz przeleje, ja muszę opróżnić misę... Błagam... Pomóżcie nam... Płyn istotnie wypełniał już naczynie. Dziewczyna pochyliła się i chlusnęła cuchnącą cieczą poza jaskinię, ale kilka kropli spadło natychmiast na twarz mężczyzny, tworząc parujące wżery. Ten wyprężył się konwulsyjnie i wrzasnął przeraźliwie. Z sufitu posypał się piasek, ziemia zadrżała. 145
- Bosmanie, proszę wziąć misę od pani - powiedział Reinhardt. - Spokojnie, pomożemy wam. Niech pani usiądzie. Co to jest? Co to za płyn? Dziewczyna niechętnie oddała naczynie, po czym osunęła się na ziemię, dygocąc z wyczerpania. Skuty mężczyzna zajęczał rozpaczliwie. Był półprzytomny z bólu. - To jad... Tam jest wąż... Jego jad ścieka na twarz mego męża dzień za dniem i rok za rokiem. Chwytam jad w misę; kiedy jest pełna, wylewam... Rok za rokiem... - Co ona gada, panie pierwszy? - Nie wiem, ale faktycznie coś się rusza tam na górze. Niech pan czeka, najważniejsze łańcuchy. - Może przynieść palnik acetylenowy z okrętu? - Szkoda czasu. Te łańcuchy oplatają skałę i kończą się za tamtą ścianą. Może je rozsadzić? - A nie zawali jaskini? - Jest solidna, a to tylko granat. Tam z tyłu jest wielka komora. Nie będzie skoku ciśnienia. Reinhardt wczołgał się za skałę i wepchnął granat pomiędzy ogniwa łańcucha, odkręcił nakrętkę trzonka, wydobył sznurek z zawleczką na zewnątrz, po czym przywiązał do kółka kawałek linki. Potem znalazł wilgotną glinę i ulepił z niej zatyczki do uszu, żeby zabezpieczyć mężczyznę. Na koniec obwiązali mu nogi liną i wyprowadzili dziewczynę pod skałę. - Będę musiał wylać ten szajs - ostrzegł bosman. - Cuchnie jak kwas akumulatorowy i iperyt naraz. Zaraz się przeleje. - To wylewaj pan, nie ma rady. - Reinhardt zajrzał ostrożnie w górę jaskini i wydawało mu się, że widzi płaski, trójkątny łeb wielkości maski ciężarówki, nieruchomy jak krokodyle w hamburskim zoo. Z rozchylonej paszczy kapał jad, jak rzadki, trujący deszczyk. Wydawało mu się, że widzi bladożółte oczy rozmiaru melonów. - Nie mogę trzymać misy, jak będziemy detonować granat. Może pogonić to bydlę serią? Reinhardt wpakował w górę ogłuszającą serię z empi, po czym szarpnął za sznurek i obaj uciekli z jaskini. Kiedy strzelał, 146
tam w górze coś eksplodowało konwulsyjnym, wijącym się ruchem, jak gigantyczna, zwolniona sprężyna. Huknęło, dopiero kiedy Reinhardt był już całkiem pewien, że to niewypał. Pomarańczowy rozbłysk, potem z pieczary zionęło kłębami dymu. Pociągnęli za linę i mężczyzna wyjechał na wznak na świeże powietrze. Był nieprzytomny, a zerwane łańcuchy ciągnęły się za nim po ziemi. Powlekli go między sobą łąką w kierunku klifu. Dziewczyna snuła się za nimi, potykając się z wyczerpania i chlipiąc. Zdążyli zrobić połowę drogi, kiedy Reinhardt zerknął przez ramię i zobaczył ogromny, pokaleczony pysk pokryty łuskami wyjeżdżający z pieczary niczym szarżujący czołg. Fanghorst przyklęknął i zaczął strzelać. Reinhardt upuścił rannego i uniósł automat, naciskając spust. Bosman zamachnął się i posłał syczący granat prosto pod sunący łeb. - Padnij! Eksplozja targnęła sucho powietrzem, z góry posypały się kamienie, kawałki darni i bryły lodu. Wąż zwinął się w miejscu ścigany kolejnymi strumieniami pocisków i zanurkował w głąb pieczary. Reinhardt wstał i odpiął magazynek. - Już? Pusty? Ależ to szybko idzie. Nie jestem pewien, czy go trafiłem. Nie miałem tego w ręku od szkółki. - A ja jeszcze nigdy nie strzelałem z empi - powiedział Fanghorst. - W szkółce dali nam mauzery. Jak na polowanie. - Zabierajmy się stąd. A gdzie jest delikwent? Mężczyzna zniknął. Nie było też śladu jego towarzyszki. Zostali sami. - Trochę głupio - skonstatował Reinhardt. - Przynajmniej rozprostowaliśmy nogi.
*** - Jad ściekał mu na twarz?! - pytał Frenssen. Miał obandżowaną głowę i szwy pod okiem zaklejone opatrunkiem, ale trząsł się z wrażenia. - Kobieta podstawiała misę?! 147
- Przecież wam mówię. - Jezu, panie Oberleutnant, czy pan wie, coście zrobili? - Uwolniliśmy torturowanego człowieka wzywającego pomocy - zauważył sucho Reinhardt, nabijając fajkę. - Przecież to był Loki! Loki! Bóg-oszust, który został zakuty, żeby nie sprowadził końca świata i zagłady! To on wywoła Ragnarök - wiek ciemności i ostatecznej bitwy, w której wszystko przepadnie! Zginą bogowie i cały świat pogrąży się w mroku! - Trudno. Już się stało. Niech pan nie rozpacza. Co pana obchodzi koniec świata skandynawskich bogów? My musimy znaleźć tylko ten cały Bifrost i wynieść się stąd. - Panie Oberleutnant! Nasłuch ma sygnał radiowy! Bardzo silny! Reinhardt pomknął do centrali, przeskakując stopnie. - Co to za częstotliwość? - Eee... - powiedział radiotelegrafista. - Nadaje na wszystkich częstotliwościach. Na fonii. - Dawać na głośnik! Najpierw zatrzeszczało jak zdarta płyta, po czym rozległo się monotonnym głosem: „Loki do kapitana ULE Loki do kapitana ULF”. - Tu dowódca ULF, Oberleutnant Reinhardt. Słucham? „Chciałbym podziękować... Uratował mnie pan. Możemy po rozmawiać?”. - Rozmawiamy przecież. „Normalnie - w cztery oczy. Czekam na brzegu. Bez odbioru”. - Panie Oberleutnant, niech pan nie idzie! To oszust! Bóg zła! - Mam doświadczenie, Frenssen. Taki sam wieszał mi Krzyż Rycerski na szyi. Wychodzę na pomost. Zamknąć wszystkie włazy. Wchodzę do pierwszej wieżyczki przeciwlotniczej. Jeżeli nie odezwę się przez interkom, to znaczy, że zginąłem. W takim razie idźcie w zanurzenie i wychodźcie z zatoki. Wichtelmann, przejmuje pan dowodzenie. -A ha, Herr Oberleutnant... Zajrzeliśmy w tamte skrzynie. Na moją odpowiedzialność. Miałem nadzieję na mapy albo cokolwiek, co pozwoli znaleźć nam drogę powrotną. Stanę do raportu, jeśli... - Dobrze już. Co w nich było? 148
- Paznokcie, Herr Oberleutnant. Obcięte ludzkie paznokcie. Rzygać się chce. - I nic więcej? - Nic.
*** Reinhardt wyszedł na pomost i tupnął we właz. - Zamykać! Właz opadł, słychać było trzask rygli. Reinhardt przede wszystkim starannie rozpalił fajkę. Następnie wgramolił się na stanowisko strzelca i sprawdził stan bębnów amunicyjnych działek. Były wypełnione. Bóg-oszust siedział na brzegu wśród skał oparty wygodnie o ścianę skalną. Miał teraz ze cztery metry wzrostu, lekko świetlistą skórę i co chwila przykładał do twarzy kompres z chusty, który moczył w misce wielkości pokaźnej wanny. Jednak poza tym nie robił wrażenia specjalnie zmasakrowanego. Wyglądał teraz jak atletycznie zbudowany, długowłosy młodzieniec. Reinhardt odciągnął po kolei oba zamki, po czym zakręcił korbami, obracając działo w stronę rozmówcy. Lufy oerlikona opadły, a potem wieżyczka przekręciła się w lewo. Druciany krążek kolimatora zawisł na wprost piersi olbrzyma. - Co pan robi, kapitanie? - zapytał Loki aksamitnym głosem. - Powiedzmy, że wyrównuję szanse. Nie dysponuję boskimi atrybutami, ale mam sprzężone działka przeciwlotnicze dwadzieścia milimetrów. Wystrzeliwują ze trzysta pocisków na minutę z jednej lufy. Są zaprojektowane do niszczenia celów powietrznych. Zapewniam, że z takiej odległości rozniosą na strzępy wszystko, co się znajduje na brzegu. Jeżeli nawet jesteś nieśmiertelny, będziesz się zbierał z maleńkich kawałków. Wystarczy, że nacisnę ten pedał. Także padając. - Tak, widziałem, co pan zrobił biednemu Eggdirowi. Nie był może specjalnie mądry, ale to coś zmieniło go w śnieg w jednym błysku. Jest pan niebezpiecznym wojownikiem, kapitanie. - Tylko kiedy ktoś wejdzie mi w drogę. 149
- A jednak nie ma pan powodu do mnie strzelać. - Wykorzystałeś mnie. Jesteś bogiem-oszustem, który zniszczy świat, sprowadzi zagładę i rozpęta wieczną wojnę. - Oczywiście. To część faktów. Wiem o tym, odkąd się urodziłem, i wszyscy inni też o tym wiedzieli. A mimo to mi dokuczali. My tu nie mamy łatwych charakterów. Zwłaszcza Asowie. Nawet pan sobie nie wyobraża, jak to jest dorastać w takim środowisku. Dobrze - ja też im dokuczałem, ale tylko po to, żeby coś się działo. Przecież to trwa już prawie pięćdziesiąt tysięcy lat. Narodziłem się pod koniec paleolitu. Jeszcze trwała epoka lodowcowa, ma pan pojęcie? Zresztą, posługiwali się mną. Kiedy chcieli kogoś wykiwać, okraść albo mu nie zapłacić, ja załatwiałem sprawę. Bo jestem zły, pan rozumie? Widzi pan ten paradoks? Dobry Odyn chce mieć nieprzebyty mur wokół Asgardu i czym kusi budowniczego? Freją. Potem, oczywiście, do mnie z płaczem: „Zrób coś, nie chcę, żeby ten olbrzym rżnął mi Freję!” On nie może nikogo oszwabić. Przepraszam za to określenie. Od tego jestem ja - zły bóg-oszust. Więc załatwiam sprawę. Istotnie. Sprowadzę na cały ten burdel Ragnarök. Jak pan widzi, jestem najzupełniej szczery. Zrobię to poniekąd dzięki panu, bo uwolnił mnie pan z łańcuchów. - Jakoś chyba czujesz się już lepiej - zauważył Reinhardt kwaśno. - Ja nie zdążyłem zmienić przemoczonych butów ani wypić herbaty. A tobie nie tylko wygoiła się twarz, ale i urosłeś ze dwa metry z okładem. - Och, no przecież jestem bogiem, mimo wszystko! Zresztą, twarz trochę mi jeszcze dokucza. Blizny i dzioby już chyba zostaną. Widział pan, w jakim byłem stanie? To trwało gdzieś od siedemsetnego roku. Tysiąc dwieście czterdzieści cztery lata tortur! Skoro chcieli mnie unieszkodliwić, mogli darować sobie ten jad, prawda? Zwłaszcza że są niby tacy szlachetni? - Jednak coś mi zawdzięczasz, prawda? - Do czego pan zmierza, kapitanie? Przecież to ja prosiłem o tę rozmowę, to znaczy, że chcę się odwdzięczyć. - Świetnie. Chcemy znaleźć Bifrost i przepłynąć nim w drugą stronę. 150
- Aj, zaraz Bifrost i Bifrost! Porozmawiajmy najpierw. Przecież most panu nie ucieknie. - Loki, jeżeli uznam, że kręcisz i że nie dojdę z tobą do ładu, odpalam. Daję całą wstecz i wychodzę z zatoki. Bifrost mi uciekł właśnie. Nie ma go tam, gdzie był. - Nie oszukuję, kapitanie. Szczerze mówiąc, pan już został wkręcony, i to wcale nie przeze mnie. - Co to znaczy? - No... Asgard to jest w zasadzie zaświat. Trochę lepszy niż Helj, ale... No, sam pan wie, jak i dlaczego trafia się do Walhalli. - To znaczy, że ja nie żyję? I cała załoga? - Żeby to było takie proste. Wtedy by pan tu może nie trafił, chyba że jest pan żarliwym neopoganinem. Ale i wtedy przecież nie okrętem, w czapce i w ogóle. Siadłby pan w Dworcu Odyna, by pić miód bohaterów, i tak dalej. Pan tu wpłynął żywcem. Jako pierwszy od bardzo dawna. Dzięki magii. Ale wypłynąć... - Loki pokręcił głową. - Żyję czy nie? - Technicznie rzecz biorąc... - Rzeczowo, Loki. - Jest pan pomiędzy. Zawieszony. Musiałbym panu wytłumaczyć, jak to jest z Nornami i ich linią losu, co zmienia napicie się ze źródła Urd, na przykład. To nie jest takie proste, że wszystko jest zapisane. Mamy wolną wolę, ale ona jest częścią osnowy tego, co tkają Prządki. - Nic z tego nie rozumiem. - Wiedziałem. To najłatwiej pokazać matematyką... Dobra. Spróbujemy inaczej. Zniknął im pan z radarów. Prządkom. Uznany za zaginionego. I przeszedł pan w zaświaty. Pan nie ma obecnie losu. Załoga też nie. Jeżeli wrócicie, to prosto pod bomby. Albo na celownik niszczyciela. Verstehen? - Dlaczego? - Bo tamten świat chce wrócić do równowagi. Tak jest skonstruowany. Odrobina magii od razu wywołuje reakcję obronną. Teraz jest tak, jakbyście już nie żyli. Rzeczywistość waszego świata może to kupić. Najwyżej trochę zafaluje. Ale kiedy 151
wrócicie, postawicie ją na głowie. Uruchomicie wszystkie zabezpieczenia. Mogę pomóc wam znaleźć Bifrost, kapitanie. Ale niech pan się zastanowi, czy warto. - J a muszę się jeszcze zastanowić, czy aby to wszystko, co mówisz, to nie jest lipa. - Dobra. Przyznaję, że nie jestem tego pewien tak na sto procent. Natomiast jest to wysoce prawdopodobne. Ale przyjmijmy, że się mylę. Przypuśćmy, że wypłyniecie i nic się nie stanie. Co będzie dalej? Będzie pan atakował konwoje? Ma to sens i szanse powodzenia? Ile pan pożyje, próbując toczyć tę wojnę? Ona potrwa do maja 1945 roku. Do Berlina wejdą Rosjanie. Pańskie Drezno zostanie zbombardowane. Totalnie. Alianci też popełniają błędy. Ktoś sobie wymyśli, że to was powinno złamać, i rozpieprzy to miasto do zera. Nic im to nie da i w zasadzie będzie im potem głupio, ale domu ani rodziny już pan nie będzie miał. Z kolei Trudi... Przykro mi to mówić, ale w końcu zorientowali się, że jest w jakiejś części Żydówką, i wywieźli ją do Dachau. Już nie żyje. Hitler strzeli sobie w łeb, niektórzy uciekną, innych powieszą, zachodnią połowę pańskiego kraju zajmą alianci i tam po jakimś czasie da się żyć jeszcze jakoś, wschodnią zabiorą Rosjanie i zrobią z niej kraj komunistyczny. Pan sobie wyobraża, jak się żyje w kraju Prusaków udających komunistów? Do tego trzeba będzie żyć z piętnem hańby. Dlaczego? Pan pamięta te plotki o obozach? No, to wszystko prawda, tylko że jest sto razy gorzej, niż pan myślał. To się działo na skalę kilku milionów łudzi. Bezbronnych cywili. Tego to wam świat nie daruje. A pan jest podwodniakiem, za wami też nikt nie przepada. Zatapialiście cywilne statki. Słowem - mam dla pana lepszą propozycję. - Słucham. - Ragnarök. - Strzelam. - Chwileczkę! Jest pan żołnierzem. Żeglarzem. Czy pan rozumie, czym jest Ragnarök? - Bezsensowną, krwawą zawieruchą. Apokalipsą. Zniszczeniem dla zniszczenia, byle wszystko rozpieprzyć. Dziękuję, już brałem w czymś takim udział. 152
- Nie! - krzyknął Loki. Od jego okrzyku ziemia zadrżała, od lodowców oderwało się kilka płaskich tafli lodu i runęło w wodę. - Przeklęta propaganda! To będzie ogień, który strawi świat, prawda. Wiesz, dlaczego chcą go za wszelką cenę powstrzymać? Żeby zachować status ąuo! Bo im odpowiada świat taki, jaki jest! A tobie odpowiada? A teraz powiem ci, o co będę walczył. Tak! Uwolnię wilka Fenrira! Zbuduję straszliwy Drakkar z trupich paznokci, zwany Naglfarem! Tak, ściągnę armię Olbrzymów, Surta i Byleipta. Tak! Powalę wszystkich bogów. A potem? Posłuchaj: Rola nieobsiana będzie rodziła Zło w dobro się przemieni; Baldr wróci Na Hropta boiskach zamieszka Höd i Baldr W świątyni bogów - wiecie teraz czy nie? Salę widzę, od słońca piękniejszą, Dach złotem kryty, na Gimlei Sprawiedliwi tam mieszkać będą Szczęścia wiecznego doznawać będą. Tak mówi wieszczba o świecie, który nastanie po mojej wojnie. Wszyscy o tym wiedzą. Ja tego nie wymyśliłem. I Asowie, i Wanowie, i wszyscy! Wiedzą! Powiedz mi, panie kapitanie: nie warto? Raz cię namówiono, żebyś podpalił świat. W nikczemnej sprawie. Złamali ci życie i zrobili z ciebie wilka. Wojownika. Będziesz potrafił uczyć w szkole albo przybijać pieczątki na poczcie? Napij się miodu, kapitanie. - Siedź, gdzie siedzisz - wycedził Reinhardt. - Myślę. Loki nalał miodu do rogu, a potem dmuchnął lekko na wodę i postawił róg pionowo na tafli. Naczynie zakołysało się jak boja, po czym miękko popłynęło w stronę U-Boota, aż stuknęło o pancerz zbiornika balastowego. Wystarczyło pochylić się i sięgnąć. Reinhardt wypił łyk. - Ci, którzy nas tu sprowadzili, przypłynęli z podobną propozycją - zauważył. - I Odyn rozniósł ich na strzępy. 153
Loki zaśmiał się i pokręcił głową. - To zupełnie inna sytuacja. Słuchaj, można o Starym powiedzieć niejedno, ale nie jest głupi. Nie jest głupi. Zwłaszcza on, który oddał własne oko za wiedzę. Przecież dobrze wiedział, co to za jedni. Przypłynęli, powiesili kilku bezbronnych i rannych jeńców - w prezencie dla niego, uważasz - po czym usiłowali mu wmówić, że jest taki sam jak oni i jeszcze że ma walczyć dla chwały ich małego, pokręconego tyranka. On - Odyn! Wiesz, dlaczego nazywają go Hangagud, „Bóg powieszonych”? Przecież nie dlatego, że lubi egzekucje albo wiesza bezbronnych! On się sam powiesił! Sam złożył się sobie w ofierze, żeby uzyskać moc run. Albo by ją osiągnął, albo skisł na tym drzewie! Udowodnił, jak wiele może poświęcić, żeby uzyskać tak cenny dar! To było poświęcenie! A oni ofiarowują mu tchórzliwe morderstwo. Nic dziwnego, że się wściekł. Ci głupcy nie wiedzieli nawet, że jego wyobrażenia jako dzikiego okrutnika to późniejsza chrześcijańska propaganda. Nie. Ja mam inną propozycję. Posłuchaj, kapitanie. Bądź szczery sam ze sobą. Wejrzyj głęboko w swoją duszę i posłuchaj. Co ci zostało? A gdyby tak podpalić świat naprawdę? Naprawdę sfajczyć to wszystko - politykę, hipokryzję, Hitlerów, Stalinów, ale i Churchillów, adwokatów, tych, co pierwsi rzucą kamieniem, i tych, co zawsze mają wszystko na tacy, tych, co wszystkiego się domagają, i tych, co rozdają przywileje? Sfajczyć cały ten spleśniały świat, niech go zetnie mróz i niech po nim odrodzą się wreszcie szczęśliwe łąki? Spójrz w swoje sumienie! Po której stronie chcesz stać podczas ostatniej bitwy? Nieskalanych, świetlistych hipokrytów, którzy chcą chronić Republikę Jest Jak Jest? A może desperatów, którzy chcą walczyć o marzenia albo zginąć? Kim pan jest, kapitanie? Czy to nie brzmi dla pana znajomo? Pociągająco? Lepiej być piratem czy niewolnikiem, Reinhardt? Niech pan posłucha. Miałem zbudować Drakkar. Przerażający okręt, który zaniesie ostateczną bitwę wrogom. Budzący przerażenie „Naglfar” zbudowany z trupich paznokci. Ale tak pomyślałem - czy to musi być Drakkar? A gdyby to tak był oceaniczny okręt podwodny typu XXI? Nie bezimienny Uileśtam pływający na posyłki jakiegoś kretyna? 154
Moje karły potrafią skopiować wszystko. Wezmą ten okręt na wzór i wkrótce powstanie przerażający „Naglfar”, który przyniesie spleśniałemu światu zawieruchę. U-Boot z trupich paznokci. Sześć wyrzutni torpedowych. Działa przeciwlotnicze. I pan. W białej czapce dowódcy. Reinhardt pociągnął łyk miodu. Milczał. - Słucham? - zapytał Loki. Reinhardt wstał. - Muszę pogadać z załogą. - Będę czekał. Nie spieszy mi się.
*** Jednak przepływamy przez Tęczowy Most. Tam i z powrotem. Potrzeba paznokci. Dużo paznokci. Przestaliśmy się już na to krzywić. W zręcznych dłoniach karłów z Nilfheimu trupie paznokcie stają się kowalne jak metal. Zmieniają się w doskonały, lekki i wytrzymały materiał, z którego mogą zbudować wszystko. Czasem wchodzimy do jaskini zmienionej w suchy dok, żeby popatrzeć jak stawiają wręgi, zabudowują zbiorniki balastowe, jak układają kolektory szasu, kadłub sztywny, klapy wyrzutni. Patrzeć na lśniące złotem, srebrem i platyną kartery diesli, na dźwignie i przełączniki tablic sterowania lśniące złotem i polerowaną kością. Patrzymy na pęki iskier ze spawarek, słuchamy huku nitownic. Jest piękny. Pod zręcznymi palcami małych kowali z Nilfheimu nasz „Naglfar” trochę się zmienia. Kil i wręgi przypominają kręgosłup i łuki żeber, przewody wiją się we wnętrzu jak nerwy i żyły żywej istoty. Jeszcze trochę i skończymy. „Naglfar” będzie gotowy. Poniesie ogień parszywemu, nieudanemu światu. Koniec z niesprawiedliwością, koniec z płaczem, nędzą i rozpaczą. Koniec czasów szaleństwa, bezwstydu i cudzołóstwa. Jeszcze trochę. Nadchodzi wiek topora, wiek miecza i tarcz strzaskanych. Nadchodzi wilcza zamieć. 155
Jeszcze trochę. Trzeba tylko paznokci. Więcej paznokci. Na szczęście to, czego wasz zgniły świat daje w nadmiarze, to właśnie trupie paznokcie. I krew, która tak pięknie zapłonie w cylindrach naszych diesli. I niespełnione pożądanie, którym można naładować akumulatory. „Naglfar” może się wykarmić tym, czego wasz świat ma w nadmiarze. Trzeba tylko więcej paznokci. Więc przepływamy Tęczowy Most i suniemy przez wody waszego świata. Możemy wynurzyć się wszędzie tam, gdzie czyjeś szaleństwo każe mordować innych bez powodu. Wynurzamy się i zbieramy plon pychy szalonego mułły albo zwierzęcej nienawiści skaczących sobie do gardeł warlordów lub opętanego ideologią tyrana. Nawet ląd nie jest dla nas przeszkodą. Darfur, Srebrenica, pola pod Phenianem, Sierra Leone. Hawana. Tyle miejsc. Tyle paznokci. Opowiadają sobie o nas na morzach. O przeklętym U-Boocie z załogą upiorów. O kapitanie w sztywnej od soli kurtce, o oczach jak ołów północnego morza. Wiedzą o nas marynarze tanich bander i samotni żeglarze. A także załogi pięknych, kosztownych jachtów. Ale rzadko mogą podzielić się tą wiedzą. Krew, pożądanie i paznokcie. Tyle nam trzeba. Wracamy potem na Wybrzeże Trupów i czekamy. Czujemy, że nasz czas się zbliża, ale wciąż nic się nie dzieje. Czekamy. - Już niedługo - mówi Loki. - Nadejdzie nasz czas. Wkrótce zaszczeka Garm. Fenrir-wilk zerwie łańcuchy i połknie słońce. Wypłynie „Naglfar”. Przyjdzie wilcza zamieć. Już niedługo. Nadchodzi czas. Niedługo.
Studiowała orientalistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, specjalność: arabistyka. Po studiach wróciła do Katowic. Debiutowała w czasopiśmie „Science Fiction” (kwiecień 2004) opowiadaniem „Diabeł na wieży”, którego bohaterem jest Domenic Jordan doktor nauk medycznych, egzorcysta i detektyw zarazem. Ten i inne utwory o Domenicu Jordanie złożyły się na wydany w zeszłym roku zbiór „Diabeł na wieży”, z którego pochodzi nominowane opowiadanie „Długie Noce”. W tym roku ukazał się drugi zbiór opowiadań o Jordanie zatytułowany „Zabawki diabła”, a w październiku 2004 roku powieść „Miasto w zieleni i w błękicie”. Imię i nazwisko: Anna Magdalena Kańtoch. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1976, Koziorożec. Gdyby to miało jakiekolwiek znaczenie, byłabym pracowita, cierpliwa i konsekwentnie dążąca do celu. Ech, można sobie pomarzyć. Hobby: Nie wiem, czy to podpada pod kategorię „hobby”, ale przyznaję, że bardzo lubię jeździć na konwenty. Ulubione zwierzątko: Chciałabym być choć trochę oryginalna, ale przecież nie wyprę się własnego kota. Ostatnio obejrzany i godny polecenia film: Ostatnio przerzuciłam się na oglądanie fantastycznych seriali, z których najbardziej przypadł mi do gustu „Babylon 5”. Zaś jeśli chodzi o filmy, to wkrótce w kinach znajdzie się druga część „Piratów z Karaibów”. Nie widziałam jeszcze, ale zaręczam, że będzie warto obejrzeć. Dlaczego piszę fantastykę: Odpowiedzi jest mnóstwo najprostsza brzmi tak, że piszę fantastykę, bo lubię ją czytać; bardziej skomplikowana, że piszę fantastykę, ponieważ daje ona autorowi większe możliwości, zwłaszcza jeśli chodzi o kreację świata. Cóż, lubię od czasu do czasu poczuć się bogiem, choćby takim pomniejszym.
