Droga Do Science Fiction Tom 2 Od Wellsa Do Heinleina Wybór, Przedmowa i Tło Historyczne James Gunn Wydanie 1979 rok Spis Treści: NOWY AKCELERATOR MAS...
17 downloads
23 Views
3MB Size
Droga Do Science Fiction Tom 2 Od Wellsa Do Heinleina Wybór, Przedmowa i Tło Historyczne James Gunn Wydanie 1979 rok
Spis Treści:
NOWY AKCELERATOR MASZYNA STAJE STATEK POWIETRZNY APARAT NAPRAWCZY BEZDOMNI KSIĘŻNICZKA MARSA DO CZYTELNIKÓW NA WZGÓRZACH ARIZONY UCIECZKA UMARŁEGO PRZYBYCIE NA MARSA UWIĘZIONY WYMYKAM SIĘ STRAŻNIKOWI WALKA, W KTÓREJ ZDOBYŁEM PRZYJACIÓŁ
WYCHOWYWANIE DZIECI NA MARSIE PIĘKNA NIEWOLNICA Z NIEBIOS UCZĘ SIĘ JĘZYKA ZWYCIĘZCA I WÓDZ Z DEJAH THORIS POTĘŻNY WIĘZIEŃ MIŁOŚĆ NA MARSIE ŚMIERTELNY POJEDYNEK SOLA OPOWIADA MI O SWYM ŻYCIU PLANUJEMY UCIECZKĘ ZNÓW W NIEWOLI W KAJDANACH WALKA NA ARENIE W FABRYCE POWIETRZA ZWIADOWCA POWIETRZNY W ARMII ZODANGI ODNAJDUJĘ DEJAH ZABŁĄKANY NA NIEBIE TARS TARKAS ZYSKUJE PRZYJACIELA PLĄDROWANIE ZODANGI PRZEZ RZEŹ KU RADOŚCI OD RADOŚCI KU ŚMIERCI PIECZARA W ARIZONIE LUD Z OTCHŁANI CZERWONY BÓG
W OTCHŁANI DRZWI PERCEPCJI PRZYKRY POCZĄTEK ROZDZIAŁ PIERWSZY RODZIAŁ DRUGI ROZDZIAŁ TRZECI ROZDZIAŁ CZWARTY ROZDZIAŁ PIĄTY ROZDZIAŁ SZÓSTY ROZDZIAŁ SIÓDMY ROZDZIAŁ ÓSMY ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ DZIESIĄTY ROZDZIAŁ JEDENASTY ROZDZIAŁ DWUNASTY ROZDZIAŁ TRZYNASTY CZŁOWIEK, KTÓRY PRZEŻYŁ 200 LAT NOWY WSPANIAŁY ŚWIAT ROZDZIAŁ PIERWSZY ROZDZIAŁ DRUGI ROZDZIAŁ TRZECI ROZDZIAŁ CZWARTY §1 §2
ROZDZIAŁ PIĄTY §1 §2 ROZDZIAŁ SZÓSTY §1 §2 §3 ROZDZIAŁ SIÓDMY ROZDZIAŁ ÓSMY ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ DZIESIĄTY ROZDZIAŁ JEDENASTY ROZDZIAŁ DWUNASTY ROZDZIAŁ TRZYNASTY ROZDZIAŁ CZTERNASTY ROZDZIAŁ PIĘTNASTY ROZDZIAŁ SZESNASTY ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY ROZDZIAŁ OSIEMNASTY OPOWIEŚĆ O OSTATNIM CZŁOWIEKU CZŁOWIEK, KTÓRY DRYFOWAŁ W CZASIE ZMIERZCH PROXIMA CENTAURI ZAGUBIONE DUSZE
SZANSA DLA DINOZAURÓW TEGO NIE MA W REGULAMINIE ŻAGLE NA MASZT! ZABÓJCA Z MROKÓW NASTANIE NOCY DO CZYTELNIKA CZĘŚĆ PIERWSZA Szarówka MIĘDZY PLANETAMI NOWY MEKSYK
HERBERT GEORD WELLS
NOWY AKCELERATOR
Jeżeli komuś zdarzyło się szukając szpilki znaleźć gwineę — to niewątpliwie memu przyjacielowi, profesorowi Gibberne. Słyszałem już nieraz o doświadczeniach, których rezultat przekraczał wszelkie oczekiwanie, ale nigdy jeszcze nie słyszałem o podobnym fakcie. Przy-
jaciel mój bowiem dokonał odkrycia, które — bez najmniejszej przesady — zrewolucjonizuje zupełnie życie ludzkie. I to wtedy, kiedy szukał jedynie jakiegoś środka, który by pobudzał energię u ludzi wyczerpanych przyśpieszonym tempem współczesnego życia. Próbowałem kilkakrotnie nowego eliksiru i najlepiej uczynię opisując jego działanie na mojej własnej osobie. Kryją się w nim, jak się to okaże, zdumiewające emocje dla osób żądnych nowych v/rażeń. Profesor Gibberne, jak wiadomo, jest w Folkestone moim sąsiadem. Jeżeli się nie mylę, „The Strand Magazine” zamieścił w końcu 1899 roku fotografie profesora z różnych okresów jego życia. Nie mogę jednak tego sprawdzić, gdyż pożyczyłem rocznik jakiemuś znajomemu, który mi go oczywiście nie oddał. Czytelnik przypomina sobie zapewne wysokie czoło i niezwykle długie czarne brwi nadające twarzy Gibberne’a iście mefistofeliczny wygląd. Zajmuje on jeden z tych oddzielnych domków w stylu „mieszanym”, które wschodnią część miasta czynią tak interesującą. Domek jego ozdabia spiczasty flamandzki dach i mauretański portyk, jest też pokój z wykuszem i weneckimi oknami, gdzie profesor zwykle pracuje i gdzie tak często spędzaliśmy wieczory na paleniu i rozmowach. Lubi on bardzo żartować, zarówno jak opowiadać o swej pracy. Należy do ludzi, dla których dyskusja jest pomocą i bodźcem, dlatego też miałem możność śledzić od pierwszych chwil powstawanie nowego akceleratora. Niewątpliwie większości swych eksperymentów dokonał Gibberne nie w Folkestone, lecz przy ulicy Gower, w świetnym, należącym do szpitala laboratorium, z którego on pierwszy zaczął korzystać. Jak powszechnie wiadomo, przynajmniej wśród ludzi inteligentnych, Gibberne stał się sławą naukową dzięki swym pracom badającym wpływ pewnych leków na system, nerwowy człowieka. W stosowaniu środków nasennych, znieczulających i uspokajających nie ma sobie równych. Jest też bardzo wybitnym chemikiem i przypuszczam, że w dziedzinie czynności
komórek zwojowych i włókien osiowych oświetlił i odsłonił wiele z gąszcza tajemnic otaczających ową dziedzinę, co aż do chwili opublikowania jego prac nie było wiadome nikomu z żyjących. W ostatnich latach profesor zajął się z niezwykłym zapałem sprawą podniet nerwowych i jeszcze przed odkryciem akceleratora uzyskał bardzo ciekawe rezultaty. Wiedza lekarska zawdzięcza mu co najmniej środki wzmacniające, niezwykle skuteczne. Preparat Gibberne’a zwany Syropem B uratował z pewnością więcej wyczerpanych ludzi niż łódź ratunkowa na pobrzeżu morskim. — …Nie zadowala mnie jednak żaden z tych środków — powiedział mi przed rokiem. — Albo zwiększają potencjał energetyczny ośrodków nerwowych, nie wywierając wpływu na nerwy, albo też wzmagają go poprzez zmniejszenie przewodnictwa nerwowego; poza tym działanie ich jest czysto miejscowe i niejednolite. Jeden z tych środków pobudza serce i trzewia, ale działa ogłupiająco na mózg, inny — podnieca mózg na kształt szampana, ale działa nieszczególnie na plexus solaris. Ja zaś pragnę wynaleźć — jeżeli jest jakakolwiek możliwość po temu — bodziec ogólnie podniecający, który wstrząśnie panem od głowy do czubka wielkiego palca u nogi i dwukrotnie lub trzykrotnie wzmoże pańską energię. Hm… Oto cel, do którego dążę. — Będzie to jednak bardzo wyczerpujące dla człowieka — odrzekłem. — Bez wątpienia. Ale będzie się też jadło dwukrotnie lub trzykrotnie więcej… Niech pan tylko pomyśli, jakie to będzie miało znaczenie! Proszę sobie wyobrazić taki flakon — to mówiąc podniósł do góry buteleczkę z zielonego szkła i począł nią poruszać w takt swych słów — a w tym flakonie możność podwojenia w danym czasie szybkości myślenia i poruszania się; możność wykonywania dwa razy więcej pracy niż normalnie. — Czyż jest to możliwe?
— Tak sądzę. A jeżeli nie jest, to tracę na próżno czas od roku. Te, na przykład, preparaty hypofosfitowe świadczyłyby o czymś… Nawet gdyby chodziło o przyśpieszenie półtora raza… — To by też wystarczyło… — odrzekłem. — Jest pan, przypuśćmy, mężem stanu zawalonym robotą, a tu czas ucieka… Co? — Tak! Dałbym wtedy kilka kropli osobistemu sekretarzowi… — I zarabiał… podwójnie. Albo chce pan, przypuśćmy, skończyć książkę… — Zazwyczaj — odrzekłem — pragnąłbym jej wcale nie zaczynać. — Jest pan doktorem i będąc śmiertelnie znużony zmuszony jest pan postawić trudną diagnozę. Czy adwokatem, czy też zdaje pan egzamin… — Dla tych ludzi — odrzekłem — każda kropla warta jest gwinei albo i więcej. — A podczas pojedynku — dodał Gibberne — kiedy wszystko zależy od szybkości, z jaką naciska się cyngiel… — Albo porusza szablą. — ”Widzi pan — mówił Gibberne — gdybym znalazł taki ogólnie przyśpieszający środek nieszkodliwy dla zdrowia… Tyle tylko, że w bardzo nieznacznym stopniu przyśpieszałby on proces starzenia się… Tacy ludzie żyliby dwa razy szybciej w porównaniu z innymi. — Obawiam się jednak — zauważyłem — czy podczas pojedynku byłoby to lojalne… — To już jest pytanie dla sekundantów — odrzekł Gibberne. Znów wyraziłem swe wątpliwości: — I pan naprawdę myśli, że to jest możliwe? — Równie możliwe — odrzekł Gibberne spojrzawszy przez okno na wehikuł przejeżdżający z hałasem i stukiem — jak autobus… — zamilkł, uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo i postukał o brzeg biurka swoim zielonym flakonem. — …Mam już to, o co mi chodzi… Wła-
śnie otrzymałem coś w tym rodzaju… Nerwowy uśmiech na jego twarzy zdradzał jakieś wielkie odkrycie. Gibberne nie miał bowiem zwyczaju mówić o nie ukończonych jeszcze doświadczeniach, gdy nie był ich zupełnie pewny. — …I jest możliwe… Nie zdziwi mnie wcale, jeżeli zdołam osiągnąć szybkość więcej niż podwójną. — To byłoby wielkie odkrycie! — Tak. Przypuszczam, że byłoby to rzeczywiście wielkie odkrycie. Nie sądzę jednak mimo wszystko, żeby zdawał sobie wówczas sprawę, jak bardzo wielkie było to odkrycie. Pamiętam, że jeszcze kilkakrotnie rozmawialiśmy o nowym preparacie. Profesor nazwał go „nowym akceleratorem” i mówił o nim tonem coraz pewniejszym. Czasem poczynał rozważać nerwowo nieprzewidziane skutki, jakie środek ten może wywołać w ustroju ludzkim, i wówczas popadał w niepokój. Kiedy indziej znów rozpatrywał sprawę handlowo i rozprawialiśmy długo a gorąco, w jaki sposób wykorzysta się preparat pod względem pieniężnym. — Będzie można na tym grubo zarobić — mówił Gibberne — ale to grubo zarobić! Daję światu coś, naprawdę coś, i uważam za słuszne, że świat za to zapłaci. Dobro nauki jest bardzo piękną rzeczą, ale myślę, że lepiej będzie zachować dla siebie wyłączną sprzedaż preparatu w ciągu jakichś, powiedzmy, dziesięciu lat. Nie pojmuję, dlaczego wszystkie radości życia miałyby przypaść w udziale tylko sprzedawcom wieprzowiny. Zainteresowanie moje nowym preparatem nie zmniejszyło się z biegiem czasu. Posiadam szczególną skłonność do metafizycznych zagadnień i lubuję się w paradoksach dotyczących czasu i przestrzeni. Wydało mi się więc, że wynalazek Gibberne’a wywoła całkowite przyśpieszenie tempa życia. Wyobraźmy sobie człowieka, który systematycznie zażywa taki preparat: życie jego stanie się czynne i bogate, ale w jedenastym roku życia będzie już dorosły, w
dwudziestym piątym — dojrzały, a w trzydziestym — zacznie się u niego uwiąd starczy. Zdawało mi się, że preparat Gibberne’a wytworzy w ludziach właściwości, którymi przyroda obdarzyła Żydów i narody Wschodu. Będąc mężczyznami już w piętnastym roku życia, a starcami — w pięćdziesiątym, są oni zdolni do szybszego działania i myślenia niż my. Cudowne właściwości lekarstw zawsze wywierały na mnie wielkie wrażenie, zwłaszcza gdy myślałem, że są one zdolne doprowadzić człowieka do szaleństwa albo uspokoić, uczynić go niezwykle silnym i dzielnym albo bezradnym i słabym, podnieść jakąś namiętność i złagodzić inną. A oto nowy cud dołącza się do arsenału, którym rozporządza lekarz. Gibberne jednak był nazbyt pochłonięty techniczna stroną wynalazku, aby zagłębiać się w tego rodzaju rozważania. Siódmego czy ósmego sierpnia zakomunikował mi, że właśnie w chwili kiedy sobie tutaj rozmawiamy, odbywa się destylacja preparatu, która zadecyduje o jego sukcesie lub niepowodzeniu; a dziesiątego sierpnia oznajmił, że wszystko gotowe, zaś „nowy akcelerator” jest zjawiskiem najrealniejszym w świecie. Spotkałem profesora idąc w kierunku Folkestone — szedłem, jeżeli się nie mylę, do fryzjera, aby się ostrzyc. Nagle zobaczyłem, że profesor pędzi na moje spotkanie. Przypuszczam, że był u mnie w domu, aby mnie powiadomić natychmiast o swym sukcesie. Przypominam sobie, że oczy jego gorączkowo błyszczały, a twarz była purpurowa. Spostrzegłem też niezwykłą szybkość jego chodu. — Zrobione! — krzyknął chwytając mnie za rękę. — Więcej niż zrobione! Niech pan idzie ze mną prędko do domu, to zobaczy pan… — Naprawdę? — Naprawdę! — wrzasnął. — Niesłychane, zdumiewające! Niech no pan idzie prędzej! — Przyśpiesza podwójnie? — Co tam podwójnie! Więcej, znacznie więcej! Jestem oszołomiony. Chodźmy prędzej!
Spróbuje pan preparatu! Zobaczy pan! Niesłychane, zdumiewające! Pochwycił moje ramię i począł krzycząc i gestykulując wspinać się na wzgórze tak prędko, że musiałem niemal biec za nim. Jacyś jadący autokarem wycieczkowicze wytrzeszczyli oczy jak jeden mąż, jak to zwykle czynią wycieczkowicze jadący autokarem. Dzień był jasny i gorący, jeden z tych dni tak częstych w Folkestone, kiedy to wszystkie barwy błyszczą jaskrawo, a kontury przedmiotów zarysowują się ostro. Wiał też wietrzyk, ale zbyt nikły, aby mnie w takich okolicznościach ochłodzić i osuszyć. Zawołałem łaski. — Alboż ja tak prędko idę? — zapytał Gibberne i zwolnił kroku maszerując jednak bardzo szybko. — Czyż pan spróbował trochę tego lekarstwa? — zapytałem ciężko dysząc. — Nie — odrzekł — zaledwie kropelkę wody, którą wypłukałem kieliszek po moim eliksirze. — Zatem działanie jest podwójne? — zapytałem podchodząc do drzwi profesorskiego domu, mokry od potu. — Tysiąckrotne! Więcej niż tysiąckrotne! — wrzasnął Gibberne otwierając dramatycznym ruchem rzeźbioną dębową bramę w staroangielskim stylu. — Niemożliwe! — zawołałem wchodząc w drzwi, — Nawet nie wiem, ilokrotnie przyśpiesza — odrzekł z kluczem w ręku. — I pan… — Rzuca to zupełnie nowe światło na fizjologię układu nerwowego, przedstawia w nowej formie teorię widzenia! Bóg raczy wiedzieć, ile razy! Będziemy myśleli o tym później. Na razie chodzi o to, aby wypróbować preparat. — Mamy go zażyci — zapytałem z przedpokoju. — Ano tak! — odrzekł Gibberne już z laboratorium. — Oto jest w tej małej zielonej flaszeczce. Chyba że pan się boi…
Jestem z natury ostrożny, awanturniczy zaś — tylko w teorii. Bałem się. Ale z drugiej strony byłoby się czym pysznić później… — Dobrze — bąknąłem — pan już próbował, prawda? — Próbowałem — odrzekł — i jak pan widzi, nic mi się nie stało. Nie wyglądam chyba jak nieboszczyk, przeciwnie, czuję się… Usiadłem. — Niech mi pan naleje — rzekłem. — W najgorszym wypadku nie będę się musiał więcej strzyc ani golić, co jest najpotworniejszym pomysłem cywilizowanego człowieka. Jak się zażywa tę miksturę? — Z wodą — i Gibberne postawił na stole karafkę. Siedziałem w fotelu, a on stał przed biurkiem i patrzył na mnie. Przypomniał sobie nagle, że jest lekarzem, wybitnym specjalistą. — Uprzedzam pana, że to lekarstwo jest trochę dziwne. Machnąłem ręką. — Uprzedzam też pana, że natychmiast po zażyciu należy zamknąć oczy i otwierać je powoli, nie wcześniej niż po minucie. Widzi się nadal bez zmian. Zmysł wzroku zależy od długości fali, a nie od ilości impulsów. Jest to jednak pewien wstrząs dla siatkówki, przykre olśnienie, jeżeli ma się oczy otwarte. Niech więc pan zamknie powieki. — Zamknąłem już! — Dalej, niech pan siedzi cicho i nie rusza się. Mógłby się pan zrazu o coś uderzyć. Należy pamiętać, że będzie pan — wszystko: serce, płuca, mózg, mięśnie — funkcjonował kilka tysięcy razy prędzej niż zazwyczaj, toteż można się porządnie potłuc, nim się człowiek obejrzy. Poza tym nie będzie pan sobie zdawał sprawy z żadnej zmiany. Będzie się pan czuł jak w tej chwili. Tyle tylko, że wszystko na świecie będzie się poruszało kilka tysięcy razy wolniej. Dzięki temu właśnie świat wyda się tak dziwny.
— Boże święty! — zawołałem. — I pan sądzi… — Sam pan osądzi — odrzekł i wziął kroplomierz. Potem spojrzał na biurko: — Szklanki… woda… jest wszystko. Nie należy zażywać zbyt wiele za pierwszym razem. Odliczył kilka cennych kropli. — Niech pan nie zapomina, com powiedział — rzekł wlewając zawartość kroplomierza do szklanki ruchem włoskiego kelnera odmierzającego whisky. — Należy siedzieć z zamkniętymi oczyma, absolutnie bez ruchu przez dwie minuty. Aż do chwili kiedy zacznę do pana mówić. Dolał teraz wody do obydwóch szklanek. — Ach, prawda! — dodał. — Niech pan nie stawia szklanki z powrotem na stole. Może ją pan trzymać w ręku, a łokieć oprzeć na kolanie. O tak! No, a teraz… Podniósł szklankę. — Za „nowy akcelerator”! — Za „nowy akcelerator”! — zawołałem i trąciliśmy się szklankami. Wypiłem roztwór i natychmiast zamknąłem oczy. Znacie wszak uczucie pustki i niebytu, w jakie zapada człowiek pod wpływem narkozy. Podobnie było ze mną przez jakiś nieokreślony czas. Potem usłyszałem głos Gibberne’a, który kazał mi się obudzić. Ocknąłem się więc i uniosłem powieki. Stał jak poprzednio ze szklanką w ręku. Tyle tylko, że była pusta. — I cóż? — powiedziałem. — Wszystko w porządku? — Najzupełniej. Tylko czuję się trochę tak, jakbym się wstawił. Nic więcej. — Słyszy pan coś? — Nic specjalnego — odrzekłem. — Ależ tak, do licha, nic nie słyszę. — Może tylko lekki
plusk, łap łap, jakby deszcz padał na różne przedmioty. Co to jest? — Dźwięki rozłożone na części składowe — odpowiedział. — Tak mi się przynajmniej zdaje. — Patrzył w okno. — Czy pan widział kiedyś firankę w takiej pozycji? Spojrzałem w tę stronę: koniec firanki sterczał sztywno, nieruchomo, jakby wzdąwszy się od wiatru zawisł nagle w powietrzu. — To dziwne — odrzekłem. — A to? — powiedział i otworzył dłoń, w której trzymał szklankę. Zamrugałem naturalnie oczyma oczekując, że naczynie spadnie za chwilę na ziemię i potłucze się. Nic podobnego! Wcale nie poruszyła się z miejsca: wisiała nieruchomo w powietrzu. — Na ogół biorąc — rzekł Gibberne — na naszej szerokości geograficznej przedmiot spadając przebywa szesnaście stóp w pierwszej sekundzie. I ta szklanka spada z szybkością szesnastu stóp na sekundą, tylko że, widzi pan, jeszcze nie upłynęła setna część sekundy. To panu powinno dać pojęcie o szybkości mego przyspieszacza. Powiódł ręką dookoła, pod i nad spadającą powoli szklanką, wreszcie pochwycił ją za dno i postawił bardzo ostrożnie na stole. — Co, hę? — odezwał się ze śmiechem. — Pierwszorzędnie! — zadecydowałem zaczynając powolutku wstawać z krzesła. Czułem się doskonałe, bardzo lekko i przyjemnie, ponadto byłem pełen ufności w swoje siły. Organizm mój funkcjonował z ogromną szybkością. Serce, na przykład, biło tysiąc razy na sekundę, ale wcale przez to nie czułem się gorzej. Wyjrzałem przez okno. Nieruchomy cyklista z pochyloną głową tkwił w obłoku kurzu, jakby chciał dogonić rozpędzony omnibus, który nie ruszał się z miejsca. — Gibberne! — zawołałem. — Jak długo może trwać działanie tej przeklętej mikstury?
— Bóg to raczy wiedzieć! — odrzekł. — Ostatnim razem, kiedym ją zażył, położyłem się do łóżka i przespałem czas działania. Nie taję, że miałem porządnego stracha. Minęło wówczas kilka minut. Mnie się wydały one godzinami. Po pewnym jednak czasie działanie gwałtownie ustaje. Byłem bardzo dumny. Nie czułem żadnego lęku — może dlatego, że byliśmy razem. — Może byśmy wyszli trochę? — zaproponowałem. — Czemu nie! — Tylko że ludzie nas zobaczą… — Ludzie? Nie! Chwała Bogu — nie! Będziemy wszak poruszać się z szybkością tysiąc razy większą od najbłyskawiczniejszej z magicznych sztuk. Chodźmy! Którędy wyjdziemy? Drzwiami czy oknem? Wyszliśmy oknem. Ze wszystkich dziwnych eksperymentów, jakich dokonywałem, o jakich marzyłem albo czytałem, najdziwniejszy był bieg z Gibberne’em wzdłuż promenady Folkestone pod działaniem nowego akceleratora. Wyszliśmy za furtkę i zaczęliśmy czynić po drodze drobiazgowe spostrzeżenia nad posągową nieruchomością przejeżdżających wehikułów. Ruch nóg końskich, obrót kół przejeżdżającego omnibusu, koniec bata i szczęka konduktora — który właśnie zaczął ziewać — były w pewnym stopniu dostrzegalne, reszta jednak ciężkiego pojazdu zdawała się stać spokojnie i bezgłośnie, słyszałem jedynie słaby dźwięk kaszlu, który wstrząsał jednym z pasażerów. Na nieruchomym pojeździe znajdowali się: konduktor, woźnica i jedenastu pasażerów. Widok ten zdawał się nam z początku niezwykle dziwaczny, potem jednak zaczął być przykry. Wszyscy przechodnie, tak podobni do nas, a tak różni, zamarli w niedbałych pozach, zatrzymali się w pół gestu. Zakochana para uśmiechała się do siebie skrzywionym uśmiechem trwa-
jącym w nieskończoność; kobieta w dużym kapeluszu trzymała rękę na poręczy balkonu patrząc na dom Gibberne’a nieruchomym wzrokiem wieczności; jakiś pan trzymał rękę przy wąsach jak lalka woskowa, a inny wyciągnął powolną, sztywną dłoń z rozcapierzonymi palcami po kapelusz unoszony przez wiatr. Przyglądaliśmy się im wszystkim śmiejąc się i robiąc do nich miny, ale wkrótce poczuliśmy coś w rodzaju niesmaku. Zawróciliśmy więc i przeszedłszy przez jezdnię tuż przed cyklista, skierowaliśmy się w stronę promenady. — Tam do licha! — — zawołał Gibberne. — Niech no pan patrzy! W pobliżu jego wskazującego palca obsuwała się w dół pszczoła, machając wolniutko skrzydłami. Ruszała się nie prędzej od najpowolniejszego ślimaka. Takeśmy doszli do promenady. Tam rzeczy przedstawiły się jeszcze cudaczniej niż dotychczas. Na estradzie grała orkiestra, ale dźwięki jej dochodziły nas jako cieniutkie skrzypienie, trzask grzechotki, przeciągłe westchnienie albo tykanie potwornego zegara. Zastygli w pół kroku spacerowicze stali sztywno, dziwni, cisi, nadęci, zawieszeni. Przeszedłem tuż koło małego pieska, który robiąc skok zawisł w powietrzu. Patrzyłem na powolne ruchy jego łap dążących do zetknięcia się z ziemia. — Boże! Spójrz pan tutaj! — zawołał Gibberne. Zatrzymaliśmy się na chwilę przed jakąś wspaniałą osobistością w białym flanelowym garniturze w paski, w białych pantoflach i panamie. Pan ów oglądał się robiąc oko do dwóch dam w jasnych sukniach. Tak zwane „oko”, studiowane bez pośpiechu, jakeśmy to czynili, mało jest pociągające. Traci pozory chwilowej wesołości: widać, że „oczekujące” oko nie domyka się zupełnie, a pod załzawioną powieką pojawia się dolna część tęczówki i wąska linia białka. — Niech Bóg mnie broni! — powiedziałem. — Więcej nie będę robił oka. — Ani uśmiechał się — dodał Gibberne badając zęby jakiejś mówiącej pani. — Jest piekielnie gorąco — zauważyłem. — Nie chodźmy tak prędko.
— Co tam! W drogę! Przeszliśmy pomiędzy krzesłami rozstawionymi w alejach. Większość osób siedzących tam zachowała pozy naturalne, ale powykrzywiane purpurowe twarze muzyków wyglądały wprost niepokojąco. Czerwonolicy jegomość zamarł w gwałtownej walce z wiatrem o gazetę. Wszystko świadczyło, że ta apatyczna publiczność wystawiona była na silny wiatr, wiatr, którego istnienie nie przenikało do naszej świadomości. Oddaliliśmy się trochę od tłumu, patrząc nań z daleka. Zaczynałem wierzyć w czary spoglądając na tłum zmieniony w „żywy obraz”, sztywny i nieruchomy jak grupa woskowych figur. Czułem nieokreśloną, radosną i ogromną wyższość nad tymi ludźmi — co było oczywiście nonsensem. Zważcie jednak na ten cud! Wszystko, co pomyślałem, powiedziałem, zrobiłem, od kiedy preparat począł działać na mój organizm, było dziełem jednej chwili. — ”Nowy akcelerator”… — zacząłem, ale Gibberne przerwał mi: — O! Jest ta stara wiedźma! — Jaka wiedźma?! — Moja sąsiadka. Ma psa, który ciągle szczeka. Nie! Pokusa jest nazbyt silna. Gibberne bywa czasami dziecinny i porywczy. Nim mogłem temu zapobiec, pomknął jak strzała przed siebie, porwał nieszczęsne stworzenie i pobiegł z nim pędem w kierunku nadbrzeżnych skał. Wyglądało to niesłychanie dziwnie. Zwierzątko nie szczekało, nie wyrywało się, nie dawało w ogóle żadnego znaku życia. Zdawało się spać, choć Gibberne trzymał je za kark. Miało się wrażenie, że ten biegnący człowiek niesie drewnianego psa. — Profesorze! — zawołałem. — Niech pan zostawi psa! Zakląłem. — Jeżeli pan będzie biegł w ten sposób — krzyczałem — zapali się na panu ubranie! Pańskie spodnie już się tlą!
Dotknął ręką ubrania i zatrzymał się z wahaniem. — Profesorze! — zawołałem raz jeszcze zbliżając się doń. — Niechże pan puści to stworzenie! Upał staje się nie do zniesienia! I jeszcze te pańskie wyścigi! Dwie albo trzy mile na sekundę! Tarcie powietrza… — Co takiego? — zapytał patrząc na psa. — Tarcie powietrza! — wrzasnąłem. — Tarcie powietrza. Nie można tak pędzić! Jak meteory czy co, u diabła. Gorąco! Kłuje mnie całe ciało i wypociłem wszystko, co się dało. Ale widać już, że ludzie zaczynają się powoli poruszać. Widocznie preparat przestaje działać. Niechże pan zostawi tego psa! — Co? — zapytał znowu. — Preparat przestaje działać! — powtórzyłem. — Stanowczo jest tu za gorąco i preparat przestaje działać. Jestem cały mokry. Patrzył na mnie uparcie. A potem spojrzał na orkiestrę, której zgrzytanie zaczęło się przyśpieszać. W chwilę później cisnął z rozmachem psa, który kręcąc się, wciąż nieruchomy, zawisł nad grupą parasolek pewnego zagadanego towarzystwa. Gibberne pochwycił mnie za łokieć. — Do licha! — zawołał. — Zdaje się, że pan ma rację. Jakby palące kłucie i… Tak! Ten człowiek porusza chusteczką. Widać już. Trzeba stąd wiać. Aleśmy nie mogli wiać. Na szczęście zresztą. Bo gdybyśmy pobiegli, pędząc tak jak poprzednio, przypuszczam, że stanęlibyśmy niebawem w płomieniach. Na pewno byśmy się zapalili. Żaden z nas jednak nie pomyślał, jak widzicie, o tym wcześniej… Ale nimeśmy jeszcze zaczęli biec, preparat nagle przestał działać. Stało się to w ułamku sekundy. Działanie akceleratora nagle znikło jak kurtyna w teatrze i rozwiało się w mgnieniu oka. Usłyszałem głos Gibberne a, strasznie zaniepokojony: — Niech pan siada!
I… trrrach! Siadłem na trawniku dymiąc i tląc się. W miejscu, gdzie siedziałem, trawa do dziś jest wypalona. W tej samej chwili całe otoczenie otrząsnęło się z bezruchu: nieartykułowane dźwięki orkiestry przemieniły się w melodię, spacerowicze opuścili nogi i poszli dalej, papiery i chorągwie poczęły trzepotać na wietrze, uśmiechy przelały się w słowa, elegancki przechodzień skończył „oczkowanie” i podążył z zadowoloną miną swoją drogą, a cały tłum począł poruszać się i mówić. Cały świat powrócił do życia, ożył w tym samym tempie co i my, a raczej my zwolniliśmy tempo niczym pociąg wjeżdżający na stację. Przez sekundę świat zawirował koło mnie, poczułem lekkie mdłości — i na tym koniec. A mały piesek, który zdawaj się wisieć w powietrzu, spadł na parasolkę jakiejś pani. To nas uratowało! Wątpię, czy poza pewnym otyłym, wyciągniętym na leżaku starszym panem, który zerkał na nas podejrzliwie i wreszcie powiedział coś do swojej pielęgniarki, ktokolwiek jeszcze spostrzegł naszą obecność. Pac! Pojawiliśmy się tam zapewne w sposób nagły. Z miejsca też przestaliśmy się tlić, choć trawa pode mną wciąż jeszcze była nieprzyjemnie gorąca. Uwaga wszystkich — włączając w to orkiestrę, która po raz pierwszy w swej historii zagrała fałszywie — skupiła się na niezwykłym fakcie oraz na jeszcze bardziej niezwykłym szczekaniu i tumulcie. Bo oto nagle czcigodny, otłuszczony szpic śpiący spokojnie po zachodniej stronie estrady spadł na parasol siedzącej po stronie wschodniej damy, z tlącą się sierścią wskutek nieprawdopodobnej szybkości, z jaką leciał przez powietrze. I to w naszych absurdalnych czasach, gdy wszyscy starają się być „psychologiczni”, naiwni i przesądni, ile się tylko zmieści. Ludzie porwali się z miejsc popychając jedni drugich; poprzewracano krzesła. Nadbiegł policjant. Jak się zakończyła cała awantura, nie mam pojęcia — za bardzo nam zależało, żeby się stamtąd wycofać i uniknąć pytających spojrzeń starego pana. Jak tylkośmy dostatecznie ochłodli i oprzytomnieli po zawrocie głowy, mdłościach i zamroczeniu umysłu,
powstaliśmy z ziemi i okrążając tłum przeszliśmy poza hotelem „Metropolle” w stronę domu Gibberne’a. Zdążyłem jeszcze usłyszeć wyraźnie, jak pan siedzący obok damy z podartą przez psa parasolką rozprawiał się w sposób ostry z człowiekiem wynajmującym krzesła. — Jeżeli to nie pan rzucił tego psa — krzyczał — to któż w takim razie? Nagły powrót znajomych ruchów i dźwięków, zrozumiały w takiej sytuacji niepokój — ubrania nasze były wciąż jeszcze rozprażone do niemożliwości, a przód spodni profesora zwęglił się zupełnie — przeszkodziły mi w zebraniu dokładniejszych obserwacji, chociaż tego pragnąłem. Szczerze mówiąc, nie poczyniłem w powrotnej drodze żadnych spostrzeżeń, które by posiadały wartość naukową. Pszczoła naturalnie odleciała. Kiedyśmy powrócili na ulicę Landgate, poszukałem wzrokiem cyklisty, ale go już nie dostrzegłem, być może pojazdy go zasłoniły. Omnibus z pasażerami, żywymi i rozgadanymi, przejeżdżał sobie przez plac pod kościołem. Zauważyliśmy poza tym, że parapet okna, przez które wyszliśmy z domu, był nieco osmalony, zaś ślady naszych stóp na żwirze alei głębsze niż zazwyczaj. W ten sposób wypróbowałem na sobie po raz pierwszy działanie akceleratora. Cała nasza wyprawa, podczas której biegaliśmy, gadali i widzieli najrozmaitsze rzeczy, trwała nie więcej niż dwie sekundy. Przeżyliśmy pół godziny, podczas gdy orkiestra zagrała może dwa takty. Mieliśmy wrażenie, że świat cały się zatrzymał, aby nam dogodniej było go obserwować. Zważywszy to wszystko, a zwłaszcza nasze lekkomyślne wyjście poza dom, należy wnioskować, że doświadczenie to mogło się znacznie gorzej zakończyć. Dowiodło ono w każdym razie, że choć Gibberne wiele będzie musiał pracować, nim przysposobi zupełnie swój preparat do użytku, jednakże możliwość wyprodukowania takiego preparatu została dowiedziona niezbicie. Od tej przygody profesor pracuje nad udostępnieniem preparatu świadomej kontroli człowie-
ka. Wielokrotnie bez żadnych złych skutków zażywałem pod jego kierunkiem niewielkie dozy owego eliksiru. Muszę się jednak przyznać, że dotychczas nie odważyłem się w takim stanie wyjść poza dom. Dodam jeszcze, że całe to opowiadanie pisałem bez przerwy, po jednorazowym użyciu preparatu, odrywając się jedynie na chwilę, by odłamać kawałek czekolady. Zacząłem pisać o godzinie szóstej minut dwadzieścia pięć, a mój zegarek wskazuje obecnie minutę po wpół do siódmej. Możność wykonania dłuższej i wymagającej skupienia pracy w ciągu dnia pełnego różnorodnych zajęć jest rzeczą wprost bezcenną. Gibberne pracuje obecnie nad dozowaniem preparatu w zależności od jego działania na różne rodzaje organizmów ludzkich. Spodziewa się wynaleźć „opóźniacz” albo retardator, przy którego pomocy złagodzi nieco nadmierne efekty swego pierwszego preparatu. Opóźniacz będzie miał, oczywiście, działanie wręcz przeciwne niż przyspieszacz; da możność skurczenia kilka godzin zwykłego czasu do rozmiarów sekundy i w ten sposób pozwoli zachować apatyczną bezczynność, lodowaty brak ożywienia w najbardziej podnieconym czy rozdrażnionym otoczeniu. Oba te wynalazki wywołają niewątpliwie przewrót w całym dotychczasowym życiu. W ten sposób wyzwolimy się z owej „szaty czasu”, o której mówi Carlyle. Akcelerator pozwoli skupić się z niezwykłą siłą w każdym wypadku, który będzie wymagał całej naszej energii i przytomności umysłu, opóźniacz zaś pozwoli przetrwać spokojnie okresy przykre czy nudne. Jestem być może nazbyt optymistycznie nastrojony co do opóźniacza, który nie został jeszcze odkryty. Nie może być natomiast żadnych wątpliwości co do „nowego akceleratora”. Będzie go można nabyć w małych zielonych flakonach u każdego aptekarza, po cenie zapewne dość wysokiej, ale niezbyt wygórowanej, jeżeli się zważy jego niezwykłe właściwości. Będzie się nazywał „Pobudzającym Akceleratorem Gibberne’a”. Wynalazca sądzi, iż uda mu się spreparować go w trzech roztworach o mocy: 200°, 900° i 2000°, które oznaczone będą różnymi etykietami: białą, różową i żółtą.
Nie ulega wątpliwości, że działanie preparatu pozwoli dokonać rzeczy niezwykłych. Można będzie potem z jego pomocą dopuszczać się czynów zarówno wielkich, jak i najbardziej zbrodniczych wślizgując się, że tak powiem, w przerwy między normalnym czasem. Będzie łatwo nadużyć akceleratora, jak to ma miejsce ze wszystkimi wielkimi odkryciami. Przedyskutowaliśmy dokładnie i tę kwestię z profesorem i zadecydowaliśmy, że podlega ona już medycynie sądowej” i nie dotyczy nas wcale. Poprzestaniemy wiec na wyrobie i sprzedaży „Akceleratora Gibberne’a”, a jakie będą konsekwencje — zobaczymy.
EDWARD MORGEN FORSTER
MASZYNA STAJE
Statek powietrzny
Wyobraźcie sobie, jeśli potraficie, mały pokój w kształcie sześciokąta, niby komórka w plastrze miodu. Nie oświetla go ani okno ani lampa, a jednak pokój jest wypełniony łagodnym blaskiem. Brak wszelkich otworów wentylacyjnych, a mimo to powietrze jest świeże. Nie widać żadnych instrumentów muzycznych, a jednak w momencie gdy rozpoczynają się moje
rozważania, pokój pulsuje melodyjnymi dźwiękami. Na środku stoi fotel, a tuż obok pulpit — i one stanowią całe umeblowanie. W fotelu zaś spoczywa bryła ciała pozawijana niby mumia — jest to kobieta wzrostu około pięciu stóp, o twarzy białej jak pieczarka. Do niej właśnie należy ów niewielki pokój. Zadźwięczał elektryczny dzwonek. Kobieta dotknęła przełącznika i muzyka ucichła. "Chyba muszę zobaczyć, kto to taki", pomyślała i uruchomiła krzesło. Podobnie jak muzyka, krzesło było zdalnie sterowane przez urządzenie mechaniczne i przewiozło ją do tej części pokoju, gdzie dzwonek wciąż brzęczał natarczywie. — Kto tam? — spytała. Odezwała się poirytowanym głosem, bowiem od chwili kiedy zaczęła słuchać muzyki, często jej przerywano. Znała kilka tysięcy osób; w niektórych dziedzinach kontakty międzyludzkie rozwinęły się kolosalnie. Lecz kiedy usłyszała głos w słuchawce, jej biała twarz zmarszczyła się w uśmiechu i powiedziała: — Bardzo dobrze. Porozmawiajmy. Odizoluję się. Nie sądzę, by w ciągu najbliższych pięciu minut miało wydarzyć się coś ważnego — gdyż mogę ci poświęcić aż pięć minut, Kuno. Potem muszę wygłosić wykład na temat "Muzyka Okresu Australijskiego". Dotknęła gałki izolacji, aby nikt inny nie mógł z nią rozmawiać. Potem dotknęła aparatu świetlnego i pokoik pogrążył się w ciemności. — Pośpiesz się! — zawołała z ogarniającą ją znów irytacją. — Pośpiesz się, Kuno; siedzę tu w ciemnościach i marnuję czas. Upłynęło jednak pełnych piętnaście sekund, zanim okrągła płytka, którą trzymała w dłoni, rozjarzyła się. Przemknęło po niej sine światło, pociemniało aż do purpury i niebawem mogła już zobaczyć podobiznę syna, który mieszkał na drugim krańcu ziemi, a też ją widział. — Kuno, jaki ty jesteś powolny.
Uśmiechnął się z powagą. — Jestem więcej niż pewna, że lubisz mitrężyć czas. — Dzwoniłem już przedtem, Matko, ale zawsze byłaś albo zajęta, albo odizolowana. Mam do powiedzenia coś osobliwego. — Co to takiego, najdroższy chłopcze? Pospiesz się. Dlaczego nie mogłeś tego przesłać pocztą pneumatyczną? — Ponieważ wolę przekazać taką rzecz ustnie. Chcę... — No? — Chcę, żebyś przyjechała zobaczyć się ze mną. Waszti przyjrzała się jego twarzy na sinej płytce. — Ależ ja ciebie widzę! — wykrzyknęła. — Czego jeszcze chcesz? — Chcę zobaczyć ciebie nie za pośrednictwem Maszyny — rzekł Kuno. — Chcę porozmawiać z tobą bez pośrednictwa tej nudnej Maszyny. — Cicho! Sza! — powiedziała matka, lekko zgorszona. — Nie wolno ci nic mówić przeciw Maszynie. — Dlaczego? — Bo nie wolno. — Mówisz tak, jak gdyby Maszynę stworzyło jakieś bóstwo! — krzyknął. — Jestem przekonany, że modlisz się do niej, kiedy jesteś nieszczęśliwa. Nie zapominaj, że to ludzie ją zrobili. Wielcy ludzie, lecz tylko ludzie. Maszyna znaczy dużo, ale nie jest wszystkim. Na płytce widzę coś, co jest do ciebie podobne, ale ciebie nie widzę. To, co słyszę przez telefon, przypomina twój głos, lecz nie ciebie słyszę. Dlatego chcę, żebyś przyjechała. Przyjedź i zatrzymaj się u mnie. Złóż mi wizytę, żebyśmy mogli spotkać się twarzą w twarz i porozmawiać o nadziejach, jakie żywię w sercu.
Odparła, że z trudem może wykroić czas na wizytę. — Statek powietrzny pokonuje przestrzeń między tobą a mną w dwa zaledwie dni. — Nie lubię statków powietrznych. — Dlaczego? — Nie lubię widoku brunatnej, odrażającej ziemi, morza oraz gwiazd, gdy się ściemni. W statku powietrznym nie miewam żadnych koncepcji. — Ja nie miewam ich w żadnym innym miejscu. — Jakiego typu myśli może ci podsunąć powietrze? Zawahał się przez moment. — Czyżbyś nie znała czterech dużych gwiazd, które tworzą prostokąt i trzech gwiazd skupionych w środku tego prostokąta oraz zawieszonych przy nich trzech innych gwiazd? — Nie, nie znam. Nie lubię gwiazd. Ale czy tobie podsunęły jakąś myśl? Bardzo zajmujące; powiedz mi. — Przyszło mi do głowy, że są podobne do człowieka. — Nie rozumiem. — Cztery duże gwiazdy tworzą ramiona i kolana człowieka. Trzy gwiazdy w środku przypominają pas, jaki człowiek kiedyś nosił, a te wiszące trzy są jak miecz. — Miecz? — Ludzie nosili przy sobie miecze, do zabijania zwierząt i innych ludzi. — Nie przemawia to do mnie jako szczególnie dobry pomysł, ale jest niewątpliwie oryginalny. Kiedy wpadłeś na to po raz pierwszy? — W statku powietrznym. Urwał, a matce zdawało się, że posmutniał. Pewności mieć nie mogła, gdyż Maszyna nie przekazywała niuansów w wyrazie twarzy. Dawała jedynie ogólne pojęcie o ludziach — po-
jęcie, które jest wystarczająco dobre do wszelkich praktycznych celów, pomyślała Waszti. Nieuchwytny urok uznawany przez pewną wątpliwą filozofię za prawdziwą istotę kontaktów międzyludzkich słusznie został pominięty przez Maszynę. Tak samo zresztą jak producenci sztucznych owoców pomijali nieuchwytny urok winogron. Rasa nasza od dawna już przystała na coś, co jest "całkiem niezłe". — Prawda jest taka — podjął Kuno — że chcę te gwiazdy zobaczyć jeszcze raz. To ciekawe gwiazdy. Chcę zobaczyć je nie ze statku powietrznego, lecz z powierzchni ziemi, jak robili nasi przodkowie, przed tysiącami lat. Chcę zwiedzić powierzchnię ziemi. Waszti znowu była zgorszona. — Matko, musisz przyjechać choćby po to tylko, by wytłumaczyć mi, dlaczego przestępstwem jest zwiedzanie powierzchni ziemi. — To żadne przestępstwo — odparła, opanowując się. — Ale też żaden zysk. Powierzchnia ziemi to jedynie proch i muł, życie na niej się nie ostało i będziesz potrzebował respiratora, bo w przeciwnym wypadku zginiesz od chłodu powietrza zewnętrznego. W atmosferze na zewnątrz umiera się natychmiast. — Wiem; oczywiście nie pominę żadnego środka ostrożności. — A poza tym... — Tak? Zastanawiała się i starannie dobrała słowa. Syn jej miał dziwaczne usposobienie, a ona pragnęła wyperswadować mu wyprawę. — Jest to sprzeczne z duchem czasu — stwierdziła. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że sprzeczne z Maszyną? — W jakimś sensie tak, ale... Podobizna na sinej płytce zatarła się.
— Kuno! Odizolował się. Przez moment Waszti czuła się osamotniona. Potem włączyła światło i widok pokoju zalanego blaskiem i upstrzonego przyciskami dodał jej życia. Przyciski i przełączniki były wszędzie — przyciski do zamawiania jedzenia, muzyki, ubrania. Był guzik do gorącej kąpieli, po naciśnięciu którego wanna z marmuru (imitacji) wyrastała z podłogi, napełniona po brzegi ciepłym, pozbawionym zapachu płynem. I guzik do kąpieli zimnej. Oraz guzik, który dostarczał literatury. No i oczywiście były przyciski, dzięki którym porozumiewała się ze swymi przyjaciółmi. Pokój, w którym właściwie nic nie było, miał kontakt ze wszystkim, co na tym świecie przedstawiało dla niej wartość. Następną czynnością Waszti było wyłączenie izolacji i natychmiast osaczyło ją wszystko to, co nagromadziło się w przeciągu ostatnich trzech minut. Pokój wypełnił się zgiełkiem dzwonków i rur głosowych. Jakie jest nowe pożywienie? Czy może je polecić? Czy miała ostatnio jakieś pomysły? Czy można przekazać jej własne koncepcje? Może by się zgodziła na spotkanie w niedalekiej przyszłości, powiedzmy od dziś za miesiąc, celem zwiedzenia publicznych ochronek? Na większość z tych pytań odpowiadała z irytacją — cechą coraz bardziej powszechną w tej epoce pośpiechu. Powiedziała, że nowe pożywienie jest ohydne. Że wobec natłoku zaplanowanych spraw nie może zwiedzać publicznych ochronek. Że nie ma żadnych własnych koncepcji, ale właśnie dowiedziała się o jednej — iż cztery gwiazdy z trzema w środku są podobne do człowieka; wątpi, czy to wiele warte. Następnie wyłączyła .rozmówców, bowiem nadszedł czas wygłoszenia wykładu o muzyce australijskiej. Od dawna już zarzucano niewygodny system zebrań publicznych; ani Waszti, ani jej słuchacze nie ruszali się na krok ze swoich pokoi. Ona, usadowiona w fotelu, mówiła, oni zaś, też w fotelach, słyszeli ją, dość dobrze, i widzieli, dość dobrze. Rozpoczęła humorystycznym opisem muzyki w epoce przed Mongołami i przeszła do opisu wielkiego rozkwitu pieśni, jaki nastąpił po podboju przez Chiny. Od-
ległe wprawdzie i pierwotne były metody I—San—So oraz szkoły brisbańskiej, jednak ona czuje (tak powiedziała), że studia nad nimi mogłyby wiele dać dzisiejszym muzykom: odznaczają się bowiem świeżością, a co najważniejsze, zawierają idee. Dobrze przyjęto wykład, który trwał dziesięć minut, a na zakończenie ona i liczni słuchacze posłuchali wykładu o morzu; pewne pomysły dałyby się czerpać z morza — mówca po przywdzianiu respiratora zwiedził je niedawno. Następnie Waszti najadła się, porozmawiała z wieloma przyjaciółmi, wykąpała się, znowu porozmawiała i przyzwała łóżko. Łoże nie odpowiadało jej gustom. Było zbyt duże, a ona miała upodobania do niewielkich łóżek. Jednak reklamacje były bezcelowe, gdyż na całym świecie łóżka miały te same rozmiary, a zapewnienie innego wariantu wymagałoby olbrzymich zmian w Maszynie. Waszti odizolowała się — było to konieczne, bowiem pod ziemią nie istniały ni dzień ni noc — i zrobiła przegląd wszystkiego, co się wydarzyło od ostatniego wezwania łóżka. Idee? Właściwie żadne. Wydarzenia — czy zaproszenie od Kuna można nazwać wydarzeniem? Obok niej, na małym pulpicie, leżała pozostałość po minionych epokach śmieci — jedna książka. Była to Księga Maszyny. Zawierała wskazówki na każdą ewentualność. Gdy Waszti było gorąco lub zimno, miała niestrawność albo nie mogła się wysłowić, kierowała się do Księgi, która informowała ją, jaki przycisk nacisnąć. Wydana została przez Komitet Centralny. Zgodnie z narastającą tendencją była bogato oprawiona. Siedząc już w łóżku Waszti z uszanowaniem wzięła Księgę do rąk. Rozejrzała się po rozświetlonym pokoju, tak jakby podejrzewała, że może ją ktoś obserwować. Po czym, na poły zawstydzona i na poły rozradowana, wyszeptała "Maszyno! Maszyno!" i podniosła tom do ust. Trzykrotnie złożyła na nim pocałunek, trzykrotnie pochyliła głowę, trzykrotnie ogarnęło ją błogie uczucie, że została wysłuchana. Po zakończeniu obrządku znalazła stronę 1367, gdzie podawano godziny odlotu statków powietrznych z wyspy na półkuli południowej, pod której glebą mieszkała, w kierun-
ku wyspy na półkuli północnej, w głębi której mieszkał jej syn. Pomyślała: "Nie mam czasu". Zaciemniła pokój i usnęła; obudziła się i pokój rozjaśniła; posiliła się i wymieniła poglądy z przyjaciółmi, posłuchała muzyki i uczestniczyła w wykładach; zaciemniła pokój i usnęła. Nad nią, pod nią i wokół niej odwiecznie szumiała Maszyna; Waszti nie zauważała szmeru, ponieważ urodziła się mając go w uszach. Ziemia, która ją nosiła, szumiała mknąc wśród ciszy i obracała Waszti raz ku niewidzialnemu słońcu, to znów ku niewidzialnym gwiazdom. Waszti zbudziła się i rozjaśniła pokój. — Kuno! — Nie będę z tobą rozmawiał — odezwał się — póki nie przyjedziesz. — Czy od czasu naszej ostatniej rozmowy byłeś na powierzchni ziemi? Jego podobizna zatarła się. Znowu Waszti poradziła się Księgi. Zdenerwowała się bardzo i opadła na fotel z rozkołatanym sercem. Wyobraźmy ją sobie bez zębów czy włosów! Niebawem skierowała fotel pod ścianę i nacisnęła nieznany przycisk. Ściana z wolna rozsunęła się. Przez otwór Waszti zobaczyła tunel, który lekko skręcał i dlatego nie było widać, dokąd prowadzi. Gdyby zdecydowała się odwiedzić syna, początek podróży znajdował się właśnie tutaj. Oczywiście wiedziała wszystko o sieci komunikacyjnej. Nie było w tym żadnych tajemnic. Zawezwie wagon, który poniesie ją tunelem aż do windy stanowiącej połączenie z dworcem statków powietrznych; system ów był już w użyciu od bardzo wielu lat, na długo przed powszechnym ustanowieniem Maszyny. I oczywiście Waszti przestudiowała cywilizację, która bezpośrednio poprzedzała obecną — cywilizację, która opacznie pojęła funkcje systemu i korzystała z niego w celu dowożenia ludzi do rzeczy zamiast dostarczania rzeczy ludziom. Takie komiczne dawne czasy, kiedy ludzie podróżowali dla zmiany powietrza zamiast zmienić powietrze w swoich pokojach. A jednak — tunel napawał ją strachem; nie widziała go od czasu, gdy urodziła ostatnie dziecko. Skręcał, ale niezupełnie tak, jak sobie przypominała; był
jasny— lecz nie aż tak oślepiająco, jak to podawał pewien wykładowca. Waszti znalazła się w szponach panicznego lęku przed osobistym doświadczeniem. Wycofała się do pokoju i ściana znów się zamknęła. — Kuno — powiedziała — nie mogę przyjechać cię odwiedzić. Nie czuję się dobrze. W mgnieniu oka ogromny aparat zawisł nad nią u sufitu, termometr automatycznie wsunął się w usta, na sercu automatycznie ułożył się stetoskop. Leżała bezsilna. Chłodne tampony koiły skroń. Kuno telegraficznie zawezwał jej lekarza. Tak to ludzkie namiętności tłukły się jeszcze tu i ówdzie po Maszynie. Waszti wypiła lekarstwo, które lekarz wstrzyknął jej w usta, i urządzenie wycofało się na swoje miejsce w suficie. Dał się słyszeć głos Kuna pytającego o jej samopoczucie. — Lepiej. — A potem ze zniecierpliwieniem: — Ale dlaczego właściwie to ty do mnie nie przyjedziesz? — Ponieważ nie mogę opuścić tego miejsca. — Dlaczego? — Ponieważ lada moment może zdarzyć się coś doniosłego. — Czy byłeś już na powierzchni ziemi? — Jeszcze nie. — Więc o co chodzi? — Za pośrednictwem Maszyny nie powiem ci. Waszti powróciła do normalnego życia. Myślała jednak o Kunie, o jego dzieciństwie — narodzinach, przeniesieniu do publicznych ochronek, o swej jedynej tam wizycie i jego odwiedzinach u niej — odwiedzinach, które ustały z chwilą, gdy Maszyna przydzieliła mu pokój na drugim krańcu świata. "Rodzice: ich obowiązki", informowała księga Maszyny, "ustają w momencie narodzin. Str. 422327483". Prawda, lecz w przypadku Kuna było coś szczególnego
— trzeba przyznać, że wszystkie jej dzieci miały w sobie coś szczególnego — no i zważywszy wszystko, musi odważyć się na tę podróż, jeżeli syn sobie tego życzy. "Coś doniosłego może się wydarzyć".. Co to miało oznaczać? Bez wątpienia jest to niedorzeczność młokosa, ale przecież musi pojechać. Znowu nacisnęła nieznany przycisk, znowu ściana rozsunęła się i Waszti zobaczyła tunel, który skręcał w nieznane. Kurczowo ściskając Księgę wstała, chwiejnym krokiem podreptała na peron i zawezwała wagon. Pokój zamknął się za jej plecami; rozpoczęła się podróż na półkulę północną. Oczywiście było to dziecinnie łatwe. Kiedy podjechał wagon, ujrzała w nim fotele dokładnie takie same, jak we własnym pokoju. Na dany przez nią znak wagon zatrzymał się i Waszti niepewnie podreptała do windy. W windzie znajdował się jeszcze jeden pasażer; po raz pierwszy od wielu miesięcy spotkała się twarzą w twarz i podobną sobie istotą. Podróżnych w tych czasach było niewielu, gdyż dzięki zdobyczom nauki ziemia wzdłuż i wszerz była dokładnie taka sama. Błyskawiczne kontakty, po których poprzednia cywilizacja spodziewała się tak wiele, zakończyły się samozagładą. Co za sens podróżować do Pekinu, który wygląda akurat tak, jak Shrewsbury? Po co wracać do Shrewsbury, skoro będzie takie samo jak Pekin? Ciało człowieka rzadko znajdowało się w ruchu; wszystek niepokój skoncentrował się w duszy. System statków stanowił relikt z poprzedniej epoki. Utrzymywano go, ponieważ kontynuować było łatwiej niż zlikwidować lub ograniczyć; obecnie jednak jego zakres znacznie przekroczył potrzeby ludzkości. Pojazd za pojazdem wznosił się z womitoriów Rye czy Christchurch (używam nazw antycznych), żeglował po zatłoczonym niebie i zatrzymywał się przy nabrzeżach na .południu — pusty. Tak przemyślnie ułożony był ten system, tak niezależny od warunków atmosferycznych, że niebo — czyste bądź zachmurzone — przypominało gigantyczny kalejdoskop, w którym regularnie powtarzał się ten sam wzór. Statek, którym podró-
żowała Waszti, startował raz o zachodzie słońca, raz o świcie. Niezmiennie jednak kiedy przelatywała nad Reims, napotykał statek kursujący między Helsinkami a Brazylią, zaś za każdym trzecim przelotem nad Alpami trasę jego przecinała od tyłu flota lotnicza z Palermo. Dzień czy noc, wiatr czy burza, przypływ czy trzęsienie ziemi nigdy już nie stanowiły przeszkody dla człowieka. Okiełznał Lewiatana. Cała dawna literatura opiewająca uroki Natury i opisująca bojaźń w jej obliczu brzmiała równie fałszywie, jak bajdurzenie dziecka. Mimo to, gdy Waszti zobaczyła potężny kadłub statku zbrukany wskutek kontaktu z powietrzem zewnętrznym, powróciła jej odraza do bezpośredniego doświadczenia. Przecież to nie to samo, co statek w kinematofonie. Po pierwsze, wydzielał zapach — wprawdzie nie silny czy nieprzyjemny, ale zapach jednak miał i nawet z zamkniętymi oczami wiedziałaby, że w pobliżu znajduje się nowy przedmiot. Poza tym od windy musiała podejść do niego pieszo, musiała znieść spojrzenia innych pasażerów. Człowiek idący przed nią upuścił Księgę — niby nic wielkiego, ale we wszystkich wzbudził niepokój. Jeżeli ktoś upuścił Księgę w swoim pokoju, podłoga podniosła ją mechanicznie, lecz przejście do statku nie było w ten sposób przystosowane, więc święty tom leżał, tak jak upadł. Zatrzymali się — była to rzecz nieprzewidziana — a mężczyzna, zamiast podnieść swą własność, pomacał mięśnie ramion, aby sprawdzić, jak to się stało, że go zawiodły. Potem, niebywałe, ktoś odezwał się bezpośrednio: "Spóźnimy się" — więc wszyscy pomaszerowali na pokład, a Waszti nadepnęła przy rym na Księgę. Wewnątrz statku jej niepokój wzmógł się. Ujrzała wyposażenie staroświeckie i niewyszukane. Była nawet przewodniczka i w czasie podróży Waszti zmuszona będzie przekazywać jej swoje życzenia. Oczywiście przez całą długość statku biegł ruchomy chodnik, lecz z peronu do kabiny Waszti zobowiązana była przejść sama. Jedne kabiny lepsze były od drugich, a Waszti nie otrzymała najlepszej. Pomyślała, że przewodniczka postąpiła niesprawiedliwie, i zatrzęsła się z oburzenia. Szklane zasu-
wy zamknęły się i już nie mogła wyjść. Przy końcu westybulu zobaczyła, że winda, którą wjechała na górę, jeździ pusta w tę i z powrotem. Pod tymi korytarzami z lśniących płytek mieściły się pokoje, jeden rząd po drugim, i zachodziły daleko w głąb ziemi, a w każdym z nich siedziała istota ludzka, która jadła, spała i wytwarzała pomysły. Zagrzebany głęboko w rym ulu był i jej pokój. Waszti bała się. — Ach, Maszyno! Maszyno! — wyszeptała i pogładziła Księgę; doznała ulgi. Potem ściany westybulu jakby zlały się w jedną, podobnie jak to dzieje się z przejściami, które widujemy w snach, winda zniknęła, upuszczona księga zsunęła się na lewą stronę i również zniknęła, wypolerowane płytki pędziły niby strumień wody, dał się odczuć nieznaczny wstrząs i statek powietrzny wydostał się z tunelu i poszybował nad wodami tropikalnego oceanu. Była noc. Przez moment Waszti widziała wybrzeże Sumatry wyraźnie okolone fosforyzującymi falami i zwieńczone latarniami morskimi, które niezmiennie wysyłały w świat niepotrzebne już snopy światła. Wkrótce zniknęły też i one i jedynie gwiazdy odwracały uwagę Waszti. Nie tkwiły w miejscu, lecz ponad jej głową kołysały się to w tę, to w tamtą stronę, przesuwając się od jednego świetlika do drugiego, tak jakby to nie statek powietrzny, ale cały wszechświat kołysał się na boki. I tak, jak to się zdarza w pogodne noce, raz zdawały się w perspektywie, to znowu w płaszczyźnie; niekiedy układały się piętrowo i rząd za rzędem wstępowały w nieskończone niebiosa, albo wreszcie skrywały nieskończoność tworząc pułap, który na zawsze ogranicza pole wyobraźni człowieka. W każdym razie zdawały się nie do zniesienia. — Czy mamy podróżować w ciemnościach? — zawołali pasażerowie i przewodniczka, która nie dopatrzyła sprawy, włączyła światło i opuściła zasłony z giętkiego metalu. Kiedy budowano statki powietrzne, na świecie wciąż jeszcze pokutowało pragnienie, by oglądać rzeczy z
bliska. Stąd ta niezwykła ilość świetlików oraz okien i proporcjonalna do tego udręka istot cywilizowanych i dystyngowanych. W kabinie Waszti jedna gwiazda nawet przezierała przez szczelinę w zasłonie, zaś po kilku godzinach niespokojnego snu przeszkodził jej nieznajomy blask, który był świtem. Choć statek niby tak szybko pędził na zachód, ziemia jeszcze szybciej toczyła się na wschód i wlokła Waszti i jej towarzyszy w kierunku słońca. Nauka zdołała przedłużyć noc, ale tylko troszeczkę, i wielkie kiedyś nadzieje na zneutralizowanie dobowego obrotu ziemi przepadły razem z nadziejami, które były chyba jeszcze śmielsze. "Dotrzymać kroku słońcu", albo nawet je prześcignąć — oto cel, dla którego pobudowano statki powietrzne zdolne osiągać nieprawdopodobną szybkość, sterowane przez największe umysły epoki. Pośród aplauzu ludzkości krążyły wciąż naokoło globu, bezustannie na zachód, wciąż naokoło. Na próżno. Kula ziemska jeszcze szybciej pędziła na wschód i zdarzały się przerażające wypadki, więc Komitet Maszyny, który właśnie wtedy nabierał znaczenia, ogłosił, że pogoń ta jest nielegalna, niemechaniczna i podlega karze Bezdomności. O Bezdomności jeszcze będzie mowa. Bez wątpienia Komitet miał rację. Jednakże to usiłowanie, by "pokonać słońce", wzbudziło ostatnio wspólne zainteresowanie, jakiego nasza rasa doświadczyła w stosunku do ciał niebieskich, a po prawdzie w stosunku do czegokolwiek. Wtedy to ostatni raz ludzie tworzyli wspólnotę dzięki myśleniu o żywiole poza światem. Zwyciężyło słońce, a jednak był to kres jego duchowego panowania. Świt, południe, zmierzch, pas zodiakalny nie dotyczyły ani życia ludzi, ani ich serc, a nauka wycofała się pod ziemię, by skupić się na problemach, które z pewnością rozwiąże. Toteż kiedy Waszti zobaczyła, że do kabiny wtargnął różany palec światła, ogarnęło ją rozdrażnienie i starała się dociągnąć zasłonę. Tymczasem zasłona umknęła aż po samą górę i Waszti zobaczyła w świetliku małe różowe chmurki rozkołysane na tle błękitu, a skoro tylko słońce wzniosło się wyżej, jego blask dostał się do środka bez przeszkód i spły-
nął po ścianie niby złote morze. Wznosił się i opadał zgodnie z ruchem statku, podobnie jak wznoszą się i opadają fale, lecz zbliżał się nieubłaganie, tak jak zbliża się przypływ. Jeżeli Waszti nie zabezpieczy się, blask padnie jej na twarz. Przeszył ją paroksyzm lęku i zadzwoniła na przewodniczkę. Przewodniczka też była przerażona, ale nie mogła nic zrobić; nie w jej gestii leżało naprawianie zasłon. Jedyne, co mogła zaproponować, to żeby szanowna pasażerka zmieniła kabinę i Waszti niezwłocznie zaczęła się do tego przygotowywać. Na całym świecie ludzie byli niemal zupełnie do siebie podobni, ale przewodniczka statku powietrznego, może skutkiem swych wyjątkowych obowiązków, odstawała trochę od powszechnego modelu. Często bywała zmuszona zwracać się do pasażerów bezpośrednio i dlatego jej sposób bycia nabrał pewnej szorstkości i oryginalności. W momencie, gdy Waszti z okrzykiem uchyliła się gwałtownie przed promieniem słonecznym, przewodniczka zachowała się wprost po barbarzyńsku — wyciągnęła rękę, by ją podtrzymać. — Jak pani śmie! — zawołała pasażerka. — Pani się zapomina! Kobieta zmieszała się i przeprosiła Waszti za to, że nie pozwoliła jej upaść. Teraz ludzie nigdy nie dotykali się nawzajem. Zwyczaj ten stał się przeżytkiem, dzięki Maszynie. — Gdzie teraz jesteśmy? — spytała Waszti wyniośle. — Jesteśmy nad Azją — odpowiedziała przewodniczka siląc się na uprzejmość. — Azją? — Musi mi pani wybaczyć ten pospolity sposób wysławiania się. Nabrałam zwyczaju stosowania niemechanicznych nazw miejsc — nad którymi przelatuję. — O, ja pamiętam Azję. Stamtąd pochodzili Mongołowie. — Pod nami, na wolnym powietrzu, leżało miasto, które ongiś nazywało się Simla. — Czy słyszała pani kiedyś o Mongołach i o szkole brisbańskiej? — Nie.
— Brisbane też rozciągało się na wolnym powietrzu. — Te góry na prawo — pozwoli pani, że je pokażę. Odsunęła metalową zasłonę. Ukazał się główny łańcuch Himalajów. — Nazywano to kiedyś Dachem Świata, te właśnie góry. — Co za niemądra nazwa! — Musi pani pamiętać, że przed zaraniem cywilizacji wydawały się nieprzystępnym murem, który sięgał gwiazd. Sądzono, że oprócz bogów nikt nie może pokonać tych szczytów. Jakiego postępu dokonaliśmy, dzięki Maszynie! — Jakiego postępu dokonaliśmy, dzięki Maszynie! — rzekła Waszti. — Jakiego postępu dokonaliśmy, dzięki Maszynie! — jak echo powtórzył pasażer, który poprzedniego wieczoru upuścił Księgę, a teraz stał w przejściu. — A ta biała masa w rozpadlinach? — co to takiego? — Zapomniałam, jak się nazywa. — Proszę zakryć okno. Te góry nie nasuwają mi żadnych pomysłów. Północna strona Himalajów tonęła w głębokim cieniu, zaś indyjskim stokiem właśnie zawładnęło słońce. Lasy wytrzebiono podczas epoki literatury celem produkowania masy celulozowej, ale śniegi budziły się w całej porannej glorii, zaś chmury nadal osłaniały piersi Kanczendzengi. Na nizinach widniały ruiny miast, gdzie skarlałe rzeki przemykały pod murami, przy których widniały gdzieniegdzie ślady womitoriów stanowiących oznaki miast teraźniejszości. Ponad całym krajobrazem pędziły statki powietrzne, które z niewiarygodną butą przecinały nieboskłon we wszystkie strony i nonszalancko nabierały wysokości, kiedy pragnęły uniknąć zakłóceń niższych warstw atmosfery, by pokonać Dach Swiata. — Rzeczywiście zrobiliśmy postępy, dzięki Maszynie — rzekła przewodniczka i metalową zasłoną przesłoniła Himalaje.
Dzień wlókł się niemiłosiernie. Wszyscy pasażerowie siedzieli w swoich kabinach i unikali jeden drugiego z nieomal fizyczną odrazą, pragnąc tylko tego, by na powrót znaleźć się pod powierzchnią ziemi. Było ich ośmiu czy dziesięciu i przeważali młodzi mężczyźni, których wysłano z publicznych ochronek, aby w różnych częściach świata zajęli pokoje niedawno zmarłych. Mężczyzna, który upuścił Księgę, odbywał podróż powrotną do domu. Wysłano go na Sumatrę, aby rasa nie wygasła. Jedynie Waszti podróżowała z własnej woli. W południe po raz drugi rzuciła okiem na ziemię. Statek powietrzny przecinał kolejne pasmo gór, lecz z powodu chmur Waszti niewiele mogła dojrzeć. Pod nią wznosiły się bloki czarnych skał, które niewyraźnie przechodziły w szare. Miały fantastyczne kształty; jedna z nich przypominała powolnego mężczyznę. — Brak pomysłów tutaj — mruknęła Waszti i metalową zasłoną przesłoniła Kaukaz. Wieczorem wyjrzała znowu. Akurat przecinali złociste morze, nad którym położone były liczne wysepki i jeden półwysep. — Brak pomysłów tutaj — powtórzyła Waszti i metalową zasłoną przesłoniła Grecję.
Aparat Naprawczy
Westybulem, windą, kolejką rurową, wzdłuż peronu, przez rozsuwane drzwi — pokonując w odwrotnej kolejności wszystkie etapy wyjazdu Waszti jednak dotarła do synowskiego pokoju, który był dokładnym odbiciem jej własnego. Właściwie mogłaby z powodzeniem uznać wizy-
tę za zbyteczną. Przyciski, gałki, pulpit z Księgą, temperatura, powietrze, oświetlenie — wszystko zupełnie takie samo. No a jeśli nawet sam Kuno, ciało z jej ciała, stoi tuż przy niej, to jaki z tego pożytek? Była za dobrze wychowana, by uścisnąć mu dłoń. Odwracając wzrok odezwała się w te słowa: — Oto jestem. Miałam niewypowiedzianie okropną podróż i mocno cofnęłam się w rozwoju duszy. Nie jest to tyle warte, Kuno, nie jest to aż tyle warte. Mój czas jest zbyt cenny. Światło słoneczne prawie mnie dotknęło i natknęłam się na wysoce nieokrzesanych ludzi. Mogę zatrzymać się tylko na kilka minut. Powiedz, co masz do powiedzenia, i zaraz muszę wracać. — Zagrożono mi Bezdomnością — rzekł. Nareszcie spojrzała na niego. — Zagrożono mi Bezdomnością i czegoś takiego nie mogłem tobie powiedzieć za pośrednictwem Maszyny. Bezdomność oznacza śmierć. Ofiarę wystawia się na działanie powietrza, które zabija. — Od czasu naszej ostatniej rozmowy byłem na zewnątrz. Stała się doniosła rzecz, ale oni mnie wyśledzili. — Niby dlaczego nie miałbyś wychodzić na zewnątrz! — zawołała. Przecież zwiedzanie powierzchni ziemi jest najzupełniej legalne, najzupełniej mechaniczne. Ostatnio wysłuchałam wykładu o morzu: nie ma co do tego żadnych zastrzeżeń, po prostu trzeba zamówić respirator i otrzymać zezwolenie na Wyjście. Jest to wprawdzie coś, czego nie robią ludzie uduchowieni i zaklinałam cię, żebyś tego nie robił, ale nie ma przeciw temu żadnego zastrzeżenia prawnego. — Nie otrzymałem zezwolenia na Wyjście. — No to jak się wydostałeś? — Znalazłem swoją własną drogę.
Nic jej to nie powiedziało i Kuno musiał powtórzyć. — Swoją własną drogę? — szepnęła. — Ależ to nie byłoby stosowne. — Dlaczego? Pytanie oburzyło ją ponad wszelką miarę. — Zaczynasz odnosić się do Maszyny bałwochwalczo — wycedził zimno. — To, że znalazłem swoją własną drogę, uważasz za niereligijne. Akurat tak samo uważał Komitet, kiedy mi zagroził Bezdomnością. Rozzłościło ją to. — Niczego bałwochwalczo nie traktuję — zawołała. — Jestem wysoce postępowa. Nie uważam, abyś był niereligijny, bowiem nie zostało nic, co nazwać można religią. Wszelkie obawy czy przesądy, jakie kiedyś istniały, zostały już zniszczone przez Maszynę. Chodziło mi jedynie o to, że znalezienie własnej drogi jest... A poza tym, nie ma żadnej nowej drogi. — Tak się zawsze zakłada. — Nie sposób wydostać się, chyba że przez womitoria, na co jednak trzeba uzyskać zezwolenie na Wyjście. Tak mówi Księga. — No to Księga się myli, gdyż ja wydostałem się o własnych siłach. Bowiem Kuno obdarzony był pewną siłą fizyczną. Były to już czasy, gdy muskularność stanowiła hańbę. W momencie narodzin każde niemowlę poddawano szczegółowym oględzinom i likwidowano wszystkie, które rokowały niewskazaną siłę. Humaniści mogą sobie protestować, ale pozostawienie siłacza przy życiu wcale by nie było prawdziwym miłosierdziem; przy takim trybie życia, do jakiego powołała go Maszyna, nigdy nie zaznałby szczęścia; usychałby z tęsknoty za drzewami do wspinania, za rzekami do pluskania, za łąkami i wzgórzami, które mogłyby stanowić miarę sprawności jego ciała. Człowiek musi być przystosowany do swego otoczenia, prawda? W zaraniu świata ludzkie cherlaki musiały być zrzucane z góry Tajgetos; u schyłku nasi siła-
cze będą poddawani eutanazji, aby Maszyna mogła się rozwijać, aby Maszyna mogła się rozwijać, aby Maszyna mogła się rozwijać wiecznie. — Wiesz, że zatraciliśmy poczucie przestrzeni. Twierdzimy "przestrzeń jest unicestwiona", ale unicestwiliśmy nie przestrzeń, lecz poczucie tejże. Zatraciliśmy cząstkę samych siebie. Postanowiłem ją odzyskać i rozpocząłem od przemierzania wzdłuż i wszerz peronu kolejowego przed moim pokojem. Tam i z powrotem, aż do zmęczenia i tym sposobem udało mi się na nowo uchwycić znaczenie słów "blisko" i "daleko". "Blisko" oznacza miejsce, do którego mogą mnie szybko doprowadzić własne nogi, nie zaś miejsce, do którego szybko dowiezie mnie pociąg czy statek powietrzny. "Daleko" to miejsce, do którego nie zdołam szybko dojść na własnych nogach; womitorium jest "daleko", chociaż po zawezwaniu pociągu mógłbym się tam znaleźć w trzydzieści osiem sekund. Człowiek stanowi miarę. To była moja pierwsza lekcja. Nogi człowieka są miarą odległości, jego ręce miarą posiadania, ciało zaś miarą tego wszystkiego, co jest godne, miłości i pożądania oraz silne. Następnie posunąłem się dalej: i to właśnie wtedy wzywałem ciebie po raz pierwszy, a ty uparcie nie chciałaś przyjechać. To miasto, jak ci wiadomo, zbudowane jest głęboko pod powierzchnią ziemi, ponad którą sterczą jedynie womitoria. Po przemierzeniu wzdłuż i wszerz peronu przed moim pokojem, pojechałem windą na następny peron i również ten zwiedziłem i to samo powtórzyło się z każdym po kolei, aż dotarłem do najwyższego, powyżej którego zaczyna się ziemia. Wszystkie perony są dokładnie takie same i przebywanie na nich dało mi jedynie to, że rozwinąłem zmysł przestrzeni oraz mięśnie. Sądzę, że tym powinienem się był zadowolić — nie jest to znów tak mało — lecz kiedy tak spacerowałem i dumałem, przyszło mi do głowy, że nasze miasta pobudowano przecież w czasach, kiedy ludzie oddychali powietrzem zewnętrznym, i że były wtedy szyby wentylacyjne dla robotników. Nie byłem w stanie myśleć o niczym innym poza tymi szybami wentylacyjnymi. Czy zostały zniszczone przez te wszystkie rury żywnościowe,
medyczne, muzyczne, które Maszyna ostatnimi czasy wprowadziła? A może zostały po nich jakieś ślady? Jedna rzecz nie ulegała wątpliwości: jeżeli gdzieś można na nie natrafić, to tylko w tunelach kolejowych najwyższego piętra. We wszystkich innych miejscach nie ma niewykorzystanego skrawka przestrzeni. Opowiadam tę historię szybko, ale nie myśl, że nie oblatywał mnie strach, albo że twoje odpowiedzi wcale mnie nie deprymowały. Spacerowanie wzdłuż tunelu kolejowego nie jest rzeczą przyjętą, nie jest mechaniczne, nie jest przyzwoite. Nie bałem się, że nadepnę na szynę pod napięciem i zginę. Bałem się czegoś innego mniej namacalnego — zrobienia czegoś, czego nie przewidziała Maszyna. Potem przypomniałem sobie, że "Człowiek jest miarą", więc brnąłem dalej i po wielu wyprawach znalazłem wylot. Oczywiście tunele były oświetlone. Wszystko jest światłem, sztucznym światłem, ciemność stanowi wyjątek. Kiedy więc zobaczyłem czarny odstęp między płytami, od razu wiedziałem, że to wyjątek, i uradowałem się. Wsunąłem rękę — początkowo nie mogłem wcisnąć nic więcej i nieprzytomny ze szczęścia wymachiwałem nią na wszystkie strony. Poluzowałem drugą płytę, wsunąłem głowę i krzyknąłem w ciemność: "Nadchodzę, jeszcze tego dokonam!" a głos mój odbił się echem pośród nie kończących się przejść. Zdało mi się, że słyszę duchy dawno zmarłych robotników, którzy co wieczór powracali do blasku gwiazd i do swych żon, a wszystkie pokolenia, które kiedyś mieszkały na wolnym powietrzu, krzyknęły ku mnie: "Jeszcze tego dokonasz, nadchodzisz". Urwał. Mimo całej niedorzeczności ostatnie słowa Kuna wzruszyły Waszti. Bowiem niedawno Kuno zgłosił chęć zostania ojcem, a Komitet odrzucił jego prośbę. Kuno nie reprezentował rypu, który Maszyna pragnęła przekazywać dalej. — Potem nadjechał pociąg. Musnął mnie, lecz wepchnąłem głowę i ręce do dziury. Zdziałałem dość jak na jeden dzień, więc wyczołgałem się na peron, zjechałem windą na dół i zawezwałem łóżko. Och, jakie miałem sny! I znowu dzwoniłem do ciebie, a ty znowu
odmówiłaś. Pokręciła głową i rzekła: — Przestań. Przestań mówić o takich strasznych rzeczach. Wpędzasz mnie w rozpacz. Przecież ty odrzucasz cywilizację. — Ale mam na powrót poczucie przestrzeni, a wtedy człowiek nie może spocząć. Postanowiłem wdrapać się do dziury i wspiąć w górę szybu. W tym celu gimnastykowałem ramiona. Dzień po dniu wykonywałem komiczne ruchy, aż do bólu całego ciała, więc wkrótce potrafiłem uwiesić się na rękach i trzymać poduszkę przez długie minuty rozciągnięty na łóżku. Po czym zamówiłem respirator i wyruszyłem. Początek był łatwy. Zaprawa nieco nadbutwiała, więc w mig usunąłem kilka kolejnych płytek i wgramoliłem się za nimi w ciemność, a duchy zmarłych pokrzepiały mnie. Sam nie wiem, co przez to rozumiem. Mówię po prostu, co czułem. Po raz pierwszy odczuwałem, że odezwał się protest przeciw zgnuśnieniu i że zmarli pokrzepiają mnie w tym samym stopniu, co ja niosę pociechę nienarodzonym. Czułem, że ludzkość istnieje i że istnieje bez przyodziewku. Jakim sposobem mam to wytłumaczyć? Była naga — ludzkość była naga, a te wszystkie rury i przyciski, i maszynerie ani nie przyszły z nami na świat, ani nie opuszczą go razem z nami i ostatecznie nie znaczą tak znów ogromnie, gdy tutaj jesteśmy. Gdybym był silny, pozdzierałbym z siebie całe to odzienie, jakie miałem na sobie, i wyszedłbym na zewnętrzne powietrze bez powijaków. Lecz nie dla mnie coś takiego, no i chyba też nie dla mojego pokolenia. Wspinałem się z respiratorem, w higienicznym ubraniu, z odżywczymi pigułkami! Lepiej tak niż wcale. Była tam drabina zrobiona z jakiegoś prastarego metalu. Światło z pociągu padło na najbliższe szczeble i zobaczyłem, że prowadzi ona prosto w górę i nad rumowiska na dnie szybu. Możliwe, że w trakcie budowy nasi przodkowie biegali po niej tam i z powrotem tuzin razy
dziennie. Przy wspinaczce ostre krawędzie rozdarły mi rękawice na wylot i krew zalała dłonie. Światło wspomagało mnie trochę, a potem nastąpiła ciemność i co stokroć gorsze, także cisza, która świdrowała uszy na wylot. Maszyna szumi! Czy wiedziałaś o tym? Jej szum przenika naszą krew, a może nawet kieruje naszymi myślami. Kto wie! Wydostawałem się poza zasięg jej władzy. Później pomyślałem: "Ta cisza oznacza, że postępuję źle". Lecz w tejże ciszy dosłyszałem głosy, które ponownie dodały mi sił. Roześmiał się. — Były mi bardzo potrzebne. W następnej chwili wyrżnąłem o coś głową. Waszti westchnęła. — Dotarłem do jednej z pneumatycznych klap, które chronią nas przed powietrzem zewnętrznym. Zauważyłaś je może ze statku powietrznego. Ciemność była nieprzenikniona; stopami opierałem się o ostatnie szczeble niewidocznej drabiny, ręce miałem pokaleczone; nie potrafię wytłumaczyć, jak przeżyłem ten etap, ale głosy wciąż mi dodawały otuchy, a zatem po omacku zacząłem szukać zacisków. Klapa miała przypuszczalnie około ośmiu stóp średnicy. Przesunąłem po niej dłonią tak daleko, jak sięgnąłem. Była absolutnie gładka. Pomacałem prawie do samego środka. Choć niezupełnie do środka, bo mam za krótką rękę. Wtedy to głos powiedział: "Skacz! Warto! Może na środku jest rączka i może zdołasz jej się uchwycić i tym samym przybyć do nas twoją własną drogą. A nawet jeżeli nie ma rączki, wobec czego możesz spaść i roztrzaskać się na kawałki — i tak warto: przecież i tak przyjdziesz do nas własną drogą". Zatem skoczyłem. Była rączka i... Urwał. W oczach matki zalśniły łzy. Wiedziała, jaki mu los pisany. Jeżeli nie umarł dziś, umrze jutro. Dla kogoś takiego na świecie nie ma miejsca. Ale ta jej litość zaprawiona była niechęcią. Zawstydziła się, że urodziła takiego syna, akurat ona, chociaż była zawsze taka
bardzo poważna i miała w sobie tyle idei. Czy to rzeczywiście ten sam chłopczyk, którego nauczyła posługiwać się klawiszami i przyciskami, któremu udzielała pierwszych lekcji z Księgi? Sam chociażby zarost zniekształcający mu usta wskazuje na to, że staje się on na powrót jakimś półdzikim typem. Dla atawizmu Maszyna nie może mieć litości. — Była rączka i jednak ją chwyciłem. Wniebowzięty zawisnąłem nad ciemnością, a szum tych wszystkich urządzeń usłyszałem niby ostatni szept w zamierającym śnie. Wszystkie rzeczy, które kiedyś ceniłem, i wszyscy ludzie, z którymi niegdyś rozmawiałem przez rury, jawili mi się nieskończenie mali. Tymczasem rączka obróciła się. Mój ciężar coś uruchomił i powoli wirowałem, a wtem... Nie potrafię tego opisać. Leżałem z twarzą skąpaną w słońcu. Z nosa i uszu rzuciła się krew i słyszałem przerażający huk. Klapa po prostu została wysadzona z ziemi, ze mną kurczowo jej uczepionym, zaś powietrze wytwarzane tutaj na dole uchodząc przez wylot łączyło się z powietrzem na górze. Trysnęło jak fontanna. Podczołgałem się ku niemu — bowiem powietrze zewnętrzne sprawia ból — i przy krawędzi niejako chłonąłem wielkimi łykami. Respirator wyleciał licho wie gdzie, ubranie rozdarło się. A ja po prostu leżałem z ustami blisko dziury i łykałem tak długo, aż ustało krwawienie. Trudno wyobrazić sobie coś równie zadziwiającego. To zagłębienie w trawie — powiem o nim za chwilę — świecące nad nim słońce — spoza marmurkowych chmur, więc nie oślepiało — ten spokój, niewzruszony spokój, poczucie przestrzeni oraz muskająca mój policzek fontanna naszego sztucznego powietrza! Niebawem wyśledziłem respirator, jak wznosił się i opadał wraz z prądem powietrza wysoko nad moją głową, a jeszcze wyżej leciało wiele statków powietrznych. Lecz ze statków nikt nigdy nie wygląda, a w moim przypadku i tak przecież nie można mnie było zabrać. Toteż leżałem w potrzasku. Słońce sięgało nieco w głąb szybu i oświetlało najwyższy szczebel drabiny, ale nie było sensu choćby próbować dosięgnąć go. Bo albo znowu u wylotu zo-
stałbym podrzucony w górę, albo zleciałbym w dół i zginął. Mogłem jedynie leżeć na trawie, powoli sącząc powietrze i od czasu do czasu rozglądając się wkoło. Wiedziałem, że jestem w Wessex, gdyż byłem przezorny i przed wyruszeniem wysłuchałem wykładu na ten temat. Wessex leży nad pokojem, w którym rozmawiamy. Kiedyś było to państwo o wielkim znaczeniu. Jego królowie mieli w posiadaniu całe południowe wybrzeże od Andredswald do Kornwalii, natomiast Wansdyke, rozciągające się na wyżej położonych terenach, stanowiło zabezpieczenie od północy. Wykładowca zajmował się jedynie rozkwitem Wessexu, więc nie wiem, jak długo państwo to pozostawało międzynarodową potęgą, ale też i owa wiedza na nic by mi się nie zdała. Prawdę powiedziawszy, podczas tego epizodu nie mogłem zrobić nic innego, jak roześmiać się. No bo popatrzmy: oto ja, u mego boku pneumatyczna klapa, a respirator podryguje nad głową; otóż cała ta trójka jest uwięziona w zagłębieniu porośniętym trawą i obrzeżonym paprociami. Po czym Kuno znowu spoważniał. — Szczęśliwie się złożyło, że to było akurat zagłębienie. Bowiem powietrze zaczęło opadać i wypełniać je, podobnie jak woda wypełnia miskę. Mogłem już odczołgać się kawałek. Niebawem stanąłem. Oddychałem mieszaniną, w której sprawiające ból powietrze przeważało zawsze wtedy, kiedy usiłowałem wspiąć się na zbocze. To już nie było takie straszne. Nie pogubiłem pigułek i nadal byłem w absurdalnie radosnym nastroju, a o Maszynie w ogólne zapomniałem. Teraz jedynym moim celem było dostać się na górę, gdzie rosły paprocie, i rozejrzeć się po wszystkim, co rozciągało się po drugiej stronie. Wspiąłem się na zbocze. Nowe powietrze nadal było dla mnie zbyt ostre, więc po błyskawicznym rzuceniu okiem na coś szarego stoczyłem się w dół. Słońce zrobiło się bardzo nikłe i przypomniałem sobie, że znajduję się w znaku Skorpiona — o tym też wysłuchałem wykładu. Jeśli słońce jest w znaku Skorpiona, a my znajdujemy się w Wessex, oznacza to, że trzeba się spieszyć co sił w nogach, bo zrobi się za ciemno (jest to pierwszy okruch pożytecznej infor-
macji, jaki kiedykolwiek wyniosłem z wykładu i podejrzewam, że będzie też ostatni). W związku z tym rozpaczliwie starałem się oddychać nowym powietrzem i wysunąć się z mojej sadzawki najdalej, jak się tylko odważyłem. Zagłębienie wypełniało się tak wolno. Chwilami sądziłem, że fontanna tryska z mniejszą energią. Respirator tańczył w powietrzu jakby bliżej ziemi; huk przycichał. Kuno przerwał. — Myślę, że to ciebie nie interesuje. Reszta zainteresuje cię jeszcze mniej. Nie ma w tym żadnych koncepcji i żałuję, że naraziłem ciebie na trudy podróży. Za bardzo się różnimy, matko. Waszti powiedziała, że ma mówić dalej. — Zrobił się wieczór, nim wszedłem na nasyp. Przez ten czas słońce nieomal czmychnęło z nieboskłonu i nie mogłem dobrze się rozejrzeć. Skoro ty dopiero co przeleciałaś nad Dachem Świata, pewnie nie zechcesz wysłuchać relacji o malutkich wzgórzach, które ja zobaczyłem — o niskich, bezbarwnych wzgórzach. Jednak dla mnie one żyły, a okrywająca je murawa stanowiła skórę, pod którą grały mięśnie, i poczułem, że w przeszłości wzgórza te pociągały ludzi z nieprzepartą siłą, ludzie zaś darzyli je miłością. Teraz śpią — może na wieki. Obcują z ludzkością w snach. Szczęśliwy ten mężczyzna, szczęśliwa ta kobieta, która zbudzi wzgórza Wessex. Bo chociaż śpią, nie umrą nigdy. Głos Kuna wzniósł się żarliwie. — Czy ty nie widzisz, czy nie widzą wszyscy twoi wykładowcy, że to właśnie my obumieramy i że tutaj na dole Maszyna jest jedyną rzeczą, która naprawdę żyje? Stworzyliśmy Maszynę, żeby spełniała naszą wolę, lecz obecnie nie potrafimy zmusić jej do tego, by wolę tę spełniała. Odebrała nam poczucie przestrzeni i zmysł dotyku, wypaczyła wszystkie stosunki międzyludzkie, a miłość sprowadziła do aktu fizycznego; sparaliżowała nasze ciała i naszą wolę,
a teraz zniewala nas do tego, byśmy ją czcili. Maszyna rozwija się — lecz nie po naszej linii. Maszyna idzie naprzód — lecz nie do naszego celu. My istniejemy tylko jako cząsteczki krwi, które przepływają przez jej arterie, i gdyby mogła bez nas funkcjonować, pozwoliłaby nam wymrzeć. Och, nie mam lekarstwa — a przynajmniej tylko jedno: niestrudzenie powtarzać ludziom, że oglądałem wzgórza Wessex, tak jak oglądał je Elfryd, gdy rozgromił skandynawskich najeźdźców. Tymczasem zaszło słońce. Zapomniałem wspomnieć, że między moim wzgórzem a pozostałymi leżał pierścień oparów i że miał barwę perły. Urwał po raz drugi. — Mów dalej — ze znużeniem odezwała się matka. Potrząsnął głową. — Mów dalej. Już nic z tego, co mówisz, nie może mnie teraz wzruszyć. Jestem uodporniona. — Miałem zamiar opowiedzieć ci resztę, ale nie mogę; wiem, że nie mogę; żegnaj. Waszti stała niezdecydowana. Od jego bluźnierstw dygotał każdy jej nerw. Ale była też zaintrygowana. — Tak się nie robi — zaprotestowała. — Ściągnąłeś mnie z drugiego końca świata, żebym wysłuchała tej twojej historii i jej wysłucham. Powiedz mi — w jak największym skrócie, bo to przecież niewybaczalna strata czasu — powiedz mi, jak wróciłeś do cywilizacji? — Ach, to o to ci chodzi — wzdrygnął się. — Chciałabyś posłuchać o cywilizacji. Oczywiście. Czy doszedłem już do tego, jak spadł respirator? — Nie, ale rozumiem teraz wszystko. Włożyłeś respirator i zdołałeś przejść po powierzchni ziemi aż do womitorium, a stamtąd o twym zachowaniu doniesiono Komitetowi Centralnemu. — Zupełnie nie tak. Przejechał dłonią po czole, jakby odpędzał jakieś silne emocje. Po czym, podejmując opowiadanie, znowu się doń zapalił.
— Respirator spadł o zachodzie słońca. O tym, że fontanna jakby osłabła, wspomniałem już, prawda? — Tak. — Tuż przed zachodem słońca; i dzięki temu respirator opadł. Jak już mówiłem, o Maszynie zapomniałem całkowicie i w danej chwili nie zwróciłem na to większej uwagi, bo byłem zajęty innymi sprawami. Miałem swój basen powietrza, nad którym mogłem się pochylać, kiedy ostrość zewnętrznego powietrza stawała się nie do zniesienia, a który by się utrzymał przez wiele dni pod warunkiem, że nie zerwałby się wiatr mogący go rozproszyć. Niestety, dopiero kiedy było już za późno, uświadomiłem sobie wreszcie, co oznacza fakt, że powietrze przestało się wydostawać. Widzisz, naprawiono dziurę w tunelu; Aparat Naprawczy już mnie miał. Jeszcze jedno miałem ostrzeżenie, ale je zlekceważyłem. Nocą niebo zrobiło się bardziej pogodne niż za dnia i księżyc, który znajdował się prawie pół nieba za słońcem, chwilami oświetlał kotlinę zupełnie jasno. Byłem w swym zwykłym miejscu — na granicy między dwiema atmosferami — kiedy zdało mi się, że widzę, jak coś ciemnego przemyka po dnie kotliny i znika w szybie. Karygodnym szaleństwem było to, że zbiegłem na dół. Pochyliłem się nad krawędzią, wytężyłem słuch i zdawało mi się, że słyszę słaby, chroboczący dźwięk w głębi. Teraz — lecz już było za późno — ogarnęła mnie trwoga. Postanowiłem założyć respirator i po prostu wyjść z kotliny. Tymczasem respirator przepadł. Wiedziałem dokładnie, gdzie upadł — między klapą a szczeliną — i nawet wymacałem ślad, jaki zostawił na murawie. Przepadł, a ja uświadomiłem sobie, że działa jakaś zła moc i najlepiej będzie uciec od tego drugiego powietrza, a jeżeli przyjdzie umrzeć, umrę biegnąc ku tej chmurze, która miała barwę perły. Nie dane mi było się ruszyć. Z wnętrza szybu — to zupełny koszmar. Glista, długa biała glista wypełzła z szybu i sunęła po oświetlonej księżycem trawie.
Krzyknąłem przeraźliwie. Zrobiłem akurat wszystko to, czego nigdy nie należało robić. Nadepnąłem tę kreaturę zamiast od niej uciekać, a ona natychmiast owinęła mi się wokół kostki. Potem stoczyłem bój. Glista dała mi uciekać po całej kotlinie, ale gdy biegłem, ona powoli coraz wyżej opasywała mi nogę. "Ratunku!" wykrzyknąłem. (Ten epizod jest wprost potworny. Należy do części, której nigdy się nie dowiesz). "Ratunku!" wołałem. (Dlaczego nie umiemy cierpieć w milczeniu?). "Ratunku!" krzyczałem. Później coś omotało mi obie stopy, upadłem, odwleczono mnie od drogich sercu paproci i żyjących wzgórz, obok wielkiej metalowej klapy (tę część mogę tobie opowiedzieć) i pomyślałem, że może znowu się uratuję, jeżeli zdołam uczepić się rączki. Ale również i ona była omotana, również i ona. Och, cała kotlina zaroiła się tymi stworami. Przeszukiwały ją na wszystkie strony, ogołacały ją, a z dziury wysuwały ryje następne, gotowe w razie potrzeby. Zgarniały wszystko, co dało się ruszyć — krzaki, kępy paproci, wszystko, i splątani wszyscy razem zlecieliśmy w dół do piekła. Ostatnią rzeczą, jaką dostrzegłem, nim klapa zatrzasnęła się za nami, były jakieś gwiazdy i poczułem, że na niebie żyje człowiek mojego pokroju. Bowiem jednak walczyłem, walczyłem do samego końca i uspokoiłem się jedynie dlatego, że wyrżnąłem głową o drabinę. Zbudziłem się w rym pokoju. Glisty zniknęły. Byłem otoczony sztucznym powietrzem, sztucznym światłem, sztuczną ciszą, a moi przyjaciele nawoływali mnie przez rury głosowe, żeby dowiedzieć się, czy wpadłem ostatnio na jakieś nowe pomysły. Na tym skończyła się opowieść Kuna. Dyskutowanie o rym było niepodobieństwem, więc Waszti odwróciła się ku wyjściu. — Skończy się to Bezdomnością — wyrzekła cicho. — Pragnę tego — odparł Kuno. — Maszyna postąpiła nad wyraz miłosiernie. — Wolę miłosierdzie Boga.
— Czy używając tego zabobonnego wyrażenia chcesz powiedzieć, że mógłbyś żyć w powietrzu zewnętrznym? — Tak. — Czy widziałeś kiedyś koło womitoriów kości tych, których wypchnięto po Wielkiej Rebelii? — Tak. — Zostawiono ich tam, gdzie sczeźli ku pouczeniu nas. Paru odpełzło, lecz i oni sczeźli — jak można w to powątpiewać? To samo dzieje się z bezdomnymi naszej doby. Powierzchnia ziemi nie stanowi już ostoi życia. — Rzeczywiście. — Paprocie i resztki trawy mogą przetrwać, lecz wszystkie wyższe formy wyginęły. Czy wypatrzył je kiedyś statek powietrzny? — Nie. — Czy jakiś wykładowca nimi się zajmował? — Nie. — Więc skąd ten upór? — Ponieważ ja je widziałem — wybuchnął. — Co takiego widziałeś? — Ponieważ widziałem ją w zanikającym świetle — ponieważ pospieszyła mi na pomoc, gdy krzyczałem — ponieważ i ona została omotana przez glisty, ale miała więcej szczęścia niż ja, bo zabiła ją glista, która wpiła się w jej gardło. A więc Kuno postradał zmysły. Waszti odjechała i pośród nieszczęść, które nastąpiły, nigdy już nie zobaczyła jego twarzy.
Bezdomni
W ciągu lat, które nastąpiły po ucieczce Kuna, w Maszynie zaszły dwa ważne usprawnienia. Pozornie były rewolucyjne, ale w obu wypadkach umysły ludzkie przygotowano już zawczasu, więc owe usprawnienia stały się jedynie wyrazem kiełkujących już tendencji. Pierwszym usprawnieniem było zniesienie respiratorów. Światli myśliciele, tacy jak Waszti, zawsze utrzymywali, że zwiedzanie powierzchni ziemi jest dziecinadą. Statki powietrzne może i są potrzebne, ale jaki zysk daje wychodzenie na górę z czystej ciekawości, po to by milę lub dwie wlec się pojazdem naziemnym? Zwyczaj ten był w złym guście i może nawet odrobinę niestosowny; był też najzupełniej pozbawiony koncepcji i nie miał żadnego związku z obyczajami, które liczą się naprawdę. Toteż zniesiono respiratory, a wraz z nimi oczywiście naziemne pojazdy i pominąwszy kilku wykładowców, którzy uskarżali się, że odcina im się dostęp do przedmiotu ich badań, usprawnienie przyjęto bez szemrania. Ci, którzy nadal pragnęli dowiedzieć się, jaka jest ziemia, mogli przecież posłuchać gramofonu lub popatrzeć w kinematofon. I nawet uczeni pogodzili się, kiedy odkryli, że wykład na temat morza wcale nie jest mniej frapujący, jeżeli spreparuje się go na podstawie innych wykładów wcześniej wygłoszonych na ten sam temat. — Strzeżcie się idei z pierwszej ręki! — nawoływał jeden z najświatlejszych. — Idee z pierwszej ręki tak naprawdę wcale nie istnieją. Nie są niczym innym jak fizycznymi doznaniami wytworzonymi przez miłość i strach, a któż mógłby wznieść gmach filozofii na tak
prostackim fundamencie? Niech raczej wasze koncepcje będą z drugiej ręki, a jeśli możliwe to nawet i z dziesiątej, gdyż wtedy będą bezpiecznie odgrodzone od tego niepokojącego żywiołu — bezpośredniej obserwacji. Nie uczcie się niczego o moim przedmiocie, o Rewolucji Francuskiej. Zamiast tego nauczcie się, co ja sądzę o tym, co Enicharmon sądził, co Urizen sądził, co Gutch sądził, co Ho—Yung sądził, co Chi—Bo—Sing sądził, co Lafcadio Hearn sądził, co Carlyle sądził, co Mirabeu powiedział o Rewolucji Francuskiej. Za pośrednictwem tych ośmiu wielkich umysłów krew przelana w Paryżu i okna potrzaskane w Wersalu zostaną sprowadzone do idei, którą z największym pożytkiem będziecie mogli zastosować w waszym życiu codziennym. Zagwarantować sobie jednak trzeba pośredników licznych i różnorodnych, bowiem w historii jeden autorytet istnieje po to, by przeciwstawiać się drugiemu. Urizen musi zbijać sceptycyzm Ho—Yunga i Enicharmona; ja sam muszę stanowić przeciwwagę dla zapalczywości Gutcha. Wy wszyscy, którzy mnie słuchacie, jesteście w lepszej niż ja pozycji, by ocenić Rewolucję Francuską. W jeszcze lepszej sytuacji będą wasi potomkowie, gdyż dowiedzą się tego, co myślicie wy, i do łańcucha zostanie dołączony jeszcze jeden pośrednik. A z czasem — głos mówiącego przybrał na sile — nadejdzie pokolenie, które wzniesie się ponad fakty, pokolenie całkowicie bezbarwne, nadejdą potomni "jak niebiańscy serafini osobowością nie skażeni", którzy ujrzą Rewolucję Francuską nie taką, jaka miała miejsce, ani też taką, jaka według nich powinna była się wydarzyć, ale taką, jaka zdarzyłaby się, gdyby przebiegała w dobie Maszyny. Niebywałym aplauzem nagrodzono ów wykład, który dał jedynie wyraz uczuciu już drzemiącemu w umysłach ludzi — przeświadczeniu, iż ziemskie fakty należy ignorować oraz że zniesienie respiratorów było osiągnięciem pozytywnym. Zaproponowano nawet, aby znieść także i statki powietrzne. Nie uczyniono tego, ponieważ statki jakoś wkręciły się w tryby systemu Maszyny. Lecz z roku na rok coraz mniej z nich korzystano, a ludzie myślący coraz rzadziej o
nich napomykali. Drugim wielkim wydarzeniem było ponowne wprowadzenie religii. Także i temu dano wyraz w głośnym wykładzie. Pełen uszanowania ton, w jakim zakończyła się ta perora, nie mógł ujść niczyjej uwadze i wzbudził on we wszystkich sercach pełne zrozumienia echo. Tym, którzy od dawna po cichu odprawiali praktyki religijne, teraz otworzyły się usta. Opisywali dziwne uczucie spokoju, jakie na nich spływa, gdy biorą do rąk Księgę Maszyny; przyjemność, jaką stanowi powtarzanie niektórych w niej liczb choćby ucho zewnętrzne łowiło w nich znikome treści; uniesienie ogarniające ich, gdy dotykają przycisku, choćby najbardziej nieistotnego, lub naciskają elektryczny dzwonek, choćby całkiem zbyteczny. — Maszyna — wołali zgodnie — karmi nas, ubiera i daje dach nad głową; za jej pośrednictwem rozmawiamy ze sobą, za jej pośrednictwem widzimy siebie, w niej zawarte jest nasze istnienie. Maszyna jest przyjacielem idei, a wrogiem przesądu; Maszyna jest wszechmocna, wieczna; błogosławiona niech będzie Maszyna. I długo nie trwało, nim przemowę tę wydrukowano na pierwszej stronie Księgi, zaś w kolejnych wydaniach praktyka owa rozdymała się w skomplikowany układ pochwał i modłów. Słowo "religia" pomijano nader skwapliwie i w teorii Maszyna nadal stanowiła wytwór i narzędzie człowieka. W praktyce zaś, wyjąwszy kilku zacofańców, wszyscy oddawali jej cześć boską. Nie była jednak czczona identycznie. Jeden wyznawca pozostawał pod największym wrażeniem błękitnych płytek optycznych, dzięki którym widział innych wiernych; na innym wrażenie robił Aparat Naprawczy, który grzeszny Kuno przyrównywał do glist; ktoś inny wielbił windy, a jeszcze inny Księgę. I każdy zwykł modlić się do tego lub owego i prosił o orędownictwo u Maszyny jako całości. Prześladowania — one też były obecne. Nie wybuchnęły masowo, a to z powodów, które niebawem zostaną wyłuszczone. Istniały jednak w stanie utajenia i wszyscy ci, którzy nie przyjęli minimum znanego jako "Mechanizm
bezsekciarski", żyli pod groźbą Bezdomności, co, jak nam wiadomo, oznacza śmierć. Przypisywanie tych dwóch wielkich usprawnień Komitetowi Centralnemu oznaczałoby przyjęcie bardzo zawężonego spojrzenia na cywilizację. Komitet Centralny usprawnienia ogłosił, to prawda, ale przecież nie był ich powodem w stopniu większym niż w okresie imperialistycznym królowie bywali przyczyną wojny. Raczej uległ przemożnej presji, która wzięła się nie wiadomo skąd i zaspokojona ustępowała miejsca jakiejś innej presji, równie przemożnej, od której też nie było ucieczki. Poręcznie jest taki stan ochrzcić mianem postępu. Nikt nie wyznał, że Maszyna wymyka się spod kontroli. Z każdym rokiem obsługiwano ją z coraz większą wydajnością oraz coraz mniejszą inteligencją. Im lepiej człowiek znał swoje własne wobec niej obowiązki, tym mniej rozumiał obowiązki sąsiada i na całym świecie nie było nikogo, kto by rozumiał to — monstrum jako całość. Takie mózgi—tytany wyginęły. Zostawili oni szczegółowe wskazówki, to prawda, a każdy z następców oddzielnie opanował jakiś fragment tych instrukcji. Lecz Ludzkość ogarnięta nienasyconym pragnieniem komfortu okpiła samą siebie. Wyeksploatowała bogactwa naturalne ponad wszelką miarę. Teraz po cichu i bezwolnie chyliła się ku upadkowi, a postęp zaczął oznaczać postęp Maszyny. Jeśli chodzi zaś o Waszti, życie jej toczyło się spokojnie aż do ostatecznej katastrofy. Zaciemniała pokój i usypiała; budziła się i pokój rozjaśniała. Wygłaszała wykłady i w wykładach uczestniczyła. Wymieniała poglądy z niezliczonymi znajomymi i wierzyła, że staje się coraz bardziej uduchowiona. Niekiedy komuś spośród znajomych przyznawano eutanazję, więc opuszczał on swój pokój i przechodził do tej Bezdomnności, która jest poza zasięgiem wszelkiego ludzkiego rozumienia. Waszti to specjalnie nie przeszkadzało. Po nieudanym wykładzie sama niekiedy prosiła o eutanazję. Wszakże nie dopuszczano do tego, by liczba zgonów przekraczała liczbę narodzin i jak dotąd Maszyna odrzucała jej prośbę. Kłopoty zaczęły się niepostrzeżenie, na długo przedtem, nim je sobie Waszti uświadomiła.
Pewnego dnia zdumiała się otrzymując wiadomość od syna. Ponieważ nie mieli ze sobą nic wspólnego, nigdy się nie kontaktowali i jedynie drogą pośrednią słyszała, że nadal żyje i że przeniesiono go z półkuli północnej, gdzie zachował się tak niestosownie, na półkulę południową w istocie do pokoju niezbyt od niej oddalonego. "Czy chce, żebym go odwiedziła?" pomyślała. "Nigdy więcej, nigdy. No i nie mam na to czasu". Nie, to było szaleństwo innego typu. Nie zgodził się ukazać twarzy na sinej płytce i przemawiając w ciemności rzekł z powagą: — Maszyna staje. — Co mówisz? — Maszyna zaczyna stawać, wiem o tym, znam symptomy. Waszti wybuchnęła kaskadą śmiechu. Usłyszał ją, rozzłościł się i więcej nie rozmawiali. — Czy potrafisz wyobrazić sobie coś bardziej absurdalnego? — wykrzyknęła do przyjaciółki. — Mężczyzna, który był moim synem, uważa, że Maszyna staje. Gdyby to nie było takie zwariowane, byłoby całkiem bezbożne. — Maszyna staje? — odparła przyjaciółka. — Cóż to oznacza? Zwrot ten nic mi nie mówi. — Mnie też nie. — Przypuszczam, że nie robi on aluzji do zakłóceń, jakie ostatnio wystąpiły w muzyce? — Och nie, oczywiście, że nie. Zatem porozmawiajmy o muzyce. — Czy złożyłaś zażalenie do władz? — Tak, a oni mówią, że konieczna jest naprawa i skierowali mnie do Komitetu Aparatu Naprawczego. Poskarżyłam się na te zagadkowe dychawiczne westchnienia, które zniekształcają symfonie szkoły brisbanskiej. Brzmi to jak jęki cierpiącego. Komitet Aparatu Naprawczego mówi, że niebawem się temu zaradzi. Niejasno zaniepokojona Waszti podjęła normalne życie. Ale po pierwsze, ten defekt w muzy-
ce ją irytował. Po drugie, nie mogła zapomnieć tego, co mówił Kuno. Jeśliby wiedział, że muzyka jest w fatalnym stanie choć wiedzieć tego nie mógł, bowiem nie cierpiał jej — gdyby jednak wiedział, że muzyka się psuje, "Maszyna staje" było akurat taką właśnie jadowitą uwagą, jakiej nie omieszkałby uczynić. Oczywiście strzelał na chybił trafił, ale taki zbieg okoliczności zirytował Waszti i rozmówiła się z Komitetem Aparatu Naprawczego z pretensją w głosie. Tak jak i poprzednio odparli, że defekt naprawi się niebawem. — Niebawem! Natychmiast! — odparła. — Dlaczego ma mi dokuczać niedoskonała muzyka? Sprawy zawsze załatwia się natychmiast. Jeżeli nie naprawicie natychmiast, złożę skargę w Komitecie Centralnym. — Komitet Centralny nie przyjmuje żadnych prywatnych skarg. — Wobec tego za czyim pośrednictwem mam przekazać moje zażalenie? — Za naszym. — Więc składam zażalenie. — Zażalenie pani zostanie w swoim czasie przekazane dalej. — Czy inni też zgłaszali reklamacje? Pytanie było niemechaniczne i Komitet Aparatu Naprawczego odmówił odpowiedzi. — Gorzej być nie może! — wykrzyknęła do znajomego. — Świat nie widział kobiety równie nieszczęsnej jak ja. Nigdy teraz nie jestem pewna mojej muzyki. Za każdym razem, kiedy ją wzywam, okazuje się coraz gorsza. — Ja też mam kłopoty —. odparł znajomy. — Czasami jakiś słaby, zgrzytliwy hałas zakłóca moje koncepcje. — Cóż to takiego? — Nie wiem, czy to u mnie w głowie, czy też wewnątrz ściany. — W każdym bądź razie złóż zażalenie.
— Już to zrobiłem i moje zażalenie zostanie w swoim czasie przekazane do Komitetu Centralnego. Upłynęło trochę czasu i defekty przestały im dokuczać. Wprawdzie ich nie usunięto, ale w tym późniejszym okresie tkanki ludzkie stały się tak niewolniczo podporządkowane, że z łatwością dostosowywały się do każdego kaprysu Maszyny. Waszti już nie irytowało westchnienie w kulminacyjnym punkcie symfonii brisbanskiej; zaakceptowała je jako część melodii. Zgrzytliwy szmer w głowie czy też w ścianie już nie wywoływał sprzeciwu u znajomego. Podobnie było ze spleśniałymi sztucznymi owocami, podobnie z wodą do kąpieli, która zaczęła cuchnąć, to samo z nieudolnymi rymami, które nawykła klecić maszyna do poezji. Początkowo na wszystko uskarżano się z goryczą, potem pogodzono się i zapomniano. Bez sprzeciwu. Sprawy przybierały coraz gorszy obrót. Zupełnie inaczej rzecz się miała z awarią aparatu do snu. To stanowiło znacznie poważniejszy przestój. Nadszedł dzień, gdy na calutkim świecie — na Sumatrze, w Wessex, w niezliczonych miastach Kurlandii i Brazylii — łóżka zawezwane przez zmęczonych właścicieli nie pojawiły się. Zdać się to może sprawą śmiechu wartą, ale od niej możemy datować upadek ludzkości. Komitet odpowiedzialny za awarię został zasypany skargami, które jak zwykle przekazał do Komitetu Aparatu Naprawczego, a ten z kolei zapewnił, że skargi będą przesłane dalej do Komitetu Centralnego. Lecz niezadowolenie rosło, gdyż rodzaj ludzki jeszcze dostatecznie się nie przystosował do tego, by obywać się bez snu. — Ktoś manipuluje przy Maszynie — zaczęli. — Ktoś próbuje obwołać się królem, na powrót wprowadzić element osobisty. — Ukarać tego człowieka Bezdomnością. — Na odsiecz! Pomścić Maszynę! Pomścić Maszynę! — Do broni! Zabić tego człowieka!
Lecz teraz wystąpił Komitet Aparatu Naprawczego i zażegnał panikę starannie dobranymi słowy. Wyznał, że Aparat Naprawczy sam wymaga naprawy. Efekt tego szczerego wyznania był godny podziwu. — Naturalnie — rzekł słynny naukowiec, ten od Rewolucji Francuskiej, który każdy kolejny uwiąd przyodziewał w przepyszne szaty — oczywiście teraz nie będziemy się naprzykrzać z naszymi zażaleniami. W przeszłości Aparat Naprawczy traktował nas tak dobrze, że teraz wszyscy mu współczujemy i będziemy cierpliwie czekać na jego ozdrowienie. Przecież znowu podejmie obowiązki w odpowiednim dla siebie czasie. Tymczasem obejdźmy się bez naszych łóżek, pigułek i innych drobnych potrzeb. Takie, jestem przekonany, byłoby życzenie Maszyny. Słuchacze odlegli o tysiące mil przyklasnęli. Maszyna łączyła ich jeszcze. Na dnie morza, pod podstawą gór biegły kable, dzięki którym widzieli i słyszeli — przeogromne oczy i uszy stanowiące ich dziedzictwo — zaś szum licznych urządzeń przyodziewał ich myśli w jedną szatę niewolniczego oddania. Niewdzięczni pozostali tylko starzy i chorzy, bowiem krążyła plotka, że eutanazja też szwankuje i że wśród ludzi na nowo pojawił się ból. Czytanie poczęło sprawiać trudności. W atmosferze pojawiła się pomroka, która przytłumiła jasność. Chwilami Waszti z trudem obejmowała wzrokiem pokój. Powietrze zrobiło się stęchłe. Głośne podniosły się wyrzekania, bezsilne były środki zaradcze, bohatersko brzmiał głos wykładowcy, gdy wołał: — Odwagi! Odwagi! Czy naprawę coś się liczy, skoro funkcjonuje Maszyna? Dla niej ciemność i światło to jedno. I chociaż po pewnym czasie sprawy uległy poprawie, dawnej świetności nigdy już nie odzyskano, a ludzkość nie zdołała się podźwignąć po tym wstąpieniu w półmrok. Słyszało się histeryczne wypowiedzi o "środkach zaradczych" i o "tymczasowej dyktaturze" zaś mieszkańcom Sumatry nakazano, by zaznajomili się z urządzeniami centralnej elektrowni, która mie-
ściła się we Francji. Po większej jednak części szerzył się popłoch i ludzie trawili swe siły zanosząc modły do Ksiąg, owych namacalnych dowodów wszechmocy Maszyny. Paniczny strach szerzył się z różną siłą. Niekiedy dochodziły pokrzepiające wieści — Aparat Naprawczy był bez mała naprawiony — wrogów Maszyny poskromiono — powstawały nowe "centra nerwowe", które będą wykonywać wszystkie zadania jeszcze wspanialej niż dotychczas. Tymczasem nadszedł dzień, gdy bez najmniejszego ostrzeżenia, bez uprzedniego chociażby cienia uwiądu na calutkim świecie wysiadł cały system komunikacyjny i świat, taki jakim był w ich rozumieniu, skończył się. W owej chwili Waszti akurat wygłaszała wykład i jej wcześniejsze spostrzeżenia wywołały oklaski. W toku wykładu słuchacze cichli, a przy podsumowaniu nie dobiegł ani jeden dźwięk. Nieco urażona Waszti zadzwoniła do przyjaciółki, która specjalizowała się we współczuciu. Brak sygnału: niewątpliwie przyjaciółka śpi. Sytuacja powtórzyła się z kolejną przyjaciółką, którą usiłowała wezwać, podobnie z następną, aż wreszcie Waszti przypomniała sobie zagadkową uwagę Kuna "Maszyna staje". Zwrot ten nadal jej nic nie mówił, Jeżeli Wieczność akurat przystaje, to oczywiście wkrótce znowu nada się jej pęd. Na przykład było jeszcze trochę światła i powietrza — atmosfera poprawiła się przed kilkoma godzinami. Nadal istniała Księga, a skoro jest Księga, to jest i bezpieczeństwo. Potem załamała się, bowiem wraz z ustaniem aktywności wystąpił paraliżujący strach — cisza. Nigdy dotąd nie zaznała ciszy i jej nadejście nieomal ją zabiło — faktem jest, że istotnie zabiło z miejsca kilka tysięcy ludzi. Zawsze, od samych narodzin, Waszti żyła otoczona niezmiennym szumem. Był tym samym dla ucha, czym sztuczne powietrze jest dla płuc, więc teraz głowa jej pękała od przejmującego bólu. I prawie nieświadoma tego, co czyni, pokuśtykała przed siebie i nacisnęła nieznany przycisk, ten, który otwierał drzwi jej celi. Działanie drzwi opierało się otóż na własnym nieskomplikowanym zawiasie. Drzwi nie miały
połączenia z centralną elektrownią dogorywającą właśnie w dalekiej Francji. Otwarły się budząc w Waszti nadmierne nadzieje, bowiem pomyślała, że naprawiono Maszynę. Stanęły otworem, a ona zobaczyła źle oświetlony tunel, który w oddali skręcał ku wolności. Jeden rzut okiem i skuliła się w sobie. Bowiem tunel zapełniony był ludźmi Waszti stanowiła w tym mieście ostatnią chyba istotę, która uległa panice. W każdej sytuacji ludzie budzili w niej odrazę, a ci tutaj przedstawiali sobą koszmar z jej najgorszych snów. Wszędzie ludzie czołgali się, przeraźliwie wrzeszczeli, skamleli, otwartymi ustami łapali powietrze, dotykali się nawzajem, znikali w mroku i raz po raz spychali się z peronu na szynę pod napięciem. Paru mocowało się wokół elektrycznych dzwonków usiłując sprowadzić pociągi, których sprowadzić już nie można. Inni darli się żądając eutanazji i respiratorów lub bluźniąc Maszynie. Byli też tacy, co tak jak Waszti stali w drzwiach swych cel, w których bali się zostać, ale też bali się je opuścić. A poza całym tym zgiełkiem była cisza — cisza, która jest głosem ziemi oraz pokoleń, które przeminęły. Nie — to gorsze niż samotność. Waszti znowu zamknęła drzwi i usiadła w oczekiwaniu końca. Rozpad postępował dalej, w akompaniamencie ohydnych trzasków i dudnień. Zawory podtrzymujące Aparat Naprawczy musiały osłabnąć, gdyż popękał i zwisał obrzydliwie u sufitu. Podłoga uniosła się, padła i wyrzuciła Waszti z fotela. Jakaś rura wiła się ku niej na podobieństwo żmii. A w końcu nadeszła ostateczna tragedia — światło zaczęło niknąć i teraz Waszti już wiedziała, że oto zamyka się długa doba cywilizacji. Okręciła się wokół zanosząc modły, by oszczędzono jej tego; całowała Księgę, naciskała przycisk za przyciskiem. Zgiełk za drzwiami wzmagał się i nawet przenikał przez ścianę. Z wolna jasność celi uległa przytłumieniu, zatarły się odblaski na metalowych przełącznikach. Niebawem Waszti nie mogła już dojrzeć pulpitu, a za chwilę nawet Księgi, mimo że trzymała ją w dłoni. W ślad za pierzchnięciem dźwięku poszło światło, za światłem powietrze i do gro-
ty powróciła pierwotna nicość, którą stamtąd na tak długo wykluczono. Waszti wciąż jeszcze wirowała, podobna wyznawcom wcześniejszych religii, przeraźliwie krzycząc, modląc się i waląc zakrzywionymi dłońmi we wszystkie przyciski. I tak się stało, że otworzyła swe więzienie i uciekła — uciekła duchem; przynajmniej tak mi się zdaje, bo wkrótce moje rozważania się skończą. Co do fizycznej ucieczki — nie, tego nie potrafię sobie wyobrazić. Przypadkowo uderzyła przycisk odmykający drzwi i podmuch stęchłego powietrza na skórze oraz głośne szepty walące w uszach oznajmiły jej, że stoi twarzą do tunelu i tego niezmierzonego peronu, na którym przedtem widziała walczących ludzi. Teraz nie walczyli. Ostały się tylko szepty i słabe, płaczliwe jęki. Umierali tam w mroku setkami. Wybuchnęła płaczem. Odpowiedział jej płacz. Tych dwoje przelewało łzy nad ludzkością, nie nad sobą. Nie mogli pogodzić się z faktem, że to ma być koniec. Nim cisza zapanowała niepodzielnie, ich serca stanęły otworem i poznali to, co na ziemi było kiedyś naprawdę ważne. Człowiek, kwiat wszelkiej materii, najszlachetniejszej ze wszystkich widzialnych stworzeń; człowiek, który niegdyś stworzył boga na podobieństwo swoje i odzwierciedlił swą siłę wśród gwiazdozbiorów; piękny nagi człowiek umierał zaplątany w szaty, które sam utkał. Całymi wiekami trudził się i oto jego nagroda. Prawda, że początkowo szata zdawała się niebiańska, mieniąca się barwami kultury, szyta nicią samozaparcia. I niebiańską pozostawała tak długo, dopóki była tylko szatą i niczym więcej; tak długo, jak człowiek mógł ją dowolnie zrzucić i żyć treścią, którą stanowi jego dusza i treścią, równie boską, jaką jest jego ciało. Grzech przeciwko ciału — z tego głównie powodu płakali; z powodu wieków krzywdy zadanej mięśniom i nerwom oraz tych pięciu przęsłom, na których wsparte jest całe nasze postrzeganie — niesprawiedliwości lukrowanej mową o ewolucji, aż z ciała zrobiła się biała paćka, siedlisko idei równie bezbarwnych i źródło ostatnich po-
kracznych podrygów ducha, który dosięgnął gwiazd. — Gdzie jesteś? — załkała. — Tutaj — z ciemności dobiegł jego głos. — Czy jest jakaś nadzieja, Kuno? — Dla nas nie ma żadnej. — Gdzie jesteś? Podpełzła ku niemu poprzez ciała zmarłych. Jego krew trysnęła na jej dłonie. — Szybciej — dyszał — umieram — ale dotykamy się, rozmawiamy bez pośrednictwa Maszyny. Pocałował ją. — Powróciliśmy do tego, co nasze. Umieramy, lecz uchwyciliśmy życie takim, jakie było w Wessex, kiedy Elfryd odparł skandynawskich najeźdźców. Wiem to, co wiedzą oni tam na zewnątrz, co wiedzą ci, którzy zamieszkiwali chmurą koloru perły. — Lecz Kuno, czy to aby prawda? Czy na powierzchni ziemi są jeszcze ludzie? Czy ten — ten tunel, ta zatruta ciemność — naprawdę nie są końcem? Odparł: — Widziałem ich, rozmawiałem z nimi, pokochałem ich. Ukrywają się wśród mgły i paproci czekając końca naszej cywilizacji. Dziś są Bezdomni — jutro... — Ach, jutro — jutro jakiś głupiec znowu uruchomi Maszynę. — Nigdy — rzekł Kuno — nigdy. Ludzkość dostała już swą lekcję. A kiedy to mówił, całe miasto rozpadło się niby plaster miodu. Jakiś statek powietrzny wyleciał poprzez womitorium na leżącą w gruzach przystań. Zwalił się z góry i w trakcie tego eksplodował rozpruwając kolejne rzędy swymi skrzydłami ze stali. Przez jedno mgnienie ujrzeli państwa zmarłych i nim się do nich przyłączyli, dostrzegli także skrawki nieskalanego nieba.
Przełożyła HANNA KOBUS
EDGAR RICE BURROUGHS KSIĘŻNICZKA MARSA
Edgar Rice Burroughs (1875—1950) jest znany przede wszystkim starszemu pokoleniu czytelników literatury przygodowej — i to raczej wcale nie jako autor powieści typu science fiction. Swoją pisarską, ogólnoświatową karierę zrobił jako ojciec postaci, która przez kilka dziesięcioleci nie schodziła z ekranów kin, z łamów komiksowych czasopism, broszurowych wydań i wciąż wznawianych książek, we wszystkich chyba językach świata. Ten bohater Burroughsa ujrzał światło dzienne jeszcze przed I wojną światową, w 1912 roku. „Tarzan wśród małp" (Tarzan of the Apes) był pierwszą z całej serii książek, przedstawiających wciąż nowe i coraz bardziej fantastyczne przygody chłopca wychowanego przez małpy, który przekształcił się we wspaniałego
mężczyznę o wielu cechach supermana. Mnożył przygody swego bohatera sam Burroughs, czynili to liczni naśladowcy, w tym wielu autorów komiksów (co było powodem szeregu procesów o prawa autorskie), brali Tarzana na warsztat wciąż nowi scenarzyści i reżyserzy filmowi. Ta oszałamiająca, zwłaszcza hollywoodzka kariera Tarzana okryła jakby cieniem i uczyniła, mniej widocznym innego bohatera Burroughsa — Cartera, przeżywającego swoje przygody nie w afrykańskiej dżungli, lecz poza Ziemią. Carter zrodził się w wyobraźni Burroughsa mniej więcej w tym samym czasie, co Tarzan, a serie książek, których był bohaterem zapoczątkowała „Księżniczka Marsa” (A Princess of Mars), którą przedstawiamy naszym Czytelnikom. Oglądana z perspektywy współczesnej literatury SF, książka Burroughsa — jeśli ma szansę zdobycia sympatii czytających — to przede wszystkim swoim urokiem trudnej do podrobienia staroci. Jest dość typowym produktem bardzo już dawnej formuły literatury fantastycznej, a zarazem stanowi odbicie ówczesnej wiedzy i poglądów na temat najbliższych Ziemi sąsiadów w kosmosie. Burroughs o tyle mieści się w konwencji pisarstwa SF, że stara się — do pewnych granic — dochować wierności ówczesnej wiedzy o Marsie. Przyjmuje więc bardzo wówczas głośną hipotezę Schiaparellego i Lowella na temat kanałów na Marsie. Uwzględnia znany już fakt, że masa Marsa jest o wiele mniejsza niż Ziemi, a wiec mniejsze jest ciążenie. (Utrudnia to bohaterowi w pierwszych chwilach poruszanie się, ale daje mu przewagę siły nad Marsjanami). Bierze także pod uwagę dłuższy czas obiegu Marsa wokół Słońca oraz nachylenie jego osi, powodujące zmiany pór roku. Nie ignoruje też przyjętych wówczas przez naukę poglądów, że atmosfera na Marsie jest bardziej rozrzedzona w porównaniu z ziemską i że planeta cierpi na niedostatek wody. Wła-
śnie kanały, zgodnie z ówczesnymi hipotezami miały służyć bardziej racjonalnemu rozprowadzaniu wody po powierzchni wysychającej planety, stanowiąc równocześnie podstawę do przy-
puszczeń, że musi tam istnieć nie tylko życie, lecz również cywilizacja, Konsekwencje z poglądów Lowella wyciągnął w 1898 r. H. G. Wells, pisząc swoją „Wojnę światów", a jeszcze 40 lat później Orson Welles potrafił śmiertelnie przestraszyć tysiące nowojorczyków opartym na niej słuchowiskiem radiowym. Współczesna bezpośrednia penetracja przestrzeni kosmicznej, chociaż jeszcze ograniczona do obszarów naszego systemu słonecznego pozbawiła już pisarzy SF możliwości fantazjowania na temat życia na Wenus czy na Marsie. Radzieckie sondy ukazały nam przyduszoną ogromnym ciśnieniem, rozgrzaną do temperatury kilkuset stopni, pusta powierzchnie Wenus. Amerykańskie Marinery przekazały obraz zupełnie zamarzniętego Marsa, bez żadnych kanałów, niemal bez wody i atmosfery, bez śladów życia, o powierzchni usianej tysiącami kraterów, przypominającej martwy krajobraz Księżyca, a nie świat, na którym przeżywał swe przygody bohater Burroughsa. Z tego punktu widzenia książka amerykańskiego autora należy już do historii — i to niejako podwójnie: do minionego już okresu wiedzy o sąsiadującej z Ziemią planecie i do historii literatury SF. Ale właśnie dlatego może chyba liczyć na względy czytelników, tych zwłaszcza, którzy potrafią poddawać się urokowi rzeczy dawnych.
Do czytelników
Przedstawiając Państwu w formie książki dziwny rękopis kapitana Cartera przypuszczam, że może być interesujące opatrzenie go kilkoma słowami wstępu, dotyczącymi tego nadzwyczajnego człowieka. Moje pierwsze wspomnienia o nim pochodzą z okresu tych kilku miesięcy, tuż przed wybuchem Wojny Domowej, które kapitan Carter spędził w domu mego ojca w Wirginii. Mimo iż byłem wtedy zaledwie pięcioletnim dzieckiem, dobrze pamiętam wysokiego, przystojnego, ciemnowłosego mężczyznę., którego nazywałem wujem Jackiem. Na jego twarzy zawsze gościł uśmiech, a w naszych dziecięcych zabawach uczestniczył z tym sam zapałem i zaangażowaniem, jakie przejawiał, biorąc udział—w rozrywkach dorosłych. Czasem całymi godzinami zabawiał moją starą babkę opowieściami ze swego burzliwego życia, w czasie którego zjeździł i poznał niemal cały świat. Wszyscy go kochaliśmy, a nasi niewolnicy nieomal całowali ślady jego stóp. Był wspaniałym przykładem męskiej urody. Mierzył dobre dwa cale ponad sześć stóp wzrostu, miał szerokie ramiona, wąskie biodra i wysportowaną sylwetkę człowieka, którego żywiołem jest walka. Rysy twarzy miał regularne, ostro wyrzeźbione, włosy ciemne, krótko obcięte i stalowoszare oczy, odbijające prawy i niezłomny charakter. Jego nienaganne maniery i uprzedzająca grzeczność były z rodzaju tych, jakie spotyka się wśród najlepszych arystokratycznych rodzin na Południu. Jeździł konno, szczególnie gdy gonił za sforą ogarów, w sposób, który budził podziw i uznanie nawet u nas, w kraju słynnym ze znakomitych jeźdźców. Słyszałem często, jak ojciec ostrzegał go przed skutkami dzikiej brawury. On jednak śmiał się tylko i mówił, że nie narodził się jeszcze koń, który mógłby go wysadzić z siodła. Gdy wybuchła wojna, opuścił nas i nie widziałem go przez następnych piętnaście czy szesnaście
lat. Przyjechał po raz wtóry bez uprzedzenia i byłem bardzo zdziwiony, gdy zauważyłem, że przez ten cały czas wcale się nie zestarzał ani też nie zmienił w żaden widoczny sposób. Wśród ludzi był tym samym radosnym i szczęśliwym człowiekiem, którego pamiętaliśmy z dawnych dni. Widziałem go jednak kilkakrotnie, gdy przypuszczał, że jest sam; siedział wówczas godzinami, patrząc w przestrzeń, z twarzą ściągniętą tęsknotą i cierpieniem. Noce spędzał ze wzrokiem
utkwionym w niebo i dopiero całe lata później, gdy przeczytałem jego rękopis, zrozumiałem powód tego dziwnego zachowania. Powiedział nam, że po zakończeniu wojny spędził pewien czas poszukując złota na terenie Arizony. Nieograniczone sumy pieniędzy, którymi dysponował dowodziły, że te poszukiwania zostały zakończone pełnym sukcesem. Jednak o szczegółach swego życia mówił bardzo powściągliwie, a właściwie nie mówił o nich wcale. Został z nami prą wie rok, a potem pojechał do Nowego Jorku, gdzie kupił niewielką posiadłość nad rzeką Hudson. Odwiedzałem go tam raz do roku, przy okazji moich handlowych podróży — mój ojciec i ja posiadaliśmy w owym czasie wiele sklepów, rozsianych po całej Wirginii. Kapitan Carter byt właścicielem małej, lecz pięknej willi, malowniczo położonej na urwistym brzegu rzeki. Podczas jednej z moich ostatnich wizyt, w zimie 1885 roku, zauważyłem, że był bardzo zaabsorbowany pisaniem — tego właśnie, jak teraz przypuszczam, manuskryptu. Powiedział mi wówczas, że chce, jeżeli mu się. coś przytrafi, abym zaopiekował się jego posiadłością. Wręczył mi klucz do skrytki w szafie pancernej stojącej w jego gabinecie, w której miałem znaleźć testament i pewne osobiste instrukcje. Wymógł na mnie uroczystą przysięgę, że wszystkie ściśle wypełnię.
Tego dnia, udając się na spoczynek, zauważyłem go z okna mego pokoju. Stał w promieniach księżyca na zwróconym ku rzece urwisku, z rękami wyciągniętymi ku niebu, jakby błagał o litość. Pomyślałem wówczas, że się modli i zdziwiłem się nieco, bowiem nigdy nie uważałem go za człowieka religijnego. W kilka miesięcy po powrocie do domu, chyba pierwszego marca 1886 roku, otrzymałem telegram, w którym prosił, abym natychmiast do niego przyjechał. Byłem zawsze jego ulubieńcem wśród młodszej generacji Carterów, więc niezwłocznie pospieszyłem. Przybyłem na małą stacje, oddaloną o blisko milę od jego posiadłości, rankiem czwartego marca 1886 roku. Czekał na mnie służący. Gdy mu poleciłem jechać do domu kapitana, powiedział, że jeżeli jestem przyjacielem jego pana, ma dla mnie bardzo złe wiadomości. Tego ranka, krótko po wschodzie słońca, stróż sąsiedniej posiadłości znalazł kapitana Cartera martwego. Z jakiejś przyczyny ta wiadomość wcale mnie nie zaskoczyła, pojechałem jednak najszybciej, jak to było możliwe, by zająć się pogrzebem i sprawami, które mi zostawił. W małym salonie zastałem szefa lokalnej policji, kilku mieszkańców miasta oraz stróża, który opowiedział szczegóły, związane ze znalezieniem ciała. Gdy się na nie natknął było jeszcze ciepłe. Leżało w śniegu, z rękami wyciągniętymi ku krawędzi urwiska, w pozycji jak sobie uświa-
domiłem, identycznej z tą, w jakiej widywałem kapitana w owe noce, gdy zdawał się błagać niebo o łaskę. Ciało nie nosiło żadnych śladów przemocy i koroner, przy pomocy miejscowego lekarza, szybko wydał orzeczenie o śmierci na skutek zawału serca. Gdy wreszcie zostałem sam, otworzyłem kasę pancerną i opróżniłem szufladę, w której, jak mi mówił, znajdę przeznaczone dla mnie instrukcje. Były one istotnie dość osobliwe, ale wypełniłem je do ostatniego szczegółu, najuczci-
wiej jak potrafiłem. Kapitan polecił mi przewieźć swoje ciało do Wirginii bez balsamowania i złożyć w otwartej trumnie w grobowcu, który poprzednio wybudował. Jak się później przekonałem, grobowiec posiadał bardzo dobrą wentylacje. W instrukcjach było zawarte żądanie, abym osobiście dopilnował ścisłego wykonania wszystkich poleceń, zachowując tajemnice, jeśli okaże się to konieczne. Majątkiem zadysponował w sposób następujący: przez 25 lat miałem otrzymywać wszystkie płynące z niego dochody, po czym przechodził na moją wyłączną własność. Dalsze wskazówki dotyczyły rękopisu. Przez jedenaście lat miał pozostać w takim stanie, w jakim go znalazłem, nie czytany i nie rozpieczętowany. Publicznie ogłosić jego treść mogłem dopiero po upływie 21 lat od śmierci kapitana. Dziwną rzeczą w grobowcu, w którym jego dało ciągle spoczywa jest to, iż masywne drzwi zaopatrzone są w wielki, złocony zamek sprężynowy, który otwiera się tylko od wewnątrz. Szczerze oddany Edgar Rice Burroughs
Na wzgórzach Arizony
Jestem bardzo starym człowiekiem — sam nie wiem ile mam lat. Być może sto, może więcej. Nie potrafię, powiedzieć, gdyż nigdy nie starzałem się tak, jak inni ludzie. Nie pamiętam również swego dzieciństwa. Jak daleko sięgnę pamięcią zawsze byłem mężczyzną lat około trzydziestu. Wyglądam dzisiaj tak, jak wyglądałem czterdzieści i więcej lat temu, a mimo to wiem, że nie będę żył wiecznie, że któregoś dnia przyjdzie po mnie śmierć, ta prawdziwa, po której już się nie
zmartwychwstaje. Nie widzę powodu, dla którego miałbym się obawiać śmierci — ja, który umarłem już dwukrotnie i ciągle żyje. A jednak jest we mnie ten sam strach przed nią, co u was, którzy nigdy nie umarliście. I, jak przypuszczam, ten właśnie strach zrodził we mnie przekonanie, że ja również jestem śmiertelny. Zmusza mnie ono do opisania dziejów mego życia i moich śmierci. Nie potrafię wyjaśnić tego fenomenu, mogę jedynie w prostych słowach szeregowego żołnierza fortuny podać kronikę dziwnych przygód, które mi się przytrafiły w ciągu dziesięciu lat, podczas których moje martwe ciało leżało, przez nikogo nie odnalezione, na dnie pieczary w Arizonie. Nigdy nie opowiadałem tej historii. Żaden też śmiertelny człowiek nie ujrzy tego rękopisu, dopóki rzeczywiście nie przekroczę progu wieczności. Wiem, że umysł przeciętnego człowieka nie uwierzy w to, czego nie może dotknąć i zobaczyć. Dlatego nie mam zamiaru stawać pod pręgierzem opinii publicznej, kościoła i prasy i być poczytywanym za gigantycznego łgarza tylko dlatego, że mówię czystą prawdę, która pewnego dnia zostanie potwierdzona przez naukę. Być może doświadczenia, które stały się moim udziałem na Marsie i wiedza, jaką mogę przekazać w tej kronice pomogą we wcześniejszym zrozumieniu tajemnic naszej siostrzanej planety — tajemnic dla was, ale już nie dla mnie. Nazywam się John Carter, jednak bardziej jestem znany jako kapitan Jack Carter z Wirginii. Gdy Wojna Domowa dobiegła końca stwierdziłem, że posiadam kilkaset tysięcy bezwartościowych dolarów (konfederackich), stopień kapitana kawalerii w armii, która już nie istnieje i jestem sługą kraju, który znikł wraz z nadziejami Południa. Bez dowódców, bez grosza, pozbawiony jedynego źródła utrzymania — walki, postanowiłem udać się na południowy zachód i spróbować odzyskać utraconą fortunę, poszukując złota. Blisko rok prowadziłem, wraz z innym oficerem armii konfederackiej, kapitanem Powellem z Richmond, roboty poszukiwawcze. Mieliśmy wyjątkowe szczęście, gdyż zimą 1865 roku natknę-
liśmy się, po wielu wysiłkach i wyrzeczeniach, na żyłę złotonośnego kwarcu, która swoim bogactwem przewyższała nasze najśmielsze marzenia. Powell, który z wykształcenia był inżynierem— górnikiem, stwierdził, że odkryliśmy kruszec wartości ponad miliona dolarów, możliwy do wydobycia w ciągu zaledwie trzech miesięcy. Ponieważ nasze wyposażenie było wyjątkowo ubogie, zdecydowaliśmy, że jeden z nas musi wrócić do cywilizacji, kupić potrzebne urządzenia i nająć wystarczającą liczbę ludzi, by rozpocząć eksploatacje kopalni. Powell znał zarówno okolice, jak i techniczne potrzeby przedsięwzięć górniczych, postanowiliśmy wiec, że to on uda się na te wyprawę. Ja zgodziłem się zostać i bronić naszego prawa własności przed ewentualnymi, jednak mało prawdopodobnymi zakusami jakiegoś innego poszukiwacza, który mógłby zawędrować w pobliże. Trzeciego marca 1866 roku zapakowaliśmy zapasy na drogę na dwa z naszych mułów. Powell powiedział mi do widzenia, wskoczył na konia i ruszył w dół, ku dolinie, przez którą prowadził pierwszy etap jego podróży. Poranek tego dnia był, jak niemal wszystkie poranki w Arizonie, piękny i czysty. Mogłem obserwować Powella i jego juczne zwierzęta, wybierających najlepszą drogę w dół zbocza. Aż do trzeciej po południu, gdy zanurzyli się w cień łańcucha gór, leżącego po przeciwnej stronie doliny, od czasu do czasu widziałem ich, wspinających się na jakieś wzgórze lub pokonujących wyniesienie. Około trzeciej trzydzieści spojrzałem przypadkowo w dolinę i zdziwiłem się, widząc trzy małe punkty niemal w tym samym miejscu, w którym po raz ostatni dostrzegłem Powella i jego dwa muły. Nie jestem skłonny do zbytecznych obaw, lecz im bardziej próbowałem się przekonać, że z Powellem nic złego się nie stało, a dostrzeżone punkty to antylopy lub dzikie konie, tym większy
mnie ogarniał niepokój. Ponieważ od czasu, gdy znaleźliśmy się w tej okolicy nie zauważyliśmy ani śladu wrogo nastawionych Indian, nie podjęliśmy żadnych środków ostrożności. Miedzy bajki włożyliśmy zasłyszane opowieści o wielkiej liczbie tych okrutnych włóczęgów, jakoby grasujących w pobliżu, mordujących i torturujących każdą grupę białych, która wpadnie w ich bezlitosne szpony. Wiedziałem, że Powell był dobrze uzbrojony i ponadto miał doświadczenie w walce z Indianami. Jednak ja również spędziłem wiele lat wśród Siouxow na Północy i wiedziałem, że jego szansę w starciu z oddziałem przebiegły Apaczów są bardzo niewielkie. W końcu nie mogłem dłużej
znieść niepewności i, uzbroiwszy się w dwa rewolwery Colta, karabin oraz dwa pasy z nabojami osiodłałem konia i pojechałem w dół drogą, którą Powell przebył tego ranka. Natychmiast, gdy znalazłem się na stosunkowo równym terenie zmusiłem konia do galopu. Jechałem tak aż do chwili, gdy krótko przed zmierzchem zauważyłem ślady trzech niepodkutych, galopujących koni, łączące się ze śladami, pozostawionymi przez Powella. Ruszyłem za nimi najszybciej, jak mogłem. Jednak wkrótce zapadające ciemności zmusiły mnie do zatrzymania się w oczekiwaniu na wschód księżyca. Dało mi to możliwość gruntownego przemyślenia całej sytuacji. Być może niebezpieczeństwo istniało tylko w mojej wyobraźni, uroiłem, je sobie jak stara, przesądna kobieta i gdy wreszcie dogonię Powella mój niepokój stanie się tylko tematem do żartów. Jednak, jakkolwiek nie jestem sentymentalny, przez całe życie uważałem poczucie obowiązku, gdziekolwiek miałoby mnie ono prowadzić, za rodzaj fetysza. Dzięki niemu dostąpiłem zaszczytów w trzech republikach, zyskałem odznaczenia i przyjaźń starego, potężnego cesarza oraz kilku
pomniejszych królów, w których służbie ostrze mojej szabli niejednokrotnie barwiło się czerwienią. Około dziewiątej światło księżyca było wystarczająco silne, abym mógł jechać dalej. Nie miałem trudności w szybkim podążaniu za tropem — stępa, a niekiedy nawet kłusem. Około pomocy dotarłem do małego stawu, przy którym Powell miał nadzieje nocować. Było tam zupełnie pusto, nie znalazłem żadnych śladów obozowiska. Zauważyłem, że trzej jeźdźcy zatrzymali się nad wodą jedynie na chwile, prawdopodobnie by napoić konie, i pojechali za Powellem, starając się utrzymać taką samą prędkość, z jaką jechał mój przyjaciel. Teraz już byłem przekonany, że są to Apacze i mają zamiar schwytać Powella żywcem, by dostarczyć sobie szatańskiej przyjemności zadawania mu tortur. Pognałem konia naprzód nie zważając na niebezpieczeństwo. Miałem nadzieje dognać tych czerwonych rozbójników, zanim go zaatakują. Dalsze moje rozmyślania zostały przecięte jak nożem dalekim odgłosem dwóch strzałów. Wiedziałem, że teraz Powell potrzebuje mojej pomocy bardziej niż kiedykolwiek. Pognałem konia, zmuszając go do najszybszego galopu, na jaki mógł się zdobyć na wąskiej i trudnej górskiej ścieżce.
Przebyłem około mili, lub nawet więcej, nie słysząc dalszych odgłosów walki, gdy nagle ścieżka zagubiła się w małej, otwartej przestrzeni w pobliżu grzbietu przełęczy. Widok, jaki ujrzałem przeraził mnie. Niewielki obszar płaskiego gruntu był biały od indiańskich wigwamów, a około pięciuset czer-
wonych wojowników zebrało się wokół jakiegoś obiektu w centrum obozu. Byli tak pochłonięci tym, co się tam znajdowało, że zupełnie mnie nie zauważyli. Mógłbym zawrócić i uciec, kryjąc się bezpiecznie w ciemnościach. Jednak taka myśl przyszła mi do głowy dopiero następnego dnia, gdy wspominałem całe wydarzenie. Nie wierze, że jestem z tej samej gliny, z której ulepieni są wielcy bohaterowie. Wśród setek przygód, w jakie się angażowałem stając twarzą w twarz ze śmiercią, nie przypominam sobie ani jednej, w trakcie której przyszłaby mi do głowy myśl, że mógłbym się zachować inaczej, niż to akurat czyniłem. Dopiero wiele godzin później dostrzegałem inne możliwości. Widocznie mój umysł jest tak skonstruowany, że podświadomie kieruje mnie na ścieżkę obowiązku, bez zagłębiania się w niepotrzebne i meczące dywagacje. Jednak, jakkolwiek by to było, jestem zadowolony, że tchórzostwo nie jest jedną z cech mego charakteru. Byłem oczywiście świadomy, że tym centrum zainteresowania jest Powell. Nie pamiętam, jaka była moja pierwsza myśl ani co najpierw zrobiłem, ale mgnienie oka później pędziłem ku armii wojowników z rewolwerami w dłoniach, nieprzerwanie strzelając i wrzeszcząc jak opętany. Nie mogłem wybrać lepszej taktyki, gdyż Indianie, przekonani, że szarżuje na nich co najmniej pułk regularnego wojska, rozbiegli się. na wszystkie strony w poszukiwaniu swoich łuków, strzał i strzelb. Widok, jaki ujrzałem po ich ucieczce, napełnił mnie smutkiem i wściekłością. W czystym świetle księżyca leżał Powell, dosłownie naszpikowany strzałami. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że jest już martwy. Zapragnąłem jednak uchronić jego ciało przed profanacją z rąk Apaczów, równie mocno jak przedtem chciałem uratować mu życie. Podjechałem, schyliłem się i nie zeskakując z siodła chwyciłem za pas z nabojami, owinięty wokół jego bioder. Podniosłem ciało w górę i położyłem na koniu przed sobą. Jeden rzut oka wystarczył, by się zorientować, że powrót drogą, którą tu przybyłem będzie bardziej ryzykowny niż jazda na wprost, przez łąkę. Wbiłem ostrogi w boki mojego biednego wierzchowca i skierowałem
się ku przełęczy. Indianie już zdążyli się zorientować, że jestem sam i zaczęli mnie zasypywać przekleństwami, strzałami z łuków i kulami, W niepewnym świetle księżyca trudno jednak było dokładnie wyce-
lować, poza tym Indianie byli jeszcze wytrąceni z równowagi nagłym sposobem, w jaki pojawiłem się miedzy nimi, a ja byłem celem raczej szybko się przesuwającym. Wszystko to uchroniło mnie przed trafieniem oraz pozwoliło skryć się w cieniach okolicznych szczytów zanim został zorganizowany regularny pościg. Praktycznie nie kierowałem koniem, gdyż przypuszczałem, że łatwiej niż ja odnajdzie wiodącą na przełęcz ścieżkę. Stało się jednak tak, iż koń poszedł w stronę grzbietu górskiego, a nie przełęczy, za którą miałem nadzieje odnaleźć naszą bezpieczną dolinę. Jest jednak możliwe, że tej właśnie okoliczności zawdzięczam życie oraz niezwykłe doświadczenia i przygody, jakie stały się moim udziałem w ciągu następnych dziesięciu lat. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że znajduje się na niewłaściwej drodze, gdy okrzyki ścigających mnie Indian zaczęły oddalać się i słabnąć daleko po mojej lewej stronie. Zrozumiałem, że przy postrzępionych skałach, które spoczywały na skraju łąki skierowali się na lewo, gdy tymczasem mnie i martwe ciało Powella koń poniósł na prawo. Wspiąłem się na niewielki wzgórek, z którego otwierał się widok na okolice i zobaczyłem, że ścigająca mnie grupa dzikich znika, zakręcając za sąsiedni szczyt. Wiedziałem, że Indianie wkrótce odkryją, iż się pomylili i rozpoczną poszukiwania na nowo, tym razem we właściwym kierunku. Przejechałem jeszcze niewielką odległość i natknąłem się na wysoką skałę, obok której wiodła w
górą, w kierunku, w którym chciałem jechać równa i stosunkowo szeroka dróżka, Po mojej prawej stronie wyrastała na kilkaset stóp w górę skała, zaś po lewej — opadało w dół, aż do dna skalistego jaru, gładkie i niemal pionowe urwisko. Przejechałem tą dróżką być może sto jardów, a potem ostry zakręt w prawo skierował mnie ku wylotowi dużej pieczary. Miał on około czterech stóp wysokości i trzy do czterech stóp szerokości. Dróżka kończyła się tuż przed nim. Był już ranek i nagle, niemal bez ostrzeżenia, z tak charakterystycznym dla Arizony brakiem świtu i jego półcieni, zalało mnie jasne światło dzienne. Zeskoczyłem z konia i ułożyłem Powella na ziemi, ale nawet staranne badanie nie pozwoliło mi odnaleźć w nim najmniejszej iskierki życia.. Usiłowałem wlać wodę z manierki w jego martwe usta, zwilżałem mu twarz, rozcierałem ręce. Trudziłem się w ten sposób przez blisko godziną, nie bacząc na to, iż wiedziałem, że już dawno nie żyje.
Darzyłem Powella ogromną sympatią. Był człowiekiem w pełnym tego słowa znaczeniu, prawdziwym gentlemanem z Południa, moim szczerym i oddanym przyjacielem, toteż daremne starania nad przywróceniem go do życia porzuciłem wreszcie z uczuciem najgłębszego żalu. Zostawiłem ciało Powella na półeczce skalnej i wpełzłem do pieczary, by się nieco rozejrzeć. Miała ona około stu stóp średnicy i trzydzieści lub czterdzieści wysokości. Gładka i wydeptana podłoga oraz inne szczegóły świadczyły, że była kiedyś, w jakichś odległych czasach, zamieszkana. Tylna ściana gubiła się w tak gęstym mroku, że nie byłem w stanie stwierdzić, czy istniały w niej jakieś przejścia do innych pomieszczeń. W trakcie przeszukiwania pieczary nagle zacząłem czuć ogarniającą mnie przyjemną senność. Przypisałem ją zmęczeniu długą i wyczerpującą jazdą oraz reakcji organizmu na napięcie, wywołane walką i ucieczką. Czułem się tutaj stosun-
kowo bezpiecznie, gdyż wiedziałem, że na dróżce, którą przyjechałem, jeden człowiek mógłby się z powodzeniem bronić przeciw całej armii. Wkrótce już byłem tak senny, że tylko nadzwyczajnym wysiłkiem woli powstrzymywałem się od ułożenia na podłodze pieczary na krótki odpoczynek. Nie wolno mi było tego zrobić, gdyż oznaczało to pewną śmierć z rąk moich czerwonych przyjaciół, którzy lada chwila mogli się. tu zjawić. Zacząłem iść w stronę wyjścia, ale tylko zatoczyłem się jak pijany i upadłem na podłogę.
Ucieczka umarłego
Ogarnęło mnie uczucie niemocy, mięśnie rozluźniły się i już byłem skłonny poddać się pragnieniu snu, lecz usłyszałem zbliżające się konie. Spróbowałem podnieść się na nogi i z przerażeniem stwierdziłem, że mięśnie nie słuchają rozkazów woli. Byłem całkowicie rozbudzony, ale zupełnie niezdolny do poruszenia choćby palcem, jakbym się nagle obrócił w kamień. I wtedy właśnie po raz pierwszy zauważyłem lekką mgiełkę, wypełniającą pieczarę. Była niezmiernie delikatna i widoczna jedynie przy wejściu, przez które wpadało światło słońca. Jednocześnie poczułem nikły, gryzący zapach i zdałem sobie sprawę, że zostałem poddany działaniu jakiegoś gazu. Jednak w dalszym ciągu nie rozumiałem dlaczego zachowując pełnią władz umysłowych nie jestem w stanie się poruszyć. Leżałem twarzą ku wyjściu, przez które widziałem krótki odcinek drogi miedzy pieczarą a skałą. Hałas zbliżających się koni umilkł, prawdopodobnie Indianie zaczęli się skradać ku memu gro-
bowi za życia. Pamiętam, że miałem wtedy nadzieje, iż zadadzą mi szybką śmierć, bowiem per-
spektywa niezliczonej ilości rzeczy, które by mogli ze mną robić, gdyby spłynęło na nich natchnienie nie uśmiechała mi się. szczególnie. Nie musiałem długo czekać na chwile, w której zgłuszony dźwięk przekonał mnie o ich bliskości. Wkrótce zza skały wysunęło się wymalowane barwami wojennymi oblicze i dzikie oczy spojrzały wprost na mnie. Byłem całkowicie pewny, że Indianin mnie wyraźnie widział, gdyż byłem oświetlony padającymi poprzez wejście promieniami porannego słońca. Zamiast jednak podejść, po prostu stał i gapił się okrągłymi ze zdumienia oczami. Potem ukazała się następna twarz i trzecia, i czwarta, i piąta. Każda z nich wychylała się ponad ramionami kolegów, gdyż ze względu na niewielką szerokość przejścia Indianie nie mogli wysunąć się przed stojącego na czele. Wszystkie wyrażały strach i grozę, jednak nie wiedziałem, co wzbudziło takie uczucia. Ta zagadka została wyjaśniona dopiero dziesięć lat później. Fakt, iż ci, którzy byli na czele, przekazywali szeptem jakieś wiadomości do tyłu wskazywał, że za skałą kryli się następni wojownicy. Nagle z głębi jaskini dobiegł cichy, lecz wyraźny jęk. Usłyszawszy go Indianie zaczęli się w popłochu wycofywać. Tak gwałtownie starali się uciec od nieznanej rzeczy za moimi plecami, że jeden z nich runął z występu skalnego wprost na skały w dole. Przez pewien czas ich dzikie okrzyki odbijały się echem od ścian kanionu, a później znów zapanowała cisza. DŹwięk, który ich tak przeraził nie powtórzył się więcej, ale nawet ten jeden raz wystarczył, abym zaczął snuć domysły na temat upiora, który czaił się w cieniu za moimi plecami. Strach jest pojęciem względnym i dlatego moje ówczesne odczucia mogę mierzyć tylko tymi wrażeniami, jakich doznawałem zarówno wcześniej, jak i później w innych niebezpiecznych sytuacjach. Mogę jednak powiedzieć, że jeżeli uczucie, które mną zawładnęło w ciągu następnych kilku minut było strachem, to niech Bóg ma litość dla tchórzy, gdyż strach jest sam w sobie karą aż nadto dostateczną. Dla człowieka, który zawsze zwykł walczyć o swoje życie z całą energią, jaka kryła się w jego
silnym ciele, zaiste przerażająca była sytuacja, w której leżał sparaliżowany, odwrócony tyłem do nieznanego niebezpieczeństwa, potrafiącego jednym dźwiękiem zmusić do bezładnej ucieczki srogich indiańskich wojowników, jakby byli stadem owiec, zaatakowanych przez wilka. Kilkakrotnie wydawało mi się., że słyszę za sobą słabe dźwięki, jakby ktoś poruszał się ostrożnie, lecz w końcu i one umilkły. Mogłem już bez zakłóceń oddać się kontemplacji mego położenia.
Domyślałem się zaledwie, jaka jest przyczyna paraliżu i mogłem mieć jedynie nadzieje, że minie on równie niespodziewanie, jak się pojawił. Późnym popołudniem mój koń, stojący dotychczas przed pieczarą z puszczonymi wolno cuglami, poszedł powoli w dół dróżki, najwyraźniej w poszukiwaniu pożywienia i wody. Zostałem sam na sam z tajemniczym, nieznanym towarzyszem i martwym ciałem przyjaciela, leżącym akurat na skraju mego pola widzenia. Od tej chwili aż do pomocy panowała cisza — cisza umarłych. Potem nagle usłyszałem ten sam przeraźliwy jęk, a z mrocznego cienia dobiegł odgłos poruszeń i jakby szelest zwiędłych liści. Był to straszny wstrząs dla moich, już i tak nadwerężonych nerwów. Nadludzkim wysiłkiem usiłowałem zerwać straszne, obezwładniające mnie wieży. Nie był to wysiłek fizyczny, gdyż nie byłem w stanie poruszyć nawet małym palcem, a wysiłek umysłu, woli, nerwów, jednak wcale przez to nie mniejszy. I nagle coś trzasnęło, jak zbyt naprężony stalowy drut. Poczułem chwilowe mdłości i znalazłem się przy ścianie pieczary, oparty o nią plecami, stojąc twarzą do mego nieznanego nieprzyjaciela. Światło księżyca zalało pieczarę i zobaczyłem siebie, leżącego przede mną, tak jak leżałem przez te wszystkie godziny, z oczyma zwróconymi w stronę wyjścia i rękami rozrzuconymi bezsilnie
na podłodze. Z zupełnym zamętem w głowie spojrzałem na moje pozbawione życia ciało na podłodze pieczary, a potem na siebie. Tam leżałem w pełni ubrany, a tutaj stałem nagi, jak w momencie narodzenia. Zmiana była tak nagła i tak nieoczekiwana, że przez chwile zapomniałem o wszystkim innym, poza moją dziwną metamorfozą. Pierwsza myśl — „Czy to właśnie jest śmierć? Czy naprawdę przekroczyłem już na zawsze próg tego drugiego życia?” Nie mogłem w to uwierzyć, gdyż czułem serce, tłukące się w piersi po wysiłku, włożonym w uwolnienie się z paraliżu. Mój oddech był krótki i szybki, pot występował mi na ciało wszystkimi porami, a po przeprowadzeniu znanego doświadczenia z uszczypnięciem się doszedłem do wniosku, że na pewno nie jestem duchem. Do rzeczywistości przywołał mnie ponowny jęk, dobiegający z głębi pieczary. Rewolwery tkwiły u pasa przy moim pozbawionym życia ciele. Z jakiejś nieznanej przyczyny nie mogłem się przemóc, aby go dotknąć. Karabin został w olstrze przy siodle i oddalił się wraz z koniem. W ten sposób zostałem bezbronny. Jedyną szansą zdawała się być ucieczka i zdecydowałem się na nią dość szybko, zwłaszcza że szeleszczące dźwięki zaczęły się powtarzać, a ciemności pieczary i moja wybujała wyobraźnia podsunęły mi obraz czegoś czołgającego się ukradkiem w moim kierunku.
Niezdolny dłużej opierać się chęci ucieczki z tego strasznego miejsca, wybiegłem szybko przez otwór w czystą, gwiaździstą noc. Rześkie górskie powietrze podziałało na mnie jak środek wzmacniający i poczułem, że moje ciało wypełnia nowe życie i nowa odwaga. Siedząc na krawędzi skały robiłem sobie wyrzuty, że się poddałem, jak się teraz wydawało, zupełnie nieuzasadnionym obawom. Tłumaczyłem sobie, że przecież leżałem w pieczarze przez wiele godzin zupełnie bezradny i nie stało mi się nic złego. Teraz, przemyślawszy wszystko dokładnie, doszedłem
do wniosku, że hałasy, które słyszałem musiały być spowodowane czysto naturalnymi i nieszkodliwymi przyczynami. Prawdopodobnie ukształtowanie pieczary było takie, że dźwięki, które słyszałem, mogły być powodowane, nawet lekkimi, podmuchami wiatru. Postanowiłem zbadać te hipotezę, lecz najpierw uniosłem głowę, by dać płucom możliwość głębokiego oddychania czystym, orzeźwiającym górskim powietrzem. Zobaczyłem daleko w dole wspaniałą perspektywę skalistego wąwozu i płaską, porośniętą kaktusami równinę, srebrzoną blaskiem księżyca. Był to zapierający dech w piersiach widok. Niewiele słynnych cudów Zachodu może się równać z krajobrazem Arizony, skąpanym w świetle księżyca. Posrebrzane, dalekie góry, dziwne światła i cienie na grzbietach wzgórz i w rozpadlinach, groteskowe kształty sztywnych, a jednak pięknych kaktusów — wszystko to tworzyło czarujący i budzący natchnienie obraz, tak rożny od wszystkich innych, jakie można zobaczyć na naszej Ziemi, że miało się wrażenie, jakby się po raz pierwszy zajrzało w jakiś tajemniczy, umarły i dawno zapomniany świat. Stałem tak, rozmyślając, a później uniosłem wzrok ku niebu, na którym niezliczone ilości gwiazd tworzyły piękny baldachim, odpowiadający wspaniałością krajobrazowi na Ziemi. Szybko moją uwagę przykuła duża, czerwona gwiazda, wisząca nisko nad dalekim horyzontem. Patrzyłem, zafascynowany jej pięknem — to był Mars, bóg wojny, a ja — człowiek, którego żywiołem była walka, zawsze znajdowałem się pod jego nieodpartym urokiem. Patrzyłem na niego w czasie tej dawno zagubionej w przeszłości nocy i wydawało mi się, że słyszę jego wołanie, że przyzywa mnie z nieskończonej dali, że przyciąga mnie, jak magnes przyciąga okruch żelaza. Moja tęsknota wybuchnęła z siłą, której się nie mogłem przeciwstawić. Zamknąłem oczy, wyciągnąłem ręce ku bogu mego zawodu. Poczułem, że lecę z szybkością myśli przez bezmiar przestrzeni. Potem już było tylko przejmujące zimno i kompletna ciemność.
Przybycie na Marsa
Gdy otworzyłem oczy ujrzałem dziwny, nieziemski krajobraz. Zrozumiałem, że jestem na Marsie. Nie postawiłem sobie pytania, czy moje zmysły są w porządku czy też śnie. Nie spałem, nie było potrzeby sprawdzać tego szczypaniem. Wewnętrzna świadomość mówiła mi tak wyraźnie, że jestem na Marsie, jak wasze świadome mózgi mówią wam, że jesteście na Ziemi. Nie kwestionujecie tego faktu, ja również nie zaprzeczyłem temu, co czułem. Leżałem na dywanie żółtawej, podobnej do mchu roślinności, rozciągającej się wokół mnie aż po horyzont. Znajdowałem się na dnie głębokiej, okrągłej kotliny, na której skraju mogłem zauważyć pasmo niskich, nieregularnych wzgórz. Było południe, promienie słoneczne grzały dość intensywnie moje nagie ciało, ale upał nie był większy niż byłby w podobnych okolicznościach na pustyni w Arizonie. Tu i ówdzie widniały niewielkie, odsłonięte płaszczyzny kwarconośnej, pobłyskującej w słońcu skały. Około stu jardów w lewo stały czterostopowej może wysokości ściany, zamykające niewielki obszar. Nie zauważyłem nawet śladu wody ani też innej roślinności poza mchem, a ponieważ zaczynało mi dokuczać pragnienie postanowiłem się nieco rozejrzeć po okolicy. Gdy wstawałem spotkała mnie pierwsza na Marsie niespodzianka. Wysiłek mięśni, który na Ziemi zaowocowałby tylko podniesieniem się na nogi, tutaj sprawił, że wyskoczyłem w powietrze na wysokość około trzech jardów. Opadłem z powrotem łagodnie, bez żadnych zauważalnych wstrząsów. Usiłując zrobić kilka kroków wykonałem serie ewolucji, która nawet dużo później wydawała mi się niezmiernie komiczna. Zrozumiałem, że musze się od nowa nauczyć cho-
dzić. Siła, którą wkładałem na Ziemi w bezpieczne i łatwe poruszanie się, na Marsie płatała mi dziwaczne psikusy. Zamiast poruszać się przyzwoicie i z godnością podskakiwałem w najróżniejszy sposób, lądując niemal za każdym razem na twarzy lub plecach. Moje mięśnie, znakomicie przystosowane i przyzwyczajone do grawitacji ziemskiej, na Marsie płatały mi figle, mając po raz pierwszy do czynienia z niniejszą siłą przyciągania i niższym ciśnieniem atmosferycznym. Byłem jednak zdecydowany bliżej się przyjrzeć niskiej budowli, która stanowiła jedyny w polu widzenia dowód na to, że okolica jest zamieszkana, uciekłem się wiec do zastosowania najwcześniej poznawanej przez człowieka metody poruszania się, czyli do pełzania. Poszło mi to całkiem sprawnie i po kilku chwilach dotarłem do niskiego, zamykającego niewielką przestrzeń muru.
Nie zauważyłem żadnych drzwi ani okien, ale mur był dostatecznie niski, abym mógł, stanąwszy na nogi, zajrzeć do środka ponad nim. Ujrzałem najdziwniejszy widok, jaki dotychczas dane mi było oglądać. Dach budowli był wykonany z masywnego szkła o grubości trzech albo czterech cali, a pod nim spoczywało kilkaset dużych, doskonale okrągłych, białych jaj. Były one niemal jednakowej wielkości — ich średnica wynosiła około dwóch i pół stopy. Z sześciu czy siedmiu wyległy się już jakieś groteskowe, mrugające oczami w ostrych promieniach słońca stwory, których wygląd sprawił, że zwątpiłem w niezawodność moich zmysłów. Składały się one niemal z samej głowy, osadzonej na długiej szyi, łączącej się z małym, kościstym ciałem. Każde z nich miało sześć nóg, a właściwie, jak się później dowiedziałem, dwie ręce, dwie nogi i dodatkową parę kończyn, której używały, w zależności od potrzeby, jako nóg lub jako rąk. Oczy były osadzone na przeciwległych stronach głowy, nieco powyżej jej środka w taki sposób, że mogły spoglądać w przód lub w tył, a także niezależnie od siebie w obu kierunkach naraz. Pozwalało to
temu cudacznemu zwierzęciu widzieć wszystko wokół bez konieczności odwracania głowy. Uszy o kształcie filiżanek, umieszczone nieco powyżej oczu i trochę bliżej siebie, sterczały nie wyżej niż na cal. Nos był tylko podłużnym rozcięciem w centrum twarzy, w połowie odległości miedzy ustami a uszami. Bezwłosa skóra miała lekki żółtozielony odcień. Jak wkrótce się dowiedziałem, wraz z wiekiem kolor ten zmieniał się w oliwkową zieleń, ciemniejszą u osobników męskich. Poza tym dorosłe stwory nie miały już tak nieproporcjonalnie wielkiej głowy w stosunku do reszty ciała. Tęczówka oka była czerwona, jak u albinosów, źrenica czarna, zaś sama gałka oczna czysto biała, podobnie jak zęby. Te ostatnie nadawały jeszcze drapieżniejszy wygląd i tak okrutnemu i budzącemu przerażenie obliczu, gdyż ostre, zakrzywione dolne kły sięgają aż tam, gdzie u człowieka znajdują się oczy. Biel tych zębów nie jest bielą kości słoniowej, lecz ma śnieżny, błyszczący odcień chińskiej porcelany. Kontrastuje w uderzający sposób z ciemną, oliwkową skórą, sprawiając, że kły wydają się bronią jeszcze groźniejszą, niż są w rzeczywistości. Większość z tych szczegółów zauważyłem dopiero później, gdyż na razie dano mi niewiele czasu na zastanawianie się nad osobliwością mego odkrycia. Zapatrzony w proces wykluwania się tych obrzydliwych małych potworków, nie zauważyłem że z tyłu zbliża się do mnie grupa może dwudziestu w pełni dorosłych Marsjan. Idąc po miękkim, tłumiącym dźwięki mchu, który pokrywa niemal całą powierzchnię Marsa, poza biegunami i nielicznymi obszarami uprawnymi, mogli mnie z łatwością schwytać. Jednak ich zamiary były znacznie groźniejsze.
Moje życie wisiało na włosku. Do dziś się zdumiewam, że udało mi się tak łatwo uciec i rozważam przypadek, który mnie w porę ostrzegł przed niebezpieczeństwem. Gdyby strzelba prowa-
dzącego oddział nie wysunęła się z zapinek z tyłu siodła i to w taki sposób, że uderzyła w koniec niesionej przez niego długiej, metalowej dzidy prawdopodobnie zginąłbym, nie wiedząc nawet, że umieram. Jednak cichy dźwięk za plecami sprawił, że się odwróciłem. Nie dalej niż dziesięć stóp od mojej piersi ujrzałem ostry, połyskujący wypolerowanym metalem koniec dzidy o długości przynajmniej czterdziestu stóp. Trzymała ją przy boku siedząca na jakimś wierzchowcu replika tych małych potworków, którym się przed chwilą przyglądałem. Ale jakże słabo i niewinnie wyglądały one w porównaniu z tym ogromnym i przerażającym wcieleniem nienawiści, okrucieństwa i śmierci. Mężczyzna, mogę go chyba tak nazywać, miał pełne piętnaście stóp wzrostu i na Ziemi ważyłby zapewne około czterystu funtów. Siedział na swym wierzchowcu tak, jak my siedzimy na koniu, obejmując go dolnymi kończynami. Dłonie obu prawych rąk trzymały ogromną dzidę nisko przy boku wierzchowca, zaś obie lewe ręce były wyciągnięte w bok w celu utrzymania równowagi. Zwierze, na którym jechał nie miało żadnych cugli, które mogłyby służyć do kierowania. A ten wierzchowiec! Jakie słowa zdołają go opisać! Miał dziesięć stóp wysokości, po cztery nogi z każdej strony i płaski ogon, szerszy u końca niż u nasady, który podczas biegu trzymał sztywno wyprostowany. Rozwarta paszcza przecinała łeb aż po długą, potężną szyję. Podobnie jak jego pan, zwierze było całkowicie pozbawione włosów. Skórę miało ciemnoszarą, bardzo gładką i lśniącą, białą na brzuchu, zaś kolor nóg zmieniał się od ciemnobłękitnego przy ramionach i biodrach do jaskrawożółtego przy stopach, które miały poduszkowate podeszwy i były całkowicie pozbawione pazurów, co powodowało, że zwierze poruszało się całkowicie bezszelestnie. Było to, wraz z dużą liczbą kończyn, charakterystyczne dla niemal całej marsjańskiej fauny. Jedynie dwa gatunki istniejących na Marsie ssaków — człowiek i jeszcze jedno zwierze — miały dobrze wykształcone paznokcie. Zwierząt kopytnych nie spotykało się w ogóle. Z tyłu, za tym pierwszym demonem, jechało dziewiętnastu innych, podobnych do niego w każ-
dym szczególe, jakkolwiek, jak się później dowiedziałem, każdy z nich miał indywidualne cechy, pozwalające im odróżniać się nawzajem, tak jak my różnimy się miedzy sobą, chociaż ogólny kształt jest podobny. Te zmaterializowane zmory nocne zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Instynkt samozachowawczy podsunął mi, nagiemu i nieuzbrojonemu, jedyne możliwe wyjście z tej sytuacji, polegające na natychmiastowym usunięciu się z drogi zbliżającego się ostrza dzidy.
W konsekwencji wykonałem zupełnie ziemski i jednocześnie nadludzki skok, za pomocą którego chciałem się znaleźć na dachu tej budowli, którą słusznie zacząłem uważać za marsjański inkubator. Mój wysiłek został uwieńczony sukcesem, który zaskoczył mnie samego nie mniej niż marsjańskich wojowników. Uniosłem się bowiem w powietrze na trzydzieści stóp i wylądowałem po drugiej stronie inkubatora w odległości co najmniej stu stóp od moich prześladowców. Opuściłem się na mech łagodnie, bez żadnych przykrych konsekwencji i odwróciwszy się zobaczyłem moich wrogów stojących przy tej ścianie, przy której i ja przed chwilą się znajdowałem. Niektórzy z nich przyglądali mi się w sposób, który jak się później przekonałem, wyrażał kompletne zaskoczenie, a inni zdawali się być zadowoleni, że nie skrzywdziłem ich potomstwa. Rozmawiali niskimi gipsami, gestykulując i wskazując w moim kierunku. Gdy zauważyli, że nie zrobiłem nic złego ich małym i że jestem nagi i nieuzbrojony zaczęli spoglądać na mnie nieco mniej dziko, ale najbardziej przemówił na moją korzyść mój niewiarygodny podskok. Marsjanie są ogromni, ich kości są bardzo grube, a mięśnie rozwinęły się tylko w stopniu wystarczającym do przezwyciężania panującej na ich planecie grawitacji. W związku z tym są o wiele mniej zręczni i silni, w stosunku do wagi, od człowieka urodzonego na Ziemi. Wątpię czy któryś z nich nagle przeniesiony na Ziemie, zdołałby podnieść się na nogi, a właściwie jestem przeko-
nany, że nie. Sztuczka, którą pokazałem, była wiec na Marsie czymś równie cudownym, jak byłaby na Ziemi i sprawiła, że zrezygnowali z zamiaru natychmiastowego zgładzenia mnie, a zamiast tego postanowili mnie schwytać i pokazać swoim współplemieńcom jako dziwaczny wybryk natury. Czas, jaki zyskałem dzięki tej nieoczekiwanej zręczności pozwolił mi zastanowić się nad sposobami dalszej obrony i przyjrzeć się dokładniej wojownikom. Uparcie kojarzyli mi się oni z tymi, którzy prześladowali mnie zaledwie dzień wcześniej. Zauważyłem, że każdy z nich posiadał, oprócz ogromnej dzidy, również kilka innych rodzajów uzbrojenia. Bronią, która zmusiła mnie do rezygnacji z zamiaru ucieczki długimi skokami był jakiś rodzaj strzelby. Czułem, że bardzo sprawnie potrafią się nią posługiwać. Strzelba była wykonana z białego metalu, osadzonego w drewnie, które, jak się później dowiedziałem, było niezwykle lekkie i bardzo twarde. Pochodziło z gatunku drzewa wysoko cenionego na Marsie, a zupełnie nieznanego na Ziemi. Lufa była odlana ze stopu, składającego się głównie z aluminium i stali, którą nauczyli się hartować do wytrzymałości znacznie przewyższającej te, do której myśmy przywykli.
Ta stosunkowo lekka strzelba, o bardzo długiej lufie i niewielkim kalibrze, do której używają eksplodujących, wykonanych z radu kuł, jest orężem niezwykle śmiercionośnym, na dodatek niosącym na odległość, która na Ziemi byłaby nie do pomyślenia. Jej teoretyczna nośność wynosi trzysta mil, a praktycznie, wyposażona w specjalny celownik czy lornetę, daje bardzo dobre wynikł do dwustu mil z okładem. Marsjanie po krótkiej rozmowie odwrócili się. i odjechali w kierunku, z którego przybyli. Przy
murze został tylko jeden z nich. Po przebyciu około dwustu jardów zatrzymali się i odwrócili swoje wierzchowce, patrząc na wojownika, który został przy inkubatorze. Był to ten sam, którego włócznia niemal mnie przebiła, a który najwyraźniej był ich dowódcą, jako że on właśnie rozkazał im, aby się oddalili. Teraz, gdy jego oddział się zatrzymał, zeskoczył z wierzchowca, odrzucił broń i zaczął się. ku mnie zbliżać, okrążywszy inkubator, nagi i bezbronny jak ja. Jedyny jego ubiór stanowiły ozdoby na głowie, ramionach i piersi. Gdy był w odległości około pięćdziesięciu stop zdjął z ramienia ogromną metalową bransoletę i wyciągnął ją ku mnie na otwartej dłoni. Przemawiał przy tym w jeżyku, którego, co jest oczywiste, nie mogłem rozumieć. Potem się zatrzymał, nastawiając miseczkowate uszy i wlepiając we mnie dziwne oczy, jakby oczekiwał na moją odpowiedź. Cisza się przedłużała i stawała niemal nieznośna, postanowiłem wiec zaryzykować i coś mu odpowiedzieć. Jak przypuszczałem, swoim zachowaniem chciał mi dać do zrozumienia, że ma pokojowe zamiary — odrzucenie broni i wycofanie swego oddziału na dość dużą odległość wszędzie na Ziemi zrozumiane by zostało jasno i właśnie w ten sposób. Dlaczego wiec na Marsie miałoby oznaczać co innego. Położyłem rękę na sercu i ukłoniwszy się Marsjaninowi powiedziałem, że jakkolwiek nie rozumiem języka, w którym przemawia, jego czyny świadczą o pokojowych i przyjacielskich zamiarach, a pokój i przyjaźń są w obecnej chwili bardzo drogie mojemu sercu. Oczywiście moja przemowa, z której nie rozumiał ani słowa mogła mu się wydać bełkotem, jednak na pewno pojął znaczenie tego, co zrobiłem natychmiast po niej. Podszedłem do niego, wyciągając ręce, wziąłem z jego dłoni bransoletę i zapiąłem ją sobie na ramieniu, tuż powyżej łokcia. Potem uśmiechnąłem się i stanąłem, czekając. Jego szerokie usta również rozciągnęły się w uśmiechu, ujął mnie jedną ze swych środkowych kończyn za rękę i poprowadził w stronę swego wierzchowca. Jednocześnie dał znak pozostałym wojownikom, by
się zbliżyli. Runęli ku nam dzikim pędem, jednak on gestem ręki nakazał im zwolnić. Najwyraź-
niej obawiał się, że jeśli się znów poważnie przestraszę, mogę w ogóle wyskoczyć z zasięgu ich wzroku. Zamienił kilka słów ze swoimi ludźmi, wskazał mi, że będę jechał z jednym z nich i dosiadł swego wierzchowca. Wyznaczony wojownik wyciągnął ku mnie dwie lub trzy ręce i pomógł mi usadowić się za sobą na lśniącym grzbiecie zwierzęcia. Potem cały oddział zawrócił i ruszył galopem w stronę majaczącego na horyzoncie łańcucha wzgórz.
Uwięziony
Ujechaliśmy może dziesięć mil, gdy grunt zaczął się bardzo gwałtownie wznosić. Zbliżaliśmy się, jak się później dowiedziałem, do skraju wyschniętego morza, a mój pierwszy kontakt z Marsjanami nastąpił na jego dnie. Niedługo potem dojechaliśmy do podnóża gór ł po przejściu wąskiego wąwozu znaleźliśmy się w rozległej dolinie. Daleko przed nami kończyła się. ona płaskowyżem, na którym zauważyłem ogromne miasto. Pognaliśmy w jego kierunku. Dotarliśmy wkrótce do niezwykle szerokich schodów, które prowadziły na płaskowyż i po wejściu na nie wjechaliśmy do miasta czymś, co wydawało się być zniszczoną i zaniedbaną szosą. Przyglądając się bliżej mijanym budynkom zauważyłem, że były one puste i chociaż niezbyt zniszczone, wyglądały tak, jakby nie były zamieszkane przez całe lata, a może nawet wieki. W centrum miasta znajdował się duży plac. Na nim oraz w budynkach bezpośrednio do niego
przyległych zauważyłem kilkuset osobników, należących do tej samej rasy, co ci, którzy mnie uwięzili. Byłem pewien, że jestem więźniem, mimo uprzejmości dowódcy oddziału. Wszyscy byli nadzy, nosili tylko ozdoby. Kobiety niewiele różniły się wyglądem od mężczyzn, jedynie ich kły były znacznie dłuższe w stosunku do wzrostu, w niektórych przypadkach nawet zakręcone przy uszach. Ciała miały nieco mniejsze i jaśniejsze, a palce u nóg i rąk nosiły ślady paznokci, których mężczyźni byli zupełnie pozbawieni. Dorosłe kobiety miały od dziesięciu do dwunastu stóp wzrostu. Dzieci miały jasną skórę, jaśniejszą nawet niż kobiety. Wydawało mi się, że wszystkie są takie same, a jedyną różnicą, jaką wśród nich dostrzegłem był wzrost. Nie zauważyłem osobników w sposób widoczny starych. Marsjanie nie zmieniają się prawie w ogóle od momentu osiągnięcia
dojrzałości, to znaczy od około czterdziestego roku życia aż do starości w wieku prawie tysiąca lat, kiedy to dobrowolnie podejmują swoją ostatnią, dziwną pielgrzymkę w dół rzeki Iss. Żaden żyjący Marsjanin nie wie dokąd ona prowadzi ani żaden z niej jeszcze nie powrócił. Co więcej, nie pozwolono by żyć takiemu, któremu udałoby się wrócić po tym, jak popłynął w dół ciemnych, zimnych wód rzeki. Tylko jeden Marsjanin na tysiąc umiera na skutek choroby, a prawdopodobnie około dwudziestu podejmuje dobrowolną pielgrzymkę. Pozostałych dziewięciuset siedemdziesięciu dziewięciu ginie gwałtowną śmiercią w pojedynkach, na polowaniach, w żegludze powietrznej lub na wojnie. Ale dotychczas największe żniwo śmierć zbiera wśród dzieci, gdyż olbrzymia ilość małych Marsjan pada ofiarą wielkich, białych małp. Przeciętny Marsjanin spodziewa się przeżyć po osiągnięciu wieku dojrzałości jeszcze około trzy-
stu lat. Prawdopodobnie wszyscy przeżyliby nawet tysiąclecie, gdyby nie gwałtowna śmierć, zabierająca większość z nich wcześniej. Malejące ciągle zasoby planety sprawiają, że stało się konieczne przeciwdziałanie długowieczności, będącej wynikiem ich znakomitej wiedzy medycznej. Dlatego też życie ludzkie na Marsie jest bardzo tanie, czego dowodzą niebezpieczne rozgrywki sportowe oraz niemal nieustanne wojny miedzy różnymi plemionami. Jest wiele naturalnych przyczyn, powodujących zmniejszanie się populacji Marsjan, ale przede wszystkim przyczynia się do tego fakt, iż wszyscy, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, zawsze noszą przy sobie broń. Natychmiast, gdy zauważono moją obecność w zbliżającej się do placu grupie, zostaliśmy otoczeni przez setki tych stworów, wyraźnie zamierzających ściągnąć mnie z grzbietu wierzchowca. Dowódca oddziału jednym słowem ostudził ich zapał i niespiesznie przejechaliśmy przez plac ku wejściu do budynku tak wspaniałego, na jakim nie spoczywało jeszcze oko śmiertelnika. Budynek był niski, ale pokrywał sobą bardzo rozległą przestrzeń. Zbudowany z lśniącego białego marmuru, wysadzanego złotem i drogimi kamieniami, błyszczał i iskrzył się w promieniach słońca. Główne wejście miało około stu stóp szerokości, a ponad nim olbrzymi baldachim tworzył ocieniony przedsionek. Schody zastępowała lekko pochyła, prowadząca na parter płaszczyzna, łącząca się z podłogą ogromnej, otoczonej galeriami sali. Jej wnętrze wypełniały wspaniale rzeźbione drewniane biurka i krzesła, a w centrum umieszczono rozległe podwyższenie, wokół którego skupiło się czterdziestu lub pięćdziesięciu Marsjan płci męskiej. Na tym podwyższeniu siedział z godnością ogromny wojownik, gęsto obładowany metalowymi ozdobami i różnokoloro-
wymi piórami, ubrany w piękny skórzany strój, wysadzany drogimi kamieniami. Na ramionach
miał krótki płaszcz z białego futra, podbitego lśniącym, purpurowym jedwabiem. Zaskoczył mnie fakt, że ten hol i zgromadzeni tu Marsjanie pozostawali w wyraźnej dysproporcji w stosunku do biurek, krzeseł i innych mebli, których rozmiary dostosowane były do wzrostu takich jak ja. Tymczasem Marsjanie tylko z najwyższą trudnością mogliby usiąść na zbyt małych krzesłach czy też schować długie nogi pod blatem biurek. Najwyraźniej Mars posiadał jeszcze innych mieszkańców, poza tymi dzikimi i groteskowymi stworami, w których łapy wpadłem. Pokrywająca wszystko wokół wyraźna patyna niezliczonych wieków świadczyła, że budowniczowie tych budynków mogli należeć do jakiejś wymarłej i zagubionej w mroku dziejów rasy. Nasza grupa zatrzymała się przy wejściu. Na znak dowódcy zostałem zestawiony na podłogę. Chwycono mnie za ramię i poprowadzono w głąb sali audiencyjnej, w stronę platformy. Marsjanie rozstępowali się przed nami, robiąc przejście. Wódz wstał i wymówił imię mojego strażnika, a ten zatrzymał się i powiedział głośno imię wodza wraz ze wszystkimi należnymi mu tytułami. Cała ta ceremonia i wypowiadane podczas niej słowa nic wówczas dla mnie nie znaczyły, ale później dowiedziałem się, że było to zwyczajowe powitanie zielonych Marsjan. Jeżeli mężczyźni byliby sobie obcy i nie mogli wypowiedzieć swoich imion, wymieniliby się w milczeniu ozdobami, jeżeli spotkanie miało charakter pokojowy — jeśli nie, wymieniliby strzały ze strzelb lub przedstawiliby się sobie za pomocą jakiejkolwiek innej broni. Marsjanin, który mnie schwytał nazywał się Tars Tarkas i był drugą pod względem ważności postacią w tym plemieniu. Wyróżniał się wielkimi zdolnościami jako dyplomata i wojownik. Potem, jak przypuszczałem, opowiedział krótko zdarzenia, jakie zaszły podczas właśnie zakończonej ekspedycji. Gdy skończył, wódz zwrócił się do mnie z dość rozwlekłą przemową. Odpowiedziałem w naszej starej angielskiej mowie, by mu udowodnić, że żaden z nas nie może zrozumieć drugiego. Zauważyłem, że gdy, kończąc, uśmiechnąłem się lekko, on zrobił to samo. Ten fakt, a także podobne zdarzenie podczas mojej pierwszej rozmowy z Tars Tarkasem przeko-
nały mnie, że mamy przynajmniej tyle wspólnego, iż jesteśmy zdolni się uśmiechać, a wiec również śmiać, czyli mamy poczucie humoru. Jednak później przekonałem się, że ich uśmiech jest tylko pozorem, a śmiech może przyprawić najodważniejszego mężczyznę o drżenie ze strachu. Poczucie humoru zielonych Marsjan również znacznie różni się od naszego. Agonia jakiegoś ich współplemieńca jest dla tych dziwnych istot powodem do dzikiej wesołości, zaś ulubioną rozrywką ich wodza jest zadawanie śmierci wymyślnymi i strasznymi sposobami jeńcom wojennym.