DŁUGIE NOCE Ufam Ci, Panie. Domenic Jordan pochylił się i dłonią w skórzanej rękawicy odgarnął zalegającą pod ołtarzem warstwę białego puchu. Z ust mężczyzny unosiła się para, mróz szczypał odsłoniętą twarz. Spod śniegu ukazała się dalsza część napisu: Komu mam ufać? Uśmiech, rodzący się na wargach Jordana, zamarł. Ufam Ci, Panie. Komu mam ufać? Słowa wypisano czarną farbą z boku kamiennej bryły ołtarza. Jordan poczuł przypływ niepokoju. To nie był napis, jakiego można by się spodziewać w kościele. Bardziej przypominało to desperacki krzyk zdradzonego człowieka, któremu tu, na ziemi, odebrano wszelką nadzieję. Cofnął się, by objąć spojrzeniem wnętrze świątyni. Drewniany dach pękł i załamał się - może pod naporem śniegu którejś mroźnej zimy? - lecz ściany nadal stały prosto, godząc wyszczerbionymi murami w szare grudniowe niebo. Ławek ani drzwi już nie było, zapewne drewno przydało się miejscowym na opał. Został jednak krzyż z figurą Zbawiciela, która wisiała na obluzowanych gwoździach i wyglądała, jakby za chwilę miała spaść, a także pokryty białym puchem ołtarz. Po ołtarzu spacerowały kruki - dwie czarne plamy na białym tle, kontrast uderzająco piękny - a ich łapki zostawiały charakterystyczne czteropalczaste ślady. Ktoś dokarmiał mieszkające w ruinach drapieżne ptactwo. W śniegu zabarwionym krwią na rudy brąz leżały resztki mięsa i kości 160
Kruki zerwały się do lotu i zniknęły w oknie dzwonnicy, która, wciąż cała, wznosiła się obok kościoła. Jordan skierował się w stronę wyjścia. Świat na zewnątrz zasłany był grubym całunem śniegu, pomarańczowego i różowego w blasku zachodzącego słońca, z maleńkimi srebrnymi iskierkami lśniącymi tam, gdzie załamywały się promienie. Naciągnął na głowę kaptur, chroniąc się przed zimnymi podmuchami wiatru, i raz jeszcze spojrzał na zrujnowany budynek. Wiedział już, że odkąd przed kilkudziesięciu laty zawalił się dach kościoła, pobożni mieszkańcy Almayrac chodzili na msze do sąsiedniego Comblat. Każdej niedzieli, miesiąc po miesiącu, z wyjątkiem okresu pomiędzy połową grudnia a końcem stycznia, który to czas nazywali Długimi Nocami. Wtedy Almayrac ogarniała fala najsilniejszych mrozów, a na drogach tworzyły się zaspy sięgające dorosłemu człowiekowi do pasa. Miejscowi siedzieli wówczas w domach, grzali się przy piecach i co noc palili w oknach świece. Miały one ponoć odstraszać sivadi, górskie demony, które wraz z mrozem, wichrem i śniegiem schodziły w dolinę. Wszystko to usłyszał Jordan tydzień temu, gdy po raz pierwszy zobaczył te światła i o nie zapytał. Tydzień, pomyślał. Tyle czasu mieszkał już w tej niewielkiej, spokojnej mieścinie. Jesienią wydawało mu się to znakomitym pomysłem. Kiedy wygrał pojedynek z Tobiasem d'Eyquem i nagle jego nazwisko stało się znane, Jordan zaczął odczuwać zwiększony w dwójnasób ciężar popularności. Popularności tym bardziej niebezpiecznej, że ktoś mógł w końcu dojść, w jaki sposób udało mu się zabić d'Eyquema. Dlatego też uznał, że na kilka miesięcy powinien wyjechać z Alestry. Peyretou, opiekujący się ciężko chorą matką, został zwolniony z obowiązków służącego aż do wiosny, a Jordan rozpoczął poszukiwania domu, w którym mógłby mieszkać przez zimę. Nie miał wielkich wymagań, pragnął jedynie odrobiny spokoju, by móc dokończyć traktat, rozpoczęty jeszcze w zeszłym roku. Od chwili przyjazdu żył w Almayrac dokładnie tak, jak sobie zamierzył: wstawał wcześnie, pisał aż do wieczora i prawie z 161
nikim się nie widywał. Przez siedem dni nie wydarzyło się nic, co mogłoby zmienić raz ustalony rytm. Dziś jednak odkrył, że taki tryb życia niezupełnie mu odpowiada. I nie chodziło wcale o samotność. Jordan należał do rzadkiego typu ludzi, którzy równie dobrze czują się w towarzystwie, jak i bez niego. I wiedział, czego mu brakuje. Tęsknił za niebezpieczeństwem, za emocjami i ryzykiem, za tym, co czuł wtedy w Charnavin i później w Tarris. I w Alestrze, gdy walczył z Tobiasem d'Eyquem. Tęsknił też za tajemnicą, choćby taką, jakiej kilka tygodni temu dostarczyło mu spotkanie z Emmą Marivel, na prośbę której przerwał swą podróż do Almayrac. Odkrycie to zaniepokoiło go. Przywykł dotąd uważać się za człowieka opanowanego, który w życiu kieruje się logiką i rozsądkiem. Podniósł głowę, spojrzał na ośnieżone szczyty otaczające dolinę z miasteczkiem Almayrac. Dolina była maleńka, a szczyty wysokie i bliskie. Jordan urodził się w górach i zawsze darzył je szacunkiem, nie lękiem, lecz teraz miał wrażenie, że się dusi. Oddychał, wciągając w płuca powietrze tak mroźne i ostre, że z każdym haustem czuł w piersi ukłucie bólu. Od zimnego wiatru oczy zaczęły mu łzawić. Zamrugał, sięgnął po chusteczkę. Nie zdążył i pojedyncza łza spłynęła na policzek. Wyjedź stąd, podszepnął mu wewnętrzny głos. Wyjedź, póki śnieg nie zasypie wszystkich dróg. Ale miał tu dom, za wynajęcie którego zapłacił już sporą zaliczkę, miał służącego, który całkiem nieźle zastępował Peyretou, miał w końcu potrzebny spokój, by dokończyć traktat. A Jordan był przecież człowiekiem, który kieruje się rozsądkiem, a nie niejasnymi przeczuciami. Chwila słabości przeminęła i myśl o wyjeździe wydawała się już tylko niemądra.
*** Almayrac miało zdumiewająco prosty plan. Siedziby najbogatszych obywateli, murowane i okazałe, koncentrowały się wokół niewielkiego rynku, za nimi stały uboższe drewniane domy, 162
a jeszcze dalej, już na stokach gór, można było wypatrzyć chałupy górali, którzy na halach wypasali owce. Miasteczko przecinała droga. Zaczynała się u wrót zrujnowanego kościoła, wiodła przez dzikie łąki, teraz zasłane śniegiem, do Almayrac, a później jeszcze dalej na południe, przełęczą aż do Comblat. Jordan minął rynek, pocztę i najlepszą w miasteczku gospodę. Zwolnił kroku dopiero tuż koło domu, który wynajął na zimę. Wczorajszego wieczoru przed przeciwległym budynkiem zauważył załadowany kuframi wóz. Odgadł wówczas, że nie jest jedynym obcym, którego skusił urok spokojnej zimy spędzonej w odciętym od świata Almayrac, a oceniając po ilości bagaży, założył też, że jego nowymi sąsiadkami będą kobiety. Nie mylił się. Przed domem stał teraz powóz, a o drzwiczki opierała się jasnowłosa kobieta. Mówiła coś podniesionym, ostrym tonem. Wdowa Mandrier, właścicielka domu, słuchała jej ze spuszczoną głową. Jordan podszedł bliżej. - Spodziewałam się - głos jasnowłosej drżał hamowaną złością - że warunki naszej umowy są jasno określone. Mieszkanie przed naszym przyjazdem miało zostać wysprzątane i ogrzane. Wysprzątane i ogrzane, czy rozumie pani te dwa słowa? - Proszę o wybaczenie - mamrotała wdowa Mandrier. - Wynajmuję pokoje na piętrze od dawna, od śmierci męża, i nigdy nie miałam żadnych kłopotów. Ale to było zawsze latem... To znaczy, nikt dotąd nie wynajmował pokojów zimą. I po prostu nie zdążyłam... Ale obiecuję, że już za chwilę wszystko będzie w porządku. Sara! Sara, gdzie jesteś?! - Pobiegła w stronę domu, nawołując po drodze służącą. Jasnowłosa prychnęła z pogardą. Jordan zastanowił się, jak kobieta bez żadnych skaz fizycznych, przyzwoicie ubrana i jeszcze niestara może sprawiać tak nieprzyjemne wrażenie. Jej wysoki wzrost podkreślał fakt, że cały czas trzymała się prosto, zadzierając jednocześnie głowę. Włosy związała na karku w ciasny węzeł, odsłaniając w ten sposób wypukłe czoło i regularne, wyraziste rysy. Nie było w nich nic męskiego, a jednak należało 163
ją określić jako „przystojną” raczej niż „ładną”. Ubrana była w wysłużony tani płaszcz, zbyt cienki jak na tę pogodę, a mimo to nie drżała z zimna. Okrycie miało dokładnie ten sam kolor co jej szare oczy, które spoglądały teraz na Jordana nieustępliwie i twardo. W miarę jak lustrowała sylwetkę mężczyzny, jej wzrok łagodniał. W końcu na wargach pojawiło się coś na kształt uśmiechu. - Proszę wybaczyć tę awanturę - powiedziała. - Czy mylę się, sądząc, że jest pan naszym nowym sąsiadem? - Nie mylisz się, pani. Domenic Jordan - przedstawił się. - Joana Lienard - zrewanżowała się równie uprzejmie. – Pan nie jest stąd, prawda? Spędza pan tu zimę? To zupełnie jak my. Od dawna pan mieszka w Almayrac? - Już prawie trzy tygodnie. W tym momencie rozległ się dziecięcy krzyk, a później wybuch śmiechu. Jordan rozpoznał głos Flor, małej córeczki wdowy Mandrier. Dziewczynka wybiegła zza rogu domu, a wokół jej nóg kręcił się, poszczekując jazgotliwie, łaciaty kundelek. Ścigała ją rudowłosa panna. Złapała kołnierz Flor, przyciągnęła do siebie i drugą ręką wtarła jej w twarz garść śniegu. Dziecko zapiszczało tak przenikliwie, że Jordan zdziwił się, jakim cudem nie popękały jeszcze szyby w oknach. - Dość tych wygłupów. - Joana Lienard skarciła rudowłosą, która natychmiast puściła Flor i podeszła do nich. - To moja córka. - Eli. - Dziewczyna wyciągnęła dłoń. - Proszę mówić mi po imieniu. Wszyscy tak na mnie wołają. Tym razem Joana Lienard nie upomniała jej, choć bez wątpienia powinna to zrobić. Zdawało się, że zbytnia swoboda córki nie robi na tej surowej kobiecie żadnego wrażenia. Jordan zdziwił się, musiał jednak przyznać, że podobne zachowanie pasuje do noszącej męskie imię dziewczyny. Była starsza, niż wydawała mu się na początku, ale wyczuwało się w niej właściwą młodości zadziorność i dynamikę. W przeciwieństwie do stroju matki ubranie Eli nie wyglądało na tanie ani wysłużone - spod jej krótkiego eleganckiego kożuszka śmiało wyzierała równie elegancka ciemnobłękitna suknia. Włosy panny Lienard były intensywnie 164
czerwone, a tęczówki równie intensywnie niebieskie. W oczach miała ironiczny błysk, chłodny i twardy, za nic niepasujący do jej młodej buzi. - Już gotowe! - Wdowa Mandrier stanęła w drzwiach. W ręku trzymała parciany worek. Joana Lienard weszła do domu. Eli zatrzymała się przy gospodyni i zajrzała do worka. - Cóż, przynajmniej szczury mamy z głowy, prawda? - One zimą zawsze ciągną do domów - wymruczała wdowa usprawiedliwiająco. Flor, zaczerwieniona jeszcze po zabawie i ze zziajanym kundlem wciąż kręcącym się wokół nóg, podeszła do Jordana. Szarpnęła go za rękaw. - To sivadi - szepnęła konspiracyjnie. - Sivadi pozabijały szczury. Widziałam, jak jeden z nich zdychał dziś rano przy drzwiach do piwnicy. Znaczy, Długie Noce zaczęły się na dobre.
*** W końcu przyszła śnieżyca, zapowiadana przez miejscowych już od kilku tygodni. Trwała przez cały następny dzień i jeszcze kolejny. Kiedy drugiego dnia pod wieczór Jordan wyjrzał przez okno, zobaczył pokrywającą świat czapę białego puchu. Potem pogoda się poprawiła, śnieg padał rzadziej, przeważnie nad ranem lub w nocy. Główna ulica Almayrac była przejezdna, ale już za miasteczkiem, na przełęczy, drogę do Comblat tarasowały zaspy. Jordan zastanawiał się, czy w razie potrzeby potrafiłby się stąd wydostać. Takie myśli przychodziły mu do głowy coraz częściej, zwłaszcza wieczorem, kiedy miasto ogarniał mrok, a w oknach zapalały się świece. Znalazł w tych dniach cztery martwe szczury. Urok starych domów, pomyślał, gdy natrafił na pierwsze truchło. Kazał służącemu sprzątnąć martwe zwierzę i nie myślał o tym więcej. Wdowa Mandrier miała rację: zimą w domach zawsze było dużo szczurów, tak dużo, że nie istniał sposób, by je wszystkie wytępić. Jordan uznał, że to jedna z tych nieprzyjemnych rzeczy, 165
z którymi, chcąc nie chcąc, trzeba się pogodzić. Tego samego dnia po południu znalazł drugiego szczura. Założył skórzane rękawiczki, cieńsze niż te, które nosił dla ochrony przed zimnem, i podniósł zwierzę, trzymając je za ogonek. Gryzoń był zaskakująco lekki, a jego ciało skurczone, jakby wyschnięte. Zaraza? - pomyślał Jordan z niepokojem. Wezwał służącego. Miro według własnych słów miał osiemnaście lat, a wyglądał bez mała na trzydzieści. Był chudy i wysoki, twarz miał pociągłą i zawsze ponurą, a szaroblond włosy spadały mu nieustannie na oczy. Jego policzki i czoło pokrywały wypryski, które - rzecz szczególna - wcale nie nadawały mu młodzieńczego wyglądu. Niezależnie jednak od swojej brzydoty, cierpliwy, dokładny i pracowity Miro służył dobrze. Jordan, choć zdecydowanie wolał bystrego Peyretou, był z niego zadowolony. - Szczury zawsze giną w Długie Noce - powiedział młody sługa. - To nic takiego. Nie ma obaw. Ludzie nie umierają. Tylko szczury. Była to najdłuższa wypowiedź, jaką Jordan usłyszał od tego milkliwego chłopaka. Gestem wskazał mu stojący przy kominku fotel. Miro usiadł na brzeżku, sztywno wyprostowany. W jednej dłoni ściskał okrągły słoiczek wosku, a w drugiej ściereczkę, bo pracodawca oderwał go właśnie od pucowania mebli. - Dlaczego szczury giną? - Przez sivadi - odparł Miro. - Sivadi zabijają szczury? - upewnił się Jordan. - A ludzi nie, bo ludzie palą w oknach świece? Chłopak skinął głową i w przekonaniu, że wszystko zostało już wyjaśnione, chciał wrócić do pracy. Jordan powstrzymał go gestem dłoni. - A inne zwierzęta? Powiedzmy, koty, psy? - Czasem też umierają. - A bydło? Kury, gęsi? 166
Skinięcie głową. - Ale nie ludzie. - Jordan umilkł na chwilę. - Zastanówmy się więc. Nie zapalam w nocy świecy. Czy to znaczy, że i ja mogę umrzeć? Miro potrząsnął głową. - Ja co noc palę świecę. Jesteś bezpieczny, panie - wyjaśnił z niewzruszoną cierpliwością. - Więc taka świeca chroni nie tylko osobę, która ją zapaliła, ale cały dom? Młody służący przytaknął. - Dlaczego więc giną koty, psy czy szczury, które też w tym domu mieszkają? Chłopak gapił się na Jordana bezmyślnie. Widać logiczne kojarzenie faktów i wyciągnie wniosków leżało poza granicą możliwości jego prostego umysłu. - Może więc to nie sivadi, a jakiś rodzaj zarazy, na którą ludzki organizm jest odporny - podpowiedział mu Jordan. Miro energicznie potrząsnął głową. Nie zgadzał się, ale brakowało mu argumentów. Jordan westchnął i pozwolił służącemu wrócić do pracy. Następnego martwego szczura rozkroił nożem. Nie znalazł jednak nic poza tym, co już wcześniej podejrzewał, czyli na wpół zmumifikowanymi tkankami, jakby szczurze truchło leżało przez jakiś czas w suchym pomieszczeniu. Czy zaraza - bo Jordan wciąż wierzył, że to właśnie zaraza - powodowała, iż organizm zwierzęcia gwałtownie tracił wodę? Żałował, że nie trafił dotąd na chorego osobnika. Mieszkające w piwnicach szczury były albo żwawe i najzupełniej zdrowe, albo martwe, jakby tajemnicza choroba atakowała je niezwykle szybko, w ciągu kilku chwil odbierając życie.
*** - Zrobisz to. Grzebień zatrzymał się. W blasku świecy włosy Eli miały ciemnoczerwony kolor, prawie jak krew. 167
Oczy matki spoglądały na dziewczynę z zawieszonego nad toaletką lustra. - Nie. Joana Lienard podjęła pracę, powoli, starannie rozczesując włosy córki. - Owszem, zrobisz. On jest twoją jedyną szansą. - Nie jest bogaty. - Wygląda na bogatego, a ty jesteś po prostu głupia - powiedziała starsza z kobiet nieznoszącym sprzeciwu tonem. Przez kogo musiałyśmy uciekać z Talavere? Przez kogo spędzamy zimę w takiej dziurze jak Almayrac? Mamo, proszę, nie dzisiaj, pomyślała Eli. Odbijające się w srebrnej tafli oczy patrzyły na nią surowo. - Przeze mnie. - Wiedziałam, że to się tak skończy - syknęła Joana Lienard, a w jej głosie zabrzmiała nutka triumfu. - Głupia jak wszystkie dziewuchy, leniwa, pazerna. Przyjemności ciała, wypchany żołądek, świecidełka na palcach. Zupełnie jak zwierzęta. Dlaczego Bóg nie dał mi syna, dobrego, mądrego syna, z którego mogłabym być dumna? Wiesz, ile zapłaciłam za twoją edukację? Mamo... - to nie był nawet szept, tylko myśl. - Wiesz? - Tak. - I wszystko zmarnowałaś. Wszystko. A teraz jeszcze się sprzeciwiasz? O nie, moja panno. Naprawisz to, co zepsułaś. I to szybko, póki jest jeszcze czas.
*** - Dlaczego nigdy nie odbudowano kościoła? Nie sądzę, by to było trudne. Kamienne mury nadal stoją, wystarczyłoby tylko położyć nowy dach. Jordan rzucił to pytanie beztrosko, po prostu jako kolejny temat do rozmowy. Powoli zaczynał żałować, że przyjął zaproszenie don Sebastiena. Wieczór należało zaliczyć do wyjątkowo 168
nieudanych. Po kolacji - niezbyt smacznej zresztą - towarzystwo zasiadło w salonie. Panie we własnym gronie, przy kominku, podjęły niekończące się dywagacje na temat koligacji mieszkających w Almayrac rodzin. Jedynie Eli Lienard wyłamała się i przyłączyła do męskiego towarzystwa. Panowie siedzieli w drugim końcu pokoju na ustawionych w półokrąg fotelach. Zawzięcie dyskutowali o zasadach polowania na lisy i dopiero pytanie Jordana położyło kres tym rozważaniom. Don Sebastien spojrzał na gościa z niechęcią. - Boga należy czcić we własnym sercu, a nie w kościele. Większość mieszkańców Almayrac podziela tę wiarę. Żyjemy tu trochę na odludziu, panie Jordan, i niektórzy ludzie spoza doliny uznają nas za bezbożników, ale to nieprawda. Po prostu mamy własne zasady. A jeśli ktoś chce brać udział w coniedzielnej mszy, to zawsze może wybrać się do Comblat. Mówiąc to, postukiwał paznokciami o blat stoliczka z różanego drzewa. Paznokcie miał długie, a na każdym palcu nosił pierścień z dużym kamieniem. Jego koszulę zdobiły koronki, kaftan, choć staroświecki w kroju, wykonano z najlepszego materiału, zaś brązowe, przetykane srebrnymi nitkami włosy były starannie uczesane i związane na karku czarną aksamitką. Nie trzeba było jednak wielkiej spostrzegawczości, by zauważyć, że koszula jest raczej szara niż biała, na kaftanie widać plamy, a włosy są przetłuszczone. Na Jordanie ta pozorna elegancja i schludność sprawiały bardziej przykre wrażenie, niż gdyby spotkał ubranego w brudne łachmany nędzarza. Niemniej jednak gospodarz miał trochę racji. Zdarzało się, że izolowane społeczności tworzyły swój własny religijny folklor, czasem bliższy pogańskim obrzędom niż chrześcijaństwu, nie mówiąc już o tym, że na północy wiara zawsze była słabiej zakorzeniona - Jordan dobrze o tym wiedział, bo sam stąd pochodził. Lecz z drugiej strony, miasteczko, choćby i maleńkie, od pół wieku pozbawione własnego kościoła to coś zbyt osobliwego, by tłumaczyć ten fakt lokalnymi dziwactwami. - A co z ostatnim proboszczem? - zainteresował się Jordan. - Czy on nie starał się o odbudowanie kościoła? 169
Don Sebastien patrzył na niego, mrużąc wielkie oczy. Jego głowa dziwnie przypominała odwróconą do góry nogami gruszkę. Miał bardzo szerokie, wypukłe czoło, duże oczy i drobne usta tuż nad równie maleńkim podbródkiem. Mimo to twarz gospodarza wcale nie wyglądała zabawnie, choć przecież powinna. - Pan uwielbia wsadzać nos w nie swoje sprawy, prawda? Zdumiony Jordan zmarszczył lekko brwi. Prawda, że na prowincji ludzie bywali nieufni, prawda też, że on sam nie należał do nazbyt zręcznych rozmówców, bo brakowało mu wyczucia intencji - gdy chciał wyciągnąć z kogoś informacje, posługiwał się cierpliwą uprzejmością wymieszaną w równych proporcjach z zawoalowanymi groźbami, czasem jeszcze popierając to wszystko brzęczącą monetą. Nie sądził jednak, że kiedykolwiek zasłuży na tak ostrą reprymendę. - Proszę o wybaczenie - powiedział gładko, ale twarz don Sebastiena nie złagodniała. Skinął głową, a w skinieniu tym było ostrzeżenie, by gość na przyszłość uważał. Jordan uznał, że pora zakończyć wizytę. Gestem przywołał stojącego przy drzwiach służącego i poprosił, by osiodłano i wyprowadzono ze stajni jego konia. Potem wyszedł na balkon, oparł łokcie o poręcz i spojrzał na zaśnieżoną ulicę. Po chwili dołączyła do niego Eli Lienard. W oczach miała ten sam chłodny, ironiczny błysk, na który zwrócił uwagę już przy pierwszym spotkaniu. - Mogę panu powiedzieć, co stało się z ostatnim proboszczem Almayrac. Nasza gospodyni o wszystkim mi opowiedziała. Chce pan? Przytaknął. - On zniknął. W dniu, w którym zawalił się dach kościoła. A wcześniej jeszcze podpalił plebanię. To, co z niej pozostało, rozebrano wiosną. Ludzie mówią, że ksiądz oszalał i porwał go diabeł. A mnie się zdaje, że księżulo po prostu uciekł z miasta. Jordan powoli pokręcił głową. - Jeśli zawalił się dach, to znaczy, że śniegu było naprawdę bardzo dużo. Nie zdołałby przedostać się przez przełęcz. - Więc może zginął w kościele? 170
- Znaleziono by ciało. Usta Eli wciąż jeszcze wyginały się w kpiącym uśmiechu, ale w jej oczach już widać było niepokój. - Więc co pan sugeruje? Morderstwo? Ciało zakopane w ogródku? - W zmarzniętej na kość ziemi i pod sięgającą kilku stóp warstwą śniegu? Przestała się uśmiechać. - Pan jest dość dziwny, wie pan o tym? - Bo staram się myśleć logicznie? - Więc co pana zdaniem stało się z księdzem? Spojrzał na nią, a dziewczyna cofnęła się lekko. - Nie wiem, ale nie sądzę, by udało mu się opuścić Almayrac. Potrząsnęła głową, najwyraźniej niepewna, co powiedzieć. Jordan niemal jej pożałował. Pod wieloma względami była jeszcze bardzo młoda i śmierć wciąż wydawała się jej zbyt nierealna, by brać ją na poważnie. Ale przecież jeszcze przed chwilą oczy dziewczyny błyszczały chłodnym rozbawieniem, prawie cynicznym, jeśli dobrze się zastanowić, a zachowanie - choć nigdy nie prostackie, bo Eli Lienard maniery miała doskonałe - było zdecydowanie zbyt swobodne jak na niewinną pannę. Jordan pamiętał też parę wypowiedzianych przez nią zdań, które wpadły mu w ucho przy kolacji. Przed domem dostrzegł służącego, który właśnie wyprowadzał konia. To nic, pomyślał. Poczeka chwilę. - Przy stole zacytowała pani fragment traktatu O państwie i religii. Zna pani Parsona? Oczy Eli błyskawicznie odzyskały kpiący wyraz. - Niewiele mi z tego przyszło, prawda? Nikt nie podjął dyskusji. - A Francesco Corba? Czy i jego teorię pani zna? Skinęła głową. - A Donnet? Leo d'Estevenon? - Urządza mi pan egzamin? A więc po raz drugi tego wieczoru został skarcony. Nie miał jednak ochoty na kolejne przeprosiny, a poza tym zastanawiał się, czy panna Lienard w ogóle jest osobą, którą warto przepraszać. 171
*** - Nazwiemy go Łatka, dobrze? Flor spojrzała na Eli z dezaprobatą. - To imię dla krowy, nie dla psa. - Więc może Guinót? Łaciaty kundel, nieświadom problemów, jakie powoduje jego imię, stał na ganku z rozstawionymi szeroko łapami i chłeptał mleko z miski. Flor z komiczną powagą zmarszczyła brwi. - Guinót. Podoba mi się. Jesteś Guinót, wiesz? - Objęła psa za szyję, a ten wyrwał się i prosto ze schodków skoczył w wysoką zaspę. Dziewczynka roześmiała się uszczęśliwiona. Eli westchnęła i poszła na piętro, skąd dobiegało ją wołanie matki. Po drodze przygotowała się na kolejną porcję pretensji, że nie zajmuje się tym, czym powinna się zajmować.
*** Stali przed domem. Trzy barczyste, odziane w długie płaszcze sylwetki, wciąż jeszcze widoczne mimo gęstniejącego mroku. Po prostu stali z zadartymi głowami, patrząc w okna Jordana. Ponad brukiem ulicy zapłonęły światła. Jedno, dwa, a czasem nawet więcej, w każdym domu. Liczne, ale wciąż zbyt słabe, by rozjaśnić ciemność, wbrew pozorom nie dawały wrażenia przytulności i bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie, te małe żółte punkciki zawieszone nieruchomo pośród wietrznej nocy wyglądały niepokojąco. Mężczyźni wciąż jeszcze stali na ulicy - teraz ich sylwetki były tylko czarną plamą na tle odrobinę jaśniejszego mroku. Lodowaty wiatr szarpał ich płaszczami, a oni tkwili w miejscu, jakby zimno nie robiło na nich żadnego wrażenia. Jordan zastanawiał się, czemu ma służyć ta demonstracja. Zastraszeniu go? Powstrzymaniu przed wtykaniem nosa w nie swoje sprawy? 172
Potrząsnął głową i odsunął się od okna. Nie miał zamiaru rezygnować. Nie teraz. Przed prawie pięćdziesięciu laty w Almayrac zima była tak ostra, że gdy ustała w końcu trwająca tydzień zamieć, z niektórych domów ludzie wychodzili przez okna, wygrzebywali się ze śniegu jak powstający z mogiły wampir. Wtedy zawalił się dach kościoła i proboszcz zniknął bez śladu. A przecież nie mógł opuścić miasteczka. Nie podczas tak surowej zimy. Mniej więcej w tym samym czasie z gór zaczęły schodzić sivadi, zabijając szczury, psy i koty. Zaś ludzie zaczęli palić świece, by ochronić się przed demonami. Wszystko to Jordan wiedział od wdowy Mandrier, a ona z kolei od zmarłej niedawno matki. Kobieta bez oporów zgodziła się porozmawiać z Jordanem. W Almayrac, gdzie najwyraźniej mieszkali ludzie małomówni i pilnujący swych interesów, wdowa Mandrier była jedyną osobą, która miała chęć i czas gawędzić z obcymi. Nie można było też zapomnieć o kościele. Ufam Ci, Panie. Komu mam ufać?- napisał ktoś z boku ołtarza. Kto? Proboszcz, nim tak tajemniczo zniknął z miasta? I dlaczego? Ufam Ci, Panie. Komu mam ufać? Jordan raz jeszcze powtórzył sobie w myślach te słowa i dopiero teraz - nie na widok barczystych sylwetek wciąż tkwiących przed jego domem - poczuł rozlewający się w piersi chłodny lęk.
*** Flor stała w wejściu zrujnowanego kościoła, patrząc przed siebie. Zmrużyła oczy. Oślepiła ją biel śniegu, całego mnóstwa śniegu rozciągającego się na płaskiej jak stół powierzchni aż do pierwszych zabudowań Almayrac. Matka Flor zastanawiała się kiedyś, dlaczego kościół zbudowano tak daleko od centrum miasta, ale wydawało się, że nikt nie zna na to pytanie odpowiedzi. Drogą od strony miasteczka nadchodziła charakterystyczna, wysoka i smukła postać w czarnym płaszczu, wyraźnie odcinającym się od wszechobecnej bieli. Domenic Jordan. 173
Może przyjdzie i nas stąd wyrzuci, myślała dziewczynka, spoglądając na niego z nadzieją. Dorośli zawsze krzyczą na dzieci, że bawią się w niebezpiecznych miejscach. Jordan był teraz dokładnie w połowie drogi i choć szedł w dobrym tempie, to nic nie wskazywało na to, by nagle miały mu wyrosnąć skrzydła i przenieść go do wrót zrujnowanej świątyni. - Tchórzysz, Flor? - zapytał Lari. Chłopak, choć starszy o całe dwa lata, chętnie się z nią bawił, bo była odważna, a przy tym silna i zręczna. Przeważnie bez trudu radziła sobie z wyzywanką, ale dziś stali w ruinach kościoła, a ona nigdy tego miejsca nie lubiła. Zawsze kiedy tu przychodziła, ciarki zaczynały biegać jej po plecach. To miejsce było inne, dziwne i Flor długo szukała stosownego określenia dla tej odmienności. Kościół wydawał się jakby... ciemniejszy niż reszta świata. - Masz tylko wejść na dzwonnicę i dotknąć serca dzwonu. W głosie Lariego brzmiała pogarda. Jak wszystkie dzieci, błyskawicznie potrafił wyczuć słabość i nie zawahał się okazać swojej wyższości. - Chyba nie stchórzysz przed tak prostym wyzwaniem? Zaczerwieniła się. Domenic Jordan był już bliżej, ale wciąż zbyt daleko, by liczyć na jego pomoc. Odwróciła się i skierowała w stronę prowadzących na dzwonnicę schodków. Niepewnie postawiła nogę na pierwszym stopniu. Serce biło jej szybko, a w płucach brakowało tchu. Nie obejrzała się jednak. Wiedziała, że Lari spogląda na nią złośliwie, czekając, aż okaże lęk. Kręcone schodki były wąziutkie. Wspinając się, Flor uważała, by nie dotknąć przypadkiem ścian. Kamiennych, brudnych ścian. Zazwyczaj brud nie przeszkadzał jej jakoś specjalnie, ale tutaj nawet kurz wydawał się być w specyficzny sposób nieprzyjemny: tłusty i ciężki jak cmentarna ziemia. Dziewczynka wzdrygnęła się z obrzydzeniem. Promienie słońca przedostające się przez wąskie okna dawały akurat tyle światła, by nie potykać się na schodach. Od czasu do czasu do środka wpadały też powiewy mroźnego powietrza, ale nawet one nie zdołały rozproszyć panującego w dzwonnicy zaduchu. Zupełnie jakby ta wieża 174
stała tu od tysiąca lat, myślała Flor (a „tysiąc lat” znaczyło dla niej to samo, co „od początku świata”), i jakby przez cały ten czas zbierał się tu kurz, brud i całe masy martwych pająków. I smród, dodała po chwili, ostrożnie pociągając nosem. Schodki kończyły się, dobiegając do wyciętego w suficie otworu. W innym miejscu Flor pewnie wzięłaby głęboki wdech, ale tutaj starała się oddychać płytko, wciągając powietrze przez zęby. Nie boję, nie boję się, powtarzała. Ale dziś to zaklęcie jakoś nie działało. Mimo to nie miała zamiaru rezygnować. Ostrożnie, powolutku weszła na ostatnie stopnie i wysunęła głowę przez otwór. Najpierw zobaczyła dzwon, masę spiżu tak wielką, że rozkołysany mógłby zmiażdżyć ją o ścianę. A potem ujrzała martwe ptaki. Siedziały przycupnięte na krokwiach, belkach, nawet na kamiennej podłodze. Z nastroszonymi czarnymi piórami, pokraczne i brzydkie, jakby śmierć odebrała im cały wdzięk. Wionęło od nich ciepłym, niezbyt silnym odorem zgnilizny. Flor otworzyła usta i wrzasnęła.
*** Jordan zręcznie złapał dziewczynkę, która wpadła na niego z impetem i omal nie wylądowała na ziemi. - Co się stało? - zapytał, nie licząc specjalnie na odpowiedź. Płaczące i rozhisteryzowane dzieci rzadko kiedy mówią rozsądnie. Odpowiedział mu stojący tuż obok chłopak. - Wystraszyła się martwych ptaków. - Starał się, naprawdę się starał nadać głosowi pogardliwe i zimne brzmienie, ale w jego oczach widać było lęk.
*** 175
Ptak, którego Jordan wyrzucił przez okno dzwonnicy, by obejrzeć go w pełnym świetle, leżał teraz na śniegu. Był martwy od dwóch, może nawet trzech tygodni - dłużej z pewnością nie, bo pod koniec grudnia Jordan widział jeszcze mieszkające w kościele kruki, całe i zdrowe. Niska temperatura dobrze zachowała ciało. Jordan wyjął ze skórzanej pochewki cienki i bardzo ostry nóż, który nosił przy sobie, odkąd w Almayrac tak tajemniczo zaczęły ginąć zwierzęta. Pochylił się, ostrożnie naciął krucze zwłoki i odsunął pióra. Nie zdziwił się, widząc, że tkanki ptaka są lekko skurczone i podeschnięte, zupełnie jak u szczurów, które znalazł w domu.
*** - Pan jesteś zdumiewająco upartym człowiekiem, panie Jordan. Jakich argumentów mamy użyć, by nauczyć pana pilnowania własnych spraw? Podeszli cicho i niespodziewanie. Jordan nie zdążył nawet sięgnąć po pistolety. A przecież ulica pokryta była śniegiem skrzypiącym pod butami przy każdym kroku, śniegiem tak białym, że na jego tle ludzkie sylwetki od razu rzucały się w oczy. Jednak niczego nie usłyszał ani nie zobaczył i stał teraz przed drzwiami swego domu, czując zimną lufę wbijającą mu się w kark pomiędzy linią włosów a opuszczonym kapturem płaszcza. Delikatnie przekręcił głowę. Było ich trzech, tylu, ilu zeszłej nocy. Dwaj pozostali ustawili się tak, by zasłonić tego, który trzymał pistolet przy jego karku. Z daleka musieli wyglądać po prostu na grupkę znajomych, rozmawiających przed drzwiami domu. - Proszę nie chodzić więcej do kościoła - powiedział ten z pistoletem. - To ostatnie ostrzeżenie. Rozumiesz pan? Znał ten głos. Rogier Graille, którego spotkał w domu don Sebastiena. Rogier Graille, który według własnych słów urodził się i wychował w Bastenie i wspominał, że wciąż jeszcze nie pozbył się tamtejszego akcentu. „Basteńczyka zawsze można poznać po tym, że uwielbia wino i leciutko przeciąga samogłoski, prawda?” 176
Zabawne, ale bywały chwile, gdy Rogier Graille wcale nie przeciągał samogłosek, czego nikt poza Jordanem zdawał się nie zauważać. Rogier Graille był w tym samym stopniu Basteńczykiem, co ubrany w poplamiony kaftan don Sebastien elegantem. - Rozumiesz pan? - Tak. - Koniec z wizytami w kościele? Koniec z wypytywaniem ludzi? - Tak. Rogier Graille parsknął pogardliwie. Chłodny nacisk na karku Jordana zelżał. Odwrócił się. Mężczyźni, miast rozpłynąć się w powietrzu, czego trochę się spodziewał, po prostu odchodzili ulicą. Wyglądali jak najzwyklejsi mieszkańcy Almayrac. Mieszkańcy, którzy skrywali tajemnicę na tyle niebezpieczną, że gotowi byli dla niej zabić.
*** Wdowa Mandrier, która była niewyczerpaną kopalnią informacji o miasteczku, powiedziała Jordanowi, kto dokarmia mieszkające w ruinach ptaki. Miłośnik kruków nazywał się Fotin Trelodi i mieszkał na obrzeżach Almayrac. Jordan spodziewał się jednego z owych niechlujnych dziwaków, którzy bliźnich traktują z pogardą, bo nad ludzi przedkładają zwierzęta. Tymczasem Trelodi okazał się miłym staruszkiem, niskim, okrągłym i ubranym według przebrzmiałej dwadzieścia lat temu mody - nawet siwe włosy miał ułożone w misterne loczki wokół twarzy. Jego dom był wysprzątany, a każda rzecz najwyraźniej miała w nim swoje miejsce. Jednak czuło się tu brak kobiecej ręki. Typowe gospodarstwo starego kawalera, dwóch nawet, bo Trelodi miał służącego, który przez lata upodobnił się do swego pana i był teraz tak samo schludny i po staroświecku elegancki. - Co pan wie o krukach, panie Jordan? - zapytał staruszek, gestem zapraszając Jordana do pomieszczenia, które było czymś 177
pomiędzy niewielkim salonikiem a biblioteką. Większość stojących na półkach książek traktowała o ornitologii: ptaki egzotyczne i zwykłe, ptactwo drapieżne, hodowla gołębi pocztowych, a nawet podręczniki sokolnictwa - Trelodi zbierał wszystko, co w ten czy inny sposób dotyczyło ptaków. - Wiem, że kruki bardzo rzadko łączą się w stada. Najczęściej żyją pojedynczo lub w parach - powiedział Jordan ostrożnie, bo ze strony takiego entuzjasty bał się wykładu, który natychmiast skoryguje jego poglądy i uzupełni marną wiedzę. - A więc mamy tu ciekawy przypadek, prawda? Rok po roku do ruin kościoła przylatują kruki, całe mnóstwo kruków, zakładają gniazda i rok po roku giną w czasie Długich Nocy, a na ich miejsce zlatują się następne ptaki. Dlaczego tak jest, panie Jordan? Jak pan sądzi? Kruki są mądre, czemu więc upierają się mieszkać w miejscu, które je zabija? Myślałem kiedyś, że zdychają z powodu ich ilości, że dla tak wielkiego stada po prostu nie starcza pożywienia. Dlatego zacząłem je dokarmiać. A one i tak giną. Syte i na pozór całkiem zdrowe umierają w czasie Długich Nocy. - A w tym roku? Kiedy widział je pan po raz ostatni? - Kruki zginęły w nocy dwudziestego dziewiątego grudnia odpowiedział Fotin Trelodi. Jordan odetchnął. Dokładnie o tę informację mu chodziło. - Kruki zawsze giną pierwsze - dodał jeszcze staruszek, spoglądając na Jordana z uśmiechem. Na jego drobnej, wyglądającej jak pomarszczony płatek róży twarzy malowała się satysfakcja. Pewnie rzadko się zdarzało, by ktoś słuchał go z taką uwagą. – Ludzie umierają ostatni. Jordan lekko zmarszczył brwi, ale była to jedyna oznaka zdziwienia. - Powiedziano mi, że ludzie nie giną w czasie Długich Nocy. - Giną, ale bardzo rzadko - powiedział staruszek, wciąż z lekkim uśmieszkiem na cienkich wargach. - Umierają tylko chorzy i słabi, dlatego ludzie sądzą, że to po prostu przez pogodę, bo zimą zawsze jest więcej zgonów. Ale ja widziałem moją siostrę. Chorowała na gruźlicę i umarła w czasie Długich Nocy. Zgasła w 178
jednej chwili jak zduszony palcami płomień świecy. Tak samo umierają kruki i domowe ptactwo. - Domowe ptactwo? - Kury i gęsi. - Trelodi skinął głową. - Hodowałem je kiedyś, bo lubię nie tylko dzikie ptaki. Najpierw umierają kruki, a później domowe ptactwo. Zawsze tak jest. - A bydło? Szczury? Psy i koty? Uśmieszek satysfakcji znikł z twarzy staruszka. Wzruszył ramionami. - Giną tuż po ptactwie, a wcześniej niż ludzie. To oczywiste. Jordan pomyślał o tych, którzy grozili mu dziś rano. Kiedy jeszcze żyły kruki, Fotin Trelodi prawie codziennie bywał w zrujnowanym kościele, a mimo to nikt nigdy nie usiłował mu przeszkodzić - pewnie dlatego, że tamci uważali go po prostu za nieszkodliwego dziwaka. A jednak Trelodi zdołał dostrzec zaskakująco dużo. I choć brakowało mu bystrości - albo odwagi - by pójść odrobinę dalej i wyciągnąć właściwe wnioski, to Jordan miał pewność, że spostrzeżenia starego miłośnika ptaków nie spodobałyby się tamtym mężczyznom. Miał nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł, by spytać staruszka o mieszkające w ruinach kruki, bo nie było co liczyć na to, że w razie czego Fotin Trelodi będzie na tyle mądry, by trzymać język za zębami.
*** - Gorączka niedługo spadnie - powiedział Jordan. - Dziewczynka powinna teraz wypocząć. Wdowa Mandrier patrzyła na niego zalęknionymi oczami. Jej dłoń bezwiednie gładziła potargane, mokre od potu włosy śpiącej Flor. Z drugiej strony łóżka siedziała Eli Lienard. Nie odzywała się, ale na jej twarzy malował się niepokój. - A te sny? - spytała wdowa Mandrier. - Panie Jordan, te sny? Moja córka krzyczała przez całą noc, bo wciąż śni jeden i ten sam koszmar. - O czym śni pani córka? 179
- O głosach. Głosach szepczących w śniegu i zimowym wichrze. One... podobno mówią złe rzeczy. To przez ten kościół, pomyślał. Strach uruchomił w dziecku zdolność jasnego widzenia, dość nietypową, bo zamiast w wizjach przejawia się w snach. - Jakie? - Panie Jordan, czy to naprawdę takie ważne? - Tak. To bardzo ważne. - Jordan był cierpliwy i uprzejmy, ale nie zamierzał ustąpić. Dłoń kobiety zacisnęła się na jasnych włosach dziewczynki. - Mówią o śmierci. Śmierci, zapomnieniu i nicości. Moja Flor jest jeszcze dzieckiem i nie pojmuje takich spraw, ale tak właśnie zrozumiałam jej słowa. Panie Jordan, czy te sny kiedyś się skończą? - Będą coraz rzadsze, aż w końcu ustaną zupełnie. Ale to trochę potrwa. Nie ma na to lekarstwa, przykro mi. I jeszcze jedno - dodał. - Proszę nie wspominać nikomu o tych snach. To dla pani bezpieczeństwa. I jej. - Wskazał Flor, która zajęczała nagle i potrząsnęła głową. Kobieta pochyliła się nad córką. - Już dobrze, kochanie. Ciii... Jordan, świadom, że nic tu po nim, skierował się w stronę wyjścia. Eli Lienard poszła za nim. Cicho zamknęła drzwi i gestem wskazała mu położony tuż obok salonik. - Muszę przyznać, że pańskie słowa mają bardzo uspokajający wpływ - parsknęła z ironią, gdy znaleźli się w środku. - „Na to nie ma lekarstwa, przykro mi” - przedrzeźniała go z nienagannym akcentem wyższych sfer. - „To dla pani bezpieczeństwa”. Brakowało tylko, żeby zaczął pan przepytywać małą Flor! - Zrobiłbym to, gdybym sądził, że dowiem się czegoś więcej, niż powiedziała mi jej matka. - Czy pan nie ma w sercu odrobiny litości?! Jordan patrzył na dziewczynę z przyjemnością. Wychowanie, jakie otrzymała, zamiast stępić jej temperament, co miałoby niewątpliwie miejsce w przypadku zwykłej panny, tylko go oszlifowało, dając niezwykły rezultat. Eli Lienard potrafiła się złościć, 180
ale też nawet w złości umiała nad sobą panować, wciąż zachowując chłodny, ironiczny dystans do samej siebie i doskonałe maniery. A przy tym była szczera, co wśród kobiet jej profesji zdarzało się niezwykle rzadko, i Jordan, który przylepnej obłudy kurtyzan nie znosił szczególnie, docenił ten fakt. - Litość nigdy nie była moją mocną stroną - przyznał z lekkim uśmiechem, wcale nie rozgniewany. Eli odetchnęła, uspokajając się. - Co się, u diabła, dzieje w tym mieście? - W jej ustach nawet przekleństwo zabrzmiało elegancko. - Właśnie próbuję się tego dowiedzieć. Być może będzie mi mogła pani pomóc. Sądzę, że przynajmniej część odpowiedzi kryje się w ruinach kościoła, w przeciwnym razie nie ostrzegano by mnie, bym tam nie chodził. Kłopot tylko w tym, że prócz jednego dość dziwnego napisu nic ciekawego tam nie widzę. Ale gdyby spojrzał na to ktoś nieuprzedzony, ktoś, kto nigdy jeszcze tam nie był, cóż, być może znalazłby odpowiedź. Dziewczyna zmarszczyła brwi i spojrzała na niego z powątpiewaniem. - Nie mam żadnych magicznych zdolności. - To nie ma znaczenia. - I to mogłoby wyjaśnić wszystkie te dziwne zdarzenia? Śmierć szczurów? Sny Flor? Skinął głową. - Dobrze więc. Spróbuję panu pomóc, choć, szczerze mówiąc, nie sądzę, by to coś dało. W tym momencie do saloniku zajrzała wdowa Mandrier. - Eli, kochanie, nie wiesz może, gdzie jest Guinót? Flor obudziła się i marudzi, żeby przyprowadzić jej psa. - Poszukam go - obiecała Eli. - Guinót! Guinót! Gdzieś z dołu dobiegło głuche, stłumione szczeknięcie. Eli wyszła z salonu i otworzyła prowadzące do piwnic drzwi. Psi głos słychać było teraz wyraźniej - zawzięte ujadanie, raz po raz przechodzące w pełen złości warkot. - Co on tam robi? - Wdowa Mandrier spojrzała bezradnie na Eli. 181
- Pewnie znalazł kolejnego martwego szczura. Wezmę świecę i zejdę po niego. Chwilę później szła już zakurzonymi schodkami, a ponad jej wyciągniętą dłonią chybotał się wąski płomień świecy. Jordan zawahał się, ale ruszył za nią. Korytarz rozgałęział się na dole. Po lewej kończył się zamkniętymi na kłódkę drzwiami, prawa odnoga biegła dalej, ginąc w ciemności. W powietrzu unosił się kurz, delikatne jak przędza nitki pajęczyn, a także woń pleśni i winnego moszczu. - Do piwnic się nie dostał - powiedziała Eli. - Są zamknięte na klucz. Musi być gdzieś tu, w korytarzu. Skręciła w prawo i faktycznie po chwili płomień świecy wyłowił z mroku psa, obszczekującego coś zawzięcie z nosem wciśniętym w kąt tuż przy kolejnych zamkniętych na kłódkę drzwiach. - Coś ty tam znalazł? Zostaw to, Guinót! Niedobry pies! Guinót ani myślał słuchać. Z jego gardła wydobył się warkot, a krótki, zabawny ogonek chwiał się i podrygiwał. - Proszę potrzymać świecę. Jordan wziął lichtarz, a Eli schyliła się. - No tak, miałam rację. Po prostu jeszcze jeden zdechły szczur! Chodź! Chwyciła psa za luźną skórę na karku i pociągnęła w tył. W tym momencie Guinót szczeknął raz jeszcze, krótko i boleśnie. Eli odruchowo poluźniła chwyt, ale nie puściła szczeniaka. Przez ciało zwierzęcia przebiegło drżenie, od pyska aż po ogonek, który przez krótką chwilę dygotał jak poruszana wiatrem trawka. Guinót pisnął. - Co mu się...? Nie trzymała już psa. Po prostu głaskała go, próbując uspokoić. Sierść była ciepła i sucha. Dziewczyna nie wyczuwała pod dłonią bicia serca, a boki szczeniaka nie poruszały się w rytm oddechu. Jordan pochylił się. Płomień świecy odbił się w oczach. Ginóta. Eli cofnęła rękę. Głaskała martwe zwierzę.
*** 182
- Chwilowo muszę radzić sobie sam - powiedział Jordan, odkorkowując butelkę wina. - Dziś rano porzucił mnie służący. Po prostu odszedł bez słowa. - Dlaczego? - Prawdopodobnie przekonano go, by to zrobił. Eli rozejrzała się dyskretnie. Mieszkanie, wynajęte tak jak i jej z całym umeblowaniem, było typowym małomiasteczkowym wnętrzem. Nic tu nie nosiło piętna indywidualności chwilowego właściciela. Nic, z wyjątkiem może leżącego na sekretarzyku pliku kartek. Sięgnęła po nie. Już w pierwszej chwili jej wzrok padł na rysunek obdartego ze skóry ciała. Odsłonięte mięśnie wyrysowane były z niezwykłą precyzją. Kolejne karty przedstawiały poszczególne części ciała. Ramiona, tors, uda. I znów częściowo zdarta skóra i widoczne mięśnie - tym razem większe i wyraźniejsze. Wzdrygnęła się odruchowo. - Umarli bardzo rzadko robią krzywdę żywym - powiedział Jordan uprzejmie, wyjmując jej z dłoni kartki. - A jeśli pokroić ich na kawałki, prawdopodobieństwo to spada prawie do zera. Zareagowała nerwowym chichotem. Odkąd tak nagle, w tak niewyjaśniony sposób zdechł Guinót, nie opuszczał jej strach. Bała się nawet bardziej niż wtedy w Talavere. Wtedy przynajmniej wiedziała, co jej grozi, i wiedziała też, co robić, by tego uniknąć. To zaś, co działo się w Almayrac, wykraczało daleko poza jej doświadczenie. Być może Domenic Jordan potrafił sobie z tym poradzić. Z pewnością nie wzbudzał zaufania - już raczej niepokój, jeśli o to chodzi - ale, Eli nie mogła się oprzeć takiemu właśnie skojarzeniu, wydawał się tu właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Jordan rozlał wino do kieliszków, potem podał dziewczynie notes w skórzanej oprawie. - Proszę na to spojrzeć. Jestem ciekaw, czy dojdzie pani do tych samych wniosków, co ja. Usiadła w fotelu, upiła łyk i z powrotem odstawiła kieliszek na stolik. Otworzyła notes, w duchu przygotowując się na kolejny makabryczny rysunek. 183
Na pierwszej stronie równym, eleganckim charakterem wypisano tylko kilka słów: Kruki Bydło, kury, gęsi, króliki Szczury Koty, psy Ludzie (tylko chorzy) Podniosła na Jordana zdumione spojrzenie. - Co to? - Wypytywałem mieszkańców Almayrac i ustaliłem na tej podstawie kolejność, według której w czasie Długich Nocy giną zwierzęta i ludzie. Proszę nad tym chwilę pomyśleć. Przeczytała te słowa ponownie i jeszcze raz. - Jest w tym pewien schemat, dość niepokojący zresztą podpowiedział jej Jordan. - Wielkość zwierzęcia? Nie, to z pewnością nie to. Rodzaj? Też nie, bo dlaczego kury i gęsi nie giną wraz z krukami, lecz wtedy, gdy umiera bydło? Milczała chwilę. W salonie słychać było trzask płonącego na kominku drewna i ciche tykanie zegara. - Kruki - powiedziała cicho. - Kruki żyją dziko i mieszkają w ruinach kościoła. Bydło, kury i gęsi żyją przy gospodarstwie, ale nie w domu. I szczury. One z kolei żyją w domu, ale kryją się przed człowiekiem. W końcu psy i koty... - Dalej - ponaglił ją łagodnie Jordan. - Proszę mówić dalej, nawet jeśli wydaje się to pani mało prawdopodobne. - To wygląda... - zawahała się. - Jakby zaciskała się pętla. Pętla wokół człowieka. Coraz bliżej i bliżej. Od dzikich ptaków aż do zwierzęcia, które żyje wraz z nim, siada u jego stóp czy na kolanach. Czy to, co mówię, ma sens? Ku przerażeniu Eli Jordan powoli skinął głową.