Zebrani w sali wojownicy i dowódcy przyjrzeli mi się dokładnie, obmacując muskuły i dotykając skóry. Potem naczelny wódz wyraził chęć obejrzenia pokazu moich umiejętności i, wskazując gestem abym szedł za nim, skierował się wraz z Tars Tarkasem ku wyjściu z budynku. Od czasu pierwszej, nieudanej próby nie odważyłem się chodzić z wyjątkiem tych, odcinków, które pokonywałem ściskany mocno za ramie, przez Tars Tarkasa. Tak wiać teraz, mając zamiar zrobić krok, zacząłem skakać i fruwać miedzy biurkami i krzesłami jak jakiś ogromny konik polny. Potłukłem się boleśnie, co wywołało u Marsjan wyraźną wesołość i w związku z tym postanowiłem znów uciec się do pełzania. Jednak Marsjanom wyraźnie to nie odpowiadało i zostałem brutalnie szarpnięty w górę przez osobnika, który uprzednio śmiał się z moich niefortunnych przygód najszczerzej. Gdy opuszczał mnie w dół, abym stanął na nogach, jego twarz znalazła się na wprost mojej i zrobiłem jedyną rzecz, jaką gentlemen może zrobić, stykając się, ź brutalnością, grubiaństwem i brakiem poszanowania praw innych osób. Rąbnąłem go pięścią prosto w pysk, a on zwalił się jak ogłuszony byk, W czasie, gdy się osuwał na podłogę odbiłem się od niego stopami i zrobiłem salto do tyłu w kierunku najbliższego biurka, spodziewając się, że koledzy uderzonego Marsjani-
na będą chcieli natychmiast zemścić się na mnie. Zdecydowany byłem, zanim oddam życie; stoczy tak dobrą walkę, na jaką pozwoli, mi nierówny stosunek sił. Moje obawy były jednak bezpodstawne, gdyż inni Marsjanie, w pierwszej chwili ogromnie zaskoczeni, ryknęli w końcu dzikim śmiechem pokrzykując coś przy tym. Oczywiście wtedy nie wiedziałem, że okrzyki oznaczają aplauz, ale później, gdy poznałem ich zwyczaje, zrozumiałem że było to coś co jest u nich rzadkością — szczera manifestacją aprobaty. Osobnik, którego uderzyłem leżał tam, gdzie upadł, i nikt do niego nie podszedł. Tars Tarkas zbliżył się do mnie, ujął mnie za ramie i tak wyszliśmy bez dalszych przygodna plac. Nie znałem oczywiście przyczyny, dla której wyszliśmy na otwartą przestrzeń, ale wkrótce miałem zostać oświecony. Najpierw powtórzyli kilkakrotnie słowo „sak”, a potem Tars Tarkas wykonał kilka podskoków, powtarzając ten wyraz przed każdym z nich. Gdy następnie to odwrócił się do mnie i powiedział „sak”, zrozumiałem o co mu chodzi i zebrawszy się w sobie „saknąłem" tak wspaniale, że; przeleciałem przynajmniej sto pięćdziesiąt stóp. Tym razem nie straciłem równowagi, lecz pewnie wylądowałem na stopach. Potem wróciłem łatwymi dwudziestopięcio— trzydziestostopowymi skokami ku małej grupie wojowników.
Mój pokaz był obserwowany przez kilkuset mniej ważnych Marsjan, którzy natychmiast zaczęli się głośno domagać jego powtórzenia. Wódz rozkazał mi, abym to zrobił. Bytem jednak głodny i spragniony. Zdecydowałem się zażądać od tych stworów spełnienia wymagań mojego żołądka gdyż dobrowolnie na pewno by tego nie zrobili. Ignorowałem wiec całkowicie rozkaz „sak” i za każdym razem, gdy go powtarzali przykładałem dłoń do ust i gładziłem się po brzuchu. Tars Tarkas i wódz zamienili kilka słów, potem przywołali z tłumu młodą kobietę dali jej jakieś instrukcje i wskazali mi abym za nią poszedł. Chwyciłem jej wyciągniętą rękę i przeszliśmy razem przez plac w kierunku dużego budynku po przeciwnej stronie. Moja towarzyszka mierzyła około ośmiu stóp i zbliżała się do dojrzałości. Jej skóra, lśniąca i gładka miała jasny oliwkowozielony kolor. Jak się później dowiedziałem miała na imię Sola i należała do świty Tars Tarkasa, Wprowadziła mnie do obszernego pomieszczenia w jednym, ze stojących przy placu budynków, które, sądząc po rozłożonym na podłodze jedwabiu i futrach, służyło za sypialnie dla kilku krajowców. Pomieszczenie było dobrze oświetlone przez kilka okien i ozdobione pięknymi ściennymi mozaikami i freskami. Wszystko wokół zdawało się nosić na sobie patynę, wieków, co przekonało mnie, że architekci i budowniczowie tych wspaniałych dzieł nie mieli nic wspólnego z okrutnymi półbestiami, które je teraz zamieszkiwały. Solą wskazała mi, bym usiadł na stercie jedwabiu w centrum pomieszczenia i odwróciwszy się, wydała szczególny, syczący dźwięk, jakby coś sygnalizowała komuś w sąsiednim pokoju. W chwile później zobaczyłem po raz pierwszy jeden z nowych dziwów Marsa. Jakieś stworzenie wpadło na dziesięciu krótkich nóżkach do pomieszczenia i przysiadło przed dziewczyną jak posłuszny szczeniak. Było wielkości szkockiego konika, jego łeb w pewnym stopniu przypominał łeb żaby. Jedynie paszcza była wyposażona w trzy rzędy długich, ostrych zębów.
Wymykam się strażnikowi
Sola spojrzała w złośliwe ślepia bestii, wymamrotała jedno czy dwa słowa polecenia, wskazała na mnie i wyszła z pomieszczenia. Mogłem się jedynie zastanawiać, co to okrutnie wyglądające monstrum zrobi, zostawione w tak niedużej odległości od stosunkowo smacznego kawałka mięsa.
Jednak moje obawy były bezpodstawne, gdyż bestia, po dokładnym przyjrzeniu się mojej osobie, podeszła do jedynego wyjścia, które prowadziło na ulice i ułożyła się na progu. Takie było moje pierwsze doświadczenie z marsjańskim psem—strażnikiem. Jednak nie było to jednocześnie doświadczenie ostatnie, gdyż zwierzę pilnowało mnie przez cały czas mego pobytu wśród tych zielonych ludzi, dwukrotnie ocaliło mi życie i nigdy dobrowolnie nie odstąpiło mnie nawet na chwilę. Wykorzystałem nieobecność Soli na dokładniejsze przyjrzenie się pomieszczeniu, w którym zostałem uwięziony. Naścienne malowidła przedstawiały sceny o rzadkim pięknie — góry, rzeki, jezioro, ocean łąkę, drzewa i kwiaty, kretę drogi, skąpane w promieniach słońca ogrody. Obrazy te mogłyby przedstawiać ziemskie krajobrazy, gdyby nie inne kolory roślinności. Ich nastrój był tak subtelny, technika wykonania tak doskonała, że na pierwszy rzut oka można było poznać, iż wyszły spod ręki prawdziwego mistrza. Jednak na żadnym z nich nie zauważyłem przedstawiciela fauny — ani człowieka, ani zwierzęcia, który by mi dał wyobrażenie o wyglądzie tych innych i prawdopodobnie wymarłych mieszkańców Marsa. Gdy pozwalałem mojemu umysłowi snuć najróżniejsze przypuszczenia na temat możliwych wy-
jaśnień tych dziwnych anomalii, z którymi się dotychczas na Marsie zetknąłem, wróciła Solą, niosąc pożywienie. Postawiła je na podłodze obok mnie, a sama usiadła nieco dalej i zaczęła mi się intensywnie przyglądać. Jedzenie składało się z około funta gęstej, niemal pozbawionej smaku substancji o konsystencji sera, zaś napój był najwyraźniej mlekiem jakiegoś zwierzęcia. Nie było ono nieprzyjemne w smaku, jakkolwiek nieco kwaśne, i w krótkim czasie nauczyłem się cenić je bardzo wysoko. Nie pochodziło, jak się później zorientowałem, od żadnego ssaka, gdyż na Marsie był tylko jeden, niezwykle przy tym rzadki gatunek zwierząt ssących. Uzyskiwało się je z wysokich roślin, które potrafiły rosnąć na bezwodnym praktycznie obszarze i zdawały się wytwarzać spore ilości mleka wyłącznie ze składników pobieranych z gleby, atmosfery oraz z promieni słonecznych. Jedna taka roślina potrafiła dać osiem do dziesięciu kwart mleka dziennie. Po posiłku poczułem się znacznie wzmocniony, ale jednocześnie dało o sobie znać zmęczenie. Wyciągnąłem się na kawałkach jedwabiu i wkrótce usnąłem. Spałem prawdopodobnie kilka godzin, gdyż kiedy się obudziłem panował już mrok. Było mi bardzo zimno. Zauważyłem, że ktoś narzucił na mnie futro, jednak się. ono częściowo zsunęło i w ciemnościach nie mogłem sobie dać rady z wciągnięciem go na siebie z powrotem. Nagle czyjaś dłoń poprawiła je starannie, a potem dorzuciła jeszcze jedno.
Przypuszczałem, że moją opiekunką była Solą i nie myliłem się. Jedynie ta dziewczyna, spośród wszystkich zielonych Marsjan, z którymi się zetknąłem okazywała mi sympatie, uprzejmość, a nawet pewne przywiązanie. Dbała o zaspokajanie moich potrzeb cielesnych bardzo starannie, a jej troskliwa opieka oszczędziła mi wielu cierpień. Jak się miałem wkrótce przekonać marsjańskie noce są bardzo zimne, a ponieważ prawie nie ma
świtu ani zmierzchu, skoki temperatury są gwałtowne i bardzo nieprzyjemne, podobnie jak szybkie przejścia od jasnego dnia do ciemności. Noce są jasne i rozświetlone albo bardzo ciemne. Jeżeli na niebie nie ma akurat żadnego z dwóch księżyców, cienka warstwa atmosfery nie rozprasza światła gwiazd w wystarczającym stopniu i panują kompletne ciemności. I przeciwnie — jeśli oba księżyce wiszą na niebie powierzchnia planety jest oświetlona bardzo jasno. Oba księżyce Marsa są znacznie bliżej swej macierzystej planety niż nasz Księżyc Ziemi — bliższy z nich znajduje się w odległości około pięciu tysięcy mil, natomiast dalszy w niewiele większej niż czternaście tysięcy, podczas gdy nasz Księżyc oddziela od Ziemi prawie ćwierć miliona mil. Bliższy księżyc obiega Marsa w nieco ponad siedem i pół godziny, wiec każdej nocy można go widzieć dwu— lub trzy—krotnie, jak przemyka po niebie niczym ogromny meteor. Dalszy księżyc zamyka swoją drogę wokół planety w trzydzieści godzin i piętnaście minut i wraz ze swym bratnim satelitą powoduje, ze nocny krajobraz Marsa odznacza się szczególnym pięknem. Dobrze się. stało, że natura postanowiła tak intensywnie rozjaśniać mroki nocy, gdyż zieloni Marsjanie, będący rasą koczowników o niezbyt wysoko rozwiniętym intelekcie, mają bardzo skąpe i prymitywne sposoby sztucznego oświetlenia. Posługują się przede wszystkim pochodniami, świecami i osobliwymi lampami naftowymi, wytwarzającymi gaz i płonącymi bez knota, które dają wyjątkowo jasne, białe światło. Jednak ze względu na to, że zdobycie nafty wiąże się. z pewnym wysiłkiem przy jej wydobywaniu, a poza tym miejsca, w których ona występuje są nieliczne i rozrzucone w dużej od siebie odległości, lampy te są rzadko używane. Gdy Solą poprawiła okrywające mnie futra, usnąłem znowu i obudziłem się dopiero po nadejściu dnia. Pozostali mieszkańcy pokoju, pięć kobiet, jeszcze spali, przykryci pstrymi stertami jedwabiu i futer. W poprzek progu leżała w tej samej pozycji, w jakiej zostawiłem ją poprzedniego dnia, pilnująca mnie bestia—wartownik. Najwyraźniej nie drgnęła nawet w ciągu ostatnich godzin i teraz czujnie wlepiała we mnie ślepia. Zacząłem się zastanawiać, co by mnie spotkało z jej strony,
gdybym zdecydował się uciekać.
Zawsze miałem skłonności do poszukiwania przygód, do badania rzeczy, które inni ludzie z ostrożnością obchodzili z daleka, doszedłem wiec do wniosku, że najpewniejszym sposobem przekonania się o zamiarach bestii wobec mnie będzie próba opuszczenia pokoju. Byłem pewien, że jeżeli uda mi się wydostać na zewnątrz z łatwością jej ucieknę, posługując się moją zdolnością do dalekich skoków. Co więcej, z niewielkiej długości jej nóg wysnułem wniosek, że nie potrafi ona skakać, a prawdopodobnie także szybko biegać. Powoli i ostrożnie podniosłem się na nogi i zobaczyłem, że mój strażnik zrobił to samo. Zacząłem się przesuwać w jego kierunku, zauważając przy tym, że jeżeli poruszam się nie odrywając stóp od ziemi, jestem w stanie utrzymać równowagę. W miarę, jak się do niego zbliżałem strażnik cofał się ostrożnie do tyłu, a gdy stanąłem w drzwiach, przepuścił mnie, odsuwając się na bok. Wyszedłem na pustą ulice, a on poszedł za mną, około dziesięć kroków w tyle. Jego zadanie miało polegać prawdopodobnie tylko na ochranianiu mnie, jednak, gdy doszliśmy do skraju miasta, zagrodził mi nagle drogę, wydając dziwne dźwięki i odsłaniając brzydkie, ostre kły. Postanowiłem zabawić się nieco jego kosztem. Ruszyłem naprzód i gdy byłem tuż przed nim, wyskoczyłem w powietrze, lądując daleko za jego plecami i poza obrębem miasta. Odwrócił się błyskawicznie i runął ku mnie z najbardziej zatrważającą szybkością, jaką kiedykolwiek widziałem. Myślałem, że jego krótkie nogi uniemożliwiają mu szybkie poruszanie się, ale gdyby uczestniczył w zawodach z chartami, te ostatnie w porównaniu z nim zdawałyby się stać w miejscu. Jak się później dowiedziałem, to zwierzę należało do najszybszych stworzeń na Marsie i dzięki swojej inteligencji, wierności i drapieżności było używane w wojnach, na polowaniach i
jako obrońca swoich panów, Marsjan. Zorientowałem się szybko, że nie uda mi się uciec, jeżeli będę skakał wprost przed siebie, wiec, gdy pędzący ku mnie stwór był już bardzo blisko, skoczyłem z powrotem. Ten manewr dał mi pewną przewagę i udało mi się osiągnąć miasto chwile wcześniej niż jemu i wskoczyć na jedno z okien budynku około trzydziestostopowej wysokości, stojącego frontem do doliny. Usiadłem na parapecie, nie zaglądając do wewnątrz i patrzyłem w dół na zawiedzione zwierze. Jednak moja radość trwała dość krótko, gdyż w chwile po tym, jak się wygodnie usadowiłem ogromna ręka schwyciła mnie z tyłu za kark i gwałtownie wciągnęła do pokoju. Zostałem rzucony na podłogę i zobaczyłem nad sobą ogromne, podobne do małpy stworzenie, białe i bezwłose z wyjątkiem porastającej łeb kępy najeżonej sierści.
Walka, w której zdobyłem przyjaciół
Istota, bardziej przypominająca ludzi z Ziemi niż tych Marsjan, których widziałem, przygniatała mnie do podłogi ogromną stopą, jednocześnie bełkocąc i gestykulując do czegoś, co się znajdowało poza zasięgiem mego wzroku. To drugie stworzenie, samica, wkrótce podeszło do nas, trzymając w łapie kamienną maczugę, którą z pewnością chciała roztrzaskać mi czaszkę. Stwory te miały dziesięć lub piętnaście stóp wzrostu w pozycji wyprostowanej oraz, podobnie jak zieloni Marsjanie, dodatkową parę kończyn, umiejscowioną w połowie odległości miedzy kończynami górnymi a dolnymi. Ich oczy były osadzone blisko siebie, w głębi czaszki, uszy sterczały dość wysoko, ale były umieszczone bardziej po bokach niż u Marsjan, zaś pyski i zęby do złu-
dzenia przypominały te, które widziałem u naszych afrykańskich goryli. W sumie nie były brzydsze od zielonych Marsjan. Maczuga kołysała się niebezpiecznie blisko mojej twarzy i w końcu pewnie by na nią spadła, lecz nagle przez drzwi wbiegło z szybkością kuli armatniej wielonogie straszydło i rzuciło się wprost na pierś mego niedoszłego kata. Przytrzymująca mnie małpa z okrzykiem strachu wyskoczyła przez okno, lecz druga zwarła się w śmiertelnej walce z moim niespodziewanym obrońcą, którym okazał się być mój strażnik, a którego wciąż nie udawało mi się nazywać w myślach psem. Podniosłem się z podłogi tak szybko, jak potrafiłem i stanąłem pod ścianą, przyglądając się walce. Siły, zręczności i dzikiej zażartości obu tych stworzeń nie można porównać z niczym znanym ziemskiemu człowiekowi. Mój obrońca zdobył z początku pewną przewagę, zatapiając kły głęboko w piersi przeciwnika, ale wkrótce wielkie, muskularne łapy małpy zacisnęły się na jego gardle i zaczęty mu wykręcać łeb do tyłu, tak, że spodziewałem się, iż lada chwila padnie ze skręconym karkiem. Małpa wyrywała sobie przy tym ogromny płat skóry na piersiach, trzymany żelaznym chwytem szczek mojego strażnika. Przewrócili się i tarzali po całej podłodze pomieszczenia. Żadne z nich nie wydało przy tym jęku bólu czy strachu. Zobaczyłem, że wielkie ślepia mojego obrońcy wyszły niemal całkowicie z orbit, a z nozdrzy strumieniem cieknie krew. Słabł w sposób widoczny, lecz małpa również goniła resztkami sił i jej ruchy stawały się coraz mniej gwałtowne. Nagle, pchnięty przez ów dziwny instynkt, który zawsze zdawał się wskazywać mi, na czym polega mój obowiązek, schwyciłem kamienną maczugę, porzuconą w ferworze walki na
podłodze i z całą siłą moich ziemskich ramion opuściłem ją na czaszkę małpy, która pękła jak skorupa jajka.
W chwile po zadaniu ciosu stanąłem oko w oko z nowym niebezpieczeństwem. Samiec, otrząsnąwszy się z pierwszego strachu wrócił na pole walki przez wnętrze budynku. Zauważyłem go na chwile przed tym, jak stanął w drzwiach do pokoju i zobaczywszy swoją towarzyszkę leżącą bez życia na podłodze, zaryczał z wściekłości, wyszczerzając ku mnie wielkie kły. Musze przyznać, że jego widok napełnił mnie jak najgorszymi przeczuciami. Jestem zawsze gotów do walki, jeżeli stosunek sił nie przemawia zbyt wyraźnie na moją niekorzyść, ale w tej chwili nie widziałem żadnych szans w przeciwstawieniu mojej, stosunkowo niewielkiej siły żelaznym mięśniom i wściekłemu okrucieństwu tego mieszkańca nieznanego świata. Byłem natomiast przekonany, że jedynym rezultatem takiej walki byłaby moja szybka śmierć. Stałem blisko okna i wiedziałem, że jeśli uda mi się dotrzeć na plac, zanim ta bestia mnie złapie, będę całkowicie bezpieczny. W ucieczce leżała szansa na uratowanie się, natomiast zostając i podejmując walkę, choć z pewnością byłaby ona zaciekła, skazywałem się na pewną śmierć. Trzymałem co prawda maczugę, ale co mogłem nią zdziałać przeciwko jego czterem mocnym i długim rękom? Nawet gdybym złamał jedną z nich pierwszym uderzeniem, gdyż prawdopodobnie starałby się zasłonić przed ciosem, schwyciłby mnie i zgniótł pozostałymi, zanim bym zdążył zamierzyć się po raz drugi. Takie myśli przemknęły mi przez głowę, kiedy zwracałem się w stronę okna, ale zanim to uczyniłem zahaczyłem spojrzeniem o ciało mojego dzielnego obrońcy. Ciężko dysząc leżał na podłodze, a z utkwionych we mnie ślepiów wyzierała żałosna prośba o pomoc i ochronę.. Nie mogłem się oprzeć temu spojrzeniu, nie mogłem opuścić mego zbawcy nie walcząc o niego przynajmniej tak, jak on walczył o mnie. Nie zastanawiając się dłużej odwróciłem się, by stawić czoła atakowi rozjuszonej bestii. Była zbyt blisko mnie, abym mógł użyć maczugi w skuteczny sposób, jednak Udało mi się uderzyć nią w nogi małpy tuż pod kolanami. Wydała ryk bólu i wściekłości i straciła równowagę. Wyciągnęła przed siebie łapy, by złagodzić upadek i zaczęła się na mnie przewracać.
Uciekłem się znów, jak poprzedniego dnia, do ziemskiej taktyki walki i prawą ręką wymierzyłem jej potężny cios w podbródek, po czym natychmiast poprawiłem z całej siły z lewej w żołądek. Rezultat był nadzwyczajny — małpa, gwałtownie chwytając powietrze i porykując z bólu, okręciła się wokół osi i osunęła na podłogę. Przeskoczyłem przez leżące cielsko i, chwyciwszy maczugę, roztrzaskałem jej czaszkę.
Usłyszałem wybuch chrapliwego śmiechu. Odwróciłem się i zobaczyłem Tars Tarkasa, Sole i trzech czy czterech wojowników stojących przy wejściu do pokoju. Gdy moje oczy spotkały się z ich wzrokiem zostałem, już po raz drugi, nagrodzony gorącymi oklaskami. Solą, obudziwszy się, zauważyła moją nieobecność i zawiadomiła o niej Tars Tarkasa, który wraz z kilkoma wojownikami natychmiast wyruszył na poszukiwania. Gdy zbliżyli się. do granicy miasta zauważyli białą małpę z wściekłym rykiem wbiegającą do budynku. Podążyli za nią, słusznie uważając, że jej akcja ma jakiś związek z moją osobą ł byli świadkami mojej krótkiej, lecz śmiertelnej z nią walki. To wydarzenie, łącznie z moim wczorajszym starciem z marsjańskim wojownikiem oraz umiejętnością skakania, sprawiło, że zaczęli mnie darzyć pewnym szacunkiem. Istoty te, najwyraźniej nie znające uczuć wyższego typu jak przyjaźń, miłość czy przywiązanie, wysoko cenią sprawność fizyczną i odwagę. Nikt nie jest zbyt dobry lub zbyt zły na to, by zyskać ich poklask tak długo, póki dostarcza wciąż nowych dowodów swojej siły, umiejętności i odwagi. Sola, która z własnej woli towarzyszyła poszukującemu mnie oddziałowi, była jedynym członkiem grupy, którego twarz nie była wykrzywiona śmiechem, gdy walczyłem o swoje życie. Przeciwnie, w sposób widoczny niepokoiła się o mnie i natychmiast, gdy dobiłem małpę podeszła do
mnie i starannie obejrzała moje ciało, szukając ran lub skaleczeń. Przekonawszy się, że wyszedłem bez szwanku uśmiechnęła się nieznacznie i chwyciła moją dłoń, pociągając mnie w stronę wyjścia. Tars Tarkas i inni weszli do środka i teraz stali nad szybko wracającym do życia zwierzęciem, które ocaliło mi życie i które, w zamian, ja uratowałem. Zdawali się być pogrążeni w dyskusji, a w końcu jeden z nich powiedział coś do mnie, lecz przypomniał sobie, że nie rozumiem ich jeżyka i znów zwrócił się do Tars Tarkasa. Dowódca wydał mu jakiś rozkaz i poszedł za nami. W ich stosunku do mojego zwierzęcia była jakaś ukryta groźba i nie chciałem wychodzić z pokoju aż do chwili, gdy dowiem się, na czym ona polega. Dobrze się stało, gdyż wojownik wyjął z kabury jakiś groźnie wyglądający pistolet i najwyraźniej miał zamiar położyć kres życiu zwierzęcia. Skoczyłem naprzód i podbiłem jego rękę. Kula, uderzywszy w drewniane obramowanie okna eksplodowała, wyrywając w murze pokaźną dziurę.. Ukląkłem obok rozglądającego się ze strachem zwierzęcia, podniosłem je na nogi i gestem nakazałem iść za sobą. Zdziwione spojrzenia, jakimi obrzucili mnie Marsjanie były niemal zabawne — sami ich nie znając, nie mogli zrozumieć uczuć wdzięczności i współczucia. Wojownik, któremu podbiłem pistolet spojrzał pytająco
na Tars Tarkasa, ale ten nakazał mu zostawić mnie w spokoju. Wróciliśmy wiec na plac. Przeszedłem całą drogę trzymając mocno ramie Soli, a moja wielka bestia podążała tuż za mną. Miałem przynajmniej dwoje przyjaciół na Marsie — młodą kobietę, która opiekowała się mną z macierzyńską troskliwością i nieme zwierze, które, jak się później przekonałem, kryło w swoim brzydkim ciele więcej miłości, wierności i wdzięczności niż pięć milionów Marsjan włóczących się po opuszczonych miastach i dnach wyschniętych mórz tej planety.
Wychowywanie dzieci na Marsie
Po śniadaniu, dokładnie takim samym, jak posiłek, który spożyłem poprzedniego dnia oraz jak wszystkie następne posiłki, zjedzone w czasie pobytu u zielonych Marsjan, Solą zaprowadziła mnie na placu na którym niemal wszyscy mieszkańcy miasta zajęci byli pilnowaniem słoniopodobnych zwierząt lub zaprzęganiem ich do trójkołowych wozów. Naliczyłem około dwustu pięćdziesięciu wehikułów, każdy ciągnięty przez jedno zwierze, które mogło, sądząc z wyglądu, pociągnąć kilkuwagowy, w pełni załadowany pociąg. Wozy były wielkie, wygodne i pięknie zdobione. W każdym z nich siedziała marsjańska kobieta obwieszona metalowymi ozdobami i klejnotami, okryta jedwabiem i futrami, a na grzbiecie każdego ciągnącego wóz zwierzęcia ulokował się w wysokim siodle młody woźnica. Podobnie jak wierzchowce, których używali wojownicy i te pociągowe zwierzęta nie miały lejców ani uzd i były kierowane wyłącznie za pomocą telepatii. Marsjanie mają znakomicie rozwinięte zdolności telepatyczne, czego rezultatem jest znaczna prostota ich jeżyka oraz sposób prowadzenia dyskusji, w czasie których, choćby były bardzo długie, pada stosunkowo niewiele słów. Telepatia jest uniwersalnym jeżykiem na Marsie, za pomocą którego zamieszkujące te planetę paradoksów różnego typu istoty mogą porozumiewać się w mniejszym lub większym zakresie, w zależności od rozwoju intelektualnego i indywidualnych zdolności.
Gdy kawalkada ustawiła się w kolumnę marszową. Solą wciągnęła mnie do pustego wozu i ruszyliśmy w kierunku miejsca, przez które wjechałem wczoraj do miasta. Na czele podążało około dwustu wojowników, podobna liczba zamykała pochód, zaś dwudziestu pięciu lub trzydziestu osłaniało nas z każdego boku.
Wszyscy oprócz mnie, mężczyźni, kobiety i dzieci, byli uzbrojeni po zęby, a za każdym wozem biegł marsjański pies. Mój własny podążał tuż za naszym wehikułem i od tej pory nie opuścił mnie dobrowolnie przez całe dziesięć lat, które spędziłem na Marsie. Nasza droga wiodła przez dolinę i wzgórza na dno wyschniętego morza, w kierunku inkubatora, od którego rozpocząłem moją podróż. Celem podróży tego dnia był, jak się okazało, właśnie inkubator i już wkrótce go dostrzegliśmy, a cała kawalkada puściła się ku niemu dzikim galopem. Po zatrzymaniu się Marsjanie zaparkowali wozy z wojskową precyzją, otaczając z czterech stron niską budowle. Połowa wojowników, w tym Tars Tarkas i kilku mniej ważnych dowódców, prowadzana przez ogromnego wodza poszła w jej kierunku. Zauważyłem, że Tars Tarkas tłumaczy cos wodzowi, którego imię brzmiało Lorquas Ptomel, Jed — przy czym „Jed” było jego tytułem. Wkrótce się dowiedziałem jaki był temat ich rozmowy, gdyż Tars Tarkas krzyknął do Soli, aby mnie do niego przysłała. Opanowałem już sztukę chodzenia w warunkach marsjańskiej grawitacji i, podporządkowawszy się jego poleceniu, szybko poszedłem ku tej ścianie inkubatora, przy której stali wojownicy. Gdy byłem już blisko zauważyłem, że niemal ze wszystkich jaj wyległy się, rojące się teraz wewnątrz inkubatora małe potworki. Ich wzrost zawierał się pomiędzy trzema a czterema stopami. Niezmordowanie krążyły wewnątrz zamkniętej ścianami przestrzeni, jakby w poszukiwaniu po-
żywienia. Zatrzymałem się przed Tars Tarkasem, a on wyciągnął rękę ponad budowle i powiedział „sak”. Zrozumiałem, że chce abym powtórzył dla Lorquasa Ptomela wykonany tu wczoraj skok, a ponieważ moje umiejętności dawały mi niemało satysfakcji, wiec skoczyłem, przelatując ponad ustawionymi po przeciwnej stronie inkubatora wozami. Gdy wróciłem Lorquas Ptomel zamruczał coś do mnie, a potem zwrócił się do wojowników z kilkoma słowami komendy dotyczącej inkubatora. Nie zwracali na mnie więcej uwagi, postanowiłem wiec zostać i przyglądać się ich czynnościom, które miały na celu wybicie dziury w dachu inkubatora; dostatecznie dużej, aby mógł się przez nią wydostać nowo wykluty Marsjanin. Z obu stron tego otworu kobiety uformowały ze swych ciał dwa szczelne mury, wiodące poprzez rząd wozów na równinę; poza nimi, miedzy którymi biegali dziko mali Marsjanie. Pozwalano im przebiec całą długość murów, a na końcu byli łapani przez kobiety t starsze dzieci. Ostatnia Marsjańka w rzędzie chwytała pierwsze dziecko, jakie do niej dobiegło, stojąca naprzeciw niej — następne i tak dalej, aż wszystkie małe stworki opuściły inkubator i zostały złapane przez jakąś
kobietę lub kogoś z młodzieży. Kobiety, które już złapały dziecko wracały z powrotem do swoich wozów. Dziecko, które wpadło w ręce młodego Marsjanina płci męskiej było później oddawane jakiejś kobiecie. Zobaczyłem, że ceremonia, jeśli to, co się działo można tak określić, została zakończona i wróciłem do mojego wozu. Zastałem w nim Sole, tulącą do siebie małego potworka. Praca nad wychowaniem młodych Marsjan polegała wyłącznie na nauczeniu ich mówienia oraz posługiwania się bronią. Obie te nauki pobierają równocześnie od pierwszych dni życia. Wycho-
dzą z jaj, w których leżały przez pięcioletni okres inkubacji całkowicie ukształtowane, z wyjątkiem wzrostu. Zupełnie nieznane swoim rzeczywistym matkom, które z kolei tylko w ogromnym przybliżeniu mogą określić ojca, są zwykle dziećmi całego plemienia. Ich wychowanie spoczywa zatem na tych kobietach, które je złapały po wyjściu z inkubatora. Wychowawczynie nawet mogą nie mieć własnych jaj w inkubatorze, jak to było w przypadku Soli. Jednak to wszystko jest rzeczą zupełnie zwykłą wśród zielonych Marsjan, którzy nie znają uczuć dziecka do rodziców i rodziców do dziecka, w takim sensie jak u nas na Ziemi. Przypuszczam, że to ten straszny, trwający od wieków system, jest bezpośrednią przyczyną utraty wszelkich uczuć wyższego rzędu i instynktów humanitarnych przez te biedne stworzenia. Od urodzenia nie znają miłości macierzyńskiej ani ojcowskiej, nie wiedzą, co oznacza pójście „dom rodzinny”. Uczy sieje, że zasługują na życie dopiero wtedy, gdy rozwojem fizycznym i okrucieństwem dowiodą, że są do tęgo przystosowane. Dzieci ułomne lub niedostatecznie sprawne są bezlitośnie zabijane i nikt nie uroni nad ich losem nawet jednej łzy. Nie twierdzę, że dorośli Marsjanie okazują młodym niepotrzebne i zamierzone okrucieństwo, ale na tej umierającej planecie, której naturalne zasoby osiągnęły taki punkt, w którym każde dodatkowe życie oznacza ograniczenie dla społeczności, walka o przetrwania jest twarda i bezlitosna. Dokonywany jest staranny wybór i wychowaniu podlegają tylko najsilniejsze jednostki, a liczba urodzeń jest regulowana z ponadnaturalną dalekowzrocznością przez przewidywaną liczbę zgonów. Każda dorosła kobieta składa przeciętnie trzynaście jaj rocznie i spośród nich tylko te, które odpowiadają wymogom pod względem ciężaru i rozmiarów są umieszczane w podziemnych lochach, w których temperatura jest zbyt niska, aby nastąpiła inkubacja. Każdego roku te jaja są starannie badane przez komisje złożoną z dwudziestu dowódców i wszystkie, oprócz stu najlepszych są niszczone. Pod koniec każdych pięciu lat z tysięcy jaj, które zostały w tym okresie złożone, zostaje tylko około pięciuset. Są one składane w szczelnie zamkniętych inkubatorach, gdzie
przez następne piec lat leżą, poddane działaniu promieni słonecznych. Wydarzenie, którego dzisiaj byliśmy świadkami było typowe dla całego procesu — z niemal wszystkich jaj wykluli się mali Marsjanie. Jeżeli z tych nielicznych, które pozostały wykluły się później marsjańskie dzieci — ich los już nikogo nie obchodził. Były niepożądane, gdyż mogłyby przynieść ze sobą umocnienie się i rozszerzenie tendencji do opóźnienia w wykluwaniu, a to mogłoby zakłócić system, który utrzymuje się od wieków i pozwala starszym Marsjanom określić właściwy na udanie się ku inkubatorom czas z dokładnością niemal do godziny. Inkubatory są budowane w odległych miejscach, gdzie istnieje małe prawdopodobieństwo; że zostaną odnalezione przez inne plemiona. Rezultatem takiego katastrofalnego wydarzenia byłby brak dzieci w społeczności przez następne pięć lat Miałem później stać się świadkiem odkrycia obcego inkubatora. Grupa Marsjan, z którą związał mnie los stanowiła cześć plemienia O liczebności około trzydziestu tysięcy osób. Zajmowali ogromny obszar jałowej i półjałowej ziemi, rozciągający się miedzy czterdziestym a osiemdziesiątym stopniem szerokości geograficznej południowej, ograniczony od wschodu i zachodu przez dwa duże pasy ziemi uprawnej. Ich główne siedziby leżały na południowo—zachodnim krańcu tego obszaru, w pobliżu przecięcia dwóch tzw. kanałów marsjańskich. Ponieważ inkubator został umieszczony daleko na północ od obszaru, na którym żyli, w miejscu nie zamieszkanym i prawdopodobnie przez nikogo nie odwiedzanym, czekała nas bardzo długa podróż na południe, po której, rzecz jasna, nie wiedziałem czego się spodziewać. Po powrocie do umarłego miasta przeżyłem kilka dni na względnym próżniactwie. Następnego dnia wszyscy wojownicy wyjechali gdzieś wczesnym rankiem i wrócili dopiero tuż przed nasta-
niem nocy. Jak się później dowiedziałem byli w podziemnych lochach, przenieśli wszystkie jaja do inkubatora i zabezpieczyli go na następne pięć lat, podczas których najprawdopodobniej nie będzie odwiedzany. Lochy, w których były przechowywane jaja, są położone wiele mil na południe od inkubatora i są odwiedzane corocznie przez komisje, złożoną z dwudziestu dowódców i wodzów. Dlaczego nie zdecydowali się zbudować tych lochów i inkubatorów bliżej swoich siedzib pozostało dla mnie tajemnicą nierozwiązywalną przy użyciu ziemskich pojęć i zwyczajów, jak wiele innych marsjańskich tajemnic.
Obowiązki Soli uległy teraz podwojeniu, gdyż musiała się opiekować zarówno mną, jak i małym Marsjaninem, ale żaden z nas nie wymagał specjalnej troski, a ponieważ obaj byliśmy jednakowo zaawansowani w wiedzy o tym świecie, postanowiła wychowywać nas razem. Marsjański wychowanek miał około czterech stóp wzrostu, był bardzo silny i doskonale rozwinięty pod względem fizycznym. Uczył się szybko i bawiliśmy się znakomicie, przynajmniej ja, rywalizacją w zdobywaniu wiedzy. Jeżyk marsjański, jak już zaznaczyłem, jest niesłychanie prosty i już po tygodniu mogłem wypowiedzieć wszystko to, co chciałem i rozumiałem niemal wszystko, co do mnie mówiono. Podobnie rozwinąłem, pod kierunkiem Soli, moje umiejętności telepatyczne i wkrótce mogłem już odczuwać praktycznie wszystko, co się wokół mnie działo. Sole niezwykle dziwił fakt, że podczas gdy ja mogłem odbierać od innych telepatyczne przesłania, nawet te nie przeznaczone dla mnie, to nikt w żadnych okolicznościach nie mógł przeczytać nawet ułamka moich myśli. Na początku trochę mnie to złościło, lecz wkrótce byłem bardzo z tego zadowolony, gdyż dawał mi on niezaprzeczalną przewagę nad Marsjanami.
Piękna niewolnica z niebios
Trzeciego dnia po ceremonii przy inkubatorze wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Zaledwie jednak czoło pochodu weszło na otwarta przestrzeń za miastem, wydano rozkaz natychmiastowego i spiesznego powrotu. Marsjanie, od lat ćwiczeni w wykonywaniu tego typu manewrów, zniknęli jak mgła w obszernych wejściach do najbliższych budynków i w trzy minuty później nie było już nawet śladu po wozach, pociągowych zwierzętach i jeźdźcach. Sola i ja weszliśmy do budynku na skraju miasta, tego samego, w którym stoczyłem walkę z małpami. Chcąc dowiedzieć się, co spowodowało taki nagły odwrót, wszedłem na wyższe piętro. Stamtąd wyjrzałem przez okno w stronę doliny i położonych dalej wzgórz i zobaczyłem przyczynę, dla której Marsjanie tak nagle zaczęli szukać ukrycia. Ogromny statek powietrzny, długi, płaski, pomalowany na szaro przepływał wolno nad grzbietem najbliższego wzgórza. Za nim ukazał się następny i jeszcze jeden, i jeszcze, aż w końcu dwadzieścia statków szybowało nisko nad ziemią, powoli i majestatycznie zbliżając się do miasta. Wzdłuż każdego z nich, od dziobu po rufę, były przewieszone dziwne sztandary, na których wymalowano jakieś napisy, połyskujące w słońcu i wyraźnie widoczne nawet z dużej odległości. Na pomostach i pokładach statków zauwa-
żyłem tłoczące się postacie. Nie wiedziałem czy widziały nas, czy tylko przyglądały się opuszczonemu miastu, w każdym jednak przypadku spotkały się z bardzo nieuprzejmym przyjęciem. Nagle i bez ostrzeżenia wojownicy otworzyli z okien budynków gwałtowny ogień, zasypując pociskami spokojnie wpływające w dolinę statki.
Widok zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki — pierwszy statek ruszył szybko w naszym kierunku i odpowiedział strzałami na nasz ogień, potem zawrócił, najwyraźniej mając zamiar zakreślić wielkie koło i znów zbliżyć się do nas na odległość strzału. Pozostałe statki podążyły za nim, zasypując nas pociskami, gdy tylko znalazły się na dogodnej pozycji. Intensywność ognia z naszej strony nie zmniejszyła się nawet na chwile i wątpię czy niecelnych pocisków było więcej niż dwadzieścia pięć procent. Nigdy jeszcze nie dane mi było widzieć tak straszliwej celności — wydawało się, że każdy strzał powoduje upadek drobnej sylwetki na którymś ze statków. Sztandary i nadbudówki stanęły w płomieniach, nie mogąc się oprzeć niszczycielskiej sile naszych pocisków. Ogień ze statków był prawie całkowicie nieskuteczny, czego przyczyną było, jak się później dowiedziałem, całkowite zaskoczenie i gwałtowność pierwszych salw zielonych Marsjan, które zniszczyły odsłonięte aparaty celownicze ciężkiej broni. Jak się wydaje, każdy z zielonych wojowników ma z góry określone cele, na które ma kierować swój ogień w relatywnie takich samych warunkach bojowych. Na przykład, pewna grupa, zazwyczaj najlepsi strzelcy, ostrzeliwuje wyłącznie bezprzewodową aparaturę celowniczą i wykrywającą, zamontowaną na ciężkiej broni. Inny oddział zajmuje się tylko bronią o mniejszym kalibrze. Jeszcze inny skupia się na nękaniu strzelców pokładowych czy oficerów. Pozostali koncentrują swoją uwagę na członkach załogi statków nie zaangażowanych bezpośrednio w walkę na urządzeniach sterujących, napędzie czy nadbudówkach. W dwadzieścia minut od chwili otwarcia ognia flota zaczęła się wycofywać w kierunku, z którego przybyła. Kilka statków było wyraźnie uszkodzonych i zdziesiątkowanej załodze z najwyższym trudem udawało się utrzymać je na kursie. Statki całkowicie zaprzestały ognia i zdawały się koncentrować całą energię na ucieczce. Nasi wojownicy weszli na dachy budynków i posyłali wycofującej się flocie grad kul.
Jednakże stopniowo statki, jeden po drugim, znikały za grzbietami wzgórz. W zasięgu wzroku pozostał tylko jeden, najbardziej zniszczony. Uprzednio skupiła się na nim znaczna cześć naszego ognia i zdawało się, że na pokładzie nie pozostał ani jeden żywy członek załogi. Stopniowo
zbaczał z kursu i w końcu niepewnie i chwiejnie leciał z powrotem w naszym kierunku. Wojownicy przerwali ogień, gdyż było zupełnie oczywiste, że ten statek jest całkowicie bezradny i nie może już stanowić dla nas żadnego zagrożenia. Gdy zbliżył się do miasta wojownicy wyszli mu na spotkanie, jednak wciąż unosił się zbyt wysoko, by mogli wejść na jego pokład. Z mojego punktu obserwacyjnego widziałem porozrzucane po pokładach ciała załogi, ale wciąż nie mogłem określić jakiego typu są to istoty. Statek płynął powoli w kierunku południowo—wschodnim, popychany łagodnym wiatrem, a ja nie mogłem dostrzec na nim żadnego ruchu czy innego znaku życia. Unosił się około pięćdziesięciu stóp nad ziemią, a za nim, dołem, szli wszyscy wojownicy, poza setką tych, którzy zostali wysłani z powrotem na dachy jako ubezpieczenie na wypadek powrotu floty. Wkrótce stało się jasne, że statek uderzy w któryś z budynków około mile na południe od naszych pozycji. Cześć wojowników w pogoni pojechała naprzód i weszła do budynku, z którym statek prawdopodobnie miał się zderzyć. Gdy statek zbliżył się, wojownicy wystawili przez okna swoje ogromne dzidy i podparli go w ten sposób, że uniknął gwałtownego wstrząsu przy zderzeniu z budynkiem. Chwile później rzucili nań zakończone hakami liny i statek został zakotwiczony do ziemi przez tych, którzy zostali na zewnątrz budynku. Potem wojownicy wspięli się na pokład i dokładnie go przeszukali. Widziałem, że przyglądają się zabitym żeglarzom, poszukując w nich znaków życia, a jednocześnie zauważyłem, że kilku wyłoniło się z dolnego pokładu, cią-
gnąc kogoś za sobą. Ta istota była co najmniej dwukrotnie niższa od otaczających ją zielonych Marsjan i poruszała się, jak mogłem zauważyć, wyprostowana, na dwóch kończynach. Doszedłem do wniosku, że jest to jeszcze jedno dziwne marsjańskie monstrum, nieznane mi dotychczas. Postawili swego jeńca na ziemi, a potem rozpoczęli systematyczne łupienie statku. Zajęło im to kilka godzin, aż wreszcie łup, składający się z broni, amunicji, jedwabiu, futer, biżuterii, dziwnie rzeźbionych kamiennych naczyń, dużej ilości pożywienia, w tym także wielu beczek wody, którą ujrzałem po raz pierwszy od mego przybycia na Marsa, załadowano na przysłane wozy. Opróżniony statek wojownicy odciągnęli daleko w dolinę. Kilku z nich weszło na pokład i zajęło się, jak mi się wydawało z odległości, w jakiej się znajdowałem, wylewaniem zawartości różnego kształtu naczyń na ciała poległych, na pokłady i urządzenia statku. Po zakończeniu tych czynności opuścili się po linach na ziemie. Ostatni wojownik odwrócił się, wrzucił coś do środka i chwile czekał na rezultat. Gdy z miejsca, w którym upadła rzucona przez niego rzecz zaczaj rozszerzać się płomień, przeskoczył szybko barierkę i wkrótce znalazł się na ziemi. Liny zostały jedno-
cześnie wypuszczone i wielki statek, lżejszy po stracie ładunku, wzbił się majestatycznie w górę, a jego pokłady i nadbudówki pochłaniał szalejący płomień. Powoli odpływał na południowy wschód, wzbijając się coraz wyżej, w miarę jak pożar trawił drewniane części i zmniejszał jego wagę. Wszedłem na dach i przez kilka godzin patrzyłem za oddalającym się statkiem, aż w końcu znikł mi z oczu w mgiełce nad horyzontem. Był to przygnębiający widok — ogromny, latający stos pogrzebowy, dryfujący bezwładnie przez pustynie marsjańskiego nieba — wypełniony śmiercią, zniszczony wrak, jakby symbolizujący życie tych dziwnych i okrutnych stworzeń, w których nieprzyjazne ręce rzucił go los.
Zgnębiony zszedłem powoli na ulice. Miałem takie wrażenie, jakbym był świadkiem kieski i unicestwienia sił zbrojnych, należących do pokrewnej mi rasy, a nie zniszczenia przez zielonych wojowników hordy wrogich, ale podobnych im stworów. Nie mogłem zrozumieć skąd się wzięło to wrażenie, ale jednocześnie nie mogłem się go pozbyć. Gdzieś w głębi mej duszy narodziło się dziwne współczucie dla tych nieznanych wrogów, a także nadzieja, że flota wróci i wystawi rachunek zielonym wojownikom, którzy ją tak bezlitośnie i okrutnie zaatakowali. Wyszedłem na ulice, a pies Woola biegi tuż za mną, na swoim już zwykłym miejscu. Wkrótce dogoniła mnie Solą. Karawana wozów wracała na plac. Wymarsz w stronę domu nie został podjęty na nowo ani tego dnia, ani przez cały następny tydzień ze względu na obawę przed powrotem powietrznej floty. Lorquas Ptomel był zbyt przebiegłym i doświadczonym żołnierzem, aby dać się złapać na otwartej przestrzeni z mało ruchliwymi wozami, obciążonymi na dodatek lupami i dziećmi. Pozostaliśmy wiec w opuszczonym mieście do czasu, aż, jak się zdawało, niebezpieczeństwo minęło. Gdy Solą i ja weszliśmy na plac ujrzałem widok, który napełnił mnie mieszaniną nadziei, strachu, radości i smutku, a nad tym wszystkim dominowało uczucie ulgi i szczęścia. Dwie kobiety brutalnie ciągnęły w kierunku wejścia do najbliższego budynku jeńca ze statku powietrznego. Była to dziewczyna, podobna w każdym szczególe do kobiet z Ziemi. W pierwszej chwili mnie nie zauważyła, ale gdy przekraczałem drzwi do budynku, który stać się miał jej wiezieniem, odwróciła głowę i jej oczy spotkały się z moimi. Miała bardzo piękną, owalną twarz o delikatnie rzeźbionych rysach, wielkie, błyszczące oczy i czarne jak węgiel włosy, ułożone w dziwny, a jednocześnie bardzo do niej pasujący sposób. Zaróżowione policzki i wspaniale ukształtowane usta pięknie kontrastowały ze skórą o lekko czerwonomiedzianym odcieniu. Podobnie jak prowadzące
ją zielone Marsjanki nie nosiła żadnej odzieży, oprócz delikatnie wykonanych ozdób, ale żadna szata nie mogłaby bardziej podkreślić piękna jej doskonałej figury. Gdy mnie dostrzegła jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a potem wykonała swobodną ręką jakiś mały gest, znaczenia którego, oczywiście, nie mogłem się domyślić. Przez chwile patrzyliśmy na siebie i wraz z upływem sekund wyraz nadziei i nowej odwagi, który rozświetlił jej twarz, gdy mnie ujrzała, zmieniał się w rozczarowanie, spod którego przebijała niechęć i pogarda. Zrozumiałem, że było to wynikiem tego, że nie odpowiedziałem na jej sygnał. Przy całej swej ignorancji marsjańskich obyczajów intuicyjnie czułem, że gestem tym prosiła mnie o pomoc i opiekę. Potem zniknęła mi z oczu w głębi opuszczonego gmachu.
Uczę się języka
Gdy otrząsnąłem się z wrażenia, spojrzałem na Sole, która była świadkiem spotkania i zdumiał mnie dziwny wyraz jej zwykle obojętnej twarzy. Nie wiem o czym myślała, nie mogłem o to spytać, gdyż dotychczas opanowałem jeżyk marsjański w stopniu wystarczającym tylko na wyrażenie najprostszych, codziennych potrzeb. U drzwi budynku; w którym mieszkaliśmy spotkała mnie dziwna niespodzianka. Podszedł do mnie wojownik i podał mi broń, ozdoby i pozostały rynsztunek, noszony przez jego rasę. Powiedział do mnie kilka niezrozumiałych słów, zachowując się z szacunkiem, a zarazem jakby grożąc mi. Sola, korzystając z pomocy kilku innych kobiet, przerobiła później to wszystko tak, by pasowało do moich mniejszych rozmiarów. Odtąd Solą zaczęła wprowadzać mnie w tajniki posługiwania się różnymi rodzajami broni i wraz z młodym Marsjaninem spędzaliśmy codziennie kilka godzin na placu, doskonaląc swoje umie-
jętności. Nie potrafiłem jeszcze równie sprawnie posługiwać się każdym rodzajem broni, ale moja doskonała znajomość wszelkich typów oręża, używanego na Ziemi, czyniła ze mnie bardzo pojętnego, robiącego szybkie postępy ucznia. Ćwiczenia, zarówno moje, jak i młodych Marsjan, przeprowadzały wyłącznie kobiety. Do ich obowiązków należy nie tylko doskonalenie młodzieży w sztuce indywidualnej obrony i ataku, ale i wytwarzanie przedmiotów, potrzebnych zielonym Marsjanom. Produkują proch, naboje, broń palną — praktycznie wszystkie potrzebne przedmioty na Marsie robione są przez kobiety. W
czasie działań wojennych tworzą one oddziały rezerwowe i, w razie potrzeby, walczą z większą nawet inteligencją i zaciekłością niż mężczyźni. Ci natomiast ćwiczą się w bardziej skomplikowanych zagadnieniach — w strategii, w sztuce dowodzenia dużymi oddziałami. Tworzą także prawa, za każdym razem inne, w zależności od sprawy, w której mają być użyte. Ich wymiar sprawiedliwości nie opiera się na starych zasadach, ma też za nic wszelkie precedensy. Zwyczaje utrwalały się przez wieki, z pokolenia na pokolenie, ale karę za ich naruszenie ustala się w oparciu o indywidualne podejście do każdej sprawy. Kara ta jest nakładana przez sąd, złożony z wojowników równych rangą przestępcy, i muszę powiedzieć, że rzadko bywa niesprawiedliwa. Marsjanie mają szczęście przynajmniej pod jednym względem — nie wiedzą co to zawodowy prawnik. Nie widziałem uwięzionej dziewczyny przez kilka następnych dni, a potem widziałem ją zaledwie przez moment, gdy była prowadzona do wielkiej sali audiencyjnej, tej samej, w które] po raz pierwszy miałem okazje spotkać się z Lorquas Ptomelem. Nie mogłem nie zauważyć brutalności, z jaką strażnicy się z nią obchodzili, tak różnej od niemal macierzyńskiej troski, którą otaczała
mnie Solą oraz od okazywanego mi szacunku przez tych zielonych Marsjan, którzy w ogóle zadawali sobie trud, by mnie dostrzegać. Zarówno za pierwszym jak i drugim razem, gdy ją widziałem zwróciłem uwagę na to, że uwięziona zamienia kilka słów ze strażnikami. Wyciągnąłem z tego wniosek, że mówi ona tym samym jeżykiem, co zieloni Marsjanie, a w każdym razie potrafi się z nimi porozumieć. Wobec tego nalegałem na Solę, bardzo tym faktem zdziwioną aby uczyła mnie jeżyka w sposób bardziej intensywny i w ciągu kilku dni opanowałem go na tyle, by móc prowadzić w miarę urozmaiconą rozmowę, rozumiałem zaś niemal wszystko, co było do mnie czy wokół mnie mówione. W pomieszczeniu, które zajmowaliśmy, sypiały teraz oprócz mnie, Soli, jej wychowanka i psa Woola, trzy czy cztery kobiety wraz z dziećmi. Dorośli mieli zwyczaj wymieniać przed udaniem się na spoczynek kilka przypadkowych uwag i teraz, znając już język, przysłuchiwałem się im z ciekawością, mimo że sam nigdy się nie wtrącałem. Wieczorem tego dnia, w którym uwięziona została doprowadzona do sali audiencyjnej rozmowa wreszcie skupiła się wokół niej. Momentalnie zamieniłem się w słuch. Uprzednio obawiałem się wypytywać Solę o pięknego jeńca, gdyż ciągle tkwił mi w pamięci dziwny wyraz jej twarzy po moim pierwszym spotkaniu z dziewczyną. Nie wiedziałem, co oznaczał, jednak, wciąż oceniając wszystko z punktu widzenia człowieka z
Ziemi, uważałem, że będzie bezpieczniej okazywać obojętność, dopóki nie dowiem się, jakie uczucia Sola naprawdę żywi wobec przedmiotu mojego zainteresowania. Sarkoja, jedna ze starszych kobiet, dzielących z nami pomieszczenia, była obecna w sali audiencyjnej jako strażniczka pojmanej i do niej właśnie były kierowane wszystkie pytania. — Kiedy wreszcie — spytała jedna z kobiet — będziemy się radowali śmiertelnymi mękami
Czerwonej? A może Lorquas Ptomel zamierza wymienić ją na okup? — Zdecydowano zabrać ją do Thark — odpowiedziała Sarkoja — i poddać męczarniom w czasie Wielkich Igrzysk, aby również Tal Hajus mógł się cieszyć jej agonią. — W jaki sposób zostanie uśmiercona? — spytała Sola. — Jest bardzo drobna i piękna. Sądziłam, że zostanie wymieniona na okup. Sarkoja i inne kobiety oburzyły się, że Sola daje dowód słabości. — Szkoda Solo, że nie urodziłaś się milion lat temu — powiedziała Sarkoja złośliwie — gdy wszystkie zagłębienia w ziemi były wypełnione wodą, a ludzie mieli charaktery miękkie jak ciecz, po której pływali. Dzisiaj jesteśmy już na tyle rozwinięci, że zdajemy sobie sprawę, iż tego typu sentymenty oznaczają tylko słabość i atawizm. Nie byłoby dla ciebie dobrze, gdyby Tars Tarkas dowiedział się, ze hodujesz w sobie tak zdegenerowane uczucia. Wątpię czy by ci pozwolił wypełniać w dalszym ciągu obowiązki matki. — Nie widzę nic złego w moim zainteresowaniu losem tej kobiety — odpowiedziała Solą. — Nigdy nas nie skrzywdziła i przypuszczam, że nie wyrządziłaby nam żadnej krzywdy, gdybyśmy wpadli w jej ręce Tylko mężczyźni jej rasy prowadzą z nami wojnę i zawszę uważałam, ze ich stosunek do nas jest odbiciem, na dodatek nikłym, naszego stosunku do nich. Żyją w przyjaźni ze wszystkimi swoimi sąsiadami, chyba że obowiązek wzywa ich do walki, podczas gdy my walczymy bez przerwy i ze wszystkimi, zarówno z czerwonymi, jak i z własną rasą. Nawet w obrębie plemion stale są toczone walki między poszczególnymi wojownikami. Całe nasze życie jest znaczone przelaną krwią, od chwili gdy przebijemy skorupkę jajka, aż do momentu, w którym powierzamy się tajemniczym wodom rzeki Iss, unoszącym nas ku nieznanemu, ale na pewno nie bardziej przerażającemu i okrutnemu przeznaczeniu. Szczęśliwy jest ten, kogo śmierć zabiera w młodości! Powiedz Tars Tarkasowi co ci się podoba, nie wymyśli on dla mnie nic gorszego niż to straszne życie, które teraz jest naszym udziałem.
Ta nieoczekiwana i gwałtowni tyrada tak zaskoczyła i zbiła z tropu pozostałe kobiety, ze nie zdobyły się na nic ponad kilka słów ogólnej reprymendy. Potem zapadły w długie, milczenie, a
wkrótce posnęły. Ten incydent przekonał mnie, że Sola nie żywi wobec dziewczyny wrogich uczuć oraz, że miałem wyjątkowe szczęście dostając się w jej ręce, a nie w ręce, które ś z pozostałych kobiet. Wiedziałem, że mnie lubi, a teraz, gdy usłyszałem, że nienawidzi okrucieństwa i barbarzyństwa, zacząłem żywic nadzieje, iż mogę liczyć na jej pomoc w zorganizowaniu ucieczki, zakładając oczywiście, że taka ucieczka była możliwa. Nie wiedziałem czy na Marsie jest jakieś lepsze dla mnie miejsce, ale jeśli nawet nie, to wolałem raczej ryzykować życie wśród podobnych mi ludzi niż zostać dłużej wśród potwornych, krwiożerczych zielonych istot.
Zwycięzca i wódz
Następnego ranka wstałem bardzo wcześnie. Pozostawiono mi względną swobodę — Sola powiedziała mi, że póki nie próbuje opuścić miasta, wolno mi wychodzić i wracać kiedy mi się podoba. Ostrzegła mnie jednocześnie, abym nie oddalał się zbytnio bez broni, gdyż w tym mieście, podobnie jak we wszystkich opuszczonych metropoliach starej marsjańskiej cywilizacji, często spotyka się jak już tego doświadczyłem, wielkie białe małpy. Dodała przy tym, że Wooła nie dopuści, abym wyszedł poza granice miasta i bardzo stanowczo uprzedziła przed igraniem z krwiożerczą naturą zwierzęcia, to znaczy niezwracaniem uwagi na jego ostrzeżenia po zbyt bli-
skim podejściu do obszarów, na które nie wolno mi wchodzić. Gdybym próbował mu się przeciwstawić przywlókłby mnie z powrotem do miasta żywego albo umarłego. „Najprawdopodobniej umarłego” — dodała. Tego rana byłem zajęty badaniem nieznanej mi dotąd ulicy i nieoczekiwanie znalazłem się blisko granicy miasta. Przede mną leżało pasmo niskich wzgórz, poprzecinane wąskimi wąwozami. Zapałałem chęcią zbadania okolicy i przyjrzenia się krajobrazowi, który krył się. poza zasłaniającymi mi widok wzgórzami. Zauważyłem także, że jest to znakomita okazja do sprawdzenia jak zachowa się Woola. Byłem pewien, że mnie lubi, dostarczył mi na to więcej dowodów niż jakakolwiek inna marsjańska istota. Miałem nadzieje, że wdzięczność za dwukrotne uratowanie mu życia przeważy nad obowiązkiem, nałożonym na niego przez jego okrutnych panów. Gdy podchodziłem do granicy miasta
Woola biegał nerwowo przede mną, od czasu do czasu ocierając się o moje nogi. Wygląd miał raczej smutny niż drapieżny, nie obnażał wielkich kłów ani nie warczał ostrzegawczo. Pozbawiony przyjaźni i towarzystwa istot, należących do mego gatunku, obdarzałem dość dużą życzliwością Woola i Solę, gdyż pochodzący z Ziemi człowiek musi znaleźć ujście dla swych naturalnych uczuć. Zdecydowałem się, że będę polegał na podobnym instynkcie tej wielkiej bestii i miałem nadzieje, że się nie rozczaruje. Nigdy go nie głaskałem ani się z nim nie bawiłem, ale teraz usiadłem na ziemi, objąłem ramionami jego grubą szyje i zacząłem przemawiać nowo nauczonym jeżykiem, tak jakbym przemawiał do mego ziemskiego psa. Reakcja była taka, jakiej się spodziewałem — otworzył pysk najszerzej jak mógł, pokazując przy rym cały komplet zębów i marszcząc skórę, w której niemal
całkowicie zginęły jego ślepia. Jeśli widzieliście kiedykolwiek uśmiechającego się szkockiego owczarka, to macie pewne wyobrażenie o tym, jak w tej chwili wyglądał Woola. Przewrócił się na grzbiet i wesoło tarzał tuż przy moich stopach, potem nagle skoczył, przewracając mnie swoim ciężarem na ziemie, wreszcie zaczął się kręcić i podskakiwać, jak mały, domagający się pieszczot szczeniak. Jego zachowanie było tak zabawne, że nie mogłem się powstrzymać i wybuchnąłem szczerym śmiechem, po raz pierwszy od dnia, w którym Powell opuścił nasz obóz. Niespodziewany wybuch mojej wesołości przestraszył Woola. Przestał podskakiwać i tarzać się. i spuścił łeb zerkając na mnie błagalnie. Podszedł nieśmiało i położył mi głowę na kolanach. Przypomniałem sobie wtedy, co oznacza śmiech na Marsie — tortury, cierpienia, śmierć. Umilkłem i przez kilka minut poklepywałem go, głaskałem i przemawiałem do niego. Potem podniosłem się. i stanowczym tonem poleciwszy mu, aby szedł za mną, ruszyłem w stronę wzgórz. Posłuchał mnie i od tej chwili był już moim oddanym niewolnikiem, a ja jego jedynym i niezaprzeczalnym panem. Po kilku minutach marszu dotarłem do wzgórz i nie znalazłem tam nic, co by mnie szczególnie zainteresowało. Zbocza wąwozów porośnięte byty dużą ilością kolorowych i dziwnie ukształtowanych kwiatów, a ze szczytu pierwszego wzgórza zobaczyłem, że pasmo ciągnie się ku północy, coraz wyżej, aż wtapia się w łańcuch gór, które wydały mi się. bardzo wysokie. Potem dowiedziałem się, że tylko kilka szczytów na Marsie sięga czterech tysięcy stóp wysokości — okazuje się, że również pojecie wielkości jest względne. Jednak mój poranny spacer miał dla mnie ogromne znaczenie, gdyż jego rezultatem było całkowite porozumienie z Woolem, który z polecenia Tars Tarkasa miał być moim strażnikiem. Teraz
już wiedziałem, że chociaż wciąż — teoretycznie — więziony, jednak w praktyce byłem wolny. Starałem się jak najszybciej dotrzeć z powrotem do miasta, zanim nieposłuszeństwo zwierzęcia zostanie dostrzeżony przez jego byłych panów. Postanowiłem nie opuszczać wyznaczonych mi granic do czasu, aż będę gotów, by je opuścić na zawsze. Takie wycieczki, gdyby je zauważono Woola mógł przypłacić życiem, a ja utratą tej swobody, która się dotychczas cieszyłem. Kiedy wróciłem na plac, po raz trzeci ujrzałem dziewczynę. Stała w towarzystwie strażników przed wejściem do sali audiencyjnej, a gdy podszedłem bliżej rzuciła mi wyniosłe spojrzenie i odwróciła się plecami. Jej zachowanie było tak kobiece, w znaczeniu ziemskim, że jakkolwiek moja godność własna została urażona, serce wypełniało mi ciepłe uczucie wspólnoty. Dobrze było wiedzieć, że ktokolwiek na Marsie poza mną ma właściwe cywilizowanym ludziom odruchy, mimo że sposób ich okazania był dla mnie tak przykry. Gdyby zielona kobieta chciała okazać niechęć czy niezadowolenie, prawdopodobnie by to zrobiła za pomocą miecza lub pociągnięcia za spust. Jednak tylko bardzo poważna obraza mogłaby wywołać w nich taką reakcję, gdyż są one całkowicie pozbawione uczuć. Sola, muszę to zaznaczyć, stanowiła pod tym względem wyjątek. Nigdy nie zauważyłem, aby komukolwiek okazała okrucieństwo czy też była nieuprzejma lub surowa. Rzeczywiście miała, jak to powiedziały kobiety z jej plemienia, charakter swoich zdolnych do uczuć przodków. Widząc, że uwięziona dziewczyna jest centrum powszechnego zainteresowania, zatrzymałem się, by być świadkiem tego, co miało nastąpić. Wkrótce nadszedł Lorquas Ptomel wraz z towarzyszącą mu świtą dowódców i gestem nakazał straży wprowadzić dziewczynę do sali. Postanowiłem wejść za nimi, mając nadzieje że nie zostanę wyrzucony. Dotychczas okazywano mi pewne względy, a poza tym Marsjanie nie wiedzieli, że znam ich jeżyk. Uprosiłem Sole, by zachowają to na razie w tajemnicy, mówiąc, że nie chce być zmuszany do rozmów z mężczyznami, póki nie nabiorę wprawy w posługiwaniu się jeżykiem marsjańskim.
Marsjanie usadowili się na stopniach podwyższenia, a wieziona dziewczyna w towarzystwie dwóch strażników stała przed nimi. Zauważyłem, że jedną ze strażniczek była Sarkoja. Jej zachowanie w stosunku do dziewczyny było szczególnie okrutne i obraźliwe. Trzymała ją, zatapiając w skórze swoje pazury lub też boleśnie wykręcając jej ramie. Gdy przechodziły z jednego miejsca w inne, ciągnęła ją brutalnie bądź poszturchiwała i popychała przed sobą. Wydawało się, że chce skupić na tej biednej, bezbronnej istocie całą nienawiść, złość i okrucieństwo, z jakimi
się stykała w ciągu dziewięciuset lat swego życia, dodając do tego długie tysiąclecia doświadczeń swych dzikich, brutalnych przodków. Druga strażniczka była mniej okrutna, ale było jej absolutnie wszystko jedno, co się z dziewczyną działo. Gdyby zostawiono wiezioną tylko pod jej strażą, a na szczęście tak było w nocy, nie zadawałaby jej bólu, ale również byłaby obojętna na wszelkie jej potrzeby. Lorquas Ptomel podniósł oczy, by się zwrócić do więźniarki i zauważył moją obecność w sali. Powiedział coś do Tars Tarkasa, robiąc przy tym wrażenie zniecierpliwionego, ale gdy Tars Tarkas mu odpowiedział, niestety zbyt cicho, bym mógł usłyszeć, uśmiechnął się i nie zwracał odtąd na mnie najmniejszej uwagi. — Jak się nazywasz? — spytał dziewczynę. — Dejah Thoris, córka Mors Kajaka z Helium. — Jaki był cel waszej wyprawy? — Była to czysto naukowa ekspedycja — odpowiedziała dźwięcznym, cichym głosem — wysłana przez ojca mego ojca, Jedaka z Helium w celu sporządzenia mapy prądów powietrznych i przeprowadzenia badań gęstości atmosfery. Byliśmy całkowicie nie przygotowani do walki —
kontynuowała — gdyż nasza misja miała pokojowy charakter, na co wskazywały chorągwie i kolor naszych statków. Praca, którą wykonywaliśmy dotyczy was w takim samym stopniu jak nas, gdyż wiecie doskonale, że bez naszych wysiłków i badań naukowych Mars stałby się martwą planetą, powietrza i wody nie wystarczyłoby nawet na podtrzymanie życia jednej istoty. Od wieków zapewniamy ich stały dopływ, a z waszej strony spotykamy się. wyłącznie z brutalnymi napaściami i ciągłymi przeszkodami! Dlaczego nie nauczycie się żyć z nami w przyjaźni? Czy koniecznie musicie kroczyć drogą, która sprowadza was do poziomu nie wiele wyższego niż poziom tych głupich zwierząt, które wam służą? Jesteście narodem nie znającym pisanego jeżyka, nie znającym sztuki, domów, miłości, obciążonym tysiącleciami straszliwych zwyczajów. Posiadając wszystko wspólnie, nawet żony i dzieci, nie posiadacie nic. Nienawidzicie się wzajemnie, nienawidzicie wszystkich, oprócz siebie. Powróćcie na drogę, którą kroczyli nasi wspólni przodkowie, na drogę wzajemnego poszanowania i przyjaźni. Jest ona dla was otwarta, czerwoni ludzie gotowi są wam pomóc ją odnaleźć. Wspólnie możemy działać znacznie skuteczniej, możemy uratować naszą umierającą planetę. Wnuczka największego i najpotężniejszego z czerwonych jeddaków prosi was o to. Czy wysłuchacie tej prośby?
Lorquas Ptomel i wojownicy siedzieli przez chwile w milczeniu, uważnie przyglądając się dziewczynie. Nikt nie wie, jakie myśli przepływały przez ich głowy, ale jestem pewien, że byli głęboko poruszeni. Gdyby znalazł się wtedy wśród nich jeden, który byłby dostatecznie silny, aby wystąpić przeciw utartym zwyczajom, ta chwila mogłaby oznaczać dla Marsa początek nowej, wspaniałej ery. Zauważyłem, że Tars Tarkas podnosi się, by przemówić. Jego twarz miała wyraz, jakiego nigdy
przedtem nie widziałem u zielonego wojownika. Odbijało się na niej wewnętrzne, potężne zmaganie z samym sobą, z utartymi obyczajami, ze spuścizną wieków, a gdy otworzył usta, by mówić — jego straszliwe, okrutne oblicze rozświetliło się na chwile odcieniem łagodności i dobroci. Jednak słowa, które chciał wypowiedzieć nigdy nie padły. Jeden z młodszych wojowników, najwidoczniej czując w jakim kierunku podążają myśli starszyzny, zeskoczył ze stopnia podwyższenia i uderzył z całej siły dziewczynę w twarz. Upadła na podłogę, a on oparł stopę na jej ciele i potoczył je w stronę siedzących wojowników, wybuchając strasznym, pozbawionym wesołości śmiechem. Przez moment myślałem, że Tars Tarkas natychmiast położy go trupem. Wyraz twarzy Lorquas Ptomelą również nie był dla zuchwalca życzliwy, jednak nastrój prysł, ich dawne charaktery i nawyki wzięły górę i twarze wykrzywiły się w uśmiechu. Znamienne było jednak, że nie wybuchnęli głośnym śmiechem, mimo że czyn młodego wojownika odpowiadał dokładnie ich wyobrażeniom o dobrej zabawie. Fakt, iż poświeciłem kilka chwil na opisanie tego, co nastąpiło po zadanym dziewczynie ciosie nie oznacza wcale, iż wtedy przez tak długi czas przyglądałem się temu biernie i bezczynnie. Myślę, że musiałem przeczuwać bieg wydarzeń, gdyż w chwili, gdy wojownik dopiero podnosił rękę do uderzenia, byłem sprężony jak do biegu i ledwo ręka opadła na policzek dziewczyny pokonałem już połowę dzielącej mnie od nich drogi. Znalazłem się przy nim w momencie, gdy zaczynał się śmiać. Miał przynajmniej dwanaście stóp wzrostu i był uzbrojony po zęby, ale ogarnęła mnie taka wściekłość, że byłem gotowy walczyć z całym światem. Słysząc mój wrzask odwrócił się, a ja wyskoczyłem w powietrze i z całej siły rąbnąłem go pięścią w pysk. Zatoczył się, wyciągnął krótki miecz. Wyciągnąłem swój i skoczyłem na niego, opierając stopę na rękojeści jego pistoletu, zaś lewą ręką trzymając się olbrzymiego kła, prawą raz za razem zatapiałem ostrze miecza w jego piersi.
Nie mógł użyć swego miecza, gdyż byłem zbyt blisko niego, ani wyciągnąć pistoletu, co zresztą chciał zrobić, łamiąc tym samym zwyczaj, który wymaga, aby w pojedynku używać tylko takiej broni, jaką walczy przeciwnik. Nie mógł właściwie zrobić nic innego, jak tylko starać się mnie odepchnąć. Mimo swoich rozmiarów był jednak niewiele, jeśli w ogóle, ode mnie silniejszy i po chwili osunął się bez życia na podłogę, krwawiąc obficie. Dejah Thoris przyglądała się walce rozszerzonymi ze zdumienia oczami. Gdy wreszcie uwolniłem się od zielonego wojownika, wziąłem ją na ręce i zaniosłem ku jednej ze stojących z boku ławek.. Żaden z Marsjan mi nie przeszkodził. Oderwałem kawałek jedwabiu z mego płaszcza i starałem się zatamować płynącą z jej nosa krew. Wkrótce krwotok, będący na szczęście jedynym odniesionym przez nią obrażeniem, ustał i mogła już mówić. Położyła dłoń na moim ramieniu i spytała, patrząc mi w oczy: — Dlaczego to zrobiłeś? Ty, który odmówiłeś mi swej przyjaźni podczas naszego pierwszego spotkania? A teraz ryzykujesz życie i zabijasz w mojej obronie jednego ze swych towarzyszy. Nie mogę tego zrozumieć. Jesteś dziwną istotą — przebywasz wśród zielonych ludzi, a jednocześnie wyglądasz tak, jak mężczyźni mojej rasy, tylko skórę masz jasną, jedynie trochę ciemniejszą niż białe małpy. Kim jesteś? Człowiekiem, czy może kimś więcej niż człowiekiem? — Moja historia — odpowiedziałem — jest zbyt długa, bym ci ją teraz mógł opowiedzieć i tak dziwna, że sam z trudnością w nią wierze. Obawiam się, że nikt inny nie uzna jej za prawdziwą. Na razie powiem tylko, że jestem twóilri przyjacielem i, o ile pozwolą na to ci, którzy nas uwięzili, obrońcą i sługą. — Wiec ty również jesteś więźniem? Ale w takim razie, dlaczego nosisz broń i insygnia tharkij-
skiego dowódcy? Jak się nazywasz? Skąd pochodzisz? — Tak, ja również jestem więźniem. Nazywam się John Carter, a pochodzę z Wirginii w Stanach Zjednoczonych Ameryki, to znaczy z Ziemi. Nie wiem dlaczego pozwolono mi nosić broń, nie miałem także pojęcia, że ozdoby, które nosze, są insygniami dowódcy. W tym momencie musieliśmy przerwać rozmowę, gdyż podszedł do nas jeden z wojowników, niosąc broń, ekwipunek i ozdoby. Nagle uzyskałem odpowiedź na jedno z pytań, zadanych przez Dejah Thons. Zobaczyłem, że z martwego ciała mojego niedawnego przeciwnika zdjęto wszystko, co na nim i przy nim było, a w zachowaniu wojownika, który przyniósł mi te trofea dostrzegłem groźbę, ukrytą pod wyraźnym szacunkiem, podobnie jak u tego, który przedtem przyniósł mi
takie samo wyposażenie. Zrozumiałem, że pierwsza walka, ta, którą stoczyłem w sali audiencyjnej w dniu mego tutaj przybycia, skończyła się śmiercią mojego przeciwnika. Teraz już była jasna przyczyna, dla której traktowano mnie tak uprzejmie. Na podstawie ściśle przestrzeganych zwyczajów, które, nawiasem mówiąc, skłoniły mnie do nazwania Marsa planetą paradoksów, obdarzony zostałem honorami, należnymi zwycięzcy — tytułami, wyposażeniem i pozycją wojownika, którego zabiłem. Rzeczywiście uznawano mnie za równego dowódcom i dzięki temu, jak się później dowiedziałem, miałem względną swobodę i tolerowano moją obecność w sali audiencyjnej. Odwróciłem się, by odebrać wyposażenie zmarłego wojownika i zauważyłem, że Tars Tarkas i inni Marsjanie patrzą na mnie z wyraźnym podziwem. Podeszli do nas i Tars Tarkas powiedział: — Jak na kogoś, kto jeszcze niedawno był głuchy i niemy mówisz bardzo płynnie jeżykiem Ba-
arsomian. Gdzie się tego nauczyłeś, Johnie Carter? — To twoja zasługa, Tars Tarkasie — odpowiedziałem — gdyż dałeś mi znakomitą nauczycielkę, Solę. To właśnie jej zawdzięczam znajomość waszego jeżyka. — Sprawiła się bardzo dobrze — powiedział — ale twoja wiedza w innych dziedzinach wymaga jeszcze poważnych uzupełnień. Czy wiesz, ile by cię kosztowała twoja niezwykła odwaga, gdyby nie udało ci się zabić któregoś z tych dwóch dowódców, których odznaki teraz nosisz? — Przypuszczam — odpowiedziałem z uśmiechem — że ten, którego bym nie zdołał zabić zabiłby mnie. — Nie, mylisz się. Marsjanin zabija jeńca tylko w obronie własnej i to jedynie w razie ostatecznej konieczności. Zachowujemy ich do innych celów. — Wyraz jego twarzy mówił aż zbyt wyraźnie, na czym te cele polegały. — Teraz tylko jedna rzecz może cię uratować — kontynuował. — Jeżeli, wziąwszy pod uwagę twoje zalety, waleczność i odwagę Tal Hajus uzna cię za godnego wstąpienia na jego służbę możesz zostać przyjęty do naszego plemienia i stać się pełnowartościowym Tharkianinem. Jest wolą Lorquas Ptomeła, abyś do czasu naszego przybycia do siedziby Tal Hajusa był traktowany z szacunkiem, jaki sobie zdobyłeś swymi czynami. Będziemy cię uważać za tharkiańskiego dowódcę, ale nie zapominaj, że każdy z nas, który jest równy ci rangą, ponosi odpowiedzialność za dostarczenie cię przed oblicze naszego potężnego i najsurowszego władcy. Skończyłem.
— Przyjmuje to do wiadomości — odpowiedziałem. — Jak wiesz, nie pochodzę z Barsoomu, wasze drogi nie są moimi drogami. W przyszłości mogę postępować tylko tak, jak postępowałem
w przeszłości — zgodnie z moim sumieniem i kierując się zasadami obowiązującymi moją rasę. Powiedz swemu plemieniu, by każdy Barsoomianin, z którym będę miał do czynienia uszanował moje prawa jako obcego, gdyż w przeciwnym wypadku będzie musiał ponieść konsekwencje swojego postępowania. I jeszcze jedną rzecz chciałbym postawić jasno — bez względu na to, co ostatecznie macie zamiar zrobić z tą nieszczęsną młodą kobietą, jeżeli ktokolwiek w przyszłości skrzywdzi ją lub obrazi, musi być świadom, że wystawie mu za to dokładny rachunek. Wiem, że macie za nic uczucia wspaniałomyślności i dobroci, ale ja je cenie bardzo wysoko. Zapewniam was jednak, że w najmniejszym stopniu nie zmniejszają one mojej zdolności do walki i umiejętności posługiwania się bronią. Wygłaszanie długich przemówień nie leży w moim zwyczaju, nigdy też tego nie robiłem, lecz domyślałem się, jakiego tonu należy używać wobec zielonych Marsjan. Moja elokwencja zrobiła na nich duże wrażenie i odtąd w ich zachowaniu wobec mnie dostrzegałem jeszcze większy niż poprzednio szacunek. Tars Tarkas wydawał się być zadowolony z tonu i treści mojej odpowiedzi, ale jedyny komentarz, jakim ją opatrzył był nieco zagadkowy. — Wydaje mi się, że znam Tal Hajusa, Jeddaka Tharku — powiedział. Zająłem się Dejah Thoris, pomogłem jej wstać i poprowadziłem do wyjścia, nie zwracając uwagi na wiercące się niezdecydowanie strażniczki i na badawcze spojrzenia dowódców. Teraz ja również byłem dowódcą i mogłem wziąć na siebie odpowiednie obowiązki. Nie przeszkadzano nam i w ten sposób Dejah Thoris, księżniczka Helium i John Carter, gentleman z Wirginii z towarzyszącym im wiernie Woola wyszli wśród grobowej ciszy z sali audiencyjnej Lorąuas Ptomeła, Jeda Tharków z Barsoomu.
Z Dejah Thoris
Obie strażniczki wybiegły za nami, jakby chciały na nowo objąć swe funkcje. Biedna dziewczyna przytuliła się do mnie, obejmując moje ramie obiema rękami. Odesłałem kobiecy, oświadczając im, że odtąd jeńcem będzie się zajmowała Solą. Ostrzegłem jednocześnie Sarkoje, by nie próbo-
wała w jakikolwiek sposób skrzywdzić dziewczyny, gdyż pociągnie to za sobą szybką i surową karę. Moje zachowanie było nieco niefortunne i w rezultacie sprowadziło na Dejah Thoris więcej złego niż dobrego, gdyż, jak się później dowiedziałem, na Marsie mężczyźni nie zabijają kobiet ani też kobiety mężczyzn. Sarkoja obrzuciła nas złym spojrzeniem i odeszła, aby nas oczerniać i snuć intrygi. Odnalazłem Sole i poinformowałem ją, że chce, aby opiekowała się Dejah Thoris z troską równą tej, jaką okazywała mnie, ponadto by znalazła pomieszczenia, w których nie byłyby niepokojone przez Sarkoję i w końcu stwierdziłem, że ja przenoszę się do mężczyzn. Sola spojrzała na trzymaną przeze mnie broń i na insygnia na mojej piersi. — Jesteś teraz wielkim dowódcą — powiedziała — i musze wykonywać twoje polecenia, ale robię to z prawdziwą przyjemnością. Człowiek, którego ozdoby nosisz był młodym lecz mimo to wielkim wojownikiem. Swoimi czynami wywalczył sobie pozycje nieco tylko ustępującą Tars
Tarkasowi, który, jak wiesz, zajmuje w hierarchii drugie miejsce po Lorquas Ptomelu. Ty jesteś teraz jedenasty wśród wszystkich Tharkian, tylko dziesięciu wojowników przewyższa cię rangą. — A gdybym zabił Lorąuas Ptomeła? — spytałem. — Byłbyś pierwszy, Johnie Carter. Ale wyzwać go mógłbyś tylko za zgodą całej rady. Gdyby on ciebie zaatakował, a ty zabiłbyś go w obronie własnej jego miejsce należałoby do ciebie. Zaśmiałem się i zmieniłem temat. Nie miałem wcale ochoty zabijać Lorąuas Ptomeła, a jeszcze mniejszą być jednym z Tarkian. Towarzyszyłem Soli i Dejah Thoris w poszukiwaniu nowego pomieszczenia. Znaleźliśmy je w budynku o znacznie bardziej wyszukanej architekturze, położonym bliżej sali audiencyjnej. Natknęliśmy się w nim na prawdziwe pokoje sypialne, zaopatrzone w stare, wykonane w metalu loża, podwieszone pod marmurowym sufitem na grubych, złotych łańcuchach. Dekoracje ścian były dopracowane w ostatnim szczególe i w odróżnieniu od fresków w innych budynkach, które odwiedziłem, przedstawiały grupy ludzi w rożnych ujęciach. Byli to ludzie bardzo do mnie podobni, o skórze jaśniejszej niż u Dejah Thoris. Ubrani byli w pełne gracji, powiewne szaty, bogato zdobione metalem i drogimi kamieniami, a ich włosy miały piękny złoto— lub czerwonobrązowy kolor. Mężczyźni nie mieli zarostu i tylko kilku z nich było uzbrojonych. Sceny przedstawiały głównie różne rodzaje zabaw.
Dejah Thoris, widząc te wspaniałe dzieła sztuki, stworzone przez dawno zmarłych mistrzów, aż klasnęła w dłonie z zachwytu. Solą natomiast nie zwróciła na nie najmniejszej uwagi. Zdecydowaliśmy, że Dejah Thoris i Solą zajmą pokój położony na drugim piętrze, z oknami zwróconymi w stronę placu, natomiast przyległe do niego pomieszczenia w głębi budynku będą służyć za
kuchnię i spiżarnie. Potem wysłałem Sole po potrzebne rzeczy oraz po żywność, mówiąc, że do czasu jej powrotu będę pilnował Dejah Thoris. Gdy Solą wyszła, dziewczyna powiedziała do mnie z lekkim uśmiechem: — A dokąd to uciekłaby uwięziona, gdybyś ją zostawił samą? Mogłaby jedynie pójść za tobą, prosząc o opiekę i przebaczenie za to, że tak źle o tobie myślała przez ostatnich kilka dni. — Masz racje — odpowiedziałem. — Dla żadnego z nas nie ma stąd ucieczki, chyba że pójdziemy razem. — Słyszałam to, co mówiłeś temu stworowi, nazywającemu się Tars Tarkas i myślę, że rozumiem twoją sytuacje tutaj, wśród tych ludzi. Nie mogę jednak zrozumieć dlaczego powiedziałeś, że nie pochodzisz z Borsoomu. Skąd w takim razie przybyłeś? Jesteś tak podobny do ludzi mojej rasy, a jednocześnie jakby inny. Mówisz moim jeżykiem, a przecież słyszałam, że dopiero niedawno nauczyłeś się nim posługiwać. Wszyscy na Barsoomie używają tego samego jeżyka, mimo iż sposób jego zapisywania czasem się różni. Tylko w dolinie Dor, gdzie rzeka Iss łączy swoje wody z zaginionym morzem Korus, używany jest podobno inny język. Jednak nie ma żadnych świadectw, poza legendami naszych przodków, aby ktokolwiek stamtąd przybył. Nie mów mi tylko, że jesteś jedną z tych tajemniczych istot! Gdyby to była prawda zabiliby cię natychmiast, nie mógłbyś znaleźć bezpiecznego miejsca na całej planecie! Jej oczy wypełnione były błagalnym oczekiwaniem na zaprzeczenie. — Nie znam waszych zwyczajów — powiedziałem — ale w moim kraju, w Wirginii, gentleman nie kłamie, by ratować własną skórę. Nie pochodzę z Dor, nigdy nie widziałem tajemniczej Iss, zaginione morze Korus jest dla mnie jeszcze większą zagadką niż dla was. Wierzysz mi? Nagle złapałem się na tym, że bardzo pragnę, aby mi uwierzyła. Nie dlatego, abym się obawiał o mój los, gdyby wszyscy zaczęli sądzić, że wróciłem z barsoomiańskiego piekła, czy też nieba, czymkolwiek była dolina Dor. A wiec dlaczego? Dlaczego tak bardzo mi zależy na tym, co ona
sobie o mnie myśli? Spojrzałem na piękną, zwróconą ku mnie twarz i gdy nasze oczy się spotkały, zrozumiałem dlaczego — i zadrżałem. Przez jej głowę zdawały się przepływać podobne myśli. Odsunęła się ode mnie z westchnieniem i, ciągle patrząc mi w oczy, szepnęła:
— Wierze ci. Nie wiem co znaczy słowo „gentleman” ani nigdy nie słyszałam o Wirginii, na Barsoomie jednak żaden mężczyzna nie kłamie. Jeśli nie chce powiedzieć prawdy, milczy. Gdzie leży Wirginia, twój kraj, Johnie Carter? — spytała, a mnie się wydało, że nazwa mojej ojczyzny nigdy nie zabrzmiała tak pięknie. — Pochodzę z innego świata — odpowiedziałem — z planety, którą nazywamy Ziemią. Obiega ona nasze wspólne słońce po orbicie, leżącej wewnątrz orbity Barsoomu, który znamy pod nazwą Mars. Nie mogę ci powiedzieć jak tu przybyłem, gdyż sam tego nie wiem. Ale jestem tutaj, a ponieważ fakt ten pozwala mi być sługą Dejah Toris, jestem z tego bardzo zadowolony. Patrzyła na mnie w zamyśleniu, długo i badawczo. Wiedziałem dobrze, że trudno jej uwierzyć w moją opowieść i nie spodziewałem się tego od niej, mimo iż bardzo mi zależało na jej zaufaniu i szacunku. Wolałbyn raczej nic jej o sobie nie mówić, jednak żaden mężczyzna patrząc w jej oczy nie mógłby oprzeć się życzeniu, które by wyraziła. W końcu uśmiechnęła się. i wstając powiedziała: — Muszę ci wierzyć, mimo iż nic nie rozumiem. Jestem gotowa przyjąć, że nie pochodzisz z Barsoomu, a w każdym razie nie z takiego, jakim jest dzisiaj. Niby jesteś taki jak my, a jednak inny. Po co jednak mam obarczać moją biedną głowę takimi zagadkami, skoro serce mi mówi, że wierze, gdyż chce wierzyć! To było logiczne — dobry przykład ziemskiej, kobiecej logiki. Jeżeli była z niej zadowolona, nie
widziałem powodów, dla których miałbym poddawać ją krytyce. Prawdę powiedziawszy był to jedyny rodzaj logiki, który można było zastosować, próbując rozwiązać mój problem. Potem zaczęliśmy rozmawiać na tematy ogólne i zadaliśmy sobie wzajemnie wiele pytań. Była bardzo ciekawa ziemskich obyczajów i wykazała znakomitą znajomość naszej historii. Gdy zacząłem ją wypytywać, skąd pochodzą wiadomości na temat rzeczy dziejących się na Ziemi, zaśmiała się i powiedziała: — Każdy uczeń na Barsoomie zna geografie waszej planety i ma niemal tak obszerne wiadomości o jej faunie, florze i historii, jak o mieszkańcach, geografii i historii własnej planety. Czyż nie możemy wiedzieć wszystkiego, co się na Ziemi, jak ją nazywasz, dzieje, czy nie wisi ona na niebie dostępna dla każdych oczu? Musze przyznać, że zaskoczyło mnie to w równym stopniu, jak moja opowieść zaskoczyła ją. Gdy o tym powiedziałem, wyjaśniła, że przyrządy, których jej lud używał i które doskonalił przez całe wieki pozwalają wychwycić, a następnie wyświetlają na ekranach wszystko, co się
dzieje na każdej planecie i na wielu gwiazdach. Wyświetlane obrazy, gdy się je sfotografuje i powiększy są tak doskonałe, że można na nich rozróżnić obiekty wielkości źdźbła trawy. Później, w Helium, widziałem wiele z łych obrazów oraz przyrządy, za pomocą których się je uzyskuje. — Dlaczego w takim razie — spytałem — skoro wiesz tak dokładnie o wszystkim, co się dzieje na Ziemi, nie poznałaś, że jestem jej mieszkańcem? Uśmiechnęła się znowu, jak do zadającego naiwne pytanie dziecka. — Ponieważ na każdej planecie, posiadającej zbliżoną do barsoomskiej atmosferę — odpowiedziała — rozwijają się formy życia niemal identyczne jak ty czy ja. Ponadto ludzie na Ziemi,
niemal bez wyjątków, przykrywają swoje ciała dziwnymi, nieprzezroczystymi ubiorami, a głowy wstrętnymi nakryciami, których przeznaczenia nie udało nam się wyjaśnić. Natomiast ty, gdy znaleźli się tharkijscy wojownicy, byłeś nagi. Fakt, iż nie miałeś na sobie żadnych ozdób świadczy, że nie pochodzisz z Barsoomu, natomiast brak ubioru może zaprzeczyć twemu ziemskiemu pochodzeniu. Opowiedziałem jej szczegóły mojego rozstania z Ziemią, wyjaśniając, że moje ciało zostało tam, ubrane w dziwny dla niej, lecz kompletny strój mieszkańca Ziemi. W tym momencie wróciła Sola, niosąc wszystkie nasze rzeczy oraz prowadząc młodego wychowanka, który musiał oczywiście mieszkać razem z nimi. Sola spytała nas czy mieliśmy gościa podczas jej nieobecności i bardzo się zdziwiła, gdy odpowiedzieliśmy, że nie. Wracając spotkała na schodach schodzącą Sarkoje, która w takim razie musiała nas podsłuchiwać. Ponieważ jednak nie mówiliśmy o niczym, co chcielibyśmy ukryć, potraktowaliśmy ten wypadek obojętnie, obiecując sobie zachowywać większą ostrożność w przyszłości. Potem Dejah Thoris i ja poszliśmy przyjrzeć się bliżej architekturze i dekoracjom ścian budynku, który zajmowaliśmy. Powiedziała mi, że największą potęgę przedstawiona na freskach rasa osiągnęła przypuszczalnie około stu tysięcy lat temu. Byli to jej dalecy przodkowie. Później wymieszali się z rasą, mającą zupełnie czarny kolor skóry oraz z trzecią, żółtoczerwoną. Ich rozkwit nastąpił mniej więcej w tym samym okresie. Te trzy rasy zawarły potężny sojusz, gdy wysychanie mórz zmusiło je do poszukiwania stosunkowo nielicznych i ciągle zmniejszających się terenów uprawnych, gdzie musieli się bronić przed dzikimi hordami zielonych ludzi. Wieki wspólnego życia i mieszanych małżeństw zaowocowały powstaniem rasy czerwonych ludzi, do której należała Dejąh Thoris. Wiele osiągnięć starożytnych cywilizacji, wiele budowli i
dzieł sztuki uległo zniszczeniu w ciągu długich wieków wyrzeczeń i nieustannych wojen z zielonymi ludźmi. Jednak czerwona rasa osiągnęła taki stopień rozwoju, który pozwolił na dokonanie nowych odkryć i zbudowanie cywilizacji bardziej praktycznej, lepiej dostosowanej do obecnych warunków Marsa. Starożytni Marsjanie posiadali bardzo wysoko rozwiniętą kulturę, jednak w wyniku trwającego całe stulecia zamętu, spowodowanego przystosowywaniem się do nowych warunków życia, nie tylko zatrzymali się w rozwoju, ale również zaprzepaścili ogromną cześć swego kulturowego dziedzictwa. Dejah Thoris opowiedziała mi mnóstwo legend i faktów, dotyczących tych szlachetnych i dobrych ludzi. Powiedziała, że miasto, w którym teraz obozujemy było prawdopodobnie handlowym i kulturalnym centrum, znanym jako Korad. Zostało zbudowane nad piękną zatoką, naturalnym portem, oddzielonym od morza łańcuchem wzgórz. Objaśniła mnie, że dolina, która biegnie na zachód od miasta, to pozostałość morskiej zatoki, a przejście przez wzgórza ku wyschniętemu morzu było kanałem, przez który wpływały statki. Brzegi dawnych mórz były usiane takimi miastami, a posuwając się w stronę dawnych oceanów można znaleźć mniejsze i rzadziej położone osady, gdyż ludzie przenosili się w ślad za cofającymi się wodami. Wreszcie konieczność zmusiła ich do wybudowania czegoś, co ich uratowało, to znaczy tak zwanych marsjańskich kanałów. Byliśmy tak zajęci badaniem gmachu i zatopieni w rozmowie, że nie zauważyliśmy, że zbliża się już noc. Do rzeczywistości przywołał nas posłaniec Lorquas Ptomela z poleceniem, abym jak najprędzej stawił się przed jego obliczem. Powiedziawszy Soli i Dejah Thoris dobranoc i zostawiwszy Woola na straży, poszedłem do sali audiencyjnej. Zastałem w niej Lorquas Ptomela i
Tars Tarkasa, siedzących na stopniach podwyższenia.
Potężny więzień
Wszedłem i pozdrowiłem obu wodzów, a Lorquas Ptomel dał mi znak, abym się zbliżył. Potem wbił we mnie wzrok i powiedział: — Przebywasz z nami zaledwie kilka dni, ale już zdążyłeś, dzięki waleczności, zdobyć wśród nas wysoką pozycje. Mimo to nie jesteś jednym z nas i nie masz obowiązku być nam posłuszny.
Znajdujesz się w bardzo szczególnej sytuacji. Jesteś więźniem, a możesz wydawać rozkazy, które muszą być spełniane. Jesteś obcy, a jednak jesteś tharkijskim dowódcą. Masz bardzo mizerną postać, a możesz zabić silnego wojownika jednym uderzeniem pieści. Teraz doniesiono nam, że układasz plany ucieczki z więźniem, który należy do innej niż ty rasy, z więźniem, który, według jego własnych słów, niemal wierzy, że wróciłeś z doliny Dor. Każde z tych oskarżeń jest wystarczającą podstawą, aby cię zabić. Jesteśmy jednak sprawiedliwym narodem i po naszym powrocie do Tharku staniesz przed sądem, jeżeli Tal Hajus będzie sobie tego życzył. — Jednak — ciągnął dalej gardłowym głosem — jeżeli uda ci się uciec z tą czerwoną dziewczyną ja poniosę za to odpowiedzialność. Będę musiał walczyć z Tars Tarkasem i albo udowodnię, że mam prawo być wodzem, albo insygnia zostaną zdjęte z mojego martwego ciała i przekazane lepszemu wojownikowi. Taki jest zwyczaj wśród Tharków. Nie mam zatargów z Tars Tarkasem, razem rządzimy najliczniejszym plemieniem wśród zielonych ludzi i nie chcemy ze sobą walczyć. Byłbym wiec bardzo zadowolony widząc cię martwym, Johnie Carter. Bez rozkazu Tal Hajusa możemy cię
zabić tylko w dwóch przypadkach: w samoobronie, gdybyś zaatakował kogoś z nas, albo przy próbie ucieczki. W imię prawdy musze cię ostrzec, że z niecierpliwością czekamy na którąś z tych okazji, by pozbyć się ciążącej na nas odpowiedzialności. Bezpieczne dostarczenie czerwonej dziewczyny do Tal Hajusa jest sprawą ogromnej wagi. Od tysiąca lat Tharkowie nie wzięli do niewoli takiego jeńca. To wnuczka największego z czerwonych jeddaków, który jest jednocześnie naszym najbardziej zaciętym wrogiem. Uprzedziłem cię. Czerwona dziewczyna twierdzi, że jesteśmy pozbawieni prawdziwie ludzkich uczuć, ale mówimy zawsze prawdę i jesteśmy sprawiedliwi. Możesz odejść. Odwróciłem się i wyszedłem z sali. Tak więc Sarkoja już zaczęła nas prześladować. Nikt inny nie mógł tak szybko podać Lorquas Ptomelowi takich informacji. Przypomniałem sobie teraz te fragmenty naszej rozmowy, w czasie których wspominaliśmy o ucieczce i o moim pochodzeniu. Sarkoja była w tym czasie najstarszą i najbardziej zaufaną z kobiet Tars Tarkasa. Miała wiec potężny wpływ na władcę, gdyż nikt nie cieszył się takim zaufaniem Lorquas Ptomela, jak Tars Tarkas. Jednak audiencja miała na mnie wpływ odwrotny od zamierzonego — nie tylko nie zrezygnowałem z ucieczki, ale skoncentrowałem na obmyślaniu jej planu całą moją inteligencje i doświadczenie. Teraz, w stopniu znacznie większym niż przedtem, byłem przekonany o absolutnej konieczności ucieczki, gdyż wiedziałem, że w siedzibie Tal Hajusa Dejah Thoris na pewno nie spo-
tka się z miłym przyjacielem. Sola opowiadała mi o ich władcy i sądząc z jej słów, był on prawdziwym potworem, uosobieniem zła, okrucieństwa, brutalności. Zimny, przebiegły, wyrachowany, był również, w odróżnieniu od większości swoich współplemieńców, niewolnikiem dzikich
namiętności, żądzy rozmnażania się, która wraz z powolną śmiercią planety wygasała w piersiach Marsjan i już niemal całkowicie zanikła. Oblewałem się zimnym potem na myśl, że boska Dejah Thoris mogłaby wpaść w łapy takiego monstrum obarczonego atawistycznymi cechami. Lepiej zachować ostatnie kule dla siebie i strzelić sobie w pierś, tak jak te dzielne kobiety z pogranicznych terenów mojego dalekiego kraju, które wolą śmierć niż niewolę u indiańskich wojowników. Gdy krążyłem po placu, zatopiony w ponurych rozmyślaniach, zauważyłem, że Tars Tarkas wychodzi z sali audiencyjnej i idzie ku mnie. Jego stosunek do mnie nie uległ zmianie i przywitał mnie z zachowaniem wszelkich form, jakbyśmy się. nie widzieli od dłuższego czasu. — Gdzie jest twoja kwatera, Johnie Carter? — spytał po chwili. — Jeszcze nie wybrałem — odpowiedziałem. — Wydaje mi się, że byłoby najlepiej gdybym zamieszkał sam lub z innymi wojownikami. Czekałem właśnie odpowiedniej chwili, by cię zapytać o radę. Jak wiesz, — uśmiechnąłem się — nie znam jeszcze wszystkich waszych zwyczajów. — Chodź ze mną — powiedział i poszliśmy przez plac ku budynkowi, który, jak z zadowoleniem zauważyłem, przylegał do zajmowanego przez Solę i jej podopiecznych. — Mój pokój mieści się. na parterze tego budynku — powiedział. — Pierwsze piętro jest również zajęte nocują tam inni wojownicy, ale wyższe są puste. Możesz wybrać któreś z nich. — Rozumiem — kontynuował — że oddałeś swoją kobietę czerwonej dziewczynie. Możesz robić co ci się podoba, wywalczyłeś sobie do tego prawo, ale jako dowódca powinieneś mieć kogoś, kto by ci usługiwał. Zgodnie z naszym zwyczajami możesz wybrać jedną lub nawet wszystkie kobiety, należące przedtem do wojowników, których insygnia teraz nosisz. Podziękowałem mu i dodałem, że doskonale mogę się obejść bez posługaczki, potrzebny mi jest jedynie ktoś, kto by mi przygotowywał posiłki. Obiecał mi przysłać kobiety, które się tym zajmą, a także będą dbały o moją bron i wyrabiały amunicje, która, jak twierdził, może być mi wkrótce potrzebna. Dodałem,
że mogłyby przynieść również cześć jedwabi i futer, które służyły zabitym przeze mnie wojownikom za posłanie, gdyż noce są zimne, a własnych nie posiadam. Obiecał wydać odpowiednie polecenia i odszedł. Pozostawiony samemu sobie, poszedłem krętym korytarzem na wyższe pietra, by poszukać odpowiedniego pomieszczenia. Piękno innych
budynków znajdowało odbicie również w tym i, jak zwykle, wkrótce pochłonięty byłem całkowicie odkrywaniem i badaniem nowych dzieł sztuki. Wybrałem w końcu frontowy pokój na drugim piętrze, gdyż chciałem w ten sposób znaleźć się bliżej Dejah Thoris. Zajmowała ona pomieszczenia na pierwszym piętrze przyległego budynku i przyszło mi do głowy, że moglibyśmy ustalić jakiś sposób porozumiewania się na wypadek, gdyby potrzebowała mojej pomocy lub opieki. Na piętrze, które zająłem, znajdowało się około dziesięciu pokojów — łazienki, garderoby, sypialnie i salony. Okna wewnętrznych pomieszczeń wychodziły na ogromne podwórze, które stanowiło wnętrze czworoboku, utworzonego przez budynki, stojące przy czterech pobliskich ulicach. Podwórze to stanowiło teraz miejsce, w którym przebywały najróżniejsze zwierzęta, należące do zajmujących budynki wojowników. Porośnięte było żółtą, podobną do mchu rośliną, która pokrywała niemal całą powierzchnię tej planety. Jednak liczne fontanny, rzeźby, ławki i pergole dawały wyobrażenie o jego pięknie w tych zamierzchłych czasach, gdy przechadzali się po nim uśmiechnięci ludzie o lśniących włosach. Ludzie, których bezlitosne prawa natury wygnały nie tylko z ich domów, ale w ogóle zewsząd i po których pozostały tylko niejasne legendy, powtarzane przez ich dalekich potomków. Moje rozmyślania zostały przerwane przez przyjście kilku młodych kobiet, obładowanych bronią,
jedwabiem, futrami, ozdobami, przyborami kuchennymi oraz beczułkami z jedzeniem i napojami. Lwia cześć tych rzeczy była łupem ze statku. Wszystko to, jak się zdaje, należało do obu dowódców, których zabiłem i teraz, zgodnie ze zwyczajem Tharków, przeszło na moją własność. Kobiety ułożyły przyniesione rzeczy w pokojach w głębi budynku, a potem wyszły po drugi ładunek, stanowiący resztę mego majątku. Wróciły w towarzystwie dziesięciu czy piętnastu innych kobiet i dzieci, które stanowiły świtę obu wojowników. Nie były to ich rodziny, żony czy służba — ich wzajemny stosunek był dość szczególny i tak niepodobny do wszystkiego, do czego my przywykliśmy, że trudno mi go określić. Wśród zielonych Marsjan niemal wszystko jest własnością całej społeczności. Wyjątek stanowi broń, ozdoby oraz jedwab i futra, którymi Marsjanin nakrywa się w nocy — tylko te rzeczy może nazywać swoją prywatną własnością, jednak nie może ich zgromadzić więcej niż naprawdę potrzebuje do zaspokojenia bieżących potrzeb. Nadwyżki musi przekazywać w razie konieczności młodszym wojownikom. Kobiety i dzieci, stanowiące orszak, można porównać do oddziału wojskowego. Wojownik jest całkowicie odpowiedzialny za wychowanie, dyscyplinę i zaspokojenie codzien-
nych potrzeb tego oddziału, a także za jego bezpieczeństwo w czasie wędrówek i ciągłych starć z innymi plemionami oraz z czerwonymi Marsjanami. Kobiety nie mogą być w żadnym przypadku uważane za jego żony. Jeżyk Marsjan nie ma w ogóle odpowiednika tego słowa. Ich kojarzenie się w pary ma na celu wyłącznie dobro całej społeczności i wszelkie naturalne skłonności nie mają tu nic do rzeczy. Rada starszych każdego plemienia kontroluje przebieg całego procesu tak dokładnie, jak właściciel stajni wyścigowej, naukowymi metodami dokonujący doboru odpowiednich koni w celu uzyskania jak najlepszego potomstwa.
W teorii może to brzmieć wcale nieźle, ale tak zwykle bywa z teoriami. Jednak rezultatem całych wieków tych nienaturalnych praktyk, których jedynym celem jest uzyskanie potomstwa, stało się powstanie plemienia zimnego i okrutnego, pędzącego życie pozbawione radości, miłości i spokoju. To prawda, że Marsjanie, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, z wyjątkiem takich degeneratów jak Tal Hajus, są bezwzględnie cnotliwi, jednak o ileż lepsze i przyjemniejsze są ludzkie zwyczaje, nawet jeśli ich ceną jest czasem przypadkowa utrata niewinności. Zdawałem sobie sprawę, że musze, czy chce czy nie, wziąć na siebie odpowiedzialność za te kobiety i dzieci. Wiec na razie, w ramach tej odpowiedzialności, poleciłem im poszukać sobie kwater na wyższych piętrach, a drugie zostawić w całości dla mnie. Jedną z dziewcząt obarczyłem obowiązkiem przygotowywania pożywienia dla mnie, reszcie zaś kazałem pozostać przy dotychczasowych obowiązkach. Odtąd rzadko je widywałem, ale też nie bardzo mi na tym zależało.
Miłość na Marsie
Przez kilka następnych dni po walce z powietrznym statkiem całe plemię pozostawało w mieście, rezygnując z wymarszu w stronę swoich siedzib do czasu upewnienia się, że statki nie powrócą. Nawet dla tak wojowniczego narodu, jak zieloni Marsjanie perspektywa walki w otwartym polu, przy ciążącej na barkach odpowiedzialności za całą kawalkadę wozów z kobietami i dziećmi, była niezbyt ponętna. Podczas tego okresu względnej bezczynności Tars Tarkas wprowadził mnie w wiele zwyczajów zielonych Marsjan, przekazał mi dużo wiadomości na temat sztuki wojennej Tharków, a także uczył mnie posługiwania się tymi wielkimi bestiami, które służyły im za
wierzchowce. Te zwierzęta, thoaty, są równie niebezpieczne i złośliwe, jak ich panowie, ale po poskromieniu są dla zielonych Marsjan bardzo użyteczne. Dwa thoaty przeszły na moją własność wraz z resztą dóbr wojowników, których insygnia teraz nosiłem. W krótkim czasie nauczyłem się na nich jeździć równie sprawnie jak tubylcy. Metoda kierowania nimi była bardzo prosta. Jeżeli zwierze nie chciało słuchać dostatecznie gorliwie rozkazów telepatycznych, jeździec walił je z całej siły rękojeścią pistoletu miedzy uszy, a jeśli i to nie dawało wyników, bił tak długo, aż zwierze usłuchało lub zrzuciło go na ziemie. W tym drugim przypadku dochodziło zwykle do walki na śmierć i życie miedzy wojownikiem a thoatem. Jeśli Marsjanin potrafił dostatecznie szybko posługiwać się pistoletem miał szansę uratować życie i jeździć znowu, jakkolwiek już na innym zwierzęciu. Jeśli nie — jego poszarpane na strzępy i wdeptane w ziemie ciało było zbierane przez kobiety i palone, zgodnie z tharkijskim zwyczajem. Doświadczenia z psem skłoniły mnie do podjęcia próby nawiązania kontaktu z thoatami dobrocią i łagodnym traktowaniem. Po pierwsze przekonałem je, że nie zdołają wysadzić mnie z siodła i nawet tłukłem je pistoletem miedzy uszy, aby wyjaśnić raz na zawsze, kto tu jest panem. Później, stopniowo zdobyłem ich zaufanie w ten sam mniej więcej sposób, w jaki zdobywałem sobie zaufanie niezliczonych wierzchowców, których używałem na Ziemi. Zapanowała miedzy nami harmonia i wzajemne zrozumienie, gdyż zawsze, po okresie pierwszych nieporozumień, starałem się traktować zwierzęta łagodnie, a gdyby zaszła taka potrzeba, wolałbym zabrać życie człowiekowi niż zabić biedne, pozbawione rozumu stworzenie. Po kilku dniach moje thoaty zadziwiały swoim zachowaniem całe plemię. Chodziły za mną jak psy, okazując przywiązanie pocieraniem długich ogonów o moje ciało. Reagowały na każde moje polecenie z taką gotowością i zapałem, że Marsjanie zaczęli mi przypisywać posiadanie jakichś
tajemnych sił, przyniesionych z Ziemi, a nieznanych na Marsie. — Czy rzuciłeś na nie jakiś urok? — spytał mnie Tars Tarkas pewnego dnia, gdy zauważył, że wkładam rękę głęboko w paszcze jednego z thoatów, któremu w czasie, gdy się pasł porastającym dziedziniec mchem, utkwił miedzy zębami pokaźnej wielkości kamień. — Tak, dobroć — odpowiedziałem. — Jak widzisz łagodniejsze uczucia przydają się nawet wojownikowi. Teraz wiem, że moje thoaty będą mi posłuszne zarówno w ogniu walki, jak i w czasie przemarszu i ta świadomość zwiększa moją sprawność bojową. Jestem łagodnym panem i dlatego jestem lepszym wojownikiem. Inni wojownicy również powinni zastosować, w swoim wła-
snym interesie, moją metodę postępowania. Będzie to z korzyścią zarówno dla nich, jak i dla całego plemienia. Sam mi mówiłeś zaledwie kilka dni temu, że te wielkie bestie przez kapryśność charakteru często zmieniają zwycięstwo w kieskę, zrzucając i rozszarpując wojowników. — Powiedz mi wiec, w jaki sposób osiągnąłeś takie rezultaty — poprosił. Wytłumaczyłem mu najdokładniej, jak to było możliwe metodę tresury, jaką zastosowałem wobec moich zwierząt, a później musiałem to jeszcze raz powtórzyć Lorquas Ptomelowi i zgromadzonym wojownikom. Ta chwila oznaczała początek nowego życia dla biednych thoatów. Zanim opuściłem plemię Lorquas Ptomela z satysfakcją obserwowałem wynik moich starań — łagodne i nadzwyczaj posłuszne wierzchowce. Ich karność i precyzja w wykonywaniu rozkazów robiły takie wrażenie, że Lorquas Ptomel, w dowód uznania moich zasług dla plemienia, podarował mi masywny, szczerozłoty nagolennik, który zdjął z własnej nogi. Siódmego dnia po walce ze statkiem Lorquas Ptomel uznał, że niebezpieczeństwo minęło i wyruszyliśmy w drogę do Tharku.
W dni poprzedzające nasz wyjazd rzadko widywałem Dejah Thoris, gdyż byłem zajęty naukami, udzielanymi mi przez Tars Tarkasa oraz wychowywaniem moich thoatów. Kilka razy odwiedziłem jej kwaterę i nie zastałem jej, gdyż spacerowała z Solą po ulicach lub zwiedzała budynki, leżące w pobliżu placu. Ostrzegłem je, aby nie oddalały się zbytnio, gdyż obawiałem się, że mogłyby się natknąć na wielkie, białe małpy, których okrucieństwo poznałem aż zbyt dobrze. Jednak moje obawy tylko w niewielkim stopniu były usprawiedliwione, gdyż zawsze towarzyszył im Woola, a Sola była bardzo dobrze uzbrojona. Ostatniego wieczoru przed wyjazdem zauważyłem je, idące wielką aleją, prowadzącą w stronę placu. Wyszedłem im na spotkanie i, powiedziawszy, że biorę na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo Dejah Thoris, odesłałem Solę pod jakimś błahym pretekstem do domu. Lubiłem Solę i miałem do niej zaufanie, ale wolałem zostać sam z Dejah Thoris, która nie tylko była wspaniałą towarzyszką, ale również kojarzyła mi się z tym wszystkim, co zostawiłem na Ziemi. Łŕczyůy nas tak silne wieýy wzajemnego zainteresowania, jakbyśmy urodzili się pod tym samym dachem, a nie na różnych planetach, odległych od siebie o czterdzieści osiem milionów mil. Wiedziałem, że ona odwzajemnia moje uczucia. Gdy zauważyła, że się zbliżam otrząsnęła się z przygnębienia i na jej twarzy zagościła szczera radość. Przywitała mnie tak, jak się witają czerwoni Marsjanie —położeniem prawej dłoni na lewym ramieniu.
— Sarkoja powiedziała Soli, że stałeś się prawdziwym Tharkiem — powiedziała —i że nie będę cię teraz widywać częściej niż innych wojowników. — Sarkoja kłamie — odpowiedziałem. Dejah Thoris uśmiechnęła się.
— Wiedziałam, że nawet gdybyś stał się prawdziwym członkiem ich plemienia, nie przestałbyś być moim przyjacielem. Na Barsoomie mówimy: „Wojownik może zmienić swoje insygnia, ale nie serce”. Wydaje mi się, że usiłowali nie dopuścić do naszego spotkania — kontynuowała — gdyż ilekroć miałeś wolny czas zawsze któraś ze starszych kobiet z orszaku Tars Tarkasa znalazła pretekst, aby zaprowadzić Solę i mnie gdzieś, gdzie nie mogłeś nas spotkać. Często zatrudniały mnie w podziemiach tego budynku przy mieszaniu tego ich ohydnego prochu z radium lub przy wyrabianiu pocisków. Wiesz, że one muszą być wytwarzane w sztucznym świetle, gdyż wystawienie ich na promienie słoneczne zawsze powoduje wybuch. Czy zauważyłeś, że ich pociski eksplodują po uderzeniu w cel? Zewnętrzna, nieprzezroczysta powłoka łamie się przy uderzeniu, odsłaniając bardzo mocny szklany cylinder, w którego przedniej części umieszczony jest proch z radium. W chwili gdy docierają do niego promienie słoneczne, nawet rozproszone, wybucha z siłą, której nic się nie może oprzeć. Jeśli będziesz kiedyś świadkiem walki toczonej w nocy, zauważysz, że wybuchy nie następują. Natomiast następny ranek będzie wypełniony detonacjami wystrzelonych w nocy pocisków, na które padło światło słoneczne. Jednak, z reguły, po zmierzchu używa się pocisków, które nie są wybuchowe. Jakkolwiek bardzo zainteresowały mnie uzupełnienia, które wnosiła Dejah Thoris do mojej wiedzy na temat sztuki wojennej Marsjan, jednak znacznie bardziej zajmowało mnie w tej chwili to, w jaki sposób ona jest traktowana. To, że starali się trzymać ją z daleka ode mnie nie było niespodzianką, ale zdenerwowała mnie bardzo wiadomość o tym, że zmuszają ją do ciężkiej i niebezpiecznej pracy. — Czy poniżali cię lub traktowali okrutnie? — spytałem, czując jak gorąca krew przodków tętni mi w żyłach. — Nie, właściwie nie — odpowiedziała. — Starają się jedynie zranić moją dumę. Wiedzą, że
pochodzę z rodu jeddaków, liczącego tysiące pokoleń, że mogę prześledzić historie moich przodków aż do budowniczego pierwszego wielkiego kanału i zżera ich zazdrość, ich, którzy nie znają nawet własnej matki. W głębi duszy nienawidzą swego strasznego losu i wylewają niechęć na
mnie, symbolizującej wszystko, czego im brak, za czym tęsknią, wiedząc, że jest to dla nich nieosiągalne. Litujmy się nad nimi, mój dowódco, gdyż, gdybyśmy nawet mieli zginąć z ich rąk, możemy sobie pozwolić na litość, ponieważ stoimy od nich wyżej i oni o tym wiedzą. Gdybym wiedział, co oznaczają słowa „mój dowódco" wypowiedziane przez czerwoną kobietę, do mężczyzny, spotkałaby mnie największa w życiu niespodzianka, ale nie wiedziałem ani wtedy, ani jeszcze przez kilka następnych miesięcy. Tak, wiele jeszcze musiałem się nauczyć na Barsoomie. — Sądzę, że dowodem naszej mądrości będzie, jeśli przyjmiemy nasz los z godnością, Dejah Thoris. Jednak mimo to mam nadzieje, że będę obecny przy tym, gdy następny raz jakiś Marsjanin, wszystko jedno zielony, czerwony, różowy czy fioletowy, ośmieli się choćby na ciebie skrzywić, moja księżniczko. Usłyszawszy moje ostatnie słowa Dejah Thoris wstrzymała oddech i spojrzała na mnie szeroko rozwartymi oczyma, a potem z dziwnym uśmiechem, przy którym w kącikach jej ust pojawiły się dołeczki, potrząsnęła głową i krzyknęła: — Co za dziecko! Wielki wojownik, a jednak potykające się, małe dziecko — Co takiego zrobiłem? — spytałem z pewnym zakłopotaniem. — Jeżeli uda nam się przeżyć, dowiesz się pewnego dnia, Johnie Carter, ale ja ci tego nie powiem No proszę, słucham tego bez gniewu, ja, córka Mors Kajaka, syna Tardos Morsa — powie-
działa na koniec do siebie. Wpadła w wesoły radosny nastrój i zaczęła sobie żartować z mojej godności wojownika Tharków, która jej zdaniem była sprzeczna z łagodnością mego charakteru i naturalną uprzejmością — Przypuszczam, że gdybyś przypadkiem musiał zranić wroga, zabrałbyś go do domu i pielęgnował, aż wróciłby do zdrowia — śmiała się. — Właśnie w ten sposób postępujemy na Ziemi — odpowiedziałem. — W każdym razie robią tak ludzie cywilizowani. Znowu wybuchnęła śmiechem. Nie mogłem tego zrozumieć, gdyż, przy całej swej kobiecej łagodności i wdzięku, była jednak Marsjanką, a dla mieszkańca Marsa jedyny dobry wróg to martwy wróg Każdy zabity nieprzyjaciel oznaczał, ze zostaje więcej do podziału dla tych, którzy żyją. Byłem bardzo ciekawy co takiego w moich słowach chwilę wcześniej tak ją zbulwersowało i rozśmieszyło i nalegałem, aby mi to wyjaśniła.
— Nie — powiedziała — wystarczy, że tak powiedziałeś i że ja to słyszałam. A gdy już wreszcie się dowiesz, Johnie Carter, a ja nie będę żyła, co najprawdopodobniej nastąpi, zanim księżyc dwanaście razy okrąży Barsoom, pamiętaj, że słuchałam tego i śmiałam się. Wszystko to było dla mnie zupełnie niezrozumiałe, ale im mocniej nalegałem, tym bardziej stanowcze były jej odmowy. W końcu, widząc, że nic nie uzyskam, dałem za wygraną. Dzień ustąpił już nocy. Spacerowaliśmy szeroką aleją, oświetloną dwoma księżycami, a Ziemia spoglądała na nas swoim błyszczącym, zielonym okiem. Miałem wrażenie, że jesteśmy sami we wszechświecie i było to bardzo przyjemne uczucie. Chłód marsjańskiej nocy dawał się jednak we znaki, zdjąłem wiec jedwabny płaszcz i zarzuciłem
go na ramiona Dejah Thoris. Dotknąłem jej przy tym dłonią i poczułem przenikający wszystkie komórki mego ciała dreszcz, tak silny, jakiego jeszcze nigdy nie doznałem. Wydało mi siej że skłoniła się lekko ku mnie, ale nie byłem tego pewien. Wiem jedynie, że gdy moja dłoń pozostała na jej ramieniu nieco dłużej niż tego wymagało narzucenie płaszcza, nie odsunęła się, ani nie zareagowała w inny sposób. I tak, w milczeniu, spacerowaliśmy po powierzchni umierającego świata, a w piersiach przynajmniej jednego z nas rodziło się uczucie najstarsze ze wszystkich, chociaż ciągle nowe. Kochałem Dejah Thoris. To, co czułem dotykając jej ramienia powiedziało mi o tym nieomylnie. Zrozumiałem teraz, ze kochałem ją od początku, od momentu gdy nasze oczy spotkały się po raz pierwszy na placu w umarłym mieście Korad.
Śmiertelny pojedynek
Moim pierwszym odruchem była chęć powiedzenia jej o tym, lecz później pomyślałem o beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znajduje, a ja byłem jedyną osobą, która mogła podtrzymywać ją na duchu i zmniejszyć nieco ciężar niewoli, a także służyć obroną w obliczu tysięcy wrogów, którzy ją otoczą po naszym przybyciu do Thark. Nie mogłem narażać jej na dodatkowy ból i przysparzać jeszcze jednego powodu do smutku, wyznając miłość, której prawdopodobnie nie odwzajemniała. Jej sytuacja stałaby się jeszcze bardziej przykra, niż w tej chwili, a przypuszczenie, że mogłaby pomyśleć, iż staram się wykorzystać sytuacje, aby zdobyć jej przychylność, zamknęło mi usta na dobre.
— Dlaczego nic nie mówisz, Dejah Thoris? — spytałem. — Chcesz już może wracać do swojej kwatery? — Nie — powiedziała. — jestem tutaj szczęśliwa. Nie wiem dlaczego, ale zawsze czuję się. szczęśliwa i zadowolona, gdy ty, obcy człowiek, jesteś ze mną. Wydaje mi się w takich chwilach, że jestem bezpieczna i że wkrótce wrócę, wraz z tobą, na dwór mego ojca, że poczuję objecie jego silnych ramion i pocałunki mojej matki. — Czy ludzie na Barsoomie całują? — spytałem, gdy na moją prośbę, wyjaśniła mi znaczenie tego, dotychczas nieznanego mi słowa. — Tak, rodzice, brat, siostra — odpowiedziała, a potem dodała cichym głosem — i kochankowie. — A ty, Dejah Thoris, masz rodziców, braci i siostry? — Tak. — A... kochanka? Umilkła, a ja na próżno powtórzyłem pytanie. — Mężczyzna na Barsoomie — powiedziała w końcu — nie zadaje kobietom osobistych pytań, tylko matce i tej, o którą walczył i zwyciężył. — Ale ja walczyłem... — zacząłem i ugryzłem się w jeżyk, żałując, że mi go ktoś przedtem nie wyrwał. Nie odezwawszy się ani słowem zdjęła z ramion mój płaszcz, oddała mi go i odeszła z dumnie uniesioną głową w stronę placu i swojej kwatery. Nie próbowałem za nią pójść, patrzyłem jedynie, by się. upewnić czy dotrze bezpiecznie do drzwi swego budynku. Kazałem psu dotrzymać jej towarzystwa, a sam wróciłem do mojej kwatery. Siedziałem potem długie godziny na posłaniu, bardzo przygnębiony i rozmyślałem o dziwnych kaprysach losu, który zdaje się igrać z nami, biednymi, zagubionymi istotami. A wiec to jest miłość! Udało mi się jej uniknąć przez tyle lat włóczęgi po pięciu kontynentach i otaczających je morzach. Uniknąłem jej, mimo iż poznałem tyle pięknych kobiet i byłem w tylu
sprzyjających sytuacjach, mimo iż chciałem ją znaleźć i ciągle poszukiwałem mego ideału. A teraz zakochałem się po uszy w istocie z innego świata, w kimś, kto jest być może do mnie podobny, ale przecież nie identyczny. Szalałem za kobietą, która wylęgła się z jaja, która prawdopodobnie żyje tysiąc lat, której naród posiada dziwne zwyczaje i idee. Zakochałem się w kobiecie, której nadzieje, przyjemności i rozumienie złego i dobrego mogą się tak różnić od moich, jak moje różnią się od tych, które mają zieloni Marsjanie.
Tak, byłem głupcem, ale byłem zakochany i chociaż cierpiałem bardziej niż kiedykolwiek, nie oddałbym tego cierpienia za wszystkie skarby Barsoomu. Taka jest miłość i tacy są zakochani zawsze i wszędzie. Dejah Thoris była dla mnie wszystkim, co piękne, szlachetne, dobre, doskonałe. Wierzyłem w to z całego serca, z głębi duszy, zarówno owej nocy, gdy siedziałem na stertach jedwabiu w opuszczonym mieście Korad, a bliższy księżyc Barsoomu wędrował po niebie na zachód, zniżając się ku horyzontowi i rzucając blade świtało na stare jak świat mozaiki ze złota, marmuru i drogich kamieni w moim pokoju, jak wierze i teraz, siedząc przy biurku w małym gabinecie, którego okna wychodzą na rzekę Hudson. Od tej chwili upłynęło już dwadzieścia lat — pierwsze dziesięć żyłem i walczyłem dla Dejah Thoris i jej narodu, a następne — to życie wspomnieniami. Ranek w dniu naszego odjazdu do Tharku był jasny i gorący, jak wszystkie poranki na Marsie, z wyjątkiem sześciu tygodni, podczas których topnieje lód na biegunach. Odszukałem Dejah Thoris w tłoku odjeżdżających wozów, ale ona odwróciła się bokiem, nie odzywając się do mnie ani stawem. Zauważyłem, że jej twarz oblała się silnym rumieńcem. Mo-
głem powiedzieć, że o obraziłem ją nieświadomie, że nie zdawałem sobie sprawy z wagi tego, co mówię, jednak ja również milczałem, z typowym dla miłości brakiem logiki. A być może udałoby mi się wtedy osiągnąć chociaż zawieszenie broni jakąś połowiczną ugodę. Ponieważ czułem się w obowiązku dbać o jej wygodę spojrzałem do wnętrza wozu i poprawiłem jedwabie i futra, na których siedziała. Zauważyłem przy tym z przerażeniem, że jedna z jej nóg jest przykuta ciężkim łańcuchem do boku wozu. — Co to znaczy? — krzyknąłem, zwracając się do Soli. — Sarkoja uważa, że tak jest najlepiej — odpowiedziała z wyrazem twarzy, który świadczył, że jej to wcale się nie podoba. Przyjrzałem się łańcuchowi i zobaczyłem, że jest zamknięty na potężny sprężynowy zamek. — Gdzie jest klucz? Daj mi go. — Sarkoja go zabrała — odpowiedziała Sola. Nie tracąc czasu odszukałem Tars Tarkasa. Zaprotestowałem gwałtownie przeciwko okrucieństwu, z jakim jest traktowana Dejah Thoris, które, w miarę, jak o nim mówiłem, przybierało w moich zakochanych oczach coraz większe rozmiary.
— Johnie Carter — odpowiedział — jeżeli kiedykolwiek ty i Dejah Thoris zdecydujecie się na ucieczkę, zrobicie to podczas tej podróży. Wiemy, że ty sam, bez niej, nie odejdziesz. Pokazałeś, że jesteś znakomitym wojownikiem i nie chcemy nakładać ci kajdanów, więc postanowiliśmy zatrzymać was oboje w prostszy, ale również zapewniający bezpieczeństwo sposób. Skończyłem. Widziałem, że jest przekonany o słuszności takiego postępowania i że daremne byłyby próby skłonienia go do zmiany decyzji. Zażądałem jednak, by odebrał klucz Sarkoji i zakazał jej zbliżać
się w przyszłości do Dejah Thoris. — Powinieneś zrobić dla mnie chociaż tyle, Tars Tarkasie, w zamian za uczucie przyjaźni, jakie ku tobie czuję. — Przyjaźń? — powtórzył. — Nic takiego nie istnieje, Johnie Carter. Jednak zrobię to, o co mnie prosisz. Rozkażę Sarkoji, aby przestała niepokoić dziewczynie i osobiście zaopiekuje się kluczem. — A może byś obarczył mnie tą odpowiedzialnością? — powiedziałem z uśmiechem. Patrzył na mnie długo i uważnie. — Gdybyś dał mi słowo, że ani ty, ani Dejah Thoris nie będziecie próbowali ucieczki do czasu, aż dotrzemy do dworu Tal Hajusa, mógłbyś wziąć klucz i wrzucić krepujący dziewczynę łańcuch do rzeki Iss. — Chyba lepiej będzie, jeśli zatrzymasz klucz, Tars Tarkasie — odpowiedziałem. Uśmiechnął się i nie powiedział nic więcej, ale tej nocy, w czasie postoju, zauważyłem, że podszedł do Dejah Thoris i zdjął skuwający ją łańcuch. W jego charakterze pod płaszczykiem okrucieństwa i obojętności było coś, co starał się ukryć, może nawet walczyć. Możliwe, że były to jakieś pozostałości, lepszych instynktów które, wracając niby widma przeszłości, ukazywały mu w jak straszny sposób żyje i postępuje jego rasa. Gdy zbliżałem się do pojazdu Dejah Thoris, minąłem Sarkoje, a pełne jadu spojrzenie, którym mnie obrzuciła było najpiękniejszym podarunkiem, jaki otrzymałem od wielu dni. Jak ona mnie nienawidziła! Ta nienawiść była tak wyraźna i namacalna, że niemal można było ją ciąć mieczem. Kilka minut później zauważyłem, że Sarkoja rozmawia z wojownikiem o imieniu Zad, ogromną, ociężałą i niesłychanie silną bestią. Był on jednym z tych, którzy jeszcze nie zabili żadnego ze swych dowódców i byli ciągle „o mad", czyli wojownikami o jednym imieniu. Drugie imię mogliby zdobyć wraz z ozdobami, zdjętymi z martwego ciała dowódcy. Temu właśnie zwyczajowi zawdzięczałem swoje imiona — niektórzy zwracali się do mnie per Dotar Sojat, co było kombi-
nacją pierwszych imion dowódców, których insygnia nosiłem.
Zad spoglądał na mnie od czasu do czasu, zaś Sarkoja wyraźnie starała się go nakłonić do jakiegoś działania. Nie zwróciłem na to szczególnej uwagi, ale następnego dnia miałem poważny powód, aby przypomnieć sobie te rozmowę, a jednocześnie uświadomić sobie z pełną jasnością jak straszną nienawiścią Sarkoja do mnie pałała i do jakich czynów gotowa była się uciec, aby wywrzeć na mnie zemstę. Dejah Thoris i tego wieczoru nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi i chociaż kilkakrotnie zwróciłem się do niej, wymawiając jej imię, nie tylko nie odpowiedziała, ale nawet drgnieniem powieki nie dała do zrozumienia, że zauważa moje istnienie. Zrozpaczony zrobiłem to, co na moim miejscu zrobiłaby większość zakochanych — postanowiłem wybadać zaufaną osobę mojej wybranki. W tym wypadku była to Sola, którą odnalazłem w innej części obozu. — Co się dzieje z Dejah Thoris? — zapytałem gwałtownie. — Dlaczego nie chce ze mną rozmawiać? Sola zdziwiła się, gdyż tak dziwne zachowanie dwojga ludzi było dla niej zupełnie niezrozumiale. Ale przecież nie mogła tego rozumieć. — Mówi, że ją rozgniewałeś. Nic więcej na ten temat nie chce powiedzieć, z wyjątkiem tego, że jest córką jeda i wnuczką jeddaka, a została upokorzona przez osobnika, który nie byłby godny czyścić zęby sorakowi jej babki. Zastanawiałem się przez chwile nad tą odpowiedzią, w końcu spytałem: — A co to jest sorak? — Małe zwierzątko wielkości mojej dłoni, które czerwoni Marsjanie trzymają dla zabawy —
wyjaśniła. A wiec nie nadawałem się nawet do czyszczenia zębów kotu jej babki! Dejah Thoris musi mieć o mnie bardzo niskie wyobrażenie. Jednak nie mogłem się powstrzymać od śmiechu, słysząc takie stwierdzenie — dziwne, a jednocześnie tak znajome, tak ziemskie. Nagle odezwała się we mnie tłumiona dotychczas tęsknota za domem, gdyż to stwierdzenie zbyt przypominało nasze „nie jest godny, by czyścić jej buty". Zacząłem myśleć o czymś zupełnie innym niż przed chwilą. Zastanawiałem się co porabiają moi bliscy na Ziemi. Nie widziałem ich już całe lata. Była w Wirginii rodzina Carterów, która twierdziła, że jestem ich bliskim krewnym — jakimś stryjecznym dziadkiem, czy coś takiego. Mogłem wszędzie uchodzić za mężczyznę dwudziestopięcio— lub trzydziestoletniego i fakt, że jestem czyimś dziadkiem, choćby stryjecznym, wydawał mi się bezsensowny, tym bardziej że czę-
sto czułem się i zachowywałem jak chłopiec. W tej rodzinie było dwoje małych dzieci, które bardzo kochałem, a one uważały, że nie ma na Ziemi nikogo równie wspaniałego jak ich wujek Jack. Ich twarzyczki stanęły mi przed oczyma i, podnosząc głowę ku oblanemu blaskiem księżyca niebu Barsoomu, zatęskniłem za nimi tak, jak jeszcze za nikim dotychczas. Moja natura włóczęgi gnała mnie zawsze z miejsca na miejsce i właściwie nie wiedziałem, co naprawdę, oznacza pojecie „dom rodzinny". Kojarzyło mi się ono zawsze z salonem w domu Carterów. Teraz moje serce wyrywało się ku temu salonowi, żądało abym uciekł stąd, od tych zimnych i nieprzyjaznych ludzi, pośród których zostałem rzucony dziwnym zrządzeniem losu. Gdyby chociaż Dejah Thoris była dla mnie życzliwa! Ale dla niej byłem tylko istotą niższego rzędu, kimś, kto nie jest godny czyście zębów kotu jej babki. Na szczęście znów odezwało się we mnie poczucie humoru, chicho-
cząc pod nosem otuliłem się w jedwab i futra i zasnąłem tam, gdzie się znajdowałem, na polu zalanym blaskiem obcego mi księżyca. Następnego dnia zwinęliśmy obóz bardzo wcześnie i maszerowaliśmy niemal do zapadnięcia nocy, raz tylko zatrzymując się na postój. Jednostajność tego marszu została urozmaicona dwoma zdarzeniami. Około południa zauważyliśmy daleko z prawej strony coś, co wydawało się być inkubatorem. Lorquas Ptomel rozkazał to sprawdzić. Tars Tarkas wziął dwunastu wojowników, a mnie miedzy nimi, i pogalopowaliśmy po miękkim dywanie mchu w stronę budowli. To rzeczywiście był inkubator, ale leżące w nim jaja miały znacznie mniejsze rozmiary od tych, które widziałem tuż po przybyciu na Marsa. Tars Tarkas zeskoczył z wierzchowca i obejrzał wszystko dokładnie, a potem stwierdził, że inkubator należy do zielonych ludzi z Warhoonu i że cement, którym został uszczelniony, nie zdążył jeszcze wyschnąć. — Wyprzedzają nas najwyżej o dzień marszu — powiedział i jego okrutna twarz zapłonęła żądzą walki. Wojownicy bardzo szybko uporali się. z inkubatorem. Rozkruszyli wejście i kilku z nich, wśliznąwszy się do środka, krótkimi mieczami zniszczyło jego zawartość. Potem pojechaliśmy z powrotem w ślad za karawaną. Podczas, jazdy spytałem Tars Tarkasa czy ci Warhoonianie, których jaja właśnie zniszczyliśmy, są mniejsi niż ludzie z Tharku. — Zauważyłem, że ich jaja są znacznie mniejsze od tych, które widziałem w waszym inkubatorze — dodałem.
Wyjaśnił mi, że jaja ludzi z Warhoonu zostały dopiero złożone i przez pięcioletni okres przeby-
wania w inkubatorze będą rosły, aż tuż przed porą wylęgu osiągną takie rozmiary jak jaja, które widziałem w dniu mego pisybycia na Barsoom. Ta informacja wyjaśniła mi, w jaki sposób kobietom zielonych Marsjan udaje się znosić jaja tak ogromne, że wylęga się z nich czterostopowej wysokości potomstwo. W rzeczywistości, jak się okazało, świeżo zniesione jajo jest niewiele większe niż jajo zwykłej gęsi, a ponieważ nie zaczyna rosnąć, zanim nie zostanie poddane działaniu promieni słonecznych, wiec dowódcy nie mają żadnych trudności w przenoszeniu ich setkami z podziemnych przechowalni do inkubatorów. Krótko po tym wydarzeniu zatrzymaliśmy się, aby dać nieco odpocząć zwierzętom. Podczas tego postoju zdarzył się drugi incydent. Byłem właśnie zajęty przenoszeniem uprzęży z jednego z moich thoatów na drugiego, gdy podszedł Zad i bez jednego słowa uderzył z całej siły moje zwierze mieczem. Nie musiałem zaglądać do podręcznika marsjańskiej etykiety, aby wiedzieć, jak zareagować. Byłem tak wściekły, że z trudem powstrzymałem się przed wyciągnięciem pistoletu i natychmiastowym zastrzeleniem go, ponieważ jednak on czekał tylko z mieczem w dłoni, wiec nie pozostało mi nic innego, jak stanąć do walki z bronią, którą on wybrał. Wśród Marsjan dopuszczalne jest również użycie w pojedynku mniej skutecznej, gorszej broni, od tej, której używa przeciwnik. Mogłem wiec posłużyć się, gdybym chciał, krótkim mieczem, sztyletem, toporem lub nawet pięściami, ale nie miałem prawa sięgnąć po broń palną czy dzidę. Wybrałem ten sam oręż, którego on użył, gdyż wiedziałem, że chwalił się niejednokrotnie umiejętnością władania nim i chciałem go pokonać, o ile będzie to możliwe, jego własną bronią. Walka, która potem nastąpiła była długa i o blisko godzinę opóźniła ponowny wymarsz. Całe plemię zebrało się wokół nas, zostawiając w środku wolną przestrzeń o średnicy około stu stóp. Z początku Zad usiłował mnie stratować, jak byk wilka, ale byłem od niego znacznie szybszy i unikałem jego szarży, odskakując w bok. Za każdym razem, gdy przebiegał obok mnie ciąłem go mie-
czem w nogę lub plecy. Wkrótce krwawił obficie z pięciu czy sześciu małych rań i draśnięć, jakie mu zadałem, lecz nie mogłem podejść dostatecznie blisko, aby ranić go poważniej. Potem zmienił taktykę i starał się osiągnąć umiejętnościami to, czego nie mógł uzyskać brutalną siłą, walcząc ostrożnie i z nadzwyczajną zręcznością. Musze przyznać, że był znakomitym szermierzem i gdyby nie mniejsza grawitacja, dzięki której byłem bardziej od niego wytrzymały i zręczny, miałbym ogromne kłopoty w dotrzymaniu mu pola.
Przez pewien czas krążyliśmy wokół siebie, nie czyniąc sobie wzajemnie poważniejszej krzywdy. Długie, proste i cienkie ostrza naszych mieczy błyszczały w słońcu i przy każdym starciu zakłócały brzękiem panującą wokół cisze. W końcu Zad, najwyraźniej zdając sobie sprawę, że meczy się szybciej niż ja, postanowił przypuścić decydujący atak i zwycięsko zakończyć walką. W tym momencie, w którym ruszył, uderzył mnie w oczy oślepiający blask światła. Przez chwile nic nie widziałem, starając się tylko na wpół po omacku uniknąć ostrza, które zdawało się wisieć tuż nade mną. Udało mi się to tylko częściowo, gdyż nagle poczułem ostry ból w lewym ramieniu. Gdy jednak odzyskałem na nowo wzrok i podniosłem oczy, by ustalić położenie mojego przeciwnika, ujrzałem scenę, która wynagrodziła mi ranę, odniesioną wskutek chwilowej ślepoty. Na jednym z wozów stały Dejah Thoris, Sola i Sarkoja, przyglądające się walce ponad głowami innych. W momencie, w którym spojrzałem, Dejah Thoris rzuciła się na Sarkoję jak tygrysica i wytrąciła jej z dłoni jakiś przedmiot — coś, co spadając błysnęło w słońcu. Zrozumiałem, w jaki sposób zostałem tak nagle oślepiony w chwili, która mogła zadecydować o całej walce, w jaki sposób Sarkoja chciała mnie zabić, nie zadając morderczego ciosu własnoręcznie. Dalszy ciąg rozgrywającej się na wozie sceny niemal kosztował mnie życie, gdyż na moment
zupełnie zapomniałem o przeciwniku. Chwile po tym, jak Dejah Thoris wytrąciła jej z dłoni lusterko Sarkoja z twarzą wykrzywioną nienawiścią, wyciągnęła sztylet i zamierzyła się nim na czerwoną dziewczynę. Wówczas Solą, nasza droga, wierna Solą, rzuciła się miedzy nie i zauważyłem, że wielki nóż spada na jej pierś. Nic więcej nie widziałem, gdyż musiałem zająć się Zadem, który znów na mnie natarł. Wciąż jednak myślałem o tym, co zaszło na wozie. Nacieraliśmy na siebie z furią raz za razem, aż nagle Marsjanin zadał pchniecie, którego nie mogłem ani odparować, ani uniknąć. Czując ostrze tuż przy mojej piersi rzuciłem się ku niemu z wystawionym naprzód mieczem, zdecydowany umrzeć, ale nie sam. Poczułem wdzierającą się we mnie stal, wszystko wokół mnie pociemniało, świat zawirował i opadłem bezwładnie na kolana.
Sola opowiada mi o swym życiu
Gdy odzyskałem przytomność, a byłem bez zmysłów, jak się potem dowiedziałem, tylko przez chwile, wstałem szybko na nogi, szukając mego miecza. Dojrzałem go — tkwił pogrążony aż po rękojeść w zielonej piersi Zada. Marsjanin leżał na kobiercu z mchu, martwy jak kamień, Poczułem ból i zauważyłem, że z piersi sterczy mi jego miecz. Na szczęście rzucając się ku niemu, odwróciłem się nieco i ostrze poszło bokiem, przebijając tylko skórę i mięśnie na żebrach. Rana była bardzo bolesna, ale niegroźna. Wyciągnąłem miecz z rany, potem wziąłem mój własny i, odwróciwszy się do trupa plecami,
poszedłem chory, zbolały i pełen odrazy w stronę wozów, na których jechała moja świta i dobytek. Odprowadzał mnie pełen uznania szmer, lecz nic mnie to nie obchodziło. Osłabiony i ociekający krwią dotarłem do moich kobiet, które, przywykłe do takich wypadków, opatrzyły mnie, przykładając do rany jakieś cudowne maści i lekarstwa, leczące niemal wszystkie rodzaje uszkodzeń ciała, poza najcięższymi. Daj marsjańskiej kobiecie szansę, a śmierć musi się wycofać. Zajęły się mną tak skutecznie, że wkrótce nie odczuwałem żadnych innych skutków zadanego mi pchnięcia poza osłabieniem z upływu krwi i niewielkim bólem wokół rany. Tego typu rana, leczona na sposób ziemski, z pewnością posiałaby mnie na kilka dni do łóżka. Gdy tylko zostałem opatrzony, pospieszyłem do wozu Dejah Thoris, w pobliżu którego znalazłem Solę. Miała zabandażowaną pierś, czuła się jednak stosunkowo dobrze, gdyż sztylet Sarkoji uderzył w jedną z metalowych ozdób i ześliznął się, powodując tylko powierzchowne przecięcie skóry. Zobaczyłem, że Dejah Thoris leży na wozie odwrócona, a jej szczupłą postacią wstrząsa łkanie. Nie zauważyła, że przyszedłem, ani nie słyszała mojej rozmowy z Solą, gdyż staliśmy w pewnej odległości od wozu. — Co jej się stało? Czy jest ranna? — spytałem, wskazując ją ruchem głowy. — Nie — odpowiedziała Sola. — Myśli, że zostałeś zabity. — I że kot jej babki nie będzie miał czyściciela zębów — dodałem z uśmiechem. — Myślę, że ją krzywdzisz, Johnie Carter — powiedziała Sola. — Nie rozumiem ani ciebie, ani jej, ale nie sądzę, aby kobieta, w której żyłach płynie krew dziesięciu tysięcy jeddaków rozpaczała tak po śmierci kogoś, kogo uważa za niegodnego siebie, ani w ogóle po śmierci kogokolwiek, poza człowiekiem, który zdobył jej szczere przywiązanie. Pochodzi z rasy bardzo dumnej, ale sprawiedliwej i jeśli ją naprawdę głęboko obraziłeś, nie będzie cię zauważała żywego, ale będzie opůakiwaă po úmierci. Łzy na Barsoomie sŕ zjawiskiem tak rzadkim — ciŕgnćůa dalej — ýe wůa-
ściwie trudno mi je rozumieć. Przez całe życie widziałam tylko dwie, poza Dejah Thoris, płaczące osoby, Jedna z nich płakała z rozpaczy, druga z wściekłości. Pierwszą była moja matka — płakała, zanim ją zabito, a drugą Sarkoja, dzisiaj, gdy ją odciągano ode mnie. — Twoja matka! — wykrzyknąłem. — Ależ, Solu, przecież nie mogłaś znać swojej matki! — Znałam. I ojca także. Jeśli chcesz usłyszeć dziwną, nie barsoomiańską historie, przyjdź dziś w nocy do naszego wozu. Opowiem ci coś, o czym nigdy nikomu nie mówiłam. Dano już sygnał do wymarszu, musisz iść. — Przyjdę — obiecałem. — Nie zapomnij powiedzieć Dejah Thoris, że ja żyje i mam się dobrze. Nie będę jej się narzucał, ale nie mów jej, że widziałem jak płakała. Jeśli zechce ze mną mówić, jestem na jej rozkazy. Sola wspięła się na wóz, zajmujący właśnie miejsce w kolumnie, a ja wskoczyłem na czekającego thoata, pojechałem do oddziału ubezpieczającego tyły i ustawiłem się w szyku obok Tars Tarkasa. Rozciągnięci w długą linie wśród żółtego krajobrazu, robiliśmy imponujące i złowieszcze wrażenie. Dwieście pięćdziesiąt barwnych, bogato zdobionych wozów, poprzedzanych przez około dwustu wojowników i dowódców, jadących wierzchem po pięciu w rzędzie, każda piątka w odległości około stu jardów od następnej. Z tyłu, za wozami, podobna liczba wojowników, ustawionych w takim samym szyku. Każdy bok osłonięty przez dwudziestu lub więcej jeźdźców, a wewnątrz ogromnego kwadratu, utworzonego przez osłaniających pochód wojowników biegało luzem pięćdziesiąt dodatkowych zwierząt jucznych, zwanych zitidarami oraz kilka setek thoatów. Błyszczące w słońcu metalem i klejnotami ozdoby mężczyzn i kobiet, równie bogate rzędy na
thoatach i zitidarach, jaskrawe kolory wspaniałych jedwabi, futer i piór nadawały karawanie barbarzyński przepych, wobec którego każdy wschodnioindyjski potentat zzieleniałby z zazdrości. Bardzo szerokie koła wozów i zakończone miękkimi poduszkami stopy zwierząt sprawiały, że poruszaliśmy się po pokrytym mchem dnie wyschniętego morza w zupełnej ciszy, jak ogromny pochód duchów. Czasem tylko przerywało cisze gardłowe warczenie zitidara lub kwiczenie walczących thoatów. Zieloni Marsjanie rozmawiają niechętnie i przeważnie monosylabami, wypowiadanymi niskim głosem, brzmiącym niby echo dalekich grzmotów. Podróżowaliśmy przez bezkresne pola żółtego mchu, który uginał się pod ciężarem przejeżdżających wozów i stopami zwierząt, a potem podnosił się szybko i żaden ślad nie znaczył przebytej przez nas drogi. Mogliśmy rzeczywiście być uznani za upiory, przesuwające się dnem wyschnię-
tego morza umierającej planety, gdyż nie wydawaliśmy żadnego dźwięku i nie pozostawał po nas żaden znak. Była to pierwsza, widziana przez mnie tak duża kawalkada ludzi i zwierząt, za którą nie ciągnął się obłok kurzu. Na Marsie kurz nie istnieje, może z wyjątkiem terenów uprawnych, ale nawet tam jest on niemal niezauważalny ze względu na brak silnych wiatrów. Tej nocy obozowaliśmy u stóp wzgórz, które stanowiły południową granice tego morza. Nasze zwierzęta od dwóch dni nic nie piły, a wody nie widziały od prawie dwóch miesięcy, to znaczy niemal od czasu opuszczenia Tharku. Tars Tarkas wyjaśnił mi jednak, że potrzebują one niewiele płynów i mogą żyć bardzo długo, karmiąc się porastającym Barsoom mchem, w którego cienkich łodyżkach kryje się dostateczna ilość wilgoci, aby zaspokoić ich ograniczone potrzeby. Po zjedzeniu kolacji, składającej się z czegoś w rodzaju sera oraz roślinnego mleka, odszukałem Solę. Pracowała w świetle pochodni nad uprzężą któregoś ze zwierząt Tars Tarkasa. Gdy podsze-
dłem, podniosła głowę i jej twarz rozjaśniła się radością. — Cieszę się, że przyszedłeś — powiedziała. — Dejah Thoris już śpi i czułam się trochę samotna. Ludzie z mojego plemienia ignorują mnie, zbyt się od nich różnię. To nie jest wesołe, gdyż musze żyć wśród nich i czasem bardzo pragnę być prawdziwą marsjańską kobietą, pozbawioną uczuć i nadziei. Obiecałam opowiedzieć ci moją historie, a raczej historie moich rodziców. Sądząc z tego, co wiem o tobie i zwyczajach panujących wśród twojej rasy, ta historia nie wyda cię się dziwna ani wyjątkowa, ale nawet najdłużej żyjący zieloni Marsjanie nie mogliby przytoczyć drugiej takiej, a w legendach również bardzo niewiele jest podobnych opowieści. Moja matka była niska i drobna, zbyt drobna, by jej pozwolono wziąć na siebie obowiązki macierzyństwa, gdyż nasi wodzowie w pierwszym rzędzie zwracają uwagę na wzrost. Charakter również miała nie tak zimny i bezwzględny, jak większość zielonych kobiet. Nie garnęła się specjalnie do towarzystwa, często spacerowała samotnie po opustoszałych ulicach Tharku albo szła na pobliskie wzgórza i siadywała wśród pokrywających je dzikich kwiatów. Rozmyślała wtedy i marzyła o czymś, co, jak sądzę; tylko ja jedna mogłabym dzisiaj zrozumieć. Przecież jestem jej córką. I tam, na wzgórzach, spotkała młodego wojownika, którego obowiązkiem było pilnowanie pasących się thoatów i zitidarów, by nie odchodziły zbyt daleko. Z początku rozmawiali tylko o rzeczach, które dotyczyły całej społeczności tharkijskiej, ale stopniowo, gdy spotykali się coraz częściej i coraz mniej przypadkowo, co wkrótce stało się jasne dla obojga, ich rozmowy zaczęły się obracać wokół nich samych, ich upodobań, ambicji i nadziei. Ufała mu i powiedziała o odrazie,
jaką czuje do popełnianych przez naszą rasę okrucieństw, do strasznego, pozbawionego miłości
życia, jakie muszą prowadzić. Spodziewała się, że on ją potępi, że będzie krzyczał. Jednak zamiast tego objął ją i pocałował. Przez sześć długich lat trzymali swoją miłość w sekrecie. Moja matka należała do świty wielkiego Tal Hajusa, podczas gdy jej kochanek był zwykłym wojownikiem, noszącym tylko własne ozdoby. Gdyby ich odstępstwo od zwyczajów Tharków zostało odkryte, musieliby odpokutować swoją winę na arenie, przed Tal Hajusem i zgromadzonymi tłumami. Jajo, z którego się wyległam, ukryte było pod dużym, szklanym naczyniem na szczycie najwyższej i najtrudniej dostępnej z częściowo zrujnowanych wież starego Tharku. Przeleżało tam przez pięć potrzebnych do inkubacji lat, a moja matka raz do roku przychodziła sprawdzać, czy wszystko jest w porządku. Nie chciała przychodzić częściej, gdyż wiedząc, że popełnia przestępstwo, bała się, ze każdy jej krok jest śledzony. Przez ten czas mój ojciec osiągnął wielkie poważanie jako wojownik i zdobył ozdoby kilku dowódców. Jego miłość do matki nie zmalała ani trochę, a jego jedyną ambicją było osiągnięcie takiej pozycji, która pozwoli mu zedrzeć ozdoby z martwego ciała Tal Hajusa, a potem, jako władca Tharków, ogłosić wszystkim o związku z moją matką, a także mocą swojej władzy ochronić dziecko, które w przeciwnym wypadku byłoby zabite natychmiast po wyjściu prawdy na jaw. To było szalone marzenie — w ciągu pięciu krótkich lat osiągnąć pozycje pozwalającą zabrać insygnia Tal Hajusowi, ale ojciec awansował bardzo szybko i wkrótce był liczącym się członkiem rady Tharku. Pewnego jednak dnia nadzieja na szybkie dokonanie tego, o czym marzył, aby ochronić matkę i mnie, rozwiała się. Rozkazano mu udać się z ekspedycją daleko na południe, do lodowej krainy, zaatakować żyjących tam ludzi i odebrać im futra. Tak zawszą postępowali zieloni Barsoomianie — napadali na innych i odbierali im to, co tamci zdobyli własną pracą. Nie było go przez cztery lata, a gdy wrócił już od trzech lat było po wszystkim. W blisko rok po jego wyjeździe, a na krótko przed powrotem wyprawy, która miała przywieźć dzieci, wyległe we
wspólnym inkubatorze, jajo pękło. Matka trzymała mnie w dalszym ciągu na wieży i odwiedzała nocami, otaczając miłością, z której zwykłe, społeczne życie odarłoby nas obie. Miała nadzieje., że po powrocie wyprawy do inkubatora, uda jej się dołączyć mnie do dzieci, przydzielonych na dwór Tal Hajusa i w ten sposób uniknąć losu, jaki niechybnie spotkałby nas obie po wykryciu jej sprzeniewierzenia się starożytnym tradycjom zielonych ludzi.
Nauczyła mnie bardzo szybko języka i zwyczajów mojej rasy i pewnej nocy opowiedziała mi historię, którą ci właśnie powtórzyłam. Nakazała mi przy tym, abym zachowała wszystko w najgłębszej tajemnicy i była bardzo ostrożna, gdy już znajdę się wśród innych dzieci. Musiałam się strzec, mówiła, aby nikt nie odgadł, iż jestem bardziej zaawansowana w edukacji niż one, musiałam uważać, by żadnym gestem nie zdradzić w obecności innych moich uczuć do matki ani nawet, że znam swoich rodziców. Potem mnie przytuliła i wyszeptała do ucha imię mojego ojca. Nagle w ciemność pokoju na szczycie wieży wdarło się światło i zobaczyłam Sarkoje, stojącą w wejściu z utkwionymi w mojej matce, pełnymi nienawiści i złośliwej satysfakcji oczyma. Potoki obelg, które trysnęły chwile później z jej ust, przeraziły i zmroziły moje młode serce. Było jasne, że słyszała wszystko, o czym mówiłyśmy. Już wcześniej zaczęła podejrzewać matkę, gdyż zauważyła, że niemal każdej nocy znika ona ze swego pokoju na długie godziny. I wreszcie udało się jej nas wyśledzić. Nie wiedziała tylko, że matka zdążyła mi szepnąć imię mego ojca. Nie usłyszała tego, bowiem powtarzała ciągle żądanie, by matka wyjawiła imię swego partnera w przestępstwie. Ale żadne jej obelgi, ani groźby nie odniosły skutku. Aby uchronić mnie przed bezlitosnymi torturami matka skłamała, mówiąc Sarkoji, że nie wyjawiła tego nawet własnemu dziecku. W końcu Sarkoja
odeszła, by donieść o swym odkryciu Tal Hajusowi. Wówczas moja matka schowała mnie wśród jedwabi i futer, w które była ubrana dla ochrony przed nocnym chłodem, wybiegła na ulice i pognała na południe, ku granicy miasta. Chciała dotrzeć do człowieka, którego nie mogła już prosić o obronę, gdyż to by go zdradziło, ale przed śmiercią chciała jeszcze raz spojrzeć na jego twarz. Zbliżyłyśmy się do południowych krańców Tharku i wtedy od strony jedynego przejścia przez wzgórza, które prowadziło do bram miasta, dobiegł nas kwik thoatów, ryk zitidarów oraz powtarzający się od czasu do czasu brzęk. Wszystkie te odgłosy świadczyły o zbliżaniu się jakiegoś dużego oddziału. W pierwszej chwili matka pomyślała, że to ojciec, wraca z ekspedycji, ale wrodzona podejrzliwość Tharków powstrzymała ją od wybiegnięcia mu na spotkanie. Wycofała się w cień jakiejś bramy i oczekiwała nadejścia kawalkady, która wkrótce wjechała w aleję i złamała szyk, rozsypując się ód ściany do ściany. Gdy pierwsze wozy przejeżdżały obok nas, mniejszy księżyc wychylił się właśnie zza dachów i oblał okolice bladym światłem. Matka schowała się głębiej w cieniu swej kryjówki i zobaczyła, że nie był to oddział mojego ojca, ale karawana wioząca dzieci z inkubatora. Natychmiast podjęła decyzje i gdy jeden z wielkich wo-
zów przejeżdżał blisko naszej kryjówki, wśliznęła się nań i ukryła w cieniu wysokiego boku, przyciskając mnie mocno do piersi. Wiedziała już to, czego ja wówczas jeszcze nie przeczuwałam — że już nigdy nie będzie mogła mi przytulić, a być może, że nie będziemy już miały możliwości nawet spojrzeć na siebie. Na placu, wśród ogólnego zamieszania, dołączyła mnie do innych dzieci i już razem z nimi zostałam przeprowadzona do dużego pomieszczenia i nakarmiona przez jedną ze znajdujących się tam
kobiet. Następnego dnia wszystkie dzieci przydzielono do orszaków poszczególnych dowódców. Już nigdy nie zobaczyłam matki. Została uwięziona przez Tal Hajusa. Dokładano wszelkich starań, łącznie z poddawaniem jej najokropniejszym torturom, aby wydrzeć z jej ust imię mego ojca. Milczała jednak i w końcu, podczas jakiejś wymyślnej męczarni umarła, żegnana śmiechem Tal Hajusa i jego dowódców. Dowiedziałam się później, że powiedziała im, iż mnie zabiła i rzuciła moje ciało białym małpom, aby mnie uchronić od takiego losu, jaki zgotowali dla niej. Tylko Sarkoja jej nie uwierzyła i do dzisiejszego dnia czuję, że podejrzewa, jakie jest moje prawdziwe pochodzenie, ale nie ośmiela się jeszcze poruszyć tej sprawy, gdyż domyśla się również, kto jest moim ojcem. Byłam obecna przy tym, jak Tal Hajus opowiadał historie matki mojemu ojcu, po jego powrocie z wyprawy. Nawet najmniejszym drgnieniem powieki ojciec nie zdradził swoich uczuć, nie śmiał się jednak, gdy Tal Hajus rozbawiony opowiadał o jej ostatnich mękach. Od tej chwili jest najokrutniejszym z okrutnych, a ja czekam na dzień, w którym zrealizuje swój cel i postawi stopę na trupie Tal Hajusa. Jestem pewna, że czeka tylko na sposobność, aby się okrutnie zemścić i że miłość, która zapłonęła w jego piersi blisko czterdzieści lat temu jest dzisiaj równie silna, jak była wtedy. Jestem tego równie pewna, jak tego, że siedzimy teraz na brzegu starego jak świat, wyschniętego oceanu, w nocy, gdy wszyscy rozsądni ludzie już dawno śpią. — Sola, czy twój ojciec jest tutaj z nami? — spytałem. — Tak — odpowiedziała — ale nie wie, kim jestem. Nie wie również, kto wtedy doniósł na matkę do Tal Hajusa. Tylko ja znam imię mego ojca i tylko Tal Hajus, ja i Sarkoja wiemy, kto sprowadził śmierć na kobietę, którą kochał. Siedzieliśmy przez chwile w milczeniu. Solą pogrążyła się we wspomnieniach ze swej strasznej przeszłości, a ja myślałem z litością o tych biednych istotach, skazanych przez bezsensowne,
okrutne zwyczaje, na życie pełne brutalności i nienawiści.
— Johnie Carter — odezwała się w końcu — jeżeli kiedykolwiek prawdziwy człowiek stąpał po zimnej, umarłej powierzchni Barsoomu, to jesteś nim ty. Wiem, że mogę ci ufać i chce ci wyjawić imię mego ojca, nie stawiając żadnych warunków. Być może ta wiedza pomoże kiedyś tobie lub jemu, albo Dejah Thoris czy mnie. Jeśli uznasz, że nadeszła odpowiednia chwila i że jest to najlepsze, co możesz zrobić, powiedz je głośno i wszystkim. Ufam ci, gdyż wiem, że nie ciąży nad tobą klątwa absolutnej i bezwzględnej prawdomówności, że potrafisz nawet skłamać, jeżeli kłamstwo może wyzwolić innych od cierpień i smutku. Moim ojcem jest Tars Tarkas.
Planujemy ucieczkę
W dalszej podróży do Tharku nie wydarzyło się już nic szczególnego. Jechaliśmy jeszcze dwadzieścia dni, przecinając dwa wyschnięte morza, przejeżdżając obok kilku zrujnowanych miast, zwykle mniejszych niż Korad. Dwukrotnie minęliśmy słynne marsjańskie drogi wodne, przez ziemskich astronomów zwane kanałami. Gdy zbliżaliśmy się do któregoś z nich, najpierw wysyłano na zwiad wojownika, wyposażonego w potężną lornetę polową, który sprawdzał czy w pobliżu nie ma jakichś dużych oddziałów czerwonych Marsjan. Następnie podjeżdżaliśmy możliwie najbliżej, ale zatrzymywaliśmy się w odległości gwarantującej, że nie zostaniemy przypadkowo dostrzeżeni przez kogoś, kto mógłby się tam znajdować. Czekaliśmy nocy i w ciemnościach ostrożnie zbliżaliśmy śle do pasa ziemi uprawnej, odnajdowaliśmy jedną z licznych dróg, przecinających te tereny w regularnych odstępach i przeprawialiśmy się na pola, leżące na drugim
brzegu kanału. Pierwsza z tych przepraw zajęła nam pięć godzin, a następna całą noc. Dzień zastał nas, kiedy właśnie opuszczaliśmy ogrodzone wysokim murem pola uprawne. Jechaliśmy w ciemności, wiec niewiele mogłem dostrzec. Od czasu do czasu jednak bliższy księżyc, szybko przemierzając niebo Barsoomu, wydobywał z mroku otoczone murami pola i niskie budynki, bardzo przypominające ziemskie farmy. Rosło tam wiele drzew, starannie pielęgnowanych, przy czym niektóre miały wprost zawrotną wysokość. Zgromadzone w zagrodach zwierzęta wyczuwały naszą obecność i witały nas rykiem i pochrapywaniem. Tylko raz zauważyłem człowieka. Musiał zasnąć na poboczu drogi i, gdy się do niego zbliżyłem, oparł się na jednym łokciu, spojrzał na mnie, potem na. zbliżającą się karawanę, zerwał się na nogi i jak szalony pognał wzdłuż drogi, a później przeskoczył pobliski mur ze zręcznością śmier-
telnie przerażonego kota. Tharkowie nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi, nie byli na wyprawie wojennej. Tylko z tego mogłem wnioskować, że go zauważyli, iż zwiększyli tempo marszu w kierunku niewielkiej, wąskiej pustyni, za którą zaczynało się już królestwo Tal Hajusa. Przez całą podróż nie zamieniłem z Dejah Thoris ani jednego słowa, gdyż nie dała mi w żaden sposób poznać, że będę mile widziany przy jej wozie. Z drugiej strony moja głupia duma powstrzymywała mnie przed zrobieniem pierwszego kroku. Sądzę, że umiejętność mężczyzny postępowania z kobietami jest odwrotnie proporcjonalna do jego niezależności i odwagi w stosunkach z innymi mężczyznami. Zdarza się często, że zniewieściały słabeusz potrafi wzbudzić zachwyt i oczarować płeć piękną, podczas gdy człowiek silny i odważny, który bez leku stawia czoła tysiącowi niebezpieczeństw, kryje się w kącie, jak przestraszone dziecko. W równo trzydzieści dni od chwili mego przybycia na Barsoom wjechaliśmy do starożytnego
miasta Thark, wybudowanego przez dawno wymarły naród, ludzi, którym ta zielona zgraja ukradła nawet nazwę. Liczba zielonych Tharkijczyków zbliża się obecnie do trzydziestu tysięcy i są oni podzieleni na dwadzieścia pięć plemion. Każde z nich posiada swego jeda i pewną liczbę niższych rangą dowódców, ale wszystkie podlegają władzy Tal Hajusa, jeddaka Tharku. Pięć plemion ma swoją główną siedzibę w mieście Thark, a pozostałe są rozsiane po innych, opuszczonych przez starożytnych Marsjan miastach, znajdujących się na terenach zarządzanych przez Tal Hajusa. Na wielki, centralny plac wjechaliśmy wczesnym popołudniem. Nasz powrót nie wzbudził większego zainteresowania, nie było owacyjnie witających tłumów. Ci, którzy akurat znaleźli się w pobliżu, wymawiali w tradycyjnym powitaniu imiona znajomych mężczyzn i kobiet, ale dopiero, gdy rozeszła się wiadomość, że karawana przywiozła ze sobą dwoje jeńców ciekawość przygnała na plac większą liczbę osób. Przydzielono nam wkrótce kwatery i resztę dnia spędziliśmy na urządzaniu się w nowych warunkach. Budynek, w którym miałem mieszkać stał na południowym skraju placu, tuż przy wylocie szerokiej alei, którą przyjechaliśmy od bram miasta. Zajmowałem ten budynek sam, cały był do mojej dyspozycji. Architektura, tak piękna w Koradzie, tutaj, o ile to w ogóle możliwe, była jeszcze wspanialsza. Dekoracje ścian w mojej kwaterze mogłyby być ozdobą pałacu największego z ziemskich cesarzy, ale dla tych dziwnych liczyły się tylko rozmiary budynków i pokojów — im większe, tym lepsze.
I tak Tal Hajus mieszkał w czymś co kiedyś musiało być gmachem użyteczności publicznej, największym w mieście, ale zupełnie nie nadającym się na rezydencję. Następny z kolei pod
względem rozmiarów budynek zajmował Lorquas Ptomel, kolejny był mieszkaniem mniej ważnego jeda i tak dalej, według hierarchii ważności wszystkich pięciu jedów. Wojownicy mieszkali razem z dowódcami, do których świty należeli, albo, jeżeli woleli, szukali kwater w jednym z tysięcy nie zamieszkanych domów, stojących w części miasta przydzielonej ich plemieniu. Musieli się ściśle trzymać granic dzielnicy, w której mieszkało ich plemię. Wyjątek stanowili jedowie, zajmujący budynki stojące frontem do placu. Gdy wreszcie uporządkowałem mój budynek, a raczej gdy skończyłem doglądać porządkowania, już niemal zapadła noc. Wyszedłem na zewnątrz z zamiarem znalezienia Soli i jej podopiecznej|, gdyż postanowiłem porozmawiać wreszcie z Dejah Thoris i przekonać ją, że powinniśmy zawrzeć rozejm do czasu, aż znajdę jakiś sposób dopomożenia jej w ucieczce. Po długim, bezskutecznym poszukiwaniu, gdy górna część tarczy słonecznej znikła już za horyzontem, zobaczyłem brzydki łeb Woola, wyglądający z okna na drugim piętrze budynku po przeciwnej stronie tej samej ulicy, przy której mieszkałem. Nie czekając na bardziej wyraźne zaproszenie wbiegłem po schodach na drugie piętro i wszedłem do wielkiego pomieszczenia. Woola uradowany, że wreszcie się zjawiłem wyskoczył w powietrze i nieomal obalił mnie ciężarem swego ciała na podłogę. Rozwalił przy tym pysk od ucha do ucha, ukazując wszystkie trzy rzędy ostrych kłów, jakby z radości miał zamiar mnie połknąć. Uspokoiwszy go nieco rozejrzałem się po pokoju, starając się w gęstniejącym mroku dojrzeć Dejah Thoris. Nikogo nie zauważyłem i zniecierpliwiony krzyknąłem jej imię. W odpowiedzi z kąta pomieszczenia dobiegł mnie jakiś pomruk, a gdy podszedłem bliżej zobaczyłem ją, owiniętą w futra i jedwabie, siedzącą na jakimś antycznym krześle. Stałem przez chwilą w milczeniu. Podniosła się w końcu i patrząc mi prosto w oczy, spytała: — Czego sobie życzy Dotar Sojat od Dejah Thoris, swego więźnia? — Naprawdę nie wiem, czym cię obraziłem, Dejah Thoris — powiedziałem. — Ciebie, którą
chciałem bronić i której pragnąłem usługiwać. Jeżeli gardzisz moją opieką, będę zmuszony się z tym pogodzić, ale powinnaś chociaż pomóc mi w urzeczywistnieniu planu twojej ucieczki, jeśli jest ona w ogóle możliwa. Tym razem nie jest to moja prośbą, ale rozkaz. Gdy będziesz znowu bezpieczna na dworze twego ojca, zrobisz ze mną, co będziesz chciała, ale do tego dnia jestem twoim panem i musisz mi być posłuszna i pomagać.
Patrzyła na mnie długo i poważnie i pomyślałem, że może nie będzie już dla mnie taka surowa. — Rozumiem doskonale twoje słowa odpowiedziała — ale nie rozumiem, ciebie, Dotar Sojacie. Jesteś przedziwną mieszaniną dziecka i mężczyzny, gbura i człowieka szlachetnego, Bardzo bym chciała móc czytać w twoim sercu. — Spójrz na swoje stopy, Dejah Thoris, znajdziesz tam moje serce. Leży przy nich tak jak leżało tej nocy w Korad i jak będzie leżeć zawsze. Bije tylko dla ciebie i jedynie śmierć może to zmienić uciszając je na wieczność. Zrobiła krok w moim kierunku i wyciągnęła ręce, jakby szukając czegoś po omacku. — Co masz na myśli, Johnie Carter? — szepnęła. — Co właściwie chcesz mi powiedzieć? — Przyrzekłem sobie, że ci tego nie powiem, a przynajmniej nie w czasie twojej niewoli u zielonych ludzi. W ciągu ostatnich dwudziestu dni, widząc jaki jest twój stosunek do mnie, myślałem, że nigdy nie będę mógł ci tego powiedzieć. Jestem twój, duszą i ciałem, chce ci służyć, walczyć dla ciebie i dla ciebie umrzeć. W zamian proszę tylko byś się powstrzymała od odpowiedzi na moje stówa aż do dnia, gdy znajdziesz się cała i bezpieczna wśród bliskich oraz byś mi przyrzekła, że — bez względu na to, jakie do mnie żywisz uczucia — nie będziesz się kierowała wdzięcznością. Ofiaruję ci moje usługi z pobudek egoistycznych, gdyż służenie ci jest dla mnie
przyjemnością, największą z możliwych. — Uszanuje twoje życzenie, Johnie Carter, gdyż rozumiem dlaczego je wypowiedziałeś. Przyjmuje twoje usługi i równie chętnie podporządkuje się twym rozkazom. Odtąd twoje słowo będzie dla mnie prawem. Po raz drugi skrzywdziłam cię w myślach i po raz drugi proszę, abyś mi wybaczył. Dalszą rozmowę na tematy osobiste uniemożliwiło nadejście Soli. Była bardzo wzburzona, zniknęła gdzieś jej zwykła łagodność i opanowanie. — Ta wstrętna Sarkoja była u Tal Hajusa — krzyknęła — i z tego, co usłyszałam na placu wynika, że żadne z was nie może mieć nadziei na jego łaskę. — Co mówią? — spytała Dejah Thoris. — Że w czasie wielkich, dorocznych igrzysk, które rozpoczną się, gdy do Tharku zjadą się wszystkie, plemiona, zostaniecie rzuceni na pożarcie dzikim kalotom. — Solu — powiedziałem — jesteś Tharkijką, ale nienawidzisz zwyczajów swojej rasy i czujesz do nich odrazę nie mniejszą niż my. Czy chcesz uciec razem z nami? Jestem pewien, że Dejah
Thoris może ci u siebie zapewnić dom i ochronę i że twoje życie wśród czerwonych ludzi nie będzie gorsze niż byłoby tutaj. — Tak — krzyknęła Dejah Thoris — chodź z nami! W Helium będzie ci lepiej niż tutaj i przyrzekam ci nie tylko opiekę, ale również przyjaźń i miłość, za którymi tak tęsknisz, a których ci odmawiają okrutne zwyczaje twojej rasy. Chodź z nami, tutaj czeka cię okropna śmierć, jeśli zaczną podejrzewać, że nam pomogłaś. Wiem, że nawet perspektywa takiej śmierci nie skłoniłaby cię do ucieczki, gdybyś nie chciała, ale my pragniemy, abyś z nami poszła, chcemy zaprowa-
dzić cię do słonecznego i szczęśliwego kraju, miedzy ludzi, którzy wiedzą, co to miłość, sympatia, wdzięczność. Powierlz, że to zrobisz, powiedz, że pójdziesz z nami. — Wielka droga wodna, która prowadzi do Helium — mruknęła Solą na wpół do siebie — znajduje się — tylko pięćdziesiąt mil na południe stąd. Szybki thoat mógłby pokonać te odległość w trzy godziny. A potem jeszcze pięćset mil do Helium, większość przez słabo zaludnione tereny. Będą wiedzieli, w którą stronę uciekamy i będą nas ścigać. Przez pewien czas możemy się kryć wśród drzew, ale szansę na powodzenie ucieczki są bardzo niewielkie. Zdajecie sobie sprawę z tego, że pójdą za nami aż pod same wrota Helium, a jeśli nad dogonią, zabiją bez litości. — Czy nie ma żadnej innej drogi, którą moglibyśmy dotrzeć do Helium? — spytałem. — Dejah Thoris, czy mogłabyś mi naszkicować mapę terenów, przez które musimy przejechać? — Tak — odpowiedziała, wyjęła z włosów wielki diament i na marmurowej podłodze narysowała mapę Borsoomu, pierwszą jaką dane mi było widzieć. Przecinały ją we wszystkich kierunkach długie, proste linie. Niektóre z nich biegły równolegle, inne prowadziły ku dużym punktom. Te linie — powiedziała — to drogi wodne, punkty to miasta. Jeden z nich, położony na północny zachód od nas wskazała jako Helium. W końcu, dokładnie przyjrzawszy się oświetlonej wpadającymi do pokoju promieniami księżyca mapie, pokazałem jedną z dróg wodnych, daleko na północ od nas, która również zdawała się prowadzić do Helium. — Czy nie przecina ona terytorium twojego dziadka? — spytałem. — Tak — odpowiedziała — ale położona jest dwieście mil na północ od nas. Jest to jedna z tych dróg wodnych, przez które przejechaliśmy w drodze do Tharku. — Myślę, że to jest właśnie najlepsza droga ucieczki — powiedziałem — Będą nas ścigać, ale nigdy nie przyjdzie im do głowy, że wybraliśmy tak daleki kanał.
Sola zgodziła się ze mną i postanowiliśmy opuścić Thark jeszcze tej samej nocy, natychmiast, gdy odnajdę i osiodłam moje thoaty. Sola miała jechać na jednym, a ja i Dejah Thoris na drugim. Poleciłem kobietom, aby poszły na mało uczęszczaną ulice na południowym skraju miasta, skąd po osiodłaniu thoatów miałem je zabrać tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Pozostawiłem im przygotowanie potrzebnej nam ilości pożywienia, jedwabi i futer i poszedłem na podwórze, po którym kręciły się niespokojnie nasze zwierzęta, jak zwykle przed zaśnięciem. Zarówno w rzucanym przez budynki cieniu, jak i na oświetlonych przez marsjańskie księżyce fragmentach podwórza poruszały się wielkie stada thoatów i zitidarów. Ostre pokwikiwania jednych mieszały się z gardłowym charkotem drugich. Pozostawione sobie samym zachowywały się spokojnie, ale gdy mnie zwęszyły, zaczęły okazywać zdenerwowanie i hałas się zwiększył. Samotne wejście nocą w stado thoatów było dość ryzykownym przedsięwzięciem — po pierwsze dlatego, że narastający harmider mógłby wzbudzić podejrzliwość któregoś z wojowników, nocujących w pobliskich budynkach, a po drugie istniało niebezpieczeństwo, że jakiś thoat rzuci się na mnie z najbłahszej przyczyny albo w ogóle bez powodu. Nie miałem najmniejszej ochoty stać się ofiarą złego nastroju tych zwierząt, szczególnie w sytuacji, gdy tak wiele zależało od zachowania tajemnicy i pośpiechu. Wtulałem się wiec w cień budynków, gotów w razie potrzeby wskoczyć w jakieś okno lub drzwi. Podszedłem w ten sposób do wielkiej bramy, prowadzącej na ulice i cicho zawołałem moje zwierzęta. Dziękowałem Opatrzności, że natchnęła mnie przeczuciem i kazała zdobyć zaufanie i przywiązanie tych dzikich bestii. Teraz widziałem, jak z przeciwległego końca podwórza dwa thoaty torują sobie drogę w moim kierunku wśród poruszających się, ogromnych gór mięsa. Podeszły bardzo blisko, otarły o mnie pyski, próbując wywęszyć kawałki pożywienia, którymi zwykle nagradzałem ich posłu-
szeństwo. Otworzyłem bramę, kazałem zwierzętom wyjść na zewnątrz, potem wśliznąłem się za nimi i ostrożnie zamknąłem wrota. Jeszcze ich nie dosiadłem ani nie osiodłałem, lecz kryjąc się w cieniu poszedłem ostrożnie w stronę tej mało uczęszczanej ulicy, na której umówiłem się z Dejah Thoris i Solą. W kompletnej ciszy, niby bezcielesne zjawy mijaliśmy opustoszałe ulice. Odetchnąłem swobodniej dopiero, gdy zobaczyłem rozciągającą się za miastem równinę. Byłem przekonany, że Dejah Thoris i Sola nie będą miały trudności w niepostrzeżonym przybyciu na miejsce spotkania, ale bałem się o siebie, gdyż prowadziłem dwa ogromne thoaty, a zieloni wojownicy nigdy nie opuszczali miasta nocą — było to zupełnie niezwykłe i mój widok natychmiast wzbudziłby podejrzenia.
Jednak dotarłem bezpiecznie na umówione miejsce, a ponieważ kobiety jeszcze nie przyszły, wprowadziłem zwierzęta do bramy jednego z pobliskich budynków. Nie byłem zaniepokojony nieobecnością Dejah Thoris i Soli, gdyż przypuszczałem, że któraś z pozostałych kobiet, mieszkających w tym samym budynku przyszła, by trochę pogawędzić i w ten sposób opóźniała ich przybycie na spotkanie. Jednak minęła godzina, a ich ciągle nie było. Po upływie następnych trzydziestu minut zacząłem odczuwać gwałtowny niepokój. Potem nagle cisza nocy została przerwana odgłosem zbliżającego się oddziału. Hałas był zbyt duży, aby były to przekradające się ostrożnie ku wolności uciekinierki i wkrótce zbliżył się, a wtedy zobaczyłem grupę jadących wierzchem wojowników. Skryty w ciemności bramy obserwowałem, jak przejeżdżali obok. Usłyszałem fragment ich rozmowy i serce zamarło mi w piersi. — Prawdopodobnie umówił się z nimi tuż za granicami miasta, a wiec... — nie usłyszałem nic więcej, gdyż pojechali dalej, ale to mi wystarczyło. Nasz plan został zdemaskowany. Od tej
chwili aż do planowanego dla nas strasznego końca nie mieliśmy już praktycznie żadnych szans na pomyślną ucieczkę. Teraz chciałem jedynie wrócić niepostrzeżenie do budynku Dejah Thoris i dowiedzieć się, co się z nią stało. Był to jednak .poważny problem, gdyż nie wiedziałem, co mam zrobić z mymi ogromnymi thoatami, teraz, gdy całe miasto było już prawdopodobnie na nogach, zelektryzowane wiadomością o ucieczce. Nagle przypomniałem sobie, że przecież wszystkie budynki w tych starożytnych miastach były budowane tak, iż w centrum każdej czworobocznej grupy znajdował się duży dziedziniec. Poprowadziłem thoaty w głąb budynku, posuwając się w głębokich ciemnościach niczym ślepiec. Przeszliśmy przez kolejne pomieszczenia. Thoaty miały pewne trudności w przeciśnięciu się przez mijane po drodze drzwi, ale ponieważ gmachy przy głównych ulicach były budowane z dużym rozmachem, dotarliśmy w końcu do wewnętrznego podwórza. Było ono porośnięte, jak się spodziewałem, dywanem żółtego mchu, który mógł służyć thoatom za pożywienie do czasu, aż uda mi się je przeprowadzić z powrotem do stada. Byłem pewien, że będzie im tu równie dobrze, jak gdziekolwiek, indzie j i że jest prawie niemożliwe, aby zostały odnalezione. Zieloni ludzie z wielką niechęcią wchodzili do leżących na skraju miasta budynków, gdyż były one często odwiedzane przez jedyne stworzenia, których zdawali się bać — wielkie, białe małpy. Zdjąłem z thoatów uprząż i schowałem ją za drzwiami, przez które weszliśmy na dziedziniec. Puściłem zwierzęta wolno, przeszedłem przez podwórze ku tyłom budynku leżącego po przeciwnej stronie i wydostałem się na leżącą za nim ulice. Przez chwile stałem w drzwiach, by się
upewnić, że nikogo nie ma w pobliżu, a potem przebiegłem na drugą stronę, wpadłem w najbliższe drzwi i przedostałem się na dziedziniec. W ten sposób, posuwając się od podwórza do po-
dwórza, ryzykując, że zostanę zauważony tylko wtedy, gdy przebiegałem przez ulice, bezpiecznie dotarłem na tyły budynku, w którym mieszkała Dejah Thoris. Tutaj oczywiście natknąłem się na zwierzęta, należące do kwaterujących w tym budynku wojowników, a gdybym wszedł do wewnątrz prawdopodobnie spotkałbym ich samych. Jednak na szczęście miałem inną, bezpieczniejszą metodę dostania się na piętro, na którym spodziewałem się znaleźć Dejah Thoris. Przyjrzałem się uważnie budynkom, by mieć pewność, że wybieram właściwy, gdyż nigdy ich nie widziałem od strony podwórza i wykorzystałem swą stosunkowo wielką siłę i zwinność, by wyskoczyć w górę i chwycić parapet okna na pierwszym piętrze, przez które, jak przypuszczałem, dostane się do pomieszczeń przylegających od tyłu do jej pokoju. Wśliznąłem się do wnętrza i ostrożnie poszedłem ku frontowi budynku. Gdy dotarłem pod drzwi pokoju Dejah Thoris, usłyszałem dobiegające z wewnątrz głosy. Zatrzymałem się, by nabrać pewności, że jeden z nich należy do Dejah Thoris i że mogę bezpiecznie wejść do środka. Dobrze się stało, że tak zrobiłem, gdyż po chwili usłyszałem, że głosy są niskie, męskie. Również ich treść nie wróżyła nic dobrego. Właśnie mówił dowódca, najwyraźniej wydając rozkazy swoim podwładnym. — Gdy przyjdzie do tego pomieszczenia, a na pewno tak zrobi, nie doczekawszy się jej w umówionym miejscu, rzucicie się. na niego we czterech i rozbroicie go. Jeśli to, co o nim opowiadają jest prawdą, musicie robić to wszyscy naraz, połączonymi siłami. Potem go zanieście do piwnic pod siedzibą jeddaka i zakujcie w kajdany, aby w każdej chwili był do dyspozycji Tal Hajusa. Nie pozwólcie mu z nikim rozmawiać. Nie wpuszczajcie też nikogo do tego pokoju zanim on się pojawi. Dziewczyna tu nie wróci, gdyż w tej chwili jest już bezpieczna w rękach Tal Hajusa i niech wszyscy jej przodkowie się nad nią zlitują, bo od Tal Hajusa nie można tego oczekiwać. Tak, wielka Sarkoja dokonała tej nocy wspaniałego czynu! Teraz odchodzę, a jeśli on się tu zjawi, a wam nie uda się go pojmać, rozkaże rzucić wasze trupy na dno lssy.