*** 184
Słońce stało wysoko na niebie, oświetlając mury zrujnowanego kościoła. Śnieg skrzył się srebrzyście, powietrze było mroźne i nieruchome. Za ruinami rysowała się linia świerków, ciemnozielonych i przykrytych puchatą czapą bieli, jeszcze dalej wznosiły się górskie szczyty. Z drugiej strony leżało pogrążone w sennej ciszy Almayrac. Jordan i Eli Lienard przekroczyli próg kościoła. Wzrok Jordana natychmiast przyciągnęły wypisane z boku ołtarza słowa. Ufam Ci, Panie. Dalsza część napisu znów kryła się pod śniegiem, ale on wiedział przecież, jak brzmi. Dziewczyna zrzuciła kaptur. Na tle skrzącej się bieli jej włosy lśniły jak płomień. - Napis rzeczywiście jest osobliwy - przyznała, odgarniając śnieg. - Ale fakt, że tutejszy proboszcz, bo zakładam, że on to napisał, był bliski utraty wiary, nie pomoże nam w rozwiązaniu zagadki. Wciąż się bała, ale potrafiła już zapanować nad strachem i sprawiało jej to nawet pewnego rodzaju przyjemność. Odkąd wyrosła z wieku dziecięcego, ćwiczono ją w ukrywaniu własnych uczuć i Eli bardzo sobie tę umiejętność ceniła - być może dlatego, że właśnie tego najtrudniej było się nauczyć. Spojrzała na Jordana i przez jej usta przemknął cień kpiącego uśmiechu. Tak czy inaczej, nigdy nie będzie w tym równie dobra, jak ten milczący mężczyzna. Jordan zdawał się mieć w sobie niewyczerpane pokłady spokoju i cierpliwości, których brakowało Eli. Dziewczyna kręciła się niespokojnie, ale w kościele prócz owego napisu i krzyża, który wciąż wznosił się nad ołtarzem, dźwigając ciężar Zbawiciela, nie było nic do oglądania. - Pani pochodzi z Talavere, prawda? - zapytał Jordan niespodziewanie. - Poznałem po akcencie. Dlaczego więc spędza pani zimę w miejscu takim jak Almayrac? Uśmiechnęła się. Domenic Jordan był niewątpliwie człowiekiem znakomicie wychowanym i uprzejmym, a jednak nie potrafił nadać tej rozmowie pozorów naturalności. Zadał jej pytanie 185
po prostu po to, by zatrzymać ją w kościele jeszcze przez jakiś czas. Mimo to chciała odpowiedzieć uczciwie. Dość już miała kłamstw i uników. Tyle że nie tak łatwo przyszło odpowiedzieć uczciwie. Być może rzeczywiście była to jej wina, a może też - w jakimś szerszym zakresie - zawiniła jej matka i Eli wolała tak właśnie myśleć. Joana Lienard gardziła własną płcią. Kobieta w jej pojęciu była istotą słabą i głupią, z natury skłonną do grzechu i chętnie ulegającą najniższym instynktom. Dla młodej dziewczyny istniały tylko dwie drogi: jak najsurowsze wychowanie i życie pod ciągła opieką ojca, męża czy brata lub druga droga, dostępna tylko dla najzdolniejszych, czyli zostanie kurtyzaną. Kurtyzany wykształceniem dorównywały mężczyznom, wolno im było uczęszczać do bibliotek publicznych, mogły też wchodzić do męskich klubów i brać udział w męskich rozrywkach. Kurtyzany, jeśli były inteligentne i potrafiły zadbać o swoją pozycję, cieszyły się specyficznym rodzajem szacunku. Tę właśnie drogę wybrała dla córki Joana Lienard. Nie szczędziła środków, by wykształcić córkę, a mimo to od początku powtarzała, że Eli z pewnością się nie uda. Bo przecież dziewczęta zwykle marnują swoją szansę: rodzą nieślubne dziecko albo uciekają z przystojnym chłopcem bez grosza przy duszy. Przez pięć lat swojego towarzyskiego życia w Talavere Eli czuła się jak cyrkowiec spacerujący po linie, podczas gdy oczy wszystkich widzów spoglądają na niego z nadzieją, że wreszcie spadnie i złamie sobie kark. I faktycznie, choć niezupełnie zgodnie z przepowiedniami Joany Lienard, tak właśnie się stało. W tamtych dniach Eli zrozumiała, że matka jej nienawidzi. Myśl ta, na pozór tak absurdalna, okazała się zaskakująco trafna i dziewczyna nie potrafiła już się od niej uwolnić. Matka nienawidziła jej, bo Eli była młoda i ładna. Bo mogło jej się udać. Dzień, w którym Joana Lienard powiedziała córce: „A nie mówiłam”, traktowała jak dzień gorzkiego triumfu. Relacja Eli o wydarzeniach, które sprawiły, iż tej zimy znalazła się w Almayrac, była znacznie krótsza i bardziej konkretna. 186
- Przez pewien czas opiekował się mną pewien starszy mężczyzna - powiedziała. - Tak to właśnie nazywamy w Talavere. Nie „przyjaciel”, tylko „opiekun”. Uważał mnie za ładną zabawkę, nic więcej, i drażniło mnie to. Mężczyzna owdowiał parę lat wcześniej, a największym skarbem jego zmarłej żony była piękna diamentowa kolia. On także kochał ten klejnot i chwalił się nim przy każdej okazji. A ja chciałam go ukarać. Ukradłam mu więc kolię i odesłałam następnego ranka wraz z liścikiem, by lepiej jej pilnował. - Miała pani wyrzuty sumienia? W pytaniu tym był haczyk i Eli wyczuła go błyskawicznie. - Nie - odpowiedziała szczerze. - On nawet mnie nie podejrzewał i to właśnie bolało najbardziej. Chciałam, żeby wiedział, iż jestem wystarczająco bystra i odważna, by zrobić coś takiego. Jordan roześmiał się. Zaskoczyło ją to, bo nie sądziła dotąd, że ten człowiek w ogóle potrafi się śmiać. Spoważniał zaraz, ale w jego oczach wciąż widziała wesołe błyski, które równie dobrze można było odczytać jako kpinę, jak i aprobatę. - Jak dawno temu to się zdarzyło? - zapytał. - Dwa i pół roku temu. Matka zapłaciła wysoką grzywnę, by uchronić mnie przed więzieniem. - Talavere leży daleko na południu, a dwa i pół roku to dość czasu, by ludzie zdążyli zapomnieć. Dlaczego nie zamieszka pani wraz z matką w jakimś dużym mieście czy nawet w Alestrze? Gdyby ktoś wiedział tam o tej aferze, zawsze mogłaby pani po prostu twierdzić, że było to coś w rodzaju sztubackiego żartu. - Nie zna pan mojej matki. W im gorszych mieszkamy warunkach, tym większe wzbudza we mnie poczucie winy. Karze mnie w ten sposób. Co nie przeszkadza jej przy tym - uśmiechnęła się ironicznie - tłumaczyć mi każdego dnia, że jedyną moją szansą na powrót do dawnego życia jest uwiedzenie pana. Jordan, wciąż stojący przy ołtarzu, pochylił się i raz jeszcze końcami palców dotknął wymalowanego czarną farbą napisu. Ufam Ci, Panie. Komu mam ufać? - Nie mam pieniędzy, by utrzymywać stałą kochankę - powiedział uprzejmie. 187
Usłyszał śmiech dziewczyny. - Tak właśnie myślałam. W przeciwnym wypadku nie mieszkałby pan zimą w Almayrac, prawda? Tłumaczyłam to matce, ale ona... Umilkła. Jordan wodził dłonią po czarnych konturach. Zerwał się wiatr i wiszący nad jego głową Zbawiciel zakołysał się na krzyżu, poskrzypując. Jordan wyprostował się, spojrzał na Eli. Jej twarz była biała jak śnieg, a oczy rozszerzone strachem. Wezwała go gestem ręki, ale nim podszedł, chmura przesłoniła słońce i nad ruiny, sunąc po ziemi jak cień olbrzymiego ptaka, nadciągnął mrok. Chwyciła go za ramię. - Proszę patrzeć... Nie... Teraz! Wiatr przegnał chmurę, rozbłysło słońce i Jordan ujrzał to, co przed chwilą widziała Eli. Słoneczne promienie padały pod takim kątem, że cień poziomych ramion krzyża zlał się w jedno z cieniem pionowej belki, który, mocno wydłużony i cienki, rysował się na śniegu. Przy nim drugi, odstający od pierwszego pod lekkim kątem: głowa, tors, przekrzywione, kołyszące się w podmuchach wiatru stopy. Cień wisielca. - To nie przypadek! - Eli wciąż ściskała jego ramię. Jordan uwolnił je delikatnie. - Wiem - powiedział. Przypomniał sobie szepczące w śniegu i wietrze głosy, o których mówiła matka Flor. Głosy opowiadające „złe rzeczy” człowiekowi uwięzionemu samotnie na plebanii, daleko od miasta, podczas trwającej cały tydzień śnieżnej zamieci. - Zmusili księdza, by powiesił się w kościele. Wie pani, co to znaczy, prawda? Skinęła głową. Przez jej ciało przebiegł dreszcz. - Chodźmy stąd. Proszę. Objęła się ramionami. Bardziej po to, by zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa, niż z powodu zimna. Jordana ogarnęło współczucie. Dziewczyna, która pewnie przywykła uważać się za
188
odważniejszą i bardziej zaradną niż przeciętna przedstawicielka jej płci, teraz sprawiała wrażenie przerażonej i kompletnie zagubionej. Poprowadził ją w stronę wyjścia z kościoła. Tuż przed kamiennym progiem przystanął nagle i pociągnął Eli w bok. Spojrzała na niego zdziwiona. - Proszę wyjrzeć, tylko ostrożnie - polecił. Bez słowa wysunęła głowę. Na drodze, na razie jeszcze dość daleko, widać było trzy barczyste sylwetki. - Idą po mnie - wyjaśnił lakonicznie Jordan. - Sądzę, że mają zamiar mnie zabić. - Jak możemy uciec? Jest stąd jakieś inne wyjście? - Owszem, ale prowadzi wprost w głęboki śnieg. Przykro mi, ale to jedyna droga. - Ruchem głowy wskazał kierunek, skąd nadchodzili mężczyźni. - Ja zostaję, ty wracasz do Almayrac. - Tędy? - Po prostu przejdź obok nich - tłumaczył cierpliwie. - Pozdrów ich, a jeśli będą pytać, powiedz, że poszłaś na spacer do zrujnowanego kościoła i spotkałaś mnie przypadkiem. Dopóki będziesz zachowywać się naturalnie, nic ci nie zrobią. Przy ich pierwszym spotkaniu Eli pozwoliła, by mówił jej po imieniu i Jordan postanowił teraz skorzystać z tej możliwości, sądząc, że w ten sposób szybciej trafi do przestraszonej dziewczyny. Poskutkowało, bo dojrzał w jej oczach błysk zrozumienia. - A pan? - Nie jesteś w stanie mi pomóc. I nie wołaj nikogo. Nim dobiegniesz do pierwszych domów i namówisz kogoś, by przyszedł mi z pomocą, będzie już po wszystkim. Będziesz bezpieczna, jeśli nie zdradzisz się, że cokolwiek wiesz. Rozumiesz? Jeśli mnie zabiją, poczekaj, aż stopnieją śniegi, jedź do Comblat i znajdź tam kogoś, komu wszystko opowiesz. No już, idź! Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, wypchnął ją na zewnątrz. Sam zaś zdjął krępujący ruchy płaszcz i położył na śniegu. Oparł się o mur, wziął w ręce dwustrzałowe pistolety i w myślach odtwarzał drogę, jaką musiała przebyć Eli. Z na wpół przymkniętymi oczami niespokojnie oczekiwał krzyku świadczącego o tym,
189
że dziewczyna jednak czymś się zdradziła. Nie usłyszał nic i kiedy znów zdecydował się wyjrzeć, jej sylwetka była o dobrych kilkadziesiąt kroków za nadchodzącymi. Dał jej jeszcze chwilę, nim wychylił się, wycelował i pociągnął za spust. Pierwsza kula zniknęła gdzieś w śniegu. Mężczyźni nie zatrzymali się zdezorientowani, nie zaczęli krzyczeć do niewidocznego strzelca, nie próbowali zawrócić. Przyśpieszyli tylko kroku. Jordan zacisnął wargi. Przynajmniej teraz sytuacja jest jasna, pomyślał. Kim byli? Z pewnością nie ludźmi. Wielu nazwałoby ich po prostu demonami, dla Jordana jednak takie określenie było za mało precyzyjne. Więc niech będzie sivadi. Nazwa równie dobra jak inne. Wycelował i strzelił. Jeden z nadchodzących zachwiał się. W wyciągniętej dłoni drugiego coś błysnęło w promieniach zimowego słońca. Jordan, nim uskoczył w bok, zauważył jeszcze, że trafiony osuwa się w śnieg, a jego dwaj towarzysze idą dalej, zupełnie jakby nic się nie stało. Tylko strzelec zatrzymał się na jedną krótką chwilę. Kula uderzyła w mur kościoła, odłupując spory kawał kamienia. Już wcześniej bariera pomiędzy ich światem a naszym musiała być w Almayrac wyjątkowo cienka, a sivadi wywierały wpływ na ludzkie umysły, pomyślał Domenic. Były tu od zawsze, szepcząc w śniegu i wichrze w długie zimowe noce. Aż w końcu pod wpływem ich słów ksiądz popełnił w kościele samobójstwo. Ziemia święta została zbezczeszczona i dla sivadi otworzyła się brama wiodąca do naszego świata. Jordan cofnął się i wziął do ręki drugi pistolet. O mur kościoła, na wysokości jego głowy, ale dobrych kilka stóp w lewo, uderzyły dwie kule. Opanował przypływ niepokoju. Był sam, ale był też niewątpliwie w lepszej sytuacji. Tamci zbliżali się szybko i cicho, a czasem, gdy na nich patrzył, ich sylwetki zdawały się w osobliwy sposób zlewać ze śnieżną bielą. Tym niemniej wciąż stanowili dobry cel, o wiele lepszy niż Jordan, a jeden z nich został daleko z tyłu, ranny lub martwy. 190
A więc można ich zabić. Zastanowił się przelotnie, co stało się z ciałem księdza. Sivadi z pewnością nie mogły pozwolić, by mieszkańcy Almayrac znaleźli trupa i dowiedzieli się tym samym, że kościół został zbezczeszczony. Jordan niedługo szukał właściwej odpowiedzi. Kruki były pierwszymi stworzeniami, których ciała opanowywały sivadi tuż po przekroczeniu bramy. Kruki mogły rozdziobać zwłoki, ogołocić szkielet z mięsa, mięśni i ścięgien, a później rozwłóczyć kości. Wychylił się zbyt mocno i kolejna kula mało nie oderwała mu ucha. Ale warto było, bo tym razem nie chybił. Jeden z mężczyzn zachwiał się i upadł, ale ku rozczarowaniu Jordana wstał zaraz i dołączył do swego towarzysza. Szedł niepewnie, potykając się. Ale szedł. Kruki, bydło, kury, gęsi i króliki. Później szczury, a w końcu koty i psy. Każdej zimy w czasie Długich Nocy sivadi przechodziły przez bramę i przenosiły się z jednego ciała w drugie, obserwując przedtem przyszłą ofiarę, ucząc się jej, by potem móc zachowywać się jak najbardziej naturalnie. Zdradzały się jednak drobnymi szczegółami, zwłaszcza już w człowieczej postaci. Nie miało to większego znaczenia. Ludzie najczęściej są zbyt leniwi, by zauważać takie drobiazgi, a nawet jeśli, to i tak nie potrafią wyciągnąć właściwych wniosków. Jordan rozpoznawał już twarze zbliżającej się dwójki mężczyzn. Don Sebastien, a za nim jasnowłosy, ranny młodzieniec, idący coraz szybciej i mniej chwiejnie. Jeden z pistoletów Jordana był już bezużyteczny. W drugim została mu ostatnia kula. Jak wiele sivadi docierało każdej zimy do celu, czyli do ludzkiej postaci? Jeden, góra dwa, pomyślał, a zdarzały się pewnie i lata, gdy nie udawało się to żadnemu - w przeciwnym wypadku sivadi byłoby już wystarczająco dużo, by opanować miasteczko. Reszta demonów porzucała zwierzęce ciała i wracała do własnego świata, by czekać na następną szansę, do kolejnych Długich Nocy. Pochylił się, sięgnął do kieszeni leżącego na ziemi płaszcza. Czym kierowały się sivadi, wybierając ofiarę? Odległość pomiędzy kolejną ofiarą a poprzednią w chwili, gdy demon przenosił się z ciała do ciała, nie miała znaczenia - Jordan pamiętał 191
przecież, że kruki umarły na kościelnej wieży, z dala od Almayrac. Może więc chodziło o jakąś specyficzną podatność, która pozwalała demonowi zamieszkać w ludzkim ciele. Tak czy inaczej, człowiek taki musiał być całkowicie zdrowy - demon, przypadkiem opanowawszy chorego, szybko go opuszczał, porzucając wyschnięte, spustoszone ciało, z którego wcześniej zdążył wyssać wszelkie siły żywotne. Jasnowłosy zginął w chwili, gdy podnosił broń do strzału. Kula trafiła go w sam środek twarzy. Jordan błyskawicznie cofnął się i wypuścił z ręki pusty pistolet. W tym czasie don Sebastien trzema długimi susami przebył dzielącą go od kościoła odległość i przypadł do muru. Jordan stał z drugiej strony, kątem oka obserwując cień na progu. Przeciwnik był cierpliwy, cień nawet nie drgnął. Ale Domenic Jordan również potrafił czekać, zwłaszcza teraz, gdy chodziło o jego życie. Powoli mijały minuty, liczone uderzeniami serca i cichym, równym oddechem. W końcu cień poruszył się i to wystarczyło. Gdy tylko don Sebastien pojawił się w progu, nim zdążył unieść gotową do strzału broń, nim zdążył zrobić cokolwiek, Jordan wbił mu w oko cienki, ostry nóż.
*** Eli stała przy oknie, spoglądając w gęstniejący na zewnątrz mrok. Matka wyjątkowo tego wieczoru dała jej spokój. Żadnych połajanek, żadnych pretensji. Joana Lienard raz tylko spojrzała na córkę znajomym, surowym i oskarżającym spojrzeniem. Cóż, pomyślała Eli, dziękujmy Bogu i za to. Choć przecież Bóg nie miał powodu, by akurat dziś wyświadczyć jej tę drobną łaskę. I znów myśli dziewczyny, dokładnie tak jak minutę, dwie i pięć temu, wróciły do tego, o czym tak bardzo chciała zapomnieć. Do strzałów, które słyszała za plecami, i do tego, jak bardzo starała się nie oglądać, uciekając do miasteczka. A także do 192
ulgi, jaką poczuła, gdy w końcu zdyszana wpadła pomiędzy pierwsze zabudowania Almayrac. Tak się cieszyła, że żyje, że po prostu jest. Nawet twarz matki powitałaby wtedy jak najukochańszy na świecie widok. Mdlące poczucie winy przyszło dopiero później. Zachowała się dziś po południu jak tchórz i nic nie pomagało tłumaczenie samej sobie, że Domenic Jordan w gruncie rzeczy miał rację - zostając w kościele, nie pomogłaby mu, a prędzej nawet zaszkodziła. Dziś okazało się, że Joana Lienard ma rację: Eli była słaba i głupia, niezdolna podjąć decyzję i stawić czoła niebezpieczeństwu. Matka, słysząc o tym, co wydarzyło się dzisiejszego popołudnia, z pewnością wzruszyłaby z pogardą ramionami. Spodziewałam się po tobie więcej, powiedziałaby, ale bez złości, bo przecież Eli jest tylko kobietą. Dziewczynę zdumiewało, że jeszcze wczoraj żyła najzupełniej normalnie, lekceważąc niepokojące sygnały: śmierć szczurów, opowieści o tajemniczym zniknięciu księdza. Dopiero od dzisiejszego ranka, od choroby Flor, wszystko nagle zaczęło zmierzać ku katastrofie, coraz szybciej i szybciej. Jeszcze wczoraj w tym samym pokoju rozważała możliwość uwiedzenia Domenica Jordana. Bo nudziła się tu trochę. Bo mimo wszystko ona i Jordan należeli do jednego świata i bywały chwile, kiedy Eli rozumiała go zaskakująco dobrze. A w każdym bądź razie znacznie lepiej niż któregokolwiek z tych prowincjuszy, myślących tylko o tym, jak upolować lisa, jak zdjąć skórę z lisa i jak ugotować lisa, by mięso było kruche. Bo - to chyba najważniejszy powód - Jordan był momentami tak obojętny, skryty za swoimi doskonałymi manierami i poważną twarzą, że irytowało ją to i intrygowało zarazem. A teraz Jordan prawdopodobnie nie żyje, a ona musi mieszkać w tym mieście aż do wiosny, pod groźbą śmierci ukrywając to, czego się dowiedziała. Myśl ta sprawiła, że na chwilę serce w niej zamarło i zabrakło jej tchu. Przymknęła oczy, starając się opanować dławiącą falę paniki. Kiedy podniosła powieki, zobaczyła, że ktoś stoi na ganku przeciwległego budynku i pochyla się, kluczem otwierając drzwi. Dziewczyna bez namysłu chwyciła płaszcz i wybiegła z domu. 193
*** Wszystkie okna były zasłonięte, a drzwi zaryglowane. W salonie paliła się tylko jedna świeca. Eli siedziała na kanapie, słuchając słów Jordana. - Muszę jak najszybciej dostać się do Comblat - zakończył, a dziewczyna poruszyła się niespokojnie. - Teraz? - O świcie. Próba pokonania przełęczy zimą i do tego nocą to niemal pewne samobójstwo. - To możliwe? To znaczy, zawsze słyszałam, że w czasie Długich Nocy Almayrac jest całkowicie odcięte od świata. - Tego roku śniegu jest mało, a ja wychowałem się w górach. Poradzę sobie. Jeśli nie przyjdzie śnieżyca - dodał uczciwie. - Powinnaś pomodlić się, by do rana nie zmieniła się pogoda. Eli patrzyła w płomień świecy tak długo, aż poczuła ból w oczach. Zamrugała. - A... tamci? Jak wielu ich jest w Almayrac? - Trudno powiedzieć. Około pięćdziesięciu. - Wiedzą już o śmierci swoich towarzyszy? - Nie sądzę. Usunąłem ciała z głównej drogi i przysypałem śniegiem. - Ale to możliwe? - upierała się. - I możliwe jest, że jutro przyjdą cię zabić? - Owszem, to możliwe, ale sądzę też, że wciąż zależy im na załatwieniu całej sprawy jak najdyskretniej. W końcu nadal większość mieszkańców miasta stanowią ludzie. Dlatego nie wierzę, by jutrzejszego ranka pięćdziesięciu na pozór całkiem zwyczajnych obywateli Almayrac wyszło nagle z domów i zaczęło mnie ścigać. Eli Lienard odetchnęła. - Chciałabym pójść z tobą - powiedziała cicho. W pierwszej chwili miał zamiar odmówić, zawahał się jednak. Dziewczyna była silna i zręczna. Powinna sobie poradzić. Musiałby jej tylko pożyczyć coś do ubrania, bo przecież nie mogła brnąć przez śnieg w sukni. Ale i to nie stanowiło problemu 194
- Eli była wysoka i rzeczy Jordana powinny na nią pasować. - Jeśli pogoda się popsuje, a ty okażesz się zbyt słaba - powiedział więc tylko - nie będę ryzykował własnego życia. Przynajmniej nie od pewnego momentu. Zostawię cię. Odruchowo skinęła głową. Jordan podszedł do niej. - Nie, spójrz na mnie. Naprawdę to zrobię - powtórzył, gdy patrzyła mu w oczy. - Wiem. Bezlitosna uczciwość tego mężczyzny w jakiś absurdalny sposób uspokoiła Eli. Przynajmniej teraz wiedziała, na czym stoi. Jej rysy odprężyły się, w oczach pojawił się swawolny błysk. Cóż, skoro i tak musimy zostać tu do rana... - pomyślała. - Usiądź koło mnie, proszę. Zręcznie rozpięła haftki sukni, potem tym samym pełnym wdzięku i niewymuszonej elegancji ruchem zsunęła z ramion jedwabną koszulkę, odsłaniając piersi. W świetle świecy skóra Eli miała złocistobursztynowy odcień, jak miód. Z daleka jej uśmiech można by wziąć za uśmiech dziewczynki planującej jakąś psotę, z bliska jednak zbyt wiele było w nim chłodnej kpiny. Długie palce równie zręcznie poradziły sobie z koszulą Jordana. Chwilę później ręce Eli zatrzymały się. Zmarszczyła lekko brwi, potrząsnęła głową. Na lewym ramieniu i barku mężczyzny zobaczyła kilkanaście krótkich klinowatych blizn. Tknęło ją złe przeczucie. Pod naciskiem jej dłoni Jordan odwrócił się posłusznie, a dziewczyna gwałtownie wciągnęła powietrze. Plecy Jordana pokrywały blizny. Niektóre szerokie na dwa palce, o poszarpanych brzegach i wijące się na skórze jak sinosrebrne gąsienice, inne w kształcie małych trójkątów, zupełnie jakby ktoś w tym miejscu wbił w skórę dłuto. I z pewnością nie mogły to być ślady po chłoście, o czym w pierwszej chwili pomyślała. Blizny były na to zbyt krótkie, zbyt nieregularne. Widok ten sprawił Eli niemal fizyczny ból. Być może potrafiłaby to ukryć, ale wydarzenia dzisiejszego koszmarnego dnia i 195
tak już mocno osłabiły jej zdolność panowania nad sobą. Poczuła się, jakby ktoś pięścią uderzył ją w żołądek. Co mogło pozostawić takie ślady? Chciała przestać o tym myśleć, ale nie potrafiła. Niektóre z tych ran musiały być bardzo głębokie, sięgające mięśni, kości... Poczuła przypływ współczucia, a zaraz potem - jej emocje zmieniały się teraz błyskawicznie - irracjonalną panikę. Tak jakby przyłapano ją w cudzym domu, przetrząsającą szuflady w poszukiwaniu intymnych tajemnic. Mocno zacisnęła powieki. - Przepraszam - szepnęła. - Przepraszam... - To tylko blizny - powiedział Jordan łagodnie, odwracając się w jej stronę. Objął ją i pocałował. Zachowuję się jak idiotka, pomyślała, oddając mu pocałunek. Strach powoli mijał, dziewczyna przymknęła oczy. Pieszczoty Jordana były zbyt wyrachowane, by mogło jej się to podobać, i w pewnym momencie obok fizycznej przyjemności poczuła prawie złość, ale nie miała sił, by z nim walczyć. Nie teraz. Zastanawiała się później, czy Jordan w ogóle spał tej nocy. Ona przysypiała na kanapie, zawieszona pomiędzy jawą i snem, a za każdym razem, gdy się budziła, widziała go siedzącego tuż obok i napotykała spojrzenie jego oczu. Wstała przed brzaskiem i z kocem zarzuconym na ramiona podeszła do okna. Przyszło jej do głowy, że powinna wrócić do domu i zostawić matce pożegnalny liścik... Patrzyła w okna przeciwległego budynku. Na dole, w mieszkaniu wdowy Mandrier i Flor, płonęła świeca, okna na piętrze były ciemne. Jej matka, choć niezbyt pobożna, czuła respekt przed ciemnymi siłami i odkąd przyjechały do Almayrac, każdego wieczoru stawiała na parapecie płonącą świecę. Lecz nie tej nocy. Eli przypomniała sobie ten niezwykły spokój, który uderzył ją w zachowaniu matki, i zrozumiała, że nie ma po co wracać do domu. Joana Lienard nie bała się już demonów.