Znów w niewoli
Umilkł i odwrócił się, by wyjść z pokoju przez drzwi, za którymi stałem. Nie było sensu dłużej czekać — usłyszałem wystarczająco dużo, by mój niepokój przerodził się w przerażenie. Wycofałem się cicho tą samą drogą, którą tu dotarłem i zszedłem na dziedziniec. Ułożyłem szybko plan działania. Przeszedłem przez plac i przylegającą doń po przeciwnej stronie ulice i wkrótce znalazłem się na dziedzińcu pałacu Tal Hajusa. Jasno oświetlone okna na parterze podpowiedziały mi od jakiego miejsca musze rozpocząć poszukiwania. Zbliżyłem się do nich i zajrzałem do środka. Wkrótce doszedłem do wniosku, że nie pójdzie mi tak łatwo, jak się spodziewałem, gdyż przylegające do dziedzińca pokoje były wypełnione wojownikami i kobietami. Spojrzałem w górę i zauważyłem, że drugie piętro jest ciemne, a wiec najprawdopodobniej puste. Zdecydowałem przedostać się do budynku właśnie tamtędy. W chwile później wyskoczyłem w gore, dosięgnąłem parapetu i zanurzyłem się w ciemnościach. Tak jak przypuszczałem pokój, do którego wszedłem byt nie zamieszkany. Bezszelestnie wymknąłem się na korytarz, i zauważyłem, że w pomieszczeniach przede mną świeci się światło. Podszedłem do czegoś, co wyglądało jak zwykłe drzwi, ale, uchyliwszy je ostrożnie, odkryłem, że otwierają się na ogromną salę, sięgającą od parteru, dwa pietra pode mną, aż po kopułowaty dach pałacu. Podłoga tego wielkiego, okrągłego pomieszczenia była zatłoczona dowódcami, wojownikami i kobietami. Naprzeciw mnie, pod ścianą stało duże podwyższenie, a na nim siedział ze skrzyżowanymi nogami najohydniejszy stwór, jakiego zdarzyło mi się w życiu zobaczyć. Na
jego twarzy odbijały się bezlitosny chłód i okrucieństwo, cechy, które leżą w charakterze każdego zielonego wojownika, ale podkreślone jeszcze i skażone zwierzęcą namiętnością, której od lat ulegał, W jego postawie nie było cienia dumy czy godności. Sześć kończyn olbrzymiego, wystającego poza obręb platformy cielska upodobniło go do wielkiego, ustawionego pionowo pająka. Jednak naprawdę przestraszyłem się dopiero, gdy zauważyłem, że przed tym monstrum stoją Dejah Thoris i Sola. Dejah Thoris stała wyprostowana, z wysoko uniesioną głową i nawet z odległości, która mnie od nich dzieliła, mogłem odczytać na jej twarzy wyraz pogardy i odrazy. Była prawdziwą córką tysięcy jeddaków i mimo iż tak drobna w porównaniu z otaczającymi ją wojownikami, majestatem przewyższała ich nieskończenie. Była wśród nich najsilniejsza duchem i jestem głęboko przekonany, że oni to czuli coś mówiła, ale nie mogłem usłyszeć ani jej słów, ani odpowiedzi, która dotarta do mnie jedynie jako niskie, gardłowe pomruki. W pewnej chwili Tal Hajus dał znak, aby wszyscy wyszli z sali, zostawiając go samego z więźniami. Dowódcy, wojownicy i kobiety powoli znikali w przyległych pomieszczeniach i w końcu
Dejah Thoris i Sola stary samotnie przed jeddakiem Tharkian. Jeden tylko dowódca zwlekał z wyjściem. Stał w cieniu ogromnej kolumny, wpatrzony pełnymi nienawiści oczyma w Tal Hajusa, bawiąc się nerwowo rękojeścią miecza. To był Tars Tarkas. Z jego twarzy mogłem czytać wypełniające go myśli i uczucia, jak z otwartej księgi. Myślał o kobiecie, która stała tutaj przed czterdziestu laty tak jak teraz Dejah Thoris. Gdybym mógł mu szepnąć choć słówko, panowanie Tal Hajusa gwałtownie zakończyłoby się w tym momencie. Jednak w końcu on również wyszedł, nie wiedząc, że zostawia na łasce potwora, którego tak nienawidził, swoją własną córkę.
Tal Hajus podniósł się, a ja, przeczuwając, co ma zamiar zrobić pobiegłem jak wariat w dół schodów, prowadzących na niższe pietra. Nikogo nie spotkałem i niezauważony dotarłem na parter do głównych drzwi, a potem wśliznąłem się do środka i skryłem za tą samą kolumną, przy której stał przed chwilą Tars Tarkas. Teraz już wyraźnie słyszałem słowa Tal Hajusa. — Księżniczko Helium — mówił — gdybym cię zwrócił nie robiąc ci krzywdy dostałbym niewątpliwie potężny okup od twego narodu. Jednak tysiąc razy bardziej wole widzieć twoją piękną twarzyczkę wykrzywioną bólem podczas tortur. Obiecuje ci, że będziesz bardzo długo umierać. Dziesięć dni takiej przyjemności nie wystarczy, aby ukazać głębię miłości, jaką żywię do twojej rasy. Czerwoni ludzie będą drżeli na wspomnienie twojej śmierci przez wszystkie nadchodzące wieki, myśl o straszliwej zemście zielonych ludzi będzie im spędzać sen z powiek, będą płakać ze strachu, ilekroć przypomną sobie potęgę, okrucieństwo i siłę nienawiści Tal Hajusa. Ale przed torturami będziesz przez jedną krótką godzinę moja i wiadomość o tym również dotrze do Tardos Morsa, jeddaka Helium, twojego dziadka, a gdy o tym usłyszy, z rozpaczy będzie się tarzał po ziemi. Jutro rozpoczną się tortury, ale tej nocy należysz do Tal Hajusa! Chodź tu! Zeskoczył z platformy i chwycił ją brutalnie za ramie. Nic więcej nie zdążył zrobić, gdyż wpadłem miedzy nich z krótkim mieczem, połyskującym w mojej prawej dłoni. Mogłem go wbić w jego serce zanim by się zorientował co się dzieje, ale pomyślałem o Tars Tarkasie i mimo wypełniającej mnie nienawiści i gniewu, nie mogłem go pozbawić tej słodkiej chwili, dla której żył od tylu długich lat. Zadowoliłem się wiec rąbnięciem Tal Hajusa z całej siły pięścią w twarz. Osunął się na ziemie jak nieżywy, nie wydając jednego dźwięku. Wśród grobowej ciszy złapałem Dejah Thoris za rękę, skinąłem na Sole i wyszliśmy z sali. Wspięliśmy się po schodach na wyższe piętro i niezauważeni przez nikogo doszliśmy do wychodzącego na dziedziniec okna. Zdjąłem z siebie przytrzymujące ozdoby pasy, związałem je w linę
i opuściłem Sole i Dejah Thoris na ziemię. Wyskoczyłem za nimi i kazałem im biec za sobą wokół dziedzińca, trzymając się rzucanych przez budynki cieni. W ten sposób wróciliśmy na skraj miasta, tą samą drogą, którą przeszedłem niedawno samotnie. Dotarliśmy do thoatów, czekających tam, gdzie je zostawiłem. Założyliśmy im uprząż i wyprowadziliśmy przed budynek na ulicę. Solą wsiadła na jednego, ja i Dejah Thoris na drugiego i wyjechaliśmy, z miasta Thark, mijając otaczające je od południa wzgórza. Zamiast okrążyć miasto i pojechać na północny zachód w stronę najbliższej drogi wodnej, skierowaliśmy się na północny wschód i wjechaliśmy na porośnięte mchem pustkowie, za którym w odległości dwustu niebezpiecznych i meczących mil leżała inna prowadząca do Helium droga. Nie powiedzieliśmy ani słowa aż do chwili, gdy miasto zostało już daleko za nami, przez cały jednak czas słyszałem za sobą oddech Dejah Thoris, opierającej głowę o moje ramie. — Jeśli nam się uda, mój dowódco — szepnęła — Helium będzie miało wobec ciebie ogromny dług wdzięczności, tak wielki, że nigdy nie zdoła się wypłacić: Jeśli nam się nie powiedzie, ten dług wcale nie będzie mniejszy, gdyż uratowałeś, ostatnią z naszego rodu od losu gorszego niż śmierć. Nie odpowiedziałem, lecz sięgnąłem ku jej dłoni, trzymającej się mego boku i uścisnąłem mocno. Potem jechaliśmy w milczeniu przez zalaną księżycowym światłem żółtą równinę, pogrążeni we własnych myślach. Ja, gdybym nawet próbował, nie mógłbym czuć niczego innego niż radość i mimo niebezpieczeństw, jakie nas jeszcze czekały, moje serce, czując bliską obecność Dejah Thoris biło tak wesoło, jakbyśmy już wjeżdżali w bramy Helium. Nasze pierwotne plany spaliły na panewce i teraz byliśmy pozbawieni jedzenia i picia, a tylko ja byłem uzbrojony. Zmuszaliśmy wiec nasze thoaty do szybkiego biegu, mimo iż wiedzieliśmy, że
zanim dotrzemy do jakiegoś miejsca, które nadawałoby się na zakończenie pierwszego etapu podróży, taki wysiłek może je drogo kosztować. Jechaliśmy całą noc i cały następny dzień, robiąc tylko kilka krótkich przerw na odpoczynek. Następnej nocy wszyscy, zarówno my, jak i nasze zwierzęta, byliśmy kompletnie wyczerpani. Położyliśmy się wiec na mchu i przespaliśmy pięć czy sześć godzin, wyruszając znowu w drogę przed nastaniem nowego dnia. I znów jechaliśmy cały dzień, a gdy do późnych godzin popołudniowych nie zauważyliśmy w oddali rzędów drzew, które na całym Barsoomie porastają brzegi dróg wodnych, musieliśmy pogodzić się ze straszną prawdą — zbłądziliśmy. Najwyraźniej zboczyliśmy z właściwego kierunku, ale nie potrafiliśmy określić, w którą stronę. W każdym razie w
zasięgu naszego wzroku nie było ani śladu drogi wodnej, a cała nasza grupa niemal padała z głodu, pragnienia i wyczerpania. Daleko przed nami, nieco w prawo zauważyliśmy pasmo niskich gór i postanowiliśmy do nich dotrzeć, mając nadzieje że z jakiegoś wzniesienia zdołamy dojrzeć znaki, świadczące o bliskości kanału. Zanim do nich dojechaliśmy zapadła noc i ułożyliśmy się do snu, niemal mdlejąc z wyczerpania i osłabienia. Zostałem obudzony przez jakieś tulące się do mnie olbrzymie cielsko, a gdy otworzyłem oczy zobaczyłem mego wiernego Woole, leżącego tuż obok mnie. Biedne zwierzę pobiegło za nami przez pustkowia, by dzielić nasz los, jakikolwiek on będzie. Objąłem rękami jego szyje i przytuliłem do pyska policzek. Nie wstydzę się tego, że to zrobiłem, ani łez, które popłynęły mi z oczu, gdy pomyślałem o jego przywiązaniu. Wkrótce potem Solą i Dejah Thoris obudziły się również i zdecydowaliśmy wyruszyć natychmiast, aby jak najprędzej dotrzeć do wzgórz. Przejechaliśmy może mile, gdy zauważyłem, że mój thoat zaczyna, się potykać, chwiać i popi-
skiwać żałośnie, mimo iż od poprzedniego południa nie zmuszaliśmy zwierząt do większego wysiłku niż marsz. Nagle thoat pochylił się gwałtownie na jedną stronę, a potem runął na ziemie. Dejah Thoris i ja zostaliśmy wyrzuceni i upadliśmy na mech, nie robiąc sobie na szczęście nic złego. Jednak zwierzę było w pożałowania godnym stanie i, mimo że uwolnione od naszego ciężaru, nie było nawet zdolne się podnieść. Sola powiedziała, że chłód nocy oraz wypoczynek powinny wrócić mu siły, zdecydowałem więc, że go nie zabije, chociaż w pierwszej chwili miałem taki zamiar, gdyż okrucieństwem wydawało mi się pozostawienie zwierzęcia samego, na straszną śmierć z głodu i pragnienia. Zdjąłem z niego uprząż i zostawiliśmy je własnemu losowi, ruszając dalej z jednym tylko thoatem. Solą i ja szliśmy na piechotę, Dejah Thoris zmusiliśmy natomiast wbrew jej woli, by jechała. Zbliżyliśmy się w ten sposób na odległość około mili do wzgórz, gdy nagle Dejah Thoris, siedząca wysoko na grzbiecie thoata i dzięki temu lepiej widząca okolice, krzyknęła, że kilka mil od nas, z wąwozu miedzy wzgórzami wyjeżdża duży oddział. Solą i ja spojrzeliśmy w tym kierunku i zobaczyliśmy kilkuset jadących wierzchem wojowników, wydawali się zmierzać na południowy zachód, a jeśli tak, to znaczyło, że będą się od nas oddalać. Byli to bez wątpienia wojownicy tharkijscy, którzy zostali wysłani, aby nas schwytać i westchnęliśmy z ulgą, gdy się upewniliśmy, że jadą w przeciwną stronę.. Szybko zdjąłem Dejah Thoris z thoata i kazałem zwierzęciu się położyć. My również ułożyliśmy się, obok, tuląc się. do ziemi w nadziei, że żaden z wojowników nas nie zauważy.
Widzieliśmy, jak wyjechali z wąwozu, a potem skryli się za następnym wzgórzem — dla nas był to bardzo pomyślny przypadek, gdyż musieliby nas zauważyć, gdyby jechali dłużej po otwartej przestrzeni. Jednak ostatni wojownik zatrzymał się i, ku naszemu przerażeniu, wyjął małą, lecz
bardzo silną lornetkę, przez którą zaczął przepatrywać okolice we wszystkich kierunkach. Najwyraźniej był dowódcą — w niektórych rodzajach kolumn marszowych zielonych ludzi dowódca jechał na samym końcu, za całym oddziałem. Gdy lornetka zwróciła się, w naszą stronę, poczułem zimny pot, występujący mi na całym ciele. Lornetka znieruchomiała. Mieliśmy nerwy napięte do ostateczności i wątpię czy którekolwiek z nas odważyło się oddychać przez te kilka chwil, w czasie których wojownik patrzył na nas. W końcu opuścił lornetkę i zauważyłem jak wykrzykiwał rozkazy do oddziału, który już skrył się za wzgórzem. Potem ruszył galopem w naszą stronę, nie czekając na innych. Dzięki temu pojawił się dla nas cień szansy, należało jednak działać błyskawicznie. Podniosłem do ramienia marsjańską strzelbę, wycelowałem i nacisnąłem spust. Nastąpił krótki ostry wybuch, gdy pocisk dosięgnął celu, a dowódca zwalił się w tył z galopującego thoata. Zerwałem się na nogi, podniosłem thoata i rozkazałem Soli i Dejah Thoris wsiadać na niego i gnać w stronę wzgórz tak szybko, jak to możliwe. Wiedziałem, że wśród wąwozów i żlebów znajdą jakieś tymczasowe schronienie, a nawet gdyby miały tam umrzeć z głodu i pragnienia, będzie to lepsze niż ponowne wpadniecie w łapy Tharków. Oddałem im oba rewolwery, które mogły posłużyć przez czas jakiś do obrony lub, w razie potrzeby, jako środek ostatecznej ucieczki, eliminującej już na zawsze możliwość powtórnego schwytania, Podniosłem Dejah Thoris i posadziłem za Solą na grzbiecie thoata. — Do widzenia, moja księżniczko — powiedziałem. — Może się spotkamy w Helium. Wydostawałem się już z gorszych opresji — kłamiąc siliłem się na uśmiech. — Jak to? — krzyknęła. — Nie jedziesz z nami? — Nie mogę. Ktoś musi powstrzymać przez chwile pogoń, a ja sam łatwiej się wymknę niż gdybyśmy uciekali we troje. Zeskoczyła z powrotem na ziemie, zarzuciła mi ramiona na szyje i zwróciła się do Soli, mówiąc z godnością:
— Uciekaj, Solu! Dejah Thoris zostaje, by umrzeć z człowiekiem, którego kocha. Te słowa są na zawsze wyryte w moim sercu. Chętnie oddałbym życie za to, by móc je jeszcze raz usłyszeć. Wtedy jednak nie mogłem zostać ani chwili dłużej w jej objęciach, przycisnąłem tylko po raz pierwszy usta do jej ust, potem odepchnąłem ją od siebie i posadziłem w siodle, roz-
kazując Soli, aby zatrzymała ją tam siłą. Potem popędziłem thoata i patrzyłem, jak się oddalają, a Dejah Thoris szarpie się i wyrywa z uścisku Soli. Obejrzałem się i zobaczyłem, że zieloni wojownicy weszli na wzgórze i rozglądają w poszukiwaniu swego dowódcy. Po chwili go zauważyli, a potem mnie. Natychmiast zacząłem do nich strzelać. Miałem prawie sto nabojów w magazynku strzelby i drugie sto w pasie na plecach, strzelałem więc raz za razem, aż zauważyłem, że ci wojownicy, którzy wspięli się na wzgórze polegli bądź zdążyli się schować. Czas, jaki mi dano na wypoczynek był jednak bardzo krótki, gdyż po chwili zobaczyłem oddział, składający się z kilku tysięcy wojowników, wyjeżdżający zza wzgórza i ruszający dzikim galopem w moim kierunku. Strzelałem aż do chwili, gdy skończyły mi się naboje, a oni byli już bardzo blisko. Upewniwszy się, że Dejah Thoris i Solą już zniknęły wśród wzgórz, podniosłem się, odłożyłem nieprzydatną strzelbę i rzuciłem się do ucieczki w kierunku przeciwnym do tego, w którym odjechały kobiety. Jeśli jacyś Marsjanie widzieli kiedykolwiek pokaz prawdziwych skoków, to właśnie ścigający mnie ojownicy. Skakałem, wkładając w to wszystkie siły, a oni gonili mnie zawzięcie. Jednak w pewnym momencie potknąłem się o jakiś kamień i runąłem jak długi na żółty mech. Gdy podniosłem wzrok stali nade mną i mimo że wyciągnąłem miecz, chcąc sprzedać swoje życie jak naj-
drożej, wkrótce było już po wszystkim. Zacząłem chwiać się pod naporem ich ciosów, spadających na mnie jak wodospad, huczało mi w głowie, wszystko wokół zaczęło ciemnieć i w końcu upadłem, straciwszy przytomność.
W kajdanach
Musiało upłynąć kilka godzin zanim przyszedłem do siebie i doskonale pamiętam zdziwienie, jakie mnie opanowało, gdy stwierdziłem, że nie jestem martwy. Leżałem na stercie jedwabiu i futer w kącie niewielkiego pomieszczenia. Nachylała się nade mną stara, brzydka kobieta, a obok stało kilku zielonych wojowników. Gdy otworzyłem oczy, kobieta powiedziała do jednego z wojowników: — Będzie żył, jedzie.
— To bardzo dobrze — odpowiedział ten, do którego się zwróciła i podszedł do mojego posłania. — Dostarczy nam wiele atrakcji podczas wielkich igrzysk. Spojrzałem na niego i stwierdziłem, że nie był to Thark, gdyż jego insygnia i ozdoby wyglądały zupełnie inaczej. Był bardzo wysoki i potężny, twarz i pierś miał poorana bliznami, jeden kieł złamany i odcięte ucho. Na piersi wisiał mu naszyjnik z ludzkich czaszek, przeplatanych wy-
schniętymi ludzkimi rękami. Wzmianka o wielkich igrzyskach, o których tak wiele słyszałem od Tharków, przekonała mnie, że wpadłem z deszczu pod rynnę. Marsjanin zamienił jeszcze kilka słów z kobietą, a gdy zapewniła go, że mogę podróżować rozkazał byśmy dosiedli wierzchowców i pojechali za główną kolumną. Zostałem mocno przywiązany do najbardziej dzikiego i nieposłusznego thoata, jakiego kiedykolwiek widziałem. Po obu jego stronach ustawili się na swoich wierzchowcach dwaj wojownicy, najwyraźniej w celu uniemożliwienia zwierzęciu ucieczki i ruszyliśmy galopem, starając się dogonić kolumnę. Rany prawie wcale mi nie, dokucz aby. Był to rezultat wspaniałych właściwości leków i zastrzyków, które zastosowała stara kobieta oraz niezwykle starannego opatrzenia i zabandażowania skaleczeń. Krótko przed zapadnięciem ciemności dołączyliśmy do głównych sił, które zdążyły już rozbić obóz na noc. Natychmiast zaprowadzono mnie do wodza, którym, jak się okazało, był sam jeddak Warhoonu. Podobnie jak jed, który mnie przywiózł, był on przerażająco poznaczony bliznami i również nosił napierśnik z ludzkich czaszek i suszonych rąk, który zdawał się być ozdobą mającą świadczyć o okrucieństwie wszystkich wielkich wojowników. Jeddak Bar Comas, stosunkowo młody, był przedmiotem dzikiej nienawiści i zazdrości swego porucznika, Dak Kova — jeda, który mnie schwytał. Nie mogłem nie zauważyć nieustannych wysiłków jeda, starającego się w wymyślny sposób obrażać swego zwierzchnika. Gdy stanęliśmy przed jeddakiem, całkowicie pominął zwykłe, formalne powitanie i, wypchnąwszy mnie przed siebie, głośno, wyzywającym tonem powiedział: — Przyprowadziłem dziwne stworzenie, noszące insygnia Tharków. Mam zamiar zmusić go do
walki z dzikim thoatem podczas wielkich igrzysk.
— Umrze w taki sposób, jaki uzna za odpowiedni Bar Comas, twój jeddak, jeśli w ogóle umrze — powiedział młody władca z godnością. — Jeśli w ogóle umrze? — ryknął Dak Kova. — Klnę się na ręce umarłych zawieszone na mojej piersi, że on umrze, Bar Comasie. Twoja sentymentalna słabość go nie uratuje. O, niechby Warhoon był wreszcie rządzony przez prawdziwego jeddaka, a nie przez zniewieściałego młodzika z wodą zamiast krwi w żyłach, z którego nawet stary Dak Kova potrafiłby zedrzeć insygnia gołymi rękoma! Bar Comas patrzył przez chwile na zuchwałego, nieposłusznego dowódcę, a w jego oczach nie było cienia strachu, tylko pogarda i nienawiść. Potem bez jednego słowa, nie sięgając po broń rzucił się do gardła dowódcy. Nigdy przedtem nie widziałem marsjańskich wojowników walczących swą naturalną bronią. Zwierzęca drapieżność, emanująca z ich postaci była tak przeraźliwa, iż trudno ją opisać słowami. Próbowali wydrapać sobie oczy, oberwać uszy, bez przerwy cieli się, kąsali i pruli ogromnymi kłami, aż obaj sprawiali wrażenie poszarpanych na strzępy od stóp do głów. Bar Comas brał wyraźnie górę, był silniejszy, szybszy i inteligentniejszy. Wydawało się, że walka dobiega końca i wkrótce zostanie zadane śmiertelne uderzenie, gdy nagle Bar Comas pośliznął się w kałuży krwi, usiłując zrobić unik przed ciosem przeciwnika. Odsłonił się na chwile j to było wszystko, czego Dak Kova potrzebował. Rzucił się naprzód, zatopił swój jedyny kieł w brzuchu jeddaka i ostatnim, szaleńczym wysiłkiem rozpruł go całego, aż po szczękę. Zwycięzca i pokonany zwalili się na mech, tworząc ogromną nieruchomą masę poszarpanego, zakrwawionego
mięsa. Bar Comas był martwy, a Dak Kovę od losu, na jaki w pełni zasługiwał ustrzegły tylko niezwykłe wysiłki jego kobiet. Trzy dni później już bez pomocy podszedł do ciała Bar Comasa, które jak nakazywał zwyczaj, ciągle leżało w tym miejscu, w którym upadło i postawiwszy stopę, na szyi byłego władcy przybrał tytuł jeddaka Warhoonu. Głowa i ręce zabitego jeddaka zostały odcięte i dołączyły do napierśnika zwycięzcy, zaś pozostałe szczątki zostały spalone przez kobiety wśród dzikich, przeraźliwych śmiechów. Rany odniesione przez Dak Kove opóźniły marsz tak bardzo, że odłożono, na okres po zakończeniu wielkich igrzysk, wyprawę na małe plemię Tharków w odwet za zniszczenie inkubatora. Cały oddział, liczący prawie dziesięć tysięcy wojowników, ruszył w drogę powrotną do Warhoonu.
Opisana wyżej walka była tylko pierwszą z całego szeregu podobnych, które oglądałem niemal bez przerwy podczas mego pobytu wśród tych okrutnych i żądnych krwi istot. Byli mniej liczni niż Tharkowie, ale znacznie bardziej dzicy i krwiożerczy. Nie było dnia, któryby minął bez starcia miedzy należącymi do różnych plemion wojownikami. Raz byłem świadkiem aż ośmiu śmiertelnych pojedynków. Przybyliśmy do Warhoonu po trzydniowym marszu i natychmiast potem zaprowadzono mnie do piwnicy i przykuto łańcuchami do ściany i podłogi. Przynoszono mi co pewien czas pożywienie, ale wskutek tego, że w moim wiezieniu panowały kompletne ciemności nie wiedziałem czy siedzę tam dni, tygodnie czy miesiące. Było to najstraszniejsze doświadczenie w całym moim życiu i do dzisiaj się dziwie, że w tej ciemnicy nie zwariowałem. Mieszkały tam jakieś pełzające i wi-
jące się stwory, gdy leżałem łaziły po mnie zimne, dziwaczne cielska, a od czasu do czasu widziałem utkwione we mnie spojrzenia dzikich; pałających oczu. Z leżącego nade mną świata nie docierał żaden dźwięk, a przynoszący mi jedzenie strażnik również nie. odzywał się ani słowem, chociaż z początku zasypywałem go pytaniami. Wkrótce cała nienawiść i maniakalny wstręt, jakie czułem do istot, które umieściły mnie w tego typu miejscu skupiły się na tym strażniku. Stał się on dla mnie symbolem całej hordy Warhoończyków. Zauważyłem, że zawsze podchodził ze swą nikłą pochodnią do miejsca znajdującego się w zasięgu moich rąk i gdy stawiał tam jedzenie jego głowa znajdowała się na poziomie mojej piersi. Gdy następnym razem usłyszałem, że się zbliża, wycofałem się z przebiegłością szaleńca w róg celi i zebrawszy w dłonie cześć długiego łańcucha, którym byłem przykuty, czekałem na niego zaczajony, jakbym polował na dzikiego zwierza. Pochylił się, by położyć na podłodze moje jedzenie, a ja zakręciłem łańcuchem nad głową i uderzyłem go w łeb z całą siłą, jaka mi jeszcze pozostała. Padł na podłogę martwy, bez jednego dźwięku. Śmiejąc się i chichocząc jak wariat podszedłem do ciała i sięgnąłem palcami w stronę, gardła. Wyczułem mary łańcuszek, na którego końcu wisiał pęk kluczy. Dotyk tych kluczy przywrócił mi rozsądek, już nie byłem podskakującym kretynem, ale trzeźwo myślącym więźniem, trzymającym w ręku klucze od swego wiezienia. Gdy starałem się zdjąć łańcuszek z szyi mojej ofiary, podniosłem na chwile wzrok i zobaczyłem sześć par nieruchomych, utkwionych we mnie oczu. Zaczęły się powoli zbliżać, a ja cofałem się, zdjęty panicznym strachem. Wtuliłem się w kąt, z rękami wyciągniętymi przed siebie, a oczy zbliżały się i wreszcie zatrzymały nad martwym ciałem u moich stóp. Potem zaczęły się powoli
cofać i tym razem towarzyszył temu dziwny skrzypiący dźwięk. Wreszcie zniknęły w głębi pieczary.
Walka na arenie
Z wolna przychodziłem do siebie i odzyskiwałem zdolność trzeźwego myślenia. Wreszcie postanowiłem podjąć ponowną próbę zdjęcia kluczy z martwego ciała mojego byłego strażnika. Jednak, gdy podszedłem do miejsca, w którym ono powinno leżeć i w ciemnościach zacząłem macać wokół rękami, z przerażeniem zauważyłem, że ciało zniknęło. Zrozumiałem, iż stwory z celi zawlekły je do jakiejś kryjówki w pobliżu, aby je pożreć. Pojąłem również, że czekają one od samego początku, od pierwszej chwili, którą spędziłem w tym lochu, aby z moim trupem zrobić to samo. Przez dwa dni nie przynoszono mi jedzenia, ale potem zjawił się nowy strażnik i czas niewoli zaczął upływać tak jak przedtem. Teraz jednak już nie pozwalałem, aby mój rozum znów został zmącony przez grozę sytuacji. Niedługo potem przyprowadzono i przykuto niedaleko ode mnie nowego więźnia. W świetle pochodni zobaczyłem, że był to czerwony Marsjanin i z niecierpliwością czekałem na odejście strażników, by rozpocząć z nim rozmowę. Gdy oddalające się kroki wreszcie umilkły, powiedziałem łagodnie „kaor" — słowo, oznaczające powitanie. — Kim jesteś, ty, który mówisz w ciemnościach? — spytał.
— John Carter, przyjaciel czerwonych ludzi z Helium. — Pochodzę z Helium — powiedział — ale nie przypominam sobie twego imienia. Opowiedziałem mu moją historie tak, jak ją tutaj opisałem, pominąłem jednak milczeniem moją miłość do Dejah Thoris. Był bardzo ucieszony wiadomościami o księżniczce Helium. Uważał, że z tego miejsca, w którym je zostawiłem Dejah Thoris i Sola mogły z łatwością dotrzeć w bezpieczne okolice. Powiedział, że doskonale zna tamte strony, gdyż wąwóz, przez który przeszli Warhoończycy przed schwytaniem mnie był jedyną drogą, wiodącą na południe i korzystali z niego wszyscy. Dejah Thoris i Sola prawdopodobnie dotarty do wzgórz w odległości nie większej niż pięć mil od drogi wodnej i teraz już są zapewne zupełnie bezpieczne — mówił. Moim towarzyszem niedoli
był Kantos Kan, padwar (porucznik) floty Helium. Uczestniczył w tej niefortunnej ekspedycji, która natknęła się na Tharków, w wyniku czego Dejah Thoris dostała się w ich ręce. Opowiedział pokrótce wypadki, jakie miały miejsce po kiesce statków w starciu z Tharkami. Ciężko uszkodzone i tylko pobieżnie ponaprawiane leciały powoli w stronę Helium, jednak gdy mijały miasto Zodanga, stolicę najbardziej zaciekłych wśród czerwonych ludzi wrogów Helium, zostały napadnięte przez dużą grupę statków bojowych i niemal wszystkie uległy zniszczeniu lub dostały się w ręce napastników. Ocalał tylko statek, do którego załogi należał Kantos Kan. Przez trzy dni uciekał przed pogonią, w końcu zdołał się jej wymknąć dzięki ciemnościom bezksiężycowej nocy. Trzydzieści dni po dostaniu się Dejah Thoris do niewoli, czyli mniej więcej w tym samym czasie, gdy przybyliśmy do Tharku, statek dotarł do Helium, mając na pokładzie tylko dziesięciu ludzi z załogi, która liczyła siedmiuset oficerów, żołnierzy i uczonych. Natychmiast siedem potężnych
flotylli, każda licząca po sto statków bojowych, udało się na poszukiwanie Dejah Thoris. Mszczące się oddziały starły z powierzchni ziemi dwa plemiona zielonych Marsjan, ale na ślad księżniczki nie natrafiono. Poszukiwania były prowadzone wśród plemion zamieszkujących północne regiony i dopiero kilka dni temu objęto nimi również południe. Kantos Kan został wyznaczony na pilota małej, jednoosobowej łodzi rozpoznawczej i na skutek nie szczęśliwego zbiegu okoliczności został złapany przez Warhoończyków w trakcie przeszukiwania ich miasta. Odwaga tego człowieka wzbudziła we mnie głęboki szacunek. W pojedynkę wylądował na granicy miasta, przeszedł aż do placu, a potem starannie i metodycznie przeszukał stojące wokół niego budynki. W ręce zielonych wojowników wpadł po dwóch dniach poszukiwań, gdy ostatecznie utwierdził się w przekonaniu, że księżniczki tam nie było i właśnie zamierzał udać się w drogę powrotną. W czasie naszego wspólnego uwięzienia poznaliśmy się wzajemnie bardzo dobrze i poczuliśmy do siebie szczerą sympatie. Jednak nie było nam dane przebywać długo razem, gdyż kilka dni po jego przybyciu wyprowadzono nas z lochów. Nadszedł czas wielkich igrzysk. Pewnego poranka zaprowadzono nas do ogromnego amfiteatru. Był on dla mnie nowością architektoniczną, gdyż nie został wybudowany na powierzchni, ale mieścił się w wielkiej, wykopanej w ziemi jamie. Trudno było ocenić jego pierwotne rozmiary, gdyż teraz był już częściowo zrujnowany i wypełniony obsuniętą ziemią. Jednak nawet w tym stanie mógł pomieścić wszystkie plemiona Warhoończyków — dwadzieścia tysięcy ludzi. Arena była bardzo duża, ale chropowata i nierówna. Otoczono ją murem, ułożonym z kamieni pochodzących ze zrujnowanych budynków, by uniemożliwić zwierzętom i więźniom ucieczkę, na widownię, W
każdym jej końcu ustawiono klatki, w których zawodnicy oczekiwali na chwile, gdy przyjdzie
ich kolej, by wyszli na arenę i umarli. Kantos Kan i ja znaleźliśmy się razem w jednej z takich klatek, w innych były dzikie kaloty, thoaty, wściekle zitidary, zieloni wojownicy, kobiety z innych społeczności i wiele innych dziwnych bestii, których nigdy przedtem nie widziałem. Ryki, piski, pomruki zlewały się w jeden ogłuszający hałas, a widok każdego z tych monstrów z osobna mógłby wypełnić najmężniejsze serce przeczuciem śmierci. Kantos Kan wyjaśnił mi, że pod koniec dnia jeden z więźniów odzyska wolność, a pozostali zginą. Zwycięzcy różnych walk będą się potykać ze sobą, aż; tylko dwóch pozostanie przy życiu. Ten, który zwycięży w ostatniej walce zostanie wypuszczany na wolność, bez względu na to, czy będzie to zwierzę czy człowiek. Następnego ranka w klatce znajdą się nowe ofiary, turniej zostanie powtórzony i tak będzie się dziać przez dziesięć dni igrzysk. Wkrótce po umieszczeniu nas w klatkach amfiteatr zaczął się zapełniać i po godzinie wszystkie miejsca były zajęte przez tłoczących się widzów. Dak Kova usiadł w otoczeniu jedów i dowódców w centrum amfiteatru na ustawionym dla niego dużym podwyższeniu. Na sygnał jeddaka otworzono drzwi dwóch klatek i dwanaście zielonych kobiet wybiegło na środek areny. Każdej z nich wręczono sztylet, a potem z przeciwległego końca areny wypuszczono kaloty, dzikie psy. Zwierzęta, warcząc i parskając, rzuciły się na niemal bezbronne kobiety, ą ja odwróciłem głową, by nie patrzeć na te okropną scenę. Wrzaski i śmiech widzów świadczyły, że widowisko było wspaniałe, a gdy Kantos Kan powiedział, że się już skończyło i z powrotem spojrzałem na arenę zobaczyłem, że nad martwymi ciałami powarkiwały tylko trzy zwycięskie kaloty. Kobiety drogo sprzedały swoje życie. Potem na trzy ocalałe psy wpuszczono wściekłego zitidara i w ten sposób zaczął się długi, upalny, straszliwy dzień. Mnie wystawiono najpierw przeciwko ludziom, a potem przeciw zwierzętom, ale dzięki temu, że byłem uzbrojony w miecz i przewyższałem każdego z moich przeciwników zwinnością, a cześć z nich także siłą, ze wszystkimi uporałem się stosunkowo łatwo. Wielokrotnie żądny krwi tłum nagradzał mnie gorącymi
oklaskami, a pod koniec dnia rozległy się nawet okrzyki, aby mnie zabrać z areny i zrobić członkiem ich społeczności. W końcu zostało nas tylko trzech — ogromny zielony wojownik któregoś z północnych plemion, Kantos Kan i ja. Najpierw mieli walczyć Kantos Kan i zielony wojownik, a ostateczna walka, ta, w której nagrodą była wolność, miała się odbyć miedzy mną a zwycięzcą ich pojedynku. Kantos Kan stoczył tego dnia kilka pojedynków, z wszystkich, podobnie jak ja, wychodząc zwycięsko. Jednak często, szczególnie w starciach z zielonymi wojownikami, jego
przewaga była bardzo niewielka. Nie miałem dużej nadziei na to, że uda mu się pokonać ogromnego zielonego Marsjanina, który przedtem dosłownie miażdżył swoich przeciwników. Miał blisko szesnaście stop wzrostu, podczas gdy Kantos Kanowi brakowało kilka cali do sześciu. Zaczęli iść ku sobie i po raz pierwszy dane mi było zobaczyć, by ktoś zastosował tego typu sztuczkę, na jakiej Kantos Kan oparł swoją nadzieje, na zwycięstwo. Decydując się na nią postawił życie na jedną kartę. Zbliżył się na odległość około dwudziestu stóp do swego ogromnego przeciwnika i nagle wyrzucił w górę i do tyłu te rękę, w której trzymał miecz, wziął potężny zamach i cisnął broń w szeroką pierś przed sobą. Ostrze poleciało jak strzała i wbiło się. w serce zielonego wojownika, kładąc go trupem na miejscu. Teraz Kantos Kan i ja musieliśmy stanąć naprzeciw siebie. Zdołałem mu szepnąć, aby przeciągnął walkę aż do zmroku, gdyż miałem nadzieje, że uda nam się wtedy znaleźć jakiś sposób ucieczki. Tłum jakby się domyślił, że niechętnie ze sobą walczymy i w tych chwilach, w których wyraźnie unikaliśmy zadawania groźnych, decydujących ciosów wył z wściekłości. Gdy zauważyłem, że wkrótce zapadną ciemności, szepnąłem Kantos Kanowi, by wetknął swój miecz miedzy moje lewe ramie, a ciało. Zrobił to, a ja się. zatoczyłem do tyłu i upadłem na ziemie. Z dal-
szej odległości i w niepewnym już świetle mogło to wyglądać jakby miecz rzeczywiście sterczał z mojej piersi. Kantos Kań szybko podszedł do mnie, postawił mi stopę na szyi i wyciągnąwszy ostrze z mego ciała, zadał mi ostatni, śmiertelny cios, który wydawał się przecinać aortę szyjną, lecz w rzeczywistości ugrzązł tuż obok. Ciemności, które już spowiły arenę ukryły prawdę przed wzrokiem widzów i wszyscy uważali, że zostałem właśnie dobity. Szepnąłem Kantos Kanowi, aby wykorzystał zdobytą wolność i czekał na mnie na wzgórzach na wschód od miasta. Skinął lekko głową i odszedł. Poczekałem aż amfiteatr opustoszał i wyczołgałem się z niego ostrożnie, a ponieważ był położony w odległej od centralnego placu, nie zamieszkanej i rzadko w normalne dni odwiedzanej części miasta, nie miałem większych kłopotów w dotarciu do okolicznych wzgórz.
W fabryce powietrza
Czekałem na Kantos Kana przez dwa dni. Nie pojawił się jednak. Potem poszedłem na północny zachód, gdzie, jak mi mówił, znajdowała się najbliższa droga wodna. Moim jedynym pożywie-
niem było mleko, uzyskiwane z rośliny, którą na szczęście w tych okolicach dosyć łatwo było odnaleźć. Błąkałem się przez dwa długie tygodnie. Szedłem tylko nocą, kierując się światłem
gwiazd. W dzień chowałem się za jakieś przygodne skały lub wśród mijanych od czasu do czasu wzgórz. Kilka razy zostałem zaatakowany przez dzikie zwierzęta — jakieś dziwne bestie, które skakały na mnie w ciemności, zmuszając do ciągłego niesienia miecza w dłoni. Zwykle moje nowo nabyte zdolności telepatyczne ostrzegały mnie na czas, ale którejś nocy zanim się zorientowałem, że coś mi zagraża zwaliło się na mnie jakieś cielsko, poczułem żaby na szyi i zobaczyłem tuż przed moją twarzą owłosiony pysk. Nie wiem, co to było za stworzenie, ale czułem, że było ciężkie, duże i miało wiele kończyn. Zanim zdołało zatopić zęby w moim karku schwyciłem je za gardło i powoli odpychałem od siebie włochaty pysk, zaciskając palce na tchawicy. Bestia starała się dosięgnąć kłami mego gardła, a ja próbowałem utrzymać chwyt i wreszcie ją zadusić. Stopniowo jednak ramiona mi słabły i błyszczące kły cal za calem zaczęły się ku mnie zbliżać. Gdy poczułem na twarzy dotyk włochatego pyska, zdałem sobie sprawę, że to już koniec. Nagle z ciemności wyprysnęło jakieś drugie zwierze i rzuciło się na przygniatającą mnie do ziemi bestie. Oba stwory potoczyły się. po mchu, gryząc i szarpiąc się wzajemnie. Wkrótce jednak było już po wszystkim. Mój wybawca stał ze spuszczonym łbem nad gardłem mojego niedoszłego zabójcy. Wzeszedł właśnie bliższy księżyc i w jego świetle zobaczyłem, że stworzeniem, które mnie uratowało był Woola, ale w żaden sposób nie mogłem odgadnąć ani skąd przybył, ani jak mnie odnalazł. Nie musze chyba wspominać, że byłem bardzo zadowolony z jego obecności, jednak moja radość była zmącona niepokojem o Dejah Thoris. Wiedziałem, że Woola bardzo wiernie wykonywał moje rozkazy i tylko śmierć księżniczki mogła być powodem, dla którego ją opuścił. Biedne zwierze było zaledwie cieniem siebie samego z tego okresu, w którym widziałem je po raz ostatni, a gdy uwolniło się z moich pieszczot i zaczęło żarłocznie pożerać martwe ciało swego przeciwnika zrozumiałem, że było straszliwie wygłodniałe. Ja również byłem w niewiele lepszym stanie, ale nie zdecydowałem się na zjedzenie surowego mięsa, a nie miałem żadnego spo-
sobu, by rozpalić ogień. Gdy Woola skończył posiłek znów ruszyłem na ciężkie i jak się wydawało nie mające końca poszukiwania drogi wodnej. Rankiem piętnastego dnia mojej wędrówki z ogromną radością zauważyłem wysokie drzewa, świadczące, że wreszcie natknąłem—się na obiekt moich poszukiwań. Około południa dowlokłem się do ogromnego budynku o powierzchni prawdopodobnie nie mniejszej niż cztery mile kwadratowe, wysokiego na około dwieście stóp.
W zupełnie gładkich ścianach znalazłem tylko jedne małe drzwi. Były zamknięte. Wokół nie zauważyłem żywej duszy. Usiadłem wyczerpany przez drzwiami i zacząłem wzrokiem szukać dzwonka lub jakiegoś innego przyrządu za pomocą którego mógłbym oznajmić mieszkańcom tego gmachu o mojej obecności. Dostrzegłem mały, okrągły otwór umieszczony obok drzwi i pomyślałem, że może to być jakiś rodzaj tuby. Podniosłem się. i zbliżyłem do niego usta. Nie zdążyłem jednak nic powiedzieć, gdyż z otworu dobiegł mnie głos, pytający kim jestem, skąd pochodzę i po co tu przyszedłem. Odpowiedziałem, że uciekłem z Warhoonu i umieram z głodu i wyczerpania. — Nosisz insygnia zielonego wojownika, idzie za tobą kalot, a masz postać taką, jak czerwoni ludzie. Kolor twojej skory nie jest jednak ani zielony, ani czerwony. W imię dnia dziewiątego, kim jesteś? — Jestem przyjacielem czerwonych ludzi i umieram z głodu. W imię ludzkich uczuć, otwórzcie mi — odpowiedziałem. Drzwi drgnęły i zaczęły się. cofać w tył, aż zagłębiły się w ścianą na około pięćdziesiąt stóp. Potem się zatrzymały i odsunęły gładko w lewo. Za nimi ukazał się krótki, wąski korytarz, zakończony następnymi drzwiami, identycznymi jak te, przez które przed chwilą przeszedłem. Nie
zauważyłem nikogo, ale natychmiast, gdy Woola i ja minęliśmy pierwsze drzwi zamknęły się one za nami łagodnie i wycofały na swoją pierwotną pozycją we frontowej ścianie budynku. Zauważyłem, że były niezwykle masywne, miały około dwudziestu stóp grubości, a gdy dotarły na swoje miejsce z sufitu korytarza wysunęły się duże stalowe cylindry i ich końce zanurzyły się w otworach, które pojawiły się w podłodze. Drugie, a potem trzecie drzwi cofały się przede mną i tak jak pierwsze odsuwały w bok. Gdy je minąłem, wszedłem do dużego wewnętrznego pomieszczenia, w którym na wielkim kamiennym stole znalazłem jedzenie i napoje. Ten sam głos powiedział, abym zaspokoił głód i nakarmił swego kalota, a potem, gdy z niemałą przyjemnością zająłem się jedzeniem, zarzucił mnie pytaniami. — To wszystko jest bardzo dziwne — powiedział po zakończeniu wypytywania — ale najwyraźniej mówisz prawdą. Na pewno nie pochodzisz z Barsoomu. Stwierdziłem to, przyjrzawszy się twemu mózgowi, dziwnemu umiejscowieniu wewnętrznych organów oraz wielkości i kształtowi serca. — Możesz zajrzeć w moje ciało?! — krzyknąłem.
— Tak, mogę zajrzeć we wszystko, poza twymi myślami, a gdybyś był z Barsoomu również w nich mógłbym czytać, jak w otwartej księdze. W ścianie naprzeciw mnie otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wszedł dziwny, mały, zasuszony człowieczek. Jedynym jego ubraniem, czy ozdobą był niewielki złoty kołnierz, przy którym wisiał duży napierśnik, gęsto wysadzany diamentami. W jego centrum widniał dziwny kamień o średnicy około jednego cala, rozszczepiający światło na dziewięć promieni, przy czym siedem z nich było takich, jak w naszym ziemskim widmie, natomiast kolory dwóch pozostałych
były dla mnie zupełnie nowe. Nie potrafię ich opisać, tak jak nikt z was nie potrafi opisać koloru, na przykład czerwieni, człowiekowi ślepemu. Wiem jedynie, że były bardzo piękne. Stary człowiek usiadł koło mnie i rozmawialiśmy przez wiele godzin. Najdziwniejsze było w naszej wymianie zdań to, że ja potrafiłem odczytać każdą jego myśl, podczas gdy on na temat moich nic nie wiedział, póki pozostawały nie wypowiedziane. Nie zdradziłem mu, że czytam w jego myślach i dzięki temu dowiedziałem się. wielu rzeczy, które w przyszłości okazały się mi niezwykle przydatne, a których nigdy bym nie poznał, gdyby on o tym wiedział, gdyż Marsjanie tak doskonale panują nad swoim mózgiem, iż potrafią kontrolować myśli z absolutną precyzją. W gmachu, w którym siedzieliśmy znajdowała się maszyneria produkująca sztuczne powietrze, wypuszczane w atmosferę w celu podtrzymania życia na Marsie. Sekret procesu produkcyjnego polegał na użyciu dziewiątego promienia z tych, które rzucał kamień, umieszczony w centrum napierśnika u mego gospodarza. Ten promień był wydzielany z innych promieni słonecznych przez skomplikowane instrumenty, umieszczone na dachu budynku. Trzy czwarte jego powierzchni zajmują zbiorniki, w których ów promień jest magazynowany. Następnie ten produkt jest poddawany działaniu elektryczności, a raczej łączony w pewnej proporcji z wysublimowanymi wibracjami elektrycznymi, a potem przepompowywany do pięciu wielkich zbiorników, rozrzuconych po całej planecie i wypuszczany, by połączył się z atmosferą. W gmachu zawsze jest zmagazynowany wystarczający zapas dziewiątego promienia, aby przez tysiące lat utrzymać atmosferę Marsa w takim stanie, jak jest obecnie, a jedyne zagrożenie stanowi możliwość zajścia jakiegoś nieprzewidzianego wypadku, w wyniku którego uszkodzeniu ulegną urządzenia pompujące.
Starzec zaprowadził mnie do pomieszczenia, w którym znajdowało się dwadzieścia pomp każda zdolna zapewnić dostawy powietrza dla całego Marsa i powiedział mi, iż od ośmiuset lat opiekuje się tymi pompami, pracującymi kolejno, każda jedną marsjańską dobę, czyli nieco ponad dwadzieścia cztery i pół ziemskich godzin. Ma jednego asystenta, z którym na zmianę doglądają tych urządzeń, każdy z nich spędza samotnie połowę marsjańskiego roku, czyli około trzystu czterdziestu czterech naszych dni w tej wielkiej, stojącej na odludziu fabryce. Każdy czerwony Marsjanin od wczesnego dzieciństwa uczy się zasad funkcjonowania fabryki i przebiegu zachodzącego w niej procesu produkcji powietrza, jednak tylko dwóch jednocześnie zna sposób na przedostanie się do wnętrza tego budynku, który, mając mury pięćdziesięciostopowej grubości, jest całkowicie niedostępny. Nawet dach jest zabezpieczony przed statkiem floty powietrznej warstwą szkła o grubości pięciu stóp. Mimo tych środków ostrożności wtajemniczeni obawiają się w głębi duszy ataku zielonych wojowników lub jakichś niespełna rozumu czerwonych ludzi, gdyż wszyscy inni Marsjanie rozumieją, że życie na ich planecie zależy od niezakłóconej pracy fabryki. Słuchając jego myśli odkryłem ciekawy fakt — zewnętrzne drzwi są otwierane środkami telepatycznymi. Mechanizm zamków pobudzany jest przez pewną kombinacje fal mózgowych. Postanowiłem wypróbować moją nowo zdobytą umiejętność, a przy okazji dowiedzieć się, jak wygląda ta kombinacja. Niby przypadkowo podczas rozmowy spytałem go, w jaki sposób zdołał mi otworzyć masywne drzwi nie zbliżając się do nich z wewnętrznego pokoju. W jego mózgu zabrzmiało przez moment dziewięć dźwięków, ale natychmiast zniknęły, a on powiedział, że jest to tajemnica, której nie może mi wyjawić. Od tej chwili jego stosunek do mnie uległ zmianie, jakby się bał, że przez zaskoczenie wydarłem mu jego wielki sekret. W spojrzeniach, jakimi mnie ob-
rzucał i w myślach czytałem podejrzliwość i strach, jakkolwiek w dalszym ciągu rozmawiał ze mną bardzo uprzejmie. Zanim udałem się na spoczynek obiecał mi dać list polecający do przebywającego w pobliżu oficera rolnego, który mógłby mi dopomóc w dotarciu do Zodangi, najbliższego miasta czerwonych Marsjan. — Nie mów im jednak, że twoim ostatecznym celem jest Helium, gdyż miedzy tymi dwoma krajami toczy się wojna. Mój asystent i ja nie mamy ojczyzny, należymy do całego Barsoomu. Znak, który nosimy chroni nas wszędzie, nawet wśród zielonych ludzi, mimo iż zwykle unikamy spotkania z nimi, jeśli nie jest ono konieczne.
— A wiec dobrej nocy, przyjacielu — dodał. — Śpij długo i spokojnie. Tak, śpij długo... Uśmiechnął się. przyjaźnie, ale w jego myślach odczytałem postanowienie, a potem zobaczyłem go niewyraźnie stojącego nade mną w nocy ze sztyletem w dłoni i usłyszałem na wpół sformułowane słowa: „Bardzo mi przykro, ale to dla dobra Barsoomu”. Zamknął za sobą drzwi mojego pokoju i jego myśli urwały się nagle. Co powinienem zrobić? Jak miałem uciec, jak pokonać te potężne ściany? Teraz, gdy zostałem ostrzeżony, mógłbym go z łatwością zabić, ale to by nie rozwiązało problemu wydostania się. stąd, a gdyby fabryka przestała funkcjonować umarłbym zarówno ja, jak i wszyscy pozostali mieszkańcy planety, nawet Dejah Thoris, o ile jeszcze była żywa. Myśl o Dejah skłoniła mnie do całkowitej rezygnacji z planu uśmiercenia niegościnnego starca. Ostrożnie wyszedłem ż pokoju i udałem się na poszukiwanie pierwszych wielkich, prowadzących na zewnątrz drzwi. Przyszła mi do głowy szaleńcza myśl — spróbuję otworzyć potężne zamki za
pomocą tych dziewięciu dźwięków, które usłyszałem w umyśle mego gospodarza. W towarzystwie stąpającego za mną bezgłośnie Wooli skradałem się przez kilka korytarzy, potem w dół krętymi schodami, aż wreszcie dotarłem do sali, w której dziś rano zaspokajałem głód. Nigdzie nie zauważyłem mego gospodarza, ani też nie domyśliłem się, gdzie spędza te noc. Miałem właśnie wejść do tej sali, gdy lekki szelest gdzieś z tyłu zmusił mnie do cofnięcia się w ciemność korytarza. Pociągnąłem za sobą Woola i przykucnąłem pod ścianą, otulony mrokiem. Starzec przeszedł tuż obok mnie i wszedł do sali. Była oświetlona i zauważyłem, że trzyma w ręku długi, wąski sztylet. Po chwili zaczął go ostrzyć o kamienny stół, a w jego myślach wyczytałem, iż ma zamiar najpierw sprawdzić pompy, co zajmie około trzydziestu minut, a potem pójść do mojej sypialni i zabić mnie. Gdy w końcu przeszedł przez sale i zniknął na schodach prowadzących do pomp, wyszedłem z cienia i przeciąwszy na ukos sale zbliżyłem się. do pierwszych z trojga stojących miedzy mną a wolnością drzwi. Skoncentrowałem się na masywnym zamku i wysłałem ku niemu dziewięć fal mózgowych. Czekałem z zapartym tchem na rezultat i wreszcie drzwi ruszyły powoli w moim kierunku, a potem odsunęły w bok. Mój rozkaz otworzył również pozostałe drzwi i Woola i ja wyszliśmy w ciemność nocy — wolni, ale jedyna różnica z naszym stanem sprzed doby polegała na tym, że teraz mieliśmy pełne żołądki.
Oddaliliśmy się pośpiesznie od potężnej budowli i poszliśmy na przełaj z zamiarem dotarcia do obszarów zamieszkałych najszybciej, jak to będzie możliwe. Nad ranem doszliśmy do terenów uprawnych i postanowiłem poszukać mieszkańców pierwszej farmy, na jaką się natknąłem.
Składała się ona z niskich, betonowych budynków, opatrzonych masywnymi, zamkniętymi drzwiami. Dobijałem się i nawoływałem, ale bez odpowiedzi. Zmęczony i wyczerpany bezsennością rzuciłem się na ziemie, polecając Wooli, aby został na straży. Niedługo potem zbudziło mnie wściekłe warczenie Woola i gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem trzech czerwonych Marsjan, stojących niedaleko od nas i mierzących do mnie ze strzelb. — Nie mam broni i nie jestem waszym wrogiem — zacząłem tłumaczyć — Byłem więźniem zielonych ludzi i staram się dotrzeć do Zodangi. Proszę was tylko o pożywienie i możliwość wypoczynku dla mnie i mego kalota oraz o wskazanie kierunku, w jakim powinienem iść dalej. Opuścili strzelby i podeszli do nas, uśmiechając się przyjaźnie. Położyli mi prawe ręce na lewym ramieniu w przyjętym na Marsie geście pozdrowienia i zaczęli wypytywać o mnie i dzieje mojej wędrówki. Potem zabrali nas do domu, mieszczącego się niedaleko stamtąd. Okazało się, że budynków, do których rano się dobijałem używano wyłącznie jako magazynów. Domy mieszkalne stały wśród olbrzymich drzew i były, podobnie jak wszystkie siedziby czerwonych Marsjan, unoszone na noc na wysokość czterdziestu do pięćdziesięciu stóp nad ziemią przez ogromne, ukryte w ziemi podnośniki, napędzane małymi radowymi silnikami, których pulpity sterownicze znajdowały się wewnątrz budynków. Zamiast kłopotać się instalowaniem zapór i zamków i martwić się, że zostaną one wyłamane podczas napadu, czerwoni Marsjanie unosili po prostu w nocy swoje domostwa w górę, poza niebezpieczną strefę. Dysponując również specjalnymi, działającymi tylko w rękach właściciela urządzeniami, które pozwalają podnosić i opuszczać domy z zewnątrz, mogli także wyjeżdżać, gdy zaistniała taka konieczność, nie kłopocząc się o dobytek. Ci trzej bracia, wraz z żonami i dziećmi, zajmowali trzy podobne do siebie budynki na terenie farmy. Nie pracowali osobiście, gdyż byli rządowymi oficerami nadzorującymi. Praca była wykonywana przez więźniów, jeńców wojennych, niewypłacalnych dłużników i starych kawalerów,
zbyt biednych, by stać ich było na płacenie wysokiego, obowiązującego wszystkich czerwonych Marsjan podatku od celibatu. Bracia byli uosobieniem serdeczności i gościnności. Spędziłem u nich kilka dni, odpoczywając i odzyskując siły po długiej i wyczerpującej wędrówce.
Gdy usłyszeli moją historie — nie wspominałem w niej ani o Dejah Thoris, ani o starym człowieku fabryce powietrza — poradzili mi, abym pomalował ciało na kolor bardziej zbliżony do koloru skóry rasy i spróbował znaleźć zatrudnienie w Zodandze w armii albo we flocie powietrznej. — Małe są szansę na to, aby od razu uwierzono w twoją historie — powiedział jeden z braci. — Może później, gdy dowiedziesz szczerości intencji i zdobędziesz wysoko postawionych przyjaciół, będziesz mógł ją opowiedzieć bez narażania się na ryzyko okrzyknięcia cię łgarzem. O zasługi i przyjaciół najłatwiej jest w wojsku, gdyż, jak wiesz, jesteśmy walecznymi ludźmi i żołnierzy obdarzamy specjalnymi względami. Gdy byłem już gotowy do drogi, podarowano mi małego thoata, z gatunku specjalnie hodowanego przez czerwonych Marsjan pod siodło i do innych domowych celów. Zwierze to, prócz tego, że było mniejsze — wielkości konia — oraz bardzo łagodne, było dokładną kopią swoich dzikich krewniaków. Bracia wyposażyli mnie w czerwony olej, którym wysmarowałem całe ciało, a jeden z nich podciął moje włosy, w tym czasie już dość długie, według obowiązującej ostatnio mody. Tak przygotowany mogłem wszędzie na Barsoomie uchodzić za rodowitego Marsjanina, Podarowano mi również ozdoby i insygnia, noszone przez rodzinę Ptor, do której należeli moi gospodarze. Małą
torbę, którą miałem nosić przy boku, wypełniono zodangańskimi pieniędzmi. Środki płatnicze na Marsie nie różnią się wiele od tych, których my używamy, jedynie monety są owalne. Papierowe pieniądze są emitowane przez poszczególne osoby w zależności od potrzeb i dwa razy do roku sprawdza się ich pokrycie w majątku trwałym i zgromadzonych dobrach. Jeśli ktoś wypuści więcej pieniędzy, niż jest w stanie wykupić, rząd zwraca jego wierzycielom różnicę, a dłużnik odpracowuje ją w kopalniach lub na farmach, które w całości należą do rządu. Taki system zadowala wszystkich, z wyjątkiem zadłużonych. Gdy wspomniałem, że być może nie będę mógł odwdzięczyć się im za okazaną mi dobroć i pomoc, powiedzieli, że jeżeli zostanę dostatecznie długo na Marsie będę miał po temu nie tylko niejedną sposobność, ale i możliwość. Potem pożegnaliśmy się, a oni patrzyli za mną jeszcze długo, aż zniknąłem im z oczu w oddali.
Zwiadowca powietrzny w armii Zodangi
Jechałem w kierunku Zodangi, przyglądając się wciąż nowym i interesującym widokom, a w kilku farmach, w których się zatrzymałem po drodze dowiedziałem się wielu pożytecznych rzeczy, dotyczących panujących na Barsoomie obyczajów i metod gospodarowania. Używana na farmach woda pochodzi z topniejących lodowców na biegunach. Gromadzona jest
tam w ogromnych podziemnych zbiornikach, a następnie pompowana wodociągami do miejsc zamieszkanych przez ludzi. Na całej długości tych wodociągów, po każdej ich stronie, leżą pola uprawne, podzielone na mniej więcej równej wielkości obszary, z których każdy jest zarządzany przez jednego lub kilku rządowych nadzorców. Zamiast nawadniania pól przez wylewanie drogocennego płynu na ich powierzchnie, co prowadziłoby do ogromnych strat na skutek parowania, stosuje się system cienkich rurek, ukrytych w ziemi i doprowadzających wodę bezpośrednio do korzeni roślin. Plony na Marsie są każdego roku jednakowe, gdyż nie ma tam ani deszczów, wichrów czy innych klęsk żywiołowych, ani też owadów i małych ptaków niszczących zasiewy. Podczas tej podróży miałem okazję po raz pierwszy od opuszczenia Ziemi spróbować dania mięsnego — dużych, soczystych steków i zrazów, zrobionych z mięsa jakichś dobrze wypasionych zwierząt hodowlanych. Częstowano mnie również owocami i jarzynami — bardzo smacznymi, ale w niczym nie przypominającymi ziemskich. Każdy kwiat, jarzyna, krzew owocowy czy zwierze zostały za pomocą starannej opieki prowadzonej naukowymi metodami przez całe stulecia tak udoskonalone, że ich ziemskie odpowiedniki wydają się być tylko bladymi, pozbawionymi wyrazu odbiciami. Podczas drugiego postoju spotkałem bardzo kulturalnych, szlachetnie urodzonych ludzi i po pewnym czasie nasza rozmowa zeszła na temat Helium, jeden ze starszych mężczyzn był tam z misją dyplomatyczną kilka lat wcześniej i z pewnym żalem mówił o okolicznościach, które od dłuższego czasu zmuszają te dwa kraje do prowadzenia wojny. — Helium słusznie szczyci się najpiękniejszymi kobietami na Barsoomie — mówił — a prawdziwą perłą wśród nich jest Dejah Thoris, córka Mors Kajaka. Ludzie ją wprost uwielbiają, a od czasu, gdy zaginęła podczas tej nieszczęsnej ekspedycji, całe Helium pogrążyło się w żałobie. To, że nasz władca rozkazał zaatakować osłabione i zniszczone statki, powracające ż tej wyprawy do
domu — ciągnął — było następnym z jego niewybaczalnych błędów, które prędzej czy później doprowadzą do tego, iż naród Zodangi postawi kogoś mądrzejszego na jego miejscu. Nawet teraz,
chociaż nasze zwycięskie armie otaczają Helium, ludzie w Zodandze głośno wyrażają swoje niezadowolenie. Ta wojna nie cieszy się popularnością, gdyż nie jest walką o prawdę i sprawiedliwość. Nasze siły wykorzystały nieobecność głównej floty Helium, która udała się na poszukiwanie księżniczki i z łatwością radzą sobie z osłabioną obroną. Mówi się, że miasto podda się w ciągu najbliższych dni. — A co się dzieje z księżniczką Dejah Thoris? — spytałem z pozorną obojętnością. — Zginęła — odpowiedział. — Dowiedziano się tego od zielonego wojownika, schwytanego ostatnio przez nasz oddział na południu. Uciekła Tharkom z jakąś dziwną istotą z innego świata tylko po to, by wpaść w łapy Warhoończyków. Ich thoaty błąkały się po dnie wyschniętego morza, a w pobliżu znaleziono ślady krwawej walki. Ponieważ te wiadomości nie były wcale pewne i nie stanowiły ostatecznego dowodu na to, że Dejah Thoris rzeczywiście zginęła, postanowiłem starać się w każdy możliwy sposób dotrzeć jak najprędzej do Helium i przekazać Tardos Morsowi posiadane przeze mnie wiadomości q jego wnuczce. Dziesięć dni po opuszczeniu farmy braci Ptor dotarłem do Zodangi. Już podczas mego pierwszego kontaktu z czerwonymi mieszkańcami Marsa zauważyłem, że obecność Woola budzi niezbyt przychylne, a za to za duże zainteresowanie moją osobą, gdyż należał on do gatunku zwierząt które nigdy nie były udomowione przez czerwonych ludzi. Gdybym wszedł do Zodangi z Woolem u nogi, wrażenie byłoby podobne do tego, jakie zrobiłby człowiek przechadzający się po
Broadwayu z lwem. Myśl o rozstaniu z moim wiernym przyjacielem zasmuciła mnie szczerze i odłożyłem decyzje do czasu, aż staniemy przed bramami miasta. Jednak później stało się jasne, że musimy się rozdzielić. Gdyby w grę wchodziło tylko moje bezpieczeństwo, nic nie mogłoby mnie zmusić do oddalenia od siebie jedynej istoty na Barsoomie, która od chwili spotkania obdarzyła mnie szczerym i gorącym przywiązaniem. Ponieważ jednak chciałem odnaleźć kobietę, w której służbie obiecałem oddać życie i musiałem rzucić wyzwanie nieznanym niebezpieczeństwom tego tajemniczego dla mnie miasta, nie mogłem pozwolić, by troska o bezpieczeństwo Woola rozpraszała moją uwagę i w ten sposób być może przyczyniła się do niepowodzenia mojego przedsięwzięcia. Pożegnałem się wiec z nim czule obiecując sobie, że jeśli wyjdę cało z czekających mnie przygód, znajdę sposób, aby go potem odnaleźć.
Woola zdawał się rozumieć wszystko, co mu tłumaczyłem i gdy wskazałem w stronę Tharku odwrócił się ode mnie ze smutkiem w ślepiach. Nie mogłem się zmusić by patrzeć na to, jak odchodzi. Pojechałem natychmiat ku murom Zodangi.
Dzięki listowi polecającemu, który otrzymałem od braci, zostałem wpuszczony bez żadnych przeszkód do miasta, ogromnego i otoczonego wysokimi murami. Był bardzo wczesny ranek i ulice świeciły jeszcze pustkami. Rezydencje, uniesione wysoko na metalowych kolumnach, przypominały wielkie ptasie gniazda, zaś same kolumny zdawały się być pniami metalowych drzew. Sklepy nie były uniesione w górę, nie miały też szczególnie masywnych zamków czy zapór na drzwiach, gdyż pojecie kradzieży było właściwie na Barsoomie zupełnie nieznane.
Obawiano się tylko morderstw i to właśnie ochrona przed nimi zmusza Marsjan do unoszenia domów w górę na noc lub w razie niebezpieczeństwa. Bracia Ptor dali mi dokładne wskazówki, gdzie mam się w mieście udać, by znaleźć jakieś mieszkanie, i być w pobliżu urzędów agentów rządowych, do których napisali listy polecające. Moja droga wiodła w stronę centralnego placu. Place takie znajdują się w każdym marsjańskim mieście. Ten w Zodandze ma około mili kwadratowej powierzchni i jest otoczony pałacami rodziny królewskiej i wyższej szlachty, gmachami użyteczności publicznej, kawiarniami i sklepami. Gdy szedłem przez plac, podziwiając wspaniałą architekturę i piękno, szkarłatną roślinność, porastającą szerokie kwietniki, zauważyłem czerwonego Marsjanina idącego szybko w moim kierunku od wylotu jednej z ulic. Nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi, ale gdy podszedł bliżej rozpoznałem go i, położywszy dłoń na jego ramieniu, powiedziałem: — Kaor, Kantos Kan! Odwrócił się błyskawicznie i zanim zdążyłem opuście rękę ostrze długiego miecza znalazło się przy mojej piersi. — Kim jesteś? — warknął, a gdy jednym skokiem oddaliłem się od niego o pięćdziesiąt stóp opuścił miecz i ze śmiechem powiedział: — Nie potrzebuje innej odpowiedzi. Tylko jeden człowiek na całym Barsoomie potrafi skakać jak gumowa piłka. Na oba księżyce, Johnie Carter, skąd się. tu wziąłeś? Czy stałeś się. Darseenem, że potrafisz dowolnie zmieniać kolor skóry? — Zawdzięczam ci kilka przykrych sekund, przyjacielu — powiedział, gdy w skrócie opowiedziałem swoje przygody od chwili, gdyśmy się rozstali na arenie w Warhoonie. — Gdyby miesz-
kańcy Zodangi dowiedzieli się, jak się nazywam i skąd pochodzę, siedziałbym wkrótce nad brzegiem zaginionego morza Korus wraz z mymi dawno umarłymi i zapomnianymi przodkami. Zostałem tutaj wysłany przez Tardos Morsa, jeddaka Helium, aby dowiedzieć się, gdzie przebywa Dejah Thoris, nasza księżniczka. Sab Than, książę Zodangi, śmiertelnie się w niej zakochał i ukrył ją gdzieś w tym mieście. Jego ojciec, jeddak Zodangi Than Kosis ceną za zawarcie pokoju miedzy naszymi miastami uczynił dobrowolną zgodę księżniczki na poślubienie jego syna. Jednak Tardos Mors nie chce przyjąć takiego warunku i kazał przekazać jeddakowi Zodangi, że on i wszyscy ludzie z Helium wolą oglądać swoją księżniczkę martwą niż poślubioną człowiekowi, którego nie wybrała sama oraz że on osobiście woli zostać pogrzebany pod popiołami naszego miasta niż połączyć godła swego rodu z godłami Than Kosisa. Ta odpowiedź była straszliwą obelgą dla Than Kosisa i ludzi z Zodangi, ale Tardos Mors jest dzięki niej otaczany w Helium jeszcze większą miłością poddanych i ma w tej chwili nad nimi większą władze niż kiedykolwiek. — Jestem tu już od trzech dni — ciągnął dalej — ale jeszcze nie udało mi się odkryć, gdzie Dejah Thoris jest wieziona. Dzisiaj wstąpiłem na służbę do armii Zodangi jako zwiadowca powietrzny. Mam nadzieję zdobyć zaufanie księcia Sab Thana, który dowodzi tą formacją i w ten sposób dowiedzieć się czegoś o Dejah Thoris. Cieszę się, że cię tu spotkałem, gdyż znam twoją życzliwość dla księżniczki, a gdybyśmy połączyli nasze siły, moglibyśmy naprawdę wiele dokonać. Plac zaczął się wypełniać ludźmi, spieszącymi wypełnić swoje codzienne obowiązki. Zaczęto otwierać sklepy, a w kawiarniach zasiadali poranni goście. Kantos Kan zaprowadził mnie do jednej z nich. Obsługa w kawiarni była całkowicie zmechanizowana, jedzenia nie dotykała ludzka ręka od momentu, w którym zostało przywiezione w stanie surowym aż do chwili, gdy gorące i gotowe do spożycia ukazywało się na stoliku przed gościem, który uprzednio nacisnął tylko odpowiednie guziki, wyrażające jego życzenia.
Po posiłku poszliśmy do kwatery głównej dywizjonu zwiadu powietrznego i Kantos Kań przedstawił mnie swojemu dowódcy, prosząc o przyjęcie do służby. Zgodnie z obowiązującą procedurą musiałem przedtem poddać się badaniom, ale Kantos Kan powiedział, abym się nie obawiał, gdyż te sprawę bierze na siebie. Załatwił to sam stając przed komisją i przedstawiając się jako John Carter. — Oczywiście, ta mistyfikacja wyjdzie później na jaw — powiedział śmiejąc się — wtedy, gdy porównają wagę, wzrost i inne cechy charakterystyczne na papierze i w rzeczywistości, ale do tej
chwili może upłynąć kilka miesięcy, a w tym czasie powinniśmy już dawno zakończyć naszą misje, bez względu na to, czy nam się powiedzie, czy nie. Kilka następnych dni Kantos Kan spędził ucząc mnie sztuki latania i reperowania maszyn. Kadłub jednoosobowej łódki rozpoznawczej ma około szesnastu stóp długości, dwie stopy szerokości i zwęża się przy obu końcach. Pilot zajmuje siedzenie umieszczone nad małym, bezdźwięcznym silnikiem, napędzającym łódkę. Środek napędowy jest zgromadzony wewnątrz cienkich, metalowych ścian kadłuba i składa się z ósmego promienia, zwanego ze względu na swe właściwości promieniem napędowym. Ten promień, podobnie jak dziewiąty, jest nieznany na Ziemi, jednakże Marsjanie odkryli, że znajduje się w każdym rodzaju światła, niezależnie od jego źródła. Pozwala on na tak doskonałą nawigację powietrzną, że ich statki bojowe znacznie przewyższają wszystko, co zostało osiągnięte w tej materii na Ziemi. Żeglują lekko i z gracją przez rozrzedzone powietrze Marsa, jak dziecięce baloniki w atmosferze Ziemi. Podczas pierwszych lat po odkryciu tego promienia, zanim Marsjanie nauczyli się go kontrolo-
wać i precyzyjnie się nim posługiwać, zdarzyło się wiele dziwnych wypadków. Na przykład około dziewięciuset lat temu wybudowano pierwszy statek bojowy, napędzany tym sposobem. Niestety, zbiorniki ósmego promienia wypełniono zbyt wielką jego ilością i statek po wyruszeniu z Helium nigdy tam nie wrócił. Siła napędowa była tak duża, iż wyniosła go daleko w przestrzeń kosmiczną, gdzie do dziś może być obserwowany za pomocą teleskopów — mały satelita, który będzie po wieczne czasy okrążał Barsoom na wysokości dziesięciu tysięcy mil. Czwartego dnia po przybyciu do Zodangi wykonałem mój pierwszy lot. W jego rezultacie zostałem awansowany oraz otrzymałem kwaterę w pałacu Than Kosisa. Wzleciałem w powietrze i zatoczyłem kilka kół nad miastem, tak jak to robił Kantos Kan, a następnie ustawiwszy maszynę na maksymalne obroty poleciałem z przerażającą szybkością na południe, wzdłuż jednej z wielkich dróg wodnych, dochodzących do Zodangi z tej strony. Przebyłem prawie dwieście mil w czasie krótszym niż godzina. Nagle daleko w dole zauważyłem trzech zielonych wojowników, ścigających galopem małą, pieszą figurkę, która najwyraźniej starała się dobiec do otaczającego pola uprawna muru. Zmniejszyłem gwałtownie wysokość lotu i krążąc z tyłu za zielonymi wojownikami, zauważyłem, że obiektem ich pościgu jest czerwony Marsjanin, noszący odznaki dywizjonu zwiadu powietrznego, do którego byłem przydzielony. W
pobliżu zobaczyłem łódkę i porozrzucane wokół narzędzia. Widocznie w momencie, w którym zaskoczyli go zieloni wojownicy pilot zajęty był naprawą jakiegoś uszkodzenia. Już prawie go doganiali, wierzchowce gnały z zatrważającą prędkością na maleńką, w porównaniu z nimi, figurkę, a wojownicy nachylili się w prawo i wystawili przed siebie długie dzidy. Każdy z nich starał się przebić biednego Zodangańczyka jako pierwszy i niewątpliwie jego los
już za chwilę byłby przesądzony, lecz na szczęście ja się zjawiłem. Skierowałem statek z pełną prędkością dokładnie na wojowników i wkrótce ich dopędziłem. Bez zmniejszania prędkości wycelowałem przód łódki w plecy najbliższego z nich. Uderzenie wystarczająco silne, by przebić kilkucalowej grubości stal, wyrzuciło ponad łbem thoata pozbawione głowy ciało wojownika daleko w przód, gdzie spadło i potoczyło się po mchu. Spłoszone wierzchowce dwóch pozostałych zielonych ludzi piszcząc ze strachu rozbiegły się w przeciwnych kierunkach. Zmniejszywszy prędkość zakreśliłem koło i wylądowałem przed zdumionym zwiadowcą. Gorąco podziękował mi za pomoc, udzieloną na dodatek w najbardziej odpowiednim momencie i przyrzekł, że zostanę odpowiednio nagrodzony, okazało się bowiem, że uratowałem życie jednemu z kuzynów jeddaka Zodangi. Nie traciliśmy czasu, wiedząc, że wojownicy wrócą natychmiast po odzyskaniu kontroli nad swymi wierzchowcami. Zabraliśmy się do naprawy uszkodzonej maszyny i wytężaliśmy wszystkie siły, aby na czas ją zakończyć. Pozostało nam tylko kilka końcowych operacji, gdy zauważyliśmy, że wojownicy wracają ku nam pełnym galopem z dwóch przeciwległych stron. Gdy zbliżyli się na odległość około stu jardów, ich thoaty znów odmówiły posłuszeństwa, nie chcąc zbliżać się do statku powietrznego, który je przed chwilą tak przestraszył. W końcu wojownicy zsiedli z wierzchowców i zaczęli iść ku nam z wyciągniętymi mieczami. Wyszedłem większemu z nich naprzeciw, życząc przedtem Zodangańczykowi powodzenia w starciu z drugim z zielonych Marsjan. Dzięki coraz większej praktyce uporałem się z przeciwnikiem szybko i niemal bez wysiłku i natychmiast pospieszyłem do mego nowego znajomego. Zastałem go w bardzo przykrej sytuacji — leżał na ziemi, ranny, a zielony wojownik, postawiwszy mu nogę na szyi unosił miecz do decydującego ciosu. Pokonałem jednym skokiem dzielące nas pięćdziesiąt stóp i wyciągniętym przed siebie mieczem przebiłem zielonego Marsjanina na wylot. Wypuścił swój oręż i upadł na ziemie tuż obok swojej ofiary.
Zbadałem Zodangańczyka i na szczęście okazało się, że jego rany nie były poważne. Po krótkim odpoczynku stwierdził, że czuje się dobrze i jest gotów wyruszyć w drogę powrotną. Musiał jednak pilotować swą własną łódkę, gdyż były one zbyt małe, by zmieściły się w nich dwie osoby. Szybko dokończyliśmy naprawy, wznieśliśmy się razem w zawsze bezchmurne marsjańskie niebo i z dużą prędkością, bez dalszych przygód powróciliśmy do Zodangi. Gdy zbliżaliśmy się do miasta, zauważyliśmy na pobliskiej równinie tłum cywilów i żołnierzy. Niebo było czarne od statków bojowych, prywatnych i publicznych łodzi wycieczkowych, długich pasm unoszącego się barwnego jedwabiu i różnego rodzaju proporców i flag. Mój towarzysz dał mi sygnał, abym zwolnił i zbliżywszy się do mnie na niewielką odległość, zaproponował, byśmy wylądowali i przyjrzeli się ceremonii, podczas której, jak powiedział, odbędzie się nagradzanie oficerów i osób cywilnych za odwagę i zasługi wobec państwa. Potem rozwinął mały proporzec, który świadczył, że w łódce leci członek rodziny królewskiej i wspólnie przebiliśmy się przez ciżbę różnego rodzaju aparatów latających i zawiśliśmy dokładnie nad jeddakiem Zodangi i jego świtą. Wszyscy oni dosiadali małych, domowych thoatów, a w ich paradnych strojach i ozdobach była taka ilość różnokolorowych piór, że nie mogłem nie zauważyć ich ogromnego podobieństwa do czerwonych Indian z mojej ojczyzny. Jeden z członków świty zwrócił uwagę Than Kosisa na wiszącego mu nad głową krewniaka i jeddak gestem nakazał memu nowemu znajomemu lądowanie. Oczekując na ustawienie się oddziałów w szyku, jeddak toczył ożywioną rozmowę ze swym kuzynem i zauważyłem, że zarówno oni, jak i bliżej stojący członkowie świty spoglądają do czasu do czasu w górę, na mnie. Nie słyszałem czego dotyczyła ta rozmowa, ale urwała się ona nagle i wszyscy zsiedli z thoatów,
gdyż ostatni oddział zajął już swoją pozycje w szyku. Jeden z członków świty poszedł w stronę oddziałów i wywołał imię jakiegoś żołnierza, rozkazując mu wystąpić z szeregu. Następnie głośno scharakteryzował czyn, którym zdobył sobie uznanie jeddaka, a monarcha podszedł do szczęśliwego bohatera i przypiął mu na lewym ramieniu metalowe odznaczenie. Udekorowano w ten sposób dziesięciu łudzi, a potem mistrz ceremonii krzyknął: — John Carter, powietrzny zwiadowca! Nigdy w życiu nie byłem tak zdziwiony, ale wojskowa dyscyplina jest we mnie głęboko zakorzeniona, więc natychmiast wylądowałem i poszedłem naprzód, tak jak to robili inni. Zatrzymałem się przed oficerem, a on powiedział głosem tak donośnym, że musiał być słyszany przez wszystkie zgromadzone tu oddziały i widzów:
— Johnie Carter, w uznaniu twojej niezwykłej odwagi i umiejętności, wykazanych w obronie osoby kuzyna jeddaka Than Kosisa, podczas której w pojedynkę pokonałeś trzech zielonych wojowników nasz jeddak z przyjemnością obdarowuje cię dowodem swego szacunku. Podszedł do mnie Than Kosis i przypinając mi na ramieniu odznaczenie powiedział: — Mój kuzyn opowiedział mi szczegóły twego niezwykłego czynu, który wydaje się graniczyć z cudem. Jeśli tak dobrze, potrafisz bronić kuzyna jeddaka, o ile lepiej będziesz ochraniał osobę samego jeddaka. Od tej chwili jesteś padwarem mojej gwardii i miejscem twego zamieszkania będzie mój pałac. Podziękowałem władcy i stosując się do jego rozkazu dołączyłem do członków świty. Po zakończeniu uroczystości odprowadziłem łódkę na jej miejsce na dachu koszar dywizjonu zwiadu powietrznego i w towarzystwie przysłanego z pałacu przewodnika zameldowałem się u oficera dy-
żurnego w moim nowym miejscu zamieszkania.
Odnajduję Dejah
Oficerowi, u którego się zameldowałem polecono, aby zakwaterował mnie w pobliżu jeddaka, którego życie podczas wojny było stale zagrożone, gdyż Marsjanie uważali, iż podczas działań wojennych wszystko, łącznie z morderstwem, jest dozwolone. Odprowadzono mnie natychmiast do pomieszczenia, w którym przebywał Than Kosis. Władca zajęty był rozmową z synem, Sab Thanem i kilkoma dworzanami i nie zauważył mego wejścia. Ściany tego pomieszczenia były całkowicie zasłonięte wspaniałymi gobelinami, zakrywającymi okna i drzwi, jeśli one w ogóle tam były. Światła dostarczały uwięzione promienie słoneczne, trzymane między właściwym, stropem a szklaną taflą, znajdującą się kilka cali niżej. Mój przewodnik podniósł jeden z gobelinów, odsłaniając rodzaj korytarza otaczającego pokój, utworzonego dzięki powieszeniu tych ogromnych dywanów ściennych w pewnej odległości do właściwych ścian pomieszczenia. Powiedział, że właśnie w tym korytarzu powinienem przebywać, dopóki Than Kosis pozostaje w apartamencie za gobelinami. Gdy wyjdzie, mam iść za nim. Moim jedynym obowiązkiem było pilnowanie władcy w sposób maksymalnie dyskretny. Po czterech godzinach zostanę zmieniony. Po udzieleniu mi tych wyjaśnień oficer odszedł.
Gobeliny były utkane z dziwnego przędziwa, które nadawało im wygląd bardzo ciężki i solidny, gdy się na nie patrzyło od strony pokoju, z miejsca, w którym miałem pełnić służbę, mogłem obserwować wszystko, co się działo w pomieszczeniu tak wyraźnie, jakby były one zrobione z
cienkiego, bardzo przeźroczystego szkła. Jakiś czas po objęciu przeze mnie posterunku zasłona po przeciwnej stronie odsunęła się i do pomieszczenia weszło czterech gwardzistów, prowadząc drobną kobietę. Cała grupa zbliżyła się do Than Kosisa, strażnicy odsunęli się na bok i nie dalej niż dziesięć kroków ode mnie zobaczyłem Dejah Thoris. Jej twarz promieniała uśmiechem. Sab Than podszedł do niej i oboje trzymając się za ręce, stanęli tuż przed jeddakiem. Than Kosis spojrzał na nich ze zdziwieniem, wstał i ukłonił się księżniczce. — Jakiemu dziwnemu kaprysowi zawdzięczam wizytę księżniczki Helium, która zaledwie dwa dni temu, nie zważając na to, iż obraża moją dumę, zapewniała mnie, że wolałaby Tal Hajusa, zielonego Tharka, od mego syna? Dejah Thoris uśmiechnęła się jeszcze szerzej, a w jej oczach pojawiły się filuterne błyski. — Od zarania dziejów kobieta ma prawo kaprysić, zmieniać zdanie i być obłudną w sprawach, które dotyczą jej serca. Przebacz mi, Than Kosisie, tak jak przebaczył mi twój syn. Dwa dni temu nie byłam pewna jego miłości do mnie, ale teraz już jestem i przyszłam tutaj prosić cię, byś zapomniał o moich pochopnych słowach i przyjął zapewnienie, że gdy przyjdzie czas, księżniczka Helium poślubi Sab Thana, księcia Zodangi. — Cieszę się z twojej decyzji — odpowiedział Than Kosis. — Nie chce już dłużej prowadzić wojny z narodem Helium. Twoje przyrzeczenie zostanie zaprotokołowane, a natychmiast potem ogłoszone moim poddanym. — Lepiej będzie, Than Kosisie — powiedziała Dejah Thoris — jeśli zostanie to ogłoszone dopiero po zakończeniu wojny. Zarówno twój, jak i mój naród może uważać za dziwne, że księżniczka Helium oddaje rękę nieprzyjacielowi w trakcie działań wojennych. — Czy wojny nie można zakończyć natychmiast? — spytał Sab Than. — Wystarczy jedno słowo Than Kosisa, by nastał pokój. Wypowiedz je ojcze, wypowiedz słowo, które da mi szczęście i
zakończy ten niepopularny konflikt. — Zobaczymy, jak Helium zareaguje na propozycje zakończenia wojny. Ja w każdym razie taką propozycje im złożę. Zamienili jeszcze kilka słów i Dejah Thoris, wciąż w towarzystwie strażników, wyszła z pokoju.
W ten oto sposób rzeczywistość obróciła w gruzy gmach moich marzeń. Kobieta, w której ręce złożyłem swoje życie i z której ust jeszcze tak niedawno słyszałem zapewnienia o miłości, zdążyła już zapomnieć o moim istnieniu i z uśmiechem ofiarowała się synowi najbardziej zaciekłego wroga swego narodu. Nie mogłem w to uwierzyć, mimo że słyszałem przecież jej słowa na własne uszy. Musiałem ją odszukać i zmusić, aby w oczy mi powtórzyła te okrutną prawdę, dopiero wtedy zostanę przekonany. Opuściłem mój posterunek i korytarzem za gobelinami pobiegłem w stronę drzwi, przez które wyszła z pokoju, otworzyłem je ostrożnie i po ich drugiej stronie zobaczyłem istny labirynt krętych korytarzy i przejść. Pobiegłem pierwszym z nich, potem skręciłem w jakiś inny i stwierdziłem, że zupełnie nie wiem, gdzie się znajduje. Stałem przez chwile z rozpaczą w sercu, oparty o ścianę, gdy nagle usłyszałem głosy, rozlegające się w pobliżu, najwyraźniej po drugiej stronie ściany, o którą się opierałem. Jeden z nich należał do Dejah Thoris. Nie mogłem rozróżnić słów, ale nie ulegało wątpliwości, że to była ona. Przeszedłem kilka kroków do przodu i natknąłem się na następny korytarz, na końcu którego zobaczyłem drzwi. Śmiało w nie wszedłem i znalazłem się w małym przedpokoju, w którym siedzieli ci czterej strażnicy, których przedtem widziałem. Jeden z nich natychmiast wstał i zapytał mnie, w jakim celu tu przyszedłem. — Zostałem wysłany przez Than Kosisa — odpowiedziałem — i chce rozmawiać w cztery oczy
z Dejah Thoris, księżniczką Helium. — Pokaż rozkaz — powiedział strażnik. Nie wiedziałem, co ma na myśli, ale odpowiedziałem, że jestem członkiem gwardii jeddaka, a potem, nie czekając na jego reakcje, poszedłem ku drzwiom w przeciwległej ścianie przedpokoju, za którymi słyszałem głos Dejah Thoris. Jednak nie udało mi się przez nie przejść tak łatwo, gdyż strażnik zastąpił mi drogę i powiedział: — Każdy, kto przychodzi od Than Kosisa posiada pisemny rozkaz albo przepustkę. Musisz mi pokazać jedno lub drugie i dopiero wtedy będziesz mógł wejść. — Jedyna przepustka, przyjacielu — powiedziałem — jakiej potrzebuje, aby wejść gdzie mi się podoba, wisi u mego boku. Wyciągnąłem miecz i spytałem: — Przepuścisz mnie dobrowolnie, czy mam cię do tego zmusić? W odpowiedzi strażnik wyciągnął swoją broń i przywołał kolegów. Stanęli naprzeciw mnie, zagradzając mi drogę.
— Nie przyszedłeś tu z rozkazu Than Kosisa — powiedział podniesionym głosem pierwszy ze strażników — i nie tylko nie wpuszczę cię do apartamentów księżniczki Helium, ale odeśle pod strażą do jeddaka, abyś wytłumaczył się ze swego postępowania. Odrzuć miecz, nie możesz liczyć na to, że uda ci się pokonać nas wszystkich jednocześnie. Moją odpowiedzią był szybki cios, po którym zostało mi już tylko trzech przeciwników i zapewniam was, że byli to znakomici szermierze. Przyparty przez nich do ściany wkładałem w walkę wszystkie moje siły i umiejętności. Powoli udało mi się przesunąć w róg pokoju, w którym mogli
mnie atakować tylko pojedynczo. Walczyliśmy w ten sposób blisko dwadzieścia minut, a ścierająca się ze sobą stal naszych mieczy wypełniała małe pomieszczenie prawdziwie piekielnym hałasem. Ten harmider wywabił z pokoju Dejah Thoris. Otworzyła drzwi i stała w nich, przyglądając się walce. Z tyłu, za nią, zauważyłem Solę, patrzącą z równą ciekawością. Ich twarze były zupełnie obojętne i wywnioskowałem z tego, że żadna z nich mnie nie rozpoznała. W końcu udało mi się powalić drugiego strażnika. Mając już tylko dwóch przeciwników zmieniłem taktykę i z kolei ja stałem się. stroną nacierającą. Trzeci padł w dziesięć sekund po drugim, a wkrótce również ostatni leżał na podłodze w kałuży krwi. Byli dzielnymi ludźmi i wspaniałymi żołnierzami i byłem zmartwiony tym, iż zostałem zmuszony do odebrania im życia, jednak chętnie bym ogołocił z mieszkańców cały Barsoom, gdyby nie było innego sposobu na dotarcie do Dejah Thoris. Schowałem do pochwy zakrwawiony miecz i podszedłem do księżniczki, która stała bez słowa, najwyraźniej mnie nie poznając. — Kim jesteś Zodangańczyku? — spytała w końcu. — Następnym wrogiem, który pragnie naigrywać się z mojej niedoli? — Jestem przyjacielem — odpowiedziałem. — Kiedyś bardzo cenionym. — Żaden przyjaciel księżniczki Helium nie nosi takich odznak — powiedziała. — Ale twoi głos? Już go przedtem słyszałam... Ale przecież... nie, to niemożliwe, ten człowiek nie żyje. — A jednak, księżniczko, to jestem właśnie ja, John Cąrter. Czy nie poznajesz nawet pod farbą i obcymi ozdobami, serca swego dowódcy? Zrobiłem ku niej krok, a ona podbiegła ku mnie z wyciągniętymi rękami, lecz gdy otworzyłem ramiona, by ją przytulić zatrzymała się i cofnęła ze smutkiem na twarzy.
— Za późno, za późno — powiedziała rozpaczliwe, — Gdybyś przyszedł godzinę wcześniej! Sądziłam, że nie żyjesz i teraz jest już za późno. — A więc nie przyrzekłabyś poślubić księcia Zodangi, gdybyś wiedziała, że żyje? — spytałem. — Czy sądzisz, Johnie Carter, że ofiarując ci wczoraj moje serce, dzisiaj dałabym je następnemu? Sądziłam, że leży ono pogrzebane wraz z twoimi popiołami w podziemiach Warhoonu. To, co ze mnie zostało — moje ciało — przyrzekłam innemu, aby uchronić mój naród przed nieszczęściami, jakie sprowadziłaby nań zwycięska armia Zodangi. — Ale ja nie umarłem, moja księżniczko. Przyszedłem cię stąd zabrać i cała armia Zodangi nie może mi w tym przeszkodzić. — Za późno, Johnie Cąrter. Już dałam przyrzeczenie, a na Barsoomie nigdy nie łamiemy danych obietnic. Sama ceremonia zaślubin nastąpi później, ale to tylko mało ważna formalhość. Potwierdza tylko fakt małżeństwa, tak jak pogrzeb jeddaka stanowi tylko potwierdzenie jego śmierci. Jestem już niemal żoną, Johnie Carter. Już nie mnie nazywać swoją księżniczką, ani ja ciebie moim dowódcą — Niewiele wiem na temat waszych zwyczajów, ale wiem, że cię kocham, a jeśli twoje ostatnie słowa wtedy gdy szarżowała na nas oddział Warhoończyków, były wypowiedziane poważnie, żaden inny mężczyzna nie będzie cię mógł nigdy nazwać swoją żoną. Mówiłaś wtedy poważnie i teraz również myślisz tak samo. Powiedz, że to prawda, ze się nie mylę. — Tak, Johnie Carter, mówłam wtedy prawdę — szepnęła — ale teraz już nie mogę powtórzyć tych słów, gdyż ofiarowałam siebie innemu. Gdybyś znał nasze zwyczaje — ciągnęła na wpół do siebie — obietnica byłaby dana tobie już długie miesiące temu i teraz mógłbyś się o mnie upomnieć. To mogłoby oznaczać upadek Helium, ale zrezygnowałabym z należnego mi dziedzictwa
dla mego tharkijskiego dowódcy. Potem powiedziała głośno: — Pamietasz tę noc, gdy mnie obraziłeś? Nazwałeś mnie swoją księżniczką, nie prosząc o rekę, a potem chełpiłeś się, że o mnie walczyłeś. Teraz widzę, że nie powinnam się była obrażać, po prostu nie zdawałeś sobie sprawy z tego, jakie znaczenie mają u nas słowa, które wypowiadasz. Nie było nikogo, kto by ci wytłumaczył, że na Barsoomie w miastach czerwonych ludzi są dwa rodzaje kobiet — jeden z nich to te kobiety, o które mążczyźni walczą, by móc prosić, je o ręke, o drugi rodzaj kobiet również walczą, ale nigdy nie proponują im małżeństwa. Jeśli mężczyzna zwycięży w walce o kobietę może ją nazywać swoją księżniczką lub używać jednego z kilku po-
zostałych zwrotów, a to oznacza, że ją posiada, że należy ona do niego. Walczyłeś o mnie, ale nigdy nie poprosiłeś mnie, abym została twoją żoną, więc, gdy nazwałeś mnie swoją księżniczką — zawahała się — byłam urażona. Jednak nawet wówczas nie obraziłam się na ciebie, jak powinnam była zrobić. Czara się jednak przelała, gdy ubliżyłeś mi, wypominając, że zdobyłeś mnie w walce. — Nie będę cię teraz prosił o przebaczenie, Dejah Thoris — powiedziałem — gdyż, jak wiesz, moja wina wynikała z nieznajomości waszych zwyczajów. To czego nie zrobiłem wówczas, gdyż wydawało mi się, że moja prośba będzie przedwczesna i żle widziana, robię teraz — proszę cię abyś została moją żoną. — Nie, Johnie Carter, nie mogę być twoja, póki Sab Than zyje. — Podpisałaś na niego wyrok śmierci, moja księżniczko, Sab Than umrze. — To nic nie pomoże — powiedziała. — Nie wolno mi poślubić człowieka, który zabił mego
męża, nawet w obronie własnej. Taki jest zwyczaj. Tutaj, na Barsopmie, jesteśmy niewolnikami zwyczajów. To bezcelowe, mój przyjacielu. Musisz się. z tym pogodzić i cierpieć wraz ze mną. Tylko tyle wolno nam wspólnie posiadać — cierpienie i wspomnienia dni, które spędzaliśmy razem u Tharków. Żegnaj! Wyszedłem, odrzucony, z krwawiącym sercem. Jednak nie wyrzekłem się. jeszcze nadziei i nie pogodziłem się z myślą, że Dejah Thoris jest dla mnie stracona, gdyż, mimo tego co mówiła, formalny ślub jeszcze się nie odbył. Włóczyłem się wśród korytarzy, znów straciwszy orientację. Wiedziałem, że musze, uciekać z miasta, gdyż w sprawie czterech martwych strażników na pewno zostanie podjęte śledztwo, a gdy moja nieobecność na posterunku zostanie odkryta, podejrzenie z pewnością padnie na mnie. Wszedłem na prowadzące w dół spiralne schody i zszedłem kilka pięter w dół. Znalazłem się przed wejściem do obszernego pokoju, w którym siedziało kilku gwardzistów. Ściany były zawieszone przezroczystymi gobelinami i wśliznąłem się za nie niezauważony. Rozmowa gwardzistów dotyczyła jakichś błahych spraw i nie wzbudziła we mnie zainteresowania, aż do chwili, gdy wszedł jeden z oficerów i rozkazał czterem z nich zmienić strażników księżniczki Helium. Wiedziałem, że teraz się zaczną moje kłopoty. I rzeczywiście — czterech gwardzistów wyszło z pomieszczenia, a za chwile, jeden z nich wpadł z powrotem, krzycząc, że strażnicy leżą martwi w przedpokoju, prowadzącym do apartamentów księżniczki.
W chwile później cały pałac wypełnił się ludźmi. Gwardziści, .oficerowie, dworzanie, służba i niewolnicy biegali tam i z powrotem po korytarzach i apartamentach, roznosząc polecenia i rozkazy oraz poszukując sprawcy zbrodni.
W tym rozgardiaszu dostrzegłem szansę ucieczki i jakkolwiek była ona niewielka, zdecydowałem się. Dołączyłem do przebiegającego obok mej kryjówki większego oddziału żołnierzy i biegłem za nimi poprzez labirynt pałacowych korytarzy, aż zobaczyłem światło dzienne wpadające przez duże okna jakiejś mijanej sali. Opuściłem moich przewodników i podszedłem do jednego z okien. Prowadziło na duży balkon, wiszący na wysokości około trzydziestu stóp nad ziemią i wychodzący na jedną z miejskich ulic. W pewnej odległości od budynku stał mur o wysokości około dwudziestu stóp, zbudowany z grubego na stopę, gładkiego szkła. Czerwonemu Marsjaninowi ucieczka tą drogą wydawałaby się niemożliwa, ale dla mnie dysponującego ziemską siłą i zręcznością, była ona bagatelką. Moje jedyne zmartwienie wiązało się z tym, że mogę zostać odnaleziony przed zapadnięciem ciemności. Nie mogłem wykonać skoku teraz, w pełnym świetle dnia, gdyż podwórzec i ulica były zatłoczone Zodangańczykami. Rozejrzałem się za jakąś kryjówką. Spojrzawszy w górę zobaczyłem dużą ozdobę, mającą kształt wazy, która wisiała pod sufitem, około dziesięć stóp nad podłogą. Wskoczyłem do niej z łatwością i niemal natychmiast potem usłyszałem, że do pokoju wchodzą jacyś ludzie. Zatrzymali się wprost pod moją kryjówką, toteż wyraźnie słyszałem każde wypowiedziane przez nich słowo. — To jest robota ludzi z Helium — powiedział jeden z nich. — Masz racje, jeddaku, ale w jaki sposób przedostali się do pałacu? Mógłbym uwierzyć, że do wnętrza prześliznął się mimo czujnych straży jakiś jeden, samotny człowiek, ale nie mogę sobie wyobrazić, jak mogła tego dokonać grupa, składająca się z sześciu czy ośmiu mężczyzn. Jednakże wkrótce się czegoś dowiemy, gdyż oto nadchodzi królewski psycholog. Do grupy dołączył jeszcze jeden mężczyzna i po zwyczajowym przywitaniu jeddaka, powiedział: — Potężny jeddaku, dziwną opowieść wyczytałem w martwych umysłach twoich wiernych gwardzistów. Zostali zabici nie przez kilku napastników, lecz przez jednego.
Zamilkł, aby waga jego wypowiedzi w pełni dotarła do słuchaczy. Nie uwierzono mu jednak, gdyż za chwile usłyszałem zniecierpliwiony głos Than Kosisa: — Cóż to za bzdury mi tu opowiadasz, Notanie?
— To jest prawda, jeddaku — odpowiedział psycholog. — W mózgach wszystkich czterech gwardzistów jest wyraźnie wyryty taki sam obraz. Ich przeciwnikiem był bardzo wysoki mężczyzna, noszący odznaki twojej własnej gwardii, posiadający nadludzką siłę, zręczność i opanowaną po mistrzowsku sztukę walki mieczem. Mimo że nosił insygnia Zodangi, jeddaku, człowieka odpowiadającego temu opisowi nie widziano ani w tym, ani w żadnym innym kraju na Barsoomie. Niestety, umysł księżniczki Helium, którą również przesłuchiwałem, jest dla mnie zamknięty — posiada nad nim znakomitą kontrole i nie mogę nic z niego odczytać. Powiedziała, że widziała cześć walki, że z gwardzistami walczył tylko jeden człowiek, którego nie zna i którego nigdy przedtem nie spotkała. — A gdzie jest ten mężczyzna, który mnie niedawno uratował — powiedział ktoś inny z grupy, najwyraźniej kuzyn jeddaka, którego wyrwałem z rak zielonych wojowników. — Opis pasuje do niego, zwłaszcza zaś te nadzwyczajne umiejętności walki. — Gdzie jest ten człowiek? — krzyknął Than Kosis. — Przyprowadźcie mi go natychmiast. Co o nim wiesz, kuzynie? Teraz, gdy o tym myślę, wydaje mi się małp prawdopodobne, żeby w Zodandze mieszkał tak wspaniały żołnierz, a nikt z nas wcześniej o nim nie słyszał. Także jego nazwisko jest dziwne — John Carter. Czy ktoś słyszał kiedykolwiek takie nazwisko na Barsoomie? Wkrótce przyniesiono wiadomość, że nigdzie mnie nie można znaleźć, ani w pałacu, ani w mojej poprzedniej kwaterze w koszarach powietrznych zwiadowców. Odnaleziono i przesłuchano Kan-
tos Kana, ale on przecież nie wiedział, gdzie ja się w tej chwili znajduje, a gdy spytano go o moją przeszłość, powiedział, że wie o niej bardzo niewiele, gdyż spotkał mnie niedawno, podczas wspólnego uwięzienia w Warhoonie. — Obserwujcie tego Kantos Kana — powiedział Than Kosis. — On również jest obcy i istnieje prawdo podobieństwo, że obaj przyszli z Helium. Tam, gdzie jest jeden, prędzej czy później pojawi się również drugi. Powiększyć czterokrotnie patrole powietrzne, a każdy, kto opuszcza miasto ziemią lub powietrzem ma być poddawany starannej kontroli. Wszedł następny posłaniec z wiadomością, że ciągle przebywam na terenie pałacu. — Sprawdzono starannie tożsamość każdej osoby, która dzisiaj przybyła do pałacu lub opuszczała go — mówił posłaniec — i żadna z nich nie odpowiada opisowi tego nowego padwara gwardii. Zanotowano tylko jego wejście.
— A wiec niedługo wpadnie nam w ręce — powiedział jeddak z zadowoleniem — a tymczasem chodźmy do apartamentów księżniczki i spytajmy ją jeszcze raz o całą te sprawę. Może wiedzieć znacznie więcej, niż chciała ci powiedzieć, Notanie. Chodźmy! Wyszli z sali. Czekałem aż nadejdzie ciemność, a potem zeskoczyłem z mojej kryjówki i wyszedłem na balkon. Zauważyłem kilku kręcących się ludzi, ale wkrótce odeszli i gdy wydawało mi się, że już nikogo nie ma w pobliżu, przeskoczyłem na szczyt szklanego muru, a stamtąd na leżącą poza terenami pałacowymi ulice.
Zabłąkany na niebie
Nie starając się specjalnie ukrywać, pospieszyłem w pobliże mojej poprzedniej kwatery, gdzie, jak się spodziewałem, znajdę Kantos Kana. Stałem się bardziej ostrożny w pobliżu budynku, który, jak słusznie przypuszczałem, był strzeżony. Kilku mężczyzn noszących cywilne ozdoby kręciło się w pobliżu frontowego wejścia, a inni stali przy wejściu od tyłu. Jedynym sposobem na dostanie się niepostrzeżenie na jedno z wyższych pięter, na którym znajdowała się nasza kwatera było przejście po dachu sąsiedniego budynku. Po pewnych wysiłkach udało mi się wejść na dach sklepu, oddzielonego od koszar kilkoma domami. Skacząc z dachu na dach dotarłem do otwartego okna budynku, w którym miałem nadzieje znaleźć Heliumitę, a w chwilę później stałem już przed nim. Był sam i nie okazał zdziwienia na mój widok, powiedział jedynie, że spodziewał się mnie znacznie wcześniej, jako że musiałem skończyć służbę już kilka godzin temu. Zrozumiałem, że nic nie wie o wypadkach, jakie zaszły dziś w pałacu, a gdy mu je opowiedziałem, wpadł w wielkie podniecenie. Wiadomość, że Dejah Thoris przyrzekła rękę Sab Thanowi napełniła go przerażeniem. — Nie może być! To niemożliwe! Nie ma człowieka w Helium, który by me przedkładał śmierci nad sprzedanie ukochanej księżniczki panującemu domowi Zodangi. Musiała chyba postradać zmysły, aby zgodzić się na taki ohydny handel. Ty nie wiesz, jak bardzo mieszkańcy Helium kochają członków rodziny królewskiej i nie możesz sobie wyobrazić przerażenia, jakie odczuwam na myśl o tak odrażającym związku. Co mamy robić? Jesteś pomysłowym człowiekiem, Johnie Carter — kontynuował — proszę, wymyśl coś, by uratować Helium od tego nieszczęścia.
— Gdybym mógł zbliżyć się do Sab Thana na odległość równą długości miecza — powiedziałem — dla Helium ten problem przestałby istnieć, jednak z przyczyn osobistych wolałbym, aby to kto
inny zadał cios, który uwolni Dejah Thoris. Kantos Kan przyglądał mi się uważnie przez chwile, a potem powiedział: — Kochasz ją. Czy ona o tym wie? — Wie i odrzuca mnie tylko dlatego, że dała słowo Sab Thanowi. Kantos Kan położył mi rękę na ramieniu, wyciągnął miecz i powiedział: — Gdyby zostawiono mi prawo wyboru nie mógłbym znaleźć bardziej odpowiedniego męża dla pierwszej księżniczki Helium. Położyłem rękę na twoim ramieniu, Jolmie Carter, i przyrzekam ci, że Sab Than zginie od ciosu tego miecza, który trzymam w dłoni. Zrobię to z miłości do Helium, do Dejah Thoris i do ciebie. Jeszcze tej nocy spróbuje się przedostać do jego apartamentów w pałacu. — W jaki sposób? — spytałem. — Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że jesteś bardzo uważnie pilnowany, a patrole powietrzne zostały zwiększone czterokrotnie. Zamyślił się, a potem powiedział: — Potrafiłbym tego dokonać, gdyby mi się udało zmylić się straże. Znam sekretne wejście do pałacu, prowadzące przez wierzchołek najwyższej wieży. Natknąłem się na nie przypadkowo pewnego dnia, gdy latałem nad miastem pełniąc służbę patrolową. Wymaga się od nas, byśmy w czasie patroli badali wszystko, co wyda nam się dziwne, a twarz na szczycie najwyższej wieży pałacowej wydala mi się bardzo dziwnym zjawiskiem. Podleciałem bliżej i zobaczyłem, że ta twarz należy do Sab Thana. Był nieco niezadowolony, że go odnalazłem i nakazał mi, abym zachował wszystko w tajemnicy, wyjaśniając przy tym, że przejście prowadzi wprost do jego apartamentu i tylko on o nim wie. Gdybym się mógł dostać na dach i wziąć moją maszynę, byłbym u niego w ciągu pięciu minut. Ale jak mam wydostać się z tego budynku, jeśli jest tak pilnowany? — Jak są strzeżone stanowiska maszyn w koszarach? — spytałem. — W nocy zwykle pilnuje ich tylko jeden strażnik.
Nie tracąc czasu na bliższe wyjaśnienia wyszedłem z powrotem na ulice tą samą drogą i pospieszyłem w stronę koszar. Nie odważyłem się wejść do środka — budynek był wypełniony żołnierzami zwiadu powietrznego, którzy, tak jak wszyscy w Zodandze, mieli polecenie mnie poszukiwać.
Był to ogromny gmach, jego szczyt wznosił się tysiąc stóp nad ziemią. Niewiele było w Zodandze budynków wyższych niż te koszary. Tylko lądowisko wielkich statków bojowych było ustawione na wysokości około półtora tysiąca stóp nad ziemią, na podobnej wysokości znajdowały się również przystanie towarowe i pasażerskie floty handlowej. Wspinanie się po frontowej ścianie budynku było trudne i niebezpieczne, ale nie miałem innego sposobu dostania się na dach. Na szczęście, dzięki temu, iż architektura barsoomska jest niezwykle ozdobna, okazało się to znacznie prostsze, niż przypuszczałem. Wchodziłem do góry, chwytając się. różnych listew i występów niemal tak wygodnie, jak po drabinie. Dopiero na górze, pod samym okapem, pojawił się pierwszy problem. Okap dachu wystawał prawie dwadzieścia stóp od muru i mimo, że obszedłem wokoło cały budynek, nie znalazłem w nim żadnej przerwy, przez którą mógłbym się przecisnąć. Nie mogłem też przejść na dach przez najwyższe piętro budynku, gdyż było ono jasno oświetlone i pełne zajętych swoimi sprawami żołnierzy. Był tylko jeden, bardzo ryzykowny i niebezpieczny sposób, pomyślawszy jednak o Dejah Thoris, zdecydowałem się go wykorzystać, gdyż nie narodził się. jeszcze mężczyzna, który by dla takiej jak ona po tysiąckroć życia nic zaryzykował. Czepiając się muru stopami i jedną dłonią, poluźniłem długi, zakończony wielkim hakiem rzemień, wchodzący w skład mego wyposażenia. Rzemieniami takimi powietrzni żeglarze czepiali się boków i dna swoich statków przy okazji róż-
nych napraw, za ich także pomocą opuszczały się na ziemię grupy desantowe. Zachowując ostrożność zarzuciłem ten hak na dach. Musiałem te. czynność powtarzać kilkakrotnie zanim znalazł on jakieś zaczepienie. Naciągnąłem rzemień — trzymał mocno, ale nie mogłem wiedzieć czy utrzyma ciężar mego ciała. Hak mógł zaczepić się o sam skraj dachu i ześliznąć zeń, gdy będę wisiał w powietrzu, rzucając mnie na spotkanie chodnika, leżącego tysiąc stóp niżej. Wahałem się przez moment, ale potem puściłem podtrzymujący mnie występ muru i wyleciałem w przestrzeń, uczepiony końca rzemienia. Daleko pode mną leżały jasno oświetlone ulice, twarde trotuary i śmierć. Ponad okapem rozległo się krótkie skrzypniecie i drapanie — zgrzytliwy dźwięk, który mroził mi krew w żyłach. Potem hak zaczepił o coś i byłem bezpieczny. Wspiąłem się szybko po rzemieniu i złapawszy za skraj okapu, wydźwignąłem się na dach. Gdy wstałem, stwierdziłem, iż spoglądam prosto w lufy rewolweru, trzymanego przez pełniącego służbę wartownika. — Kim jesteś i skąd się tu wziąłeś? — zakrzyknął.
— Jestem powietrznym zwiadowcą, przyjacielu — odpowiedziałem — i to bardzo bliskim śmierci, gdyż tylko cudem udało mi się uniknąć spadnięcia na leżącą tam, w dole, aleję. — Ale skąd się wziąłeś na dachu, człowieku? Przez ostatnią godzinę nikt nie wylądował ani nie przyszedł z wnętrza budynku. Wytłumacz się i albo to szybko wyjaśnisz, albo wezwę straże. — Spójrz tutaj, wartowniku, a zrozumiesz jak się tu znalazłem i jak blisko byłem tego, aby się już nigdy nigdzie nie znaleźć — odpowiedziałem i wskazałem w dół, gdzie dwadzieścia stóp niżej, na końcu pasa dyndało moje wyposażenie i broń. Wartownik, kierując się ciekawością podszedł do mnie i pochylił się by spojrzeć w dół. W tym momencie jedną ręką chwyciłem go za
gardło, drugą za przegub trzymającej broń dłoni. Pistolet upadł na dach i natychmiast zatkałem mu usta, by uniemożliwić wzywanie pomocy. Ogłuszyłem go, skrępowałem, a potem zawiesiłem na pasie — tak, jak sam przed chwilą wisiałem. Wiedziałem, że nie zostanie odnaleziony przed nastaniem dnia, a to mogło mi dać trochę czasu, którego tak bardzo potrzebowałem. Włożyłem na siebie odzyskane wyposażenie i poszedłem do hangarów, w których trzymane były łodzie. Wyciągnąłem zarówno moją, jak i Kantos Kana. Przywiązałem jego maszynę, do ogona mojej, włączyłem silnik i przeskoczywszy przez skraj dachu skierowałem się w dół. Poleciałem na dużo mniejszej wysokości, niż ta, na której latały zazwyczaj patrole i po minucie wylądowałem na dachu naszego budynku, obok zdumionego Kantos Kana. Nie traciłem czasu na zbyteczne wyjaśnienia, ale przystąpiłem od razu do omawiania planów na najbliższą przyszłość. Zdecydowaliśmy, że ja polecę bezpośrednio ku Helium, a Kantos Kan będzie się starał dostać do pałacu i zabić Sab Thana. Jeśli mu się powiedzie, uda się później za mną. Kantos Kan ustawił mój kompas, sprytne małe urządzenie, które zawsze wskazuje wybrany przedtem punkt na powierzchni Barsoomu. Życząc sobie wzajemnie powodzenia unieśliśmy się. w powietrze i polecieliśmy razem w kierunku pałacu. Zbliżaliśmy się. właśnie do wysokiej wieży, gdy nagle z góry nadleciał patroi, oświetlił moją łódkę reflektorem i zażądał zatrzymania się. Gdy nie zastosowałem się do wezwania, oddał ostrzegawczy strzał, Kantos Kan skrył się. szybko w ciemnościach, a ja pomknąłem naprzód prując z oszałamiającą prędkością marsjańskie niebo, ścigany już przez tuzin lodzi patrolowych, które dołączyły do pierwszej. Wkrótce zauważyłem, że dogania mnie bardzo szybki krążownik, mający na pokładzie stuosobową załogę i baterie szybkostrzelnych karabinów. Klucząc, rzucając moją maszynę to w górę, to w dół udawało mi się. przez cały niemal czas uniknąć ich szperających reflektorów, jednak te wszystkie manewry sprawiły, że krążownik zbliżał się do mnie coraz
bardziej. Postanowiłem wiec zaryzykować ucieczkę, na wprost i zdać się na los i szybkość mojej łódki. Kantos Kan nauczył mnie zwiększającej znacznie prędkość sztuczki, znanej tylko we flocie Helium, byłem wiec pewien, że zostawią z tyłu moich prześladowców, jeśli tylko uda mi się przez kilka chwil uniknąć trafienia z ich karabinów. Wyrównałem kurs i nagle ze wszystkich stron usłyszałem świst kul. Pomyślałem, że tylko cud może mnie uratować, ale kości zostały rzucone. Zwiększyłem wiec prędkość do maksimum i pomknąłem prosto do Helium. Stopniowo zostawiałem pościg coraz dalej za sobą i zaczynałem już gratulować sobie szczęśliwej ucieczki, gdy dobrze wymierzony strzał uderzył w dziób mej łódki. Wstrząs niemal wywrócił ją dnem do góry. Leciała rozpędem jeszcze kawałek do przodu, ale potem zaczęła coraz szybciej opadać ku pogrążonej w ciemnościach ziemi. Nie wiem, na jakiej wysokości udało mi się. wreszcie zapanować nad maszyną, ale musiałem być bardzo nisko, gdyż wyraźnie słyszałem dobiegające mnie z dołu ryki zwierząt. Przeszukałem wzrokiem niebo nade mną i daleko z tyłu zauważyłem zniżające się ku ziemi światła. Najwyraźniej moi prześladowcy lądowali, by odszukać moje szczątki. Dopiero, gdy ich światła przestały być widoczne, odważyłem się zapalić małą lampkę i spojrzeć na kompas. Z przerażeniem stwierdziłem, że odłamek pocisku zniszczył zarówno mojego jedynego przewodnika, jak i pozostałe przyrządy — szybkościomierz i wysokościomierz. To prawda, że mogłem ustalić ogólny kierunek ku Helium według gwiazd, ale nie znając dokładnego położenia miasta ani prędkości, z jaką się poruszałem miałem bardzo niewielkie szansę trafienia do celu. Helium nie było położone tysiąc mil na południowy zachód od Zodangi i ze sprawnym kompasem mogłem pokonać tę odległość w cztery do pięciu godzin, zakładając oczywiście, ze nie spo-
tkałyby mnie po drodze jakieś przykre przygody. Jednakże gdy nadszedł dzień, a ja miałem za sobą już sześć godzin lotu z dużą prędkością, okazało się, że lecę nad rozległym dnem wyschniętego morza. Wkrótce ujrzałem pod sobą wielkie miasto, ale nie było to Helium, gdyż ono, jako jedyne na Barsoomie, składa się z dwóch wielkich, otoczonych murami ośrodków, odległych od siebie o siedemdziesiąt pięć mil i z wysokości, na której się znajdowałem byłoby one oba łatwo widoczne. Zawróciłem na południowy zachód, gdyż wydawało mi się, że poleciałem za bardzo na północ i zachód. W ciągu pierwszych godzin nocy natknąłem się na kilka dużych miast, ale żadne z nich nie odpowiadało opisowi Helium, jaki otrzymałem od Kantos Kana. Cechą wyróżniającą to mia-
sto, obok faktu, iż jest ono podwójne, są dwie gigantyczne wieże: pierwsza z nich, o barwie żywego szkarłatu wyrasta niemal na milę z centrum jednego grodu, druga natomiast, jaskrawożółta, ale o równej wysokości, znaczy w podobny sposób gród siostrzany.
Tars Tarkas zyskuje przyjaciela
Około północy przeleciałem na niewielkiej wysokości ponad wymarłym miastem starożytnych Marsjan i, gdy płynąłem ku leżącej poza nim równinie, natknąłem się. na kilka tysięcy zielonych
wojowników, pogrążonych w okrutnej bitwie. Ledwie ich zobaczyłem, a już runęła w moją stronę, lawina strzałów, których niemal nieomylna celność sprawiła, iż po chwili mój mały statek był tylko pożałowania godnym wrakiem, dryfującym bezwolnie ku ziemi. Spadłem niemal dokładnie w centrum zażartej walki, pomiędzy wojowników, którzy byli tak zajęci śmiertelnymi zmaganiami, iż nie zauważyli mego upadku. Walczyli pieszo przy użyciu długich mieczy i tylko od czasu do czasu strzał snajpera, ukrytego na obrzeżach pola walki, powalał wojownika, który na moment odłączył się od skłębionej masy walczących. Gdy byłem tuż nad ziemią zorientowałem się, iż będę musiał walczyć lub umrzeć, przy czym szansę na śmierć były wcale niemałe, toteż gruntu dotknąłem z wyciągniętym już mieczem, gotowy bronić się, jak będę umiał. Znalazłem się tuż za ogromnym potworem, stawiającym czoła trzem przeciwnikom i gdy przez moment ujrzałem jego okrutną, rozjaśnioną ogniem bitwy twarz rozpoznałem w nim Tars Tarkasa. On mnie nie zauważył, gdyż stałem nieco z tyłu. W tym właśnie momencie jego trzej wrogowie, w których rozpoznałem Warhoonczyków, przypuścili jednoczesny, wściekły atak. Olbrzym szybko uporał się z jednym, ale, robiąc krok do tyłu, by zadać następny cios, potknął się o leżące za nim martwe ciało i upadł. Dwaj przeciwnicy błyskawicznie rzucili się ku niemu i jeszcze chwila, a Tars Tarkas byłby równie martwy, jak starożytni Marsjanie. Skoczyłem miedzy niego a szarżujących Warhoonczyków i mieczem zmusiłem ich do zatrzymania się. Powaliłem jednego i zobaczyłem, ze Thark, który zdążył się już podnieść, kładzie trupem drugiego. Dopiero teraz mi się przyjrzał. Uśmiechnął się lekko i położył mi dłoń na ramieniu.
— Bardzo trudno cię poznać, Johnie Carter — powiedział — ale żaden inny śmiertelnik na Bar-
soomie nie zrobiłby dla mnie tego, co ty przed chwilą. Chyba jednak istnieje coś takiego, jak przyjaźń, przyjacielu. Nic więcej nie powiedział, ale warunki nie sprzyjały dłuższej rozmowie, gdyż Warhoończycy znów zaczęli na nas nacierać. Walczyliśmy razem, ramie przy ramieniu, przez całe długie, gorące popołudnie, aż resztki oddziałów Warhoonu dopadły swoich thoatów i uciekły galopem w napływające ciemności. W tej wielkiej bitwie uczestniczyło dziesięć tysięcy wojowników, z których trzy tysiące zginęło, a ich ciała gęsto zaścielały całą łąkę. Żadna ze stron nie prosiła, ani nie dawała pardonu, nikt też nie brał jeńców. Po bitwie poszliśmy bezpośrednio do kwater Tars Tarkasa. Zostałem tu sam, gdyż wódz musiał udać się na naradę, którą przeprowadzano zawsze po tego typu wydarzeniu. Gdy siedziałem, oczekując na powrót zielonego wojownika, usłyszałem, że w sąsiednim pomieszczeniu coś się porusza. Za chwile padłem na jedwabie i futra, przygnieciony cielskiem. dużego, okropnego stworzenia. To był Woola, wierny, kochający Woola. Odnalazł drogę powrotną do Tharku i, jak mi później powiedział Tars Tarkas, pobiegł natychmiast do pomieszczeń, w których w tym mieście mieszkałem i nie opuszczał ich aż do tej chwili, niezmordowanie oczekując na mój powrót. — Tal Hajus wie, że tu jesteś — powiedział Tars Tarkas po powrocie ż narady. — Sarkoja widziała nas, gdy wracaliśmy i rozpoznała cię. Jeddak rozkazał mi, abym cię dostarczył do niego jeszcze tej nocy. Mam dziesięć thoatów, Johnie Carter, możesz wybrać jednego z nich. Odprowadzę cię do najbliższej drogi wodnej, prowadzącej do Helium. Tars Tarkas jest być może okrutnym zielonym wojownikiem, ale również potrafi być przyjacielem. Chodź, musimy się spieszyć. — A co będzie z tobą, gdy wrócisz? — spytałem.
— Prawdopodobnie dzikie kaloty albo nawet coś gorszego — odpowiedział. — Chyba, że nadarzy się sposobność do walki z Tal Hajusem, na którą czekam od dawna. — Zostaniemy, Tars Tarkasie, i pójdziemy dziś w nocy do jeddaka. Nie mogę pozwolić, abyś się poświęcał. Być może właśnie dzisiaj będziesz miał szansę na spełnienie marzeń.
Oponował jeszcze przez chwile przeciwko mojej decyzji, twierdząc, że Tal Hajus na samą myśl o mnie wpada we wściekłość i gdy tylko dostane się w jego ręce będę poddany najwymyślniejszym torturom, ale w końcu zrezygnował, widząc, że mnie nie przekona. Podczas posiłku opowiedziałem Tars Tarkasowi historie, przekazaną mi przez Sole owej nocy podczas marszu do Tharku. Nie odezwał się ani słowem przez cały czas mojej opowieści, ale naprężające się pod skórą muskuły świadczyły jak głęboko przeżywał wspomnienie o jedynej istocie, którą kiedykolwiek kochał. Nie sprzeciwiał się już, gdy zaproponowałem, abyśmy poszli do Tal Hajusa, powiedział tylko, że musi przedtem porozmawiać z Sarkoja. Poszliśmy razem do jej kwatery, a pełne jadowitej nienawiści spojrzenie, jakie mi posłała, było dla mnie niemal dostateczną rekompensatą za wszystkie przyszłe nieprzyjemności, mogące mnie spotkać w związku z tym przypadkowym powrotem do państwa Tharków. — Sarkojo — powiedział Tars Tarkas — czterdzieści lat temu sprowadziłaś tortury i śmierć na kobietę, imieniem Gozawa. Przed chwilą mi powiedziano, że wojownik, który ją kochał, dowiedział się o roli jaką w tej sprawie odegrałaś. Nie zabije cię, Sarkojo, gdyż nasze obyczaje na to nie pozwalają, ale nic go nie może powstrzymać przed przeprowadzeniem na tobie naukowego eksperymentu. Przywiąże jeden koniec sznura do twojej szyi, a drugi do nogi dzikiego thoata.
Sprawdzi w ten sposób twoją odporność i zdolność do przeżycia, co niewątpliwie przyczyni się. do ulepszenia naszej rasy. Usłyszałem, że ma zamiar to zrobić wczesnym rankiem, postanowiłem wiec cię ostrzec. Przygotowania do pielgrzymki nad rzekę Iss nie zabiorą ci dużo czasu, Sarkojo. Idziemy; Johnie Carter. Nazajutrz rano Sarkoja zniknęła i od tej pory nikt już jej nie widział. W milczeniu poszliśmy do pałacu jeddaka i zostaliśmy natychmiast zaprowadzeni do pomieszczenia, w którym Tal Hajus czekał na nas, jak się wydawało z wielką niecierpliwością, gdyż zastaliśmy go stojącego na podwyższeniu i nerwowo spoglądającego w stronę wejścia. — Przywiązać go do tej kolumny — krzyknął na mój widok. — Ośmielił się uderzyć potężnego Tal Hajusa! Rozgrzać żelazo! Własnoręcznie wypale mu oczy, aby więcej nie obrażał mojej osoby swoim bezczelnym spojrzeniem! — Wodzowie i dowódcy Tharków! — zwróciłem się do stojącej w pobliżu rady, ignorując Tal Hajusa. — Byłem wśród was dowódcą, a dzisiaj walczyłem z waszymi wrogami, ramię przy ra-
mieniu z największym tharkijskim wojownikiem. Przez wzgląd na to wszystko powinniście mnie choć wysłuchać. Uważacie się przecież za sprawiedliwych ludzi... — Milczeć! — wrzasnął Tal Hajus. — Zakneblować mu usta i przywiązać jak rozkazałem! — Miej wzgląd na sprawiedliwość. Tal Hajusie — powiedział Lorquas Ptomel. — Kim jesteś, że wolno ci lekceważyć odwieczne prawa Tharków? — Tak, sprawiedliwość! — zawtórował mu tuzin głosów. Podczas, gdy Tal Hajus sapał i parskał ze złości, ja mówiłem dalej: — Jesteście dzielnymi wojownikami i cenicie odwagę. Powiedzcie, gdzie był wasz potężny jed-
dak podczas dzisiejszej bitwy? Nie zauważyłem go w ogniu walki. Nie było go tam. Znęca się nad bezbronnymi kobietami i dziećmi, ale kiedy ostatni raz widziano go walczącego z mężczyzną? Nawet ja, o tyle od was mniejszy, powaliłem go jednym uderzeniem pieści. Czy takich wojowników Tharkowie mają w zwyczaju obwoływać jeddakami? Obok mnie stoi wielki Thark, potężny wojownik i szlachetny człowiek. Wodzowie, jakby to brzmiało: Tars Tarkas, jeddak Tharku? Moja propozycja została powitana pełnymi zadowolenia, potakującymi okrzykami. — Wystarczy, aby rada wyraziła takie życzenie, a Tal Hajus będzie musiał udowodnić swoje prawo do rządzenia waszym narodem. Gdyby był odważnym mężczyzną, już dawno by wyzwał Tars Tarkasa na pojedynek, gdyż, jak wam wszystkim wiadomo, bardzo go nie lubi. Nie zrobił tego, gdyż się boi. Wasz jeddak, Tal Hajus, jest tchórzem. Ja sam mógłbym go zabić gołymi rękami i on o tym wie. Zamilkłem, a sala wypełniła się pełną oczekiwania ciszą. Wszystkie oczy zwróciły się na Tal Hajusa. Nie powiedział ani słowa, ale jego zielona twarz wyraźnie zbladła. — Tal Hajusie — powiedział Lorquas Ptomel zimnym, wyzywającym głosem — jeszcze nigdy, w ciągu całego swojego życia nie widziałem, aby ktoś tak obraził jeddaka Tharków. Na taką zniewagę jest tylko jedna odpowiedź. Czekamy na nią. Tal Hajus stał jak skamieniały. — Wodzowie — ciągnął Lorquas Ptomel — czy żądamy, aby Tal Hajus udowodnił swoją wyższość nad Tars Tarkasem? Wokół podwyższenia było zgromadzonych około dwudziestu wodzów i dowódców i dwadzieścia mieczy zostało podniesionych w powietrze na znak potwierdzenia. Teraz już nie było wyboru. Życzenie rady było jasne i ostateczne. Tal Hajus dobył miecza i ruszył w stronę Tars Tarkasa. Walka była bardzo krótka i Tars Tarkas, opierając stopę na gardle
pokonanego władcy, został obwołany nowym jeddakiem Tharku. Jego pierwszym zarządzeniem było mianowanie mnie pełnoprawnym dowódcą w randze równej tej, jaką sobie wywalczyłem podczas mego poprzedniego wśród nich pobytu. Widząc, że wojownicy są przychylnie nastawieni zarówno do Tars Tarkasa, jak i do mnie, postanowiłem wykorzystać okazje i nakłonić ich do rozpoczęcia wojny z Zodangą. Opowiedziałem Tars Tarkasowi swoje przygody i w kilku słowach wyjaśniłem, co mam na myśli. — John Carter przedstawił propozycję — powiedział Tars Tarkas, zwracając się do rady — która zyskuje moją całkowitą aprobatę. Wytłumaczę wam krótko, na czym ona polega. Dejah Thoris, która była naszym więźniem, znajduje się teraz w rakach jeddaka Zodangi. Jest zmuszona poślubić jego syna, aby uchronić swój kraj przed zniszczeniem przez siły Zodangi. John Carter proponuje, abyśmy ją uwolnili i zwrócili Helium. W Zodandze oczekują na nas wspaniałe łupy, a ja często myślałem o tym, że gdybyśmy się sprzymierzyli z Helium moglibyśmy otrzymywać wystarczające dostawy żywności, aby nam to pozwoliło na zwiększenie rozmiarów i częstotliwości wylęgów. W ten sposób osiągnęlibyśmy niekwestionowany prymat wśród zielonych ludzi na Barsoomie. Co wy na to? Widząc przed sobą perspektywę walki i bogatych łupów przystali na moją propozycje z niesłychanym, jak na Tharków, entuzjazmem. W ciągu pół godziny dwudziestu posłańców galopowało przez wyschnięte dna mórz, zwołując poszczególne plemiona na wyprawę. Trzy dni później maszerowaliśmy już w stronę Zodangi w sile stu tysięcy wojowników, gdyż obietnicą bogatych łupów udało się Tars Tarkasowi pozyskać również trzy mniejsze plemiona. Jechałem na czele kolumny, tuż za ogromnym Tharkiem, a przy nogach mojego thoata biegi wierny Woola.
Podróżowaliśmy wyłącznie nocą, ułożywszy plan przemarszu w ten sposób, aby dnie spędzać w opuszczonych miastach, kryjąc się wraz ze zwierzętami wewnątrz budynków. Po drodze Tars Tarkas, dzięki swej zręczności i talentom dyplomatycznym, potrafił zwerbować jeszcze pięćdziesiąt tysięcy wojowników z rozmaitych plemion i narodów, tak wiec o północy dziesiątego dnia po wymarszu zatrzymaliśmy się pod murami Zodangi mając ze sobą stupięćdziesięciotysięczną armię. Jej siła bojowa była równa dziesięciokrotnie liczniejszej armii czerwonych ludzi. Tars Tarkas powiedział, że jeszcze nigdy w historii Barsoomu nie maszerowała do boju tak wielka liczba zielonych wojowników. Utrzymanie choćby pozorów spokoju miedzy nimi było prawdziwie nad-
ludzkim zadaniem, a z cudem graniczyło to, że udało się wszystkich doprowadzić pod mury miasta bez żadnych poważniejszych, wzajemnych walk. W miarę zbliżania się do Zodangi osobiste kłótnie i zatargi były coraz rzadsze, ustępując przed wspólną im wszystkim nienawiścią do czerwonej rasy, a szczególnie do Zodangańczyków, którzy od lat prowadzili kampanie, mającą na celu wytrzebienie zielonych ludzi, zaś szczególną uwagę przywiązywali do niszczenia inkubatorów. Otwarcie drogi do miasta zostało powierzone mnie. Poradziłem Tars Tarkasowi, aby podzielił siły na dwa oddziały, z których każdy miał się ustawić w bezpiecznej odległości na wprost dwóch głównych bram, prowadzących do miasta. Sam wziąłem dwudziestu pieszych wojowników i podszedłem do jednego z mniejszych wejść, znajdujących się w regularnych odstępach w otaczających Zodangą murach. Nie miały one stałych straży, ale były pilnowane przez wartowników, którzy patrolowali odpowiednie odcinki biegnącej tuż za murami obwodnicy, tak jak nasza
policja miejska patroluje swoje rewiry. Mury Zodangi, zbudowane z ogromnych bloków karborundum, miały siedemdziesiąt pięć stóp wysokości i pięćdziesiąt stóp grubości. Towarzyszącym mi wojownikom wejście do miasta wydawało się zupełnie niemożliwe. Należeli oni do jednego z mniejszych narodów i dotychczas mnie nie znali. Ustawiłem trzech z nich twarzami do muru i kazałem im trzymać się za ramiona, a na nich poleciłem stanąć następnym dwóm, zaś szóstemu na szczycie tej piramidy. Głowa tego ostatniego znajdowała się na wysokości około czterdziestu stóp nad ziemią. W ten sposób przy pomocy dziesięciu wojowników zbudowałem trzy stopnie, z których ostatnim były ramiona Marsjanina stojącego najwyżej w pierwszej piramidzie. Potem wziąłem krotki rozbieg i skacząc z jednego szczebla tej ludzkiej drabiny na następny, odbiłem się mocno od. jej wierzchołka. Zdołałem dosięgnąć palcami krawędzi muru i po chwili stałem już na szerokiej płaszczyźnie, będącej jego szczytem. Ciągnąłem sześć związanych ze sobą rzemieni, które uprzednio wziąłem od sześciu z towarzyszących mi wojowników. Powstała w ten sposób długa lina i teraz jeden jej koniec pedałem stojącemu najwyżej wojownikowi, a drugi opuściłem ostrożnie na ulice po drugiej stronie muru. Upewniwszy się, że w pobliżu nikogo nie ma, zszedłem na chodnik przylegający do muru od wewnętrznej strony. Kantos Kan nauczył mnie wcześniej sposobu, którym można otworzyć te bramy i w chwile później dwudziestu wielkich zielonych wojowników znalazło się w obrębie miasta Zodangi.
Z zadowoleniem zauważyłem, że weszliśmy w punkcie przylegającym do granicy ogromnych terenów, otaczających pałac. Zdecydowałem, że pójdę tam z niewielkim oddziałem, a główne siły będą atakować koszary wojskowe.
Wysłałem do Tars Tarkasa posłańca z prośbą o pięćdziesięciu Tharków i rozkazałem dziesięciu z towarzyszących mi ludzi opanować i otworzyć jedną z głównych bram, a dziewięciu pozostałym — drugą. To zadanie musiało być wykonane w ciszy, bez jednego wystrzału. Otwarty atak miał nastąpić dopiero w chwili, gdy znajdę się z moim oddziałem w pałacu. Nasz plan został zrealizowany znakomicie i we wszystkich szczegółach. Dwaj wartownicy, na których się natknęliśmy, zostali wysłani do swoich przodków na brzegi zaginionego morza Korus, a straże przy bramach wkrótce w milczeniu podążyły ich śladem.
Plądrowanie Zodangi
Moich pięćdziesięciu Tharków wjechało na thoatach do środka natychmiast po otworzeniu bramy, przy której czekałem. Prowadził ich sam Tars Tarkas. Podjechaliśmy do muru, otaczającego należące do pałacu tereny i odszukaliśmy najbliższe wejście. Przeskoczyłem mur, jednak miałem pewne kłopoty z zamkiem furty. W końcu udało mi się go sforsować i wkrótce mój oddział jechał przez ogrody jeddaka Zodangi. Zbliżyliśmy się do pałacu i przez okna na parterze zajrzałem do jasno oświetlonej sali audiencyjnej. Była zatłoczona należącymi do wyższych sfer mieszkańcami miasta i ich żonami, co oznaczało, iż odbywa się tam jakaś ważna uroczystość. Wokół pałacu nie zauważyliśmy żadnych straży. Jak przypuszczałem, należało to przypisać przekonaniu Zodangańczyków, iż miasto i pałac dzięki murom są całkowicie niedostępne. Podszedłem bliżej okien i zobaczyłem, że Than Kosis, otoczony dworzanami, oficerami i dygnitarzami siedzi pod jedną ze ścian sali, na złotym błyszczącym od diamentów tronie, zaś naprzeciw niego ciągnie się szerokie przejście, oddzielone od tłumu dwoma szeregami żołnierzy. W momencie, w którym spojrzałem, z przeciwnego końca sali wszedł w to przejście początek or-
szaku i powoli zaczął zbliżać się ku tronowi. Na jego czele szło czterech oficerów gwardii jeddaka, niosących ogromną tace, na której, na poduszce ze szkarłatnego jedwabiu, spoczywał wielki, złoty łańcuch, zakończony z obu stron zamykanymi na kłódki kołnierzami. Kolejni czterej ofice-
rowie nieśli na podobnej tacy pięknej roboty insygnia księcia i księżniczki Zodangi. U stop tronu te dwie grupy rozdzieliły się i stanęły po obu stronach przejścia, twarzami ku sobie. Następna cześć orszaku składała się z dygnitarzy rządowych, oficerów armii i służby pałacowej, a po nich ukazały się dwie postacie, szczelnie owinięte w szkarłatny jedwab. Zatrzymały się tuż przed tronem, z twarzami zwróconymi ku Than Kosisowi. Pozostała cześć orszaku weszła do sali i ustawiła się na swoich miejscach, a wtedy jeddak wstał i zaczaj coś mówić. Nie słyszałem słów, ale zauważyłem, że jakiś oficer podszedł do jednej z postaci i zdjął z niej szkarłatne okrycie. Zrozumiałem, że Kantos Kanowi nie udało się zakończyć sukcesem swojej misji, gdyż przed tronem stał Sab Than, cały i zdrowy. Than Kosis wziął z jednej z tac insygnia i podał synowi, potem nałożył mu na szyje przymocowany do łańcucha kołnierz i zamknął kłódkę. Powiedział do niego jeszcze kilka słów, a potem odwrócił się ku drugiej postaci. Oficer zdjął z niej jedwabne okrycie i moim oczom ukazała się Dejah Thoris, księżniczka Helium. Cel tej uroczystości stał się dla mnie zupełnie jasny — za chwilę Dejah Thoris zostanie połączona na zawsze z księciem Zodangi. Zapewne była to bardzo piękna, robiąca duże wrażenie uroczystość, ale mnie wydała się ona najwstrętniejszą ze wszystkich, jakie dotychczas widziałem. W chwili, gdy zobaczyłem, że insygnia zostały przypięte do piersi Dejah Thoris, a Than Kosis trzyma w rękach gotowy do zapięcia kołnierz, uniosłem nad głowę miecz i jego ciężką rękojeścią
uderzyłem w szybę, rozbijając ją na drobne kawałki. Wpadłem do środka i jednym skokiem znalazłem się obok skamieniałego ze zdumienia Than Kosisa. Podniosłem miecz i potężnym uderzeniem rozciąłem łańcuch, który miał połączyć Dejah Thoris z innym mężczyzną. Powstało ogromne zamieszanie, błysnęło tysiąc mieczy, a każdy z nich był dla mnie groźbą. Jednak nie miałem czasu się nimi przejmować, gdyż Sab Than, wyciągnąwszy ze stroju weselnego wysadzany drogimi kamieniami sztylet, rzucił się na mnie, jak rozjuszona pantera. Mógłbym go z łatwością zabić, ale obyczaj, zakorzeniony na Barsoomie od wieków, wstrzymał mą rękę i tylko, chwyciwszy jego dłoń, uzbrojoną w zmierzający ku memu sercu sztylet i trzymając ją jak w imadle, wskazałem końcem mego miecza przeciwległy kraniec sali. — Zodangą upadła! — krzyknąłem. — Spójrzcie! Wszystkie oczy skierowały się w stronę, którą wskazywałem, a tam, przez wejściowe portale, wjeżdżał Tars Tarkas na czele swych pięćdziesięciu, dosiadających ogromnych thoatów wojowników.
Z gardeł zebranych wyrwały się okrzyki zdziwienia, lecz nie trwogi, i już po chwili żołnierze i szlachta Zodangi wspólnie rzucili się na nadchodzących Tharków. Pchnąłem Sab Thana tak, iż runął jak długi i przyciągnąłem Dejah Thoris do mego boku. Zauważyłem, że z tyłu, za tronem, są niewielkie drzwi, lecz teraz stał przy nich Than Kosis z wyciągniętym mieczem. Natarłem na niego i już po chwili przekonałem się, iż natknąłem się na godnego przeciwnika. Walcząc, krążyliśmy po podwyższeniu, na którym stał tron i w pewnym momencie kątem oka zobaczyłem Sab Thana, wbiegającego na nie na pomoc swemu ojcu. Jednak gdy podniósł on rękę do ciosu wyrosła przed nim Dejah Thoris, a potem mój miecz zadał cios,
który uczynił go jeddakiem Zodangi. Gdy jego ojciec toczył się martwy po podłodze, nowy jeddak wyrwał sią Dejah Thorłs i znowu stanęliśmy twarzą w twarz. Nie był już sam, gdyż dołączyło do niego czterech oficerów i, z plecami przyciśniętymi do złotego tronu, jeszcze raz walczyłem o Dejah Thoris. Byłem w ciężkich opałach broniąc się, a jednocześnie musząc uważać, by nie zabić Sab Thana, a wraz z nim ostatniej szansy na zdobycie ukochanej kobiety. Ostrze mego miecza migało jak błyskawica, parując wymierzane we mnie pchnięcia i uderzenia. Wytrąciłem broń z dłoni dwóch oficerów, trzeci leżał martwy, ale nadbiegali inni, by pomóc w walce nowemu władcy i pomścić starego. Nagle do moich uszu dobiegły okrzyki: „Kobieta! Kobieta! Zabić ją! To jej intryga! Zabić ją!" Krzyknąłem do'Dejah Thoris, aby skryła się za moimi plecami, a sam zaczajeni się cofać ku znajdującym się niedaleko małym drzwiczkom. Oficerowie jednak przejrzeli moje zamiary i trzech z nich przebiegło wokół tronu za moje plecy, uniemożliwiając mi w ten sposób zajęcie pozycji, w której mógłbym bronić Dejah Thoris przed nacierającym tłumem szermierzy. Tharkowie mieli ręce pełne roboty w centrum sali i zacząłem się poważnie obawiać, że tylko cud może uratować życie Dejah Thoris i moje własne. Wtedy zobaczyłem Tars Tarkasa, prącego ku nam poprzez rojący się wokół niego tłum pigmejów. Jedno uderzenie jego potężnego miecza kładło trupem kilku przeciwników i tak wycinał sobie drogę ku nam, aż wreszcie stanął obok mnie na podwyższeniu, siejąc wokół śmierć i zniszczenie. Odwaga Zodangańczyków była naprawdę imponująca — nikt nie usiłował ratować się ucieczką i walka zakończyła się tylko dlatego, że jedynymi pozostałymi w sali żywymi istotami, oprócz mnie i Dejah Thoris, byli Tharkowie. Sab Than leżał martwy obok swego ojca, a cała ogromna podłoga była zasłana ciałami zodangańskiej szlachty i korpusu oficerskiego.
Moja pierwsza myśl po otrząśnięciu się z gorączki bitewnej dotyczyła Kantos Kana. Zostawiłem Dejah Thoris pod opieką Tars Tarkasa, wziąłem dwunastu wojowników i poszedłem do pałacowych podziemi. Strażnicy więzienni przyłączyli się do bitwy w sali tronowej, przeszukiwaliśmy wiec ukryty pod pałacem labirynt nie natykając się na żaden opór. W każdym nowym korytarzu i pomieszczeniu krzyczałem głośno imię Kantos Kana i w końcu moje wysiłki zostały nagrodzone, gdyż usłyszałem słabą, dobiegającą z głębi pobliskiego korytarza odpowiedź. Poszedłem za głosem i wkrótce go znalazłem, przykutego do ściany w najciemniejszym kącie jednej z więziennych cel. Bardzo się ucieszył na mój widok, a jego radość jeszcze wzrosła, gdy mu powiedziałem o przyczynie i rezultacie walki, której dalekie odgłosy dobiegały do jego celi. Wyjaśnił mi, że został schwytany przez patrol powietrzny, zanim zdołał dotrzeć do pałacowej wieży, tak wiać nawet nie widział Sab Thana. Próby przecięcia krepujących go łańcuchów okazały się daremne, wiec, stosując się do jego sugestii, wróciłem do sali tronowej, by przeszukać ciała zabitych i spróbować odnaleźć klucze do spinających łańcuchy kłódek. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zwłoki strażnika więziennego znalazły się. wśród pierwszych przeszukanych przeze mnie trupów. Kantos Kan stał wkrótce obok nas w sali tronowej. Z ulic miasta dobiegały odgłosy salw armatnich, przemieszane z gęstą strzelaniną z broni indywidualnej, wrzawą i krzykami. Tars Tarkas wybiegł, by przejąć dowództwo nad wojskami, Kantos Kan poszedł z nim jako przewodnik, zieloni wojownicy rozpoczęli penetrowanie pałacu w poszukiwaniu ukrywających się Zodangańczyków i łupów. Zostałem sam z Dejah Thoris. Usiadła na złotym tronie, a gdy do niej podszedłem uśmiechnęła się słabo.
— Czy wszyscy mężczyźni na Ziemi są podobni do ciebie? — spytała. — Jeszcze nikogo takiego na Barsoomie nie widziano. Samotny, prześladowany, na obcej ziemi potrafiłeś w kilka krótkich miesięcy dokonać tego, czego nie dokonał jeszcze nikt w ciągu całej historii Barsoomu: zjednoczyć dzikie plemiona z wyschniętych mórz i zrobić z nich sprzymierzeńców czerwonych ludzi. — Odpowiedź jest prosta — powiedziałem z uśmiechem — to nie ja tego dokonałem, to miłość — miłość do Dejah Thoris. Jej potęga gotowa jest tworzyć cuda jeszcze większe niż te, które widziałaś. Jej twarz oblała się rumieńcem. — Teraz już możesz tak mówić, Johnie Carter, a ja mogę tego słuchać, gdyż jestem wolna.
— Mam jeszcze dużo do powiedzenia, zanim znów będzie zbyt późno. Zrobiłem w życiu wiele dziwnych rzeczy, wśród nich takie, na które ludzie ode mnie mądrzejsi nigdy by się nie odważyli, ale nawet w najśmielszych marzeniach nie śniło mi się, że zdobędę dla siebie Dejah Thoris, gdyż nigdy nawet nie śniłem, że gdzieś we wszechświecie istnieje taka kobieta, jak księżniczka Helium. Nie peszy mnie to, że pochodzisz z królewskiego rodu, ale wystarczy wszystko, czym poza tym jesteś, abym, prosząc cię o rękę, wątpił w swój rozsądek. — Nie powinien w nic wątpić ten, kto z góry zna odpowiedź na swą prośbę — powiedziała. Potem wstała i położyła mi race na ramionach. Objąłem ją i pocałowałem. I tak w samym środku miasta ogarniętego ogniem krwawych walk, wypełnionego śmiercią i zniszczeniem Dejah Thoris, księżniczka Helium, nieodrodna córka Marsa, boga wojny, przyrzekła swą rękę Johnowi Carterowi, gentlemanowi z Wirginii.
Przez rzeź ku radości
Nieco później Kantos Kan i Tars Tarkas wrócili z wiadomościami, że Zodanga została pokonana, a jej wojska uległy zniszczeniu lub dostały się do niewoli. Udało się co prawda uciec kilku okrętom wojennym, ale w ręce tharkijskich wojowników wpadły tysiące statków, handlowych i bojowych. Mniejsze plemiona rozpoczęły łupienie na własną rękę, kłócąc się przy tym o zdobycz, postanowiliśmy wiec zebrać tylu wojowników, ilu będzie można, obsadzić zodangańskimi jeńcami jak najwięcej latających maszyn i natychmiast wyruszyć do Helium. Pięć godzin później wystartowaliśmy z lądowisk na dachach budynków w sile dwustu pięćdziesięciu statków bojowych, niosących na pokładach blisko sto tysięcy zielonych wojowników. Za nami leciała flotylla transportowców, załadowana dobytkiem i zwierzętami. Zostawiliśmy pokonane miasto w szponach czterdziestu tysięcy wojowników, należących do mniejszych plemion, którzy grabili, mordowali i toczyli miedzy sobą zajadłe walki o łupy. W blisko stu miejscach podłożyli oni ogień i nad miastem unosiły się słupy gęstego dymu, jakby ktoś chciał położyć zasłonę na dziejące się tam potworności. Wczesnym popołudniem ujrzeliśmy wieże Helium, szkarłatną i żółtą. Wkrótce z obozu oblegających miasto Zodangańczyków uniosła się w niebo wielka flota statków bojowych i poleciała nam
na spotkanie. Na każdym ż naszych okrętów wywiesiliśmy sztandary Helium. Zodanganczycy jednak nie potrzebowali tych znaków, aby wiedzieć, że jesteśmy nieprzyjaciółmi, gdyż nasi zieloni wojownicy otworzyli ogień, gdy tylko ich statki oderwały się od ziemi. Ze śmiertelną celno-
ścią posyłali zbliżającej się flocie salwę za salwą. Mieszkańcy Helium rozpoznali w nas przyjaciół i z obu bliźniaczych miast wystartowały setki spieszących nam na pomoc okrętów. Rozpoczęła się prawdziwa bitwa powietrzna, pierwsza, jakiej byłem świadkiem. Statki, na których znajdowali się zieloni wojownicy krążyły ponad ścierającymi się flotami Zodangi i Helium, gdyż ich pokładowe baterie w rękach nie umiejących się nimi posługiwać zielonych ludzi były bezużyteczne. Jednakże strzelby zbierały żniwo śmierci i ich ogień wpłynął w bardzo znacznym stopniu na ostateczny, wynik bitwy, a może nawet o nim zadecydował. Z początku obie floty krążyły na tej samej wysokości, posyłając sobie wzajemnie salwy dział burtowych. W pewnej chwili jedna z tych salw trafiła największy z zodangańskich statków, wyrywając w jego burcie ogromną dziurę. Potężna maszyna przechyliła się na bok, wyrzucając członków załogi na zewnątrz. Drobne figurki kręcąc się i koziołkując poleciały ku leżącej tysiąc stóp niżej ziemi, a za nimi, ze wzrastającą wciąż prędkością, opadł statek i wbił się niemal całkowicie w miękki, gliniasty grunt dawnego dna morskiego. Z piersi Heliumitów wydarł się dziki wrzask tryumfu i ze zdwojoną zaciekłością zaatakowali wrogą flotę. Dzięki pięknie przeprowadzonemu manewrowi dwa okręty z Helium wzniosły się na większą wysokość i z umieszczonych w dnach wyrzutni zaczęły obrzucać przeciwników eksplodującymi bombami. Wkrótce pozostałe okręty Heliumitów, jeden za drugim, zajmowały pozycje ponad Zodangańczykami i w niedługim czasie znaczna liczba statków, należących do oblegającej miasto armii była bezradnymi wrakami, dryfującymi ku wysokiej, szkarłatnej wieży w centrum większego z miast Helium. Kilka innych próbowało uciekać, ale natychmiast były otaczane przez tysiące jednoosobowych łodzi, a nad każdym z nich unosił się gotowy do przerzucenia desantu krążownik flory Helium. Bitwa dobiegała końca w niespełna godzinę od chwili, w której z obozu zwycię-
skiej armii Zodangi flota statków powietrznych wyruszyła nam na spotkanie. Ocalałe zodangańskie okręty były kierowane jako zdobycz ku miastom Helium. Ich poddawaniu się towarzyszył stary, niezwykle patetyczny obyczaj, który wymagał, aby dowódca idącego do niewoli okrętu dobrowolnie z niego wyskoczył. Ci odważni ludzie, trzymając wzniesione nad głową sztandary
swych rodów, jeden po drugim skakali ze swych mostków, wprost w objęcia czekającej ich kilkaset stóp niżej śmierci. Walka wygasła całkowicie dopiero wtedy, gdy śmiertelny skok wykonał naczelny dowódca floty, dając tym samym sygnał do poddania się stawiającym jeszcze opór jednostkom i kładąc kres bezsensownemu poświęcaniu życia dzielnych żołnierzy. Zasygnalizowaliśmy okrętowi flagowemu floty Helium, aby podleciał bliżej, a gdy był w zasięgu głosu krzyknąłem, że na pokładzie naszego statku znajduje się Dejah Thoris i że chcemy, aby została przetransportowana na okręt flagowy i jak najszybciej zawieziona do Helium. Gdy przekazana przeze mnie wiadomość dotarła w pełni do ich świadomości, ze wszystkich pokładów podniósł się potężny krzyk radości, za którym natychmiast podążyło wywieszenie setek flag w barwach księżniczki. Wkrótce załogi pozostałych statków floty zrozumiały znaczenie przekazywanych im sygnałów i wszystkie pokłady wśród radosnej wrzawy zakwitły barwami Dejah Thoris. Okręt flagowy zbliżył się do nas i natychmiast po tym, jak burty obu statków zetknęły się miękko, na i nasz pokład wpadło kilkunastu oficerów floty Helium. Zrobili kilka kroków i stanęli jak wryci, patrząc osłupiałym wzrokiem na setki zielonych wojowników, którzy opuścili już swoje stanowiska bojowe i stali w luźnych grupach wzdłuż całego pokładu. Wkrótce pojawił się Kantos
Kan i oficerowie zgromadzili się wokół niego, zasypując go gradem pytań. Nie słuchali jednak odpowiedzi, gdyż po chwili cała ich uwaga zajęta była zbliżającą się ku nim w moim towarzystwie Dejah Thoris. Księżniczka pozdrowiła uprzejmie oficerów, wymieniając imię każdego z nich. Znała ich dobrze, gdyż wszyscy, jako cieszący się szacunkiem żołnierze, bywali na dworze jej dziadka. — Połóżcie swoje dłonie na ramieniu Johna Cartera — powiedziała w końcu, wskazując na mnie. — Jest to człowiek, któremu Helium zawdzięcza zarówno swoją księżniczkę, jak i dzisiejsze zwycięstwo. Zasypali mnie uprzejmościami i komplementami, a jak się wydawało największe wrażenie zrobiło na nich to, iż w uwolnieniu księżniczki i wyzwoleniu Helium udało mi się zdobyć pomoc dzikich Tharków. — Bardziej niż mnie powinniście dziękować temu oto człowiekowi — powiedziałem, wskazujące Tars Tarkasa. — Jest to jeden z najwybitniejszych na Barsoomie żołnierzy i mężów stanu, Tars Tarkas, jeddak Tharku.
Pozdrowili zielonego wojownika z tą samą układną grzecznością, z jaką zwracali się do mnie. Ogromny Thark odpowiedział równie gładkim i dworskim jeżykiem, czego, musze się przyznać, wysłuchałem z niemałym zdziwieniem. Dejah Thoris przeszła na pokład okrętu flagowego i była bardzo zaskoczona, że ja z nią tam nie zostaję. Wytłumaczyłem jej, że bitwa jest tylko częściowo wygrana, zostały jeszcze siły lądowe Zodangi i nie mogę opuścić Tars Tarkasa, dopóki nie zostaną one w pełni rozgromione. Dowódca floty powietrznej Helium obiecał, że wszystko zostanie tak zorganizowane, by siły
lądowe Helium uderzyły w tym samym momencie, w którym my zaatakujemy oblegających miasto Zodangańczyków. Potem statki rozdzieliły się i Dejah Thoris tryumfalnie powróciła na dwór swego dziadka, Tardos Morsa, jeddaka Helium. Flota statków transportowych, na których znajdowały się thoaty zielonych wojowników, przeczekała bitwę w pewnym oddaleniu i teraz musieliśmy się zająć wyładowywaniem zwierząt na ziemie. Nie posiadaliśmy platform desantowych i realizacja tego zadania wydawała się być bardzo trudna, ale nie pozostawało nam nic innego. Polecieliśmy ku transportowcom i zabraliśmy się do pracy. Byliśmy zmuszeni opuszczać zwierzęta na linach i zajęło nam to pozostałą cześć nocy oraz połowę następnego dnia. Dwukrotnie zostaliśmy zaatakowani przez kawalerie zodangańską, ale z łatwością i bez większych strat odparliśmy te ataki, a po zapadnięciu nocy napastnicy wycofali się zupełnie. Natychmiast, gdy ostatni thoat znalazł się na ziemi, Tars Tarkas dał rozkaz do wymarszu. Podzieleni na trzy oddziały podjeżdżaliśmy ostrożnie od północy, wschodu i południa ku wrogiemu obozowi. W odległości około, mili od głównego obozu natknęliśmy się na wysunięte posterunki, co, jak to uprzednio ustaliliśmy, było sygnałem do otwartego ataku. Z dzikim, przeraźliwym wrzaskiem mieszającym się z piskami czujących bliską bitwę thoatów runęliśmy na obóz Zodangi. Przypuszczaliśmy, że uda się nam ich zaskoczyć, jednak okazało się, że nacieramy na dobrze przygotowane, umocnione pozycje, pełne oczekujących nas żołnierzy. Nasze ataki były odpierane raz za razem i około południa zacząłem się poważnie obawiać o wynik bitwy. Lądowa armią Zodangi liczyła około miliona żołnierzy, zebranych z całej planety, zewsząd, gdzie sięgały podobne do wstęg drogi wodne, natomiast przeciwko nim stawało niecałe sto tysięcy zielonych wojowników. Posiłki z Helium nie pojawiły się, nie przysłano też żadnej wiadomości.
Dopiero w południe usłyszeliśmy gęstą strzelaninę, dobiegającą z obszaru oddzielającego obóz od miasta. Znaczyło to, że wreszcie nadeszli oczekiwani z taką niecierpliwością sojusznicy. Tars Tarkas wydał rozkaz do następnej szarży i jeszcze raz potężne thoaty poniosły straszliwych jeźdźców na nieprzyjacielskie szańce. W tej samej chwili oddziały z Helium przypuściły szturm z przeciwnej strony i obóz znalazł się miedzy młotem a kowadłem. Zodangańczycy walczyli dzielnie, ale ich opór był daremny. Równina przed miastem przekształciła się w prawdziwą jatkę, jednak stopniowo walki wygasały i wkrótce ustały zupełnie. Ogromna ilość Zodangańczyków padła lub dostała się do niewoli. Kolumny jeńców pomaszerowały w stronę Helium, a my wjechaliśmy przez główną bramę miasta tryumfalnym pochodem, witani jak bohaterowie. Wzdłuż szerokich ulic tłoczyły się kobiety i ci nieliczni mężczyźni, którym obowiązki nie pozwoliły wziąć udziału w bitwie. Jechaliśmy wśród nie milknących oklasków, obdarowywani ozdobami ze złota, srebra, platyny i drogich kamieni. Miasto szalało z radości. Największy, entuzjazm i podniecenie budzili srodzy Tharkowie. Nigdy przedtem uzbrojony zielony wojownik nie przekroczył bram Helium, a świadomość, że teraz przychodzą oni tutaj jako przyjaciele i sprzymierzeńcy napełniała czerwonych ludzi jeszcze większą radością. Tego, iż moja niegodna służba dla Dejah Thoris stała się powszechnie wiadoma Heliumitom, dowodziło głośne wykrzykiwanie mego imienia, a także niezliczone ozdoby, wieszane na mnie i moim ogromnym thoacie, gdyż nawet straszliwy wygląd Wooli nie powstrzymywał mieszkańców Helium od tłoczenia się wokół mnie.
Gdy zbliżyliśmy się do pałacu, spotkaliśmy grupę oficerów, którzy pozdrowili nas serdecznie, zwracając się z prośbą, abyśmy zsiedli z thoatów i towarzyszyli im w drodze do Tardos Morsa, który pragnie przekazać nam wyrazy wdzięczności za naszą służbę. Królewski orszak stał na szczycie wielkich schodów, wiodących ku głównemu wejściu do pałacu i gdy weszliśmy na pierwsze stopnie od orszaku odłączyła się jedna osoba i zaczęła schodzić nam naprzeciw. Był to niemal perfekcyjny okaz mężczyzny: wysoki, prosty jak strzała, wspaniale zbudowany, o ruchach i postawie człowieka, nawykłego rozkazywać innym. Na pierwszy rzut oka rozpoznałem Tardos Morsa, jeddaka Helium. Pierwszym z naszej grupy, do którego się zwrócił, był Tars Tarkas, a słowa, jakie wypowiedział stanowiły podstawę nowej, trwałej przyjaźni pomiędzy ich rasami.
— Możliwość spotkania największego żyjącego wojownika Marsa — rzekł — jest dla Tardos Morsa bezcennym zaszczytem, ale daleko większe znaczenie ma fakt, iż może on położyć dłoń na^mieniu przyjaciela. — Jeddaku Helium — odpowiedział Tars Tarkas — to, że zieloni wojownicy poznali znaczenie przyjaźni jest zasługą człowieka, przybyłego ź innego świata, jemu Tharkowie zawdzięczają możliwość zrozumienia twoich słów, możliwość doceniania i odwzajemniania uczucia, którym tak hojnie nas obdarzyłeś. Tardos Mors pozdrowił teraz zielonych jeddaków oraz wszystkich jedów i do każdego z nich zwrócił się ze słowami przyjaźni i szacunku. Potem podszedł do mnie i położył obie dłonie na moich ramionach. — Witaj, mój synu — powiedział. — Niech dowodem mojego najwyższego uznania dla dobie
będzie fakt, iż powierzam ci najpiękniejszy klejnot Helium. Następnie zostaliśmy przedstawieni Mors Kajakowi, jedowi mniejszego Helium i ojcu Dejah Thoris. Szedł on tuż za Tardos Morsem i zauważyłem, że okazywał jeszcze większe wzruszenie niż jego ojciec. Kilkakrotnie próbował wyrazić mi swoją wdzięczność, ale głos mu się załamywał i nie mógł powiedzieć ani słowa, chociaż jako wojownik słynął z wielkiej odwagi i okrucieństwa. Jak całe Helium uwielbiał swoją córkę i nie mógł bez głębokiego wzruszenia myśleć o tym, czego uniknęła.
Od radości ku śmierci
Przez dziesięć dni plemię z Tharku i jego dzicy sojusznicy byli fetowani i ugaszczani, a potem, obładowani kosztownymi prezentami i odprowadzani przez dziesięć tysięcy żołnierzy z Helium pod dowództwem Mors Kajaka, ruszyli w drogę powrotną do swych domów. Jed mniejszego Helium wraz z niewielką grupą dostojników towarzyszył im do samego Tharku, aby umocnić zadzierzgnięte wieży i przyjaźni i pokoju. Wraz z Tars Tarkasem odjechała Sola. Jeddak Tharku oficjalnie, w obecności całej rady plemienia, uznał ją za swą córką.
Trzy tygodnie później Mors Kajak, dostojnicy oraz Tars Tarkas i Sola wrócili specjalnie wysłanym po nich statkiem bojowym do Helium, aby wziąć udział w uroczystościach, które miały połączyć Dejah Thoris i Johna Cartera. Przez dziewięć lat uczestniczyłem w radach i walczyłem w siłach zbrojnych Helium jako książę,
należący do domu Tardos Morsa. Mieszkańcy Helium zdawali się być niezmordowani w świadczeniu mi uprzejmości, nie było również dnia, w którym nie dostarczaliby nowych dowodów miłości dla mojej księżniczki, niezrównanej Dejah Thoris. W złotym inkubatorze na dachu naszego pałacu spoczywało śnieżnobiałe jajo. Bez przerwy od niemal pięciu lat trzymało przy nim warte dziesięciu żołnierzy w gwardii jeddaka, a Dejah Thoris i ja, przychodziliśmy tam niemal każdego dnia, by trzymając się za ręce snuć plany na przyszłość i marzyć o i dniach, które nastąpią, gdy pęknie skorupka. Wciąż żywy w mojej pamięci jest obraz owej ostatniej nocy, którą spędziliśmy przy inkubatorze, siedząc blisko siebie, rozmawiając ściszonymi głosami o dziwnym romansie, który związał nas ze sobą i o cudownym zdarzeniu, które miało zwielokrotnić nasze szczęście i spełnić nadzieje. W pewnej chwili zauważyliśmy jasne światła zbliżającego się statku powietrznego, ale w pierwszej chwili nie zwróciliśmy uwagi na tak codzienny, zwyczajny widok. Jednak statek zbliżał się do Helium z szybkością błyskawicy, co mogło zwiastować, iż przynosi ważne wiadomości. W końcu świetlnymi sygnałami dał znać, że przynosi wieści, przeznaczone dla samego Jeddaka, a potem krążył niespokojnie nad miastem, oczekując na łódź patrolową, która miała mu towarzyszyć do pałacowego lądowiska. Dziesięć minut po wylądowaniu statku przybiegł posłaniec z poleceniem, abym natychmiast przybył do pokoju narad. Zastałem w nim już niemal wszystkich członków rady. Na ustawionym na podwyższeniu tronie siedział Tardos Mors, a jego twarz wyrażała najwyższy niepokój. Gdy wszyscy zajęli swoje miejsca, przywitał nas i powiedział: — Dzisiaj rano szereg rządów Barsoomu zostało powiadomionych, że już od dwóch dni nie nadchodzą raporty od nadzorcy fabryki powietrza, bez odpowiedzi pozostają również liczne, kierowane do niego z całego Barsoomu wezwania. Ambasadorowie wielu krajów zwrócili się do nas, abyśmy wzięli te sprawę w swoje ręce i jak najszybciej przetransportowali do fabryki drugiego
nadzorcę, asystenta. Tysiące naszych statków poszukiwało go przez cały dzień, a kilkanaście minut temu jeden z nich wrócił, przywożąc straszliwie okaleczone ciało, które znaleziono w piwnicach pod jego domem. Nie musze wam tłumaczyć, jakie to wszystko ma dla Barsoomu znacze-
nie. Przebicie potężnych murów fabryki zajmie kilka miesięcy, ale praca już się rozpoczęła i nie byłoby powodów do obaw, gdyby pompy działały prawidłowo, tak, jak od kilkuset lat. Jednak zdarzyło się to, czego obawialiśmy się najbardziej. Czujniki na całym Barsoomie sygnalizują, że ciśnienie atmosferyczne gwałtownie maleje. Maszyny przestały pracować. — Moi panowie — zakończył — pozostały nam najwyżej trzy dni życia. Przez kilka minut w sali panowała absolutna cisza, potem podniósł się jakiś młodzieniec i wznosząc nad głową obnażony miecz zwrócił się do Tardos Morsa: — Obywatele Helium zawsze szczycili się tym, iż swoim przykładem pokazują całemu Barsoomowi, jak naród czerwonych ludzi powinien żyć, teraz mamy sposobność pokazać wszystkim jak powinien umrzeć. Powróćmy do swoich codziennych obowiązków, jakbyśmy mieli przed sobą jeszcze tysiące pracowitych lat. Sala rozbrzmiała oklaskami, a ponieważ nie mogliśmy zrobić nic innego, niż rozproszyć strach ludu własnym przykładem, wyszliśmy z sali z uśmiechem na ustach, chociaż serca zżerał nam smutek. Gdy wróciłem do mojego pałacu zorientowałem się, że wieść dotarła już do Dejah Thoris, wiec powtórzyłem jej wszystko, co sam usłyszałem. — Byliśmy bardzo szczęśliwi, Johnie Carter— powiedziała — i dziękuje, losowi, bez względu na to, jakim on będzie, że pozwala nam umrzeć razem. W ciągu następnych dwóch dni zmiana gęstości powietrza była prawie niezauważalna, ale ran-
kiem trzeciego dnia oddychanie na dachach najwyższych budynków sprawiało już poważne trudności. Ulice i place Helium były wypełnione ludźmi. Przerwano wszelkie codzienne zajęcia. Większość mieszkańców Helium dzielnie patrzyła w twarz okrutnemu przeznaczeniu, jednak gdzieniegdzie można było zauważyć kobiety i mężczyzn pogrążonych w cichej, beznadziejnej rozpaczy. Około południa wielu słabszych fizycznie poczęło mdleć, a godzinę później ludzie Barsoomu tysiącami tracili przytomność, zapadając w poprzedzającą zwykle śmierć przez uduszenie nieświadomość. Dejah Thoris, ja i inni członkowie rodziny królewskiej zebraliśmy się w zamkniętym ogrodzie na wewnętrznym dziedzińcu pałacu. Siedzieliśmy w milczeniu, tylko od czasu do czasu rzucając ściszonym głosem jakieś krótkie zdanie. Wszyscy czuliśmy unoszące się nad nami widmo okrutnej, nieuchronnej śmierci. Nawet Woola zdawał się przeczuwać nadchodzące nieszczęście, tulił się do Dejah Thoris i do mnie, wyjąc żałośnie.
Na prośbę Dejah.Thoris inkubator został przyniesiony z dachu naszego pałacu i księżniczka siedziała obok niego, wpatrując się pełnym tęsknoty wzrokiem w rodzące się nowe życie, którego nigdy już nie pozna. Gdy oddychanie zaczęło już sprawiać wyraźną trudność, Tardos Mors podniósł się i powiedział: — Pożegnajmy się. Wielkie dni Barsoomu minęły. Słońce, wstając jutro, ujrzy martwy świat który po wieczne czasy krążył będzie w przestrzeni, pusty i zapomniany. To już koniec. Ucałował należące do rodziny kobiety, a potem podchodził do mężczyzn, kładąc im na. ramionach swe silne dłonie. Odwróciłem się od niego pełen smutku i mój wzrok padł na Dejah Thoris.
Jej głowa bezwładnie zwisała na piersi, wydawało się, iż już umarła. Rzuciłem się ku niej z krzykiem i przytuliłem ją mocno. Otworzyła oczy i spojrzała na mnie. — Pocałuj mnie, Johnie Carter — wyszeptała. — Kocham cię. Jakże okrutne jest to, że musimy się rozłączyć, my, którzy dopiero zaczęliśmy życie w szczęściu i miłości. Pocałowałem ją i wtedy ogarnęło mnie znajome uczucie — w moich żyłach zagrała wirgińska krew, wróciła odwaga i poczucie dawnej siły. — Tak się stać nie może! — krzyknąłem. — Musi istnieć jakieś rozwiązanie i John Carter, który wywalczył sobie w obcym świecie twoją miłość, odnajdzie je! I wtedy z głębi mojej pamięci wypłynęło dziewięć zapomnianych dźwięków. Ich znaczenie, jak błysk rozjaśniającej ciemności błyskawicy, dotarto do mojej świadomości — klucz do trzech ogromnych drzwi fabryki powietrza! Ciągle trzymając w objęciach moją umierającą księżniczkę odwróciłem się do Tardos Morsa i krzyknąłem: — Jeddaku, prędko! Rozkaż, aby na dach pałacu natychmiast dostawiono najszybszą latającą maszynę! Może jeszcze będę mógł uratować Barsoom. Nie zadawał żadnych pytań i w chwile później któryś z gwardzistów pospieszył do najbliższych hangarów. Mimo iż na dachach budynków powietrze było już bardzo rozrzedzone, udało im się uruchomić najszybszą jednoosobową łódkę zwiadowczą, jaką kiedykolwiek wyprodukowano na Barsoomie. Ucałowałem Dejah Thoris i przykazałem Wooli, który chciał biec za mną, .aby jej pilnował, a potem równie sprawnie, jak dawniej, wskoczyłem na dach pałacu i za chwile leciałem już ku przedmiotowi nadziei całego Barsoomu. Musiałem lecieć bardzo nisko, aby mieć dostateczną ilość powietrza do oddychania, ale na szczęście najkrótsza droga prowadziła nad płaskim dnem wyschniętego morza, wiec mogłem szybować zaledwie kilka stóp nad ziemią.
Wyciskałem z łódki wszystkie możliwości, gdyż wiedziałem, że rozgrywam wyścig ze śmiercią. Przez cały czas miałem przed oczyma twarz Dejah Thoris. Odwróciwszy się ostatni raz przed opuszczeniem ogrodu pałacowego zobaczyłem, że księżniczka zachwiała się i osunęła na ziemie tuż obok małego inkubatora. Zrozumiałem, że zapadła w omdlenie, które zakończy się śmiercią, jeżeli dostawy powietrza nie zostaną zwiększone, wiec teraz wyzbyłem się wszelkiej ostrożności, wyrzuciłem za burtę wszystko poza silnikiem i kompasem, nawet moje ozdoby i insygnia i leżąc na brzuchu, wyciągnięty wzdłuż łodzi, jedną ręką trzymałem ster, a drugą przesuwałem do oporu dźwignie regulującą prędkość. Gnałem przez rozrzedzone powietrze Barsoomu niczym meteor. Na godzinę przed zapadnięciem mroku zobaczyłem wreszcie potężne mury fabryki powietrza, zmniejszyłem prędkość i wylądowałem przed małymi drzwiami, za którymi krył się ratunek dla Barsoomu. Starano się przebić ścianę tuż obok drzwi, ale ogromna rzesza ludzi zdołała zaledwie zadrasnąć jej twardą jak kamień powierzchnie— Większość z tych ludzi leżała teraz, pogrążona' w ostatnim śnie, z którego nawet napływ świeżego powietrza nie mógłby ich obudzić. Sytuacja była znacznie gorsza niż w Helium. Już prawie nie było czym oddychać. Świadomość zachowało zaledwie kilku robotników. — Jeżeli otworzę drzwi — spytałem jednego z nich — czy jest tu ktoś, kto potrafiłby uruchomić maszyny? — Ja mógłbym to zrobić — odpowiedział — jeśli otworzysz je szybko. Zostało mi zaledwie parę chwil życia. Jednak próby są bezcelowe, obaj nadzorujący nie żyją, a prócz nich nikt na Barsoomie nie zna sekretu tych przeklętych zamków. Nie było czasu na dalsze rozmowy, czułem, że z każdą chwilą słabną coraz bardziej i już z trud-
nością panuje nad swym umysłem. Upadłem na kolana i skupiając resztkę woli wysłałem dziewięć fal myślowych w stronę, tych straszliwych drzwi. Marsjanin podczołgał się ku mnie i w śmiertelnej ciszy, z oczyma wlepionymi w płaszczyznę przed nami czekaliśmy na efekt moich wysiłków. Drzwi drgnęły i zaczęły się powoli cofać. Usiłowałem .wstać i pójść w ślad za nimi, ale byłem zbyt słaby. — Idź za nimi — powiedziałem do mego towarzysza. — Jeśli uda ci się dotrzeć do pomp, odkręć je wszystkie. Jest to jedyna szansa na to, by jutro Barsoom jeszcze istniał.
Z miejsca, w którym leżałem, otworzyłem drugie drzwi, a potem trzecie i patrzyłem, jak człowiek, który uosabiał nadzieje Barsoomu przeczołguje się przez nie z wysiłkiem. Potem wszystko pociemniało i straciłem przytomność.
Pieczara w Arizonie
Gdy znów otworzyłem oczy, wokół panowała ciemność. Na ciele miałem dziwne, sztywne szaty — szaty, które kruszyły się i rozsypywały w proch przy każdym poruszeniu. Przeciągnąłem dłońmi wzdłuż ciała i stwierdziłem, że jestem ubrany od stóp do głów, mimo że w chwili, w której straciłem przytomność przed małymi drzwiami, byłem całkowicie nagi.
Przed sobą zauważyłem nierówny otwór, przez który prześwitywało słabe światło księżyca. Moje ręce, wędrujące po ciele, natrafiły na kieszenie i znalazły małą paczkę zapałek, owiniętą w naoliwiony papier. Potarłem jedną z nich. Nikły płomień oświetlił coś, co zdawało się być dużą pieczarą. W jej głębi zauważyłem dziwną, nieruchomą postać, skuloną na małej ławce. Podszedłem bliżej i stwierdziłem, że były to zmumifikowane zwłoki starej kobiety o długich czarnych włosach, pochylone nad pozostałościami paleniska, na którym stał miedziany kociołek z małą ilością jakiegoś zielonego proszku na dnie. Za nią, wzdłuż całej pieczary, na podwieszonym u pułapu rzemiennym pasie wisiały ludzkie szkielety. Do rzemienia przywiązany był sznur, którego drugi koniec tkwił w dłoni martwej kobiety. Gdy go dotknąłem, szkielety poruszyły się, wydając odgłos, podobny do szelestu zwiędłych liści. Był to groteskowy, a jednocześnie pełen grozy widok. Czym prędzej uciekłem z tego makabrycznego miejsca na świeże powietrze. Widok, który ujrzałem, gdy wyszedłem na małą, skalną półkę przed wejściem do pieczary, zaskoczył mnie i skonsternował. Przed sobą widziałem nowe niebo i nowy krajobraz. W oddali srebrzył się łańcuch gór, na niebie wisiał niemal nieruchomy księżyc, oświetlając leżącą u moich stóp, porośniętą kaktusami dolinę — widok zupełnie różny od tych, do których przywykłem na Marsie. Przypomniałem sobie wszystko i złapawszy się za głowę, złamany i pełen smutku, poszedłem w dół drogą, zaczynającą się u wejścia do pieczary.
Nade mną błyszczało czerwone oko Marsa, odległe o czterdzieści osiem milionów mil, starannie ukrywające odpowiedź na dręczące mnie pytania.
Czy Marsjanin dotarł do pomieszczenia, w którym znajdowały się pompy? Czy ożywcze powietrze zostało dostarczone na czas, by uratować mieszkańców tej odległej planety? Czy moja Dejah Thoris żyła, czy też jej piękne ciało, ogarnięte chłodem śmierci spoczywało obok małego inkubatora w ogrodzie na dziedzińcu pałacu Tardos Morsa, jeddaka Helium? Przez dziesięć lat czekałem i modliłem się o odpowiedź na moje pytania. Przez dziesięć lat czekałem i modliłem się, by Bóg pozwolił mi wrócić do świata mojej utraconej miłości. Wolałbym leżeć martwy obok Dejah Thoris, niż żyć na Ziemi, oddalony od niej o miliony straszliwych mil. Stara kopalnia, którą zastałem nietkniętą, uczyniła mnie bardzo bogatym, lecz cóż mi po majątku! Dzisiaj gdy siedzę tutaj, w moim małym gabinecie, którego okna spoglądają na rzekę Hudson, mija właśnie dwadzieścia lat od chwili, w której po raz pierwszy otworzyłem oczy na Barsopmie. Przez okno przy biurku widzę go — błyszczy na niebie, i wydaje mi się, że dziś wzywa mnie tak, jak jeszcze nigdy dotąd od tej strasznej nocy i że przez bezmiar przestrzeni widzę piękną, czarnowłosą kobietę, stojącą w pałacowym ogrodzie, a przy niej małego chłopca. Oplata matkę ramionami, a ona wskazuje w niebo, ku planecie, nazywającej się Ziemia. U ich stóp leży wielka, straszliwie brzydka bestia o złotym sercu. Wierze, że na mnie czekają i mam dziwne wrażenie, że wkrótce będę się mógł o tym przekonać.
ABRAHAM MERRITT LUD Z OTCHŁANI
Na północ od nas wystrzelił w górę ku zenitowi snop światła. Wydobywał się zza pięciu szczytów. Jego promienie pięły się ku górze przez słup niebieskawej mgły, której brzegi były równie ostro widoczne, jak deszcz padający ze skraju burzowej chmury. Przypominał światło latarki w błękitnej mgle. Nie rzucał żadnego cienia. Kiedy wystrzelił ku górze, czarne szczyty wyraźnie się zarysowały i spostrzegłem, że cała góra ma kształt dłoni. W miarę jak światło wykreślało jej zarys, gigantyczne palce wyprostowały się, jakby dłoń chciała coś chwycić czy też wepchnąć z powrotem. Świecący snop na chwilę znieruchomiał, po czym rozpadł się na tysiące małych, świecących kul, które delikatnie zachwiały się, a następnie opadły, jakby czegoś szukając. Las zamarł. Wszystkie jego odgłosy ucichły. Poczułem, że psy przytulają się do moich nóg. One również zamilkły, ale każdy mięsień ich ciała drżał, włosy zjeżyły się na grzbiecie, a oczy, utkwione w opadających światełkach, zaszkliły się przerażeniem. Spojrzałem na Andersona. Skierował wzrok na północ, tam gdzie snop ponownie strzelił ku górze. — To nie może być zorza — powiedziałem nie poruszając ustami. Były tak suche, jakby Lao T’zai wsypał mi do gardła pył strachu. — Jeśli to zorza, to nigdy takiej nie widziałem — odparł podobnym tonem Anderson. — A poza tym kto słyszał, żeby zorza występowała o tej porze roku? Głośno powiedział to, co mnie samemu tłukło się po głowie. — Zaczynam podejrzewać, że odbywa się tam teraz jakieś polowanie — rzekł — diabelskie polowanie; całe szczęście, że znajdujemy się poza jego zasięgiem. — Za każdym razem, kiedy snop światła strzela w górę, mam wrażenie, że góra się porusza — rzekłem. — Co się za tym kryje, Starr? Przypomina mi to zmarzniętą dłoń z obłoków, którą Shan Na-
dour umieścił przed Bramą Wampirów, by utrzymać je w norach wykopanych dla nich przez Eblisa. Podniósł dłoń, nasłuchując. Z północy i sponad naszych głów dotarł szmer. Nie przypominał owego szeleszczenia zorzy, tego gnającego, trzaskającego dźwięku wydawanego przez duchy wiatrów dmących w chwili Stworzenia i mknących przez szkielety liści prastarych drzew, które dały schronienie Lilith. Był to szept zawierający w sobie rozkaz. Wołał nas, byśmy udali się tam, skąd dobywał się snop światła. Przyciągał. Brzmiała w nim nuta bezwzględnego naglenia. Dotknął mojego serca tysiącem maleńkich, unurzanych w strachu palców i wypełnił głębokim pragnieniem puszczenia się pędem ku niemu i stopienia w jedno z owym światłem. Tak musiał się czuć Ulisses, kiedy uwiązany do masztu, rwał się, by usłuchać kryształowego, czarownego śpiewu syren. Szept stał się głośniejszy.
— Co się, do diabła, dzieje z tymi psami? — zawołał Anderson z wściekłością. — Spójrz tylko na nie! Malamuty pognały skowycząc ku światłu. Widzieliśmy, jak znikały wśród drzew. Dotarło do nas żałosne wycie. Potem i ono ucichło, i zostało tylko nalegające szemranie w powietrzu. Polana, na której rozbiliśmy obóz, wychodziła prosto na północ. Sądzę, że dotarliśmy jakieś trzysta mil za pierwszy zakręt Koskokwimu w kierunku Jukonu. Z pewnością znajdowaliśmy się na dziewiczym odludziu. Parliśmy na północ z miasteczka Dawson, u zakola rzeki Spring, posuwając się prosto szlakiem do zagubionych pięciu szczytów, między którymi, jak nam powiedział znachor z plemienia Atapasków, złoto wypływa jak kit spomiędzy palców zaciśniętej pięści. Nie zdołaliśmy znaleźć żadnego Indianina, który zgodziłby się nam towarzyszyć. Twierdzili, że ziemia Dłoniastej
Góry jest przeklęta. Dostrzegliśmy szczyty poprzedniej nocy, delikatnie zarysowane na tle pulsującej poświaty. Teraz zaś widzieliśmy światło, które nas do nich przywiodło. Anderson zesztywniał. Przez szmer przebijał lekki stukot i szeleszczenie, jakby zbliżał się do nas mały niedźwiedź. Dorzuciłem kilka polan do ogniska, a kiedy ogień stał się większy, dojrzałem coś wychylającego się zza krzaków. Szło na czworakach, ale zupełnie nie było podobne do niedźwiedzia. Nagle doznałem olśnienia — przypominało dziecko wdrapujące się po schodach. Przednie łapy uniosło w groteskowo infantylny sposób. Było to groteskowe, ale też straszne. Stworzenie zbliżyło się. Sięgnęliśmy po broń — i odrzuciliśmy ją. Nagle zdaliśmy sobie sprawę, że tym czołgającym się czymś jest człowiek! Był to faktycznie człowiek. Niepewnie doczołgał się do ogniska, nadal wysoko unosząc kończyny jak przy wspinaczce i uderzając nimi. Zatrzymał się. — Bezpiecznie — wyszeptał głosem, który był odbiciem szmeru, unoszącego się nad naszymi głowami. — Tu jest całkiem bezpiecznie. Nie mogą wydostać się poza obręb niebieskiego. Nie mogą was dosięgnąć... chyba, że pójdziecie do nich... Przewrócił się na bok. Podbiegliśmy do niego. Anderson ukląkł. — Na miłość boską, Frank! — wykrzyknął. — Popatrz tylko! Wskazał na ręce przybyłego. Przeguby pokryte były poszarpanymi łachmanami jakiejś grubej koszuli. Same dłonie były kikutami! Zwinęły się w pięści, a ciało zostało zdarte aż do kości. Wyglądały jak nogi małego, czarnego słonia! Powiodłem oczami w dół ciała. Wokół bioder znajdował się ciężki pas z żółtego metalu. Od niego odchodziło kółko i kilkanaście ogniw białego, lśniącego łańcucha! — Kim on jest? I skąd się tu wziął? — zapytał Anderson. — Patrz, śpi jak zabity i nawet we śnie ramiona starają się gdzieś wdrapać, a stopy podążać jedna z drugą! Jego kolana... jak, na miłość boską, zdołał się na nich w ogóle poruszać?
Było dokładnie tak, jak mówił Anderson. Mimo głębokiego snu, w jaki zapadł ten człowiek, jego ręce i nogi nadal poruszały się straszliwym, rozmyślnym, wspinającym się ruchem. Wyglądało to tak, jakby żyły własnym życiem — nadal wykonywały te ruchy niezależnie od znieruchomiałego ciała. Były to ruchy semafora. Jeśli kiedykolwiek staliście z tyłu pociągu i obserwowaliście, jak ramiona semafora unoszą się i opadają, to wiecie, o czym mówię. Nagle zalegające w powietrzu szemranie ucichło. Snop światła opadł i nie wystrzelił już więcej. Leżący człowiek znieruchomiał. Wokół nas rozchodziło się delikatne światło. Nastał świt i właśnie kończyła się krótka alaskańska noc. Anderson przetarł oczy i zwrócił ku mnie wychudłą twarz. — Człowieku! — zawołał. — Wyglądasz, jakbyś przeszedł ciężką chorobę! — Ty też, Starr — powiedziałem. — Rozumiesz coś z tego? — Myślę, że tu znajduje się odpowiedź — rzekł wskazując na postać nieruchomo leżącą pod kocami, którymi ją nakryliśmy. — Czymkolwiek było to światło, to przed nim właśnie uciekał. To nie była żadna zorza, Frank. Bardziej przypominało rozpalanie się jakiegoś dziwnego piekła, o którym nie uprzedziło nas to plemię atapaskańskich kaznodziejów. — Dziś nie pójdziemy już dalej — rzekłem. — Nie obudzę go za cenę całego złota płynącego między palcami pięciu szczytów, ani ze względu na żadne moce piekielne, które się za tym kryją. Mężczyzna pogrążony był we śnie tak głębokim, jak Styks. Obmyliśmy i obandażowaliśmy kikuty, które kiedyś były jego dłońmi. Ręce i nogi miał sztywne jak szczudła. Nie ruszył się nawet, kiedy go opatrywaliśmy. Leżał tak, jak upadł, z lekko uniesionymi ramionami i zgiętymi kolanami. — Dlaczego się czołgał? — szepnął Anderson. — Dlaczego nie szedł? Piłowałem obręcz wokół pasa. Była ze złota, ale z takim złotem nigdy nie miałem do czynienia.
Czyste złoto jest miękkie. To również było miękkie, ale zdawało się pulsować jakimś nieczystym, własnym życiem. Przywierało do pilnika. Rozciąłem je, odgiąłem od ciała i odrzuciłem daleko. Było obrzydliwe! Spał przez cały dzień. Nadeszła noc, a on dalej spał. Tej nocy nie było żadnego snopu światła, ani poszukujących kul, żadnego szemrania. Zdawało się, że został zdjęty z tej ziemi jakiś straszliwy czar. Było południe, kiedy człowiek się obudził. Podskoczyłem, usłyszawszy miły, śpiewny głos. — Jak długo spałem? — zapytał. Jego bladoniebieskie oczy stały się jakieś dziwaczne, kiedy wpatrywałem się w niego. — Całą noc... i prawie dwa dni — odrzekłem. — Czy zeszłej nocy widział pan jakieś światło? — z ożywieniem wskazał ku północy. — Były jakieś szmery? — Ani jedno, ani drugie — odpowiedziałem. Głowa mu opadła do tyłu i popatrzył prosto w niebo. — Czyżby zatem dali spokój? — powiedział w końcu.
— Kto dał spokój? — spytał Anderson. — No, jak to, Lud z Otchłani — cicho odparł człowiek. Wytrzeszczyliśmy na niego oczy. — Lud z Otchłani — powtórzył. — Coś, co Diabeł stworzył jeszcze przed potopem i co w jakiś sposób umknęło zemsty Boga. Nie groziło wam z ich strony żadne niebezpieczeństwo... chyba żebyście odpowiedzieli na ich zew. Nie mogą dotrzeć nigdzie dalej niż niebieska mgła. Byłem ich więźniem — powiedział po prostu. — Usiłowali szeptaniem przywołać mnie z powrotem do siebie! Anderson i ja spojrzeliśmy po sobie, myśląc to samo.
— Mylicie się — powiedział. — Nie zwariowałem. Dajcie mi się tylko trochę napić. Niedługo umrę, ale chcę, żebyście mnie zabrali możliwie daleko na południe, zanim to nastąpi, a potem zróbcie wielkie ognisko i spalcie mnie. Chcę przybrać taką postać, żeby żaden piekielny czar tego ludu nie był w stanie wciągnąć tam z powrotem mego ciała. Zrobicie to, jak wam o nich opowiem... — zawahał się. — Zdaje mi się, że zdjęto ze mnie łańcuch? — zapytał. — Odciąłem go — odparłem krótko. — Dzięki Bogu i za to — wyszeptał. Wypił wódkę z wodą, którą podaliśmy mu do ust. — Ręce i nogi są martwe — rzekł. — Równie martwe, jak ja sam już niedługo będę. Cóż, dobrze się sprawiły. Teraz powiem wam, co jest tam, za dłonią. Piekło! Posłuchajcie. Nazywam się Stanton, Sinclair Stanton. Rocznik 1900 uniwersytetu w Yale. Podróżnik. W zeszłym roku wyruszyłem z Dawson w poszukiwaniu pięciu szczytów wznoszących się jak dłoń w nawiedzonym kraju, pomiędzy którymi płynie czyste złoto. Szukacie tego samego? Tak myślałem. Późną jesienią zeszłego roku mój współtowarzysz zachorował. Odesłałem go z powrotem z kilkoma Indianami. Niedługo później pozostali uciekli ode mnie. Postanowiłem wytrwać. Zbudowałem szałas, zaopatrzyłem się w żywność i osiadłem, żeby przeczekać zimę. Wiosną ruszyłem dalej. Po upływie niespełna dwóch tygodni dostrzegłem pięć szczytów. Ale nie od tej strony, ze strony przeciwnej. Dajcie mi jeszcze trochę wódki. Zrobiłem za duże koło — ciągnął. — Poszedłem za daleko na Północ. Od tej strony nie widzi się niczego poza lasem, dochodzącym do samego podnóża Dłoniastej Góry. Tam, z drugiej strony... Zamilkł na chwilę. — Tam jest również las. Ale nie dochodzi tak daleko. O nie! Wyszedłem z niego. Przede mną, na wiele mil, rozciągała się płaska równina. Wyglądała na tak starą i zniszczoną, jak pustynia wokół ruin Babilonu. Na jej krańcu wznosiły się szczyty. Między mną a nimi, w dużej odległości, stało
coś przypominającego niską zaporę ze skał. Następnie natknąłem się na drogę! — Na drogę! — zawołał niedowierzająco Anderson.
— Tak jest — powiedział człowiek — na kamienną, doskonale równą drogę, tak wydeptaną, jakby setki milionów stóp przemierzało ją od tysiącleci. Po obu stronach znajdował się piach i góry kamieni. Zauważyłem te kamienie po jakimś czasie. Były poprzecinane, a kształt tych gór kamieni w jakiś sposób naprowadził mnie na myśl, że setki lat temu mogły być domami. Wyczułem w nich działanie człowieka; a jednocześnie jednak było w nich coś prastarego. Cóż... Szczyty przybliżyły się. Sterty ruin zagęściły. Sprawiały wrażenie niezwykle opuszczonych. Biło od nich coś, co uderzyło moje serce jak dotknięcie duchów tak starych, że mogły być tylko duchami domów. Szedłem jednak naprzód. Zobaczyłem następnie, że to, co uważałem za niski grzbiet u stóp szczytów, było tylko jeszcze szerszym pasmem ruin. Dłoniasta Góra znajdowała się naprawdę dużo dalej. Droga przechodziła między dwiema wysokimi skałami, które stały jak brama. Człowiek przerwał na chwilę. — Była to faktycznie brama — powiedział. — Doszedłem do niej. Wszedłem w nią. I wtedy upadłem i kurczowo chwyciłem się ziemi w panicznym przerażeniu! Znajdowałem się na szerokim kamiennym występie. Przede mną zaś była — czysta przestrzeń! Wyobraźcie sobie Wielki Kanion, tylko pięć razy szerszy i od którego odpadło dno. Oto, do czego zaglądałem. Jakbym patrzył poza krawędź rozpłatanego świata, w głąb nieskończoności, gdzie krążą planety! Na odległym końcu stało owych pięć szczytów, niby wielka, ostrzegawcza dłoń, wyciągnięta prosto w niebo. Brzeg czeluści zakręcał po obu moich stronach.
Widziałem na odległość może tysiąca stóp — dalej wszystko zakrywała gęsta niebieska mgła. Przypominała ową niebieskość, widzianą o zmierzchu, gromadzącą się na szczytach wzgórz. A sama rozpadlina — była przerażająca; przerażająca jak maoryjska Zatoka Ranalak, która rozdziela świat żywych i umarłych, i przez którą zdolna jest przeskoczyć tylko świeżo wyzwolona dusza, ale nie ma już nigdy siły przejść jej z powrotem. Odczołgałem się od krawędzi i stanąłem, osłabiony. Rękę oparłem na jednym ze słupów owej bramy. Znajdowały się na niej jakieś rzeźby. Wyraźnymi jeszcze, ostrymi konturami zarysowana była postać bohaterskiego człowieka, odwróconego plecami. Ramiona miał wyciągnięte, na głowie zaś dziwne, spiczaste przybranie. Spojrzałem na sąsiednią skałę. Znajdowała się na niej dokładnie taka sama postać. Słupy te były trójkątne, a rzeźby znajdowały się na boku odwróconym od rozpadliny. Postacie zdawały się coś ukrywać. Przyjrzałem się bliżej. Wydawało mi się, że za wyciągniętymi ramionami dostrzegam inne kształty. Widziałem je niewyraźnie. Nagle poczułem się dziwnie słabo. Miałem wrażenie, że są to wielkie, wyprostowane ślimaki. Ich nabrzmiałe ciała zostały ledwie zarysowane, z wyjątkiem głów, które
wyraźnie przypominały kule. Były niewyobrażalnie obrzydliwe. Ponownie zwróciłem się ku pustce, wyciągnąłem na półce i zajrzałem. W dół rozpadliny prowadziły schody! — Schody! — zawołaliśmy. — Tak jest — odparł człowiek, równie spokojnie, jak poprzednio. Wyglądały nie tyle na wykute w skale, ile na wbudowane w nią. Płyty miały około sześciu stóp długości i trzech szerokości. Schodziły w dół i nikły w niebieskiej mgle.
— Kto mógł skonstruować podobne schody? — spytałem. — Schody wbudowane w ścianę przepaści i prowadzące w dół bezdennej rozpadliny? — Wcale nie bezdennej — powiedział cicho człowiek. — Miała ona swoje dno. Dotarłem do niego! — Dotarłeś do niego? — powtórzyliśmy za nim. — Tak, schodami — odrzekł człowiek. — Widzicie, zszedłem nimi w dół! Tak, tak — powiedział. — Poszedłem w dół schodami. Ale nie tego dnia. Rozbiłem obóz z tyłu za bramą. O świcie załadowałem plecak jedzeniem, napełniłem bukłaki wodą ze źródła bijącego przy bramie, przeszedłem między rzeźbionymi monolitami i przekroczyłem brzeg rozpadliny. Stopnie biegły wzdłuż brzegu skały pod kątem czterdziestu stopni. Przyglądałem się im, schodząc w dół. Wykonane były z zielonkawej skały, zupełnie innej niż granitowy porfir tworzący ścianę przepaści. Początkowo myślałem, że budowniczowie wykorzystali wystającą warstwę i w niej wycięli gigantyczne schody. Ale regularność kąta nachylenia stopni postawiła moją teorię pod znakiem zapytania. Kiedy przeszedłem już może pół mili, dotarłem do występu. Od niego schody ostro zakręcały i dalej biegły w dół, przywierając do skały pod tym samym kątem, co poprzednio. Tworzyły zygzak i kiedy przebyłem już trzy takie zakręty, wiedziałem, że opadają w dół szeregiem. Żadne warstwy nie mogły występować z taką regularnością. Nie, nie, schody zostały wybudowane sztucznie. Ale czyimi rękoma? Odpowiedź znajduje się w tych ruinach, otaczających rozpadlinę, ale jak sądzę, nie zostanie ona nigdy odkryta. Około południa straciłem z oczu pięć szczytów i brzeg rozpadliny. Poniżej mnie i nade mną znajdowała się tylko niebieska mgła. Koło mnie też była pustka, bo dalszy występ skalny już dawno zniknął. Nie czułem zawrotów głowy, a wszelkie ślady strachu przyćmiła ogromna ciekawość. Co mnie czekało? Jakaś starożytna i wspaniała cywilizacja, która panowała za czasów, kiedy bieguny były ogrodami tropikalnymi? Byłem przekonany, że nic żywego, bowiem wszystko wokół było za
stare, by nadal żyć. Wiedziałem jednak, że tak wspaniałe schody muszą prowadzić ku czemuś równie wspaniałemu. Co to było? Dalej szedłem w dół.
W regularnych odstępach mijałem otwory małych jaskiń. Po przejściu dwóch tysięcy stopni był otwór, następne dwa tysiące i kolejny otwór, i tak dalej i dalej. Późnym popołudniem zatrzymałem się przed jednym z takich otworów. Przypuszczam, że zszedłem wówczas jakieś trzy mile w dół, chociaż kąt nachylenia był taki, że w sumie przebyłem dziesięć. Zbadałem wejście. Z każdej jego strony wyrzeźbione były postacie z portalu na górze, tylko teraz stały zwrócone twarzami, z ramionami rozpostartymi, jakby chciały coś powstrzymać przed wydostaniem się z głębin. Twarze miały zasłonięte, za nimi zaś nie było żadnych odrażających stworów. Wszedłem do środka. Szczelina biegła w głąb jak nora na jakieś dwadzieścia jardów. Była sucha i doskonale oświetlona. Widziałem niebieską mgłę, wznoszącą się do góry jak kolumna, o wyraźnie zarysowanych brzegach. Miałem poczucie niezwykłego bezpieczeństwa, choć przedtem nie odczuwałem jakiegokolwiek strachu. Przypuszczałem, że postacie na przedzie są wartownikami, ale czego? Niebieska mgła zgęstniała i stała się lekko świecąca. Pomyślałem, że na zewnątrz musi zapadać zmrok. Trochę zjadłem, napiłem się i zasnąłem. Kiedy się obudziłem, niebieskość na zewnątrz znowu pojaśniała, więc domyśliłem się, że w górze musiał nastać świt. Poszedłem naprzód. Zapomniałem o rozwierającej się obok rozpadlinie. Nie czułem zmęczenia i mimo że niewiele zjadłem, prawie nie czułem głodu czy pragnienia. Tę noc spędziłem w innej jaskini, a o świcie znowu podjąłem wędrówkę w dół. Było już późno, kiedy tego dnia po raz pierwszy zobaczyłem miasto... Przez chwilę milczał.
— Miasto — rzekł w końcu. — Jest tam miasto. Ale nigdy takiego nie widzieliście, ani żaden inny człowiek nie mógł o nim opowiedzieć. Sądzę, że rozpadlina przypomina kształtem butelkę, a otwór przed pięcioma szczytami jest szyjką... Nie wiem, jaką szerokość ma dno — może tysiące mil. Zacząłem dostrzegać delikatne błyski świateł daleko w dole. Potem zobaczyłem wierzchołki... chyba drzew. Ale nie takich jak nasze drzewa nieprzyjemnych, wężowatych drzew. Wyrastały na wysokich, cienkich pniach, a korony składały się z gęstwiny wici z małymi liśćmi, przypominającymi ostrza strzał. Drzewa miały kolor czerwony, żywy, gniewny czerwony kolor. Gdzieniegdzie dostrzegałem plamy lśniącej żółci. Wiedziałem, że to woda, bo dojrzałem, jak rozstępowała się ich powierzchnia, czy też przynajmniej dostrzegałem jej rozprysk i zafalowanie, ale nigdy nie widziałem, co je powodowało. Wprost pode mną znajdowało się — miasto. Spoglądałem na całe mile ciasno ustawionych cylindrów. Leżały po bokach, w piramidach składających się z trzech, pięciu, kilkunastu, ułożonych jeden na drugim. Trudno jest opowiedzieć, jak to miasto wygląda. No, przypuśćmy, że mamy rury wodociągowe określonej długości i najpierw układamy obok siebie trzy, na nich dwie, a jeszcze wyżej jedną; albo też weźmy pięć jako podstawę, na nich cztery, potem trzy, dwie i na koniec jedną.
Rozumiecie teraz? Tak wyglądały. Ale na samym szczycie widniały wieże, minarety, wybrzuszenia, skrzydła i powykręcane okropności. Połyskiwały, jakby pokryto je różanymi płomieniami. Obok nich wznosiły się jadowite, czerwone drzewa, jak łby hydry pilnującej gigantycznych gniazd pokrytych klejnotami uśpionych robaków! Kilka stóp pode mną schody przechodziły w tytaniczny łuk, równie nieziemski, jak przęsło łączące Piekło i prowadzące do Asgardu. Przęsło to wyginało się i schodziło w dół wprost przez wierzch
najwyższego stosu rzeźbionych cylindrów i niknęło w nich. Było przerażające... i diabelskie... Człowiek przerwał swoją opowieść. Wywrócił oczy. Drżał cały, a ręce i nogi ponownie rozpoczęły swój potworny czołgający ruch. Z jego ust dobywał się szept. Był echem owego szemrania w powietrzu, które usłyszeliśmy tej nocy, kiedy do nas przyszedł. Położyłem mu ręce na oczach. Uspokoił się. — Przeklęte stwory! — rzekł. — Lud z Otchłani! Szeptałem? Tak... ale nie mogą mnie już teraz dostać, nie mogą! Po pewnym czasie podjął opowieść głosem równie cichym, co uprzednio. — Przeszedłem przez przęsło. Dostałem się przez wierzch tego... budynku. Niebieska ciemność otoczyła mnie przez chwilę i poczułem, że schody zwijają się spiralnie. Skręciłem w dół i wtedy... stanąłem wysoko w... nie potrafię powiedzieć wam nawet w czym, muszę to nazwać pokojem. Nie mamy żadnych obrazów dla oddania tego, co znajduje się w rozpadlinie. Jakieś sto stóp pode mną znajdowała się podłoga. Ściany opadały w dół z miejsca, w którym się znajdowałem, ciągiem rozszerzających się półksiężyców. Pomieszczenie było olbrzymie... i wypełnione dziwnym cętkowanym blaskiem — niczym światło wewnątrz zielono i złoto nakrapianego ognistego opalu. Zszedłem na najniższy stopień. Daleko przede mną wznosił się wysoki, otoczony kolumnami ołtarz. Jego słupy były rzeźbione w potworne sploty, jak oszalałe ośmiornice o tysiącach pijanych macek; spoczywały na plecach bezkształtnych potworów wyciętych w purpurowym kamieniu. Przód ołtarza stanowiła gigantyczna purpurowa płyta, pokryta rzeźbami. Nie potrafię opisać tych rzeźb! Żaden człowiek nie byłby w stanie tego zrobić, oko ludzkie nie może ich pojąć, jak nie jest w stanie ogarnąć kształtów, które zamieszkują czwarty wymiar. Tylko jakiś wyczulony zmysł, ukryty gdzieś w głębi mózgu, angliście je wyczuwał. Były to bezkształtne przedmioty, nie dające żadnego świadomego obrazu, a jednak wciskające się w umysł, jak małe gorące pieczęcie... odczucie nienawiści... potyczek stoczonych pomiędzy niewyobrażalnie potwor-
nymi istotami... zwycięstw w mgławicowym piekle pary, w obscenicznych dżunglach... aspiracje i ideały bezgranicznie odrażające... Kiedy tak stałem, zdałem sobie sprawę, że coś leży za krawędzią ołtarza, jakieś pięćdziesiąt stóp nade mną. Wiedziałem, że tam jest... czułem to każdym włosem i najmniejszą komórką skóry. Coś
nieskończenie zjadliwego, nieskończenie strasznego i nieskończenie sędziwego. Czyhało, zamyślało coś, groziło i było... niewidzialne! Za mną znajdował się krąg niebieskiego światła. Pobiegłem ku niemu. Coś popychało mnie, bym odwrócił się, wdrapał na schody i uciekł. Było to jednak niemożliwe. Obrzydzenie dla tego czegoś pchało mnie naprzód jak silny prąd rzeki. Przeszedłem przez krąg. Znalazłem się na zewnątrz, na ulicy ciągnącej się w mglistą dal pomiędzy rzędami wydrążonych cylindrów. Gdzieniegdzie wznosiły się drzewa; między nimi zaś znajdowały się kamienne nory. Teraz dopiero mogłem dostrzec zadziwiające ozdoby, które je pokrywały. Wyglądało to, jakby pokryte gładką korą drzewa zwaliły się i zostały porośnięte wysoko pnącymi się chorobliwymi orchideami. Takie były te cylindry, a nawet gorsze. Powinny były zniknąć wraz z dinozaurami. Były — monstrualne. Stanowiły prawdziwy cios dla oglądającego je oka i cięły nerwy jak ostrze. Nigdzie nie było znaku ani dźwięku czegoś żyjącego. W cylindrach znajdowały się okrągłe otwory, jak krąg w Świątyni Schodów. Przeszedłem przez jeden z nich i znalazłem się w długim, pustym, sklepionym pokoju, którego koliste boki na wpół zamykały się nad moją głową na wysokości dwudziestu stóp, pozostawiając szeroką szparę otwierającą się ku następnej sklepionej komnacie. W pokoju nie było absolutnie niczego poza owym nakrapianym, czerwonym światłem, które widziałem już w Świątyni. Potknąłem się. Nadal niczego
nie widziałem, ale na podłodze znajdowało się coś, o co się potknąłem. Sięgnąłem więc ręką, dotknąłem czegoś poruszającego się, zimnego i gładkiego; odwróciłem się i wybiegłem z tego miejsca — przepełniała mnie odraza, mająca w sobie coś z szaleństwa. Wciąż biegłem naprzód załamując ręce i płacząc z przerażenia. Kiedy doszedłem do siebie, nadal znajdowałem się wśród kamiennych cylindrów i czerwonych drzew. Starałem się odnaleźć drogę, którą uciekałem, znaleźć Świątynię. Powiedzieć, że się bałem, to stanowczo za mało. Czułem się jak nagle wyzwolona dusza, ogarnięta paniką na widok pierwszych potworności piekła. Nie potrafiłem odnaleźć Świątyni! Wtedy mgła zaczęła gęstnieć, a cylindry świecić jaśniej. Wiedziałem, że tam na górze zapada zmierzch, i czułem, że wraz z jego zapadnięciem nadchodzi czas zagrożenia, że gęstnienie mgły stanowi sygnał dla budzenia się tego czegoś, co żyje w rozpadlinie. Wdrapałem się po bokach jednej z nor i ukryłem za powyginanym, koszmarnym kamieniem. Pomyślałem, że mam może szansę pozostania w ukryciu do chwili, kiedy niebieskość stanie się mniej intensywna, a niebezpieczeństwo przeminie. Wokół mnie narastał szmer. Był wszędzie, potężniał, aż w końcu przekształcił się w donośny szept. Zerknąłem ukradkiem w dół, na ulicę. Widziałem mijające mnie światła. Coraz więcej świateł. Wypływały z okrągłych wejść i zapełniały ulicę. Naj-
wyższe znajdowały się na wysokości ośmiu stóp nad ziemią, najniższe — może dwóch. Spieszyły się, przechadzały wolnym krokiem, kłaniały, zatrzymywały i szeptały — a pod nimi nie było nic! — Nic pod nimi! — wyszeptał Anderson. — Zupełnie nic — ciągnął dalej człowiek. — To było najgorsze: nie było pod światłami nic. A jednak z pewnością światła te były żywymi istotami. Miały świadomość, wolę, myślały... nie
wiedziałem co jeszcze. Największe miały dwie stopy szerokości. W ich środku było jasne jądro — czerwone, niebieskie, zielone. Jądro to rozpływało się stopniowo w mglistą poświatę, która nie kończyła się nagle. Zdawała się przechodzić w nicość, ale pod tą nicością tkwiło coś konkretnego. Wypatrywałem oczy, usiłując zrozumieć owo ciało, w które zlewały się światła i którego obecność można było jedynie czuć, ale nie zobaczyć. Zesztywniałem nagle. Coś zimnego, cienkiego jak bat, dotknęło mojej twarzy. Odwróciłem głowę. Zaraz za mną znajdowały się trzy takie światła. Były bladoniebieskie. Patrzyły na mnie, jeśli potraficie sobie wyobrazić światła, które są oczami. Inny bicz chwycił mnie za ramię. Pod najbliższym światłem odezwał się przenikliwy szept. Wrzasnąłem przerażony. Natychmiast szmer na ulicy ustał. Oderwałem z trudem oczy od bladoniebieskiej kuli, która je przytrzymywała i wyjrzałem: światła na ulicy wznosiły się tysiącami ku poziomowi, na którym się znajdowałem! Zatrzymywały się na mojej wysokości i wpatrywały we mnie. Tłoczyły się i przepychały, jakby były tłumem ciekawskich osób — na Broadwayu. Poczułem dotyk kilkunastu batów... Kiedy doszedłem do siebie, znajdowałem się ponownie w Miejscu Schodów; leżałem u stóp ołtarza. Panowała zupełna cisza. Nie było żadnych świateł, tylko nakrapiany czerwony poblask. Skoczyłem na równe nogi i pobiegłem ku schodom. Coś rzuciło mnie z powrotem na kolana. Zobaczyłem wtedy, że wokół pasa przymocowano mi żółtą, metalową obręcz. Zwisał z niej łańcuch i prowadził w górę, ponad krawędź występu. Byłem przykuty do ołtarza! Sięgnąłem do kieszeni po nóż, żeby przeciąć obręcz. Noża nie było! Pozbawiono mnie wszystkiego, z wyjątkiem jednego z bukłaków, który miałem zawieszony na szyi i który widocznie uznano za część mojego ciała. Usiłowałem przełamać obręcz. Wydawała się żywa. Skręcała się w moich dłoniach i zaciskała się coraz ciaśniej wokół mnie. Pociągnąłem za łańcuch. Był przytwierdzony na stałe. Do mojej świadomości dotarła obecność tego niewidzialnego Czegoś nad ołtarzem. Padłem u stóp ołtarza i zapłakałem. Pomyślcie tylko — samotny w takim miejscu o dziwnym świetle,
a nade mną wisi ów starodawny Strach — Coś potwornego. Coś niemożliwego do wyobrażenia — niewidoczny Stwór, emanujący przerażeniem... Po chwili opanowałem się. Zobaczyłem wtedy stojącą obok jednego ze słupów żółtą miskę, wypełnioną gęstą białą cieczą. Wypiłem to. Nie obchodziło mnie, czy napój jest zabójczy, czy nie. Jednak smak okazał się przyjemny, a kiedy piłem, zaczęły mi szybko wracać siły. Najwidoczniej nie
zamierzano mnie zagłodzić. Światła, czymkolwiek były, orientowały się, co jest człowiekowi potrzebne. Czerwonawy nakrapiany kolor zaczął wtedy przybierać na intensywności. Na zewnątrz pomruk narastał, a przez koło stanowiące otwór napływały kule. Ustawiały się szeregami, aż wypełniły Świątynię. Ich szept przeszedł w zaśpiew, rytmiczny, szemrzący, monotonny śpiew, wznoszący się i opadający, a kule unosiły się i opadały zgodnie z jego rytmem. Światła przybywały i odchodziły przez całą tę noc, i przez całą noc słychać było śpiew wtórujący ich opadaniu i unoszeniu się. W końcu poczułem się jakby jedynie atomem świadomości w morzu rytmicznego szeptania; atomem, który unosi się i opada wraz z pochylającymi się kulami. Powiadam wam, nawet moje serce biło zgodnie z ich rytmem! Czerwona poświata zbladła, światła wychodziły jedno za drugim, szept ucichł. Znowu byłem sam i wiedziałem, że w moim świecie nastał dzień. Zasnąłem. Kiedy się obudziłem, znalazłem biały płyn koło słupa. Przyjrzałem się uważnie łańcuchowi przykuwającemu mnie do ołtarza. Zacząłem pocierać o siebie dwa ogniwa. Robiłem to przez wiele godzin. Kiedy czerwień zaczęła gęstnieć, w ogniwach wytarta była rysa. Nabrałem nadziei; istniała zatem szansa ucieczki.
Wraz z gęstnieniem czerwieni powróciły światła. Przez całą noc rozlegało się szepczące śpiewanie, a kule unosiły się i opadały. Śpiew porwał mnie. Pulsował we mnie, aż każdy nerw i mięsień wibrował zgodnie z jego rytmem. Zaczęły mi drżeć wargi. Walczyły jak człowiek usiłujący krzyknąć, kiedy przyśni mu się jakiś koszmar. W końcu one też szeptały zaśpiew ludu z otchłani. Moje ciało kłaniało się zgodnym rytmem razem ze światłami. W ruchach i dźwiękach zjednoczyłem się z nienazwanymi rzeczami, podczas gdy moja dusza zapadała się, cała chora z przerażenia i bezsilna. Kiedy tak szeptałem — ujrzałem ich! — Ujrzałeś światła? — spytałem głupio. — Zobaczyłem to Coś pod światłami — odrzekł. — Wielkie, przezroczyste, ślimakowate ciała, z kilkudziesięciu wypustkami sterczącymi na zewnątrz, wokół rozdziawionych gąb pod świetlistymi, widzącymi kulami. Przypominały duchy niezwykle monstrualnych ślimaków! Były przezroczyste. Kiedy patrzyłem na nie, nadal kłaniając się i szepcząc, nastał świt i wtedy ruszyły ku wyjściu i zaczęły opuszczać Świątynię. Nie pełzły ani nie szły. Uniosły się! Uniosły i opuściły pomieszczenie. Nie zasnąłem. Przez cały ten dzień pracowałem nad łańcuchem. Z nadejściem zagęszczenia czerwieni przetarłem już jedną szóstą jego szerokości. Przez całą tę noc szeptałem i pochylałem się wraz z Ludem z Otchłani przyłączając się do monotonnego śpiewu na cześć tego Czegoś, co zawisło nade mną!
Jeszcze dwukrotnie czerwień zagęściła się i porwał mnie monotonny śpiew — a rankiem piątego dnia przetarłem ogniwa łańcucha. Byłem wolny! Napiłem się z owej miski białego płynu i nalałem to, co zostało, do bukłaka. Pobiegłem ku Scho-
dom. Pognałem w górę, minąłem owo niewidoczne Przerażenie za występem ołtarza i znalazłem się na Moście. Pognałem przez przęsło i w górę Schodów. Czy możecie sobie wyobrazić, co znaczy wspinać się prosto w górę poza brzeg rozszczepionego świata, zostawiając za sobą piekło? Gnało mnie przerażenie. Kiedy zorientowałem się, że nie mogę już dłużej piąć się ku górze, miasto dawno zniknęło w niebieskiej mgle. Serce waliło mi jak młotem. Upadłem przed jedną z małych jaskiń, czując, że znajdę tu schronienie. Wpełzłem do niej głęboko i czekałem, aż mgła się zagęści. Stało się to prawie natychmiast. Z dołu dobiegł mnie potężny, gniewny pomruk. U wejścia do jaskini ujrzałem, jak światło pnie się do góry przez mgłę; potem zniknęło i w miarę jak rozpraszało się, ujrzałem tysiące kul, które są oczami Ludu z Otchłani, opuszczających się w dół, do rozpadliny. Światło pulsowało wielokrotnie i kule opadały. Polowano na mnie. Szept stał się głośniejszy, bardziej nalegający. Poczułem narastające we mnie pragnienie przyłączenia się do tego szeptania, jak to robiłem w Świątyni. Przygryzałem sobie coraz mocniej wargi, żeby je uspokoić. Przez całą noc snop światła wystrzeliwał w górę rozpadliny. Kule przesuwały się, a wokół rozlegał się szept. Teraz dopiero poznałem cel, jaki przyświecał powstaniu jaskini i wyrzeźbionych postaci, które nadal miały moc strzeżenia ich. Cóż to jednak był za lud, który je wykonał? Dlaczego wybudował swoje miasto wokół obrzeża i dlaczego stworzył w rozpadlinie Schody? Kim był dla Istnień żyjących na dole i w jaki sposób Istnienia te były mu na tyle użyteczne, że zdecydował się mieszkać obok nich? Z pewnością musiał istnieć jakiś powód. Inaczej równie niezwykłe przedsięwzięcie, jak Schody, nie zostałoby zrealizowane. Jaki był jednak ten powód? I dlaczego tak się stało, że ci, którzy zamieszkiwali nad otchłanią, wymarli w minionych wiekach, a jej mieszkańcy nadal żyli? Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi, podobnie jak nie znajduję jej i teraz. Nie mam nawet cienia teorii na ten temat. Kiedy się tak zastanawiałem, nadeszła wraz ze świtem cisza. Wypiłem to, co mi w bukłaku zostało,
wyczołgałem się z pieczary i zacząłem ponowną wspinaczkę. Tego popołudnia zawiodły mnie nogi. Porwałem więc koszulę, zrobiłem z niej podkładki pod kolana i ochraniacze na ręce. Czołgałem się w górę. Piąłem się wyżej i wyżej. Ponownie wpełzłem do jednej z pieczar i poczekałem, aż niebieskość się zagęści, wystrzeli snop światła i rozlegnie się szept. Było jednak coś nowego w tym szepcie. Już dłużej nie groził. Teraz dla odmiany wzywał i uwodził. Pociągał. Ogarnęło mnie nowe przerażenie. Poczułem ogromne pragnienie opuszczenia pieczary i wyjścia tam, gdzie kołysały się światła; pragnienie, żeby pozwolić im zrobić ze mną, co zechcą,
zanieść, gdzie chcą. Pragnienie to narastało. Nabierało nowej siły za każdym razem, kiedy wystrzeliwał w górę snop światła, aż w końcu drżałem z pragnienia, by im się poddać, podobnie jak drżałem podczas śpiewu w Świątyni. Moje ciało przekształciło się w coś na kształt wahadła. Snop światła piął się w górę, a ja rwałem ku niemu. Tylko dusza była spokojna. Trzymała mnie mocno na dnie pieczary. Przez całą tę noc walczyła z moim ciałem, przeciwstawiając się czarowi Ludu z Otchłani. Nastał świt. Raz jeszcze wypełznąłem z pieczary i stanąłem przed schodami. Nie mogłem wstać. Poranione ręce krwawiły, a w kolanach czułem potworny ból. Zmusiłem się do wspinania stopień po stopniu... Po jakimś czasie straciłem czucie w rękach, ból w kolanach ustał. Obumarły. Stopień za stopniem siłą woli wciągałem ciało pod górę. A potem — koszmar wspinania się po nieskończonej ilości stopni, wspomnienie tępego przerażenia, kiedy schowany byłem w pieczarach, a światło na zewnątrz pulsowało i przywoływały mnie szepty — wspomnienie tego razu, kiedy obudziłem się i zauważyłem, że ciało usłuchało wezwania i już w połowie przeniosło mnie między strażnikami pieczary na zewnątrz, podczas gdy tysiące połysku-
jących kul tkwiło w niebieskiej mgle obserwując mnie. Krótkie wspomnienia ciężkich walk ze snem i zawsze, ale zawsze pięcie się w górę, coraz wyżej i wyżej, wzdłuż nieskończenie długich schodów, prowadzących z Zatracenia ku Rajowi błękitnego nieba i otwartego świata! W końcu zaś świadomość otwartego nieba i krawędzi rozpadliny przede mną — wspomnienie przejścia przez wielki portal rozpadliny i stałego oddalania się od niej — snów o narodzie olbrzymów z dziwnymi spiczastymi koronami na głowach i zasłoniętych twarzach, pchających mnie naprzód, i wstrzymujących sztuczne ognie kul światła, które próbowały wciągnąć mnie z powrotem do głębi, gdzie planety przepływały między gałęziami czerwonych drzew, które zamiast koron miały węże. A potem bardzo długi sen — jak długi, Bóg jeden raczy wiedzieć w szparze między skałami; przebudzenie po to tylko, by zobaczyć daleko na północy strzelający nadal w górę i opadający snop światła, wciąż polujące na mnie kule i ciągle wzywający szept, rozlegający się wysoko nade mną. Znowu czołganie się na martwych rękach i nogach, które się poruszały, poruszały, bez mojej woli, jak statek Sędziwego Marynarza, oddalając mnie jednak z tego nawiedzonego miejsca. A potem wasze ognisko i to bezpieczeństwo! Człowiek uśmiechał się do nas przez chwilę. Potem życie szybko przybladło na jego twarzy. Spał. Tegoż popołudnia zwinęliśmy obozowisko i niosąc go ruszyliśmy z powrotem na południe. Nieśliśmy go przez trzy dni, a on cały czas spał... Trzeciego dnia, wciąż we śnie, umarł. Ułożyliśmy wielką stertę drzewa i spaliliśmy jego ciało, tak jak sobie życzył. Rozsypaliśmy jego prochy po całym lesie wraz z popiołem po spaleniu drzew, które strawiły jego zwłoki. Wielka musiałaby być
potęga czarów, które zdołałyby rozdzielić jego prochy i przyciągnąć z powrotem jedną pędzącą
chmurą ku przepaści, którą nazwał Przeklętą. Nie sądzą, Żeby nawet Lud z Otchłani miał taką moc. Chyba jednak nie. Ale nie wróciliśmy do pięciu szczytów, by się o tym naocznie przekonać.
JACK LONDON CZERWONY BÓG
Oto jest! Nagłe wyzwolenie dźwięku! Bassett spojrzał na zegarek i porównał rozlegający się dźwięk z trąbą archanioła. Istotnie, rozmyślał, mury miast mogą się rozpadać na tak doniosłe i rozkazujące wezwanie. Po raz tysiączny usiłował na próżno analizować rodzaj tonów potężnego głosu, który zapanował nad ziemią, aż hen, daleko, aż po siedziby sąsiednich plemion. Wąwóz górski, z którego głos wychodził, rozbrzmiewał rosnącym wciąż dźwiękiem, aż wreszcie potęga tonu wzniosła się wyżej, napełniła ziemię, powietrze i niebiosa. Rozhulana wyobraźnia chorego porównywała
melodię do potężnego okrzyku jakiegoś Tytana Starszego Świata, którego dręczy ból lub porusza gniew. Dźwięk wznosił się wyżej i wyżej, wzywał i błagał taką głębią tonów, że zdawał się być przeznaczony dla słuchu umieszczonego gdzieś poza granicami systemu słonecznego. Był w nim również okrzyk protestu, że nie ma uszu godnych usłyszenia go i zrozumienia ukrytej w nim myśli. Fantazja chorego człowieka. Starał się jednak zanalizować ten dźwięk. Rozległy jak grzmot, dźwięczny jak złoty dzwoneczek, cienki i słodki jak brzęk napiętej srebrnej struny; żaden z tych dźwięków ani też zbiór ich wszystkich razem. Brakło słów w słowniku i doświadczeniu Bassetta, by opisać całość tego dźwięku. Czas mijał. Minuty zamieniały się w kwadranse, kwadranse w półgodziny, dźwięk trwał, zmieniał wciąż początkowy impuls głosu, lecz nie przybierał nowego — zniżał się, omdlewał, zamierał tak potężnie, jak wzniósł się w pierwszej chwili swego istnienia. Wreszcie przeszedł w mieszaninę niespokojnych szmerów, gwarów i olbrzymich szeptów. Cofał się z wolna, jęk za jękiem, wracał w olbrzymie łono, jakie mu życie dało, aż wreszcie użalał się śmiertelnym szeptem gniewu i niemniej pełnym uroku szeptem rozkoszy, usiłując wciąż być dosłyszalnym, podać jakąś tajemnicę, jakieś pojęcie nieskończenie ważne i pełne znaczenia. Ubywał, aż stał się zjawą dźwięku, zjawą, która straciła grozę swą i moc obietnicy, stał się czymś drżącym w świadomości chorego przez długie minuty jeszcze, gdy już zapanowała cisza. Skoro już nic nie mógł dosłyszeć, Bassett spojrzał na zegarek. Godzina minęła, nim trąba archanioła przeszła w zupełną nicość. Czy to właśnie jest jego czarną wieżą? — myślał Bassett, wspominając Browninga, i spoglądał na swoje ręce, chude jak szkielet, trawione gorączką. Uśmiechnął się do swej myśli o Childe Rolandzie, gdyby ręką tak słabą, jak jego ręka, róg do ust podniósł. Miesiące czy lata minęły — pytał sam siebie — od chwili gdy po raz pierwszy usłyszał to tajemnicze wezwanie na wybrzeżu Ringmanu? Nie umiał odpowiedzieć na to pytanie, nawet gdyby życie od niego zawisło. Długa choroba trwała bez końca. W chwilach, gdy odzyskiwał przytomność, zdawał sobie sprawą z czasu,
wiedział o całych miesiącach; nie miał jednak sposobu, by określić długie przerwy spowodowane gorączką i brakiem przytomności. Co porabiał kapitan Bateman z Nari? — rozmyślał; czy ten jego pomocnik, pijak, umarł już na białą gorączkę?
Od tych pytań, na które nie miał odpowiedzi, Bassett przeszedł myślą leniwie do wszystkiego, co zaszło od tego dnia na wybrzeżu Ringmanu, gdy po raz pierwszy usłyszał dźwięk i poszedł za nim w głąb dżungli. Sagawa sprzeciwiał się. Widział go jeszcze, z jego śmieszną, małpią twarzyczką, wyrażającą strach, z plecami uginającymi się pod ciężarem skrzynek z okazami, w ręku miał siatką do łowienia motyli i strzelbę i mówił łamaną angielszczyzna: „Ja bać się dżungli. Źli ludzie chodzić wzdłuż dżungli za wiele“. Bassett uśmiechnął się smutno na to wspomnienia. Chłopak z New Hanover bał się, lecz był wierny, poszedł za nim w gąszcz bez wahania w poszukiwaniu źródła cudownego dźwięku. To nie wypalony pień drzewa, niosący pieśń wojenną poprzez głębie dżungli, orzekł Bassett. Mylny byt jago wniosek następny, a mianowicie, że źródło lub przyczyna dźwięku nie mogły być oddalone więcej niż o godzinę drogi, że z łatwością powróci przed wieczorem i że łódź statku Nari, która wyruszyła na połów wielorybów, zabierze go z powrotem. „Ten wielki hałas nic dobrego, on szatan—szatan“, osądził Sagowa. I Sagawa miał słuszność. Czyż nie miał rozciętej głowy w ciągu tegoż dnia? Bassett zadrżał. Sagawa został niewątpliwie zjedzony przez „złych chłopców za wiele, którzy ukrywali się w gąszczu. Zdawało mu się, że go widzi, tak jak widział go po raz ostatni, ograbionego ze strzelby i wszystkich przyborów naturalisty, należących do jego pana, leżącego na wąskiej ścieżynce, na której przed chwila ucięto mu głowę. Tak, stało się to w ciągu minuty. Minutę przedtem Bassett obrócił się i widział go, jak szedł cierpliwie,
zgięty pod ciężarem. Odtąd zaczęły się nieszczęścia Bassetta. Spojrzał na okrutnie zgojone kikuty dwóch pierwszych palców swej lewej ręki, potarł je lekko o wgłębienie z tyłu czaszki. Jakkolwiek szybki był rzut tomahawka o długiej rączce, zdążył jednak zakryć głowę i częściowo unieszkodliwić uderzenie wzniesieniem ręki. Dwa palce i brzydka rana głowy — za tę cenę okupił życie. Jednym strzałem swej dziesięciostrzałowej strzelby wydarł życie buszmenowi, który go już prawie chwytał; drugim rozpędził buszmenów nachylonych nad Sagawą I Bassetta cieszyła pewność, że większość ładunku trafiła tego właśnie buszmena, który umykał z głową Sagawy. Wszystko to zaszło w mgnieniu oka. Na wąskiej, wydeptanej przez dziki ścieżce pozostał tylko on, Bassett, zabity buszmen i szczątki Sagawy. Żaden szmer ruchu ani dźwięk życia nie dał się słyszeć z dżungli po obu jej stronach. Poniósł dotkliwy, okropny cios. Pierwszy raz w życiu zabił człowieka i zrobiło mu się słabo na widok tego, co uczynił. Potem zaczęło się ściganie. Cofnął się na ścieżkę przed napastnikami, którzy stali pomiędzy nim i wybrzeżem. Nie mógł odgadnąć, ilu ich było. Sądząc z tego, co widział, mógł być jeden — lub stu. Że niektórzy z nich weszli na drzewa i wędrowali wzdłuż sklepienia dżungli — tego był pewien, gdyż widział chwilami ich przesuwające się cienie. Nie słyszał świstu strzał; co chwila jednak przelatywały mimo niego lub trafiały w drzewa i padały na ziemię obok niego nie wiadomo skąd wy-
puszczone drobne strzały. Miały ostrza z kości i pióra po bokach, pióra wyrwane z pierś! ptaków, które lśniły barwami klejnotów. Raz jeden — i teraz, gdy wiele czasu minęło, zaśmiał się na samo wspomnienie — ujrzał nad sobą cień, który zatrzymał się natychmiast, skoro podniósł głowę, aby nań spojrzeć. Nic nie mógł rozpoznać, lecz postanowił spróbować, wystrzelił ciężkim nabojem numer piąty. Cień spadł poprzez pa-
procie drzewiaste i orchidee z wrzaskiem wściekłego kota, zarył się w ziemię u jego stóp i wrzeszcząc dalej z wściekłości i bólu zagłębił swe ludzkie zęby w jego but tuż przy kostce. On ze swej strony nie tracił czasu i wolną nogą uczynił ruch, który ten wrzask doprowadził do milczenia. Od tego czasu Bassett tak zżył się z dzikością, że roześmiał się znowu na to wspomnienie. A noc, która potem nastąpiła! Nic dziwnego, że zebrały się w nim tak zjadliwe i rozmaite gorączki, myślał, wspominając bezsenną noc męki, gdy rwanie w ranach było niczym w porównaniu do niezliczonych ukłuć moskitów. Nie można było ich się ustrzec — nie śmiał zaś rozpalić ognia. Przepełniły jadem jego ciało, tak że z nadejściem dnia, z opuchniętymi, prawie zamkniętymi oczyma, chromał idąc jak ślepy, nie dbał o to, czy głowa jego nie spadnie, a trup nie pójdzie za Sagawą do ogniska, gdzie go ugotują. Jedna doba rozbiła go doszczętnie — fizycznie i umysłowo. Był prawie nieprzytomny, tak go zatruwał jad, wszczepiony mu w ogromnych ilościach. Kilka razy wystrzelił z powodzeniem do cieni, jakie mu wciąż towarzyszyły. Kłujące owady dzienne i muszki powiększały jego mękę, zaś krwawiące rany przyciągały roje wstrętnych much, które wgryzały się w jego ciało i które musiał zrzucać i dusić. Raz jeden w ciągu tego dnia usłyszał znowu przecudny dźwięk, na pozór bardziej oddalony; lecz głośniejszy niż bliższy okrzyk wojenny w gąszczu. Na tym właśnie polegała jego omyłka. Sądził, że minął miejsce, skąd dźwięk pochodził, że leży ono obecnie pomiędzy nim i wybrzeżem Ringmanu, toteż cofnął się na powrót ku niemu, w rzeczywistości zaś zagłębiał się coraz bardziej w pełne tajemnic serce niezbadanej wyspy. Tej nocy ukrył się w skłębionych korzeniach drzewa bananowego, spał z wycieńczenia, podczas gdy moskity igrały z nim do woli. Nastąpiły dni i noce niejasne w jego pamięci jak majaczenia. Jedno pamiętał wyraźnie: nagle znalazł się w środku wioski buszmeńskiej i patrzał na dzieci i starców, uciekających w głąb dżungli. Wszyscy uciekli prócz jednej osoby. Tuż przy sobie i nad sobą usłyszał jakby zbolałego i przerażonego zwierzęcia. Odczuł strach. Spojrzał do góry i zobaczył dziewczynę, lub raczej młodą kobietę,
zawieszoną za rękę w palącym słońcu. Może od wielu dni tak wisiała. Świadczył o tym jej wysunięty, opuchły język. Żyła jeszcze i spoglądała na niego przerażonymi oczyma. Nie ma ratunku, pomyślał, widząc spuchnięcie jej nóg, świadczące, że stawy ma strzaskane i połamane kości. Postanowił ją zastrzelić — to był koniec widzenia. Nie pamiętał, czy to uczynił, czy też nie, nie pamiętał również, jakim sposobem trafił do tej wioski, ani też jak mu się udało wyjść stamtąd.
Wiele obrazów przesuwało się przez myśl Bassetta, gdy wspominał ten okres swej strasznej wędrówki. Pamiętał, jak wszedł do innej wioski, składającej się z dwunastu chat, i strzelba wypędził z niej wszystkich, prócz jednego starca, za słabego, aby uciekać. Ten pluł na niego, jęczał i warczał, gdy Bassett rozkopywał piec ukryty w ziemi i wyciągał spośród gorących kamieni upieczonego wieprza, z którego dymiła rozkoszna woń poprzez liście, w jakie był owinięty. Wówczas to oponował go szał dzikości. Posilił się i gotów do odejścia z szynką wieprza w ręku z pełnym rozmysłem podpalił strzechę z trawy swym szkiełkiem do rozpalania. Najmocniej jednak wryła się w umysł Bassetta bagnista, obrzydła dżungla. Była w niej woń choroby, i stale panował półmrok. Promień słońca rzadko przebijał jej dach spleciony sto stóp ponad głową. Pod tym dachem było jakieś powietrzne parowanie roślinności, potworne pasożyty sączyły krople dziwacznych form życia, gnieżdżących się w śmierci i śmiercią żyjących. Szedł przez to wszystko, ścigany nieustannie przez migające cienie ludożerców, przez cienie złego, które nie miały odwagi wystąpić do otwartej walki, lecz wiedziały, że prędzej czy później dostaną go na pożarcie. Bassett pamiętał, że wówczas w chwilach przytomności porównywał siebie do zranionego byka, ściganego przez zwykłe kojoty, zbyt tchórzliwe, by walczyć z nim o jego mięso, lecz pewne, że nie uniknie końca, a wówczas go pożrą. Jak rogi i kopyta byka odstraszają kojoty, tak strzelba jego
utrzymuje w oddali tych mieszkańców Wysp Salomona, te ohydne cienie buszmenów z Wyspy Guadalcanal. Nadszedł dzień ziemi porosłej trawą. Nagle, jakby ucięta mieczem Boga, dżungla dosięgła końca. Kraniec jej, prostopadły i czarny jak jej podłość, wznosił się na sto stóp w górę. I tuż u jej końca rosła trawa — słodka, miękka, soczysta, pastwisko, które byłoby rozkoszą dla oczu i bydła każdego rolnika, i która rozciągała się w olbrzymią dal aksamitem zieleni, do środkowego punktu wielkiej wyspy, do łańcucha wieżastych gór, wyrzuconych z łona ziemi przez jakiś kataklizm sprzed wieków, ściśniętych i poszarpanych, lecz nie skruszonych dotąd przez ostre deszcze podzwrotnikowe. Lecz trawa! Pełznął w niej ze dwanaście jardów, ukrył w niej twarz, napawał się jej zapachem i wybuchnął mimo woli spazmatycznym płaczem. Podczas gdy płakał, przecudny dźwięk odezwał się znowu — jeśli można dokładnie określić tym wyrazem, jak nieraz myślał potem, wydanie tak dziwnie słodkiego dźwięku. Był słodki jak żaden inny kiedykolwiek słyszany. Był rozległy, o tak potężnym brzmieniu, że mógł pochodzić z potężnej gardzieli jakiegoś nieznanego potwora. Wzywał go poprzez rozległe sawanny, był jakby błogosławieństwem w długich cierpieniach jego strudzonego ducha. Pamiętał, jak leżał tam w trawie, z mokrym obliczem, lecz już bez łkania, jak słuchał dźwięku i dziwił się, że zdołał go dosłyszeć na wybrzeżu Ringmanu. Jakiś nacisk powietrza i prąd powietrzny, myślał, sprawiły, że dźwięk ten tak daleko się niesie. Taka okoliczność nie powtórzy się może w
ciągu tysiąca lub dziesięciu tysięcy dni; lecz ten jeden dzień, kiedy miała miejsce, był dniem, gdy zeszedł z Nari na brzeg na kilka godzin, w poszukiwaniu okazów do swoich zbiorów. Poszukiwał szczególnie słynnego motyla dżungli; koniec jednego skrzydła o stopę oddalony od końca drugiego,
brak barwy nadawał jego miękkiemu pyłkowi kolor mroku pod dachem, żył on tylko na drzewach, w sklepieniu dżungli i tylko strzały mogły go na dół ściągnąć. W tym to celu niósł Sagawa strzelbę na dziesięć strzałów. Dwa dni i dwie noce wlókł się przez ten pas trawy. Cierpiał bardzo, lecz pogoń ustała u krańca dżungli. Byłby skonał z pragnienia, gdyby nie podziałała nań ożywczo silna burza następnego dnia. Potem nadeszła Balatta. W pierwszym ocienionym miejscu, gdzie sawanna ustąpiła przed gęstą dżunglą górską, sądził, że umrze. Krzyknęła z rozkoszy na widok jego bezbronności i zamierzała rozbić mu czaszkę za pomocą grubej gałęzi. Może przemówiła do niej ta jego bezbronność, może jakaś ludzka ciekawość wstrzymała ją od tego czynu. W każdym razie wstrzymała się, otworzył bowiem oczy i spostrzegł, że bacznie mu się przygląda. Szczególne wrażenie wywarły na nią jego niebieskie oczy i biała skóra. Usiadła spokojnie, splunęła na jego rękę i zaczęła palcami odrapywać narosły podczas długich dni i nocy w dżungli brud, który zakrywał lśniącą białość jego skóry. Postać jej na nim też wywarła wrażenie, chociaż nie było w niej nic konwencjonalnego. Zaśmiał się z cicha na samo wspomnienie, była bowiem równie uboga w odzież jak Ewa przed zdarzeniem z liściem figowym. Krępa i chuda zarazem, o członkach niesymetrycznych, muskularna, jak gdyby opleciono powrozami, brudna od dzieciństwa, obmyta z rzadka potokami deszczu, była tak niepięknym prototypem kobiety, jakiego jego oko uczonego nigdy nie oglądało. Pierś jej wskazywała jednocześnie jej dojrzałość i młodość; płeć jej wyrażał jeden przedmiot stroju, jaki miała na sobie, a mianowicie ogon wieprza, zwisający z lewego ucha. Ogon ten tak niedawno został przewieszony, że z odciętego końca jeszcze sączyła się krew, która zasychała na jej ramieniu jak krople roztopionej świecy. A twarz! Zgnieciony, pomarszczony zbiór małpich rysów, uzupełnionych przez odwrócone ku górze mongolskie nozdrza, przez usta o olbrzymiej górnej wardze, ginące nagle w cofniętej brodzie i przez świdrujące niespokojne oczy, błyszczące tak, jak błyszczy wzrok mieszkańców małpich klatek.
Nawet woda, którą mu przyniosła w dużym liściu, ani kawałek na wpół rozkładającego się pieczonego mięsa wieprzowego nie zdołały okupić dziwacznej potworności jej postaci. Gdy zjadł trochę, zamknął oczy, by jej nie widzieć, chociaż znowu trącała go i podnosiła powieki, chcąc patrzeć na ich błękit. Wówczas rozległ się dźwięk. Bliżej, o wiele bliżej, wiedział o tym; wiedział również, że pomimo drogi, jaką przebył, oddziela go odeń znaczna odległość. Na nią dźwięk wywarł wrażenie wstrząsające. Ugięłasię pod nim, zakryła twarz, jęcząc i szczękając zębami ze strachu. Gdy jednak przeżył swe pełne jednogodzinne życie, Bassett zamknął oczy i usnął. Balatta zaś odganiała muchy.
Noc była, gdy się obudził, i Balatty przy nim nie było. Uczuł się jednak silniejszy i zbyt przesiąknięty jadem moskitów, by stan zapalny mógł się powiększyć, zamknął oczy i spał bez przerwy do rana. Nieco później powróciła Balatta, z nią razem nadeszło pół tuzina kobiet, które, chociaż nieładne, nie były jednak tak brzydkie jak ona. Zachowaniem swoim dowiodła, że uważała go za przedmiot przez siebie znaleziony, za swoją własność, i duma, z jaką go pokazywała, byłaby śmieszna, gdyby położenie jego nie było tak rozpaczliwe. Później, po okropnej dla niego wielomilowej podróży, gdy osłabł do reszty przed domem szatana— szatana w cieniu drzewa chlebowego, okazała nader wymownie swe zamiary co do zachowania go w swym posiadaniu. Ngurn, którego Bassett poznał później jako szatana—szatana: lekarza, kapłana lub aptekarza wioski, zapragnął jego głowy. Inni spośród wykrzywiających się i gadatliwych ludzi—małp, którzy wszyscy podobnie jak Balatta pozbawieni byli wszelkiej odzieży i odznaczali się równie zwierzęcą powierzchownością, zapragnęli jego ciała, celem upieczenia w piecu. Nie rozumiał wówczas ich języka, jeśli można zaszczycić mianem języka nieokrzesane dźwięki wydawane
przez nich dla wyrażenia myśli, lecz doskonale zrozumiał treść ich dyskusji; szczególnie gdy mężczyźni przyciskali go i szczypali, i dotykali jego ciała, jak gdyby był towarem w sklepie rzeźnika. Balatta miała już przegrać sprawę, gdy zaszedł drobny wypadek. Jeden z mężczyzn, który z zaciekawieniem oglądał strzelbę Bassetta, przypadkiem pociągnął za spust. Umieszczenie celu w środku jego żołądka nie było najkrwawszym wynikiem tej zabawy, nabój bowiem trafił z odległości jednego jarda w głowę jednego z członków tej narady i rozbił ją w proch. Nawet Balotta rzuciła się do ucieczki wraz z innymi, a nim powrócili, Bassett, już niezupełnie przytomny pod wpływem nadchodzącego ataku gorączki, odzyskał swoją strzelbę. Chociaż szczękał zębami, wstrząsany gorączką I błędne oczy ledwie cokolwiek dostrzec mogły, całym wysiłkiem woli starał się zachować przytomność, dopóki nie onieśmielił całkowicie buszmenów za pomocą prostych czarów jak kompas, zegarek, szkiełko do zapalania i zapałki. Wreszcie z należnym naciskiem, z uroczystą i groźną zarazem miną zastrzelił młodego wieprza i natychmiast potem zemdlał. Bassett natężył muskuły, chciał bowiem wydobyć z siebie resztkę siły, na jaką mógł się jeszcze zdobyć przy całym swym osłabieniu, i wolno, chwiejąc się cały, powstał na nogi. Był przerażająco chudy; jednak w ciągu wielomiesięcznej długiej choroby nigdy chyba nie odzyskał tyle sil, jak w tej chwili właśnie. Obawiał się przede wszystkim nowej recydywy, takiej jak już nieraz doświadczał. Bez lekarstw, bez chininy nawet, zdołał wytrzymać dotąd nawet komplikacje najbardziej zdradzieckich i złośliwych gorączek malarycznych i czarno—wodnych. Czy będzie mógł je wy-
trzymać w dalszym ciągu? Pytanie to męczyło go bezustannie. Jak prawdziwy uczony, jakim był, nie chciał umrzeć, dopóki nie rozwiąże zagadki tajemniczego dźwięku.
Wsparty o kij, przeszedł zataczając się kilka kroków do domu szatana—szatana, w którym wśród mroku królowali niepodzielnie Śmierć i Ngurn. Zdaniem Bassetta, dom szatana—szatana był prawie tak haniebnie ciemny i śmierdzący jak dżungla. Tam jednak zazwyczaj można było zastać jego ulubionego starego przyjaciela, gadułę Ngurna, który zawsze chętnie zaczynał pogawędkę siedząc w popiołach śmierci i obracając szybko w obłoku dymu ludzkie głowy, zawieszone u krokwi. W ciągu bowiem miesięcznej przerwy w swej długiej chorobie, podczas której zachował zupełną przytomność, Bassett opanował prostotę psychologiczna i trudności języka plemienia, do którego należeli Ngurn i Balatta, i Vngngn; — ten ostatni, był to młody wódz o pustej głowie, którym rządził Ngurn i który, jak wieść niosła, był jego synem. „Czy Czerwone bóstwo dzisiaj przemówi?“ — pytał Bassett, tak przyzwyczajony już do zajęcia starca, że interesował go nawet postęp wędzenia. Ngurn spojrzał okiem znawcy na głowę, którą był zajęty w tej chwili. „Dziesięć dni minie, nim będę mógł powiedzieć, koniec“, odparł. Nigdy jeszcze nikt nie doprowadził głów do takiego stanu, jak te“. Bassett uśmiechnął się w duchu na niechęć staruszka do rozmowy o Czerwonym bóstwie. Zawsze tak było. Nigdy jeszcze ani Ngurn, ani żaden inny z członków dzikiego tego plemienia nie uczynił najlżejszej wzmianki o jakiejkolwiek z charakterystycznych cech Czerwonego bóstwa. Czerwone bóstwo musiało być istotą fizyczną, jeśli wydawało ten niezwykły dźwięk, i chociaż nazywano je Czerwonym, Bassett nie był pewny, czy kolor jego istotnie jest taki. Czyny jego i potęga były dość czerwone, o ile mógł wywnioskować z urywanych abstrakcyjnych szczegółów. Stosownie do informacji udzielonych przez Ngurna, Czerwone bóstwo posiadało nie tylko więcej zwierzęcej potęgi niż bogowie sąsiednich plemion, zawsze spragnieni czerwonej krwi żywych ofiar ludzkich, lecz ci bogowie sąsiadów sami byli męczeni i poświęcani na ofiary w jej obecności. Było ono bogiem dwunastu sprzymierzonych wiosek, podobnych do tej wsi, która stanowiła ośrodek i naczelne miej-
sce federacji. Mocą Czerwonego bóstwa niejedna obca wieś została ograbiona i nawet starta z powierzchni ziemi, zaś jeńcy jemu w ofierze złożeni. Tak było dzisiaj, i ta prawda sięgała starych dziejów, podawana ustnie z pokolenia na pokolenie. Gdy on, Ngurn, był młodym człowiekiem, napadły ich plemiona spoza krainy trawy. Przy odpieraniu napadu Ngurn i jego wojownicy pochwycili wielu jeńców. Samych dzieci przeszło dziesięć dziesiątków spłynęło krwią w obliczu Czerwonego bóstwa, i znacznie więcej mężczyzn i kobiet.
Gromowładca — takie było drugie imię nadawane przez Ngurna tajemniczemu bóstwu. Czasami nazywano je także Głośnym Okrzykiem, Głosem Boga, Gardzielą Ptaka, Tym, którego Gardło jest tak słodkie jak Gardziel Ptaka Miodowego, Śpiewakiem Słońca i Urodzonym z Gwiazdy. Dlaczego Urodzonym z Gwiazdy? Bassett nadaremnie wypytywał Ngurna. Jak twierdził stary doktor szatan—szatan. Czerwone bóstwo było zawsze tam, gdzie jest obecnie, zawsze śpiewało i wolę swą narzucało ludziom. Lecz ojciec Ngurna, owinięty w nadpsute maty z trawy, których teraz jeszcze wisi nad ich głowami wśród uwędzonych krokwi domu szatana—szatana, innego bvł zdania. Ten mędrzec, który już odszedł, wierzył, że Czerwone bóstwo powstało z nocy gwiaździstej, inaczej bowiem — taki był jego argument — dlaczegóż by ludzie starzy, dawno pomarli, podali imię: Urodzony z Gwiazdy? Bassett musiał przyznać, że ten argument ma pewną rację bytu. Ngurn twierdził stanowczo, że w ciągu długich lat swego życia, podczas których oglądał niejedna noc gwiaździstą, nigdy nie znalazł gwiazdy na trawie ani w głębinach dżungli — a szukał ich nieraz. Prawda, widział spadające gwiazdy (to w odpowiedzi na zaprzeczenie Bassetta); lecz widział też fosforyzujące rośliny, zgniłe mięso i robaczki świecące wśród nocy ciemnych, płomień ognia drzewnego i blask orzechów świecących: czymże jednak były płomień, blask i światło, gdy Już
przeblysły? Odpowiedź: wspomnieniami, wspomnieniami tylko, o rzeczach, które przestały istnieć, jak wspomnienia o dawnej kochance: ucztach zapomnianych, pragnieniach, które są zjawą pragnień, lśnią, błyszczą i palą, lecz nie staną się rzeczywistością, nie przyniosą szczęścia i ukojenia. Gdzie apetyt dnia wczorajszego? Pieczone mięso dzikiego wieprza, którego nie dosięgła strzała myśliwego? Dziewczyna, niepoślubiona i martwa, zanim młodzieniec ją poznał? Wspomnienie nie jest gwiazdą — twierdził Ngurn. Jakżeby mogło być gwiazdą? Następnie, po całym swym długim życiu uważał, że gwiaździste niebo nocy wcale nie uległo zmianom. Nigdy nie zauważył braku jakiejkolwiek gwiazdy na jej zwykłym miejscu. Przy tym gwiazdy to ogień, a Czerwone bóstwo nie jest ogniem — ostatnie to mimowolne wyznanie nie mogło nic Bassettowi wyjaśnić. „Czy Czerwone bóstwo przemówi jutro?“ — pytał. Ngurn wzruszył ramionami — nie wiadomo. „A pojutrze? — a następnego dnia?“ — nalegał Bassett. „Chciałbym uwędzić twoją głowę“, Ngurn zmienił przedmiot rozmowy. „Niepodobna do żadnej innej. Żaden szatan—szatan nie ma takiej głowy. Doskonale bym ją uwędził. Trwałoby to wiele miesięcy. Księżyc pojawiałby się i przemijał, dym byłby bardzo lekki, zbierałbym sam paliwo do tego dymu. Skóra wcale by się nie zmarszczyła. Byłaby również gładka jak twoja skóra obecnie“.
Wstał, z zadymionych krokwi, pokrytych sadzą od wędzenia niezliczonej ilości głów i z miejsca, gdzie w biały dzień panował mrok, zdjął paczkę, zawiniętą plecionką z trawy, i zaczął ją rozwijać. „To taka głowa jak twoja, lecz marnie uwędzona“, rzekł.
Bassett nastawił uszu na wzmiankę, że to głowa białego człowieka; od dawna bowiem przyjął za pewnik, że ci mieszkańcy dżungli w samym środku wielkiej wyspy nie zetknęli się z białymi ludźmi. Znalazł ich, tego był pewien, bez najmniejszej znajomości łamanej angielszczyzny wschodnich wybrzeży Oceanu Spokojnego. Nie znali tytoniu ani prochu. Nieliczne ich drogocenne nożyki wykonane były z żelaznych obręczy, zaś nieliczne i jeszcze cenniejsze tomahawki — z tanich siekierek, które, jak przypuszczał, musieli zdobyć podczas wojny z buszmenami dżungli, poza pasem łąk; sądził, że ci ze swej strony zdobyli je również w podobny sposób od ludzi znad słonej wody, którzy handlowali koralami z raf koralowych wybrzeża i byli w kontakcie z białymi. „Naród tam, poza nami, nie umie wędzić głów“, wyjaśniał Ngurn: wyciągając z brudnej plecionki i dając Bassettowi do rąk głowę, pochodzącą niewątpliwie od białego człowieka. Były to bez wątpienia dawne dzieje; jasne włosy stwierdzały, że to głowa białego. Mógłby przysiąc, że głowa należała kiedyś do Anglika, i to do Anglika z dawnych czasów, jak świadczyły ciężkie złote koła, tkwiące dotąd w wyschniętych uszach. „Otóż, twoja głowa...“ zaczął doktor szatana—szatana swą ulubioną rozmowę. „Słuchaj, co ci powiem“, przerwał Bassett, któremu przyszła nowa myśl. „Dam ci uwędzić moją głowę, gdy umrę, jeśli przedtem dasz mi spojrzeć na Czerwone bóstwo“. „I tak będę miał twoją głowę, gdy umrzesz“, odrzucił Ngurn propozycję. Dodał z brutalną szczerością dzikiego: „Zresztą niewiele masz życia przed sobą. Jesteś już ledwie żywy. Będziesz coraz słabszy. Niewiele miesięcy minie i będę cię miał tutaj, będziesz wisiał i obracał się, obracał w dymie. Miło w długie godziny popołudniowe obracać głowę kogoś, kogo się tak dobrze znało, jak ja ciebie. Będę do ciebie mówić i opowiem wiele tajemnic, które chcesz znać. Będzie to już obojętne, bo będziesz nieżywy“. „Ngurn“. zagroził Bassett w nagłym gniewie. „Znasz Dziecię Grzmot w Żelazie, które do mnie należy“. (Odnosiło się to do jego wszechmogącej i strasznej strzelby). W każdej chwili mogę cię
zabić, wówczas nie będziesz miał mojej głowy“. „Wszystko jedno, będzie ją miał Vngngn lub ktokolwiek inny z mego ludu“, upewnił go Ngurn spokojnie. „Zupełnie tak samo będzie się obracać i obracać, tutaj, w domu szatana—szatana, w dymie. Czym prędzej mnie zabijesz swym Dzieciątkiem Grzmotem, tym prędzej głowa twoja będzie się obracała w dymie“. Bassett wiedział, że doznał porażki w dyskusji.
Czym jest Czerwone bóstwo? — pytał Bassett sam siebie po tysiąc razy w ciągu następnego tygodnia, gdy zdawało się, że sit mu przybywa. Co jest źródłem tego przecudnego dźwięku? Czym jest ten Śpiewak Słońca, ten Urodzony z Gwiazdy, to tajemnicze bóstwo, które postępuje tak po zwierzęcemu jak te czarne, o pustych głowach, do małp podobne bestie ludzkie, które je darzą swym uwielbieniem i którego srebrno brzmiący śpiew i rozkazy słyszał w niezbadanej odległości od tak dawna? Nie udało mu się przekupić Ngurna obietnicą nieuniknionego wędzenia jego głowy, gdy umrze. Vngngn, głupiec i wódz, był zanadto głupi i zanadto pod wpływem Ngurna, by liczyć na niego. Pozostaje Balatta, która od czasu, jak go znalazła i otwierała jego niebieskie oczy, by spoglądał na dziwaczną kobiecą ohydę, uwielbiała go w dalszym ciągu. Była kobietą i wiedział od dawna, że jedyna droga do uzyskania od niej zdrady własnego plemienia prowadziła przez jej kobiece serce. Bassett był wybrednym mężczyzną. Nie ochłonął nigdy z pierwszego uczucia wstrętu, jaki wzbudziła w nim ohydna kobiecość Balatty. Tam w Anglii, nawet za jego najlepszych czasów, urok kobiety nigdy nie działał na niego zbyt silnie. Jednak teraz, stanowczo, jak to może uczynić tylko człowiek zdolny do samomęczeństwa dla dobra nauki, rozpoczał z pogwałceniem wrodzonej mu
estetyki i delikatności ubieganie się o względy niemożliwie wstrętnej kobiety, buszmenki. Zatrząsł się z obrzydzenia, lecz odwrócił głowę, by ukryć grymas, gdy objął ramieniem jej ramiona pokryte warstwą brudu i uczuł dotknięcie jej jełko tłustych i kudłatych włosów na szyi i na brodzie. Jęknął prawie, gdy poddała się tej pieszczocie na samym początku jego zalotów, krzywiła się i wydawała dziwne do kwiczenia świni podobne westchnienia rozkoszy. Tego już było za wiele. Następnym jego czynem podczas tych niezwykłych zalotów było zaprowadzenie jej do strumienia i wyszorowanie należycie. Odtąd poświęcił się jej zupełnie, jak wierny kochanek, na ile tylko zdołał przezwyciężyć wstręt. Lecz małżeństwo, które gorąco pragnęła zawrzeć z zachowaniem zwykłych zwyczajów plemienia, stanowczo odrzucał. Na szczęście prawo tabu było silnie przestrzegane wśród plemienia. I tak Ngurn nie mógł nigdy dotknąć kości, mięsa lub biodra krokodyla. Taki był nakaz przy jego urodzeniu. Vngngn pozbawiony był na zawsze dotknięcia kobiety. Taką skazę okupić mogła tylko śmierć kobiety, która się dopuściła tej zbrodni. Zdarzyło się raz jeden od przyjazdu Bassetta, że dziewięcioletnia dziewczynka biegała podczas zabawy, potknęła się i upadła, trącając świętego wodza. Nie widziano już nigdy tego dziecka. Balatta szeptem wyznała Bassettowi, że dziewczynka trzy dni i trzy noce umierała przed Czerwonym bóstwem. Co do Balatty, jej tabu stanowiło drzewo chlebowe. Bassett rad był z tego. Tym tabu mogła równie dobrze być woda. Co do siebie — sporządził specjalne tabu. Mógł się ożenić, wyjaśniał, tylko wówczas, gdy Krzyż Południa stanie na najwyższym punkcie nieba. Znał astronomię, zyskał przeto zwłokę prawie dzie-
więciomiesięczną; ufał, że do tego czasu umrze, lub też dotrze do wybrzeża z całkowitą znajomością Czerwonego bóstwa i źródła nadzwyczajnego głosu. Z początku wyobrażał sobie, że Czerwone
bóstwo jest wpływem pewnych warunków temperatury i światła, jakimś olbrzymim posągiem jak Memnon, który pod wpływem słonecznego blasku wydaje dźwięki. Skoro jednak po wyprawie wojennej przyprowadzono gromadkę jeńców i spełniono ofiarę wśród nocy i silnego deszczu, gdy słońce nie mogło odgrywać żadnej roli, Czerwone bóstwo silniejszy wydało głos niż zwykle. Bassett odrzucił to przypuszczenie. W towarzystwie Balatty, czasem z innymi mężczyznami i w gronie kobiet, dawano mu swobodę w trzech częściach przestrzeni zajmowanej przez plemięw dżungli. Czwarta część jednak, w której mieściła sRIGHT SQUARE BRACKETą kryjówka Czerwonego bóstwa, była tabu. Usilniej jeszcze zalecał się do Balatty — uważał też, aby częściej szorowała się w wodzie. Była wieczną kobietą, zdolnq do wszelkiej zdrady dla miłości. Chociaż więc sam widok jej wywoływał mdłości, a dotknięcie rozpacz, chociaż nie mógł uciec od jej brzydoty w okropnych snach o niej, zdawał sobie sprawę z autentyczności popędu, jaki jq ożywiał i dzięki któremu jej własne życie mniejszą miało wartość niż szczęście kochanka, którego miała nadzieję poślubić. Julia czy Balatta? Na czym polegała różnica? Miękki i czuły wytwór ultracywilizacji czy jej zwierzęcy prototyp sprzed tysiąca lat? Nie ma żadnej różnicy. Bassett był przede wszystkim człowiekiem nauki — potem zaś humanistą. W sercu dżungli Guadalcanal dokonał próby w tej sprawie, tak jak próbowałby w laboratorium każdej reakcji chemicznej. Zwiększył udane uczucie do buszmenki, powiększając jednocześnie wysiłek swej woli, by zrozumiała jego pragnienie ujrzenia Czerwonego bóstwa twarzą w twarz. Przyznawał, że była to historia stara jak świat, w której kobieta pada ofiarą. Stało się to, gdy oboje razem pewnego dnia łowili małe czarne rybki, nieznane i niesklasyfikowane, długie na cal, pełne łososiowozłotej ikry, które przebywały w słodkiej wodzie i które uważano za największy przysmak, surowe i gotowane, świeże czy też nadgniłe. Schylona w błocie bagnistego podłoża dżungli Balatta rzuciła mu się do nóg, schwyciła je i całowała z dzikimi dźwiękami, od których dreszcz chłodny go przenikał. Błagała, by zabił ją raczej, lecz nie wymagał tej najwyższej daniny miłości. Mówiła mu o karach za złamanie
tabu Czerwonego bóstwa — tydzień męki za życia, męki, której szczegóły podawała urywanymi słowy z taką udręką, że zrozumiał wreszcie, jaki lęk człowiek może wzbudzić w człowieku. Bassett nalegał jednak, chciał bezwzględnie zadowolić swe życzenie, nawet kosztem kobiety: chciał rozwiązać zagadkę śpiewu Czerwonego bóstwa, nawet gdyby Balatta miała konać długo, wśród jęków i męczarni. Balatta była. tylko kobietą — uległa. Zaprowadziła go do zakazanej części dżungli. Stroma góra, wysuwająca się od północy, by zetknąć się z drugą podobną górą od południa, tworzyła ze strumienia, w którym łowili ryby, głęboki i ciemny wąwóz. O milę dalej, wzdłuż wąwozu, droga nagle wznosiła się w górę, aż wreszcie przeszli na przełęcz z surowego wapienia, któ-
ry zwrócił jego uwagę, jako geologa. Wdrapując się coraz wyżej, chociaż Bassett często ustawał z osłabienia, przeszli wyżynę zarosłą drzewami i wreszcie stanęli na nagim płaskowyżu. Bassett rozeznał jego budowę. Był to czarny piasek wulkaniczny, wiedział, że magnes kieszonkowy mógłby wyciągnąć cały ładunek ostrych kanciastych ziarenek, po których stąpali. Trzymając Balattę za rękę i wiodąc ją naprzód, doszedł wreszcie — doszedł do olbrzymiej jamy, widocznie sztucznie wykopanej w środku płaszczyzny. Dawne dzieje, wskazówki żeglugi po Morzach Południowych, dziesiątki szczegółów i wiadomości szybkich i szalonych przeszły mu przez myśl. Mendana odkrył te wyspy i nazwał je Wyspami Salomona, wierzył bowiem, że odkrył bajeczne kopalnie tego monarchy. Śmiali się ludzie z dziecięcej łatwowierności starego żeglarza; a jednak on sam, Bassett, stał tutaj, na urwisku wklęsłości podobnej nade wszystko do kopalni diamentów Afryki Południowej. Lecz nie diament widział tam w dole. Była to raczej perła, z głęboko lśniącą irydescencją perły; lecz wielkości takiej, jakiej nie mogłyby dorównać wszystkie perły całego świata i wszelkich cza-
sów razem wzięte, kolor jej przewyższał wszystko, co można wymarzyć, w perłach lub w czymkolwiek innym na świecie, był to bowiem kolor Czerwonego bóstwa. Bassett wiedział natychmiast, że to właśnie jest to — Czerwone bóstwo. Doskonała kula, dwieście stóp średnicy, szczyt jej był o sto stóp poniżej poziomu krawędzi. Porównał rodzaj koloru do lakieru. Sądził, że jest to jakiś rodzaj lakieru, nałożony ręką człowieka, lecz zbyt mądrze obmyślony, aby mógł być wykonany przez buszmenów. Jaśniejszy niż jasna czerwień wiśni, bogactwo barwy wyglądałoby tak, jakby jedna warstwa czerwieni spoczywała na drugiej. Blask olśniewał wprost w promieniach słońca, jak gdyby jaśniał aż gdzieś z głębiny, z szeregu podkładów czerwieni. Na próżno Balatta starała się namówić go, aby nie schodził na dół. Rzuciła się w błoto; lecz gdy szedł dalej ścieżką idącą spiralnie wzdłuż ściany jaskini, poszła za nim, jękiem i szeptem wyrażając swój lęk. Ze czerwona kula była wykopana, jako rzecz drogocenna — to było widoczne. Ze względu na niezdarność członków sfederowanych dwunastu wiosek i na ich prymitywne narzędzia i sposoby pracy. Basset wiedział, że praca miriadów pokoleń nie zdołałaby wykonać tak olbrzymiego wgłębienia. Dno jamy zasypane było kośćmi ludzkimi, pośród których połamane i zniekształcone leżały bóstwa wioski z drzewa i z kamienia. Niektóre z nich, pokryte bezcennymi postaciami i rysunkami, były wyrzeźbione z grubych pni czterdziestu do pięćdziesięciu stóp długości. Zauważył brak bożków w postaci żółwia, tak pospolitych wśród wiosek nadbrzeżnych, i zdziwiło go częste powtarzanie się motywu hełmu: Cóż wiedzieli o hełmach dzicy mieszkańcy dżungli Guadalcanal? Czy ludzie Mendany nosili hełmy i dotarli tutaj przed kilkuset laty? Jeśli zaś nie, skąd wzięli ten motyw buszmeni?
Bassett posuwał się dalej po rozrzuconych bożkach i kościach, za nim Balatta, popłakując po cichu,
wszedł w cień, rzucony przez Czerwone bóstwo, aż wreszcie dotknął go końcem palca. Nie był to lakier. Powierzchnia nie była bynajmniej gładka, jak byłaby niezawodnie, gdyby lakier w grę wchodził. Przeciwnie, była nierówna, popękana, z rysami wskazującymi niejako ślady gorąca i stopu. Był to bezwarunkowo metal, choć niepodobny do żadnego metalu ani do żadnego ze znanych stopów metali, jakie zdarzyło mu się kiedykolwiek widzieć. Co się zaś tyczy koloru, orzekł, że nie był on nałożony na powierzchnię. Był to właściwy kolor samego metalu. Poruszył palcami, które dotąd dotykały tylko powierzchni, i uczuł, że cala ogromna kula ożywia się, rusza i żyje. Rzecz nie do uwierzenia! Tak lekkie dotknięcie tak olbrzymiej masy! Zadrgała jednak pod lekką pieszczotą palców rytmicznym ruchem, który przeszedł w szept, szmery i dźwięk — lecz tak odmienny; tak wysoki i słaby jednocześnie, że podobny byt raczej do świstu; tak łagodny, że dochodził do szaleństwa w swej słodyczy, dźwięczał jakby zaklęty róg elfa, co, jak sądził Bassett, zdawało się głosem jakiegoś dzwonu bogów, dochodzącego do ziemi poprzez przestworza. Spojrzał pytająco na Balattę; lecz wywołany przezeń głos Czerwonego bóstwa powalił ją o ziemię, jęczała, leżąc twarzą na kościach. Zwrócił na powrót wzrok ku tym dziwom. Kula była pusta i, jak wywnioskował, wykonana z metalu nie znanego na świecie. Słusznie nazwali ją ludzie dawnych czasów Urodzoną z Gwiazdy. Tylko z gwiazd mogła pochodzić — i nie była dziełem przypadku. Był to twór sztuki i umysłu. Ta doskonałość kształtu, ta próżnia, nie mogły być wynikiem przypadku. Było to niewątpliwie dziecię myśli odległej i nieodgadnionej, oddanej pracy fizycznej nad metalem. Przyglądał się ze zdumieniem, umysł jego zapłonął ogniem najrozmaitszych hipotez, wyjaśniających, czym mógł być ten wędrowiec z daleka, który przebył noc przestrzeni śladem gwiazd, a teraz wznosi się przed nim i nad nim, odkopany przez cierpliwych ludożerców, zakopany i polakierowany przez swą ognistą kąpiel w dwóch atmosferach. Ale czy był to kolor wypalonego lakieru na jakimkolwiek znanym metalu? Czy też właściwość samego metalu? Wepchnął w masę koniec swego nożyka, chcąc się przekonać, co to właściwie jest.
Cała kula natychmiast wydało potężny szept, jakby ostrego protestu, prawie brzęk złocisty, jeśli można szept brzękiem nazwać, głos ten wznosił się wyżej, głębiej zapadał, dwa krańcowe punkty skali głosowej uzupełniały niejako zaklęte koło i zlały się w donośny grzmot, który tak często słyszał poza świętą odległością tabu. Zapomniał o niebezpieczeństwie, zapomniał nawet o życiu, porwał go cud czegoś niepomyślanego i nieodgadnionego, podniósł nóż i zamierzał silnie uderzyć, przeszkodziła mu w tym Balatta. Padła na kolana w agonii strachu i objęła jego kolana, błagając, by zaprzestał. W usilnym pragnieniu, by wywrzeć na nim wrażenie, schwyciła własną rękę pomiędzy zęby i zatopiła je w niej aż do kości.
Zaledwie zauważył, co czyni, chociaż uległ automatycznie łagodniejszym instynktom i wstrzymał uderzenie nożem. W jego oczach życie ludzkie zeszło do mikroskopijnych rozmiarów wobec tego olbrzymiego znaku wyższego życia spoza granic znanego nam wszechświata. Jak gdyby miał przed sobą psa, kopnął brzydką buszmenkę, leżącą u jego stóp i pociągnął za sobą wokół podstawy. W drodze napotykał miejscami straszne rzeczy. Pomiędzy innymi poznał nawet szczątki dziewięcioletniej dziewczynki, która wypadkowo złamała tabu osobistości takiej jak wódz Vngngn. Wśród tego, co pozostało po tych, którzy już nie żyli, spotkał też to, co zostawało z takiego, który jeszcze nie zakończył życia. Plemię buszmenów słusznie nazwało siebie samych widząc swój własny obraz, w imieniu Czerwonego bóstwa, któremu pragnęli się przypodobać przez te czerwone ofiary. Dalej wokoło, idąc wciąż po kościach i po wizerunkach ludzi i bogów, które tworzyły podłoże tego starodawnego domu krwawych ofiar, trafił do przyrządu, za pomocą którego doprowadzano Czerwone bóstwo do wysyłania w świat śpiewu jak grzmot, poprzez pasy dżungli i żyzne pastwiska, aż do odległego wybrzeża Ringmanu. Było to równie proste i prymitywne, jak ofiary Czerwonego
bóstwa. Duży słup, pięćdziesiąt stóp długości, podtrzymywany całe wieki z zabobonną troskliwością, okryty rzeźbami, przedstawiającymi całe dynastie bogów w kolejnym porządku, w hełmach, umieszczonych w paszczach krokodyli, poruszany był ze szczytu trójnogu, utworzonego z trzech dużych pni drzew leśnych, sznurami, skręconymi z pnących pasożytów roślinnych. Pnie wyrzeźbione były w pokrzywione i dziwaczne podobizny współczesnej ludzkiej sztuki i bogów. Z ruchomego słupa zwisały sznury, którymi ludzie mogli nadawać mu dowolną moc i kierunek. Słup ten można było z jednego końca prowadzić do uderzenia w potężną, lśniąco czerwoną kulę. Tutaj urzędował Ngurn i spełniał funkcje religijne dla siebie i dla dwunastu podległych mu plemion. Bassett zaśmiał się głośno, jak szalony prawie, na myśl o tym przedziwnym wysłańcu, uniesionym poprzez przestrzeń na skrzydłach rozumu, który wpadł w pułapkę buszmenów i był tam czczony przez dziki lud, podobny do małp, oddający się ludożerstwu. To tak, jakby świat Boży zapadł w błotniste dno przepaści, leżącej w głębinach piekielnych jak gdyby przykazania Jehowy, wyryte na kamieniu, przedstawione były małpom w ogrodzie zoologicznym; jak gdyby Kazanie na Górze wygłoszone było w domu ryczących w szale wariatów. Tygodnie powoli mijały. Bassett spędzał noce na popiołem pokrytej podłodze domu szatana— szatana, pod wiszącymi wciąż, wędzącymi się głowami. Czynił tak dlatego, że było to tabu dla niższych istot — dla kobiet, było to przeto dla niego schronienie przed Balattą, która prześladowała go coraz natarczywiej i coraz gorętszą pałała do niego miłością, w miarę jak Krzyż Południa wznosił się wyżej na niebie i wskazywał nadchodzący dzień jej zaślubin. Bassett leżał całymi dniami w hamaku, zawieszonym w cieniu olbrzymiego drzewa chlebowego przed domem szatana—szatana. Czasami odstępował od tego zwyczaju, gdy w przerwach pomiędzy atakami wyniszczającej go-
rączki leżał dniem i nocą w domu głów. Wciąż starał się zwalczyć chorobę, żyć, zachować życie, nabrać sił i być coraz silniejszym aż do dnia, gdy będzie miał dosyć siły, aby przebyć pas łąk i pasy dżungli poza nimi, dotrzeć do wybrzeża, potem zaś do jakiegokolwiek statku i do cywilizacji, do ludzi cywilizowanych, którym przyniesie wieść o wezwaniu z innych światów, leżących w czarnym sercu środkowej części Guadalcanal, o wezwaniu czczonym przez zwierzęta—ludzi. W inne noce, leżąc późno pod drzewem chlebowym, Bassett spędzał długie godziny na przyglądaniu się gwiazdom wschodzącym za czarną ścianą dżungli, tam gdzie ją przeniesiono, trzebiąc miejsce na wioskę. Posiadał więcej niż pobieżną znajomość astronomii i znajdował chorobliwą przyjemność w rozmyślaniu o mieszkańcach tych niewidocznych, nieprawdopodobnie odległych słońc, których świetlane domy nawiedzało życie, gość nieśmiały z pogrążonych w mroku krypt materii. Granice czasu nie były dla niego straszniejsze niż ramy przestrzeni. Żadne pomysły o radzie nie zachwiały jego silnej naukowej wiary w zachowanie energii i trwałości materii. Zawsze i wiecznie musiały być gwiazdy. I w tym kosmicznym fermencie wszystkie muszą być względnie podobne, względnie z jednej substancji, z wyłączeniem wyjątków. Wszystkie muszą polegać lub wydawać te same prawa, które przechodzą niewzruszone przez całkowite doświadczenie człowieka. Toteż, twierdził, światy ! życie muszą być dane wszystkim słońcom, tak jak były dane jednemu słońcu jego systemu słonecznego. Zupełnie tak, jak on leży tam pod drzewem chlebowym, umysł wpatrzony w przepaść gwiaździstą, tak też i cały wszechświat wystawiony jest na nieustanne badania niezliczonych par oczu, takich jak jogo oczy, choć odmiennie ukształtowanych, za tymi oczami zaś również znajduje się umysł, który pyta, szuka znaczenia i budowy całości. Czuł, jak dusza jego podczas tych rozmyślań łączy się z całym dostojnym gronem ludzi, z tym tłumem, którego wzrok zawsze wpatrzony jest w przędzę nieskończoności. Kim byli, czym byli ci dalecy i wyżsi ludzie, którzy przerzucili przez niebiosa ten olbrzymi most,
lśniący barwami czerwieni o niebiańskich dźwiękach? Bez wątpienia stąpali oni już od dawna po tej ścieżce, na którą człowiek teraz dopiero wejść zdołał. Jeśli mogą przesłać wezwanie poprzez przepaść przestrzeni, musieli z całą pewnością dosięgnąć tych wyżyn, do których człowiek przebija się tak powoli wśród walki, łez, pracy i potu krwawego, w ciemności i zamęcie przeróżnych rad. Czym mogą być na tych wyżynach? Czy osiągnęli Braterstwo? Czy też poznali, że prawo miłości pociąga za sobą pokutę słabości i upadku? Czy walka jest życiem? Czy bezlitosne prawo naturalnego doboru jest prawem całego wszechświata? A co najbliższe i najważniejsze, czy ich przekonania i długo zdobywana mądrość są zamknięte w metalicznym sercu Czerwonego bóstwa, oczekują pierwszego ziemskiego człowieka, który zdoła je przeczytać? Jednego był pewny: dżwięcząca kula
nie była raczej kroplą czerwonej rosy. strząśniętą z grzywy lwa z jakiegoś słońca w udręce. Wytworzyła ją świadomość, nie przypadek, posiada ona bowiem mowę i mądrość gwiazd. Jakie w niej mogą być mechanizmy, jakie żywioły i siły opanowane, jakie tajemnice i wątek przeznaczenia! Skoro tak wiele być może w takiej drobnostce, jak założenie kamienia węgielnego pod gmach publiczny, ta olbrzymia kula powinna niewątpliwie posiadać rozległe dzieje, całe głębie zadań uwieńczonych wynikiem, przechodzących najśmielsze przypuszczenia człowieka, powinna posiadać prawa i formuły, które, gdy człowiek je obejmie, podniosą życie jego na ziemi, pojedyncze i zbiorowe, z teraźniejszego punktu na niepojęte wyżyny czystości i potęgi. To największy dar Czasu dla ślepych, nienasyconych, do gwiazd dążących ludzi. On właśnie, Bassett, otrzymał ten dar przebogaty, on pierwszy usłyszał wezwanie od pokrewnych człowiekowi istot spomiędzy gwiazd! Ani biały człowiek, ani tym mniej nikt z Innych plemion buszmeńskich, nie mógł spojrzeć na Czerwone bóstwo i pozostać przy życiu. Takie prawo wyłożył Ngurn Bassettowi. Istniała taka
rzecz, jak braterstwo krwi, często odpowiadał dawniej Bassett. Lecz Ngurn uroczyście oświadczył, że nie. Nawet braterstwo krwi wykluczone było z łask Czerwonego bóstwa. Tylko człowiek urodzony wśród plemienia mógł spojrzeć na Czerwone bóstwo i żyć. Teraz jednak tajemnicę jego znała tylko Balatta, której strach przed męką wobec Czerwonego bóstwa mocno usta zamykał, toteż sytuacja była zupełnie inna. Jedno, co miał do zrobienia, to wyzdrowieć z tej obrzydliwej gorączki, która mu odbierała siły, i powrócić do cywilizacji. Wówczas stanie na czele ekspedycji, przywiedzie ją tutaj, i gdyby nawet cała ludność Guadalcanal miała ulec zagładzie, wyciągnie z serca Czerwonego bóstwa wezwanie wysłane światu przez inne światy. Bassett jednak coraz częściej zapadał w gorączkę, rekonwalescencje jego były coraz rzadsze i coraz słabsze, ataki utraty przytomności coraz dłuższe, aż wreszcie, poza ostatnimi przebłyskami optymizmu doszedł do przekonania, że nie doczeka chwili przekroczenia pasa łąk, przebicia się przez niebezpieczeństwa dżungli i dotarcia do morza. W miarę jak Krzyż Południa wznosił się wyżej na niebie, Bassett był coraz słabszy, wreszcie nawet Baletta wiedziała, że skona, nim nadejdzie dzień zaślubin, określony przez jego tabu. Ngurn odbywał osobiście pielgrzymki i zbierał materiał dymny do uwędzenia głowy Bassetta, oznajmiał mu to z dumą i wyjaśniał artystyczną doskonałość swych zamiarów, które wykona po śmierci Bassetta. Sam Bassett nie wzruszał się tym bynajmniej. Zbyt długotrwały i zbyt głęboki był w nim zanik życia, by mógł odczuwać strach na myśl o zupełnym jego kresie. Trwał dalej, przechodził kolejne obrazy nieprzytomności i półprzytomności, senne i nieprawdziwe, podczas których leniwie zapytywał siebie, czy istotnie widział Czerwone bóstwo, czy też było to tylko majaczenie gorączki. Nadszedł dzień, w którym wszelkie mgły i zasłony zniknęły, poczuł umysł jasny jak dzwonek i ocenił należycie osłabienie ciała. Nie mógł podnieść ręki ani nogi. Tak małą miał władzę nad swym
ciałem, że nie czuł go prawie. Ciało istotnie z lekko tylko okrywało duszę, ta zaś w jasności swojej wiedziała przez tę jasność właśnie, że nadchodzi ciemność końca. Wiedział, że koniec ten już blisko; wiedział, że najprawdziwiej oglądał swymi oczyma Czerwone bóstwo, wysłańca pomiędzy światami; wiedział, że nie będzie mu dane poselstwa tego świata objawić — poselstwa, cóż bowiem innego mogło oczekiwać na słuch człowieka w sercu Guadalcanal od dziesięciu tysięcy lat. Bassett uniósł się stanowczym ruchem na posłaniu, wywołał Ngurna pod cień drzewa chlebowego i ze starym doktorem szatana—szatana omówił warunki i szczegóły ostatniego swego życiowego wysiłku, ostatniej przygody w powłoce cielesnej. „Znam prawo, o Ngurn“ zakończył. „Kto nie należy do narodu, nie może spojrzeć na Czerwone bóstwo i pozostać przy życiu. W żadnym razie żyć nie będę. Młodzieńcy wasi zaniosą mnie przed oblicze Czerwonego bóstwa, spojrzę na nie, głos jego usłyszę, i umrę z ręki twej, o Ngurn. Tym sposobem trzem rzeczom stanie się zadość: prawu, pragnieniu mojemu i twoim życzeniom, prędzej bowiem obejmiesz w posiadanie moją głowę, na którą czekają wszystkie twoje przygotowania“. Zgodził się Ngurn i dodał: „Tak lepiej. Człowiek chory, który nie może wyzdrowieć, nie powinien dbać o przedłużenie życia na tak krótko. Lepiej też dla żywych, aby w ten sposób odszedł. W ostatnich czasach ogromnie mi przeszkadzałeś. Przyznaję, że dla mnie rozmowa z takim mędrcem była nader korzystna. Lecz całymi miesiącami rozmawialiśmy bardzo mało. Natomiast zająłeś miejsce w domu głów, hałasowałeś jak wieprz zdychający albo mówiłeś dużo i głośno w twym własnym języku, którego nie rozumiem. Przeszkadzało mi to niesłychanie, lubię bowiem rozmyślać nad wielkimi sprawami światła i ciemności, gdy obracam głowy w dymie. Tym sposobem hałas twój przerywał moją naukę i badania ostatecznej mądrości, którą osiągnę przed śmiercią. Co zaś do ciebie, nad którym już ciemność zawisła, gdy będę obracał głowę twoją w dymie, nikt z plemienia mego nie wejdzie tutaj, by nam
przeszkadzać. Powiem ci wiele tajemnic, jestem bowiem starym człowiekiem i bardzo mądrym, dodam mądrość do mądrości, gdy będę obracał w dymie twoją głowę“. Sporządzono nosze i na ramionach sześciu ludzi Bassett wyruszył na ostatnią małą przygodę, która miała uwieńczyć dla niego całą wielką przygodą życia. Z ciałem, którego nie czuł prawie, gdyż nawet ból już wyszedł z niego, z jasnym, pogodnym umysłem, który umożliwiał spokojną ekstazą zupełnej przytomności myśli, leżał na noszach i przypatrywał się gaśnięciu przemijającego świata. Spojrzał po raz ostatni na drzewo chlebowe przed domem szatana—szatana, na mrok pod dachem nakrytym plecionką, ciemny wąwóz pomiędzy górami, przełęcz wapnia i stosy czarnego wulkanicznego piasku. Nieśli go po krętej ścieżynce jamy, okrążali lśniące Czerwone bóstwo, które zdawało się zawsze gotowe do przejścia z barwy i światła w przesłodki śpiew i grzmoty. Nieśli go ponad kośćmi i
szczątkami poświęconych na ofiarę ludzi i bogów, obok ohydy ofiar żyjących jeszcze, do trójnoga z pni i do olbrzyma pnia bijącego w kulę. Tutaj Bassett z pomocą Ngurna i Balatty usiadł z wysiłkiem, kołysząc się w biodrach, i czystym, jasnym, wszystkowidzącym wzrokiem spojrzał na Czerwone bóstwo. „Raz jeden, o Ngurn“, rzekł, nie spuszczając oczu z lśniącej, pulsującej powierzchni, na której i w której wszelkie odcienie czerwieni igrały bezustannie, gotowe wciąż do przeistoczenia się w dźwięk, do wydania szeptów jedwabnych, srebrzystych odgłosów, złotych brzęków strun, aksamitnych pogwizdów krainy elfów, miękkich odległości grzmotu. „Czekam“, nalegał Ngurn po długiej chwili, z tomahawkiem na długiej obsadzie w ręku. „Raz jeden, o Ngurn“, powtórzył Bassett, „daj przemówić Czerwonemu bóstwu, niech ujrzę jego
mowę, tak jak ją słyszę. Wtedy uderz, gdy rękę podniosę: bowiem, gdy podniosę rękę, opuszczę głowę naprzód i zrobię miejsce na uderzenie przy końcu mojej szyi. Lecz, o Ngurn, ja, który mam na zawsze opuścić światło dnia, chciałbym je opuścić z uchem pełnym śpiewu cudnego głosu Czerwonego bóstwa“. „Ja zaś obiecuję, że żadna głowa nie będzie nigdy tak dobrze uwędzona jak twoja“, zapewniał Ngurn, dając jednocześnie znak ludziom, by pociągnęli za sznury zawieszone u słupa bijącego. „Głowa twoja będzie największym moim dziełem w wędzeniu głów“. Bassett uśmiechnął się spokojnie z próżności starca, gdy opuszczono wielki pień rzeźbiony, cofnięty przedtem o dwadzieścia stóp. Chwilę potem zapadł w ekstazę na dźwięk nagłego, grzmiącego wyzwolenia dźwięku. Taki grzmot! Miękki był, całą miękkością drogocennych dźwięcznych metali. Archaniołowie w nim przemawiali, przepysznie piękny był, ponad wszelkie dźwięki, posiadał rozum nadludzi, mieszkańców planet innych słońc: był to głos Boga, porywał I nakazywał posłuch. I ten wieczny cud międzygwiezdnego metalu! Bassett widział własnymi oczyma, jak barwa i barwy zamieniały się w dźwięk, aż wreszcie widoczna powierzchnia wielkiej kuli stała się żywa, ruchliwa, stało się obłokiem, o którym nie umiał rzec, czy jest barwa, czy dźwiękiem. W tej chwili ujrzał granice materii, przemiany jej i połączone przejścia materii w energię. Czas mijał. Wreszcie niecierpliwy ruch Ngurna wyrwał Bassetta z ekstazy. Zapomniał zupełnie o starym szatanie—szatanie. Szybki przebłysk myśli wyrwał z ust Bassetta krótki urywany śmiech. Strzelba jego leżała przy nim na noszach. Lufę miał przy głowie, jedno naciśnięcie kurka wystarczyłoby do obrócenia tej głowy w nicość. Po cóż go oszukiwać? — przyszła następna myśl. Łowca głów, zwierzę ludożerca, człowiek, który był prawie małpą, a jednak Ngurn zgodnie ze swoimi pojęciami postępował więcej niż uczciwie. Ngurn sam w sobie odznaczał się etyką i słownością, względnością i łagodnością ludzką. Nie, po-
stanowił Bassett, byłoby nieuczciwe zakończyć oszukaniem starca. Głowa jego była własnością Ngurna i Ngurn będzie mógł ją uwędzić. Bassett podnosząc rękę, nachylił głowę, jak było umówione, by odkryć wyraźnie połączenie z kręgosłupem, zapomniał o Balatcie, która była tylko kobietą, jedyną i nieupragnioną. Wiedział nie wiedząc, kiedy siekierka o brzegu brzytwy wzniosła się w górę poza nim. W tej chwili, przed końcem, spadł na Bassetta cień Nieznanego, uczucie niewymownego cudu, opadnięcia murów przed niepojętym. Gdy wiedział, że uderzenie spada, sekundę przedtem, nim ostrze stalowe dotknęło ciała i nerwów, zdawało mu się, że patrzy na spokojną twarz Meduzy. Jednocześnie z uderzeniem stali i nadejściem ciemności ujrzał w widzeniu głowę swoją, jak obracało się z wolna ku domostwu szatana—szatana przy drzewie chlebowym.
ABRAHAM GRACE MERRIT W OTCHŁANI
Przerażająca i niepojęta była zmiana, jaka nastąpiła w mym najlepszym przyjacielu, Crawfordzie Tillinghascie. Nie widziałem go od owego dnia, przed dwu i pół miesiącami, wtedy gdy
powiedział mi ku jakiemu celowi prowadzą jego fizyczne i metafizyczne badania. Kiedy w odpowiedzi na moje pełne lęku i niepewności protesty zareagował wybuchem wściekłości i gwałtownie wyrzucił mnie za drzwi, musiał — odprawiwszy służbę — spędzić większość tego czasu zamknięty w swoim laboratorium na poddaszu, mając za jedynego towarzysza ową piekielną, przeklętą machinę, i raczej mało jadał; zdziwiłem sił wszakże, że krótki, bądź co bądź, okres dziesięciu tygodni mógł do tego stopnia postarzeć i zdeformować człowieka. Nie jest rzeczą miłą ujrzeć, jak smukły ongi człek staje się chudy niczym szczapa, a jego ogorzała skóra żółta lub popielatoszara. oczy pałające nieziemskim blaskiem zapadają się głębiej, tworzą się pod nimi ciemne sińce, czoło pokrywa się bruzdami i żyłkami, a ręce dygoczą i drżą jak w malignie. Dodawszy do tego jeszcze ogólną niedbałość wyglądu — niechlujny strój, rozwichrzone ciemne włosy, przyprószone przy cebulkach siwizną, najeżoną szczeciną śnieżnobiałego zarostu pokrywającego gładko niegdyś ogolone policzki — połączony efekt jest raczej wstrząsający.
Tak jednak wyglądał Crawford Tillinghast owej nocy, kiedy jego na wpół zrozumiała wiadomość przywiodła mnie, po tygodniach wygnania, do drzwi jego domu; wyglądał jak duch, gdy dygocząc na całym ciele wprowadził mnie do środka i — trzymając w jednym ręku świecę — raz po raz, ukradkiem, oglądał się przez ramię, jakby obawiał się niewidzialnych istot nawiedzających ów prastary, samotnie stojący dom, położony w pewnym oddaleniu od Benevolent Street.
Błędem było, że Crawford Tillinghast zajął się studiowaniem nauk ścisłych i filozofii. Powinny być one zgłębiane przez kogoś o chłodnym i obojętnym umyśle, gdyż dla człowieka czynu, pełnego głębokich odczuć, prowadzić mogą do dwóch równie tragicznych alternatyw
— rozpaczy, w przypadku gdy jego badania zakończą sił niepowodzeniem i niepojętej, niewyobrażalnej grozy, w razie odniesienia sukcesu. Tillinghast stał się niegdyś ofiarą porażki, samotności i melancholii, teraz jednak— co spowodowało, iż w moim wnętrzu pojawiły się przyprawiające o mdłości niepokoje — stwierdziłem, iż miałem przed sobą ofiarę sukcesu. Prawdą jest, iż przed dziesięcioma tygodniami, kiedy opowiedział mi o tym co zamierzał osiągnąć, ostrzegłem go przed skutkami tego odkrycia. Był cały rozpalony i podekscytowany, mówiąc wysokim i nienaturalnym, acz zawsze pedantycznym głosem. — Cóż wiemy — mówił — o świecie i wszechświecie, które nas otaczają? Nasze możliwości odbioru wrażeń są absurdalnie ograniczone, a możliwości postrzegania otaczających nas obiektów, nieskończenie zawężone. Postrzegamy to jedynie, co skutkiem naszej budowy,
takiej a nie innej, jesteśmy w stanie zauważać i nie zdajemy sobie sprawy z ich absolutnej natury. Przy pomocy pięciu stałych zmysłów udajemy, iż rozumiemy bezgraniczną złożoność otchłani kosmosu, aczkolwiek istoty dysponujące szerszym, silniejszym lub innym rodzajem zmysłów, mogą nie tylko postrzegać rzeczy inaczej niż my, ale również widzieć i badać całe światy materii, energii i życia, znajdujące się tuż obok nas, na wyciągnięcie ręki, a jednak niedostępne i niezbadane przy pomocy naszych zmysłów. Zawsze wierzyłem w istnienie, obok nas, takich światów. A TERAZ WIERZĘ, ŻE ZNALAZŁEM SPOSÓB NA PRZEŁAMANIE CHRONIĄCYCH JE BARIER. Nie żartuję! W przeciągu dwudziestu czterech godzin ta machina przy stole wytworzy fale działające na nierozpoznane organy zmysłowe, które tkwią w nas, naturalnie w formie szczątkowej, gdyż uległy gwałtownej atrofii. Fale te odkryją przed nami obrazy, jakich nigdy nie widziało ludzkie oko, a także wizje jakich nigdy nie
doświadczyła żadna forma organicznego życia. Ujrzymy na co psy wyją w ciemności, i z jakich powodów koty po północy czujnie nasłuchują. Ujrzymy wszystkie te rzeczy i jeszcze inne, jakich nie oglądała żadna istota z krwi i kości. Przeskoczymy czas, przestrzeń i wymiary, by nie wykonując nawet jednego cielesnego ruchu, zajrzeć na samo dno Stworzenia. Kiedy Tillinghast opowiedział mi o tym, gwałtownie zaprotestowałem, gdyż znałem go dostatecznie dobrze, aby przyjąć jego słowa z niepokojem miast z rozbawieniem czy ironią, jednak on, ogarnięty fanatycznym pragnieniem doprowadzenia swego eksperymentu do końca, po prostu wyrzucił mnie z domu. Obecnie jego fanatyzm nie stracił ani trochę na sile, ale najwyraźniej pragnienie rozmowy przemogło zranione uczucia i oburzenie, gdyż wysłał mi kartkę — napisaną odręcznie, prawie niemożliwymi do odczytania bazgrołami — w której nalegał, abym niezwłocznie do niego przybył. Gdy wszedłem do domu mego przyjaciela, tak nieoczekiwanie przemienionego w upiornego gargulca, ogarnęła mnie zgroza, zdająca czaić się w każdym zalegającym w kącie cieniu. Słowa i wierzenia, jakimi Tillinghast podzielił się ze mną przed dziesięcioma tygodniami, zdawały się przybrać cielesną postać i miałem wrażenie, że kryły się gdzieś tam, w ciemnościach, poza niewielkim kręgiem światła ze świecy, a pusty, zmieniony głos mego gospodarza przyprawił mnie o lodowate ciarki. Zaczęło mi brakować obecności służących i wcale mi się nie spodobało, kiedy usłyszałem, że wszyscy oni opuścili dom Tillinghasta przed trzema dniami. Wydawało mi się dziwne, że nawet stary Gregory opuścił swego pana nie powiadomiwszy o tym tak wypróbowanego przyjaciela, jakim dla niego byłem. To on przekazywał mi wszelkie informacje na temat Tillinghasta od dnia, kiedy z hukiem wyleciałem z jego domu.
Niebawem jednak mój niepokój zastąpiło uczucie ciekawości i fascynacji. Mogłem się jedynie domyślać czego chciał ode mnie Tillinghast, nie ulegało jednak wątpliwości, iż pragnął podzielić się ze mną jakimś niewiarygodnym sekretem lub odkryciem.
Wcześniej zaprotestowałem przeciwko jego nienaturalnym próbom zgłębienia nieznanego, teraz jednak, kiedy —jak wszystko na to wskazywało — odniósł znaczący sukces, nieomal podzieliłem jego euforyczny nastrój, pomimo niewątpliwie przerażających kosztów, jakie przyszło mu ponieść. Wszedłem na mroczne poddasze, podążając za dzierżoną w dłoni, kołyszącą się świecą. Wyglądało na to, iż prąd został wyłączony, a kiedy zapytałem o to mego przewodnika, oznajmił, iż były po temu ważkie powody. — Tego byłoby zdecydowanie za wiele... Nie odważyłbym się — mamrotał bezustannie pod nosem.
Zauważyłem u niego nowy, acz niespotykany dotąd, nawyk dziwnego mamrotania, gdyż dotąd nie miał w zwyczaju mówić sam do siebie. Weszliśmy do laboratorium na poddaszu i wzrok mój padł na upiorną, elektryczną machinę pulsującą chorobliwym, złowieszczym, fioletowym blaskiem. Była podłączona do silnego chemicznego akumulatora, ale prąd chyba do niej nie dopływał; przypomniałem sobie bowiem, jak we wcześniejszej fazie eksperymentów, głośno perkotała i buczała, kiedy była włączona. W odpowiedzi na moje pytania Tillinghast wymamrotał, że ta jednostajna poświata nie była elektryczna, w żadnym znaczeniu, które byłbym w stanie zrozumieć.
Posadził mnie obok niej, tak, że miałem ją teraz po prawej stronie i przekręcił włącznik ukryty gdzieś poniżej kilku rzędów pękatych, szklanych żarówek. Usłyszałem znajome perkotanie, które przeszło z wolna w mechaniczne zawodzenie, a zakończyło się łagodnym pomrukiem, tak cichym, że sądziłem, iż lada chwila urządzenie ucichnie zupełnie. Tymczasem luminescencja przybrała na sile, przygasła, po czym zmieniła barwę na blade ultra lub może raczej mieszankę barw, której nie potrafiłem określić, ani tym bardziej opisać.
Tillinghast obserwował mnie i zauważył moje zakłopotanie. — Wiesz, co to takiego? — wyszeptał. — TO ULTRAFIOLET. — Zachichotał dziwacznie, widząc moje zdumienie. — Sądziłeś, że ultrafiolet jest niewidoczny i to prawda, ale teraz promienie są już widoczne, podobnie jak wiele innych rzeczy.
Posłuchaj! Fale z tego urządzenia pobudzają tysiące uśpionych w nas zmysłów, zmysłów, które odziedziczyliśmy po eonach ewolucji, przechodząc ze stanu swobodnych elektronów do zorganizowanego człowieczeństwa. Widziałem prawdę i pragnę ukazać ją także tobie. Zastanawiasz się jak będzie wyglądać? Powiem ci. —Tu Tillinghast usiadł dokładnie naprzeciw
mnie, zdmuchnął świeczkę i spojrzał mi prosto w oczy. — Twoje istniejące organy zmysłów — sądzę, że najpierw uszy — odbiorą wiele rozmaitych wrażeń, bowiem są blisko połączone z uśpionymi zmysłami. Potem włączą się kolejne. Słyszałeś o szyszynce? Śmieszą mnie ci płytcy endokrynolodzy, równie oszukańczy i parweniuszowscy jak freudyści. Szyszynka to główny organ zmysłowy I NIE MAM CO DO TEGO WĄTPLIWOŚCI, SAM TO SPRAWDZIŁEM. To jak inny rodzaj widzenia, gdzie odbierane przy pomocy szyszynki obrazy przekazywane są do mózgu. Jeśli jesteś normalny, powinieneś móc zobaczyć większość tych rzeczy... To znaczy, chodzi mi o to, że zdołasz naocznie się o tym przekonać. Dowody same napłyną do ciebie Z OTCHŁANI.
Rozejrzałem się po ogromnym pokoju na poddaszu, którego ukośna południowa ściana była słabo oświetlona promieniami, niepostrzegalnymi dla nie uzbrojonego oka. W odległych kątach położyły się głębokie cienie, a całe miejsce nabrało wrażenia mglistej iluzji, która ukrywała jego naturę i pobudzała wyobraźnię, popychając ją ku symbolizmowi i fantazjom. Podczas tego interwału, kiedy Tillinghast milczał, wyobrażałem sobie siebie w ogromnej, przestronnej, niewiarygodnej świątyni dawno zmarłych bogów; widmowej budowli okolonej niezliczonymi czarnymi, kamiennymi kolumnami strzelającymi z posadzki wyłożonej prze-
żartymi wilgocią płytami ku zachmurzonemu niebu, gdzie znikały mi z oczu. Obraz był przez chwilę bardzo żywy i wyrazisty, ale stopniowo ustąpił na rzecz bardziej przeraźliwej wizji — zawieszenia w kompletnej, absolutnej samotności pośród bezkresnej. ślepej i głuchej przestrzeni. Wydawało się jakby wokół mnie była jedynie pustka i nic więcej, i poczułem dziecinny lęk, nakazujący mi wydobyć z kieszeni rewolwer, który nosiłem zawsze po zmierzchu przy sobie, odkąd pewnej nocy w East Providence zostałem napadnięty. I naraz, z najdalszej dali z wolna napłynął D WIĘK. Był niewiarygodnie cichy, pełen subtelnych wibracji i bez wątpienia melodyjny, ale niósł w sobie nutę niewytłumaczalnej dzikości, która sprawiała, iż jego tony zdawały się być dla całego mego ciała delikatną torturą. Odnosiłem wrażenie, jakbym słyszał skrobanie paznokciami po szkle. Jednocześnie pojawił się osobliwy lodowaty podmuch, który napływając z tej samej strony, co odległy dźwięk, omiótł mnie od stóp do głów. Gdy tak czekałem ze zniecierpliwieniem, poczułem, iż zarówno wiatr jak i dźwięk przybierają na sile. W efekcie zaś wyobraziłem sobie siebie, przywiązanego w poprzek do szyn, podczas gdy z daleka zbliżała się do mnie ogromna, rozpędzona lokomotywa. Zacząłem mówić do Tillinghasta, ale kiedy się odezwałem, dziwne odczucia nieoczekiwanie prysły. Zobaczyłem tylko mężczyznę, świecącą machinę i pogrążony w półmroku pokój. Tillinghast uśmiechał się z odrazą widząc rewolwer, który wyjąłem, praktycznie nieświadomie, ale sądząc po wyrazie jego twarzy, byłem przekonany, że widział i słyszał tyle samo co ja, a może nawet więcej.
Szeptem podzieliłem się z nim mymi doznaniami. a on polecił mi abym milczał i starał się chłonąć wszystkie doznawane wrażenia.
— Nie ruszaj się — ostrzegł — bo w tych promieniach MY WIDZIMY, ALE I NAS WIDAĆ. Powiedziałem ci, że służący odeszli, ale nie powiedziałem ci JAK. To przez tą tępą gosposię. Ostrzegałem ją, aby nie włączała świateł na dole, ale zrobiła to i przewody przechwyciły współczulną wibrację. To musiało być przerażające... nawet tu na górze słyszałem te upiorne krzyki, pomimo rozmaitych doznań wzrokowych i słuchowych dochodzących mnie z różnych stron, a później... to było straszne... w całym domu znajdowałem jedynie ich porozrzucane bezwładnie rzeczy. Ubranie pani Updike znajdowało się tuż przy kontakcie we frontowym holu — stąd domyśliłem się, co uczyniła. To dopadło ich wszystkich. Ale dopóki się nie ruszamy, jesteśmy względnie bezpieczni. Pamiętaj... mamy do czynienia z okropnym i przerażającym światem, w którym jesteśmy praktycznie bezradni... F11E RUSZAJ SIĘ!
Połączony wstrząs jego słów i wydanego gwałtownie rozkazu ogarnął me ciało dziwnym paraliżem a umysł mój, zdjęty zgrozą, ponownie otworzył się na doznania płynące — jak to określił Tillinghast — z otchłani. Znalazłem się tedy w wirze ruchów i dźwięków, a przed mymi oczami przetaczały się chaotyczne obrazy. Zobaczyłem rozmyte kontury pokoju, ale wydawało mi się, że z jakiegoś punktu w przestrzeni wypływa wrzący słup rozmytych widmowych, eterycznych kształtów, przenikający przez solidną powierzchnię dachu przede mną, nieco po prawej stronie, niebawem znów odniosłem wrażenie, że znajduję się w świątyni, tym razem jednak filary strzelały w górę ku powietrznemu oceanowi światła, skąd, wzdłuż zauważonej przeze mnie, przed chwilą, ścieżki czarnego słupa, spływał pojedynczy, oślepiający promień. Potem sceny zmieniały się niemal jak w kalejdoskopie, stając się chaotyczną mozaiką obrazów, dźwięków i nieokreślonych odczuć, że zaczynam się rozpływać albo w jakiś sposób tracę swą cielesną postać. Jeden krótki, wyraźny przebłysk na zawsze pozostanie w mej pamięci. Przez ułamek sekundy widziałem skrawek dziwnego mrocznego nieba wypełniony
lśniącymi, wirującymi kulami, a gdy się oddalił, dostrzegłem pałające słońca, całą konstelację albo galaktykę układającą się w konkretny kształt —forma jaką przybrały, przypominała zniekształcone oblicza Crawforda Tillinghasta. Innym razem znów poczułem jak wielkie, żywe istoty ocierają się o mnie, a nawet, kilkakrotnie, PRZENIKAJĄ NA WSKROŚ moje materialne ciało i wydawało mi się, że dostrzegam jak Tillinghast się im przygląda — cóż, być może jego lepiej wyszkolone zmysły mogły dostrzec owe niewidoczne dla mnie istoty. Przypomniałem sobie to, co powiedział na temat szyszynki i zastanawiałem się, co też mógł dostrzegać tym nadprzyrodzonym okiem.
Nagle ja również obdarzony zostałem mocą szerszego postrzegania. Poza i ponad chaosem świateł i cieni pojawił się obraz, który, acz mglisty, zawierał w sobie elementy stałości i ciągłości. Był w pewnym sensie znajomy, gdyż niezwykła jego część nakładała się na zwyczajne, ziemskie tło, jak obraz w kinie rzucany na płócienny ekran. Zobaczyłem laboratorium na poddaszu, elektryczną machinę i postać Tillinghasta naprzeciw mnie — jednakże spośród całej przestrzeni nie zajętej przez znane mi przedmioty i rzeczy, nawet najmniejszy jej skrawek nie był wolny. Niemożliwe do opisania kształty, żywe i nie, ruszały się w odrażającym bezładzie, blisko zaś każdej znanej mi rzeczy, kłębiły się całe światy obcych, nieznanych istot. Miałem wrażenie, iż wszystkie rzeczy znane łączyły bądź przeplatały się z nieznanymi — i vice versa. najczęściej spostrzeganymi spośród żywych istot były atramentowoczarne, galaretowate potworki pulsujące ohydnie w rytm wibracji płynących z maszyny. Ohydztw tych było bez liku i
— ku swemu przerażeniu — spostrzegłem, iż monstra NAKŁADAŁY SIĘ jedne na drugie — były bowiem półpłynne i mogły przenikać się nawzajem, przechodząc na wskroś przez rzeczy o formach znanych nam jako ciała stałe. Istoty te pozostawały w ciągłym ruchu; zdawały się pławić w powietrzu, podążając ku jakiemuś nieznanemu i odrażającemu celowi. Od czasu do czasu dostrzegłem jak stworzenia te pożerały jedno drugie —atakujący rzucał się na swoją ofiarę, która natychmiast znikała mi z oczu. Wzdrygając się, odnosiłem wrażenie, że wiem już co się stało z nieszczęsnymi służącymi i nie mogłem przestać myśleć o owych istotach, podczas gdy jednocześnie starałem się zaobserwować inne elementy i mieszkańców nowo postrzeganego świata, niewidocznego dla naszych oczu, choć rozciągającego się przecież wokół nas. Tillinghast przyglądał mi się z uwagą i nagle przemówił:
— Widzisz je? Widzisz? Dostrzegasz te istoty, które w każdej chwili twego życia przepływają obok ciebie i PRZEZ ciebie? Widzisz istoty, tworzące to, co ludzie nazywają czystym powietrzem i błękitnym niebem? Czyż nie udało mi się przełamać bariery, czyż nie pokazałem ci światów jakich nigdy nie widział żaden inny człowiek? Słyszałem jego krzyk pośród szalejącego wokół mnie chaosu i spojrzałem na wykrzywioną dzikim grymasem twarz, pochylającą się w moją stronę. Jego oczy były jamami, w których płonął ogień i wyraźnie dostrzegłem gorejącą w nich nienawiść. Maszyna pomrukiwała nieprzerwanie.
— Sądzisz, że te płastugowate stwory zabity moich służących? Głupcze, one są niegroźne! Ale służący zniknęli, nieprawdaż? Próbowałeś mnie powstrzymać; zniechęcałeś mnie, kiedy najbardziej potrzebowałem zachęty i wsparcia; obawiałeś się kosmicznej prawdy, ty
przeklęty tchórzu, ale teraz cię mam. Co załatwiło służących? Co sprawiło, że tak głośno wrzeszczeli?... nie wiesz co? niebawem się dowiesz. Patrz na mnie, słuchaj, co do ciebie mówię... Czy naprawdę uważasz, że istnieje coś takiego jak czas i wielkość? Uważasz, że istnieje coś, co nazywamy formą czy materią? Powiem ci coś — sięgnąłem samych głębin i to tak dalece, że twój mały móżdżek nie byłby w stanie sobie tego wyobrazić. Dotarłem postrzeganiem poza granice nieskończoności i przyciągnąłem demony z gwiazd... okiełznałem cienie przenikające ze świata do świata, by siać śmierć i szaleństwo... Przestrzeń należy do mnie, słyszysz? Teraz ścigają mnie istoty... istoty, które pożerają i niszczą, aleja wiem jak ich unikać. Potrafię się im wymykać. To ciebie dostaną... tak jak wcześniej dostały służących... Drżysz, mój panie? Mówiłem ci, że nie wolno ci nawet drgnąć... to niebezpieczne... i tak przeżyłeś do tej pory tylko dlatego, że powiedziałem ci, abyś się nie ruszał... ocaliłem cię, abyś mógł więcej zobaczyć i wysłuchać mnie. Gdybyś się poruszył dopadłyby cię już dawno temu. Mię martw się, nie ZRANIĄ CIĘ. Służących też nie zraniły — te nieszczęsne istoty wrzeszczały tak głośno na ich WIDOK. Moje zwierzątka nie są urodziwe, gdyż pochodzą z miejsc, w których standardy estetyczne są — rzec by można — BARDZO ODMIENNE. Mogę cię zapewnić, że dezintegracja jest dość bolesna, ale chcę, abyś je zobaczył. Zaciekawiłem cię? No cóż, wiedziałem, że nie masz w sobie żyłki naukowca. Dygoczesz, co? Dygoczesz z niepokoju, by zobaczyć jedyne w swoim rodzaju istoty, jakie udało mi się odkryć. Czemu zatem się nie poruszysz? Jesteś zmęczony? Cóż, nie martw się, przyjacielu. Bo one już nadchodzą... Spójrz, spójrz, a niech cię diabli, popatrz... są tuż za tobą, za twoim lewym ramieniem...
To już prawie wszystko — reszta opowieści jest krótka i być może znacie ją z artykułów w gazetach. Policja usłyszała strzał dochodzący z domu Tillinghasta i znalazła nas tam — Tillinghast nie żył, ja zaś byłem nieprzytomny. Ponieważ trzymałem w ręku rewolwer, zostałem aresztowany, ale w ciągu trzech godzin znalazłem się na wolności —stwierdzono bowiem, iż przyczyną śmierci Tillinghasta był atak apopleksji, zaś moja kula trafiła w potworną maszynę, która leżała obecnie, roztrzaskana w drobny mak, na podłodze laboratorium. Mię opowiedziałem zbyt wiele o tym, co widziałem, gdyż obawiałem się sceptycznego przyjęcia moich słów przez koronera — niemniej jednak z tego co opowiedziałem, doktor wywnioskował, że bez wątpienia musiałem zostać zahipnotyzowany przez mściwego i opętanego żądzą mordu szaleńca. Chciałbym móc uwierzyć doktorowi. Moim starganym nerwom z pewnością wyszłoby na zdrowie, gdybym zdołał zapomnieć o tym. co widziałem i gdybym zmienił zdanie na temat powietrza i nieba, tego co mnie otacza i co widzę wysoko w górze nad moją głową, nigdy nie mam wrażenia, że jestem sam i nigdy nie czuję się spokojny. Bywa też, że
kiedy jestem bardzo zmęczony, ogarnia mnie ni stąd, ni zowąd upiorne, przyprawiające o lodowate ciarki odczucie, że jestem śledzony. Mam wrażenie, jakby coś nieodparcie podążało moim tropem. Dlaczego nie potrafię uwierzyć w słowa lekarza? Powodem tego jest jeden, prosty fakt: policja nigdy nie odnalazła ciał służących, których jakoby zamordować miał szalony Crawford Tillinghast.
ALDOUS HUXLEY
DRZWI PERCEPCJI
Gdyby oczyścić drzwi percepcji, Każda rzecz jawiłaby się taka, jaka jest: nieskończona. Wiliam Blake
W 1886 roku niemiecki farmakolog, Ludwig Lewin, opublikował pierwszą systematyczną monografię kaktusa, któremu nadano później nazwę od jego nazwiska. Anhalonium lewinii był w nauce czymś nowym. Dla pierwotnej religii oraz dla Indian Meksyku i Południowego Zachodu Ameryki był przyjacielem od niepamiętnych czasów. W gruncie rzeczy, był o wiele więcej niż przyjacielem. Wystarczy się odwołać do słów jednego z pierwszych Hiszpanów, którzy odwiedzili Nowy Świat: „spożywają korzeń, który nazywają pejotlem i który czczą jak bóstwo”. Dlaczego czcili go niczym bóstwo stało się jasne, gdy tak wybitni psychologowie jak Jaensch, Havelock Ellis i Weir Mitchell podjęli eksperymenty z meskaliną, aktywnym składnikiem pejotlu. Co prawda, nie posunęli się nigdy do bałwochwalstwa, ale wszyscy przyczynili się do przyznania meskalinie wyjątkowego znaczenia. Stosowana w odpowiednich dawkach, zmie-
nia cechy świadomości bardziej niż inne substancje ze składnicy farmakologa, chociaż jest mniej od nich toksyczna. Badania nad meskaliną prowadzono wyrywkowo od czasów Lewina i Havelocka Ellinsa. Chemicy nie tylko wyizolowali alkaloid; nauczyli się go syntetyzować, toteż dostawy przestały być uzależnione od rzadkich, sporadycznych zbiorów pustynnego kaktusa. Psychiatrzy aplikowali sobie meskalinę w nadziei uzyskania lepszego — bo z pierwszej ręki — rozumienia procesów psychicznych swych pacjentów. Prowadząc badania, niestety na zbyt małej populacji i w nazbyt wąskim przedziale warunków eksperymentalnych, psychologowie zaobserwowali i skatalogowali niektóre z bardziej uderzających efektów tego środka. Neurolodzy i fizjolodzy poznali częściowo mechanizmy jego działania na ośrodkowy układ nerwowy. Prócz tego, przynajmniej jeden profesjonalny filozof zażył meskalinę dla światła, jakie może ona rzucić na odwieczne, nie rozwiązane zagadki jak miejsce umysłu w przyrodzie czy relacja między mózgiem a świadomością. Tak wyglądała sytuacja dopóty, dopóki przed dwoma czy trzema laty nie zaobserwowano nowego i prawdopodobnie bardzo znaczącego faktu.1 W gruncie rzeczy, już od kilku dziesięcioleci fakt ten sam się nasuwał; ale, praktycznie rzecz biorąc, nikt go nie dostrzegł, dopóki młodego angielskiego psychiatry, pracującego obecnie w
Kanadzie, nie uderzyło duże podobieństwo składu chemicznego meskaliny i adrenaliny. Dalsze badania wykazały, że kwas lizergowy, wyjątkowo silny halucynogen otrzymywany ze sporyszu odznacza się strukturalnym biochemicznym pokrewieństwem ze wspomnianymi substancjami. Następnie przyszło odkrycie, że adrenochrom, będący produktem rozpadu adrenaliny, może wywołać wiele objawów zaobserwowanych podczas intoksykacji meskaliną.
Tyle że adrenochrom występuje zapewne spontanicznie w ludzkim ciele. Innymi słowy, każdy z nas może potencjalnie wytwarzać minimalne dawki chemiczne, które jak wiemy wywołują znaczne zmiany w świadomości. Niektóre spośród tych zmian przypominają zmiany występujące w schizofrenii, owej tak charakterystycznej pladze dwudziestego wieku. Czy zaburzenia psychiczne są związane z zaburzeniami chemicznymi? Zaburzenia chemiczne natomiast związane są ze stresami psychicznymi wpływającymi na nadnercza? Stwierdzenie tego już teraz byłoby przedwczesne i nieroztropne. Możemy powiedzieć co najwyżej tyle, że tak wygląda sprawa prima facie. Tymczasem badacze posuwają się systematycznie tym tropem, detektywi — biochemicy, psychiatrzy, psychologowie — idą tym śladem. Zbiegiem wyjątkowo dla mnie szczęśliwych okoliczności znalazłem się, wiosną 1953 roku, akurat na samym tropie. Jeden z detektywów przybył w jakiejś sprawie do Kalifornii. Pomimo siedemdziesięciu lat badań, psychologiczny materiał jakim dysponował był nadal absurdalnie znikomy, zależało mu więc na tym, by go poszerzyć. Byłem akurat na miejscu i miałem ochotę, a wręcz nieposkromioną chęć zostać świnką doświadczalną. Tak doszło do tego, że pewnego słonecznego majowego poranka połknąłem cztery dziesiąte grama meskaliny rozpuszczone w połowie szklanki wody i usadowiłem się, czekając na efekty. Żyjemy razem, oddziałujemy i reagujemy na siebie; ale zawsze, we l wszystkich okolicznościach, jesteśmy zdani na siebie. Męczennicy ramię l w ramię wkraczają na arenę; ale każdy z nich zostaje ukrzyżowany l w samotności. Objęci kochankowie próbują rozpaczliwie zespolić swe odizolowane uniesienia w jedną autotranscendencję; na próżno. Każdy obleczony w ciało duch z samej swej natury jest skazany na to, by przeżywać cierpienie i radości w samotności. Wrażenia, uczucia, wglądy, fantazje — wszystkie one mają charakter prywatny i są nie do przekazania, chyba że za pośrednictwem symboli, niejako z drugiej ręki. Możemy gromadzić informacje o przeżyciach, nigdy jednak same przeżycia. Od rodziny po naród, każda grupa ludzi
stanowi społeczność odrębnych wszechświatów. Większość odrębnych wszechświatów jest na tyle podobna do siebie, by umożliwić interferencyjne rozumienie czy nawet wspólną empatię lub „wczuwanie się”. Pamiętając chociażby o naszych własnych nieszczęściach i upokorzeniach, możemy współczuć innym w podobnych sytuacjach, możemy postawić się (zawsze, oczywiście, w nieco pickwickowskim sensie) na
ich miejscu. Ale w pewnych przypadkach porozumienie, między wszechświatami jest niepełne lub wręcz nie istniejące. Umysł to miejsce samo dla siebie, zaś miejsca zamieszkiwane przez obłąkanych i niezwykle utalentowanych są tak odmienne od miejsc zamieszkałych przez normalnych ludzi, że nie ma prawie zupełnie wspólnej płaszczyzny pamięci, która służyłaby za podstawę dla rozumienia lub współodczuwania. Padają słowa, ale niczego nie wyjaśniają. Rzeczy i wydarzenia, do których odnoszą się symbole, należą do wzajemnie wykluczających się sfer doświadczenia. Prawdziwie zbawiennym darem jest widzieć siebie tak, jak widzą nas inni. Nie mniej ważna jest umiejętność postrzegania innych tak, jak oni sami siebie postrzegają. Tylko co wtedy, gdy ci inni należą do innego gatunku i zamieszkują całkowicie obcy wszechświat? Na przykład, w jaki sposób zdrowy psychicznie człowiek może pojąć jak czuje się szaleniec? Albo też, o ile nie urodzimy się w nowym wcieleniu wizjonerem, medium czy geniuszem muzycznym, jaką mamy szansę na odwiedzenie światów, które były domem dla Blake’a, Swedenborga i Johanna Sebastiana Bacha? Jak człowiek na samym krańcu ektomorfii i cerebrotonii może postawić się w sytuacji człowieka na krańcu endomorfii i wiscerotonii, czy też — poza przypadkami pewnych ograniczonych obszarów — dzielić uczucia człowieka na krańcach mezomorfii i somatotonii? Dla zaprzysięgłego behawiorysty takie py-
tania są, jak mniemam, bezsensowne. Ale dla tych, którzy na poziomie teoretycznym wierzą w coś, co w praktyce uznają za prawdziwe — to znaczy, że doświadczenie posiada nie tylko zewnętrzną, ale i wewnętrzną stronę — postawione tu problemy są rzeczywiste, tym bardziej poważne, że niektóre z nich są całkowicie nierozwiązywalne, inne rozwiązywalne tylko w wyjątkowych okolicznościach i przy użyciu metod dostępnych tylko nielicznym. Tak więc, wydaje się zupełnie pewne, że nigdy nie będę wiedział, co to znaczy czuć się Sir Johnem Falstaffem czy Joe Louisem. Z drugiej strony, zawsze wydawało mi się możliwe, za pośrednictwem hipnozy lub na przykład autohipnozy, systematycznej medytacji, czy poprzez zażycie odpowiedniego środka chemicznego, dokonanie takiej zmiany normalnego stanu świadomości, by poznać, od wewnątrz, to o czym mówi wizjoner, medium, a nawet mistyk. Kierując się lekturami na temat przeżyć po meskalinie wyrobiłem sobie z góry przekonanie, że środek ten wprowadzi mnie, przynajmniej na kilka godzin, w wewnętrzny świat opisywany przez Blake’a i A. E. (George William Russell). Ale moje oczekiwania się nie spełniły. Spodziewałem się, że będę leżeć z zamkniętymi oczyma, oglądając wizje wielobarwnych geometrii, ożywionej architektury, obfitującej w klejnoty i nieziemsko cudownej, krajobrazów z bohaterskimi postaciami, czy symbolicznych dramatów pulsujących nieustannie na granicy ostatecznego objawienia. Ale nie wziąłem, oczywiście, pod uwagę, nawyków mojej konstytucji psychicznej, faktów dotyczących mojego temperamentu, wychowania i zwyczajów.
Mam, i odkąd pamiętam, zawsze miałem słabą wyobraźnię wzrokową. Słowa, nawet płodne słowa poetów, nie wywołują w moim umyśle obrazów. Przy zasypianiu nie witają mnie wizje hipnagogiczne. Kiedy coś sobie przypominam, wspomnienie nie jawi mi się jako żywo po-
strzegane wydarzenie czy obiekt. Wysiłkiem woli mogę wzbudzić w sobie niezbyt żywe wyobrażenie tego, co miało miejsce wczoraj po południu, wyglądu Lungarno sprzed zniszczenia mostów, Bayswater Road, kiedy jedynymi autobusami były zielone, niewielkie, ciągnione przez stare konie pojazdy jadące z prędkością trzech i pół mil na godzinę. Takie wyobrażenia mają wszakże mało materialności i nie żyją własnym życiem. Wobec rzeczywistych, spostrzeganych przedmiotów znajdują się w takiej relacji jak duchy Homera wobec ludzi z krwi i kości, którzy przyszli je odwiedzić w królestwie cieni. Tylko wtedy, gdy mam wysoką gorączkę, moje obrazy umysłowe nabierają niezależnego życia. Tym, którzy dysponują silną zdolnością wizualizacji, mój świat wewnętrzny musi się wydawać przedziwnie monotonny, ograniczony i nieciekawy. To był właśnie świat — ubogi, ale mój własny — który chciałem ujrzeć przemieniony w coś całkiem od niego odmiennego. Zmiana, która rzeczywiście w tym świecie zaszła nie miała bynajmniej charakteru rewolucyjnego. W pół godziny po połknięciu środka zauważyłem powolny taniec złotych świateł. W chwilę później, zaczęły nabrzmiewać i rozprzestrzeniać się pełne przepychu czerwone płaszczyzny, tryskając z jasnych węzłów energii, wibrujących nieustannie zmieniającym się, układającym we wzory życiem. Innym razem, zamknięcie oczu ukazało kompleks szarych struktur, wewnątrz których blade niebieskawe kule nabierały intensywnej solidności, a wyłoniwszy się, przesuwały bezszelestnie do przodu i znikały z pola widzenia. Ale nigdy nie były to twarze, ani postaci ludzi lub zwierząt. Nie widziałem pejzaży, żadnych rozległych przestrzeni, żadngo magicznego rozrastania się czy metamorfozy budynków, niczego, co chociaż odległe przypominałoby dramat lub przypowieść. Inny świat, do którego wprowadziła mnie meskalina, nie był światem wizji; istniał przede mną, w tym co potrafiłem dostrzec otwartymi oczyma. Wielka zmiana nie dokonała się w sferze obiektywnego faktu. To, co się stało z moim subiektywnym wszechświatem, było względnie nieistotne.
Wziąłem pigułkę o jedenastej. W półtorej godziny później siedziałem w moim gabinecie wpatrując się intensywnie w mały szklany wazon. Wazon zawierał tylko trzy kwiaty — w pełni rozkwitniętą różę Portugalska piękność, żółtawo—różową z odcieniem ciepłej, płomienistej barwy u nasady każdego płatka; duży goździk w kolorze kremowym i karmazynowym; i białofioletowy u końca nadłamanej łodyżki, wyrazisty heraldyczny kwiat irysu. Przypadkowy i prowizoryczny mały bukiet urągał wszelkim zasadom tradycyjnego dobrego smaku. Tego ranka przy śniadaniu uderzył mnie żywy dysonans jego barw. Ale tym razem nie to było naj-
ważniejsze. Nie przyglądałem się teraz niezwykłemu ułożeniu kwiatów. Widziałem to, co widział Adam w poranek swego stworzenia — cud, chwila po chwili, nagiej egzystencji. — Czy to miłe — zapytał ktoś. W tej części eksperymentu wszystkie rozmowy były nagrywane na dyktafon, mogłem więc potem odświeżyć pamięć wypowiedzianych słów. — Ani miłe, ani nie miłe — odrzekłem. — Po prostu jest. Istigkeit — czy nie tego słowa lubił używać Meister Eckhart? „Istotowość”. Byt platońskiej filozofii, tyle że Platon, jak się zdaje, popełnił ogromny, groteskowy błąd polegający na oddzieleniu Bytu od stawania się i utożsamieniu go z matematyczną abstrakcją Idei. Nie potrafił nigdy, biedaczysko, zobaczyć wiązanki kwiatów rozbłyskujących własnym wewnętrznym światłem i nieledwie uginających się pod presją sensu jakim je obdarzono; nigdy nie potrafiłby dostrzec, że to, co róża, irys i goździk z taką intensywnością oznaczały stanowiło ni mniej, ni więcej to, czym były — ulotność, która była jednak wiecznym życiem, nieustanne znikanie, które było jednocześnie czystym Bytem, wiązką znikomych, niepowtarzalnych istnień poszczególnych, w których dzięki jakiemuś niewypowiedzia-
nemu, a przecież samo przez się zrozumiałemu, paradoksowi dostrzegało się boskie źródło wszelkiego istnienia. Nadal patrzyłem na kwiaty i zdawało mi się, iż w ich żywym świetle odnajduję jakościowy odpowiednik oddychania — chociaż oddychania bez powrotu do punktu wyjścia, bez periodycznego odpływu, jedynie z powracającym przypływem od piękna do piękna pogłębionego, od głębokiego do jeszcze głębszego sensu. Przyszły mi na myśl takie słowa jak Łaska i Przemienienie, i to właśnie, między innymi, oznaczały. Mój wzrok przenosił się z róży na goździk, i z pierzastego rozżarzenia na gładkie woluty obdarzonego czuciem ametystu, które tworzyły irys. Widzenie Uszczęśliwiające, Sat—cit—ananda, Istnienie—Świadomość — Błogość — po raz pierwszy zrozumiałem, nie na poziomie słownym, nie poprzez wstępne aluzje czy z oddalenia, lecz precyzyjnie i całkowicie do czego odnosiły się te cudowne sylaby. I wówczas przypomniałem sobie fragment, na który natrafiłem w jednym z esejów Suzukiego. ,,Co to jest ciało Dharmy Buddy?” (Ciało Dharmy Buddy to inny sposób określenia Umysłu, Istotowości, Pustki, Bóstwa.) W klasztorze zen pewien gorliwy i zdezorientowany nowicjusz zadaje to pytanie. I z podobnym jak u braci Marx natychmiastowym zdystansowaniem się wobec tematu, Mistrz odpowiada: ,,Żywopłot w głębi ogrodu.” „Kim zaś, jeśli wolno mi spytać, jest człowiek, który urzeczywistnia w sobie tę prawdę?”, indaguje niepewnie nowicjusz. Groucho uderza go kijem w ramię i odpowiada: „Złotoskórym lwem.” Przy pierwszej lekturze zdawało mi się to tylko dającym mgliście do myślenia nonsensem. Teraz było to jasne jak słońce, nieodparte jak system Euklidesa. To oczywiste, że Ciało
Dharmy Buddy jest żywopłotem w głębi ogrodu. A zarazem, i w nie mniej oczywisty sposób,
było ono tymi kwiatami, było wszystkim co jaźń — czy raczej błogosławiona nie—jaźń uwolniona na chwilę z mojego dławiącego uścisku — zechciała obdarzyć spojrzeniem. Na przykład, książkami, wypełniającymi szczelnie mój gabinet. Podobnie jak kwiaty, przy każdym moim spojrzeniu rozbłyskiwały żywszymi barwami, głębszym sensem. Książki czerwone niczym rubiny; książki szmaragdowe; książki oprawne w kremowy jadeit; książki z agatu, akwamarynu. żółtego topazu; książki z lapis lazuli o tak intensywnym, nasyconym wewnętrznym sensem kolorze, że zdawało się, iż za chwilę ulecą z półek, by bardziej natarczywie narzucić się mojej uwadze. — A co z relacjami przestrzennymi? — pytał eksperymentator, kiedy przypatrywałem się książkom. Odpowiedź była trudna. To prawda, perspektywa wydawała się jakaś dziwaczna, a ściany pokoju wydawały się już nie stykać pod kątem prostym. Ale nie te fakty były najważniejsze. Najważniejsze było to, że relacje przestrzenne przestały odgrywać istotne znaczenie, a mój umysł postrzegał świat w kategoriach innych niż przestrzenne. W normalnych sytuacjach oko stawia sobie takie problemy: Gdzie? — Jak daleko? — Jak coś jest położone w relacji do czegoś innego? Podczas doświadczenia z meskaliną zaimplikowane pytania, na które odpowiada oko są innego rodzaju. Miejsce i odległość przestaje być przedmiotem zainteresowania, Umysł zaczyna postrzegać w kategoriach intensywności egzystencji, głębi sensu, relacji w ramach określonego wzorca. Widziałem książki, ale nie obchodziło mnie ich miejsce w przestrzeni. Zauważyłem natomiast, wręcz wryło mi się to w umysł, że wszystkie rozbłyskiwały żywym światłem i że niektóre z nich promieniowały wyrazistszym blaskiem. W tym kontekście położenie i trzy wymiary nie miały znaczenia. Nie znaczy to, oczywiście, by kategoria przestrzeni uległa zawieszeniu. Kiedy wstałem i zacząłem przechadzać się po pokoju, czyniłem to całkiem normalnie, nie myląc położenia obiektów. Przestrzeń nadal istniała, tyle że
straciła dominujące znaczenie. Umysł zajmował się, przede wszystkim, nie miarami i położeniem, lecz istnieniem i sensem. Obojętności wobec przestrzeni towarzyszyła jeszcze pełniejsza obojętność wobec czasu. — Zdaje się, że jest go całe mnóstwo — zdobyłem się tylko na taką odpowiedź, kiedy eksperymentator spytał mnie, co sądzę o czasie. Całe mnóstwo, ale ile dokładnie, nie miało najmniejszego znaczenia. Mogłem, oczywiście, spojrzeć na zegarek; ale wiedziałem, że mój zegarek znajduje się w innym wszechświecie. W aktualnym przeżyciu doznawałem, bez przerwy, poczucia nieokreślonego trwania czy — mówiąc inaczej — nieustannej teraźniejszości, na którą składała się jedna, ale podlegająca nieustannym przemianom apokalipsa.
Eksperymentator skierował moją uwagę na meble. Na środku pokoju stał mały stolik na maszynę do pisania; za nim, patrząc z mojego punktu obserwacyjnego, znajdował się wiklinowy fotel, a w głębi biurko. Owe trzy meble tworzyły zawiły wzór linii poziomych, pionowych i przekątnych — wzór tym bardziej interesujący, że nie był interpretowany w kategoriach relacji przestrzennych. Stół, krzesło i biurko tworzyły kompozycję, która przypominała jakieś dzieło Braque’a czy Juana Gris, martwą naturę jawnie odniesioną do świata obiektywnego, chociaż ukazaną bez głębi, bez żadnej próby fotograficznego realizmu. Spoglądałem na meble nie jak utylitarysta, który musi siadać na krzesłach, pisać przy biurkach czy stołach, ani nie jak fotoreporter czy uczony obserwator, lecz jak prawdziwy esteta, którego interesują jedynie formy i ich relacje w zasięgu wzroku albo w przestrzeni obrazu. Ale kiedy się tak przyglądałem, ten czysto estetyczny obraz, wytwór kubistycznego oka, ustąpił miejsca temu, czemu mogę nadać jedynie miano sakramentalnej wizji rzeczywistości. Znalazłem się z powrotem
tam, gdzie byłem patrząc na kwiaty — ponownie w świecie, w którym wszystko rozbłyskiwało Wewnętrznym Światłem i posiadało nieskończone znaczenie. Na przykład, nogi krzesła — cóż za cudowna rurkowatość, cóż za nadprzyrodzona wypolerowana gładkość! Spędziłem kilka minut — a może kilka stuleci — nie tylko wpatrując się w te bambusowe nogi, co w istocie będąc nimi — czy też raczej będąc w nich sobą: albo, żeby być jeszcze precyzyjniejszym (bowiem takie byty jak „jaźń” czy „oni” nie uczestniczyły w tym procesie) będąc swoją nie—jaźnią w nie—jaźni krzesła. Zastanawiając się nad swoim przeżyciem muszę się zgodzić z wybitnym filozofem z Cambridge, dr C. D. Broadem, „że uczynilibyśmy dobrze rozważając poważniej niż dotąd wysuniętą przez Bergsona teorię pamięci i spostrzegania zmysłowego. Sugerował on, że funkcją mózgu, układu nerwowego i organów zmysłowych jest przede wszystkim tworzenie. Każdy człowiek jest w każdym momencie zdolny pamiętać wszystko, co mu się przydarzyło i spostrzegać wszystko, co się dzieje gdziekolwiek we wszechświecie. Funkcją mózgu oraz układu nerwowego jest chronienie nas przed przytłaczającym, mogącym przyprawić o dezorientację wpływem tej masy w głównej mierze bezużytecznej i nieistotnej wiedzy poprzez wyłączenie większości z tego, co w przeciwnym razie nieustannie spostrzegalibyśmy i zapamiętywali oraz pozostawienie tylko bardzo małego i szczególnego wycinka, który miałby praktyczne znaczenie.” Zgodnie z tą teorią, każdy z nas jest potencjalnie Wolnym Umysłem. Ale w tym stopniu, w jakim jesteśmy zwierzętami, naszym celem jest przetrwanie za każdą cenę. Aby umożliwić przetrwanie biologiczne, Wolny Umysł musi ulec transformacji za pośrednictwem redukującego zaworu mózgu i układu nerwowego. Skutkiem tej redukcji jest ledwie sączący się bezwartościowy strumyczek takiej
świadomości, która pozwala zachować życie na powierzchni danej nam planety. W celu formułowania i wyrażania treści zredukowanej świadomości, człowiek wynalazł oraz nieskończenie rozbudował owe systemy symboli i zawarte w nich filozofie, które nazywamy językiem. Każda jednostka jest zarazem beneficjentem i ofiarą tradycji językowej, w jakiej się rodzi — beneficjentem o tyle, o ile język otwiera dostęp do nagromadzonych zapisów doświadczeń innych ludzi, ofiarą o tyle, o ile utwierdza ją w przekonaniu, że zredukowana świadomość jest jedyną świadomością — i zniekształca jej poczucie rzeczywistości, tak iż jest aż nazbyt skłonna brać swe koncepcje za dane, „swe słowa za rzeczywiste zjawiska. To, co w języku religijnym nazywamy „tym światem”, jest wszechświatem zredukowanej świadomości, wyrażanej oraz, nie da się tego ukryć, spetryfikowanej przez język. Różne „inne światy”, z którymi ludzie, co prawda w niekonsekwentny sposób, nawiązują kontakt to różnorodne elementy pełnej świadomości przynależnej Wolnemu Umysłowi. Większość ludzi, przez większą część czasu dysponuje jedynie wiedzą o Tym, co przedostaje się przez redukujący zawór i jest konsekrowane jako autentyczna rzeczywistość Przez lokalny język. Niektórzy jednak ludzie zdają się rodzić z takiego rodzaju układem, który pozwala okpić redukujący zawór; U innych dochodzi do powstawania okresowych układów tego rodzaju, czy to spontanicznie, czy w wyniku świadomych „ćwiczeń duchowych” hipnozy albo środków narkotycznych. Przez te stałe lub okresowe układy nie przechodzi spostrzeganie „wszystkiego, co się dzieje gdziekolwiek we wszechświecie” (układ bowiem nie znosi działania redukującego zaworu, nadal filtrującego pełną treść Wolnego Umysłu),, niemniej przepływa spostrzeganie czegoś dodatkowego, przede wszystkim zaś czegoś odmiennego od starannie wybranego ze względów utylitarnych materiału, który nasze zawężone, jednostkowe umysły biorą za pełny lub co najmniej wystarczający obraz rzeczywistości.
Mózg posiada pewną liczbę układów enzymatycznych, które koordynują jego funkcjonowanie. Niektóre z tych enzymów regulują dostarczanie glukozy do komórek mózgowych. Meskalina blokuje produkcję tych enzymów i w ten sposób obniża poziom glukozy dostępnej organowi, który nieustannie potrzebuje cukru. Co się dzieje, kiedy meskalina redukuje normalną dostawę cukru do mózgu? Poddano obserwacji zbyt małą liczbę przypadków, a więc nie można udzielić wyczerpującej odpowiedzi. Ale to, co stało się z większością tych nielicznych osób, które zażyły meskalinę w warunkach eksperymantalnych, można streścić następująco. (1) Zdolność zapamiętywania i „normalnego myślenia”, o ile w ogóle jest ograniczona, to tylko w niewielkim stopniu. (Przesłuchując , nagrania moich rozmów pod wpływem narkotyku, nie stwierdziłem, żebym był wówczas chociaż trochę głupszy niż zwykle.)
(2) Wrażenia wzrokowe ulegają znacznej intensyfikacji, a oko częściowo odnajduje w sobie na nowo percepcyjną niewinność dzieciństwa, kiedy aparat sensoryczny nie był bezpośrednio i automatycznie podporządkowany myśleniu pojęciowemu. Zmniejsza się zainteresowanie przestrzenią, a zainteresowanie czasem spada niemal do zera. (3) Chociaż intelekt pozostaje nie naruszony, spostrzeganie zaś ulega ogromnemu wydoskonaleniu, wola boleśnie odczuwa istotną zmianę na gorsze. Osoba zażywająca meskalinę nie widzi powodu, by zająć się „czymkolwiek konkretnym oraz traktuje większość powodów
dla których, w normalnych warunkach, godziła się podejmować działanie i cierpieć jako wysoce nieinteresując. Nie obchodzą ją one, z tej prostej przyczyny, że ma ważniejsze sprawy na głowie. (4) Te ważniejszy sprawy mogą być doświadczane (tak jak ja ich doświadczałem) jako „rozgrywające się na zewnątrz” lub „rozgrywające się w człowieku”, albo też jako rozgrywające się w obu światach, wewnętrznym i zewnętrznym, czy to jednocześnie, czy sukcesywnie. Dla wszystkich osób, spośród zażywających meskalinę, które mają zdrową wątrobę i spokojny umysł jest oczywiste to, że są sprawy ważniejsze. Te skutki meskaliny są takie, jakich można by oczekiwać po stosowaniu środka mającego moc obniżania wydolności redukujace zaworu mózgu. Kiedy mózg odczuwa brak cukru, niedożywiona jaźń słabnie, nie jest w stanie podejmować koniecznych zadań i traci wszelkie zainteresowanie relacjami przestrzennymi i czasowymi, które mają tak duże znaczenie dla organizmu nastawionego na radzenie sobie w świecie Gdy Wolny Umysł przesącza się przez nieszczelny już zawór, zaczynają się pojawiać rozmaite biologicznie bezużyteczne zjawiska. Czasem występują przypadki spostrzegania pozazmysłowego. Inni ludzie odkrywają świat wizyjnego piękna. Jeszcze innym Wolny Umysł odsłoni wspaniałość, nieskończoną wartość i sens nagiej egzystencji danego, nie podlegającego konceptualizacji zdarzenia. W końcowej fazie wyzbycia się ego pojawia się „niejasna wiedza”, że wszystko jest we wszystkim, że wszystko jest w rzeczywistości każdym poszczególnym istnieniem. O ile mi wiadomo, tak dalece może się skończony umysł zbliżyć do „spostrzegania wszystkiego, co ma miejsce gdziekolwiek we wszechświecie”. W tym kontekście jakże znacząca jest ogromna intensyfikacja spostrzegania barw dokonująca się pod wpływem meskaliny! Dla niektórych zwierząt bardzo istotna jest, z biologicznego punktu widzenia, zdolność rozróżniania określonych barw. Ale poza granicam utylitarystycz-
nego spektrum, większość stworzeń jest całkowicie ślepa na kolory. Na przykład pszczoły poświęcają większość czasu na „deflorowanie świeżych dziewic wiosny”; ale jak wykazał von Frisch, potrafią rozpoznawać tylko nieliczne kolory. Wysoce rozwinięte wyczucie barw u człowieka jest biologicznym luksusem, niezwykle cennym dla niego jako istoty obdarzonej
duchem i intelektem, chociaż zbędnym dla jego przetrwania jako zwierzęcia. Sądząc na podstawie przymiotników jakie Homer wkłada w ich usta, bohaterowie wojny trojańskiej z ledwością tylko przewyższali pszczoły w swej zdolności rozróżniania kolorów. Przynajmniej pod tym względem postępy, jakie poczyniła ludzkość są olbrzymie. Meskalina nadaje wszystkim barwom większą moc i sprawia, iż odbiorca jest zdolny uświadomoć sobie niezliczone różnice odcieni na które, zwykle, pozostaje całkiem ślepy. Wydaje się, że dla Wolnego Umysłu tak zwane wtórne cechy rzeczy są pierwotne. W przeciwieństwie do Locke’a Wolny umysł mniema, że kolory są ważniejsze, bardziej godne uwagi niż masa, położenie i wymiary. Niczym ludzie zażywający meskalinę, wielu mistyków spostrzega nadnaturalnie jaskrawe barwy, nie tylko okiem wewnętrznym, lecz również w otaczającym ich obiektywnym świecie. Podobnych świadectw dostarczają osoby obdarzone zdolnościami parapsychicznymi i ludzie dysponujący umiejętnościami okultystycznymi. Istnieją media, dla których krótkie objawienie człowieka zażywającego meskalinę jest, w ciągu długich okresów, kwestią codziennego, nieustannego doświadczenia. Od tej długiej, aczkolwiek niezbędnej dygresji w dziedzinę teorii możemy teraz powrócić do cudowności samych faktów — czterech bambusowych nóg krzesła na środku pokoju. Niczym
żonkile Words—wortha, dostarczyły one różnorakiego bogactwa — bezcennego daru nowego, bezpośredniego wglądu w samą Istotę Rzeczy, wraz ze skromniejszym skarbem zrozumienia, szczególnie w dziedzinie sztuki. Róża jest różą. Ale te nogi krzesła były nogami krzesła, a zarazem świętym Michałem i wszystkimi aniołami. Cztery czy pięć dni po wydarzeniu, kiedy zanikały skutki braku cukru w mózgu, zabrano mnie na małą przejażdżkę po mieście, obejmującą, tuż przed zachodem słońca, wizytę w sklepie zwanym skromnie Największym Supermarketem Świata. Na tyłach N.S.Ś., pośród zabawek, kart z pozdrowieniami i komiksów stał, o dziwo, rząd albumów poświęconych sztuce. Wziąłem pierwszy tom, jaki wpadł mi w rękę. Był to album van Gogha, książka zaś otworzyła się na Krześle — tym zdumiewającym portrecie Ding an Sich, które obłąkany malarz ujrzał w pełnym adoracji przerażeniu i spróbował przenieść na płótno. Było to jednak zadanie, które okazało się ponad siły nawet takiego geniusza. Krzesło, które ujrzał Van Gogh było w swej istocie niewątpliwie takie samo jak krzesło ujrzane przeze mnie. Ale, chociaż nieporównanie bardziej rzeczywiste niż krzesło normalnego spostrzegania, krzesło na tym obrazie było jedynie niezwykle ekspresyjnym symbolem faktu. Tam faktem była manifestacja Istotowości; to był jedynie jej emblemat. Takie symbole są źródłem prawdziwej wiedzy
o Istocie Rzeczy, taka zaś prawdziwa wiedza może służyć do przysposobienia umysłu, traktującego owe symbole jako materiał do swych bezpośrednich wglądów. Ale to wszystko. Pomimo swej ekspresyjności, symbole nigdy nie są rzeczami, które odwzorowują. RIGHT SQUARE BRACKETV tym kontekście byłoby interesujące przeprowadzić studium dzieł sztuki znanych wielkim znawcom Istotowości. Jakie obrazy oglądał Eckhart? Jakie rzeźby i malowidła odgrywały rolę
w w doświadczeniu religijnym świętego Jana od Krzyża, Hakuina, Hui—nenga czy Williama Law? Nie jestem w stanie odpowiedzieć na te pytania; ale mam silne podejrzenia, że większość wielkich znawców Istotowości poświęcała bardzo niewiele uwagi sztuce — niektórzy nie chcieli z nią mieć nic do czynienia, inni zadowalali się tym, co krytyczne oko uznałoby za dzieła drugorzędne czy dziesięciorzędne. (Dla osoby, której przemieniony i przemieniający umysł potrafi dostrzec Wszystko w każdym poszczególnym istnieniu, pierwszorzędność czy dziesięciorzędność nawet obrazu religijnego jest doskonale obojętna.) Sztuka, jak sądzę, jest przeznaczona jedynie dla początkujących czy dla tych, którzy zdecydozabrnęli w ślepą uliczkę i postanowili się zadowalać ersatzem Istotowości, symbolami, a nie tym, co odwzorowują, elegancko sporządzonym przepisem, a nie rzeczywistym obiadem.
Odłożyłem van Gogha na półkę i wziąłem stojący obok tom. Był to Botticelliego. Przekartkowałem go. Narodziny Wenus — ten obraz nigdy nie należał do moich ulubionych. Mars i Wenus, to piękno z taką namiętnością odsłonięte przez biednego Ruskina u szczytu jego długotrwałej seksualnej tragedii. Cudownie bogate i misterne Oszczerstwo Apellesa. I nieco mniej znany, nie najlepszy zresztą obraz, Judyta. Przykuł on moją uwagę, patrzyłem zafascynowany, nie na bladą neurotyczną bohaterkę czy jej sługę, nie na pokrytą bujnymi włosami głowę ofiary czy wiosenny pejzaż w tle, ale na purpurowy jedwab fałdzistego stanika Judyty i długich, rozwianych przez wiatr sukni.
Widziałem to już przedtem — widziałem tego ranka, w przerwie między oglądaniem kwiatów i mebli, gdy spojrzałem przypadkowo w dół i zacząłem przyglądać się namiętnie i świadomie swoim skrzyżowanym nogom. Te fałdy spodni — cóż za labirynt nieskończenie znaczącej różnorodności! I faktura szarej flaneli — jakże bogata, obdarzona jakże głębokim i tajemni-
czym przepychem! Napotkałem je Ponownie — w obrazie Botticelliego.
Cywilizowani ludzie noszą ubrania, nie można więc portretować, mitologicznej czy historycznej opowieści bez przedstawienia fałdzistych tkanin. Lecz chociaż krawiectwo może zdać sprawę z ich pochodzenia, nie jest w stanie nigdy wyjaśnić bujnego rozkwitu tematu draperii
jako naczelnego tematu wszystkich sztuk plastycznych. Artyści, to oczywiste, zawsze kochali draperię dla niej samej, czy też raczej dla własnych potrzeb. Kiedy maluje się czy rzeźbi draperię, maluje lub rzeźbi formy, które praktycznie rzecz biorąc są niefiguratywne — pozbawione uwarunkowań formy, którym lubią się oddawać artyści nawet w najbardziej naturalistycznej tradycji. W przeciętnej Madonnie czy Apostole czysto ludzki, w pełni figuratywny element stanowi mniej więcej dziesięć procent całości. Reszta to mnóstwo różnobarwnych wariacji na niewyczerpany temat zmiętej wełny czy lnu. I tych niefiguratwnych dziewięć dziesiątych Madonny czy Apostoła bywa często równie istotne jakościowo, co ilościowo. Bardzo często nadaje ton całemu dziełu sztuki, określa klucz do przedstawienia całego tematu, wyraża nastrój, temperament i postawę artysty wobec życia. W gładkich powierzchniach, szerokich, nie skręconych fałdach draperii Piero wyraża się stoicki spokój. Rozdarty między faktem a chęcią, między cynizmem a idealizmem, Berlini łagodzi niemal karykaturalną iluzję rzeczywistości, jaką wyrażają jego twarze, ogromnymi krawieckimi abstrakcjami, które są ucieleśnieniem, w kamieniu czy marmurze, nieprzemijających banałów retoryki — heroizmu, świętości, wzniosłości, do których nieustannie, po większej części na próżno, dąży ludzkość. Przykładem mogą tu być też suknie i opończe El Greca niepokojąco przypominające trzewia;
ostre, poskręcane, płomieniste fałdy, w które przybiera swoje postaci Cosimo Tura: u tego pierwszego tradycyjna duchowość załamuje się w bezimiennej fizjologicznej tęsknocie; u drugiego, snuje się bolesne poczucie właściwej światu dziwności i wrogości. Albo też proszę wziąć pod uwagę Watteau; jego mężczyźni i kobiety grają na lutniach, szykują się na bale i arlekinady, na aksamitnych trawnikach, pod szlachetnymi drzewami zaokrętowują się do podróży na Cyterę z marzeń każdego kochanka; ich głęboka melancholia i ostro krytykowana, rozdzierająca wrażliwość ich twórcy znajdują wyraz nie w zapisie działań, nie w gestach i twarzach portretowanych, ale w reliefie i fakturze ich sukni z tafty, ich atłasowych pelerynek i kubraków. Nie ma tu ani centymetra gładkiej powierzchni, ani chwili spokoju czy ufności, jedynie jedwabna dżungla niezliczonych maleńkich fałdek i zmarszczeń, poddawanych nieustającej modulacji — niepewność wewnętrzna oddana z doskonałą pewnością dłoni
mistrza—odcienia przechodzącego w odcień, jednego nieokreślonego
koloru przechodzącego w inny. W życiu człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. W sztukach plastycznych strzela temat; kule nosi w ostatecznym
rozrachunku temperament artysty, a następnie (przynajmniej w malarstwie portretowym, historycznym i rodzajowym) rzeźbiona czy malowana draperia. Te dwie rzeczy decydują o tym,
że fete galante porusza do łez że w ukrzyżowaniu tkwi spokój przechodzący w radość, że stygmatyzacja ma w sobie jakiś powab seksualny, że wygląd cudu kobiecej głupoty (mam na myśli niezrównaną Mme Moitessier Ingresa) daje wyraz najbardziej rygorystycznemu, bezkompromisowemu intelektualizmowi.
Ale to nie wszystko. Draperię, co stwierdziłem dopiero teraz, są czymś o wiele więcej niż pretekstami do wprowadzenia niefiguratywnych form do naturalistycznego malarstwa i rzeźby. To, co pozostali widzą tylko pod wpływem meskaliny, artysta dzięki wrodzonym zdolnościom widzi cały czas. Jego spostrzeganie nie ogranicza się do tego, co biologicznie czy społecznie użyteczne. Cząstka wiedzy należącej do Wolnego Umysłu przesącza się obok redukującego zaworu mózgu oraz ego i dociera do jego świadomości. Wiedza ta dotyczy istotowego sensu wszystkiego, co istnieje. Dla artysty, tak jak dla zażywającego meskalinę, draperię są żywymi hieroglifatni, które w szczególnie ekspresywny sposób wyrażają niezgłębioną tajemnicę czystego istnienia. Bardziej nawet niż krzesło, chociaż chyba w mniejszym stopniu niż te w pełni nadprzyrodzone kwiaty, fałdy moich szarych, flanelowych spodni były nasycone „istotowością”. Nie potrafię powiedzieć, czemu zawdzięczały one swój uprzywilejowany status. Może temu, że formy pofałdowanej draperii są tak dziwne i dramatyczne, że przyciągają oko i w ten sposób narzucają naszej uwadze cudowny fakt czystego istnienia? Któż to wie? Mniej ważne jest uwarunkowanie przeżycia niż samo przeżycie. Medytując nad sukniami Judyty, tu, w Największym Supermarkecie Świata wiedziałem, że Botticelli — i nie jeden Botticelli, lecz wielu, wielu innych — patrzyło na te draperię tymi samymi przemienionymi i przemieniającymi oczyma, jakie dane były i mnie tego ranka.
Dojrzeli oni Istigkeit, Pełnię i Nieskończoność pofałdowanych szat i uczynili wszystko, co w
ich mocy, by oddać je na płótnie czy w kamieniu. Z konieczności, oczywiście, bez powodzenia. Albowiem chwała i cud czystego istnienia należą do innego porządku, i nawet sztuka najwyższego lotu nie jest ich w stanie wyrazić. Ale w sukniach Judyty mogłem dostrzec dokładnie to, co gdybym był genialnym malarzem, dostrzegłbym w moich starych spodniach z szarej flaneli. To niewiele, niebo mi świadkiem, w porównaniu z rzeczywistością; ale dość, by zadziwić całe pokolenia widzów, dość, by pozwolić im zrozumieć przynajmniej cząstkę
prawdziwego sensu tego, co w naszym żenującym imbecylizmie nazywamy „zwyczajnymi rzeczami” i porzucamy na korzyść telewizji.
„Oto jak powinno się widzieć”, powtarzałem patrząc na swoje spodnie lub spoglądając na przypominające klejnoty książki na półkach, na nogi mojego nieskończenie van Goghowskiego krzesła. „Oto jak powinno się widzieć, oto jakimi są naprawdę rzeczy.” A jednak pojawiły się zastrzeżenia. Gdyby bowiem człowiek zawsze postrzegał w taki sposób, nie chciałby nigdy nic innego robić. Chciałby tylko patrzeć, być wyłącznie boską nie—jaźnią kwiatu, książki, krzesła, flaneli. To by mu wystarczało. Ale w takim razie, co z innymi ludźmi? Co ze stosunkami międzyludzkimi? W nagraniu rozmów z tego poranka odnajduję nieustannie powracające pytanie: „Co ze stosunkami międzyludzkimi?” Jak człowiek miałby pogodzić bezczasowy błogostan swego widzenia z rozłożonymi w czasie obowiązkami robienia i odczuwania tego, do czego jesteśmy zobligowani? „Człowiek powinien móc”, powiedziałem, „postrzegać te spodnie jako nieskończenie ważne, a ludzi jako jeszcze ważniejszych.” Powinien — chociaż w praktyce wydawało się to niewykonalne. Owo uczestnictwo w jawnej
chwale rzeczy nie zostawiało miejsca, jeśli tak można rzec, na zwyczajne, niezbędne troski ludzkiej egzystencji, przede wszystkim zaś na troski dotyczące ludzi. Albowiem ludzie sprowadzają się do jaźni, a — przynajmniej pod jednym względem — byłem teraz nie—jaźnią, postrzegającą jednocześnie i będącą nie—jaźnią otaczających mnie rzeczy. Dla tej nowo narodzonej nie—jaźni, zachowanie, wygląd jaźni, sama myśl o jaźni, którą chwilowo przestała być, oraz o innych jaźniach, jej ówczesnych towarzyszkach, wydawała się nie tyle niesmaczna (niesmak bowiem nie należał do kategorii, którymi myślałem), ile w dużej mierze nieistotna. Nakłoniony przez eksperymentatora do przeanalizowania i zdania sprawy z tego, co robię (z jaką tęsknotą marzyłem, by pozostawiono mnie w spokoju z Wiecznością w kwiecie, Nieskończonością w czterech nogach krzesła i Absolutem w fałdach pary flanelowych spodni!) zdałem sobie sprawę, że z rozmysłem unikam wzroku przebywających ze mną w pokoju osób, rozmyślnie cofam się przed zbytnim uświadomieniem sobie ich obecności. Jedną z tych osób była moja żona, człowiek, którego szanowałem i bardzo lubiłem; ale oboje należeli do świata, z którego na pewien czas wyzwoliła mnie meskalina, do świata jaźni, czasu, ocen moralnych i względów praktycznych, do świata (a o tym właśnie aspekcie ludzkiego życia pragnąłem przede wszystkim zapomnieć) dochodzenia swoich praw, pewności siebie fetyszyzowanych słów i pojęć, którym oddawano bałwochwalczą cześć.
W tej fazie przedsięwzięcia podano mi dużą kolorową reprodukcję dobrze znanego autoportretu Cezanne’a — głowa i ramiona mężczyzny w dużym słomkowym kapeluszu, o czerwonych policzkach, czerwonych ustach, z sumiastym wąsem i ciemnymi nieprzyjaznymi oczy-
ma. To wspaniały obraz; ale teraz widziałem go nie jako obraz. Albowiem głowa nagle przybrała trzeci wymiar i ożyła jak mały przypominający duszka człowieczek wyglądający przez okno ze stronicy przed moimi oczyma. Zacząłem się śmiać. A kiedy spytali mnie dlaczego, zacząłem powtarzać: — Co za pretensje! Za kogo on się, u licha, ma? — Pytanie to nie było adresowane w szczególności do Cezanne’a, lecz do całej ludzkości. Za kogo oni się mieli? — To mi przypomina Arnolda Benetta w Dolomitach — powiedziałem, przypominając sobie nagle szczęśliwym trafem scenę uwiecznioną na zdjęciu wykonanym cztery lub pięć lat przed śmiercią A. B., kiedy to spaceruje zimową drogą w Cortina d’Ampezzo. Wokół niego leżał dziewiczy śnieg; w tle wznosiły się iście gotyckie czerwone skały. Był tam też kochany, dobry, nieszczęsny A. B. świadomie małpujący rolę swojego ulubionego bohatera literackiego, siebie, on — klown we własnej osobie. Szedł przed siebie niepewnym krokiem w jaskrawym alpejskim słońcu, z kciukami założonymi za pachy żółtej kamizelki wybrzuszającej się, nieco poniżej, w pełen wdzięku łuk wykusza w Brighton z okresu regencji Jerzego IV — z głową odrzuconą w tył, jakby chciał jąkając się wystrzelić niczym haubica jakąś uwagę w błękitną kopułę nieba. Zapomniałem, co wówczas w rzeczywistości Powiedział; ale cała jego postawa, wygląd i sposób bycia zdawały się wprost krzyczeć: „Wcale nie jestem gorszy od tych cholernych gór”. w pewien sposób był on, oczywiście, lepszy; ale nie w sposób, o czym dobrze wiedział, jaki lubił sobie wyobrażać jego ulubiony bohater literacki. Z sukcesem (cokolwiek to znaczy) czy bez sukcesu wszyscy małpujemy rolę naszego ulubionego bohatera literackiego. I fakt, niemal nieskończenie nieprawdopodobny fakt, bycia rzeczywistym Cezannem nie czynił żadnej różnicy. Albowiem wielkiej miary artysta, z małym przewodem podłączonym do Wolnego Umysłu, omijającym zawór mózgu i filtr ego był również, w podobnie autentyczny sposób, tym wąsatym duszkiem z nieprzyjaznymi oczyma. W poszukiwaniu ukojenia zwróciłem się znów ku fałdom moich spodni. — Oto jak powinno
się widzieć — powtórzyłem po raz kolejny. I mógłbym dodać: — Oto rzeczy, na jakie powinno się patrzeć. — Rzeczy pozbawione pretensjonalności, samowystarczalne w swojej istotowości, nie grające żadnej roli, nie próbujące, w szaleńczy sposób, dostąpić samotności, w izolacji od Ciała Dharmy, w lucyferycznym buncie wobec łaski Bożej. — Najbliższym odpowiednikiem — powiedziałem — byłby tu Yermeer. — Albowiem ten tajemniczy artysta był potrójnie obdarowany — wizją, która postrzega Ciało Dharmy jako żywopłot w głębi ogrodu, talentem, by oddać tyle z wizji, na ile pozwalają ograniczenia ludz-
kich możliwości i roztropnością, która kazała mu się ograniczyć w swych obrazach do bardziej dających się oddać aspektów rzeczywistości; chociaż bowiem Yermeer przedstawiał ludzi, był zawsze malarzem martwej natury. Cezanne, który mówił swoim modelkom, by starały się wyglądać jak jabłka, starał się malować obrazy w tym samym duchu. Ale jego kobiety przypominające renetę przywołują raczej na myśl idee platońskie niż Ciało Dharmy żywopłotu. Są Wiecznością i Nieskończonością dostrzegalną nie w piasku czy w kwiecie, ale w abstrakcjach jakiejś wyższej geometrii; Yermeer nigdy nie prosił swych dziewcząt, by wyglądały jak jabłka. Przeciwnie, zależało mu na tym, żeby były jak najbardziej dziewczynami — chociaż zawsze z zastrzeżeniem, by nie zachowywały się po dziewczęcemu. Mogły siedzieć lub spokojnie stać, ale nie mogły chichotać ani ujawniać własnego zażenowania, ani modlić się czy wzdychać do nieobecnych kochanków, nigdy też plotkować, nigdy spoglądać zazdrośnie na dzieci innych kobiet, nigdy flirtować, kochać, nienawidzić, czy pracować. W akcie czynienia którejś z wymienionych rzeczy bez wątpienia stałyby się bardziej sobą, ale z tego samego powodu przestałyby ukazywać swoją boską, pierwotną nie—jaźń. Mówiąc słowami Blake’a,
drzwi percepcji Yermeera były tylko częściowo oczyszczone. Pojedyncze skrzydło drzwi było niemal doskonale przezroczyste; cała reszta tkwiła w błocie. Pierwotną nie—jaźń dało się dostrzec bardzo wyraźnie w rzeczach i istotach żywych po obu stronach dobra i zła. U ludzi było to dostrzegalne tylko wtedy, gdy wypoczywali, ze spokojnym umysłem, nieruchomym ciałem. W tych warunkach Yermeer potrafił dostrzec Istotowość w całym jej niebiańskim pięknie — potrafił dostrzec i, w jakiejś drobnej cząstce, oddać w subtelnej i przepysznej martwej naturze. Vermeer jest niewątpliwie najwybitniejszym malarzem ludzkich martwych natur. Ale byli też inni, na przykład, francuscy współcześni Vermeera, bracia Le Nain. Zamierzali, jak mi się zdaje, być malarzami rodzajowymi; ale w rzeczywistości dali nam serię ludzkich martwych natur, w których ich oczyszczona percepcja nieskończonego sensu wszystkich rzeczy jest wyrażona nie, jak u Vermeera, poprzez subtelne wzbogacenie koloru i faktury, lecz przez wzmożoną jasność, obsesyjną wyrazistość formy, w marach surowej, niemal monochromatycznej tonacji kolorystycznej. W naszych czasach mieliśmy Vuillarda, malarza, który w swych najszczęśliwszych okresach malował niezapomniane wspaniałe obrazy Ciała Dharmy ukazujące się w mieszczańskiej sypialni, Absolutu płonącego pośród rodziny maklera popijającej herbatę w podmiejskim ogrodzie. Ce qui fait que l’ancien bandagiste renie Le comptoir dont le faste allechait les passants, T ‘ C’est son jardin d’Auteuil, ou, veufs de tout encens, Les Zinnias oni l’air d’etre en tble vernie.
Dla Laurenta Taillade widok ten był jedynie wulgarny. Ale jeśli emerytowany kupiec towarami gumowymi siedział dostatecznie nieruchomo, Yuillard dostrzegał w nim wyłącznie Ciało Dharmy, malował, w cyniach, basenie dla złotych rybek, mauretańskiej wieżyczce willi i chińskich lampionach kącik ogrodu rajskiego przed upadkiem. Tymczasem jednak, moje pytanie pozostawało bez odpowiedzi. Jak można było pogodzić tę oczyszczoną percepcję z właściwą troską o stosunki międzyludzkie, z niezbędnymi zajęciami i obowiązkami, nie wspominając już o dobroczynności i praktycznych przejawach współczucia? Stary jak świat spór między aktywistami a kontemplatykami znów powracał — odnawiał się, w moim przypadku, z niezwykłą ostrością. Do tego bowiem ranka znałem kontemplację jedynie w jej skromniejszych, bardziej zwyczajnych formach — jako myślenie dyskursywne; jako ekstatyczne oddanie się poezji, malarstwu czy muzyce; jako cierpliwe oczekiwanie na owe natchnienia, bez których nawet najbardziej przyziemny pisarz nie może nic osiągnąć; jako okazjonalne wglądy w naturę, odnajdujące „coś, co napełniło się nieskończenie głębiej” Wordswortha; jako systematyczne milczenie prowadzące, czasem, do przebłysków „nieznanej wiedzy”. Ale teraz poznałem kontemplację w jej szczytowych przejawach. W jej szczytowych przejawach, chociaż wciąż jeszcze nie w jej pełni. Albowiem w swojej pełni droga Marii obejmuję drogę Marty i podnosi ją, jeśli można tak rzec, do swej wyższej mocy. Meskalina otwiera drogę Marii, ale zamyka drzwi przed drogą Marty. Daje dostęp do kontemplacji — ale do kontemplacji, która jest nie do pogodzenia z działaniem, czy nawet z wolą działania, samą myślą o działaniu. W przerwach pomiędzy doznawanymi przez siebie objawieniami osoba zażywająca meskalinę zdaje się odczuwać, że chociaż w pewien sposób wszystko jest w cudowny sposób tak jak powinno być, w inny sposób coś jest nie tak. Dręczy ją właściwie ten sam problem co kwietystę, arhata, a — na innym poziomie — pejzażystę i malarza ludzkich martwych natur. Meskalina nie potrafi w żaden sposób roz-
wiązać tego problemu; może go tylko postawić, apokaliptycznie, przed tymi, którzy się z nim jeszcze nie zetknęli. Pełne i ostateczne rozwiązanie mogą odnaleźć tylko ci, którzy są gotowi wytworzyć właściwy rodzaj światopoglądu poprzez właściwy rodzaj zachowania i właściwy rodzaj stałej, niewymuszonej uwagi. Nad kwietystą góruje aktywny kontemplatyk, święty, człowiek, który podług wyrażenia Eckharta jest gotów zejść z siódmego nieba, by podać kubek wody swemu choremu bratu. Nad arhatem, wycofującym się ze świata zjawisk w transcendentalną nirwanę, stoi Bodhisattwa, dla którego Istotowość i świat uwarunkowań są jednym, i dla którego nieograniczonego współczucia każde z tych uwarunkowań jest okazją nie tylko dla najbardziej praktycznej dobroczynności. Natomiast w kosmosie sztuki, nad Vermeerem i innymi malarzami ludzkich martwych natur, nad mistrzami chińskiego i japońskiego
malarstwa pejzażowego, nad Constablem i Turnerem, nad Sisleyem, Seuratem i Cezannem góruje wszechobejmująca sztuka Rembrandta. Są to wielkie nazwiska, niedostępne sławy. W moim przypadku, w ten pamiętny poranek majowy, mogłem być tylko wdzięczny za przeżycie, które ukazało mi, bardziej wyraźnie niż dane mi było dotąd dostrzec, prawdziwą naturę wyzwania i w pełni wyzwalającej odpowiedzi. Proszę mi pozwolić dodać, nim odejdę od tego tematu, że nie ma żadnej odmiany kontempacji, nawet najbardziej kwietystycznej, która byłaby pozbawiona wartości etycznych. Przynajmniej połowa całej moralności jest negatywna i polega na unikaniu wyrządzania krzywdy. Modlitwa Ojcze nasz liczy nieco mniej niż pięćdziesiąt słów, a sześć spośród nich to prośby do Boga, by oddalił od nas wszelkie pokusy. Jednostronny kontemplatyk nie robi wielu rzeczy, które powinien zrobić; ale by to zrekompensować, powstrzymuje się od robienia wielu
rzeczy, których nie powinien robić. Suma zła, jak zauważył Pascal, bardzo by się zmniejszyła, gdyby ludzie potrafili siedzieć spokojnie w swojej izbie. Kontemplatyk, którego percepcja uległa oczyszczeniu nie musi siedzieć w swojej izbie. Może zajmować się swoimi sprawami, w pełni usatysfakcjonowany tym, iż postrzega siebie jako cząstkę boskiego Porządku Rzeczy i jest nią jednocześnie, tak iż nigdy nie doznaje pokusy oddawania się temu, co Traherne określił jako „brudne sztuczki tego świata”. Kiedy czujemy się jedynymi dziedzicami wszechświata, kiedy „morze szumi w naszych żyłach... a gwiazdy są naszymi klejnotami”, kiedy wszystkie rzeczy postrzegamy jako nieskończone i święte, jaki motyw może nas skłonić do pożądliwości czy pewności siebie, do poszukiwania władzy czy posępnych form przyjemności? Nie do pomyślenia, by kontemplatycy stali się szulerami, rajfurami czy pijakami; z reguły nie głoszą nietolerancji ani nie robią wojny; nie odczuwają potrzeby rabowania, oszukiwania czy gnębienia ‘ ubogich. Do tych istotnych cnót negatywnych możemy dodać jeszcze jedną, która chociaż trudno definiowalna, jest ważna i pozytywna. Arhat i kwietystą nie mogą praktykować kontemplacji w jej pełni; ale jeśli w ogóle ją praktykują, mogą powrócić z oświecającymi doniesienia—o innej, transcendentnej krainie umysłu; a jeśli praktykują ją wysokim stopniu, mogą się stać kanałami, przez które jakiś dobroczynny fluid przepłynie z owej innej krainy w świat chronicznie go spragnionych ciemnych jaźni. Tymczasem, na prośbę eksperymentatora, przeniosłem uwagę z portretów Cezanne’a na to, co działo się po zamknięciu oczu w mojej głowie. Tym razem pejzaż wewnętrzny był zadziwiająco nieobiecujący. Pole widzenia było wypełnione jaskrawo kolorowymi, nieustannie zmieniającymi się strukturami, które wydawały się być zrobione z plastiku lub lakierowanej cyny. — Tandetne — skomentowałem. — Banalne. Jak rzeczy w sklepie z taniochą. Cała ta tandeta wypełniała zamknięty, przepełniony wszechświat.