Elblążanka, obecnie mieszka i pracuje w Gdańsku. Debiutowała w roku 1993 opowiadaniem „Wariatka” („Fenix” 5/1993). Od tego czasu ukazało się kilkanaście opowiadań autorki oraz trzy powieści z cyklu Kronik Drugiego Kręgu, w których opisuje dorastanie grupy młodych i zbuntowanych czarodziejów. W jej tekstach, często ciepłych, tkwi zawsze nuta optymizmu. Cztery opowiadania autorki zostały wyróżnione przez czytelników nominacją do Nagrody, w tym dwa przyniosły autorce statuetkę („Tkacz Iluzji” - za rok 1994 i „Błękit maga” - za rok 1997). Wydana w dwóch tomach nominowana powieść - „Naznaczeni błękitem” - jest pierwszą częścią cyklu Kronik powstałą na kanwie opowiadań zawartych w zbiorze „Tkacz Iluzji” (dalsze, już wydane tomy to „Kamień na szczycie” oraz „Piołun i miód”). Najnowszą książką autorki jest zbiór humorystycznych opowiadań zatytułowany „Róża Selerbergu”. Imię i nazwisko: Ewa Białołęcka. Rok urodzenia i znak zodiaku: Podobno Strzelec, ale tak naprawdę Wężownik. Hobby: Książki, w stopniu maniackim; kupuję ich więcej, niż jestem w stanie przeczytać, typowe zjawisko wąskiego gardła. Ulubione zwierzątko: Kot. Ostatnio obejrzany i godny polecenia film: Trudno powiedzieć, „Silent Hill” jest niezły, choć nie należy za dużo przy nim myśleć; zdecydowanie „Madagaskar”! Dlaczego piszę fantastykę: Bo lubię i jakoś mi to nie przechodzi; poza tym życie wyprane z magii jest nudne.
NAZNACZENI BŁĘKITEM (fragment) - Róg... dym od wschodu! - zawołał Koziołek, kładąc się na brzuchu i ukazując zaniepokojoną buzię między deskami. - Daleko? - Nie wiem... - jęknął chłopiec. - Chyba blisko... Oj, blisko! pisnął zaraz. Róg poczuł, jak żołądek skręca mu się ze strachu. Zrobiło mu się nieco mdło i z trudem zmusił się do przełknięcia okrucha chleba, który właśnie miał w ustach. Z wysiłkiem wciągnął się do góry po drabinie i ostrożnie przepełznął na brzuchu do miejsca, gdzie leżał Koziołek. Rzeczywiście, w pewnym oddaleniu widać było wielkie kłęby czarnego dymu. Nie było wątpliwości, że widzą pożar sąsiedniego gospodarstwa. Biały Róg zastanawiał się, czemu właściwie wrogowie podłożyli ogień pod opuszczone budynki. Czy nie potrzebowali kwater dla oficerów, nie chcieli porzuconego dobytku, choćby paru worków ziarna - bo przecież chyba mieszkańcy Widłowej Kotliny nie zdołali zabrać wszystkiego? A potem uderzyła go myśl, która sprawiła, że w narastającym dziennym upale poczuł zimny dreszcz. Może Ocios jednak został, żywiąc jakieś szaleńcze nadzieje na ocalenie, stawił opór i właśnie zwłoki mieszkańców Kotliny płonęły na tym gigantycznym stosie pogrzebowym? Bo cóż innego mogłoby skłonić białych do wzniecania ognia w czas letniej suszy? Na szczęście od sąsiadów ziemie Dębowego oddzielała rzeka i ogień nie powinien się przenieść tak daleko. Istniały też starannie utrzymywane „pożarne rowy”. 200
Róg przysłonił oczy dłońmi, wytężając wzrok. Czy mu się wydawało, czy na tle ciemnego tumanu dojrzał czarne, ruchome punkciki? - Róg, tam są ludzie - odezwał się Koziołek, który wpatrywał się w to samo miejsce. - Idą tu... - wyszeptał. Róg odetchnął głęboko i powoli, usiłując odpędzić to paskudne, mdlące uczucie lęku wypełniające mu trzewia. Nadchodzili biali. Jeśli znajdą tu kogokolwiek, może zadowolą się wepchnięciem mu żelaza między żebra, a może zrównają wszystko z ziemią. - Koziołek... weźmiesz konia i pojedziesz traktem na południe. Jeśli cię nie zechce nieść, masz go zostawić i biec, aż dotrzesz do naszych. Młodszy braciszek popatrzył na Roga z niedowierzaniem. - A ty? - Ja zostaję, kulawy koń nie uniesie nas obu. - To ja też zostaję! - Ty uciekasz! - Nie! - wrzasnął Koziołek. - Nie zostawię ciebie samego! Róg złapał małego za ramiona i potrząsnął nim, marszcząc groźnie brwi. Koziołek skulił się odruchowo, zaciskając powieki. - Pójdziesz, i to zaraz! - Nie... - chlipnął chłopiec. - Nie, nie, nie... - Tak! - Nie. Róg prychnął z irytacją i puścił brata, a Koziołek niespodziewanie zarzucił mu ręce na szyję, obejmując mocno. - Nie zostawię cię - wykrztusił przez łzy. - Nigdzie nie pójdę. Nie pójdę i już. - Skórę ci zerżnę, Koziołku, zobaczysz - burknął Róg i wbrew tej groźbie objął trzęsące się dziecko. - No to... co? - wychlipał Koziołek. - Mogą nas zabić. - No to co? - Głupi, nieusłuchany bachor. - Yhy... - Puść mnie, kark mi złamiesz.
201
Chłopczyk puścił brata, wytarł mokre oczy i siąknął nosem. - Ja nie pójdę - powtórzył z uporem. - Możesz mnie nabić, a ja nie pójdę. Jak mnie wypędzisz, to nawrócę. - O Bogini... - westchnął Biały Róg i potrząsnął głową bezradnie. Jeszcze raz popatrzył w prześwit pod dachem. Z tego miejsca rozciągał się przed nim cały szmat łąk za rzeką. Nieliczne zarośla nie przysłaniały widoku na łąki i bród. Gromadka ciemnych punkcików, zapewne oddziału konnych, poruszała się z wolna. Kropki zamieniły się w plamki i Rogowi wydawało się nawet, że już widzi odblaski słońca na ostrzach włóczni. Nie pozostało wiele czasu. Koziołek wlepił w Roga ciemne ślepka z ufnością i wiarą. Ta sama ufność, wiara oraz miłość wygnała małego chłopca spod opiekuńczych skrzydeł matki i kazała mu szukać zaginionego brata, a teraz kazała mu trwać przy jego boku mimo nadciągającej grozy. Biały Róg zrozumiał, że będzie musiał jakoś zasłużyć na to ogromne uczucie. Poczuł się, jakby ktoś włożył mu na ramiona dodatkowy ciężar.
*** Dowódca oddziału rozejrzał się ze zdumieniem i niepokojem, który prędko zaczął przeradzać się w złość. Od wczoraj prześladował ich pech. Najpierw dwóch jego wywiadowców nie wróciło o czasie i raczej już nie spodziewał się ujrzeć ich żywych. Potem trafili na gospodarstwo, którego zupełnie bez sensu i pomyślunku usiłowało bronić kilku ludzi. Widział, że już wcześniej dokonała się tam rzeź. Zapewne wywiązała się nierówna walka między czarnuchami a ludźmi, którzy chcieli wyrwać się na wolność, do swoich. Sześciu wieśniaków (w tym dwóch rannych) przeciwko jego dwudziestu jeźdźcom - była to bardziej egzekucja niż wojna. Nim zdążyli temu zapobiec, ostatni zdesperowany obrońca podpalił dach chaty, a ogień w mgnieniu oka ogarnął wysuszoną trzcinę poszycia. Musieli zrejterować przed żarem i duszącym dymem, pozostawiając za sobą trupy i zgliszcza. A teraz cały oddział stanął nad brzegiem rzeki, której nurt rwał bystro, spieniony i mętny, jakby dopiero co zasiliły go ulewne deszcze - co wydało mu się dziwne i podejrzane. 202
- Ilb! Co tu powinno być? - spytał oficer z irytacją, przyzywając przybocznego gestem dłoni. Żołnierz frasobliwie podrapał się po karku, a potem sięgnął do torby po mapę. - Dobra, inaczej... Czy to gówno powinno tu stać?! - warknął dowódca. - Nie, panie tuan! - odparł przyboczny stanowczo, cofając rękę od sakwy. „Kurwa przydróżka, ja chyba śnię” - pomyślał dowódca. Przed nimi wznosił się fort. Fort, który według wszelkich przewidywań stać tu nie powinien, o ile ich mapy nadawały się do czegoś więcej niż podtarcie tyłka. A mapy były świeże, gdyż wykreślono je nie dalej jak zeszłej jesieni. Ostrokół nie wyglądał na nowy. Drewno zdążyło ściemnieć, jakby przetrwało już co najmniej ze dwie pory deszczowe. Dokoła ani śladu pospiesznej budowy, takiego jak resztki drewna, wiórów czy też bruzdy w ziemi, wyorane belkami wleczonymi przez konie. Panowała cisza, mącona jedynie pluskaniem wody i beztroskim terkotem jakiegoś ptaka, tokującego gdzieś w szuwarach. - Wygląda, jakby się tam żywy duch nie ostał - odezwał się któryś ze zwiadowców, odgarniając z linii wzroku trzcinową kitę. Oficer skrzywił się, słysząc to. - A Marai z Bugo to pewno w karczmie zapili, co? - warknął. - Wiatr ku nam wieje, nie czujesz trupa, wiechciu durny? Fort był mały, ale ostrokół miał całkiem wysoki, a na dwóch narożnikach tkwiły wieżyczki wartownicze. Coś w tej budowli nie podobało się dowódcy, choć nie potrafił określić co. Pomijając, rzecz jasna, fakt, że w ogóle nie powinno jej tu być. Przeczucie skrobało go kosmatym paluchem po karku, podsuwając myśli, że coś jest nie tak, jak powinno. Okolica nadawała się, co prawda, do wojny pozycyjnej. Z jednej strony fortyfikacje ograniczała rzeka (choć wąska i nietrudna do sforsowania), z drugiej łagodnymi falami opadało kilka wzgórz. Ataki pod górę zawsze nastręczały trudności. Fort stał cichy i pozornie opustoszały. Tuan przygryzł wargę. W końcu po namyśle kiwnął ręką na jednego z żołnierzy. - Poślij tam strzałę. 203
Łucznik posłusznie napiął cięciwę. Pocisk zatoczył ostry łuk w powietrzu, spadając poza ostrozębną krawędź palisady. Czekali. Minuty smętnie wlokły się w upale. Nadal w okolicy nic się nie poruszyło, mimo prowokacji. - Ty i Kun. Podejdziecie z boku. Sprawdźcie bramę. Jeśli zamknięta, wejdziesz na palisadę. Tumo, Lawar, Boroh... chrońcie ich - rzekł półgłosem dowódca. Zwiadowcy tylko skinęli głowami, natychmiast wypełniając rozkazy. Oficer popatrzył na nich ze skrytym zadowoleniem. Krótkie miecze przytroczone na plecach, hełmy i napierśniki przyciemnione sadzą, czarne linie nakreślone pod oczami, co chroniło przed jaskrawym słońcem. Nie musiał nikomu tłumaczyć, co i jak. Na pograniczu głupcy wykruszali się szybko jak suche błoto. Pozostawali ci, którym starczyło inteligencji, by nie strzępić języka po próżnicy i wykonać należycie swe zadania. Od trzech tygodni oddział przemierzał równiny Tiisel, wykonując szybkie i nieprzewidywalne ruchy niczym wataha polujących wilków. W tym czasie tuan stracił czterech ludzi (licząc dwóch dzisiaj, bo nie spodziewał się już ich zobaczyć żywych), co stanowiło dość przeciętny wynik. Jeśli w jego hordzie były jakieś psy, to właśnie się ich pozbył. Pozostały mu wilki - szybkie, milkliwe i groźne wilki.
*** Strzała wbiła się w ziemię pośrodku dziedzińca. Koziołek, który dotąd zatykał sobie buzię ręką, jakby bał się, że jeźdźcy usłyszą jego oddech, pisnął teraz przez nos jak przerażony psiak. - Chcą nas tylko wystraszyć - szepnął Róg, dotykając jego ramienia. - Ja już się boję, mogą mnie więcej nie straszyć - cicho odparł chłopczyk drżącym głosem. - Nie zabiją cię, jesteś za mały - powiedział Biały Róg, mając nadzieję, że jego przypuszczenia są zgodne z prawdą. - Wezmą cię co najwyżej do niewoli i każą pracować. A potem możesz uciec, jak się nadarzy okazja. 204
Jeden rzut oka na Koziołka przekonał go, że zrobił błąd. - Ale ty jesteś duży... - szepnął malec, wpatrując się w brata wielkimi oczami, pełnymi lęku. Biały Róg nic nie odpowiedział. Skierował znów wzrok na przeciwległy brzeg rzeki, gdzie między trzcinami niewyraźnie majaczyły wierzchołki skrzydlatych kasków. Uniósł lekko zdobyczną kuszę, przyciskając policzek do kolby. Dotyk ciepłego, gładkiego drewna wlał w niego odrobinę nonsensownej otuchy. To było głupie, wiedział o tym: cała ta rozpaczliwa obrona, oparta na oszustwie, krucha niczym skorupka jajka. Wystarczy, że tamci podejdą bliżej i zechcą dotknąć palisady. Nie można oprzeć się na mirażu, nawet nie wiadomo jak doskonały - nie uniesie ludzkiego ciała. Tkacz Iluzji odetchnął głęboko, koncentrując się bardziej na utrzymywaniu wizji. Biali tkwili za wodą, ale jak długo tam pozostaną? - Róg, ktoś płynie - odezwał się Koziołek przyciszonym głosem. W tejże chwili i Biały Róg kawałek dalej dojrzał przeprawiających się przez rzekę żołnierzy. Widać wzburzony nurt nie zdołał ich zniechęcić, co zresztą było do przewidzenia. Brnęli zanurzeni po pas, opierając się prądowi, czujnie przy tym obserwowali widmowy ostrokół, osłaniając się niewielkimi tarczami i gotowi natychmiast dać nura, gdyby pojawił się tam ktoś z łukiem. Jeden z mężczyzn niósł na ramieniu zwój liny, drugi kuszę. Róg przeczołgał się w nowe miejsce i znów złożył się do strzału. Wdech, powolny wydech... Szeroko otwarte oczy. Nieraz polował z łukiem w trzcinach na kaczki albo na dzikie kuraki żyjące w gęstej trawie pastwisk. Obojętnie patrzył na to, jak zarzyna się kozy, którym zepsuła się sierść i zostały przeznaczone na mięso. Poprzedniego dnia własnymi rękami zabił człowieka, lecz tym razem to co innego. Wtedy bronił siebie i Koziołka, teraz miał z zimną krwią przycisnąć na spust. To nie było zwykłe polowanie... Chłopak jeszcze raz odetchnął głęboko i zwolnił cięciwę. Biały odsłonił się na chwilę, a bełt ugodził go w szyję, zagłębiając się niemal po pierzysko.
Debiutował w 1982 roku na łamach tygodnika „Odgłosy” opowiadaniem „Azyl dla starych pilotów”. Od tamtej pory znany z opowiadań, publikowanych główne w antologiach (m.in. „Deszcze niespokojne”, z której pochodzi nominowane opowiadanie „Wilcza zamieć”) oraz w pismach - m.in. w „Feniksie” i „Fantastyce”. W 1990 roku wraz z Andrzejem Łaskim, Krzysztofem Sokołowskim, Dariuszem Zientalakiem i Rafałem Ziemkiewiczem założył magazyn literacki „Fenix”, w którym prowadził dział prozy polskiej, a od 1993 roku był jego redaktorem naczelnym. Nominowany w tym roku „Pan Lodowego Ogrodu” to debiut powieściowy pisarza. Imię i nazwisko: Jarosław Grzędowicz. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1965, znak zakazu wjazdu. Hobby: Fantastyka, Maja Lidia Kossakowska, militaria, żeglarstwo, kulinaria, podróże, rozmowa, piwo, rum, sztuki walki Wschodu (not necessarily in that order). Ulubione zwierzątko: Canis lupus. Ostatnio obejrzany i godny polecenia film: „Pan Lodowego Ogrodu”, cz. 2. Dlaczego piszę fantastykę: Przepraszam...
PAN LODOWEGO OGRODU TOM 1 Rozdział 1 NOCNY WĘDROWIEC Wszystkie wyjścia zanim się wejdzie trzeba obejrzeć, trzeba zbadać, bo nie wiadomo, gdzie wrogowie siedzą w świetlicy. „Havamal - Pieśni Najwyższego”* Powiadali, że wyszedł wprost z fal Północnego Morza i że zrodził go ich lodowaty, wściekły bezmiar, a powiła zapłodniona przez morze topielica. Powiadali, że wyszedł z Pustkowi Trwogi, gdzie powstał jako płód czyichś nieczystych myśli, inny niż pozostałe Cienie. Inny, bo we wszystkim podobny do człowieka. Mówili, że był synem Hinda, boga wojów, spłodzonym ze śmiertelną kobietą podczas jednej z wędrówek boga pod postacią włóczęgi po świecie. Mówili, że zrodził go piorun, który zabił Sikranę Słony Wiatr, córkę wielkiego żeglarza Stiginga Krzyczącego Topora. Stała samotnie podczas burzy na klifie, wypatrując na horyzoncie żagli statku swojego ukochanego. Martwa, powiła płomienie i wojownika. 207
Mówili, że pojawił się wprost z nocy, jadąc na wielkim jak smok koniu, z jastrzębiem siedzącym na ramieniu i wilkiem biegnącym obok. Mówili różne bzdury. Było całkiem inaczej. Prawda jest taka, że wypluły go gwiazdy.
*** - Masz piętnaście minut - tłumaczy Jofa. Tłumaczy po raz chyba dziesiąty. Siedzę przypięty wewnątrz kokonu, moje cudaczne oporządzenie wypełnia wszystkie bakisty kapsuły, w tle kręcą się technicy w jaskrawoczerwonych kombinezonach, ktoś podłącza gruby kabel i klnie, błyskają pomarańczowe światła alarmowe, jakieś urządzenie rzyga co chwila strumieniami gęstej pary. Nie jestem gotowy. Nie jestem gotowy. - Pamiętaj. Musisz odejść co najmniej pół kilometra i schować łeb. Eksplozja nie będzie bardzo głośna. Kapsuła wyparuje, ale możesz oberwać kamieniami, kawałkami drzew albo czymkolwiek. Będą dwie fale uderzeniowe. Najpierw normalna, od wybuchu, potem powrotna. Mniej więcej po trzech sekundach. Pierwszy ryk syreny. Nadęty, damski głos zaczyna odliczać. Na razie co dziesięć sekund od sześciuset. Nie jestem gotowy. Zaraz mnie odpalą, a potem pójdą do kantyny. Nie pojmuję, jak mogłem się w to wpakować. Jofa poprawia jakieś kable wewnątrz kapsuły i ukradkiem wciska do bakisty paczkę tytoniu. - Jak pan się czuje? - W słuchawkach metaliczny głos Nowinkowa. - Wzrasta panu tętno. - Nie mam pojęcia, dlaczego - cedzę w ustnik. Durny konował. Czuję się jak jakiś pradawny, martwy władca. Przywiązany do tronu, który za chwilę stanie w płomieniach. Przede mną przeciąga korowód żałobników z darami. Dostałem już szwajcarski scyzoryk i butelkę palinki od jakiegoś krajana. Wszystko nielegalne. 208
Artefakty. Anachronizmy. Dowództwo misji tak się starało, żebym nie miał nawet zapalniczki. Dary grobowe. Brakuje tylko płaczek. Powinni byli zadbać o płaczki. Pięćset sekund. Nie jestem gotów. - Jak się czujesz? - To Deirdre. Rude kędziory znikły pod kapturem, piękne usta Deirdre drżą, w oczach błysk diamentów. I jednak mamy choć jedną płaczkę. Nie udała nam się ta krótka znajomość, moja ruda Deirdre z Derry (przez niektórych niesłusznie zwanym Londonderry). Wiedziałaś, że nic z tego nie będzie. Taki przyfrontowy romans. Unoszę tylko kciuk. Cyfral jest na razie nieaktywny. Nie mogę wyregulować sobie emocji i strugać twardziela. A też jest mi smutno, ruda Deirdre z Derry. Ale jest za późno, nawet żeby coś powiedzieć. To mój stos zaraz podpalą. Nie pocałujesz mnie przecież przez maskę. Zresztą to ty jesteś prawdziwym komandosem, Deirdre. Prawdziwym Morsem. Kapralem Morskiego Oddziału Rozpoznania Specjalnego. Ja jestem tylko cywilem. Ochotnikiem wywiadu, który przeszedł roczne szkolenie. Jesteś twardsza ode mnie. Poza tym to ja zniknę na tronie z płomieni, a ty pójdziesz do kantyny. Wyciągam rękę, Deirdre klepie mnie w dłoń. Tak to już z nami jest. Nie ma czasu na sceny. A potem ktoś umiera bez pożegnania. Ośmioro nie wróciło jak do tej pory Ja mam tylko sprawdzić, co się z nimi stało. A najprawdopodobniej zidentyfikować ciała. Minęły dwa lata. Jeżeli jednak przeżyli, to wyciągnąć ich albo naprawić to, co spieprzyli. I wrócić. Wrócę, niech was szlag. Trzysta pięćdziesiąt. 209
Klapa kapsuły opada z wizgiem serwomotorów, jest wypukła jak pokrywa chrabąszcza. Słyszę zatrzaskujące się rygle. Deirdre całuje siedemnastowarstwowe szkło trójkątnego wizjera. Na pancernej powierzchni zostaje ślad rdzawobrązowej szminki. Piękne usta Deirdre odbite na moim sarkofagu jak zakrzepła krew. Stalowy łomot na szczycie kapsuły. Trzask, z którym szczęki wpasowują się w gniazdo cumownicze. Wszystkie ekrany kontrolne rozbłyskują zielenią i bursztynem. - Nocny Wędrowiec, tu Kontrola. Rozpoczynamy zrzut. Jak się czujesz, Drakkainen? - Gotów. - Jesteś już na szynie transportowej, ruszamy do komory zrzutowej. - Zrozumiałem. Przez całą drogę Kontrola odpytuje mnie z procedur, wskazań przyrządów pewnie po to, żeby czymś mnie zająć. To nie prom. To kapsuła zrzutowa. Jestem ładunkiem. Nie mam na nic wpływu. Start i lądowanie odbędą się automatycznie. Ja mam zacisnąć zęby na ochraniaczach ustnika i pamiętać o oddychaniu. Ewentualnie rozluźnić mięśnie, myśleć o Europie i postarać się znaleźć w tym odrobinę przyjemności. To wszystko. Coś w rodzaju poczty pneumatycznej. - Jak się czujesz Nitj'sefni? Nitj'sefni - Nocny Wędrowiec. Mój kryptonim. Wygłoszony w gardłowym narzeczu Ludzi Wybrzeża. Prócz mnie może ze dwudziestu ludzi zna ten język. Poznaję ten głos. To Lodowiec. Szef misji. Sympatyczny jegomość o dobrodusznym, humanistycznym wyglądzie profesora filozofii z jakiegoś szacownego uniwersytetu. W rzeczywistości bezwzględny jak kobra diabeł, który skusił mnie do przystąpienia do programu. Teraz uznał, że musi się osobiście pożegnać. To z pewnością wywrze na mnie odpowiednio pozytywne wrażenie. - Jak paczka, szefie. - To będzie jak w lunaparku. Spodoba ci się. 210
Korytarz, którym sunie mój kokon, rozświetlają fluorescencyjne obręcze lamp, za mną zamykają się grodzie. Sam tego chciałem. Nie widzę gwiazd. Nie widzę też globu, który za chwilę stanie się moim jedynym światem. Kiedy otwiera się grodź doku zrzutowego, to wszystko znajduje się pod spodem, pod kapsułą. Ja mogę patrzeć na ścianę, oblewaną co sekundę pomarańczowym błyskiem lampy alarmowej. W słuchawkach hałas. Kontrola sprawdza ostatnie parametry, nadęta suka zaczyna odliczać co sekundę. Co za głos. Obrażona walkiria w przededniu menstruacji. Mam nadzieję, że nigdy jej nie spotkam. - Chcesz coś powiedzieć? - Jestem niewinny. Ostatni dźwięk mojego świata to łoskot szczęk cumowniczych, prześlizgujących się po pancerzu i stłumiony łomot odpalenia. Nie jestem gotowy... Potem nie ma już żadnych dźwięków z zewnątrz poza głosami w słuchawkach. Wydaję z siebie radosny, kowbojski ryk i spadam. Takie nonszalanckie zachowania to tradycja. Jestem dziarski, twardy i niezniszczalny. W rzeczywistości naprawdę zaczyna mi się to podobać. Prawie nic nie widać. Wszystko wiruje, gwiazdy rozmazują się w zygzaki, przez chwilę widzę jednak „Mantę”, wiszącą na nieboskłonie jak szeroki grot kebiryjskiej strzały. Momentalnie kurczy się i zamienia w kolejną gwiazdkę nie do odróżnienia od innych. Zegnajcie podatki, procedury i przepisy. Zegnaj, cywilizacjo. Żegnajcie święta, hot dogi i szpitale. Żegnaj, Ziemio. Żegnaj, słodka Europo. Niech twój byk poniesie cię w jasną cholerę. Koniec. I niech was szlag. Staram się oddychać normalnie, ale mam wrażenie, że kiszki przeciskają mi się przez gardło. Skóra twarzy rozciąga się w grymasie i zaczynam ślepnąć. Czuję, jak krew ucieka z palców, jak drętwieją nogi.
211
Na trójkątnym wizjerze wciąż widzę odbite piękne wargi Deirdre z Derry. Krwawy ślad pocałunku zostaje, aż zdziera go kokon wściekłego ognia, który wykwita wokół kapsuły. Nikt na mnie nie czeka. Wysoki klif na brzegu morza jest pusty po horyzont. Aż po kraniec rzadko porośniętych pokręconymi krzewami słonych bagien, gdzie majaczy ciemna linia lasu. Zupełnie bezludnie. To dobrze. Gdyby ktoś się tu napatoczył, musiałbym go zabić. To nie żart. Misja jest ściśle tajna. Oficjalnie nielegalna. Cały ten świat jest okryty całkowitą kwarantanną. Od klęski programu badawczego kwarantanną absolutną. Pierwsza antropoidalna cywilizacja w zbadanym kosmosie. Bezcenna. Nie mogą się dowiedzieć, że nie są sami we wszechświecie. Nie wolno nam grzebać w ich kulturze, cokolwiek by wyprawiali. Kimże jesteśmy, by sądzić, i tak dalej. Wszystko, co robię, samo moje istnienie gwałci wszelkie przepisy, uroczyście wydane w Brukseli. Lodowiec jest w świetle ideologii nieingerencji zbrodniarzem. Ryzykuje szok kulturowy, żeby uratować kilku ludzi. Kilka jednostek. I może jeszcze chce wiedzieć, o co tu chodzi. To niezgodne z dyrektywami. Zupełnie mi to nie przeszkadza. Ląduję z dokładnością do jednego metra jakieś pięćdziesiąt metrów od krawędzi klifu. Spadochron typu skrzydło i grawitacyjne silniczki manewrowe. Czekam pięć minut, aż powłoki ostygną na tyle, że będzie można wyjść, a potem odpalam rygle pokrywy i odpinam pasy. Kapsuła, stojąca w kręgu wypalonej trawy, wygląda jak pęknięty owoc. Mam mało czasu. Nie mogę gapić się na widoki. Czym prędzej wszelkie ślady mojego przybycia muszą zniknąć. Trzeba wydobyć cały sprzęt, jaki mam ze sobą zabrać. Zwinąć spadochron i wepchnąć go do luku. A potem objuczyć się wszystkimi manelami i uruchomić odliczanie. Muszę odejść pół kilometra. To dystans, jaki dzieli mnie od wapiennych skał pod lasem. To dobrze. Powinny dać osłonę przez wszelkimi odłamkami.
212
Rzeczy przenoszę na raty. Wypchane torby juczne, siodło, worek, broń. Powietrze jest chłodne i czyste, prześwietlone niesamowitym, ostrym blaskiem zachodu. To jedyna obca planeta, jaką oglądam w życiu. Jak większość ludzi, nigdy nie ruszałem się z Ziemi. Przede wszystkim jakoś nie mogę pojąć, że wszystko wokół mnie wygląda tak pospolicie. Swojsko. Trawa to jest trawa. Rośliny jak rośliny. Trochę obce, ale nie bardziej niż w takiej Brazylii czy Australii. Niebo nad głową, zachód słońca, morskie fale poniżej klifu wyglądają normalnie. Jak na poligonie Costa Verde. Jak w domu pod Splitem. Tak jak wszędzie. Żal mi spadochronu. Kilkudziesięciu metrów kwadratowych folii. Mocniejszej i lżejszej niż jakakolwiek dostępna tu tkanina. Mnóstwo cudownych linek plecionych z arachnidu. Na każdej można by powiesić wołu. Wszystko to ma w ułamku sekundy zamienić się w parę, a we mnie miesiące morderczego treningu przetrwania wyrobiły instynkt śmieciarza. Każda rzecz, jaką znajdziesz, może się przydać. Dlatego trudno mi rozstać się ze spadochronem. Marnuję go, a już niedługo, walcząc z jakimś tandetnym powrósłem, będę do niego tęsknił. Podnoszę osłonę zapalnika, przekręcam klucz, wprowadzam sześciocyfrowy kod, a potem odchylam pomalowaną na czerwono rękojeść, przekręcam ją i wyciągam na całą długość. Nic. Zamiast kwadratowych cyfr odliczania widzę na wyświetlaczu listing kodów maszynowych, potem jakieś znaczki i jeden po drugim komunikaty o błędach. Robi mi się gorąco. To jedna z tajemnic tego świata. Jedna z tych, które mam wyjaśnić. Midgaard jest strefą śmierci dla elektroniki. Tu w krótkim czasie wszystkie bajery, którymi w domu jesteśmy otoczeni od narodzin aż po godną śmierć, zaczynają najpierw wariować, potem się psuć, a w końcu umierają. 213
Pierwsza ekspedycja nie zdołała nawet wystartować. Prom ratunkowy, który po nich wysłano, po starcie dotarł tylko na orbitę, chwilę później wszystkie urządzenia zdechły. Zgasło nawet światło w kabinie, a potem prom stanął w dryfie. Musieli go zholować. Wszyscy przeżyli, ale musieli wyrzucić nawet zegarki. Pojazd, który przybył po ostatnią ekspedycję, czekał w umówionym punkcie zaledwie pół godziny. Kiedy wrócił, o mało nie rozbił się o dok statku macierzystego. Teraz nie wiem, czy zapalnik ruszył, a padł wyświetlacz, czy też sekwencja samozniszczenia nie została przyjęta. Jeżeli się mylę, będę tu dalej kucał i walczył z klawiaturą, aż głowica hipertermobaryczna ożyje pod moimi nogami. Koniec misji. Czuję, że płócienna koszula robi się mokra. Stukam nerwowo w martwe klawisze, wprowadzając procedurę zatrzymania, potem resetuję urządzenie kluczem. Podnosi się, ale trwa to trzy razy dłużej niż zwykle. Znowu klucz, kody, wajcha. Tym razem odliczanie rusza. Niektóre cyfry wyglądają cudacznie jak litery obcego alfabetu. Zakładam, że zapalnik działa i rzucam się galopem w kierunku skał. Eksplozja dopada mnie po najwyżej dwustu metrach. Zobaczyłem oślepiający błysk i nawet nie zdążyłem paść. Fala uderzeniowa zmiata mnie niczym tsunami i wlecze po błocie i mchach trzęsawiska. W ustach mam pełno bagiennej wody, jedna ręka i plecy płoną jak oblane ukropem. Za pół sekundy podmuch wraca. Powietrze wypełnia obszar próżni w epicentrum. Wniosek jest prosty: zapalnik ruszył za pierwszym razem. Mało brakowało. Wokół miejsca, gdzie znajdowała się moja kapsuła, jest tylko półokrągła wyrwa jakby odgryziona od klifu i pierścień zwęglonej trawy. Nad tym wszystkim formuje się grzyb dymu, jak miniaturowa eksplozja nuklearna. I nakazał spalić wszystkie okręty na brzegu. 214
Krakowski fizyk piszący pod pseudonimem, zajmuje się badaniem układów biologicznych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Debiutował opowiadaniem „Wrocieeś Sneog, wiedziaam...” („Fantastyka” 8/1987). Trzykrotny laureat Nagrody Zajdla: dwa razy za powieści - „Druga podobizna w alabastrze” (1997) i „Gniazdo światów” (1999) - oraz za opowiadanie „Kara większa” (1991). Pisze teksty science fiction przesycone humanizmem, w których często wykorzystuje swą szeroką wiedzę biofizyka i miłośnika górskich wędrówek. W swym dorobku literackim ma wiele opowiadań i cztery powieści, ostatnia z których - „Miasta pod Skałą” - zdobyła w tym roku nominację do Nagrody Zajdla.
Imię i nazwisko: (Marek S. Huberath uznał, że to pytanie jest zbyt intymne - red.) Rok urodzenia i znak zodiaku: 1954, Byk. Hobby: Turystyka wysokogórska, makrofotografia, malowanie. Ulubione zwierzątko: Kot, ale od niedawna też tarantula. Ostatnio obejrzany i godny polecenia film: „Inni”, niezły horror. Dlaczego piszę fantastykę: Akurat takie pomysły przychodzą.
MIASTA POD SKAŁĄ 1. Na zwiedzenie Muzeów Watykańskich zawsze braknie czasu, nawet jeśli wędruje się po nich od godziny otwarcia do chwili zamknięcia. Opuszczając zamykany labirynt sal w poczuciu niedosytu, za jego bramą należy nie skręcać w lewo, lecz pójść w prawo, tłocząc się w strumieniu wychodzących turystów. A jeżeli ktoś przypadkiem skręcił w lewo, to powinien zawrócić, nim dojdzie do przystanku autobusu numer 49 - tego przed ostrogą muru watykańskiego wybiegającą ku Via Vittorio Pisani - a już koniecznie zanim w litej linii muru Leona przypadkiem zauważy od dawna nieużywane, zapadające się w ziemi drzwiczki o pękniętym nadprożu. Wiedzie do nich ścieżka wytarta w trawniku, a wokół niej walają się papiery i puste plastikowe opakowania. Mowa tu nie o miejscu przy następnym przystanku linii 49, gdzie w murze jest niewielka nyża skrywająca rzeźbę; ani nie o tym na tyłach Watykanu, gdzie odchodzi Via Parusio; ani też nie o tym, gdzie kończy się wyjazd, na którego przedłużeniu odbiega Via Stazione San Pietro; a już zupełnie nie chodzi o jedno z wejść od strony frontowej Watykanu. O żadne z nich. Należy unikać tylko furtki w murze między Muzeami Watykańskimi a Via V Pisani. Stypendysta uniwersytetu La Sapienza, profesor Humphrey Adams Jr., skręcił w przeciwną stronę niż tłum turystów wylewający się z Muzeów. Chciał uspokoić oczy, przytłoczone całodziennym oglądaniem nadmiaru, chwilami aż mrowiących, 216
barw; odpocząć od tłumu zwiedzających, utrudniającego obcowanie z pięknem plam i brył. Turyści byli jak szum zaciemniający przekaz. Dlatego właśnie Adams poszedł inaczej niż wszyscy. Zaciekawiła go luka w nieprzerwanej linii grubych murów, ruszył więc ku zaniedbanej, niewielkiej bramie, omijając stertę śmieci. Jej nadproże ozdobiono godłem prawie rozłożonym przez rzymskie spaliny: pszczoły Barberinich?, nie, raczej herb Leona. Klucz tkwił w zamku, choć zardzewiałych drzwiczek od dawna nie używano, a deszcze otoczyły je warstwą burego mułu. Stara, pogryziona rdzą, nigdy nielakierowana blacha; okucia niestarannej roboty. Gdyby przyjrzał się uważniej, zauważyłby nierówno wykuty napis, biegnący wokół klamki: „SILVESTERE”. Klucz nie bronił się - ledwie zaprotestował chrobotem, mocniej naciśnięta klamka ustąpiła, a skrzydło wrotek odepchnęło spiętrzoną warstwę osadu. Wewnątrz mała, zupełnie pusta salka, ani śladu plastikowych butelek czy puszek po piwie. Surowy, nielicowany cegłą mur z kamieni polnych. Ani kosarzy rozciągniętych na kamieniach, ani mchu czy porostów na zaprawie, nic, nawet zapachu stęchlizny. Jasno dzięki blaskowi dnia sączącemu się przez niewidoczne otwory pod sufitem. Na posadzce, częściowo skryta pod warstewką mułu, mozaika ułożona z drobnych białych i czarnych kamyków, przedstawiająca niezdarnie odrobioną ludzką czaszkę lub raczej łeb tygrysa czy kozła. „Schyłek imperium”, ocenił Adams. Na prawo i lewo, niesymetrycznie względem wejścia, umieszczono dwoje obitych blachą drzwi. Przed wtargnięciem powstrzymywał fakt, że michałaniołowi przebierańcy to przecież sprawni komandosi, rozchwytywani po odbyciu służby przez firmy ochroniarskie. Ci kolorowi faceci, uzbrojeni w ozdobne szpikulce, nie mieliby żadnego kłopotu z unieszkodliwieniem samotnego intruza, który wtargnął przez niezabezpieczone drzwi. „Przynajmniej warto obejrzeć te furtki”, pomyślał. Obie ujęto w pozbawione ozdób portale z białego kamienia. Prawą furtkę cudacznie zapieczętowano: w portalu tkwił zardzewiały gwóźdź, do którego papierowym sznurkiem przywiązano 217
plakietkę. Sznurek zbutwiał, ale trwał na posterunku, wystarczająco silnie wsparty girlandą kurzu, by dźwigać kawałek plastiku lub stearyny. Adams zajął się lewymi drzwiczkami. Trzeba je było mocno nacisnąć, by uległy z jękiem zawiasów i zepchnęły solidną warstwę ilastego, szarego mułu, który i tutaj się zgromadził. Za nimi ciągnął się korytarzyk. Również tu docierało nieco światła, chociaż korytarz obniżał się, a naniesiony przez wodę muł wkrótce sięgał stropu. Tego zbadać się nie da, bo jak po rozkopaniu namułu wytłumaczyć uciążliwym Szwajcarom, że jest się tylko zabłąkanym przechodniem? Wrócił do salki i zamknął za sobą drzwiczki. Prawe zapieczętowano, jednak marny sznureczek mógł już w każdej chwili zbutwieć do reszty... Adams złapał za wiszącą plakietkę i lekko pociągnął: raz, drugi. Sznurek wreszcie się zerwał. Na kawałku nawoskowanej tektury odciśnięto bulwę otoczoną wieńcem listeczków i wyraźnym napisem: „SILVESTERE”. Schował ją do kieszeni.
2. Za prawymi drzwiami widniał korytarzyk, czysty, jakby go ktoś przed chwilą zamiótł. Drzwiczki szczelniejsze: nie było mułu naniesionego deszczówką, nie przykrył mozaiki. I tu przez szpary w stropie wnikał blask słonecznego popołudnia, jak się wydawało Adamsowi, po dniu, który spędził nad muzealnymi gablotami. Wszedł bez wahania. Odkrycie zapomnianego wejścia do podziemi Watykanu - jeśli to było odkrycie - znaczyło więcej niż wszystko, co podczas swojego stażu zdołałby wyczytać w bibliotece La Sapienzy na temat zapomnianej nauki mistrza Lulliusa. Korytarz zmierzał prosto w dół do grodu-państwa. Nie obniżał się w głąb ziemi, wpadającego światła nie ubywało. Wysokiej klasy robota murarska: bloki dopasowane starannie, periodyczne żebrowania stropu. Powtarzalne zwężenia upodabniały korytarz 218
do wnętrza olbrzymiego jelita. Między słupami, na ścianach i na posadzce często znajdował ułożone z czarnych i białych kamyków mozaiki: to trójkąty i współśrodkowe z nimi kwadraty, to wielo-boki wyższe. Przywodziło to na myśl mistrza Lulla, który chciał sprowadzić złożoność świata do przecinających się kresek ornamentu geometrycznego. Newralgiczne miejsca diagramów, wierzchołki figur, uwieńczono niedbale odrobionymi symbolami, ułożonymi zwykle z kolorowych kamyków. Znajdował wśród nich pojedyncze znaki zodiaku, odwrócone dzbanki o dwóch uchach oraz inne symbole. Zdarzały się przedstawienia węża unoszącego pokrywkę kosza i wystawiającego zeń głowę. Może były to próby stosowania nauk mistrza Raymundo, ale Adamsowi, jeszcze czującemu przesyt wrażeń po długim ślęczeniu nad przebogatą kolekcją muzealną, nie chciało się poszukać po kieszeniach skrawka papieru, by skopiować symbole z mozaiki; bardziej intrygujące zdawało się penetrowanie tajemniczego wejścia do Watykanu. Karygodne lenistwo, gdyż celem pobytu Adamsa na stażu w Rzymie było właśnie wyjaśnienie, czy istniał szalony uczeń Lulliusa, Alonzo Zumarraga, który znikł lub został zabrany ze świata, aby nie przekazać innym wyników swych rozważań, jako że te wyjaśniały zbyt wiele. Legenda za słabo udokumentowana, aby jej badanie i godziny spędzone na szperaniu w zetlałych papierzyskach już z daleka nie cuchnęły trupim odorem grobu naukowego, w którym pogrzebał go żywcem dziekan Goodman, kierując na to stypendium. Trudno przestać być naukowcem, to rodzaj uzależnienia - już po chwili Adams żałował, że nie wziął notatnika, a żal ten rychło zmienił się w poczucie winy. Kolejne mozaiki na ścianach, dziwaczne wizerunki połączone kreskami, wyglądały coraz bardziej intrygująco. Może z nich znaki zodiaku dopiero powstały? Kamery nie wziął. Musi tu wrócić. Korytarz łagodnie zakręcał. Wreszcie ukazała się kończąca go furtka. Za nią kolista salka podobnie oświetlona. Barwna mozaika na podłodze wyobrażała cudacznego stwora, ni to kozła 219
czy nosorożca, ni to hipopotama. Otaczał go wieniec małych syren, z których każda trzymała jedną ręką poprzedniczkę za ogon. Wieloboki na ścianach szczyciły się obfitością krawędzi i wierzchołków, znaczonych odwróconymi dzbanami, łzami kapiącymi z murów, skrzydlatymi sztyletami, dziwacznymi czapkami, przechodzącymi w kształt gęsiej szyi i łba, oraz mostami o dwóch przęsłach. „Goodman byłby zdumiony upowszechnieniem myśli samotnego Katalończyka”. Ponownie dwoje identycznych drzwi okutych blachą. I znowu robota staranna, choć bez ozdób. Zamknięto je na zasuwki, z tym że zasuwkę lewych dodatkowo zabezpieczono łańcuszkiem, na którym wisiała blaszka. Adams najpierw otworzył niezabezpieczone drzwi. Za nimi taki sam korytarz. Równe segmenty, dobra robota kamieniarska, symbole na ścianach, niektóre dziwne i skomplikowane. Przeszedł kilkadziesiąt metrów, jednak łagodnie zakręcający korytarz nie zachęcał do poszukiwań. Niczego nowego, co chciałaby napotkać w tym miejscu pobudzona wyobraźnia, nawet mozaiki z czarnych i białych kamyków. Brakowało tej szczególnej eskalacji tajemniczości, która skłania do dalszej penetracji nieznanego. Adams wrócił do zapieczętowanych drzwi. Z lewej furtki, zabezpieczonej cienkim pozłacanym łańcuszkiem, na którym dyndała żółta blaszka, zerwał plombę. Na blaszce widniało: „Silvestere”. Kolejna zdobycz powędrowała do kieszeni. Drzwi musiał zdecydowanie szarpnąć. Odskoczyły z jękiem nienaoliwionych zawiasów. Za nimi korytarz: oświetlony, lekko zakręcający, identyczna murarka. Mozaikowe wieloboki ustąpiły miejsca wyobrażeniom nieznanych zwierząt: a to grubego ni to krokodyla, ni to wieloryba, z krótkimi, masywnymi płetwami i kłębem dziwacznych wici wokół zębatej paszczy, a to lądowego stwora, chimery złożonej z hipopotama, nosorożca i bawołu. Rzadziej zdarzały się podobizny much i komarów czy syren i trytonów. Były też jakby fragmenty murów z rosnącymi w dół zielonymi gałązkami. 220
Często przypominały staranniej wykonane symbole z poprzedniego korytarza. Prawdopodobnie były to kopie rzymskich mozaik. A może nawet oryginały, rozrzutnie wmurowane w ścianę piwnicy. Dalej wzdłuż ścian ustawiono dwa rzędy klasycznych aktów kobiecych. Łatwo rozpoznał ujęcia Wenus lub jej odpowiedniczki, „Kapitolińskie” czy „Eskwilińskie”, i to znane z reklam - z Melos, czy wspaniałe z Knidos. Nie brakło przepięknej „Niezauważonej”, która urzekła Adamsa: podobizny „Ostyjskiej” - nie bezgłowego korpusu, kopii Wenus Kapitolińskiej, niedawno znalezionego w Ostii. „Niezauważona” była nadmiernie odziana, aby zadowolić gremia decydujących, które z przedstawień ma zostać poznane przez społeczeństwo jako wzór kobiecego piękna starożytnych. Jej strzaskana twarz nie mogła przeszkadzać, bo z milońskiej zostało jeszcze mniej. Na użytek tegoż wyimaginowanego odbiorcy każdy, co bardziej udatny, wykopany wizerunek nagiej kobiety obowiązkowo mianowano imieniem frywolnej bogini piękności. A czemu nie mogła to być jakaś Iris, pasierbica karczmarza...? Były tu znane wzory klasyczne, jednak nie bezduszne kopie^ lecz twórcze wariacje znanego motywu ukazane w wyrazie twarzy czy detalach budowy ciała. Tym bardziej przykre były ich uszkodzenia. Kamiennym kobietom brakowało ramion, to dłoni, to nosów, a niektórym strzaskano twarze. Wydawało się, że każdy z posągów jest mniej kompletny niż pierwowzór. Adams gapił się, zerkał z boku, z tyłu, szedł dalej i wracał, by dokładniej obejrzeć. Bogaty magazyn Muzeów Watykańskich. Złość brała, że te rzeźby nie są eksponowane. Nie żałował, że zerwał złotą plombę. „Trzeba je opisać, sporządzić ewidencję ukrywanych skarbów...”, kołatało mu w głowie. Dotkliwie odczuwał brak notatnika. Na końcu galerii rzeźb znajdowały się drzwi, za nimi znów kolista salka z dwiema furtkami. Na podłodze owalna mozaika przedstawiająca kozła w wianuszku much. Tym razem to prawe drzwi zabezpieczono, oplatając drutem klamkę i gwóźdź we framudze. Tak zardzewiałego drutu Adams jeszcze nie widział: ledwie łańcuszek rdzawych łachów drżących na wietrze. Dmuchnąć, a pofrunie rudymi śnieżynkami. Znów
221
napis „Silvestere”. Tym razem wysmarowany węglem wprost na drzwiach. „Dlaczego ograniczać się do zaplombowanych korytarzy?”, pomyślał. Zajrzał więc za lewe drzwi. Pusty korytarz, myląco podobny do poprzednich. Żebrowane jelito. Na przemian jasny i ciemny kamień. Sto kilkadziesiąt metrów łagodnego łuku. Na końcu bliźniacza salka i dwoje nieoznakowanych drzwi. Za nimi ginące gdzieś w oddali kolejne puste korytarze. Te same wzory, powtarzalność murarki i zawsze lekka krzywizna skrywająca drzwi na końcu. „Dalej pewnie salka i drzwi. Pusto tu i nudno”. Zawrócił. Stanął przed drzwiami podpisanymi „Silvestere”.
Warszawianka, plastyczka, archeolog i dziennikarka. Pisarka zyskująca sobie coraz większą popularność, publikująca wcześniej przede wszystkim na ramach „Feniksa” oraz „Magii i Miecza”. Debiutowała opowiadaniem „Mucha” („Fenix” 1/1997). Wiele tekstów autorki traktuje o aniołach, ale niezwykłych, bo choć dumnych i walecznych, to obarczonych ludzkimi wadami i namiętnościami. Wydała zbiór opowiadań „Obrońcy Królestwa” oraz powieści „Siewca Wiatru” i nominowany w rym roku „Zakon Krańca Świata”. Opowiadania Mai Kossakowskiej już pięciokrotnie były nominowane do Nagrody Zajdla, tegoroczna nominacja jest pierwszą w kategorii powieść.
Imię i nazwisko: Maja Lidia Kossakowska-Grzędowicz. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1972, Ryby. Hobby: Telefonowanie, piwo, fantastyka, magia, szamanizm, ezoteryka, Colt Navy Confederate 0.44, mąż, snooker, konie. Ulubione zwierzątko: Kotka Gizela. Ostatnio obejrzany i godny polecenia film: „Zakon Krańca Świata”. Dlaczego piszę fantastykę: Ponieważ nie umiem pisać zdań wielokrotnie złożonych.