— Zupełnie, jakby się było pod pokładem na statku — powiedziałem. — Na tandetnym stateczku. Kiedy tak patrzyłem, stało się oczywiste, że ten tandetny stateczek wiązał się jakoś z ludzkimi aspiracjami. To wnętrze tandetnego stateczku, w którym się dusiłem, było moją jaźnią; te efektowne mobile z cyny i plastiku były moim osobistym wkładem w dzieło wszechświata. Uznałem tę lekcję za zbawienną, niemniej ubolewałem, że udzielono mi jej w tym momencie i w tej formie. Z reguły człowiek zażywający meskalinę odkrywa świat wewnętrzny jako oczywisty punkt odniesienia, jako w oczywisty sposób nieskończony i święty, jako ten przemieniony świat zewnętrzny, który ujrzałem z otwartymi oczyma. Ale mój przypadek był inny. Meskalina dała mi czasowo zdolność postrzegania różnych rzeczy przy zamkniętych oczach; ale nie potrafiła objawić, czy też przy tej akurat okazji nie objawiła, pejzażu wewnętrznego choćby odległe zbliżonego do moich kwiatów, krzesła czy flanelowych spodni „na zewnątrz”. To, co pozwoliła mi ujrzeć, wewnątrz, to nie było Ciało Dharmy w obrazach, ale mój własny umysł; nie archetypowa Istotowość, lecz układ symboli — innymi słowy, chałupniczy substytut Istotowości. Meskalina przemienia większość ludzi posiadających wyobraźnię wzrokową w wizjonerów. Niektórzy z nich — a jest ich zapewne więcej niż się na ogół przypuszcza — nie potrzebują przemiany; cały czas są wizjonerami. Rodzaj umysłowości, do którego przynależał Blake jest dosyć szeroko rozpowszechniony nawet w miejsko—przemysłowych społeczeństwach doby obecnej. Wyjątkowość poety—artysty nie polega na tym, że (by zacytować jego Descriptive Catalogue) dane mu było rzeczywiście ujrzeć „owych cudownych dziwaków określanych w Świętych Pismach mianem Cherubinów”. Nie polega na tym, „że owi cudowni dziwacy wi-
dziani w moich wizjach sięgali czasem trzydziestu metrów... a wszyscy obdarzeni byli mitologicznym i tajemnym sensem”. Polega ona jedynie na jego zdolności do wyrażenia, w słowach czy (z mniejszym powodzeniem) w kresce i barwie przynajmniej jakiegoś śladu tego nie tak znów rzadkiego doświadczenia. Pozbawiony talentu wizjoner może postrzegać rzeczywistość wewnętrzną nie mniej straszliwą, piękną i znaczącą niż świat, jaki ukazał się Blake’owi; ale jest on pozbawiony zupełnie zdolności wyrażenia, w literackich czy plastycznych symbolach tego, co ujrzał. Ze świadectw religii oraz zachowanych do dziś pomników poezji i sztuk plastycznych wynika jasno, że w większości epok i miejsc ludzie przywiązywali większe znaczenie do pejzażu wewnętrznego niż do obiektywnych zjawisk, czuli, że to, co dostrzegają z zamkniętymi oczyma posiada większe znaczenie duchowe niż to, co widzą oczyma otwartymi. Powód? Znajomość czegoś rodzi pogardę, a to jak przetrwać jest problemem, którego pilność waha się
od chronicznej nudy do dręczącej potrzeby. Świat zewnętrzny jest tym, do czego budzimy się każdego ranka naszego życia, jest miejscem, gdzie chcąc nie chcąc musimy próbować organizować sobie jakoś życie. W świecie wewnętrznym nie ma ani pracy, ani monotonii. Odwiedzamy go tylko w marzeniach i rozmyślaniach, a jego obcość sprawia, że nigdy nie odnajdujemy tego samego świata przy dwóch kolejnych okazjach. Cóż więc dziwnego, że ludzie w swym poszukiwaniu boskości decydowali się na ogół patrzeć do wewnątrz! Na ogół, lecz nie zawsze. W sztuce w nie mniejszym stopniu niż w religii taoiści i adepci buddyzmu zen spoglądali poza wizje ku Pustce i poza Pustkę na „dziesięć tysięcy rzeczy” obiektywnej rzeczywistości. Ze względu na swą doktrynę o wcieleniu Słowa, chrześcijanie powinni być zdolni
do przyjęcia podobnej postawy wobec otaczającego ich wszechświata. Ale ze względu na swą doktrynę o upadku okazało się to dla nich bardzo trudne. Jeszcze trzysta lat temu dawanie wyrazu daleko idącemu wyrzeczeniu się, a nawet potępieniu świata było zgodne z ortodoksją i zrozumiałe. „Nic w naturze nie powinno nas zadziwiać poza wcieleniem Chrystusa.” W siedemnastym stuleciu stwierdzenie Lallemanta brzmiało sensownie. Dziś ma w sobie coś z szaleństwa. W Chinach podniesienie malarstwa pejzażowego do rangi pierwszorzędnej sztuki miało miejsce tysiąc lat temu, w Japonii sześćset lat temu, a w Europie trzysta lat temu. Przyrównanie Ciała Dharmy do żywopłotu zostało poczynione przez mistrzów zen, którzy połączyli taoistyczny naturalizm z buddyjskim transcendentalizmem. A więc tylko na Dalekim Wschodzie pejzażyści traktowali świadomie swoją sztukę jako religijną. Na Zachodzie malarstwo religijne ograniczało się do portretowania świętych postaci, ilustrowania świętych tekstów. Pejzażyści uważali się za twórców świeckich. Dzisiaj odkrywamy w Seurat jednego z wybitnych mistrzów tego, co można określić jako mistyczne malarstwo pejzażowe. A przecież ów człowiek, który potrafił oddać, skuteczniej od innych, Jedno w wielości, reagował oburzeniem, kiedy ktoś chwalił go za „poezję” jego dzieł. „Stosuję tylko System”, protestował. Innymi słowy we własnym mniemaniu był nikim więcej, tylko pointylistą. Podobną anegdotę przytacza się na temat Johna Constable’a. Któregoś dnia pod koniec życia, Blake spotkał Constab— le’a w Hampstead i pokazano mu jeden ze szkiców artysty z czasów młodości. Pomimo swej pogardy dla sztuki naturalistycznej, stary wizjoner potrafił docenić dobrą rzecz — z wyjątkiem, oczywiście, dzieł Rubensa. „To nie rysunek”, wykrzyknął, „to natchnienie!” „W moim zamierzeniu był to rysunek”, odpowiedział w charakterystyczny Ala siebie sposób Constable. Obaj mieli słuszność. To był rysunek, dokładny i wierny, a zarazem było to natchnienie — natchnienie przynajmniej tej miary, co Blake’a. W sosnach Heath’a dostrzeżono coś iden-
tycznego z Ciałem Dharmy. Szkic oddawał, z konieczności w niedoskonały, aczkolwiek bu-
dzący podziw sposób to, co oczyszczona percepcja ukazała otwartym oczom wielkiego malarza. Od kontemplacji, w tradycji Wordswortha i Whitmana, Ciała Dharmy jako żywopłotu i od wizji takich, jak zrodzone przez umysł Blake’a wizje „cudownych dziwaków” współcześni poeci oddalili się, wycofując się w badanie sfery osobistego, przeciwstawionego temu, co ponadosobiste, podświadome, i w wyrażanie, w wysoce abstrakcyjnych terminach, nie tego co dane, co jest obiektywnym faktem, lecz pojęć czysto naukowych czy teologicznych. Coś podobnego stało się w dziedzinie malarstwa. Byliśmy tu świadkami ogólnego odwrotu od pejzażu, wiodącej formy artystycznej dziewiętnastego stulecia. Ten odwrót od pejzażu nie skierował malarzy ku innemu, wewnętrznemu, boskiemu punktowi odniesienia, którym zajmowała się większość tradycyjnych szkół przeszłości, ku Archetypowemu Światu, w którym ludzie zawsze odnajdywali surowce mitu i religii. Nie, był to odwrót od zewnętrznego punktu odniesienia ku osobistej podświadomości, ku światu umysłowemu bardziej nędznemu i ciasnemu niż świat świadomej osobowości. Te machiny z cyny i kolorowego plastiku — gdzie już je widziałem? W każdej galerii sztuki, która prezentuje nowości z dziedziny sztuki niefiguratywnej. Ktoś wyjął teraz gramofon i położył na dysku płytę. Słuchałem z przyjemnością, ale nie doznałem niczego, co dałoby się porównać ze wzrokowymi apokalipsami kwiatów i flaneli. Czy obdarzony wrodzonymi uzdolnieniami muzyk usłyszałby jakieś objawienia, które dla mnie miały jedynie charakter wizualny? Przeprowadzenie takiego eksperymentu byłoby rzeczą nader interesującą. Tymczasem, chociaż nie przemieniona, chociaż zachowująca swoją nor-
malną postać i intensywność, muzyka bardzo się przyczyniła do mojego zrozumienia tego, co stało się ze mną oraz szerszych problemów, wynikłych z tego wydarzenia. Muzyka instrumentalna, o dziwo, nie wzbudziła we mnie większej emocji. Po pierwszej części przerwano Koncert Fortepianowy C—moll Mozarta i rozbrzmiało nagranie madrygałów Gesualda. — Te głosy — powiedziałem z uznaniem — te głosy są jakby pomostem do ludzkiego świata. I pozostały pomostem, nawet śpiewając najbardziej zadziwiająco chromatyczne kompozycje szalonego księcia. Muzyka biegała poprzez nierówne frazy madrygału, nigdy nie przybierając tej samej tonacji w dwóch kolejnych taktach. U Gesualda, tej fantastycznej postaci rodem z melodramatów Webstera, psychiczna dezintegracja wyolbrzymiła, pchnęła ku ostatecznym granicom tendencję zawartą w modalnej, nie w pełni tonalnej muzyce. Tak powstały dzieła, które brzmiały tak jak gdyby zostały napisane przez późnego Schonberga. — A przecież — czułem się zmuszony stwierdzić, kiedy słuchałem tych wytworów psychozy kontrreformacji rozwijającej się w artystycznej formie późnego średniowiecza — a przecież
nie ma znaczenia, że jest cały we fragmentach. Całość uległa dezorganizacji. Ale każdy poszczególny fragment zachowuje porządek, jest reprezentantem wyższego porządku. Wyższy Porządek dominuje nawet pośród dezintegracji. Całość jest obecna nawet w strzaskanych kawałkach. Być może bardziej wyraźnie obecna niż w całkowicie spójnym dziele. Przynajmniej czysto ludzki, jedynie sfabrykowany porządek nie usypia naszej czujności fałszywym poczuciem bezpieczeństwa. Trzeba polegać na własnej bezpośredniej percepcji ostatecznego porządku. Tak więc w pewnym sensie dezintegracja ma swoje dobre strony. Ale oczywiście jest
to niebezpieczne, strasznie niebezpieczne. Przypuśćmy, że nie udało by się wrócić z powrotem z tego chaosu... Od madrygałów Gesualda przeskoczyliśmy przepaść trzech wieków do Albana Berga i Suity lirycznej. — To — zapowiedziałem zawczasu — będzie piekło. Ale, jak się okazało, pomyliłem się. W rzeczywistości muzyka brzmiała raczej zabawnie. Męczarnia dwunastotonowej męczarni wydobyta z indywidualnej podświadomości; uderzyła mnie jedynie podstawowa rozbieżność między psychiczną dezintegracją jeszcze pełniejszą niż u Gesualda a fantastycznymi środkami w zakresie talentu i techniki, zastosowanymi dla nadania jej wyrazu. — Czyż nie użala się nad sobą — skomentowałem z ironicznym brakiem sympatii. A następnie: — Katzenmusik — wyuczona Katzenmusik. — I wreszcie, po kilku kolejnych minutach męki: — Kogo obchodzą jego uczucia? Czy nie mógłby zwrócić uwagi na coś innego? Jako krytyka czegoś, co jest niewątpliwie bardzo wybitnym dziełem było to niesprawiedliwe i nieadekwatne, ale nie sądzę, że pozbawione odniesienia. Cytuję, nie biorąc za to odpowiedzialności i dlatego, tak właśnie, w stanie czystej kontemplacji, reagowałem na Suitę liryczną. Kiedy utwór się skończył, eksperymentator zaproponował mi przechadzkę po ogrodzie. Miałem na nią ochotę; i chociaż moje ciało zdawało się niemal całkowicie odszczepione od mojego umysłu — czy, ściślej rzecz biorąc, chociaż mojej świadomości przemienionego świata zewnętrznego nie towarzyszyła świadomość mojego fizycznego organizmu — zdołałem wstać, otworzyć drzwi na taras i wyjść jedynie z niewielkim wahaniem. Oczywiści, dziwne było poczucie, że „ja” nie jestem tym samym, co moje ręce i nogi „na zewnątrz”, co ten w pełni obiektywny tułów, szyja czy nawet głowa. Było to dziwne; ale szybko się do tego przyzwyczaiłem. Tak czy inaczej, ciało potrafiło się doskonale troszczyć o siebie. W rzeczywisto-
ści, oczywiście, zawsze się o siebie troszczy. Świadome ego potrafi jedynie formułować życzenia spełniane później przez siły, które ono jedynie w małym stopniu kontroluje, wcale ich nie rozumiejąc. Kiedy czyni coś więcej — kiedy, na przykład, stara się za bardzo, kiedy się
niepokoi, kiedy lęka się o przyszłość — obniża efektywność tych sił i może nawet spowodować wystąpienie choroby w zdewitalizowanym ciele. W moim obecnym stanie świadomość nie odnosiła się do ego; była zdana na samą siebie. Oznaczało to, że fizjologiczna inteligencja sprawująca kontrolę nad ciałem była również zdana na samą siebie. Tymczasowo ten przeszkadzający neurotyk, który na jawie próbuje się szarogęsić, był dzięki Bogu odsunięty od działania. Zszedłem z tarasu, przeszedłem pod pewnego rodzaju pergolą pokrytą częściowo pnącym się krzewem różanym, częściowo deszczułkami, szerokości dwu i pół centymetrów rozstawionymi w odstępie jednego centymetra. Świeciło słońce, i cienie deszczułek rzucały żebrowaty wzór na ziemię, na siedzenie i na ogrodowe krzesło, stojące po tej stronie pergoli. To krzesło — czy kiedykolwiek je zapomnę? Tam, gdzie cienie padały na płótno obicia, pasy głębokiego, ale błyszczącego indygo występowały naprzemiennie z pasami żaru tak intensywnie jasnego, że trudno było uwierzyć, iż mogą być wytworzone przez cokolwiek poza błękitnym ogniem. Zdawało mi się, że nieskończenie długo wpatruję się przed siebie, nie wiedząc, nawet nie pragnąc wiedzieć, co przede mną stoi. Przy każdej innej okazji widziałbym krzesło pocięte naprzemiennie światłem i cieniem. Dziś percepcja pochłonęła koncepcję. Byłem tak całkowicie zaabsorbowany patrzeniem, tak oszołomiony tym, co widzę, że nie byłem świadomy czegokolwiek poza tym. Ogrodowe meble, deszczułki, słońce, cień — to jedynie nazwy i po-
jęcia, czyste werbalizacje, dokonane po czasie dla celów praktycznych czy naukowych. Samo wydarzenie sprowadzało się do następstwa lazurowych drzwi pieca oddzielonych zatokami niezgłębionej gencjany. Było to niesłychanie cudowne, cudowne aż do granic przerażenia. I nagle zrozumiałem bodaj jak może się czuć szaleniec. Schizofrenia ma swoje nieba, ale i swoje piekła i czyśćce; pamiętałem, co stary, od lat nie żyjący przyjaciel, opowiadał mi o swojej chorej żonie. Któregoś dnia we wstępnej fazie choroby, kiedy ta kobieta miewała chwile przejaśnienia, odwiedził ją w szpitalu, by porozmawiać o dzieciach. Przez pewien czas słuchała, potem mu przerwała. Jakże mógł tracić czas na dwójkę nieobecnych dzieci, skoro naprawdę istotne, tu i teraz, było niewyrażalne piękno wzorów, które stwarzał, na marynarce z brązowego tweedu za każdym ruchem rąk? Niestety, ten raj oczyszczonej percepcji nie przetrwał. Błogie przerwy stały się coraz rzadsze, coraz krótsze, aż wreszcie zupełnie się skończyły; zostało tylko przerażenie. Większość osób zażywających meskalinę przeżywa wyłącznie niebiańską stronę schizofrenii. Środek ten niesie piekło i czyściec tylko tym, którzy przeszli niedawno żółtaczkę albo cierpiącym na okresową depresję lub chroniczny lęk. Gdyby, podobnie jak inne środki o zbliżonej mocy, meskalina była nieodmiennie toksyczna, samo jej branie powodowałoby lęk. Ale cie-
sząca się dobrym zdrowiem osoba wie z góry, że jeżeli o nią chodzi, meskalina jest zupełnie nieszkodliwa, że jej efekty ustąpią po ośmiu czy dziesięciu godzinach, nie zostawiając kaca, a w rezultacie żadnego łaknienia, potrzeby ponownego przyjęcia dawki. Człowiek ubezpieczony przez taką wiedzę, wchodzi w eksperyment bez strachu — innymi słowy bez żadnej predyspozycji do przekształcenia niezwykle dziwnego i odmiennego od zwykłej kondycji ludz-
kiej doświadczenia w coś przerażającego, coś naprawdę diabolicznego. Stojąc przed krzesłem, które wyglądało jak Sąd Ostateczny czy by być bardziej precyzyjnym, przed Sądem Ostatecznym, w którym po długim czasie i z wielką trudnością rozpoznałem krzesło — znalazłem się nagle na krawędzi paniki. Raptem poczułem, że sprawy posunęły się za daleko. Za daleko, chociaż wkraczałem w coraz intensywniejsze piękno, w coraz głębszy sens. Strach, jak wynika z retrospektywnej analizy, dotyczył pochłonięcia, dezintegracji pod presją rzeczywistości większej od tej, jaką może znieść umysł przyzwyczajony do życia przez przeważającą część czasu w zacisznym świecie symboli. Literatura na temat doświadczenia religijnego obfituje w odniesienia do bólu i przerażenia ogarniające tych, którzy stanęli, zbyt nagle, twarzą w twarz z jakimś przejawem Mysterium tremendum. Mówiąc językiem teologicznym, ten strach wynika ze sprzeczności między egotyzmem człowieka a boską czystością, między powstałą z winy człowieka odrębnością a Bożą nieskończonością. Idąc za Boehmem i Williamem Law możemy stwierdzić, że grzeszne dusze mogą pojąć sens boskiego Światła w całej jego płomienistości tylko pod postacią palącego, czyśćcowego ognia. Niemal identyczną doktrynę można odnaleźć w Tybetańskiej Księdze Umarłych, gdzie dusza, która odłączyła się od ciała opisana jest jako cofająca się z trwogą przed Czystym Światłem Pustki, a nawet przed pomniejszymi światłami o umiarkowanej mocy po to, by rzucić się na oślep w kojącą ciemność jaźni jako odrodzona istota ludzka czy nawet jako zwierzę, nieszczęśliwy duch, mieszkaniec piekła. Wszystko, wszystko byle nie paląca jasność ostatecznie prawdziwej Rzeczywistości! Schizofrenik to nie tylko człowiek grzeszny, ale i rozpaczliwie chory, f Jego choroba polega nie niezdolności do znalezienia schronienia przed wewnętrzną i zewnętrzną rzeczywistością (jak robi to nawykowo zdrowa psychicznie osoba) w domowego wyrobu wszechświecie zdrowego rozsądku — czysto ludzkim świecie użytecz-
nych pojęć, wspólnych symboli i społecznie akceptowanych konwencji. Schizofrenik jest jak człowiek będący bezustannie pod wpływem meskaliny, i dlatego nie potrafi wyłączyć doświadczenia Rzeczywistości; nie jest dość święty, by z nią współistnieć; nie potrafi jej wytłumaczyć, ponieważ jest ona najbardziej nieustępliwym pierwotnym faktem. Rzeczywistość nigdy nie pozwala mu spoglądać na świat czysto ludzkimi oczyma, zmusza go ze strachu do
interpretowania jej nieustannej dziwaczności, jej palącej intensywności sensu jako przejawów ludzkiego czy nawet kosmicznego zła, domagającego się najbardziej rozpaczliwych środków zaradczych, od morderczej przemocy na jednym biegunie do katatonii, psychicznego samobójstwa na drugim. Jeśli raz wkroczymy na idącą w dół, piekielną drogę, nie sposób się zatrzymać. Teraz było to aż nazbyt jasne. — Jeśli zacząłeś od złej strony — powiedziałem w odpowiedzi na pytanie eksperymentatora — wszystko co się dzieje, będzie dowodem spisku przeciw tobie. Wszystko będzie swym własnym samo potwierdzeniem. Każde zaczerpnięcie oddechu uznasz za część spisku. — A więc sądzisz, że wiesz, na czym polega szaleństwo? — moją odpowiedzią było pełne przekonanie i płynące z serca: — Tak. — I nie byłeś tego w stanie kontrolować? — Nie, nie mogłem. Jeśli podstawową przesłanką człowieka jest strach i nienawiść, musi iść tą drogą aż do ostatniego wniosku. — Czy potrafiłbyś — spytała moja żona — skoncentrować uwagę na tym, co Tybetańska Księga Umarłych nazywa Czystym Światłem? Powątpiewałem w to. — Czy powstrzymałbyś to zło, gdybyś potrafił się na nim skupić? Dłużą chwilę zastanawiałem się nad tym pytaniem.
— Może — odpowiedziałem w końcu — może i potrafiłbym, ale tylko gdyby był ktoś, kto mówiłby mi o Czystym Świetle. Człowiek nie jest w stanie sam tego osiągnąć. Na tym polega istota tybetańskiego rytuału — ktoś siedzi przy tobie cały czas i mówi, co jest co. Po wysłuchaniu nagrania tej części doświadczenia, wyjąłem swój egzemplarz Tybetańskiej Księgo Umarłych w wydaniu Evansa—Wentza i otworzyłem go na chybił trafił. „O szlachetnie urodzony, niechaj twój umysł nie dozna rozproszenia.” To był problem — pozostać nie rozproszonym. Nie rozproszonym przez wspomnienie minionych grzechów, przez wyobrażania przyjemności, przez gorzki posmak dawnych krzywd i upokorzeń, przez wszystkie lęki, nienawiści i pożądania, które zwykle zaciemniają Światło. Czy tego, co ci buddyjscy mnisi robili dla umierających i umarłych, nie mógłby współczesny psychiatra uczynić dla chorych psychicznie? Warto, żeby istniał głos, który by ich upewniał, w dzień a nawet we śnie, że pomimo całego przerażenia, całej dezorientacji i pomieszania, ostateczna Rzeczywistość pozostaje w nie naruszony sposób sobą i jest uczyniona z tej samej substancji, co wewnętrzne światło nawet w najbardziej okrutny sposób udręczonego umysłu. Dzięki takim środkom pomocniczym jak magnetofony, kontrolowane zegarowe przełączniki, systemy przekaźnikowe i głośniki w poduszce powinno być bardzo łatwo nieustannie przypominać pacjentom nawet posiadającego nieliczny personel zakładu o tym podstawowym fakcie. Być może udałoby się w ten sposób pomóc części z tych zagubionych dusz w zyskaniu pewnej kontroli nad wszech-
światem — zarazem pięknym i przerażającym, ale zawsze nieludzkim, zawsze całkowicie niepojętym — w którym są skazani żyć. Na szczęście w niedługim czasie oderwano moją uwagę od niepokojących wspaniałości ogro-
dowego krzesła. Opadając zielonymi parabola—mi z żywopłotu liście bluszczu świeciły szklistym, jadeitowym blaskiem. Chwilę później w moim polu widzenia wystrzeliła kępka krwistoczerwonych kwiatów Kniphofia uvaria w pełnym rozkwicie. Tak żywe w swej pasji istnienia, że zdawały się na skraju artykulacji, kwiaty pięły się w górę ku błękitowi. Podobnie jak w krześle pod deszczułkami, krył się w nich jakiś przesadny protest. Spojrzałem na liście i odkryłem pełną wgłębień gmatwaninę bardzo subtelnych zielonych świateł i cieni, pulsujących niemożliwą do odszyfrowania tajemnicą. Róże: Łatwo malować kwiaty,
Trudniej liście.
Haiku Shiki (które cytuję w przekładzie F. H. Blytha) wyraża, pośrednio, dokładnie to, co wówczas czułem — przesadny, nazbyt oczywisty splendor kwiatów, skontrastowany z subtelniejszym cudem ich listowia. Wyszliśmy na ulicę. Przy krawężniku stał ogromny bladoniebieski samochód. Na jego widok opanowała mnie niezwykła wesołość. Cóż za samozadowolenie, cóż za absurdalna satysfakcja z siebie biła z tych wypukłych powierzchni najbardziej błyszczącego lakieru! Człowiek stworzył rzecz na swój obraz — czy raczej na obraz swego ulubionego bohatera literackiego. Śmiałem się, aż łzy pociekły mi po policzkach. Weszliśmy z powrotem do domu. Podano posiłek. Ktoś, kto nie był tożsamy ze mną, rzucił się nań z wilczym apetytem. Przyglądałem się temu ze znacznej odległości i bez specjalnego zainteresowania. Po jedzeniu wsiedliśmy do samochodu i udaliśmy się na przejażdżkę. Efekty meskaliny zaczynały już słabnąć, ale kwiaty w ogrodach nadal oscylowały na skraju nadprzyrodzoności,
drzewa pieprzowe i chleb świętojański wzdłuż bocznych uliczek nadal należały nieodparcie do jakiegoś świętego gaju. Eden następował po Dodonie, Igdrasil po Róży mistycznej. I, nagle, znaleźliśmy się na skrzyżowaniu, czekając na to, by przeciąć Sunset Boulevard. Przed nami sunęły ciągłym strumieniem samochody — tysiące samochodów, wszystkie jaskrawe i błyszczące jak sen autora reklam, a każdy bardziej niedorzeczny od poprzedniego. Ponownie opanował mnie konwulsyjny śmiech.
Wreszcie Morze Czerwone ruchu ulicznego rozstąpiło się i przecięliśmy jezdnię wjeżdżając w kolejną oazę drzew, trawników i róż. Po kilku minutach wspięliśmy się na dogodny punkt widokowy na wzgórzach — pod nami rozpościerało się miasto. Ku mojemu rozczarowaniu, wyglądało jak miasto, które widziałem przy innych okazjach. Wedle mojej oceny, przemiana była proporcjonalna do odległości. Im bliższa odległość, tym bardziej boska odmienność. Ta szeroka, przyćmiona panorama w małym stopniu odbiegała od tej co zwykle. Jechaliśmy dalej i dopóki pozostawaliśmy na wzgórzach, mając perspektywę na odległy widok, sens widzianego był na codziennym poziomie, o wiele poniżej punktu przeobrażenia. Magia zaczęła znowu działać, kiedy zjechaliśmy w dół w nową dzielnicę podmiejską i przemknęliśmy między dwoma rzędami domów. Tutaj, pomimo szczególnej brzydoty architektury, pojawiła się na nowo transcendentalna inność, przebłyski porannego nieba. Ceglane kominy i zielone dachy o tanim pokryciu błyszczały w słońcu jak fragmenty Nowego Jeruzalem. I nagle ujrzałem to, co ujrzał Guardi i (z niezrównanym mistrzostwem!) tak często oddawał na swych obrazach — pokryty stiukiem mur z przecinającym go cieniem, czysty, ale niewymownie piękny, pusty, ale wypełniony całym sensem i tajemnicą istnienia. Zaświtało Obja-
wienie, by zniknąć w ułamku sekundy. Samochód jechał dalej; czas odsłaniał kolejny przejaw wieczystej Istotowości. „W identyczności mieści się odmienność. Ale to, by odmienność była różna od identyczności nie leży w mądrości i intencji wszystkich Buddów. Ich intencją jest zarazem pełnia i różnorodność!” Na przykład ta ławica czerwonego i białego geranium — była całkowicie odmienna od pokrytego stiukiem muru dziewięćdziesiąt metrów w górę drogi. Ale „istotowość” obu była taka sama, wieczna jakość ich przemijalności była taka sama. W godzinę później, po pokonaniu dziesięciu mil i wizycie w Największym Supermarkecie Świata, wróciliśmy do domu, a ja powróciłem do owego kojącego, ale wyraźnie niezadowalającego stanu znanego jako „bycie przy zdrowych zmysłach”. Jest wysoce nieprawdopodobne, że cała ludzkość mogłaby się kiedykolwiek obyć bez Sztucznych Rajów. Większość ludzi prowadzi życie w najgorszym razie tak bolesne, w najlepszym zaś tak monotonne, ubogie i ograniczone, że chęć ucieczki, tęsknota, by wykroczyć poza nie bodaj na kilka chwil stanowi i zawsze stanowiła jedną z głównych pokus duszy. Sztuka i religia, karnawały i saturnalia, taniec i słuchanie oratoriów — wszystkie one służyły, żeby odwołać się do H. G. Wellsa, jako Drzwi w Murze. Do prywatnego, codziennego użytku zawsze pozostawały chemiczne środki odurzające. Wszystkie roślinne środki uspokajające i narkotyki, wszystkie rosnące na drzewach środki eufory— żujące, halucynogeny dojrzewające w jagodach czy te które można wyciskać z korzeni — wszystkie, bez wyjątku, znano i systematycznie stosowano od niepamiętnych czasów. Do tych naturalnych środków modyfikujących
świadomość nauka współczesna dopisała swój wkład w postaci środków syntetycznych — na przykład, chloral, benzedryna, bromki i barbiturany.
Większości tych środków modyfikujących świadomość można obecnie zażywać tylko i wyłącznie za zaleceniem lekarskim, albo nielegalnie, z dużym ryzykiem. Zachód zezwolił jedynie na nieograniczone używanie alkoholu i tytoniu. Wszystkie pozostałe chemiczne Drzwi w Murze zostały zakwalifikowane jako NARKOTYKI, a ludzi którzy używają ich nielegalnie określa się mianem NARKOMANÓW. Obecnie wydajemy znacznie więcej na napoje alkoholowe czy papierosy niż na szkolnictwo. Nie ma w tym, rzecz jasna, nic dziwnego. Potrzeba ucieczki od jaźni i od otoczenia tkwi niemal cały czas w każdym człowieku. Potrzeba zrobienia czegoś dla młodych jest silna tylko u rodziców, i to też tylko przez te lata, gdy ich dzieci chodzą do szkoły. Równie oczywista jest obecna postawa wobec napojów alkoholowych i papierosów. Pomimo rosnącej armii nieuleczalnych alkoholików, pomimo setek tysięcy ludzi rokrocznie okaleczonych czy zabitych przez pijanych kierowców popularni komicy nadal stroją sobie żarty z alkoholu i z osób od niego uzależnionych. I pomimo dowodów wiążących papierosy z rakiem płuc, praktycznie wszyscy uważają palenie tytoniu za niewiele mniej naturalne niż jedzenie. Z punktu widzenia pragmatycznego racjonalisty może się to wydać dziwne. Ale historyk wcale się temu nie dziwi. Silne przekonanie o fizycznej rzeczywistości Piekła nigdy nie odwiodło średniowiecznych chrześcijan od robienia tego, co nakazywały im ambicja, żądza czy chciwość. Rak płuc, wypadki drogowe oraz miliony nieszczęsnych, a zarazem unieszczęśliwiających alkoholików to bardziej nawet bezsporne fakty niż za czasów Dantego fakt istnienia Piekła. Ale wszystkie te fakty są odległe i niezbyt ważkie w porównaniu z bliskim, odczuwanym tu i teraz faktem chęci znalezienia ulgi czy spokoju w trunku lub w papierosie. . Nasza epoka jest, między innymi, epoką samochodu i gwałtownego wzrostu populacji. Alkohol jest czymś nie do pogodzenia z bezpieczeństwem na drogach, a jego produkcja, podobnie jak produkcja tytoniu, skazuje na praktyczną jałowość wiele milionów akrów najbardziej żyznej gleby. Problemów nasuwanych przez alkohol i tytoń nie sposób, rzecz jasna,
rozwiązać przez prohibicję. Nie można zakazać powszechnej i odwiecznej potrzeby autotranscendencji poprzez zatrzaśnięcie tak obecnie popularnych Drzwi w Murze. Jedyną rozsądną polityką jest otwarcie innych, lepszych drzwi w nadziei, że nakłoni się ludzi do zmiany dawnych, złych nawyków na nowe i mniej szkodliwe. Niektóre z tych innych, lepszych drzwi będą miały charakter społeczny i techniczny, inne religijny czy psychologiczny, jeszcze inne dietetyczny, edukacyjny czy sportowy. Ale potrzeba częstego chemicznego urlopu od trudnej do zniesienia jaźni i odpychającego otoczenia niewątpliwie pozostanie. I potrzebny jest nowy środek, który przyniesie ulgę i pociechę naszemu cierpiącemu gatunkowi, nie czyniąc na
dłuższą metę więcej szkody, niż czyni dobra na krótką. Taki środek musi być skuteczny w małych dawkach i możliwy do syntetyzowania. Jeśli nie będzie posiadać tych cech, jego produkcja, tak jak produkcja wina, piwa, napojów wysokoprocentowych i tytoniu będzie kolidowała z wytwarzaniem niezbędnego pożywienia i odzieży. Musi być mniej toksyczny niż opium i kokaina, mniej skłonny do wywoływania niepożądanych skutków społecznych niż alkohol czy barbiturany, mniej szkodliwy dla serca i płuc niż smółki i nikotyna zawarte w papierosach. Natomiast, w wymiarze pozytywnym, powinien wywoływać w świadomości zmiany bardziej interesujące, o większej wartości wewnętrznej niż uspokojenie czy stan rozmarzenia, urojenia wielkościowe czy brak zahamowań. Dla większości ludzi meskalina jest niemal zupełnie nieszkodliwa.)przeciwieństwie do alkoholu, nie wprawia zażywającego w stan swoistej, pozbawionej zahamowań aktywności, która znajduje swój wyraz w awanturach, przestępstwach, atakach przemocy i wypadkach drogowych. Człowiek pod wpływem meskaliny jest spokojny i zajęty sobą. Ponadto zajmuje się doświadczeniem w pełnym sensie tego
słowa oświecającym, za które w dodatku nie trzeba płacić (to niewątpliwie bardzo ważne) kompensacyjnym kacem. Wiemy bardzo niewiele o długoterminowych efektach systematycznego zażywania meskaliny. Indianie, którzy spożywają pejotlowe guziki nie ulegają najwyraźniej z powodu tego zwyczaju fizycznej ani moralnej degradacji. Dostępne dane są jednak nadal skąpe i szkicowe.2 Chociaż niewątpliwie meskalina przewyższa kokainę, opium, alkohol i tytoń, nie jest jednak jeszcze środkiem idealnym. Obok większości zażywających meskalinę, którzy ulegają szczęśliwemu przeobrażeniu istnieje mniejszość, dla której środek ten stanowi piekło bądź czyściec. Co więcej, jak na środek, który ma być niczym alkohol używany do powszechnej konsumpcji, jego efekty utrzymują się przez kłopotliwie długi czas. Ale chemię i fizjologię stać dzisiaj praktycznie na wszystko. Jeśli psychologowie i socjologowie zdefiniują ideał, można mieć nadzieję, że neurolodzy i farmakolodzy odkryją środki, dzięki którym można będzie urzeczywistnić ten ideał, a przynajmniej (być że, bowiem takiego rodzaju ideału nie da się nigdy, z samej natury rzeczy, w pełni zrealizować) przybliżyć się do niego w większym stopniu, niż to miało miejsce w sączącej wino przeszłości, pijącej whisky, palącej marihuanę i łykającej barbiturany teraźniejszości.Potrzeba wykroczenia poza krępującą jaźń jest, jak stwierdziłem podstawowym pragnieniem duszy. Kiedy, z jakichkolwiek powodów ludziom nie udaje się przekroczyć siebie za pośrednictwem kultu religijnego, dobrych uczynków i ćwiczeń duchowych, są skłonni uciekać się do chemicznych surogatów religii — alkoholu i „głupiego Jasia” na współczesnym Zachodzie, alkoholu i opium na Wschodzie, haszyszu w świecie muzułmańskim, alkoholu i marihuany w
Ameryce Środkowej, alkoholu i koki w Andach, alkoholu i barbituranów w bardziej nowoczesnych regionach Ameryki Południowej. W Poisons Sacres, Ivresses Divines Philippe de Felice pisze dużo, dostarczając bogatej dokumentacji, o istniejącym od niepamiętnych czasów związku między religią a zażywaniem środków odurzających. Tutaj, w streszczeniu lub w bezpośrednich cytatach, przedstawiam jego wnioski. Stosowanie substancji toksycznych do celów religijnych jest „bardzo rozpowszechnione... Praktyki opisane w niniejszym tomie obserwuje się w każdym regionie świata, w nie mniejszym stopniu pośród ludów prymitywnych, niż pośród tych. które osiągnęły wysoki poziom cywilizacji. Nie mamy więc do czynienia z wyjątkowymi faktami, które można zasadnie pominąć, ale z powszechnym, i w najszerszym sensie tego słowa ogólnoludzkim zjawiskiem, zjawiskiem którego nie może pominąć ktoś, kto próbuje odkryć, czym jest religia i jakie głębokie potrzeby zaspokaja.” W sytuacji optymalnej, każdy powinien móc odnaleźć autotranscendencję w jakiejś formie czystej lub stosowanej religii. W praktyce wydaje się nader nieprawdopodobne, by kiedykolwiek doszło do takiego stanu. Istnieją, i bez wątpienia zawsze będą istnieć, dobrzy wierni, dla których, niestety, pobożność nie jest wszystkim. Nieżyjący G. K. Chesterton, który pisał równie lirycznie o wypitce, co o pobożności może służyć jako ich wymowny przedstawiciel. Współczesne kościoły, z niewielkimi wyjątkami spośród wyznań protestanckich, tolerują alkohol; ale nawet najbardziej tolerancyjne nie uczyniły żadnej próby włączenia tego środka do chrześcijaństwa czy sakramentalizacji jego użycia. Pobożny pijus jest zmuszony do umieszczania religii w jednej przegródce, a surogatu religii w drugiej. I być może jest to nieuniknione. Picie nie może podlegać sakramentalizacji, poza tymi religiami, które nie przywiązują wielkiej wagi do dobrych obyczajów. Kult Dionizosa czy celtyckiego bożka piwa był głośnym i wyuzdanym aktem. Obrzędy chrześcijańskie są nie do pogodzenia nawet z religijnym upojeniem. Nie czyni to żadnej szkody gorzelnikom, ale jest bardzo niekorzystne dla chrzści-
jaństwa. Niezliczona liczba ludzi jest spragniona autotranscendencji i z zadowoleniem odnalazłaby ją w kościele. Ale, niestety, „głodne owieczki czekają, lecz pozostają nie nakarmione”. Biorą udział w obrzędach, słuchają kazań, powtarzają modlitwy; ale ich pragnienie pozostaje nie zaspokojone. Rozczarowani, uciekają się do butelki. Przynajmniej przez pewien czas i w pewnej mierze jest to skuteczne. Mogą nadal jeszcze bywać w kościele; ale nie ma on dla nich większego znaczenia niż Muzyczny Bank z Erewhon Butlera. Nadal mogą uznawać Boga; ale jest on Bogiem tylko na poziomie słownym, tylko w czysto pickwikowskim sensie. Rzeczywistym obiektem kultu jest butelka, a jedynym religijnym przeżyciem jest stan niepohamowanej i przebojowej euforii, która towarzyszy spożyciu trzeciego cocktailu.
Widzimy więc, że chrześcijaństwo i alkohol nie mogą iść i nie idą ze sobą w parze. Chrześcijaństwo i meskalina bardziej godzą się ze sobą. Zostało to zademonstrowane przez wiele plemion indiańskich od Teksasu aż do takich wysuniętych na północ regionów jak Wisconsin. Pośród tych plemion można odnaleźć grupy afiliowane przy Amerykańskim Kościele Narodowym, sekcie, której naczelnym obrzędem jest rodzaj wczesnochrześcijańskiej agape, czy wieczerzy miłości, gdzie plasterki pejotlu zastępują sakramentalny chleb i wino. Wierni Amerykańskiego Kościoła Narodowego traktują kaktus jako specjalny dar Boga dla Indian i przyrównują jego efekty do działania Ducha Świętego. Profesor J. S. Slotkin — jeden z nielicznych białych, którzy kiedykolwiek uczestniczyli w obrzędach zgromadzenia pejotystów — twierdzi, iż jego współbracia w kulcie nigdy nie są „oszołomieni czy pijani... Nigdy nie wypadają z rytmu i nie bełkoczą, jak to się zdarza pijanym czy oszołomionym ludziom. Są spokojni, uprzejmi i grzeczni. Nigdy nie odwiedziłem
żadnego domu modlitwy białego człowieka, w którym byłoby tyle uczuć religijnych i dobrych obyczajów.” Cóż, możemy zapytać, przeżywają ci pobożni i obdarzeni dobrymi manierami pejotyści? Nie umiarkowane poczucie cnoty, które pozwala przeciętnemu niedzielnemu wiernemu chodzącemu do kościoła przetrwać dziewięćdziesiąt minut nudy. Nawet nie owe wzniosłe uczucia, inspirowane myślami o Stwórcy, Odkupicielu, Sędzim i Pocieszycielu, jakie ożywiają pobożnych. Dla tych wiernych Amerykańskiego Kościoła Narodowego doświadczenie religijne jest czymś bardziej bezpośrednim i oświecającym, bardziej spontanicznym, w mniejszym stopniu domowego wyrobu produktem powierzchownego, skrępowanego umysłu. Czasem (według raportów sporządzonych przez dr Slotkina) mają oni wizje, na przykład ukazuje im się sam Chrystus. Czasem słyszą głos Wielkiego Ducha. Czasem uświadamiają sobie obecność Boga i tych niedostatków osobistych, które muszą być naprawione, jeśli oni mają pełnić Jego wolę. Praktyczne skutki tego chemicznego otwarcia drzwi do Innego Świata wydają się w pełni pozytywne. Dr Slotkin twierdzi, że nałogowi pejotyści są ogólnie rzecz biorąc bardziej pracowici, bardziej wstrzemięźliwi (wielu z nich całkowicie rezygnuje z alkoholu), bardziej spokojni niż niepejotyści. Nie można pochopnie potępiać jako złe drzewa o tak wybornych owocach. Indianie z Amerykańskiego Kościoła Narodowego sakramentalizując użycie pejotlu uczynili coś zarazem psychologicznie sensownego i historycznie szacownego. We wczesnych wiekach chrześcijaństwa wiele pogańskich obrzędów i festiwali zostało, jeśli tak można rzec, ochrzczonych i zaczęło służyć celom Kościoła. Te zabawy nie były specjalnie budujące; ale zaspokajały określony głód psychiczny i dawni misjonarze mieli dość rozumu, by zamiast próbować je wykorzenić, zaakceptować je takimi, jakimi były, jako zaspokajające przejawy
pierwotnych potrzeb duszy i włączyć je w tkankę nowej religii. Przedstawiciele Amerykańskiego Kościoła Narodowego uczynili coś podobnego. Wzięli pogański zwyczaj (zwyczaj, nawiasem mówiąc, o wiele bardziej budujący i światły niż większość raczej ogłupiających hulanek i maskarad przejętych z europejskiego pogaństwa) i nadali mu chrześcijański sens. Chociaż dopiero niedawno wprowadzone do północnych Stanów Zjednoczonych, spożywanie pejotlu i oparta na tym religia stały się ważnymi symbolami prawa Czerwonoskórego do duchowej niezależności. Niektórzy Indianie zareagowali na supremację białych poprzez poddanie się amerykanizacji, inni poprzez wycofanie się w tradycję indiańską. Ale niektórzy spróbowali wziąć to, co najlepsze z obu światów, a właściwie z wszystkich światów — najlepsze z tradycji indiańskiej, najlepsze z chrześcijaństwa, i najlepsze z tych Innych Światów transcendentalnego doświadczenia, gdzie dusza poznaje siebie w swym nie uwarunkowaniu i boskości. Stąd Amerykański Kościół Narodowy. Zlały się w nim dwa wielkie pragnienia duszy — potrzeba niezależności i samookreślenia oraz potrzeba auto transcendencji — i zostały zinterpretowane w świetle trzeciego — potrzeby kultu, wyjaśnienia dróg Bożych człowiekowi, wyjaśnienia wszechświata za pośrednictwem spójnej teologii. Oto biedny Indianin nie skażony uczonością Z przodu odziany, z tyłu okryty nagością. Ale w rzeczywistości to my, bogaci i wykształceni biali, pozostajemy z tyłu nadzy. Przykrywamy naszą nagość z przodu jakąś filozofią — chrześcijańską, marksistowską, freudowsko— fizykalistyczną — ale z tyłu pozostajemy nie osłonięci, zdani na łaskę wszystkich wiatrów okoliczności. Biedny Indianin, z drugiej strony, miał dość rozumu, by osłonić swój tył dołączając do listka figowego teologii łatę doświadczenia transcendentalnego. Nie jestem na tyle głupi, by stawiać znak równości między tym, co się dzieje pod wpływem meskaliny lub innego środka, istniejącego czy tego, który zostanie wytworzony w przyszłości,
a uświadomieniem sobie celu i ostatecznego zamysłu ludzkiego życia: Oświeceniem, Widzeniem Uszczęśliwiającym. Sugeruję tylko, że doznanie po zażyciu meskaliny jest tym, co katoliccy teologowie nazywają „niezasłużoną łaską”, konieczną do zbawienia, ale potencjalnie pomocną, którą w przypadku jej otrzymania należy zaakceptować, składając za nią dzięki. Zostać wyrwanym z kolein normalnej percepcji, uzyskać na kilka bezczasowych godzin widzenie zewnętrznego i wewnętrznego świata, nie takie, jakim dysponuje zwierzę opętane przetrwaniem lub człowiek opętany słowami i pojęciami; ujrzeć je takimi jakimi postrzega je, w całej bezpośredniości i nieuwarunkowaniu, Wolny Umysł — to doświadczenie o nieocenionej wartości dla każdego, szczególnie dla intelektualisty. Intelektualista bowiem jest z definicji człowiekiem, dla którego, według określenia Goethego, „świat jest zasadniczo owocny”. Jest człowiekiem, który ma poczucie, że „to, co po-
strzegamy okiem jest nań jako takie obce i nie musi wywierać na nas silnego wrażenia”. A mimo to, chociaż Goethe sam był intelektualistą i jednym z najwspanialszych mistrzów języka, nie zawsze zgadzał się z własną oceną słowa.„Mówimy”, pisał w połowie życia, „o wiele za dużo. Powinniśmy mówić mniej, a więcej rysować. Osobiście chciałbym porzucić zupełnie mowę i, tak jak Przyroda ożywiona przekazywać wszystko, co mam do zakomunikowania w szkicach. To drzewo figowe, ten mały wąż, kokon na moim parapecie okiennym czekający spokojnie swej przyszłości — wszystko to ważne sygnatury. Człowiek zdolny odszyfrować trafnie ich sens wkrótce mógłby się obyć bez słowa pisanego czy mówionego. Im więcej o tym myślę, tym bardziej dostrzegam bezowocność, przeciętność, a nawet (mam pokusę rzec) przesadną strojność mowy. W przeciwieństwie do tego, jakże zadziwia nas powaga Przyrody,
jej milczenie, kiedy stajemy przed nią twarzą w twarz, w skupieniu, kontemplując nagi masyw górski czy pustkowie pradawnych wzgórz.” Nie możemy się nigdy obyć bez języka i innych systemów symbolicznych; albowiem dzięki nim i tylko nim udało się nam wznieść ponad zwierzęcość na poziom istot ludzkich. Z łatwością jednak możemy się stać nie tyle beneficjentami, co ofiarami tych systemów. Musimy się nauczyć efektywnie posługiwać słowami; ale zarazem musimy zachować, a jeśli zajdzie potrzeba pogłębić naszą zdolność do bezpośredniego oglądu świata, bez pośrednictwa tego na wpół nieprzejrzystego medium pojęć, które zniekształca każdy fakt nadając mu nazbyt znajome podobieństwo jakiejś definiującej rodzaj etykiety czy wyjaśniającej abstrakcji. Literacka czy naukowa, ogólna czy specjalistyczna, cała nasza edukacja jest w przeważającej mierze słowna i dlatego nie jest w stanie osiągnąć tego, do czego jest powołana. Zamiast przekształcać dzieci we wszechstronnie rozwiniętych dorosłych, produkuje specjalistów w zakresie nauk przyrodniczych, którzy są całkowicie nieświadomi Przyrody jako pierwotnego faktu doświadczenia, wydaje specjalistów w zakresie humanistyki, którzy nie wiedzą nic o swoim czy cudzym człowieczeństwie. Psychologowie szkoły Gestalt, jak na przykład Samuel Renshaw, zaprojektowali metody poszerzania zakresu i pogłębiania ostrości ludzkich spostrzeżeń. Ale czy nasi fachowcy od edukacji je stosują? Odpowiedź brzmi: nie. Nauczyciele w każdej dziedzinie umiejętności psychofizycznych, od sztuki patrzenia po tenis, od chodzenia po linie do sztuki modlitwy odkryli, metodą prób i błędów, warunki optymalnego funkcjonowania w obrębie tych określonych dziedzin. Ale czy którakolwiek z wielkich fundacji sfinansowała projekt skoordynowania tych empirycznych odkryć w ogólną teorię i praktykę intensywnej kreatywności? Znowu, o ile mi wiadomo, odpowiedź brzmi: nie.
Wszelkiego rodzaju przywódcy kultów i ekscentrycy uczą najrozmaitszych technik osiągnięcia zdrowia, szczęścia i spokoju umysłu; dla licznych ich słuchaczy wiele z owych technik posiada swą wymierną skuteczność. Ale czy dostrzegamy szacownych psychologów, filozofów i duchownych śmiało opuszczających się na dno tych dziwnych i czasem cuchnących studni, gdzie często spoczywa nieszczęsna Prawda? I tym razem odpowiedź brzmi: nie. Przyjrzyjmy się teraz historii badań nad meskaliną. Siedemdziesiąt lat temu ludzie o niezaprzeczalnych kompetencjach opisali doświadczenia transcendentalne, przydarzające się tym, którzy w dobrym zdrowiu, w odpowiednich warunkach i z właściwym nastawieniem psychicznym zażyli ten środek. Ilu filozofów, ilu teologów, ilu profesjonalnych wychowawców wykazało dosyć ciekawości, by otworzyć te Drzwi w Murze. Odpowiedź, praktycznie rzecz biorąc, brzmi: żaden. W świecie, w którym edukacja jest w głównej mierze słowna, bardzo wykształceni ludzie nie są w stanie skierować uwagi na cokolwiek poza słowami i pojęciami. Zawsze są pieniądze, doktoraty, czekające na tych, co oddali się uczonej głupocie badań w dziedzinie, która dla uczonego stanowi najbardziej istotną problematykę: Kto wywarł wpływ na kogo by stwierdził co i kiedy? Nawet w naszej erze techniki, werbalistyczne nauki humanistyczne otacza się szacunkiem. Niewerbalne nauki humanistyczne, sztukę bezpośredniego uświadamiania sobie określonych faktów naszej egzystencji ignoruje się niemal całkowicie. Katalog, bibliografia, pełne wydanie ipsissima verba trzeciorzędnego wierszoklety, olbrzymi indeks, który usunie w cień wszystkie indeksy — każdy autentycznie aleksandryjski projekt ma zagwarantowaną akceptację i poparcie finansowe. Ale kiedy przychodzi do odkrycia, jak ty i ja, nasze dzieci i wnuki
możemy stać się bardziej spostrzegawczy, bardziej intensywnie świadomi wewnętrznej i zewnętrznej rzeczywistości, bardziej otwarci na Ducha, mniej podatni, z powodu psychologicznych negatywnych oddziaływań na fizyczne choroby i bardziej zdolni do sterowania własnym autonomicznym układem nerwowym — kiedy przychodzi do jakiejkolwiek formy niewerbalnej edukacji bardziej zasadniczej (i mającej większe zastosowanie praktyczne) niż gimnastyka szwedzka, żadna szacowna osoba w żadnym szacownym uniwersytecie, czy kościele nie będzie chciała mieć z tym nic wspólnego. Werbaliści są podejrzliwi wobec sfery niewerbalnej; racjonaliści boją się określonych, nieracjonalnych faktów; intelektualiści mają poczucie, że „to, co postrzegamy okiem (czy w jakiś inny sposób) jest nam jako takie obce i nie musi wywierać na nas silnego wrażenia.” Poza tym, kwestia edukacji w zakresie niewerbalnych nauk humanistycznych nie mieści się w żadnej ustalonej przegródce. Nie jest to religia, neurologia, gimnastyka, moralność, czy nauka o prawach i obowiązkach obywatela, ani nawet psychologia eksperymental-
na. Skoro tak jest, temat ten, z punktu widzenia akademickiego czy kościelnego, nie istnieje i można go bezpiecznie ignorować lub pozostawić, z protekcjonalnym uśmiechem, tym, których faryzeusze werbalistycznej ortodoksji określają mianem dziwaków, znachorów, szarlatanów i niekompetentnych amatorów. „Zawsze stwierdzałem”, pisał z pewną goryczą Blake, „że Anioły mają próżność uważać siebie za jedynych mędrców. Czynią to z pewnym siebie zuchwalstwem, będącym owocem systematycznego rozumowania.” Systematyczne rozumowanie jest czymś bez czego jako gatunek czy jako jednostki nie mo-
glibyśmy się obyć. Ale jeśli mamy zachować zdrowie psychiczne, nie możemy się też obyć bez bezpośredniej percepcji (im mniej usystematyzowanej, tym lepiej) zewnętrznych i wewnętrznych światów, w jakich się narodziliśmy. Ta dana nam rzeczywistość jest nieskończonością, która przekracza wszelkie pojmowanie, a przecież jest bezpośrednio i w całej swej pełni postrzegana. Ta transcendencja należy do innego porządku niż ludzki, a jednak może się nam uobecnić jako poczucie immanencji, jako przeżycie uczestnictwa. Być oświeconym to zawsze sobie uświadamiać pełnię rzeczywistości w jej immanentnej inności — uświadamiać sobie, a jednak pozostać w stanie umożliwiającym przetrwanie na poziomie zwierzęcym, pozwalającym na myślenie i odczuwanie w wymiarze ludzkim, na odwołanie się tam, gdzie jest to konieczne, do systematycznego rozumowania. Naszym celem jest odkrycie, że zawsze znajdowaliśmy się tam, gdzie powinniśmy. Niestety, bardzo utrudniamy sobie to zadanie. Tymczasem jednak dysponujemy niezasłużonymi łaskami w postaci cząstkowych i przemijających wglądów. W bardziej realistycznym, mniej werbalistycznym niż nasz systemie edukacji, każdy Anioł (w blakeowskim sensie tego słowa) otrzymałby zezwolenie na urlop, byłby nakłaniany, a jeśli to konieczne, zmuszony do okazjonalnej podróży przez jakieś chemiczne Drzwi w Murze w świat doświadczenia transcendentalnego. Gdyby odnalazł tam przerażenie, byłoby to godne ubolewania, ale być może zbawienne. Gdyby dało mu to krótką, ale bezczasową iluminację, tym lepiej. W każdym przypadku Anioł miałby szansę pozbyć się choć trochę owego pewnego siebie zuchwalstwa, będącego owocem systematycznego rozumowania i świadomości, że przeczytał wszystkie możliwe książki. Pod koniec życia święty Tomasz z Akwinu doznał kontemplacji wlanej. Po tym doświadczeniu nie zdecydował się na powrót do pracy nad swą nieukończoną książką. W porównaniu z tym doznaniem wszystko, co przeczytał, o czym dyskutował i co napisał—Arystoteles i Zdania, Pytania, Tezy, monumentalne Summy — zdało mu się garścią słomy. Dla większości
intelektualistów taki strajk okupacyjny byłby czymś niewłaściwym, a nawet moralnie nagannym. Ale Doktor Anielski miał za sobą więcej systematycznego rozumowania niż dwanaście
zwyczajnych Aniołów i dojrzał już do śmierci. Zapracował sobie na prawo, by w ostatnich miesiącach swej śmiertelnej kondycji porzucić czysto symboliczną słomę i plewy na rzecz chleba rzeczywistego i substancjalnego Faktu. Anioły niższego porządku, mające w dodatku lepsze perspektywy długowieczności, muszą powrócić do słomy. Ale człowiek, który wraca przez Drzwi w Murze nigdy nie będzie taki sam, jaki był. Będzie mądrzejszy, ale mniej arogancko pewny siebie, szczęśliwszy, ale obdarzony mniejszą dozą samozadowolenia, pokor— niejszy w akceptacji własnej niewiedzy, a jednak lepiej przygotowany do pojmowania realizacji między słowami a rzeczami, między systematycznym rozumowaniem a niezgłębioną Tajemnicą, którą próbuje zawsze na próżno zgłębiać.
LEMONY SNICKET PRZYKRY POCZĄTEK
Dla Beatrycze — ukochanej, upragnionej, umarłej.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jeśli szukacie opowieści ze szczęśliwym zakończeniem, poczytajcie sobie lepiej coś innego. Ta książka nie tylko nie kończy się szczęśliwie, ale nawet szczęśliwie się nie zaczyna, a w środku też nie układa się za wesoło. To dlatego, że niezbyt wiele szczęśliwych zdarzeń miało miejsce w życiu trójki młodych Baudelaire'ów. Wioletka, Klaus i Słoneczko byli dziećmi inteligentnymi, obdarzonymi wdziękiem, fantazją i przyjemnymi rysami twarzy, lecz mieli straszliwego pecha i wszystko, co ich spotykało, skażone było nieszczęściem, smutkiem i rozpaczą. Informuję was o tym z przykrością, ale taka jest prawda. Ich pech zaczął się pewnego dnia w miejscowości Słona Plaża. Trójka młodych Baudelaire'ów mieszkała z rodzicami w wielkim domu, stojącym w samym centrum brudnego, ruchliwego miasta. Od czasu do czasu rodzice pozwalali im na samodzielną wycieczkę zdezelowanym trolejbusem — słowo „zdezelowany”, jak zapewne wiecie, oznacza „niezbyt sprawny”, czyli „grożący awarią” — nad morze, gdzie dzieci mogły spędzić coś w rodzaju jednodniowych wakacji, pod warunkiem, że wrócą do domu na kolację. Akurat ten ranek był szary i pochmurny, co wcale nie zmartwiło młodych Baudelaire'ów. W gorące i słoneczne dni Słona Plaża roiła się od turystów, tak że nie było gdzie rozłożyć koca. Za to w dni szare i pochmurne Baudelaire'owie mieli całą plażę dla siebie i mogli robić, co kto lubił. Wioletka Baudelaire, najstarsza z rodzeństwa, lubiła puszczać kaczki. Jak większość czternastolatków była praworęczna, więc kamienic skakały dalej po burej wodzie, gdy Wioletka rzucała je prawą ręką, niż gdy robiła to lewą. Puszczając kaczki, Wioletka wpatrywała się w horyzont i rozmyślała nad wynalazkiem, który zamierzała skonstruować. Każdy, kto znał Wioletkę, poznałby zaraz, że myśli bardzo intensywnie, ponieważ jej długie włosy związane były wstążką, aby nie wpadały do oczu. Wioletka miała spory talent do wymyślania i konstruowania dziwnych urządzeń, więc jej wyobraźnię wypełniały często obrazy trybów, dźwigni i przekładni — a nie lubiła, gdy przeszkadzało jej w myśleniu coś lak banalnego jak
włosy Tego ranka zastanawiała się nad konstrukcją urządzenia, które zawracałoby kamień — kaczkę z morza na ląd. Klaus Baudelaire, średni z rodzeństwa i jedyny chłopiec, lubił obserwować stworzenia
w kałużach, Klaus kończył dwanaście lat i nosił okulary, dzięki którym wyglądał inteligentnie. Klaus był inteligentny. Baudelaire'owie — rodzice mieli w domu ogromną bibliotekę — pokój wypełniony tysiącami książek na każdy właściwie temat. Mając zaledwie dwanaście lat, Klaus nie przeczytał, oczywiście, wszystkich książek z biblioteki Baudelaire'ów, ale przeczytał ich bardzo wiele i całkiem sporo zapamiętał z lektury. Wiedział, po czym odróżnić aligatora od krokodyla. Wiedział, kto zabił Juliusza Cezara. Wiedział też bardzo dużo o zamieszkujących Słoną Plażę maleńkich, oślizłych żyjątkach, które właśnie w tej chwili obserwował. Słoneczko Baudelaire, najmłodsze z trójki, lubiło gryźć. Słoneczko było jeszcze dzidziusiem, dziewczynką, w dodatku bardzo małą jak na swój wiek — niewiele większą od kalosza. Braki wzrostu nadrabiało wielkością i ostrością swoich czterech zębów. Słoneczko było jeszcze w wieku, gdy człowiek wypowiada się głównie seriami niezrozumiałych pisków. O ile nie używało któregoś z nielicznych znanych sobie prawdziwych słów — czyli „butla”, „mama” albo „ugryź” — większość ludzi miała kłopoty ze zrozumieniem, co Słoneczko mówi. Na przykład tego ranka powtarzało w kółko „Gak!”, co prawdopodobnie znaczyło: „Patrzcie na tę tajemniczą postać, która wyłania się z mgły!”. Rzeczywiście, w dalekiej, mglistej perspektywie Słonej Plaży widać było wysoką postać, kroczącą w stronę młodych Baudeiaire'ów. Słoneczko przez dłuższy czas obserwowało
tę postać i piszczało przeraźliwie, zanim Klaus oderwał wzrok od kolczastego kraba, którego właśnie badał, i też zauważy!, że ktoś nadchodzi. Wyciągnął rękę i dotknął ramienia Wioletki, wytrącając ją z wynalazczego natchnienia. — Spójrz tam — powiedział, wskazując palcem. Postać zbliżała się i dzieci mogły już rozróżnić pewne szczegóły. Była mniej więcej wzrostu dorosłej osoby, tylko głowę miała wyjątkowo podłużną i kanciastą. — Jak myślisz, co to jest? — spytała Wioletka. — Nie wiem — odparł Klaus, wytężając wzrok — ale wydaje mi się, że to idzie właśnie do nas. — Nikogo więcej nie ma na plaży — zauważyła Wioletka z lekkim niepokojem. — Na pewno idzie do nas. Ścisnęła w lewej dłoni płaski, gładki kamień, którym właśnie zamierzała puścić kaczkę najdalej, jak się da. Nagłe przyszło jej na myśl, aby rzucić kamieniem w tę niepokojącą postać. — To tylko tak groźnie wygląda — odezwał się Klaus, jakby czytał w myślach siostry. — Przez tę gęstą mgłę. Miał rację. Kiedy postać do nich dobrnęła, dzieci z ulgą stwierdziły, że nie jest to żaden
potwór, tylko ktoś znajomy — pan Poe. Pan Poe był zaprzyjaźniony z państwem Baudelaire i dzieci często widywały go na domowych przyjęciach. Wioletka, Klaus i Słoneczko najbardziej lubili swoich rodziców właśnie za to, że kiedy do domu przychodzili goście, dzieci nie musiały iść się bawić, tylko wolno im było siedzieć z dorosłymi przy stole i uczestniczyć w rozmowie, pod warunkiem, że po przyjęciu pomogą sprzątać ze stołu. Pana Poe zapamiętały
główne dlatego, że zawsze miał katar i co chwila przepraszał, aby wstać od stołu i wykaszleć się w pokoju obok. Pan Poe zdjął cylinder, z powodu którego jego głowa wyglądała we mgle na taką wielką i kanciastą, po czym przez chwilę nic nie mówił, tylko głośno kaszlał w białą chusteczkę. Wioletka i Klaus podeszli, aby podać mu rękę i przywitać się uprzejmie. — Dzień dobry panu — powiedziała Wioletka. — Dzień dobry panu — powiedział Klaus. — Bi pa! — powiedziało Słoneczko. — Dzień dobry — powiedział pan Poe, ale miał bardzo smutną minę. Przez parę sekund nikt się nie odzywał. Dzieci zastanawiały się, co też pan Poe porabia na Słonej Plaży, kiedy powinien siedzieć w swoim banku w mieście. Jego strój nie był w żadnym razie strojem plażowym. — Ładny dzień — odezwała się w końcu Wioletka, próbując nawiązać rozmowę. Słoneczko pisnęło jak rozzłoszczony ptak, a Klaus wziął je na ręce i przytulił. — Tak, całkiem ładny — przyznał pan Poe z dziwnym roztargnieniem, wpatrując się w dal pustej plaży. — Obawiam się, drogie dzieci, że mam dla was bardzo przykrą wiadomość. Trójka młodych Baudelaire'ów spojrzała na niego z uwagą. Wioletka, trochę zawstydzona, ścisnęła kamień w lewej garści i ucieszyła się, że nie rzuciła nim w pana Poe. — Wasi rodzice — oznajmił pan Poe — zginęli w strasznym pożarze. Dzieci milczały. — Zginęli — ciągnął pan Poe — w pożarze, który strawił cały dom. Jest mi bardzo, bardzo przykro, że musiałem wam to powiedzieć, moi kochani. Wioletka oderwała wzrok od pana Poe i spojrzała daleko w morze. Pan Poe jeszcze nigdy nie powiedział do młodych Beaudelaire'ów „moi kochani”. Wioletka zrozumiała wszystkie
jego słowa, a jednak była pewna, że pan Poe po prostu żartuje, że chciał tylko zrobić okrutny kawał jej, bratu i siostrze. — Zginęli — dodał pan Poe. — To znaczy, że już nie żyją. — Wiemy, co znaczy słowo „zginęli” — rozzłościł się Klaus, chociaż i do niego niezupełnie jeszcze dotarło, co właściwie usłyszał. Miał wrażenie, że pan Poe się przejęzyczył.
— Przyjechała, oczywiście, straż pożarna — mówił dalej pan Poe — ale za późno. Cały dom stał już w ogniu. Spłonął do cna. Klaus wyobraził sobie, jak płomienie pożerają wszystkie książki w bibliotece. Więc już nigdy ich nie przeczyta. Pan Poe zakaszlał parę razy w chusteczkę, a potem mówił dalej: — Przysłano mnie, abym odnalazł was tutaj i zabrał do siebie, gdzie pozostaniecie przez pewien czas, aż wymyślimy jakieś rozwiązanie. Jestem egzekutorem spadku waszych rodziców. Oznacza to, że do mnie należy zarządzanie ich ogromnym majątkiem i znalezienie wam domu. Z chwilą gdy Wioletka osiągnie dojrzałość, majątek przejdzie w wasze ręce, jednak do tego czasu pozostanie w dyspozycji banku. Pan Poe przedstawił się, co prawda, jako egzekutor spadku, lecz Wioletka czuła się jak na prawdziwej egzekucji, w której pan Poe był katem. Przyszedł na plażę jakby nigdy nic, powiedział do dzieci parę słów — i na zawsze odmienił całe ich życie. — Chodźmy. — Pan Poe wyciągnął rękę. Aby podać mu dłoń, Wioletka musiała upuścić kamień, który trzymała w garści. Klaus wziął Wioletkę za drugą rękę, Słoneczko uczepiło się wolnej ręki Klausa, i w ten sposób trójka dzieci Baudelaire — odtąd trójka sierot Baudelaire — wyprowadzona została z plaży i ze
swojego dotychczasowego życia.
RODZIAŁ DRUGI
Nie ma sensu, abym opisywał wam, jak okropnie czuli się Wioletka i Klaus, a nawet Słoneczko. Jeżeli sami kiedyś straciliście kogoś bardzo dla siebie ważnego, to dobrze wiecie, jak się czuli — a. jeśli nie, to i tak nie zdołacie sobie tego wyobrazić. To, co spotkało młodych Baudelaire'ów, było szczególnie okropne, gdyż stracili oni za jednym zamachem oboje rodziców; dlatego przez kilka pierwszych dni byli tak przygnębieni, że prawie nie wstawali z łóżek. Klaus stwierdził, że właściwie nie interesują go książki. Trybiki twórczego umysłu Wioletki jakby się zacięty. Nawet Słoneczko, które było oczywiście za małe, żeby naprawdę zrozumieć, co się stało, gryzło wszystko dookoła z mniejszym entuzjazmem. Naturalnie, nie poprawiało im nastroju to, że przy okazji stracili również dom i wszystkie swoje rzeczy. Jak zapewne wiecie, znalezienie się we własnym pokoju, a najlepiej we własnym łóżku, przynosi czasem pewną ulgę w przykrej sytuacji. Niestety, z łóżek sierot Baudelaire pozostały tylko kupki popiołów. Pan Poe zaprowadził dzieci na zgliszcza domu, aby sprawdziły, czy cokolwiek ocalało, ale to, co ujrzały, było straszne: mikroskop Wioletki stopił się w nieforemną bryłę, z ulubionego pióra Klausa została garstka popiołu, a wszystkie plastikowe gryzaki Słoneczka rozpłynęły się doszczętnie. Tylko gdzieniegdzie dzieci dostrzegły ślady ogromnego domostwa, które tak kochały: szczątki fortepianu, wykwintną karafkę, w której pan Baudelaire trzymał brandy, nadpaloną poduszkę z okiennego wykuszu, w którym ich mama lubiła siedzieć i czytać.
Pozbawieni własnego domu, młodzi Baudelaire'owie musieli leczyć się z szoku w domu pana Poe, co wcale nie było przyjemne. Sam pan Poe bywał w domu bardzo rzadko, ponieważ stale załatwiał sprawy Baudelaire'ów, a nawet kiedy bywał, najczęściej kaszlał, i to tak, że w ogóle nie mógł rozmawiać. Pani Poe kupiła sierotom ubrania w dziwacznych kolorach, na dodatek gryzące. A dwaj synowie państwa Poe, Edgar i Albert, z którymi młodzi Baudelaire'owie musieli dzielić ciasny pokoik, zalatujący wonią jakichś upiornych kwiatowa zachowywali się głośno i złośliwie. Lecz mimo tych okoliczności dzieci doznały mieszanych uczuć, kiedy przy nudnym obiedzie złożonym z gotowanego kurczaka, gotowanych kartofli i fasolki szparagowej z wody — określenie „z wody” znaczy tu również „gotowanej” — pan Poe oznajmił im, że nazajutrz rano mają opuścić jego progi. — Świetnie — powiedział Albert, któremu między zębami utkwił kawałek kartofla. — Nareszcie odzyskamy swój pokój. Dosyć mam tego tłoku. Wioletka z Klausem bez przerwy
się smucą i nie ma z nimi żadnej zabawy. — A dzieciak gryzie — dodał Edgar, rzucając na podłogę ogryzioną kość kurczaka, jakby był zwierzakiem w zoo, a nie synem szanowanego przedstawiciela bankowości. — Dokąd się przenosimy? — spytała nerwowo Wioletka. Pan Poe otworzył usta, lecz zanim zdołał coś powiedzieć, złapał go krótki atak kaszlu. — Poczyniłem starania — rzekł w końcu — aby waszym wychowaniem zajął się daleki krewny, zamieszkały na drugim końcu miasta. Nazywa się Hrabia Olaf. Wioletka, Klaus i Słoneczko spojrzeli po sobie, nie bardzo wiedząc, co o tym myśleć. Z
jednej strony nie uśmiechało im się mieszkać dłużej u państwa Poe, a z drugiej nigdy nie słyszeli o Hrabim Olafie i nie mieli pojęcia, co to może być za typ. — Wasi rodzice — mówił dalej pan Poe — wyraźnie zaznaczyli w testamencie, że macie być wychowywani w jak najkorzystniejszych warunkach. Pozostając w mieście, nie zmienicie znanego sobie otoczenia, a jedynym waszym krewnym zamieszkałym w obrębie miasta jest właśnie Hrabia Olaf. Klaus rozważył tę informację, żując łykowaty kawałek fasolki. — Ale rodzice nigdy nie wspominali nam o Hrabim Olafie. Jak on właściwie jest z nami spokrewniony? Pan Poe westchnął i spojrzał na Słoneczko, które słuchało pilnie, gryząc widelec. — Zdaje się, że jest to kuzyn trzeciego stopnia w czwartej linii, albo czwartego stopnia w trzeciej linii. Nie jest to wasz najbliższy krewny w sensie genealogicznym, ale najbliższy w sensie geograficznym. Dlatego właśnie... — Skoro mieszka w mieście — przerwała mu Wioletka — to dlaczego nasi rodzice nigdy go nie zapraszali? — Może dlatego, że jest bardzo zajęty — zasugerował pan Poe. — Jako zawodowy aktor, bardzo dużo podróżuje po świecie ze swymi przedstawieniami. — Myślałem, że jest hrabią — powiedział Klaus. — Hrabią i aktorem — potwierdził pan Poe. — Przepraszam, dzieci, nie chcę ponaglać was z obiadem, ale musicie się spakować, a na mnie czeka jeszcze praca w banku. Podobnie jak wasz nowy opiekun prawny mam mnóstwo spraw na głowie. Trójka młodych Baudelaire'ów miała jeszcze wiele pytań do pana Poe, lecz on wstał już od stołu, machnął ręką na pożegnanie i opuścił pokój. Usłyszeli, jak kaszle w chusteczkę, otwiera skrzypiące drzwi i wychodzi z domu.
— W takim razie — oświadczyła pani Poe — wy troje lepiej idźcie się pakować. Edgar, Albert, pomóżcie mi, proszę, sprzątnąć ze stołu.
Sieroty Baudelaire udały się do dziecinnego pokoju i w ponurym milczeniu spakowały swój skromny dobytek. Klaus z obrzydzeniem składał i upychał w małej walizeczce brzydkie koszule, które mu zafundowała pani Poe. Wioletka rozglądała się po ciasnym, brzydko pachnącym pokoju, w którym ostatnio mieszkali. A Słoneczko łaziło w kółko na czworakach i po kolei nadgryzało buty Edgara i Alberta, pozostawiając na każdym drobne ślady zębów — na pamiątkę. Od czasu do czasu dzieci spoglądały po sobie, lecz przyszłość rysowała się tak tajemniczo, że żadne nie miało nic do powiedzenia. Przez całą noc przewracały się z boku na bok i prawie nie spały; dokuczało im głośne chrapanie Edgara i Alberta oraz własne” niespokojne myśli. Wreszcie pan Poe zapukał do drzwi i wetknął głowę do środka. — Pobudka, Baudelaire'owie! Czas jechać do Hrabiego Olafa. Wioletka popatrzyła po zagraconym pokoju i chociaż nigdy go nie lubiła, na myśl o wyjeździe poczuła się bardzo zdenerwowana. — Czy musimy jechać natychmiast? — spytała. Pan Poe otworzył usta, lecz zanim odpowiedział, musiał parę razy zakaszleć. — Owszem, tak. Podrzucę was, jadąc do banku, tylko musimy wyruszyć jak najwcześniej. Proszę wstawać i ubierać się! — zarządził dziarsko. Słowo „dziarsko” znaczy tu; „bardzo szybko, aby skłonić młodych Baudelaire'ów do opuszczenia domu”. Młodzi Baudelaire'owie opuścili dom. Automobil pana Poe poturlał się z warkotem po kocich łbach w stronę dzielnicy, w której mieszkał Hrabia Olaf. W Alei Apatii mijali konne
powozy i motocykle. Przejechali obok Felernej Fontanny — ozdobnie rzeźbionej kompozycji przestrzennej, od czasu do czasu wypluwającej wodę, w której taplały się małe dzieciaki. Minęli gigantyczne wysypisko śmieci na terenie dawnych Ogrodów Królewskich. Wkrótce potem pan Poe skręcił w wąską uliczkę, wzdłuż której ciągnęły się domki z jasnej cegły, i zatrzymał się w połowie jej długości. — No to jesteśmy na miejscu! — oznajmił głosem, który bez wątpienia miał zabrzmieć wesoło. — Oto wasz nowy dom. Młodzi Baudelaire'owie podnieśli wzrok i ujrzeli najładniejszy domek na całej ulicy. Cegły fasady były starannie oczyszczone, a w dużych, pootwieranych oknach widać było wiele zadbanych roślin doniczkowych. W progu, z dłonią opartą na lśniącej, mosiężnej klamce, stała elegancko ubrana starsza pani, która uśmiechnęła się do dzieci. W drugiej ręce trzymała doniczkę. — Cześć, dzieciaki! — zawołała. — To pewnie was adoptował Hrabia Olaf? Wioletka otworzyła drzwi automobilu, wysiadła i podała rękę starszej pani. Poczuła mocny, ciepły uścisk dłoni i po raz pierwszy od dłuższego czasu pomyślała sobie, że być mo-
że życie jej i rodzeństwa mimo wszystko jakoś się ułoży. — Tak — powiedziała. — To my. Nazywam się Wioletka Baudelaire, to mój brat Klaus i moja siostra Słoneczko. A to pan Poe, który od śmierci rodziców zajmuje się naszymi sprawami. — Słyszałam o tym wypadku — powiedziała nieznajoma pani, witając się z wszystkimi po kolei. — Nazywam się Sędzia Strauss.
— Bardzo oryginalne imię — zauważył Klaus. — To nie imię, lecz mój tytuł zawodowy — wyjaśniła pani. — Jestem sędzią Sądu Najwyższego. — Fascynujące zajęcie — powiedziała Wioletka. — A Hrabia Olaf jest pani mężem? — Uchowaj Boże! — zaprotestowała Sędzia Strauss. — Szczerze mówiąc, niezbyt dobrze się znamy. Hrabia Olaf jest moim sąsiadem. Dzieci przeniosły wzrok ze schludnego domu Sędzi Strauss na sąsiadującą z nim ruderę. Jej ceglane ściany całkiem sczerniały od sadzy i brudu. Jedyne dwa okienka kryły się za szczelnie zamkniętymi okiennicami, chociaż dzień był pogodny. Ponad okienkami wznosiła się wysoka, osmolona wieża, przekrzywiona z lekka na lewą stronę. Drzwi frontowe prosiły się o odmalowanie, a na samym ich środku wyrżnięte było wielkie oko. Cała budowla chyliła się na bok, jak krzywy ząb. — Ou! — powiedziało Słoneczko i wszyscy zrozumieli, co ma na myśli. Miało na myśli: „Co za okropny dom! Nie chcę tam mieszkać za nic w świecie!”. — W każdym razie miło było panią poznać — zwróciła się Wioletka do Sędzi Strauss. — Mnie również — powiedziała Sędzia Strauss i wskazując doniczkę, dodała: — Może wpadniecie kiedyś pomóc mi przy kwiatkach? — Z największą przyjemnością — odparła bardzo smutno Wioletka. Oczywiście, że miło będzie pomóc czasem Sędzi Strauss przy kwiatkach, ale trudno było Wioletce odpędzić myśl, że o wiele przyjemniej byłoby zamieszkać w domu Sędzi Strauss zamiast w domu Hrabiego Olafa. Co to za człowiek — zastanawiała się Wioletka — który rzeźbi sobie oko na drzwiach? Pan Poe uchylił kapelusza, a Sędzia Strauss pożegnała dzieci uśmiechem i zniknęła w swoim ślicznym domu. Klaus odważnie wystąpił naprzód i zapukał do drzwi Hrabiego Olafa,
bębniąc w sam środek rzeźbionego oka. Po dłuższej chwili drzwi zaskrzypiały, otworzyły się, i dzieci po raz pierwszy ujrzały Hrabiego Olafa. — Witam, wiłam, witam — odezwał się świszczącym szeptem. Był bardzo wysoki i bardzo chudy, ubrany w szary garnitur z licznymi ciemnymi plamami. Twarz miał nieogolo-
ną, a zamiast pary brwi, jak u większości istot ludzkich, przez jego czoło biegła jedna długa brew. Bardzo, bardzo błyszczące oczy nadawały mu wyraz zarazem drapieżny i zły. — Witajcie, moje dzieci. Zapraszam was do waszego nowego domu, tylko wytrzyjcie dobrze nogi, żeby nie nanieść błota. Zaledwie sieroty Baudelaire weszły do środka — a pan Poe za nimi — pojęły śmieszność tego, co przed chwilą powiedział Hrabia Olaf. Pokój, w którym się znaleźli, był najbrudniejszym pomieszczeniem, jakie dzieci widziały w swoim życiu, i odrobina błota z ulicy nie uczyniłaby tu najmniejszej różnicy. Nawet w marnym świetle jedynej gołej żarówki dyndającej u sufitu widać było, że wszystko lepi się od brudu, począwszy od wypchanej lwiej głowy przybitej do ściany, po misę ogryzków z jabłek ustawioną na małym drewnianym stoliku. Klausowi chciało się płakać, gdy na to patrzył. — Przydałoby się tutaj trochę posprzątać — mruknął pan Poe, wytężając wzrok w ciemnym wnętrzu. — Zdaję sobie sprawę, że mój skromny dom nie umywa się nawet do luksusów willi Baudelaire'ów — odparł Hrabia Olaf. — Wystarczy jednak mały zastrzyk waszych funduszy, aby go doprowadzić do ładu. Pan Poe otworzył szeroko oczy ze zdumienia i zanim znów się odezwał, echo jego kasz-
lu rozbrzmiewała przez dobrą chwilę po ciemnym pokoju. — Majątek Baudelaire'ów — oznajmił kategorycznie — absolutnie nie może być wykorzystany na takie cele. Ściśle mówiąc, w ogóle nie może być wykorzystywany do czasu osiągnięcia pełnoletności przez Wioletkę. Hrabia Olaf odwrócił się do pana Poe, błyskając okiem jak rozwścieczony pies. Zaraz uderzy go w twarz — pomyślała Wioletka. Lecz Hrabia Olaf przełknął ślinę — dzieci zauważyły ruch grdyki na jego chudej szyi — i tylko wzruszył ramionami w poplamionym garniturze. — Nie to nie — burknął. — Mnie tam wszystko jedno. Bardzo panu dziękuję, panie Poe, za przywiezienie dzieci. Chodźcie, dzieci, pokażę wam wasz pokój. — Do widzenia, Wioletko, Klausie i Słoneczko — rzekł pan Poe, przekraczając próg frontowych drzwi. — Mam nadzieję, że będzie wam tu bardzo dobrze. Zajrzę do was od czasu do czasu, a gdybyście mieli jakieś pytania, możecie w każdej chwili skontaktować się ze mną w banku. — Ale my nawet nie wiemy, gdzie ten bank się mieści — powiedział Klaus. — Mam plan miasta — wtrącił Hrabia Olaf. — Do widzenia panu, panie Poe. Wychylił się i zatrzasnął za gościem drzwi, a sieroty Baudelaire były lak przygnębione,
że przegapiły ostatnią szansę spojrzenia na pana Poe. Zrobiło im się bardzo żal, że nie mogą dalej u niego mieszkać, chociaż tak tam śmierdziało. Więc zamiast patrzeć na drzwi, wszyscy troje spuścili wzrok i zauważyli, że Hrabia Olaf nosi co prawda buty, ale bez skarpetek. Zauważyli też, że na bladej skórze nad kostką, między wystrzępionym mankietem spodni a
czarnym butem, Hrabia Olaf ma wytatuowane oko — dokładnie takie samo jak na drzwiach. Zaciekawiło ich, ile jeszcze innych oczu może znajdować się w domu Hrabiego Olafa i czy odtąd już zawsze będą czuli, że Hrabia Olaf ich obserwuje, nawet kiedy nie będzie go w pobliżu.
ROZDZIAŁ TRZECI
Nie wiem, czy sami też to zauważyliście, ale pierwsze wrażenia bardzo często nas zwodzą. Na przykład, widzisz po raz pierwszy jakiś obraz i wcale ci się on nie podoba, ale gdy popatrzysz chwilę dłużej, okazuje się całkiem ładny. Albo ser gorgonzola — z początku może ci się wydać za ostry w smaku, ale gdy podrośniesz, stwierdzasz nagle, że mógłbyś nie jeść nic oprócz sera gorgonzola. Klaus, kiedy urodziło się Słoneczko, wcale nie lubił siostrzyczki, lecz nie minęło sześć tygodni, a oboje daliby się za siebie pokroić na kawałki. Nasza wstępna opinia na każdy prawie temat może się z czasem zmienić. Chciałbym móc powiedzieć wam, że pierwsze wrażenie młodych Baudelaire'ów dotyczące Hrabiego Olafa i jego domu było mylne, tak jak to często bywa z pierwszymi wrażeniami. Lecz niestety, wrażenie, że Hrabia Olaf jest złym człowiekiem, a jego dom istnym chlewem, było jak najbardziej słuszne. Przez kilka pierwszych dni pobytu u Hrabiego Olafa Wiole tka, Klaus i Słoneczko usiłowali poczuć się lam jak w domu, ale okazało się to niemożliwe. Mimo iż dom był całkiem spory, Hrabia Olaf upchnął całą trójkę w jednym obskurnym pokoiku, w którym stało tylko jedno małe łóżko. Wioletka i Klaus nocowali w nim na zmianę. Każde co drugą noc spało w łóżku, a co drugą na twardej drewnianej podłodze — a ponieważ materac łóżka miał w środku straszne góry
i doły, więc trudno powiedzieć, komu było bardziej niewygodnie. Aby urządzić legowisko dla Słoneczka, Wioletka zdjęła z pręta nad jedynym oknem zakurzone zasłony i poskładała je w coś na kształt becika, w którym jej siostra mieściła się akurat. Ale po zdjęciu zasłon przez popękane szyby od świtu wpadało do środka ostre słońce, więc dzieci budziły się codziennie niewyspane i obolałe. Zamiast szafy dostały wielkie pudło, w którym kiedyś mieściła się lodówka, a teraz miały się zmieścić ubrania całej trójki, wrzucone na kupę. Zamiast zabawek, książek i innych rzeczy, które dostarczają dzieciom rozrywki, Hrabia Olaf zaopatrzył młodych Baudelaire'ów w stosik kamieni. A jedyną dekorację łuszczących się ścian stanowiło wielkie, wstrętne malowidło, przedstawiające oko, takie samo jak na nodze Hrabiego Olafa i na drzwiach wejściowych. Dzieci wiedziały jednak to, co i wy na pewno wiecie: że nawet najgorsze warunki dają się znieść, gdy towarzyszą nam ciekawi i mili ludzie. Niestety, Hrabia Olaf nie był ani ciekawy, ani miły; był surowy, nerwowy i brzydko pachniał. Za jedyną zaletę Hrabiego Olafa uznać można to, że rzadko przebywał w domu. Rano dzieci wstawały i ubierały się w to, co wyciągnęły z pudła po lodówce, po czym schodziły do kuchni, gdzie czekała na nie lista poleceń, pozostawiona przez Hrabiego Olafa, który często zjawiał się dopiero w nocy. Większość
dnia spędzał bowiem poza domem albo w wysokiej wieży, gdzie dzieciom nie wolno było wchodzić. Polecenia dotyczyły na ogół ciężkich prac, takich jak malowanie ganku od podwórza albo naprawa okien, a na końcu każdej instrukcji, zamiast podpisu, Hrabia Olaf rysował oko. Pewnego ranka instrukcja głosiła: „Moja trupa teatralna przyjdzie dzisiaj z wizytą przed
wieczornym spektaklem. Przygotujcie na siódmą kolację dla dziesięciu osób. Macie kupić jedzenie, przyrządzić posiłek, nakryć do stołu, podać do stołu, sprzątnąć ze stołu i nie pętać się pod nogami”. Poniżej widniało znajome oko, a pod kartką leżała drobna suma pieniędzy na zakupy. Wioletka i Klaus przeczytali instrukcję, jedząc śniadanie, czyli szarą owsiankę z grudami, którą Hrabia Olaf zostawiał im co rano w wielkim garnku na kuchni. Przeczytawszy, wymienili zgnębione spojrzenia. — Żadne z nas nie zna się na gotowaniu — powiedział Klaus. — To prawda — przyznała Wioletka. — Wiedziałam, jak się zabrać do naprawy okien i do czyszczenia komina, bo takie sprawy mnie ciekawią. Ale nie mam pojęcia, jak się przyrządza jedzenie, z wyjątkiem grzanek. — A nawet grzanki zdarza ci się spalić — dodał Klaus, i uśmiechnęli się oboje. Przypomniało im się, jak kiedyś wstali raniuteńko, żeby w sekrecie przygotować śniadanie dla rodziców. Wioletka spaliła grzanki, a rodzice, czując swąd, wpadli do kuchni, zaniepokojeni, co się dzieje. Na widok Wioletki i Klausa, wpatrzonych smętnie w zwęglone szczątki pieczywa, zaczęli się okropnie śmiać, a potem usmażyli naleśniki dla całej rodziny. — Szkoda, że ich nie ma — westchnęła Wioletka. Nie musiała wyjaśniać, że chodzi jej o rodziców. — Na pewno nie pozwoliliby nam mieszkać w tym okropnym domu. — Gdyby byli — Klaus mówił coraz cieńszym głosem, bo coraz bardziej się denerwował — po pierwsze w ogóle nie trafilibyśmy do Hrabiego Olafa. Nienawidzę tu być, Wioletko! Nienawidzę tego domu! Nienawidzę naszego pokoju! Nienawidzę wykonywania tych wszystkich poleceń, i Hrabiego Olafa też nienawidzę! — Ja tak samo — powiedziała Wioletka, a Klaus z ulgą spojrzał na swoją starszą siostrę, Czasem wystarczy powiedzieć głośno, że się czegoś nienawidzi, i usłyszeć, że ktoś się z
nami zgadza, aby poczuć się lepiej nawet w najgorszej sytuacji, — Nienawidzę w tej chwili całego naszego życia — dodała Wioletka. — Ale co zrobić, trzeba trzymać głowę do góry. Wyrażenia tego używał często ojciec dzieci, a znaczyło ono: „być wesołym mimo wszystko”. — Masz rację — przyznał Klaus. — tylko że bardzo trudno jest trzymać głowę do góry,
gdy Hrabia Olaf ciągle daje nam po głowie. — Dziuk! — pisnęło Słoneczko, bębniąc po stole łyżką od owsianki. Wioletka i Klaus, wytrąceni gwałtownie z rozmowy, spojrzeli ponownie na notatkę Hrabiego Olafa. — Może poszukamy jakiejś książki kucharskiej i przeczytamy w niej, jak się gotuje — zaproponował Klaus. — Przygotowanie prostego posiłku nie powinno być zbyt trudne. Przez dobrych parę minut Wioletka z Klausem otwierali i zamykali kuchenne szafki Hrabiego Olała, jednak bez skutku. — Nie mogę powiedzieć, że mnie to dziwi — rzekła Wioletka. — W całym tym domu nie widzieliśmy przecież ani jednej książki. — No właśnie — zasmucił się Klaus. — Bardzo brakuje mi czytania. Musimy jak najszybciej rozejrzeć się w okolicy za biblioteką. — Ale nie dzisiaj — powiedziała Wioletka. — Dzisiaj musimy przygotować kolację na dziesięć osób. W tej właśnie chwili ktoś zapukał do frontowych drzwi. Wioletka z Klausem wymienili nerwowe spojrzenia. — Kto mógłby chcieć odwiedzić Hrabiego Olafa? — zastanowiła się głośno Wioletka.
— A może to nas ktoś chce odwiedzić? — powiedział Klaus bez większego przekonania. Od czasu śmierci rodziców większość przyjaciół młodych Baudelaire'ów jakoś się wykruszyła, co tutaj znaczy: „przestali dzwonić, pisać i wpadać z wizytą, przez co trójka dzieci czuła się bardzo osamotniona”. Ani wy, ani ja, oczywiście, nie zrobilibyśmy czegoś takiego naszym dotkniętym żałobą przyjaciołom, ale smutna prawda polega na tym, że kiedy komuś umrze bliska osoba, znajomi często zaczynają tego kogoś unikać, chociaż akurat w takich chwilach obecność przyjaciół jest najbardziej potrzebna. Wioletka, Klaus i Słoneczko podeszli ostrożnie do frontowych drzwi i wyjrzeli przez wizjer, który miał kształt oka. Widząc, że z drugiej strony zerka na nich Sędzia Strauss, uradowali się niezmiernie i zaraz otworzyli drzwi. — Pani Sędzia Strauss! — zawołała Wioletka. — Jak to miło! Już miała dodać: „Prosimy do środka”, ale pomyślała sobie, że Sędzia Strauss wolałaby chyba nie zapuszczać się w półmrok brudnego pokoju. — Przepraszam, że nie zajrzałam wcześniej — powiedziała Sędzia Strauss do młodych Baudelaire'ów, którzy niezdarnie blokowali wejście. — Ciekawiło mnie bardzo, jak się zadomowiliście, ale miałam w sądzie wyjątkowo trudną sprawę, która pochłaniała większość mojego czasu. — Co to była za sprawa? — zainteresował się Klaus. Pozbawiony możliwości czytania,
odczuwał wielki głód świeżych informacji. — O tym nie wolno mi mówić — odparła Sędzia Strauss. — Tajemnica służbowa. Mogę tylko zdradzić, że chodzi o pewną trującą roślinę i nielegalne użycie cudzej karty kredyto-
wej. — Jiika! — pisnęło Słoneczko, co z powodzeniem mogło znaczyć: „Ale to ciekawe!”, chociaż przecież nie było możliwe, aby Słoneczko zrozumiało, o czym mówi Sędzia Strauss. Sędzia Strauss spojrzała z góry na Słoneczko i roześmiała się. — Jiika! Masz rację — powiedziała i wyciągnęła rękę, chcąc pogłaskać maleństwo po główce. Słoneczko przytrzymało jej rękę i leciutko ugryzło. — To znaczy, że ona panią lubi — wyjaśniła Wioletka. — Kiedy ktoś jej się nie podoba albo chce ją wykąpać, gryzie bardzo, bardzo mocno. — Rozumiem — odparta Sędzia Strauss. — No więc, jak sobie radzicie, dzieci? Niczego wam nie brakuje? Dzieci spojrzały po sobie, myśląc o wszystkich rzeczach, których im brakowało. Na przykład jeszcze jednego łóżka. Przyzwoitego miejsca do spania dla Słoneczka. Zasłon na okno w pokoju. Szalki zamiast pudła po lodówce. A najbardziej, oczywiście, brakowało im możliwości zerwania wszelkich związków z Hrabią Olafem, Jeszcze bardziej brakowało im rodziców i prawdziwego domu, ale na to, rzecz jasna, nie można było nic poradzić. Zastanawiając się nad pytaniem Sędzi Strauss, Wioletka, Klaus i Słoneczko smętnie spuścili głowy. W końcu odezwał się Klaus: — Czy nie mogłaby nam pani pożyczyć jakiejś książki kucharskiej? Nie znaleźliśmy w domu ani jednej, a Hrabia Olaf kazał nam przygotować na dziś wieczór kolację dla swojej trupy teatralnej. — 'Mój Boże — wzruszyła się Sędzia Strauss. — Przygotować kolację dla całej trupy teatralnej to doprawdy trudne zadanie dla dzieci. — Hrabia Olaf obarcza nas wieloma odpowiedzialnymi zadaniami — powiedziała Wioletka. Chciała powiedzieć: „Hrabia Olaf jest złym człowiekiem”, ale na to była zbyt dobrze
wychowana. — A może wstąpicie do mnie i sami znajdziecie sobie odpowiednią książkę kucharską? — zaproponowała Sędzia Strauss. Dzieci bardzo chętnie podążyły za Sędzią Strauss do jej zadbanego domu. Przez elegancki, pachnący kwiatami hall weszły do ogromnego pokoju, a gdy ujrzały, co jest w środku, prawie zemdlały z zachwytu. Szczególnie Klaus. Pokój okazał się biblioteką. Nie biblioteką publiczną, tylko prywatną, czyli wielkim
zbiorem książek należących do Sędzi Strauss. Półka nad polką, książki zasłaniały wszystkie ściany od podłogi do sufitu, a na środku stały pojedyncze regały, też z mnóstwem półek. Wolny od książek był jedynie kąt z paroma dużymi, wygodnymi fotelami i drewnianym stolikiem, oświetlony wiszącymi lampami — idealne miejsce na lekturę. Biblioteka Sędzi Strauss była mniejsza niż biblioteka państwa Baudelaire'ów, ale równie przytulna, więc dzieci nie posiadały się z emocji. — Słowo daję! — wykrzyknęła Wioletka. — Co za wspaniała biblioteka! — Dziękuję bardzo — powiedziała Sędzia Strauss. — Gromadzę książki od lat i jestem bardzo dumna ze swoich zbiorów. O ile potraficie szanować książki, możecie z nich korzystać w każdej chwili. Książki kucharskie stoją tu, na ścianie wschodniej. Rzucimy okiem? — Oczywiście — rzekła Wioletka — a potem, jeśli pani pozwoli, bardzo chętnie przejrzałabym coś z dziedziny inżynierii mechanicznej. Wynalazki to moja wielka pasja. — A ja poszukam czegoś o wilkach — powiedział Klaus. — Ostatnio fascynuje mnie temat dzikich zwierząt Ameryki Północnej.
— Gita! — pisnęło Słoneczko, co oznaczało: „Proszę nie zapomnieć o książce z obrazkami dla mnie”. Sędzia Strauss uśmiechnęła się. — Jak to miło spotkać młodzież, która interesuje się książkami. Ale najpierw powinniśmy chyba poszukać dobrego przepisu na kolację, nie sądzicie? Dzieci przyznały jej rację i przez pól godziny wertowały stos książek kucharskich, które im poleciła Sędzia Strauss. Szczerze mówiąc, sieroty byty tak przejęte tym, że wyrwały się z domu Hrabiego Olafa i trafiły do tej cudownej biblioteki, że trochę trudno im było zebrać myśli i skoncentrować się na gotowaniu. Wreszcie Klaus znalazł danie, na które przepis brzmiał zachęcająco, a w dodatku wydawało się proste do przyrządzenia. — Posłuchajcie tego — oznajmił. — „Puttanesca. Jest to sos włoski do makaronu. Potrzebne nam będą tylko świeże oliwki, kapary, anchois, czosnek, siekana pietruszka i pomidory. Wszystko razem dusimy w rondlu, a oddzielnie gotujemy spaghetti do polania sosem”. — Brzmi dość prosto — przyznała Wioletka, i cala trójka spojrzała po sobie z nadzieją. Może, mając za ścianą życzliwą Sędzię Strauss i jej bibliotekę, da się tu całkiem łatwo żyć, nie trudniej niż przyrządzić sos puttanesca dla Hrabiego Olafa.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Sieroty Baudelaire przekaligrafowały przepis na sos puttanesca z książki kucharskiej na karteczkę, a Sędzia Strauss była tak uprzejma, że poszła z nimi na rynek, gdzie nabyły niezbędne produkty. I chociaż Hrabia Olaf nie zostawił dzieciom zbyt dużo pieniędzy, zdołały
kupić wszystko, co potrzeba. Oliwki znalazły u straganiarza, który pozwolił im skosztować kilku odmian i wybrać najsmaczniejsze. W budce z makaronami wypatrzyły kluseczki o ciekawym kształcie i poradziły się sprzedawczyni, ile należy kupić na trzynaście osób — licząc dziewięcioro gości, Hrabiego Olafa i ich troje. Potem w supermarkecie kupiły czosnek, który jest rośliną bulwiastą o ostrym smaku; anchois, które są małymi, słonymi rybkami; kapary, które są pączkami kwiatów niewielkiego krzewu i smakują jak marzenie, a także pomidory, które, wbrew temu, co sądzi większość ludzi, są owocami, a nie warzywami. Przyszło im do głowy, że należy podać również deser, więc nabyły kilka opakowań budyniu w różnych smakach. Może gdy przygotują pyszną kolację — myślały sobie — Hrabia Olaf zacznie się do nich odnosić bardziej życzliwie. — Bardzo pani dziękujemy za okazaną nam dzisiaj pomoc — powiedziała Wioletka, gdy wracali do domu. — Nie wiem, jak byśmy sobie bez pani poradzili. — Wyglądacie mi na osoby inteligentne — odparła Sędzia Strauss. — Przypuszczam, że i tak coś byście wymyślili. Nadal jednak wydaje mi się dziwne, że Hrabia Olaf zlecił wam przygotowanie tak wielkiej kolacji. No, jesteśmy na miejscu. Pójdę do siebie. Mam nadzieję, że wkrótce wpadniecie wypożyczyć coś z mojej biblioteki. — Jutro? — podchwycił Klaus. — Możemy wpaść jutro? — Czemu nie — uśmiechnęła się Sędzia Strauss. — Doprawdy, nie mamy słów wdzięczności — powiedziała Wioletka, starannie dobierając słowa. Mając tylko zmarłych rodziców i Hrabiego Olafa, który je traktował wyjątkowo podle, dzieci nie nawykły do dobroci ze strony dorosłych i nie były pewne, czy przypadkiem nie powinny się jakoś odwdzięczyć. — Jutro, zanim znów skorzystamy z pani biblioteki,
Klaus i ja z największą przyjemnością wyręczymy panią w obowiązkach domowych. Słoneczko jest, co prawda, za małe do pracy, ale na pewno znajdziemy coś, w czym mogłoby się przydać. Sędzia Strauss uśmiechnęła się do dzieci, chociaż oczy miała smutne. Położyła rękę na
głowie Wioletka, która poczuła się tak dobrze, jak już dawno się to nie zdarzało. — Dziękuję, nie trzeba — powiedziała Sędzia Strauss. — Jesteście zawsze mile widzianymi gośćmi w moim domu. Potem zniknęła za drzwiami, a sieroty Baudelaire patrzyły za nią jeszcze chwilę, zanim poszły do siebie. Prawie całe popołudnie Wioletka, Klaus i Słoneczko gotowali sos puttanesca według przepisu z książki kucharskiej. Wioletka prażyła czosnek, płukała i siekała anchois. Klaus obierał pomidory i wyjmował pestki z oliwek. Słoneczko bębniło drewnianą łyżką w rondel, podśpiewując piosenkę, którą samo ułożyło. Cala trójka czuła się znacznie mniej nieszczęśliwa niż kiedykolwiek od dnia przybycia do domu Hrabiego Olafa. Woń gotowanych potraw często działa na nas kojąco, więc w kuchni zrobiło się przytulnie, kiedy sos dusił się na wolnym ogniu — jest to termin kulinarny i oznacza: „gotował się nad bardzo małym płomieniem”. Trzy sieroty rozmawiały sobie przyjemnie o rodzicach i o Sędzi Strauss, którą zgodnie uznały za fantastyczną sąsiadkę i w której bibliotece zamierzały spędzać jak najwięcej czasu. Tak sobie gwarząc, mieszały budyń czekoladowy i kosztowały go co chwila. Wkładając budyń do lodówki, żeby się ochłodził, Wioletka, Klaus i Słoneczko usłyszeli
donośny huk otwieranych drzwi. Zdaje się, że nie muszę wam mówić, kto wrócił do domu. — Sieroty? — wrzasnął skrzekliwym głosem Hrabia Olaf. — Gdzie jesteście, sieroty? — W kuchni, Hrabio Olafie. — zawołał Klaus. — Kończymy gotować kolację. — Wasze szczęście — burknął Hrabia Olaf, wkraczając do kuchni. Spojrzał kolejno na wszystkich troje Baudelaire'ów swoimi bardzo, bardzo błyszczącymi oczami. — Moja trupa już nadciąga, a wszyscy są bardzo głodni. Gdzie pieczeń? — Nie przyrządziliśmy pieczeni — odparła Wioletka. — Przyrządziliśmy sos puttanesca. — Co takiego? — nastroszył się Hrabia Olaf. — Nie ma pieczeni? — Nie wspomniał pan, że ma być pieczeń — powiedział Klaus. Hrabia Olaf przysunął się tuż do dzieci, przez co wydal im się jeszcze wyższy. Jego oczy błysnęły mocniej niż zwykle, a pojedyncza brew podjechała groźnie do góry. — Adoptując was — wycedził przez zęby — stałem się automatycznie waszym ojcem, a jako ojciec nie jestem dla was kimś, z kim można żartować. Żądam, abyście podali mnie i moim gościom pieczeń wołową. — Nie ma pieczeni! — krzyknęła Wioletka. — Jest tylko sos puttanesca! — Nie! Nic! Nie! — zawtórowało jej Słoneczko.
Hrabia Olaf spojrzał z góry na Słoneczko, zaskoczony tym nagłym przemówieniem. Z nieludzkim rykiem chwycił dziecko w szpony jednej łapy i podniósł je na wysokość swoich błyszczących oczu. Nie muszę chyba dodawać, że Słoneczko wystraszyło się okropnie i natychmiast uderzyło w płacz; ze strachu nie próbowało nawet ugryźć ręki, która trzymała je w
górze. — Postaw ją na ziemi, ale już, ty brutalu! — wrzasnął Klaus. Podskoczył parę razy, chcąc wyrwać Słoneczko ze szponów Hrabiego, ale nie dosięgnął. Hrabia Olaf spojrzał na Klausa z góry i wyszczerzył się w strasznym, zębatym uśmiechu, podnosząc wyjące Słoneczko jeszcze wyżej. Już — już zdawało się, że ciśnie je o podłogę, kiedy z pokoju za ścianą dobiegi chóralny rechot i wołania: — Olaf! Gdzie Olaf? Hrabia Olaf zastygł w bezruchu, nie wypuszczając z garści Słoneczka, i trwał tak, gdy kolejni członkowie jego trupy teatralnej wkraczali do kuchni. Niebawem całe pomieszczenie zapełniły dziwaczne postacie różnych kształtów i rozmiarów. Byt wśród nich łysy mężczyzna z bardzo długim nosem, przyodziany w długą czarną togę. Były dwie kobiety o twarzach całkowicie pokrytych kredowobiałym pudrem, co nadawało im wygląd duchów. Za kobietami stał mężczyzna, który miał bardzo długie i bardzo chude ręce, a na ich końcach, zamiast dłoni — dwa haki. Była też niesamowicie gruba osoba, która nie wyglądała ani na mężczyznę, ani na kobietę. Za plecami tej osoby, w drzwiach kuchni, tłoczyły się jeszcze inne postacie, niewidoczne dla dzieci, ale na pewno równie przerażające. — Mamy cię, Olafie! — triumfowała jedna z bladolicych. — Ale co ty tu właściwie robisz? — Nic takiego, wychowuję sieroty — burknął Hrabia Olaf. — Kazałem im przygotować kolację, a zrobiły tylko jakiś obrzydliwy sos. — Dzieciom nie wolno pobłażać — odezwał się hakoręki. — Trzeba je nauczyć, że mają słuchać starszych. Łysy dryblas przyjrzał się młodym Baudelaire'om spod zmrużonych powiek.
— To te bogate dzieciaki, o których mi mówiłeś? — spytał Hrabiego Olafa. — Tak — potwierdził Hrabia Olaf. — Są tak paskudne, że dotykam ich z obrzydzeniem. Mówiąc to, postawił zapłakane Słoneczko na podłogę. Wioletka z Klausem odetchnęli z ulgą, że jednak nie puścił ich siostrzyczki z wysoka. — Wcale ci się nie dziwię — rzucił ktoś od drzwi.
Hrabia Olaf wytarł dłoń o drugą rękę, jakby naprawdę trzymał w niej coś obrzydliwego, a nie małe dziecko. — No, dość gadania — powiedział. — Zjedzmy lepiej tę kolację, chociaż na pewno jest do niczego. Chodźcie wszyscy do jadalni, naleję wam wina. Może zdążymy się upić, zanim te łapserdaki podadzą do siołu; wtedy będzie nam wszystko jedno, czy jemy pieczeń, czy coś innego. — Hura! — krzyknęło kilkoro członków trupy i wszyscy, z Hrabią Olafem na czele, przedefilowali przez kuchnię do jadalni. Na dzieci nikt już nie zwracał najmniejszej uwagi — poza łysym, który nachylił się i spojrzał Wioletce prosto w oczy. — Ślicznotka z ciebie — mruknął, biorąc jej buzię w szorstkie łapy. — Na twoim miejscu nie denerwowałbym Hrabiego Olafa, żeby przypadkiem nie popsuł tej ślicznej buzi. Wioletka zadrżała, a łysy zachichotał piskliwie i wyszedł z kuchni. Dzieci zostały same i dopiero wtedy uświadomiły sobie, że dyszą ciężko, jak po długim biegu. Słoneczko wciąż szlochało, a Klaus też miał łzy w oczach. Tylko Wioletka nie płakała, gdyż trzęsła się ze strachu i abominacji — słowo „abominacja” znaczy tu: „nieprzyjemna
mieszanka grozy i obrzydzenia”. Przez kilka chwil żadne nie mogło wykrztusić ani słowa. — To straszne, straszne — szepnął w końcu Klaus. — Co możemy zrobić, Wioletko? — Nie wiem. Boję się. — Ja też — powiedział Klaus. — Huks! — powiedziało Słoneczko i przesiało płakać. — Jeść! Gdzie kolacja?! — wrzasnął ktoś z jadalni i cala trupa teatralna jęła rytmicznie bębnić w stół, co jest wyjątkowo niegrzecznym zachowaniem. — Lepiej podajmy tę puttanescę — rzekł Klaus — bo kto wie, co Hrabia Olaf może nam zrobić. Wioletce przypomniało się, co mówił łysy o popsuciu jej buzi, więc kiwnęła głową. Oboje z Klausem spojrzeli na rondel z bulgoczącym sosem, który przedtem wyglądał tak swojsko, a teraz jak krwawa kadź. Zostawiwszy Słoneczko w kuchni, wkroczyli do jadalni: Klaus niósł misę kluseczek o ciekawym kształcie, a Wioletka — wazę z sosem puttanesca i sporą chochlę. Trupa teatralna gadała i rechotała, popijając raz po raz wino z kieliszków, i nie zważała wcale na sieroty Baudelaire, które okrążały stół, nakładając kolejno na talerze. Wioletkę od ciężkiej chochli rozbolała w końcu prawa ręka. Przez chwilę chciała zastąpić ją lewą, ponieważ jednak była praworęczna, zlękła się, że lewą ręką rozleje sos i w ten sposób znów rozwścieczy Hrabiego Olafa. Zerknęła smutno w pełny talerz Hrabiego Olafa i zrobiło jej się żal, że nie kupiła na rynku trucizny i nie wsypała jej do sosu. Po obsłużeniu wszystkich gości
Klaus i Wioletka wymknęli się z powrotem do kuchni. Słuchając dzikich, groźnych śmiechów Hrabiego Olafa i jego trupy, dziobali widelcami w swoich porcjach, gdyż byli tak nieszczę-
śliwi, że zupełnie odechciało im się jeść. Niebawem przyjaciele Olafa znów zaczęli bębnić rytmicznie w stół, więc sieroty poszły do jadalni zebrać talerze, a potem wróciły tam jeszcze raz, aby podać budyń czekoladowy. Wtedy widać już było wyraźnie, że Hrabia Olaf i jego kompania wypili bardzo dużo wina: pokładali się na stole i mówili o wiele mniej. W końcu wstali i chwiejnym szeregiem przedefilowali przez kuchnię z powrotem do wyjścia. Hrabia Olaf rozejrzał się po kuchni pełnej brudnych naczyń. — Ponieważ jeszcze nie pozmywaliście — rzekł do sierot — zwalniam was wyjątkowo z dzisiejszego spektaklu. Ale za to, gdy tylko sprzątniecie, macie zaraz pójść do łóżek. Klaus do tej chwili wpatrywał się wściekłym wzrokiem w podłogę, próbując ukryć rozgoryczenie. Lecz ostatniego słowa nie mógł znieść w milczeniu. — Chciał pan powiedzieć do łóżka! — wykrzyknął. — Dał nam pan tylko jedno łóżko! Na ten wybuch gniewu trupa teatralna stanęła jak wryta, popatrując to na Klausa, to na Hrabiego Olafa — wszyscy ciekawi byli, co teraz będzie. Hrabia Olaf uniósł pojedynczą brew i oczy zalśniły mu dziko — lecz przemówił spokojnie: — Skoro życzysz sobie drugiego łóżka, możesz pojechać jutro do miasta i kupić je sobie. — 'Przecież pan doskonale wic, że nie mamy pieniędzy — powiedział Klaus. — Doskonale wiem, że macie — odparł Hrabia Olaf, i od tej chwili mówił coraz głośniej: — Jesteście dziedzicami ogromnej fortuny. — Z tych pieniędzy nie wolno nikomu korzystać, póki Wioletka nie stanie się pełnoletnia — wyjaśnił Klaus, przypominając sobie, co mówił pan Poe. Hrabia Olaf mocno poczerwieniał na obliczu. Przez chwilę milczał. Nagle zamachnął się gwałtownie i rąbnął Klausa w twarz. Klaus upadł na podłogę, oko w oko z okiem wytatu-
owanym nad oddaloną o parę cali kostką nogi Olafa. Okulary Klausa wylądowały w rogu kuchni. Lewy policzek, ten na który spadł cios Olafa, palił jak ogień. Trupa teatralna kwiczała ze śmiechu, a parę osób klaskało, jakby Hrabia Olaf dokonał czegoś bohaterskiego, a nie godnego pogardy. — Chodźmy, przyjaciele — rzekł Hrabia Olaf do swojej kompanii. — Bo spóźnimy się na własne przedstawienie. — Jak cię znam, Olafie — odezwał się hakoręki — na pewno znajdziesz sposób, by wyciągnąć forsę Baudelaire'ów.
— Zobaczymy — mruknął Hrabia Olaf, ale oczy błyszczały mu tak, jakby już miał jakiś pomysł. Drzwi huknęły po raz drugi, zamykając się z impetem za Hrabią Olafem i jego straszliwą kompanią. Dzieci znów zostały same w kuchni. Wioletka uklękła przy Klausie i objęła go na pocieszenie. Słoneczko podczołgało się na czworakach do okularów, podniosło je i podało Klausowi. Wtedy Klaus się rozpłakał — nie tyle z bólu, ile z wściekłości na tę okropną sytuację, w której się znaleźli. Wioletka i Słoneczko zapłakały razem z bratem i szlochali tak we troje, zmywając naczynia, gasząc świece w stołowym pokoju, przebierając się i układając do snu — Klaus w łóżku, Wioletka na podłodze, a Słoneczko w beciku z zasłon. Przez okno świecił do środka księżyc, więc gdyby ktoś zajrzał wtedy do pokoju sierot Baudelaire, zobaczyłby troje dzieci plączących po cichutku przez całą noc.
ROZDZIAŁ PIĄTY
O ile nie macie wielkiego, bardzo wielkiego szczęścia, na pewno zdarzały wam się w życiu powody do płaczu. Więc, o ile nie macie wielkiego, bardzo wielkiego szczęścia, wiecie, że gdy się człowiek porządnie i długo wypłacze, na ogół robi mu się lepiej, nawet jeśli okoliczności nie zmieniły się ani na jotę. Tak też było z sierotami Baudelaire. Po przepłakanej nocy wstały rano z uczuciem, że spadł im z serca wielki ciężar. Wszyscy troje wiedzieli naturalnie, że tkwią nadal w okropnej sytuacji, ale zdawało im się, że da się coś zrobić, aby tę sytuację poprawić. Poranna instrukcja Hrabiego Olafa nakazywała im narąbać drewna na opał na podwórku za domem. Wywijając siekierą i rozszczepiając kłodę po kłodzie na mniejsze kawałki, Wioletka z Klausem omawiali możliwe plany działania, gdy tymczasem Słoneczko żuło w zamyśleniu szczapkę drewna. — Z całą pewnością nie możemy tutaj dłużej zostać — rzekł Klaus, dotykając paskudnego siniaka pod okiem, który był śladem po ciosie Olafa. — Wolę spróbować szczęścia na ulicy, niż żyć dalej w tym okropnym domu. — Ale kto wie, jakie nieszczęścia mogą nas spotkać na ulicy? — zauważyła trzeźwo Wioletka. — Tutaj przynajmniej mamy dach nad głową. — To wielka szkoda, że na pieniądze rodziców musimy czekać, aż będziesz pełnoletnia. Dużo bardziej przydałyby się teraz — rzekł Klaus. — Kupilibyśmy sobie zamek i zamieszkalibyśmy w nim, a straż patrolowałaby mury od zewnątrz, strzegąc nas przed Hrabią Olafem i jego trupą. — Urządziłabym sobie pracownię — rozmarzyła się Wioletka i jednym zamachem siekiery rozłupała kłodę na dwie równiutkie części. — Pełną kółek zębatych, wielokrążków i
kabli, z doskonałym systemem komputerowym. — A ja olbrzymią bibliotekę — zawtórował jej Klaus. — Taką wygodną, jak u Sędzi Strauss, tylko dużo większą. — Gibbo! — pisnęło Słoneczko, co najwyraźniej znaczyło: „A ja miałabym mnóstwo rzeczy do gryzienia”. — Ale na razie trzeba znaleźć inne wyjście — powiedziała Wioletka. — Może Sędzia Strauss by nas zaadoptowała? — wymyślił Klaus. — Mówiła przecież, że zawsze jesteśmy u niej mile widziani. — Tak, ale miała na myśli wizyty towarzyskie i korzystanie z biblioteki — rzekła Wioletka. — A nie mieszkanie na stałe.
— Nie sądzisz, że gdybyśmy jej wyjaśnili sytuację, zgodziłaby się nas zaadoptować? — spytał z nadzieją Klaus. Jedno spojrzenie Wioletki przekonało go jednak, że propozycja nie ma szans. Adopcja to poważna życiowa decyzja, której nie podejmuje się pod wpływem chwili. Jestem pewien, że i wy nieraz życzyliście sobie, aby wychowywały was inne osoby niż te, które was właśnie wychowują, lecz wiedzieliście w głębi duszy, że nie ma na to szans. — Uważam, że powinniśmy się wybrać do pana Poe — stwierdziła Wioletka. — Powiedział nam przecież na pożegnanie, że jeśli będziemy mieli jakieś pytania, możemy skontaktować się z nim w banku. — Pytań właściwie nie mamy — zauważył Klaus. — Tylko zażalenie. Przypomniało mu się, jak pan Poe nadchodził ku nim Słoną Plażą ze straszną wiadomością. Chociaż pożar nie był, rzecz jasna, winą pana Poe, Klaus jakoś nie miał ochoty spotkać
się z tym panem, bo bał się dalszych złych wiadomości. — Nie przychodzi mi do głowy nikt inny, z lam można by się skontaktować — rzekła Wioletka. — Pan Poe zarządza naszymi sprawami. Jestem pewna, że gdyby wiedział, jaki wstrętny jest Hrabia Olaf, natychmiast by nas stąd zabrał. Klaus wyobraził sobie, że pan Poe zajeżdża samochodem, pakuje do środka sieroty Baudelaire, aby wywieźć je gdzieś daleko — i błysnęła mu iskierka nadziei. Wszędzie będzie lepiej niż tutaj. — Zgoda — powiedział. — Porąbmy to drzewo do końca i chodźmy do banku. Ożywione planem działania, sieroty Baudelaire jęły machać siekierami w zdumiewającym tempie i wkrótce całe drewno było porąbane, a dzieci mogły pójść do banku. Przypomniało im się, jak Hrabia Olaf mówił, że ma w domu plan miasta, ale chociaż przeszukały dom gruntownie, nie znalazły ani śladu mapy, co podsunęło im myśl, że pewnie jest ona w wieży, gdzie nie wolno im wchodzić. Nie mając więc pojęcia, dokąd idą, sieroty Baudelaire ruszyły w stronę dzielnicy bankowej miasta, z nadzieją, że znajdą tam pana Poe. Minąwszy dzielnicę masarską, dzielnicę kwiatową i dzielnicę rzeźbiarską, wkroczyły w dzielnicę bankową. Tam zatrzymały się na chwilę, aby zaczerpnąć wody dla ochłody z Fontanny Zwycięskich Finansów. Dzielnica bankowa składała się z kilku szerokich ulic. Po obu stronach każdej ulicy stały wysokie, marmurowe gmachy, same banki. Dzieci odwiedziły najpierw Bank Zaufania, potem Wierne Konto i Pożyczki, a potem Drobne Usługi Finansowe, wszędzie wypytując o pana Poe. Recepcjonistka Drobnych Usług wiedziała przypadkiem, że pan Poe pracuje na końcu ulicy, w Mecenacie Mnożenia Mamony. Budynek MMM byt przysadzisty i raczej niepozorny, ale w środku przyjemny, chociaż tłum, ruch i gwar w dudniącej echem sali podziałały na dzieci onieśmielająco. W końcu spytały wartownika w mundurze,
czy dobrze trafiły, a strażnik zaprowadził je do dużego gabinetu z mnóstwem segregatorów, ale bez okien. — Coś takiego, witam, witam — powiedział pan Poe, nie kryjąc zdziwienia. Siedział za biurkiem pokrytym zadrukowanymi papierami, które wyglądały na ważne i nudne. Małe zdjęcie w ramce, przedstawiające żonę i dwóch wrednych synalków pana Poe, otaczały trzy migające lampkami telefony. — Proszę, siadajcie. — Dziękujemy — odparł Klaus, podając rękę panu Poe. Młodzi Baudelaire'ówie zasiedli w trzech ogromnych, wygodnych fotelach. Pan Poe otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zanim to zrobił, musiał odkaszleć swoje w chusteczkę. — Jestem dzisiaj bardzo zajęty — wykrztusił wreszcie — więc niewiele mam czasu na pogaduszki. Następnym razem, gdy będziecie się tu wybierać, zadzwońcie najpierw, to zaoszczędzę chwilkę i zabiorę was na lunch. — Będzie nam bardzo miło — zapewniła go Wioletka. — Przepraszamy, że nie uprzedziliśmy o wizycie, ale znaleźliśmy się w palącej sytuacji. — Hrabia Olaf to wariat — oświadczył Klaus prosto z mostu. — Nie możemy u niego mieszkać. — Uderzył Klausa w twarz. Widzi pan ten siniak? — spytała Wioletka, lecz właśnie wtedy jeden z telefonów odezwał się głośnym, nieprzyjemnym brzęczeniem. — Przepraszam — powiedział pan Poe i podniósł słuchawkę. — Poe, słucham. Co? Tak. Tak. Tak. Tak. Nie. Tak. Dziękuję. Odłożył słuchawkę i spojrzał na dzieci, jakby zdążył o nich zapomnieć.
— Przepraszam — ocknął się. — O czym to mówiliśmy? Ach tak, Hrabia Olaf. Przykro mi, że nie zrobił na was dobrego wrażenia. — Dał nam tylko jedno łóżko — poskarżył się Klaus. — Każe nam wykonywać mnóstwo ciężkich prac domowych. — Pije za dużo wina. — Przepraszam — powiedział pan Poe, bo zadzwonił drugi telefon. — Poe, słucham. Siedem. Siedem. Siedem. Siedem. Sześć i pół. Siedem. Tak, oczywiście. Proszę uprzejmie. — Odłożył słuchawkę i błyskawicznie zanotował coś na jednym z papierów. — Przepraszam, co mówiliście o Hrabim Olafie? Że każe wam pomagać w domu? To chyba dobrze. — Mówi na nas sieroty. — Ma okropne towarzystwo. — Ciągle dopytuje się o nasze pieniądze.
— Poko! — (To Słoneczko). Pan Poe podniósł obie ręce na znak, że słyszał już dość. — Oj, dzieci, dzieci — powiedział. — Musi minąć trochę czasu, zanim przywykniecie do nowego domu. Mieszkacie tam przecież zaledwie od paru dni. — Wystarczająco długo, żeby przekonać się, że Hrabia Olaf jest złym człowiekiem — powiedział Klaus. Pan Poe westchnął ciężko i popatrzył kolejno na całą trójkę. Minę miał poczciwą, ale widać było, że w gruncie rzeczy nie bardzo wierzy w to, co mówią sieroty Baudelaire. — Czy znany jest wam łaciński termin in loco parentis? — spytał w końcu.
Wioletka i Słoneczko spojrzały na Klausa, Jako najbardziej oczytany, miał największe szanse znać obce słowa i zwroty. — Czy to ma związek z kolejnictwem? — zaryzykował Klaus. (Może pan Poe zamierza zabrać ich koleją do innych krewnych?). Pan Poe pokręcił głową. — In loco parentis znaczy „sprawujący funkcję rodzica” — wyjaśnił. — Jest to termin prawniczy, który stosuje się do Hrabiego Olafa. Jako wasz prawny opiekun, Hrabia może wychowywać was według takich metod, jakie uzna za stosowne. Przykro mi, jeśli rodzice nie wdrożyli was do wykonywania obowiązków domowych, nie pijali wina i mieli przyjaciół, których lubiliście bardziej niż znajomych Hrabiego Olafa, ale to są rzeczy, do których musicie przywyknąć, ponieważ Hrabia Olaf działa in loco parentis. Zrozumiano? — Ale on uderzył mojego bratał — oburzyła się Wioletka. — Proszę spojrzeć na jego twarz! W czasie gdy Wioletka to mówiła, pan Poe sięgnął do kieszeni po chusteczkę i zasłaniając nią usta, rozkaszlał się na całego. Kaszlał tak głośno, że Wioletka nie była pewna, czy ją słyszał. — Cokolwiek uczynił Hrabia Olaf — rzekł w końcu pan Poe, popatrując na swoje papiery i zakreślając jakąś liczbę kółeczkiem — działał in loco parentis, więc nic na to nie można poradzić. Wasze pieniądze są chronione przeze mnie osobiście i przez bank, ale metody wychowawcze Hrabiego Olafa to jego prywatna sprawa. A teraz bardzo was przepraszam za obcesowe pożegnanie, ale mam naprawdę mnóstwo pracy. Dzieci nie ruszyły się z miejsc, gdyż osłupiały ze zdumienia. Pan Poe podniósł wzrok, chrząknął znacząco i powiedział: — „Obcesowe” to znaczy...
— ...to znaczy, że nie zrobi pan nic, żeby nam pomóc — dokończyła Wioletka. Trzęsła
się cała ze złości i rozżalenia. Gdy znów zadzwonił jeden z telefonów, wstała i wyszła z gabinetu, a za nią Klaus, który niósł na rękach Słoneczko. Oszołomieni, wyszli z banku i stanęli na ulicy, nie wiedząc, co dalej robić. — I co my teraz zrobimy? — spytał smutno Klaus. Wioletka spojrzała w niebo. Najchętniej wynalazłaby coś, co przeniosłoby ich jak najdalej od tego miejsca. — Późno się robi — powiedziała. — Lepiej wracajmy, a jutro pomyślimy, co dalej. Może wpadniemy po drodze do Sędzi Strauss? — Przecież mówiłaś, że ona nam nie pomoże — przypomniał Klaus. — Nie chodzi o pomoc — rzekła Wioletka — tylko o książki. Jest rzeczą wielce użyteczną, aby za młodu nauczyć się różnicy między „dosłownie” a „w przenośni”. Jeżeli coś dzieje się dosłownie, to dzieje się naprawdę; jeżeli coś dzieje się w przenośni, to tylko zdaje nam się, że się dzieje. Jeśli, na przykład, dosłownie skaczesz z radości, to odbijasz się od ziemi, bo jesteś bardzo szczęśliwy. Jeżeli skaczesz z radości w przenośni, to znaczy, że jesteś tak bardzo szczęśliwy, że mógłbyś skakać z radości, ale nie robisz tego, oszczędzając energię na inne działania. Sieroty Baudelaire poczłapały z powrotem do domu Hrabiego Olała, ale po drodze zapukały do domu Sędzi Strauss, która serdecznie zaprosiła je do środka i pozwoliła, aby wybrały sobie książki z biblioteki. Wioletka wypożyczyła kilka książek o wynalazkach mechanicznych, Klaus — kilka
książek o wilkach, a Słoneczko znalazło sobie książkę, w której było mnóstwo obrazków przedstawiających zęby. Potem dzieci poszły do siebie, stłoczyły się na jedynym łóżku i czytały długo, zawzięcie i z radością. W przenośni — uciekły od Hrabiego Olafa i swojego nędznego życia. Chociaż dosłownie wcale nie uciekły, gdyż nadal przebywały w jego domu i Hrabia Olaf mógł, in loco parentis, robić z nimi, co mu się podobało. A jednak, pochłonięte ulubionymi lematami, sieroty czuły się tak dalekie od nieszczęścia, jakby rzeczywiście uciekły. Oczywiście, że ucieczka w przenośni nie rozwiązywała ich sytuacji, ale po męczącym i pełnym porażek dniu dobre było i to. Wioletka, Klaus i Słoneczko wertowali swoje książki, a każde w głębi duszy żywiło cichą nadzieję, że ich ucieczka w przenośni kiedyś wreszcie stanie się dosłowna.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Nazajutrz rano, kiedy zaspane dzieci zeszły na dół do kuchni, zamiast instrukcji zastały tam Hrabiego Olafa we własnej osobie. — Dzień dobry, sieroty — powiedział. — Owsianka już czeka na was w salaterkach. Dzieci usiadły do stołu i z niepokojem przyjrzały się swoim porcjom. Znacie już trochę Hrabiego Olafa, więc czy gdyby was ni stąd, ni zowąd poczęstował jakimś daniem, nie obawialibyście się, że w tym daniu kryje się coś strasznego, na przykład trucizna albo tłuczone szkło? Na razie jednak, zamiast czegoś strasznego, Wioletka, Klaus i Słoneczko ujrzeli, że ich porcje przybrane są świeżymi malinami. Sieroty Baudelaire przepadały za malinami, a nie
jadły ich od dnia śmierci rodziców. — Dziękujemy — powiedział Klaus, podnosząc i starannie oglądając jedną z malin. Może to były zatrute owoce i tylko wyglądały tak pysznie? Hrabia Olaf, widząc, jak podejrzliwie Klaus odniósł się do śniadania, z uśmiechem sięgnął do miski Słoneczka, zdjął z wierzchu jedną malinę, spojrzał po kolei na dzieci, wrzucił sobie malinę do ust i zjadł ją. — Maliny to pyszna rzecz, nieprawdaż? — zagadnął. — Gdy byłem w waszym wieku, były to moje ulubione owoce. Wioletka spróbowała wyobrazić sobie Hrabiego Olafa jako dziecko, ale nie potrafiła. Takie błyszczące oczy, kościste dłonie i chytry uśmieszek miewają chyba tylko dorośli. Mimo strachu Wioletka wzięła łyżkę w prawą rękę i zaczęła jeść. Skoro Hrabia Olaf spróbował owsianki, to chyba jednak nie była zatruta — za to Wioletka była z całą pewnością bardzo głodna. Klaus też zabrał się do jedzenia, a Słoneczko miało wkrótce całą buzię upaćkaną owsianką i malinami. — Telefonował do mnie wczoraj pan Poe — rzeki Hrabia Olaf. — Mówił, że złożyliście mu wizytę. Dzieci wymieniły spojrzenia. Miały nadzieję, że ich wizyta zostanie potraktowana poufnie — co znaczy, „że pan Poe zachowa ją w sekrecie, a nie wygada zaraz Hrabiemu Olafowi”. — Pan Poe poinformował mnie — ciągnął Hrabia Olaf — że macie pewne trudności z dostosowaniem się do warunków, które tak łaskawie wam stworzyłem. Bardzo mi przykro to słyszeć. Dzieci spojrzały na Hrabiego Olafa. Minę miał bardzo poważną, jakby rzeczywiście przejął się tym, co usłyszał, ale oczy błyszczały mu mocno, jak komuś, kto żartuje.
— Czyżby? — zwątpiła Wioletka, — Przykro nam, że pan Poe zawracał panu głowę. — A ja się z tego cieszę — odparł Hrabia Olaf — ponieważ pragnę, abyście czuli się tu jak w domu, skoro jestem teraz waszym ojcem. Dzieci zadrżały lekko, myśląc o swoim dobrym ojcu i patrząc smętnie na nędzną namiastkę ojca zasiadającą po drugiej stronie stołu. — Ostatnio — ciągnął Hrabia Olaf — denerwowałem się bardzo występami z moją trupą teatralną i bardzo możliwe, że zachowywałem się wobec was nieco ozięble. „Ozięble” to wspaniale słowo — niestety, nie odnosi się ono do zachowania Hrabiego Olafa wobec dzieci. Słowo „oziębły” znaczy: „nieskory do nawiązywania kontaktów z otoczeniem” — można nim określić, na przykład, kogoś, kto na przyjęciu stoi w kącie i z nikim nie rozmawia. To słowo nie stosuje się jednak do kogoś, kto trojgu ludziom zapewnia tylko jedno łóżko do spania, zmusza ich do ciężkich prac i bije po twarzy. Jest wiele słów określających takie zachowanie, ale słowo „oziębły” się do nich nie zalicza, Klaus, który znał słowo „oziębły”, omal nie parsknął śmiechem, słysząc, jak nieprawidłowo użył tego wyrazu Hrabia Olaf. Ponieważ jednak wciąż miał podbite oko, powstrzymał się. — Abyście więc poczuli się tu nieco bardziej jak u siebie, zapraszam was do uczestnictwa w moim następnym spektaklu. Może kiedy włączycie się do mojej pracy, odechce wam się latać ze skargami do pana Poe. — Na czym miałoby polegać to uczestnictwo? — spytała Wioletka. Dobrze pamiętała wszystkie ciężkie roboty wykonywane na polecenie Hrabiego Olafa i nie miała ochoty na więcej. — Już wyjaśniam — odparł Hrabia Olaf z błyskiem w oku. — Sztuka nosi tytuł Cu-
downy ślub, a jej autorem jest słynny dramatopisarz Al Ebuja. Przedstawienie odbędzie się tylko raz, w najbliższy piątek. Głównego bohatera — mężczyznę niepospolitej odwagi i inteligencji — zagram ja. W finale sztuki nasz bohater, na oczach wiwatującego tłumu, bierze za żonę swoją młodą, piękną ukochaną. Ty, Klausie, i ty, Słoneczko, zagracie wiwatujący tłum. — Ale my jesteśmy niżsi od większości dorosłych — zauważył Klaus. — Czy nie wyda się to publiczności trochę dziwne? — Zagracie role dwóch karłów uczestniczących w ślubnej ceremonii — uściślił cierpliwie Hrabia Olaf. — A ja? — zainteresowała się Wioletka. — Bardzo dobrze posługuję się narzędziami, może przydam się do budowy dekoracji? — Do budowy dekoracji? Uchowaj Boże! — oburzył się Hrabia Olaf. — Taka ładna dziewczynka jak ty nie może się marnować za kulisami.
— Ale ja bym bardzo chciała — zapewniła go Wioletka. Pojedyncza brew Hrabiego Olafa uniosła się nieco, a sieroty Baudelaire poznały po tym, że Hrabia jest zły. Ale brew zaraz opadła z powrotem, bo Hrabia Olaf zmusił się do zachowania spokoju. — Mam dla ciebie specjalną, bardzo ważną rolę na scenie — oznajmił. — Zagrasz młodą damę, którą biorę za żonę. Wioletka poczuła, że owsianka i maliny wywracają jej się w żołądku — zupełnie jakby gwałtownie złapała grypę. Koszmarne było już to, że Hrabia Olaf działa in loco parentis i przedstawia się jako ich ojciec, ale pomysł, aby ona, Wioletka, uznała go za męża — choćby
dla potrzeb sztuki teatralnej — był jeszcze gorszy. — To bardzo ważna rola — ciągnął Hrabia Olaf, wyginając usta w nieszczerym uśmiechu — chociaż wypowiadasz w niej tylko jedną kwestię: „Tak”. Powiesz to, kiedy — Sędzia Strauss zapyta cię, czy bierzesz mnie za męża. — Sędzia Strauss? — zdziwiła się Wioletka. — A co ona ma z tym wspólnego? — Zgodziła się wystąpić w roli urzędniczki udzielającej ślubów — wyjaśnił Hrabia Olaf. Znad jego głowy śledziło dzieci wielkie oko, jedno z wielu wymalowanych na ścianie kuchni. — Zaprosiłem Sędzię Strauss do udziału w sztuce, aby być dobrym sąsiadem, nie tylko ojcem. — Hrabio Olafie — powiedziała Wioletka, ale zaraz ugryzła się w język. Chciała wyłgać się jakoś od roli panny młodej, ale tak, żeby nie rozzłościć Hrabiego Olafa. — Ojcze — poprawiła się. — Obawiam się, że nie mam dość talentu aktorskiego, aby wystąpić na scenie. Swoim występem skompromitowałabym ciebie i pana Ala Ebuje, a lego za wszelką cenę chciałabym uniknąć. Poza tym, przez kilka najbliższych tygodni będę bardzo zajęta opracowywaniem kilku wynalazków... oraz nauką przyrządzania pieczeni wołowej — dodała szybko, przypomniawszy sobie, jak zachował się Hrabia Olaf w związku z proszoną kolacją. Hrabia Olaf wyciągnął dłoń, która wyglądała jak wielki pająk, i pogłaskał Wioletkę po policzku, zaglądając jej głęboko w oczy. — Wystąpisz w tym spektaklu — powiedział. — Wolałbym, żebyś wystąpiła dobrowolnie, ale pan Poe chyba już wam wyjaśnił, że mam pełne prawo kazać ci wystąpić, a ty masz obowiązek mnie usłuchać. Mówiąc to, głaskał brudnymi pazurami podbródek Wioletki, a ona trzęsła się z obrzydzenia. W kuchni zrobiło się bardzo, bardzo cicho. W końcu Hrabia Olaf zostawił Wioletkę, wstał i wyszedł bez słowa. Młodzi Baudelaire'owie nasłuchiwali jego ciężkich kroków, kiedy
stąpał po schodach na wieżę, do której oni mieli wstęp wzbroniony.
— Właściwie — odezwał się niepewnie Klaus — co nam szkodzi zagrać w teatrze? Widać, że jemu bardzo na tym zależy, a chcemy przecież żyć z nim w zgodzie. — On na pewno coś knuje — stwierdziła Wioletka. — Myślisz, że maliny były jednak zatrute? — zaniepokoił się Klaus. — Nie. Olaf dybie na nasz spadek. Zamordowanie nas nic by mu nie dało. — A co mu da nasz występ w głupim przedstawieniu? — Nie wiem — przyznała żałośnie Wioletka. Wstała od stołu i zabrała się do zmywania misek po owsiance. — Szkoda, że nie znamy się lepiej na prawie spadkowym — mruknął Klaus. — Założę się, że Hrabia Olaf wymyślił jakiś plan zagarnięcia naszej forsy, tylko nie mam pojęcia, jaki. — Można by się poradzić pana Poe — rzekła bez przekonania Wioletka, gdy Klaus stanął koło niej, aby powycierać naczynia. — On zna rozmaite łacińskie terminy prawne. — A pan Poe zaraz znowu zadzwoni do Hrabiego Olafa i Hrabia Olaf od razu zorientuje się, że go podejrzewamy — dokończył Klaus. — Chyba lepiej pogadać z Sędzią Strauss. Jest w końcu sędzią, więc na pewno świetnie zna się na prawie. — Ale jest też sąsiadką Olafa — zauważyła Wioletka — i może mu powiedzieć, o co wypytywaliśmy. Klaus zdjął okulary, jak zwykle, kiedy intensywnie myślał. — Jak tu zasięgnąć informacji prawnej bez wiedzy Olafa? — Czyta! — wrzasnęło nagle Słoneczko. Na pewno miało na myśli coś w rodzaju:
„Może ktoś z was łaskawie wytarłby mi buzię? „ — ale Wioletka i Klaus spojrzeli po sobie w olśnieniu. „Czyta”. Oboje pomyśleli to samo: u Sędzi Strauss z całą pewnością znajdzie się książka o prawic spadkowym. — Hrabia Olaf nie zlecił nam żadnych prac domowych — powiedziała Wioletka — a skoro mamy wolne, to możemy odwiedzić Sędzię Strauss i jej bibliotekę. — No właśnie — uśmiechnął się Klaus. — Coś mi się zdaje, że dzisiaj nie wypożyczę książki o wilkach. — Ani ja o wynalazkach mechanicznych — dodała Wioletka. — Dla odmiany poczytam chętnie o prawic spadkowym. — No to chodźmy — rzeki Klaus. — Sędzia Strauss mówiła, żebyśmy wpadli niedługo, a nie chcemy przecież zachować się ozięble. Na dźwięk słowa, które tak komicznie zabrzmiało w ustach Hrabiego Olafa, sieroty Baudelaire parsknęły śmiechem, nawet Słoneczko, chociaż jego zasób słów był, rzecz jasna, zbyt ubogi, aby mogło pojąć dowcip. Potem szybciutko odstawiły miski po owsiance do ku-
chennej szafki, która obserwowała je malowanymi oczami, i pobiegły co sit w nogach do sąsiedniego domu. Piątek, termin przedstawienia, wypadał za parę dni, więc chciały jak najszybciej rozszyfrować plan Hrabiego Olafa.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Na świecie jest bardzo, bardzo wiele rodzajów książek — i całkiem słusznie, gdyż na świecie żyje bardzo, bardzo wiele rodzajów ludzi i każdy lubi czytać coś innego. Na przykład jeśli chodzi o tę książkę, to osoby, które nie znoszą czytać o tym, jak małym dzieciom dzieją się straszne rzeczy, powinny ją natychmiast odłożyć. Istnieje jednak pewien rodzaj książek, których prawie nikt nie lubi czytać, a są to książki prawnicze. Książki prawnicze słyną z tego, że są bardzo grube, bardzo nudne i bardzo trudne do zrozumienia. Dlatego właśnie prawnicy często zarabiają kupę pieniędzy. Taka kupa pieniędzy to znakomity bodziec — słowo „bodziec” oznacza tu: „spodziewana nagroda za zrobienie tego, czego nie chce się robić” — do studiowania strasznie grubych, nudnych i trudnych ksiąg. Młodzi Baudelaire'owie mieli, naturalnie, trochę inny bodziec do lektury. Ich bodziec stanowiła nie tyle kupa pieniędzy, co powstrzymanie Hrabiego Olafa przed okrutnym skrzywdzeniem ich dla zdobycia kupy pieniędzy. A jednak nawet tak silny bodziec nie ułatwiał arcytrudnego zadania przekopania się przez dział prawniczy prywatnego księgozbioru Sędzi Strauss. — Mój Boże! — zdumiała się Sędzia Strauss, kiedy weszła do biblioteki i zobaczyła, co dzieci czytają. Wcześniej zostawiła je same w królestwie książek i wróciła do przerwanych prac w ogródku za domem. — Zdawało mi się, że interesują was wynalazła mechaniczne, zwierzęta Ameryki Północnej i zęby. Na pewno chce wam się czytać te opasie tomy prawnicze? Nawet ja nie lubię do nich zaglądać, chociaż prawo to mój zawód. — Tak, proszę pani — skłamała Wioletka. — Mnie to bardzo interesuje. — Mnie również — dodał Klaus. — Wioletka i ja chcemy w przyszłości zostać prawnikami, więc te książki są dla nas fascynujące.
— Ale na pewno nie fascynują Słoneczka — powiedziała Sędzia Strauss. — Może Słoneczko woli pomóc mi w ogródku? — Wipi! — pisnęło Słoneczko, co znaczyło: „Sto razy bardziej wolę pracować w ogródku, niż siedzieć tu i patrzeć, jak moje rodzeństwo zmaga się z literaturą prawniczą”. — Proszę tylko pilnować, żeby nie najadła się ziemi — powiedział Klaus, przekazując Słoneczko w ręce Sędzi. — Oczywiście — obiecała Sędzia Strauss. — Nie chcemy przecież, żeby rozchorowała się przed wielkim występem. Wioletka z Klausem wymienili spojrzenia.
— Cieszy się pani z tej sztuki? — zagadnęła niepewnie Wioletka. — Och, ogromnie! — rozpromieniła się Sędzia Strauss. — Od dziecka marzyłam o występach na scenie. I nagle, dzięki Hrabiemu Olafowi, spełni się marzenie mojego życia. A wy? Nie jesteście przejęci tym, że zagracie w prawdziwym teatrze? — Raczej tak — bąknęła Wioletka. — Założę się, że tak! — oczy Sędzi Strauss rozbłysły jak gwiazdy. Ze Słoneczkiem na ręku Sędzia wymaszerowała dziarsko z biblioteki. Klaus z Wioletką spojrzeli na siebie i westchnęli. — Jest opętana żądzą sławy — podsumował Klaus. — Nie uwierzy, że Hrabia Olaf coś knuje, cokolwiek by to było. — I tak by nam nie pomogła — zauważyła ponuro Wioletka. — Przecież jest sędzią: zaczęłaby bredzić o in loco parentis, tak jak pan Poe.
— Dlatego trzeba znaleźć prawny powód do wstrzymania przedstawienia — oświadczył twardo Klaus. — Znalazłaś coś w swoich książkach? — Nic pożytecznego — odparła Wioletka, sprawdzając świstek papieru, na którym robiła notatki. — Pięćdziesiąt lat temu jakaś dama zapisała niesamowity majątek ulubionej łasiczce, a trzem synom nie zostawiła ani grosza. Ci trzej synowie usiłowali potem udowodnić, że matka była niespełna rozumu, a pieniądze należą się im. — No i co? — zaciekawił się Klaus. — Zdaje się, że łasica zdechła, ale nie jestem tego pewna. Muszę jeszcze sprawdzić parę wyrazów w słowniku. — Tak czy owak niewiele nam to da — stwierdził Klaus. — A może Hrabia Olaf chce udowodnić, że to my jesteśmy niespełna rozumu, i w ten sposób uzyskać pieniądze? — Ale w jaki sposób nasz występ w Cudownym ślubie miałby dowieść, że jesteśmy niespełna rozumu? — spytał Klaus. — Nie wiem — przyznała Wioletka. — Pogubiłam się. A ty znalazłeś coś? — Mniej więcej w czasach twojej damy z łasiczką — odparł Klaus, kartkując opasły tom, który właśnie studiował — grupa aktorów wystawiła Makbeta Szekspira i wszyscy wystąpili bez ubrania. Wioletka zarumieniła się. — Jak to? Występowali na golasa? — Tylko przez krótką chwilę — uśmiechnął się Klaus. — Policja wpadła do teatru i zamknęła przedstawienie. Ale ten przykład też nam się nie przyda. To tylko ciekawostka.
Wioletka westchnęła. — A może Hrabia Olaf wcale nie ma złych zamiarów? Nie chce mi się grać w jego sztuce, ale może niepotrzebnie się obawiamy. Może on rzeczywiście pragnie zacieśnić więzy rodzinne? — Jak śmiesz tak mówić? — wykrzyknął Klaus. — On uderzył mnie w twarz! — Jednak nie widzę, w jaki sposób mógłby dobrać się do naszych pieniędzy, obsadzając nas w sztuce teatralnej — podsumowała Wioletka. — Oczy mnie już bolą od tego czytania, tyle książek i wszystko na nic. Pójdę pomóc Sędzi Strauss w ogródku. Patrząc za wychodzącą z biblioteki siostrą, Klaus poczuł, że ogarnia go fala zwątpienia. Dzień przedstawienia byt bliski, a on, Klaus, nie miał nawet pojęcia, co knuje Hrabia Olaf. nie mówiąc o tym, jak go powstrzymać od złego. Klaus przez całe życie wierzył święcie, że wystarczy przeczytać odpowiednio wiele książek, a rozwiąże się każdy problem — teraz jednak nie był już tego taki pewien. — Hej tam! — Głos od wejścia wyrwał Klausa z rozmyślań. — Przystał mnie po was Hrabia Olaf. Macie natychmiast wracać do domu. Klaus odwrócił się i ujrzał aktora z trupy Hrabiego Olafa”, tego z hakami zamiast dłoni. — Co ty tam w ogóle robisz w tej ponurej norze? — zaskrzeczał posłaniec Hrabiego, podchodząc do Klausa. Mrużąc czarne paciorki oczu, przesylabizował tytuł jednej z ksiąg: — Prawo o dziedziczeniu i jego implikacjeRIGHT SQUARE BRACKET'7d — Nasrożył się. — A po co ty to czytasz? — A jak pan myśli, po co? — odpowiedział pytaniem Klaus. — Powiem ci, co ja myślę — zaskrzeczał tamten, kładąc jeden ze strasznych haków na ramieniu Klausa. — Myślę, że nie wolno cię więcej wpuszczać do tej biblioteki, przynajmniej do najbliższego piątku. Nie życzymy sobie, żeby mali chłopcy wyciągali nam tu jakieś wiel-
kie wnioski. A gdzie twoja siostra i len paskudny dzieciak? — W ogrodzie — poinformował go Klaus, strząsając hak z ramienia. — Może pan pójść i je zawołać. Hakoręki nachylił się i zbliżył twarz do twarzy Klausa. Klaus widział go teraz jak na nieostrym zdjęciu. — Posłuchaj mnie bardzo uważnie, mały — wycedził, ziejąc przy każdym słowie smrodliwym oddechem. — Jest tylko jeden powód, dla którego Hrabia Olaf nie rozszarpał cię dotąd na kawałki: nie dobrał się jeszcze do waszej forsy. Pozwala ci żyć, dopóki nie ustali planu działania. Ale odpowiedz sobie sam, moliku książkowy — jaki powód będzie miał Hrabia Olaf, żeby cię trzymać przy życiu, kiedy już zgarnie wasz majątek? I jak uważasz, co się wtedy z tobą stanie?
Klausa przeszył zimny dreszcz. Bał się jak jeszcze nigdy w życiu. Ręce i nogi trzęsły mu się jak galareta i nie mógł ich powstrzymać. A z jego ust, gdy usiłował coś powiedzieć, wydobywały się dziwne dźwięki, podobne do tych, które zazwyczaj wydawało Słoneczko: — Akkh... Akkhhh... — Kiedy nadejdzie czas — syczał zjadliwie hakoręki, nie zważając na rzężenie Klausa — bardzo możliwe, że Hrabia Olaf odda cię właśnie w moje ręce. Więc na twoim miejscu już od tej chwili zacząłbym się zachowywać trochę grzeczniej. — Wyprostował się i podstawił oba haki Klausowi pod nos, tak że światło wiszącej lampy błysnęło złowrogo w protezach. — A teraz, szanowny pan wybaczy, muszę sprowadzić pańskie nieszczęsne, osierocone siostry. Hakoręki wyszedł, a Klaus poczuł, że jego ciało jest całkiem bezwładne. Chciał posie-
dzieć jeszcze chwilę i złapać oddech — ale umysł nie pozwolił mu się odprężyć. To były ostatnie chwile Klausa w bibliotece — może ostatnia szansa pokrzyżowania planów Hrabiego Olafa. Tylko co robić? Nasłuchując dobiegających z ogrodu niewyraźnych głosów hakorękiego i Sędzi Strauss, Klaus w panice rozglądał się po bibliotece za czymkolwiek, co obiecywało pomoc. Słyszał już kroki powracającego wysłannika Hrabiego Olafa — gdy wtem wzrok jego padł na pewną książkę. Klaus złapał ją, wyciągnął na wierzch koszulę, schował książkę pod spód i upychał jeszcze koszulę w spodniach, gdy do biblioteki wkroczył hakoręki, prowadząc Wioletkę i niosąc na ramieniu Słoneczko, które bez powodzenia usiłowało ugryźć go w hak. — Jestem gotów — zameldował pospiesznie Klaus i wyszedł pierwszy, zanim hakoręki zdążył mu się dobrze przyjrzeć. Klaus maszerował szybko przodem i miał nadzieję, że nikt nie zauważy pod jego koszulą wybrzuszenia w kształcie książki. Czuł, że być może — być może — ta właśnie książka ocali im życie.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Klaus przez całą noc nie spał i czytał, czyli robił to, za czym zawsze przepadał. Kiedy jeszcze żyli rodzice, Klaus zabierał do łóżka latarkę, właził pod kołdrę i czytał, dopóki oczy same mu się nie zamknęły. Zdarzało się, że ojciec wchodził rano do pokoju Klausa, żeby go obudzić, i zastawał syna śpiącego z latarką w jednej ręce, a książką w drugiej. Jednak tej nocy okoliczności były, rzecz jasna, całkiem inne.
Klaus czytał na stojąco przy oknie, wytężając wzrok w sączącym się do środka blasku księżyca. Od czasu do czasu popatrywał na śpiące siostry. Wiole tka spała niespokojnie, rzucając się i prze — wracając po twardym, nierównym łóżku, a Słoneczko wkręciło się jak robaczek w zwoje zasłony i wyglądało z daleka jak kupka szmatek. Klaus nie powiedział siostrom o książce, żeby nie robić im fałszywej nadziei. Sam nie byt pewien, czy jest to książka, która rozwiąże ich problem. Książka była gruba i trudna, więc Klaus z upływem nocy odczuwał coraz większe zmęczenie. Chwilami oczy mu się zamykały. Albo łapał się na tym, że czyta w kółko jedno zdanie. Albo łapał się na tym, że czyta w kółko jedno zdanie. Albo łapał się na tym, że czyta w kółko jedno zdanie. Wtedy jednak przypominał sobie, jak błyszczały w świetle bibliotecznej lampy stalowe haki, które wspólnik Hrabiego Olafa miał zamiast dłoni, i wyobrażał sobie, jak te haki wbijają mu się w7 ciało — a to budziło go natychmiast i mógł czytać dalej. Znalazł w pokoju skrawek papieru i podarł go na wąskie paski, którymi zaznaczał ważne strony w książce. Zanim niebo za oknem poszarzało od bliskiego świtu, Klaus dowiedział się z książki wszystkiego, co było mu potrzebne. Jego nadzieje wstały wraz ze słońcem. A kiedy rozćwierkały się pierwsze ptaki, Klaus podszedł na pakach do drzwi i uchylił je cichutko, żeby nie zbudzić niespokojnie śpiącej Wioletki ani Słoneczka, zagrzebanego głęboko w zwojach kotary. Zszedł do kuchni, usiadł przy stole i czekał na Hrabiego Olafa. Nie czekał zbyt długo, kiedy ciężkie kroki Olafa zadudniły na schodach wieży. Gdy Hrabia Olaf wszedł do kuchni i zobaczył Klausa przy stole, uśmiechnął się szyderczo,, co znaczy „wrogo i fałszywie”. — Cześć, sieroto — powiedział. — Wcześnie wstałeś.
Klausowi bardzo szybko biło serce, ale na zewnątrz byt spokojny, jakby go osłaniała niewidzialna zbroja.
— W ogóle nie spałem — powiedział. — Czytałem tę książkę. — I położył książkę na stole, tak żeby Hrabia Olaf mógł zobaczyć tytuł. — Jej tytuł brzmi Prawo matrymonialne i dowiedziałem się z niej wielu pożytecznych rzeczy. Hrabia Olaf już zdążył sięgnąć po butelkę wina i właśnie miał nalać sobie śniadanie — ale na widok książki odstawił butelkę i usiadł przy stole. — „Matrymonialne” to znaczy „dotyczące małżeństwa” — wyjaśnił Klaus. — Ja wiem, co to znaczy — warknął Hrabia Olaf. — Skąd wziąłeś tę książkę? — Z biblioteki Sędzi Strauss — powiedział Klaus. — Nieważne zresztą, skąd. Ważne jest, że przejrzałem pański plan. — Czyżby? — Hrabia Olaf uniósł pojedynczą brew. — I cóż to jest za plan, kurdupelku? Klaus zlekceważył obelgę i otworzył książkę na jednej ze stron założonych paskiem papieru. — „Tutejsze prawo małżeńskie jest bardzo proste — odczytał głośno. — Wymagane są następujące warunki: obecność sędziego, oświadczenie «tak» wypowiedziane przez pannę młodą i pana młodego oraz podpis pod świadectwem ślubu, złożony własnoręcznie przez pannę młodą”. — Klaus zamknął książkę i oskarżycielsko wymierzył palec w Hrabiego Olafa. — Jeżeli moja siostra powie „tak” i podpisze taki dokument w obecności Sędzi Strauss, to zostanie legalnie poślubiona. Ta sztuka, którą pan wystawia, powinna się nazywać nie Cu-
downy ślub, tylko Upiorny ślub. Pan się nie chce ożenić z Wioletką w przenośni — pan się chce z nią ożenić dosłownie! Ta sztuka to nie będzie udawanie, tylko fakt, który ma skutki prawne. Hrabia Olaf zarechotał szyderczo. — Twoja siostra jest za młoda na małżeństwo. — Może jednak wstąpić w związek małżeński za zgodą prawnego opiekuna, działającego in loco parentis — wyrecytował Klaus. — To też wyczytałem. Nie nabierze mnie pan. — A po jakie licho ja miałbym się żenić z twoją siostrą? — spyta! Hrabia Olaf. — To fakt, że jest bardzo ładna, ale taki mężczyzna jak ja może mieć pięknych kobiet, ile zechce. Klaus otworzył Prawo matrymonialne na innej założonej stronie i odczytał głośno: — „Mąż prawnie poślubiony ma prawo rozporządzać całym majątkiem swojej prawnie poślubionej żony”. — Klaus spojrzał triumfalnie na Hrabiego Olafa. — Pan chce poślubić moją siostrę, żeby zagarnąć majątek Baudelaire'ów! A raczej — taki miał pan plan. Bo gdy przekażę te informacje panu Poe, zamiast wystawiać sztukę, pójdzie pan siedzieć do więzienia!
W oczach Hrabiego Olafa zapłonął dziki błysk, ale szyderczy uśmiech nie zniknął z jego twarzy. Zdziwiło to Klausa. Spodziewał się, że gdy oznajmi, czego się dowiedział, ten straszny człowiek wpadnie w gniew, a nawet w szał. Bądź co bądź, dostał ataku furii, gdy zamiast pieczystego zaserwowano mu sos puttanesca. Powinien więc wściec się jeszcze bardziej na wieść, że jego plan został odkryty. Ale Hrabia Olaf siedział spokojnie, jakby gwarzyli sobie o pogodzie.
— Widzę, że mnie przejrzałeś — stwierdził jakby nigdy nic, — Pewnie masz rację: pójdę do więzienia, a ty i reszta sierot wyjdziecie na wolność. Czemu nie lecisz na górę obudzić sióstr? Na pewno się ucieszą, słysząc o twoim walnym zwycięstwie nad moją podłością. Klaus spojrzał uważnie na Hrabiego Olafa, który uśmiechał się dalej, jakby właśnie opowiedział świetny dowcip. Dlaczego mu nie grozi? Dlaczego nie rwie włosów z głowy w bezsilnej wściekłości? Dlaczego nie pakuje manatków i nie ucieka? Wszystko potoczyło się inaczej, niż Klaus sobie wyobrażał. — Owszem, pójdę poinformować siostry — powiedział Klaus i udał się na górę. Wioletka jeszcze spała, a Słoneczka nie było widać spod zasłony. Klaus najpierw obudził Wioletkę. — Całą noc nie spałem, tylko czytałem — powiadomił ją z przejęciem, gdy ledwo otworzyła oczy. — I odkryłem, co knuje Hrabia Olaf. Chce się z tobą ożenić naprawdę, kiedy ty i Sędzia Strauss, i wszyscy, będziecie myśleć, że to tylko teatr, a kiedy już zostanie twoim mężem, uzyska kontrolę nad pieniędzmi naszych rodziców, i wtedy będzie mógł się nas pozbyć. — Niby jak ma się ze mną ożenić naprawdę? Przecież to tylko sztuka — zdziwiła się Wioletka. — Tutejsze prawo małżeńskie — wyjaśnił Klaus, otwierając Prawo matrymonialne, aby pokazać siostrze, skąd czerpał informacje — wymaga jedynie, abyś powiedziała „tak” i własną ręką podpisała dokument w obecności sędziego — na przykład Sędzi Strauss! — Przecież ja jestem o wiele za młoda, żeby wyjść za mąż. Mam dopiero czternaście lat! — zawołała Wioletka. — Dziewczęta poniżej osiemnastego roku życia — odparł Klaus, otwierając księgę w innym miejscu — mogą wstępować w związki małżeńskie za zgodą opiekunów prawnych. W
tym przypadku — Hrabiego Olafa. — Och, nie! — przeraziła się Wioletka. — Co możemy zrobić? — Możemy pokazać tę książkę panu Poe. To powinno go przekonać, że Hrabia Olaf ma złe zamiary. Prędko, ubieraj się, a ja obudzę Słoneczko i zdążymy do banku przed otwarciem.
Wioletka, która zazwyczaj rano wszystko robiła powoli, kiwnęła głową, wyskoczyła dziarsko z łóżka i zaczęła grzebać w pudle po lodówce, szukając odpowiedniego stroju. Klaus tymczasem ukucnął przy tłumoczku z zasłon i zaczął budzić młodszą siostrę. — Słoneczko! — zawołał pieszczotliwie, kładąc rękę tam, gdzie spodziewał się natrafić na główkę siostrzyczki. — Słoneczko! Brak odpowiedzi. Klaus raz jeszcze zawołał: „Słoneczko!”, zanim odgarnął wierzchnią warstwę tkaniny. — Słoneczko... — zaczął, ale głos uwiązł mu w gardle. Pod wierzchnią warstwą zasłony nie było nic prócz kolejnych warstw zasłony. Klaus odsuwał fałdę po fałdzie, ale pod żadną nie znalazł siostrzyczki. — Słoneczko! — wrzasnął, tocząc błędnym wzrokiem po pokoju. Wioletka porzuciła sukienkę, którą już trzymała w garści, i przyłączyła się do poszukiwań. Zajrzeli w każdy kąt, i pod łóżko, a nawet na dno pudla po lodówce. Ale Słoneczko przepadło bez śladu. — Gdzie ona może być? — zmartwiła się Wioletka. — Na pewno nie uciekła, to nie w jej stylu. — No właśnie: gdzie ona może być? — odezwał się głos za ich plecami. Klaus i Wio-
letka odwrócili głowy. W drzwiach pokoju stał Hrabia Olaf, który od dłuższej chwili obserwował ich poszukiwania. Jego oczy błyszczały jeszcze bardziej niż zwykle i uśmiechał się tak, jakby właśnie opowiedział świetny dowcip.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
— Tak — rzekł Hrabia Olaf — to istotnie bardzo dziwne, gdy dziecko nagle znika. W dodatku takie małe i niezaradne. — Gdzie jest Słoneczko? — wykrzyknęła Wioletka. — Co pan z nią zrobił? Hrabia Olaf mówił dalej, jakby wcale nie słyszał Wioletki. — Ale z drugiej strony, dziwne rzeczy się zdarzają. Jeśli, na przykład, udacie się ze mną teraz na podwórze, to sądzę, że zobaczymy tam coś wielce osobliwego. Wioletka z Klausem nie powiedzieli na to nic, tylko przeszli za Hrabią Olafem przez cały dom, do tylnego wyjścia. Wioletka rozejrzała się po ciasnym, zapuszczonym podwórku, na którym nie była od dnia, gdy musieli z Klausem rąbać drewno. Ułożony przez nich wówczas stos szczap stał nietknięty, jakby Hrabia Olaf zlecił dzieciom rąbanie drewna dla własnej rozrywki, a nie z konieczności. Wioletka drżała z zimna, bo wciąż była w nocnej koszuli. Obejrzała już całe podwórko, ale nie dostrzegła niczego osobliwego. — Patrzycie nie tam, gdzie trzeba — rzekł w końcu Hrabia Olaf. — Jak na dzieci, które tyle czytają, jesteście wyjątkowo mało inteligentni. Wioletka spojrzała w stronę Hrabiego Olafa, ale nie w jego oczy. To znaczy, nie w te oczy, które miał na twarzy. Zatrzymała wzrok na jego nodze, skąd wytatuowane oko obser-
wowało młodych Baudelaire'ów od dnia, w którym zaczęły się ich kłopoty. Potem Wioletka powędrowała wzrokiem po chudej, niechlujnie odzianej postaci Hrabiego Olafa, aż do ręki, która krogulczym paznokciem wskazywała ku górze. Wioletka skierowała tam wzrok i okazało się, że patrzy na zakazaną wieżę. Krzywa wieża z poczerniałego kamienia miała tylko jedno samotne okienko, a z okienka zwisało coś, co z dołu było ledwo widoczne — jakby klatka na ptaki. — Och, nie! — jęknął z przerażeniem Klaus, a Wioletka przyjrzała się lepiej przedmiotowi w górze. To była klatka na ptaki — majtała się u okna jak flaga na wietrze — tyle że w klatce, zamiast ptaka, siedziało malutkie, wystraszone Słoneczko. Gdy Wioletka jeszcze bardziej wytężyła wzrok, zobaczyła, że jej siostrzyczka ma usta zalepione wielkim plastrem i cala jest skrępowana sznurem. Już bardziej uwięziona być nie mogła. — Puść ją natychmiast! — zażądała Wioletka od Hrabiego Olafa. — Nic ci nie zrobiła! To niemowlę! — Hm, zastanówmy się — mruknął Hrabia Olaf, siadając na pieńku do rąbania drewna. — Skoro tak ładnie prosisz, to chyba ją puszczę. Chociaż chyba nawet taka zakuta pała jak ty
zdaje sobie sprawę, że jeżeli ją puszczę — a ściślej mówiąc, jeżeli powiem mojemu towarzyszowi, żeby ją puścił — to biedne Słoneczko może nie przeżyć upadku z takiej wysokości. Wieża mierzy dziesięć metrów — a to oznacza bardzo przykry upadek, nawet dla kogoś, kto spada w klatce. Skoro jednak nalegasz... — Nie! — wrzasnął Klaus. — Ani się waż! Wioletka spojrzała na Hrabiego Olafa, a potem na małe zawiniątko, które było jej sio-
strzyczką i bujało na wietrze u szczytu wieży. Wyobraziła sobie, jak Słoneczko spada z wysoka na ziemię; wyobraziła sobie, że ostatnią myślą siostrzyczki byłby paniczny strach. — Błagam pana... — zwróciła się do Olafa, czując łzy w oczach. — Ona jest taka malutka. Zrobimy wszystko, co pan zechce. Tylko proszę nie wyrządzać jej krzywdy. — Wszystko, co zechcę? — Hrabia Olaf uniósł brew. Nachylił się nad Wioletką i zajrzał jej z bliska w oczy. — Wszystko? Czyli, na przykład, wyjdziesz za mnie za mąż w jutrzejszym przedstawieniu? Wioletka popatrzyła na niego z przerażeniem. Miała w żołądku takie dziwne uczucie, jakby to ją strącono z dużej wysokości. Zrozumiała, że najbardziej przerażającą cechą Hrabiego Olafa jest jego piekielna inteligencja. To nie byt obrzydliwy, brutalny pijak, tylko obrzydliwy, przebiegły, brutalny pijak. — Kiedy ty zajmowałeś się czytaniem ksiąg i wygłaszaniem oskarżeń — zwrócił się Hrabia Olaf do Klausa — ja zadbałem o to, aby jeden z moich najcichszych, najzwinniejszych asystentów wślizgnął się do waszego pokoju i wykradł Słoneczko. Mata jest całkowicie bezpieczna — na razie. Postanowiłem użyć jej jako kija na upartego osła. — Nasza siostra nie jest żadnym kijem — zaprotestował Klaus. — Uparty osioł — ciągnął Hrabia Olaf — nie chce iść tam, dokąd mu każe jego pan. W tym sensie podobny jest do was, drogie dzieci: wy też robicie wszystko, aby pokrzyżować moje plany. Każdy gospodarz powie wam, że uparty osioł pójdzie w wyznaczonym kierunku, jeżeli będzie miał z przodu marchewkę, a z tyłu kij. Będzie biegł za marchewką, żeby zasłużyć na smakowitą nagrodę, i uciekał od kija, żeby uniknąć bolesnej kary. Wy również zrobicie, co wam każę, aby uniknąć kary, jaką by była dla was utrata siostry — i aby zdobyć nagrodę, jaką będzie ocalenie jej życia. A więc, Wioletko, pytam cię jeszcze raz: czy wyjdziesz za mnie za mąż?
Wioletka z trudem przełknęła ślinę i spojrzała na tatuaż zdobiący nogę Hrabiego Olafa. Nie mogła wykrztusić odpowiedzi. — No, śmiało — zachęcał Hrabia Olaf tonem złudnej (słowo to znaczy tutaj: „fałszywej”) uprzejmości. Wyciągnął rękę i pogłaskał Wioletkę po głowie. — Czy to naprawdę takie
straszne zostać moją żoną i spędzie resztę życia w moim domu? Śliczna z ciebie dziewczynka, po ślubie nie pozbędę się ciebie tak jak twojego brata i siostry. Wioletka pomyślała o spaniu w jednym łóżku z Hrabią Olałem i oglądaniu tego strasznego człowieka codziennie na dzień dobry. Wyobraziła sobie, jak całymi dniami przemyka się po domu, aby uniknąć Olafa, a wieczorami pichci kolację dla jego strasznych przyjaciół, i tak dzień w dzień, może do końca życia. Ale jedno spojrzenie na biedną, małą siostrzyczkę upewniło ją, jaką musi dać odpowiedź. — Jeśli tylko uwolni pan Słoneczko — odezwała się w końcu — wyjdę za pana za mąż. — Uwolnię Słoneczko — odparł Hrabia Olaf — po jutrzejszym przedstawieniu. Do tego czasu zatrzymam ją w wieży jako gwarancję. Uprzedzam, że moi asystenci będą pełnić straż przed schodami na wieżę — to na wypadek, gdyby coś wam strzeliło do głowy. — Straszny z pana człowiek! — nie wytrzymał Klaus. Ale Hrabia Olaf tylko się na to uśmiechnął. — Może i straszny, ale za to wymyśliłem niezawodny sposób na zagarnięcie waszej fortuny, co wam się, jak wiadomo, nie udało. — To rzekłszy, skierował się z powrotem do domu. — Pamiętajcie, sieroty — rzucił na odchodnym — że chociaż przeczytałyście więcej książek ode mnie, nic wam to nie pomogło. A teraz dawać mi tę książkę, która wam tak na-
mieszała w głowach, i do roboty. Znacie swoje obowiązki. Klaus z ciężkim westchnieniem zrzekł się — słowo to oznacza tutaj: „dat Hrabiemu Olafowi, chociaż bardzo niechętnie” — książki o prawie małżeńskim, I poczłapał jego śladem do domu. Ale Wioletka stała dalej jak wryta. Nic słuchała ostatniej wypowiedzi Hrabiego Olafa, z góry wiedząc, że będą to, jak zwykle, durne przechwałki i bezpodstawne zniewagi. Wioletka patrzyła na wieżę — nie na sam szczyt, gdzie dyndała jej siostrzyczka, tylko na całą konstrukcję. Gdy Klaus obejrzał się od progu domu, ujrzał coś, czego nie widział już od dawna. Ktoś, kto nie znał dobrze Wioletki, nie dostrzegłby w jej zachowaniu niczego niezwykłego, ale każdy, kto znał ją dobrze, wiedział, że skoro związała włosy wstążką, aby jej nie wpadały do oczu, to znak, że trybiki i dźwignie jej wynalazczego umysłu pracują na najwyższych obrotach.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Tej nocy sierotą Baudelaire,, która spała niespokojnie w łóżku, był Klaus — natomiast sierotą Baudelaire, która czuwała przy oknie w świetle księżyca była Wioletka. Przez cały dzień snuli się oboje po domu, wykonując wyznaczone obowiązki i prawie się do siebie nie odzywając. Klaus — bo był zanadto zmęczony i przygnębiony, a Wioletka — bo była zbyt pochłonięta planowaniem pewnego wynalazku. Z nadejściem nocy Wioletka zgarnęła zasłony, które służyły za legowisko Słoneczku, i podeszła z nimi pod drzwi, za którymi zaczynały się schody na wieżę. Drzwi pilnował akurat olbrzym z szajki Hrabiego Olafa — ten, po którym nie było widać, czy to mężczyzna, czy
kobieta, Wioletka spytała go, czy może zanieść siostrzyczce na górę posłanie, żeby było jej wygodniej spać. Olbrzymia postać zwróciła na Wioletkę blade oczka bez wyrazu, pokręciła głową i gestem odprawiła dziewczynkę, nie mówiąc ani słowa. Wioletka wiedziała oczywiście, że Słoneczko za bardzo się boi, aby miało się pocieszyć kupą szmat, ale liczyła na to, że uda jej się chociaż przytulić siostrzyczkę i szepnąć jej, że wszystko będzie dobrze. Poza tym chciała, jak to się mówi w branży przestępczej, „namierzyć kwadrat”. „Namierzyć kwadrat” znaczy: „obejrzeć lokal pod kątem planu akcji”. Jeśli, na przykład, zamierzasz obrabować bank — chociaż mam nadzieję, że nie zamierzasz tego zrobić — to zapewne udasz się tam na parę dni przed planowanym napadem. Bardzo możliwe, że w przebraniu. Rozejrzysz się po sali, sprawdzisz, jak rozmieszczeni są strażnicy, kamery i inne przeszkody — a wszystko po to, aby podczas akcji uniknąć aresztowania lub nawet śmierci. Wioletka, jako praworządna obywatelka, nie planowała napadu na bank, za to planowała uwolnienie Słoneczka — dlatego miała nadzieję choćby rzucić okiem na komnatę w wieży, gdzie więziono jej siostrzyczkę, gdyż ułatwiłoby jej to ułożenie planu. Okazało się jednak, że nie ma żadnych szans, aby namierzyć kwadrat. Z lego powodu Wioletka denerwowała się trochę, siedząc na podłodze przy oknie i po cichutku konstruując swój wynalazek. Dysponowała bardzo skromnymi środkami, ale nie chciała szperać po domu, aby nie wzbudzić podejrzeń Hrabiego Olafa i jego trupy. Mimo to znalazła wszystko, co było jej potrzebne do zmontowania urządzenia ratowniczego. Na początek zdjęła znad okna solidny, metalowy pręt, na którym dawniej wisiały zasłony. Przepołowiła go za pomocą jednego z kamieni, które Olaf zostawił dzieciom w kącie do zabawy. Każdą połówkę pręta wygięła następnie kilka razy pod ostrym kątem, kalecząc sobie całe ręce — na szczęście niegroźnie. Po-
tem zdjęta ze ściany malowidło przedstawiające oko. Jak wiele obrazów, i ten miał z tyłu kawałek drutu, umożliwiający zawieszenie go na haczyku. Wioletka odczepiła drut i połączyła nim oba kawałki prętu. W ten sposób uzyskała coś na kształt metalowego pająka. Następnie z pudła po lodówce wyciągnęła najbrzydsze ubrania, które kupiła sierotom Baudelaire pani Poe, a których one nigdy nie zamierzały nosić, choćby nie wiem co. Szybciutko i cichutko podarła je na długie, wąskie pasy i powiązała razem. Do wielu użytecznych talentów Wioletki należała umiejętność wiązania najrozmaitszych węzłów. Węzeł, który zastosowała w tym przypadku, nosi nazwę Diabelski Jęzor. Wynalazła go w piętnastym wieku banda fińskich piratek, a nazwa Diabelski Jęzor wzięła się z wyjątkowo pokrętnego sposobu jego wiązania. Diabelski Jęzor byt węzłem wielce użytecznym: gdy Wioletka połączyła nim końce szmacianych pasów, uzyskała coś, co można było nazwać liną. Pracując, przypomniała sobie, co powiedzieli do niej rodzice, kiedy urodził się Klaus, a potem drugi raz, gdy przynieśli Słoneczko ze szpitala do domu: „Jesteś najstarszym dzieckiem w rodzinie Baudelaire. Jako najstarsza, ponosisz odpowiedzialność za młodsze rodzeństwo. Przyrzeknij nam, że zawsze będziesz ich pilnowała i dbała, żeby nic im się nie stało”. Powiedzieli to miło, ale stanowczo. Na wspomnienie swojej obietnicy Wioletka pomyślała o Klausie, który wciąż miał podbite oko, i o Słoneczku, które dyndało jak flaga wywieszona z okna wieży — i zaczęła pracować jeszcze szybciej. Chociaż przyczyną wszystkich nieszczęść dzieci był, oczywiście, Hrabia Olaf, Wioletka poczuła się tak, jakby złamała daną rodzicom obietnicę, i postanowiła to naprawić. Kiedy zużyła większość brzydkich ubrań, sznur mierzył trochę ponad dziesięć metrów
— taką przynajmniej Wioletka miała nadzieję. Jeden koniec przywiązała do metalowego pająka i przyjrzała się swemu dziełu. Było to urządzenie fachowo zwane kotwiczką — przyrząd używany czasem do wspinaczki po pionowych ścianach, w celach zazwyczaj niezbyt chwalebnych. Wioletka miała nadzieję, że dzięki metalowym hakom, które zaczepią się o coś na szczycie wieży, i dzięki linie, która ułatwi jej wspinaczkę, dostanie się do Słoneczka, odczepi klatkę i tą samą drogą wróci na dół. Plan był, rzecz jasna, wyjątkowo ryzykowny, nie tylko sam w sobie, ale i dlatego, że Wioletka wykonała kotwiczkę własnoręcznie, zamiast kupić urządzenie w sklepie ze sprzętem specjalistycznym. Ale poza kotwiczką nie wymyśliła nic, co nie wymagałoby laboratorium, a czas uciekał. Nic zdradziła swojego planu Klausowi, żeby nie robić mu fałszywych nadziei, więc, nie budząc go, zwinęła linę z kotwiczką i na palcach wymknęła się z pokoju. Na podwórku zrozumiała, że jej plan jest trudniejszy, niż się zdawało. Noc była cicha
— a to oznaczało, że trzeba działać właściwie bezgłośnie. Wiał też lekki wietrzyk: kiedy Wioletka wyobraziła sobie, że buja tam, w górze, uczepiona kurczowo liny skręconej z brzydkich ubrań, omal nie wycofała się z akcji. Na dodatek, z powodu wyjątkowych ciemności, nie było widać, o co mogłyby się zaczepić metalowe haki, czyli gdzie zarzucić kotwiczkę. Ale trzęsąc się z zimna w nocnej koszuli, Wioletka wiedziała, że musi spróbować. Prawą ręką wyrzuciła kotwiczkę, najsilniej i najwyżej jak umiała, po czym wstrzymała oddech, czekając, czy hak o coś zaczepi. Dzyń! Kotwiczka dźwięcznie rąbnęła w mur, ale nie uwięzia w nim, tylko z głośnym brzękiem opadła na ziemię. Wioletka zamarła i z bijącym sercem nasłuchiwała, czy Hrabia
Olaf lub któryś z jego wspólników nie idzie sprawdzić, co się stało. Kiedy jednak minęła chwila i nikt się nie zjawił, Wioletka zakręciła liną nad głową jak lassem i spróbowała jeszcze raz. Dzyń! Dzyń! Kotwiczka dwa razy dziobnęła mur, zanim z impetem runęła na ziemię. Wioletka znów nadstawiła ucha, ale nie usłyszała niczyich kroków, tylko swój własny, przyspieszony strachem puls. Do trzech razy sztuka. Dzyń! Kotwiczka brzęknęła o wieżę i znowu spadła, trafiając Wioletkę boleśnie w ramię. Hak rozdarł jej koszulę i przeciął skórę. Wioletka ugryzła się w rękę, żeby nie krzyknąć z bólu, a gdy dotknęła skaleczonego ramienia, poczuła mokrą plamę krwi. Cała ręka pulsowała z bólu. Ja na miejscu Wioletki poddałbym się w tym momencie. Wioletka też widocznie doszła do takiego wniosku, bo już miała wracać do domu — gdy nagle wyobraziła sobie, jak okropnie musi bać się Słoneczko. Lekceważąc ból, zamachnęła się prawą ręką i jeszcze raz zarzuciła kotwiczkę. Dzy — brzęk zamarł w połowie i Wioletka ujrzała w bladym świetle księżyca, że hak nie spada. Szarpnęła mocno linę — hak trzymał. Kotwiczka zadziałała! Wioletka zacisnęła powieki i zaczęła się wspinać, stopami po murze, a dłońmi po linie. Wolała nie patrzeć dookoła; podciągała się tylko coraz wyżej, chwyt za chwytem, cały czas pamiętając o obietnicy danej rodzicom i o strasznych rzeczach, których na pewno dopuści się Hrabia Olaf, jeśli jego podły plan się powiedzie. Im była wyżej, tym silniej dął nocny wiatr, bujając liną tak mocno, że Wioletka kilka razy musiała przerwać wspinaczkę. Cały czas bala się, że sznur pęknie albo hak nie wytrzyma, a ona spadnie i zabije się. A jednak, dzięki jej niezwykłym zdolnościom manualnym — słowo „manualnym” znaczy tu: „związanym z wykonywaniem rzeczy ręcznie” — wszystko zadziałało jak należy, i nagle dłoń Wioletki zamiast
liny chwyciła metal. Wioletka otworzyła oczy i spojrzała wprost na swoją siostrzyczkę: Sło-
neczko wytrzeszczało na nią przerażone oczęta i bardzo chciało coś powiedzieć przez plaster zalepiający mu buzię. A więc Wioletce udało się wspiąć na sam szczyt wieży, do okna, z którego Hrabia Olaf wywiesił Słoneczko. Najstarsza z sierot Baudelaire już — już miała porwać klatkę z siostrzyczką i ruszyć w dół, gdy zobaczyła coś, co ją sparaliżowało. Tym czymś był metalowy pająk kotwiczki, który po tylu nieudanych próbach zahaczył się wreszcie o coś na szczycie wieży. Do tej chwili Wioletka była pewna, że kotwiczka zaczepiła się o wyłom w murze albo o obramowanie okna, albo nawet o jakiś mebel w komnacie na wieży. A tymczasem kotwiczka zahaczyła o coś całkiem innego. O inny hak. O jeden z dwóch haków, zastępujących dłonie hakorękiemu. Drugi z tych haków błysnął właśnie w świetle księżyca, wyciągając się w kierunku Wioletki.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
— Jak to milo, że do nas zajrzałaś — powitał ją hakoręki głosem słodkim do obrzydzenia. Wioletka chciała natychmiast zsunąć się po linie, ale pomocnik Hrabiego Olafa był szybszy. Jednym ruchem wciągnął Wioletkę do środka, a linę ratunkową strząsnął z haka — dłoni i posłał z brzękiem na dół. Wioletka była teraz uwięziona, podobnie jak jej siostrzyczka. — Nie masz pojęcia, jak się cieszę — mówił dalej hakoręki. — Właśnie sobie myślałem, że milo
byłoby znów zobaczyć twoją ładną buzię. Siadaj. — Co pan chce ze mną zrobić? — spytała Wioletka. — Powiedziałem SIADAJ! — warknął hakoręki i pchnął Wioletkę w fotel. Rozejrzała się po ciemnym, zabałaganionym pokoju. Na pewno sami zauważyliście, że pokoje odzwierciedlają charaktery' swoich właścicieli. Ja na przykład zgromadziłem w swoim pokoju kolekcję ważnych dla siebie przedmiotów, a wśród nich: zakurzony akordeon, na którym umiem zagrać parę smutnych melodii, pokaźny plik notatek o losach sierot Baudelaire i zamazaną fotografię z bardzo, bardzo dawnych czasów, przedstawiającą pewną panią imieniem Beatrycze. Rzeczy te są dla mnie szczególnie cenne i drogie. W pokoju na wieży znajdowały się rzeczy cenne i drogie dla Hrabiego Olafa — a były to rzeczy straszne. Świstki papieru, na których Hrabia Olaf bazgrał nieczytelnym pismem swoje szatańskie pomysły, piętrzyły się niechlujnie na odebranym Klausowi Prawie matrymonialnym, W pokoju stało parę krzeseł i paliły się świece, rozsyłając po ścianach chybotliwe cienie. Podłogę zawalały puste butelki po winie i brudne naczynia. Przede wszystkim jednak pokój byt pełen malowanych i rzeźbionych oczu, małych i dużych. Oczy wymalowane były na suficie i wyryte w brudnej drewnianej podłodze. Oczy skradały się wzdłuż parapetu okna. Jedno wielkie malowane oko łypało z klamki drzwi wiodących na schody. Było to straszne miejsce. Hakoręki sięgnął hakiem do kieszeni poplamionego płaszcza i wyciągnął krótkofalówkę. Z pewnym trudem wcisnął jakiś guzik i odczekał chwilę. — Szefie? To ja! — zameldował. — Twoja panna młoda właśnie wspięła się na wieżę. Chciała ratować gryzonia. — Przerwał, słuchając, co do niego mówi Hrabia Olaf. — A bo ja wiem? Po jakimś sznurze. — To była lina z kotwiczką — poprawiła go Wioletka, odrywając rękaw nocnej koszu-
li, aby zrobić z niego bandaż. — Sama ją zrobiłam. — Ona mówi, że to była lina z kotwiczką — przekazał hakoręki przez krótkofalówkę.
— A bo ja wiem, szefie? Tak, szefie. Tak, szefie, oczywiście, że rozumiem, szefie, ona należy do szefa. Tak, szefie. — Wcisnął guzik na zakończenie rozmowy i odwrócił się do Wioletki. — Hrabia Olaf jest bardzo niezadowolony z zachowania swojej panny młodej. — Nic jestem jego panną młodą — sprostowała rozgoryczona Wioletka. — Niedługo będziesz — zapewnił ją hakoręki, kiwając hakiem, tak jak większość ludzi pokiwałaby palcem. — Ale tymczasem muszę iść po twojego braciszka. Wszyscy troje posiedzicie tu zamknięci aż do wieczora, żeby Hrabia Olaf miał pewność, że nie próbujecie żadnych sztuczek. To rzekłszy, hakoręki wyszedł z pokoju. Wioletka usłyszała zgrzyt klucza w zamku, a potem kroki oddalające się po schodach. Natychmiast podskoczyła do Słoneczka i położyła rękę na jego główce. Nic odważyła się rozwiązać ani odkneblować siostrzyczki, żeby nie wzniecić — słowo „wzniecić” znaczy tu „wywołać” — gniewu Hrabiego Olafa, więc tylko głaskała Słoneczko po włoskach i powtarzała, że już wszystko dobrze. Chociaż, oczywiście, nic nie było dobrze. Wszystko było bardzo źle. Gdy pierwszy blask poranka wsączył się do pokoju na wieży, Wioletka rozmyślała właśnie o wszystkich strasznych rzeczach, które przeżyła ostatnio wraz z rodzeństwem. Umarli im rodzice, nagle i w strasznych okolicznościach. Pani Poe kupiła im bardzo brzydkie ubrania. Zamieszkali w domu Hrabiego Olafa, gdzie traktowani byli podle. Pan Poe odmówił im pomocy. Odkryli szatański plan poślubienia Wioletki i zagarnięcia majątku Baudelaire'ów. Klaus próbował
porazić Olafa prawdą o tym, czego dowiedział się dzięki bibliotece Sędzi Strauss, lecz poniósł porażkę. Biedne Słoneczko zostało pojmane. A teraz Wioletka, która chciała uwolnić Słoneczko, również została pojmana. Krótko mówiąc, sieroty Baudelaire ponosiły klęskę za klęską i Wioletka doszła do wniosku, że ich sytuacja jest opłakana — co tutaj znaczy: „w żadnym razie nie wesoła”. Odgłos zbliżających się po schodach kroków wyrwał Wioletkę z rozmyślań, a po chwili hakoręki otworzył drzwi i wepchnął do środka bardzo, bardzo zmęczonego, skołowanego i wystraszonego Klausa. — No to mamy sieroty w komplecie — podsumował hakoręki. — A teraz lecę, bo muszę pomóc Hrabiemu Olafowi w ostatnich przygotowaniach do dzisiejszego spektaklu. Tylko uprzedzam, żadnych sztuczek, bo i was powywieszam za okno. Spiorunował ich wzrokiem, zamknął drzwi na klucz i z głośnym tupotem zbiegi na dół. Klaus mruga! chwilę, zanim rozejrzał się po okropnym pokoju. Był jeszcze w piżamie. — Co się stało? — spytał Wioletkę. — Dlaczego tu jesteśmy? — Próbowałam uwolnić Słoneczko. Za pomocą pewnego wynalazku wdrapałam się na
wieżę. Klaus podszedł do okna i popatrzył w dół. — Strasznie wysoko — powiedział. — Musiałaś się okropnie bać. — Bałam się okropnie — przyznała Wioletka — ale i tak mniej niż ślubu z Hrabią Olafem. — Szkoda, że twój wynalazek nie zadziałał — zmartwił się Klaus.
— Wynalazek zadziałał świetnie — sprostowała Wioletka, masując obolałe ramię. — Tylko wpadłam w pułapkę. Teraz już koniec z nami. Hakoręki potrzyma nas tu do wieczora, tak powiedział, a wieczorem odbędzie się Cudowny ślub. — A może jednak wymyślisz coś, co pozwoli nam uciec? — spytał z nadzieją Klaus, rozglądając się po pokoju. — Może... — powtórzyła Wioletka. — A ty spróbuj poszperać w tych książkach i papierach. Może trafisz na jakąś informację, która się nam przyda. Przez kilka następnych godzin Wioletka i Klaus szperali w zakamarkach pokoju i własnych umysłów, szukając rozwiązania. Wioletka rozglądała się za przedmiotami, z których dałoby się coś skonstruować. Klaus wertował papiery i książki Hrabiego Olafa. Co chwila, na zmianę, podchodzili do Słoneczka, uśmiechali się i głaskali je po główce, aby mu dodać odwagi. Wioletka czasem odzywała się do Klausa, albo Klaus do Wioletki, ale głównie milczeli, każde zajęte własnymi myślami. — Gdybyśmy mieli trochę nafty — powiedziała Wioletka około południa — porobiłabym z tych butelek koktajle Mołotowa. — Co to są koktajle Mołotowa? — zaciekawił się Klaus. — Takie małe bomby w butelkach. Rzucając je przez okno na ulicę, ściągnęlibyśmy uwagę przechodniów. — Ale nie mamy nafty — zmartwił się Klaus. I znów milczeli kilka godzin. — Gdybyśmy byli poligamistami — odezwał się Klaus — z planów małżeńskich Hrabiego Olafa nic by nie wyszło. — Kto to jest poligamista? — spytała Wioletka. — Poligamista to człowiek, który zawarł małżeństwo z więcej niż jedną osobą — wyjaśnił Klaus. — W naszym kraju poligamia jest niezgodna z prawem, więc nawet gdy poligami-
sta lub poligamistka wstąpi w związek małżeński w obecności sędziego, powie „tak” i własnoręcznie podpisze świadectwo ślubu, to i tak małżeństwo będzie nieważne. Czytałem o tym w Prawie matrymonialnym. — Ale nie jesteśmy poligamistami — zmartwiła się Wioletka.