ZAKON KRAŃCA ŚWIATA TOM 1 ROZDZIAŁ 1 Rozpostarł ręce, wciągnął do płuc haust zimnego, czystego jak kryształ powietrza i zaczął biec. Ubita ziemia pod stopami była twarda, pozwalała na pewne, sprężyste odbicie. Przed sobą widział ciemną, połyskliwą wstęgę rzeki. Wydłużył kroki. Biegł szczytem wysokiego wału przeciwpowodziowego. Zbocza nasypu porastał gąszcz trawy i ziół rozedrgany cykaniem świerszczy, gładzony szerokimi dłońmi letniej nocy. Powietrze przesycał zapach roślin i świeżej, wilgotnej ziemi. Trzciny na brzegu rzeki kołysały się z szelestem, który brzmiał jak szept. Woda połyskiwała oleiście. W górze, na czarnej płachcie nocy, lśniły maleńkie, zimne gwiazdy. Oddychał głęboko, kroki stawały się coraz dłuższe, miarowe, pewne. Gdzieś w sercu narastało dobrze znane, niemal ekstatyczne uczucie wyzwolenia i szalonej radości, zapowiadające łatwe, owocne przejście. Czuł, że tym razem dotrze do celu. Serce waliło jak szalone, jakby euforia miała rozerwać je na strzępy. Ale umysł musiał pozostać chłodny. Skupienie było jedyną gwarancją sukcesu. Pozwolił sobie tylko na przelotną myśl, że idzie nieźle. Biegł. Już nie dotykał ziemi, unosił się ponad szeroką ścieżką wydeptaną w trawie porastającej szczyt nasypu. Szybował z rozłożonymi ramionami, powoli nabierając prędkości. Nagle wystrzelił w górę. Gwiazdy rozmazały się w jasne smugi, niebo skręciło wokół niego jak spirala, pęd powietrza wcisnął oddech z powrotem do płuc, ciśnienie zdawało się rozsadzać mu klatkę piersiową, w głowie szumiało. Świst wiatru ogłuszał. Pęd szarpał 224
włosami i ubraniem. Ciemność przecinały wstęgi świetlistych barw. Słyszał dźwięk podobny do chichotu czy szlochu, choć w uszach brzmiał tylko miarowy wizg. Skóra płonęła, chociaż przejściu towarzyszył przenikliwy chłód. Krztusząc się zimnym jak lód powietrzem, wirował między iskrzącymi się, zamazanymi galaktykami przepełniony radością i triumfem obcym istotom śmiertelnym. Opadł równie raptownie, jak poszybował w górę. Zobaczył przed sobą zadbany, dyskretnie oświetlony park. Widocznie po drugiej stronie wciąż panowała noc. Całe szczęście. Ułatwi to lądowanie, najtrudniejszą część operacji. Na razie przejście jeszcze się nie dokonało. Obraz parku wydawał się dziwnie przerysowany i lekko nieostry, jak widziany przez grubą, mleczną szybę. Teraz trzeba wybrać możliwie ciemne i ustronne miejsce, żeby opaść. Jest. Zaułek z ławką, obrośnięty gęstymi krzakami podobnymi do głogu. Park wydawał się wyludniony. Tylko ostrożnie. Powoli i ostrożnie. Niczego nie wolno zaniedbać. Nabrał głęboko powietrza, starając się uspokoić walące jak młot serce. Teraz. Skulił się, przybrał odpowiednią pozycję i spadł na perłową taflę dzielącą go od szczytów dorodnych kasztanowców. Otworzyła się lekko jak woda. Przejście się dokonało. Przez chwilę przed oczami widział oślepiające bryzgi światła, skóra paliła, wzdłuż kręgosłupa przebiegały fale dreszczy, ale dolegliwości szybko ustąpiły. Klęczał na żwirowej ścieżce obok ławki. Sekundę trwał jeszcze z brodą przyciśniętą do piersi, osłaniając ramionami głowę. Stary dobry nawyk pozwalający uspokoić oddech, uniknąć mdłości i przekonać się, że przejście przebiegło normalnie. Wstał szybko, otrzepał spodnie. Skrzywił się, bo żwir boleśnie powbijał się w kolana. Rozejrzał się. Jego twarz błyskawicznie przybrała wyraz spokojnej obojętności. Wyglądał jak ktoś, kto właśnie wstał z parkowej ławki, by po krótkim odpoczynku kontynuować przechadzkę. Tylko oczy patrzyły bystro i czujnie. Odetchnął z ulgą. Był sam. Wolnym krokiem ruszył w stronę głównej alei. Latarnie jeszcze nie zgasły, choć niebo już różowiało, zapowiadając poranek. Spojrzał na maleńki złoty żarnik zamknięty w kloszu mijanej właśnie lampy. Wyglądał jak złota 225
rybka w słoju, ale nie spełniłby nawet jednego drobnego życzenia. Po prawdziwej stronie byłby bezużyteczny. Wyrwany ze szklanej kuli świeciłby dwa, może trzy dni słabym blaskiem, a potem umarłby bezpowrotnie. Park, cichy o brzasku, cały w różach i fioletach budzącego się dnia, wydawał się najspokojniejszym miejscem we wszechświecie. Świeża zieleń drzew i krzewów koiła wzrok. Na razie wszystko wygląda pięknie, pomyślał ostrożnie, bo nauczył się nie ufać szczęśliwym trafom i pięknym widokom. Starał się nie rozglądać, nie rzucać w oczy. Odruchowo wsadził ręce w kieszenie kurtki, ale szybko skorygował błąd. Zbytnia nonszalancja nie była tu na miejscu. Nie przypuszczał, żeby ktokolwiek w tej części miasta spacerował rankiem po parku z dłońmi w kieszeniach. Minął zakręt ścieżki, zobaczył wysoką pergolę porośniętą nieznanym mu pnączem o kolorowych kwiatach. Za szpalerem równo przyciętych krzewów alejka, którą szedł, łączyła się z szeroką, wysypaną żwirem drogą. Klomby, fontanna, drzewa i górka porośnięta pięknymi płożącymi się jałowcami. Żadnego budynku, tylko gąszcz zieleni. Drobne kamyki pod stopami nie chrzęściły. Panowała cisza. Zupełna cisza, pomyślał i poczuł chłodny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Żadnych ptaków, szelestu liści, nawet krople wody tryskające z fontanny wpadały bezgłośnie do marmurowej misy. - Ogród Ciszy - szepnął do siebie. Gdzieś głęboko w środku obudziły się nagle dwa znajome uczucia. Niepokój i podekscytowanie. Jeszcze nie był pewien, czy rzeczywiście dostał się w miejsce tak obiecujące i niebezpieczne zarazem. Oblizał suche nagle wargi. Sytuacja wymagała ostrożności i perfekcji. O niebo większych niż zazwyczaj. Dobra, pomyślał, jeśli naprawdę wylądowałem w Ogrodzie Ciszy, to gdzie właściwie jestem? Odpowiedź nasuwała się sama. Na pewno gdzieś w Górnym Mieście. - W porządku - szepnął. - Na razie idzie nieźle. Minął fontannę. Woda kapiąca bezgłośnie wydawała się 226
dziwnie nierzeczywista. Nieduży cylinder wygłuszacza prawdopodobnie ukryto wewnątrz marmurowego cokołu podtrzymującego misę. Na dole, gdyby go odpowiednio podrasować, mógłby służyć jako doskonałe urządzenie rejestrujące dźwięk. Dwa cylindry zapewniały komunikację na odległość. Czasem zasięg był tak duży, że pozwalał kontaktować się nie tylko z oddalonymi od siebie dzielnicami, ale nawet z sąsiednimi miastami. Cenny pryz, ale żeby go dostać, musiałby rozwalić fontannę. Pierwotniak na pewno by tak zrobił. A potem zwiał. I zmarnował szansę na znalezienie czegoś bardziej wartościowego. Górne Miasto oferowało lepsze łupy niż wygłuszacz dźwięków gwizdnięty z fontanny. Choć, trzeba przyznać, ręce trochę świerzbią. Z westchnieniem zostawił fontannę za sobą. Wysokie drzewa i krzewy przesłaniały widok. Wciąż nie potrafił się zorientować, co się znajduje za ścianą zieleni. A mogło tam być wszystko. Cenna nagroda. Przykre rozczarowanie. Albo śmierć. Bezwiednie wydłużył krok. Twarz miał ściągniętą, pobladł lekko. W czujnych, bystrych oczach obudził się niepokój. Już nie przypominał spacerowicza. Wściekły, złapał się na tym, że galopuje główną aleją niczym koń, który dostrzegł stajnię. Zwolnił. Starał się możliwie rozluźnić napięte mięśnie karku i ramion. - Skąd te nerwy, Berg? - mruknął, słuchając tłukącego serca. Spokojnie, przecież nie ma lepszego od ciebie. Jesteś Grabieżcą, elitą elit i królem królów. Nigdy cię nie dostali. Wracasz do domu z łupami, o których inni nawet nie mogą marzyć, a skaldowie układają o tym pieśni. Bo masz nerwy ze stali, umysł jak kryształ i talent jak jasna cholera. A teraz spacerujesz sobie po parku i jesteś jednym z nich. Mędrcem poszukującym natchnienia. Czystym duchem ponad wodami. Wdychasz balsamiczne powietrze. Medytujesz z gwiazdami, chmurami i niebem. Składasz hołd nowemu dniowi, patrząc, jak pierwsze promienie słońca rozpraszają ciemność nocy. Jesteś światły niczym wybuch bomby atomowej i przepojony najwyższymi wibracjami. Wczuwaj się, Berg, bo inaczej nigdy nie wrócisz do domu. Górne Miasto było szczególnie niebezpieczne. Dobrze o tym wiedział. Mnóstwo skarbów i jeszcze więcej niebezpieczeństw. 227
Jasne, że doskonale go strzegli. Mieli powody. A to znaczy, że nie można sobie pozwolić na żaden błąd. Tacy, którzy stracili tutaj nerwy, najczęściej tracili też życie. Jeszcze parę kroków. Zaraz powinna ukazać się brama. Nie, cholera. Między drzewami zamajaczył biały fronton budynku. Berg mimowolnie zacisnął dłonie. Oddychał szybko przez uchylone usta. Słyszał łomot pulsującej w skroniach krwi. Zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć. Nie, nie może się mylić. - Jezu - szepnął bezgłośnie. - To Biblioteka. Przełknął ślinę. Usta miał suche jak wiór. Bał się, że widać po nim zdenerwowanie. Przyszedł czas, żeby zastosować formułę Paxa. Zmienić postawę ciała, a napięcie opadnie samo jak zbyt obszerna koszula. Odetchnąć głęboko. Nie zaciskać pięści. Nie gapić się na Bibliotekę. Popatrzeć na coś ładnego, na przykład kwiaty. Zwolnić i wydłużyć krok. Nie kulić się, nie napinać mięśni jak zwierzę przed walką. Odprężyć się. To proste. Zmieniasz postawę, a napięcie pryska. No i super. O to chodziło. Wyćwiczone, świetnie przygotowane ciało zareagowało odruchowo. Nikt nie posądziłby o zdenerwowanie jasnowłosego mężczyzny, spacerującego alejami otaczającego gmach parku. Z umysłem było więcej kłopotów. W głowie wciąż piszczał cienki, zachrypnięty z ekscytacji głosik: „O Jezu, Berg! To Biblioteka! Człowieku, to naprawdę ona!”. A w tle pobrzmiewał ponury refren: „Jeden fałszywy ruch i gryziesz piach, facet”. Berg dobrze znał ten histeryczny duet. Pewnie miał z nim do czynienia niejeden Grabieżca. Abordaż czasem sprzyjał lekkiemu rozchwianiu emocjonalnemu. Ale istniał prosty sposób, który natychmiast przynosił uspokojenie. Wystarczyło dopuścić do głosu profesjonalistę. Uświadomić sobie, że każdy skok jest w sumie taki sam. Trzeba trzymać się reguł i nigdy nie poddawać panice. Nowy dzień, nowy abordaż. Taki zawód. Biały budynek przybliżał się. Biblioteka. Jedno z najlepiej strzeżonych, obwarowanych jak twierdza miejsc w mieście. Centrum edukacji i myśli technicznej. Skarbnica wiedzy. I wspaniały, szalony, nieprzytomny pryz. 228
Oblizał usta i stwierdził, że wyszczerza się w radosnym, złym uśmiechu. Cztery lata musiał czekać, żeby trafić tutaj ponownie. Oczywiście, nie mógł poznać budynku od razu. Nigdy jeszcze nie wchodził od frontu, od strony parku. Zawsze wyrzucało go przy bocznych drzwiach. A przecież gmach był olbrzymi. Wszedł do Biblioteki trzy razy w życiu. Raz za to, co wyniósł, żył potem przez pół roku. Wiedział, że budynek jest zawsze otwarty. I zawsze pełno w nim chętnych dupków zgłębiających drogę duchowego oświecenia. Adeptów, alumnów, akolitów, poszukujących, początkujących i uczniów, szalonych półświętych starających się gorliwością zasypać przepaść dzielącą ich od mistrzów. Bo ukochani idole - sami Oświeceni czy jak lubili się zwać - także zaglądali czasem do Biblioteki. Berg uśmiechnął się krzywo. Jasne, że zaglądali, ale nigdy o poranku. Ta pora była odpowiednia do ćwiczeń duchowych tylko dla poszukiwaczy wiedzy stojących znacznie niżej w hierarchii. Cóż, widać osiągnięcie najwyższego poziomu samouświadomienia pozwala się przynajmniej wysypiać. W miarę jak zbliżał się do budynku, narastało w nim radosne podniecenie. Czuł się niczym lis podkradający się do kurnika pełnego tłustych, sennych kur. Pryz! Pryz! Pryz! - waliło wesoło serce, bo Berg uświadomił sobie właśnie, że abordaż może pójść łatwiej, niż się spodziewał. O cudownym, bladym jak lica chorowitej ascetki poranku nikt z Oświeconych nie pofatyguje się do Biblioteki, więc niebezpieczeństwo wpadki malało proporcjonalnie do wartości spodziewanego łupu. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. W każdym razie jakiś osobisty bóg Grabieżców. Dzielnych Robin Hoodów swojego świata. Do przodu, Berg. Na wiking. Na zajazd. Na chąsę. Do abordażu. Biblioteka jest twoja. Wyszedł na obszerny plac wysypany żwirem. Kroki stawiał niespiesznie, spokojny, rozluźniony, bez uśmiechu. W Górnym Mieście uśmiechy były rzadkie jak egzotyczne ptaki. Mądrość nie tolerowała radości. 229
Olbrzymi, biały budynek rozparł się pośrodku placu niczym paskudny, wielooki smok. Złowrogie błyski lśniły w ślepiach niezliczonych okien, dwa pasma szerokich, płaskich schodów wystawały z paszczy drzwi jak rozdwojony język. Kamienny Argus nie spał. Czuwał przyczajony, gotów pożreć śmiałka, który wtargnął tu bezprawnie. Berg uniósł głowę, zmierzył wzrokiem fasadę. Budowla miała zdecydowanie zbyt dużo ozdób. Wszędzie tłoczyły się alegorie, symbole i emblematy o skomplikowanych kształtach. Dziewice w powłóczystych szatach. Nagie grubaski potrząsające rogami obfitości lub wieńcami ludzkich czaszek. Mandale. Dziwaczne przedmioty przypominające tłuczki. Podwójne topory. Ornamenty z liter i znaków graficznych nieznanego pochodzenia. Wyobrażenia zwierząt. Rogaci mężczyźni przycupnięci u stóp bogiń. Wszystko to stłoczone na ścianie frontowej. Postacie zamarłe w nienaturalnych pozach zdawały się spychać nawzajem z niezliczonych wąskich gzymsów. Całość sprawiała wrażenie jakiejś oszalałej impresji na temat Orientu. Pysk Argusa był dosłownie pokryty parchami rzeźb. W złotym blasku wstającego słońca, które bezlitośnie wydobyło ostre kontrasty światła i cienia, budynek wyglądał wyjątkowo szkaradnie. Berg powoli wstępował na schody, a jego stopy wybijały radosny rytm. Pryz. Pryz. Pryz.
Urodziła się, wychowała i mieszka w Sosnowcu. Na co dzień pracuje w dużej firmie ubezpieczeniowej. W wolnych chwilach pisze. Debiutowała w 2000 roku humoreską „Klient” („Fenix” 5/2000). Jest autorką opowiadań fantastycznych i humoresek publikowanych w „Feniksie”, „Science Fiction”, „Ultramarynie” i fanzinach oraz trzech powieści fantasy - „Talizman złotego smoka”, „Smoczy Pakt” i„Ostatni smok” - które rozgrywają się w fantastycznej krainie Imeskarii. Ostatnia z nich zdobyła w tym roku nominację do Nagrody Zajdla.
Imię i nazwisko: Iwona Lidia Surmik. Rok urodzenia i znak zodiaku: Jakiś czas temu skończyłam 25 lat; znak zodiaku - Bliźnięta.
Hobby: Wysypianie się do południa, jedzenie niezdrowej żywności, włóczenie się po świecie - najchętniej po egzotycznych krajach - gdzie woda ciepła, a na plaży serwują drinki z palemką. Ulubione zwierzątko: Przechodni pies o wdzięcznym imieniu Jaffa. Ostatnio obejrzany i godny polecenia film: Nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądałam godny polecenia film. Dlaczego piszę fantastykę: Kiedy codziennie słucham o zwyczajnych problemach zwyczajnych ludzi, marzę o fantastycznych przygodach nietuzinkowych bohaterów. I nie oglądam seriali i talk-shows, więc mam trochę czasu.
OSTATNI SMOK (fragment) Crystoński las pełen był barw i zapachów. Drzewa, które przez cały rok nie zrzucały liści, szeleściły zielonymi pióropuszami, pinie o szeroko rozłożonych koronach roniły szyszki i zasypywały murawę miękkimi igłami. Bluszcz o wiotkich łodygach oplatał szorstkie pnie, sprawiał wrażenie, że drzewa pozostają w ciągłym ruchu, tak samo jak falujące paprocie i wysokie trawy o białych kłosach. Ledwo widoczną ścieżyną, znaną tylko zwierzętom i myśliwym, wędrował mężczyzna. Jego kroki ginęły pośród jazgotu ptaków i poszumu wiatru. Szedł niespiesznie, chód miał sprężysty, a ciało dobrze zbudowane. Jednak pierwsze wrażenie było mylące, bo młodzieńcze lata dawno pozostawił za sobą. We włosach i zmierzwionej brodzie błyskały srebrne pasma, czoło przecinały bruzdy, oczy ginęły w siateczce zmarszczek. Miał na sobie wieśniacze ubranie: grubo tkaną bluzę, kaptur i parciane portki. Z jednego ramienia zwieszał mu się łuk i kołczan ze strzałami, na drugim dyndała sakwa, z której wystawały biało nakrapiane skrzydła perlicy. Myśliwy zdawał się pogrążony we własnych myślach, lecz gdy usłyszał głos nienależący do muzyki lasu, przystanął i rozejrzał się czujnie. Wokół nic się nie zmieniło, żaden cień nie umknął pomiędzy drzewa, poszedł więc dalej. Dopiero gdy wkroczył na niewielką polanę, dostrzegł ruch; w zawieszonej na gałęzi pułapce szamotało się jakieś stworzenie, tyle że zamiast futra, pazurów i ogona przez oczka siatki błyskał szafranowy materiał sukni, ciżemki i czarne włosy. 232
Uwięziona dostrzegła wędrowca i zaczęła wzywać pomocy. Sieć zakołysała się gwałtownie, na trawę spadł delikatny bucik. Mężczyzna przystanął. Trudno było ocenić, czy uśmiecha się pod splątaną brodą, czy współczuje schwytanej. Opuścił pułapkę i rozciął sznury. Kobieta legła na trawie z zadartą spódnicą, która odsłoniła zgrabne uda. Myśliwy postawił ją na nogi. - Cóż taka śliczna panienka sama w lesie porabia? - zapytał przyjaźnie z melodyjnym crystońskim akcentem. Kobieta wyrwała się z podtrzymujących ją dłoni. - Zostaw mnie, chamie! - wrzasnęła. - Wedle woli - mruknął mężczyzna i oddalił się. - Poczekaj - zawołała, wygładzając suknię i pospiesznie wzuwając żółtą ciżemkę. Pewnie nie usłyszał, pobiegła więc za nim. - Wyprowadź mnie na gościniec - zażądała, kiedy dogoniła go na ścieżce. Crystończyk odwrócił się, ale w jego postawie trudno byłoby dopatrzyć się pokory czy choćby szacunku. Kpiącym spojrzeniem zmierzył przybrudzoną twarz o regularnych rysach, suknię z jedwabiu, drogie obuwie. - Może panna iść za mną - zezwolił niedbale. Złość dziewczyny zmieniła się w zdumienie, widać nie przywykła do takiego tonu. Rozejrzała się bezradnie po okalającej ją gęstwie i prędko ruszyła śladem znikającego wśród drzew mężczyzny. Ścieżka kluczyła pomiędzy zaroślami, przekraczała płytkie ruczaje. Myśliwy zwinnie omijał krzaki z rozcapierzonymi gałęziami, przeskakiwał strumienie. Nie zważał na coraz głośniejsze jęki towarzyszki i nie zwalniał tempa. Tymczasem akacjowe kolce darły na strzępy strojne odzienie, ciżmy nasiąkły wodą, a ich cienkie podeszwy nie chroniły stóp przed kamieniami o ostrych krawędziach. Crystończyk zatrzymał się dopiero, gdy w oddali rozległo się ujadanie psów i myśliwskie rogi. - Ot i ratunek - powiedział. - Trzeba nam ku wschodowi za wrócić. Kobieta pobladła, w niebieskich oczach zjawił się strach. 233
- Nie - szepnęła. - Nie pozwolę, żeby ten... Ujadanie rozległo się bliżej. Panna zebrała w garść fałdy spódnicy. - Musimy się schować. Na twarzy myśliwego błysnęło zainteresowanie. Bez słowa poprowadził uciekinierkę coraz szerszą ścieżką, zadeptaną kopytami, zrytą pazurami. Przecinał ją wartko płynący strumień. W przejrzystej wodzie można było dostrzec gładkie otoczaki z błyszczącymi żyłkami miki i różowego kwarcu. Maleńkie rybki śmigały pomiędzy łodygami moczarki. Weszli do strugi i ruszyli z jej biegiem. Na dźwięk stłumionych głosów i parskania koni przycupnęli w zaroślach. Gdy jeźdźcy się oddalili, panna odetchnęła z ulgą. Nim wydostali się na brzeg, trzeba było wyplątać z krzaków delikatną materię, odczepić pasma włosów. Na suchym gruncie dziewczyna wyżęła suknię i smętnie popatrzyła na całkiem zniszczone buty, z których wystawały brudne palce. - Dokąd pojechali tamci? - spytała. - Ku traktowi. Panna zamyśliła się głęboko. Choć gryzła wargi i marszczyła czoło, Crystończyk przysiągłby, że nie ma pojęcia, co dalej robić. - Zaprowadź mnie do wsi - poleciła w końcu. Ruszyli dalej. Niepostrzeżenie las zaczął się przerzedzać. Uciekinierka nie zauważyła obsypanych dojrzewającymi owocami gałęzi ani pobielonych pni, nie czuła odurzającego aromatu kwiecia zmieszanego z ostrym zapachem jodu i soli. Szła coraz wolniej, poranione nogi krwawiły, mokra spódnica plątała się wokół kostek. Droga prowadziła przez sady i ogrodzone niskimi murami winnice, aż wreszcie skręciła wzdłuż klifów. Od strony morza skały miały nienaturalny czerwony kolor. Legenda mówiła, że to od krwi niewinnych dziewic, które smocze bestie otumaniły swą magią i zmusiły do samobójczego skoku. Na urwisku gnieździły się skrzeczące alki, stada mew unosiły się w powietrzu. Poniżej szumiało morze marszczone drobnymi falami. 234
Ścieżka wznosiła się teraz w górę. Wyślizgane przez wodę i wiatry kamienie stworzyły naturalne szerokie stopnie. Wspięli się po nich, minęli gaj broz i trafili wprost do małej chatki o bielonych ścianach. Niebieskie okiennice mocno kontrastowały z jasnymi murami i purpurowymi pelargoniami wychylającymi się z okien. Na grządkach warzywnika posadzono marchew, rzepę i pędy szczypioru, pod płotem rozrosły się zioła. Czerwona szałwia, lawenda i rumianek przyciągały pszczoły, które krążyły pracowicie pomiędzy kwiatami. Drzwi chaty nie były zamknięte. Wystarczyło je pchnąć, by znaleźć się w małej izdebce. Na drewnianej podłodze leżały maty z morskiej trawy, ściany ozdabiały makaty, kolorowa derka oddzielała kąt do spania. Poczerniałe ze starości, sklecone przez niezbyt wprawnego stolarza sprzęty kolebały się na nierównych nogach. Dziewczynie pewnie nie przyszło na myśl, że powinna poprosić o gościnę. Weszła do środka, zdjęła buty, cisnęła je w kąt i syknęła, bo zranione stopy poczuły szorstkość mat. Siadła na zydlu i ukryła twarz w dłoniach. Gospodarz westchnął z rezygnacją - nie pozostało mu nic innego, jak zająć się nieproszonym gościem. Zostawił ją samą, a po chwili postawił na podłodze pełen wody ceber. - Niech panna nogi zamoczy - polecił. Pokryte pęcherzami i otarciami stopy zapiekły nieznośnie. Kobieta wrzasnęła, szarpnęła się i chlasnęła pochylonego Crystończyka w twarz. Uderzenie nie było silne, ale ciężki pierścień, który nosiła na serdecznym palcu, zostawił brzydką szramę na ogorzałej skórze. Zaskoczony mężczyzna przejechał ręką po policzku i skrzywił się na widok kropelek krwi na palcach. Jakby w odwecie, bezceremonialnie wepchnął jej nogi do cebrzyka. - Chcesz mnie zabić? Jak boli... - Rozpłakała się. - To morska woda, wypali rany. - Piecze... - jęczała dziewczyna, rozmazując łzy. - Nie wytrzymam dłużej. - Wystarczy - mruknął. 235
Ponakłuwał nożem pęcherze i posmarował cuchnącą rybim tłuszczem maścią. Otarł ręce o kapotę, pogmerał w zawieszonym nad paleniskiem kociołku i nałożył do miski zimnych jagieł. - Panna pewnie głodna? - Niedobre - grymasiła dziewczyna, ale opróżniła miskę do dna. - Ja wyjść muszę, za interesem. Niech panna siedzi w chałupie, a jakby kto przyszedł, schować się powinna, choćby tu wskazał pasiastą derkę. Nałożył słomiany kapelusz z szerokim rondem i przymknął za sobą drzwi. Zerkająca za nim z okna kobieta widziała, jak krząta się po obejściu, karmi kury, ciągnie wodę ze studni, a potem ładuje na dwukółkę młodziutką marchew, pietruszkę ozdobioną zielonymi pióropuszami, cebulę. Pomiędzy jarzynami legła sakwa z perlicą. Wreszcie gospodarz przyprzągł osiołka i ruszył niespiesznie dróżką między sadami. Łóżko zarzucone było owczą skórą, siennik kłuł i szeleścił, ale wokół rozłożono wiązki piołunu, więc robactwo nie miało do niego przystępu. Panna zdjęła suknię i w samej koszuli legła na posłaniu. Po chwili zasnęła.