I znów milczeli przez kilka godzin. — Można by poobtłukiwać butelki i użyć ich jako noży — odezwała się Wioletka — ale obawiam się, że trupa Hrabiego Olafa i tak dałaby nam radę. — Mogłabyś powiedzieć „nie” zamiast „tak” — powiedział Klaus — ale wtedy Hrabia Olaf każe pewnie strącić Słoneczko z wieży. — Oczywiście, że każę — potwierdził Hrabia Olaf, a dzieci podskoczyły na jego głos. Zajęte rozmową, nie usłyszały nawet, jak wszedł po schodach i otworzył drzwi. Miał na sobie wykwintny kostium, a jego wywoskowana brew błyszczała równie mocno, jak oczy. Hakoręki, który stał z tyłu, wyszczerzył się w ohydnym uśmiechu i pomachał do dzieci hakiem. — Zbierać się, sieroty! — zarządził ostro Hrabia Olaf. — Pora na wielkie wydarzenie. Mój wspólnik zostanie tu, na wieży, i będzie utrzymywał ze mną stały kontakt radiowy. Gdyby cokolwiek poszło nie tak w przedstawieniu, wasza siostra zostanie strącona na pewną śmierć. No to idziemy. Wioletka z Klausem spojrzeli po sobie, a potem oboje popatrzyli na Słoneczko dyndające w klatce za oknem i wyszli za Hrabią Olafem. Schodząc po schodach, Klaus czuł coraz większy ciężar w sercu, w miarę jak opuszczała go nadzieja. Sytuacja wydawała mu się na-
prawdę bez wyjścia. Wioletka czuła się dokładnie tak samo, aż w pewnej chwili musiała chwycić się poręczy, żeby nie stracić równowagi. Spojrzała wtedy na swoją prawą rękę — i coś przyszło jej do głowy. Przez całą drogę na dół i do wyjścia z domu, i przez krótki kawałek ulicy dzielący dom od teatru Wioletka myślała, myślała i myślała tak intensywnie, jak jeszcze nigdy w życiu.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Wioletka i Klaus Baudelaire — ona w koszuli nocnej, a on w piżamie — stali za kulisami teatru Hrabiego Olafa i bili się z myślami; zwrot „bili się z myślami” oznacza tutaj: „mieli sprzeczne uczucia”. Z jednej strony rzecz jasna, byli przerażeni. Po niewyraźnych glosach ze sceny poznali, że przedstawienie pod tytułem Cudowny ślub już się rozpoczęło, czyli jest za późno na udaremnienie planu Hrabiego Olafa. Ale z drugiej strony, byli zafascynowani, ponieważ nigdy jeszcze nie trafili za kulisy teatralne w trakcie przedstawienia, a działo się tam mnóstwo ciekawych rzeczy. Członkowie trupy teatralnej Hrabiego Olafa biegali w tę i z powrotem, nie zwracając na dzieci najmniejszej uwagi. Trzech panów bardzo niskiego wzrostu niosło dużą drewnianą plansze, na której wymalowany byt salon. Znane już dzieciom dwie białolice damy układały bukiet w wazonie, który z daleka wyglądał na marmurowy, ale z bliska przypominał raczej karton. Pan z bardzo ważną miną i twarzą całą w pryszczach ustawiał wielkie reflektory Dzieci wyjrzały przez szparkę na scenę i zobaczyły Hrabiego Olafa w wykwintnym kostiumie,
deklamującego rolę — i w tym właśnie momencie kurtyna opadła, pociągnięta za długą linę przez panią z bardzo krótkimi włosami. Jak widzicie, obie starsze sieroty Baudelaire — mimo strachu — interesowały się bardzo swoim nowym otoczeniem i żałowały jedynie, że muszą też odegrać w tej sztuce jakieś role. Po opadnięciu kurtyny Hrabia Olaf wkroczył za kulisy i spojrzał z góry na dzieci. — Koniec aktu drugiego! Czemu sieroty jeszcze nie w kostiumach? — syknął do dwóch białolicych dam. W tej samej chwili na widowni rozległy się gromkie oklaski, więc skrzywiony Hrabia Olaf rozpromienił się i ruszył z powrotem na scenę. Dał znak krótko ostrzyżonej pani, aby uniosła kurtynę, wyszedł na środek i wykonał serię wymyślnych ukłonów. Póki kurtyna była w górze, machał do publiczności i rozsyłał całusy, lecz gdy tylko opadła, znów zrobił wściekłą minę. — Przerwa trwa tylko dziesięć minut, a polem smarkacze wychodzą na scenę. Ubrać mi je zaraz w kostiumy, ale już! Białolice bez słowa złapały Wioletkę i Klausa za ręce i zaciągnęły do garderoby. Pomimo kurzu wszystko tam błyszczało, gdyż pełno było luster i małych lampek, aby aktorzy mogli się dobrze widzieć, gdy nakładają makijaże i peruki. Akurat parę osób zmieniało kostiumy, żartując i śmiejąc się głośno. Jedna z białolicych brutalnym ruchem podniosła do góry
ręce Wioletki, ściągnęła jej przez głowę koszulę nocną i rzuciła dziewczynce brudną białą koronkową sukienkę, w którą Wioletka miała się teraz ubrać. Klausa tymczasem druga białolica rozebrała z piżamy, a teraz pospiesznie wciskała go w granatowe ubranko marynarskie,
które potwornie drapało i w którym Klaus wyglądał, jakby miał dwa latka. — Co za przygoda, prawda? — usłyszeli głos z tyłu, a obejrzawszy się, ujrzeli Sędzię Strauss, wystrojoną w sędziowską togę i pudrowaną perukę. Pod pachą ściskała jakąś książeczkę. — Wyglądacie oboje wspaniale! — Pani też — zrewanżował się Klaus. — Co to za książka? — Moja rola — wyjaśniła Sędzia Strauss. — Hrabia Olaf polecił mi przynieść i odczytać autentyczny tekst ceremonii zaślubin, bo chodzi o jak największy realizm na scenie. Ty, Wioletko, masz powiedzieć tylko „tak”, ale ja będę musiała wygłosić całą mowę. Ach, co za świetna zabawa! — Zabawa będzie jeszcze lepsza — wpadła jej w słowo Wioletka — jeżeli zmieni pani trochę tekst, tak troszeczkę. — Właśnie! — rozpromienił się Klaus. — Trzeba twórczo podchodzić do roli, pani Sędzio. Po co właściwie trzymać się sztywnych formułek? To przecież nie jest prawdziwy ślub. Sędzia Strauss zmarszczyła brwi. — Nie wiem, czy macie rację, dzieci. Wolę się trzymać instrukcji Hrabiego Olafa. W końcu to on jest szefem. — Sędzia Strauss! — rozległo się wołanie. — Sędzia Strauss! Proszę zgłosić się do charakteryzacji! — Coś takiego! Ja! Do charakteryzacji! — westchnęła rozanielona Sędzia Strauss, całkiem jakby miała za chwilę dostąpić koronacji, a nie pacykowania twarzy pudrami i tuszami. — Drogie dzieci, muszę lecieć. Do zobaczenia na scenie! — 1 oddaliła się biegiem. Dzieci skończyły przebierać się w kostiumy. Jedna z bladolicych nałożyła Wioletce na głowę stroik ozdobiony kwiatami i dopiero wtedy Wioletka uprzytomniła sobie ze zgrozą, że suknia, w którą się ubrała, to suknia ślubna. Druga bladolica wcisnęła Klausowi na głowę
czapkę marynarską, a Klaus zerknął do lustra i nie mógł uwierzyć, jak szkaradnie wygląda. W lustrze jego wzrok napotkał spojrzenie Wioletki, która też się właśnie przeglądała. — Co robić? — szepnął Klaus. — Może udamy, że jesteśmy chorzy? Może wtedy przerwą przedstawienie? — Hrabia Olaf nie da się nabrać — odparła ponuro Wioletka. — Za chwilę rozpoczynamy akt trzeci Cudownego ślubu Ala Ebui! — zawołał pan z notatkami na sztywnej podkładce, — Aktorzy występujący w akcie trzecim, proszę na miej-
sca! Aktorzy w pośpiechu opuścili garderobę, a białolice wypchnęły dzieci za nimi. Za kulisami panowało istne pandemonium — co tu oznacza: „aktorzy i obsługa w popłochu i chaosie dopracowywali ostatnie szczegóły”. Łysy z długim nosem właśnie mijał dzieci biegiem, ale na widok Wioletki w ślubnej sukni przystanął i uśmiechnął się zjadliwie. — Tylko żadnych sztuczek! — pokiwał kościstym paluchem. — Pamiętajcie, że jak wyjdziecie na scenę, macie robić dokładnie to, co się wam mówiło. Hrabia Olaf przez cały akt trzeci będzie trzymał rękę na krótkofalówce: wystarczy jeden wasz fałszywy krok, a daje sygnał na wieżę — i po Słoneczku! — Wiemy, wiemy — burknął Klaus. Miał już dość tego, że go ciągle straszą, i ciągle tym samym. — Uprzedzam was, lepiej trzymajcie się roli — powtórzył swoje łysy. — Na pewno spiszą się na medal — odezwał się głos z tyłu, a dzieci odwróciły się i ujrzały bardzo elegancko ubranego pana Poe w towarzystwie małżonki. Pan Poe podszedł do
dzieci i z uśmiechem podał obojgu rękę. — Polly i ja przyszliśmy wam życzyć połamania nóg. — Słucham? — zaniepokoił się Klaus. — To takie teatralne powiedzonko — wyjaśnił pan Poe. — Znaczy: „powodzenia w dzisiejszym przedstawieniu”. Bardzo się cieszę, dzieci, że przyzwyczajacie się do życia z nowym ojcem i uczestniczycie w rodzinnych imprezach. — Proszę pana — szepnął gorączkowo Klaus. — Wioletka i ja musimy panu koniecznie coś powiedzieć. To bardzo ważne. — A cóż to takiego? — uśmiechnął się pan Poe. — No właśnie — odezwał się Hrabia Olaf. — Cóż to takiego macie do powiedzenia panu Poe, drogie dzieci? Hrabia Olaf wyrósł jak spod ziemi, gromiąc dzieci wymownym spojrzeniem wściekle błyszczących oczu. W jednej ręce — Wioletka z Klausem dobrze to widzieli — trzymał krótkofalówkę. — Chcieliśmy tylko podziękować panu Poe za wszystko, co dla nas zrobił — poddał się Klaus. — Nie ma za co, nie ma za co — powiedział pan Poe, klepiąc Klausa po plecach. — No, chodźmy, Polly, najwyższy czas zająć miejsca. Połamania nóg, Baudelaire'owie! — Dobrze by było, żebyśmy połamali nogi — szepnął Klaus do Wioletki, patrząc za panem Poe.
— Wkrótce spełni się twoje życzenie — zapewnił go Hrabia Olaf i wypchnął dzieci na
scenę. Inni aktorzy już się tam uwijali, sprawdzając swoje wejścia w akcie trzecim, a w kącie sceny siedziała Sędzia Strauss i ćwiczyła czytanie swojej roli z broszury prawniczej. Klaus rozglądał się po obecnych i zadawał sobie pytanie, czy można liczyć na pomoc kogokolwiek z nich. Nagle łysy z długim nosem pociągnął go za rękę do bocznej kulisy. — My dwaj postoimy sobie tutaj — oznajmił — aż do końca odsłony. Czyli aktu. — Wiem, co znaczy słowo „odsłona” — poinformował go Klaus. — Nie wymądrzać się — uciął łysy. Klaus spojrzał na swoją siostrę: ubrana w ślubną suknię zajmowała właśnie miejsce obok Hrabiego Olafa, Kurtyna poszła w górę. Klaus usłyszał oklaski widowni na rozpoczęcie trzeciego aktu Cudownego ślubu. Nie ma sensu, abym streszczał wam akcję tej miernej — słowo „miernej” znaczy tu: „nudnej i głupiej” — sztuki pióra Ala Ebui, gdyż ów nędzny utwór nie ma żadnego znaczenia dla rozwoju naszej historii. Kiedy aktorzy i aktorki wygłaszali bardzo nudne dialogi i przemieszczali się po scenie, Klaus usiłował łapać z nimi kontakt wzrokowy, aby odgadnąć, czy można liczyć na czyjąkolwiek pomoc. Wkrótce zrozumiał, że Olaf wybrał sztukę wyłącznie jako pretekst do realizacji swojego niecnego planu, a nie dla walorów artystycznych — poznał to po tym, że publiczność wyraźnie traciła zainteresowanie i zaczynała się wiercić w fotelach. Wówczas przyszło Klausowi do głowy, że może ktoś z widowni zorientuje się, że coś złego się tu święci — niestety, pryszczaty tak ustawił światła, że Klaus nie widział wcale twarzy widzów, ale jedynie zamazane kontury. Hrabia Olaf wyrecytował kilka bardzo długich monologów, strojąc przy tym wymyślne gesty i miny. Nikomu jakoś nie przeszkadzało, że przez cały czas ściska w garści krótkofalówkę. Wreszcie przyszła pora na Sędzię Strauss, która odczytała swój tekst z kodeksu. Z błyszczącym wzrokiem i rumieńcami na twarzy grata swoją pierwszą, wymarzoną rolę na
scenie, zbyt olśniona blaskiem sławy, aby poznać, że wykonuje plan Hrabiego Olafa. Czytała długa formułę, z której wynikało, że Olaf i Wioletka mają się wspierać wzajemnie w zdrowiu i w chorobie, w szczęściu i w nieszczęściu, i tak dalej — czyli to, co się zwykle czyta osobom, które z jakichś powodów postanowiły wziąć ślub. Doczytawszy do końca, zwróciła się do Hrabiego Olafa i zapylała: — Czy ty, Olafie, bierzesz sobie tę oto kobietę za małżonkę? — Tak — wyszczerzył się w uśmiechu Hrabia Olaf. Klaus zauważył, że Wioletka zadrżała. — A ty, Wioletto — zwróciła się do niej Sędzia Strauss — czy bierzesz sobie tego oto
mężczyznę za małżonka? — Tak — powiedziała Wioletka. Klaus zacisnął pięści. Jego siostra wypowiedziała „tak” w obecności sędziego. Jeśli teraz podpisze urzędowe świadectwo, małżeństwo będzie ważne w obliczu prawa. Sędzia Strauss przejęła dokument z rąk innego aktora i podsunęła go Wioletce do podpisu. — Ani mi się rusz! — warknął cicho łysy. Klaus pomyślał o biednym Słoneczku, dyndającym z okna na czubku wieży, i jakoś wytrwał w miejscu, patrząc, jak Wioletka bierze od Hrabiego Olafa długie gęsie pióro. Strasznie blada, wielkimi oczami spojrzała na dokument, zanim drżącą lewą ręką wypisała pod nim swoje imię i nazwisko.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
— A teraz, drodzy państwo — obwieścił Hrabia Olaf, wychodząc na środek sceny — mam dla państwa ważny komunikat. Dalszy ciąg dzisiejszego spektaklu jest zbyteczny, gdyż cel jego został osiągnięty. To nie była fikcja, drodzy państwo. Moje małżeństwo z Wiolettą Baudelaire jest całkowicie legalne, co oznacza, że od tej chwili dysponuję całym jej majątkiem. Na widowni rozległy się stłumione okrzyki zgrozy, a część aktorów patrzyła po sobie, wyraźnie w szoku. Jak widać, nie wszyscy wtajemniczeni byli w plan Olafa. — To być nie może! — krzyknęła Sędzia Strauss. — Tutejsze prawo małżeńskie jest bardzo proste — wyrecytował Hrabia Olaf. — Panna młoda winna powiedzieć „tak” w obecności sędziego — lub sędzi, pani Sędzio — i podpisać urzędowe świadectwo. A państwo wszyscy — Hrabia Olaf wskazał gestem widownię — są naszymi świadkami. — Ależ Wioletka to jeszcze dziecko! — oburzył się ktoś z aktorów. — Jest za młoda, aby wstąpić w związek małżeński. — Wcale nie, o ile otrzyma zgodę prawnego opiekuna — rzeki Hrabia Olaf. — A tak się składa, że jej prawnym opiekunem jestem właśnie ja, jej obecny mąż. — Ten świstek papieru nie jest żadnym oficjalnym dokumentem! — oświadczyła z mocą Sędzia Strauss. — To zwyczajny rekwizyt sceniczny. Hrabia Olaf wyjął świadectwo z rąk Wioletki i podał Sędzi Strauss. — Proszę przyjrzeć się dokładnie, a może rozpozna pani urzędowy druk magistratu. Sędzia Strauss wzięła od niego dokument i przeczytała go pospiesznie. Potem zamknęła oczy, wzięła głęboki wdech i zmarszczyła brwi: widać było, że intensywnie myśli. Patrząc na
nią, Klaus zada! sobie pytanie, czy właśnie taką minę miewa Sędzia Strauss na rozprawach w Sądzie Najwyższym. — Ma pan rację — przyznała w końcu, patrząc na Hrabiego Olafa. — To małżeństwo jest, niestety, całkowicie legalne. Wioletka powiedziała „tak” i podpisała świadectwo ślubu. Hrabio Olafie, jest pan mężem Wioletki, a zatem może pan rozporządzać całym jej majątkiem. — To niemożliwe! — rozległ się głos z widowni, po którym Klaus rozpoznał pana Poe. Pan Poe wbiegł po schodkach na scenę i wyrwał dokument z ręki Sędzi Strauss. — To jest kompletna bzdura!
— Bardzo mi przykro, ale ta kompletna bzdura jest prawem — powiedziała Sędzia Strauss. Łzy napłynęły jej do oczu. — Nie mogę uwierzyć, że tak łatwo dałam się podejść. Za nic nie wyrządziłabym wam świadomie krzywdy, drogie dzieci. Za nic w świecie. — To fakt, że dała się pani łatwo podejść — wyszczerzył się Hrabia Olaf, a wtedy Sędzia Strauss rozpłakała się na dobre. — Zdobycie fortuny Baudelaire'ów okazało się dziecinną igraszką. A teraz wybaczą państwo, ale panna młoda i ja spieszymy do domu na noc poślubną. — Najpierw wypuść Słoneczko! — wrzasnął Klaus. — Obiecałeś wypuścić Słoneczko! — Gdzie jest Słoneczko? — zainteresował się pan Poe. — Chwilowo nie może się wyrwać — rzeki Hrabia Olaf — jeśli daruje pan niewinny żarcik. — Oczy mu lśniły, gdy naciskał guziki krótkofalówki i czekał, aż z drugiej strony zgłosi się hakoręki. — Halo? Jasne, że ja, a kto, idioto. Wszystko poszło zgodnie z planem.
Wyjmij Słoneczko z klatki i dostarcz mi je natychmiast do teatru. Będzie musiało razem z Klausem wykonać jeszcze parę zadań, zanim pójdą dziś spać — dodał, spoglądając surowo na Klausa. — No i co, zadowolony? , — Tak — szepnął Klaus. Wcale nie byt zadowolony, ale dobre i to, że jego siostrzyczka nie dyndała już na czubku wieży. — Nic myśl sobie, że jesteś taki bezpieczny — syknął mu łysy w samo ucho. — Tobą i twoimi siostruniami Hrabia Olaf zajmie się później. Nie przy ludziach. Doprawdy, nie musiał tłumaczyć Klausowi, co rozumie przez „zajmie się”. — Za to ja wcale nie jestem zadowolony — oznajmił pan Poe. — To horror. To kryminał. To kompletna finansowa katastrofa. — Niestety, szanowny panie — rzekł Hrabia Olaf — prawo jest prawem. Jutro zgłoszę się do banku po odbiór całej fortuny Baudelaire'ów. Pan Poe otworzył usta, jakby miał coś powiedzieć, ale tylko się rozkaszlał. Przez kilka sekund kaszlał i kaszlał w chusteczkę, a wszyscy czekali cierpliwie, aż skończy i podejmie wątek. — Ja na to nie pozwolę — wykrztusił wreszcie pan Poe,. ocierając usta. — Ja na to absolutnie nie pozwolę. — Obawiam się, że będzie pan zmuszony — powiedział Hrabia Olaf. — Ja też... obawiam się, że Olaf ma rację — potwierdziła przez łzy Sędzia Strauss. — Małżeństwo jest legalne. — Przepraszam bardzo — odezwała się nagle Wioletka — ale moim zdaniem państwo się mylą.
Wszystkie głowy zwróciły się w stronę najstarszej z sierot Baudelaire. — Co mówiłaś, Hrabino? — spytał Olaf. — Nie jestem żadną hrabiną — sprostowała dobitnie Wioletka; „dobitnie” znaczy tu: „śmiało i pewnie”. — Tak mi się przynajmniej wydaje. — A to dlaczego? — spytał Olaf. — Bo wbrew temu, co mówi prawo, nie podpisałam dokumentu własnoręcznie — odparła Wioletka. — Jak to nie? Przecież wszyscy widzieli! — Brew Hrabiego Olafa zaczęta podnosić się do góry co oznaczało gniew. — Obawiam się, że twój mąż ma rację, kochanie — potwierdziła ze smutkiem Sędzia Strauss. — Nie ma sensu zaprzeczać. Zbyt wielu świadków. — Jak większość ludzi — oznajmiła Wioletka — jestem praworęczna. A podpisałam dokument lewą ręką. — Co takiego?! — wrzasnął Hrabia Olaf. Wyrwał świadectwo z rąk Sędzi Strauss i spojrzał na podpis. Oczy strasznie mu błyszczały. — Ty oszustko! — syknął do Wioletki. — Ona nie jest oszustką! — stanął w obronie siostry Klaus. — Sam widziałem, jak trzęsła jej się lewa ręka, gdy składała podpis. — Tego się nie da udowodnić — powiedział Hrabia Olaf. — Jeśli pan pozwoli — zaproponowała Wioletka — to z największą przyjemnością podpiszę się jeszcze raz, na oddzielnej kartce papieru, najpierw prawą ręką, a potem lewą. Porównamy oba podpisy z tym na dokumencie i przekonamy się, który jest bardziej podobny. — Taki drobiazg jak ręka użyta do podpisu nie ma tu najmniejszego znaczenia — powiedział Hrabia Olaf.
— Za pozwoleniem — odezwał się pan Poe — w tej sprawie wołałbym oddać głos Sędzi Strauss. Wszyscy spojrzeli na Sędzię Strauss, która ocierała właśnie resztki łez. — Chwileczkę — rzekła cicho i ponownie zamknęła oczy. Oddychała głęboko, a sieroty Baudelaire i wszyscy, którzy byli po ich stronie, z zapartym tchem obserwowali, jak Sędzia Strauss marszczy czoło i wnikliwie rozważa sytuację. W końcu uśmiechnęła się. — Jeżeli — zaczęła powoli — Wioletka jest praworęczna, a podpisała dokument lewą ręką, to trzeba uznać, że podpis ten nie spełnia wymogów prawa małżeńskiego. Prawo wyraźnie stanowi, że dokument musi zostać podpisany przez pannę młodą własnoręcznie, czyli jej własnym charakterem pisma. Stąd wniosek, że zawarty przed chwilą związek małżeński jest
nieważny. Ty, Wioletko, nie jesteś hrabiną, a pan, Hrabio Olafie, nie może rozporządzać majątkiem Baudelaire'ów. — Brawo! — zawołał ktoś z widowni i parę osób zaczęło klaskać. O ile nie jesteście prawnikami, zdziwić was może, że plan Hrabiego Olafa upadł tylko dlatego, że Wioletka podpisała się lewą ręką zamiast prawą. Ale prawo to dziwna rzecz. Jest, na przykład, taki kraj w Europie, którego prawo żąda, aby wszyscy piekarze sprzedawali chleb po rej samej cenie. Na pewnej wyspie prawo zabrania wywożenia za granicę owoców. A niedaleko waszej miejscowości leży miasto, do którego prawo zabrania mi się zbliżyć na odległość mniejszą niż pięć mil. Gdyby Wioletka podpisała świadectwo ślubu prawą ręką —
prawo uczyniłoby ją nieszczęsną hrabiną, ponieważ jednak podpisała lewą — pozostała (co za ulga!) nieszczęsną sierotą. Była to dobra wiadomość dla Wioletki i jej rodzeństwa, ale zła dla Hrabiego Olafa. Mimo to zdobył się on na ponury uśmiech. — W takim razie — rzekł do Wioletki, kładąc palec na guziku krótkofalówki — albo powtórzymy ślub, tym razem prawidłowo, albo... — Nipo! — zagłuszył go glos należący niewątpliwie do Słoneczka, które przetruchtało przez całą scenę wprost do rodzeństwa. Za Słoneczkiem sadził hakoręki z włączoną krótkofalówką, nadającą zgrzyty i trzaski. Hrabia Olaf nie zdążył. — Słoneczko! Ty żyjesz! — Uradowany Klaus porwał siostrzyczkę w ramiona. Natychmiast do — skoczyła do nich Wioletka. Dwoje starszych Baudelaire'ów nie mogło się nacieszyć najmłodszym. — Niech ktoś przyniesie jej coś do jedzenia — zawołała Wioletka. — Tyle czasu wisiała w oknie bez jedzenia! Musi być strasznie głodna. — Ciacho! — pisnęło przeraźliwie Słoneczko. — Agrrrr! — ryknął Hrabia Olaf. Zaczął miotać się po scenie w tę i z powrotem, jak zwierz w klatce. Nagle przystanął, celując paluchem w Wioletkę. — Ty możesz sobie nie być moją żoną, ale ty jesteś nadal moją córką, a ja... — Czy pan naprawdę sądzi — przerwał mu zdenerwowany pan Poe — że pozwolę panu kontynuować opiekę nad tą trójką dzieci po haniebnym występku, którego przed chwilą byliśmy świadkami? — Sieroty są moje — upierał się Hrabia Olaf — i zostaną ze mną. A próba zawarcia związku małżeńskiego nie jest czynem nielegalnym. — Za to jest czynem nielegalnym wywieszenie niemowlęcia za okno wieży — wtrąciła
się oburzona Sędzia Strauss. — Pan, Hrabio Olafie, pójdzie teraz do więzienia, a dzieci zamieszkają ze mną. — Aresztować go! — krzyknął ktoś z widowni, a inni natychmiast się do niego przyłączyli: — Do więzienia z nim! — To zbrodniarz! — Zwrócić pieniądze za bilety! Co za szmira! Pan Poe ujął Hrabiego Olafa za ramię i, po krótkim ataku kaszlu, oznajmił zachrypniętym głosem: — Niniejszym aresztuję pana w imieniu prawa. — Och, pani Sędzio! — zawołała Wioletka. — Czy pani mówiła poważnie? Naprawdę możemy z panią zamieszkać? — Oczywiście — przytaknęła Sędzia Strauss. — Bardzo was polubiłam i czuję się odpowiedzialna za wasz los. — Będzie można codziennie korzystać z biblioteki? — spytał Klaus. — Będzie można pracować w ogródku? — spytała Wioletka. — Ciacho! — pisnęło po raz drugi Słoneczko i wszyscy zaczęli się śmiać. W tym miejscu uważam za swój obowiązek przerwać opowieść i ostrzec was po raz ostatni. Jak już wspomniałem na samym początku, książka, którą w tej chwili trzymacie w ręku, nie kończy się dobrze. W tej chwili może wam się zdawać, że Hrabia Olaf pójdzie do więzienia, a trójka młodych Baudelaire'ów żyć będzie długo i szczęśliwie u Sędzi Strauss, ale nic z tego. Kto woli nie znać prawdy, niech w tej chwili zamknie książkę i nie czyta nieszczę-
śliwego zakończenia, które zaraz nastąpi. W ten sposób ten ktoś będzie mógł do końca życia wierzyć, że sieroty Baudelaire odniosły zwycięstwo nad Hrabią Olałem i resztę życia spędziły w domu i bibliotece pani Sędzi Strauss, chociaż ciąg dalszy tej historii jest zupełnie inny. Bo oto, gdy cała sala zaśmiewała się z pisków Słoneczka, pryszczaty ważniak podkradł się do konsolety sterującej oświetleniem teatru. Błyskawicznym ruchem przekręcił główny wyłącznik, gasząc wszystkie światła w teatrze. W kompletnej ciemności rozpętała się panika: ludzie biegali bez ładu i składu, nawołując się wzajemnie. Aktorzy potykali się o widzów. Widzowie połykali się o dekoracje. Pan Poe złapał i trzymał własną żonę, myśląc, że to Hrabia Olaf. Klaus chwycił Słoneczko na ręce i podniósł jak najwyżej, aby uchronić je od stratowania. Tylko Wioletka natychmiast odgadła, co się stało, i zaczęła ostrożnie podkradać się tam, gdzie, jak pamiętała, stała konsoleta. W czasie przedstawienia przyglądała jej się uważnie, zapamiętując to i owo na wypadek, gdyby tego typu urządzenie miało jej się kiedyś przydać do wynalazku. Była pewna, że jeśli tylko
trafi na wyłącznik, potrafi go uruchomić. Jak niewidoma, z wyciągniętymi rękami posuwała się w poprzek sceny, okrążając uważnie meble i wystraszonych aktorów. Bo kiedy lak sunęła po ciemku przez scenę, w białej ślubnej sukni, wyglądała jak duch. Dotarła wreszcie do konsolety — i w tej samej chwili poczuła czyjąś rękę na ramieniu. Ktoś nachylił się i syknął jej prosto w ucho: — Dobiorę się do waszej forsy, choćby to miał być mój ostatni wyczyn. A kiedy to się stanie, ukatrupię was wszystkich gołymi rękami. Wioletka krzyknęła cicho z przerażenia, ale przytomnie przekręciła wyłącznik. Teatr za-
lała powódź światła. Każdy mruga! i rozgląda! się dookoła. Pan Poe puścił żonę. Klaus postawił na ziemi Słoneczko. Brakowało tylko ręki na ramieniu Wioletki. Hrabia Olaf zniknął. — Gdzie on uciekł?! — krzyknął pan Poe. — Gdzie oni wszyscy uciekli? Młodzi Baudelaire'ówie rozejrzeli się po scenie: rzeczywiście, zniknął nie tylko Hrabia Olaf, ale i jego wspólnicy — pryszczaty, hakoręki, łysy z długim nosem, olbrzym, który nie wiadomo, czy był mężczyzną, czy kobietą, oraz dwie biało — lice damy. — Musieli zwiać z teatru, korzystając z ciemności — powiedział Klaus. Pan Poe pierwszy wybiegł z budynku, a za nim Sędzia Strauss i dzieci. Daleko, na samym końcu ulicy, zobaczyli długi czarny samochód, który odjeżdżał właśnie w ciemną noc. Może w środku siedział Hrabia Olaf i jego wspólnicy. A może nie. Tak czy owak, samochód skręcił za róg i zniknął w ciemnym mieście. — Psiakrew! — wykrzyknął pan Poe. — Uciekli. Ale nie martwcie się, dzieci, złapiemy ich. Zaraz zadzwonię na policję. Wioletka, Klaus i Słoneczko wymienili spojrzenia: dobrze wiedzieli, że nie będzie to takie proste, jak się zdaje panu Poe. Hrabia Olał' przyczai się w ukryciu, planując następny ruch. Był o wiele za sprytny, żeby dać się złapać komuś takiemu jak pan Poe. — Trudno, dzieci, chodźmy lepiej do domu — powiedziała Sędzia Strauss. — Pomartwimy się rano przy solidnym śniadania. Pan Poe kaszlnął. — Chwileczkę — bąknął, patrząc w ziemię. — Z największą przykrością muszę wam oznajmić, drogie dzieci, że nie wolno mi wyrazić zgody na to, aby wychowywał was ktoś, kto nie jest waszym krewnym. — Jak to? — oburzyła się Wioletka. — Po tym wszystkim, co pani Sędzia Strauss dla nas zrobiła?
— Bez niej i bez jej książek nigdy nie przejrzelibyśmy planu Hrabiego Olafa — dodał Klaus. — Bez Sędzi Strauss byłoby już po nas.
— Bardzo możliwe — przyznał pan Poe. — Jesteśmy wdzięczni pani Sędzi Strauss za jej życzliwość, ale testament waszych rodziców wypowiada się na ten temat bardzo precyzyjnie. Musicie być adoptowani przez krewnego. Dzisiejszą noc spędzicie u mnie, a jutro z rana udam się do banku i sprawdzę, co powinienem dalej z wami robić. Bardzo mi przykro, ale inaczej być nie może. Dzieci spojrzały na Sędzię Strauss, lecz ona tylko westchnęła j przytuliła cala trójkę po kolei. — Pan Poe ma rację — przyznała smutno. — Musimy uszanować wolę waszych rodziców. Chyba chcecie być im posłuszne, prawda, dzieci? Wioletka, Klaus i Słoneczko pomyśleli o swoich kochających rodzicach i jeszcze bardziej niż dotąd pożałowali, że doszło do pożaru. Nigdy, przenigdy nie czuli się równie samotni. Bardzo, bardzo chcieli zamieszkać z dobrą, życzliwą Sędzią Strauss, ale zrozumieli, że jest to po prostu niemożliwe. — Chyba tak, proszę pani — rzekła w końcu Wioletka. — Będziemy bardzo za panią tęsknić. — A ja za wami — powiedziała Sędzia Strauss i znów miała łzy w oczach. Potem każde z dzieci uściskało na pożegnanie Sędzię Strauss i cała trójka poszła za państwem Poe do ich samochodu. Sieroty Baudelaire wcisnęły się na tylne siedzenie i przylgnęły nosami do tylnej szyby, aby po raz ostatni spojrzeć na Sędzię Strauss, która płakała i machała im na pożegnanie. Przed dziećmi ciągnęły się ciemne ulice, którymi zbiegł Hrabia
Olaf, aby gdzieś w ukryciu planować dalsze podstępy. Z tyłu została dobra pani Sędzia, która tak się troszczyła o ich los. Wioletce, Klausowi i Słoneczku zdawało się, że pan Poe i prawo popełniają błąd, oddalając ich od szansy szczęśliwego życia z Sędzią Strauss i wywożąc na niepewny los pod opieką nieznanego krewnego. Nie rozumieli, dlaczego tak się dzieje, ale z niefortunnymi zdarzeniami lak już w życiu bywa: sam fakt, że ich nie rozumiemy, nie znaczy, że nie mają miejsca. Sieroty Baudelaire przytuliły się do siebie w obronie przed nocnym zimnem i długo jeszcze machały przez tylną szybę. Aulo oddalało się coraz bardziej, aż w końcu Sędzia Strauss stała się punkcikiem w ciemności, a dzieci poczuły, że podążają w zgoła niepożądanym — „zgoła niepożądanym” znaczy tu: „bardzo, bardzo niewłaściwym i wróżącym wiele zmartwień” — kierunku.
ISAAC ASIMOV CZŁOWIEK, KTÓRY PRZEŻYŁ
200 LAT
Trzy prawa robotyki: 1. Robotowi nie wolno wyrządzić nic złego człowiekowi, nie może też przez brak czynnej reakcji dopuścić, aby człowiekowi stała się krzywda. 2. Robot musi wykonać każdy rozkaz człowieka, pod warunkiem, że rozkaz ten nie jest sprzeczny z Prawem Pierwszym. 3. Robot ma obowiązek chronić przed uszkodzeniem lub zniszczeniem swój mechanizm i powłokę, jeżeli taka ochrona nie koliduje z Prawem Pierwszym i Drugim.
Dziękuje — powiedział Andrzej Martin i usiadł na wskazanym krześle. Był doprowadzony do ostateczności, chociaż nikt by tego po nim nie poznał. Trudno było zresztą wyczytać cokolwiek z jego twarzy, ponieważ w ogóle pozbawiona była wyrazu. jedynie ktoś z wyobraźnią mógłby dostrzec w oczach smutek. Miał miękkie, ciemno blond włosy i twarz bez zarostu. Zdawało się, że jest świeżo i gładko ogolony. W staromodnym, schludnym stroju dominował ciepły fiolet. Za biurkiem, naprzeciw niego siedział chirurg. Stojąca obok tabliczka z serią liter i cyfr zawierała jego dokładne dane identyfikacyjne. Andrzej nie zwracał na nie uwagi, mówił do niego po prostu „doktorze”. — Kiedy bodzie można zrobić operacje, doktorze? — zapytał Andrzej. — Nie jestem pewien, czy rozumiem, w jaki sposób i na kim taka operacja ma być wykonana — łagodnie i z szacunkiem odpowiedział chirurg. W głosie robota, który zwracał się do człowieka, zawsze brzmiała nutka szacunku..
Twarz chirurga przybrałaby może wyraz pełnej szacunku stanowczości, gdyby twarz robota z jasnobrązowej nierdzewnej stali mogła przybrać jakikolwiek wyraz. Andrzej Martin z uwagą przyglądał się prawej ręce robota, tej operującej, która spoczywała teraz spokojnie na biurku. jej palce były długie, smukłe, ukształtowane tak artystycznie, że można było sobie wyobrazić, jak skalpel przylega do nich i stapia się z nimi w jedną całość. W pracy chirurga nie ma miejsca na wahania, potknięcia, drżenie rąk czy pomyłki. Ta niezawodność wiąże się oczywiście ze specjalizacją, odgrywającą dla ludzkości rolę tak doniosłą; że w ostatnich czasach niewielu już tylko robotom umożliwiono samodzielne myślenie. Chirurg musiał z natury rzeczy mieć zdolność samodzielnego myślenia, ale była ona tak ograniczona, że nie poznał wcale Andrzeja Martina — prawdopodobnie nigdy nawet o nim nie słyszał. — Czy miałeś kiedy ochotę być człowiekiem? — spytał Andrzej. Chirurg zawahał się przez chwilę, jakby pytanie to nie mieściło się w żadnej ze ścieżek pozytronowych jego mózgu. — Przecież jestem robotem, proszę pana. — Czy wolałbyś być człowiekiem? — Wolałbym, proszę pana, być lepszym chirurgiem. Gdybym był człowiekiem, nie byłoby to możliwe. Musiałbym być bardziej udoskonalonym robotem. Cieszyłbym się, gdybym był doskonalszym robotem. — Czy nie jest ci przykro, że mogę ci rozkazywać? Mogę, wypowiadając słowo lub dwa, zmusić cię, żebyś wstał, usiadł, zwrócił się w prawo lub w lewo.
— Bardzo mi miło służyć panu. Gdyby pana rozkaz kolidował z moim obowiązkiem wobec pana lub innego człowieka, nie usłuchałbym go. Prawo Pierwsze, dotyczące bezpieczeństwa ludzi bodących pod moją opieką, byłoby ważniejsze od Prawa Drugiego, mówiącego o posłuszeństwie. W każdym innym przypadku posłuszeństwo to dla mnie przyjemność... Ale kogo mam operować? — Mnie. — To niemożliwe. Ta operacja jest stanowczo szkodliwa dla zdrowia. — To bez znaczenia — odparł spokojnie Andrzej. — Nie wolno mi okaleczyć człowieka — powiedział chirurg. — Nie wolno ci okaleczyć człowieka — powiedział Andrzej — ale ja też jestem robotem.
Andrzej znacznie bardziej przypominał robota, kiedy go wyprodukowano. Był z wyglądu taki sam, jak każdy inny robot, dobrze zaprojektowany i funkcjonalny. Działał sprawnie w domu, do którego nabyto go w czasach, kiedy roboty w domach prywatnych czy w ogóle na całej planecie były jeszcze rzadkością. Rodzina składała się z czterech osób: Pana, Pani, Panienki i Małej Panienki. Oczywiście znał ich imiona, ale zwracając się do nich nigdy tych imion nie używał. Pan nazywał się Gerald Martin. Andrzej miał numer seryjny NDR... Liczb nie pamiętał. Oczywiście było to dawno, ale gdyby chciał, to by je zapamiętał. Po prostu nie chciał ich pamiętać. Mała Panienka pierwsza zaczęła mówić mu „Andrzej”, bo litery NDR kojarzyły sio jej z tym imieniem, potem wszyscy inni poszli w jej ślady. Mała Panienka od dawna już nie żyła, umarła mając dziewięćdziesiąt lat. Kiedyś spróbował mówić do niej „pani”, ale mu nie pozwoliła. Pozostała Małą Panienką do końca swoich
dni. W zasadzie Andrzej musiał pełnić obowiązki lokaja, służącego a nawet pokojówki. Był to dla niego okres eksperymentalny, podobnie jak dla wszystkich robotów z wyjątkiem tych zatrudnionych w przemysłowych i badawczych ośrodkach i stacjach poza Ziemi. Martinowie lubili go i często—gęsto musiał odrywać się od roboty, bo Panienka i Mała Panienka chciały, żeby się z nimi bawił. To właśnie Panienka pierwsza wpadła na pomysł, jak to załatwić. Powiedziała: — Każemy ci bawić się z nami, a ty przecież musisz słuchać rozkazów. — Przykro mi, Panienko — odpowiedział Andrzej — ale przede wszystkim muszę wykonać rozkaz wydany przez Pana. — Tatuś powiedział tylko, że dobrze by było, gdybyś posprzątał odpowiedziała Panien-
ka. — To właściwie nie jest rozkaz. A ja ci rozkazuję. Pan nie gniewał się za to. Kochał Panienkę i Małą Panienkę, chyba nawet bardziej niż Pani. Andrzej również je kochał. W każdym razie dziewczynki budziły w nim uczucie, które ludzie nazywają miłością. Andrzej tak o tym myślał, ponieważ innego słowa na określenie tego uczucia nie znał. To właśnie dla Małej Panienki Andrzej wyrzeźbił z drzewa wisiorek. Tak mu kazała. Bo starsza Panienka dostała na urodzin wisiorek misternie wykonany z kości i Mała Panienka bardzo chciała mieć podobny. A miała tylko kawałek drewna, dała go więc Andrzejowi wraz z małym nożem kuchennym. Zrobił szybko wisiorek, na co Mała Panienka powiedziała: — To bardzo ładne, pokażę
zaraz tacie. Pan nie mógł uwierzyć. — Skąd to wzięłaś, Mandy? Mówił do Małej Panienki „Mandy’”. Kiedy zapewniła go, że nie kłamie, zwrócił się do Andrzeja: — Ty to zrobiłeś, Andrzeju? Skąd skopiowałeś deseń? — To jest geometryczny rysunek, który pasuje do faktury drewna, proszę pana. Następnego dnia Pan przyniósł mu większy kawałek drewna i nóż elektryczny. Powiedział: — Zrób coś z tego. Co chcesz. Andrzej wykonał polecenie w obecności Pana. Potem Pan długo oglądał wykończony przedmiot. Odtąd Andrzej nie usługiwał już przy stole. Zamiast tego kazano mu czytać książki o projektowaniu mebli. Nauczył się robić komody i biurka. Robisz zdumiewające rzeczy — powiedział Pan. — Lubię tę pracę. — Lubisz? — Kiedy rzeźbie, obwody w moim mózgu lepiej pracują. Słyszałem, że Pan używa słowa „lubić”. Ono chyba najlepiej określa bo, co czuję. Lubię tę pracę.
Gerald Martin zaprowadził Andrzeja do Zakładów „Universum” produkujących roboty. Jako członek parlamentu stanowego mógł bez kłopotu uzyskać wizytę u naczelnego roboto— psychologa. Zresztą właścicielem robota Gerald Martin został tylko dzięki swojemu stanowisku. W owych czasach bowiem roboty były rzadkością.
Andrzej wówczas nie rozumiał tych wszystkich spraw, ale później, kiedy zdobył więcej wiadomości o świecie, mógł ponownie przemyśleć dawną sytuację i właściwie ją ocenić. Roboto—psycholog, Marton Manski, z rosnącym niezadowoleniem słuchał opowieści i parę razy musiał powstrzymywać się, żeby nie zabębnić palcami o blat biurka. Miał chudą twarz, pomarszczone czoło i można było przypuszczać, że jest młodszy niż wygląda. — Robotyka nie jest nauką aż tak ścisłą — powiedział. — Nie potrafię dokładnie tego panu wyjaśnić, ale obliczenia rządzące układem ścieżek pozytronowych są zbyt skomplikowane, pozwalają więc jedynie na rozwiązania przybliżone. Oczywiście trzy prawa, na których zasadzie konstruujemy roboty, pozostają zawsze niezmienne. Naturalnie wymienimy panu robota... — Ależ nie — odpowiedział Pan. — Robot działa bez zarzutu. Wywiązuje się ze swoich obowiązków idealnie. Chodzi tylko o to, że ponadto z niezwykłym kunsztem rzeźbi w drewnie i nigdy nie powtarza tego samego wzoru. On tworzy dzieła sztuki. Manski stropił się. — Muszę przyznać, że robimy teraz doświadczenia z robotami o ścieżkach uniwersalnych... Sądzi pan, że ten robot jest naprawdę twórczy? — Niech pan sam zobaczy. Pan wręczył mu małą drewnianą kulkę, na której Andrzej wyrzeźbił bawiące się dzieci. Chłopcy i dziewczynki byli tak mali, że z trudem tylko można było ich dojrzeć, jednak proporcje były wspaniale zachowane. Postacie tak idealnie zlewały się ze słojami drewna, że zdawało się, iż te też są wyrzeźbione. — On to zrobił? — spytał Manski. Zwrócił kulkę, potrząsając z niedowierzaniem głową. — Miał pan szczęście. To chyba coś niezwykłego w
ścieżkach. — Czy moglibyście skonstruować drugiego takiego robota? — Chyba nie. O niczym podobnym nigdy nam dotychczas nie meldowano. — Świetnie. Bardzo się cieszę, że Andrzej jest unikatem. — Przypuszczam, że firma chętnie by wycofała pańskiego robota w celu dokładnego zbadania — powiedział Manski. — Wykluczone — stwierdził kategorycznie Pan. — O tym nie może być mowy. Zwrócił się do Andrzeja: — Idziemy do domu. — Tak jest, proszę pana — odrzekł Andrzej.
Panienka zaczęła spotykać się z chłopcami i niewiele czasu spędzała w domu. To Mała Panienka, już nie takie dziecko, była teraz dla Andrzeja główną osobą. Nie zapomniała nigdy,
że pierwszą rzeźbę w drewnie wykonał dla niej. Nosiła ten wisiorek na srebrnym łańcuszku. To ona właśnie zaprotestowała przeciwko rozdawaniu prac Andrzeja, co Pan miał we zwyczaju. — Posłuchaj, tato — powiedziała — jeżeli ktoś chce mieć którąś z tych rzeczy, niech za nią zapłaci, jest tego warta. — Ależ, Mandy, nie bądź chciwa — powiedział Pan. — Nie nam, tatusiu. Twórcy. Andrzej nigdy dotychczas nie słyszał tego słowa i kiedy miał chwilę czasu, zajrzał do słownika. Potem odbyła się kolejna wyprawa, tym razem do radcy prawnego Pana. — Co o tym sądzisz, Janie? — zapytał Pan.
Adwokat nazywał się Jan Feingold. Miał siwe włosy i wydatny brzuch, nosił szkła kontaktowe z jasnozieloną obwódką. Przyjrzał się małej plakietce, którą podał mu Pan. — Piękna... Ale już o tym słyszałem. To rzeźba twojego robota, którego tu przyprowadziłeś. — Tak, Andrzej rzeźbi. Prawda, Andrzeju? — Tak, proszę pana — powiedział Andrzej. — Ilebyś za to zapłacił, Janie? — zapytał Pan. — Trudno mi powiedzieć. Nie jestem zbieraczem. — Czy uwierzysz, że proponowano mi dwieście pięćdziesiąt dolarów za ten drobiazg? Andrzej robi krzesła, które idą po pięćset dolarów sztuka. W banku jest dwieście tysięcy dolarów ze sprzedaży prac Andrzeja. — Mój Boże, bogacisz się na nim, Geraldzie. — W pewnym stopniu — odrzekł Pan. — Połowa tych pieniędzy jest wpłacana na konto Andrzeja Martina. — Robota? — Właśnie. Chce wiedzieć, czy to jest zgodne z prawem. — Zgodne z prawem? — pod adwokatem zatrzeszczało krzesło. — To sprawa bez precedensu. A jak twój robot podpisał niezbędne dokumenty? — Umie się podpisać, a ja zaniosłem jego podpis do banku. Nie brałem go ze sobą. Czy coś jeszcze należy zrobić? — Hm — Wydawało się, że oczy Feingolda znikły na chwilę pod powiekami. Potem powiedział: — Możemy wyznaczyć pełnomocników, którzy w jego imieniu będą Prowadzić sprawy finansowe i w ten sposób odizolujemy Andrzeja od wrogiego świata. Nie radzę robić nic więcej. Na razie nikt się do tego nie wtrąca. Jeżeli ktoś będzie miał obiekcje, niech sam wniesie sprawę do sądu.
— A czy podejmiesz się obrony, gdyby taka sprawa wpłynęła do sądu?
— Za odpowiednie honorarium, oczywiście. — Ile zażądasz? — Coś w tym rodzaju. — Feingoid wskazał plakietkę. — Godziwa zapłata — stwierdził Pan. Feingold parsknął śmiechem i zwrócił się do robota. — Zadowolony jesteś, że masz pieniądze? — Tak, proszę pana. — A co masz zamiar z nimi zrobić? — Będę płacił za różne rzeczy, proszę pana, za które normalnie musiałby płacić Pan. To mu oszczędzi wydatków.
Wydatków nie brakowało. Naprawy były kosztowne, a jeszcze więcej pieniędzy pochłaniały przeglądy techniczne. Z biegiem lat wypuszczano coraz to doskonalsze modele robotów. Pan dbał o to, żeby Andrzejowi wbudowano wszystkie nowe usprawnienia, w wyniku czego Andrzej stał się tworem doskonałym. Wszystko opłacone było z oszczędności Andrzeja. Andrzej przy tym obstawał. Tylko je go ścieżki pozytronowe pozostawały nietknięte. Przy tym obstawał Pan. — Te nowe są gorsze od twoich, Andrzeju. Nowe roboty są do niczego — mówił. — W fabryce nauczyli się produkować typowe, precyzyjne, zawsze takie same ścieżki. Nowe roboty niczym się od siebie nie różnią. Robią to, do czego są przystosowane. Żadnych niespodzianek. Wolę ciebie.
— Bardzo panu dziękuje. — Musisz wiedzieć, Andrzeju, że to twoja wina. Jestem pewien, że Manski skończył z uniwersalnymi ścieżkami, skoro tylko dobrze ci się przyjrzał. Przeraził się rzeczy nieprzewidzianych. Wiesz, ile razy prosił, żebym pozwolił cię dokładnie zbadać? Dziewięć razy! Nie Pozwoliłem jednak, a teraz on już przeszedł na emeryturę, wiec maże będziemy mieli wreszcie spokój. Włosy Pana przerzedziły się i posiwiały, rysy zgrubiały, Andrzej natomiast prezentował się jeszcze lepiej niż wówczas, kiedy przybył do rodziny. Pani wyjechała i przystała do grupy malarskiej gdzieś w Europie, Panienka była poetką w Nowym Jorku. Pisywały czasem, ale niezbyt często. Mała Panienka wyszła za mąż i mieszkała nie opodal. Mówiła, że nie chce rozstawać się z Andrzejem i kiedy urodził jej się synek, Panicz, Andrzejowi wolno było karmić go butelką. Andrzej czuł, że wraz z przyjściem na świat wnuka Pan ma kogoś, kto zastąpi mu osoby, które odeszły. Mógł już teraz zdobyć się na to, żeby zwrócić się do niego z prośbą.
— To bardzo ładnie, że pozwolił mi pan wydawać pieniądze tak, jak sobie życzyłem. — To były twoje pieniądze, Andrzeju. — Tylko dzięki pańskiej dobrej woli. Przypuszczam, że zgodnie z prawem mógł pan wszystko zatrzymać dla siebie. — Żadne prawo nie może mnie zmusić do nieuczciwości. — Mimo wszystkich wydatków i mimo podatków, proszę pana, mam blisko sześćset tysięcy dolarów.
— Wiem. — Chce panu dać te pieniądze. — Ja ich nie przyjmę. — W zamian za to, co pan może mi dać. — O? A cóż to takiego? — Wolność, proszę pana. — Wolność? — Tak, chce kupić wolność, proszę pana.
Nie poszło to łatwo. Pan zaczerwienił się. — Na litość boską — powiedział. Odwrócił się na pięcie i odszedł sztywnym krokiem. Przekonała go Mała Panienka. Zrobiła to ostrym, wyzywającym tonem, na dobitkę w obecności Andrzeja. Przez trzydzieści lat wszyscy mówili o Andrzeju przy nim, bez względu na to, czy sprawa go dotyczyła, czy też nie. Przecież był tylko robotem. Mała Panienka powiedziała: — Tatusiu, dlaczego traktujesz te sprawę jak osobisty afront? On i tak zostanie z nami. I nadal będzie lojalny. Nic na to nie można poradzić. Tak jest zaprogramowany. Ważne są tu tylko słowa. Chodzi jedynie o formalność. Chce mieć tę świadomość, że jest wolny. Czy to takie straszne? Czy nie zasłużył sobie na to? Mój boże, od lat z nim o tym rozmawiałam. — Od lat z nim o tym rozmawiasz? — Tak, stale o tym mówimy. Andrzej zwlekał z tą prośbą, bo się bał, że może ci sprawić przykrość. Zmusiłam go, żeby się wreszcie do ciebie zwrócił. — On nie ma pojęcia, co znaczy wolność. To robot. — Tatusiu, ty go nie znasz. Andrzej przeczytał wszystkie książki, jakie są w bibliotece. Nie wiem, co on czuje, ale również nie wiem, co ty czujesz. Kiedy z nim rozmawiam, widzę, że reaguje na różne pojęcia abstrakcyjne tak samo, jak ty czy ja. A co może mieć większe znaczenie? Jeżeli czyjeś reakcje są takie same jak nasze, to chyba wystarczy.
— Sąd zajmie w tej sprawie inne stanowisko — odpowiedział gniewnie pan. — Słuchaj no ty! — zwrócił się do Andrzeja rozmyślnie szorstkim tonem. — Mogę ci dać wolność jedynie drogą legalną, a jeżeli sprawa znajdzie się w sądzie, to nie tylko nie zdo-
będziesz wolności, ale sąd dowie się też oficjalnie o twoim pokaźnym majątku. Powiedzą ci, że robot nie ma prawa zarabiać pieniędzy. Czy warto ci dla takiej bzdury wszystko stracić? — Wolność jest bezcenna, proszę pana — odparł Andrzej. — Choćby szansa wolności warta jest wszystkiego.
Sąd również mógł uznać, że wolność jest bezcenna. I mógł też orzec, że robot za najwyższą nawet cenę nie może kupić wolności. Prokurator okręgowy, rozpatrujący stronę sprzeciwiając się przyznaniu wolności, stwierdził zwięźle: — Słowo „wolność” nie ma znaczenia w zastosowaniu do robota. Tylko człowiek może być wolny. Powtarzał to, ilekroć była po temu okazja. Mówił wolno, rytmicznie uderzając ręką w stół, żeby zaakcentować swoje słowa. Mała Panienka poprosiła, aby pozwolono jej zabrać głos w sprawie Andrzeja. Przywołano ją, wymieniając nazwisko i imiona, których Andrzej nigdy przedtem nie słyszał. — Amanda Laura Martin Charney. — Dziękuję, Wysoki Sądzie. Nie jestem prawnikiem i nie znam oficjalnej terminologii prawniczej, ale ufam, że Wysoki Sąd zechce wysłuchać mojej wypowiedzi, biorąc pod uwagę
jej sens. Należy rozumieć, co dla Andrzeja oznacza wolność. Pod pewnymi względami jest już wolny. Od dwudziestu chyba lat nikt z rodziny Martinów nie wydał mu rozkazu, którego by on sam nie chciał wykonać z własnej woli. Ale moglibyśmy wy dać mu każdy rozkaz i to w sposób najbardziej nawet brutalny, ponieważ jest maszyną, która należy do nas. Ale dlaczego ma nam przysługiwać takie prawo, skoro Andrzej służy nam od tak dawna, tak wiernie i zarabia dla nas tyle pieniędzy? Nic nam już nie jest winien. To my jesteśmy jego dłużnikami. Gdyby nawet pozbawiono nas prawa korzystania z niewolniczej pracy Andrzeja, on mimo to dobrowolnie nadal by nam służył. Przyznanie mu wolności byłoby tylko pięknie brzmiącym zwrotem, ale dla niego znaczyłoby bardzo wiele. Zyskałby wszystko, a my byśmy nic nie stracili. Przez chwile wydawało się, że sędzia powstrzymuje się od uśmiechu. — Rozumiem pani punkt widzenia. Chodzi jednak o to, że w tej dziedzinie nie ma żadnej ustawy i sprawa jest bez precedensu. Ale powszechnie panuje przekonanie, że tylko człowiek może być wolny. Mogę wydać nowe orzeczenie, które w wyższej instancji zostanie obalone, ale nie wolno mi lekceważyć ogólnego przekonania. Chce teraz wysłuchać robota. Andrzeju!
Jestem, Wysoki Sądzie. Andrzej po raz pierwszy przemówił w sądzie i sędziego wyraźnie zaskoczyło ludzkie brzmienie jego głosu. — Dlaczego chcesz być wolny, Andrzeju? Jakie to może mieć dla ciebie znaczenie? — zapytał sędzia.
— Czy Wysoki Sąd chciałby być niewolnikiem? — zapytał Andrzej. — Ale ty nie jesteś niewolnikiem. Jesteś wspaniałym robotem, geniuszem wśród robotów, jeżeli dobrze zrozumiałem, zdolnym do tworzenia niezrównanych dzieł sztuki. Czego więcej mógłbyś dokonać, gdybyś był wolny? — Być może nic lepszego, Wysoki Sądzie, ale praca dawałaby mi więcej zadowolenia. Tutaj na sali sądowej mówiono, że tylko człowiek może być wolny. Mnie się zdaje, że wolny może być tylko ten, kto pragnie wolności. A ja jej pragnę. Te właśnie słowa przekonały sędziego. Rozstrzygające zdanie jego orzeczenia brzmiało: „Nikt nie ma prawa odmawiać wolności komukolwiek, kto jest na takim, poziomie umysłowym, że rozumie pojęcie wolności i jej pragnie”. Decyzja ta została zatwierdzona przez Sąd Światowy.
Pan był nadal nie w humorze i na dźwięk jego szorstkiego głosu Andrzej czuł się jakby wstrząsany krótkim spięciem. Nie chce tych twoich pieniędzy, Andrzeju — powiedział. — Wezmę je tylko dlatego, że w przeciwnym razie nie czułbyś się wolny. Możesz odtąd sam przyjmować zamówienia i wykonywać je, jak ci się podoba. Nie dostaniesz już ode mnie żadnego rozkazu, z wyjątkiem tego jednego — rób, co chcesz. Ale nadal jestem za ciebie odpowiedzialny, tak orzekł sąd. Mam nadzieje, że to rozumiesz. — Przestań się złościć, tatusiu — wtrąciła się Mała Panienka. — Ta odpowiedzialność to drobiazg. Sam wiesz, że palcem nie ruszysz. Trzy prawa są nadal ważne. — To na czym polega jego wolność? — A czy ludzi nie obowiązują ludzkie prawa, proszę pana? — spytał Andrzej. — Nie będę się wdawał w dyskusje — powiedział Pan. Wyszedł i po tej rozmowie An-
drzej rzadko już go widywał. Mała Panienka często odwiedzała Andrzeja, który zamieszkał w zbudowanym dla niego domku. Oczywiście nie było w nim kuchni ani łazienki. Składał się tylko z dwóch pokoi: w jednym była biblioteka, w drugim składzik i pracownia. Andrzej przyjął dużo zamówień i teraz jako wolny robot pracował pilniej niż kiedykolwiek przedtem, dopóki nie spłacił całej
należności za dom i nie stał się jego pełnoprawnym właścicielem. Pewnego dnia przyszedł Panicz... Nie, Jurek! Po orzeczeniu sądu Panicz prosił usilnie, żeby Andrzej mówił mu po imieniu. — Wolny robot nie powinien używać słowa „Panicz „— powiedział Jurek. — Ja mówię do ciebie Andrzej, więc ty musisz mówić: „Jurek”. Było to sformułowane jak rozkaz, Andrzej więc: mówił mu Jurek. Ale Mała Panienka pozostała Małą Panienką. Jurek przyszedł tego dnia sam, z wiadomością, że Pan jest umierający. Była przy nim Mała Panienka, ale Pan wzywał również Andrzeja. Pan mówił całkiem wyraźnie, chociaż był bardzo słaby. Z trudem podniósł rękę. — Andrzeju... nie pomagaj mi, Jurku. Nie jestem kaleką, ja tylko umieram... Andrzeju, cieszę się, że jesteś wolny. Chciałem, żebyś o tym wiedział. Andrzej nie mógł wydobyć z siebie słowa. Nigdy przedtem nie był przy niczyjej śmierci, ale wiedział, że oznacza ona, że mechanizm ludzki przestaje funkcjonować. Był to nieodwracalny i niezależny od woli człowieka kres egzystencji. Andrzej nie potrafił znaleźć własnych słów. Stał tylko w całkowitym milczeniu i całkowitym bezruchu.
Po pogrzebie Mała Panienka powiedziała: — Może pod koniec życia nie okazywał ci życzliwości; Andrzeju, ale był przecież stary i zabolało go to, że chciałeś być wolny. I wtedy Andrzej znalazł właściwe słowa. — Gdyby nie Pan, nigdy bym nie był wolny — powiedział.
Dopiero po śmierci Pana Andrzej zaczął nosić ubranie. Najpierw spodnie, które dostał od Jurka. Jurek ożenił się, był adwokatem. Zaczął pracować w firmie Feingolda. Stary Feingold dawno już nie żył, ale jego córka prowadziła kancelarię. Nazwa firmy brzmiała teraz „Feingold i Martin”. I tak już zostało, nawet kiedy córka z powodu wieku wycofała się ze spółki i nikt z rodziny Feingoldów nie zajął jej miejsca. Właśnie w tym czasie, kiedy Andrzej po raz pierwszy włożył ubranie, nazwisko „Martin” umieszczono w oficjalnej nazwie firmy. Jurek starał się ukryć uśmiech, kiedy Andrzej po raz pierwszy włożył spodnie, ale ten wyraźnie uśmiech widział. Jurek pokazał Andrzejowi, jak się wkłada spodnie i zamyka suwak, ale Andrzej zdawał sobie sprawę, że nie prędko dojdzie do takiej zręczności ruchów. — Po co ci spodnie? — zapytał Jurek. — Masz tak wspaniale funkcjonalne ciało, szko-
da go zakrywać, zwłaszcza że możesz się nie troszczyć o temperaturę ani o przyzwoitość. W dodatku nie leżą dobrze na metalu. — Czy ciała ludzkie nie są wspaniale funkcjonalne? A jednak ludzie noszą ubrania —
odpowiedział Andrzej. — Dla ciepła, dla higieny, dla ochrony, dla ozdoby. Tobie to niepotrzebne. — Bez ubrania czuję się nagi. Czuje, że jestem inny niż wszyscy. — Inny! Ależ Andrzeju, przecież na Ziemi są teraz miliony robotów. Na tym obszarze według ostatniego spisu jest bodajże nie mniej robotów, niż ludzi. — Wiem. Roboty wykonują wszelkie możliwe prace. — I żaden nie nosi ubrania. — Ale żaden nie jest wolny, Jurku. Andrzej stopniowo uzupełniał swoją garderobę. Onieśmielał go uśmiech Jurka i spojrzenia ludzi zlecających mu prace. Mimo zdobytej wolności nadal był ściśle programowany, gdy chodziło o zachowanie wobec ludzi, toteż ważył się posuwać naprzód tylko maleńkimi kroczkami. Czyjaś dezaprobata na całe miesiące potrafiła zatrzymać go w miejscu. Nie wszyscy uznawali wolność Andrzeja. Niezdolny był do odczuwania gniewu, ale kiedy o tej sprawie myślał, logiczne rozumowanie sprawiało mu trudność. Dbał o to, żeby nie nosić ubrania, kiedy spodziewał się odwiedzin Małej Panienki. Była już stara i często przebywała w ciepłym klimacie. Ale po powrocie od razu przychodziła go odwiedzić. Pewnego razu, kiedy wróciła, Jurek powiedział ze smutkiem: — Przyparła mnie do muru, Andrzeju. Będę w przyszłym roku kandydował do Parlamentu. Powiada, że jaki dziad, taki wnuk. — Jaki dziad... — Andrzej urwał niepewnie. — To znaczy, że ja Jerzy, wnuk, pójdę w ślady Pana, mojego dziadka, który był reprezentantem we władzach ustawodawczych. — Jakby to było dobrze — powiedział Andrzej — gdyby Pan nadal... Urwał, bo nie chciał powiedzieć „funkcjonował”. To wydało mu się niewłaściwe. — Żył — powiedział Jurek. — Ja też od czasu do czasu wspominam starego złośnika. Andrzej długo myślał o tej rozmowie. Zauważył, że ma kłopoty z wysławianiem się
kiedy rozmawia z Jurkiem. Język zmienił się od czasu, gdy Andrzejowi przy konstrukcji zaprogramowano słownictwo. W dodatku Jurek używał potocznych zwrotów, których nie słyszał u Pana i Małej Panienki. Dlaczego mówi o Panu „złośnik” przecież jest to z pewnością niewłaściwe słowo. Andrzej nie mógł też szukać pomocy w swoich książkach. Były już stare, i traktowały przeważnie o snycerstwie, o malarstwie i projektowaniu mebli. Nie miał książek o języku ani o ludziach.
Wtedy właśnie doszedł do wniosku, że musi poszukać odpowiednich książek. A ponieważ był wolnym robotem, czuł, że nie wolno mu prosić o to Jurka. Pojedzie do miasta i skorzysta z biblioteki. Decyzja ta sprawiła mu wielką radość i poczuł, że jego potencjał elektryczny wyraźnie się podniósł, aż w końcu musiał zastosować cewkę oporową. Andrzej ubrał się starannie, włożył nawet drewniany łańcuch. Wolałby świecący plastik, ale Jurek powiedział, że drewno jest bardziej eleganckie, a poza tym polerowany cedr ma znacznie większą wartość. Odszedł sto metrów od domu, gdy rosnący wciąż opór zatrzymał go. Wykręcił więc cewkę oporową z obwodu, a kiedy to nie dało spodziewanego efektu, wrócił do domu i na kawałku papieru napisał wyraźnie: „Poszedłem do biblioteki”. Położył kartkę na widocznym miejscu na stole.
Andrzej nie dotarł w końcu do biblioteki. Przedtem sprawdził plan. Znał drogę, ale nie wiedział jak wygląda. Rzeczywiste punkty orientacyjne nie przypominały symboli na planie,
toteż szedł niepewnie. W końcu pomyślał, że musiał zabłądzić, bo wszystko wyglądało dziwnie. Minął jakiegoś robota polnego, ale kiedy już zdecydował się zapytać o drogę, nie było nikogo w pobliżu. Przejechał samochód, ale się nie zatrzymał. Andrzej stanął niezdecydowany. Wówczas ukazało się dwóch mężczyzn idących w jego kierunku przez pole. Ruszył im naprzeciw, a oni także zboczyli z drogi. Chwilę przedtem rozmawiali głośno, słyszał ich głosy, teraz nie mówili nic. Ich twarze miały wyraz, który kojarzył się Andrzejowi z obserwowaną u ludzi niepewnością. Byli dość młodzi, mieli może po dwadzieścia lat. Nigdy nie potrafił określić wieku człowieka. — Czy mogliby panowie wskazać mi drogę do biblioteki miejskiej? — zapytał. Jeden z nich, ten wyższy, którego wydłużał jeszcze groteskowo kapelusz, zwrócił się do drugiego, ignorując Andrzeja. — To robot. Drugi miał nos jak kartofel i ciężkie powieki. Powiedział do pierwszego, nie do Andrzeja: — Jest ubrany. Wysoki strzel ił palcami. — To ten wolny robot. U Martinów jest robot, który do nikogo nie należy. Bo dlaczegóż by nosił ubranie?
— Zapytaj go — powiedział ten z nosem jak kartofel.
— Czy ty jesteś ten robot od Martinów? — spytał wysoki. — Nazywam się Andrzej Martin, proszę pana — odpowiedział Andrzej. — W porządku. Rozbieraj się. Roboty nie noszą ubrań. Zwrócił się do drugiego: — To oburzające. Spójrz tylko na niego. Andrzej zawahał się. Od tak dawna nie słyszał rozkazu wydanego takim tonem, że obwody Drugiego Prawa chwilowo się zadęły. Wysoki powtórzył: — Rozbieraj się. Rozkazuję ci. Andrzej powoli zaczął zdejmować ubranie. — Rzuć je — powiedział wysoki. — Jeżeli on nie należy do nikogo, to równie dobrze może być nasz — odezwał się Nochal. — W każdym razie możemy z nim robić, co nam się podoba. Nie niszczymy niczyjej własności... Stań na głowie — to było do Andrzeja. — Głowa nie jest przeznaczona... — zaczął Andrzej. — To rozkaz. Jeżeli nie wiesz jak, to w każdym razie spróbuj. Andrzej znów się zawahał, potem nachylił się, żeby oprzeć głowę na ziemi. Spróbował podnieść w górę nogi i ciężko upadł. Wysoki powiedział: — Leż tutaj. — Zwrócił się do drugiego: — Możemy rozebrać go na części. Rozkręcałeś kiedy robota? — A czy on się da? — Niby jak może nam przeszkodzić? Andrzej nie mógłby się sprzeciwić, gdyby dość stanowczo rozkazali mu nie stawiać oporu. Drugie Prawo miało pierwszeństwo przed Trzecim Prawem o samoobronie. Zresztą gdyby się broni, mógłby przypadkiem zrobić im coś złego, a to oznaczało by złamanie Pierwszego Prawa. Na tę myśl wszystkie zdolne do ruchu elementy jego ciała skurczyły się raptow-
nie i zadrżał, leżąc wda na ziemi. Wysoki podszedł i pchnął go nogą. — Ciężki jest. Chyba bez narzędzi nie da rady. — Każemy mu, żeby sam się rozłożył na części. Ale będzie ubaw patrzyć, jak się do tego zabiera — powiedział Nochal. — Hm — odezwał się po namyśle wysoki. — Ale zabierzemy go z drogi. Jak ktoś akurat przyjdzie... Za późno się zdecydował. Ktoś rzeczywiście nadszedł. Był to Jurek. Andrzej zobaczył, jak Jurek wchodzi na szczyt pobliskiego pagórka. Chętnie by dał mu jakiś znak, ale ostatni
rozkaz brzmiał: — Leż tutaj. Jurek biegł już teraz i zasapał się. Młodzi ludzie cofnęli się trochę i czekali, co będzie dalej. — Andrzeju, czy coś ci się stało? — zapytał z niepokojem Jurek. — Nic mi nie jest — odpowiedział Andrzej. — No to wstań... Co się stało z twoim ubraniem? — To pana robot? — zapytał wysoki chłopak. — To niczyj robot — odpowiedział Jurek ostro. — Co się tu działo? — Poprosiliśmy go grzecznie, żeby się rozebrał. A co to pana obchodzi, skoro pan nie jest jego właścicielem? — Co oni z tobą robili, Andrzeju? — zapytał Jurek. — Zamierzali w jakiś sposób rozebrać mnie na części. Właśnie mieli mnie przenieść w
spokojne miejsce i rozkazać, żebym się sam rozmontował. Jurek spojrzał na tamtych dwóch i zadrgał mu podbródek. Nie cofnęli się, stali uśmiechnięci. — Co nam zrobisz, grubasie? Pobijesz nas? — spytał ironicznie wysoki. — Nie mam potrzeby. Ten robot jest w mojej rodzinie od siedemdziesięciu przeszło lat. Zna nas i ceni bardziej niż kogokolwiek innego. Powiem mu, że wy dwaj chcecie mnie zabić. Poproszę, żeby mnie bronił. Mając do wyboru mnie i was dwóch, wybierze mnie. A wiecie, co się z wami stanie, jeżeli was zaatakuje? Młodzi ludzie cofnęli się nieco, miny mieli zaniepokojone. Jurek powiedział ostro. — Andrzeju, grozi mi niebezpieczeństwo, bo ci dwaj chcą mi wyrządzić krzywdę. Podejdź do nich! Andrzej ruszył w kierunku chłopaków, ale ci nie czekali. Umknęli, co sił w nogach. — W porządku, Andrzeju. Możesz już być spokojny — powiedział Jurek. Sam był najwyraźniej wytrącony z równowagi. Dawno już przekroczył ten wiek, kiedy mógł myśleć o starciu z jednym młodym człowiekiem, a co dopiero z dwoma. — Nie mógłbym im zrobić nic złego, Jurku. Przecież widziałem, że cię nie atakują — powiedział Andrzej. — Nie kazałem ci ich atakować. Powiedziałem tylko, żebyś do nich podszedł. Resztę zrobił strach. — Dlaczego oni tak się boją robotów? — To choroba ludzi, której się jeszcze nie pozbyli. Ale mniejsza o to. Co tutaj robisz u diabła? Miałem już zawrócić i wynająć helikopter, kiedy cię znalazłem. Co ci strzeliło do
głowy, żeby iść do biblioteki? Przyniósłbym ci wszystkie książki, jakie by ci były potrzebne. — Jestem... — zaczął Andrzej. — Wolnym robotem. Tak, tak. Dobrze już, co chciałeś dostać w bibliotece? — Chce wiedzieć więcej o ludziach, o świecie, o wszystkim. I o robotach. Chciałbym napisać historię robotów. — No dobrze, chodźmy do domu... Ale najpierw weź swoje ubranie. Napisano już milion książek na temat robotyki i wszystkie zawierają historie tej dziedziny. Świat wkrótce zaleją nie tylko roboty, ale i literatura o nich. Andrzej potrząsnął głową — był to ludzki gest, który ostatnio wszedł mu w nawyk. — Nie chodzi o historię robotyki. Chodzi o historię robotów, napisaną przez robota. Chcę wyjaśnić, jaki roboty mają stosunek do tego, co dzieje się na świecie od czasu, kiedy pierwszym z nas pozwolono pracować i mieszkać na Ziemi. Jurek podniósł brwi, ale nic nie odpowiedział.
Mała Panienka skończyła właśnie osiemdziesiąt trzy lata, ale nie brakowało jej ani stanowczości, ani energii. Częściej gestykulowała laską, niż się nią podpierała. Z najwyższym oburzeniem wysłuchała relacji o zdarzeniu: — To straszne, Jurku. Kto to byli ci chuligani? — Nie wiem. Co za różnica? W końcu nic mu nie zrobili. — Ale mogli zrobić. Jesteś adwokatem, Jurku, a zamożny jesteś tylko dzięki talentowi Andrzeja. To pieniądze, które on zarobił, są podstawą wszystkiego, co mamy, On od wielu lat zapewnia dobrobyt naszej rodzinie i nie pozwolę, żeby traktowano go jak mechaniczną zabawkę.
— Wiec co według ciebie mam zrobić, mamo? — spytał Jurek. — Powiedziałam już, że jesteś adwokatem. Chyba słyszałeś. Trzeba jakoś stworzyć precedens, żeby sądy okręgowe musiały wreszcie wydać orzeczenie o prawach robotów, a parlament uchwal ił odpowiednie ustawy. Jeżeli będzie konieczne, odwołasz się do sądu, światowego. Sama będę tego pilnować, Jurku. I nie będę tolerowała opieszałości ani wymówek. Mała Panienka mówiła z całą powagą. Tak się więc stało, że sprawa, wszczęta dla udobruchania oburzonej starszej pani, stała się problemem prawnym, dość trudnym i zawiłym, aby wzbudzić powszechne zainteresowanie. Jurek jako najstarszy wspólnik układał plany strategiczne, ale właściwe działanie pozostawił młodszym kolegom, najczęściej synowi Pawłowi, który również był wspólnikiem zespołu i sumiennie meldował o wszystkim babci. Mała
Panienka z kolei omawiała codzienne nowiny z Andrzejem. Andrzej bardzo był tą sprawą przejęty. Praca nad książką o robotach znów się opóźniła, ponieważ ślęczał teraz nad tekstami prawnymi i nawet wysuwał czasem nieśmiałe sugestie. — Tamtego dnia Jurek powiedział, że ludzie boją się robotów. Dopóki tak będzie, ani sądy, ani parlament nie będą chciały ich bronić. Czy nie powinno się jakoś poruszyć opinii publicznej? podsunął myśl Andrzej. Gdy więc Paweł występował w sądzie, Jurek zaczął przemawiać na zebraniach publicznych. Miało to tę zaleta, że występował w charakterze nieoficjalnym, i podkreślał to, wkładając czasem modny luźny strój, który nazywał draperią. Paweł przestrzegał go: — Tylko idąc na mównice nie potknij się o te długie poły, tato.
— Postaram się — odparł Jurek, niezbyt tą uwagą zachwycony. Pewnego razu przemawiając na dorocznym zjeździe dziennikarzy, powiedział miedzy innymi: — Skoro na mocy Prawa Drugiego możemy wymagać od każdego robota bezwzględnego posłuszeństwa we wszystkich dziedzinach, które nie przynoszą szkody ludziom, wobec tego każdy człowiek, powtarzam, każdy, ma zatrważającą władze nad każdym robotem, absolutnie nad każdym. Mówiąc ściślej, ponieważ Prawo Drugie ma pierwszeństwo przed Trzecim, każdy człowiek może skorzystać z prawa posłuszeństwa, żeby unieważnić prawo dotyczące samoobrony. Może rozkazać każdemu robotowi, żeby się sam uszkodził, a nawet zniszczył dla jakiegokolwiek powodu lub bez powodu. Czy to jest sprawiedliwe? Czy postąpilibyście tak ze zwierzęciem? Nawet martwy przedmiot, który nam dobrze służy, wymaga poszanowania. A robot nie jest martwym przedmiotem i nie jest zwierzęciem. Rozumuje dość sprawnie, żeby z nami rozmawiać, dyskutować, żartować. Czy możemy traktować roboty jak przyjaciół, pracować razem z nimi, a jednocześnie odmawiać im dobrodziejstwa tej przyjaźni, odmawiać im choćby ułamka korzyści ze współpracy? Skoro człowiek ma prawo wydać robotowi każdy rozkaz, który nie przynosi szkody ludziom, powinien mieć dość przyzwoitości, żeby nie wydawać mu takiego rozkazu, który mógłby krzywdzić robota, jeżeli bezpieczeństwo człowieka koniecznie tego nie wymaga. Wraz z wielką władzą idzie w parze wielka odpowiedzialność i jeżeli roboty muszą przestrzegać trzech praw chroniących ludzi, czy jest to zbyt wielkie wymaganie, aby ludzie przestrzegali praw chroniących roboty? Andrzej miał racje. To właśnie walka o opinie publiczną miała kluczowe znaczenie w sądach i parlamencie. W końcu wprowadzono przepis prawny, który formułował warunki, w jakich rozkazy wyrządzające krzywda robotowi były zabronione. Przepis był obwarowany nie
kończącymi się zastrzeżeniami i kary za pogwałcenie tego przepisu były niewspółmiernie małe, ale zasada została ustalona. Ostateczne zatwierdzenie ustawy przez parlament światowy nastąpiło w dniu śmierci Małej Panienki. Nie był to przypadek. Mała Panienka aż do ostatniego posiedzenia kurczowo trzymała się życia i umarła dopiero wtedy, kiedy nadeszła wiadomość o zwycięstwie. Ostatnim uśmiechem obdarzyła Andrzeja. Powiedziała po raz ostatni: — Byłeś dla nas dobry, Andrzeju. Umarła, trzymając go za rękę, gdy tymczasem syn, synowa i wnuki, pełni szacunku, stali w pewnej odległości od obojga.
Andrzej czekał cierpliwie, podczas gdy recepcjonistka zniknęła w pokoju wewnętrznym. Niekiedy ktoś wchodził do pokoju, żeby mu się przyjrzeć. Andrzej nie starał się unikać spojrzeń. Patrzył na przybysza spokojnie, aż wreszcie ten odwracał wzrok. W końcu Paweł Martin wyszedł z gabinetu. Był zdziwiony, lub raczej byłby zdziwiony, gdyby Andrzej potrafił wyczytać to z jego twarzy. Od pewnego czasu Paweł mocno malował twarz, co było podyktowane ostatnią modą dla obojga płci, i chociaż dzięki tej charakteryzacji zbyt łagodne rysy jego twarzy stały się bardziej stanowcze i ostrzejsze, Andrzej nie pochwalał tego zwyczaju. Odkrył, że dezaprobata w stosunku do ludzi, byle tylko nie ujmował jej w słowa, już nie wprawia go w zakłopotanie. Mógł nawet wyrazić dezaprobatę na piśmie. Zdawał sobie jednak sprawę, że dawniej było inaczej. — Wejdź, Andrzeju. Przepraszam, że czekałeś, ale musiałem koniecznie coś skończyć. Wejdź. Mówiłeś, że chcesz ze mną porozmawiać, ale nie przypuszczałem, że chcesz się ze
mną widzieć tutaj, w mieście. — Jeżeli jesteś zajęty Pawle, mogę zaczekać. Paweł spojrzał na migotliwe cienie umieszczonej na ścianie tarczy zegara. Powiedział: — Mam trochę czasu. Jak tutaj dotarłeś? — Wynająłem automatyczny samochód bez kierowcy. — Żadnych kłopotów? — zapytał Paweł z niepokojem. — Nie spodziewałem się kłopotów. Moje prawa są chronione. Jeszcze większy niepokój odmalował się na twarzy Pawła. — Mówiłem ci już, że nie można zmusić nikogo, żeby respektował ten przepis prawny. W, każdym razie w większości przypadków jest to niemożliwe. Jeżeli nadal będziesz się upierał, żeby nosić ubranie, w końcu spotkają cię kłopoty, tak jak wtedy. — Ale to się nigdy więcej nie powtórzyło, Pawle. Przykro mi, że jesteś niezadowolony. — Andrzeju, zastanów się. Właściwie jesteś żywą legendą i z wielu powodów zbyt je-
steś cenny, abyś miał prawo narażać się na niebezpieczeństwo. Jak tam książka? — Już ją kończę. Wydawca jest chyba zadowolony. — Wspaniale! — Nie jestem pewien, czy jest zadowolony z samej książki. Myślę, że spodziewa się dużego popytu, bo autorem jest robot. I to głównie jest powodem jego zadowolenia. — Ludzka rzecz. — Nie przejmuję się tym. Wszystko mi jedno, dlaczego będą tę książkę kupować, dopóki to oznacza pieniądze, które będę mógł wydać. — Babcia zapisała ci...
— Mała Panienka była bardzo hojna i jestem pewien, że nadal mogę liczyć na pomoc twojej rodziny. Ale to honorarium autorskie ma być podstawą moich dalszych poczynań. — A jakie mają być te dalsze poczynania? — Chciałbym porozmawiać z dyrektorem firmy „Universum”. Usiłowałem do niego dotrzeć, ale jak dotąd bez powodzenia. Firma nie udzieliła mi żadnej pomocy przy pisaniu książki, więc rozumiesz, że nie dziwi mnie to. — Pomoc to ostatnia rzecz, jakiej mógłbyś oczekiwać. Firma nie pomagała nam w naszej wielkiej batalii o prawa robotów. Wręcz przeciwnie i chyba rozumiesz dlaczego. Jeżeli roboty zdobędą prawa, ludzie mogą nie chcieć ich kupować. — Jednak jeżeli to ty do nich zadzwonisz, może uda ci się uzyskać dla mnie posłuchanie — powiedział Andrzej. — Jestem u nich równie źle widziany, jak ty, Andrzeju. — Ale może mógłbyś im dać do zrozumienia, że jeżeli zostanę przyjęty, unikną kampanii prowadzonej przez biuro „Feingold i Martin” na rzecz dalszego rozszerzenia praw robotów. — Czy to nie będzie kłamstwo, Andrzeju? — Owszem, Pawle, ale ja nie potrafię kłamać. Dlatego ty musisz zadzwonić. — Nie potrafisz kłamać, ale możesz mnie namawiać do kłamstwa, tak? Upodabniasz się coraz bardziej do człowieka, Andrzeju.
Niełatwo było takie spotkanie zorganizować, nawet przy dość znanym nazwisku Pawła i jego pozycji społecznej. W końcu udało się. Prezesem „Universum” był Harley Smythe Robertson, po kądzieli potomek pierwszego założyciela firmy. Przybrał podwójne nazwisko, żeby podkreślić swoje
pochodzenie. Nie był zbytnio zadowolony z tej wizyty, gdyż zbliżał się już do wieku emerytalnego, a przez cały okres pełnienia obowiązków prezesa miał do czynienia ze sprawą walki
o prawa robotów. Czaszkę okrywała mu starannie ułożona pożyczka z siwych włosów, nie używał szminek. Raz po raz rzucał na Andrzeja wrogie spojrzenie. Andrzej zaczął: — Proszę pana, blisko sto lat temu Robert Manski, reprezentant tej firmy powiedział, że matematyka rządząca układem ścieżek pozytronowych jest zbyt skomplikowana, pozwala więc jedynie na rozwiązania przybliżone. W związku z tym nie można dokładnie sprecyzować moich możliwości. Smythe—Robertson zawahał się, a następnie powiedział ozięble: — To było sto lat temu, proszę pana. Dzisiaj to twierdzenie jest już niezgodne z prawdą. Obecnie nasze roboty wykonuje się precyzyjnie i są one dokładnie zaprogramowane do pełnienia swoich obowiązków. Paweł, który towarzyszył Andrzejowi, żeby, jak powiedział, mieć pewność, że firma go nie wykiwa, wtrącił: — Tak, i w rezultacie moja sekretarka nie potrafi samodzielnie zareagować na żadną sytuację, która choćby nieznacznie odbiega od typowej. — Byłby pan o wiele bardziej niezadowolony, gdyby pańska sekretarka podejmowała samodzielne decyzje. — Czy to znaczy, że nie produkujecie już robotów takich jak ja, mających zdolność przystosowania się i samodzielność myślenia? — zapytał Andrzej.
— Już nie. — Badania, które przeprowadziłem w związku z moją książką wskazują, że jestem najstarszym robotem, jaki obecnie funkcjonuje. — Najstarszym obecnie i najstarszym, jaki w ogóle istniał. Najstarszym, jaki będzie istniał kiedykolwiek. Obecnie po dwudziestu pięciu latach staje się bezużyteczny. Wycofujemy go i zastępujemy nowszym modelem. — Żaden z obecnie produkowanych robotów nie może działać dłużej niż dwadzieścia pięć lat? — powtórzył uprzejmie Paweł. — Andrzej jest więc pod tym względem wyjątkiem. Ale Andrzej starał się nie odbiegać od tematu i spytał: — Czy jako najstarszy i najbardziej samodzielny robot na świecie nie jestem dość niezwykły, aby zasługiwać na specjalne traktowanie ze strony firmy „Universum”? — W żadnym wypadku — lodowatym tonem odpowiedział Smyth — Robertson. — Ta niezwykłość jest powodem wielkich kłopotów dla naszej firmy. Pech chciał, że cię sprzedano, a nie wypożyczono, bo byśmy cię dawno wycofali i wymienili.
— Ale właśnie o to chodzi — powiedział Andrzej. — Jestem wolnym robotem i panem samego siebie. Dlatego przyszedłem do pana z prośbą, żeby mnie pan wymienił. Nie wolno tego zrobić bez zgody właściciela. Obecnie taka zgoda jest już warunkiem wstępnym przy wypożyczaniu robota, ale za moich czasów sytuacja wyglądała inaczej. Smythe—Roberson był zaskoczony i wstrząśnięty, przez chwilę panowała cisza. Andrzej przyglądał się holografowi na ścianie. Przedstawiał pośmiertną maskę Zuzanny Calvin,
patronki wszystkich robotów. Nie żyła już blisko od dwustu lat, ale w związku z książką, którą pisał, Andrzej tyle o niej wiedział, aż zdawało mi się, że znał ją osobiście. Smythe—Robertson powiedział z ponurym uśmiechem: — Jakże mogę cię wymienić na twoje zlecenie? Jeżeli zastąpię cię jako robota, w jaki sposób mam dać nowego robota tobie jako właścicielowi! Ależ przez sam akt wymiany przestaniesz istnieć. — To nic trudnego — zaoponował Paweł. — Indywidualność Andrzeja tkwi w jego pozytronowym mózgu i to jest ta część, której nie można zamienić, nie tworząc nowego robota. Mózg pozytronowy to właśnie jest Andrzej — właściciel. Wszystkie inne części ciała można zamienić bez żadnego wpływu na indywidualność robota i są one własnością mózgu. Chcę przez to powiedzieć, że Andrzej pragnie otrzymać dla swego mózgu nowe ciało. — Tak, o to mi chodzi — spokojnie powiedział Andrzej. Zwrócił się do Smythe— Robertsona: — Zakłady produkowały przecież androidy, prawda? Roboty takie mają wygląd zewnętrzny człowieka, nawet jeżeli chodzi o skórę. — Tak, to prawda. Ich skóra z syntetycznego włókna, a także ścięgna funkcjonowały bez zarzutu. Tylko w mózgu stosowaliśmy metal, a jednak roboty te były równie trwałe jak modele metalowe. Może nawet trwalsze. — Nic o tym nie wiedziałem — zainteresował się Paweł. — Ile ich jest na rynku? — Nie ma wcale — odpowiedział Smythe—Robertson. — Były znacznie droższe od modeli metalowych i analiza rynku wykazała, że nie miały powodzenia. Zbyt były podobne do ludzi. — Oczywiście zakładam, że firma zachowała dokumentację fachową dotyczącą produkcji takich modeli. Jeżeli tak, chciałbym, żeby zastąpiono mnie robotem organicznym, an-
droidem. — Mój Boże! — powiedział zdziwiony Paweł. Smythe—Robertson zesztywniał. — To niemożliwe! — A dlaczego! — zapytał Andrzej. — Zapłacę każdą cenę, oczywiście w granicach
rozsądku. — Nie produkujemy androidów — odpad Smythe—Robertson. — Nie chcecie produkować androidów — wtrącił szybko Paweł. — Ale to nie znaczy, że nie możecie ich produkować., — Tak czy owak produkcja androidów jest sprzeczna z przyjętą polityką — powiedział Smythe—Robertson. — Nie ma prawa, które by tego zabraniało — odparł Paweł. — W każdym razie nie produkujemy androidów i nigdy nie będziemy ich produkować. Paweł chrząknął. — Proszę pana — powiedział. — Andrzej jest wolnym robotem, którego chroni ustawa dotycząca praw robotów. Chyba zdaje pan z tego sprawę. — Az za dobrze. — Nosi ubranie, bo jako wolny robot tak sobie życzy. Z tego powodu spotykają go często przykrości ze strony bezmyślnych ludzi, mimo że prawo zabrania poniżania robotów. Niełatwo jest wnosić do sądu skargi o łamanie tego prawa, jeżeli wykroczenia tego typu nie spotykają się z ogólnym potępieniem tych, co decydują o winie i niewinności. — Nasza firma zdawała sobie z tego sprawę od początku. Niestety firma pańskiego ojca nie zdołała tego przewidzieć.
— Mój ojciec już nie żyje — powiedział Paweł. — Ja natomiast widzę jasno, że mamy tu do czynienia z jawnym i celowym łamaniem prawa. — Co też pan opowiada! — Mój klient, Andrzej Martin — właśnie został moim klientem jest wolnym robotem, który ma prawo żądać od firmy „Universum” wymiany, z której korzystać mogą wszyscy posiadacze robotów od przeszło dwudziestu pięciu lat. Ściśle biorąc, firma domaga się, aby z niej korzystano. Paweł uśmiechnął się i z całą swobodą mówił dalej — Mózg pozytronowy moje go klienta jest właścicielem jego ciała, które niewątpliwie ma więcej niż dwadzieścia pięć lat. Mózg pozytronowy żąda wymiany ciała i chce zapłacić godziwą cenę za ciało androida, które zostanie dla niego skonstruowane. Odmawiając spełnienia tej prośby, poniża pan mojego klienta, wobec czego wniesiemy sprawę do sądu. Wprawdzie opinia publiczna z reguły nie byłaby skłonna poprzeć tego rodzaju żądania robota, pozwolę sobie jednak przypomnieć panu, że firma „Universum” nie cieszy się popularnością. Nawet ci, co ciągną największe korzyści z robotów, patrzą na pańską firmę krzywym okiem. Być może jest to echo czasów, w których obawiano się robotów. A może niechęć wobec potęgi i bogactwa firmy, która posiada monopol światowy. Zresztą mniejsza o przyczyny, rzec z
w tym, że taka powszechna niechęć istnieje, toteż w końcu uznacie chyba, że lepiej nie narażać się na sprawę sądową, zwłaszcza, że mój klient jest zamożny i będzie żył jeszcze przez wiele stuleci, a nie widzę powodu, dla którego nie miałby prowadzić batalii w nieskończoność.
Smythe—Robertson zaczerwienił się. Chce mnie pan zmusić... — Do niczego pana nie zmuszam — odrzekł Paweł. — Wolno panu odmówić zgody na prośbę mojego klienta i jeżeli pan tak postanowi, wyjdziemy bez słowa... ale wniesiemy sprawę do sądu, bo bez wątpienia mamy do tego prawo. Przekona się pan, że w końcu przegracie. — Hm — zaczął Smythe—Robertson i umilkł na chwilę. — Widzę, że się pan jednak zgodzi — powiedział Paweł. — Waha się pan na razie, ale w końcu podejmie pan tę decyzję. Chciałbym tylko zrobić jeszcze jedno zastrzeżenie. Jeżeli w trakcie przenoszenia mózgu pozytronowego mojego klienta z jego obecnego ciała do ciała organicznego, mózg ten zostanie w niewielkim choćby stopniu uszkodzony, nie spocznę, dopóki nie dopiekę wam do żywego. Podejmę w razie potrzeby wszelkie kroki, żeby zmobilizować opinię publiczną przeciwko pańskiej firmie, gdyby chociaż jedna platynowo—irydowa ścieżka w jego mózgu została podrapana. Zwrócił się do Andrzeja. — Zgadzasz się, Andrzeju? Wahanie Andrzeja trwało Całą minutę. Zgoda z jego strony równała się aprobacie kłamstwa, szantażu, zastraszania i poniżania człowieka. Ale nie wyrządziła krzywdy fizycznej, mówił sobie Andrzej, najmniejszej krzywdy fizycznej. W końcu zdołał bąknąć półgłosem: — Tak.
Wydawało mu się, że od nowa go skonstruowano. Całe dnie, potem tygodnie, w końcu miesiące, Andrzej miał wrażenie, że w jakimś sensie nie jest sobą. Najprostsze nawet czynności sprawiały mu trudność. Paweł szalał.
— Uszkodzili cię, Andrzeju. Muszę wystąpić na drogę sądową. Andrzej mówił bardzo wolno. — Nie rób tego. Nigdy nie będziesz w stanie udowodnić p... pr... — Premedytacji? — Premedytacji. Poza tym czuję się coraz lepiej, jestem coraz silniejszy. To tylko sz... sz...
— Szum? — Szok. Bądź co bądź nigdy dotychczas nie przeprowadzano takiej oper... oper... Andrzej wyczuwał wyraźnie, jak działa jego mózg. Nikt inny nie mógłby tego zbadać. Wiedział, że wszystko jest w porządku. Całe miesiące uczył się koordynacji i wzajemnego oddziaływania elementów pozytronowych. Wiele godzin spędzał przed lustrem. To jeszcze nie było to, o co chodziło! Twarz miał sztywną, mało elastyczną, ruchy zbyt powolne. Brakowało im swobodnej i niedbałej płynności, ale może to przejdzie z czasem. W każdym razie mógł nosić ubranie, znikł już dziwaczny kontrast, jaki w zestawieniu z ubraniem stanowiła metalowa twarz. W końcu powiedział: — Wracam do pracy. Paweł roześmiał się: — To znaczy, że wszystko w porządku. A co chcesz robić? Napisać następną książkę? — Nie — odpowiedział z powagą Andrzej. — Za długo żyję, żebym miał się poświęcać wyłącznie i na zawsze jednemu zajęciu. Kiedyś byłem plastykiem i zawsze mogę do tego wrócić. Potem zajmowałem się historią i do tego też mogę wrócić. A teraz chciałbym zostać robotobiologiem.
— Chcesz powiedzieć robotopsychologiem. — Nie. To by oznaczało studia nad mózgiem pozytronowym, na co nie mam na razie ochoty. Wydaje mi się, że robotobiolog powinien się zajmować działaniem ciała w powiązaniu z takim mózgiem. — To chyba dziedzina robotyki? — Robotyka zajmuje się ciałem z metalu. Ja zająłbym się ciałem organicznym, podobnym do ciała człowieka, które ja jeden, o ile mi wiadomo, posiadam. — Zawężasz pole działania. Jako plastyk miałeś do czynienia tylko z własnymi pomysłami, jako historyk zajmowałeś się robotami, jako robotobiolog skoncentrujesz się wyłącznie na sobie. Andrzej skinął głową. — Na to wygląda — odrzekł. Andrzej musiał zacząć od samego początku, nie miał pojęcia o zwykłej biologii i nie znał prawie nauk ścisłych. Stał się bywalcem bibliotek, w których spędzał długie godziny na przeglądaniu katalogów z dziedziny elektroniki. Nosił ubranie i na pozór nie różnił się wcale od ludzi. Ci nieliczni, którzy wiedzieli, że jest robotem, nie zakłócali mu nigdy spokoju. Andrzej urządził laboratorium w pokoju, który dobudował do swojego domu, trochę się też wzbogaciła biblioteka. Minęły lata. Pewnego dnia Paweł przyszedł do niego i powiedział:
— Szkoda, że nie pracujesz już nad historią robotów. Dowiedziałem się, że firma „Uniwersum” radykalnie zmienia linię postępowania.
Paweł postarzał się, a jego słabnące oczy zastąpiono fotooptycznymi komórkami. Pod tym względem stał się bardziej zbliżony do Andrzeja. — A co oni robią? — pytał Andrzej. — Produkują centralne komputery, w rzeczywistości to są gigantyczne mózgi pozytronowe, które komunikują się za pomocą ultrakrótkich fal z ilością od tuzina do tysiąca robotów naraz. Same roboty w ogóle nie mają mózgów. Są członami gigantycznego mózgu, ale fizycznie nie mają z nim żadnego kontaktu. — Czy to lepsze rozwiązanie? — Tak twierdzi firma. Smythe—Robertson przed śmiercią nadał produkcji nowy kierunek i mam wrażenie, że jest to reakcja na twoją sprawę. Firma „Uniwersum” robi wszystko, żeby nie dopuścić do produkcji robotów, które mogłyby im przysporzyć kłopotów, tak jak to było z tobą. Dlatego oddzielili mózg od ciała. Mózg nie będzie miał ciała, które chciałby zmienić, a ciało nie będzie miało mózgu, który mógłby czegoś pragnąć. To zdumiewające, Andrzeju, jaki wpływ wywarłeś na historię robotów. Twoja artystyczna działalność zachęciła firmę „Uniwersum” do produkcji robotów bardziej znormalizowanych i ściśle wyspecjalizowanych. W wyniku uzyskania przez ciebie wolności sprecyzowano zasadę praw robotów. Domagając się ciała androida, spowodowałeś, że firma skierowała wysiłki na oddzielenie mózgu od ciała. — Przypuszczam, że w końcu firma wyprodukuje jeden ogromny mózg, który będzie kontrolował kilka miliardów robotów. Wszystkie sznurki będą w jednym ręku. To niebezpieczne. Tak być nie powinno — powiedział Andrzej. — Chyba masz rację — odrzekł Paweł — ale nie sądzę, żeby tak się stało w ciągu najbliższych stu lat, a więc ja już tego nie dożyję. Prawdę mówiąc, mogę nie przeżyć nawet roku. — Pawle! — z niepokojem odezwał się Andrzej. Paweł wzruszył ramionami.
— Jesteśmy śmiertelni, Andrzeju. Nie to, co ty. Skoro już o tym mowa, to mam ci do powiedzenia coś ważnego. Jestem ostatni z rodu Martinów. Boczna gałąź pochodząca od mojej ciotecznej babki nie ma znaczenia. Majątek, którym osobiście rozporządzam, będzie zapisany tobie jako fundusz powierniczy, i, o ile można przewidzieć przyszłość, będziesz zabezpieczony finansowo. — To zupełnie zbyteczne — wyjąkał z trudem Andrzej. Wciąż nie mógł pogodzić się z faktem, że Martinowie są śmiertelni. — Nie mówmy już o tym — powiedział Paweł. — Tak będzie i koniec. Nad czym
obecnie pracujesz? — Opracowuje system, który pozwoli androidom, to znaczy mnie, na uzyskanie energii ze spalania węglowodorów, a nie z komórek atomowych. Paweł podniósł brwi. — Czy to oznacza jedzenie i oddychanie? — Tak. — Od jak dawna zmierzasz w tym kierunku? — Od dawna, ale chyba zaprojektowałem już właściwą komora spalania do katalitycznej kontrolowanej analizy. — Ale po co, Andrzeju? Komórka atomowa jest niewątpliwie znacznie lepsza. — W jakimś sensie owszem, ale nie dla człowieka. Sprawa trwała długo, ale Andrzej miał czas. Przede wszystkim nie chciał nic przedsięwziąć, dopóki Paweł nie zamknie spokojnie oczu. Wraz ze śmiercią praprawnuka Pana, Andrzej czuł się bardziej bezbronny wobec nie-
życzliwego świata i właśnie dlatego był jeszcze bardziej zdecydowany kroczyć dalej drogą, którą obrał dawno temu. Ale w istocie nie był osamotniony. Ktoś wprawdzie umarł, mimo to jednak firma „Feingold i Martin” istniała nadal, ponieważ firma, podobnie jak robot, jest nieśmiertelna. Miała ona pewne założenia, zgodnie z którymi działała bez jakichkolwiek sentymentów. Dzięki zapisowi Pawła i dzięki dobremu funkcjonowaniu firmy, Andrzej był nadal bogaty. W zamian za pokaźną zaliczkę, potrąconą z funduszu powierniczego, adwokaci biura „Feingold i Mamin” zajęli się stroną prawną nowej komory spalania. Kiedy nadeszła chwila, a Andrzej musiał znów zwrócić się do firmy „Universum”, udał się tam bez asysty. Raz był tam z Panem, raz z Pawłem. Teraz, trzeci raz, nikt z nim nie poszedł. Z wyglądu zresztą nie różnił się wcale od człowieka. W firmie zaszły zmiany. Zakłady produkcyjne przeniesiono na stacje kosmiczną, coraz częściej bowiem przemysł usuwano z Ziemi. Wraz z zakładami przemysłowymi wysłano wiele robotów. Ziemia stała się czymś w rodzaju parku z ludnością nie przekraczającą stałej liczby miliarda i z taką samą liczbą robotów, z których jednak co najwyżej jedna trzecia miała odrębne mózgi. Przewodniczącym do spraw badań naukowych firmy był Alvin Magdescu, śniady, z ciemnymi włosami i spiczastą bródką. Od pasa w górę, wedle kanonów ostatniej mody, nosił jedynie szarfę na piersi. Andrzej natomiast miał na sobie strój okrywający całe ciało, według mody sprzed wielu lat. Magdescu powiedział:
— Oczywiście, że słyszałem o tobie i bardzo się cieszę, że mam sposobność cię poznać. Jesteś naszym najbardziej znanym robotem. Szkoda wielka, że Smythe—Robertson był tak wrogo do ciebie nastawiony. Z twoją pomocą mogliśmy wiele zdziałać. — Nadal możecie — odrzekł Andrzej. — Chyba już za późno. Odpowiednia chwila minęła. Roboty są na Ziemi od stu lat z górą, teraz jednak sytuacja się zmieni. Wyśle się je wszystkie w kosmos, a te, które tu pozostaną nie będą zdolne do samodzielnego myślenia. — Ale ja jeszcze ciągle istnieje i pozostanę na Ziemi. — To prawda, ale niewiele masz w sobie z robota. Czego znów żądasz? — Chce być robotem jeszcze w mniejszym stopniu. Mam już budowę tak dalece organiczną, że chciałbym dodać do tego organiczne źródło energii. Tu są plany... Magdescu nie przerzucił planów pobieżnie. Może miał pierwotnie taki zamiar, ale naraz się zatrzymał i zaczął je studiować bardzo uważnie. W pewnej chwili odezwał się: — To niezwykle pomysłowe. Kto to wszystko obmyślił? — Ja — odrzekł Andrzej. Magdescu spojrzał bacznie na Andrzeja. — To by oznaczało dokładny przegląd i rekonstrukcje twojego ciała, w dodatku byłby to eksperyment, bo nigdy dotąd nie czyniono podobnych prób. Odradzam. Pozostań taki, jaki jesteś. Twarz Andrzeja miała ograniczone środki wyrazu, ale w głosie wyraźnie słychać było zniecierpliwienie. — Proszę pana, nie zrozumiał pan istoty sprawy. Musi pan przystać na moje żądanie, innego wyjścia pan nie ma. Jeżeli takie urządzenia można wbudować we mnie, można je również wbudować w ciało ludzkie. Od pewnego czasu daje się zauważyć tendencje do przedłużania życia ludzkiego za pomocą protetyki. Nie ma urządzeń lepszych od tych, które ja
zaprojektowałem i nadal projektuje. Tak się składa, że z ramienia firmy „Feingold i Martin” mam wgląd w patenty. Możemy sami rozpocząć produkcję protez, co doprowadzi do tego, że wielu ludzi będzie miało części zastępcze takie same jak roboty. Wasze interesy na tym ucierpią. Jeżeli jednak zoperujecie mnie teraz i zgodzicie się na podobne operacje w przyszłości, otrzymacie zezwolenie na korzystanie z patentów i będziecie mieli wyłączność produkcji zarówno robotów, jak i protez przeznaczonych dla ludzi. Wstępnego zezwolenia oczywiście nie otrzymacie, dopóki nie zrobicie pierwszej operacji i dopóki nie minie dość długi okres czasu, żeby można było udowodnić, że się udała. Pierwsze Prawo nie powstrzymywało teraz Andrzeja przed stawianiem tak surowych warunków człowiekowi. Potrafił już wyperswadować sobie, że pozorne okrucieństwo może z
czasem okazać się dobroczynne. Magdescu był wyraźnie wstrząśnięty. Powiedział: — Nie mogę tu sam podejmować decyzji. Taka decyzja wymaga zgody całej rady, a to musi potrwać. — Mogę poczekać jakiś czas, ale tylko w granicach rozsądku odrzekł Andrzej. Pomyślał z satysfakcją, że sam Paweł nie rozegrałby sprawy lepiej. Decyzja rady zapadła niespodziewanie szybko i operacja się udała.
Magdescu powiedział: — Byłem przeciwny tej operacji, Andrzeju, ale nie z tych powodów, o które mógłbyś mnie podejrzewać. Nie miałbym nic przeciwko doświadczeniu, gdyby przeprowadzono je na kim innym. Przerażała mnie myśl o ryzyku, na jakie naraża się twój mózg pozytronowy. Teraz, kiedy ścieżki pozytronowe działają sprawnie wespół ze ścieżkami nerwów, niełatwo byłoby uratować mózg, gdyby coś się stało z ciałem. — Miałem pełne zaufanie do kunsztu pracowników pańskiej firmy — odrzekł Andrzej. — I mogę już teraz jeść. — No, możesz popijać oliwę. To oznacza, że od czasu do czasu trzeba będzie przeczyścić komorę spalinową, jak ci to już wyjaśniliśmy. Zabieg niezbyt chyba przyjemny. — Owszem, gdybym nie zamierzał pójść dalej w moich udoskonaleniach. Samooczyszczanie jest możliwe. Pracuję właśnie nad urządzeniem, które rozwiąże problem pożywienia stałego z zawartością cząstek niepalnych — czyli, że się tak wyraża, niestrawnych, które trzeba wydalić. — Musiałbyś wbudować odbyt. — Odpowiednik tego narządu. — I co więcej, Andrzeju? — Wszystko inne. — Genitalia też? — Jeżeli tylko będą się mieściły w moich planach. Moje ciało jest płótnem, na którym zamierzam nakreślić... Magdescu czekał, że Andrzej skończy zdanie, ale kiedy okazało się, że tego nie robi, dokończył sam: — Człowieka? — Zobaczymy — odpowiedział Andrzej. — To dziwna ambicja, Andrzeju. Jesteś tworem doskonalszym od człowieka. Schodzisz
coraz niżej od chwili, kiedy zacząłeś zmierzać w stronę organiczności. — Mój mózg na tym nie ucierpiał. — To prawda. O tym cię mogę zapewnić. Ale, Andrzeju, dokonałeś rewolucji w prote-
tyce. Patenty są na twoje nazwisko i pod tym nazwiskiem idą na rynek. Jesteś powszechnie znany jako wynalazca i cieszysz się ogólnym poważaniem. Po co masz dalej robić eksperymenty ze swoim ciałem? Andrzej nic na to nie odpowiedział. Istotnie miał dużo zaszczytnych dowodów uznania. Zgodził się zostać członkiem kilku towarzystw naukowych włącznie z towarzystwem poświeconym nowej, zapoczątkowanej przez niego gałęzi wiedzy. Andrzej nazywał tę naukę robotobiologią, ale z czasem otrzymała miano protezologii. W sto pięćdziesiątą rocznicę skonstruowania Andrzeja firma „Universum” wydała na jego cześć uroczysty obiad. Jeżeli nawet Andrzej dostrzegał w tym niejaką ironię, z nikim się tym spostrzeżeniem nie podzielił. Alvin Magdescu był już na emeryturze, ale przybył na tę okazję, aby zająć fotel prezydialny. Miał już dziewięćdziesiąt cztery lata, żył jeszcze dzięki urządzeniom protetycznym, które miedzy innymi pełniły funkcje wątroby i nerek. Obiad osiągnął punkt kulminacyjny, kiedy Magdescu po krótkiej, pełnej wzruszenia przemowie, ujął kieliszek, żeby wznieść toast na cześć „stupięćdziesięcioletniego robota”. Andrzej miał już mlaśnie twarzy tak przetworzone, że mógł nią wyrażać całą skalę uczuć, przez całą jednak uroczystość zachowywał bierną powaga. Nie był wcale zachwycony,
że nazwano go stupiećdziesięcioletnim robotem.
Właśnie protezologia zmusiła Andrzeja do opuszczenia Ziemi. W następnych latach po obchodach jego stupięćdziesięciolecia Księżyc po każdym względem z wyjątkiem siły przyciągania stał się bardziej ziemski od Ziemi. Gęstość zaludnienia w podziemnych miastach księżycowych była już dość duża. Przy konstruowaniu protez na Księżycu trzeba było brać pod uwagę słabsze przyciąganie. Andrzej spędził na planecie pięć lat, opracowując z miejscowymi protezologami konieczne zmiany. W chwilach wolnych od zajęć przebywał wśród robotów, które traktowały go z uniżonością należną człowiekowi. Wrócił na Ziemi; na której życie w porównaniu z Księżycem toczyło się monotonnie i spokojnie. Udał się do biura „Feingold i Martin”, żeby zawiadomić o swoim powrocie. Szef biura, Szymon De Long zdziwił się. — Mówiono nam, że wracasz, Andrzeju — powiedział — ale spodziewaliśmy się ciebie dopiero za tydzień. — Zabrakło mi cierpliwości — odrzekł szorstko Andrzej. Chciał jak najprędzej przy-
stąpić do rzeczy. — Na Księżycu, Szymonie, kierowałem zespołem badawczym dwudziestu naukowców — ludzi. Wydawałem polecenia, których nikt nie kwestionował. Tamtejsze roboty traktowały mnie z takim samym szacunkiem, z jakim traktują ludzi. Dlaczego wobec tego nie jestem człowiekiem? W oczach De Longa błysnęło zakłopotanie.
— Drogi Andrzeju, sam mówisz, że jesteś traktowany jak człowiek i przez roboty, i przez ludzi. De facto jesteś więc człowiekiem. — Być człowiekiem de facto to za mało. Nie chodzi mi o to, żeby traktowano mnie jak człowieka, chodzi mi o to, żebym był legalnie uznany za człowieka. Chcę być człowiekiem de jure. — A to jest całkiem inna sprawa — odparł De Long. — Natkniemy się na mur ludzkich przesądów i natrafimy na niezaprzeczony fakt, że bez względu na to, jak bardzo podobny jesteś do człowieka, to jednak człowiekiem nie jesteś. — A pod jakim względem nie jestem człowiekiem? — spytał Andrzej. — Mam ludzką postać, mam narządy odpowiadające organom ludzkim. Organy ludzi, które zastąpiono protezami, niczym się nie różnią od moich. Wniosłem wkład do powszechnej kultury w dziedzinie sztuki, literatury i nauki, mam nie mniejsze zasługi niż ktokolwiek z obecnie żyjących ludzi. Czego więc można wymagać? — Mnie osobiście wystarczy to aż nadto. Ale sęk w tym, że parlament światowy musiałby specjalnym aktem uznać cię za człowieka. Szczerze mówiąc, wątpię, żeby to było możliwe. — Do kogo z parlamentu mam się zwrócić?. — Być może do przewodniczącego „Komisji do spraw nauki i techniki”. — Czy możesz się postarać o to, żeby mnie przyjął? — Ależ tobie nie potrzeba pośredników. Z twoją pozycją możesz... — Nie. Ty masz to załatwić. Andrzejowi przez myśl nawet nie przyszło, że wydaje kategoryczny rozkaz człowiekowi. Przyzwyczaił się do tego w czasie pobytu na Księżycu. — Chcę, żeby wiedziano, że firma „Feingold i Martin” popiera mnie w całej rozciągło-
ści. — No, co do tego... — W całej rozciągłości, Szymonie. Przez sto siedemdziesiąt trzy lata w ten czy inny sposób przysparzałem firmie funduszów. Niegdyś miałem zobowiązania wobec niektórych współwłaścicieli firmy. Teraz sprawy mają się wręcz przeciwnie. Przyszedłem upomnieć się o
spłatę długu. — Zrobię, co będę mógł — rzekł De Long.
Przewodniczącą „Komisji do spraw nauki i techniki” była kobieta. Pochodziła z Azji wschodniej i nazywała się Chee Li—Hsing. Nosiła przezroczyste stroje, które zasłaniały ciało jedynie przez swój połysk. Wydawało się, że jest owinięta w plastik. — Rozumiem, że pragniesz zdobyć pełne prawa człowieka — powiedziała. — Bywały w historii takie okresy, kiedy pewne grupy etniczne walczyły o pełne prawa. Ale czyż są jakieś prawa, których nie posiadasz, a chciałbyś zdobyć? — Po prostu prawo do życia. Robot może być w każdej chwili rozebrany na części. — Człowiek może być w każdej chwili skazany na śmierć. — Egzekucja może nastąpić jedynie po procesie sądowym. Żeby mnie zdemontować, nie potrzeba procesu. Wystarczy jedno słowo człowieka piastującego jakiś urząd, żeby ze mną skończyć. Poza tym... — Andrzej starał się za wszelką cenę uniknąć błagalnego tonu, ale tym razem zawiodły go starannie wystudiowane ludzkie środki wyrazu i ludzki ton. — Rzecz w tym, że chcę być człowiekiem. Pragnę tego od sześciu pokoleń ludzi.
Ciemne oczy Li—Hsing patrzyły na niego ze współczuciem. — Parlament może dekretem uznać cię za człowieka, teoretycznie może dekretem uznać za człowieka marmurowy pomnik. Ale prawdopodobieństwo takiego dekretu jest w obu wypadkach równie nikłe. Posłowie do parlamentu są takimi samymi ludźmi, jak wszyscy inni i zawsze tkwi w nich ziarenko nieufności do robotów. — Czyżby wciąż jeszcze? — Tak, wciąż jeszcze. Wszyscy przyznalibyśmy chętnie, że zasłużyłeś na nagrodę, jaką jest zaliczanie do rodzaju ludzkiego, ale na przeszkodzie stoi obawa przed stworzeniem precedensu. — Jakiego precedensu? Jestem jedynym wolnym robotem, jedynym robotem tego typu, drugiego takiego nigdy nie będzie. Można to sprawdzić w firmie „Universum”. — „Nigdy” to okres bardzo długi, Andrzeju, albo jeżeli pan woli, panie Martin, z przyjemnością bowiem osobiście i prywatnie pasuję pana na człowieka. Ale przekona się pan, że większość posłów nie zechce stworzyć precedensu bez względu na to, jak niewielkie będzie miał znaczenie. Panie Martin, współczuję z całego serca, ale nie robię panu nadziei. Co gorsza... Li—Hsing wyprostowała się i zmarszczyła brwi. — Co gorsza, gdyby debaty stały się zbyt gorące, zarówno wśród posłów, jak i wśród
osób spoza parlamentu mogłaby zrodzić się tendencja do wykonania tego demontażu, o którym pan wspomniał. Unicestwienie pana może się okazać najprostszym rozwiązaniem całego problemu. Proszę to wziąć pod uwagę, zanim postanowi pan forsować sprawę.
— Czy nikt nie będzie pamiętał o protetyce, którą przecież stworzyłem niemal sam jeden? — Może to okrutne, ale nie będą o tym pamiętać. A gdyby nawet, to użyją tego przeciwko panu. Powiedzą, że zrobił to pan tylko mając na względzie samego siebie. Stwierdzą, że była to swego rodzaju kampania o zrobotyzowanie ludzi albo uczłowieczenie robotów, a w każdym razie rzecz zła i szkodliwa. Nigdy nie brał pan udziału w zaciekłej kampanii politycznej. Mogę pana zapewnić, że stanie się pan przedmiotem oszczerstw i kalumnii, jakich ani pan ani ja nie potrafimy sobie nawet wyobrazić. Ale znajdą się ludzie, którzy dadzą wszystkiemu wiarę. Panie Martin, niech pan daruje sobie życie. Li—Hsing wstała z krzesła. W porównaniu z siedzącym Andrzejem wydawała się drobna jak małe dziecko. — Jeżeli postanowię walczyć o swoje człowieczeństwo, czy stanie pani po mojej stronie? — zapytał Andrzej. Zamyśliła się i po chwili odrzekła. — Tak, ale tylko do pewnej granicy. Gdyby moje stanowisko w tej sprawie miało zaważyć na mojej karierze politycznej, musiałabym pana opuścić, ponieważ wśród spraw, którym się z przekonania poświęcam, ta nie jest najważniejsza. Staram się być z panem zupełnie szczera. — Dziękuję pani, nie proszę o nic więcej. Zamierzam walczyć bez względu na konsekwencje i proszę panią tylko o taką pomoc, jakiej będzie pani mogła mi udzielić.
Nie była to otwarta walka. Biuro „Feingold i Martin” doradzało cierpliwość, Andrzej pomrukiwał zawzięcie, ze czego jak czego, ale cierpliwości mu nie brak. „Feingold i Martin” rozpoczęli wówczas kampanię zmierzającą ku zwężaniu i zacieśnianiu granic pola walki.
Wytoczyli proces, domagając się uwolnienia dłużników od obowiązku płacenia długów osobnikowi ze sztucznym sercem, na tej podstawie, że posiadanie tak ważnego narządu identycznego z narządem robota pociąga za sobą utratę przez wierzyciela człowieczeństwa, a wraz z tym ludzkich praw konstytucyjnych. Walczyli wytrwale i zręcznie, przegrywając krok po kroku, ale zawsze w taki sposób, że wyrok można było rozmaicie interpretować, następnie zaś odwoływali się do Sądu Światowego. Trwało to wiele lat i kosztowało miliony dolarów. Kiedy zapadł ostateczny wyrok, De Long z okazji tej porażki wydał przyjęcie. Oczywi-
ście Andrzej był również obecny. — Uzyskaliśmy dwie rzeczy — powiedział De Long — i obie są korzystne. Przede wszystkim stwierdzono fakt, że bez względu na ilość protez ciało ludzkie nie przestaje być ciałem ludzkim. Po drugie, zainteresowaliśmy problemem opinię publiczną w taki sposób, że stanęła ona bez wahania po stronie bardzo szerokiej interpretacji pojęcia „człowiek”, nie ma bowiem na świecie człowieka, który by nie liczył na to, że protezy z czasem utrzymają go przy życiu. — Czy myślisz, że parlament uzna mnie za człowieka? — zapytał Andrzej. De Long był trochę zakłopotany. — W tej sprawie nie mogę być optymistą. Jest jeszcze jeden narząd, który sąd światowy uznał za kryterium człowieczeństwa. Człowiek posiada mózg organiczny, złożony z komórek, robot natomiast ma mózg pozytronowy irydowo—platynowy, jeżeli go w ogóle ma. Ty z pewnością masz mózg pozytronowy... Ale, Andrzeju, nie patrz na mnie tak. Brak nam wiedzy, która pozwoliłaby odtworzyć pracę mózgu organicznego w konstrukcjach sztucznych w
sposób tak zbliżony do jego pracy, żeby mieściło się to w ramach orzeczenia sądu. Nawet ty nie potrafisz tego zrobić. — Co w takim razie powinno się zrobić? — Trzeba oczywiście próbować.
Li—Hsing powiedziała: — Zrobiliśmy, co było w naszej mocy, Andrzeju. Spróbujemy jeszcze raz po wakacjach, ale szczerze mówiąc, porażka jest pewna i trzeba będzie zrezygnować z całej sprawy. Ostatnio moje usiłowania zapewniły mi tylko murowaną klęskę w nadchodzącej kampanii wyborczej do parlamentu. — Wiem — powiedział Andrzej — i jestem wprost zrozpaczony. Kiedyś powiedziałaś, że opuścisz mnie, jeżeli do tego dojdzie. Dlaczego tego nie zrobiłaś? — Każdy może zmienić zdanie. Sama nie wiem jak, ale porzucenie ciebie stało się zbyt wysoką ceną za pozostanie na jeszcze jedną kadencję w parlamencie. I tak byłam posłanką ponad ćwierć wieku. To wystarczy. — Czy nie ma sposobu, żeby wpłynąć na opinię publiczną? — Postaraliśmy się wpłynąć na wszystkich, którzy są zdolni do racjonalnego myślenia. Reszta — to znaczy większość — nie potrafi wyzbyć się irracjonalnych przesądów. — Irracjonalne przesądy nie są dostatecznym powodem, żeby głosować w taki lub inny sposób. — Wiem, Andrzeju, ale ludzie nie zdają sobie sprawy, że to przesąd decyduje o ich sta-
nowisku.
— Wszystko się wiec sprowadza do mózgu, ale czy problem musi pozostać na płaszczyźnie rywalizacji komórek i pozytronów? Może jest sposób na przeforsowanie definicji funkcjonalnej? Czy koniecznie trzeba mówić, z czego zbudowany jest mózg? Wystarczy chyba powiedzieć, że mózg jest czymś... czymkolwiek... zdolnym do pewnego poziomu myślenia? — Nic z tego nie będzie, Andrzeju — odparła Li—Hsing. — Twój mózg jest dziełem człowieka, konstrukcją, podczas gdy mózg ludzki rozwinął się sam. Dla każdego człowieka, który życzy sobie zachować barierę między sobą a robotem, te różnice są stalowym murem nie do przebycia. — Gdyby się udało dotrzeć do źródła tej niechęci... do samego źródła... — Po tylu latach — powiedziała ze smutkiem Li—Hsing — wciąż jeszcze starasz się dopatrzyć logiki w postępowaniu człowieka. Biedny Andrzeju, nie gniewaj się, ale to właśnie masz w sobie z robota, że myślisz logiczniej od ludzi. — Czy ja wiem — odrzekł Andrzej: — Gdybym się zdobył... Gdybym się zdobył... Od dawna wiedział, że może będzie musiał, w końcu wiec siedział teraz u chirurga. Znalazł dobrego chirurga—robota, który mógł wykonać operacje, człowiekowi bowiem nie można było powierzyć takiego zadania, nie można mu było ufać ani pod kątem umiejętności, ani intencji. Chirurgowi nie wolno było wykonać takiej operacji na człowieku, Andrzej więc po długim namyśle, odzwierciedlającym jego rozterka wewnętrzną, przekreślił Prawo Pierwsze, mówiąc: — Ja też jestem robotem. Potem dodał tonem stanowczym, którego nauczył się w ostatnich latach używać nawet wobec ludzi.
— Rozkazuje ci zrobić mi operacje. Ponieważ Prawo Pierwsze nie odgrywało już roli, stanowczy rozkaz wydany przez kogoś, kto tak bardzo przypominał człowieka, uaktywnił Prawo Drugie.
Andrzej był pewien, że uczucie słabości powstało tylko w jego wyobraźni. Odzyskał przecież zdrowie po operacji. Mimo to oparł się niepostrzeżenie o ścianę. Nie usiadł, bo tym by się zdradził. Li—Hsing powiedziała: — Ostateczne głosowanie odbędzie się w tym tygodniu, Andrzeju. Nie mogłam już dłu-
żej go odwlekać i musimy przegrać... I to już będzie koniec. — jestem ci wdzięczny za tę zwłokę. Dało mi to czas na pewną rzecz ryzykowną, ale konieczną. — A cóż to takiego? — zapytała Li—Hsing nie kryjąc niepokoju. — Nie mogłem tego wcześniej powiedzieć ani tobie, ani nikomu z biura „Feingold i Martin”. Byłem pewien, że powstrzymalibyście mnie. Zrozum, jeżeli sprawą zasadniczą jest mózg, to chyba chodzi przede wszystkim o nieśmiertelność. Kogo w gruncie rzeczy obchodzi, jak mózg wygląda, z czego jest zbudowany, jak ukształtowany. Ważne jest to, że komórki mózgowe umierają, muszą umierać. Nawet jeżeli każdy inny organ jest zachowany czy zastąpiony, komórki mózgowe, których nie sposób zastąpić nie niwecząc osobowości człowieka, muszą w końcu umrzeć. Moje ścieżki pozytronowe przetrwały blisko dwieście lat bez żadnych dostrzegalnych zmian i mogą działać jeszcze przez całe wieki. Czy właśnie to nie jest
zasadniczą sprawą? Ludzie mogą tolerować nieśmiertelnego robota, nie ma bowiem znaczenia, jak długo działa maszyna. Nie mogą jednak tolerować nieśmiertelnego człowieka, gdyż potrafią się pogodzić z nieuchronnością własnej śmierci pod tym jedynie warunkiem, że dotyczy ona wszystkich bez wyjątku, jest powszechna. I właśnie dlatego nie chcą mnie uznać za człowieka. — Do czego zmierzasz, Andrzeju? — zapytała Li—Hsing. — Zlikwidowałem tę przeszkoda. Kilkadziesiąt lat temu mój mózg został połączony z organicznymi nerwami. Teraz, przy ostatniej operacji, zmieniono mi połączenie w taki sposób, że moje ścieżki pozytronowe stopniowo — dość powoli — tracą potencjał. Pokryta cieniutkimi zmarszczkami twarz Li—Hsing nic przez chwile nie wyrażała. Potem usta się zacisnęły. — To znaczy, że w wyniku tej operacji masz umrzeć? To niemożliwe. To pogwałcenie Prawa Trzeciego. — Nie — odrzekł Andrzej. — Miałem do wyboru śmierć ciała albo śmierć wszystkich moich aspiracji i dążeń. Gdybym pozwolił, aby ciało żyło za cenę tej gorszej śmierci, to dopiero byłoby pogwałceniem Prawa Trzeciego. Li—Hsing chwyciła Andrzeja mocno za rękę, jak gdyby chciała nim potrząsnąć, żeby oprzytomniał. Opanowała się jednak. — Andrzeju, to nic nie da. Wróć do dawnego stanu. — Za późno. Uszkodzenie jest zbyt duże. Pozostał mi mniej więcej rok życia. Dożyję jeszcze dwusetnej rocznicy mojego skonstruowania. Może powinienem się wstydzić tej słabości, ale tak to zaplanowałem.
— Czy warto było na to się ważyć? Andrzeju, jesteś szalony. — Jeżeli dzięki temu zostanę uznany za człowieka, warto było. Jeżeli nie, skończą się moje daremne usiłowania, wiec również było warto. Li—Hsing zrobiła coś, co samą ją zdziwiło. Rozpłakała się cicho.
Rzeczą zdumiewającą było, jak ten ostatni czyn Andrzej a wpłynął na wyobraźnię ludzi. Wszystko, co robił przedtem nie wywarło na nikim wrażenia. Ale Andrzej w końcu przyjął nawet śmierć, aby stać się człowiekiem, a poświęcenia tej miary niepodobna było zignorować. Ostateczną uroczystość wyznaczono celowo na dwusetną rocznicę. Prezydent Świata miał podpisać akt i wydać stosowny dekret. Całą uroczystość miała transmitować telewizja światowa z uwzględnieniem nawet stanu księżycowego i kolonii marsjańskiej: Andrzej siedział w fotelu na kółkach. Mógł jeszcze chodzić, ale bardzo niepewnie. Prezydent Świata przemówił: — Andrzeju, przed pięćdziesięciu laty uznano, że jesteś stupięćdziesięcioletnim robotem. Po pauzie, tonem poważniejszym dodał: — Panie Martin, dzisiaj uznajemy pana za dwuchsetletniego człowieka. I Andrzej, rozpromieniony, wyciągnął ręku, żeby uścisnąć dłoń prezydenta.
Andrzej leżał w łóżku. Myśli plątały mu się coraz bardziej. Chwytał się ich rozpaczliwie. Jest człowiekiem! Jest człowiekiem! Pragnął, żeby to była jego ostatnia myśl. Chciał zniknąć — umrzeć — z tą właśnie myślą. Jeszcze raz otworzył oczy i po raz ostatni ujrzał
poważną, zasmuconą twarz Li—Hsing. Obok stali też inni, ale to już były tylko cienie, nierozpoznawalne cienie. Jedynie Li—Hsing odcinała się na tle coraz głębszej szarości. Wolno, cal po calu wyciągnął do niej rękę i ledwo,ledwo poczuł, że ona tę rękę ujmuje. Jej postać rozpływała się i nikła mu w oczach, podobnie jak ostatnie myśli rozpływały się powoli. Ale nie znikła jeszcze zupełnie, gdy ostatnia przelotna myśl zrodziła się i na chwilę zatrzymała w mózgu Andrzeja, zanim wszystko ustało. — Mała Panienko — wyszeptał cicho, zbyt cicho, żeby ktoś mógł go usłyszeć. Tłumaczyła: Ewa Budrewicz
ALDOUS HUXLEY NOWY WSPANIAŁY ŚWIAT
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przysadzisty szary budynek o zaledwie trzydziestu czterech piętrach. Nad głównym wejściem napis: „Ośrodek Rozrodu i Warunkowania w Londynie Centralnym”, na tablicy zaś wyryte hasło Republiki Świata: „Wspólność, Identyczność, Stabilność”. Okna ogromnej sali na parterze wychodziły na północ. Zimny (pomimo pełni lata za szybami, pomimo tropikalnego upału we wnętrzu sali), ostry i przenikliwy blask zaglądał w
okna, chciwie poszukując jakiegoś kształtu obleczonego w tkaninę, jakiejś bladej gęsiej skórki akademika, lecz znajdował tylko szkło, nikiel i matowo lśniącą porcelanę laboratoryjną. Chłód natrafiał na chłód. Okrycia robocze pracowników były białe, dłonie w gumowych rękawiczkach trupio bladej barwy. Światło — lodowate, martwe, upiorne. Tylko z żółtych rurek mikroskopów czerpało ono nieco substancji bogatej i żywej, kładąc się na polerowanych rurkach niczym smakowite płaty masła ułożone rzędami wzdłuż stanowisk roboczych. — A to — powiedział dyrektor otwierając drzwi — jest dział zapładniania. Gdy dyrektor „Rozrodu i Warunkowania” wkraczał do sali, trzystu zapładniaczy pochylało się nad przyrządami wstrzymując dech i w pełnym zaabsorbowania skupieniu z rzadka wydając bezwiedny gwizd lub pomruk. Grupa nowo przybyłych studentów, bardzo młodych, różowiutkich żółtodziobów, z pokorą dreptała nerwowo za dyrektorem. Każdy z nich trzymał kajet, w którym desperacko bazgrał, gdy tylko wielki człowiek raczył przemówić. Z pierwszej ręki. To był rzadki przywilej. Dyrektor „Rozrodu i Warunkowania” na Londyn Centralny zawsze dbał o to, by osobiście oprowadzać swych nowych praktykantów po poszczególnych działach. — To tak żeby dać ogólne pojęcie — wyjaśniał im. Bo aby rozumnie pracować, jakieś ogólne pojęcie rzecz jasna mieć muszą — choć możliwie najmniejsze, jeśli mają być dobrymi i szczęśliwymi członkami społeczeństwa. Wiedza o szczegółach bowiem, jak każdy wie, przydaje cnót i szczęśliwości, wiedza ogólna zaś to dla umysłu zło konieczne. Nie filozofowie, lecz pracowite mrówki i zbieracze znaczków tworzą kręgosłup społeczny. — Jutro — zwykł dodawać uśmiechając się uprzejmie, acz z odrobiną surowości — zabierzecie się do poważnej pracy. Nie będziecie mieć czasu na rzeczy ogólne. Póki co jednak... Póki co obowiązywał przywilej. Z pierwszej ręki do kajetu. Chłopcy smarowali jak
szaleni.
Wysoki, raczej chudy, wyprostowany dyrektor zmierzał w głąb sali. Miał długą dolną szczękę, zęby nieco wystające, ledwo zakryte, gdy nie mówił, przez pełne, kunsztownie wygięte wargi. Stary, młody? Trzydzieści? Pięćdziesiąt pięć? Trudno było określić. Zresztą nie miało to znaczenia; w ów czas nieustającej stabilności, A.F. 632, nikomu nawet nie przyszłoby do głowy pytać o wiek. — Wyjdę od punktu wyjścia — powiedział dyrektor RiW, a co bardziej gorliwi studenci utrwalili jego zamiar w kajetach: Wyjść od punktu wyjścia. — To — machnął ręką — są inkubatory. — A otwierając odosobnione drzwi, pokazał im szeregi półek zapełnionych ponumerowanymi probówkami. — Tygodniowy zapas jaj. Trzymany — wyjaśnił — w temperaturze krwi. Męskie gamety — tu otworzył inne drzwi — muszą być przechowywane w temperaturze trzydziestu pięciu stopni, nie trzydziestu siedmiu. Temperatura krwi sterylizuje. Barany zamknięte w termogenie nie poczynają jagniąt. Wsparty o inkubatory podawał studentom (a ołówki gryzmoliły z pośpiechem) krótki opis nowoczesnego procesu zapładniania; najpierw powiedział, rzecz jasna, o jego chirurgicznym etapie wstępnym: o „zabiegu, któremu poddajemy się chętnie dla dobra Społeczeństwa, nie mówiąc już o gratyfikacji w wysokości półrocznej pensji”. Następnie omówił zwięźle technikę utrzymywania wyodrębnionego jajnika przy życiu i zapewnienia jego funkcjonowania. Potem przeszedł do podania optymalnej temperatury, stopnia zasolenia, kleistości, wspomniał o naturze płynu, w którym przechowuje się wyodrębnione dojrzałe jaja; prowa-
dząc swych podopiecznych do stanowisk roboczych pokazał im, jak się ów płyn wydobywa z probówki; jak się go kropla po kropli wprowadza na specjalnie ogrzane szkiełka mikroskopowe; jak się zawarte w nim jaja testuje co do odchyleń, przelicza i przenosi do porowatego pojemnika; jak (tu zademonstrował przebieg tej czynności) pojemnik ów zostaje zanurzony w ciepłym roztworze ze swobodnie pływającymi plemnikami — tu podkreślił, że najmniejsze stężenie może wynosić sto tysięcy na centymetr sześcienny; jak, po dziesięciu minutach, zbiornik zostaje wyjęty z płynu, a jego zawartość ponownie przebadana; jak w przypadku, gdy któreś z jaj pozostało nie zapłodnione, zanurza się je ponownie, a potem w razie potrzeby raz jeszcze; jak zapłodnione jaja wracają do inkubatorów, gdzie alfy i bety pozostają aż do zakończenia butlacji, gdy tymczasem gammy, delty i epsilony wydobywa się po trzydziestu sześciu godzinach i poddaje procesowi Bokanowskiego. — Procesowi Bokanowskiego — powtórzył dyrektor, a studenci podkreślili w swych małych kajetach. Jedno jajo, jeden embrion, jeden osobnik dorosły — proces normalny.
Jednakże jajo zbokanowizowane będzie pączkować, mnożyć się, dzielić. Od ośmiu do dziewięćdziesięciu sześciu pączków, a każdy pączek rozwinie się w doskonale ukształtowany embrion, każdy embrion w pełnego osobnika dorosłego. Tak iż w miejsce jednego człowieka będzie powstawało dziewięćdziesięciu sześciu. Postęp. — W zasadzie — podsumował dyrektor RiW — bokanowizacja polega na ciągu ingerencji zatrzymujących rozwój. Stopujemy normalny rozrost i, paradoks, nieprawdaż, jajo reaguje pączkowaniem. Reaguje pączkowaniem. Ołówki pracowały zaciekle. Wskazał palcem. Spoczywający na
sunącej żółwim tempem taśmie pojemnik z probówkami zniknął w dużym metalowym pudle; wynurzał się następny. Maszyny cicho pomrukiwały. Przejście probówek trwa osiem minut, poinformował. Osiem minut twardych promieni Roentgena jajo wytrzymuje z najwyższym trudem. Niektóre giną; spośród pozostałych te najmniej wrażliwe dzielą się na pół; większość daje po cztery pączki, niektóre osiem. Wszystkie wracają do inkubatorów, gdzie pączki zaczynają się rozwijać; po dwóch dniach oziębia się je nagle i w ten sposób zatrzymuje ich rozwój. Dwa, cztery, osiem... pączki reagują dalszym pączkowaniem, po czym poddawane są niemal całkowitemu zatruciu alkoholem; w efekcie pęcznieją dalej i po pączkowaniu — pączek z pączka pączka — mogą dalej rozwijać się w spokoju, jako że dalsze hamowanie w zasadzie prowadziłoby już do ich uśmiercenia. W ciągu tego czasu pierwotne jajo mogło zapoczątkować od ośmiu do dziewięćdziesięciu sześciu embrionów — niezwykłe, przyznacie, udoskonalenie natury. Identyczne bliźniaki — ale nie jakieś tam dwojaczki czy trojaczki dawnej epoki żyworodności, kiedy to jaja dzieliły się akcydentalnie; obecnie możemy mieć bliźniąt całe tuziny. W obfitości. — W obfitości — powtórzył dyrektor i rozłożył ramiona, jakby rozdawał tę płodność. — W obfitości. Jednakże któryś ze studentów zadał w swej głupocie pytanie, w czym tu korzyść. — Mój drogi chłopcze — dyrektor gwałtownie odwrócił się ku niemu. — Czyż ty nie dostrzegasz? Czy nie dostrzegasz? Uniósł dłoń; twarz miała uroczysty wyraz: — Proces Bokanowskiego to jeden z podstawowych czynników stabilności społecznej! Podstawowych czynników stabilności społecznej. Standaryzacja mężczyzn i kobiet; identyczne osobniki. Cała niewielka wytwórnia obsadzona personelem z jednego zbokanowizowanego jaja. — Dziewięćdziesiąt sześć identycznych osób przy dziewięćdziesięciu sześciu identycz-
nych maszynach! — Głos aż drżał radosnym uniesieniem. — Teraz panujemy nad sytuacją.
Po raz pierwszy w dziejach. — Przytoczył hasło planetarne: „Wspólność, Identyczność, Stabilność”. Naprawdę wielkie słowa. — Gdybyśmy umieli bokanowizować bez ograniczeń, cały problem byłby rozwiązany. Rozwiązany przez standartyzowane gammy, identyczne delty, jednolite epsilony. Miliony jednakowych bliźniaków. Zasada produkcji masowej wreszcie zastosowana w odniesieniu do biologii. — Niestety jednak — dyrektor potrząsnął głową — bokanowizować bez ograniczeń nie możemy. Granicą wydaje się dziewięćdziesiąt sześć, wysoką średnią siedemdziesiąt dwa. Najlepszą (niestety niedoskonałą) rzeczą, jaką można było zrobić, to wytwarzać z danego jajnika i gamet danego samca możliwie największe grupy bliźniaków. A nawet i to było trudne. — W przyrodzie bowiem dwieście jaj dojrzewa przez lat trzydzieści. Jednakże nas interesuje ustabilizowanie populacji już obecnie, tu i teraz. Z pary bliźniąt raz na ćwierć wieku żaden pożytek. Oczywiście, pożytek żaden. Jednakże technika Podsnapa niezmiernie przyspieszyła proces dojrzewania. Zapewnia ona co najmniej pięćdziesiąt dojrzałych jaj w ciągu dwu lat. Zapładniać i bokanowizować, innymi słowy, mnożyć przez siedemdziesiąt dwa, a będziemy otrzymywać średnio prawie jedenaście tysięcy braci i sióstr w stu pięćdziesięciu grupach bliźniąt, wszystkie w jednakowym, z dokładnością do dwóch lat, wieku. — W pewnych zaś przypadkach możemy sprawić, że ten jajnik da nam ponad piętna-
ście tysięcy dorosłych osobników. Skinął na jasnowłosego, rumianego młodzieńca, który właśnie przechodził w pobliżu, i zawołał: — Panie Foster! Rumiany młodzieniec zbliżył się. — Panie Foster, czy może nam pan podać rekord jajnika? — W naszym ośrodku szesnaście tysięcy dwanaście — odrzekł bez wahania pan Foster. Mówił bardzo szybko, miał żywe błękitne oczy i najwyraźniej znajdował przyjemność w przytaczaniu cyfr. — Szesnaście tysięcy dwanaście; w stu osiemdziesięciu dziewięciu grupach identyków. Ale rzecz jasna w ośrodkach tropikalnych — trajkotał dalej — mieli wyniki o wiele lepsze. Singapur często wytwarzał ponad szesnaście i pół tysiąca, Mombasa zaś doszła ostatnio do siedemnastu tysięcy. No ale oni mają pewne fory. Wystarczy zobaczyć, jak murzyński jajnik reaguje na śluz! To wprost zadziwiające, jeśli się przywykło do pracy z materiałem europejskim. Niemniej — dodał ze śmiechem (choć oczy lśniły mu blaskiem wa-
leczności i głowę zadzierał wyzywająco) — niemniej jednak pobijemy ich, jeśli nam się uda. Pracuję teraz nad wspaniałym jajnikiem delta—minus. Zaledwie osiemnastomiesięczny. Już ponad dwanaście tysięcy siedemset dzieci, wybutlowanych lub w embrionach. I wciąż jest mocny. Jeszcze ich pobijemy. — Oto duch, jakiego lubię! — wykrzyknął dyrektor klepiąc pana Fostera po plecach. — Proszę z nami i niech pan pozwoli chłopcom korzystać z pańskiej głębokiej wiedzy. Pan Foster uśmiechnął się skromnie.
— Z przyjemnością. Ruszyli dalej. W dziale butlacji praca przebiegała harmonijnie i w pełnym porządku. Płaty świeżej świńskiej otrzewnej przygotowane do pokrojenia na części stosownej wielkości nadjeżdżały małymi windami ze składu narządów w podziemiach. Wzzz, a potem klik! otwierają się drzwiczki windy; wyściełacz musi tylko sięgnąć po płat, wsunąć go, wygładzić i zanim wyścielona butla zdąży odpłynąć wzdłuż bezkresnej taśmy poza zasięg jego ręki, wzzz, klik! I następny płat otrzewnej wyskakuje z otchłani, czekając na wsunięcie go w następną butlę, obecnie pierwszą w tej powolnej nieskończonej procesji po tasmie. Obok wyściełaczy stoją matrykulatorzy. Procesja posuwa się; jaja, jedno po drugim, przenoszone są z probówek do większych pojemników; wyściółka z otrzewnej zostaje zręcznie nacięta, morula wpada, wlewa się roztwór solny... i już butla sunie dalej, i już przychodzi kolej na etykietowanie. Dziedziczność, data zapłodnienia, przynależność do grupy Bokanowskiego — wszystkie te dane przenoszone są z probówek na butlę. Już nie anonimowa, lecz opatrzona nazwami, zidentyfikowana procesja sunie powoli przed siebie; przed siebie przez otwór w ścianie; powoli przed siebie do działu przeznaczenia społecznego. — Osiemdziesiąt osiem metrów sześciennych formularzy kartoteki — oświadczył z lubością pan Foster, gdy wchodzili do pomieszczenia. — Zawierających wsze1kie potrzebne informacje — dodał dyrektor. — Aktualizowane co rano. — Na ich podstawie dokonuje się obliczeń. — Tyle a tyle osobników, o takich a takich własnościach — stwierdził pan Foster. — Takim a takim rozkładzie ilościowym. — Optimum wybutlacji na dowolny moment.
— Szybka kompensacja nie przewidzianych ubytków.
— Szybka — powtórzył pan Forest. Gdyby panowie wiedzieli, ileż nadgodzin musiałem wprowadzić po ostatnim trzęsieniu ziemi w Japonii! — śmiał się dobrodusznie i kiwał głową. — Przeznaczeniowcy ślą swoje liczby zapładniaczom. — Którzy dostarczają im embrionów, jakich tamci sobie życzą. — A butle docierają tutaj i określa się szczegółowo ich przeznaczenie. — Po czym wysyła się na dół do składu embrionów. — Dokąd właśnie pójdziemy. I otwarłszy drzwi pan Foster poprowadził grupę po schodach w dół do piwnic. Żar był ciągle tropikalny. Zstępowali w gęstniejący półmrok. Dwoje drzwi i korytarz dwukrotnie zakręcający chroniły piwnicę przed przenikaniem światła dziennego. — Embriony są jak klisza fotograficzna — z łobuzerskim uśmiechem żartował pan Forest otwierając drugie drzwi. — Znoszą tylko światło czerwone. Rzeczywiście, duszny mrok, w który teraz weszli za Fosterem studenci, rozświetlony był purpurowo, niczym ciemność pod zamkniętymi powiekami w letnie popołudnie. Obwisłe półki, jedna nad drugą, pełne butli, lśniły niezliczonymi rubinami, a wśród rubinów przesuwały się rozmyte czerwone widma mężczyzn i kobiet o purpurowych oczach i wszelkich objawach tocznia na twarzach. Brzęk i klekot urządzeń lekko poruszał powietrze. — Może poda im pan parę liczb, panie Foster — rzeki dyrektor, zmęczony już mówieniem.
Pana Fostera nic nie mogło uradować bardziej niż podanie paru liczb. Dwieście dwadzieścia metrów długości, dwieście szerokości, dziesięć wysokości. Wskazał dłonią ku górze. Jak pijące kury studenci wznieśli oczy ku odległemu sklepieniu. Trzy rzędy półek: parter, galeria pierwsza, galeria druga. Stalową pajęczynę spiętrzonych jedna nad drugą galerii we wszystkich kierunkach pochłaniał mrok. Obok trzy czerwone widma pracowicie zdejmowały słoje z ruchomych schodów. Schodów z działu przeznaczenia społecznego. Daną butlę można było ułożyć na jednej z piętnastu półek, każda zaś z półek była przenośnikiem, który poruszał się z niezauważalną prędkością trzydziestu trzech i jednej trzeciej centymetra na godzinę. Dwieście sześćdziesiąt siedem dni ruchu przy prędkości ośmiu metrów na dobę. Ogółem dwa tysiące sto trzydzieści sześć metrów. Jedno okrążenie piwnicy na poziomie parteru, jedno na galerii pierwszej, połowa na drugiej, aż wreszcie rankiem dnia
dwieście sześćdziesiątego siódmego światło dzienne w dziale wybutlacji. Tak zwane istnienie niezależne. — Jednakże w ciągu tego czasu — zakończył pan Foster — wiele dla nich czynimy. Och, ogromnie dużo. — Jego śmiech był triumfującym śmiechem tego, który wie. — Oto duch, jakiego lubię! — jeszcze raz oznajmił dyrektor. — Obejdźmy to wkoło. Niech pan mówi im wszystko, panie Foster. Pan Foster rzetelnie wszystko im mówił. Mówił im o rozwoju embriona w jego łożysku z otrzewnej. Nakłonił ich do skosztowa-
nia wzbogaconego surogatu krwi, którym embrion jest karmiony. Wyjaśnił, dlaczego musi się go stymulować placentyną i tyroksyną. Mówił o wyciągu z corpus luteum. Pokazał strzykawki, które rozstawione co dwanaście metrów, od zera do 2040, robiły embrionowi automatyczne zastrzyki. Mówił o owych stopniowo wzrastających dawkach śluzu, jakie stosowano na ostatnich dziewięćdziesięciu sześciu metrach trasy. Opisał sztuczny krwiobieg macierzyński umieszczany na każdej butli na sto dwunastym piętrze; pokazał im zbiornik z surogatem krwi, pompę odśrodkową, która powodowała stałe zraszanie łożyska płynem i przeprowadzała ów płyn przez sztuczne płuco i filtr wydzielin. Wspomniał o kłopotliwej skłonności embrionu do anemii i o sporych dawkach niezbędnego w tej sytuacji wyciągu ze świńskiego żołądka i z wątroby płodu źrebięcia. Zademonstrował im prosty przyrząd, za pomocą którego podczas ostatnich dwóch spośród każdych ośmiu metrów ruchu wszystkie embriony są równocześnie potrząsane, aby oswoić je z ruchem. Wskazał na poważny charakter tak zwanego „szoku powybutlacyjnego” i wyliczył środki podejmowane dla zmniejszenia — poprzez odpowiedni trening zabutlowanego embriona — tego niebezpiecznego wstrząsu. Powiedział im o testach na płeć przeprowadzanych w okolicy dwusetnego metra. Wyjaśnił system etykietowania: „T” dla osobników męskich, kółko dla żeńskich, zaś dla bezpłodnych znak zapytania, czarny na białym tle. — Bowiem w większości przypadków — mówił pan Foster — płodność stanowi rzecz jasna tylko kłopot. Jeden na tysiąc dwieście płodny jajnik w zupełności dla naszych celów wystarczy. Jednakże chcemy mieć możliwość szybkiego wyboru. No i rzecz jasna trzeba zawsze dysponować wielkim marginesem bezpieczeństwa. Dlatego aż trzydziestu procentom żeńskich embrionów pozwalamy na normalny rozwój. Inne przez resztę kursu co dwadzieścia cztery metry otrzymują dawkę męskiego hormonu płciowego. Wynik: zostają wybutlowane jako bezpłodne, co do budowy zupełnie normalne („poza — musiał przyznać — tym, że rzad-
ko, ale naprawdę rzadko, wyrastają im brody”), lecz bezpłodne. Absolutnie bezpłodne. Co wyprowadza nas wreszcie — kontynuował pan Foster — z dziedziny niewolniczego jedynie
naśladowania natury i wiedzie ku znacznie bardziej zajmującemu światu ludzkiej wynalazczości. Zatarł ręce. Oni rzecz jasna nie zadowalają się zwykłą pracą nad rozwojem embrionów: byle krowa to urnie. — My ponadto przeznaczamy i warunkujemy. Nasze niemowlęta wybutlowujemy w postaci uspołecznionych istot ludzkich, w postaci alf lub epsilonów, w postaci przyszłych krawców lub... — Chciał powiedzieć: „przyszłych zarządców świata”, ale powstrzymał się i rzekł: — przyszłych dyrektorów ośrodków rozrodu. Dyrektor RiW uśmiechem podziękował za komplement. Przebywali trzysta dwudziesty metr na jedenastej półce. Młody mechanik, beta—minus, ze śrubokrętem i kluczem francuskim pracował nad pompą surogatu krwi przy jednej z przesuwających się butli. Gdy mechanik dokręcał mutrę, bzyczenie elektrycznego motoru stawało się o ułamek tonu niższe. Niższe, coraz nizsze... Ostatni obrót, rzut oka na licznik obrotów i gotowe. Przeszedł dwa kroki w dół taśmy i rozpoczął tę samą czynność przy następnej pompie. — Zmniejszanie liczby obrotów na minutę — wyjaśniał pan Foster. — Surogat krąży wolniej, przeplywa zatem przez płuca w większych odstępach czasu, dostarczając embrionowi mniej tlenu. Nie ma to jak niedobór tlenu, to najlepiej utrzymuje embrion poniżej poziomu. — Znowu zatarł ręce.
— Ale dlaczego chce pan utrzymywać embrion poniżej poziomu? — zapytał ze szczerą naiwnością jakiś student. — Osioł! — zawołał dyrektor, przerywając długą chwilę milczenia. — Czy nie przyszło ci do głowy, że embrion epsilona, jeśli ma. epsilonową dziedziczność, musi mieć warunki epsilonowe? Najwidoczniej nie przyszło mu do głowy. Zmieszał się. — Im niższa kasta — powiedział pan Foster — tym mniej tlenu. Pierwszym naruszonym narządem jest zawsze mózg. Potem szkielet. Przy siedemdziesięciu procentach normalnej dawki tlenu uzyskujemy karły. Przy mniej niż siedemdziesięciu bezokie potworki. — Z których nie ma żadnego pożytku — podsumował pan Foster. Gdyby natomiast (tu jego głos się roznamiętnił i zarazem nabrał konfidencjonalnych tonów) udało się odkryć metodę skracania okresu dojrzewania, cóż by to był za sukces, jakie dobrodziejstwo dla Społeczeństwa! — Rozważmy na przykład konia. Rozważyli.
Dojrzewa przez sześć lat; słoń przez dziesięć. Natomiast człowiek po trzynastu latach życia nie jest nawet dojrzały płciowo, zakończenie dojrzewania następuje dopiero w wieku lat dwudziestu. Stąd rzecz jasna ów owoc opóźnionego rozwoju, ludzki rozum. — Jednakże u epsilonów — nader trafnie zauważył pan Foster — nie potrzeba nam ludzkiego rozumu. Nie potrzeba i nie uzyskuje się go. Ale mimo iż umysł epsilona osiąga dojrzałość w
wieku lat dziesięciu, ciało epsilona pozostaje niezdolne do pracy aż do osiemnastego roku życia. Długi okres zbędnej i zmarnowanej niedojrzałości. Gdyby można było przyspieszyć rozwój fizyczny do rzędu szybkości dojrzewania, powiedzmy, krowy, jakaż ogromna oszczędność dla Społeczeństwa! — Ogromna! — mamrotali słuchacze. Entuzjazm pana Fostera był zaraźliwy. Przeszedł do kwestii dość technicznych; mówił o odchyleniach w zakresie współpracy gruczołów dokrewnych, co powoduje u mężczyzn opóźniony wzrost; uważał, że powoduje to mutacja embrionalna. Czy można usunąć jej skutki? Czy za pomocą stosownej metody można dany embrion epsilona przekształcić do postaci normalnej jak u psów i krów? Oto problem. W żadnym razie jeszcze nie rozwiązany. W Mombasie Piłkington wytworzył osobniki dojrzałe seksualnie w wieku lat czterech i osiągające pełną dojrzałość w wieku lat sześciu i pół. Triumf nauki. Jednakże społecznie bezużyteczny. Sześcioletni mężczyźni i kobiety byli zbyt głupi nawet do wykonywania pracy epsilona. A proces przebiegał na zasadzie „wszystko albo nic”, albo niczego nie można było zmienić, albo ulegało zmianie wszystko. Ciągle usiłowano znaleźć optymalny kompromis między dorosłymi dwudziestolatkami a dorosłymi sześciolatkami. Jak dotąd bezskutecznie. Pan Foster westchnął i pokiwał głową. Wędrówka przez purpurowy półmrok zawiodła ich w okolice sto siedemdziesiątego metra na półce dziewiątej. Począwszy od tego miejsca półka dziewiąta była obudowana, butle zaś resztę swej podróży odbywały w czymś na kształt tunelu, urywającego się miejscami na przestrzeni dwóch lub trzech metrów. — Warunkowanie termiczne — powiedział pan Foster. Tunele gorące występowały na przęmian z chłodnymi. Chłód zestawiano z bodźcami
przykrymi, mianowicie w postaci twardych promieni Roentgena. Do czasu wybutlowania embriony nabędą lęku przed chłodem. Przeznacza się je do tropików, do pracy w charakterze górników, włókniarzy sztucznego jedwabiu i hutników. Później ich umysły zostaną ukształtowane tak, by potwierdzały osądy ciał.
— Warunkujemy ich co do wytrzymałości na upał — zakończył pan Foster. — Nasi koledzy z górnych pięter nauczą ich go lubić. — A to — wtrącił dyrektor sentencjonalnie — to jest cała tajemnica szczęścia i cnoty. Lubić to, co się musi robić. Wszelkie warunkowanie zmierza do jednej rzeczy: do sprawienia, by ludzie polubili swe nieuniknione przeznaczenie społeczne. W nie obudowanej części tunelu pielęgniarka ostrożnie badała za pomocą długiej delikatnej strzykawki galaretowatą zawartość przesuwającej się butli. Studenci i ich przewodnicy przez chwilę patrzyli na pielęgniarkę w milczeniu. — Lenino — powiedział pan Foster, gdy ta wyjęła wreszcie strzykawkę i wyprostowała się. Dziewczyna odwróciła się szybko. Widać było od razu, że pomimo tocznia i purpurowych oczu była niezwykle urodziwa. — Henryk! — jej uśmiech błysnął ku niemu czerwono rzędem koralowych zębów. — Urocza, urocza — mruknął dyrektor i dając jej dwa lub trzy pieszczotliwe klapsy, otrzymał w zamian pełen szacunku uśmiech. — Co im aplikujesz? — zapytał pan Foster przybierając ton bardzo fachowy. — Och, zwykłą dawkę tyfusu i śpiączki.
— Pracownicy tropikalni są uodporniani począwszy od sto pięćdziesiątego metra — wyjaśnił studentom pan Foster. — Embriony zachowują jeszcze skrzela. Chronimy rybę przed przyszłymi chorobami człowieka. — Potem, zwróciwszy się znów do Leniny, powiedział: — Jak zwykle, za dziesięć piąta na dachu. — Urocza — rzekł raz jeszcze dyrektor i dawszy jej pożegnalnego klapsa, oddalił się za resztą osób. Na półce dziesiątej rzędy przyszłych chemików ćwiczono na tolerancję ołowiu, sody kaustycznej, smoły i chloru. Pierwszy z grupy dwustu pięćdziesięciu embrionów, w przyszłości inżynierów statków kosmicznych, przesuwał się właśnie obok znaku tysiąc setnego metra na półce trzeciej. Specjalne urządzenie nadawało zbiornikom stały ruch obrotowy. — To aby udoskonalić ich zmysł równowagi — wyjaśnił pan Foster. — Dokonywanie napraw w przestrzeni na zewnątrz statku jest zajęciem dość trudnym. Gdy znajdują się normalnej pozycji, spowalniamy im krążenie, tak iż niemal giną z głodu tlenowego, gdy zaś są w pozycji „do góry nogami”, zdwajamy przepływ surogatu. Uczą się więc kojarzyć tę pozycję z uczuciem komfortu; i rzeczywiście, są naprawdę szczęśliwi tylko wtedy, gdy stoją na głowach.
— A teraz — ciągnął pan Foster — chciałbym wam pokazać pewne nader interesujące warunkowanie intelektualistów alfa—plus. Mamy dużą ich grupę na półce piątej. Galeria pierwsza — krzyknął do dwóch chłopców, którzy zaczęli schodzić w stronę parteru. — Są w okolicy dziewięćsetnego metra — wyjaśnił. — Nie sposób przeprowadzać skutecznego warunkowania intelektualnego, dopóki płód nie straci ogona. Pozwólcie za mną.
Tu jednak dyrektor spojrzał na zegarek. — Za dziesięć trzecia — powiedział. — Obawiam się, że nie mamy już czasu na embriony intelektualistów. Musimy zdążyć na górę do żłobka przed zakończeniem ciszy popołudniowej. Pan Foster był rozczarowany. — Tylko rzut oka na dział wybutlacji — prosił. — No dobrze — dyrektor uśmiechnął się wyrozumiale. — Tylko rzut oka.
ROZDZIAŁ DRUGI Pana Fostera pozostawiono w dziale wybutlacji. Dyrektor RiW oraz jego studenci weszli do najbliższej windy, ta zaś wyniosła ich na piąte piętro. „Żłobki. Działy Warunkowania Neopawłowowskiego”, głosiła tabliczka. Dyrektor otworzył drzwi. Znajdowali się w obszernym, pustym pomieszczeniu, bardzo jasnym i słonecznym, całą bowiem ścianę południową zajmowało jedno wielkie okno. Pół tuzina pielęgniarek odzianych w regulaminowe białe spodnie i żakiety ze sztucznego płótna, o włosach aseptycznie ukrytych pod białymi czepkami, zajętych było ustawianiem na podłodze w jednym długim rzędzie wazonów z różami. Wielkie wazony, ciasno zapełnione kwiatami. Tysiące płatków, dojrzałych, jedwabistej gładkości, niczym policzki niezliczonych cherubinków, jednakże cherubinków w tym jasnym blasku nie tylko różowych i aryjskich, ale także jasnych Chińczyków czy Meksykanów, a przy tym skłonnych do apopleksji od zbyt silnego dęcia w trąby niebiańskie, bladych jak śmierć, bladych pośmiertną marmurową bielą. Gdy wszedł dyrektor RiW, pielęgniarki wyprężyły się w postawie zasadniczej
— Wyłożyć książki — polecił krótko. W milczeniu pielęgniarki wykonały rozkaz. Książki zostały sprawnie wyłożone pośród wazonów z różami — rząd bajek dziecięcych zachęcająco otwartych na wesoło pokolorowanych obrazkach zwierząt, ryb, ptaków. — Przywieźć dzieci. Wybiegły z pokoju i powróciły po minucie lub dwóch, każda pchała przed sobą coś w rodzaju wysokiego wózka kelnerskiego, na którego czterech półkach z drucianej siatki siedziały ośmiomiesięczne niemowlęta, wszystkie jednakowe (najwyraźniej z jednej grupy Bokanowskiego) i wszystkie (jako że należały do kasty delt) odziane w ubranka koloru khaki. — Umieścić je na podłodze. Rozładowano wózki. — Odwrócić je w stronę kwiatów i książek. Odwrócone, dzieci nagle zamilkły, a potem zaczęły się czołgać na czworakach ku tym zestawom olśniewających barw, ku owym tak wesołym i kolorowym kształtom na białych stronicach. Gdy były już blisko, słońce wychyliło się zza przesłaniającej go przez chwilę chmury. Róże rozpromieniły się jak od nagłego wybuchu wewnętrznej namiętności; lśniące stronice książek zdały się nasycać nowym, głębokim znaczeniem. Od niemowlęcych szeregów dobiegły ciche okrzyki podniecenia, gulgoty i świergoty rozkoszy. — Świetnie! — zatarł ręce dyrektor. Jak na zamówienie.
Najszybsze z niemowląt prawie już dopełzły do celu. Drobne ręce wyciągały się niepewnie, dotykały, chwytały, obrywały płatki wspaniałych róż, mięły barwne stronice książek.
Dyrektor czekał, aż wszystkie niemowlęta oddadzą się radosnym zajęciom. Potem powiedział: — Teraz patrzcie uważnie! — I dał znak uniesieniem ręki. Przełożona pielęgniarek, stojąca przy tablicy rozdzielczej po drugiej stronie sali, nacisnęła małą dźwignię. Nastąpił gwałtowny wybuch. Coraz głośniej i głośniej wyła syrena. Dzwony alarmowe biły jak oszalałe. Dzieci wzdrygnęły się, rozwrzeszczały; buzie wykrzywiło przerażenie. — A teraz — krzyknął dyrektor (bo hałas był ogłuszający) — teraz wpajamy lekcję poprzez łagodne elektrowstrząsy. Znów dał znak ręką i przełożona nacisnęła drugą dźwignię. Krzyki dzieci zmieniły nagle ton. Ostrym, spazmatycznym wrzaskiem dawały obecnie wyraz czemuś rozpaczliwemu, wręcz obłąkańczemu. Drobne ciałka kurczyły się, sztywniały, nóżki drgały niczym pociągane przez niewidzialne druty. — Podłączmy do prądu cały ten fragment podłogi — krzycząc objaśniał dyrektor. — Na razie wystarczy — dał znak pielęgniarce. Wybuchy ustały, dzwony umilkły, wycie syren powoli zamierało. Zesztywniałe, wijące się ciałka rozluźniły się, a to, co uprzednio było płaczem i wyciem obłąkanych na pozór niemowląt, przybrało znów postać normalnych krzyków zwykłego przestrachu. — Dać im na powrót kwiaty i książki. Pielęgniarki wykonały; jednakże postawione przed różami i na sam widok wszystkich tych wesołych obrazków kotka, kogutka ku—ku—ryku i czarnej owieczki mee—mee niemowlęta kurczyły się z przerażenia; ich wrzaski nasiliły się. — Obserwujcie — mówił triumfująco dyrektor. — Obserwujcie. Książki i głośny hałas, kwiaty i elektrowstrząsy — już w niemowlęcym umyśle człony
tych par są kojarzone, po dwustu zaś powtórzeniach takiej lub podobnej lekcji ulegną nierozerwalnemu spojeniu. Co człowiek złączył, przyroda niezdolna jest rozłączyć. Wyrosną z „instynktownym”, jak mówią psychologowie, wstrętem do książek i kwiatów. Odruchy trwale uwarunkowane. Z książkami i botaniką dadzą sobie spokój na cale Życie. — Zabrać je — zwrócił się dyrektor do pielęgniarek. Dzieci odziane w khaki i ciągle jeszcze rozwrzeszczane załadowano do wózków kelnerskich i wywieziono; pozostała po niemowlętach woń kwaśnego mleka i jakże upragniona cisza.
Jeden ze studentów uniósł rękę; choć rozumie w pełni, dlaczego ludzie z kasty niższej nie mogą tracić społecznego czasu na książki, a także rozumie, iż zawsze pozostawałoby ryzyko, że przeczytają coś, co mogłoby w niepożądany sposób odwarunkować któryś z ich odruchów, to jednak... no więc, nie rozumie sprawy z kwiatami. Po co kłopotać się psychologicznym uniemożliwianiem deltom upodobania do kwiatów? Dyrektor RiW cierpliwie wyjaśniał. Jeśli powoduje się u niemowląt okrzyki przerażenia na widok róży, to dzieje się to na gruncie wyższych racji polityki ekonomicznej. Jeszcze nie tak dawno temu (przed mniej więcej stu laty) gammy, delty i epsilony warunkowano na upodobania do kwiatów — kwiatów między innymi, a przyrody w ogóle. Chodziło o to, żeby pragnęli oni przy każdej okazji wyjeżdżać na wieś, co zmuszałoby ich do korzystania ze środków transportu. — Czy nie korzystali ze środków transportu? — zapytał student. — Owszem, bardzo obficie — odparł dyrektor RiW — Ale poza tym z niczego.
Pierwiosnki i krajobrazy, stwierdził, mają pewną wielką wadę: są darmowe. Miłość przyrody nie napędza fabryk. Zdecydowano usunąć miłość przyrody, przynajmniej wśród kast niższych; usunąć miłość przyrody, ale nie skłonność do korzystania ze środków transportu. Było bowiem rzecz jasna sprawą istotną, by jeżdżono na wieś, pomimo niechęci do niej. Problem polegał na znalezieniu racji korzystania ze środków transportu ekonomicznie bardziej zasadnej niż byle upodobania do pierwiosnków i pejzaży. Znaleziono właściwą. — Warunkujemy masy na niechęć do przyrody — zakończył dyrektor. Równocześnie jednak wykształcamy w nich upodobanie do sportów na łonie natury. Dbamy przy tym o to, by sporty te wymagały użycia skomplikowanych przyrządów. W ten sposób korzystają zarówno ze środków transportu, jak i z artykułów przemysłowych. Stąd te elektrowstrząsy. — Rozumiem — powiedział student i zamilkł pełen podziwu. Przez chwilę trwała cisza; potem odchrząknąwszy dyrektor zaczął: — W czasach, gdy Pan Nasz Ford był jeszcze na ziemi, żył chłopiec nazwiskiem Rojben Rabinowicz. Rojben był dzieckiem rodziców mówiących po polsku. — Tu dyrektor przerwał. — Wiecie, mam nadzieję, co to jest „polski”? — Martwy język. — Jak francuski i niemiecki — dodał inny student, popisując się swoją wiedzą. — A „rodzice”? — pytał dyrektor RiW. Zapadło niepewne milczenie. Kilku chłopców zarumieniło się. Nie nauczyli się jeszcze dostrzegać znaczącej, ale często nader subtelnej różnicy między wiedzą czystą a niezbyt czystą. Jeden z nich odważył się w końcu unieść rękę.
— Ludzie byli dawnej... — zawahał się; rumieniec oblał jego twarz. — No więc, oni byli żyworodni. — Dobrze — dyrektor z aprobatą kiwał głową. — A gdy dzieci zostały wybutlowane... — Urodzone — poprawił dyrektor. — No, to wtedy oni byli rodzicami... to znaczy nie dzieci, tylko tamci drudzy — biedny chłopiec ze zmieszania tracił głowę. — Krótko mówiąc — podsumował dyrektor — rodzice to ojciec i matka. — Nieprzyzwoitość w funkcji wiedzy faktycznej wdarła się gwałtownie pomiędzy chłopców, milczących i patrzących w Ziemię. — Matka — powtórzył głośno, wpajając im tę wiedzę; potem, odchylając się w fotelu, stwierdził z powagą: — Są to nieprzyjemne fakty, wiem. Jednakże większość faktów historycznych jest nieprzyjemna. Powrócił do małego Rojbena — do małego Rojbena, w którego pokoju ojciec i matka (trach, trach!) przez nieuwagę zostawili pewnego wieczoru włączone radio. (Trzeba wam bowiem pamiętać, że w owych czasach ordynarnej rozrodczości żyworodnej dzieci wychowywali rodzice, nie zaś państwowe ośrodki warunkowania). Gdy dziecko spało, rozgłośnia londyńska nadawała program; następnego rana, ku zdumieniu trach trach (co odważniejsi chłopcy wymienili uśmieszki) chłopca, mały Rojben po przebudzeniu powtórzył słowo w słowo długi wykład tego osobliwego starego pisarza („jednego z nielicznych, których dziełom pozwolono przetrwać”) George"a Bernarda Shawa, który mówił wówczas, jak podaje dobrze potwierdzona tradycja, o swoim talencie pisarskim. Trach trach (perskie oko i śmieszki) małego Rojbena nic z tego wykładu rzecz jasna nie zrozumieli i sądząc, że ich dziecko oszalało, posłali po doktora. Ten na szczęście znał angielski, rozpoznał
odczyt wygłaszany przez Shawa w radio poprzedniego wieczoru, uświadomił sobie wagę wydarzenia i opisał ten przypadek w prasie medycznej. — Tak odkryto zasadę nauki przez sen, hipnopedii. — Dyrektor RiW dramatycznie zawiesił głos. Zasada została odkryta, ale musiało upłynąć jeszcze wiele, wiele lat, nim znalazła faktyczne zastosowanie. — Przypadek małego Rojbena miał miejsce zaledwie dwadzieścia trzy lata po tym, jak na rynku ukazał się pierwszy model T dzieła Pana Naszego Forda. — (Tu dyrektor uczynił na wysokości żołądka znak litery „T”, a wszyscy studenci nabożnie zrobili to samo). — Jednakże...
Studenci skrobali szaleńczo. Hipnopedia, pierwsze zastosowanie A.F. 214. DIaczego nie wcześniej? Dwie przyczyny: a)... — Te wczesne eksperymenty — mówił dyrektor RiW — były na fałszywej drodze. Badacze sądzili, że hipnopedia może stać się narzędziem kształcenia intelektualnego... (Chłopczyk śpi na prawym boku, wyciągnięte prawe ramię zwisa z krawędzi łóżka. Z otworu w ściance pudełka dobiega łagodny głos: „Nil jest najdłuższą rzeką Afryki i drugą co do długości w świecie. Chociaż o wiele krótszy niż Missisipi—Missouri, Nil stoi na czele wszystkich rzek pod względem długości zlewiska, które rozciąga się na obszarze trzydziestu pięciu stopni szerokości geograficznej”. Następnego dnia przy śniadaniu ktoś pyta: — Tomeczku, jaka jest najdłuższa rzeka w Afryce? — Przeczący ruch głową. — Ale
przecież pamiętasz coś, co zaczyna się od: Nil jest... — Nil—jest—najdłuższą—rzeką—Afryki—i—drugą—co—do—długości—w— świecie... — Słowa pędzą jedno za drugim. — Chociaż—o—wiele—krótszy—niż... — No właśnie, więc jaka jest najdłuższa rzeka Afryki? Tępe spojrzenie: — Ja nie wiem. — Ależ, Tomeczku, Nil. — Nil—jest—najdłuższą—rzeką—Afryki—i—drugą... — Która rzeka jest więc najdłuższa, Tomeczku? Tomeczek wybucha płaczem. — Ja nie wiem — ryczy). Ów płacz, objaśniał dyrektor, zniechęcił pierwszych badaczy. Eksperymenty zarzucono. Zaprzestano prób uczenia dzieci przez sen długości Nilu. Jak najsłuszniej. Nie można nabywać wiedzy, dopóki się człowiek nie dowie, czego to wszystko dotyczy. — Należało natomiast zacząć kształcenie mora1ne — oznajmił dyrektor, wiodąc grupę ku drzwiom. Studenci postępowali za nim, desperacko bazgrząc w marszu, a także w czasie jazdy windą wzwyż. — Kształcenie moralne, które nigdy, w żadnych warunkach, nie powinno być rozumowe. „Cisza, cisza”, szeptał głośnik, gdy wysiedli na czternastym piętrze; „cisza, cisza”, niestrudzenie powtarzały co chwila na każdym korytarzu grzmiące usta. Studenci, a nawet dyrektor, odruchowo zaczęli iść na palcach. Byli rzecz jasna alfami, ale nawet alfy są należycie
kształtowane. „Cisza, cisza”. Powietrze czternastego piętra syczało imperatywem kategorycznym. Po pięćdziesięciu jardach stąpania na palcach dotarli do drzwi, które dyrektor ostrożnie uchylił. Przekroczyli próg i zanurzyli się w półmrok sypialni o zamkniętych okiennicach. Wzdłuż ściany stało rzędem osiemdziesiąt łóżeczek. Słychać było odgłosy lekkich regularnych oddechów oraz ciągłe mruczenie, niczym bardzo cicha rozmowa dobiegająca gdzieś z oddali. Gdy weszli, pielęgniarka wstała i wyprężyła się na baczność przed dyrektorem. — Jaka lekcja jest dziś po południu? — spytał. — Przez pierwsze czternaście minut mieliśmy elementarne wychowanie seksualne — odpowiedziała. — Teraz idzie elementarna świadomość klasowa. Dyrektor powoli kroczył wzdłuż długiego szeregu łóżeczek. Osiemdziesięcioro chłopców i dziewczynek, różowiutkich i śpiących spokojnie, leżało oddychając z cicha. Spod każdej poduszki dobiegał szept. Dyrektor RiW przystanął i pochylając się nad łóżeczkiem nasłuchiwał uważnie. — Mówiła pani: elementarna świadomość klasowa? Może posłuchamy tego z głośnika. Na końcu sali ze ściany wystawał przekaźnik. Dyrektor podszedł doń i nacisnął guzik. „... wszystkie noszą odzież zieloną”, mówił cichy, lecz bardzo wyraźny głos, zaczynając od środka zdania, „zaś dzieci delty noszą odzież khaki. Och nie, z dziećmi deltami nie chciałbym się bawić. A epsilony są jeszcze gorsze. Są tak głupie, że nawet nie umieją czytać ani pisać. Ponadto ubierają się na czarno, a to taki wstrętny kolor. Ach, jak się cieszę, że jestem betą”.
Chwila pauzy, potem głos mówił dalej: „Dzieci alfy noszą odzież szarą. Pracują dużo ciężej niż my, bo są tak strasznie, strasznie mądre. Naprawdę ogromnie się cieszę, że jestem betą, bo nie muszę tak ciężko pracować. A poza tym jesteśmy o wiele lepsze niż gammy i delty. Gammy są głupie. One wszystkie noszą odzież zieloną, dzieci delty zaś noszą odzież khaki. Och nie, z dziećmi deltami nie chciałbym się bawić. A epsilony są jeszcze głupsze. Są tak głupie, że...” Dyrektor nacisnął wyłącznik. Głos umilkł. Jedynie jak własne słabe echo pomrukiwał nadal spod osiemdziesięciu poduszek. — Do chwili przebudzenia zostanie im to powtórzone jeszcze ze czterdzieści lub pięćdziesiąt razy, potem znowu w czwartek i sobotę. Sto dwadzieścia powtórzeń trzy razy na tydzień przez trzydzieści miesięcy. A potem przejdą do trudniejszej lekcji.
Róże i elektrowstrząsy, kolor khaki delt i woń asafetydy — nierozerwalnie spojone, zanim jeszcze dziecko nauczy się mówić. Lecz warunkowanie bezsłowne jest powierzchowne i toporne, nie potrafi wpoić bardziej złożonych typów zachowań. Do tych celów potrzeba słów, lecz słów nie angażujących rozumu. Krótko mówiąc, potrzeba hipnopedii. — Tej najpotężniejszej siły wszechczasów w zakresie umoralniania i socjalizacji. Studenci zapisali w kajetach. Z pierwszej ręki. Jeszcze raz dyrektor dotknął wyłącznika. „... tak strasznie, strasznie mądre”, mówił cichy, sugestywny, niestrudzony głos. „Naprawdę ogromnie się cieszę, że jestem betą, bo...” Nie tyle krople wody, choć woda istotnie drąży najtwardszy nawet kamień; raczej kro-
ple roztopionego wosku, krople, które przywierają do tego, na co spadną, wtapiają się w to, wgryzają, aż w końcu kamień jest jedną wielką czerwoną kroplą. — Aż w końcu umysł dziecka sam jest tymi treściami, które mu są sugerowane, a suma tych treści jest umysłem dziecka. I nie tylko dziecka. Także umysłem dorosłego — na całe życie. Umysłem, który ocenia, pragnie i wybiera — cały złożony z owych treści. Jednakże wszystkie te treści są naszymi treściami! — dyrektor niemal krzyczał w uniesieniu. — Treści państwowe. — Uderzył pięścią w stół. — Wynika stąd... Hałas za jego plecami kazał mu się odwrócić. —O, Fordzie! — powiedział zmienionym tonem. — Co ja zrobiłem, dzieci się zbudziły.
ROZDZIAŁ TRZECI Na zewnątrz, w ogrodzie, dzieci miały czas wolny. W gorącym czerwcowym słońcu sześćset lub siedemset nagich dziewcząt i chłopców uganiało z wrzaskiem po trawnikach, grało w piłkę lub siedziało parami bądź trójkami wśród kwitnących krzewów. Kwitły róże, dwa słowiki wyśpiewywały w gęstwinie, od lip dobiegały nieskładne pienia kukułki. W sennym powietrzu unosiło się brzęczenie pszczół i helikopterów. Dyrektor i jego studenci stali przez chwilę przypatrując się grze „bąk do rąk”. Dwudziestka dzieci stała kręgiem wokół wieży ze stali chromowej. Piłkę rzucano tak, by upadła na platformę na szczycie wieży, skąd staczała się do wnętrza, padała na szybko wirujące koło, pęd wyrzucał ją przez któryś z licznych otworów wyciętych w cylindrycznej obudowie, i wtedy należało ją łapać. — Aż dziw bierze — zadumał się dyrektor, gdy ruszyli dalej — dziw bierze, iż nawet w
czasach Pana Naszego Forda większość gier nie wymagała żadnego sprzętu poza jedną czy dwiema piłkami, pewną liczbą kijków i może jeszcze kawałkiem siatki. Pomyślcie tylko, co za głupota pozwalać ludziom na złożone gry, które zarazem nie przyczyniają się w ogóle do wzrostu spożycia. Czyste szaleństwo. Dziś zarządcy nie zezwolą na żadną nową grę, która nie będzie wymagać oprzyrządowania co najmniej takiego jak w najbardziej złożonych spośród już istniejących gier. Przerwał na chwilę. — Urocza parka — powiedział wskazując palcem. Na małym trawiastym skwerku pośród wysokich zarośli wrzosu śródziemnomorskiego dwoje dzieci, chłopczyk może siedmioletni i starsza odeń chyba o rok dziewczynka, zajmowało się pierwszą grą miłosną, nader poważnie i z całą uwagą naukowców skupionych nad rozpracowaniem świeżego odkrycia. — Urocza, urocza! — powtórzył dyrektor z rozmarzeniem. — Urocza — zgodzili się uprzejmie chłopcy. Ich uśmiechy miały w sobie jednak odcień wyższości. Zbyt niedawno zarzucili takie dziecinne igraszki, by móc je teraz oglądać bez pogardy. Urocza? Ależ to dwoje głuptasków i tyle. Po prostu dzieciaki. — Zawsze uważam... — ciągnął dyrektor tym samym afektowanym tonem, ale przerwał mu głośny płacz dziecka. Spośród pobliskich zarośli wyłoniła się pielęgniarka, prowadząc za rękę wyjącego chłopczyka. Wylękniona dziewczynka dreptała za pielęgniarką. — Co się dzieje? — zapytał dyrektor. Pielęgniarka wzruszyła ramionami.
— Nic takiego — odpowiedziała. — Po prostu chłopiec jest niechętny zwykłym grom miłosnym. Zauważyłam to już raz czy dwa. A dzisiaj znowu. Właśnie się rozryczał... — Jak słowo daję — odezwała się wylękniona dziewczynka. — Ja mu nie chciałam zrobić krzywdy ani w ogóle. Jak słowo daję. — Oczywiście. że nie chciałaś, kochanie — pocieszała ją. pielęgniarka. — Dlatego — mówiła dalej do dyrektora — prowadzę go do zastępcy kierownika poradni psychologicznej. Żeby stwierdził, czy wszystko jest w porządku. — Słusznie — powiedział dyrektor. — Proszę go tam zabrać. Ty zostań, dziewczynko — dodał, gdy pielęgniarka odchodziła ze swym ciągle rozryczanym podopiecznym. — Jak się nazywasz? — Polly Trocka. — I bardzo pięknie — rzekł dyrektor. — No tu biegaj, spróbuj sobie znaleźć jakiegoś innego chłopczyka do zabawy. Dziecko skoczyło między krzewy i znikło. — Wspaniałe stworzonko! — zawołał dyrektor spoglądając za nią. Potem, odwracając się do studentów, mówił: — To, co teraz wam powiem, może brzmieć niewiarygodnie. Jednakże jeśli nie jest się obznajomionym z historią, większość faktów z przeszłości brzmi niewiarygodnie. Wyłożył im więc tę zdumiewającą prawdę. Przez bardzo długi okres przed narodzinami Pana Naszego Forda, a nawet przez szereg pokoleń później, dziecięce gry erotyczne uważano za nienormalne (ryk śmiechu); nie tylko nawet za nienormalne — wręcz za niemoralne (nie może być); dlatego surowo je tępiono. Na twarzach słuchaczy pojawił się wyraz niedowierzania. Nie pozwalano się bawić
biednym dzieciakom? Nie mogli uwierzyć. — Nawet młodzieży — mówił dyrektor RiW nawet młodzieży takiej jak wy... — Niemożliwe! — Prócz odrobiny ukrytego autoerotyzmu i homoseksualizmu nie pozwalano na nic. — Na nic? — Zwykle aż do dwudziestego roku życia. — Dwudziestego? — zawtórowali studenci chórem głosów pełnych najwyższej niewiary. — Dwudziestego — potwierdził dyrektor. — Uprzedzałem, że uznacie to za niewiarygodne. — A co było potem? — pytali. — Jakie skutki?
— Skutki były straszne. — Głęboki, dźwięczny glos wdarł się w rozmowę. Rozejrzeli się wokoło. Na skraju grupki stał ktoś obcy — mężczyzna średniego wzrostu, czarnowłosy, o haczykowatym nosie, pełnych czerwonych wargach, oczach ciemnych i nadzwyczaj przenikliwych. — Straszne — powtórzył. Dyrektor RiW, który wcześniej przysiadł był na jednej ze stalowych, wyłożonych gumą ławeczek poręcznie rozsianych po ogrodzie, na widok przybysza zerwał się na równe nogi i skoczył naprzód z rozpostartymi ramionami i wylewnym uśmiechem. — Pan zarządca. Cóż za radosna niespodzianka! Chłopcy, co tak stoicie? To jest pan zarządca, Jego Fordowska Wysokość Mustafa
Mond.
W czterech tysiącach pomieszczeń Ośrodka cztery tysiące elektrycznych zegarów równocześnie wybiło czwartą. Z głośników odezwały się bezcielesne głosy: „Pierwsza dzienna zmiana wolna. Druga zmiana przejmuje. Pierwsza dzienna zmiana...” W windzie, w drodze na górę do przebieralni Henryk Foster i wicedyrektor działu przeznaczenia ostentacyjnie odwracali się plecami do Bernarda Marksa z biura psychologicznego: odwracali się od jego niesmacznej reputacji. Lekki szum i stukot urządzeń nadal wirował w purpurowym powietrzu składu embrionów. Zmiany personelu przychodziły i odchodziły, jedna purpurowa, zniszczona toczniem twarz ustępowała miejsca innej, majestatycznie, uparcie pełzły przenośniki z ładunkiem przyszłych mężczyzn i kobiet. Lenina Crowne raźno ruszyła ku drzwiom.
Jego Fordowska Wysokość Mustafa Mond! Witającym go studentom oczy wyłaziły z orbit. Mustafa Mond! Zarządca na Europę Zachodnią! Jeden z dziesięciu zarządców świata. Jeden z dziesięciu..., a tu on siada sobie na ławce obok dyrektora RiW, chyba zostanie, tak, zostanie, przemówi do nich... z pierwszej ręki. Z ręki Forda samego. Dwoje opalonych na brąz dzieci wyłoniło się z zarośli, patrzyło na nich przez chwilę wielkimi, zdziwionymi oczyma, potem powróciło do swoich zabaw pośród listowia. — Pamiętacie wszyscy — rzekł zarządca swym silnym, głębokim głosem — pamiętacie wszyscy, jak sądzę, ową piękną, natchnioną sentencję Pana Naszego Forda: Historia to bujda. Historia — powtórzył dobitnie — to bujda.
Machnął dłonią; wyglądało to tak, jak gdyby jakąś niewidzialną miotełką z piór zmiótł resztkę kurzu, a ów kurz to była Harappa, to było chaldejskie Ur; jak gdyby zmiótł pajęczynę, a ta pajęczyna to były Teby, Babilon, Knossos i Mykeny. Szur, szur — i nie ma Odyseusza, Hioba, Gautamy i Jezusa. Szur — i znikają resztki starożytnego kurzu zwanego Ateny, Rzym, Jerozolima i Państwo Środka. Szur — i już opróżnione miejsce po Italii. Szur, katedry, szur, szur Król Lear i Myśli Pascala. Szur, pasja; szur, requiem; szur, symfonia; szur...
— Henryk, idziesz wieczorem na czuciofilm? zapytał wicedyrektor działu przeznaczenia. — Słyszałem, że ten nowy w „Alhambrze” jest znakomity. Jest tam scena miłosna na niedźwiedziej skórze, podobno wspaniała. Odtworzyli każdy włosek sierści. Niezwykłe efekty dotykowe.
— Dlatego właśnie nie uczy się was historii — rzekł zarządca. — Teraz jednak nadeszła chwila... Dyrektor RiW spojrzał nań z niepokojem. Istniały osobliwe pogłoski o ukrytych w sejfie pracowni zarządcy starych zakazanych książkach. Biblia, poezja — Ford jeden wie co. Mustafa Mond kątem oka dostrzegł to zaniepokojone spojrzenie i kąciki jego czerwonych warg wygięły się ironicznie. — W porządku, dyrektorze — powiedział z odcieniem lekkiego szyderstwa w głosie — nie będę ich psuł. Dyrektor zmieszał się.
Kto czuje się wzgardzony, chętnie sam przybiera pogardliwy wyraz twarzy. Uśmieszek Bernarda Marksa był pogardliwy. Każdy włosek sierści, też coś! — Będę musiał się wybrać — powiedział Henryk Foster. Mustafa Mond pochylił się do przodu i dla podkreślenia swych słów potrząsał przed studentami dłonią z wyprostowanym palcem wskazującym. — Spróbujcie sobie uświadomić, co to znaczyło mieć żyworodną matkę. Znów nieprzyzwoitość. Teraz jednak żadnemu ze studentów nawet do głowy nie przyszło się uśmiechnąć. — Spróbujcie sobie wyobrazić, co znaczyło „żyć na łonie rodziny”. Spróbowali. Jednakże najwidoczniej bez żadnego skutku. — A czy wiecie, co to był „dom rodzinny”? Potrząsali głowami; nie wiedzą.
Ze swej purpurowej piwnicy Lenina Crowne pofrunęła przez siedemnaście pięter w górę, po wyjściu z windy skręciła w prawo, przeszła długim korytarzem i otwarłszy drzwi z napisem „Przebieralnia żeńska”, zanurzyła się w oszałamiający chaos ramion, piersi i bielizny. Strumienie gorącej wody wpadały do setki wanien lub z nich wyciekały. Dudniąc i sycząc osiemdziesiąt aparatów próżniowych do masażu wibracyjnego ugniatało i oblepiało jędrne i opalone ciała osiemdziesięciu doskonałych egzemplarzy samiczych. Każda z kobiet mówiła możliwie najgłośniej. Szafa grająca muzyką syntetyczną sączyła solo superkornetu. — Cześć Fanny — powiedziała Lenina do młodej kobiety, która miała tuż obok swój
wieszak i szafkę. Fanny pracowała w dziale butlacji i jej nazwisko także brzmiało „Crowne”. Jednakże dwumiliardowa populacja globu miała tylko dziesięć tysięcy nazwisk, zbieżność nie była więc zbyt zadziwiająca. Lenina rozsunęła zamek błyskawiczny — w dół wzdłuż żakietu, dalej oburącz dwa zamki przy spodniach i dalej w dół, aby zdjąć bieliznę. Jeszcze w butach i pończochach skierowała się ku łazienkom.
Dom, dom rodzinny — kilka małych pokoi gęsto zaludnionych przez mężczyznę, kobietę rodzącą co pewien czas oraz przez tabun chłopców i dziewcząt w różnym wieku. Brak powietrza, brak miejsca; nie dość wyjałowione więzienie; mrok, choroby, smród. (Opowieść zarządcy była tak wyrazista, że jeden z chłopców, bardziej wrażliwy od pozostałych, słuchając pobladł i zbierało mu się na wymioty).
Lenina wyszła z łazienki, wytarła się ręcznikiem do sucha, ujęła wtopioną w ścianę długą giętką rurkę, przystawiła sobie jej wylot do piersi niczym w zamiarze popełnienia samobójstwa i nacisnęła spust. Podmuch gorącego powietrza owionął ją obłokiem najdelikatniejszego pudru. Nad umywalką znajdowało się w zbiornikach osiem różnych odmian perfum oraz woda kolońska. Lenina otworzyła trzeci z lewej kurek, skropiła się szyprem i dzierżąc w dłoni buty i pończochy poszła sprawdzić, czy wolny jest któryś z aparatów do masażu.
A ów dom rodzinny był psychicznie równie nieczysty jak fizycznie. W aspekcie psychicznym była to królicza nora, kupa gnoju rozparzona tarciem się o siebie ciasno upchanego Życia, cuchnąca namiętnościami. Cóż za dławiąca bliskość, jakie niebezpieczne, obłąkane,
nieprzyzwoite stosunki między członkami rodziny! W jak nienormalny sposób matka zajmo-
wała się swoimi dziećmi (swoimi dziećmi)... niczym kotka kociętami; jednakże kotka umiejąca mówić, kotka, która potrafi powtarzać bez przerwy: „moje dziecko, moje dziecko”. „Mój niemowlaczek, och, och, przy piersi, maleńkie łapki, głodniutkie, cóż za niewysłowiona omdlewająca rozkosz! Śpi wreszcie moje dzieciątko, mój niemowlaczek śpi z kropelką białego mleczka w kąciku ust. Mój niemowlaczek śpi...” — Tak — rzekł Mustafa Mond kiwając głową — dreszcz człowieka przechodzi.
— Z kim spędzasz dzisiaj wieczór? — spytała Lenina, wracając po masażu podobna do perły rozświetlonej od wewnątrz, lśniąca różowawo. — Z nikim. Lenina uniosła ze zdziwieniem brwi. — Ostatnio coś kiepsko się czuję — wyjaśniła Fanny. — Doktor Wells radził mi zażyć substytut ciążowy. — Ależ kochanie, masz dopiero dziewiętnaście lat. Pierwszy substytut ciążowy obowiązuje dopiero w dwudziestym pierwszym roku życia. — Wiem, moja droga. Ale dla niektórych lepiej jest zaczynać wcześniej. Doktor Watts powiedział mi, że brunetki o szerokiej miednicy, tak jak ja, powinny brać pierwszy substytut ciążowy w wieku siedemnastu łat. A więc ja mam dwa lata opóźnienia, a nie przyspieszenia. Otworzyła drzwiczki swej szafki i wskazała na stojący na górnej półce rząd pudełek i flakoników z etykietkami.
— Syrop z corpus luteum — czytała na głos Lenina. Ovarin, gwarantowanie świeży; termin ważności 1 sierpnia A.F. 632. Wyciąg z gruczołów mlecznych; stosować trzy razy dziennie przed posiłkami, popić odrobiną wody. Placentyna; stosować dożylnie 5 centymetrów sześciennych raz na trzy dni... Uff! — Lenina wstrząsnęła się. — Nie znoszę zastrzyków, a ty? — Ja też. Ale skoro pomagają... — Panny była dziewczyną nadzwyczaj rozsądną. Pan Nasz Ford — albo Pan Nasz Freud, bo z jakiejś niezgłębionej przyczyny nazywał tak siebie, ilekroć mówił o sprawach psychologicznych — a więc Pan Nasz Freud był pierwszym, który ujawnił przeraźliwe zagrożenia spowodowane życiem rodzinnym. Świat pełen był ojców — a stąd pełen marności; pełen był matek — a stąd pełen wszelkiego rodzaju zboczeń, od sadyzmu po czystość płciową; pełen był braci, sióstr, wujków, ciotek — pełen szaleństwa i samobójstw. — A jednak i dziś, pośród dzikusów z Samoa, na niektórych wyspach w okolicach Nowej Gwinei...
Żar słoneczny kładł się jak gorące piastry miodu na nagich ciałach dzieci pląsających swobodnie wśród kwiatków hibiskusa. Dom rodzinny był w każdej z dwudziestu chat o dachach z palmowych liści. Na wyspach Trobriandzkich poczęcie było dziełem duchów przodków; nikt nigdy nie słyszał o ojcu. — Skrajności spotykają się — rzekł zarządca. — W gruncie rzeczy taka już ich natura.
— Doktor Wells uważa, że substytut trzymiesięcznej ciąży załatwiłby obecnie problem
mojego zdrowia na jakieś trzy lub cztery lata. — Cóż, może i ma rację — stwierdziła Lenina. — Ale, Fanny, czy ty chcesz przez to powiedzieć, że przez najbliższe trzy miesiące nie będziesz... — Ależ skąd, moja droga. Najwyżej przez tydzień lub dwa. Wieczorem będę w klubie grać w brydża muzycznego. A ty zapewne wychodzisz? Lenina potwierdziła skinieniem głowy. — Z kim? — Z Henrykiem Fosterem. — Znowu? — miła, okrągława niczym księżyc twarz Fanny przybrała nietaktownie wyraz bolesnego, pełnego dezaprobaty zdziwienia. — Czy chcesz powiedzieć, że zawsze wychodzisz z Henrykiem Fosterem?
Matki i ojcowie, bracia i siostry. A oprócz tego mężowie, żony, kochankowie. Prócz tego monogamia i miłość. — Choć wy zapewnie nie wiecie, co to jest — rzekł Mustafa Mond. Potrząsnęli głowami. Rodzina, monogamia, miłość. Wszędzie wyłączność, wszędzie zawężanie pola penetracji, rygorystyczne kanalizowanie popędu i energii. — A przecież każdy należy do każdego — zakończył przywołując hipnopedyczne przysłowie. Studenci z zapałem przytaknęli stwierdzeniu, które, powtórzone im w mroku sześćdziesiąt dwa tysiące razy, zostało przez nich uznane nie tylko za po prostu prawdziwe, lecz za aksjomat, oczywisty i w najwyższym stopniu poza wszelką dyskusją.
— Ależ — protestowała Lenina — mam Henryka dopiero jakieś cztery miesiące. — Dopiero cztery miesiące. Dobre sobie. A co gorsza — ciągnęła Fanny, oskarżycielsko wznosząc palec — w ciągu tego okresu prócz Henryka nie było nikogo. Mam rację?
Lenina zaczerwieniła się po uszy, jednakże wzrok, a także ton jej głosu pozostał wyzywający. — Owszem, nikogo więcej nie było — mówiła w rycz z zaciekłością. — I zupełnie nie pojmuję, dlaczego miałby być. — Och, ona zupełnie nie pojmuje, dlaczego miałby być — powtórzyła Fanny jakby do niewidzialnego słuchacza za lewym ramieniem Leniny. Potem, nagle zmieniając ton, mówiła dalej: — Mówię serio, naprawdę powinnaś być ostrożna. To strasznie źle wygląda, kiedy się tak chodzi ciągle z tym samym. Kolo czterdziestki, no, trzydziestu pięciu, jeszcze by uszło. Ale w twoim wieku, Lenino! Nie, tak naprawdę nie można! A wiesz przecież, jak bardzo dyrektor potępia wszystko, co zbyt intensywne i długotrwałe. Cztery miesiące z Henrykiem Fosterem, bez żadnego innego mężczyzny... no, ależ byłby wściekły, gdyby się dowiedział...
— Przedstawcie sobie rurkę z wodą pod ciśnieniem. — Przedstawili sobie. — Nakłuwam ją — powiedział zarządca. — Ależ wytrysk! Nakłuł dwadzieścia razy. Dwadzieścia małych fornann. — Moje dziecko. Moje dzieciątko...! — Mamusiu! — szaleństwo jest zaraźliwe. — Moje kochanie, moje jedyne, najdroższe, najcenniejsze...
Matka, monogamia, miłość. Fontanna strzela wysoko w górę, szalony, pienisty, dziki strumień. Wypierana ciecz ma tylko jedno ujście. Moje kochanie, moje dzieciątko. Nic dziwnego, że ci biedni prenowożytni ludzie byli obłąkani, źli i żałośni. Ich świat nie pozwalał im na beztroskę, nie pozwalał im na zdrowie psychiczne, cnoty, szczęśliwość. A te matki i kochanki, te zakazy, na których respektowanie nie byli przecież uwarunkowani, te pokusy i te wyrzuty sumienia w samotności, te wszystkie choroby i nieustające cierpienie w odosobnieniu, ta niepewność i nędza — sprawiały, że targały nimi silne uczucia. A silnie odczuwając (i to na dodatek w samotności, w beznadziejnej izolacji każdej jednostki), jakże mogli zapewnić sobie stabilność?
— Oczywiście nie musisz go rzucać. Bierz sobie tylko kogoś od czasu do czasu i tyle. On chyba ma inne dziewczyny, prawda? Lenina potwierdziła. — Pewnie, że ma. Henryk Foster to absolutny dżentelmen, zawsze umie się znaleźć. A poza tym trzeba pomyśleć o dyrektorze. Wiesz, jak mu zależy... — Poklepywał mnie dziś po pośladku — przyznała kiwając głową Lenina.
— No widzisz! — triumfowała Fanny. — Teraz widać, o co jemu chodzi. Prawdziwie eleganckie maniery.
— Stabilność — mówił zarządca — stabilność. Nie ma cywilizacji bez stabilności. Nie ma stabilności społecznej bez stabilności indywidualnej. — Jego głos grzmiał niczym trąby.
Słuchając go chłopcy czuli, że się rozrastają, że coś ich rozgrzewa od wewnątrz. Maszyna pracuje, pracuje i musi pracować — ciągle. Śmierć, jeśli się zatrzyma. Miliard kłębił się na skorupie Ziemi. Koła zaczęły się obracać. Po stu pięćdziesięciu latach były już dwa miliardy. Wszystkie koła stop. Po stu pięćdziesięciu tygodniach jest już znowu tylko miliard; tysiąc tysięcy tysięcy mężczyzn i kobiet zmarło z głodu. Koła muszą obracać się nieustannie, ale nie może się to dziać bez dozoru. Muszą istnieć ludzie do nadzorowania ich ruchu, ludzie tak zrównoważeni jak koła na osiach, ludzie zdrowi, posłuszni, trwale zadowoleni. Zawodząc: Moje dziecko, moja mamusiu, moje jedyne, jedyne kochanie; jęcząc: Moja wina, mój straszliwy Boże; krzycząc z bólu, mamrocząc w gorączce, opłakując starość i nędzę — jakże mogą nadzorować ruch kół? A skoro nie mogą nadzorować ruchu kół... Niełatwo pogrzebać lub spalić ciała tysiąca tysięcy tysięcy mężczyzn i kobiet.
— A w ogóle — glos Fanny brzmiał przymiłnie — mieć prócz Henryka jeszcze jednego czy dwóch mężczyzn nie jest ani kłopotliwe, ani niemiłe. I w związku z tym powinnaś postępować nieco bardziej wielogamicznie...
— Stabilność — mówił z naciskiem zarządca — stabilność. Potrzeba pierwsza i ostateczna. Stabilność. Z niej to wszystko. Gestem ręki wskazał ogrody, wielkie budynki Ośrodka Warunkowania, nagie dzieci igrające wśród zarośli i biegające po trawnikach.
Lenina potrząsnęła głową. — Ostatnio — stwierdziła z zadumą w głosie jakoś nie miałam ochoty na wielogamicz-
ność. Czasem tak bywa. A ty tego nie odczuwałaś, co, Fanny? Fanny kiwnęła głową z sympatią i zrozumieniem. — No tak, ale trzeba się przemóc — powiedziała sentencjonalnie. — Trzeba postępować godnie. W końcu przecież każdy należy do każdego.
— Tak, każdy należy do każdego — powtórzyła powoli Lenina i westchnąwszy umilkła na chwilę; potem ujęła dłoń Fanny i ścisnęła ją lekko. — Masz zupełną rację, Fanny. Jak zwykle. Spróbuję się przemóc.
Popęd zahamowany wylewa, a powódź to uczucia, powódź to namiętność, powódź to nawet szaleństwo: zależy to od siły strumienia, wysokości i wytrzymałości zapory. Strumień nie napotykający przeszkody spływa gładko w dół wytkniętym kanałem aż po spokojny dobrobyt. (Embrion jest głodny; dzień po dniu pompa surogatu krwi niestrudzenie wykonuje swe osiemset obrotów na minutę). Wybutlowane niemowlę płacze; natychmiast zjawia się pielęgniarka z butelką wydzieliny zewnętrznej. W ten przedział czasu między pragnieniem a zaspokojeniem wkrada się uczucie. Trzeba ten przedział skracać, burzyć wszystkie te stare, niepotrzebne bariery. — Szczęściarze! — zawołał zarządca. — Nie wiedzieć ile kosztowało cierpień, by wasze życie uczynić uczuciowo łatwym; by zabezpieczyć was, na ile to możliwe, przed wszelkim w ogóle uczuciem. — Ford go prowadzi — mruknął dyrektor RiW. — Wszystko w porządku na tym naszym świecie.
— Lenina Crowne? — zapinając zamek spodni Henryk Foster powtórzył pytanie wicedyrektora przeznaczenia. — Och, to wspaniała dziewczyna. Cudownie sprężysta. Dziwi mnie, że jej nie miałeś. — Doprawdy nie wiem, czemu tak wyszło — powiedział wicedyrektor przeznaczenia. — Muszę się tym zająć. Przy pierwszej okazji. Ze swego miejsca po drugiej stronie przebieralni Bernard Marks usłyszał, co tamci mówią, i pobladł.
— Tak prawdę mówiąc — rzekła Lenina — zaczyna mnie już troszeczkę nudzić to codzienne bycie tylko z Henrykiem. — Naciągnęła lewą pończochę. — Znasz Bernarda Marksa? — zapytała tonem, którego absolutna obojętność była najwyraźniej wymuszona. Fanny patrzyła ze zdumieniem. — Chyba nie chcesz powiedzieć, że...? — Czemu nie? Bernard jest alfą—plus. A poza ty m zaprosił mnie na zwiedzanie rezerwatu dzikich. Zawsze chciałam zobaczyć jakiś rezerwat dzikich. — Ależ... jak on się prowadzi!
— Co mnie obchodzi, jak on się prowadzi? — Mówią, że nie lubi golfa z przeszkodami. — Mówią, mówią... — zakpiła Lenina. — A poza tym spędza większość czasu sam. głosie Fanny brzmiała groza.
— No więc kiedy będzie ze mną, nie będzie sam. A w ogóle, dlaczego wszyscy się na niego uwzięli? Ja tam uważam, że jest uroczy. — Uśmiechnęła się do siebie; jaki absurdalnie nieśmiały! Tak przestraszony, jakby ona była zarządcą świata, a on jakąś przypisaną do miejsca przy taśmie gamma—minus.
— Niech każdy pomyśli o swoim życiu — polecił Mustafa Mond. — Czy któryś z was napotkał kiedyś nieprzebytą przeszkodę? Odpowiedzią było przeczące milczenie. — Czy któryś z was był zmuszony przetrwać jakiś długi okres między uświadomieniem sobie pragnienia a jego zaspokojeniem? — Ee... — zaczął jeden z chłopców i zamilkł. — No, mów — rzekł dyrektor RiW. — Nie każ czekać jego Fordowskiej Wysokości. — Kiedyś musiałem czekać prawie cztery tygodnie, zanim dziewczyna, którą chciałem mieć, pozwoliła. — I w efekcie czułeś silne napięcia? — Straszne! — Straszne, otóż to — powiedział zarządca. — Nasi przodkowie byli tak głupi i krótkowzroczni, że kiedy pojawili się pierwsi reformatorzy, oferując uwolnienie ich od tych strasznych napięć, w ogóle nie chcieli mieć z nimi do czynienia.
— Mówią o niej jak o kawałku mięsa — zgrzytał zębami Bernard. — Ten by wziął, tamten by wziął. jak baraninę. Degradacja do postaci baraniny. Powiedziała, że się zastanowi, że da mi w tym tygodniu odpowiedź. Och, Fordzie, Fordzie, Fordzie. — Chętnie by poszedł i tłukł każdego z nich po gębie. Mocno, raz za razem.
— Tak, naprawdę radzę ci jej spróbować — mówił Henryk Foster.
— A na przykład ektogeneza. Pfitzer i Kawaguczi opracowali całą technikę. Ale czy rządy w ogóle się tym interesowały? Nie. Istniało tak zwane chrześcijaństwo. Zmuszano kobiety do żyworództwa.
— On jest brzydki! — stwierdziła Fanny. — Mnie tam się podoba. — No i taki mały — skrzywiła się Fanny; mały wzrost był czymś naprawdę okropnym, zazwyczaj cechował kasty niższe. — Sądzę, że jest bardzo miły — odparła Lenina. — Chciałoby się go pieścić. Rozumiesz. Jak kotka. Fanny była wstrząśnięta. — Mówią, że kiedy on był jeszcze w butli, ktoś się pomylił, myślał, że on jest gammą, i dodał alkoholu do jego surogatu krwi. Dlatego jest taki karłowaty. — Co za bzdury! — Lenina była oburzona.
— Nauczanie przez sen było w Anglii zabronione. Istniał tak zwany liberalizm. Parlament, o ile wiecie, co to było, uchwalił zakaz takiego nauczania. Są na to dowody. Przetrwały mowy o wolności jednostki. Wolność jest nieefektywna i przykra. Wolność to okrągły kołek w kwadratowej dziurze.
— Ależ, mój stary, zapewniam cię, będziesz mile przyjęty. — Henryk Foster klepał wicedyrektora przeznaczenia po plecach. — Przecież w końcu każdy należy do każdego. Sto powtórzeń przez trzy noce tygodniowo w ciągu czterech lat, pomyślał Bernard Marks, fachowiec od hipnopedii. Sześćdziesiąt dwa tysiące czterysta powtórzeń przeradza się w jedną prawdę. Idioci!
— Albo system kastowy. Ciągle proponowany, ciągle odrzucany. Istniała tak zwana demokracja. Tak jakby ludzie byli równi nie tylko pod względem fizykochemicznym.
— No więc, powiem tylko tyle, że mam zamiar przyjąć jego zaproszenie.
Bernard nienawidził ich, nienawidził. Ale było ich dwóch, byli rośli, byli silni.
— Wojna dziewięcioletnia wybuchła A.F. 141.
— Choćby nawet było prawdą, że mu dodano alkoholu do surogatu krwi.
— Fosgen, chloropikryna, etyl jodoacetowy, dwufenycjanoarsyna, trójchlorometyl chloroformowy, siarczek dwuchloroetylowy. Nie mówiąc o kwasie hydrocjanowym.
— W co jednak nie wierzę — zakończyła Lenina.
— Ryk czternastu tysięcy samolotów sunących zwartym szykiem. Ale na Kurfüstendamm i w Ósmej Dzielnicy Paryża eksplozje bomb wirusowych brzmią nie głośniej niźli strzelanie z papierowych toreb.
— Bo chcę zobaczyć rezerwat dzikich.
— CH3C6H2(NO2)3 + Hg(CNO)2 = no, czemu? Ogromnej dziurze w ziemi, rumowisku, strzępom ciała, galaretowatej masie, stopie, nadal obutej, która frunie w powietrzu i ląduje, pac, na środku grządki pelargonii — czerwonych; cóż za wspaniałe widowisko owego łata!
— Lenina, jesteś beznadziejna. Koniec z nami, mam cię dość.
— Szczególnie pomysłowa była rosyjska metoda zatruwania zbiorników wodnych.
Odwrócone do siebie plecami, Fanny i Lenina przebierały się w milczeniu.
— Wojna dziewięcioletnia, wielki krach gospodarczy. Trzeba było wybierać między podjęciem trudu zarządzania światem a destrukcją. Między stabilizacją a...
— Fanny Crowne też jest miła — powiedział wicedyrektor przeznaczenia.
W szkółce zakończyła się lekcja elementarnej świadomości klasowej, głosy dostoso-
wywały właśnie przyszły popyt do przyszłej podaży przemysłowej. „Ubóstwiam latać — szeptały — ubóstwiam latać, uwielbiam nowe ubranka, uwielbiam...”
— Liberalizm, rzecz jasna, zmarł z owrzodzenia, jednakże tak czy owak nie można było działać przemocą.
— W żadnym razie nie tak sprężysta jak Lenina. O, w żadnym razie.
„A stare ubranka są brzydkie — ciągnął niestrudzony szept. — Zawsze wyrzucamy stare ubranka. Lepszy nowy wzór niż łatanie dziur, lepszy nowy wzór niż łatanie dziur, lepszy nowy...”
— Rządzenie to sprawa stołka, nie kołka. Rządzi się przy pomocy mózgu i pośladków, nie pięści. Na przykład: wystąpił spadek konsumpcji dóbr.
— No, jestem gotowa — powiedziała Lenina, lecz Fanny milczała nadal, odwrócona plecami. — Och, pogódźmy się, Fanny, kochanie.
— Każdy mężczyzna, kobieta i dziecko obowiązani byli skonsumować rocznie tyle a tyle. W interesie przemysłu. Jedynym skutkiem...
„Lepszy nowy wzór niż łatanie dziur. Dużo łat, nędzny świat; dużo łat...”
— Któregoś dnia — powiedziała dobitnie Fanny posępną nutą w głosie — będziesz mieć kłopoty.
— Świadomy opór na wielką skalę. Wszystko tylko nie konsumpcja. Powrót do natury.
„Ubóstwiam latać, ubóstwiam latać”.
— Powrót do kultury. Tak, do kultury. Nie konsumuje się wiele, gdy się siedzi i czyta książki.
— Dobrze wyglądam? — spytała Lenina. Jej żakiet wykonany był ze sztucznego jedwabiu w kolorze zieleni butelkowej i lamowany zielonym futerkiem wiskozowym na mankietach i kołnierzu.
— Przy Golders Green karabin maszynowy skosił ośmiuset gwardzistów.
„Lepszy nowy wzór niż łatanie dziur, lepszy nowy wzór niż łatanie dziur”.
Zielone sztruksowe szorty i białe pończoszki z wełny wiskozowej, wywinięte pod kola-
nem.
— Potem była owa słynna masakra w British Museum. Dwa tysiące miłośników kultury zagazowanych siarczkiem dwuchloroetylu.
Zielono—biała dżokejka ocieniała czoło Leniny; jej buciki były jasnozielone i starannie wyczyszczone.
— Aż w końcu — mówił Mustafa Mond — zarządcy uświadomili sobie, że przemoc nic nie daje. Wolniejsze, lecz nieskończenie bardziej pewne są metody ektogenezy, warunkowania neopawlowowskiego i hipnopedii.
Jej talię zaś opinał wysadzany srebrem zielony pas myśliwski ze sztucznego safianu, wypchany (jako że Lenina nie była bezpłodna) zapasem środków antykoncepcyjnych.
— Wreszcie wykorzystano odkrycia Pfitznera i Kawagucziego. Aktywna kampania przeciw żyworództwu...
— Doskonale! — wykrzyknęła z entuzjazmem Fauny. Nigdy nie umiała długo opierać się urokowi Leniny. — I cóż za niezwykle uroczy pas maltuzjański!
— Wraz ze zwalczaniem Przeszłości; to zaś przez zamykanie muzeów, wysadzanie w powietrze zabytków (na szczęście większość z nich uległa już zniszczeniu podczas wojny dziewięcioletniej), wycofywanie wszelkich książek wydanych przed A.F. 150.
— Muszę sobie załatwić taki sam — powiedziała Fanny.
— Istniały na przykład tak zwane piramidy.
— Mój stary czarno lakierowany bandolecik.
— I człowiek nazwiskiem Szekspir. Oczywiście nigdy o nim nie słyszeliście.
— To po prostu wstyd, ten mój bandolet.
— Takie są korzyści prawdziwie naukowej edukacji.
— „Dużo łat, nędzny świat; dużo lat, nędzny...”
— Wprowadzenie pierwszego T—modelu, dzieła Pana Naszego Forda...
— Mam go już prawie trzy miesiące.
— ... uznano za początek nowej ery.
— „Lepszy nowy wzór, niż łatanie dziur, lepszy nowy...”
— Istniało, jak już mówiłem, tak zwane chrześcijaństwo.
— „Lepszy nowy wzór, niż łatanie dziur”.
— Etyka i filozofia podkonsumpcji...
„Uwielbiam nowe ubranka, uwielbiam nowe ubranka, uwielbiam...”
— Nader istotna w warunkach niedoprodukcji, jednakże w wieku maszyn i wiązania azotu z pierwiastkami — prawdziwa zbrodnia przeciw społeczeństwu.
— Henryk Foster mi go dał.
— Górne części wszystkich krzyży obcinano, tak by powstał kształt litery „T”. Istniał tak zwany Bóg.
— To imitacja safianu.
— Teraz mamy Republikę Świata. I obchody Dnia Forda, śpiewy wspólnotowe i posługi solidarnościowe.
— O, Fordzie, jak ja ich nienawidzę! — myślał Bernard Marks.
— Istniały tak zwane niebiosa; mimo to jednak pito ogromne ilości alkoholu.
— Jak mięso, po prostu jak mięso.
— Istniała tak zwana dusza i tak zwana nieśmiertelność.
— Spytaj Henryka, gdzie go zdobył.
— Niemniej zażywali morfinę i kokainę.
— A co gorsza ona sama traktuje siebie jak mięso.
— Roku Fordowskiego 178 subsydiowano dwa tysiące farmakologów i biochemików.
— Co on taki skwaszony? — powiedział wicedyrektor przeznaczenia wskazując na Bernarda Marksa.
— W sześć lat później ruszyła produkcja rynkowa. Lek doskonały.
— Podrażnimy się z nim.
— O działaniu wywołującym stan euforyczny, narkotyczny, wizjogenny.
— Oj, Marks, jaki skwaszony. — Drgnął, klepnięty w plecy i podniósł wzrok. To ten brutal Henryk Foster. — Przydałaby ci się chyba odrobina somy.
— Wszystkie zalety chrześcijaństwa i alkoholu, żadnej z ich wad. „O, Fordzie, chętnie bym go zabił”, ale jedyne, co powiedział, to: „Nie, dziękuję”, i odsunął podawaną mu fiolkę tabletek.
— Uwalniamy się od rzeczywistości, kiedy tylko zechcemy, i takoż wracamy, bez bólu głowy i bez potrzeby mitologii.
— No weź — nalegał Henryk Foster. — Bierz.
— Stabilność została w faktyczny sposób zapewniona.
— J eden sześcienny centymetr i znika ponury sentyment — powiedział wicedyrektor przeznaczenia, cytując hipnopedyczną sentencję.
— Pozostawało już tylko usunąć starość.
— A niech cię, ty...! — krzyknął Bernard Marks.
— O, ho, ho!
Hormony gruczołowe, transfuzja młodej krwi, sole magnezu...
— I pamiętaj, lepsza mikstura niż awantura. — Wyszli ze śmiechem z przebieralni.
— Usunięto wszelkie objawy starości. A wraz z nimi, rzecz jasna...
— Nie zapomnij zapytać go o ten pas maltuzjański — powiedziała Fanny.
— Wraz z nimi wszystko, co charakterystyczne dla starczego umysłu. Psychika pozostawała niezmienna przez całą długość życia.
— ... odbyć przed zmierzchem dwie rundy golfa z przeszkodami. Muszę pędzić.
— Praca, zabawa... po sześćdziesiątce nasze siły i gusta pozostają takie jak w wieku lat siedemnastu. W dawnych złych czasach starzy ludzie usuwali się z życia, szli na emeryturę,
poświęcali się religii, spędzali czas na myśleniu... na myśleniu!
— Idioci, wieprze! — mówił do siebie Bernard Marks, idąc korytarzem do windy.
— Dziś, oto postęp, starzy ludzie pracują, starzy ludzie kopulują, starzy ludzie nie mają czasu, nie maję chwili wytchnienia od przyjemności, okazji do tego, by usiąść i zacząć rozmyślać; gdyby zaś przez nieszczęśliwy przypadek pojawiła się taka szczelina czasu w spoistej substancji ich rozrywek, zawsze pozostaje soma, rozkoszna soma, pół grama na popołudnie, gram na weekend, dwa gramy na podróż na przewspaniały Wschód, trzy na mroczną wieczność na księżycu; wracając znajdą się już po drugiej stronie szczeliny, bezpieczni, na twardym gruncie codziennej pracy i rozrywek, biegając z jednego czuciofilmu na drugi, od jednej sprężystej dziewczyny do innej, od zawodów elektromagnetycznego golfa do...
— Idźże stąd, dziewczynko krzyknął nieco gniewnie dyrektor RiW. — Chłopczyku, odejdź stąd! Nie widzicie, że Jego Fordowska Wysokość jest zajęta? Bawcie się gdzie indziej w waszą grę miłosną.
— Biedne dzieciaczki! — powiedział zarządca.
Powoli, majestatycznie, z cichym poszumem maszynerii sunęły naprzód przenośniki, trzydzieści trzy centymetry na godzinę. W czerwonym półmroku lśniły niezliczone rubiny.
ROZDZIAŁ CZWARTY §1 Winda była pełna mężczyzn z przebieralni alf i wchodzącą Leninę powitało wiele życzliwych uśmiechów i skinięć głową. Była bardzo lubiana i z prawie każdym spośród tych mężczyzn zdarzyło jej się spędzić noc. Są przemili, myślała odpowiadając na powitania. Uroczy chłopcy! Choć, prawdę mówiąc, wolałaby, żeby uszy Jerzego Edzela nie były takie duże (może na trzysta dwudziestym Ósmym metrze dano mu o kropelkę za dużo paratyroidu?). A patrząc na Benita Hoovera nie mogła się pozbyć myśli, że gdy zdejmie ubranie, widać, iż jest naprawdę zbyt owłosiony. Odwracając twarz ze wzrokiem nieco posmutniałym od wspomnień czarnej gęstwiny owłosienia Benita, dojrzała w kącie małe szczupłe ciało i melancholijną twarz Bernarda Marksa. — Bernard! — podeszła do niego — właśnie cię szukałam. — Jej glos zadźwięczał czysto wśród poszumu windy. Inni obejrzeli się zaciekawieni. — Chciałam z tobą pomówić o naszych planach co do nowego Meksyku. — Kątem oka dostrzegła wgapionego w nią ze zdumieniem Benita Hoovera. Rozdrażniło ją to jego spoglądanie. „Zdziwiony, że jego nie proszę o następne spotkanie!”, powiedziała w myśli do siebie. Potem głośno i tonem cieplejszym niż zwykle mówiła dalej: — Byłoby wspaniale wyjechać z tobą w lipcu na jakiś tydzień. — (No cóż, publicznie daje wyraz swej niewierności wobec Henryka. Fanny powinna być zadowolona, choćby to był tylko Bernard). — To znaczy — Lenina posłała mu znaczący uśmiech, najbardziej czarowny,
jaki tylko mogła przywołać — jeśli nadal mnie chcesz. Bladą twarz Bernarda okrył gwałtowny rumieniec. „Co u licha?” zdumiała się Lenina, poruszona jednakże tym osobliwym hołdem dla swej władzy. — Czy nie byłoby lepiej porozmawiać o tym gdzie indziej? — jąkał się, straszliwie zakłopotany. „Czy mówię coś niestosownego? — pomyślała Lenina. — Nie mógłby się bardziej stropić, gdybym powiedziała jakiś nieprzyzwoity żart, na przykład zapytała go, kto był jego matką, czy coś w tym rodzaju”. — Bo wobec tych ludzi tutaj... — jąkał zmieszany przez ściśnięte gardło. Lenina roześmiała się szczerze i wcale nie złośliwie. — Ależ jesteś zabawny! — zawołała, uznawszy go w myśli za naprawdę zabawnego. — Uprzedzisz mnie na przynajmniej tydzień wcześniej, dobrze? — mówiła dalej innym już
tonem. — Sądzę, że polecimy chyba Błękitną Pacyficzną? Czy ona startuje z wieży na Charing—T? A może z Hampstead? Nim Bernard zdążył odpowiedzieć, winda zatrzymała się. — Dach! — zabrzmiał piskliwy głos. Windziarz był niskim, małpim stworkiem ubranym w czarną tuniko półkretyna epsilona—minus. — Dach! Rozwarł drzwi. Uderzyły weń gorące promienie popołudniowego Słońca; zamrugał oczami. „Ooo, dach!”, powtórzył zachwycony. Wyglądał jak nagle radośnie przebudzony z
mrocznego, unicestwiającego odrętwienia. „Dach!” Uśmiechał się ku twarzom pasażerów pełen psiego, pełnego nadziei uwielbienia. Rozmawiając i śmiejąc się wyszli z windy na rozświetlony teren. Windziarz spoglądał za nimi. — Dach? — powtórzył znowu, tym razem pytająco. Zadźwięczał dzwonek i głośnik u sufitu windy zaczął wydawać polecenia tonem bardzo łagodnym, ale bardzo władczym. „Zjeżdżaj w dół — mówił — zjeżdżaj w dół. Piętro osiemnaste. Zjeżdżaj w dół, zjeżdżaj w dół. Piętro osiemnaste. Zjeżdżaj w dół, zjeżdżaj...” Windziarz zatrzasnął drzwi, nacisnął guzik i natychmiast zapadł na powrót w szemrzący półmrok szybu, półmrok jego zwykłego otępienia. Na dachu było gorąco i słonecznie. Powietrze letniego popołudnia pełne było brzęczenia helikopterów, niższy zaś w tonie pomruk niewidocznych rakiet sunących po jasnym niebie na wysokości pięciu czy sześciu mil pieścił ucho w delikatnym powietrzu. Bernard Marks odetchnął głęboko. Spojrzał w niebo, ogarnął wzrokiem błękitny horyzont, a w końcu zatopił spojrzenie w twarzy Leniny. — Czyż nie cudownie! — głos drżał mu nieco. Uśmiechnęła się do niego z wyrazem całkowitego zrozumienia. — Doskonałe warunki na golfa z przeszkodami — odpowiedziała z uniesieniem. — Ale teraz, Bernardzie, muszę już pędzić. Henryk się złości, gdy każę mu czekać. Daj mi niedługo znać o terminie wyjazdu. I skinąwszy dłonią na pożegnanie, pobiegła przez płaski dach ku hangarom. Bernard stał patrząc na oddalające się migotanie białych pończoszek, na żywy, energiczny ruch opalonych kolan, raz, dwa, raz, dwa, na mniej żywy ruch fałd tych jej opiętych sztruksowych szortów pod żakietem barwy zieleni butelkowej. Twarz Bernarda przybrała wyraz cierpienia.
— Naprawdę miła dziewczyna — zabrzmiał za jego plecami mocny i pogodny glos.
Bernard drgnął i obejrzał się. Pochylona nad nim pyzata, rumiana twarz Benita Hoovera uśmiechała się doń — uśmiechała się z jawną serdecznością. Benito był niepoprawnie dobroduszny. Ludzie mówili o nim, że idzie przez życie nawet nie dotykając somy. Złość i złe nastroje, od których inni ludzie musieli się dopiero uwalniać, do niego w ogóle nie miały dostępu. Dla Benita rzeczywistość była zawsze słoneczna. — A przy tym sprężysta. I to jak! — Potem zaś, innym już tonem: — Ale zdaje się, że coś ci doskwiera. Przydałaby ci się chyba odrobina somy. — Benito sięgnął do prawej kieszeni spodni i wyjął fiolkę. — jeden sześcienny centymetr i znika ponury... hej, co się dzieje? Bernard odwrócił się nagle i uciekł. Benito spoglądał za nim. „Co się stało temu facetowi?” — zadumał się i kiwając głową uznał, że plotka o alkoholu dodanym do surogatu krwi tego chłopca musi być prawdziwa. „Uszkodzony mózg zapewne”. Schował fiolkę somy, wyjął gumę do żucia nasyconą hormonami płciowymi i wypchawszy sobie nią policzki, przeżuwając ruszył powoli ku hangarom. Henryk Foster wytoczył swą maszynę z hangaru i gdy Lenina nadeszła, czekał już na nią siedząc w kabinie pilota. — Cztery minuty spóźnienia — tyle tylko powiedział, gdy wdrapała się do środka i usiadła obok niego. Włączył silnik i uruchomił śmigła helikoptera. Maszyna wystrzeliła pionowo w górę. Gdy Henryk dodał gazu, pomruk śmigła przeszedł z buczenia szerszenia w bu-
czenie osy, z brzęczenia osy w bzyczenie komara; szybkościomierz wskazywał, że wznoszą się z prędkością dwóch kilometrów na minutę. W dole pod nimi Londyn malał. W ciągu paru sekund ogromne budowle o wielkich blatach dachów stały się zaledwie kępą kwadratowych grzybów wyrastających z zieleni parków i ogrodów. Pośrodku nich, na cienkiej nóżce, wyższa i smuklejsza wieża na Charing—T zwracała się ku niebu dyskiem lśniącego cementu. Jak rozmyte we mgle torsy baśniowych atletów ogromne mięsiste chmury tkwiły na błękitnym niebie nad ich głowami. Z jednej z nich wynurzył się nagle mały purpurowy owad i opadał z brzęczeniem. — O, Czerwona Rakieta — powiedział Henryk — leci z Nowego Jorku. — Spojrzał na zegarek i dodał potrząsając głową: — Siedem minut spóźnienia. Te połączenia atlantyckie są wprost skandalicznie niepunktualne. Zdjął stopę z pedału gazu. Pomruk śmigła nad ich głowami opadł o półtorej oktawy, z powrotem poprzez buczenie trzmiela, chrabąszcza, jelonka. Pęd maszyny ku górze osłabł; w chwilę później zawiśli nieruchomo w powietrzu. Henryk pchnął dźwignię; rozległ się szczęk.
Najpierw powoli, potem szybciej i szybciej przednie śmigło zaczęło się obracać, aż jego kształt rozpłynął się w kolistą smugę. Coraz silniej gwizdał na statecznikach wiatr wzbudzony ruchem poziomym, Henryk wpatrywał się w obrotomierz; gdy strzałka dotarła do kreski „tysiąc dwieście” wyłączył śmigła. Maszyna nabyła wystarczająco wiele pędu poziomego, by dalej posuwać się już samą siłą bezwładu. Lenina spojrzała przez okno w podłodze pod jej stopami. Lecieli nad sześciokilometrowym pasem parków, oddzielającym Londyn Centralny od pierwszego pierścienia przedmieść.
Roślinność o skróconym okresie życia wyglądała dziwacznie. Szeregi wież do gry „bąk do rąk” lśniły pośród drzew. Obok Shepherd’s Bush dwa tysiące par mieszanych złożonych z bet—minus grało w „tenisa na powierzchni sfery riemannowskiej”. Rzędy kortów do gry w tenisa przesuwanego rozciągały się po obu stronach głównej drogi z Notting Hill do Willesden. Na boisku w Ealing odbywały się pokazy gimnastyczne w wykonaniu delt oraz śpiewy wspólnotowe. — Jakiż wstrętny jest kolor khaki — zauważyła Lenina, dając wyraz hipnopedycznym poglądom swojej kasty. Zabudowania czuciostudia w Hounslow zajmowały siedem i pół hektara. W pobliżu armia pracowników w strojach koloru czarnego oraz khaki trudziła się układaniem nowej szklanej nawierzchni na Wielkiej Drodze Zachodniej. Gdy przelatywali, właśnie wylewano jeden z ogromnych tygli samojezdnych. Stopiony kamień wypływał na drogę strumieniem oślepiającej lawy; azbestowe walce jeździły tam i z powrotem; za posuwającym się za nim w pewnej odległości nawilżaczem para rosła białymi kłębami. Koło Brentford Zakłady Zrzeszenia Telewizyjnego wyglądały jak małe miasto. — Teraz pewnie mają przerwę zmianową — odezwała się Lenina. Jak mszyce i mrówki, zielone niczym liście dziewczęta—gammy i czarni półkretyni roili się koło wyjść lub stali w kolejkach do tramwajów jednoszynowych. Bety—minus o barwie morwy maszerowały pośród tłumu. Dach głównego budynku pełen był ruchu lądujących i startujących helikopterów. — Ojej — zawołała Lenina tak się cieszę, ze nie jestem gammą. W dziesięć minut później byli już w Stoke Poges i mogli zacząć pierwszą rundę golfa z przeszkodami.
§2 Ze spuszczonymi oczyma, ze wzrokiem umykającym natychmiast, gdy tylko napotkał on zarys sylwetki człowieka, spieszył Bernard przez dach. Zachowywał się jak ktoś ścigany, jednakże ścigany przez wrogów, których nie chce widzieć, by się nie przekonać, że są jeszcze bardziej wrodzy, niż przypuszczał, i by nie zostać wpędzonym w jeszcze większe poczucie winy i jeszcze bardziej beznadziejną samotność. „Ten okropny Benito Hoover!” A przecież chciał jak najlepiej. Co zresztą w pewnym sensie pogarsza tylko sprawę. Ci, co chcą dobrze, postępują w taki sam sposób jak ci, co chcą źle. Nawet Lenina przyprawia go o cierpienie. Pomyślał o owych tygodniach wahań spowodowanych nieśmiałością, kiedy to patrzył, tęsknił i rozpaczał sądząc, że nigdy nie odważy się jej poprosić. Czy podejmie ryzyko poniżenia poprzez pełną pogardy odmowę? Ale jeśli ona powie „tak”, jakaż to będzie radość. Cóż, powiedziała „tak”, a on nadal był nieszczęśliwy, . bo ona dzisiejsze popołudnie uznała za doskonałe do gry w golfa z przeszkodami, bo pobiegła na spotkanie z Henrykiem Fosterem, bo uznała jego, Bernarda, za zabawnego z tego tylko powodu, że nie chciał rozmawiać publicznie o ich najbardziej intymnych sprawach. Jednym słowem, nieszczęśliwy, bo zachowała się tak, jak każda zdrowa i obyczajna angielska dziewczyna powinna się zachować, nie zaś w jakiś inny, nienormalny, osobliwy sposób. Otworzył drzwi swego hangaru i wezwał snujących się w pobliżu dwóch posługaczy, delty—minus, by wytoczyli jego maszynę na środek dachu. Hangary byk obsługiwane przez jedną grupę Bokanowskiego, i mężczyźni byli to bliźniacy jednakowo mali, czarni i brzydcy. Bernard wydawał polecenia ostrym, aroganckim, a nawet obraźliwym tonem kogoś, kto nie czuje się zbyt pewien swojej wyższości. Kontakt z członkami kast niższych zawsze był dla
Bernarda doświadczeniem w najwyższym stopniu przygnębiającym. Z jakichś powodów bowiem (może rzeczywiście z powodu tej historii z alkoholem w surogacie krwi — nie sposób przecież całkowicie uniknąć nieszczęśliwych wypadków) Bernard miał wygląd niewiele lepszy niż przeciętny gamma. Był o siedem centymetrów niższy od typowego alfy, ciało zaś miał wątłe. Kontakt z przedstawicielami kast niższych przypominał zawsze Bernardowi o tym bolesnym fakcie braków jego cielesności. „Wolałbym być inny”, jego przygnębiająca samoświadomość była dlań bezlitosna. Ilekroć spostrzegał się, że jego wzrok zamiast spoglądać z góry patrzy poziomo w twarz delty, odczuwał upokorzenie. Czy te stwory będą go traktować z respektem należnym jego kaście? Pytanie to dręczyło go nieustannie. I nie bez powodu. Gammy, delty i epsilony były bowiem do pewnego stopnia warunkowane na kojarzenie dorodności ciała ze społeczną wyższością. W gruncie rzeczy cień przekonania, rodem z hipnopedii, o tym, że wzrost jest wartością, obecny był u wszystkich. Stąd śmiech kobiet, którym
robił propozycje, stąd głupie kawały mężczyzn z jego kasty. Kpiny sprawiały, że czuł się obco, uczucie obcości zaś — że zachowywał się w sposób, który jeszcze bardziej wzmagał uprzedzenia doń oraz pogłębiał pogardę i niechęć spowodowaną jego defektami fizycznymi. To znów wzmagało w nim poczucie wyobcowania i samotności. Chroniczny łęk przed lekceważeniem kazał mu unikać ludzi z jego kasty, kazał mu z całą świadomością dbać o swoją godność wobec kast niższych. Jakże mocno zazdrościł mężczyznom takim, jak Henryk Foster czy Benito Hoover! Mężczyznom, którzy nie musieli krzyczeć na epsilona, żeby wyegzekwować polecenia; mężczyznom, których pozycja była oczywista, mężczyznom, którzy w systemie kastowym czuli się jak ryby w wodzie — do tego stopnia zadomowieni, że nawet
nie uświadamiali sobie swej sytuacji czy też uprzywilejowanego i wygodnego miejsca, jakie w tym systemie zajmowali. Niechętnie, jak mu się wydało, i opieszale dwóch posługaczy bliźniaków wytoczyło jego maszynę na dach. — Szybciej! — zawołał poirytowany Bernard. jeden z nich łypnął na niego. Czyżby odcień jakiegoś zwierzęcego szyderstwa w tych tępych szarych oczach? — Szybciej! — krzyknął jeszcze donośniej i jego głos nieprzyjemnie zachrypiał. Wdrapał się na maszynę i w minutę później szybował na południe, ku rzece. W sześćdziesięciopiętrowym budynku przy Fleet Street mieściły się rozmaite biura propagandy oraz Instytut Inżynierii Emocyjnej. W suterenie i na niższych piętrach miały swe redakcje i biura trzy wielkie gazety londyńskie — „Cogodzinna Depesza”, dziennik kasty wyższej, bladozielona „Gazeta Gammowska” oraz drukowane na papierze koloru khaki i złożone tylko z wyrazów jednosylabowych „Zwierciadło Delty”. Wyżej mieściły się biura propagandy: telewizyjnej, czuciofilmowej i propagandy poprzez syntetyczny śpiew i muzykę — wszystkiego dwadzieścia dwa piętra. Nad nimi znajdowały się laboratoria badawcze oraz dźwiękoszczelne pokoje, w których wykonywali swą finezyjną pracę realizatorzy ścieżki dźwiękowej i kompozytorzy muzyki syntetycznej. Górne osiemnaście pięter zajmował Instytut Inżynierii Emocyjnej. Bernard wylądował na dachu Domu Propagandy i wysiadł. — Zadzwoń na dół do pana Helmholtza Watsona — polecił portierowi, gammie—plus — i powiedz mu, że pan Bernard Marks czeka na niego na dachu. Usiadł i zapalił papierosa. Helmholtz Watson właśnie pisał, gdy dotarła do niego wiadomość.
— Przekaż, że zaraz będę — powiedział i odwiesił słuchawkę. Potem zwrócił się do swej sekretarki tym samym oficjalnym i bezosobowym tonem: — Pójdę teraz załatwić swoje sprawy — i nie zwracając uwagi na jej promienny uśmiech wstał i ruszył żwawo do drzwi. Był to mężczyzna mocno zbudowany, barczysty, o szerokiej piersi, zwalisty, a jednak szybki w ruchach, sprawny i zwinny. Krągła silna kolumna szyi utrzymywała piękną głowę. Włosy miał ciemne, kędzierzawe, rysy silnie zaznaczone. Był przystojny w sposób przekonywający i podniosły, w każdym calu alfa—plus, jak niestrudzenie powtarzała jego sekretarka. Z zawodu był wykładowcą w Instytucie Inżynierii Emocyjnej (Wydział Literacki), zaś w czasie wolnym od zajęć dydaktycznych wykonywał prace inżyniera emocyjnego. Pisywał regularnie do ,Codziennej Depeszy", pisał scenariusze czuciowe i miał najlepszy zmysł do chwytliwych haseł i hipnopedycznych rymów. — Zdolny — brzmiała opinia jego przełożonych. — Może nawet — tu kiwali głowami, znacząco zniżając głos — nieco zbyt zdolny. Tak, nieco zbyt zdolny; mieli rację. Przerost umysłu wywołał u Helmholtza Watsona efekty bardzo podobne do tych, które u Bernarda Marksa były wynikiem defektu fizycznego. Zbyt drobne kości i zbyt mała tężyzna wyobcowały Bernarda spośród jego kolegów, zaś poczucie tej obcości, stanowiące w świetle panujących przekonań przerost umysłu, stało się ze swej strony przyczyną postępującej separacji. Tym, co wywoływało u Helmholtza nader niewygodną samoświadomość, były owe zdolności. Obu mężczyzn łączyło przekonanie o własnym niepowtarzalnym indywidualizmie. Jednakże o ile fizycznie niedorozwiniętego Bernarda przez całe życie dręczyła świadomość bycia odmieńcem, o tyle Helmholtz Watson dopiero niedawno uświadomił sobie swą przewagę umysłową, a na tej podstawie uświadomił sobie
także swą odmienność od otaczających go ludzi. Ten champion gry w tenisa przesuwanego, ten niestrudzony kochanek (mówiono, że w ciągu czterech lat miał sześćset czterdzieści dziewcząt), ten powszechnie podziwiany działacz i najwspanialszy lew salonowy uświadomił sobie nagle, że sport, kobiety, działalność społeczna zeszły u niego na drugi plan. Tak naprawdę to zajmowało go coś innego. Ale co? To był właśnie problem, który Bernard miał z nim przedyskutować — a raczej raz jeszcze posłuchać monologu swego przyjaciela, jako że to Helmholtz zawsze mówił. Trzy urocze dziewczyny z Biura Propagandy Poprzez Syntetyczny Śpiew zastąpiły mu drogę, gdy wychodził z windy. — O, Helmholtz, kochany, pojedź z nami na piknik do Exmoor. — Spog1ądaly na niego błagalnym wzrokiem. — Nie, nie — potrząsał głową przepychając się pomiędzy nimi.
— Nie zapraszamy żadnego innego mężczyzny. Ale Helmholtz pozostał niewzruszony nawet wobec tak ponętnej perspektywy. — Nie — powtórzył. — Jestem zajęty. I zdecydowanym krokiem ruszył dalej. Dziewczęta dreptały za nim. Dopiero gdy wsiadł do maszyny Bernarda i zatrzasnął drzwi, dały mu spokój. Nie bez pełnych zawodu wymówek. — Ach, te kobiety! — powiedział, gdy pojazd wznosił się w górę. — Te kobiety! — Pokiwał głową, zmarszczył brwi. — Okropne. — Bernard obłudnie przyznał mu rację, myśląc przy tym w duchu, że chciałby mieć tyle dziewcząt co Helmholtz i to tak małym wysiłkiem. Ogarnęła go nagle silna
potrzeba pochwalenia się: — Zabieram Leninę Crowne do Nowego Meksyku — powiedział tonem najbardziej obojętnym, na jaki potrafił się zdobyć. — Aha — rzekł Helmholtz zupełnie nie zainteresowany. — W ciągu ostatnich dwu tygodni zrezygnowałem z wszelkiej działalności społecznej i ze wszystkich moich dziewcząt. Nie masz pojęcia, jaka się z tego zrobiła afera w Instytucie. Niemniej sądzę, że warto było. Efekty... — zawahał się na chwilę. — No więc, efekty są dziwne, bardzo dziwne. Fizyczne niezaspokojenie może spowodować rozrost aktywności umysłowej. Proces jest, jak się zdaje, odwracalny. Rozrost aktywności umysłowej może, ze względu na własny interes, wytworzyć dobrowolną ślepotę i głuchotę rozmyślnej samotności, sztuczną impotencję ascety. Resztę krótkiego lotu odbyli w milczeniu. Kiedy przybyli na miejsce i wyciągnęli się wygodnie na sprężystych kanapach w pokoju Bernarda, Helmholtz zaczął mówić dalej. — Czy miałeś kiedyś uczucie — zapytał, starannie dobierając słowa — jak gdyby coś tkwiło w twoim wnętrzu, czekając tylko, aż pozwolisz temu czemuś się wydobyć? Coś jak nadmiar mocy, którego nie wykorzystujesz.., no, wiesz, jak woda, która spada swobodnie w dół, zamiast poruszać turbiny? — spojrzał pytająco na Bernarda. — Chodzi ci o przeżycie emocjonalne, które można by odczuwać w pewnych odmiennych warunkach? Helmholtz potrząsnął głową. — Niezupełnie. Myślę o dziwnym Uczuciu, jakie czasami miewam, uczuciu, że mam coś ważnego do powiedzenia i że mam dość sił na to... tyle tylko, że nie wiem, co to jest, i nie mogę tej siły użyć. Gdyby istniał jakiś inny sposób pisania... albo coś innego, o czym by
można pisać... — Zamilkł na chwilę, potem mówił dalej: — Bo widzisz, dobrze mi idzie wy-
myślanie zdać, rozumiesz, słów, które człowieka aż podrywają, jak wtedy gdy siadasz na pinezce, wydają się takie nowe i ekscytujące, nawet gdy dotyczą czegoś hipnopedycznie oczywistego. Ale to nie wystarcza. Nie wystarcza, że zdania są dobre, dobre powinno być też to, co się z nimi robi. — Ależ, Helmholtz, ty przecież robisz dobre rzeczy. — Ach, tylko w pewnych granicach — Helmholtz wzruszył ramionami. — A te granice są takie wąskie. Nie ma tam wystarczającej istotności, tak to jakoś wygląda. Czuję, że mógłbym robić coś znacznie istotniejszego. Tak, i bardziej gorącego, bardziej namiętnego. Ale co? Co bardziej ważnego jest do powiedzenia? I jakże można namiętnie odnieść się do rzeczy, o których mam za zadanie pisać? Słowa mogą być jak promienie Roentgena; jeśli używać ich właściwie, przenikną wszystko. Czytasz i słowa cię przeszywają. To jest jedna z rzeczy, których staram się nauczyć moich studentów: jak pisać, by słowa działały przeszywająco. Ale cóż u licha dobrego w tym, że przeszywa cię artykuł o śpiewach wspólnotowych lub o najnowszych udoskonaleniach organów węchowych? A poza tym, czy można uczynić słowo naprawdę przeszywającym — wiesz, jak najtrwardsze promienie Roentgena — kiedy piszesz o takich rzeczach? Czy można powiedzieć coś o niczym? Do tego się to wszystko sprowadza. Próbuję ciągle i... — Ćśś... — syknął nagle Bernard i uniósł ostrzegawczo palec; nasłuchiwali. — Zdaje się, że ktoś jest za drzwiami — szepnął Bernard. Helmholtz wstał, przeszedł na palcach przez pokój i nagłym szarpnięciem otworzył sze-
roko drzwi. Oczywiście nikogo tam nie było. — Przepraszam — powiedział Bernard; czuł się nieznośnie głupio i takoż wyglądał. — Trochę jestem chyba znerwicowany. Kiedy ludzie są wobec ciebie podejrzliwi, sam stajesz się podejrzliwy wobec nich. Przetarł dłonią oczy i westchnął; w jego głosie pojawiły się tony skargi. Usprawiedliwiał się. — Gdybyś ty wiedział, ile musiałem znieść ostatnio — powiedział niemal płaczliwie, a przypływ żalu nad sobą był jak nagle uwolnione źródło. — Gdybyś ty wiedział! Helmholtz Watson słuchał z pewną dozą zażenowania. „Biedny Bernard”, myślał w duchu. Równocześnie jednak czuł wstyd za przyjaciela. Wolałby, żeby Bernard okazywał nieco więcej godności.
ROZDZIAŁ PIĄTY §1 O ósmej zaczęło się ściemniać. Głośniki na wieży w Stoke Poges superdonośnie obwieszczały zamykanie boisk. Lenina i Henryk przerwali grę i ruszyli z powrotem w stronę klubu. Z pastwisk należących do Trustu Wydzielin Wewnętrznych i Zewnętrznych dobiegał ryk tysięcy krów, które swoimi gruczołami i swoim mlekiem zapewniały surowiec wielkim zakładom w Farhham Royal. Nieprzerwane bzyczenie helikopterów wypełniało półmrok. Co dwie i pół minuty dzwonek i gwizdki ogłaszały odjazd jednego z lekkich pociągów jednoszynowych, które odwoziły do stolicy amatorów golfa z kast niższych, grających na specjalnie wydzielonym terenie.
Lenina i Henryk wsiedli do swego pojazdu i wystartowali. Na wysokości ośmiuset stóp Henryk zwolnił obroty śmigła i na minutę lub dwie zawiśli nad pogrążającym się w mroku krajobrazem. Las koło Burnham Beeches na kształt wielkiego jeziora mroku sięgał jasnego skraju zachodniej części nieboskłonu. Purpurowe na linii horyzontu promienie chodzącego słońca bladły, poprzez pomarańcz po barwę żółtą i wysoko w górze bladą, wodnozielonkawą. Na północy, za lasem, wyrastały ponad drzewa zakłady Trustu Wydzielin, z każdego okna dwudziestopiętrowej budowli błyskając silnym światłem elektrycznym. W dole pod helikopterem rozciągały się zabudowania Klubu Golfowego ogromne baraki dla kast niższych i, po drugiej stronie muru, mniejsze domy zastrzeżone dla alf i bet. Przejścia na perony przystanku jednoszynówki były czarne od mrowiących się ludzi z kast niższych. Spod szklanego sklepienia wypadł oświetlony skład kolejki. Śledząc jej kurs na południowy wschód przez ciemny płaskowyż, ich oczy natrafiły na majestatyczne budowle krematorium w Slough. Dla bezpieczeństwa lecących nocą samolotów jego cztery wysokie kominy oświetlone były reflektorami i zaopatrzone w czerwone sygnały ostrzegawcze. Stanowiły punkt orientacyjny. — Dlaczego te kominy są otoczone tymi jakby balkonikami? — spytała Lenina. — Odzyskiwanie fosforu — odparł lakonicznie Henryk. — Po drodze w górę komina gazy poddawane są czterem różnym procesom. Dawniej P2O5 ulatniał się podczas kremacji. Teraz odzyskuje się go w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach. Ponad półtora kilo na każde zwłoki. Daje to w samej tylko Anglii czterysta ton fosforu rocznie. — Henryk mówił pełen radosnej durny, ciesząc się całym sercem z tego osiągnięcia, jak gdyby ono było jego dziełem.
— Przyjemnie pomyśleć, że jest się społecznie użytecznym nawet po śmierci. Użyźniamy
glebę. Tymczasem Lenina odwróciła wzrok i patrzyła teraz pionowo w dół na stację jednoszynówki. — Tak, przyjemnie — przyznała. — Ale to jednak dziwne, że alfy i bety nie użyźniają gleby bardziej niż te tutaj wstrętne małe gammy, delty i epsilony. — Wszyscy są równi pod względem fizykochemicznym — powiedział Henryk sentencjonalnie. — A poza tym nawet epsilony są niezastąpione. „Nawet epsilony...”; Lenina przypomniała sobie nagie moment. gdy jako dziewczynka w wieku szkolnym obudziła się w środku nocy i po raz pierwszy doświadczyła świadomie owego szeptu, który nawiedzał wszystkie jej sny. Znowu ujrzała promień księżyca, rząd małych białych łóżeczek; raz jeszcze usłyszała łagodny głos, który mówił (słowa trwały w niej po dziś dzień, nie zapomniane, nie do zapomnienia po tylu całonocnych repetycjach): „Nawet epsilony są użyteczne. Nie moglibyśmy się obejść bez epsilonów. Każdy pracuje na każdego. Każdy jest nam niezbędny...” Lenina wspomniała swój wstrząs lęku i zdziwienia, swe rozważania przez pół bezsennej godziny, aż do chwili gdy te nieustanne powtórzenia ukoiły jej umysł, wygładziły i ukradkiem zaczął się wślizgiwać sen. — Sądzę, że epsilonom nie przeszkadza, że są epsilonami — powiedziała na głos. — Oczywiście, że nie. No bo jak? Nie wiedzą, jak to jest być czymś innym. Nam by to przeszkadzało, rzecz jasna. No ale my jesteśmy inaczej warunkowani. Poza tym mamy inne dziedziczenie. — Cieszę się, że nie jestem epsilonem — powiedziała z przekonaniem Lenina. — A gdybyś była epsilonem — stwierdził Henryk — twoje uwarunkowanie kazałoby ci być równie zadowoloną z tego, że nie jesteś betą czy alfą. — Włączył przednie śmigło i skierował maszynę ku Londynowi. Za nimi, na zachodzie, czerwień i pomarańcz prawie już zni-
kły; zenit zakryła ciemna chmura. Gdy przelatywali nad krematorium, pojazd wyskoczył w górę na słupie gorącego powietrza z kominów, po czym równie gwałtownie opadł przeszedłszy w strefę chłodu. — Ale wspaniała huśtawka! — roześmiała się radośnie Lenina. Jednakże glos Henryka przez moment brzmiał wręcz melancholijnie: — Czy wiesz, czym była ta huśtawka? — zapytał. — To jakiś człowiek znika ostatecznie i na dobre. Przemienia się w strumień gorącego gazu. Ciekawe, kto to był — mężczyzna czy kobieta, alfa czy epsilon... — Westchnął. Potem zakończył stanowczym tonem: — Tak
czy owak jednego możemy być pewni: kimkolwiek był, był za życia szczęśliwy. Każdy jest obecnie szczęśliwy. — Tak, każdy jest obecnie szczęśliwy — zawtórowała Lenina. Przez dwanaście lat słyszeli te słowa powtarzane sto pięćdziesiąt razy w ciągu nocy. Wylądowali w Westminster na dachu czterdziestopiętrowego domu, w którym mieszkał Henryk, zeszli wprost do sali jadalnej. Tam wśród głośnej i wesołej kompanii zjedli wyśmienity posiłek. Do kawy podano somę. Lenina wzięła dwie półgramowe tabletki, Henryk zaś trzy. Dwadzieścia po dziewiątej szli ulicą do nowo otwartego Kabaretu Opactwa Westminsteru. Wieczór był prawie bezchmurny i bezksiężycowy, niebo pełne gwiazd; jednakże z tego tak przygnębiającego faktu ani Lenina, ani Henryk nie zdawali sobie szczęśliwie sprawy. Elektryczne napisy świetlne skutecznie przesłaniały mrok kosmicznej otchłani. „Kalwin Stopes i jego szesnastu seksofonistów”. Na fasadzie nowego Opactwa lśniły wabiąco ogromne litery. „Londyńskie organy najsubtelniejszych woni i barw. Najnowsza muzyka syntetyczna”.
Weszli do wnętrza. Powietrze wydawało się tam gorące. i nieco duszne od zapachu ambry i drzewa sandałowego. Na sklepieniu sali organy barw wydobywały obraz podzwrotnikowego zachodu słońca. Szesnastu seksofonistów grało stary szlagier: „Nie ma na świecie drugiej takiej butli jak ta droga moja butla mała”. Czterysta pat tańczyło five—stepa na lśniącym parkiecie. Wkrótce Lenina i Henryk stali się parą czterysta pierwszą. Seksofony zawodziły jak muzykalne koty w blasku księżyca, jęczały altami i tenorami jak umierające. Pośród bogactwa harmonii chór ich drżących głosów wznosił się ku szczytowaniu, coraz głośniejszy i głośniejszy — aż wreszcie machnięciem ręki dyrygent wydobył ostatnią drgającą nutę eterycznej muzyki i zgasił szesnaście dmuchających istot. Rozległ się grzmot w a—moll. Potem, w zupełnej ciszy, w zupełnym mroku zaczął się stopniowy powrót, diminuendo zsuwające się ćwierćtonami w dół, w dół ku cicho szepczącym akordom dominanty, która posuwała się powoli (gdy rytmy na pięć czwartych ciągle pulsowały ku dołowi), napełniając sekundy mroku gęstniejącym napięciem oczekiwania. Aż wreszcie oczekiwanie zostało spełnione. Nagły wschód słońca i równoczesny wybuch pieśni Szesnastki:
O moja butlo, ciebie zawsze pragnąłem O moja butlo, skąd się tutaj wziąłem? Niebo jest w tobie błękitne, Pogoda zawsze wspaniała; Bo Nie ma na świecie drugiej takiej butli
Jak ta droga moja butla mała.
Fivestepując z czterema setkami par po Opactwie Westminsteru, Lenina i Henryk tańczyli jednak w innym świecie — upalnym, przepysznie barwionym, nieskończenie przyjaznym świecie podróży somatycznej. Jakże wszyscy byli miii, piękni, wspaniale zabawni! „O moja butlo, ciebie zawsze pragnąłem...” Jednakże Lenina i Henryk mieli przecież to, czego pragnęli... Byli oto w tym wnętrzu — bezpieczni we wnętrzu ze wspaniałą pogodą i wiecznie błękitnym niebem. Gdy zaś wyczerpana Szesnastka odłożyła seksofony i aparat do muzyki syntetycznej zaczął nadawać najnowszego bluesa maltuzjańskiego, byli jak dwa bliźniacze embriony kołyszące się łagodnie na fałach zabutlowanego oceanu surogatu krwi. „Dobranoc, drodzy przyjaciele. Dobranoc, drodzy przyjaciele”. Głośniki okrywały to polecenie pełną łagodności śpiewną uprzejmością. „Dobranoc, drodzy przyjaciele...” Posłusznie, wraz z innymi, Lenina i Henryk opuścili budynek. Przygnębiające gwiazdy przewędrowały już nieco nieboskłonu. Chociaż ochronny ekran napisów świetlnych bardzo zmalał, to jednak dwoje młodych nadal zachowywało swą szczęśliwą nieświadomość nocy. Połknięta na pół godziny przed zamknięciem kabaretu druga dawka somy odgrodziła nieprzeniknionym murem ich umysły od rzeczywistego wszechświata. Zamroczeni przeszli ulicą, zamroczeni wsiedli do windy, jadąc do pokoju Henryka na dwudziestym ósmym piętrze. A jednak pomimo swego stanu, pomimo drugiej dawki somy Lenina nie zapomniała wziąć obowiązkowych środków antykoncepcyjnych. Lata intensywnej hipnopedii oraz maltuzjańskiego treningu trzy razy na tydzień od dwunastego do siedemnastego roku życia sprawiły, że zażywanie tych środków było niemal równie automatyczne jak mrugnięcie okiem. — Aha, właśnie — przypomniała sobie wracając z łazienki — Fanny Crowne prosiła mnie, żebym zapytała, gdzie znalazłeś ten piękny pas myśliwski z zielonej imitacji safianu,
który mi kiedy dałeś.
§2 Co drugi czwartek przypadała na Bernarda kolej odbywania posługi solidarnościowej. Po wczesnej kolacji w Aphroditaeum (do którego niedawno wybrano Helmholtza według Reguły Drugiej) pożegnał przyjaciela i wsiadłszy w taksówkę zarządził lot do wspólnotowej śpiewami w Fordson. Maszyna uniosła się wzwyż na kilkaset metrów, potem skierowała się na wschód i podczas wykonywania zakrętu przed oczyma Bernarda wyrosła imponująco piękna śpiewalnia. Jej trzystudwudziestometrowe ściany z białej imitacji marmuru karatyjskiego, oświetlone reflektorami, lśniły śnieżną bielą nad Ludgate Hill; na każdym z czterech rogów jej platformy do lądowania helikopterów jaśniał pośród mroku wieczoru ogromny purpurowy kształt T, z dwudziestu czterech zaś ogromnych złotych trąb rozbrzmiewała uroczysta muzyka syntetyczna. — Do licha, spóźniłem się — pomyślał Bernard, rzuciwszy okiem na Big Henry’ego, zegar śpiewami. Istotnie, gdy Bernard płacił za kurs, Big Henry zaczął wybijać godzinę: „Ford”, śpiewał potężny bas ze wszystkich złotych trąb. „Ford, Ford, Ford...” Dziewięć razy. Bernard pobiegł do windy. Wielka aula przeznaczona do obchodów Dnia Forda i innych śpiewów wspólnotowych znajdowała się na parterze budowli. Powyżej, w liczbie stu na każdym piętrze, rozmieszczonych było siedem tysięcy sal przeznaczonych dla grup solidarnościowych na ich odbywające się co dwa tygodnie posługi. Bernard zjechał na piętro trzydzieste trzecie; popędził korytarzem, przez moment stal niezdecydowany przed pokojem 3210, aż wreszcie, zebrawszy się na
odwagę, otwarł drzwi i wszedł. Dzięki ci, Fordzie! Nie był ostatni. Trzy spośród dwunastu ustawionych wokół okrągłego stołu krzeseł były jeszcze nie zajęte. Wśliznął się na najbliższe z nich w miarę niepostrzeżenie i oto już gotów był marszczyć brwi na widok wchodzących spóźnialskich. — W co grałeś dziś po południu? — zwróciła się doń siedząca po jego lewej ręce dziewczyna. — Z przeszkodami czy elektromagnetyczny? Bernard spojrzał na nią (O Fordzie! to Morgana Rotszyld); z rumieńcem wstydu wyznał, że nie grał w nic. Morgana patrzyła zdumiona. Zapadła chwila nieprzyjemnej ciszy. Potem Morgana ostentacyjnie odwróciła się od Bernarda i zajęła mężczyzną po swej lewej ręce, bardziej zainteresowanym sportami. — Niezły początek posługi solidarnościowej — pomyślał z rozżaleniem Bernard i uznał, że zapewne znowu nie uda mu się pojednanie ze wspólnotą. Gdybyż miał dość czasu na rozejrzenie się i nie musiał siadać na najbliższym krześle! Mógł usiąść między Fifi Bradlaugh i Joanną Diesel. A on usadził się na oślep obok Morgany. Morgany! O Fordzie! Te jej czarne
brwi — a raczej ta jej brew — bo brwi zrastały się nad nosem. O Fordzie! A po prawej miał Klarę Deterding. No tak, brwi Klary się nie zrastały. Ale ona sama była naprawdę zbyt sprężysta. Gdy tymczasem Fifi i Joanna były zupełnie w porządku. Pulchne, jasnowłose, niezbyt wysokie... No tak, i teraz ten gbur Tom Kawaguczi usiadł między nimi. Jako ostatnia przybyła Sarodżini Engels. — Spóźniłaś się — rzekł przewodniczący grupy. — Proszę tego więcej nie robić. Sarodżini przeprosiła i wsunęła się na miejsce między Jimem Bokanowskim a Herber-
tem Bakuninem. Teraz grupa była w komplecie, krąg solidarnościowy pełen i bez przerw. Mężczyzna, kobieta, mężczyzna — konsekwentny układ pierścienia wokół stołu. Dwunastka gotowa stać się jednością, czekając na zbliżenie się, złączenie, stopnienie dwunastu oddzielnych istnień w jedno wspólne istnienie. Przewodniczący wstał, uczynił znak T i włączył muzykę syntetyczną, uwalniając delikatne, niestrudzone bicie bębnów i chór instrumentów — ledwowiatrów i superstrun — które przenikliwie powtarzały krótką, wpadającą w ucho melodię Pierwszego hymnu solidarnościowego. Raz za razem — już nie ucho chwytało pulsujący rytm, lecz przepona; zawodzenie i rytmiczne dźwięki tej powtarzającej się melodii poruszały już nie umysł, lecz tęskniące do współodczuwania trzewia. Przewodniczący raz jeszcze uczynił znak T i usiadł. Posługa rozpoczęła się. Poświęcane tabletki somy leżały na środku stołu. Puchar somy w mrożonym koktajlu poziomkowym podawano sobie z rąk do rąk i spełniano dwunastokrotnie, wypowiadając formułę: „piję za roztopienie mego ja”. Potem przy akompaniamencie orkiestry syntetycznej odśpiewano Pierwszy hymn solidarnościowy.
Fordzie, nas tuzin; jednią nas Jak krople wtop w Społeczny Nurt; I spraw, żebyśmy gnali wraz Nie wolniej niż Twój lśniący ford
Dwanaście tęsknych strof. A potem puchar po raz drugi okrąża stół. „Piję za Byt Wyższy”, brzmiała teraz formuła. Pili wszyscy. Muzyka niestrudzenie grała. Biły bębny. Płacz i brzęk instrumentów roztapiał trzewia. Śpiewano Drugi hymn solidarnościowy.
Przyjdź, Bycie Wyższy, Druhu Mas, Znicestwij tuzin w jedno ja
Chcemy ten nasz zakończyć czas, Bo po nim wyższe życie trwa.
Ponownie dwanaście strof. W ciągu tego czasu soma zaczęła działać. Oczy rozbłysły, policzki zapłonęły, na każdą twarz szczęśliwym, przyjaznym uśmiechem przebiło się wewnętrzne światło życzliwości ku wszelkiej istocie. Nawet Bernard nieco się roztopił. Gdy Morgana Rotszyld skierowała doń promienny uśmiech, to i on postarał się ze swej strony o uśmiech możliwie najbardziej promienny. Ale ta brew, ta czarna dwoistość—w—jedności... była niestety na swoim miejscu; nie mógł jej nie zauważać, nie mógł, choć usilnie próbował. Roztopienie nie posunęło się należycie daleko. Może gdyby siedział między Fifi a Joanną... Po raz trzeci krążył puchar wokół stołu. „Piję za Jego Przyjście”, powiedziała Morgana Rotszyld, na którą przypadła kolej rozpoczęcia rytuału pucharu. Mówiła głosem donośnym, rozradowanym. Upiła łyk i podała puchar Bernardowi. „Piję za Jego Przyjście”, powtórzył Bernard ze szczerym wysiłkiem nabrania pewności Jego Przyjścia; ta brew jednak ciągle go prześladowała, Przyjście zaś było, jak dla niego, strasznie odległe. Wypił i przekazał puchar Klarze Detering. „Znowu się nie uda”, pomyślał. „Wiem, że się nie uda”. Niemniej starał się ze wszystkich sił promieniować życzliwością. Puchar odbył pełne okrążenie. Uniesieniem dłoni przewodniczący dał znak; chór zain-
tonował Trzeci hymn solidarnościowy.
Oto nadchodzi Wyższy Byt! Znajdźmy w radości naszej skon! Rozpłyńmy się wśród dźwięków cytr! Bo tobą jestem ja, ty mną.
Wraz z upływem wersów głosy drżały coraz większym podnieceniem. Przeczucie Przyjścia elektryzowało powietrze. Przewodniczący wyłączył muzykę i gdy umilkła ostatnia nuta ostatniej strofy, zapadła cisza zupełna — cisza napiętego oczekiwania, drżąca zelektryzowanym życiem. Przewodniczący wyciągnął rękę; i oto nagle ponad ich głowami rozległ się Głos, głęboki, mocny Głos, bardziej melodyjny niż jakikolwiek głos ludzki, bardziej namiętny, bardziej wibrujący miłością, tęsknotą i współodczuwaniem, cudowny, tajemniczy, nieziemski Głos. „O Fordzie, Fordzie, Fordzie”, wyrzekł powoli, zniżając stopniowo ton Doznanie ciepła pojawiło się w splocie słonecznym każdego słuchacza i rozpłynęło się aż do najdalszych zakątków ciała; łzy napłynęły do oczu; serca i trzewia słuchających zdawały się poruszać we-
wnątrz ich ciał, jak gdyby żyły samodzielnym życiem. „Fordzie!” — i rozpływali się, „Fordzie!” — i rozpuszczali się, rozpuszczali. I nagle inny ton, wstrząsający. „Słuchajcie!” , grzmiał Głos. „Słuchajcie!” Słuchali. Moment przerwy, a potem Głos opadł do szeptu, ale szeptu w dziwny sposób bardziej przenikliwego niż najgłośniejszy krzyk. „Kroki Wyższego Bytu”, powiedział, a potem powtórzył: „Kroki Wyższego Bytu”. Szept był ledwo słyszalny.
„Kroki Wyższego Bytu słychać na schodach”. I znów zapadła cisza; napięcie oczekiwania, na chwilę osłabłe, wzmogło się znowu, coraz większe i większe, aż po granice wytrzymałości. Kroki Wyższego Bytu — och, tak, słyszeli je, słyszeli, jak cicho zstępują po schodach, są coraz bliżej i bliżej w tym zstępowaniu z niewidzialnych schodów. Kroki Wyższego Bytu. I nagle granice wytrzymałości zostały przekroczone. Ze wzrokiem wbitym w jeden punkt, z rozchylonymi ustami Morgana Rotszyld zerwała się z krzesła. — Słyszę go — zawołała. — Słyszę go. — Nadchodzi — krzyknęła Sarodżini Engels. — Tak, nadchodzi, słyszę go. — Fifi Bradlaugh i Tom Kawaguczi równocześnie powstali ze swoich miejsc. — Och, och, och! — poświadczyła nieartykułowanymi dźwiękami Joanna. — Nadchodzi! — wołał Jim Bokanowski. Przewodniczący pochylił się do przodu i dotknięciem dłoni rozpętał szaleństwo cymbałów i trąb, i rozgorączkowane tam—tamy. Och, nadchodzi! darła się Klara Detering. — Auu! zabrzmiało to, jakby ktoś jej podciął gardło. Czując, że czas już, by dać coś z siebie, Bernard także poderwał się i zawołał: — Słyszę go; nadchodzi. Ale to nie była prawda. Niczego nie słyszał i nikt jego zdaniem nie nadchodził. Nikt — pomimo muzyki, pomimo rosnącego podniecenia. Niemniej machał rękami i krzyczał wraz z najaktywniejszymi; kiedy zaś inni zaczęli przebierać nogami i maszerować w miejscu, on również zaczął przebierać nogami i maszerować w miejscu. Ruszyli korowodem tancerzy, każdy z rękami na biodrach osoby poprzedzającej, raz za razem okrążali salę krzycząc unisono, wybijając rytm nogami, klaszcząc w takt muzyki,
klaszcząc dłońmi w pośladki towarzyszy; dwanaście par rąk klaskało niczym jedna para; dwanaście par pośladków oddawało słabe echo niczym jedna para. Tuzin w jedno ja, tuzin w jedno ja. „Słyszę go, słyszę, jak nadchodzi”. Muzyka nabrała tempa; szybciej uderzały stopy, coraz szybciej klaskały do rytmu dłonie. I oto potężny syntetyczny bas wyśpiewał słowa ogłaszające nadejście pojednania i ostateczne skonsumowanie solidarności, nadejście Tuzina—
w—Jednym, wcielenie Wyższego Bytu. „Orgia—porgia”, śpiewał bas, a tam—tamy pulsowały gorączkowym rytmem.
Orgia—porgia, Forda śpiew, Wzniecaj w paniach Jedni zew. Roztopiony już on w niej, Z orgią—porgią dwojgu lżej.
„Orgia—porgia”, podjęli tancerze liturgiczny refren, „Orgia—porgia, Forda śpiew, wzniecaj w paniach...” Gdy śpiewali, światła zaczęły powoli słabnąć — słabnąć, a zarazem nabierać odcieni bardziej ciepłych, głębokich, czerwonawych, aż w końcu tańczący znaleźli się w purpurowym półmroku składu embrionów. „Orgia—porgia...” W tych ciemnościach barwy krwi i płodu tańczący krążyli jeszcze przez chwilę, wybijając nieustający rytm. „Orgia—porgia...” Potem krąg zafalował, pękł i padł we fragmentach na sześć miękkich tapczanów, które otaczały — krąg wokół kręgu — stół i rozstawione wokół niego krzesła. „Orgia— porgia...” Czule gruchał głęboki Głos; w czerwonym półmroku brzmiało to tak, jak gdyby
jakiś ogromny czarny gołąb unosił się dobrotliwie nad leżącymi już teraz na wznak lub twarzą w dół tancerzami.
Stali na dachu; Big Henry wybił jedenastą. Noc była ciepła i cicha. — Było cudownie, prawda? — powiedziała Fifi Bradlaugh. — Wprost cudownie, prawda? — Patrzyła na Bernarda z zachwytem, ale z zachwytem bez śladu poruszenia czy podniecenia; być podnieconym to przecież być nie zaspokojonym. W niej zaś trwała spokojna ekstaza płynąca ze spełnienia i ukojenia — nie z braku nasycenia i z nicości, lecz z równowagi życiowej, ekstaza płynąca od wypoczywających, zrównoważonych energii. Bogate, żywe ukojenie. Posługa solidarnościowa w równym bowiem stopniu brała, jak dawała, zabierając tylko po to, by odradzać. Fifi czuła w sobie pełnię, doskonałość, czuła, że jest czymś więcej niż tylko sobą. — Nie sądzisz, że było cudownie? — dopytywała się wpatrzona w twarz Bernarda swymi nadnaturalnym blaskiem jaśniejącymi oczyma. — Tak, myślę, że było cudownie — skłamał i odwrócił wzrok; jej przemieniona twarz była jak wyrzut i zarazem przewrotne przypomnienie jego odosobnienia. Czul się równie żałośnie osamotniony jak na początku posługi — a nawet osamotniony jeszcze bardziej, bo pustka nie została wypełniona, nasycenie było jałowe. Odosobniony i nie pojednany, gdy
tymczasem inni wtopili się w Byt Wyższy; samotny nawet w objęciach Morgany — w gruncie rzeczy wtedy jeszcze bardziej samotny, jeszcze bardziej beznadziejnie będący sobą niż kiedykolwiek wcześniej w życiu. Z tamtego purpurowego półmroku wynurzył się pod zwykłe
oświetlenie elektryczne z samoświadomością do granic wytrzymałości. Był w najwyższym stopniu godny pożałowania, ale może (jej promieniejący wzrok lśnił oskarżycielsko) to tylko jego wina. — Naprawdę cudownie — powtórzył, ale jedyną rzeczą, o której mógł pomyśleć, była brew Morgany.
ROZDZIAŁ SZÓSTY §1 Dziwaczny, dziwaczny, dziwaczny, brzmiała ocena Bernarda Marksa dokonana przez Leninę. Do tego stopnia dziwaczny, że w ciągu następnych paru tygodni zastanawiała się niekiedy, czy nie powinna zmienić zdania w kwestii wakacji w Nowym Meksyku i nie pojechać raczej z Benitem Hooverem na biegun północny. Rzecz w tym, że na biegunie już była — zeszłego lata z Jerzym Edzelem, a co gorsza miejsce wydało jej się dość ponure. Nie było tam nic do roboty, hotel staroświecki, bez telewizji w sypialniach, bez organów węchowych, muzyka syntetyczna zupełnie pospolita, a dla ponad dwustu gości zaledwie jakieś dwadzieścia pięć boisk do gry w tenisa przesuwanego. Nie, stanowczo nie pojawi się już na biegunie północnym. Na dodatek w Ameryce była dopiero raz. A poza tym jak krótko! Tani weekend w Nowym Jorku — chyba z Janem Jakubem Habibullą, a może z Jonesem Bokanowskim? Nie pamięta. Tak czy owak było to zupełnie nieistotne. Perspektywa ponownej wycieczki na Zachód, i to całotygodniowej, była kusząca. A ponadto co najmniej trzy dni z tego tygodnia spędzą, w rezerwacie dzikich. Nie więcej niż pół tuzina ludzi z Ośrodka było w rezerwacie dzikich. Bernard, jako psycholog i alfa—plus, był jednym z niewielu mężczyzn, jakich znała,
którzy mieli tam prawo wstępu. Dla Leniny więc wyjątkowa okazja. Niemniej jednak dziwaczność Bernarda była równie wyjątkowa, tak iż Lenina wahała się, czy skorzystać z tej okazji i czy nie zaryzykować raz jeszcze bieguna w towarzystwie zabawnego starego Benita. W końcu Benito jest normalny. Natomiast Bernard... „Alkohol w surogacie krwi” — brzmiało wyjaśnienie, jakim Fanny kwitowała wszelką odmienność. Jednakże Henryk, z którym podczas pewnego wieczoru, gdy byli już razem w łóżku, omawiała z niepokojem sprawę swego nowego kochanka, porównał biednego Bernarda do nosorożca. — Nosorożca nie można wytresować — tłumaczył jej swym zwięzłym, żywym stylem. — Niektórzy ludzie są niemal jak nosorożce; nie reagują w sposób właściwy na warunkowanie. Biedne diabełki! Bernard też do nich należy. Jego szczęście, że dobrze wykonuje swoją pracę. W przeciwnym razie dyrektor w żadnym przypadku by go nie zatrudniał. Myślę jednak — dodał tonem pocieszenia — że jest zupełnie nieszkodliwy. Być może, że nieszkodliwy, ale i nadzwyczaj niepokojący. Na przykład ta mania robienia wszystkiego po cichu, na osobności. Co w praktyce oznaczało nierobienie niczego. No bo co można robić na osobności? (Chodzić do łóżka, rzecz jasna; ale przecież nie sposób robić tego stale). Więc co? Bardzo niewiele. Pierwsze spędzone razem popołudnie było nadzwyczaj
miłe. Lenina zaproponowała pływanie w Klubie Wiejskim w Torquay, a potem kolację w Towarzystwie Oksfordzkim. Jednakże Bernard uznał, że będzie tam zbyt tłoczno. Więc może rundkę golfa elektromagnetycznego w St. Andrews? Znowu nie: Bernard uważał, że golf elektromagnetyczny to strata czasu.
— Więc na co jest czas? — zapytała Lenina z pewnym zdziwieniem. Oczywiście na spacery w Krainie Jezior, bo to właśnie teraz zaproponował. Lądowanie na wierzchołku Skiddaw, potem parogodzinna wędrówka po wrzosowiskach. „Sam na sam z tobą, Lenino”. — Ależ, Bernard, całą noc będziemy sam na sam. Bernard zaczerwienił się i odwrócił wzrok. — Miałem na myśli.., sam na sam... żeby rozmawiać — wymamrotał. — Rozmawiać? Ale o czym? — Chodzić i rozmawiać, co za osobliwy sposób spędzania popołudnia. W końcu z wielkimi oporami namówiła go, by polecieli do Amsterdamu obejrzeć ćwierćfinały zapaśniczych mistrzostw kobiet w wadze ciężkiej. — W tłumie — narzekał. — Jak zwykle. — Przez całe popołudnie był skwaszony; nie chciał rozmawiać z przyjaciółmi Leniny (których całe tuziny spotykali w antraktach w soma—barze) i pomimo swego żałosnego stanu stanowczo odmawiał przyjęcia półgramowej dawki w lodach malinowych, które Lenina usiłowała w niego wmusić. — Wolę pozostać sobą — opierał się. — Sobą, choćby nieprzyjemnym. A nie kimś innym, choćby nawet wesołym. — Gram o właściwej porze najlepiej dopomoże — powiedziała Lenina przywołując jeden z klejnotów mądrości nauczanej przez sen. Bernard niecierpliwie odepchnął podsuwaną szklankę. — No, nie bądź taki — powiedziała Lenina. — Pamiętaj, jeden sześcienny centymetr i znika ponury sentyment. — Och, przestań, na Forda! — krzyknął. Lenina wzruszyła ramionami.
— Lepsza mikstura niż awantura — wyrzekła z godnością i sama zjadła lody. Gdy w powrotnej drodze lecieli nad Kanałem, Bernard uparł się, by wyłączyć śmigło i na wysokości stu stóp powisieć z helikopterem nad falami. Już wcześniej pogoda się popsuła, wiał południowo—zachodni wiatr, nie bo było pochmurne. — Popatrz — polecił.
— Ależ to okropne — zawołała Lenina odsuwając się od okna. Przeraził ją wicher wśród pustki nocy, przewalające się w dole czarne, spienione bałwany, blada twarz księżyca, niepokojąca, skrywana raz po raz przez pędzące chmury. — Włączmy radio. Szybko! — Sięgnęła do wyłącznika na tablicy rozdzielczej i nacisnęła go nie dbając o wybór programu. „... niebo jest w tobie błękitne”, śpiewało szesnaście drżących falsetów, „pogoda zawsze...” Radio czknęło i umilkło. Bernard wyłączył prąd. — Chcę spokojnie popatrzyć na morze — powiedział. — Nie można nawet popatrzyć przy tym obrzydliwym hałasie. — Ależ to bardzo ładne. A poza tym ja nie chcę patrzeć. — Ale ja chcę — upierał się. — Dzięki temu czuję się, jakbym... — zawahał się na chwilę, szukając w myśli odpowiednich słów — jakbym był bardziej s o b ą, jeśli wiesz, o co mi chodzi. Bardziej samodzielnym, a nie tym absolutnie wtopionym w całość trybem jakiejś machiny. Nie tylko komórką w ciele społecznym. Czy ten widok nie rodzi w tobie podobnego odczucia?
Lenina szlochała. — To straszne, straszne — powtarzała w kółko. — I jak ty możesz mówić w ten sposób? Że nie chcesz być częścią ciała społecznego. Przecież każdy pracuje dla każdego. Każdy jest nam niezbędny. Nawet epsilony... — Tak, tak, wiem — zakpił Bernard. — „Nawet epsilony są użyteczne”. A ja, do cholery, chciałbym nie być użyteczny. To bluźnierstwo zaszokowało Leninę. Bernard zaprotestowała pełnym zdumienia, zmartwionym głosem. — Jakże ty możesz? — Jak ja mogę? — powtórzył w zamyśleniu Bernard. — Nie, prawdziwy problem polega na czymś innym: Jak to jest, że nie mogę, a raczej (bo przecież w końcu wiem dobrze, dlaczego nie mogę), co by było, gdybym mógł, gdybym był wolny, nie zaś zniewolony przez warunkowanie. — Ależ Bernard, mówisz straszne rzeczy. — Lenino, nie chciałabyś być wolna? — Nie wiem, o co ci chodzi. Jestem przecież wolna. Wolna, żeby się cieszyć życiem. Każdy obecnie jest szczęśliwy.
— Tak — roześmiał się — „każdy obecnie jest szczęśliwy”. Zaczynamy to przekazywać dzieciom od piątego roku ich życia. Ale czy nie chciałabyś być wolna do szczęśliwości na jakiś inny sposób? Powiedzmy, na twój własny sposób na przykład; nie na sposób innych. — Nie wiem, o co ci chodzi — powtórzyła. Potem zwracając się ku niemu prosiła: — Bernard, wracajmy już; nie znoszę tego miejsca.
— Nie lubisz być ze mną? — Ależ, Bernard, oczywiście że lubię! Ale to jest okropne miejsce. — Sądziłem, że tu będziemy bardziej... bardziej razem, tylko my, morze i księżyc. Bardziej razem niż w tym tłumie, a nawet w moim mieszkaniu. Nie rozumiesz tego? — Niczego tu nie rozumiem — oświadczyła stanowczym głosem, zdecydowana nie pozwolić na. naruszenie swego nierozumienia. — Niczego. A już najmniej tego — ciągnęła innym już tonem — że nie zażywasz somy, kiedy nachodzą cię te twoje ponure pomysły. Zapomniałbyś wtedy o nich. I zamiast czuć się smutno, byłoby ci wesoło. Naprawdę wesoło — powtórzyła i pomimo całej niepewności i zdumienia w oczach uśmiechnęła się z wyrazem obiecującej, zmysłowej przymilności. Patrzył na nią w milczeniu, poważnie i z natężeniem, ale nie odwzajemniając uśmiechu. Po kilku sekundach spojrzenie Leniny umknęło, rozległ się jej nerwowy śmieszek; próbowała obmyślić jakieś zdanie, by je wypowiedzieć, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Milczenie przedłużało się. Gdy wreszcie Bernard się odezwał, głos miał cichy i znużony. — Dobrze więc — powiedział — wracamy. — I silnie naciskając pedał gazu, wyrzucił maszynę wysoko w górę. Na czterech tysiącach włączył śmigło lotu poziomego. Przez minutę lub dwie lecieli w milczeniu. Potem Bernard zaczął się nagle śmiać. „Bardzo dziwnie”, pomyślała Lenina; niemniej jednak był to śmiech. — Lepiej się czujesz? — odważyła się zapytać. W odpowiedzi oderwał jedną rękę od przyrządów sterowniczych i objąwszy dziewczynę, zaczął pieścić jej piersi. „Dzięki ci, Fordzie — powiedziała do siebie w myśli — wrócił do normy”. W pół godziny później byli w jego mieszkaniu. Bernard połknął cztery tabletki somy
naraz, włączył radio i telewizor i zaczął się rozbierać. — No i? zagadnęła szelmowskim tonem, gdy nazajutrz spotkali się na dachu. — Czy nie było miło wczoraj? Bernard potwierdził ruchem głowy. Wsiedli do pojazdu. Drobny wstrząs i już byli w górze.
— Wszyscy mówią, że jestem wyjątkowo sprężysta — powiedziała z zadumą Lenina, poklepując swe uda. — Wyjątkowo. — Lecz w oczach Bernarda malował się ból. „Jak mięso”, pomyślał. Spojrzała nań niepewnie. — Ale ty nie uważasz, że jestem zbyt pulchna, prawda? Potrząsnął głową. Zupełne mięso. — Uważasz, że jestem w sam raz. Znów kiwnięcie głową. — Pod każdym względem? Jesteś doskonała — rzekł na głos, a pomyślał: „Tak siebie traktuje. Zgadza się na bycie mięsem”. Lenina uśmiechnęła się radośnie. — Lecz jej satysfakcja była przedwczesna. — Mimo to — mówił dalej po chwili milczenia — wołałbym, żeby się to wszystko zakończyło inaczej. — Inaczej? — Czyż mogłoby być inaczej? — Nie chciałem, żeby skończyło się to pójściem do łóżka — wyjaśnił. Lenina była zdumiona. — Nie od razu, nie pierwszego dnia.
— No więc...? Zaczął wyrzucać z siebie lawinę niezrozumiałych i niebezpiecznych nonsensów. Lenina ze wszystkich sił starała się nie dopuszczać do siebie tych słów, lecz od czasu do czasu jakiś strzęp zdania wdzierał się w jej uszy. „... wypróbować skutki powstrzymania własnego popędu”, usłyszała. Słowa te jakby dotknęły jakichś czułych miejsc jej umysłu. — Nigdy nie odkładaj do jutra przyjemności, którą możesz mieć dzisiaj — powiedziała poważnie. — Dwieście powtórzeń, dwa razy na tydzień w przedziale wieku czternaście do szesnastu i pół — skomentował Bernard. Po czym znowu płynął strumień niedobrych, obłąkanych słów. — Chciałbym poznać, czym jest namiętność — usłyszała Lenina. — Chcę doznawać uczuć, i to mocnych. — Gdy jednostka czuje, wspólnota szwankuje — wygłosiła Lenina. — A dlaczego nie mogłaby trochę poszwankować? — Bernard! Ale Bernard nie dal się zbić z tropu. — Dojrzali umysłowo, dojrzali w czasie pracy — ciągnął — ale dzieci w sferze uczuć i pragnień. — Pan Nasz Ford kochał dzieci.
— Pewnego dnia naszła mnie myśl — mówił dalej Bernard ignorując słowa Leniny — że można by być dorosłym zawsze. — Nie rozumiem — oświadczyła stanowczym tonem Lenina.
— Wiem o tym. I dlatego poszliśmy wczoraj do łóżka, właśnie jak dzieci, zamiast okazać dorosłość i czekać. — Ale przecież było miło — nastawała Lenina. — Było, prawda? — O, w najwyższym stopniu — odparł, lecz głosem tak smutnym, z miną tak nieszczęśliwą, że cała satysfakcja Leniny natychmiast się ulotniła. On chyba jednak uważa ją za zbyt pulchną. — A nie mówiłam? — skwitowała Fanny zwierzenia Leniny, jakie potem nastąpiły. — Dolali mu alkoholu do surogatu. — Tak czy owak — twierdziła z uporem Lenina — ja .go lubię. Ma takie ogromne miłe dłonie. I to jego wzruszenie ramionami... robi to z takim wdziękiem. — Westchnęła. — Wolałabym jednak, żeby nie był taki dziwaczny.
§2 Zatrzymawszy się na moment przed drzwiami gabinetu dyrektora, Bernard odetchnął głęboko i wyprostował się zbierając siły na spotkanie niechęci i niezadowolenia, które, jak był przekonany, niewątpliwie go tam oczekują. — Panie dyrektorze, proszę o podpis na przepustce — powiedział możliwie najzwyklejszym tonem i położył papier na biurku. Dyrektor spojrzał nań kwaśno. Jednakże u góry arkusza odciśnięta była pieczęć Biura Zarządcy Świata, u dołu zaś znajdował się zamaszysty czarny podpis Mustafy Monda. Wszystko było w najlepszym porządku. Dyrektor nie miał wyboru. Nakreślił swoje inicjały — dwie marne blade literki złożone u stóp Mustafy Monda — I już miał zwrócić papier bez
słowa komentarza czy uprzejmego „Ford zapłać”, gdy wzrok jego padł na tekst wypisany na przepustce. — Do rezerwatu w Nowym Meksyku? — powiedział, a ton jego głosu i skierowany na Bernarda wzrok wyrażały poruszenie i zdumienie. Zdumiony jego zdumieniem, Bernard skinął głową. Zapadła chwila ciszy. Dyrektor odchylił się w krześle i zmarszczył brwi. — Kiedy to było? — rzekł bardziej do siebie niż do Bernarda. — Chyba ze dwadzieścia lat temu. Może nawet około dwudziestu pięciu. Musiałem być w pana wieku... — Westchnął i pokiwał głową. Bernard odczuł niezmierne zażenowanie. Człowiek o takim wychowaniu, dbający o dobre maniery — a tu taki nietakt! Miał ochotę zapaść się pod ziemię lub wybiec z pokoju. Rzecz nie w tym, iżby on sam miał coś przeciw ludzi om mówiącym o odległej przeszłości; od tego hipnopedycznego przesądu zupełnie się (jak mniemał) uwolnił. Peszyło go w tej sytuacji to, że dyrektor go potępiał — a mimo to ulegał pokusie robienia rzeczy potępianej. Jaki przymus wewnętrzny go do tego skłaniał? Pomimo swego zażenowania Bernard nadstawił uszu. — Miałem ten sam pomysł co pan — mówił dyrektor. — Chciałem się przyjrzeć dzikim. Uzyskałem przepustkę do Nowego Meksyku i poleciałem tam spędzić letnie wakacje. Z dziewczyną, którą w owym momencie miałem. Była betą—minus i chyba — zamknął oczy — chyba miała blond włosy. W każdym razie była sprężysta, wyjątkowo sprężysta; to pamiętam dobrze. No więc polecieliśmy tam, oglądaliśmy dzikich, jeździliśmy na koniach i tak dalej. I nagle, chyba w ostatni dzień mojego pobytu, nagle ona.., no... zniknęła. Pojechaliśmy konno na jedno z tamtych okropnych wzgórz, było straszliwie gorąco i duszno i po posiłku zdrzemnęliśmy się. A w każdym razie ja. Ona widocznie wybrała się sama na spacer. Tak czy
owak, kiedy się zbudziłem, nie było jej. A na dworze rozszalała się najstraszliwsza burza, jaką w życiu widziałem. Lało, grzmiało, błyskało; konie zerwały postronki i uciekły. Próbując je złapać, upadłem i skaleczyłem się w kolano, tak iż z trudem mogłem chodzić. Niemniej szukałem i wołałem bez ustanku. A jej ani śladu. Pomyślałem, że może na własną rękę wróciła do domu wypoczynkowego. Powlokłem się więc w dół doliny drogą, którą przyjechaliśmy. Kolano bolało mnie potwornie, a na domiar złego zgubiłem swoją somę. Trwało to wszystko wiele godzin. Do domu wypoczynkowego dotarłem po północy. A jej tam nie było; nie było jej — powtórzył dyrektor. Zapadła chwila ciszy, po czym dyrektor kończył opowieść: — No więc następnego dnia zaczęły się poszukiwania. Ale nie mogliśmy jej znaleźć. Mogła spaść w przepaść, mógł ją pożreć lew górski. Ford jeden wie. W każdym razie było okropnie. Przygnębiło mnie to wtedy bardzo. Bardziej, powiedziałbym, niż powinno. Bo przecież taki wypadek może się przydarzyć każdemu; ciało społeczne trwa, choć komórki ulegają wymianie. — Lecz ta podawana przez sen pociecha nie wydawała się skutecznie oddziałać na dyrektora. Kiwając głową mówił cichym głosem: — Jeszcze dziś mi się to śni. Śni mi się, że budzi mnie grzmot pioruna, a ja stwierdzam, że jej nie ma; śni mi się, że szukam jej pomiędzy drzewami. — Zapadł w milczenie pełne wspomnień. — To musiał być dla pana straszny wstrząs — rzekł Bernard niemal z zazdrością. Na dźwięk jego głosu dyrektor drgnął, uświadomiwszy sobie nagle z poczuciem winy, gdzie jest: łypnął na Bernarda i odwrócił wzrok rumieniąc się mocno; znowu nań spojrzał, tym razem z podejrzliwym błyskiem w oku, i rzekł z irytacją, a zarazem z godnością:
— Niech pan nie sądzi, że z tą dziewczyną łączył mnie jakiś nieprzyzwoity związek. Żadnych uczuć, nic długotrwałego. Wszystko było całkowicie zdrowe i normalne. — Wręczył Bernardowi przepustkę. — Doprawdy nie wiem, dlaczego nudziłem pana tą trywialną opowiastką. — Wściekły na siebie, że wyjawił tak kompromitujący sekret, swą złość skierował na Bernarda. Spojrzenie miał teraz prawdziwie złowieszcze. — Chciałbym skorzystać z okazji — powiedział — by oświadczyć panu, panie Marks, że bardzo jestem niezadowolony z doniesień o pana zachowaniu poza miejscem pracy. Powie pan, że to nie mój interes. A jednak nie. Zależy mi na dobrym imieniu Ośrodka. Moi pracownicy muszą być poza wszelkim podejrzeniem, zwłaszcza z kast wyższych. Alfy są tak warunkowane, że nie potrzebują się zmuszać do bycia dziećmi w sferze uczuć. Tym bardziej jednak muszą dbać o swoją postawę. Dziecięctwo jest ich obowiązkiem, nawet wbrew własnym skłonnościom. A więc, panie Marks, uczciwie pana ostrzegam. — Głos dyrektora drżał oburzeniem, teraz już w pełni uzasadnionym i bezosobowym, stanowiącym wyraz niezadowolenia Społeczeństwa samego. —
Jeśli jeszcze raz usłyszę o jakimkolwiek przekraczaniu norm dziecięcej przyzwoitości, poproszę, by pana przeniesiono do jakiegoś podośrodka, najlepiej do Islandii. Do widzenia. — I obróciwszy się w krześle, wziął pióro i zaczął pisać. „To go nauczy porządku”, powiedział sobie w duchu. Mylił się jednak. Bernard bowiem opuścił gabinet z dumą; gdy zamykał za sobą drzwi, porwała go szalona radość, że oto staje samotnie przeciw przyjętemu porządkowi rzeczy; oszałamiało go poczucie własnego znaczenia i własnej ważności. Nawet myśl o karze go nie przejęła, stanowiąc moment raczej pobudzający niż przygnębiający. Czul się wystarczająco silny, by zwyciężyć poniżenie, wystarcza-
jąco silny, by stawić czoło nawet Islandii. A ta ufność we własne siły była tym większa, że ani przez moment nie przypuszczał, by rzeczywiście musiał czemuś stawić czoło. Nie przenosi się ludzi za takie sprawy. Islandia to tylko groźba. Groźba nad wyraz pobudzająca i ożywcza. Idąc korytarzem pogwizdywał z radości. Sprawozdanie z rozmowy z dyrektorem RiW, jakie przedstawił tego wieczora, brzmiało bohatersko. — A potem — kończył opowieść — mówię mu: „Idź pan do bezdennej przeszłości”, i wychodzę. No i tyle. — Spojrzał na Helmholtza Watsona oczekując w nagrodę wyrazów współczucia, otuchy, uznania. Ale Helmholtz nie powiedział ani słowa. Siedział milcząc, wpatrzony w podłogę. Lubił Bernarda; wdzięczny mu był za to, że jest jedynym z jego znajomych, z którym mógł rozmawiać o ważnych dla siebie sprawach. Pewnych rzeczy jednakże w Bernardzie nie znosił. Na przykład te przechwałki. Na przemian z wybuchami obrzydliwego użalania się nad sobą. I ten jego skandaliczny zwyczaj okazywania odwagi po fakcie, podczas gdy wcześniej tracił przytomność umysłu. Nie znosił tego wszystkiego — właśnie z powodu sympatii do Bernarda. Sekundy mijały. Helmholtz wpatrywał się w podłogę. I nagle Bernard zarumienił się i odwrócił głowę.
§3 Podróż odbyła się bez przygód. Błękitna Pacyficzna przyleciała do Nowego Orleanu dwie i pól minuty przed czasem, straciła cztery minuty z powodu tornada w rejonie Teksasu, lecz natrafiła na sprzyjający prąd powietrzny na dziewięćdziesiątym piątym stopniu długości
zachodniej i wylądowali w Santa Fe niecałe czterdzieści sekund po czasie. — Czterdzieści sekund na sześć i pół godziny lotu. Całkiem nieźle — uznała Lenina. Tej nocy spali w Santa Fe. Hotel był znakomity — nieporównanie lepszy niż na przykład ten straszny Pałac Bory Polarnej, w którym Lenina tyle się wycierpiała poprzedniego lata. W każdym pokoju skroplone powietrze, telewizja, aparaty do masażu, radio, gotujący się roztwór kofeiny, gorące środki antykoncepcyjne i osiem różnych rodzajów perfum. Rośliny muzyczne w halu wydzielały muzykę syntetyczną; niczego już do szczęścia nie brakowało. Wywieszona w windzie informacja podawała, że hotel dysponuje sześćdziesięcioma kortami do tenisa przesuwanego i że w parku można grać w golfa z przeszkodami i w golfa elektromagnetycznego. — Nie, to wszystko jest zbyt piękne — wołała Lenina. — Wręcz chciałabym tu zostać na dłużej. Sześćdziesiąt kortów do tenisa przesuwanego... — W rezerwacie nie będzie ani jednego — oświadczył ostrzegawczym tonem Bernard. — I żadnych perfum, telewizji, nawet ciepłej wody. Jeśli uważasz, że nie będziesz mogła tego znieść, lepiej zostań tu; dopóki nie wrócę. Lenina była obrażona: — Oczywiście, że będę mogła. Ja tylko powiedziałam, że tu jest pięknie, bo... bo postęp jest piękny, prawda. — Pięćset powtórzeń raz na tydzień w przedziale wieku trzynaście do siedemnastu lat — znużonym głosem powiedział jakby do samego siebie Bernard. — Mówię, że postęp jest piękny. Dlatego nie powinnaś jechać do rezerwatu, dopóki tego naprawdę nie zechcesz. — Ależ ja chcę. — No więc dobrze — powiedział Bernard i zabrzmiało to niczym pogróżka.
Ich przepustka wymagała podpisu nadzorcy rezerwatu, toteż następnego rana zjawili się posłusznie w jego biurze. Murzyński portier epsilon—plus zaniósł wizytówkę Bernarda i przyjęto ich niemal natychmiast. Nadzorca był jasnowłosą i krótkogłową alfą—minus, niski, rumiany, o okrągłej jak księżyc twarzy i szerokich barach; miał głos tubalny, odpowiedni do wygłaszania hipnope-
dycznych mądrości. Był kopalnią nieistotnych informacji i nieproszonych rad. Gdy raz zaczął, przemawiał i przemawiał — tubalnie. — ... pięćset sześćdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych, podzielone na cztery odrębne podrezerwaty, każdy otoczony ogrodzeniem pod napięciem. W tej chwili Bernard przypomniał sobie ni stąd, ni zowąd, że w swojej łazience zostawił odkręcony kurek wody kolońskiej. — ... zasilane prądem ze stacji hydroelektrycznej w Wielkim Kanionie. „Ależ będą koszta po powrocie”. Oczyma wyobraźni Bernard ujrzał wskazówkę licznika centymetrów bieżących perfum, jak niestrudzenie niczym mrówka okrąża tarczę. „Natychmiast zadzwonić do Helmholtza Watsona”. — ... pięciu tysięcy kilometrów ogrodzenia pod napięciem sześćdziesięciu tysięcy wolt. — Nie do wiary — zdziwiła się uprzejmie Lenina nie mając pojęcia, o czym nadzorca właściwie mówi, i orientując się jedynie po dramatycznej pauzie w jego oracji. Gdy nadzorca znów uruchomił swój tubalny głos, Lenina ukradkiem połknęła pół grama somy i odtąd mogła już nie słuchać, o niczym nie myśleć i siedzieć z zachwyconym spojrzeniem utkwionym w twarzy nadzorcy.
— Dotknięcie ogrodzenia oznacza natychmiastową śmierć — oznajmił uroczyście nadzorca. — Z rezerwatu dzikich nie ma ucieczki. Słowo „ucieczka” brzmiało sugestywnie. — Chyba — powiedział unosząc się nieco w krześle Bernard — powinniśmy już iść. — Mała czarna wskazówka pędziła niczym owad, wwiercała się w czas, wgryzała się w pieniądze Bernarda. — Nie ma ucieczki — powtórzył nadzorca, gestem ręki polecając Bernardowi usiąść z powrotem, ten zaś musiał się podporządkować, jako że przepustka nie była jeszcze podpisana. — Ci którzy urodzili się w rezerwacie, a proszę pamiętać, szanowna damo — dodał łypiąc nieprzyzwoicie na Leninę i zniżając głos do lubieżnego szeptu — że w rezerwacie dzieci nadal się rodzą, tak, rodzą się, jakkolwiek by to było odrażające... — (Spodziewał się, że to poruszenie wstydliwego tematu wywoła rumieniec u Leniny, ona jednakże uśmiechała się tylko udając, że rozumie, i mówiła: „Nie do wiary”. Rozczarowany nadzorca wrócił do tematu). — Ci więc, mówię, którzy urodzili się na terenie rezerwatu, spędzą tam całe swoje życie. Całe życie... Sto mililitrów wody kolońskiej na minutę. Sześć litrów na godzinę. — Chyba — Bernard podjął drugą próbę — powinniśmy... Pochylając się w przód, nadzorca stukał palcem w stół.
— Zapytacie może, ilu ludzi żyje w rezerwacie. A ja odpowiem — zawołał triumfalnie — ja odpowiem, że nie wiemy. Możemy tylko przypuszczać. — Nie do wiary. — Tak, tak, szanowna młoda damo.
Sześć razy dwadzieścia cztery... nie, ściślej sześć razy trzydzieści sześć. Bernard był blady i aż trząsł się z niecierpliwości. Ale głos grzmiał niestrudzenie: — ... około sześćdziesięciu tysięcy Indian i mieszkańców... absolutnie dzicy... nasi inspektorzy okresowo odwiedzają... w przeciwnym razie żadnego kontaktu z cywilizowanym światem... ciągle kultywują swe wstrętne zwyczaje i obyczaje... małżeństwo, jeśli szanowna młoda dama wie, co to takiego; rodziny.., żadnego warunkowania.., monstrualne przesądy... chrześcijaństwo, totemizm i kult przodków... martwe języki, jak na przykład zuni, hiszpański, atapaskan... pumy, jeżozwierze i inne drapieżniki... choroby zakaźne... duchowni... jadowite jaszczurki... — Nie do wiary. Wreszcie wydostali się. Bernard rzucił się do telefonu. Szybko, szybko; upłynęły jednak prawie trzy minuty, zanim połączono go z Helmholtzem Watsonem. — Mogliśmy już być wśród dzikich — skarżył się Bernard. — Co za cholerna nieudolność! — Weź tabletkę — zaproponowała Lenina. Odmówił; wolał swoją wściekłość. No, dzięki ci, Fordzie, połączono go; tak, tu Helmholtz; wyjaśnił Helmholtzowi, co się zdarzyło, a ten obiecał, że pobiegnie natychmiast, natychmiast i zakręci kurek, tak, tak, natychmiast, ale chciałby skorzystać z okazji i powiedzieć mu, co dyrektor RiW powiedział publicznie wczoraj wieczór... — Co? Szuka kogoś na moje miejsce? — głos Bernarda omdlewał z rozpaczy. — Zdecydował się? Jak powiedział, Islandia? Jesteś pewien? O, Fordzie! Islandia... — Odwiesił słuchawkę i odwrócił się plecami do Leniny. Twarz miał pobladłą, malował się na niej wyraz skrajnego przygnębienia. — Co się stało? — usiadł ciężko na krześle.
— Co się stało? — spytała Lenina. — Przenoszą mnie do Islandii. Często się dawniej zastanawiał, jak by to było, gdyby (pozbawiony somy, zdany tylko na siebie) wystawiony został na jakąś wielką próbę, jakieś cierpienie czy prześladowanie; wręcz nawet tęsknił do tego. Nie dalej jak tydzień temu w gabinecie dyrektora wyobrażał sobie swój dzielny opór, stoickie przyjmowanie cierpienia bez słowa skargi. Pogróżki dyrektora
właściwie nawet go uwzniośliły, poczuł się wyższy niż to cale życie. Tak jednakże było, uświadomił sobie teraz, bo nie brał tych pogróżek poważnie; nie wierzył, że gdy przyjdzie co do czego, dyrektor RiW cokolwiek w jego sprawie uczyni. Teraz kiedy wyglądało na to, że groźba się faktycznie wypełni, Bernard był przerażony. Po domniemanym stoicyzmie, po teoretycznej odwadze nie pozostało śladu. Był wściekły na siebie — ależ ze mnie głupiec! — na dyrektora — co za świństwo nie dać mu nawet szansy, szansy, której (nie wątpił w to teraz) na pewno by nie zmarnował. I oto Islandia. Islandia... Lenina potrząsnęła głową. — „Było” i „będzie” mnie nie posiędzie — zacytowała. — Gdy tylko zażywam gram, nieustanne „dzisiaj” mam. Przekonała go w końcu, by wziął cztery tabletki somy. W pięć minut później znikły korzenie i owoce, pozostało tylko różowe kwiecie chwili teraźniejszej. Portier przywiózł wiadomość, że na dachu hotelu czeka na nich z helikopterem przybyły na polecenie nadzorcy strażnik rezerwatu. Natychmiast pojechali na górę. Człowiek z domieszką jednej ósmej krwi
murzyńskiej ubrany w zielony mundur gammy zasalutował i wziął się do recytowania porannej części programu pobytu. Oglądanie z lotu ptaka około dziesięciu lub dwunastu głównych wiosek, potem lądowanie w dolinie Malpais. Był tam wygodny dom wypoczynkowy, w pobliskiej zaś wiosce dzicy będą prawdopodobnie obchodzić swoje święto lata. Noc najlepiej spędzić właśnie w tym domu. Zasiedli w samolocie i wyruszyli. W dziesięć minut później przekraczali granicę dzielącą cywilizację od świata dzikich. Grzbietami wzgórz i dolinami, przez pustynie soli lub piasku, przez lasy, Fioletowy mrok kanionów, turnie i szczyty gór, płasko zwieńczone skały biegło ogrodzenie, niezłomnie w linii prostej, jak geometryczny symbol triumfu ludzkiego czynu. U podstawy ogrodzenia rysowała się gdzieniegdzie mozaika białych kości; nieprzegniłe jeszcze szczątki ciemniejące na brunatnym gruncie znaczyły miejsca, gdzie jeleń, wół, puma, jeżozwierz, kojot lub żarłoczny sęp, zwabione wonią padliny i porażone jakby dłonią sprawiedliwości, podeszły zbyt blisko do śmiercionośnych drutów. — Nie mogą się nauczyć — powiedział zielono odziany pilot wskazując palcem szkielety w dole. — I nigdy się nie nauczą — dodał i roześmiał się, jak gdyby uśmiercone prądem zwierzęta były w jakiś sposób jego osobistym zwycięstwem. Bernard też się roześmiał; po dwóch gramach somy żart wydawał się dobry. Roześmiał się, a potem niemal natychmiast zapadł w sen; tak przebywał miejscowości, nad którymi prze-
latywali, Taos i Tesque, Nambe, Picurls i Pojoaque, Sia i Cochiti, Laguna i Acoma, Zaczarowany Płaskowyż, Zuňi, Cibola i Ojo Caliente; gdy się obudził, maszyna stała na ziemi, Leni-
na wniosła walizki do małego graniastego domu, a zielony, w jednej ósmej murzyński gamma rozmawiał w niezrozumiałym języku z młodym Indianinem. — Malpais — wyjaśnił pilot, gdy Bernard wysiadł. — To jest dom wypoczynkowy. Po południu w wiosce będą tańce. On państwa zaprowadzi — wskazał na posępnego młodego dzikusa. — Zabawny jest. — Uśmiechnął się. — Wszystko co oni robią, jest zabawne. — Z tymi słowami wspiął się do samolotu i uruchomił silniki. — Wrócę jutro. I proszę pamiętać — zwrócił się tonem pocieszenia do Leniny — że oni są zupełnie oswojeni, nie zrobią żadnej krzywdy. Gazy łzawiące oduczyły ich robienia głupich kawałów. — Ciągle roześmiany włączył śmigła, potem biegi i odleciał.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Płaskowyż przypominał okręt przez brak wiatru unieruchomiony wśród płowego pyłu. Strome brzegi wyznaczały głęboki kanion, którego dnem, od jednej ściany skalnej do drugiej, wiła się smuga zieleni — rzeka i pola. Na dziobie tego kamiennego okrętu, w samym środku owej smugi, jako jej integralna część, niby ociosana i rzeźbiona skała, rozciągała się osada Malpais. Bryła na bryle, każdy następny blok mniejszy niż poprzedni, wysokie domy pięły się ku błękitnemu niebu jak piramidy o ściętych wierzchołkach i tarasowym kształcie. U ich stóp tłoczyły się niskie budynki, plątanina murów; z trzech stron ściany opadały stromo wprost ku pustyni. Kilka słupów dymu unosiło się pionowo i rozpraszało w nieruchomym powietrzu. — Dziwne — powiedziała Lenina. — Bardzo dziwne. — W ten sposób zazwyczaj wyrażała dezaprobatę. — Nie podoba mi się tu. I ten człowiek też mi się nie podoba — wskazała na indiańskiego przewodnika, który miał ich zaprowadzić do osady. Jej uczucia były najwy-
raźniej odwzajemniane: nawet plecy idącego przed nimi dzikusa były wrogie, pełne ponurej pogardy. — Poza tym — zniżyła glos — ta jego woń. Bernard nie próbował przeczyć. Wędrowali dalej. Nagle wydało się, że powietrze ożyło i zaczęło pulsować; pulsowało niestrudzenie niczym tętno. W górze, w Malpais, zaczęły bić bębny. Stopy idących kroczyły w rytm tego tajemniczego serca; przyspieszyli kroku. Ścieżka wiodła do podnóża ściany. Burty wielkiego okrętu—płaskowyżu zwieszały się nad nimi, trzysta stóp nad poziomem zanurzenia. — Trzeba było wziąć helikopter — powiedziała Lenina patrząc z niechęcią na sterczącą martwo skałę. — Nie znoszę chodzić. Człowiek czuje się taki mały u podnóża góry. Szli przez pewien czas w cieniu skały, aż okrążyli występ; w wyżłobionym wodą parowie odsłoniła się ścieżka w górę, niczym drabinka sznurowa. Zaczęli się wspinać. Była to prawdziwie wąska ścieżynka i wiła się zygzakami nad przepaścią. Tętnienie bębnów momentami cichło, momentami zdawało się dochodzić tuż zza załomu skały. Gdy byli w połowie drogi do wierzchołka, w pobliżu przemknął orzeł, tak blisko nich, że powiew jego skrzydeł owionął im twarze. W szczelinie skalnej leżał stos kości. Wszystko to było nieznośnie niepokojące, Indianin zaś cuchnął coraz mocniej. Wreszcie wydostali się z parowu na zalany słońcem grzbiet. Wyglądał jak płaski kamienny blat. — Przypomina wieżę na Charing—T — stwierdziła Lenina. Nie było jej jednak dane cieszyć się długo tym krzepiącym podobieństwem. Miękkie człapanie stóp kazało im się odwrócić Ścieżką nadbiegało dwóch Indian; byli nadzy od głowy do pępka, ciemnobrązowe ciała pokrywały wymalowane białe pasy („jak na asfaltowych kortach”, wyjaśniła potem Le-
nina), twarze wyglądały nieludzko pod warstwami farby szkarłatnej, Czarnej żółtej. Czarne włosy mieli przystrojone lisim futrem i czerwoną flanelą. Pęki piór indyczych powiewały im u ramion; znad głów wystrzeliwały ogromne korony z piór w krzykliwych barwach. Każde ich stąpnięcie przybliżało klekot i grzechot srebrnych bransolet, ciężkich kościanych naszyjników z turkusowymi paciorkami. Nadciągali w milczeniu, biegnąc cicho w mokasynach z jeleniej skóry. Jeden z nich niósł miotełkę z piór, drugi w każdej dłoni trzymał coś, co z daleka wyglądało na pęk trzech lub czterech kawałków grubej liny. Jeden z kawałków wił się niespokojnie i Lenina stwierdziła nagle, że to węże. Mężczyźni zbliżali się; ich czarne oczy spoglądały na nią, lecz nie dawały po sobie poznać, że ją zauważają, nie dawały najmniejszego znaku, że ją dostrzegły lub uświadomiły sobie jej obecność. Wijący się wąż zwisał teraz bezwładnie jak reszta węży. Mężczyźni minęli idących i pobiegli dalej. — Nie podoba mi się tu — powiedziała Lenina. — Nie podoba mi się tu. Jeszcze mniej jej się podobało to, co zobaczyła po wejściu do osady; przewodnik zostawił ich na pewien czas i poszedł odebrać polecenia. A więc przede wszystkim brud, sterty śmieci, kurz, psy, muchy. Twarz Leniny wykrzywił grymas obrzydzenia. Przyłożyła chusteczkę do twarzy. — Jak oni mogą tak żyć? — wybuchnęła głosem pełnym oburzenia i niedowierzania (Przecież nie mogą). Bernard z filozoficznym spokojem wzruszył ramionami. — No cóż — powiedział — mimo wszystko żyją tak od pięciu czy sześciu tysięcy lat. Myślę więc, że już przywykli. — Ale przecież kto żyje fordobojnie, mydła używa hojnie — nie dawała za wygraną
Lenina. — Tak, a cywilizacja to sterylizacja — tonem ironii Bernard dopowiedział drugą hipnopedyczną formułę z higieny elementarnej. — Ci ludzie jednakże nigdy nie słyszeli o Panie Naszym Fordzie, no i nie są cywilizowani. Nie ma więc sensu... — Och! — chwyciła go za ramię. — Popatrz. Prawie nagi Indianin bardzo powoli schodził po drabince z tarasu pierwszego piętra sąsiedniego domu — szczebel po szczeblu, ostrożnie, drżąc w sposób charakterystyczny dla człowieka bardzo starego. Poczerniałą twarz pokrywały głębokie zmarszczki, niczym obsydianowa maska. Zapadnięte bezzębne usta. Nad ustami i na policzkach długa rzadka szczecina pobłyskiwała niemal biało na tle ciemnej skóry. Długie, rozpuszczone w nieładzie włosy zwieszały się siwymi kosmykami. Ciało miał przygarbione, chude jak szkielet, sama skóra i
kości. Schodził niezmiernie powoli, przystając na każdym szczeblu, nim się ważył na kolejny krok. — Co mu jest? — szepnęła Lenina. Oczy miała rozszerzone grozą i zdumieniem. — Jest po prostu stary — Bernard odpowiedział tonem najbardziej obojętnym, na jaki mógł się zdobyć. On również był poruszony, starał się jednak nie dać tego po sobie poznać. — Stary? — powtórzyła. — Ale nasz dyrektor też jest stary; wielu ludzi jest starych, a tak nie wyglądają. — To dlatego, że nie pozwalamy im tak wyglądać. Chronimy ich przed chorobami. W sposób sztuczny utrzymujemy ich wydzielanie wewnętrzne w proporcjach charakterystycznych dla osobników młodych. Nie pozwalamy spaść relacji magnezu do wapnia poniżej po-
ziomu właściwego osobom trzydziestoletnim. Robimy im transfuzje z młodej krwi. Stymulujemy nieustannie ich metabolizm. Dlatego nie wyglądają, rzecz jasna, tak jak ten tutaj. Częściowo dlatego — dodał — że większość z nich umiera na długo przed osiągnięciem wieku tego starucha. Do sześćdziesiątki młodość niemal doskonała, a potem trach! koniec. Jednakże Lenina nie słuchała. Wpatrywała się w starca. Schodził w dół. Powoli, krok za krokiem. Jego stopy dotknęły ziemi. Odwrócił się. Głęboko zapadnięte oczy ciągle jeszcze zachowywały nadzwyczajny blask. Przez długą chwilę patrzyły na nią obojętnie, bez zdziwienia, jakby jej tam w ogóle nie było. Potem powoli, zgarbiony, starzec podreptał, minął Leninę i Bernarda i znikł. — Ależ to straszne — szepnęła Lenina. — Straszne. Nie powinniśmy byli tu przyjeżdżać. — Sięgnęła do kieszeni po somę i okazało się, że przez jakieś roztargnienie zostawiła Fiolkę na dole, w domu wypoczynkowym. Kieszenie Bernarda również były puste. Musiała więc o własnych siłach sprostać okropnościom Malpais. Tych zaś niebawem było w obfitości. Na widok dwóch młodych kobiet karmiących dzieci piersią zaczerwieniła się i odwróciła wzrok. Jak żyje, nie widziała czegoś równie gorszącego. A jeszcze Bernard, zamiast taktownie pominąć epizod milczeniem, wdał się w komentarze na temat tej odrażająco żyworodnej sceny. Zawstydzony, teraz kiedy soma przestała już działać, swoją poranną słabością, starał się jak mógł okazać siłę i nieprawomyślność. — Cóż za uroczo intymny kontakt — powiedział z prowokacyjnym bezwstydem. — A jaką to musi rodzić siłę uczucia! Często myślę, że wraz z matką czegoś mnie pozbawiono. I może także ciebie, Lenino, czegoś pozbawiono, nie pozwalając ci być matką. Wyobraź sobie, że siedzisz tam sobie z własnym dzieciątkiem. — Bernard! Jak możesz! — Pojawienie się staruszki z jaglicą 1 wrzodami odwróciło uwagę Leniny od jej własnego oburzenia.
— Chodźmy stąd — prosiła. — Nie podoba mi się tu. W tej chwili jednakże wrócił przewodnik i skinąwszy im dłonią poprowadził ich w dół wąską uliczką między domami. Skręcili za róg. Zdechły pies leżał na stercie śmieci; kobieta z wolem na szyi wybierała wszy z włosów małej dziewczynki. Przewodnik zatrzymał się u stóp jakiejś drabiny, uniósł ramię w górę, potem wyciągnął je przed siebie. Spełnili to nieme polecenie — wdrapali się na drabinę, która kończyła się przed jakimiś drzwiami, i weszli do środka; znaleźli się w długim wąskim pokoju, mrocznym, pełnym woni dymu, topionego łoju i starej, znoszonej odzieży. Na przeciwległym krańcu pokoju były inne drzwi, przez które wpadał snop światła słonecznego oraz bardzo głośny i bliski hałas bębnów. Przestąpili próg i znaleźli się na rozległym tarasie. Poniżej, zamknięty zewsząd wysokimi domami, rozciągał się zatłoczony Indianami plac wiejski. Jasne koce, pióra w czarnych włosach, błyski turkusowych paciorków, lśniąca od potu skóra. Lenina znów przyłożyła chusteczkę do twarzy. Na odsłoniętej przestrzeni, w środku placu, znajdowały się dwa obmurowane koliste podesty o glinianej powierzchni, najwyraźniej dachy podziemnych zabudowań, jako że środek każdego z podestów zajmował otwór z wynurzającą się z mroku drabiną. Z otworu dobiegał dźwięk fletu, ale ginął w upartym, bezlitosnym łoskocie bębnów. Leninie podobały się bębny. Zamknąwszy oczy poddała się ich miękkiemu, monotonnemu rytmowi, pozwalała mu wnikać coraz głębiej w świadomość, aż wreszcie ze świata nie pozostało nic prócz tego jednego głębokiego tętna dźwięku. Przypominało jej ono (i było to krzepiące) syntetyczne brzmienie podczas posługi solidarnościowej i podczas obchodów Dnia Forda. „Orgia—porgia” — szepnęła do siebie. Te bębny wybijają dokładnie te same rytmy.
I nagle ogłuszająco wybuchł śpiew — setki męskich głosów dziko wykrzykujących ostrym, metalicznym unisono. Kilka długich nut i cisza, grzmiąca cisza bębnów; potem przenikliwe wysokie tony, odpowiedź kobiet. Potem znów bębny; i jeszcze raz głębokie tony dzikiej samczej afirmacji męskości. Dziwne.., tak, dziwne.. Miejsce było dziwne, muzyka dziwna, a także stroje, wole, wrzody i starcy. Ale samo przedstawienie.., nie było w nim niczego szczególnie dziwnego. — Przypomina mi to śpiewy wspólnotowe kast niższych — powiedziała do Bernarda. Jednakże już chwilę potem o wiele mniej przypominało jej to tę nieszkodliwą uroczystość. Nagle bowiem z owych kolistych podziemnych pomieszczeń wyroiła się grupa odrażających potworów. Przystrojone we wstrętne maski lub wymalowane w sposób pozbawiający je wszelkiego podobieństwa do istot ludzkich, rozpoczęły osobliwy, pełen wyskoków i przypadania do ziemi taniec wokół placu; dookoła, potem jeszcze raz, ze śpiewem — a każde okrążenie nieco szybsze; bębny zmieniły i przyspieszyły rytm, tak iż ich bicie przypominało
pulsowanie tętna w uszach podczas gorączki; tłum zaczął śpiewać wraz z tancerzami, coraz głośniej i głoś— niej. Jedna z kobiet wydała ostry krzyk, potem druga i trzecia, krzyczały jak zarzynane; nagłe prowadzący tancerzy złamał szyk, pobiegł do dużej drewnianej skrzyni, która stała w rogu placu, podniósł wieko i wydobył dwa czarne węże. Z tłumu wyrwał się wielki krzyk i reszta tancerzy z wyciągniętymi rękami podbiegła do prowadzącego. Rzucił węże pierwszym nadbiegającym, potem znowu sięgnął do wnętrza skrzyni. Wydobywał coraz to nowe węże — czarne, brązowe, nakrapiane. Potem taniec trwał dalej, lecz w innym już rytmie. Raz za razem okrążali plac z wężami w rękach, idąc wężowymi ruchami, z miękkim, falują-
cym uginaniem kolan i bioder. Ciągle w koło. Potem prowadzący dal znak i zaczęto rzucać węże na środek placu; z podziemia wyłonił się jakiś staruch i rzucił wężom trochę mąki, z drugiej zaś nory wyszła kobieta i z czarnego dzbana skropiła je wodą. Potem staruch podniósł rękę i zapadła niepokojąca, przerażająca, absolutna cisza. Umilkły bębny, zdawało się, że wszelkie życie wymarło. Staruch wskazał owe dwie jamy, dając wstęp do podziemnego świata. I powoli, powoli, unoszony przez niewidoczne ręce, zaczął się wynurzać z otworu malowany wizerunek orła — z drugiej zaś jamy wizerunek przybitego do krzyża nagiego człowieka. Zawisły tam jak gdyby o własnych siłach i jakby w oczekiwaniu. Staruch klasnął w dłonie. Odziany tylko dość napatrzyli, zaczęli powoli zanurzać się w otwory, znikać w białą bawełnianą przepaskę biodrową mniej więcej osiemnastoletni chłopak wystąpił z tłumu i stanął przed starcem; ręce miał skrzyżowane na piersi, głowę pochyloną. Starzec uczynił nad nim znak krzyża i odwrócił się. Chłopak zaczął powoli iść wokół kłębowiska węży. Odbył jedno okrążenie i znajdował się w połowie drugiego, gdy spośród tancerzy wystąpił ku niemu mężczyzna w masce kojota i z biczem z plecionej skóry w dłoni. Chłopak poruszał się jakby nieświadom obecności innych. Człowiek—kojot uniósł bicz; długa chwila wyczekiwania, potem szybki ruch, świst bicza i suchy odgłos uderzenia. Ciało chłopaka zadrgało, on jednak nie wydał żadnego dźwięku, szedł dalej tym samym wolnym, jednostajnym krokiem. Kojot uderzył po raz drugi i trzeci; przy każdym uderzeniu tłum najpierw wciągał oddech, po czym wydawał głęboki jęk. Dwa okrążenia, trzy, cztery. Ciekła krew. Pięć okrążeń, sześć. Nagle Lenina zakryła twarz rękami i zaczęła szlochać. „Och, przerwij to, niech oni przestaną!”, prosiła. Ale bicz pracował niestrudzenie. Siedem okrążeń. Potem chłopak zachwiał się i nie wydawszy głosu upadł na twarz. Pochylając się nad nim, starzec dotknął jego pleców długim białym piórem, uniósł je na moment, czerwone, by ludzie mogli zobaczyć, potem trzykrotnie potrząsnął nim nad wężami. Kilka kropel krwi spadło i wtedy bębny wybuchły nagle panicz-
nym, pospiesznym rytmem; podniósł się wielki krzyk. Tancerze rzucili się ku kłębowisku węży, porywali je ze sobą i wybiegali z placu. Mężczyźni, kobiety, dzieci, cały tłum ruszył za
nimi. W minutę później plac był już pusty, tylko leżący nieruchomo twarzą do ziemi chłopak pozostał tam, gdzie upadł. Z jednego z domów wyszły trzy stare kobiety, z niejakim trudem podźwignęły ciało i wniosły je do środka. Orzeł i człowiek na krzyżu jeszcze przez chwilę strażowali nad opustoszałym terenem; potem, jakby się już w niewidocznym podziemnym świecie. Lenina ciągle szlochała. — To straszne — powtarzała, a pocieszenia Bernarda były daremne. — Straszne! Krew! — Wzdrygnęła się. — Och, czemu nie mam somy! Z pokoju dobiegł odgłos kroków. Lenina siedziała jednak bez ruchu, z twarzą w dłoniach, z niewidzącym wzrokiem, oszołomiona. Tylko Bernard się odwrócił. Młody człowiek, który teraz wkraczał na taras, miał na sobie strój indiański, jednakże jego zaplecione w warkocze włosy były barwy pszenicy, oczy bladobłękitne, skóra zaś biała, spalona słońcem. — Cześć. Dzień dobry — powiedział obcy bezbłędną, choć nieco dziwną angielszczyzną. — Jesteście cywilizowani, prawda? Przybywacie z Tamtego Świata, spoza rezerwatu? Kto, u licha...? — zaczął zdumiony Bernard. Młody człowiek westchnął i pokiwał głową. — Najnieszczęśliwszy ze szlachetnie urodzonych. — A wskazując na plamy krwi na
środku placu spytał głosem drżącym ze wzruszenia: — Widzicie to cholerne miejsce? — Lepiej gram zaaplikować, niż cholerować — zareagowała automatycznie Lenina, kryjąc nadal twarz w dłoniach. — Och, gdzież jest moja soma! — To ja powinienem tam być — ciągnął młody człowiek. — Dlaczego mi nie pozwolili? Obszedłbym dziesięć razy. Dwanaście, piętnaście. Paloutiwa wytrwał tylko do siedmiu. Ze mnie mieliby dwa razy więcej krwi. Rozległe morze karmazynu. — Rozłożył ramiona gestem szczodrości, po czym opuścił je z rezygnacją. — No ale mnie nie wzięli. Nie podoba im się moja karnacja. Zawsze tak było. Zawsze. — W oczach błysnęły mu łzy; zawstydził się i odwrócił twarz. Ze zdumienia Lenina zapomniała o braku somy. Odsłoniła twarz i spojrzała po raz pierwszy na przybysza. — Czy to znaczy, że chciałeś, by cię bito tym biczem? Ciągle odwrócony, młody człowiek kiwnął głową w odpowiedzi. — Dla dobra osady... żeby wyprosić deszcz i żeby zboże urosło. I żeby zadowolić Pookonga i Jezusa. I jeszcze żeby dowieść, że potrafię znieść ból w milczeniu. Tak — tu jego
głos nabrał innego tonu, on zaś odwrócił się ku nim, dumnie prostując ramiona, dumnie wznosząc głowę — dowieść, że jestem mężczyzną... oo! — Wydawszy cichy okrzyk, umilkł i patrzył. Po raz pierwszy w życiu widział twarz dziewczyny, której policzki nie były koloru czekolady lub psiej sierści i której włosy były złociste i ułożone w loki, mina zaś (zadziwiająca nowość!) wyrażała pełne życzliwości zainteresowanie. Lenina uśmiechała się do niego, myśląc w duchu: jaki przystojny chłopiec, co za piękne ciało. Młodzieniec zarumienił się,
spuścił wzrok, łypnął na nią stwierdzając, że nadal się uśmiecha, i był tak poruszony, że musiał się odwrócić udając, że bardzo uważnie wpatruje się w coś po przeciwległej stronie placu. Pytania Bernarda odmieniły aurę tej chwili. Kto? jak? Kiedy? Skąd? Ze wzrokiem wbitym w twarz Bernarda (bo tak bardzo pragnął ujrzeć uśmiech Leniny, że wręcz nie odważał się na nią spojrzeć) młody człowiek usiłował wyjaśnić swoją sytuację. Linda i on — Linda to jego matka (słowo to wprawiło Leninę w zażenowanie) — byli obcy w rezerwacie. Linda przybyła z Tamtego Świata dawno temu, zanim jeszcze on się urodził, z człowiekiem, który był jego ojcem. (Bernard nadstawił uszu). Chodziła samotnie po tych górach na północy, spadła ze skały i doznała urazu głowy. („No, no, dalej”, popędzał podekscytowany Bernard). Jacyś myśliwi z Malpais znaleźli ją i przynieśli do osady. Tego mężczyzny, jego ojca, Linda nigdy więcej nie widziała. Nazywał się Tomakin (Tak, dyrektor RiW miał na imię Tomasz). Na pewno wrócił do Tamtego Świata bez niej — zły człowiek, pozbawiony ludzkich uczuć. — No i tak urodziłem się w Malpais — zakończył. — W MaIpais. — I pokiwał głową.
Nędza i brud tego małego domku na krańcu osady! Piaszczysty, zaśmiecony teren oddzielał go od wioski. Dwa wygłodniałe psy węszyły obrzydliwie w stercie śmieci u wejścia. We wnętrzu, do którego weszli, panował półmrok, smród i głośno brzęczały muchy. — Linda! — zawołał młody człowiek. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegł ochrypły kobiecy głos: — Idę. Czekali. W miskach stojących na podłodze znajdowały się resztki posiłku, a może kilku posiłków. Otwarły się drzwi. Bardzo otyła, jasnowłosa kobieta przestąpiła próg i stanęła patrząc
na przybyszów — z niedowierzaniem, z półotwartymi ustami. Lenina zauważyła z obrzydzeniem, że kobieta nie miała dwóch przednich zębów. A barwa tych, które pozostały... Wzdrygnęła się. To było gorsze niż tamten staruch. Taka tłusta. I ta twarz, zmięta, pomarszczona. Te obwisłe policzki w czarne plamy. Żyłki na nosie, przekrwione oczy. No i szyja — coś podob-
nego; nakrycie głowy — w brudnawych strzępach. A pod brązową, workowatą tuniką te ogromne piersi, wydęty brzuch, biodra. Och, dużo to gorsze niż staruch, dużo gorsze! I nagle ten stwór bluznął potokiem słów, rzucił się do niej z wyciągniętymi ramionami i — och, Fordzie! robi jej się niedobrze, zaraz zwymiotuje — przycisnął ją do tego brzucha, do piersi i zaczął obcałowywać. Fordzie! obcałowywać, śliniąc ją i owiewając okropną wonią, ta kobieta na pewno nigdy się nie kąpie i czuć ją tą straszną cieczą, którą dolewa się do butli delt i epsilonów (nie, ta plotka o Bernardzie na pewno nie jest prawdziwa), po prostu czuć ją alkoholem. Lenina wyrwała się z objęć możliwie najszybciej. Patrzyła na nią zwilgotniała, poruszona twarz; stwór płakał. — Och, moja droga, moja droga. — Wraz z potokiem łez płynął potok słów. — Gdybyś ty wiedziała, co za radość... po tylu latach. Cywilizowana twarz. Och, i cywilizowane stroje. Ja już myślałam, że nigdy więcej nie zobaczę ani kawałka sztucznego jedwabiu. — Dotykała rękawa bluzki Leniny. Paznokcie były czarne. — I te przecudne szorty z imitacji aksamitu! Wiesz, kochanie, że ciągle jeszcze przechowuję tę starą odzież, w której przyjechałam; trzymam ją w skrzyni. Później ci pokażę. Chociaż co prawda jedwab jest cały w dziurach. Ale mam taki śliczny biały pas; choć muszę przyznać, że ten twój zielony z safianu jest jeszcze ładniejszy. Chociaż m n i e ten mój pas nie na wiele się przydał. — Znowu zalała się łzami.
— John chyba ci już mówił. Co ja się nacierpiałam! I ani grama somy. Piłam tylko od czasu do czasu meskal, który mi przynosił Popě. Popě to był mój znajomy chłopiec. Ale po meskalu czułam się tak źle, a peyotlu wprost nie mogłam znieść; zresztą następnego dnia ma się po nich jeszcze silniejsze uczucie wstydu. A ja się naprawdę wstydziłam. Bo pomyśl tylko; ja, beta, mam dziecko; postaw się tylko w moje położenie. — (Już na samą tę sugestię Leninę przeszedł dreszcz). — Choć to nie była moja wina, przysięgam; do dziś nie wiem, jak to się właściwie stało, bo przecież wypełniałam wszystkie maltuzjańskie zalecenia, wiesz, po kolei, pierwsze, drugie, trzecie, czwarte, zawsze, przysięgam; a jednak to się stało. Tu, rzecz jasna, nie ma ośrodka spędzania płodu, czy czegoś w tym rodzaju. A przy okazji, czy nadal ten ośrodek jest w Chelsea? — zapytała. Lenina potwierdziła skinieniem głowy. — I zawsze taki oświetlony we wtorki i piątki? — Lenina znów potwierdziła. — Ta śliczna wieża z różowego szkła! — Biedna Linda uniosła twarz i z zamkniętymi oczyma w uniesieniu kontemplowała zapamiętany jasny obraz. — I rzeka wieczorami — szepnęła. Wielkie łzy wytoczyły się powoli spomiędzy mocno zaciśniętych powiek. — I powrót wieczorem ze Stoke Poges. A potem gorąca kąpiel i aparat do masażu... No cóż. — Odetchnęła głęboko, potrząsnęła głową, otwarła oczy, pociągnęła nosem raz czy dwa, potem wysmarkała się na podłogę, palce zaś otarła tuniką. — Och, przepraszam bardzo — szepnęła w odpowiedzi na mimowolny grymas nie-
smaku Leniny. — Nie powinnam się tak zachowywać. Przepraszam bardzo. Ale co człowiek ma robić, kiedy nie ma chusteczek? Pamiętam, jak mnie to przygnębiało, cały ten brud, ten brak higieny. Miałam straszną ranę na głowie, kiedy mnie tu przynieśli. Nie wyobrażasz sobie, czym mi ją opatrywali. Gnój, po prostu gnój. Mówiłam im: „Cywilizacja to sterylizacja”. I:
„Ten kto bakterie tępić chce, czystą ma wannę i wc”, tak jakby byli dziećmi. Ale oni oczywiście nie rozumieli. No bo jak? I w końcu przywykłam. Zresztą jak można utrzymywać czystość bez bieżącej ciepłej wody? Spójrz na tę odzież. Ta obrzydliwa wełna to nie to co syntetyk. Jest nie do zdarcia. A kiedy się pruje, należy ją cerować. Ale ja jestem beta; pracowałam w dziale zapładniania; nikt mnie takich rzeczy nie uczył. To nie należało do mnie. Poza tym naprawianie odzieży uchodziło za niewłaściwe. Wyrzucać, kiedy się robią dziury, i kupować nowe. „Dużo łat, nędzny świat”. Czy to nie słuszne? Naprawianie jest aspołeczne. Ale tu to zupełnie co innego. Tu jest tak, jakby się żyło wśród wariatów. Wszystko, co robią, jest obłąkane. — Rozejrzała się wokoło; spostrzegła, że John i Bernard opuścili je i spacerują tam i z powrotem wśród kurzu i śmieci przed domem. Niemniej jednak zniżyła głos do poufnego szeptu, tak blisko pochylając się ku zesztywniałej i odsuwającej się Leninie, że przesycony zabójczą dla embrionów trucizną oddech rozwiewał włosy Leniny. — Weź na przykład — szepnęła Linda ochryple — sposób, w jaki żyją ze sobą. Obłąkany, powiadam ci, zupełnie obłąkany. Każdy należy do każdego, prawda? Czyż nie tak? — ciągnęła Leninę za rękaw. Lenina przytaknęła odwróconą głową i wypuściwszy wstrzymywane w płucach powietrze zaczerpnęła świeżego, mniej zatrutego. — No właśnie — ciągnęła kobieta — natomiast tu nikt nie może należeć do więcej niż jednej osoby. A jeśli jesteś z kimś w zwykły sposób, oni uważają, że jesteś zepsuta i aspołeczna. Nienawidzą cię i gardzą tobą. Pewnego razu przyszło mnóstwo kobiet, zrobiły awanturę, bo ich mężczyźni przychodzili do mnie. A cóż w tym złego? I potem rzuciły się na mnie... Och, to było straszne. Nie mogę ci o tym opowiadać. — Linda zakryła twarz rękami, jej ciało drżało. — Te kobiety są pełne nienawiści. Obłąkane, obłąkane i okrutne. I oczywiście nie wiedzą nic o przepisach maltuzjańskich, butlach, butlacji ani o żadnej z tych rzeczy. Dlatego raz po raz rodzą dzieci — jak psy. To wprost odrażające. I pomyśleć, że ja... Och, Fordzie, Fordzie, Fordzie! Ale trzeba przyznać,
że John bardzo mi się przydał. Nie wiem, co bym poczęła bez niego. Mimo że tak go przygnębiało, gdy jakiś mężczyzna... Już jako małego chłopca. Kiedyś (ale wtedy był już większy) próbował zabić biednego Waihusiwę... a może był to Popě... tylko dlatego, że miałam go od czasu do czasu. Nigdy nie zdołałam mu wytłumaczyć, że u cywilizowanych ludzi to rzecz przyzwoita. Szaleństwo jest zaraźliwe, jak sądzę. W każdym razie John przejął to od Indian. Bo oczywiście stale wśród nich przebywał. Mimo że oni byli dla niego tacy źli i nie pozwalali
mu robić wszystkiego, co robili inni chłopcy. W gruncie rzeczy to nawet dobrze, bo w ten sposób łatwiej mi było trochę go ukształtować. A nie masz pojęcia, jakie to jest trudne. Tylu rzeczy nie wie; te sprawy nie należały do moich zadań. Na przykład kiedy dziecko pyta, jak działa helikopter albo kto stworzył świat, to cóż mu odpowiesz, jeśli jesteś betą i zawsze pracowałaś w dziale zapładniania? Cóż mu odpowiesz?
ROZDZIAŁ ÓSMY Po podwórku, w kurzu i pośród śmieci (teraz były cztery psy) Bernard i John spacerowali z wolna tam i z powrotem. — Jest mi tak trudno to pojąć mówił Bernard — odtworzyć to sobie. Tak jakbyśmy żyli na dwu różnych planetach, w różnych epokach. Matka, cały ten brud, bogowie, starość, choroby... — Potrząsnął głową. — To wprost niepojęte. Nie pojmę, dopóki mi nie wyjaśnisz. — Wyjaśnię co?
— To— wskazał osadę. — To — wskazał mały domek za wsią. — Wszystko. Całe twoje życie. — Ale o czymże tu mówić? — O wszystkim, od samego początku. Dokąd tylko zdołasz sięgnąć pamięcią. — Dokąd zdołam sięgnąć pamięcią — John zmarszczył brwi. Zapadła długa chwila milczenia.
Było bardzo gorąco. Zjedli mnóstwo placków i słodkiej kukurydzy. Linda powiedziała: „Chodź, dziecinko, się położyć”. Leżeli razem na dużym łóżku. „Zaśpiewaj mi”, i Linda zaśpiewała. Zaśpiewała: „Ten kto bakterie tępić chce, czystą ma wannę i wc”, oraz: „Śpij, bobasku mój kochany, wnet będziesz wybutlowany”. Jej głos brzmiał coraz ciszej i ciszej. Nagły głośny hałas wyrwał go ze snu. Obok łóżka stał mężczyzna, ogromny, przerażający. Mówił coś do Lindy, a ona się śmiała. Podciągnęła koc aż pod brodę, a mężczyzna ściągał go w dół. Włosy mężczyzny przypominały dwie czarne liny, a jego ramię otaczała piękna srebrna bransoleta wysadzana niebieskimi kamieniami. Podobała mu się ta bransoleta, mimo to był jednak przestraszony; ukrył buzię w ramionach Lindy. Objęła go i poczuł się bezpieczniej. W owym języku, którego zbyt dobrze nie rozumiał, Linda powiedziała do mężczyzny: „Nie przy Johnie”. Mężczyzna spojrzał na niego, potem na Lindę i wypowiedział kilka słów cichym głosem. Linda odrzekła: „Nie”. Ale mężczyzna przechylił się ku niemu przez łóżko, a twarz miał ogromną, straszną; czarne liny włosów dotykały koca. „Nie”, powiedziała powtórnie Linda i poczuł, że jej ręce objęły go mocniej. „,Nie, nie!” Mężczyzna jednakże chwycił go za ramię, zabolało. Zaczął wrzeszczeć. Mężczyzna złapał go za drugą rękę i uniósł w górę. Linda ciągle go trzymała, powtarzając: „Nie, nie”. Mężczyzna rzucił gniewnie kilka słów i nagle ręce przestały go obejmować. „Linda, Linda”. Kopał, wierzgał, ale mężczyzna poniósł
go do drzwi, otwarł je, posadził go na podłodze na środku sąsiedniego pokoju i wyszedł, zamykając drzwi za sobą. On zaś wstał, podbiegł do drzwi. Stając na palcach mógł z trudem
dosięgnąć drewnianego rygla. Uniósł go i pchnął drzwi, te jednak nie otwarły się. „Linda”, krzyczał. Nie odpowiadała.
Przypomina sobie obszerne mroczne pomieszczenie i duże drewniane przedmioty z przymocowanymi do nich grubymi nićmi; wokół tych przedmiotów stało wiele kobiet — robią koce, powiedziała Linda. Poleciła mu usiąść w rogu izby wśród innych dzieci, a sama poszła pomagać kobietom. Przez długi czas bawił się z tamtymi chłopcami. Nagle ludzie zaczęli coś mówić bardzo głośno, kobiety popychały Lindę, a ona płakała. Skierowała się w stronę drzwi; on pobiegł za nią. Zapytał, dlaczego tamci się złoszczą. „Bo coś zepsułam”, powiedziała. Potem sama się rozzłościła. „,Skąd miałam wiedzieć, jak robi się to ich obrzydliwe tkactwo?”, wołała. „Wstrętne dzikusy”. Zapytał, co to są dzikusy. Kiedy wrócili do domu, pod drzwiami czekał Popě, a on wszedł za nimi. Popě miał ze sobą dużą tykwę pełną cieczy, która wyglądem przypominała wodę, tyle że to nie była woda, lecz coś o brzydkim zapachu, co piekło w język i przyprawiało o kaszel. Linda upiła trochę, potem Popě upił, potem Linda dużo się śmiała i bardzo głośno mówiła; a potem ona i Popě wyszli do sąsiedniego pokoju. Gdy Popě poszedł, on wślizgnął się do pokoju. Linda leżała w łóżku i spała tak twardo, że nie mógł jej dobudzić. Popě przychodził często. Powiedział, że płyn w tykwie nazywa się meskal, ale Linda twierdziła, że powinien się nazywać soma, tyle że po nim człowiek czuje się źle następnego
dnia. Nienawidził Popě. Nienawidził ich wszystkich — wszystkich mężczyzn, którzy odwiedzali Lindę. Jednego popołudnia, gdy bawił się z dziećmi — pamięta, że było zimno, a w górach leżał śnieg — wrócił do domu i usłyszał rozwścieczone głosy w sypialni. Głosy były kobiece i wypowiadały słowa, których nie rozumiał; wiedział jednak, że były to okropne słowa. I nagle: bach, coś upadło; usłyszał drepczących spiesznie ludzi, nowe bach!, a potem odgłos jak podczas okładania muła, tylko mniej suchy; potem rozległ się krzyk Lindy. „Och, przestańcie, dosyć”, wołała. Wbiegł do izby. Były tam trzy kobiety w narzuconych na ramiona ciemnych kocach. Linda leżała na łóżku. Jedna z kobiet przytrzymywała jej ręce. Druga leżała w poprzek jej nóg, tak by nie mogła kopać. Trzecia okładała ją biczem. Raz, drugi, trzeci; za każdym razem Linda krzyczała. Płacząc ciągnął za frędzle koca tej kobiety. „Proszę, proszę...” Wolną ręką odsunęła go na bok. Bicz spadł znowu i Linda znów zawyła. Uczepił się ogromnej dłoni i ze wszystkich sił wbił w nią zęby. Krzyknęła, wyrwała rękę i popchnęła go tak mocno, że upadł. Gdy leżał na ziemi, przyłożyła mu trzy razy batem. Zabolało jak jeszcze nigdy dotąd — zapiekło niczym ogień. Bat świsnął znowu, spadł. Tym razem jednak krzyknęła Linda.
— Linda, dlaczego one chciały, żeby cię bolało? — zapytał wieczorem. Płakał, bo czerwone pręgi na plecach ciągle piekły straszliwie. Ale płakał także i dlatego, że ludzie byli tacy źli, tacy niedobrzy, a on był małym chłopcem i nie mógł im nic zrobić. Linda też płakała. Ona była już duża, ale nie na tyle duża, by pokonać te trzy kobiety. Jej też było źle. — Linda, dlaczego one chciały, żeby cię bolało? — Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? — Ledwo było ją słychać, bo leżała na brzuchu z
twarzą ukrytą w poduszce. — One twierdzą, że ci mężczyźni są ich mężczyznami — mówiła; wydawało się, że nie do niego się zwraca, lecz do kogoś wewnątrz niej samej. Długa przemowa, z której nic nie rozumiał; w końcu zaczęła płakać jeszcze głośniej niż przedtem. — Nie płacz, Linda. Nie płacz. Tulił się do niej. Objął ją za szyję. Linda krzyknęła. — Uważaj! Moje plecy! Och! — I odepchnęła go z całej siły. Rąbnął głową o ścianę. — Ty mały idioto! — krzyknęła, a potem zaczęła go nagle okładać. Klaps, klaps... — Linda — płakał — mamo, przestań! — Nie jestem twoją matką. Nie będę twoją matką. — Linda... och! — uderzyła go w twarz. — Zamieniona w dzikuskę — krzyczała. — Mam młode jak zwierzę... Gdyby nie ty, mogłabym pójść do inspektora, odesłałby mnie. Ale z dzieckiem? Cóż by to był za wstyd. Spostrzegł, że Linda ma zamiar znów go uderzyć i zasłonił twarz ramieniem. — Och, Linda, przestań, Linda. — Ty małe zwierzę! — ściągnęła mu ramię w dół, odsłaniając twarz. — Linda, nie. — Zamknął oczy oczekując ciosu. Ale nie uderzyła go. Po chwili otworzył oczy i ujrzał, że patrzy na niego. Spróbował się do niej uśmiechnąć. Ale ona nagle ogarnęła go ramionami i zaczęła całować.
Niekiedy Linda przez szereg dni w ogóle nie wstawała. Leżała w łóżku i była smutna. Albo piła przynoszoną przez Popě ciecz, śmiała się głośno, a potem zasypiała. Czasami chorowała. Często zapominała go umyć, a do jedzenia były tylko placki kukurydziane. Pamięta, jak się rozwrzeszczała, gdy po raz pierwszy znalazła w jego włosach te małe zwierzątka.
Najbardziej szczęśliwy był, gdy opowiadała mu o Tamtym Świecie. — I naprawdę można polecieć, gdzie się chce? — Gdzie tylko zechcesz. — I opowiadała mu o cudownej muzyce wydobywającej się ze skrzynki, o przyjemnych grach, jakimi można się zajmować, o smakowitych potrawach i
napojach, światłach, które się zapalały, gdy nacisnąć mały przedmiot na ścianie, o obrazach, które się nie tylko widzi, ale i słyszy, czuje dotykiem i węchem, o innych pojemniczkach, w których znajdują się miłe zapachy, o różowych, zielonych, niebieskich i srebrnych domach wysokich jak góry, o tym, że każdy jest szczęśliwy i nikt nigdy nie bywa smutny lub zły, a każdy należy do każdego, o skrzynkach, w których można widzieć i słyszeć to, co się dzieje na drugim końcu świata, o dzieciach w uroczych czystych butlach — wszystko jest tam czyste, nie ma brzydkich zapachów ani żadnego w ogóle brudu — o ludziach, którzy nigdy nie są samotni, lecz żyją we wspólnocie, radośni i szczęśliwi jak letnie tańce tu w Malpais, nawet bardziej szczęśliwi, a szczęśliwością darzy ich każdy, każdy dzień... Słuchał godzinami. A niekiedy, gdy wraz z innymi dziećmi zmęczył się zabawą, jeden ze starców osady opowiadał im, w tamtym innym języku, o wielkim Przemienicielu Świata, o długiej walce między Prawą a Lewą Ręką, między Wilgocią a Suszą; o Awonawilonie, który stworzył wielką mgłę ze swoich całorocznych myśli, a potem z owej mgły uczynił cały ten świat; o Matce Ziemi i Ojcu Niebiosach; o bliźniakach Ahaiyucie i Marsailenie, czyli Wojnie i Przypadku; o Jezusie i Pookongu; o Marii i Etsanatlehi, kobiecie, która odzyskuje młodość; o Czarnym Kamieniu w Laguna, Wielkim Orle i Pani Naszej z Acoma. Dziwne opowieści, dla niego tym bardziej osobliwe, że opowiadane w tamtym innym języku i stąd nie do końca
zrozumiałe. Przed snem rozmyślał o Niebiosach, Londynie, Pani Naszej z Acoma i długich szeregach dzieci w czystych butlach, o Jezusie wzlatującym do nieba i o wzlatującej Lindzie, o wielkim dyrektorze Światowego Rozrodu i o Awonawilonie.
Wielu mężczyzn odwiedzało Lindę. Chłopcy zaczęli wytykać go palcami. W obcych mu słowach mówili, że Linda jest zła; nazywali ją słowami, których nie rozumiał, ale wiedział, że nie znaczą nic dobrego. Kiedyś zaczęli śpiewać o niej jakąś piosenkę, powtarzając ją w kółko. Obrzucił ich kamieniami. Oni nie pozostali dłużni; ostry kamień rozciął mu policzek. Nie mógł zatamować krwi, płynęła i płynęła; był cały zakrwawiony.
Linda uczyła go czytać. Kawałkiem węgla rysuje na ścianie obrazki — siedzące zwierzę, dziecko w butli; potem wypisuje litery. ALA MA KOTA, TO KOT, A TO ALA. Uczył się szybko i łatwo. Gdy umiał już odczytywać wszystkie wypisane na ścianie słowa, Linda otwarła swoją dużą drewnianą skrzynię i spod tych zabawnych czerwonych spodenek, których nigdy nie nosiła, wyciągnęła cienką książkę. Często widywał ją wcześniej. „Kiedy będziesz większy — mawiała — przeczytasz ją”. A więc teraz jest już większy. Był pełen dumy.
— Obawiam się, że nie bardzo cię to zajmie — powiedziała — ale to jedyna książka, jaką mam. — Westchnęła. — Gdybyś ty widział te cudowne aparaty do czytania, jakie mieliśmy w Londynie! Zaczął czytać. Chemiczne i bakteriologiczne warunkowanie embriona. Wskazówki praktyczne dla bet zatrudnionych w składach embrionów. Cały kwadrans zajęło mu odczytanie
samego tylko tytułu. Rzucił książkę na podłogę. „Wstrętna, wstrętna książka!”, zawołał i zaczął płakać.
Chłopcy ciągle wyśpiewywali tę ich okropną piosenkę o Lindzie. Niekiedy śmiali się też z niego, że jest taki obdarty. Kiedy podarł odzież, Linda nie wiedziała, jak ją naprawić. W Tamtym Świecie, powiedziała mu, ludzie wyrzucają podarte ubrania i dostają nowe. „Obdartus!”, wołali za nim. „A ja za to umiem czytać — rzekł sobie w duchu — a oni nie umieją. Oni nawet nie wiedzą, co to takiego czytanie”. I było mu łatwo, pomyślawszy o czytaniu, udawać, że nic sobie nie robi z ich drwin. Poprosił Lindę, by jeszcze raz dała mu książkę. Im bardziej chłopcy wyśmiewali go i śpiewali, tym on zacieklej czytał. Wkrótce umiał już odczytywać względnie dobrze wszystkie słowa. Nawet te najdłuższe. Ale co one znaczą? Pytał Lindy, ale nawet gdy umiała mu odpowiedzieć, nie brzmiało to dlań zbyt jasno. A zazwyczaj w ogóle nie umiała mu odpowiedzieć. — Co to są substancje chemiczne? — pytał. — No, takie rzeczy, jak sole magnezu, alkohol do powodowania u delt i epsilonów niskiego wzrostu i niedorozwoju umysłowego i węglany wapniowe na wzrost tkanki kostnej, no i wszystkie takie rzeczy. — Linda, a jak się robi substancje chemiczne? Skąd się one biorą? — No, ja nie wiem. Ze słojów. A kiedy słoje są puste, posyła się do składu chemicznego po nowe. A może stamtąd posyłają po nie do fabryki. Nie wiem. Nigdy nie miałam do czynienia z chemią. Zawsze zajmowałam się embrionami. Podobnie było ze wszystkim, o co zapytał. Linda nigdy niczego nie wiedziała. Starcy z wioski mieli o wiele bardziej konkretne odpowiedzi. „Nasienie ludzkie i zwierzęce, nasienie słońca, ziemi i nieba uczynił Awonawilona z
Mgły Rozmnażania. Świat ma cztery Łona; on zaś umieścił nasienie w najniższym z nich. I nasienie zaczęło rosnąć...” Pewnego dnia (John wyliczył później, że musiało to być tuż po jego dwunastych urodzinach) wrócił do domu i na podłodze w sypialni ujrzał książkę, której nigdy dotąd nie widział. Była gruba i wyglądała na bardzo starą. Okładkę miała pogryzioną przez myszy, niektó-
re stronice wydarte i pomięte. Podniósł ją, spojrzał na stronę tytułową; przeczytał: Williama Szekspira dzieła wszystkie. Linda leżała na łóżku siorbiąc z kubka ten okropny cuchnący meskal. — Popě to przyniósł. — Mówiła głosem grubym, ochrypłym, jakby obcym. — Leżała w jakiejś skrzyni u Antylopy Kiwy. Podobno była tam od setek lat. Bardzo możliwe, bo przejrzałam ją, pełno w niej nonsensów. Niecywilizowana. Ale przyda ci się do ćwiczeń w czytaniu. Pociągnęła ostatni łyk, postawiła kubek na podłodze przy łóżku, odwróciła się na bok, czknęła raz i drugi i zasnęła. Otwarł książkę na chybił trafił.
Nie, lecz żyć W przepoconej brudnej pościeli, Tonąc w rozpuście, chuciom się oddawać W plugawym chlewie1
Dziwne słowa zakłębiły mu się w mózgu; przetoczyły się jak słowny piorun; jak bębny podczas letnich tańców, gdyby bębny umiały mówić; jak chór mężczyzn zanoszący Pieśń Plonów, tak piękną, tak piękną, że aż chce się płakać; jak słowa starego Mitsimy, gdy odprawia czary magiczne nad swymi piórami, rzeźbionymi kawałkami drewna, nad okruchami kości i kamieni — kiatla tsilu silokue silokue. Kiai silu silu, tsitl — ale były lepsze niż zaklęcia Mitsimy, bo więcej znaczyły, mówiły do niego; Mówiły tajemniczo i na wpół zrozumiale, cóż za cudowne czary, o Lindzie; o Lindzie, która tu leży i chrapie, z pustym kubkiem u stóp łóżka; o Lindzie i Popě, Lindzie i Popě.
Coraz bardziej nienawidził tego Popě. Człowiek może się uśmiechać, a być łajdakiem. Bezlitosnym, zdradliwym, wszetecznym, zepsutym łajdakiem. Co właściwie znaczą te słowa? Miał tylko niejasne pojęcie. Ale ich czar był silny, szumiały mu w głowie i zdawało mu się, że dotychczas nie czuł do Popě prawdziwej nienawiści; nigdy dotąd nie nienawidził go tak naprawdę, bo nigdy dotąd nie umiał wypowiedzieć jak bardzo go nienawidzi. A teraz miał już te słowa, słowa jak bębny, jak śpiew i zaklęcia. Te słowa i dziwna, dziwna opowieść, z której pochodziły (nie potrafił zebrać jej w całość, ale i tak była cudowna, cudowna), pozwoliły mu
1 Cytaty z Szekspira w przekładzie tłumacza
nienawidzić Popě, uczyniły tę nienawiść bardziej realną; nawet samego Popě uczyniły bardziej realnym. Pewnego dnia, gdy wrócił po zabawie z dziećmi, przez otwarte drzwi do pokoju do-
strzegł ich śpiących razem na łóżku — biała Linda, obok niej prawie czarny Popě, z ramieniem pod jej barkiem, z drugą ciemną ręką na jej piersi; zapleciony warkocz długich włosów Popě leżał na jej szyi niczym czarny wąż usiłujący ją udusić. Tykwa Popě i kubek stały na podłodze obok łóżka. Linda chrapała. Wydało mu się, że jego serce znikło pozostawiając pustkę w piersi. Był pusty. Pusty i zimny; poczuł mdłości i zawroty głowy. Oparł się o ścianę, by przyjść do siebie. Bezlitosny, zdradliwy, wszeteczny... Jak bębny, jak mężczyźni zanoszący śpiewne prośby o plony, jak zaklęcia słowa te tłukły mu się po głowie. Nagle ogarnął go żar. Policzki mu rozgorzały, pokój pociemniał i zatańczył przed oczyma. Zgrzytnął zębami. „Zabiję go, zabiję”, powtarzał w kółko. I nagle pojawiły się dalsze słowa.
Gdy zaśnie pijany albo kiedy w szale, albo wśród Grzesznych namiętności swego łoża
Zaklęcia były po jego stronie, wyjaśniały i wydawały polecenia. Wycofał się do sąsiedniej izby. „Gdy zaśnie pijany...” Nóż do krojenia mięsa leżał na podłodze przy palenisku. Podniósł go i na palcach wrócił pod drzwi. „Gdy zaśnie pijany...” Przebiegł przez pokój i uderzył — och, krew! — uderzył po raz drugi, gdy Popě budził się ze snu, zamachnął się, by uderzyć znowu, ale wtedy poczuł, jak chwytają go za nadgarstki przytrzymują i — au! au! — wykręcają. Nie mógł się poruszyć, był w potrzasku, małe czarne oczka Popě z bardzo bliska wpatrywały się w niego. Odwrócił wzrok. Na lewym barku Popě widniały dwie rany. „Och, krew — krzyknęła Linda. — Krew!” Nigdy nie mogła znieść widoku krwi. Popě uniósł drugą rękę — żeby mnie uderzyć, pomyślał. Skurczył się w sobie w oczekiwaniu ciosu. Ale ręka ujęła go tylko pod brodę i odwróciła mu twarz, tak iż musiał znowu patrzeć w oczy Popě.
Przez nieskończenie długą chwilę, całymi godzinami. I nagle, nie mogąc się powstrzymać, zaczął płakać. Popě wybuchnął śmiechem. „No idź — powiedział w języku Indian — idź, mój dzielny Ahaijuto”. Wybiegł z pokoju, by ukryć łzy.
— Masz piętnaście lat — powiedział w języku Indian stary Mitsima. — Mogę cię teraz nauczyć wyrabiania gliny. Przykucnąwszy na brzegu rzeki, pracowali razem.
— Najpierw — powiedział Mitsima biorąc w dłoń bryłkę wilgotnej gliny — zrobimy mały księżyc. — Starzec rozgniótł bryłkę do postaci koła, potem podgiął brzegi; księżyc stał się płytką miską. Powoli i niezdarnie naśladował drobne ruchy rąk starego. — Księżyc, miska, a teraz wąż — Mitsima, turlając w dłoniach następny kawałek gliny, uformował go w długi giętki walec, zwinął w kółko i dokleił do brzegów miski. — Teraz następny wąż. I jeszcze jeden. I jeszcze jeden. — Krąg po kręgu Mitsima budował ścianki naczynia; było ono wąskie, wydęte, ze zwężoną szyjką. Mitsima ugniatał, uklepywał, wygładzał i zdrapywał; wreszcie było gotowe, kształtem przypominając typowy w Malpais dzbanek na wodę, tyle że miękki w dotknięciu i kremowobiały, nie zaś czarny. Wkrótce obok stanął jego własny dzbanek, niezdarne naśladownictwo dzbanka Mitsimy. Porównując je ze sobą, musiał się roześmiać. — Następny będzie lepszy — powiedział i wziął się do ugniatania nowej bryłki gliny. Kształtować, formować, czuć, jak palce nabierają sprawności i siły — jakaż to była dlań
niezwykła przyjemność. „A, B, C, witamina D — podśpiewywał sobie przy pracy — tłuszcz jest w wątrobie, tran wieloryb śle”. Mitsima także śpiewał — pieśń o polowaniu na niedźwiedzia. Pracowali przez cały dzień i przez cały dzień przepełniało go uczucie głębokiej, porywającej szczęśliwości. — W zimie — powiedział stary Mitsima — nauczę cię robić łuk.
Stał długo przed domem; wreszcie odbywająca się tam ceremonia dobiegła końca. Otwarły się drzwi, wyszli. Kotlu szedł pierwszy, z prawą ręką wyciągniętą i mocno zaciśniętą pięścią, jak gdyby ściskał w niej jakiś cenny klejnot. Również z zaciśniętą pięścią wyciągniętej przed siebie ręki kroczyła za nim Kiakime. Szli w milczeniu, a za nimi, także w milczeniu, szli bracia, siostry, kuzyni i cała gromada starych ludzi. Wyszli poza osadę i maszerowali przez płaskowyż. U krawędzi skały przystanęli zwracając twarze ku wczesnemu słońcu. Kotlu rozwarł dłoń. Leżała na niej szczypta białej mąki; dmuchnął w dłoń, wymruczał kilka słów, potem rzucił tę garść białego pyłu w kierunku słońca. Kiakime zrobiła to samo. Potem wystąpił naprzód oj ciec Kiakime i wzniósłszy w górę zdobioną piórami laskę modlitewną odmówił długą modlitwę, po czym rzucił laską w ślad za garściami mąki. — To wszystko — powiedział głośno stary Mitsima. — Są poślubieni.
— No, no — odezwała się Linda, gdy wracali do domu. — Powiem tylko, że nie warto było chyba robić tyle hałasu o taki drobiazg. Kiedy w cywilizowanym kraju chłopiec chce mieć jakąś dziewczynę, to po prostu... Ależ John, dokąd ty biegniesz?
Nie słuchał jej wołania, lecz biegł, byle dalej, gdzieś gdzie mógłby być sam. To wszystko. Słowa starego Mitsimy dźwięczały mu uszach. To wszystko, wszystko... W milczeniu, z oddali, lecz gwałtownie, rozpaczliwie i beznadziejnie kochał Kiakime. A teraz już koniec. Miał szesnaście lat.
U Antylopy Kiwy podczas pełni księżyca mówiono i czyniono tajemnicze rzeczy, tajemnicze rzeczy się rodziły. Chłopcy schodzili do kiwy i wychodzili mężczyznami. Chłopcy bali się, ale i czekali z niecierpliwością. Aż w końcu nadszedł ów moment. Słońce zgasło, wzeszedł księżyc. On zaś wyruszył wraz z innymi. Ciemne sylwetki mężczyzn u wejścia do kiwy; w głąb czerwono rozświetlonego mroku wiodła drabina. Pierwsi chłopcy zaczęli zstępować w dół. Nagle jeden z mężczyzn wystąpił naprzód, chwycił go za ramię i wyciągnął z szeregu. Wyrwał się i wśliznął na swoje miejsce. Tym razem mężczyzna uderzył go i odciągnął, chwytając za włosy. „Nie dla ciebie, białowłosy!” „Nie dla syna suki”, powiedział inny mężczyzna. Chłopcy wybuchnęli śmiechem. „Odejdź!” A ponieważ ciągle trzymał się końca szeregu, mężczyźni wołali dalej: „Odejdź!” Jeden z nich schylił się, podniósł kamień i rzucił. „Odejdź, odejdź, odejdź!” Grad kamieni. Krwawiąc pobiegł w mrok. Z czerwono oświetlonej kiwy dobiegały śpiewy. Ostatni z chłopców zszedł po drabinie. Został zupełnie sam. Sam, za osadą, na gołej równinie płaskowyżu. Skalisty grunt majaczył w księżycowym blasku jak zbielałe kości. W dolinie kojoty wyły do księżyca. Skaleczenia bolały go, rany ciągle jeszcze krwawiły, ale nie z bólu płakał, lecz dlatego, że został sam, że go odpędzono, samotnego, w ten kościany świat skal i blasku księżyca. Usiadł na krawędzi przepaści. Księżyc miał za plecami; wejrzał w dół, w czarny cień skalnej ściany, w czarny cień śmierci. Wystarczy tylt6 jeden krok, jeden mały kroczek... Wystawił prawą rękę na światło księżyca. Rana nadgarstka ciągłe krwawiła. Co kilka sekund zbierała się kropla, ciemna, niemal bezbarw-
na w tej martwej poświacie. Kap, kap, kap. Jutro, jutro i następne jutro... Odkrył Czas, Śmierć i Boga.
— Sam, zawsze sam — mówił młody człowiek. Słowa te wzbudziły w Bernardzie uczucie żalu nad samym sobą. Sam, sam... — To tak jak ja — powiedział w przypływie nagłej szczerości. — Jestem straszliwie samotny.
— Naprawdę — zdumiał się John. — Sądziłem, że w Tamtym Świecie... to znaczy, Linda zawsze mówiła, że tam nigdy się nie jest samotnym. Bernard zaczerwienił się zmieszany. — No bo wiesz — wymamrotał nie patrząc na Johna — ja jestem chyba inny niż reszta ludzi. Jeśli kogoś nietypowo wybutlują... — Tak, tak, właśnie — potwierdził młodzieniec. — Jeśli ktoś jest odmienny, to jest skazany na samotność. Dla takiego oni są okrutni. Czy ty wiesz, że odsunęli mnie od wszystkiego, absolutnie wszystkiego? Kiedy chłopców wysyłają, żeby spędzili noc w górach, wiesz, kiedy trzeba wyśnić swoje święte zwierzę, to ja nie mogę pójść z chłopcami; nie dopuszczają mnie do swoich tajemnic. Ale i tak wszystko zrobiłem sam — dodał. — Przez pięć dni nic nie jadłem, a potem pewnej nocy poszedłem sam — wskazał palcem — w tamte góry. Bernard uśmiechnął się pobłażliwie. — I wyśniłeś coś? — zapytał. Tamten skinął głową.
— Ale nie mogę ci powiedzieć co. — Umilkł na chwilę; potem ciągną1 ściszonym głosem: — Pewnego razu zrobiłem rzecz, jakiej jeszcze nikt nie dokonał: stanąłem pod skałą, w słońcu, W lecie, z rozłożonymi ramionami, jak Jezus na krzyżu. — Po co, U licha? — Chciałem się przekonać, jak to jest być ukrzyżowanym. Wisieć w słońcu... — Ale po co? — Po co? No... — zawahał się — bo czułem, że muszę. Skoro Jezus to znosił. Poza tym, jeśli ktoś uczynił coś złego... A zresztą byłem taki nieszczęśliwy; to też był powód. — Osobliwie leczyłeś swoje nieszczęście — powiedział Bernard. Potem jednak naszła go myśl, że może w końcu był w tym jakiś sens. Lepsze to niż zażywanie somy... — Po pewnym czasie zemdlałem — powiedział młody człowiek. — Upadłem na twarz. Widzisz ten ślad? To właśnie wtedy. — Odgarnął z czoła gęste jasne włosy. Na prawej skroni widniała gruba biała blizna. Bernard spojrzał, ale ciało jego przebiegł nagły dreszcz, i szybko odwrócił wzrok. Warunkowanie uczyniło go nie tyle litościwym, ile nadzwyczaj delikatnym. Nawet sama wzmianka o chorobie lub ranach nie tylko go przerażała, ale wzbudzała w nim odrazę i uczucie obrzydzenia. Podobnie brud, kalectwo czy starość. Pospiesznie zmienił temat. — Czy nie miałbyś ochoty pojechać z nami do Londynu? — zapytał, robiąc pierwsze posunięcie w kampanii, której strategię po cichu zaczął obmyślać już w owej małej chatce, gdy tylko uświadomił sobie, kto musi być „ojcem” tego młodego dzikusa.
— Chciałbyś?
Twarz młodego człowieka pojaśniała. — Naprawdę zabierzecie mnie? — Oczywiście; to znaczy, jeśli dostanę pozwolenie. — Lindę też? — No więc... — zawahał się na chwilę. Ten odrażający stwór! Nie, to niemożliwe. Chociaż, chociaż... Uświadomił sobie nagle, że jej potworność może stanowić ogromny atut. — Ależ oczywiście! — zawołał, pokrywając swoje wcześniejsze wahanie nadmierną, hałaśliwą serdecznością. Młody człowiek odetchnął głęboko. — Pomyśleć, że mogłoby się spełnić coś, o czym marzyłem całe życie. Pamiętasz, co mówi Miranda? — Jaka Miranda? Ale młody człowiek najwyraźniej nie dosłyszał pytania. — O cudzie! — wyszeptał; oczy mu lśniły, twarz pałała. — Jakże jest wiele dobrych stworzeń na świecie! Jaka piękna jest ludzkość! — Rumieńce pociemniały nagle; myślał o Leninie, o tym aniele w jedwabnym stroju koloru zieleni butelkowej, o Leninie olśniewającej młodością i kremami odżywczymi, pulchnej, życzliwie uśmiechniętej. Głos mu drżał. — O, nowy wspaniały świecie — zaczął, potem nagle urwał; krew odpłynęła mu z policzków; był blady jak papier. — Czy ona jest twoją żoną? — zapytał. — Czym? — Żoną. Rozumiesz... na zawsze. Oni tak tu mówią: „na zawsze”, nie można zerwać. — O, Fordzie, nie! — Bernard nie mógł powstrzymać śmiechu. John też się śmiał, ale z innego powodu — z radości. — O, nowy wspaniały świecie — powtórzył — który takich wydajesz ludzi. Jedźmy
tam zaraz. — Czasami wyrażasz się niezwykle osobliwie — powiedział Bernard patrząc na młodzieńca ze zdumieniem i niepewnością. A poza tym czy nie byłoby lepiej poczekać, aż sam ten nowy świat zobaczysz?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Lenina uważała, że po tym dniu osobliwości i grozy ma prawo do pełnego, absolutnego relaksu. Gdy tylko wrócili do domu wypoczynkowego, połknęła sześć półgramowych tabletek somy, położyła się do łóżka i po dziesięciu minutach zatonęła w księżycowej poświacie wieczności. Upłynie co najmniej osiemnaście godzin, nim znowu powróci do rzeczywistości. Tymczasem Bernard leżał w mroku zamyślony, z oczyma szeroko otwartymi. Było już dobrze po północy, gdy wreszcie zasnął. Po północy — ale jego bezsenność nie była bezowocna; miał plan. Następnego ranka, punktualnie o dziesiątej, zielono odziany pilot o jednej ósmej krwi murzyńskiej wysiadł z helikoptera. Bernard czekał na niego pośród agaw. — Panna Crowne jest w podróży somatycznej — wyjaśnił. — To potrwa co najmniej do piątej. Mamy więc siedem godzin. Mógł polecieć do Santa Fe, załatwić co trzeba i wrócić do Malpais na długo przed jej przebudzeniem. — Czy będzie tu bezpieczna sama? — Bezpieczna jak helikopter — zapewnił go pilot. Wsiedli i wystartowali. O dziesiątej trzydzieści cztery lądowali na dachu poczty w San-
ta Fe, o dziesiątej trzydzieści siedem uzyskał połączenie z Biurem Zarządcy Świata w Whitehall; o dziesiątej trzydzieści dziewięć mówił do czwartego osobistego sekretarza Jego Fordowskiej Wysokości; o dziesiątej czterdzieści cztery powtarzał swoją opowieść pierwszemu sekretarzowi, o dziesiątej czterdzieści siedem i pół zaś w jego uszach zabrzmiał głęboki, dźwięczny głos samego Mustafy Monda. — Ośmieliłem się przypuszczać — wyjąkał Bernard — że Wasza Fordowska Wysokość zechce uznać ten przypadek za istotny z naukowego punktu widzenia... — Tak, uważam go za naukowo istotny — odrzekł głęboki głos. — Proszę przywieźć ze sobą te dwie osoby do Londynu. — Wasza Fordowska Wysokość pozwoli łaskawie, że powiem, iż będę potrzebował specjalnej przepustki... — Odpowiednie polecenia — powiedział Mustafa Mond — dla nadzorcy rezerwatu są właśnie wysyłane. Proszę się udać wprost do biura nadzorcy. Do widzenia panu, panie Marks. Zaległa cisza. Bernard odwiesił słuchawkę i jak najszybciej udał się na dach. — Biuro nadzorcy — polecił pilotowi w zielonym stroju gammy. O dziesiątej pięćdziesiąt cztery Bernard wymieniał z nadzorcą uścisk dłoni.
— Bardzo rad, panie Marks, bardzo. — Jego tubalny głos był teraz uniżony. — Właśnie otrzymaliśmy specjalne polecenia... — Wiem — przerwał mu Bernard. — Przed chwilą rozmawiałem przez telefon z Jego Fordowską Wysokością. — Znudzony ton miał sugerować, że Bernard ma zwyczaj dzień w dzień rozmawiać z Jego Wysokością. Opadł na krzesło. Gdyby pan był łaskaw jak najszybciej
podjąć niezbędne kroki, jak najszybciej — powtórzył dobitnie. Był wprost zachwycony sobą. O jedenastej trzy miał w kieszeni wszystkie niezbędne papiery. — No to kłaniam się panu — powiedział protekcjonalnie do nadzorcy, który odprowadził go aż do drzwi windy. — Kłaniam się uprzejmie. Poszedł do hotelu, wziął kąpiel, masaż wibracyjny, elektrolityczne golenie, wysłuchał wiadomości porannych, przez pół godziny oglądał telewizję, zjadł spokojnie lunch i o wpół do trzeciej odleciał z pilotem gammą do Malpais.