*** Usadowioną na nadmorskich skałach fortecę wzniesiono po pierwszej wojnie. Wybrzeże było upstrzone podobnymi budowlami - w obrębie murów znajdował się prostokątny donżon i przylegająca do niego narożna wieża, skąd rozciągał się widok na morze. Gubernator Crystonu rzadko odwiedzał zamek. Bliskość portu, smród ryb, wiejący nieustannie wiatr i szum fal rozbijających się o klify nie przypadły do gustu wielmożnemu Ildeno-wi. Wolał swoją posiadłość w Nadmirze, a do Found zjeżdżał ledwie parę razy w roku. Nic się nie zmieniało, póki nie dorósł Udolf, najstarszy syn i dziedzic urzędu. Młodzieniec upodobał sobie zgrabną forteczkę. Wpierw sprowadził się na parę tygodni, ściągając młodzież z ojcowskiego dworu, a potem spędził w niej zimę. 236
Młodzi panowie lubili zabawę i mieli gorące temperamenty. Lasy rozbrzmiały odgłosami myśliwskich rogów, okna zamku jaśniały światłem, ściany trzęsły się od krzyków i muzyki. Nie było dnia, żeby w salach nie gościli minstrele, kuglarze czy tancerze. Pod murami rozłożyły się stragany, pomiędzy którymi kręcili się żebracy, złodzieje i sprzedajne dziewki. Leniwy rytm życia rybackiej osady zamienił się w nieustający jarmark.
*** Gościniec prażył się w słońcu, kurz tańczył w rozgrzanym powietrzu. Osioł wlókł się noga za nogą, nie zważając na poganiającego woźnicę, dwukółka podskakiwała w koleinach. Mężczyzna w szerokoskrzydłym kapeluszu popuścił lejce i rozsiadł się wygodniej. Na ośli upór nie było lekarstwa. Kiedy zamek zamajaczył ciemniejszą plamą na horyzoncie, zwierzę samo przyspieszyło. Może znużyła je jazda w spiekocie, a może czuło, że tam pozbędzie się ciężkiego ładunku i wreszcie odpocznie. Nagle zza zakrętu wyłonili się jeźdźcy. Pędzili na złamanie karku i zaprzęg ledwo zdążył zjechać im z drogi. Mimo to woźnica usłyszał, jak złorzeczą głośno, a jadący z tyłu zatrzymał się i zawrócił. - Spotkałeś kogo po drodze, kmiocie? - spytał groźnie. - Nie - odpowiedział zgodnie z prawdą mężczyzna. Rycerz w skórzanej jace zmarszczył brwi, ogarnął szybkim spojrzeniem wózek i strącił leżące z wierzchu warzywa. Zawróciwszy konia, pognał za towarzyszami, a Crystończyk pozbierał marchew i załadował z powrotem na dwukółkę. Nim dotarł na targ, minął go jeszcze jeden oddział, a następny wyjeżdżał właśnie przez bramę. Osioł, obojętny na zamieszanie, parsknął radośnie, kiedy wreszcie zatrzymali się przy straganie, i zaczął skubać łodygi selera. Gospodarz wyładował sponiewieraną zieleninę, odprowadził zaprzęg w zacienione miejsce i wrócił pomiędzy jarmarczne budy. Witał się ze znajomkami, wymieniał parę zdań i szedł dalej. Wreszcie przystanął koło handlarza ryb. Podał mu upolowanego rankiem ptaka, a w zamian dostał kilka świeżo uwędzonych makreli. 237
- Cóż to, nowi goście na zamek zjechali? - zagaił śpiewnie. Rankiem rogi w lesie słyszałem, a na gościńcu ruch, jakby sam gubernator z wizytą przybył. - Starzy czy nowi, wszyscy jednacy - westchnął kramarz i otarł czoło. - Żrą, chleją i dziewki na rozpustę ciągną. Alem słyszał... - zniżył głos i rozejrzał się wokół - że jedna im nocką uciekła. Musi ważna, bo jak wściekli jeżdżą, nawet Udolf z łożnicy przed południem wstał i sam jej szukać ruszył. Ciekawym, kto ona, że się gubernatorskiego synalka nie przelękła?
STOIMY NA RAMIONACH OLBRZYMÓW 1. Wspomnienia redaktora Przyrowskiego przeczytałem ze wzruszeniem. Wynika z nich przecie, że jestem fantastą z ułożonej także przezeń ekipy. To u niego jesienią '73 w Naszej Księgarni podczas wręczania konkursowych nagród poznałem między innymi Janusza A. Zajdla i Wiktora Żwikiewicza. Wiktor dobił w ostatniej chwili taksówką z Bydgoszczy, bo się spóźnił na pociąg i potem z konkursowej koperty regulował należność za przejazd. A ja, jak sądzę, bez tego bardzo jednak nobilitującego konkursowego wyróżnienia mógłbym się nie dostać do zespołu, który ruszył z wydawaniem „Fantastyki” dziewięć lat później. Jednocześnie tak się jakoś porobiło, że okazałem się heroldem i akuszerem zmiany, która pogrzebała racjonalistyczny model science fiction, który pan Zbigniew Przyrowski z przekonaniem i ofiarnie lansował. Naśladowaliśmy w „Fantastyce” i „Nowej Fantastyce”, z podobnie interesującym skutkiem, konkursy literackie „Młodego Technika”, ale przynosiły one inną prozę. Kiedy teraz patrzę na listę laureatów nagrody imienia Janusza A. Zajdla, kiedy wspomnę ironiczne utyskiwania Janusza na „opowiadanie o kijach samobijach”, to widzę, że tylko Marek Baraniecki, Konrad T Lewandowski, Jacek Dukaj, Rafał A. Ziemkiewicz, Andrzej Ziemiański i Marek S. Huberath (plus 239
może, o dziwo, Antonina Liedtke) realizują po części ideały „Młodego Technika”. Kres, Sapkowski, Białołęcka, Brzezińska to już zupełnie inna literatura. Inna epoka. Właściwie epoki.
2. Potem także mnie zalały kolejne fale zmiany. Już nie tylko mój dział polski w „Fantastyce” i „Nowej Fantastyce” dyktował ton i podawał tempo - wyłoniła się szkoła, czy może wołanie o fantastykę rozrywkową, luzacką, a następnie tę nawiązującą formalnie do nowych mediów, do tej lekcji prozy, jaką stanowią Internet i gry. Potem ta fala trochę opadła i znów mój model fantastyki, a nawet dosłownie moi autorzy, wrócili na afisz. Ale już nie rządzę, wśród ostatnich nominowanych za rok 2005 nie ma ani jednego tekstu z łamów „NF”. Owszem, są autorzy przez „NF” pokazywani, nawet wylansowani, ale nie wyłącznie. Iwona Surmik, Jakub Ćwiek to nowe nazwiska, których będę się musiał dopiero nauczyć. Witek Siekierzyński z Piotrem Cholewą piszą we wstępie, że bierze się to stąd, iż ludzie czytają chętniej antologie i zbiory niż kiedyś (z niekorzyścią dla pism?). To może pochopny wniosek jedyne, co wiemy na pewno, to fakt, że chętniej głosowali czytelnicy książek. Czy byli rzeczywiście w większości - a może po prostu ich głosy rozbiły się na mniejszą liczbę opowiadań? Może zadziałał jeszcze inny mechanizm; pamiętajmy poza tym, że nagrody dla książek to prawie zawsze zbiór tego, co zasiane w czasopismach. Nie chcę wznawiać starego sporu w sposób prostacki, ale nadal uważam, że procedura wyłaniania laureatów bywała poddawana dozwolonym (wpisanym w reguły demokratyczne) naciskom i wpływom. Cofnę się, nie wchodząc w szczegóły, o lat trzydzieści - kiedy w 1976 Adam Wiśniewski-Snerg wygrywał z Lemem plebiscyt na najlepszą fantastyczną powieść XXX-lecia PRL, mieliśmy też do czynienia z kreowaniem wyniku. Bardzo środowisku skądinąd potrzebnego - otrząśnięcie się z dominacji Lema było warunkiem skoku, jaki fantastyka polska wykonała w następnych latach. 240
Tylko że bez wcześniejszej dominacji i różnorodnej lekcji Lema (proza, wizjonerska eseistyka naukowa, krytyka gatunku) nie byłoby to wszystko możliwe. Stoimy na ramionach olbrzymów.
3. Cofnę się i spojrzę na dwie ostatnie dekady z lotu ptaka (czy może temporalnej rakiety), bo znajomość pewnych mechanizmów i nieuchronności może przydać się następnym gigantom, którzy staną na moich karlich ramionach. Dołączyłem do zespołu „Fantastyki” dopiero wiosną '82. Chłopcy współpracujący z Andrzejem Wójcikiem próbowali to pismo założyć u schyłku lat 70-tych. Wiem, że w '81 roku, tuż przed stanem wojennym, odbyły się spotkania, w których uczestniczył Adam Hollanek, Krzysztof Boruń (i to podobno on był wstępnie desygnowany na naczelnego), ale wtedy jeszcze nie wyszło. Ale był w tym wszystkim ciekawy paradoks. Inni ludzie, inna generacja starała się o pismo, inni ludzie je dostali, a jeszcze inni rozkwitli w nim literacko. Ewidentną nową jakość przyniosły trzy pierwsze konkursy na opowiadanie. Jak dostałem dział prozy polskiej, to latem '82 pisałem listy do pisarzy - Snerga, Borunia, Sawaszkiewicza, szukałem Czechowskiego, Zajdla. Lecz w piśmie zrobiły karierę nieznane wcześniej nazwiska: Baraniecki, Ziemkiewicz, Sapkowski. A przecież wcale nie byliśmy pionierami. Przed naszym wejściem na rynek ukazał się specjalny numer „Nowego wyrazu” poświęcony fantastyce, tak samo „Literatury na świecie”. Poznaniacy wydawali fanzin „Kwazar”, były jeszcze inne tytuły, jednodniówki czy biuletyny fundowane przez organizacje studenckie, długo trzymałem w papierach jeden taki gruby zeszyt A4 przywieziony w 1979 roku z Łodzi. Fantastyka funkcjonowała jako dodatek do pism naukowych, technicznych, studenckich, w „Politechniku”, była wkładka w „Problemach”, był wspomniany znakomity dział prozy w „Młodym Techniku”. Ale ten typ fantastyki jako dodatku, jako ilustracji i uzupełnienia poważnej linii 241
naukowej i technicznej pisma, został w momencie powstania „Fantastyki” praktycznie zabity. Przegrał z eksplozją nowych nazwisk i ofensywą fantastyki totalnej, artystycznej, bezczelnej, obrazoburczej, naukowo i politycznie niepoprawnej, eksperymentalnej, autonomicznej, niesłużebnej. Fantastyka wisiała w powietrzu jako uniwersalny język opisujący równie dobrze rzeczywistość, która odchodzi, jak i tę, która przychodzi. Bronisław Kledzik, edytor z Poznania, który teraz wydaje Pottera, powiedział mi w wywiadzie wiosną 1983 roku, że gdyby żył Czesław Chruszczewski, płodny fantasta i wpływowy aktywista literacki, to podobne pismo ruszyłoby wcześniej w Poznaniu.
4. Ważna kwestia polityki - w latach siedemdziesiątych w „Młodym Techniku” postawić się jej nie dawało, a w latach osiemdziesiątych właściwie nie było trzeba. „Fantastyka” nie musiała wymyślać kodów wolności, bo je już znała. Naszymi idolami byli autorzy, którzy walczyli z komuną, totalitaryzmem, jak Orwell, Bradbury, Dick, Strugaccy, Bułyczow, nasz Zajdel, trochę Lem w groteskach. Ale rzecz w tym, że ta tematyka była właściwie przerobiona - „Limes inferior”, „Paradyzja”, „Cała prawda o planecie Ksi” czekały w bibliotekach i księgarniach - a w dodatku stan wojenny sprawił, że ostatnim durniom opadły łuski z oczu. Została natomiast długo leżąca odłogiem sfera, bo ja wiem, religijna, ideowa, zjawiła się fantastyka oniryczna, nowofalowa, przeróżne punki i inner space, fantasy, fantastyka holistyczna i nowego paradygmatu, fantastyka, w której nie chodzi o Inżyniera, Astronautę, Kosmologa i Nawigatora w Kosmosie (jak bywało u Lema), tylko o ideową, indywidualną orgię wizji, pokus i idei, jakie spadają na skołataną jednostkę, która nie chce być trybikiem wielkiego mechanizmu. I o nową wizję świata uwzględniającą elementy spojrzenia religijnego, metafizycznego, tutaj cenzor nie dysponował już precyzyjnym zapisem i nie mógł nas trafić. Byli w Polsce ludzie, którzy wiedzieli, że system jest 242
do niczego, i zrobili o tym parę powieści, ale w miesięczniku i wokół funkcjonowały już inne rodzaje prozy.
5. Wolność, również polityczna, po 1989 roku to była radość obywatelska, ale i literacka - że nastało w końcu coś, o co ojcowie założyciele gatunku walczyli. Wywołała też krótkotrwały szok, że bez politycznego paliwa trudniej będzie pisać, że, bo ja wiem, będzie można nas i całą tak zwaną „literaturę zamiast” odesłać do demobilu jak tego analityka CIA w filmie „Upadek” z Michaelem Douglasem. Skoro fantastyka jest językiem kamuflażu, to w wolnej Polsce nie ma już co kamuflować. Ale okazało się, że fantastyka jako medium interesuje się także czymś innym, a diabła czerwonego, jak w życiu, zastąpił w niej (dosłownie) diabeł z Biblii. Przypomnę, że jeszcze w latach siedemdziesiątych takie spojrzenie, na przykład w prasie młodzieżowej, było zdecydowanie blokowane. No więc teraz się wylało, a pióra wytrenowane na metafizyce i społeczeństwach zniewolonych, tyle że funkcjonujących w kosmosie, z rozkoszą, bez kompleksów i kompetentnie wzięły się za demony, ale też za wolne społeczeństwo, jego fanaberie i sekrety. Minęło kilkanaście lat i ten ciąg na rzeczywistość trwa. Okazało się, krótko mówiąc, że jednak jest co kamuflować także za (teoretycznej) wolności, że pewne mgliste zjawiska z obszaru społecznego i politycznego fantastyka lepiej prześwietla i nazywa. Pisarze dysponują intuicyjną wiedzą operacyjną, a nie procesową, podejrzewają i wyczuwają pewne rzeczy i przerabiają je na koszmary wiarygodne literacko, ale i społecznie, bez ryzyka szarpaniny z prawnikami. Fantastyka nauczyła się odwagi i myślenia za czasów komuny i to jej zostało wobec nowego materiału rzeczywistości. Widać teraz (także na listach nagrodzonych i nominowanych), że wszystkie podgatunki fantastyki się sprawdzają. Horror jest od duszy, od grozy istnienia, przerażenia samym sobą; 243
fantasy od marzeń o pięknym, groźnym, archaicznym świecie, gdzie przekleństwo, pochwała, uznanie, klątwa się ziszczają... No i science fiction, która uciekła z kosmosu, poszła do wnętrza komputera, poszła do środka społeczeństwa, poszła do maszyny, poszła do takich psychotronicznych związków pomiędzy człowiekiem a techniką, do niedozwolonych przedtem gier z historią i przyszłością, których nie pilnuje już cenzor ani jedynie słuszny ideolog. Okazało się, że to daje się łączyć, a wszystko może być prozą znaczącą, w dodatku jak siada do tego Dukaj, to nawet sztuką. A jak Sapkowski, to mamy zupełnie nową, nietolkienowską fantasy, pisaną językiem sienkiewiczowskim, grającą w różne postmodernistyczne gry, a jednocześnie uwodzącą prostego czytelnika. Teraz już czytelnika międzynarodowego. To trafiło do książek krytycznych, naukowych, do leksykonów, wyroiła się cała generacja młodych badaczy podchodzących do fantastyki, do popkultury bez obrzydzenia.
6. Usłyszałem kiedyś na obcym osiedlu rozmowę chłopaków o opowiadaniu z „NF”, które mnie wydawało się strasznie trudne, ale oczywiście pasjonujące, więc do druku oddawałem je z bojaźnią i drżeniem. Gadali o nim ze swadą i znawstwem; spytałem, kim są - akurat zdawali tego dnia egzamin do ogólniaka. Dukaj był w ich wieku, kiedy napisał „Złotą Galerę”. Fantastyka, literatura młodych, to nie musi być literatura dla bezmyślnych, ludzie nastoletni rozpaczliwie pragną, żeby ich traktować poważnie. Niektórzy starsi wyznawali to otwartym tekstem - właśnie dlatego do fantastyki (i do „Nowej Fantastyki”) wracali, bośmy tę literaturę (jako autorzy, tłumacze, krytycy, redaktorzy prozy, recenzenci filmów i oczywiście fani) i swoją humanistyczną służbę traktowali serio. W kraju Lema, który ustalił wysokie intelektualne i artystyczne standardy, inne podejście nie było możliwe. Choć oczywiście pełniliśmy tę fantastyczną służbę już inaczej niż Lem. 244
Pamiętam, spotykałem w wydawnictwach, w działach gratisów, strasznie dumnych z siebie redaktorów startujących na początku lat dziewięćdziesiątych pism literackich. Nie ukrywali lekceważenia dla faceta zajmującego się popkulturą. Tylko że te pisma szybko popadały. I jakoś niepostrzeżenie zaczęto o nas dobrze pisać. Czasy zrobiły się też bardziej fantastyczne, pojawiło się trochę dobrych filmów („12 Małp”, „Truman Show”, „Matrix”. „Władca Pierścieni”) i zaczęto nas puszczać na salony. „Katedra” Bagińskiego, według Dukają, to była ekstaza; fantastyka znalazła się na ustach wszystkich. Tak być powinno, należy się nam, odróżniam fantastykę od niefantastyki, ale nie uznaję tego za podział jakościowy. U Brytyjczyków podobno problem nie istnieje, teoretyczny problem fantastycznego getta. Robi się literaturę taką i taką. Jasne, pamiętam, jak się ma Swifta, Stevensona, Tolkiena, Orwella, to pojęcie getta przestaje być oczywiste. Ale to dryfowanie naszych młodych talentów między fantastyką i głównym nurtem też jest dowodem, że pojęcie getta traci sens. Obecność Sosnowskiego, Tokarczuk w antologii Dukają „PL +50. Wizje przyszłości” dowodzi zanikania granic artystycznych. Fakt, że występują w tej antologii socjologowie jak Staniszkis, Bauman, Wnuk-Lipiński, świadczy o podwyższeniu się wśród fantastów standardów intelektualnych. A biorąc rzecz ilościowo, porównując nakłady, fantaści dawno już są poza murami getta. Maciej Parowski lipiec 2006
Nagroda Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla jest coroczną nagrodą w dziedzinie fantastyki, przyznawaną przez miłośników fantastyki autorom najlepszych utworów literackich. Nagroda przyznawana jest obecnie w dwóch kategoriach: powieści i opowiadania. Każdy czytelnik fantastyki może wybrać od jednego do trzech utworów w każdej kategorii, wydanych w poprzednim roku kalendarzowym. Po pięć (zazwyczaj) utworów, które zbiorą najwięcej głosów, znajduje się na liście nominacji do Nagrody. Spośród nich uczestnicy POLCONu, czyli Ogólnopolskiego Konwentu Miłośników Fantastyki, dokonują wyboru Laureatów. Wszystko zaczęło się w 1984 roku gdy na spotkaniu w Łodzi kluby ustaliły powołanie Nagrody Fandomu o nazwie Sfinks. Na początku 1985r. w Świnoujściu ustalono, by nagrodę przyznawać na każdym Polconie w wyniku głosowania Klubów. Na pierwszym Polconie w Błażej ew-ku (październik 1985) po raz pierwszy przyznano nagrodę Sfinks - za najlepszy polski utwór wydany w roku 1984. Otrzymała ją powieść Janusza A. Zajdla Paradyzja. Ponieważ laureat zmarł 19 lipca 1985r. nagrodę odebrała pani Jadwiga Zajdel w 1986 roku na Polconie w Katowicach. W wyniku obrad Komitetu Organizacyjnego Polconu zmieniono nazwę Nagrody Fandomu Sfinks na Nagrodę im. Janusza A. Zajdla. Jednocześnie patronat nad nagrodą objęła pani Jadwiga Zajdel. Od roku 1990 Nagroda im. Janusza A. Zajdla przyznawana jest drogą głosowania wszystkich uczestników Polconu w danym roku (przedtem w wyniku głosowania klubów), zaś nominacje wyłaniane są w ogólnopolskim plebiscycie. W 1991 roku po raz pierwszy wręczono Nagrodę w postaci statuetki (autorstwa Wiesława Bielaka) i dyplomu. Od roku 1992 Nagroda przyznawana jest w dwóch kategoriach: powieść i opowiadanie.
1985
Polcon '86, Katowice Marek Baraniecki Głowa Kasandry
1986 Polcon '87, Warszawa nagrody nie przyznano
1987 Polcon '88, Katowice nagrody nie przyznano
1988 Polcon '89, Gdańsk Edmud Wnuk-Lipiński Rozpad połowiczny
1989 Polcon'90, Waplewo nagrody nie przyznano 1990
Eurocon-Polcon'91, Krakov Andrzej Sapkowski Mniejsze zło
247
1991
Polcon '92, Białystok Marek S. Huberath Kara większa
1992
Polcon '93, Waplewo powieść: Feliks W. Kres Król Bezmiarów opowiadanie: Andrzej Sapkowski Miecz przeznaczenia
1993
Polcon '94, Lublin powieść: nie przyznano opowiadanie: Andrzej Sapkowski W leju po bombie
1994
Polcon '95, Jastrzębia Góra powieść: Andrzej Sapkowski Krew elfów opowiadanie: Ewa Białołęcka Tkacz Iluzji
248
1995
Nordcon '96, Jastrzębia Góra powieść: Rafał A. Ziemkiewicz Pieprzony los kataryniarza opowiadanie: Konrad T. Lewandowski Noteka 2015 1996
Polcon '97, Katowice powieść: Tomasz Kołodziejczak Kolory sztandarów opowiadanie: Rafał A. Ziemkiewicz Śpiąca królewna 1997
Polcon '98, Białystok powieść: Marek S. Huberath Druga podobizna w alabastrze opowiadanie: Ewa Białołęcka Błękit maga 1998
Polcon '99, Warszawa powieść: Rafał A. Ziemkiewicz Walc stulecia opowiadanie: Anna Brzezińska A kochał ją, że strach
249
1999
Eurocon-Polcon 2000, Gdynia powieść: Marek S. Huberath Gniazdo światów opowiadanie: Antonina Liedtke Cyberjoly Drim
2000 Polcon 2001, Katowice powieść: Anna Brzezińska Żmijowa harfa opowiadanie: Jacek Dukaj Katedra
2001 Polcon 2002, Kraków powieść: Jacek Dukaj Czarne oceany opowiadanie: Andrzej Ziemiański Autobahn nach Poznań
2002 Polcon 2003, Elbląg powieść: Andrzej Sapkowski Narrenturm opowiadanie: Andrzej Pilipiuk Kuzynki 250
2003 Polcon 2004, Zielona Góra powieść: Jacek Dukaj Inne pieśni opowiadanie: Andrzej Ziemiański Zapach szkła
2004 Polcon 2005, Błażejewko k/Poznania powieść: Jacek Dukaj Perfekcyjna niedoskonałość opowiadanie: Anna Brzezińska Wody głębokie jak niebo
Agencja Wydawnicza Runa http://www.runa.pl
ul. Grzybowska 11 lok. 434, 00-844 Warszawa Allegro - Serwis aukcyjny http://www.allegro.pl
QXL Polane! Sp. z o. o. ul. Marcelińska 90, 60-324 Poznań Art-Media - Agencja PR Sp. z o.o. ul. Mikołaja Kopernika 32 lok. 8, 00-336 Warszawa Esensja - Magazyn kultury popularnej http://esensja.pl
ul. Wiązana 15c, 04-680 Warszawa.
Fahrenheit http://www.fahrenheit.eisp.pl
Impresja - Studio Promocji ul. Tarczyńska 5/9 lok. 28, 02-025 Warszawa Inny Świat http://www.innyswiat.pl
Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA http ://supernowa. pi ul. Daleka 8/92, 02-024 Warszawa Nowa Fantastyka http: //www. fantastyka, pi ul. Garażowa 7, 02-651 Warszawa Nowa Gildia http://www.gildia.com
252
Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów http://www.fabryka.pl Rynek 2, 20-111 Lublin Portal Fantastyczny Valkiria Network http://www.valkiria.net
Traffic Club Sp. z o.o. http://www.traffic-club.pl
ul. Bracka 25 (róg Chmielnej), 00-028 Warszawa Wydawnictwo MAG http://www.mag.com.pl
ul. Boremlowska 48, 04-347 Warszawa Zysk i S-ka http://www.zysk.com.pl
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań Życie http://www.zycie.com.pl
ul. Topiel 23, 00-132 Warszawa
Dziękujemy właścicielom praw autorskich za zgodę na wykorzystanie ich utworów: • Annie Brzezińskiej, Ewie Białołęckiej, Iwonie Surmik i Agencji Wydawniczej Runa • Annie Kańtoch, Mai Lidii Kossakowskiej, Jakubowi Ćwiekowi, Jarosławowi Grzędowiczowi i Oficynie Wydawniczej Fabryka Słów • Markowi S. Huberathowi i Wydawnictwu Literackiemu Specjalne podziękowania dla Joanny Słupek – opiekunki internetowych stron Nagrody: http://zajdel.fandom.art.pl
Wstęp: Witold Siekierzyński, Piotr W. Cholewa 5 Przedmowa: Zbigniew Przyrowski - Moja przygoda z science fiction 7 Nominacje 2005 14 Opowiadania: Anna Brzezińska - Śmierć czarnoksiężnika 15 Jakub Ćwiek - Cicha noc 63 Jarosław Grzedowicz - Wilcza zamieć 80 Anna Kańtoch - Długie Noce 159 Powieści: Ewa Białołęcka - Naznaczeni błękitem 199 Jarosław Grzedowicz - Pan Lodowego Ogrodu 206 Marek S. Huberath - Miasta pod Skałą 215 Maja Lidia Kossakowska - Zakon Krańca Świata 223 Iwona Surmik- Ostatni smok 231 Posłowie: Maciej Parowski - Stoimy na ramionach olbrzymów 239 Historia Nagrody im. Janusza A. Zajdla 246 Laureaci Nagrody im. Janusza A. Zajdla 247 Przyjaciele Nagrody 252 Podziękowania 254