Młody człowiek stał przed domem wypoczynkowym. — Bernard — zawołał — Bernard! — Nie było odpowiedzi. Bezszelestnie, w swych mokasynach z jeleniej skóry, wbiegł po schodach i spróbował otworzyć drzwi. Były zamknięte. Odjechali! Odjechali! To najsmutniejsza rzecz, jaka go kiedykolwiek spotkała. Ona przecież prosiła, by ich odwiedził. A oni wyjechali. Usiadł na schodach i zapłakał. Po półgodzinie przyszło mu do głowy zajrzeć przez okno. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mu się w oczy, była zielona walizka z wymalowanymi na niej inicjałami L,C. Radość wybuchła w nim jak płomień. Podniósł kamyk. Odłamki rozbitej szyby posypały się na podłogę. W następnej chwili był już wewnątrz pokoju. Otworzył zieloną walizkę i oto już wdychał zapach perfum Leniny, napełniając płuca samą jej istotą. Serce waliło mu jak oszalałe; przez chwilę omal nie zemdlał. Potem pochylony nad tym drogocennym pudłem dotykał, podnosił do światła, badał. Zamki błyskawiczne zapasowych szortów Leniny ze sztucznego aksamitu były najpierw zagadką, potem, po rozwiązaniu jej rozkoszną zabawą. Zzyg, zzyg, potem znowu zzzyg i jeszcze raz zzzyg; był oczarowany. Zielone pantofelki to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widział. Rozwinął dessous, zarumienił się i szybko odłożył je na bok; ucałował
natomiast perfumowaną chusteczkę ze sztucznego jedwabiu i owinął ją sobie niczym apaszkę wokół szyi. Otworzywszy jakieś pudełeczko, wzniecił wonny obłoczek. Dłonie pokryły się warstewką pudru. Pocierał nimi pierś, barki, nagie ramiona. Cudowne perfumy! Zamknął oczy; potarł policzek o swoje upudrowane ramię. Na policzku dotyk gładkiej skóry, w noz-
drzach woń pachnącego piżmem pyłu — jej rzeczywista obecność. „Lenina”, szepnął, „Lenina!” Poderwał go jakiś odgłos; obejrzał się z miną winowajcy. Wepchnął całą swoją zdobycz do walizki i zatrzasnął wieko; po chwili nastawił uszu, rozejrzał się. Żadnego znaku życia, żadnego dźwięku. A jednak był pewien, że coś usłyszał — coś jakby westchnienie, jakby skrzyp deski. Podkradł się na palcach do drzwi i otwierając je ostrożnie stanął przed szerokim korytarzem. Po jego przeciwległej stronie były drugie drzwi, uchylone. Podszedł tam, pchnął je lekko, zajrzał. Na niskim łóżku, odrzuciwszy prześcieradło, odziana zapinaną na zamek różową jednoczęściową piżamę leżała Lenina, pogrążona w głębokim śnie i tak piękna w aureoli swych loków, tak delikatnie dziecięca ze swymi różowymi palcami u stóp i poważną uśpioną twarzą, tak ufna w bezradności bezwładnych rąk i nóg, że łzy napłynęły mu do oczu. Nieskończenie ostrożnie — bez potrzeby, gdyż chyba tylko wystrzał z pistoletu mógłby zawrócić Leninę przed oznaczoną porą z podróży w krainę somy — wszedł do pokoju, ukląkł na podłodze obok łóżka. Patrzył, składał ręce, poruszał wargami. „Jej oczy”, szepnął.
Jej uczy, włosy, lica, chód, jej głos;
Wręczasz mi je swą mową. Och! ta jej dłoń, Przy niej wszelka biel to atrament Co pisze naganę samemu sobie; przy niej Nawet pierś łabędziątka jest szorstka...
W pobliżu bzyknęła mucha; odpędził ją. „Muchy”, przypomniał sobie.
Im wolno na białym cudzie dłoni Julii Siadać i boską świętość kraść z jej ust, Co chociaż dziewiczo skromne, płoną, Nawet w zetknięciu własnych warg widząc grzech.
Bardzo powoli, ostrożnym ruchem kogoś, kto chce pogłaskać płochliwego, a może i niebezpiecznego ptaka, wyciągnął przed siebie rękę. Zawisła tam drżąca, o cal od tych wiotkich palców, na samej granicy zetknięcia się dłoni. Czy się odważy? Czy ośmieli się swą niegodną dłonią zbezcześcić tę... Nie, nie odważy się. Ptak jest zbyt niebezpieczny. Ramię cofnęło się. Jakaż ona piękna! Jaka piękna!
Nagle przyłapał się na myśli, że wystarczyłoby tylko chwycić za suwak zamka błyskawicznego u jej szyi i pociągnąć w dół... Zamknął oczy, poruszył głową niczym pies wytrząsający wodę z uszu. Wstrętne myśli! Zawstydził się sam siebie. Dziewiczo skromne... Dało się słyszeć jakieś brzęczenie. Znowu mucha chce kraść boską świętość? A może
osa? Rozejrzał się, ale niczego nie dostrzegł Bzyczenie narastało i wiadomo już było, że dobiega zza przesłoniętych żaluzjami okien. Helikopter! Przerażony zerwał się na równe nogi i wybiegł do sąsiedniego pokoju, skoczył przez otwarte okno, a popędziwszy ścieżką pośród agaw, dopadł Bernarda Marksa w chwili, gdy ten wysiadał z helikoptera.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Wskazówki wszystkich czterech tysięcy zegarów elektrycznych we wszystkich, w liczbie czterech tysięcy, pomieszczeniach Ośrodka w Bloomsbury wskazywały dwadzieścia siedem minut po drugiej. „Ten skrzętny ul”, jak lubił go nazywać dyrektor, był pogrążony w wirze pracy. Każdy miał co robić, wszystko biegło wedle przepisanego porządku. Pod szkiełkami mikroskopów, wymachując szaleńczo długimi ogonkami, plemniki wwiercały swoje główki w jaja; zapłodnione jaja rozrastały się, dzieliły lub — poddane procesowi Bokanowskiego — pączkowały rozpadając na całe kolonie oddzielnych embrionów. Z działu społecznego przeznaczenia windy z dudnieniem zjeżdżały do suteren, a tam, w purpurowym mroku, w duszącym upale, na wyściółce ze świńskiej otrzewnej, opite surogatem krwi i hormonami, płody rosły coraz większe i większe lub zatruwane karłowaciały w tępą epsilonowatość. Z cichym poszumem i klekotem ruchome statywy niedostrzegalnym ruchem pełzły tygodniami poprzez wieki powtórzonej Filogenezy, by wreszcie (w dziale wybutlacji) świeżo wydobyte z butli niemowlęta mogły wydać swój pierwszy wrzask przerażenia i zdumienia. W podziemiach pomrukiwały dynama, windy gnały w górę i w dół. Na wszystkich jedenastu piętrach żłobków była właśnie pora karmienia. Z tysiąca ośmiuset butelek tysiąc osiemset pieczołowicie zaetykietowanych niemowląt ssało równocześnie swą ćwiartkę paste-
ryzowanej wydzieliny zewnętrznej. Powyżej, na dziesięciu piętrach sypialni chłopcy i dziewczynki, na tyle jeszcze mali, że potrzebny im był popołudniowy sen, pracowali jak wszyscy inni, tyle że nie zdając sobie z tego sprawy, nieświadomie wysłuchując hipnopedycznych lekcji higieny i uspołecznienia, świadomości klasowej i dziecięcego seksu. Jeszcze wyżej znajdowały się sale zabaw, gdzie z powodu deszczowej pogody dziewięćset starszych dzieci bawiło się w budowanie z cegły i gliny, w „łapaj kapeć” i w grę miłosną. Bzzz! bzzz! huczał ul, pracowicie, wesoło. Radosne były dziewczęta śpiewające nad probówkami, przeznaczacze pogwizdywali przy pracy, a w dziale wybutlacji jakież wspaniale dowcipy krzyżowały się w powietrzu nad pustymi butlami! Jednakże twarz dyrektora wkraczającego z Henrykiem Fosterem do działu zapładniania była poważna, stężała surowością. — Przykład dla wszystkich — mówił. — I to w tym dziale, bo ma on największy w całym ośrodku procent pracowników z kast wyższych. Poleciłem mu spotkać się tu ze mną o wpół do trzeciej. — Pracuje bardzo dobrze — wtrącił z obłudną życzliwością Henryk.
— Wiem. Dlatego tym bardziej zasługuje na surowe potraktowanie. Jego wysoki poziom intelektualny wymaga odpowiedzialności moralnej. Im większe zdolności, tym większa skłonność do odchyleń. Lepiej, żeby jeden cierpiał, niżby wielu zostało zdeprawowanych. Niech pan rozważy rzecz na zimno, panie Foster, a zobaczy pan, iż nie ma potworniejszego przestępstwa nad nietypowe zachowanie. Morderstwo oznacza śmierć tylko jednostki, a czymże w końcu jest jednostka? — szerokim gestem wskazał rzędy mikroskopów, probówek,
inkubatorów. — Możemy stworzyć nową bez najmniejszego wysiłku, możemy ich stworzyć dowolnie wiele. Nietypowość zagraża czemuś więcej niż tylko życiu jednostki; ona godzi w Społeczeństwo samo. Tak, w Społeczeństwo samo — powtórzył. — No, idzie właśnie. Bernard wszedł do sali i zmierzał ku nim pomiędzy szeregami zapładniaczy. Powłoczka swobodnej pewności siebie z trudem pokrywała jego zdenerwowanie. Ton, jakim wypowiedział: „Dzień dobry, panie dyrektorze”, był niepotrzebnie zbyt głośny, ten zaś, jakim korygując ów błąd, rzekł: „Życzył pan sobie spotkać się tu ze mną na rozmowę”, był śmiesznie cichy, jak pisk. — Tak, panie Marks — powiedział dyrektor złowieszczo brzmiącym głosem. — Poprosiłem, by pan tu przyszedł. Wrócił pan z wakacji, jak przypuszczam, wczoraj wieczorem? — Tak — odparł Bernard. — Taak — powtórzył dyrektor przeciągając jadowicie samogłoskę. Potem podnosząc nagłe głos zagrzmiał: — Panie i panowie, panie i panowie! Śpiew dziewcząt nad probówkami i zaabsorbowane pogwizdywanie mikroskopistów nagłe umilkły. Zapadła głęboka cisza, wszyscy spojrzeli. — Panie i panowie — raz jeszcze powtórzył dyrektor — proszę wybaczyć, że przerywam waszą pracę. Zmusza mnie do tego bolesny obowiązek. Bezpieczeństwo i stabilność Społeczeństwa są zagrożone. Tak, panie i panowie, zagrożone. Ten człowiek — wskazał oskarżycielskim gestem na Bernarda — ten człowiek stojący tu przed nami, alfa—plus, której tyle dano i od której w związku z tym tak wiele się wymaga. ten oto wasz kolega.. a może powinienem od razu powiedzieć; były kolega... w poważny sposób nadużył pokładanego w nim zaufania. Przez swoje heretyckie poglądy na sport i somę, przez skandaliczną nietypowość życia seksualnego, odrzucenie nauk Pana Naszego Forda i odmowę zachowywania się poza godzinami pracy „jak dziecko w butli” — (tu dyrektor uczynił znak T) — dowiódł, że
jest wrogiem Społeczeństwa, burzycielem, panie i panowie, wszelkiego Ładu i wszelkiej Stabilności, spiskowcem przeciw Cywilizacji samej. Z tego powodu proponuję go zwolnić, na znak potępienia zwolnić ze stanowiska, jakie zajmuje w tym Ośrodku; proponuję wnieść natychmiast o przeniesienie go do podośrodka najniższego rzędu, i to, jako że kara taka przysłu-
ży się najżywotniejszym interesom Społeczeństwa, do ośrodka możliwie najbardziej oddalonego od wszelkich skupisk ludności. W Islandii będzie miał niewielkie możliwości deprawowania innych swym pozbawionym bojaźni Fordziej przykładem. Dyrektor przerwał; po chwili, krzyżując na piersi ramiona, zwrócił się podniosłym tonem do Bernarda: — Bernardzie Marks — zapytał — czy może pan wskazać jakąś przyczynę, która powstrzymałaby mnie od natychmiastowego wykonania wydanego na pana wyroku? — Tak, mogę — odrzekł bardzo głośno Bernard. — No więc proszę — powiedział nieco zbity z tropu, ale nadal majestatyczny dyrektor. — Oczywiście. Tylko to... na korytarzu. Chwileczkę. — Bernard popędził do drzwi i otworzył je. — Wejdź — polecił, i przyczyna weszła i ujawniła się w całej swej okazałości. Rozległy się westchnienia i pomruki zdumienia i grozy; jakaś dziewczyna krzyknęła; ktoś stając na krześle, by lepiej widzieć, upuścił dwie probówki pełne plemników. Ospała, z obwisłym ciałem, dziwne i przerażające monstrum wieku średniego pośród tych jędrnych młodych ciał i nieskazitelnych twarzy, Linda wkroczyła na salę uśmiechając się zalotnie swym bezbarwnym, zniekształconym uśmiechem i kołysząc, w jej mniemaniu zmysłowo, ogromnymi biodrami. Bernard szedł obok.
— Oto on — powiedział wskazując na dyrektora. — Myślisz, że go nie poznałam? — oburzyła się Linda; potem, zwracając się do dyrektora: — Oczywiście, że cię poznałam, Tomakin, poznałabym cię wszędzie, pośród tysiąca innych. Ale ty mogłeś mnie zapomnieć. Nie pamiętasz? Nie pamiętasz, Tomakin? Twoja Linda. — Stała patrząc na niego z przechyloną na bok głową, ciągle się jeszcze uśmiechając, ale uśmiechem, który wobec kamieniejącej z obrzydzenia twarzy dyrektora coraz bardziej tracił pewność siebie, gasł, aż w końcu zanikł zupełnie. — Nie pamiętasz mnie, Tomakin? — powtórzyła drżącym głosem. W oczach pojawił się lęk i boleść. Pokryta plamami workowata twarz skurczyła się groteskowo w wyrazie skrajnego zasmucenia. — Tomakin! — Wyciągnęła ramiona. Ktoś zachichotał. — Co ma znaczyć — zaczął dyrektor — ten potworny... — Tomakin! — Podbiegła doń, wlokąc za sobą koc, zarzuciła dyrektorowi ręce na szyję, ukryła głowę na jego piersi. Ogólny śmiech wybuchł niepowstrzymaną falą. — ... ten potworny głupi kawał! — krzyczał dyrektor. Czerwony na twarzy, usiłował uwolnić się z uścisku. Ona trzymała go kurczowo.
— Ależ ja jestem Linda, Linda — śmiech głuszył jej słowa. — Zrobiłeś mi dziecko — wrzasnęła przekrzykując hałas. Zapadła przeraźliwa cisza; wzrok zebranych zaczął błądzić, w zakłopotaniu nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Dyrektor nagle zbladł, przestał się szamotać i stał z dłońmi na jej nadgarstkach, patrząc na nią w przerażeniu. — Tak, dziecko. I jestem jego matką. — Rzuciła tę nieprzyzwoitość jak wyzwanie w
ciszę pełną zgorszonej urazy; potem odrywając się nagle od dyrektora, zawstydzona, ach, jakże zawstydzona, zakryła twarz rękami i zaszlochała. — To nie była moja wina, Tomakin. Bo ja przecież zawsze wypełniałam polecenia. Zawsze, sam wiesz. Nie wiem, jak się to... Gdybyś wiedział, Tomakin, jak strasznie... Ale on jednak mi pomógł. — Odwracając się w stronę drzwi zawołała: — John! John! Wszedł natychmiast, przystanął na moment w progu, rozejrzał się, potem w swych mokasynach przemknął cicho przez salę, upadł na kolana przed dyrektorem i wyrzekł czystym głosem: — Mój ojcze! Słowo to (bo „ojciec” było nie tyle nieprzyzwoite — przy całej jego konotacyjnej bliskości wobec obrzydliwego i niemoralnego faktu rodzenia dzieci — co raczej ordynarne, było nietaktem skatologicznym raczej niż pornograficznym), komicznie sprośne, rozładowało atmosferę zgęszczoną do niemożliwości. Śmiech wybuchł potężny, wręcz histeryczny, salwa za salwą, jakby nigdy nie miał ustać. Mój ojcze — i to do dyrektora. — Mój ojcze! O, Fordzie, Fordzie. To świetne. Ryk i rechot nasilił się znowu, śmiech aż do rozpuku, łzy na policzkach. Stłukło się jeszcze sześć probówek z plemnikami. Mój ojcze! Blady, z obłędem w oczach, dyrektor toczył po sali wzrokiem omdlałym z wściekłości i upokorzenia. Mój ojcze! Śmiech, który już zdawał się zamierać, rozszalał się jeszcze głośniejszy niż dotychczas. Dyrektor zakrył uszy rękami i wypadł z sali.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Po epizodzie w dziale zapładniania londyńskie kasty wyższe opętało pragnienie ujrzenia tego uroczego stwora, który upadł na kolana przed dyrektorem Rozrodu i Warunkowania — a raczej przed byłym dyrektorem, bo biedak natychmiast potem złożył dymisję i nigdy już jego noga nie postała w Ośrodku — a więc pacnął przed nim i nazwał go (to zbyt dobry żart, żeby mógł być prawdziwy!) „swoim ojcem”. Z Lindą natomiast nie chwyciło; nikt nie zdradzał najmniejszej ochoty do oglądania jej. Powiedzieć, że się jest matką — to już nie żart, to nieprzyzwoitość. Ponadto nie była prawdziwą dzikuską; urodziła się z butli i została uwarunkowana jak wszyscy inni: nie mogła więc mieć takich malowniczych pomysłów. No i wreszcie (zasadniczy powód, dla którego ludzie nie chcieli oglądać biednej Lindy) jej wygląd. Tłusta; utraciła młodzieńczą prezencję; zniszczone zęby, plamista cera; no i ta Figura (Fordzie!) — wprost nie sposób na nią patrzeć bez uczucia mdłości, tak, prawdziwych mdłości. A więc ci najlepsi byli zdecydowani n i e oglądać Lindy. Linda zaś ze swej strony nie pragnęła oglądać tamtych. Powrót do cywilizacji był dla niej powrotem do somy, możliwością leżenia w łóżku i odbywania raz po raz podróży bez bólu głowy i wymiotów po powrocie, bez owego uczucia, jakie zawsze ma się po peyotlu, uczucia, jakoby zrobiło się coś tak zawstydzająco antyspołecznego, iż nigdy już nie będzie można spojrzeć ludziom w oczy. Soma nie robiła takich niemiłych kawałów. Podróż z nią była doskonała i jeśli następny ranek nie był zbyt przyjemny, to nie sam w sobie, lecz w porównaniu z radościami podróży. Lekarstwem na to było uczynienie podróży nieprzerwaną. Domagała się łapczywie coraz większych, coraz bardziej częstych dawek. Doktor Shaw początkowo się sprzeciwiał, potem dawał jej, ile chciała. Zażywała do dwudziestu gramów na dobę. — Co ją wykończy w miesiąc lub dwa — wyznał doktor Bernardowi. — System oddechowy zostanie sparaliżowany. Przestanie oddychać. Koniec. No i dobrze. Gdybyśmy mogli ją odmłodzić to co innego. Ale nie możemy.
Zdziwiło wszystkich (bo przecież dzięki somatycznym podróżom pozbywano się kłopotliwej obecności Lindy), że John miał obiekcje. — Czy wy jej nie skracacie życia, pozwalając na takie dawki? — W pewnym sensie tak — przyznał doktor Shaw. — Jednakże w innym wydłużamy je. — Młody człowiek patrzył nie rozumiejąc. — Soma może odebrać kilka lat życia w zwykłym czasie — mówił doktor — lecz pomyśl o ogromnym, niezmiernym przedłużeniu go poza czas. Każda somatyczna podróż to okruch tego, co nasi przodkowie nazywali wiecznością.
John zaczął rozumieć. — Wieczność gościła w naszych ustach i oczach — mruknął. — Słucham? — Nic, nic. — Oczywiście — kontynuował doktor Shaw — nie można pozwalać na wędrówki w wieczność ludziom, którzy mają jakieś poważne zajęcie. Skoro jednak ona nie ma żadnego poważnego zajęcia... — Mimo wszystko — upierał się John — nie wydaje mi się to w porządku. Doktor wzruszył ramionami. — No cóż, jeśli wolisz, żeby się darła bez przerwy jak opętana... W końcu John musiał ustąpić. Linda otrzymała swoją somę. Odtąd pozostawała w swym pokoiku na trzydziestym siódmym piętrze domu, w którym zamieszkiwał Bernard; leżała w łóżku, radio i telewizor włączone, kranik z paczulą odkręcony tak, by tylko kapał, w
zasięgu ręki tabletki somy. Tam pozostawała, a mimo to nie było jej tam wcale, ciągle była daleko stamtąd, nieskończenie daleko, w podróży; w podróży po jakimś innym świecie, w którym muzyka płynąca z radia była labiryntem dźwięcznych barw, migotliwym, roztętnionym labiryntem, wiodącym z konieczności krętą, ale jakże piękną ścieżką ku jasnemu centrum absolutnej pewności; w którym tańczące obrazy z telewizora składały się na niewypowiedzianie rozkoszny, rozśpiewany czuciofilm; w którym kapiąca paczula była słońcem, milionem seksofonów, była kochającym się z nią Popě, tylko w o wiele większym stopniu, nieporównanie bardziej. I bez końca. — Nie, nie możemy jej odmłodzić. Jestem jednak niezmiernie wdzięczny — zakończył doktor Shaw — za umożliwienie mi obejrzenia przypadku starości na przykładzie ciała ludzkiego. Serdecznie dziękuję, że mnie pan wezwał. — Gorąco uścisnął dłoń Bernarda.
Tak więc wszyscy uganiali się za Johnem. Jednakże można go było oglądać tylko za pośrednictwem Bernarda, urzędowego opiekuna. Bernard stwierdził, że po raz pierwszy w życiu traktowany jest nie tylko normalnie, ale wręcz jako osoba o szczególnym znaczeniu. Nie było już plotek o alkoholu w jego surogacie krwi, kpin z niskiego wzrostu. Henryk Foster robił wszystko, by zyskać jego życzliwość. Benito Hoover zrobił mu prezent z sześciu paczek gumy do żucia nasycanej wydzielinami hormonów płciowych; wicedyrektor przeznaczenia przyszedł i obrzydliwie wyżebrał zaproszenie na jedno z wieczornych przyjęć u Bernarda. Co do kobiet to wystarczyło, by Bernard tylko napomknął o możliwości zaproszenia, a mógł mieć każdą, którą zechciał.
— Bernard zaprosił mnie na przyszłą środę na oglądanie Dzikusa — oznajmiła triumfalnie Fanny. — Cieszę się bardzo — powiedziała Lenina. — Musisz teraz przyznać, że myliłaś się co do Bernarda. Czy nie sądzisz, że jest wprost uroczy? Fanny skinęła głową. — I muszę stwierdzić — powiedziała — że byłam bardzo miłe zaskoczona. Główny butlator, dyrektor przeznaczenia, trzech wicedyrektorów działu zapładniania, profesor czuciofilmoznawstwa w Instytucie Inżynierii Emocyjnej, dziekan Wspólnotowej Śpiewami Westminsteru, inspektor procesu bokanowizacji... lista notabli pragnących odwiedzić Bernarda nie miała końca. — A w zeszłym tygodniu miałem sześć dziewcząt — zwierzył się Helmholtzowi Watsonowi. — Jedną w poniedziałek, dwie we wtorek, dwie w piątek i jedną w sobotę. A gdybym miał więcej czasu i ochoty, to byłoby ich jeszcze tuzin, aż nazbyt chętnych... Helmholtz słuchał tych przechwałek w ponurym milczeniu tak pełnym potępienia, że Bernard poczuł się obrażony. — Jesteś zazdrosny — powiedział. Helmholtz potrząsnął głową. — Jest mi tylko smutno, to wszystko — odrzekł. Bernard wyszedł fukając ze złości. Nigdy już, powiedział sobie, nigdy nie odezwie się do Helmholtza. Mijały dni. Powodzenie zawróciło Bernardowi w głowie i w konsekwencji całkowicie pogodziło go (jak przystało każdemu dobremu narkotykowi) ze światem, który dotychczas uznawał za tak niezadowalający. Gdy tylko świat go docenił, porządek rzeczy stał się właściwy. Jednakże, pogodzony ze światem dzięki osobistemu sukcesowi, nie wyrzekł się przywile-
ju krytyki owego porządku. Postawa krytyczna przydawała mu ważności we własnych oczach; czuł się kimś wyższym, kimś ponad. A poza tym naprawdę wierzył, że są rzeczy zasługujące na krytykę. (Równocześnie naprawdę cieszył go sukces i możliwość posiadania każdej kobiety, jaka tylko mu się spodoba). Wobec tych, którzy mu, ze względu na Dzikusa, nadskakiwali, Bernard prezentował nieprawomyślność, czepiając się w swoim krytycyzmie różnych kwestii. Słuchano go uprzejmie. Lecz za jego plecami niejeden kiwał głową. „Ten młody człowiek źle skończy”, mówili, prorokując z tym większym przekonaniem, że sami mieli zamiar we właściwym czasie osobiście zadbać o to, by ów koniec był zły. „Drugim razem żaden nowy Dzikus mu już nie pomoże”, mówili. Póki co jednak był ów pierwszy Dzi-
kus, udawali więc życzliwość. A z racji tej życzliwości Bernard czuł się prawdziwie wielki — ogromny, a równocześnie lekki uniesieniem, lżejszy od powietrza.
— Lżejszy od powietrza — mówił Bernard wskazując w górę. Wysoko, wysoko nad nimi na niebie niczym perła różowił się w słonecznym blasku balon na uwięzi, wypuszczony przez Ministerstwo Pogody. „... rzeczonemu Dzikusowi — brzmiała instrukcja otrzymana przez Bernarda — ukazać cywilizowane życie we wszystkich jego aspektach...” Ukazywał mu je teraz z lotu ptaka, z platformy wieży na Charing—T. Naczelnik stacji i dyżurny meteorolog służyli za przewodników. To jednakże Bernard mówił najwięcej. Odurzony swoim sukcesem, zachowywał się, jakby był co najmniej odbywającym wizytację zarządcą świata. Lżejszy niż powietrze.
Opadła z nieba Zielona Rakieta przybywająca z Bombaju. Pasażerowie wysiadali. Przez osiem luków kabiny wyglądało ośmiu bliźniaków—Drawidów odzianych w stroje barwy khaki. Stewardzi. — Tysiąc dwieście pięćdziesiąt kilometrów na godzinę — powiedział dobitnie naczelnik stacji. — Co pan o tym powie, panie Dzikus? John powiedział, że owszem. — Ale — dodał — Ariel potrafił okrążyć kulę ziemską w czterdzieści minut.
„Dzikus — pisał Bernard w swoim raporcie dla Mustafy Monda — przejawia zadziwiająco nikłe zainteresowanie i równie nikłe zdumienie wobec osiągnięć cywilizacji. Bez wątpienia jest to po części spowodowane przez fakt, iż słyszał o nich od kobiety Lindy, jego m...” (Mustafa Mond zmarszczył brwi. „Czy ten idiota uważa, że jestem zbyt wstydliwy, by zobaczyć to słowo napisane w całości?”). „Po części zaś tym, że jego uwaga skupia się na tak zwanej przezeń „duszy”, którą uważa on za byt niezależny od świata fizycznego; gdy zaś usiłowałem mu wykazać...” Zarządca opuścił kilka następnych zdań i już miał odwrócić stronę w poszukiwaniu jakichś bardziej interesujących konkretów, gdy jego uwagę przykuł szereg zdań wprost niezwykłych. „... chociaż muszę przyznać — przeczytał — iż zgadzam się z Dzikusem co do tego, że cywilizacyjne dziecięctwo jest zbyt łatwe lub, jak on to ujmuje, ma zbyt małą cenę; chciałbym niniejszym skorzystać z okazji i zwrócić uwagę jego Fordowskiej Wysokości na...” Wściekłość Mustafy Monda niemal natychmiast ustąpiła wesołości. Obraz tej kreatury uroczyście pouczającej go — jego — o właściwym porządku był doprawdy zbyt groteskowy.
Ten człowiek chyba zwariował. „Muszę dać mu nauczkę”, powiedział sobie, po czym odchylił w tył głowę i roześmiał się głośno. Tak, nauczkę, ale jeszcze nie teraz.
Był to mały zakład produkujący reflektory dla helikopterów, filia Towarzystwa Wyposażenia Elektrycznego. Już na dachu (okólny list polecający od zarządcy czynił cuda) oczekiwał ich dyrektor techniczny i kierownik działu kadr. Po schodach zeszli do zakładu. — Każdy element procesu produkcyjnego — wyjaśniał kierownik — realizowany jest, na tyle, na ile to możliwe, przez członków tej samej grupy Bokanowskiego. W rezultacie osiemdziesiąt trzy czarne płaskonose delty krótkogłowe wykonywały walcowanie na zimno. Pięćdziesięciu sześciu orlonosych rudzielców—gamm obsługiwało pięćdziesiąt sześć czteroosiowych śmigających tokarek. Sto siedem senegalskich warunkowanych termicznie epsilonów pracowało w odlewni. Trzydzieści trzy żeńskie delty, o długich głowach, płowym owłosieniu, wąskich miednicach, wszystkie o wzroście metr sześćdziesiąt dziewięć (z dokładnością do dwudziestu milimetrów), gwintowały śruby. W montażowni dwie grupy karłów, gamm—plus, składały dynama. Naprzeciw siebie stały dwa niskie stoły; pomiędzy nimi krążył przenośnik, dowożąc oddzielnie części; czterdzieści siedem jasnowłosych głów pochylało się ku czterdziestu siedmiu głowom ciemnowłosym. Czterdzieści siedem zadartych nosów ku czterdziestu siedmiu haczykowatym; czterdzieści siedem cofniętych szczęk ku czterdziestu siedmiu wysuniętym. Zmontowane mechanizmy sprawdzało osiemnaście bliźniaczych, odzianych w zielony strój gamm, dziewcząt o kędzierzawych kasztanowatych włosach; pakowanie do skrzyń wykonywało trzydziestu czterech krótkonogich, leworęcznych mężczyzn, delt—minus, ładowało zaś skrzynie na oczekujące ciężarówki i przyczepy sześćdziesięciu trzech niebieskookich, pło-
wowłosych i piegowatych epsilonów—półkretynów. — O nowy wspaniały świecie... — złośliwa pamięć podsunęła Dzikusowi słowa Mirandy. — O nowy wspaniały świecie, który takich wydajesz ludzi. —I zapewniam was—zakończył kierownik działu kadr, gdy opuszczali fabrykę — że bardzo rzadko mamy jakieś kłopoty z pracownikami. Zawsze spotykamy... Wtem Dzikus porzucił nagle swoich towarzyszy i za kępą wawrzynów zaczął gwałtownie wymiotować, jak gdyby twardy grunt był podłogą helikoptera zapadającego w dziurę powietrzną. „Dzikus — pisał Bernard — odmawia zażywania somy i wydaje się zatroskany faktem, że kobieta Linda, jego m..., stale przebywa w somatycznej podróży. Warto zaznaczyć, że pomimo starości jego m... i jej w najwyższym stopniu odrażającego wyglądu Dzikus często ją
odwiedza i wydaje się do niej bardzo przywiązany — interesujący przykład na to, jak wczesne warunkowanie może zmodyfikować, a nawet usunąć naturalne odruchy (w tym wypadku odruch ucieczki od nieprzyjemnego obiektu)”.
W Eton wylądowali na dachu szkoły. Po przeciwnej stronie dziedzińca szkolnego bielała w słońcu pięćdziesięciodwupiętrowa Lupton’s Tower. Instytut po jej lewej stronie i szkolna śpiewalnia wspólnotowa po prawej wzniosły swe czcigodne kształty z żelazobetonu i vita— szkła. W środku czworokątnego dziedzińca stał stary malowniczy posąg Pana Naszego Forda odlany ze stali chromowej. Doktor Gaffney, rektor, i panna Keate, dyrektorka szkoły, powitali ich, gdy wysiedli z
helikoptera. — Czy dużo tu macie bliźniaków? — zapytał z obawą w głosie Dzikus, kiedy rozpoczynali zwiedzanie. — Och, nie — odparł rektor. — Eton jest przeznaczony wyłącznie dla chłopców i dziewcząt z kast wyższych. Jedno jajo, jeden osobnik. To oczywiście utrudnia edukację. Ponieważ jednak — westchnął — będą musieli oni podejmować odpowiedzialność i działać w sytuacjach nieprzewidywalnych, nie można tego uniknąć. Tymczasem Bernard upodobał sobie mocno pannę Keate. — Gdyby pani była wolna wieczorem w poniedziałek, środę lub piątek... — powiedział. Wskazując palcem na Dzikusa dodał: — Wie pani, on jest naprawdę ciekawy. Malowniczy. Panna Keate uśmiechnęła się (jaki miły uśmiech, pomyślał), powiedziała „dziękuję”; będzie bardzo rada wpaść na któreś z przyjęć. Rektor otworzył drzwi. Pięć minut w klasie alf—dwuplusów wprawiło Johna w lekkie oszołomienie. — Co to jest względność elementarna? — szepnął do Bernarda. Bernard usiłował wytłumaczyć, potem dał za wygraną i zaproponował, żeby przejść do innej sali. Spoza drzwi wychodzących na korytarz, którym szli do sali geograficznej bet—minus, śpiewny sopran wołał: „Raz, dwa, trzy, cztery”, a potem ze znużeniem, niecierpliwie: „Mówiłam, tak jak poprzednio”. — Ćwiczenia maltuzjańskie — wyjaśniła panna Keate. — Większość naszych dziewcząt jest bezpłodna, rzecz jasna. Ja sama jestem bezpłodna. — Uśmiechnęła się do Bernarda. Mamy jednak około ośmiuset nie sterylizowanych, które wymagają ciągłego treningu. W sali geograficznej bet—minus John dowiedział się, że: „rezerwat dzikich to miejsce, którego z racji niesprzyjających warunków klimatycznych i geologicznych lub ubóstwa źródeł naturalnych nie opłaca się cywilizować”. Klik! Sala pogrążyła się w ciemności; i oto nagle
nad głową nauczyciela pojawili się penitenci z Acoma, którzy zgięci w pokłonie przed Panią Naszą i zawodzący w znany Johnowi sposób wyznawali swe grzechy przed Jezusem na krzyżu, przed wizerunkiem orła, symbolu Pookonga. Młodzi uczniowie z Eton wybuchnęli śmiechem. Ciągle zawodząc penitenci powstali z kolan, zrzucili górne części odzieży i zaczęli się raz za razem biczować za pomocą węźlastych rzemieni. Jeszcze potężniejsza salwa śmiechu zagłuszyła nawet wzmacniany specjalnie zapis ich jęków. — Dlaczego oni się śmieją? — zapytał Dzikus z bolesnym zdumieniem. — Dlaczego? — rektor zwrócił ku niemu twarz, na której gościł jeszcze szeroki uśmiech. — Dlaczego? No bo to jest nadzwyczaj zabawne. W półmroku sali Bernard zaryzykował gest, na który dawniej nie zdobyłby się chyba w zupełnym nawet mroku. Silny poczuciem swej niedawno zdobytej ważności, objął ramieniem kibić dyrektorki szkoły. Kibić poddała się jak gałązka wierzby. Już miał zamiar ukraść całusa lub nawet dwa, a może i zaryzykować delikatne uszczypnięcie, gdy okiennice otwarły się znowu. — Może już pójdziemy — powiedziała panna Keate i ruszyła ku drzwiom. — A to — rzeki rektor w chwilę później — jest sala kontroli hipnopedycznej. Setki szaf grających z muzyką syntetyczną, jedna szafa na jedną sypialnię, stały na półkach wzdłuż trzech ścian sali; w przegródkach na czwartej ścianie znajdowały się papierowe rolki ścieżki dźwiękowej z wdrukowanym w nie zapisem poszczególnych lekcji hipnopedycznych. — Tu się wsuwa rolkę — wyjaśniał Bernard przerwawszy doktorowi Gaffneyowi —
naciska się ten guzik... — Nie, nie, ten — poprawił nachmurzony doktor Gaffney. — No właśnie, ten. Rolka się odwija. Atomy selenu przetwarzają impulsy świetlne w fale głosowe i... — I gotowe — dokończył doktor Gaffney. — Czy oni czytają Szekspira? — zapytał Dzikus, gdy zmierzając do laboratoriów biochemicznych przechodzili obok szkolnej biblioteki. — Oczywiście, że nie — powiedziała rumieniąc się dyrektorka. — Nasza biblioteka — stwierdził doktor Gaffney — zawiera wyłącznie książki fachowe. jeśli nasza młodzież potrzebuje rozrywki, może iść na czuciofilm. Nie zachęcamy jej do oddawania się samotnym zabawom. Pięć autokarów pełnych chłopców i dziewcząt, rozśpiewanych lub w milczeniu obejmujących się parami, przemknęło obok nich po szklanej jezdni.
— Właśnie wracają — wyjaśnił doktor Gaffney, gdy tymczasem Bernard szeptem umawiał się z dyrektorką szkoły na wieczorne spotkanie — z krematorium w Slough. Warunkowanie tanatyczne zaczyna się w osiemnastym miesiącu życia. Każde dziecko spędza dwa poranki tygodniowo w szpitalu umierających. Są tam najlepsze zabawki, a w dniach zejścia podaje się dzieciom krem czekoladowy. Uczą się uznawać śmierć za rzecz zwykłą. — Jak każdy inny proces fizjologiczny — wtrąciła fachowo dyrektorka. O ósmej w Sayoyu. Uzgodnione.
W powrotnej drodze do Londynu zatrzymali się w Brentford przed zakładami Zrzeszenia Telewizyjnego. — Zechciej zaczekać tu chwilę, a ja pójdę zatelefonować — rzekł Bernard. Dzikus czekał i patrzył. Pierwsza zmiana właśnie kończyła pracę. Tłumy pracowników kast niższych stały w długich kolejkach przed przystankiem jednoszynówki — siedemset albo osiemset gamm, delt, epsilonów, mężczyzn i kobiet, ale nie więcej niż tuzin odmiennych twarzy i figur. Każdej z osób kasjer wraz z biletem podawał małe pudełeczko tabletek. Długi rząd kobiet i mężczyzn przesuwał się powoli. — Co jest w tych szkatułkach? — zapytał wspomniawszy Kupca weneckiego Dzikus Bernarda, gdy ten dołączył po chwili. — Dzienna porcja somy — odpowiedział dość niewyraźnie Bernard, bo właśnie trzymał w ustach kawałek gumy do żucia, prezentu od Benita Hoovera. — Dostają ją po pracy. Cztery półgramowe tabletki. W soboty sześć.
Lenina weszła do przebieralni podśpiewując sobie wesoło. — Wyglądasz na zadowoloną z siebie — powiedziała Fanny. — Bo jestem zadowolona — odparła. Zzzyg! — Bernard dzwonił pół godziny temu. — Zzzyg, zzzyg! Wydobyła się z szortów. — Ma dziś niespodziewane spotkanie. — Zzzyg! — Prosił mnie, bym zabrała wieczorem Dzikusa na czuciofilm. Muszę pędzić. — Pognała w stronę łazienki. — Ma szczęście dziewczyna — powiedziała do siebie Fanny patrząc w ślad za Leniną. Nie było w tej uwadze zazdrości; dobroduszna Fanny po prostu stwierdzała fakt. Lenina miała szczęście; dzieliła przecież z Bernardem sporą część ogromnej sławy Dzikusa, jej mało znacząca osoba odbijała blask najmodniejszej aktualnie gwiazdy. Czyż sekretarz Fordowskiej
Ligi Młodych Kobiet nie poprosił jej o prelekcję na temat jej doświadczeń? Czyż nie zaproszono jej na doroczny obiad w Klubie „Aphroditaeum”? Czyż nie wystąpiła w Dzienniku
Czuciowizyjnym — tak iż niezliczone miliony mieszkańców planety mogły ją poznać wzrokiem, słuchem i dotykiem? Nie mniej przyjemne były względy okazywane jej przez wybitne osobistości. Drugi sekretarz rezydującego zarządcy świata zaprosił ją na kolację i śniadanie. Jeden weekend spędziła z fordowskim sędzią Sądu Najwyższego, inny zaś w towarzystwie archiśpiewaka wspólnotowego z Canterbury. Prezes Korporacji Wydzielin Wewnętrznych i Zewnętrznych telefonował do niej nieustannie, z wicedyrektorem Banku Europejskiego zaś była w Deauville. — To wszystko jest cudowne, oczywiście. A jednak — zwierzała się przed Fanny — czuję, jakbym w pewien sposób dokonywała nadużycia. Bo pierwszą oczywiście rzeczą, jaką oni wszyscy chcą wiedzieć, jest: jak wygląda seks z Dzikusem? A ja muszę odpowiadać, że nie wiem. — Potrząsnęła głową. — Większość mężczyzn mi nie wierzy. Ale tak jednak jest. Wolałabym, żeby było inaczej — dodała ze smutkiem i westchnęła. — On jest strasznie przystojny, nie sądzisz? — A czy ty mu się nie podobasz? — spytała Fanny. — Czasem wydaje mi się, że tak, a czasem, że nie. On ze wszystkich sił stara się mnie unikać. Wychodzi z pokoju, kiedy ja wchodzę; nie chce mnie dotknąć ani nawet spojrzeć na mnie. Gdy jednak czasami odwracam się nagle, przyłapuję jego wzrok; wtedy... no wiesz, jak mężczyźni patrzą na kobietę, która im się podoba.
Tak, Fanny wiedziała. — Nie mogę tego rozgryźć — stwierdziła Lenina. Nie mogła tego rozgryźć; nie tylko była zdziwiona — była wręcz zmartwiona. — Bo widzisz, Fanny, mnie się on podoba. Podobał się coraz bardziej. No, dziś będzie świetna okazja, pomyślała perfumując się po kąpieli. Klap, klap, klap — świetna okazja. Jej dobry humor znalazł upust w postaci piosenki:
Tul mnie miły z całej siły; Całuj mnie aż po świtanie; Tul kochanku bez ustanku; Jak soma dobre kochanie.
Organ węchowy grał uroczo odświeżające capriccio ziołowe, tocząc pasaże tymianku i lawendy, rozmarynu, bazylii, mirtu, estragonu; szereg odważnych modulacji w tonacji korzennej aż po ambrę; potem powolny powrót przez drzewo sandałowe, kamforę, cedr i świeże
siano (od czasu do czasu delikatny dysonans — powiew zapachu sosu nerkowego, leciutki domysł woni świńskiego gnoju) od prostych aromatów, od których utwór się rozpoczął. Gasło ostatnie tymiankowe tchnienie; podniosła się burza braw, zapłonęły światła. W aparacie muzyki syntetycznej zaczęła się rozwijać rolka ze ścieżką dźwiękową. Miłym rozmarzeniem wypełniło powietrze trio złożone z hiperskrzypiec, superwiolonczeli i surogatoboju. Trzydzieści lub czterdzieści taktów, a potem na tym tle instrumentalnym zaczął wyśpiewywać głos
więcej niż ludzki — to gardłowy, to bardziej płytki, to pusty jak flet, to nabrzmiały tęskną harmoniką, bez wysiłku przechodził od najniższych rejestrów Gasparda Forstera, wręcz na granicy śpiewu, aż po tryl wysoko nad górnym C, jaki jedyny raz w dziejach muzyki zdołała osiągnąć Lucrezia Ajugari (w roku 1770, na scenie Opery Książęcej w Parmie, ku zdumieniu Mozarta). Zagłębieni w miękkich fotelach Lenina i Dzikus wdychali i słuchali. Teraz kolej na oczy i naskórek. Światła pogasły; w mroku solidne i jakby zawisłe o własnej. mocy, zapłonęły świetliste litery. TRZY TYGODNIE W HELIKOPTERZE. BARWNY STEREOSKOPOWY CZUCIOFILM, SUPERŚPIEW, SYNTDIALOGI. Z TOWARZYSZENIEM ZSYNCHRONIZOWANEGO ORGANU WĘCHOWEGO. — Trzymaj dłonie na tych metalowych guzach na poręczach fotela — szepnęła Lenina. — W przeciwnym razie nie będziesz odbierał efektów dotykowych. Dzikus uczynił, jak mu poradzono. Tymczasem znikł ów świetlisty napis; przez dziesięć sekund trwał zupełny mrok; potem, nagłe, zdumiewająco i nieporównanie bardziej materialne, niż mogłoby się wydawać w faktycznych kształtach z krwi i kości, daleko bardziej realne niż realność sama, zjawiły się stereoskopowe obrazy złączonych w uścisku: gigantycznego Murzyna i młodej złotowłosej, krótkogłowej bety—plus. Dzikus drgnął. To doznanie na wargach! Uniósł dłoń do ust; łaskotanie ustało; opuścił dłoń na metalowe guzy; pojawiło się znowu. Tymczasem organ węchowy wydzielał woń piżma. Ścieżka dźwiękowa wydała gołębie supergruchanie: „Oo—ooch”, a bas bardziej głęboki od afrykańskiego, rozbrzmiewając z częstością zaledwie trzydziestu dwu drgań na sekundę, odpowiedział: „Aa—aach”. „Ooch—ach! Ooch—ach!”, stereoskopowe wargi złączyły
się ponownie, i raz jeszcze twarzowe sfery erogenne sześciu tysięcy widzów ,Alhambry" dotknęła nieznośna wprost, galwaniczna rozkosz. „Ooch...” Fabuła filmu była nadzwyczaj prosta. W kilka minut po pierwszych oochach aachach (odśpiewano duet i odprawiono rytualik miłosny na owej słynnej skórze niedźwiedziej, której
każdy włosek — wicedyrektor przeznaczenia miał w zupełności rację — dawał się odczuć z osobna i jak najwyraźniej) Murzyn uległ katastrofie helikopterowej, spadł na głowę. Bach! Cóż za cios w czoło! Na sali podniósł się chór „au” i „aj”. Kontuzja obróciła wniwecz całe uwarunkowanie Murzyna. Wykształcił w sobie wyłączną, maniacką namiętność do bety—blondynki. Ona się opiera. On się upierz. Następują utarczki, pościgi, napaść na rywala, wreszcie sensacyjne porwanie. Blondynka beta zostaje uniesiona w niebo i trzymana tam, w wiszącym helikopterze, przez trzy tygodnie, pozostając w niesłychanie antyspołecznym těte—ŕ—těte z czarnym szaleńcem. Wreszcie, po całej serii przygód i po obfitości powietrznej akrobacji, uwalnia ją trzech młodych przystojnych mężczyzn—alf. Murzyna odsyła się do ośrodka rewarunkowania dorosłych, Film zaś ma zakończenie pomyślne i przyzwoite, beta—blondynka bowiem zostaje kochanką wszystkich trzech jej wybawców. Robią chwilę przerwy na śpiew w kwartecie syntetycznym przy pełnym superorkiestralnym akompaniamencie i woni gardenii z organów węchowych. Potem po raz ostatni pojawia się niedźwiedzia skóra i wśród dęcia w seksofony ostatni stereoskopowy pocałunek niknie w mroku, ostatni łaskoczący impuls elektryczny zamiera na wargach niczym ginąca ćma, która trzepocze, drży, coraz słabiej, coraz lżej, aż wreszcie zamiera i leży zupełnie, zupełnie nieruchoma.
Dla Leniny jednakże nie całkiem zamarła. Jeszcze po zapaleniu świateł, gdy krok za krokiem posuwali się wśród tłumu w stronę wind, duch ćmy ciągle trzepotał na wargach Leniny, ciągle znaczył na skórze delikatne, budzące dreszcz drożyny lęku i rozkoszy. Policzki jej płonęły, lśniły zwilgotniałe oczy, pierś falowała. Chwyciła bezwładne ramię Dzikusa i przycisnęła je do swego boku. Rzucił na nią spojrzenie, blady, cierpiący, rozpalony pożądaniem i tym pożądaniem równocześnie zawstydzony. Nie był godzien, nie był... Ich oczy spotkały się na moment. Jakież skarby obiecywał jej wzrok! Królewski okup temperamentu. Szybko odwrócił wzrok, uwolnił uwięzione ramię. Podświadomie lękał się, że mogłaby przestać być tym czymś, czego czuł się niegodzien. — Nie powinnaś oglądać takich rzeczy — orzekł, starając się jak najspieszniej przerzucić z Leniny na warunki zewnętrzne odpowiedzialność za wszelkie minione lub wszelkie ewentualne przyszłe odchylenia od doskonałości. — Jakich rzeczy, John? — Takich jak ten okropny film. — Okropny? — Lenina była szczerze zdumiona. — Sądziłam, że jest uroczy. — To było podłe — powiedział z oburzeniem — to było nikczemne. Potrząsnęła głową.
— Nie wiem, o co ci chodzi. — Czemu on jest taki dziwny? Dlaczego wszystko usiłuje popsuć? W taksikopterze ledwie na nią spojrzał. Spętany mocnym, choć nigdy nie wypowiedzianym ślubem, poddany prawom, które dawno temu przestały obowiązywać, siedział od-
wrócony bokiem i milczący. Niekiedy, jak gdyby jakiś palec potrącał napiętą w nim do granic wytrzymałości strunę, całym jego ciałem wstrząsał nagły nerwowy dreszcz. Taksikopter wylądował na dachu domu, w którym mieszkała Lenina. „Nareszcie”, pomyślała z radością, wysiadając z taksówki. Nareszcie — mimo że on nadal jest taki dziwny. Stojąc w świetle lampy zerknęła w podręczne lusterko. Nareszcie. Tak, nos rzeczywiście trochę błyszczy. Wytrząsnęła nieco pudru z puderniczki. Odpowiedni moment — bo on właśnie płaci za taksówkę. Potarła świecące miejsce myśląc przy tym: „On jest strasznie przystojny. Nie musi być taki nieśmiały jak Bernard. A jednak... Każdy inny mężczyzna już dawno by to zrobił. No, ale nareszcie dziś”. Część twarzy widoczna w małym okrągłym lusterku uśmiechnęła się nagle do niej. — Dobranoc — rozległ się za jej plecami zdławiony głos. Lenina odwróciła się. Stał w drzwiach taksówki patrząc nieruchomym wzrokiem; zapewne patrzył tak przez cały ten czas, gdy ona pudrowała nos, i czekał — ale na co? A może się wahał usiłując podjąć decyzję i ciągle myślał, myślał jakieś nadzwyczajne myśli — nie była w stanie pojąć jakie. — Dobranoc, Lenino — powtórzył; jego usta wykrzywił osobliwy grymas, próba przywołania uśmiechu. — Ależ John — Myślałam, że ty... Czy ty nie...? Zamknął drzwi i pochylił się ku pilotowi wydając mu jakieś polecenie. Taksówka wzbiła się w górę. Spoglądając przez okno w podłodze Dzikus widział zwróconą ku górze twarz Łeniny, bladą w jasnym świetle lamp. Jej otwarte usta coś wołały. Oglądana z góry w perspektywicznym skrócie postać oddalała się szybko; malejący kwadrat dachu zdawał się pogrążać w otchłani mroku. W pięć minut później był już w swoim pokoju. Ze schowka wyjął nadgryziony przez
myszy tom, z nabożną czcią odwracał wyplamione i zmięte stronice; zaczął czytać Otella. Otello, jak sobie przypomniał, jest jak ów bohater Trzech tygodni w helikopterze: też Murzyn. Otarłszy oczy Lenina podążyła przez dach ku windzie. Zjeżdżając na dwudzieste siódme piętro wyjęła fiolkę somy. Jeden gram, zadecydowała, nie wystarczy; jej przykrość jest więcej niż jednogramowa. Ale jeśli weźmie dwa, może nie obudzić się na czas jutro rano. Wybrała wyjście pośrednie wytrząsając na stuloną lewą dłoń trzy tabletki półgramowe.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Bernard musiał wołać stojąc pod zamkniętymi drzwiami; Dzikus nie chciał otworzyć. — Ależ wszyscy już są, czekają na ciebie! — A niech czekają — dobiegi zza drzwi stłumiony głos. — John, przecież dobrze wiesz — (jakże trudno jest mówić przekonywająco, gdy trzeba tak natężać głos!) — że zaprosiłem ich, aby mogli poznać ciebie. — Powinieneś był najpierw mnie zapytać, czy mam ochotę ich poznać. — No John, przecież zawsze przychodziłeś. — Dlatego właśnie już więcej nie chcę. — Zrób to dla mnie — Bernard darł się przymilnym tonem. — Nie chcesz zrobić tego dla mnie? — Nie. — Mówisz serio? — Tak. — To co ja mam robić? — z rozpaczą zawołał Bernard.
— A idź do diabla — odkrzyknął zirytowany głos. — Ależ dzisiaj przybył tu archiśpiewa1ś~ wspólnotowy z Canterbury. — Bernard nieomal płakał. — Ai yaa tákua! — Tylko w języku Zuňi Dzikus był w stanie należycie wyrazić swój stosunek do archiśpiewaka wspólnotowego. — Háni! — dodał po chwili; potem jeszcze (z jakąż gwałtownością w głosie) zadrwił: — Sons ěso tse—ná — i splunął na podłogę, tak jak mógłby to zrobić Popě. W końcu pokonany Bernard musiał wycofać się do swojego mieszkania i powiadomić niecierpliwe towarzystwo, że Dzikus nie pokaże się tego wieczoru. Wieść przyjęto z oburzeniem. Mężczyźni byli wściekli, że niepotrzebnie okazywali względy tej płotce o niesmacznej reputacji i heretyckich poglądach. Im kto wyższą zajmował pozycję społeczną, tym głębszą czuł urazę. — Tak sobie ze mnie zakpić — powiedział archiśpiewak. — Ze mnie! Co do kobiet, to z oburzeniem uznały, że je wykorzystano — że je wykorzystał ten paskudny karzełek, któremu omyłkowo dodano alkoholu do butli — ten stwór o posturze gammy—minus. To obelga, tak mówili, i to coraz głośniej. Dyrektorka szkoły w Eton była w tym szczególnie aktywna.
Tylko Lenina milczała. Blada, z nietypową dla niej melancholią w błękitnych oczach, siedziała w kącie pokoju, odgrodzona od nich emocjami, które nie były ich udziałem. Przyszła na przyjęcie przepełniona dziwnym uczuciem lęku i zarazem uniesienia. „Za kilka minut — powiedziała sobie wchodząc do pokoju — ujrzę go, porozmawiam z nim, powiem mu
(zdecydowała się na to), że mi się podoba, i to bardziej niż ktokolwiek, kogo dotychczas znałam. A potem może on powie...” Co powie? Krew napłynęła jej do twarzy. „Dlaczego wczoraj po czuciofilmie był taki dziwny? Taki osobliwy. A jednak jestem pewna, że bardzo mu się podobam. Jestem pewna...” To właśnie w tym momencie Bernard podał ową wiadomość; Dzikus nie przyjdzie na przyjęcie. Lenina poczuła nagle wszystkie sensacje doznawane zwykle na początku leczenia surogatem gwałtownych namiętności — poczucie straszliwej pustki, lęk zapierający dech w piersi, nudności. Zdawało jej się, że praca serca ustała. „To pewnie dlatego, że mu się nie podobam”, powiedziała sobie. I od razu ta możliwość stała się ustaloną prawdą: John odmówił przyjścia, ponieważ ona mu się nie podoba. Nie podoba mu się... — Tego doprawdy już zbyt wiele — mówiła dyrektorka szkoły z Eton do dyrektora sieci krematoriów i systemu odzyskiwania fosforu. — Kiedy pomyślę, że ja... — Tak — rozległ się głos Fanny Crowne — to o alkoholu to całkowita prawda. Mój znajomy znał kogoś, kto pracował wówczas w składzie embrionów. Tamta osoba powiedziała to mojemu przyjacielowi, a on powiedział mnie... — Fatalne, fatalne — powiedział Henryk Foster, starając się okazać współczucie archiśpiewakowi. — Być może zainteresuje pana, że nasz były dyrektor zamierzał przenieść go do Islandii. Przekłuwany każdym wypowiadanym słowem nadęty balon pewności siebie Bernarda uchodził teraz tysiącem otwartych ran. Blady, zmieszany, pognębiony i do głębi wstrząśnięty krążył pośród swych gości bąkając nieskładne przeprosiny, zapewniając, że następnym razem
Dzikus na pewno się pojawi, nalegając, by usiedli i częstowali się karotenowymi kanapkami, witaminą A pâté, surogatem szampana. Zajadali posłusznie, gospodarza jednak ignorując; pili, ale odnosili się doń niegrzecznie lub wymieniali między sobą uwagi na jego temat — głośno, obraźliwie, tak jakby go tam w ogóle nie było. — Cóż, moi przyjaciele — wyrzekł archiśpiewak wspólnotowy z Canterbury swym pięknym, dźwięcznym głosem, który służył mu do prowadzenia obchodów Dnia Forda —
cóż, moi przyjaciele, czas już chyba na mnie... — Wstał, odstawił szklankę, strzepnął z purpurowej, wiskozowej sukni okruchy wystawnego posiłku i podążył ku drzwiom. Bernard rzucił się zastępować mu drogę. — Czy pan archiśpiewak naprawdę musi...? Jeszcze bardzo wcześnie. Miałem nadzieję, że pan... O tak, cóż on miał za nadzieje, gdy Lenina powiedziała mu w zaufaniu, że archiśpiewak wspólnotowy przyjąłby zaproszenie, gdyby mu je wysłano. „Wiesz, on jest naprawdę uroczy”. I pokazała Bernardowi mały zloty wisiorek w kształcie T do zamka błyskawicznego, podarowany jej przez archiśpiewaka na pamiątkę weekendu spędzonego przez nią w diecezjalnej śpiewalni. Obecni będą archiśpiewak z Canterbury oraz pan Dzikus. Bernard ogłaszał swój triumf na każdej z kart zaproszeniowych. A tu Dzikus ten właśnie, ten właśnie wieczór wybrał na to, by zamykać się w pokoju i wołać Háni! , a nawet (dobrze, że Bernard nie rozumiał języka Zuňi) Sons ěso tse—ná! Chwila, która miała być ukoronowaniem całej kariery Bernarda, obróciła się w moment jego największego upokorzenia. — Miałem taką nadzieję... — powtarzał bełkotliwie, spoglądając na wielkiego dygnita-
rza zmieszanym, błagalnym wzrokiem. — Mój młody przyjacielu — rzekł donośnie archiśpiewak wspólnotowy tonem uroczystym i surowym; zapadło powszechne milczenie. — Pozwól mi udzielić ci jednej rady. — Pogroził Bernardowi palcem. — Zanim nie będzie za późno. Jednej dobrej rady. — (Ton stał się grobowy). — Prostuj ścieżki swoje, mój młody przyjacielu, prostuj ścieżki swoje. — Uczynił nad nim znak T i odwrócił się. — Lenino, dziecko moje — zawołał innym już tonem. — Pójdź ze mną. Posłusznie, choć bez uśmiechu i (zupełnie obojętna wobec doznanego zaszczytu) bez emocji Lenina wyszła za nim z pokoju. Pozostali goście podążali w stosownym oddaleniu. Ostatni z nich zatrzasnął drzwi. Bernard został sam. Podziurawiony na wylot, oklapły, opadł na fotel i ukrywszy twarz w dłoniach zapłakał. W chwilę potem po zastanowieniu zażył cztery tabletki somy. Na górze w swoim pokoju Dzikus czytał Romea i Julię.
Lenina i archiśpiewak wspólnotowy wysiedli na dachu śpiewalni. — Szybko, szybko, mój przyjacielu... to jest, chciałem powiedzieć, Lenino — wolał niecierpliwie archiśpiewak stojąc u wejścia do windy. Lenina, która zwolniła na chwilę, by popatrzeć na księżyc, opuściła oczy i pospieszyła przez dach, aby dołączyć do archiśpiewaka.
„Nowa teoria biologii”, brzmiał tytuł rozprawy, którą Mustafa Mond właśnie kończył czytać. Siedział przez chwilę, marszcząc w zamyśleniu brwi, potem wziął pióro i napisał w
poprzek strony tytułowej: „Reprezentowane przez autora matematyczne podejście do pojęcia celu jest nowe, wysoce oryginalne, lecz heretyckie, a dla obecnego porządku społecznego niebezpieczne i potencjalnie wywrotowe. Nie publikować”. Ostatnie zdanie podkreślił. „Autora obserwować. Może zajść konieczność przewiezienia go do Morskiej Stacji Biologicznej na Świętej Helenie”. Szkoda, pomyślał kładąc podpis. Robota mistrzowska. Ale gdy się raz zacznie uznawać wyjaśnienia w kategoriach celu... to nie wiadomo, co z tego może wyniknąć. Tego typu idea może rozwarunkować co bardziej niestabilne umysły kast wyższych — pozbawić je wiary w szczęśliwość jako Dobro Najwyższe, a w zamian rozbudzić w nich przekonanie, iż cel jest gdzieś dalej, gdzieś poza sferą aktualnego bytowania ludzi; że celem życia nie jest podtrzymanie dobrobytu, lecz jakieś tam pogłębianie i doskonalenie świadomości, jakieś poszerzanie wiedzy. Co zresztą, pomyślał zarządca, może być prawdą. Ale prawdą nie do przyjęcia w obecnych warunkach. Ponownie wziął pióro i słowa „Nie publikować” podkreślił jeszcze jedną linią, grubszą i bardziej czarną niż poprzednia; potem westchnął. „Cóż by to była za radość — pomyślał — gdybym nie musiał doglądać tej szczęśliwości!”
Z zamkniętymi oczyma, z twarzą promieniejącą zachwytem John cicho deklamował w samotności:
Och, ona wzorem jest blaskowi świecy! Zda się zawisa u policzka nocy Jak drogi klejnot u Etiopa ucha; Zbyt piękna, by dotykać jej, zbyt krucha...
Złoty wisiorek w kształcie T spoczywał, lśniąc, na piersi Leniny. Archiśpiewak wspól-
notowy ujął go frywolnym ruchem, frywolnie pociągał w dół, w dół. — Może raczej — odezwała się nagle Lenina, przerywając długą chwilę milczenia — wezmę parę gramów somy.
W tym samym czasie Bernard pogrążony był w głębokim śnie i uśmiechał się do swego prywatnego raju marzeń sennych. Uśmiechał się i uśmiechał. Lecz nieuchronnie co trzydzieści sekund duża wskazówka elektrycznego budzika nad jego łóżkiem przeskakiwała do przodu z prawie niedosłyszalnym „klik”. Klik, klik, klik, klik... I już było rano. Bernard znów
znajdował się pośród marności przestrzeni i czasu. W ponurym nastroju poleciał taksówką do pracy w Ośrodku. Po narkotyku powodzenia nie zostało śladu; był na trzeźwo swoim starym sobą; w porównaniu do minionego balonu tych ostatnich tygodni stare ja wydawało się cięższe od otaczającej je atmosfery, i to bardziej niż kiedykolwiek indziej. Tak oklapłemu Bernardowi Dzikus nieoczekiwanie okazał wiele życzliwości. — Dziś o wiele bardziej przypominasz siebie z Malpais — rzekł, gdy Bernard opowiedział mu swą żałosną historię. — Pamiętasz naszą pierwszą rozmowę? Przed tamtą małą chatką. Jesteś dziś taki jak wtedy. — Bo znów jestem nieszczęśliwy, oto dlaczego. — Ja tam wolę być nieszczęśliwy, niż pozostawać w stanie tej fałszywej, kłamliwej szczęśliwości, w jakiej tu się żyje. — Dobre sobie — powiedział gorzko Bernard. — To przecież wszystko twoja wina. Nie przyszedłeś na przyjęcie i przez to napuściłeś ich wszystkich na mnie! — Wiedział, że to,
co mówi, jest absurdalnie niesprawiedliwe; w duchu, a w końcu i głośno, przyznał rację temu, co w odpowiedzi Dzikus rzekł o marności przyjaźni z ludźmi, którzy wskutek tak drobnego powodu potrafią się przerodzić we wrogów—prześladowców. Pomimo jednak świadomości tego faktu i przyznawania Dzikusowi racji, pomimo tego, iż wsparcie i życzliwość przyjaciela były mu teraz jedyną pociechą, Bernard żywił nadal, obok szczerej życzliwości, skryty żal do Dzikusa i obmyślał małą akcję zemsty. Żal do archiśpiewaka wspólnotowego był bezsensowny; nie było sposobu zemścić się na głównym butlatorze czy zastępcy dyrektora przeznaczenia. Dla Bernarda Dzikus posiadał, jako potencjalna ofiara, ogromną przewagę nad tamtymi: był w zasięgu Bernarda. Jedną z głównych funkcji przyjaciela jest znosić (w złagodzonej, symbolicznej postaci) krzywdy, jakie chcielibyśmy, ale nie możemy, wyrządzić naszym wrogom. Innym przyjacielem—ofiarą Bernarda był Helmholtz. Gdy opuszczony przez wszystkich przyszedł i raz jeszcze prosił o przyjaźń, której podtrzymywanie wydawało mu się w okresie powodzenia niegodne zachodu, Helmholtz dał ją; dal ją bez wyrzutów, bez komentarzy, jak gdyby zapomniał, że kiedykolwiek się pokłócili. Poruszony tym Bernard czuł zarazem upokorzenie tą wielkodusznością — tym bardziej niezwykłą (i stąd tym bardziej upokarzającą), że niczego nie zawdzięczała somie, a wszystko charakterowi Helmholtza. To Helmholtz taki, jakim był na co dzień, zapominał i wybaczał, nie Helmholtz w półgramowej podróży. Bernard pełen był niekłamanej wdzięczności (było ogromną pociechą odzyskać przyjaciela), ale i niekłamanej żądzy odegrania się (miła byłaby mała zemsta na Helmholtzu za jego wspaniałomyślność).
Przy pierwszym spotkaniu, jakie nastąpiło po dawnym zerwaniu przyjaźni, Bernard wylał żale nad swoimi nieszczęściami i przyjął słowa pociechy. Dopiero w kilka dni później dowiedział się ze wstydem i zdumieniem, że nie tylko on ma kłopoty. Helmholtz także popadł w konflikt z Władzą. — Chodziło o pewne rymowanki — wyjaśnił. — Robiłem dla trzeciego roku mój zwyczaj owy wykład z wyższej inżynierii emocyjnej. Dwanaście wykładów, siódmy o rymowankach. Ściśle mówiąc, „O użyciu rymów w propagandzie moralnej i reklamach”. Zawsze ilustruję wykłady licznymi przykładami. Tym razem przyszło mi do głowy, że podam im mój dopiero co napisany tekst. Czyste szaleństwo, rzecz jasna, ale nie mogłem się oprzeć. — Roześmiał się. — Ciekaw byłem, jak zareagują. A poza tym — dodał poważniejszym tonem — chciałem zadziałać propagandowo; próbowałem wsterować ich w uczucie, jakie miałem pisząc ten tekst. Fordzie! — roześmiał się znowu. — Cóż to była za afera! Szef mnie wezwał i zagroził natychmiastowym wylaniem z roboty. Mam już krechę. — Ale co to był za tekst? — zapytał Bernard. — O samotności. Bernard uniósł brwi. — Powiem ci go, jeśli chcesz. — I Helmholtz zaczął:
Klan wczorajszego dnia, Pałeczki, lecz rozbity tam—tam, Północ w samym środku miasta, Flet gdzieś w pustce gra, Śpiące oczy, zacięte usta, Wszystkie maszyny stanęły,
A miejsca teraz puste, Gdzie tłumy się kłębiły — Ta cisza się raduje, Płacze (na głos albo w sobie), Przemawia — lecz głosem czyim? Kto mi na to odpowie? Brak na przykład Zosi, Brak ramion gładkich Egerii, jej uroczych piersi, Warg i, no tak, pośladków,
Z wolna staje się obecnością; Czyją? I tak bezsensowieje Pytanie me, czy realnością Jest coś, co nie istnieje, Choć łatwo tym zaludniamy Pustą noc, tworząc większą obfitość Niż tam, gdzie spółkujemy. Czemuż jest taka w tym nieprzyzwoitość?
— No, i taki podałem im przykład, a oni donieśli szefowi. — Wcale się nie dziwię — rzekł Bernard. — Jest całkowicie przeciw treściom nauk
przez sen. Pamiętaj, że mieli co najmniej ćwierć miliona ostrzeżeń przed samotnością. — Wiem. Ale chciałem zobaczyć, co będzie. — No to zobaczyłeś. Helmholtz roześmiał się tylko. — Czuję — powiedział po chwili milczenia — że zaczynam mieć temat do pisania. Że zaczynam być zdolny do wykorzystania tej wewnętrznej mocy, którą czuję w sobie... tego nadmiaru, tej mocy ukrytej. Zdaje się, że coś do mnie przychodzi. On pomimo swoich kłopotów, pomyślał Bernard, wydaje się szczęśliwy. Helmholtz i Dzikus przylgnęli do siebie natychmiast. I to tak serdecznie, że Bernard poczuł ostre uczucie zazdrości. W ciągu tych wszystkich tygodni nie udało mu się dojść do takiej zażyłości z Dzikusem, jaką Helmholtz osiągnął od pierwszej niemal chwili. Obserwując ich, słuchając ich rozmów, przyłapywał się niekiedy na uczuciu, że zawistnie żałuje, iż w ogóle poznał ich ze sobą. Wstydził się swej zazdrości, więc wysilał wolę, a także zażywał somę, byle tylko uwolnić się od tego uczucia. Wysiłek woli nie był jednak zbyt skuteczny, między podróżami somatycznymi zaś z konieczności miały miejsce przerwy. Wstrętne uczucie powracało. Na trzecim spotkaniu z Dzikusem Helmholtz wygłosił swój wiersz o samotności. — Co o tym sądzisz? — zapytał wyrecytowawszy całość. Dzikus pokręcił głową... — A posłuchaj tego — brzmiała jego odpowiedź. Otworzył szufladę, w której trzymał nadgryzioną przez myszy książkę, i odczytał:
Niech śpiewem rozgłośny ptak Na samotnym Azji drzewie,
Smutny zwiastun, da nam znak...
Helmholtz słuchał z narastającym podnieceniem. Przy „samotnym Azji drzewie” drgnął; przy „zwiastunie o przenikliwym głosie” uśmiechnął się nagle z jawną przyjemnością; przy „każdym ptaku pod skrzydłem tyrana” poczerwieniał; przy „zamarłej muzyce” zbladł jednak i drżał od niesłychanej emocji. Dzikus czytał dalej:
Więc na własność trwoga spadła, Że jaźń nie jest już ta sama; Natura dwojako zwana Nie w jeden, nie w dwa popadła. Rozum w sobie pomieszany Widział, jak się podział zrasta...
— Orgia—porgia! — zawołał Bernard, przerywając czytanie głośnym, nieprzyjemnym śmiechem. — To hymn posługi solidarnościowej. Mścił się na swoich dwóch przyjaciołach za to, że bardziej lubili siebie nawzajem niż jego. W trakcie następnych dwóch czy trzech spotkań często powtarzał ten swój mały odwet. Było to proste, ale (jako że zarówno Helmholtz jak Dzikus straszliwie ubolewali nad każdym skażeniem i sprofanowaniem ich ubóstwianego kształtu poezji) nadzwyczaj skuteczne. W końcu Helmholtz zagroził, że wyrzuci go za drzwi, jeśli jeszcze raz odważy się im przeszko-
dzić. Jednakże, osobliwa rzecz, następne zakłócenie, i to najbardziej przykre, miało miejsce z winy samego Helmholtza. Dzikus czytał na głos Romea i Julię — a czytał (ciągle widząc w sobie Romea, w Leninie zaś Julię) głosem drżącym namiętnością. Sceny pierwszego spotkania kochanków Hełmholtz słuchał z pełną zadziwienia uwagą. Scena w zasadzie zachwyciła go poezją, jednakże wyrażane tam uczucia wywołały jego uśmiech. Popaść w taki stan z powodu pragnienia dziewczyny wydawało się nader zabawne. Jednakże, ujmując rzecz od strony techniki słowa, cóż za wspaniały przykład inżynierii emocyjnej! — Ten facet — powiedział — bije na głowę naszych najlepszych speców od propagandy. Dzikus uśmiechnął się z .triumfem i czytał dalej. Wszystko było dobrze do chwili, gdy w ostatniej scenie trzeciego aktu pan Capulet i pani Capulet zaczęli zmuszać Julię do poślu-
bienia Parysa. Helmholtz przejawiał niepokój podczas całej tej sceny; gdy jednak Julia w patetycznej interpretacji Dzikusa wykrzyknęła:
Czyliż nie ma litości w niebiosach, Co by wejrzała w otchłań mego bólu? O droga matko, nie odpychaj mnie! Opóźnij ślub o miesiąc, tydzień choć; A jeśli nie, to ściel mi małżeńskie łoże W mrocznym grobowcu, gdzie Tybalt spoczywa...,
Helmholtz wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem. Matka i ojciec, zabawna nieprzyzwoitość) zmuszają córkę, żeby sobie wzięła chłopca, którego ona nie chce! A ta idiotka nie mówi, że ma innego (w danej chwili przynajmniej), którego woli! Ta nieprzyzwoita i absurdalna sytuacja była niesłychanie komiczna. Najwyższym wysiłkiem powstrzymywał napór swej wesołości, jednakże wzmianka o „drogiej matce” (wypowiedziana pełną bólu intonacją Dzikusa) i o martwym ciele Tybalta, najwyraźniej nie skremowanym i trwoniącym fosfor w jakimś mrocznym grobowcu, to już było dlań zbyt wiele. Śmiał się nieprzerwanie, gdy tymczasem blady z oburzenia Dzikus spoglądał nań sponad książki, a gdy śmiech trwał nadal, zamknął ją gniewnie, wstał i gestem kogoś, kto usuwa swe perły sprzed wieprzy, schował ją do szuflady. — A jednak — mówił Helmholtz, gdy złapawszy oddech na tyle, by móc złożyć przeprosiny, udobruchał Dzikusa, tak iż ten zechciał słuchać wyjaśnień — zdaję sobie sprawę, że takie zabawne, obłąkane sytuacje są potrzebne; w przeciwnym razie nie można by pisać naprawdę dobrze. Dlaczego ten facet był tak wspaniałym specem od propagandy? Bo tyle było wokół niezdrowych, dręczących rzeczy, które go poruszały. Musisz doznawać bólu i trosk, inaczej nie stworzysz tekstów prawdziwie dobrych, przeszywających jak promienie Roentgena. Ale ci ojcowie i matki! — potrząsnął głową. — Nie możesz oczekiwać ode mnie, żebym znosił z powagą ojców i matki. No i żeby mnie poruszała sprawa, czy chłopak będzie miał dziewczynę czy nie? — (Dzikus drgnął, lecz Helmholtz, w zamyśleniu wpatrzony w podłogę, nie zauważył tego). — Nie — zakończył z westchnieniem — to jest do niczego. Potrzeba nam innego szaleństwa i innej przemocy. Ale jakiego rodzaju? Jakiego? Gdzie tego szukać? — Umilkł; potem potrząsając głową zakończył: — Nie wiem. Nie wiem.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Henryk Foster wyłonił się z rubinowego półmroku składu embrionów. — Chcesz pójść dziś wieczorem na czuciofilm? Lenina w milczeniu potrząsnęła głową. — Wychodzisz z kimś? — Zawsze chciał wiedzieć kto z kim pośród jego znajomych. — Z Benitem? — dopytywał się. Ponownie potrząsnęła głową. Henryk dostrzegł zmęczenie w jej purpurowych oczach, bladość twarzy pod powłoką tocznia, smutek w kącikach pozbawionych uśmiechu karminowych ust. — Nie jesteś przypadkiem chora? — zapytał z niepokojem, w obawie, czy nie zapadła na którąś z chorób zakaźnych, jakie jeszcze, w niewielkiej liczbie, przetrwały. Jeszcze raz Lenina zaprzeczyła ruchem głowy. — Tak czy owak powinnaś pójść do lekarza — stwierdził Henryk. — Wizyta u lekarza choroby do ciebie zraża — dodał wprasowując w nią za pomocą klepnięcia w plecy tę hipnopedyczną maksymę. — Może przydałby ci się substytut V ciążowy — podsunął. — Albo kuracja surogatem gwałtownych namiętności. Wiesz, niekiedy zwykły surogat namiętności niezbyt... — Och, na miłość fordowską — Lenina przerwała swe uparte milczenie — zamknij się już! — I odwróciła się do swoich embrionów. Rzeczywiście, kuracja SGN! Roześmiałaby się, gdyby nie to, że była bliska płaczu. Tak jakby nie dość jej było własnych GN! Westchnęła głęboko, napełniła strzykawkę. „John”,
szeptała do siebie, „John...” Potem zaczęła dumać: „Mój Fordzie, czy ja zrobiłam tu już zastrzyk śpiączki czy nie?” Po prostu nie pamiętała. W końcu postanowiła nie ryzykować nowej dawki i przeszła do następnej butli. W dwadzieścia dwa lata, osiem miesięcy i cztery dni później młody obiecujący administrator w Mwanza—Mwanza, alfa—minus, umrzeć miał na trypanosomiasis — pierwszy przypadek od ponad pół wieku. Wzdychając Lenina kontynuowała pracę.
W godzinę potem w przebieralni Fanny ostro protestowała: — Ależ to absurd wpędzać się w taki stan. Po prostu absurd — powtarzała. — I o co? O mężczyznę. O jednego mężczyznę. — Ale mnie się podoba właśnie ten.
— Tak jakby na świecie nie było milionów innych mężczyzn. — Ale ja tamtych nie chcę. — Skąd wiesz, skoro nie wypróbowałaś! — Wypróbowałam. — No ilu? — zapytała Fanny, pogardliwie wzruszywszy ramionami. — jednego, dwóch? — Tuziny. Ale — dodała potrząsając głową — nic w tym nie było dobrego. — A zatem musisz być wytrwała — powiedziała sentencjonalnie Fanny. Było jednak oczywiste, że jej wiara we własne porady uległa zachwianiu. — Niczego nie da się osiągnąć bez wytrwałości.
— Ale teraz... — Nie myśl o nim. — Nie potrafię. — No to zażywaj somę. — Zażywam. — No więc dalej zażywaj. — Kiedy w przerwach on ciągłe mi się podoba. Zawsze będzie mi się podobał. — Skoro tak — orzekła stanowczym tonem Fauny — to idź i weź go. Czy chce, czy nie. — Ach, gdybyś ty wiedziała, jaki on był strasznie dziwny! — Tym bardziej trzeba z nim stanowczo. — Łatwo ci mówić. — Nie myśl o tych bzdurach. Działaj. — Głos Farmy grzmiał niczym trąba; mogłaby być teraz prelegentką Fordowskiej Ligi Młodych Kobiet, wygłaszającą wieczorny odczyt dla młodocianych bet—minus. — Tak, działaj. I to od zaraz. Natychmiast. — Boję się — powiedziała Lenina. — No, wobec tego zażyj najpierw pół grama somy. Ja idę teraz wziąć kąpiel. — Odmaszerowała wlokąc za sobą ręcznik.
Zabrzmiał dzwonek i Dzikus, który niecierpliwie oczekiwał, że Helmholtz odwiedzi go tego popołudnia (bo w końcu zdecydował się powiedzieć Helmholtzowi o Leninie i teraz nie mógł się już doczekać chwili zwierzeń), zerwał się i pobiegł do drzwi. — Czułem, że przyjdziesz, Helmholtz! — zawołał otwierając drzwi.
Na progu, w białym stroju marynarskim ze sztucznego atłasu i w okrągłej białej czapeczce filuternie założonej na bakier, stała Lenina. — Och! — jęknął Dzikus, jak po tęgim uderzeniu w głowę. Pół grama wystarczyło, by Lenina zapomniała o swych lękach i zakłopotaniu. — Hej, John — powiedziała z uśmiechem i minąwszy go weszła do pokoju. Odruchowo zamknął drzwi i poszedł za nią. Lenina usiadła. Zapadła długa chwila milczenia. — John, wydajesz się niezbyt zachwycony moją wizytą — rzekła wreszcie. — Niezbyt zachwycony? — Dzikus spojrzał na nią z wyrzutem, po czym nagle upadł przed nią na kolana i ujmując jej dłoń, ucałował ze czcią. — Niezbyt zachwycony? Och, gdybyś ty wiedziała — szepnął i odważywszy się podnieść na nią wzrok mówił dalej: — Ubóstwiona Lenino, uwielbiana najszczytniej, godna tego, co na świecie najcenniejsze. — Uśmiechała się doń czule i słodko. — O, doskonała — (pochylała się ku niemu z rozchylonymi ustami) — doskonała ł w swym stworzeniu — (coraz niżej) — niezrównana pośród stworzeń wszelkich. — Jeszcze niżej. Dzikus zerwał się nagle na równe nogi. — Dlatego — powiedział odwróciwszy twarz — chciałem najpierw coś zrobić... To znaczy okazać się ciebie godnym. Nigdy naprawdę wart ciebie nie będę. Ale przynajmniej okażę, że nie jestem zupełnie b e z wartości. Chciałem coś zrobić. — No, skoro uważasz to za konieczne... — zaczęła Lenina, ale nie dokończyła zdania. W jej głosie pobrzmiewała irytacja. Kiedy człowiek się pochyła, coraz niżej, z rozchylonymi ustami, by stwierdzić nagle, gdy jakiś niezguła zrywa się na równe nogi, że człowiek pochyla się na darmo — no to jest chyba powód, nawet z pół gramem somy cyrkulującym krwiobiegu, prawdziwy powód do irytacji.
— W Malpais — bełkotał nieskładnie Dzikus — trzeba było przynieść skórę lwa górskiego, to znaczy, gdy. się chciało kogoś poślubić. Albo wilka. — W Angli nie ma lwów — Lenina wręcz warknęła. — A nawet gdyby były — dorzucił z nagłą, pogardliwą niechęcią — ludzie zabijaliby je zapewne z helikopterów, gazem trującym albo czymś takim. Tego, Lenino, nie chciałbym robić. — Wyprostował się, odważył spojrzeć na nią i napotkał wyraz poirytowanego niezrozumienia. Speszony, mówił coraz bardziej nieskładnie: — Zrobię coś. Wszystko, co rozkażesz. Bo wiesz, pewne czyny przydają cierpienia. Lecz nagrodą jest radość, jakiej dostarcza ich wypełnienie. Oto co czuję. To jest, będę zmiatał pył przed tobą. — Ależ my tu mamy odkurzacze — zdumiała się Lenina. — To nie jest konieczne. — Tak, oczywiście że nie jest konieczne. Ale pewne poniżenia znaczą szlachetność. Czyż nie?
— No ale skoro są odkurzacze... — Nie w tym rzecz. — I epsilony półkretyni, którzy je obsługują — mówiła dalej — no to po co, po co? — Po co? Ależ dla ciebie, dla ciebie. Żeby pokazać, że ja... — I co mają odkurzacze do lwów... — Pokazać, jak bardzo... — Albo lwy do radości oglądania mnie... — Była coraz bardziej zirytowana. — Jak bardzo cię kocham, Lenino! — zawołał niemal z rozpaczą. Wskutek fali wewnętrznego poruszenia krew uderzyła do twarzy Leniny.
— Naprawdę, John? — Ale nie chciałem tego mówić — krzyczał Dzikus zaciskając ręce aż do bólu. — Dopóki nie,.. Posłuchaj, Lenino, w Malpais ludzie biorą ślub. — Biorą co? — irytacja znów pojawiła się w jej głosie. O czym teraz on mówi? — Na zawsze. Ślubują sobie żyć razem na zawsze. — Cóż za straszny pomysł! — Lenina była szczerze wstrząśnięta. — Przeżywając przejawy piękna duszą, co szybciej się odradza, niźli stygnie krew. — Słucham? — To też jest z Szekspira. Jeżeli odbierzesz jej dziewiczy wianek, nim wszystkie święte ceremonie w całej pełni obrzędu... — Na Forda, John, mówże do rzeczy. Nie rozumiem ani słowa. Najpierw te odkurzacze, a teraz jakieś wianki. Zwariuję przy tobie. — Zerwała się i jakby w obawie, że on wymknie się jej fizycznie, tak jak wymykał się duchowo, schwyciła go za nadgarstek. — Odpowiedz mi na jedno pytanie: czy ja ci się podobam, czy nie? Przez chwilę trwała cisza, potem on odrzekł nadzwyczaj cichym tonem: — Kocham cię bardziej niż cokolwiek na świecie. — No to czemu u licha nie mówiłeś od razu? — zawołała, a jej irytacja była tak wielka, że wbiła paznokcie w jego nadgarstek. — Zamiast pleść o wiankach, odkurzaczach i lwach i dręczyć mnie całymi tygodniami. Puściła jego rękę i odepchnęła ją od siebie ze złością. — Gdyby nie to, że tak mi się podobasz, byłabym na ciebie zła. I oto jej ramiona otaczają jego szyję, a on czuje jej delikatne wargi na swoich. Tak cudownie delikatne, tak gorące i elektryzujące, że mimowolnie musiał wspomnieć pocałunki z Trzech tygodni w helikopterze. Ooch! ooch! stereoskopowej blondynki i aach! Murzyna bar-
dziej niż realnego. Straszne, straszne, straszne.., usiłował się wyrwać, ale Lenina objęła go jeszcze mocniej. — Dlaczego mi nie powiedziałeś? — szepnęła odchylając głowę, by nań spojrzeć. Jej oczy patrzyły z tkliwym wyrzutem. „Choć pokój mroczny, okazja jedyna (poetycko rozbrzmiewał w nim głos sumienia), chociaż zły duch kusi, nigdy mój honor rozpustą, się nie splami. Nigdy, nigdy!”, postanowił. — Ty głuptasie — mówiła. — Tak cię pragnęłam. A ty skoro też mnie pragnąłeś, dlaczego nie...? — Ależ, Lenino — zaczął protestować, a gdy ona natychmiast rozplotła ręce odstąpiwszy od niego, pomyślał, że zrozumiała to, czego on jeszcze nie zdążył wyrzec. Gdy jednak odpięła swój biały patentowany pas myśliwski i powiesiła go starannie na poręczy fotela, zaczął podejrzewać, że się omylił. — Lenino! — powtórzył z przerażeniem. Sięgnęła dłonią do szyi .i wykonała długi ruch ku dołowi; biała bluza marynarska rozpruła się aż po sam skraj; podejrzenie zestaliło się w twardą, twardą pewność. — Lenino, co ty robisz? Zip, zip! Bezsłowna odpowiedź. Zdjęła obszyte u spodu dzwoneczkami spodnie. Jej dessous było bladoróżowe. Złote T, podarunek archiśpiewaka wspólnotowego, lśniło na jej piersi. „Te mlecznobiałe grona, co zza okna krat wyjrzały ku światu...” Śpiewne, dźwięczące, czarodziejskie słowa czyniły ją w dwojnasób niebezpieczną, kuszącą. Ciche, łagodne, ale jak-
że przeszywające! Wdzierają się, wczepiają w umysł, drążą tunele w postanowieniu. „Najmocniejsze śluby najchętniej trawi pożar krwi. Bądź bardziej przytomny, bo inaczej...” Zip! Krągła różowość rozdwoiła się jak rozcięte jabłko. Jeden ruch ramion, unie sienie najpierw prawej, potem lewej nogi: i oto dessous leży na podłodze, martwe i jakby przywiędłe. Ciągle jeszcze w butach, pończoszkach i okrągłej białej czapce zawadiacko nałożonej ruszyła ku niemu. — Kochanie! Kochanie! Gdybyś był tylko powiedział! — Wyciągnęła ramiona. A Dzikus zamiast też powiedzieć „kochanie” i wyciągnąć swoje ramiona, cofnął się przerażony, machając na nią rękami, jak gdyby usiłował odpędzić jakieś napastujące go niebezpieczne zwierzę. Cztery kroki w tył i natrafił na ścianę.
— Słodki! — powiedziała Lenina i ogarnąwszy go ramionami przywarła do jego ciała. — Obejmij mnie — poleciła. — Tul mnie z całej siły. — Ona też miała poezję do dyspozycji, znała śpiewne słowa, słowa—zaśpiewy, słowa jak odgłosy bębnów. — Całuj mnie — zamknęła oczy, zniżyła głos do sennego mruczenia — całuj mnie aż po świtanie. Tul kochanku bez... Dzikus chwycił ją za nadgarstki, oderwał jej ręce od swojego karku, odepchnął na odległość ramion. — Au, boli, co ty... och! — Umilkła nagle. Przestrach kazał jej zapomnieć o bólu. Otwarłszy oczy ujrzała jego twarz... nie, nie j e g o twarz, lecz twarz dziką, obcą, bladą, wy-
krzywioną grymasem jakiejś obłąkanej, niepojętej furii. — John, co się stało? — wyszeptała oszołomiona. Nie odpowiedział, wpatrywał się tylko w jej twarz tym swoim obłąkanym wzrokiem. Ręce ściskające jej nadgarstki drżały. Oddychał głęboko i nierówno. Nagle dobiegł ją ledwo słyszalny, lecz przerażający odgłos zgrzytania zębami. — Co się dzieje? — krzyknęła niemal. Jakby przebudzony jej krzykiem chwycił ją za ramiona i zaczął nią potrząsać. — Dziwka! — wołał — Dziwka! Bezwstydna ladacznica. — Och, przestań, przestań — protestowała głosem groteskowo drżącym od tego potrząsania. — Dziwka! — Proszę. — Przeklęta dziwka! — Lepsza mikstura niż... — zaczęła. Dzikus odepchnął ją z taką siłą, że zachwiała się i upadła. — Precz! — wołał stojąc nad nią groźnie — precz z moich oczu albo cię zabiję. — Zacisnął pięści. Lenina zakryła twarz ramieniem. — Nie, John, proszę, przestań... — Pospiesz się. Szybko! Z ciągle uniesionym ramieniem, śledząc trwożnym wzrokiem każdy ruch Dzikusa, powstała z podłogi i, ciągle skulona, osłaniając głowę przemknęła do łazienki. Jak wystrzał z pistoletu zabrzmiał solidny klaps, którym został przyspieszony jej odwrót.
— Au! — ciało Leniny pomknęło do przodu.
Bezpiecznie zamknięta w łazience, przystąpiła do oględzin swoich obrażeń. Stanąwszy tyłem do lustra, odwróciła głowę. Patrząc przez lewe ramię dostrzegła na perłowym ciele wyrazisty, czerwony ślad otwartej dłoni. Dotknęła ostrożnie bolącego miejsca. W pokoju Dzikus chodził tam i z powrotem, chodził, chodził, w rytm muzyki czarodziejskich słów. „Robi to strzyżyk, a mała złota muszka także na mój rozum się łajdaczy. Żadna łasica, żadna wypasiona klacz nie pała większą żądzą. Od pasa w dół centaury, choć od góry kobiety. Do ramion córy bogów. Poniżej szatan rządzi. Piekło, ciemności, siarczana otchłań, ogień, smród, zniszczenie; tfu, tfu, tfu! Uncję piżma, dobry aptekarzu, bym sobie odświeżył wyobraźnię”. — John — rozległ się z łazienki cichy nieśmiały głos — John! O ziele, coś tak piękne i tak wonne, że twój zapach o ból przyprawia zmysły. Czy ta najlepsza z ksiąg mogła zawierać słowo „dziwka”? Niebiosa wdychają twą woń... Lecz zapach jej perfum jeszcze go otaczał, kurtka pobielała od pudru, który pokrywał jej aksamitne ciało. „Bezwstydna ladacznica, bezwstydna ladacznica, bezwstydna ladacznica”. Nieodparty rytm rozbrzmiewał nieustannie. „Bezwstydna...” — John, czy może... zechciałbyś podać mi ubranie... Podniósł obszyte dzwoneczkami spodnie, bluzę, dessous. — Otwórz! — rozkazał kopiąc w drzwi. — Nie otworzę. — Głos był przestraszony, ale pełen determinacji.
— No to jak ci mam to podać? — Przepchnij przez wentylator nad drzwiami. Uczynił to i powrócił do niespokojnego przemierzania pokoju. „Brudna ladacznica, brudna ladacznica. Diabeł Lubieżności o tłustym brzuchu i kartoflanym palcu...” — John! Nie odpowiedział. „O tłustym brzuchu i kartoflanym palcu”. — John! — O co chodzi? — odezwał się niechętnym tonem. — Czy zechciałbyś może podać mi pas maltuzjański? Lenina siedziała nadsłuchując kroków w pokoju, a nadsłuchując zastanawiała się, jak długo może on tak chodzić tam i z powrotem i czy ma czekać, aż on wyjdzie z mieszkania, czy może nie byłoby bezpieczniej pozwolić jego szaleństwu trochę się uspokoić, a potem otworzyć łazienkę i drapnąć.
Te pełne niepokoju dumania przerwało dzwonienie telefonu, które dobiegło z pokoju. Kroki umilkły. Usłyszała glos Dzikusa rozmawiającego z ciszą. — Halo? ......... — Tak. ......... — Owszem, jestem, o ile to nie uzurpacja z mojej strony. .........
— Tak, przecież już powiedziałem. Mówi pan Dzikus. ......... — Co? Kto chory? Oczywiście że mnie interesuje. ......... — Ale czy to coś poważnego? Naprawdę jest z nią źle? Zaraz przyjdę... ......... — Nie u siebie? A dokąd ją zabrali? ......... — O Boże! Jaki tam jest adres? ......... — Park Lane trzy, tak? Trzy? Dziękuję. Lenina dosłyszała jeszcze stuk odkładanej słuchawki, potem szybkie kroki. Trzasnęły drzwi. Cisza. Czy rzeczywiście wyszedł? Z największą ostrożnością uchyliła drzwi o parę milimetrów; zerknęła przez szczelinę; pusty pokój dodał jej odwagi; otwarła drzwi nieco szerzej i wychyliła głowę; w końcu na palcach wśliznęła się do pokoju; przez parę sekund stała z mocno bijącym sercem, nasłuchując, nasłuchując; po chwili skoczyła do drzwi wejściowych, otwarła, wymknęła się, zatrzasnęła, pobiegła. Dopiero w sunącej w dół szybu windzie zaczęła czuć się bezpieczna.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Szpital Umierających przy Park Lane był sześćdziesięciopiętrowym wieżowcem obłożonym kaflami koloru pierwiosnków. Gdy Dzikus wysiadał z taksikoptera, wesoło ubarwiony
powietrzny kondukt pogrzebowy poderwał się z dachu i pofrunął nad parkiem ku zachodowi, w stronę krematorium w Slough. U wejścia do windy portier podał Dzikusowi odpowiednią informację, a ten pojechał w dół na oddział osiemdziesiąty pierwszy (galopującej starości, wyjaśnił portier), mieszczący się na piętrze siedemnastym. Była to duża słoneczna sala, pomalowana na żółto; stało tam dwadzieścia łóżek, wszystkie zajęte. Linda umierała w towarzystwie — w towarzystwie i ze wszelkimi nowoczesnymi wygodami. Atmosferę ożywiały wesołe melodie syntetyczne. W nogach każdego łóżka, zwrócony ekranem do umierającego, stał odbiornik telewizyjny. Obraz sączył się bez przerwy, od rana do późnej nocy. Co kwadrans zmieniał się automatycznie aromat powietrza. — Staramy się — objaśniła pielęgniarka, która przejęła u wejścia na oddział opiekę nad Dzikusem — staramy się tworzyć tu prawdziwie miłą atmosferę, coś pomiędzy hotelem pierwszej kategorii a czucioteatrem, jeśli pan rozumie, co mam na myśli. — Gdzie ona jest? — zapytał Dzikus ignorując grzeczne objaśnienia. Pielęgniarka była obrażona. — Spieszy się panu — stwierdziła. — Czy jest jakaś nadzieja? — To znaczy... że nie umrze? — Skinął głową. — Nie, oczywiście, że nie. Dla osób tu przysyłanych nie... — urwała zdumiona wyrazem rozpaczy na jego bladej twarzy. — A o co chodzi? — spytała. Nie zdarzało jej się coś takiego u odwiedzających. (Nie było ich tu zresztą wielu: dlaczego miałoby być wielu?) — Czy dobrze się pan czuje? Skinął głową. — To jest moja matka — wyrzekł ledwo dosłyszalnie. Pielęgniarka spojrzała zdumionym, przerażonym wzrokiem, potem szybko odwróciła
spojrzenie. Od szyi po skronie była czerwona jak burak. — Proszę mnie do niej zaprowadzić — rzekł Dzikus, usiłując nadać swojemu głosowi naturalne brzmienie. Ciągle zaczerwieniona, poprowadziła go przez oddział. Twarze, jeszcze świeże i nie pomarszczone (bo starość galopowała tak szybko, że nie miała czasu zaatakować policzków
— tylko serce i mózg), odwracały się w ślad za nimi. Drogę Dzikusa znaczyły puste, obojętne spojrzenia drugiego dzieciństwa. Drżał patrząc na to wszystko. Linda leżała pod ścianą, na końcu długiego rzędu łóżek. Wsparta wygodnie na poduszkach, oglądała półfinały mistrzostw Ameryki Południowej w tenisie na powierzchni riemannowskiej, które w ściszonej i pomniejszonej reprodukcji rozgrywały się na ekranie telewizora w nogach jej łóżka. Tam i sam po kwadracie oświetlonego szkła bezgłośnie przebiegały małe figurki, niczym ryby w akwarium — milczący, lecz pełni żywotności mieszkańcy innego świata. Linda patrzyła z niewyraźnym, nie rozumiejącym uśmiechem. Jej blada, obrzmiała twarz nosiła wyraz tępego uszczęśliwienia. Od czasu do czasu powieki jej opadały i zdawała się drzemać. Potem z lekkim drgnięciem budziła się, by oglądać groteskowe akwarium mistrzostw tenisowych, słuchać supergłosowego Wurlitzeriany, wyśpiewującego: „Tul mnie miły z całej siły”, wdychać dobywające się z wentylatora nad jej głową ciepłe powiewy werbeny — budziła się do wszystkich tych rzeczy, ale raczej do snu, w którym wszystko to, przemienione i upiększone somą w jej krwi, składało się na cudowną całość, i uśmiechała się swym wynaturzonym, bladym uśmiechem infantylnego ukontentowania.
— No, ja muszę już iść — powiedziała pielęgniarka. — Zaraz nadejdzie grupa dzieci. Poza tym ten numer trzeci — wskazała miejsce na sali. — Lada chwila zejdzie. No, proszę się rozgościć. — Odeszła szybkim krokiem. Dzikus usiadł obok łóżka. — Linda — szepnął ujmując jej dłoń. Na dźwięk swojego imienia odwróciła głowę. Zamglony wzrok zajaśniał rozpoznaniem. Ścisnęła jego rękę, uśmiechnęła się, wargi drgnęły; potem nagle głowa opadła. Spała. Siedział patrząc na nią, szukał w tym steranym ciele, szukał — i dopatrywał się — tamtej młodej twarzy, co pochylała się nad jego dzieciństwem w Malpais, wspomniał zamknąwszy oczy jej głos, jej ruchy, wszystkie zdarzenia ich wspólnego życia. „Ten kto bakterie tępić chce, czystą ma wannę i wc”. Jak ona pięknie śpiewała! I te dziecięce wierszyki, jakże czarodziejsko dziwne i tajemnicze!
A, B, C, witamina D: Tłuszcz jest w wątrobie, tran wieloryb śle.
Poczuł gorące łzy wzbierające pod powiekami, gdy wspomniał te słowa i wyśpiewujący je głos Lindy. I lekcje czytania; Ala ma kota, to kot, a to Ala; i Wskazówki praktyczne dla bet
zatrudnionych w składach embrionów. I długie wieczory przy ogniu lub latem na tarasie małego domku, gdy opowiadała mu o Tamtym Świecie spoza rezerwatu: o owym pięknym, pięknym Tamtym Świecie, którego wspomnienie, wspomnienie niebios, raju dobra i piękna,
ciągle przechowywał nietknięte, nie skażone przez kontakt z realnością tego oto realnego Londynu, tych rzeczywistych cywilizowanych mężczyzn i kobiet. Nagły jazgot piskliwych głosików kazał mu otworzyć oczy; otarłszy szybko łzy, rozejrzał się wokoło. Bezkresny, zdawało się, strumień identycznych ośmioletnich chłopców wlewał się do sali. Bliźniacy, jeden za drugim, jeden za drugim — koszmar. Twarze, jedna powielona twarz — bo była tylko jedna wśród tego mnóstwa postaci — patrzyła gapiowato, niemal całą wypełniały nozdrza i wodniste wybałuszone oczy. Ubrania mieli koloru khaki. Wszystkie usta półotwarte. Wchodzili piszcząc i gadając. Zdawało się, że salę oblazły robaki. Rozproszyły się między łóżkami, wyłaziły na nie, wpełzały pod nie, zaglądały do skrzynek odbiorników telewizyjnych, wykrzywiały się do pacjentów. Linda zdziwiła ich i przestraszyła. Chłopcy zbili się w gromadkę w nogach jej łóżka, patrząc z wylękłą, tępą ciekawością zwierząt zaskoczonych nagle przez coś im nie znanego. — O, patrzcie, patrzcie! — mówili do siebie cichymi, przestraszonymi głosami. — Co jej jest? Czemu taka tłusta? Nigdy dotąd nie widzieli tego rodzaju twarzy — nigdy nie widzieli twarzy, która nie byłaby młoda i jędrna, ciała, które by straciło szczupłość i prostą sylwetkę. Wszystkie inne umierające — kobiety sześćdziesięcioletnie — wyglądały jak dziewczątka. Linda, w wieku czterdziestu czterech lat, była przy nich niczym potwór, obraz starości w stanie rozkładu. — Okropna, nie? — szeptali chłopcy. — Popatrz, jakie ma zęby! Spod łóżka, między krzesłem Johna a ścianą, wychynęła nagle małpia twarz chłopca i zaczęła się wpatrywać w uśpioną twarz Lindy. — Ale... — odezwał się, lecz rozpoczęte zdanie przerodziło się we wrzask. Dzikus chwycił go bowiem za kołnierz, uniósł wysoko nad krzesło i dawszy zdrowo w ucho, wyjącego odrzucił od łóżka.
Wrzaski sprawiły, że na ratunek przybiegła główna pielęgniarka. — Co pan mu zrobił? — zawołała ze złością. — Nie wolno panu bić dzieci. — To niech się trzymają z dala od tego łóżka. — Głos Dzikusa drżał z oburzenia. — Co tu w ogóle robią ci brudni gówniarze? To wstrętne! — Wstrętne? Ale o cóż panu chodzi? Warunkowanie tanatyczne. I ostrzegam pana — mówiła dalej głosem pełnym wściekłości — jeśli będzie pan przeszkadzał w warunkowaniu, to zawołam portierów i wyrzucą pana.
Dzikus wstał i zrobił kilka kroków w jej stronę. Jego ruchy, a także wyraz twarzy były tak groźne, że pielęgniarka cofnęła się w popłochu. Z najwyższym wysiłkiem się opanował i odwróciwszy się w milczeniu, usiadł przy łóżku. Nieco uspokojonym, choć pełnym godności, a zarazem nieco niepewnym i nieufnym tonem powiedziała: — Ja ostrzegałam. Więc niech pan uważa. Zabrała jednak dwóch szczególnie ciekawskich i poleciła im przyłączyć się do gry w łapaj—zatrzask, którą jeden z jej kolegów prowadził na drugim końcu sali. — To leć teraz, kochanie, na szklankę roztworu kofeiny — zwróciła się do drugiej pielęgniarki. Użycie kierowniczego autorytetu podbudowało jej samopoczucie i wiarę w siebie. — No, dzieci, dalejże! — zawołała. Linda poruszyła się niespokojnie, otwarła na chwilę oczy, rozejrzała się wokoło niezbyt przytomnym wzrokiem, a potem znowu zapadła w sen. Siedząc obok niej Dzikus starał się z wysiłkiem odzyskać nastrój sprzed paru minut. „A, B, C, witamina D”, powtórzył w myśli,
tak jakby te słowa były zaklęciem zdolnym przywrócić do życia martwą przeszłość. Jednakże zaklęcie nie działało. Piękne wspomnienia uparcie odmawiały powrotu; jedynym co odrażająco zmartwychwstawało, była zazdrość, brzydota i ubóstwo. Popě i krew spływająca z jego skaleczonego ramienia; Linda śpiąca w sposób budzący odrazę, muchy bzyczące wokół meskalu rozlanego na podłodze obok łóżka; chłopcy wykrzykujący przezwiska, gdy szła przez wieś... Och nie, nie! Zamknął oczy, potrząsnął głową, by odpędzić te wspomnienia. „A, B, C, witamina D...” Usiłował pomyśleć o czasach, gdy siedział jeszcze u niej na kolanach, a ona obejmowała go ramionami i śpiewała mu, długo, kołysząc go do snu. „A, B, C, witamina D, witamina D, witamina D...” Supergłosowy Wurlitzeriana przeszedł do łkającego crescenda; nagle werbena ustąpiła, dając w systemie cyrkulacji zapachów miejsce silnej woni paczuli. Linda poruszyła się, przebudziła, przez parę sekund spoglądała ze zdziwieniem na półfinały, a potem, uniósłszy twarz i wykonawszy jeden czy dwa wdechy nowego aromatu, uśmiechnęła się nagle — uśmiechem dziecinnego zachwytu. — Popě — zamruczała i zamknęła oczy. — Och, jak ja to lubię, jak ja... — Westchnęła i na powrót zatonęła w poduszkach. — Linda! przemówił błagalnym tonem Dzikus. — Nie poznajesz mnie! — Tak bardzo się starał, ze wszystkich sil; dlaczego ona sama nie pozwała mu zapomnieć? Ścisnął jej bezwładną dłoń z całej siły, jak gdyby chciał ją zmusić do powrotu z tego snu o niegodnych przyjemnościach, z tych niskich i wstrętnych wspomnień — do powrotu w teraźniejszość, w rze-
czywistość; teraźniejszość przerażającą, realność straszną — ale przecież doniosłą, znaczącą,
szalenie ważną właśnie z racji bliskości tego, co czyni ją tak zatrważającą. — Linda, nie poznajesz mnie? Poczuł w odpowiedzi słaby uścisk dłoni. Łzy stanęły mu w oczach. Pochylił się i pocałował ją. Jej wargi rozchyliły się. — Popě! — szepnęła znowu, i było to, jakby ktoś rzucił mu w twarz bryłą gnoju. Nagle poczuł w sobie przypływ gniewu. Po raz drugi zahamowana namiętność jego smutku znalazła sobie inne Ujście: przerodziła się w namiętność szalonej wściekłości. — Ależ ja jestem John! — krzyczał. — Jestem John! — I w obłędzie rozpaczy chwycił ją za ramiona i trząsł jej ciałem. Oczy Lindy otwarły się; widziała go, rozpoznawała — „John!” — ale rzeczywistą twarz, rzeczywiste gwałtowne ręce umiejscawiała w świecie swej wyobraźni, pośród własnych, osobistych skojarzeń z wonią paczuli i super—Wurlitzerem, pośród odmienionych wspomnień i osobliwie przekształconych doznań składających się na wszechświat jej snu. Rozpoznawała Johna, swojego syna, ale był dla niej intruzem w rajskim Malpais, gdzie odbywała z Popě swą podróż somatyczną. Czuła złość, gdyż lubiła Popě, a John nią potrząsał, bo Popě leżał tu w łóżku — tak jakby było w tym coś złego, tak jakby wszyscy cywilizowani ludzie nie postępowali podobnie. „Każdy należy do każ...” Jej głos nagle osłabi do ledwo dosłyszalnego rzężenia; brakowało jej powietrza; usta otwarły się; uczyniła rozpaczliwy wysiłek, by napełnić płuca, ale wydawało się, że zapomniała nagle sztuki oddychania. Usiłowała krzyknąć — ale nie zdołała wydać z siebie głosu; tylko groza w otwartych szeroko oczach dawała znać o jej cierpieniu. Uniosła dłonie do gardła, potem zakrzywione palce zaczęły drapać powietrze — powietrze, którym nie potrafiła już oddychać, powietrze, które przestało dla niej istnieć.
Dzikus, zerwawszy się z krzesła, stał pochylony nad nią. — Co z tobą, Linda? Co z tobą? — Jego głos brzmiał błagalnie; zdawał się prosić o uspokojenie jego przestrachu. Spojrzenie, jakie nań skierowała, niosło w sobie bezgraniczną grozę — grozę i, jak mu się wydało, wyrzut. Usiłowała się unieść, lecz opadła bezsilnie na poduszki. Twarz miała straszliwie wykrzywioną, wargi sine. Dzikus odwrócił się i popędził w głąb sali. — Szybko, szybko! — wołał. — Szybko tutaj!
Stojąca w środku pierścienia bliźniąt grających w łapaj—zatrzask główna pielęgniarka obejrzała się. Początkowe zdziwienie niemal natychmiast przerodziło się w dezaprobatę. — Proszę nie krzyczeć! Tu są dzieci — powiedziała marszcząc brwi. — Może pan rozwarunkować... Ależ co pan robi? — Dzikus przedzierał się przez pierścień. — Ostrożnie! — Jakiś chłopiec zapłakał. — Szybko, szybko! — Złapał ją za rękaw, pociągnął za sobą. — Szybko! Coś się jej stało. Zabiłem ją. Gdy dotarli do łóżka Linda nie żyła. Dzikus stał przez chwilę w milczeniu, skamieniały, potem upadł na kolana przed łóżkiem i zakrywszy twarz rękami wybuchnął niepowstrzymanym płaczem. Pielęgniarka stała zdezorientowana, przenosząc wzrok z klęczącej przy łóżku postaci (skandaliczny występ!) na bliźniaków (biedne dzieci), którzy przerwali teraz zabawę i gapili się z przeciwległego końca sali, gapili się wszystkimi swymi oczyma i nozdrzami na szokującą scenę przy łóżku numer dwadzieścia. Czy powinna do niego przemówić? Spróbować
przywołać go do porządku? Przypomnieć mu, gdzie się znajduje? I ile zła może wyrządzić tym biednym niewiniątkom? Psując swoim niesmacznym wrzaskiem całe ich uwarunkowanie tanatyczne — tak jakby śmierć była czymś strasznym, tak jakby był sens o kogokolwiek robić tyle szumu! To może zrodzić w nich jak najgorsze wyobrażenia o sprawie, może zwieść ich ku całkowicie niewłaściwym, w najwyższym stopniu antyspołecznym reakcjom. Podeszła bliżej i dotknęła jego ramienia. — Nie mógłby się pan opanować? — odezwała się cichym, gniewnym głosem. Obejrzawszy się jednak ujrzała, że z pół tuzina bliźniaków powstało z podłogi i zmierza ku niej przez salę. Krąg się rozsypywał. Za chwilę... Nie, ryzyko było zbyt wielkie; cała grupa Bokanowskiego może się cofnąć w warunkowaniu o sześć, siedem miesięcy. Pospieszyła ku swym zagrożonym podopiecznym. — No, kto chce eklera czekoladowego? — zawołała wesołym tonem. — Ja! — wrzasnęła chórem cała grupa Bokanowskiego. Łóżko numer dwadzieścia natychmiast poszło w zapomnienie. — O Boże, Boże, Boże — powtarzał Dzikus. Wśród zamętu smutku i poczucia winy, które wypełniały jego umysł, przebijało się tylko to jedno artykułowane słowo. — Boże — szeptał. — Boże... — Co on mówi? — gdzieś tuż obok rozległ się piskliwy głos, przebijający przez zaśpiewy super—Wurlitzera.
Dzikus drgnął gwałtownie i odsłaniając twarz obejrzał się. Pięciu bliźniaków koloru khaki, każdy z kawałkiem długiego eklera w prawej dłoni, z twarzami rozmaicie umazanymi
czekoladą stało w rządku, gapiąc się nań małpim wzrokiem. Pochwycili jego spojrzenie i uśmiechnęli się wszyscy jednocześnie. Jeden z nich wskazał końcem eklera: — Ona jest nieżywa? — zapytał. Dzikus przez chwilę patrzył na nich w milczeniu. Potem w milczeniu powstał z klęczek, w milczeniu ruszył powoli ku wyjściu. — Ona jest nieżywa? — dopytywał się ciekawski bliźniak drepcząc u jego boku. Dzikus spojrzał nań i, nadal bez słowa, odepchnął go od siebie. Bliźniak zaczął wyć. Dzikus nawet się nie obejrzał.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Obsługa Szpitala Umierających przy Park Lane składała się ze stu sześćdziesięciu dwu delt podzielonych na dwie grupy Bokanowskiego złożone odpowiednio z osiemdziesięciu czterech rudowłosych kobiet i siedemdziesięciu mężczyzn, długogłowych brunetów. O szóstej, po zakończeniu dnia pracy, obie grupy zbierały się w holu szpitala i otrzymywały z rąk dyżurnego podskarbnika swe racje somy. Wyszedłszy z windy Dzikus dostał się w sam środek tego tłumu. Myśl jego zajęta była jednak czym innym — śmiercią, smutkiem, poczuciem winy; bezwiednie, me zdając sobie sprawy z tego, co robi, zaczął przepychać się przez tłum. — Gdzie się pchasz? No co jest, uważaj no! Głos wysoki i głos niski (tylko te dwa głosy z licznych gardeł) pisnął i zawarczał. Zwielokrotnione nieskończenie, niczym przez rząd luster, dwie twarze, jedna gładka, piegowata,
krągła, w pomarańczowej aureoli włosów, druga pociągła, ptasiodzioba, pokryta dwudniowym zarostem, ze złością zwróciły się ku niemu. Do jego świadomości przedarły się ich słowa, za pośrednictwem zaś żeber ostre szturchnięcia łokciami. Raz jeszcze powrócił do rzeczywistości, rozejrzał się, uświadomił sobie, co widzi — uświadomił sobie ze zgrozą i wstrętem tę dokuczliwą zmorę jego dni i nocy, zmorę wpełzającej wszędzie nierozróżnialnej jednakowości. Bliźnięta, wszędzie bliźnięta... Niczym robactwo oblazły i skalały tajemnicę śmierci Lindy. Teraz znowu robactwo, tyle że większe, w pełni dorosłe, pełzło po jego smutku i skrusze. Przystanął i wzrokiem zdumionym i wstrząśniętym omiatał tłum barwy khaki, w którego środku się znalazł, wyższy od niego o głowę. „Jakże jest wiele dobrych stworzeń na świecie!” Melodyjne słowa drwiły zeń bezlitośnie. „Jaka piękna jest ludzkość! O nowy wspaniały świecie...” — Rozdział somy! — zawołał donośny głos. — W kolejności proszę. Pospieszyć tam, pospieszyć! Otwarły się drzwi, wniesiono do holu stół i krzesła. Głos należał do dorodnego alfy, który wkroczył niosąc czarną żelazną kasetę. Oczekujące bliźnięta wydały pomruk zadowolenia, zapominając natychmiast o Dzikusie. Ich uwagę przyciągała teraz czarna kaseta, którą młody człowiek umieścił na stole i zajmował się teraz otwieraniem jej. Wieko uniosło się. — Oo—och! — jęknęła cała sto sześćdziesiątka dwójka niczym na pokazie ogni sztucznych. Młody człowiek wyjął garść małych fiolek. — Teraz proszę podchodzić — rzekł władczym tonem. — Po kolei. I bez tłoku.
Po kolei, bez tłoku bliźnięta podchodziły. Najpierw dwu mężczyzn, potem kobieta, potem mężczyzna, potem trzy kobiety, potem... Dzikus stał i patrzył. „O nowy wspaniały świecie, o nowy wspaniały świecie...” Melodia tych słów zdawała się w jego umyśle zmieniać ton. Drwiły zeń pośród jego nędzy i żałości, drwiły zeń z jakże niesłychanym cynizmem! Chichocząc szatańsko, podkreślały odrażającą, budzącą mdłości brzydotę owej mary nocnej. I oto nagle odtrąbiły wezwanie do broni. „O nowy wspaniały świecie!” Miranda obwieszczała możliwość piękna, możliwość przemiany nawet mary nocnej w coś godnego i szlachetnego. „O nowy wspaniały świecie!” To było wyzwanie, rozkaz. — Bez tłoku tam, co jest! — krzyknął ze złością dyżurny podskarbnik. Zatrzasnął wieko kasety. — Nie będę wydawał, dopóki nie będzie porządku. Delty zamruczały, przez chwilę szturchały się trochę nawzajem, po czym nastał spokój. Groźba była skuteczna. Pozbawienie somy — strach pomyśleć! — No, teraz to co innego — powiedział młody człowiek i otwarł kasetę. Linda była niewolnicą, Linda umarła; pozostali powinni żyć w wolności, a świat winien stać się piękny. Zadośćuczynienie, obowiązek. I nagle Dzikus ujrzał jasno, co musi uczynić; było to jak otwarcie żaluzji, jak rozsunięcie kurtyny. — Proszę podchodzić — polecił dyżurny podskarbnik. Następna kobieta w stroju khaki podeszła. — Stać! — zawołał Dzikus donośnym, dźwięcznym głosem. — Stać! Przepchnął się do stołu; delty patrzyły na niego ze zdziwieniem. — Fordzie! — szepnął dyżurny podskarbnik wstrzymując oddech. — To Dzikus. — Dyżurny przeląkł się. — Posłuchajcie, zaklinam was — poważnym głosem zaczął Dzikus. — Użyczcie mi
uwagi... — Nigdy przedtem nie przemawiał publicznie i czuł, jak trudno mu wyrazić to, co chciał powiedzieć. — Nie bierzcie tych strasznych pigułek. To trucizna! Trucizna! — Panie... Dzikus — uśmiechając się pojednawczo zaczął dyżurny podskarbnik — czy zechciałby mi pan pozwolić... — Trucizna dla duszy i ciała. — Tak, tak, ale niech mi pan pozwoli dokończyć rozdziału, zgoda? No, bądź tak dobry. — Z ostrożną serdecznością, gestem pogromcy dzikiego zwierzęcia poklepał Dzikusa po ramieniu. — Chciałbym tylko... — Nigdy! — wołał Dzikus. — No słuchaj, mój stary...
— Wyrzućcie to wszystko, tę straszną truciznę. Słowa: „Wyrzućcie to wszystko”, poprzez powłokę niezrozumienia przedarły się do świadomości delt. Tłum wydał gniewny pomruk. — Przynoszę wam wolność — mówił Dzikus zwracając się ku bliźniętom. — Przynoszę... Dyżurny podskarbnik nie słyszał już reszty; wymknąwszy się z holu wertował pospiesznie książkę telefoniczną.
— W mieszkaniu go nie ma — podsumował Bernard. — W moim też nie, u ciebie także nie. W „Aphroditaeum” nie, w Ośrodku ani w Instytucie też nie. Dokąd on mógł pójść? Helmholtz wzruszył ramionami. Wrócili z pracy spodziewając się, że Dzikus będzie na
nich czekał w tym lub innym spośród ich zwykłych miejsc spotkań, a tu po człowieku ani śladu. Co zresztą było dość denerwujące, bo mieli zamiar wpaść do Biarritz czteromiejscowym sportikopterem Helmholtza. Spóźnią się na kolację, jeśli Dzikus wkrótce nie nadejdzie. — Poczekamy jeszcze pięć minut — oświadczył Helmholtz. — Jeśli się nie zjawi, to... Przerwało mu dzwonienie telefonu. Podniósł słuchawkę. — Halo! Tak, przy telefonie. — Potem, po dłuższej przerwie na słuchanie: — Forda mać! — zaklął. — Zaraz tam będę. — Co jest? — zainteresował się Bernard. — To facet ze szpitala przy Park Lane, mój znajomy — odparł Helmholtz. — Dzikus tam jest. Zdaje się, że zwariował. W każdym razie to pilne. Lecisz ze mną? Popędzili razem do windy.
— A czyż wy chcecie być niewolnikami? — mówił właśnie Dzikus, gdy wchodzili do wnętrza szpitala. Twarz mu płonęła rumieńcem, oczy jarzyły się blaskiem zapału i oburzenia. — Czyż chcecie być dziećmi? Tak, dziećmi, które kwilą i rzygają — dodał zirytowany ich zwierzęcą tępotą, która zmuszała go do ciskania obelgami w tych, których przyszedł wyzwalać. Obelgi stukały głucho o grubą powłokę ich głupoty; patrzyli na niego z tępym wyrazem ponurej niechęci w oczach. „Tak, rzygają!”, wołał. Smutek i wyrzuty sumienia, współczucie i obowiązek — wszystko to poszło teraz w zapomnienie, zostało niejako wchłonięte przez ostrą, przemożną nienawiść do tych na wpół zwierzęcych potworów. — Czyż nie chcecie być wolni, być ludźmi? Nie rozumiecie pewnie nawet, co znaczą słowa ludzkość i wolność? — gniew przydawał potoczystości jego wymowie; słowa płynęły łatwo, szybkim strumieniem.
— Nie rozumiecie? — powtórzył, alt nie otrzymał odpowiedzi. — Dobrze więc — ciągnął ponuro — ja was nauczę; uczynię was wolnymi, czy chcecie tego, czy nie. — I pchnąwszy okiennice okna wychodzącego na dziedziniec szpitala, zaczął garściami wyrzucać fiolki somy. Przez chwilę tłum khaki milczał skamieniały, ze zdumieniem i grozą patrząc na tak ohydne świętokradztwo. — On zwariował — szepnął Bernard zapatrzony szeroko otwartymi oczyma. — Zabiją go. Za... — Wielki krzyk podniósł się nagle z tłumu; zamachały w stronę Dzikusa groźnie zaciśnięte pięści. — Pomóż mu, Fordzie! — rzekł Bernard i odwrócił wzrok. — Ford pomaga tym, którzy sobie sami pomagają. — I ze śmiechem, i to śmiechem radosnym, Helmholtz przepchnął się przez tłum. — Wolnymi, wolnymi! — krzyczał Dzikus i jedną ręką wyrzucał nadal somę, a drugą tłukł w nierozróżnialne gęby napastników. — Wolnymi! — i oto nagle Helmholtz był już u jego boku... zacny stary Helmholtz...! i też tłukł — ludźmi! — i też raz po raz sięgał garścią po fiolki. — Tak, ludźmi, ludźmi! — i już po truciźnie. Podniósł kasetę i ukazał im puste czarne wnętrze. — Jesteście wolni! Delty zawyły w przypływie zdwojonej furii. — To koniec z nami — szepnął Bernard plącząc się po obrzeżu pola walki, po czym pod wpływem nagłego impulsu rzucił się im pomagać, potem jednak zreflektował się i zatrzymał; zawstydzony ruszył znowu; potem znowu stop i stal tak upokorzony swoim niezdecydowaniem — jeśli im nie pomoże, to oni mogą zginąć, jeśli im pomoże, to zginie on — gdy, Fordowi dzięki! na salę (wyłupiaste oczy i świńskie ryje gazowych masek) wpadła poli-
cja. Bernard popędził na spotkanie. Machał rękami; nareszcie działał, nareszcie coś robił. Krzycząc raz po raz „na pomoc!”, coraz głośniej, tak aby przekonać samego siebie, że pomaga. — Na pomoc! Na pomoc! NA POMOC! Policjanci odepchnęli go z drogi biegnąc do swojej roboty. Trzej z nich z przypiętych do pleców rozpylaczy strzelało w powietrze gęstymi obłokami pary somatycznej. Dwóch innych instalowało przenośną szafę grającą muzyki syntetycznej. Czterech pozostałych wdarło się w tłum i plując płynem z luf pistoletów wodnych nabitych chloroformem, kładło jednego po drugim co bardziej krewkich walczących. — Szybko, szybko! — darł się Bernard. — Zabiją ich, jeśli się nie pospieszycie. Zab... och! — Zirytowany jego paplaniną, jeden z policjantów poczęstował go nabojem z pistoletu
wodnego. Przez jedną lub dwie sekundy Bernard stal chwiejąc się niepewnie na nogach, które jakby nagle utraciły kości, ścięgna i mięśnie, stając się słupami zwykłej galarety, a potem już nawet nie galarety: wody, I osunął się bezwiednie na podłogę. Nagle z syntetycznej szafy grającej przemówił Glos. Glos Rozsądku, Głos Dobrego Samopoczucia. Rolka ścieżki dźwiękowej rozwijała się odtwarzając Syntetyczną Mowę Antyrozruchową Numer Dwa (Średnia Siła Oddziaływania). Z samej głębi nie istniejącego serca Głos wyrzekł: „Przyjaciele, przyjaciele! — tonem tak podniosłym, pełnym tak niezmiernie czułego wyrzutu, że nawet oczy policjantów ukryte za gazmaskami zaszkliły się na moment — po co to wszystko? Czyż nie czujecie się dobrze i szczęśliwie we wspólnocie? Dobrze i
szczęśliwie — powtórzył Głos. — Zaprzestańcie, zaprzestańcie już. — Zadrżał, opadł do szeptu i na chwilę ucichł. Potem zaczął znowu, tonem tęsknej powagi: — Och, jakże pragnę, byście byli szczęśliwi. Jakże pragnę byście byli dobrzy! Zaklinam, zaklinam, bądźcie dobrzy i...” Po dwóch minutach Głos i opary somy odniosły skutek. Płacząc delty ściskały się i całowały — półtuzinowe grupki obejmujących się bliźniąt. Nawet Helmholtz i Dzikus byli bliscy łez. Z kasy przyniesiono nowy przydział fiolek; szybko odbył się nowy rozdział i przy akompaniamencie nabrzmiałego uczuciem barytonu Głosu ślącego pożegnania bliźnięta rozeszły się szlochając rozdzierająco. „Zegnajcie, moi najdrożsi przyjaciele, najdrożsi przyjaciele, niech was Ford ma w swej opiece! Żegnajcie, moi najdrożsi, najdrożsi przy jacie— je, niech was Ford ma w swej opiece. Żegnajcie, moi najdrożsi...” Gdy zniknęła ostatnia delta, policjant wyłączył szafę. Anielski Głos umilkł. — Pójdziecie bez oporu — zapytał sierżant — czy będziemy musieli... — ukazał ostrzegawczo pistolet wodny. — O tak, bez oporu — odrzekł Dzikus, dotykając a to rozciętej wargi, a to podrapanej szyi, a to ukąszenia lewej dłoni. Także Helmholtz, ciągle jeszcze z chusteczką u krwawiącego nosa, kiwnął głową na potwierdzenie. Przebudziwszy się i odzyskawszy władzę w nogach, Bernard zdecydował się w tym właśnie momencie ulotnić i możliwie najdyskretniej zaczął przemykać ku drzwiom. — Hej, ty tam — zawołał sierżant, a policjant o świńskim ryju gazmaski pospieszył przez salę i położył rękę na ramieniu Bernarda. Ten odwrócił się z wyrazem obrażonej niewinności. Ucieka? Nawet mu to nie przyszło do głowy.
— Ale doprawdy nie rozumiem — powiedział do sierżanta — na co ja jestem wam potrzebny. — Ty jesteś przyjacielem zatrzymanych, tak? — No... — zaczął Bernard i zawahał się. Cóż, nie sposób temu zaprzeczyć. — No... jestem... i co z tego? — To pójdziesz z nami — polecił sierżant i ruszył przodem, prowadząc grupę do drzwi, a potem w stronę auta policyjnego, które czekało na zewnątrz.
ROZDZIAŁ SZESNASTY Pokój, do którego ich wprowadzono, był gabinetem zarządcy. — Jego Fordowska Wysokość zaraz nadejdzie — lokaj gamma pozostawił ich samych. Helmholtz roześmiał się głośno. — Wygląda to bardziej na kofeina—party niż na sąd — powiedział i zagłębił się w najbardziej zbytkowny z miękkich foteli. — No, trzymaj się, Bernard — dodał rzuciwszy okiem na pozieleniałą, nieszczęśliwą twarz przyjaciela. Jednakże Bernard nie chciał się trzymać; bez słowa odpowiedzi, nawet nie spojrzawszy na Helmholtza usiadł na najbardziej niewygodnym krześle, wybranym rozmyślnie w nieokreślonej nadziei przebłagania jakoś gniewu sił wyższych. Tymczasem Dzikus obchodził niespokojnie pomieszczenie, z niedbałym zainteresowa-
niem przypatrując się książkom stojącym na półkach, rolkom ścieżki dźwiękowej i szpulom czytatorów zgromadzonych w ponumerowanych gablotach. Na stole pod oknem leżał opasły tom oprawny w miękką, czarną imitację skóry i ozdobiony ogromnymi złotymi T. Wziął księgę i otworzył. MOJE ŻYCIE I DZIEŁO, przez PANA NASZEGO FORDA. Wydało ją w Detroit Towarzystwo Krzewienia Wiedzy Fordowskiej. Kartkował niespiesznie tom, tu przeczytał zdanie, ówdzie akapit i właśnie dochodził do wniosku, że księga go nie interesuje, gdy drzwi się otwarły i rezydujący zarządca na Europę Zachodnią wszedł żwawym krokiem do pokoju. Mustafa Mond uścisnął dłoń wszystkim trzem, lecz odezwał się tylko do Dzikusa. — A więc nie podoba się panu zbytnio cywilizacja? — rzekł. Dzikus spojrzał na niego. Uprzednio zdecydowany był kłamać, awanturować się, pozostać obojętnym, lecz zachęcony pogodnym, inteligentnym wyrazem twarzy zarządcy, postanowił mówić prawdę, wprost i bez ogródek. — Nie — potrząsnął głową. Bernard drgnął i spojrzał z przerażeniem. Co sobie pomyśli zarządca? Być uznanym za przyjaciela człowieka, który stwierdza, że nie lubi cywilizacji, stwierdza otwarcie, i to do zarządcy — to wprost straszne. — Ależ John... — zaczął. Spojrzenie Mustafy Monda sprawiło, że zamilkł upokorzony. — Oczywiście — przyznał Dzikus — jest parę miłych rzeczy. Ta cała muzyka w powietrzu... — Niekiedy tysiąc dźwięcznych strun mi w uszach brzmi, niekiedy głosy. Twarz Dzikusa pojaśniała od nagłej radości.
— Czytał pan to? — zapytał. — Myślałem, że tu w Anglii nikt nie zna tej książki. — Prawie nikt. Jestem jednym spośród bardzo nielicznych. Rozumie pan, to jest zakazane. Ponieważ jednak ja tutaj ustanawiam prawa, więc i ja mogę je łamać. Bezkarnie, panie Marks — dodał, zwracając się do Bernarda. — Czego pan, obawiam się, nie może czynić. Bernard jeszcze głębiej zapadł w otchłań swej nędzy. — Ale dlaczego to jest zakazane? — zapytał Dzikus. Podekscytowany spotkaniem człowieka, który czytał Szekspira, natychmiast zapomniał o wszystkim innym. Zarządca wzruszył ramionami. — Bo jest stare, to zasadniczy powód. Rzeczy stare nam tu niepotrzebne. — Nawet gdy są piękne? — Zwłaszcza wtedy, gdy są piękne. Piękno wabi, a my nie chcemy, żeby ludzi wabiły rzeczy stare. Chcemy, żeby lubili tylko to, co nowe. — Ale to nowe jest takie głupie i okropne. Te sztuki, w których nic tylko helikoptery latają tam i nazad i czuje się pocałunki aktorów. — Skrzywił się. — Kozły i małpy! — Tylko w słowach Otella znajdował należyty wyraz dla swej pogardy i nienawiści. — Miłe, oswojone zwierzątka, bądź co bądź — mruknął zarządca. — Dlaczego nie oglądają Otella zamiast tamtego świństwa? — Powiedziałem już panu; jest stary. A poza tym nie zrozumieliby. Tak, istotnie. Wspomniał śmiech Helmholtza nad Romeem i Julią. — No więc — rzekł po chwili — coś nowego, co przypominałoby Otella, a co mogliby zrozumieć. — Taką właśnie rzecz chcielibyśmy wszyscy napisać — odezwał się Helmholtz, przerywając długą chwilę milczenia.
— I nigdy jej nie napiszecie — stwierdził zarządca. — Jeśliby bowiem naprawdę przypominała Otella, nikt by jej nie zrozumiał, choćby była nie wiedzieć jak nowa. A gdyby była nowa, nie mogłaby zapewne przypominać Otella. — Dlaczego nie? — Właśnie, dlaczego nie? — powtórzył Helmholtz. On też zapomniał o niemiłych okolicznościach tego spotkania. Tylko pozieleniały z lęku i trwogi Bernard pamiętał; tamci jednakże nie zwracali nań uwagi. — Dlaczego nie? — Bo nasz świat jest inny niż świat Otella. Nie można produkować aut nie mając stali, nie można tworzyć tragedii bez społecznej niestabilności. A dziś świat jest stabilny. Ludzie są szczęśliwi; otrzymują wszystko, czego zapragną, a nigdy nie pragną czegoś, czego nie mogą
otrzymać. Są zamożni, bezpieczni, zawsze zdrowi; nie boją się śmierci; żyją w stanie błogiej niewiedzy o namiętnościach i starości; nie prześladują ich matki i ojcowie; nie mają żon, dzieci, kochanków ani kochanek, budzących silne uczucia; są tak uwarunkowani, że praktycznie nie są w stanie postępować inaczej, niż powinni. A jeśli coś nie gra, pozostaje soma, którą pan, panie Dzikus, wyrzuca przez okno w imię wolności. Wolności! Roześmiał się. — Oczekiwać od delt rozumienia, co to jest wolność! A potem, żeby rozumiały Otella! O mój poczciwy chłopcze! Dzikus milczał przez chwilę. — Mimo wszystko — powtórzył z uporem — Otello jest dobry, jest lepszy niż te czuciofilmy.
— Oczywiście, że tak — przystał zarządca. — Ale to właśnie cena, jaką musimy płacić za stabilność. Trzeba było wybierać między szczęśliwością a tym, co zwane jest sztuką przez duże er. Poświęciliśmy sztukę. Mamy w zamian czuciofilmy i organy węchowe. — Ale one nic nie znaczą! — Znaczą same w sobie; znaczą obfitość miłych doznań u publiczności. — Ależ... to tworzy jakiś idiota. Zarządca roześmiał się. — Nie jest pan zbyt uprzejmy dla swego przyjaciela, pana Watsona. To jeden z naszych najlepszych inżynierów emocyjnych... — On ma rację — rzekł ponuro Helmholtz. — To jest idiotyczne. Pisać, gdy nie ma nic do powiedzenia... — Zgoda. Ale to właśnie wymaga maksymalnej pomysłowości. Produkujecie auta ze znikomej ilości stali, dzieła sztuki praktycznie z niczego, jedynie z czystych wrażeń. Dzikus potrząsnął głową. — To wszystko jest dla mnie wprost okropne. — Bardzo możliwe. Faktyczna szczęśliwość zawsze wypada blado na tle spodziewanej nagrody za nędzę. No i rzecz jasna stabilność nie jest tak efektowna jak niestabilność. Zadowolenie zaś nie ma w sobie tej aureoli, jaka zdobi szlachetną walkę z nieszczęściem, nie ma malowniczości cechującej walkę z pokusą lub upadek z powodu namiętności lub zwątpienia. Szczęśliwość nigdy nie bywa wzniosła. — Być może — przyznał Dzikus po chwili milczenia — ale czy musi być tak marna jak te wszystkie bliźnięta? — Przetarł dłonią oczy, jak gdyby chciał usunąć zapamiętany obraz tych długich szeregów identyków przy stołach montażowych, tych kolejek bliźniąt u wejścia na stację jednoszynówki w Brentford, tych ludzkich robaków pełzających wokół śmiertelnego
łoża Lindy, tej mnogości powtórzeń jednej i tej samej twarzy u jego napastników. Spojrzał na swą zabandażowaną lewą dłoń i zadrżał. — Okropne! — Ale jakie użyteczne! Widzę, że nie przepada pan za grupami Bokanowskiego; zapewniam pana jednak, że stanowią one fundament, na którym wspiera się wszystko inne. Są żyroskopem, który nadaje stabilność rakiecie Republiki w jej równym locie. — Głęboki głos wibrował; gestykulujące dłonie zagarniały przestrzeń i wskazywały pęd niezwyciężonej maszyny; oracja Mustafy Monda sięgała poziomu standardów syntetycznych. — Zastanawia mnie — rzekł Dzikus — po co wam oni, jeśli przyjąć, że możecie z tych waszych butli uzyskać wszystko, co wam się podoba. Dlaczego nie zrobicie każdego alfą— podwójnym—plusem? Mustafa Mond roześmiał się. — Bo nie chcemy, żeby nam popodrzynali gardła — odparł. — Wierzymy w szczęśliwość i stabilność. Społeczeństwo samych tylko alf nie uniknęłoby nędzy i niestabilności. Wyobraźmy sobie fabrykę obsadzoną przez alfy, to jest przez zróżnicowane, nie powiązane ze sobą jednostki o dobrej dziedziczności i tak uwarunkowane, by mogły (w pewnych granicach) dokonywać swobodnych wyborów i przyjmować na siebie odpowiedzialność. Wyobraźmy sobie tylko! — powtórzył. Dzikus spróbował sobie wyobrazić, bez większego jednak efektu. — To byłby absurd; człowiek wybutlowany i uwarunkowany jako alfa zwariowałby, gdyby mu przyszło wykonywać pracę epsilona półkretyna; zwariowałby albo by zaczął tłuc wszystko dokoła. Alfy można w pełni socjalizować, ale tylko pod Warunkiem, że da się im
pracę alf. Tylko od epsilona można oczekiwać właściwego epsilonom poświęcenia, to zaś z tego prostego powodu, że dla niego nie są to poświęcenia, lecz działania po linii najmniejszego oporu. Warunkowanie wyznaczyło mu tor, po którym ma się poruszać. Inaczej nie potrafi; jego los jest z góry ustalony. Nawet po wybutlacji pozostaje niejako w butli — w niewidzialnej butli wpojonych mu w fazie embrionalnej i w dzieciństwie zachowań. Każdy z nas rzecz jasna — kontynuował zarządca w zamyśleniu — idzie przez życie w jakiejś butli. Jeśli jednak jesteśmy alfami, nasze butle są, relatywnie rzecz biorąc, ogromne. Bardzo byśmy cierpieli, gdyby nas przenieść do mniejszej przestrzeni. Nie można przelewać surogatu szampana kast wyższych do butli kast niższych. Teoretycznie jest to oczywiste. ale zostało potwierdzone także w praktyce. Eksperyment cypryjski rozwiał wszelkie wątpliwości. — Co to było? — zapytał Dzikus. Mustafa Mond uśmiechnął się.
— Cóż, można by to nazwać eksperymentem rebutlacji. Zaczął się on A.F. 473. Zarządcy oczyścili Cypr ze wszystkich mieszkańców i zasiedlili go specjalnie dobraną grupą dwudziestu dwu tysięcy alf. Dano im wszelkie wyposażenie rolnicze i przemysłowe i pozostawiono, by sobie radzili o własnych siłach. Wynik potwierdził wszelkie teoretyczne oczekiwania. Ziemia była źle uprawiana, we wszystkich fabrykach strajki, prawa lekceważono, poleceń nie wykonywano; wszyscy wyznaczeni do gorszych prac intrygowali w celu uzyskania lepszych stanowisk, a ci na lepszych stanowiskach również intrygowali, by utrzymać swoje pozycje. Po sześciu latach mieli już pierwszorzędną wojnę domową. Gdy dziewiętnaście tysięcy mieszkańców zginęło, pozostałe przy życiu trzy tysiące jednomyślnie uchwaliły petycję do zarząd-
ców świata z prośbą o ponowne objęcie przez nich wyspy. Co też uczyniono. Taki był koniec jedynej w świecie społeczności złożonej z samych alf. Dzikus westchnął z głębi piersi. — Populacyjne optimum — mówił Mustafa Mond — modelowane jest na proporcjach góry lodowej: osiem dziewiątych pod wodą, jedna dziewiąta ponad. — A czy ci pod wodą są szczęśliwi? — Bardziej niż ci znad powierzchni. Bardziej niż na przykład twoi tu obecni przyjaciele. — Pomimo tej strasznej pracy? — Strasznej? Oni tak nie sądzą. Przeciwnie, lubią ją. Jest łatwa, jest dziecinnie prosta. Nie wymaga wysiłku umysłu ani mięśni. Siedem i pół godziny lekkiej, niewyczerpującej pracy, potem racja somy, gry, seks bez ograniczeń i czuciofilmy. Czegóż jeszcze mogliby chcieć? No tak — przyznał — mogliby chcieć skrócenia czasu pracy. A my rzecz jasna moglibyśmy im to dać. Technicznie rzecz biorąc, nie ma żadnego problemu ze skróceniem ~godzin pracy kast niższych do trzech czy czterech godzin dziennie. Ale czy przez to staną się szczęśliwsi? Otóż nie. Ponad półtora wieku temu przeprowadzono odnośny eksperyment. W całej Irlandii wprowadzono czterogodzinny dzień pracy. Wynik? Niepokój i ogromny wzrost spożycia somy. Te trzy i pół godziny dodatkowego czasu wolnego tak dalece nie przyczyniały szczęśliwości, że ludzie czuli potrzebę ucieczki od nich. Urząd wynalazków jest zawalony projektami minimalizacji pracy. Są tego całe tysiące — Mustafa Mond wykonał wzgardliwy ruch dłonią. — A dlaczego ich nie wdrażamy? Dla dobra pracowników; byłoby okrucieństwem obarczać ich jeszcze większym czasem wolnym. Podobnie w rolnictwie. Moglibyśmy uzyskać syntetycznie dowolny produkt, gdybyśmy tylko zechcieli. Ale nie chcemy. Wolimy zatrudniać jedną trzecią populacji w rolnictwie. Dla ich własnego dobra, gdyż uzy-
skiwanie żywności z gleby pochłania więcej czasu niż produkowanie jej w fabryce. A poza
tym musimy myśleć o naszej stabilności. Nie potrzeba nam zmian. Każda zmiana zagraża stabilności. To dalszy powód, dla którego tak niechętnie ~wprowadzamy nowe wynalazki. Każde odkrycie w naukach teoretycznych jest potencjalnie wywrotowe; nawet naukę musimy niekiedy traktować jak ewentualnego wroga. Tak, nawet naukę. Naukę? Dzikus zmarszczył brwi. Słowo było mu znane. Nie potrafiłby jednak powiedzieć, co ono dokładnie znaczy. Ani Szekspir, ani starcy z wioski nigdy nie używali tego słowa, od Lindy zaś uzyskał tylko niejasne wyobrażenia: nauka jest czymś, za pomocą czego robi się helikoptery, czymś, co każe się śmiać z tańców Święta Plonów, czymś, co chroni przed zmarszczkami i wypadaniem zębów. Z rozpaczliwym wysiłkiem usiłował zrozumieć słowa zarządcy. — Tak — mówił Mustafa Mond — to dalszy koszt stabilności. Nie tylko sztuka jest nie do pogodzenia ze szczęśliwością. Nauka także. Nauka jest niebezpieczna; musimy jak najbardziej czujnie trzymać ją na łańcuchu i w kagańcu. — Co? — zdumiał się Helmholtz. — Ależ my przecież na każdym kroku powtarzamy, że nauka jest wszystkim. To hipnopedyczny aksjomat. — Trzy razy na tydzień w przedziale wieku trzynaście do siedemnastu — dodał Bernard. — I cała propaganda nauki, jaką robimy w Instytucie... — Zgoda, ale jaka nauka? — rzekł sarkastycznie Mustafa Mond. — Brak wam wykształcenia naukowego, więc nie możecie sądzić. A swego czasu byłem nie najgorszym Fizy-
kiem. Na tyle dobrym, by uświadomić sobie, że cała ta nasza nauka to książka kucharska z pewną prawowierną teorią gotowania, której nikt nie może podważać, oraz z listą przepisów, których nie wolno stosować bez specjalnego pozwolenia szefa kuchni. Teraz ja jestem szefem kuchni. Ale kiedyś byłem ciekawskim młodym kuchcikiem. Zacząłem trochę gotować na własną rękę. Nieprawowiernie, wbrew zaleceniom. W gruncie rzeczy nieco prawdziwej nauki. — Umilkł. — Jaki był skutek? — zapytał Helmholtz Watson. Zarządca westchnął. — Podobny jak ten, który czeka was, młodzi ludzie. Groziło mi zesłanie na wyspę. Te słowa pobudziły Bernarda do gwałtownej, niebywałej aktywności. — Zesłać mnie na wyspę? — Zerwał się, przebiegł przez pokój i stanął gestykulując przed zarządcą. — Nie może pan mnie zesłać. Ja nic nie zrobiłem. To oni. Przysięgam, że to oni — oskarżycielskim gestem wskazywał Helmholtza i Dzikusa. — Och, błagam, proszę mnie nie wysyłać do Islandii. Przyrzekam, że będę się sprawował właściwie. Niech mi pan da
jeszcze jedną szansę. Błagam, niech mi pan da szansę. — Zalał się łzami. — Naprawdę, to wszystko ich wina — szlochał. — Nie do Islandii. Błagam Jego Fordowską... — I nagle służalczo rzucił się na kolana przed zarządcą. Mustafa Mond usiłował go podnieść, lecz Bernard uparł się czołgać w prochu; niestrudzenie wyrzucał z siebie potok słów. W końcu zarządca zmuszony był zadzwonić na swego czwartego sekretarza. — Sprowadź trzech ludzi — polecił — i zabierzcie pana Marksa do sypialni. Zróbcie mu dobrą waporyzację somatyczną, połóżcie go do łóżka i zostawcie.
Czwarty sekretarz wyszedł i powrócił w towarzystwie trzech lokajów w zielonych liberiach. Bernard, ciągle krzyczący i szlochający, został wyniesiony. — Mógłby kto pomyśleć, że grozi mu ucięcie głowy — powiedział zarządca, gdy drzwi się zamknęły. — A gdyby miał choć odrobinę rozsądku, to by zrozumiał, że ta kara w gruncie rzeczy jest dla niego nagrodą. Wysyła się go na wyspę. A więc wysyła się go do miejsca, gdzie zetknie się z tak zwaną interesującą grupą mężczyzn i kobiet, jakiej nie spotka nigdzie indziej w świecie. Z ludźmi, którzy dla takich czy innych powodów mieli zbyt wielką świadomość swej indywidualności, by móc się dopasować do wspólnotowego życia. Z ludźmi, których nie zadowala prawowierność, którzy mają własne, niezależne idee. Z każdym, krótko mówiąc, kto jest kimś. Wręcz zazdroszczę panu, panie Watson. Helmholtz roześmiał się. — Dlaczego więc pan sam nie przebywa na wyspie? — Bo ostatecznie wybrałem to tutaj — odparł zarządca. — Dano mi do wyboru: albo zesłanie na wyspę, gdzie mógłbym sobie uprawiać swoją naukę teoretyczną, albo udział w Radzie Zarządzania, z perspektywą objęcia faktycznego zarządzania w stosownym czasie. Wybrałem to drugie i zarzuciłem naukę. — Po chwili milczenia dodał: — Niekiedy żal mi nauki. Szczęśliwość to surowy nauczyciel, zwłaszcza szczęśliwość innych. Dużo bardziej surowy (jeśli nie jest się uwarunkowanym na bezdyskusyjną akceptację) niż prawda. — Westchnął, umilkł znowu, potem zaczął mówić żywszym już tonem: — Cóż, powinność jest powinnością. Nie można kierować się upodobaniami. Pragnę prawdy. Lubię naukę. Ale prawda jest groźna, a nauka stanowi zagrożenie publiczne. Równie niebezpieczna jak zbawienna. Dzięki niej mamy najbardziej stabilną równowagę w dziejach. Na przykład Chiny były w porównaniu z nami beznadziejnie niestabilne; nawet pierwotne matriarchaty nie przewyższały nas stabilnością. To wszystko mamy, powtarzam, dzięki nauce. Nie możemy jej jednak po-
zwolić, by popsuła własne dobre dzieło. Dlatego tak uważnie wyznaczamy granice badaniom, przez co zresztą omal nie zesłano mnie na wyspę. Pozwalamy nauce zajmować się tylko najbardziej aktualnymi problemami bieżącymi. Do wszystkich innych badań jak najusilniej znie-
chęcamy. Ciekawą rzeczą — mówił po krótkiej przerwie — jest lektura tego, co ludzie z czasów Pana Naszego Forda pisali o postępie naukowym. Zdawali się sądzić, że będzie on posuwał się nieograniczenie, niezależnie od wszystkiego innego. Wiedza była dobrem najwyższym, prawda najwyższą wartością; cała reszta pełniła rolę wtórną i podrzędną. Co prawda już wtedy idee zaczynały ewoluować. Sam Pan Nasz Ford położył wielkie zasługi w zakresie przesuwania punktu ciężkości z prawdy i piękna na wygodę i szczęśliwość. Produkcja masowa tego wymagała. Powszechna szczęśliwość tego wymagała. Powszechna szczęśliwość utrzymuje turbiny w stałym ruchu; prawda i piękno nigdy. No i, rzecz jasna, gdy masy przejęły władzę, zaczęła się liczyć szczęśliwość, nie zaś prawda i piękno. Niemniej jednak nieograniczone badania naukowe nadal były dozwolone. Nadal mówiło się o prawdzie i pięknie jak o dobru najwyższym. Aż do wojny dziewięcioletniej. Dopiero to kazało zmienić ton. Cóż po prawdzie, pięknie czy wiedzy, gdy wokoło pękają bomby bakteriologiczne? Wtedy to po raz pierwszy zaczęto naukę kontrolować: po wojnie dziewięcioletniej. Ludzie w owym czasie gotowi byli poddawać kontroli nawet swój apetyt. Wszystko w imię spokojnego życia. Od tamtego czasu kontrolujemy nieustannie. Oczywiście prawdzie nie wyszło to na zdrowie. Ale szczęśliwości tak. Nie można mieć czegoś za nic. Trzeba było opłacić szczęśliwość. I pan, panie Watson, właśnie płaci za nią — płaci, bo zbyt pana pociąga piękno. Mnie. zbyt pociągała prawda; ja także zapłaciłem.
— Ale pan nie znalazł się na wyspie — rzekł Dzikus przerywając długą chwilę milczenia. Zarządca uśmiechnął się. — Zapłaciłem w inny sposób. Wybierając służbę na rzecz szczęśliwości. Cudzej, nie własnej. Dobrze się składa — dodał po chwili — że mamy na Ziemi tyle wysp. Nie wiem, co byśmy bez nich poczęli. Trzeba by was chyba upchać do komór gazowych. Przy okazji, panie Watson, czy lubi pan klimat tropikalny? Markizy na przykład? Samoa? A może coś bardziej rześkiego? Helmholtz powstał z miękkiego fotela. — Szczególnie lubię jak najgorszy klimat — odparł. — sądzę, że pisze się lepiej, gdy klimat jest zły. Może na przykład silne wiatry i burze... Zarządca skinął głową z uznaniem. — Podoba mi się pan, panie Watson. Naprawdę mi się pan podoba. Równie bardzo, jak bardzo potępiam pana z urzędu. — Uśmiechnął się. — Może Wyspy Falklandzkie. — Tak, chyba będą w sam raz — rzekł Helmholtz. — A teraz, jeśli pan pozwoli, pójdę zobaczyć, jak się ma biedny Bernard.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY — Sztuka, nauka... wydaje się, że płacicie nader wysoką cenę za tę szczęśliwość — powiedział Dzikus, gdy zostali sami. — Jeszcze coś? — No... oczywiście religia — odrzekł zarządca. — Przed wojną dziewięcioletnią był tak zwany Bóg. Ach, zapomniałem. Pan przecież wie wszystko o Bogu, nieprawdaż?
— No więc... — zaczął z wahaniem Dzikus. Chciał coś powiedzieć o samotności, o nocy, o płaskowyżu bielejącym w świetle księżyca, o przepaści, skoku w czarną otchłań, o śmierci. Chciał mówić — ale brakowało słów. Nawet tych Szekspira. Tymczasem zarządca przeszedł na drugą stronę pokoju i otwierał wielki sejf wpuszczony w ścianę między półkami. Uchyliły się ciężkie drzwi. — Jest to temat — rzekł sięgając do ciemnego wnętrza — który zawsze nadzwyczaj mnie interesował. — Wydobył gruby czarny tom. — Tego pewnie nigdy pan nie czytał. Dzikus wziął księgę. — Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu — odczytał na głos ze strony tytułowej. — Ani tego. — Mała książeczka pozbawiona okładki. — O naśladowaniu Chrystusa. — Ani tego — wyjął następny tom. — Doświadczenia religijne. William James. — A mam ich jeszcze wiele — powiedział Mustafa Mond wracając na fotel. — Całą kolekcję starożytnych nieprzyzwoitości. Bóg w mroku, Ford na widoku — wskazał ze śmiechem swą bibliotekę: półki pełne książek, rzędy szpul czytatorów i rolek ścieżki dźwiękowej. — Ale skoro pan wie, czemu pan nie mówi ludziom o Bogu? — zawołał z oburzeniem Dzikus. — Dlaczego nie da im pan tych ksiąg? — Z tego samego powodu, dla którego nie udostępniamy im Otella: są stare; mówią o Bogu sprzed wieków. Nie o Bogu dzisiejszym. — Bóg się nie zmienia. — Ale ludzie tak. — Jakież to ma znaczenie? — Największe — odpad Mustafa Mond. Ponownie wstał i skierował się do sejfu. —
Był kiedyś człowiek, kardynał, nazwiskiem Newman — rzekł. — Kardynał — wyjaśnił mimo— chodem — to ktoś w rodzaju archiśpiewaka wspólnotowego. — „Ja, Pandulf, kardynał Mediolanu”. Czytałem o nich u Szekspira.
— Z pewnością. No więc, jak mówiłem, był kiedyś kardynał nazwiskiem Newman. O, jest ta książka. — Wyjął ją z sejfu. — Przy okazji wyjmę i tę drugą. Napisał ją niejaki Maine de Biran. Był filozofem, jeśli pan wie, kto to taki. — Człowiek, któremu się nie śniło o wielu rzeczach, jakie są na niebie i ziemi — odparł natychmiast Dzikus. — O właśnie. Przeczytam panu jedną z rzeczy, o których mu się w pewnym momencie śniło. Na razie jednak niech pan posłucha, co powiedział ów dawny archiśpiewak wspólnotowy. — Otworzył książkę w miejscu założonym skrawkiem papieru i zaczął czytać. — „Nie należymy do samych siebie, tak jak nie należą do nas posiadane rzeczy. Nie my siebie stworzyliśmy, nie możemy sobie samym przewodzić. Nie jesteśmy panami samych siebie. Stanowimy własność Boga. Czyż nie napełnia nas szczęśliwością taki obraz rzeczy? Czy przysparza szczęścia lub pociechy pogląd, że na1eżymy do siebie? Mogą tak sądzić ludzie młodzi lub ludzie kariery. Ci będą uznawać zapewne za rzecz nader istotną możliwość czynienia wszystkiego na własny rachunek, niezależność od kogokolwiek, możliwość niemyślenia o niczym, co poza zasięgiem wzroku, wolność od konieczności nieustannego zabiegania o akceptację, nieustannego modlenia się do kogoś, ciągłego uzależniania własnych poczynań od cudzej woli. Jednakże w miarę upływu czasu także i oni, jak wszyscy ludzie, przekonają się, że niezależność nie jest udziałem człowieka — że jest stanem nienaturalnym — może występować
przez czas pewien, ale do kresu bezpiecznie nas nie doprowadzi...” — Mustafa Mond przerwał, odłożył pierwszą z książek i biorąc w dłoń drugą, kartkował stronice. — Proszę posłuchać na przykład tego — rzekł i raz jeszcze zaczął czytać swym głębokim głosem: — „Człowiek się starzeje; odczuwa w sobie owe doznania słabości, apatii, niewygody, jakie towarzyszą posuwaniu się w latach; czując zaś to wszystko, sądzi, że jest po prostu chory, i tłumi lęk przekonaniem, że ten przykry stan zrodziła jakaś szczególna przyczyna, z której, jak z choroby, ma nadzieję się wyleczyć. Daremne złudzenia! Ta choroba to starość; a jest to choroba straszna. Mówi się, że to lęk przed śmiercią i tym, co po niej nadejdzie, zwraca starzejących się ludzi ku religii. Jednakże na podstawie moich własnych doświadczeń nabrałem przekonania, że niezależnie od wszystkich takich lęków i wyobrażeń uczucia natury religijnej rozwijają się w nas z wiekiem same w sobie; rozwijają się, gdyż w chwili kiedy słabną namiętności, fantazja zaś i zmysły mniej są pobudzane i mniej skłonne do pobudzeń, umysł nasz napotyka w swej pracy mniej przeszkód, w mniejszym stopniu zamącają go obrazy, pragnienia i rozrywki, które dawniej go wciągały. I wówczas Bóg wynurza się niczym spoza chmury; dusza nasza czuje, widzi, zwraca się ku źródłu wszelkiego światła; zwraca się w sposób naturalny i nieuchronny. Teraz bowiem, gdy wszystko to, co światu wrażeń przydawało życia i uroku,
zaczyna nas opuszczać, gdy egzystencji zjawisk nie podtrzymują już wrażenia z zewnątrz lub z wewnątrz, odczuwamy potrzebę wsparcia na czymś trwałym, na czymś, co nas nigdy nie zwiedzie — na rzeczywistości, prawdzie absolutnej i wiecznej. Tak, nieuchronnie zwracamy się ku Bogu; to bowiem uczucie religijne jest ze swej natury tak czyste, tak miłe dla doświadczającej go duszy, że wynagradza nam wszystkie inne straty”. — Mustafa Mond zamknął
książkę i odchylił się do tyłu w fotelu. — Jedną z licznych rzeczy na niebie i ziemi, o których się filozofom nie śniło, jest to — zatoczył krąg dłonią — my, nowoczesny świat. Można być niezależnym od Boga tylko w młodości i powodzeniu; niezależność bezpiecznie do kresu nie doprowadzi. A my tu mamy młodość i powodzenie aż do kresu. I co stąd wynika? Ano to, że możemy być niezależni od Boga. Uczucie religijne wynagrodzi nam wszystkie inne straty. Ale przecież u nas nie ma żadnych strat, które wymagałyby wynagrodzenia; uczucia religijne są zbędne. Po co mielibyśmy uganiać za namiastką młodzieńczych pragnień, skoro młodzieńcze pragnienia wcale nie wygasają? Za namiastką rozrywek, skoro aż do samego końca bawią nas wszystkie młodzieńcze głupstwa? Po co nam wypoczynek, gdy nasze ciała i umysły cieszą się nieustającą sprawnością? Na co nam pociecha, skoro mamy somę? Coś trwałego, skoro mamy porządek społeczny? — Sądzi pan więc, że Boga nie ma? — Nie, sądzę, że prawdopodobnie jest. — Więc czemu...? Mustafa Mond przerwał mu w pół zdania. — On się różnym ludziom różnie przejawia. W czasach prenowożytnych przejawiał się jako byt opisany w tych tu książkach. Dziś... — Jak się dziś przejawia? — zapytał Dzikus. — No więc... dziś przejawia się jako nieobecność; tak jakby go wcale nie było. — To wasza wina. — Nazwijmy to winą cywilizacji. Boga nie da się pogodzić z maszynami, naukową medycyną i powszechną szczęśliwością. Trzeba wybierać. Nasza cywilizacja wybrała maszyny, medycynę i szczęśliwość. Dlatego muszę trzymać te książki w sejfie. Są gorszące. Ludzie byliby wstrząśnięci, gdyby...
— Ale czyż poczucie, że Bóg istnieje, nie jest naturalne? — przerwał Dzikus. — Równie dobrze można zapytać, czy nie jest rzeczą naturalną robić spodnie z zamkami błyskawicznymi — rzekł sarkastycznie zarządca. — Przypomniał mi pan o jeszcze jednym z tych facetów; nazywał się Bradley. Zdefiniował filozofię jako znajdowanie złych racji dla tego, w co się wierzy instynktownie. Tak jakby można było wierzyć w cokolwiek instynk-
townie! Wierzy się w to czy tamto, bo tak się jest uwarunkowanym. Znajdowanie złych racji dla tego, w co się wierzy dla innych złych racji — oto na czym polega filozofia. Ludzie wierzą w Boga, gdyż zostali uwarunkowani na wiarę w Boga. — Mimo wszystko jednak — upierał się Dzikus — jest rzeczą właściwą ludzkiej naturze wierzyć w Boga, gdy się jest w samotności. W zupełnej samotności, nocą, pośród myśli o śmierci... — Dziś ludzie nigdy nie są samotni — rzekł Mustafa Mond. — Sprawiamy, że nie znoszą samotności; urządzamy ich życie tak, że jest prawie niemożliwe, by kiedykolwiek w nią popadli. Dzikus pokiwał głową ponuro. W Malpais cierpiał, bo odpędzili go od wspólnych poczynań wioski, w Londynie cierpiał, gdyż nie mógł uciec od tych wspólnych poczynań, być w spokoju sam na sam ze sobą. — Pamięta pan ten fragment Króla Leara? — odezwał się po chwili — „Bogowie są sprawiedliwi i z naszych miłych nam grzeszków sposobią na nas narzędzia kary; w tym samym mrocznym i występnym miejscu, w którym cię począł, oczy postradał”, Edmund zaś odpowiada (pamięta pan, jest ranny, umiera): „Słusznie rzekłeś; to prawda. Koło wykonało
pełny obrót; jestem tu”. I co pan na to powie? Czyż nie jest tak, że istnieje jakiś Bóg, który wszystkim kieruje, wyznacza kary i nagrody? — A jest tak? — odpowiedział pytaniem zarządca. — Możemy sobie pozwolić na dowolną ilość miłych grzeszków z kobietą bezpłodną bez obawy, iż syn kochanki wyłupi nam oczy. „Koło wykonało pełny obrót; jestem tu”. Ale gdzie byłby Edmund dzisiaj? Siedziałby w miękkim fotelu, obejmując wpół dziewczynę, żułby gumę z hormonami płciowymi i oglądał czuciofilm. Bogowie są sprawiedliwi. Bez wątpienia. Jednakże ich kodeks praw w ostatecznym rachunku ustalają ludzie organizujący społeczność. Opatrzność bierze wzory z rąk ludzi. — Czy aby na pewno? — rzekł Dzikus. — Czy aby na pewno Edmund w tym miękkim fotelu nie byłby dotknięty równie ciężką karą jak Edmund, który zostaje ranny i krwawi śmiertelnie? Bogowie są sprawiedliwi. Czy nie użyli jego miłych grzeszków jako narzędzia do zepchnięcia go w dół? — Do zepchnięcia z jakiego poziomu? Jako szczęśliwy, ciężko pracujący, należycie konsumujący obywatel jest on bez zarzutu. Oczywiście wybierając inne normy niż nasza, można zawsze rzec, iż został zepchnięty na niższy poziom. Trzeba jednak trzymać się jednego systemu pewników. Nie można grać w golfa elektromagnetycznego stosując reguły gry w bąka do rąk.
— Ale wartość nie mieszka w jednostkowej woli — rzekł Dzikus. — Jej godność i dostojność jest nie mniej cenna sama w sobie jak w ustach chwalącego. — No nie — zaprotestował Mustafa Mond — nie posuwajmy się za daleko. Jeśli zdecydujemy się myśleć o Bogu, to nie chcemy pozwolić, by miłe grzeszki spychały nas w dół.
To pozwala cierpliwie znosić ból i działać odważnie. Widziałem to u Indian. — Zapewne, zapewne — odparł Mustafa Mond. — Ale my nie jesteśmy Indianami. Człowiek cywilizowany nie ma żadnej potrzeby znoszenia rzeczy naprawdę przykrych. A co do działania — Fordzie chroń, żeby mu coś takiego przyszło do głowy. Cały porządek społeczny uległby rozchwianiu, gdyby ludzie zaczęli działać na własną rękę. — No a poświęcenie? Jeśli jest Bóg, to jest racja dla poświęceń. — Cywilizacja przemysłowa jest możliwa tylko przy braku poświęcenia. Używać aż do granic wyznaczonych higieną i ekonomią. W przeciwnym razie turbiny staną. — Byłaby też racja dla wstrzemięźliwości płciowej! — rzekł Dzikus rumieniąc się przy tym nieco. — Ale wstrzemięźliwość rodzi namiętność, rodzi neurastenię. Te z kolei powodują utratę stabilności. Utrata stabilności zaś oznacza koniec cywilizacji. Nie może być trwałej cywilizacji bez obfitości miłych grzeszków. — Bóg jest racją dla wszystkiego, co szlachetne, piękne i bohaterskie. Gdybyście mieli Boga... — Mój drogi młody przyjacielu — rzekł Mustafa Mond — cywilizacji absolutnie nie potrzeba szlachetności ani heroizmu. Te rzeczy są symptomem politycznej nieskuteczności. W społeczeństwie dobrze zorganizowanym, takim jak na przykład nasze, nikt nie ma okazji do wykazywania się szlachetnością czy heroizmem. Warunki musiałyby całkowicie utracić stabilność, by taka okazja mogła zaistnieć. Tam gdzie toczą się wojny, spory o władzę, gdzie występują skłonności do stawiania oporu, umiłowane obiekty, o które się walczy lub których się broni — tam, rzecz jasna, szlachetność i heroizm mają pewien sens. Dziś jednak nie ma wojen. Poświęca się maksimum troski temu, by chronić człowieka przed zbytnią miłością do kogokolwiek. Nie ma sporów o władzę; każdy jest tak uwarunkowany, że może robić tylko to,
co robić powinien. A to, co powinien robić, jest w całości tak miłe, tyle naturalnych odruchów może przy tym znajdować Ujście, że naprawdę nikt nie ma skłonności do stawiania oporu. Gdyby zaś jakimś nieszczęśliwym trafem zdarzyło się coś niemiłego, to cóż, wtedy pozostaje zawsze soma; ona uwalnia od przykrych faktów. Soma ukoi gniew, pogodzi z wrogami, doda cierpliwości i wytrwałości. Dawniej można to było osiągnąć tylko wielkim wysiłkiem po latach trudnych ćwiczeń woli. Dziś połyka się dwie lub trzy półgramowe tabletki i załatwione.
Dziś każdy obdarzony jest cnotami. Co najmniej połowę swej moralności nosi w fiolce. Chrześcijaństwo bez łez, oto czym jest soma. — Ale łzy są niezbędne. Nie pamięta pan, co rzekł Otello? „Jeśli po każdej burzy nadchodzi cisza, niechże zawieją wiatry, aż śmierć przebudzą”. Jeden ze starych Indian opowiadał nam pewną historię. O dziewczynie z Mátsaki. Młodzieńcy, którzy chcieli ją poślubić, musieli rankiem okopać jej ogródek. Na pozór wydawało się to łatwe; były tam jednak zaczarowane muchy i komary. Większość młodzieńców nie zdołała znieść ukąszeń i ukłuć. Jeden z nich zdołał i otrzymał dziewczynę. — Urocze! Ale w krajach cywilizowanych — rzekł zarządca — można mieć dziewczęta bez okopywania ogródków; nie ma też much ani komarów. Wytępiliśmy je wieki temu. Dzikus kiwnął głową zmarszczywszy brwi. — Wytępiliście je. Tak, to do was podobne. Wytępić wszystko, co niemiłe, zamiast nauczyć się z tym współżyć. Czy jest szlachetniej w duchu znosić ciosy i zatrute strzały złej fortuny, czy raczej trzeba broni dobyć przeciw morzu trosk i walką kres im położyć... Ale wy nie robicie ani tego, ani tego. Ani nie cierpienie, ani nie walka. Po prostu usuwacie ciosy i
zatrute strzały. To zbyt łatwe. Umilkł nagle, wspomniawszy matkę. W swym pokoju na trzydziestym siódmym piętrze Linda płynie w morzu śpiewających świateł i wonnych pieszczot — odpływa w dal, poza przestrzeń, poza czas, opuszcza więzienie swych wspomnień, zwyczaj ów, starego, zniek6ztałconego ciała. A Tomakin, były dyrektor „Rozrodu i Warunkowania” Tomakin jest ciągle w podróży somatycznej — wolny od upokorzeń i bólu, w świecie, w którym nie słyszy tych słów, tego drwiącego śmiechu, nie widzi tej okropnej twarzy, nie czuje obejmujących go wilgotnych, obwisłych ramion, w pięknym świecie... — Wam potrzeba dla odmiany — mówił dalej Dzikus — czegoś, co wymagałoby łez. Nic tu nie ma wystarczająco wysokiej ceny. („Dwanaście i pół miliona dolarów — zaprotestował Henryk Foster, gdy Dzikus tak doń powiedział. — Dwanaście i pół miliona. Tyle kosztuje nowy ośrodek warunkowania. Ani centa mniej”). — Narażać wszystko, co śmiertelne i nietrwałe, na ten los, na śmierć i niebezpieczeństwo choćby dla byle skorupki jajka. Czy nie jest jakoś tak? — zapytał Dzikus spoglądając w twarz Mustafy Monda. — Niezależnie od Boga, choć Bóg mógłby tu być racją. Czyż w niebezpiecznym życiu nie ma czegoś... czego... — Jest w nim wiele — odparł zarządca. — Dlatego stymuluje się od czasu do czasu system hormonalny mężczyzn i kobiet.
— Słucham? — Dzikus nie zrozumiał. — To jeden z warunków pełnego zdrowia. Dlatego stosujemy kompensację kuracjami
SGN. — SGN? — Surogat gwałtownej namiętności. Regularnie raz w miesiącu. Nasycamy cały system krwionośny adrenaliną. To pełny równoważnik fizjologiczny lęku i wściekłości. Wszystkie pobudzające efekty morderstwa Desdemony przez Otella, a żadnych kłopotów. — A ja lubię kłopoty. — My nie — odrzekł zarządca. — Wolimy, żeby wszystko szło nam wygodnie. — Ja nie chcę wygody. Ja chcę Boga, poezji, prawdziwego niebezpieczeństwa, wolności, cnoty. Chcę grzechu. — . Inaczej mówiąc — stwierdził Mustafa Mond — domaga się pan prawa do bycia nieszczęśliwym. — No więc dobrze — rzekł Dzikus wyzywającym tonem — domagam się prawa do bycia nieszczęśliwym. — Nie mówiąc o prawie do starzenia się, brzydnięcia i impotencji; o prawie do syfilisu i raka; o prawie do niedożywienia, do bycia zawszonym i do życia w niepewności jutra; o prawie do zapadnięcia na tyfus, do cierpienia niewysłowionego bólu wszelkiego rodzaju. Zapadło długie milczenie. — Domagam się prawa do tego wszystkiego — odezwał się wreszcie Dzikus. Mustafa Mond wzruszył ramionami. — Proszę bardzo — rzekł.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Drzwi były uchylone; weszli. — John! Z łazienki dobiegał niemiły, charakterystyczny odgłos. — Coś nie w porządku? — zawołał Helmholtz. Nie było odpowiedzi. Niemiły odgłos powtórzył się jeszcze dwukrotnie; potem zapadła cisza. Po chwili drzwi łazienki otwarły się i wychynął zza nich nadzwyczaj blady Dzikus. — Och! — zawołał ze współczuciem Helmholtz — John, wyglądasz na bardzo chorego! — Może zaszkodziła ci jakaś potrawa? — zapytał Bernard. Dzikus skinął głową. — Owszem, jadłem cywilizację. — Co? — Zatruła mnie; byłem nieczysty. A potem — dodał ciszej — zjadłem moją własną niegodziwość. — Ale co właściwie... bo przed chwilą ty chyba... — Już jestem oczyszczony — rzekł Dzikus. — Wypiłem ciepłej wody z gorczycą. Tamci patrzyli nań zdumieni. — Czy chcesz powiedzieć, że zrobiłeś to celowo? — zapytał Bernard. — W ten sposób Indianie oczyszczają żołądek. — Usiadł westchnieniem przesunął dłonią po czole. — Odpocznę trochę — powiedział. — Jestem okropnie zmęczony. — Cóż, nie dziwię się — stwierdził Helmholtz. Po chwili milczenia rzekł innym już tonem: — Przyszliśmy ci powiedzieć do widzenia. Wyjeżdżamy jutro rano. — Tak, wyjeżdżamy jutro rano — powtórzył Bernard, na którego twarzy Dzikus dostrzegł nowy wyraz: zdeterminowanej rezygnacji. — Przy okazji, John — ciągnął pochylając
się do przodu w fotelu i kładąc dłoń na kolanie Dzikusa — chciałbym przeprosić za wszystko, co się wczoraj zdarzyło. — Zarumienił się. — Tak mi wstyd — mówił, choć głos mu drżał — naprawdę tak mi... Dzikus przerwał mu i ujmując jego dłoń uścisnął ją gorąco. — Helmholtz był dla mnie cudowny — podjął po chwili Bernard. Gdyby nie on, ja... — No już, już — zaprotestował Helmholtz. Zapadło milczenie. Pomimo smutku — a raczej dzięki niemu, bo smutek był symptomem ich wzajemnej do siebie przyjaźni — wszyscy trzej młodzi ludzie czuli się szczęśliwi.
— Poszedłem dziś rano do zarządcy — rzekł po chwili Dzikus. — Po co? — Poprosić o pozwolenie wyjazdu na wyspy razem z wami. — No i co powiedział? — zapytał żywo Helmholtz. Dzikus potrząsnął głową — Nie zgodził się. — Dlaczego? — Powiedział, że chce przeprowadzić eksperyment. Ale niech mnie diabli — dodał Dzikus z naglą furią w głosie — niech mnie diabli, jeśli dam się eksperymentować. Żaden zarządca na świecie mnie nie zmusi. Ja też wyjeżdżam jutro rano. — Ale dokąd? — zapytali jednocześnie. Dzikus wzruszył ramionami. — Wszystko jedno. Tam gdzie będę mógł być sam.
Od Guildford dolna linia wiodła przez dolinę Wey po Godalming, potem, przez Milford i Witley, prowadziła do Haslemere i dalej, przez Petersfield, do Portsmouth. Prawie do niej równoległa linia górna przechodziła nad Worplesdon, Tongham, Puttenham, Elstead i Gtayshott. Między Hog’s Back a Hindhead były miejsca, gdzie obie linie były odległe od siebie nie więcej niż o sześć, siedem kilometrów. Dystans ten był zbyt mały dla nieostrożnych lotników — zwłaszcza wieczorem, po zażyciu półgrama za wiele. Zdarzały się wypadki, i to poważne. Zdecydowano przesunąć górną linię o parę kilometrów na zachód. Między Grayshott a Tongham cztery opuszczone latarnie powietrzne znaczyły przebieg starej drogi Portsmouth — Londyn. Niebo nad nimi było ciche i puste. Dopiero nad Selborne, Borden i Farnham nieprzerwanie bzyczały i ryczały helikoptery. Dzikus na swą pustelnię obrał sobie starą latarnię stojącą na grzbiecie wzgórza między Puttenham i Elstead. Wzniesiona z żelazobetonu budowla była w doskonałym stanie — nawet zbyt wygodna, pomyślał Dzikus, gdy po raz pierwszy tam zajrzał, zbyt luksusowo cywilizowana. Uspokoił jednak swe sumienie obiecując sobie, że będzie w zamian przestrzegał bardziej surowej dyscypliny, oczyszczenia bardziej pełnego i całkowitego. Pierwsza noc w pustelni była rozmyślnie bezsenna. Spędził wiele godzin na kolanach, modląc się to do tych niebios, u których Klaudiusz błagał przebaczenia, to w języku Zuňi do Awonawilony, to do Jezusa i Pookonga, to do orla, swego świętego zwierzęcia. Od czasu do czasu rozpościerał ramiona niczym ukrzyżowany i trzymał je tak przez długie minuty, a ból stopniowo rósł, aż stawał się męką nie do zniesienia; trzymał je w tym dobrowolnym ukrzyżowaniu, powtarzając
przy tym przez zaciśnięte zęby (a pot spływał mu po twarzy): „O, wybacz mi! O, oczyść mnie! Pomóż mi być dobrym!” Powtarzał raz po raz, aż do chwili, gdy z bólu bliski był omdlenia. Gdy nadeszło rano, uznał, że uzyskał prawo do zamieszkania w latarni; tak, nawet pomimo całych szyb w większości okien, pomimo tak wspaniałego widoku z tarasu. Ta sama bowiem przyczyna, dla której wybrał latarnię, stała się niemal natychmiast powodem jej ewentualnego porzucenia. Zdecydował się tu zostać właśnie dlatego, że widok był tak piękny i że z tego właśnie miejsca mógł niejako wyglądać nadejścia wcielonej istoty boskiej. Lecz kimże on jest; by dzień w dzień nieustannie pieścić swój wzrok pięknym krajobrazem? Kimże on jest, by żyć pośród widzialnej obecności Boga? Jedyne, na co zasłużył, to jakiś brudny chlew, jakaś nora w ziemi. Zesztywniały i ciągle jeszcze chory, od długich nocnych cierpień, lecz dlatego właśnie pokrzepiony, wdrapał się na taras wieży, rozejrzał się po świecie, nad którym właśnie wschodziło słońce, po świecie, w którym znowu miał prawo zamieszkiwać. Na północy widok ograniczała długa wapienna linia wzgórz Hog’s Back; zza jej wschodniego krańca wynurzało się siedem drapaczy chmur; było to Guildford. Spojrzawszy na nie Dzikus skrzywił się z niesmakiem; pogodzi się z nimi jednak, gdyż nocą mrugają wesoło geometrycznymi układami, a w blasku reflektorów swe świetliste palce (gestem, którego w Anglii nikt prócz Dzikusa nie rozumiał) wznoszą uroczyście ku niezgłębionym tajemnicom niebios. W dolinie oddzielającej Hog’s Back od piaszczystego wzgórza, na którym stała latarnia, leżało Puttenham, skromna dziewięciopiętrowa wioska, a w niej parę silosów, ferma kurza i mała fabryczka witaminy D. Po drugiej stronie latarni, na południu, teren opadał długim stokiem wrzosowisk ku łańcuchowi stawów. Za nimi, ponad lasem, wyrastała czternastopiętrowa wieża stanowiąca Elstead. Niezbyt wyraźne w mglistym angielskim powietrzu Hindhead i Selborne wabiły oko romantyczną,
błękitną dalą. Jednakże nie widok dali przyciągał Dzikusa do latarni; równie ponętne było to co w pobliżu. Lasy, rozległe połacie wrzosowisk, żółtego janowca, kępy jodeł szkockich, lśniące stawy i zwieszające się nad nimi wierzby, lilie wodne, sitowie — wszystko to było piękne, a dla oka nawykłego do obrazu jałowej amerykańskiej pustyni wręcz zdumiewające. No i ta samotność! Całe dni upływały bez widoku człowieka. Latarnia znajdowała się zaledwie o kwadrans lotu od wieży na Charing—T, lecz nawet wzgórza Malpais nie były bardziej bezludne niż to wrzosowisko w Surrey. Tłumy opuszczające codziennie Londyn opuszczały go tylko po to, by grać w golfa elektromagnetycznego lub w tenisa. Puttenham nie miało boisk; najbliższe powierzchnie Riemanna były w Guildford. Jedyną atrakcję stanowiła tu kwit-
nąca roślinność oraz krajobrazy. Ponieważ więc nie było po co przyjeżdżać, nikt nie przyjeżdżał. Przez pierwsze dni Dzikus żył samotnie i nikt mu samotności nie zakłócał. Z pieniędzy na drobne wydatki, otrzymanych po przyjeździe do Anglii, John większość wydał na ekwipunek. Przed opuszczeniem Londynu nabył cztery koce ze sztucznej wełny, linę, sznurek, gwoździe, klej, parę narzędzi, zapałki (choć miał zamiar przejść z czasem na krzesiwo), trochę garnków i patelni, dwa tuziny toreb nasion i dziesięć kilogramów mąki pszennej. „Ale nie skrobię syntetyczną, ani nie bawełniany substytut mąki — mówił z naciskiem — nawet jeśli są bardziej pożywne”. Gdy jednak przyszło do hormonodajnych biszkoptów i witaminizowanego surogatu wołowiny, nie był w stanie oprzeć się namowom sprzedawcy. Spoglądając teraz na puszki, wyrzucał sobie gorzko własną słabość. Wstrętne produkty cywilizacji! Postanowił, że ich nie tknie, nawet choćby miał głodować. „To im da nauczkę”, myślał mściwie. Da nauczkę także jemu.
Przeliczył pieniądze. Spodziewał się, że ta niewielka suma, jaka mu pozostała, wystarczy, aby przetrwać zimę. Przyszłej wiosny jego ogród zrodzi tyle, że on sam będzie uniezależniony od świata. Póki co zawsze się znajdzie jakaś zwierzyna. Widział w pobliżu mnóstwo królików, po stawach zaś pływało ptactwo wodne. Zabrał się bez zwłoki do sporządzania łuku i strzał. Nie opodal latarni rosły jesiony; do wyrobu strzał nadawały się gałęzie pięknych prostych krzewów leszczyny z pobliskiej kępy. Zaczął od ścięcia młodego jesionu, sześciostopowy pień bez gałęzi okorował, a potem stopniowo zestrugiwał białe drzewo, tak jak go uczył stary Mitsima; w końcu uzyskał drąg długości równej swemu wzrostowi, sztywny w grubszym nieco środku, giętki na cieńszych końcach. Praca napełniała go głębokim zadowoleniem. Po tylu tygodniach próżnowania w Londynie, gdzie nie było co robić, gdzie można było co najwyżej naciskać guziki i przesuwać dźwignie, czystą radość sprawiała teraz praca wymagająca wprawy i cierpliwości. Kończył właśnie zestrugiwać drzewce, gdy uprzytomnił sobie nagle, że śpiewa — śpiewa! Wyglądało to tak, jakby natknąwszy się na siebie od zewnątrz, przyłapał się na gorącym uczynku. Zaczerwienił się, pełen poczucia winy. Ostatecznie nie przybył tu śpiewać i radować się. Uciekł przed brudem cywilizowanego życia; ma się oczyścić i być dobrym; ma czynić pokutę. Ku swemu wstydowi pojął, że zajęty struganiem łuku zapomniał o tym, co przysiągł sobie stale pamiętać: o biednej Lindzie, o swym morderczym wobec niej czynie, o wstrętnych bliźniakach rojących się jak wszy wokół misterium jej śmierci, obrażających swą obecnością nie tylko jego żal i skruchę, ale i bogów samych. Przysiągł sobie pamiętać, przy-
siągł nieustającą pokutę. A tu masz, siedzi sobie szczęśliwy nad drzewcem łuku i śpiewa, naprawdę śpiewa... Wszedł do latarni, otwarł pudełko z gorczycą, nastawił wodę. W pół godziny później trzech robotników rolnych, delt—minus należących do jednej z puttenhamowskich grup Bokanowskiego, jechało do Elstead. Na wierzchołku wzgórza natknęli się ze zdumieniem na młodego człowieka, który stał pod opuszczoną latarnią obnażony do pasa i okładał się biczem z węźlastych rzemieni. Plecy pocięte były poziomo czerwonymi pręgami, a od pręgi do pręgi spływały cienkie strużki krwi. Kierowca ciężarówki zatrzymał wóz na skraju drogi i w towarzystwie dwóch swych kolegów oglądał z otwartymi ustami niezwykłe widowisko. Raz, dwa, trzy — liczyli uderzenia. Po ósmym młody człowiek przerwał wymierzaną sobie karę, pobiegł na skraj lasu i gwałtownie zwymiotował. Potem wrócił, podniósł bicz i ponownie zaczął się okładać. Dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście... — O Fordzie! — szepnął kierowca. Bliźniacy byli tego samego zdania. — O Fordziku! — powiedzieli. W trzy dni później niczym sępy do padliny ściągnęli reporterzy. Stwardniały po wysuszeniu nad małym ogniem ze świeżego drewna łuk był gotowy. Dzikus pracował nad strzałami. Zestrugał i wysuszył trzydzieści leszczynowych prętów, zaopatrzył w ostre gwoździe, pieczołowicie zamocował pióra. Pewnej bowiem nocy zakradł się na fermę kurzą w Puttenham i miał teraz tyle piór, że mógłby wyposażyć całą zbrojownię. Właśnie nad zamocowaniem lotek zastał go pierwszy z reporterów. Zbliżając się bezszelestnie w swych miękkich butach, zaszedł Dzikusa od tyłu. — Dzień dobry, panie Dzikus — rzekł. — Jestem przedstawicielem „Cogodzinnej Depeszy”. Jak ukąszony przez węża zerwał się Dzikus na równe nogi rozrzucając strzały, pióra,
garnek z klejem i pędzel. — Najmocniej przepraszam — tłumaczył się szczerze zakłopotany reporter. — Nie chciałem... Dotknął kapelusza, aluminiowej rury, w której nosił swój bezprzewodowy odbiornik i przekaźnik. — Proszę wybaczyć, że go nie zdejmuję — rzekł. — Jest nieco ciężki. No więc, jak już mówiłem, jestem przedstawicielem „Cogodzinnej Depeszy”... — Czego pan chce? — warknął Dzikus. Reporter odpowiedział nadzwyczaj uprzejmym uśmiechem. — Otóż naszych czytelników zainteresowałoby głęboko... — Pochylił głowę na bok, jego uśmiech stał się niemal kokieteryjny. — Tylko parę słów od pana, panie Dzikus. — I za
pomocą paru rytualnych gestów odczepił dwa druty podłączone do przytroczonej u pasa przenośnej baterii, i włączył je równocześnie z obu stron aluminiowego kapelusza. Dotknął jakiejś sprężyny—na denku i wyskoczyły dwie antenki, dotknął innej na krawędzi ronda — i hokus—pokus wyskoczył mikrofon, i zawisł kołysząc się o sześć cali od nosa reportera. Ten zaś naciągnął sobie na uszy słuchawki, nacisnął przycisk z lewej strony kapelusza — i z wnętrza dobiegło słabe brzęczenie; pokręcił gałką w prawo — i brzęczenie przerwały stetoskopowe gwizdy, trzaski, czkawka i piski. — Halo — powiedział reporter do mikrofonu — halo, halo... Wewnątrz kapelusza rozległ się dzwonek. — To ty, Edzel? Primo Mellon mówi. Tak, znalazłem go już. Pan Dzikus weźmie teraz mikrofon i powie parę słów. Można pana prosić, panie Dzikus? — Spojrzał na Dzikusa przy-
wołując znowu swój nieodparty uśmiech. — Proszę powiedzieć czytelnikom, dlaczego pan tu zamieszkał. Co skłoniło pana do opuszczenia (Edzel, jesteś tam?) tak nagle Londynu. No i rzecz jasna o tym biczowaniu. — (Dzikus drgnął. Skąd wiedzą o biczowaniu?) — Wszyscy szalenie są ciekawi, jak to jest z tym biczowaniem. I jeszcze coś o Cywilizacji. No, sam pan wie: „Co myślę o Cywilizowanej Dziewczynie?” Tylko parę słów, parę słów... Dzikus zaszokował dosłownością. Wypowiedział pięć słów i ani słowa więcej — te same pięć słów, które wyrzekł do Bernarda na temat archiśpiewaka wspólnotowego. — Háni! Sons ěso tse—ná! — I chwyciwszy reportera za ramiona obrócił nim, i (młody człowiek miał kusząco miękką odzież) wymierzywszy starannie z całą siłą i precyzją championa fut—ust—bolisty posłał mu zdrowego kopniaka. W osiem minut później na ulicach Londynu sprzedawano najnowsze wydanie „Cogodzinnej Depeszy”. REPORTER „COGODZINNEJ DEPESZY” KOPNIĘTY W POŚLADEK PRZEZ MISTERIALNEGO DZIKUSA, brzmiał tytuł na pierwszej stronie, SENSACJA W SURREY. „Sensacja nawet w samym Londynie”, pomyślał reporter, gdy po powrocie czytał te słowa. I to nader bolesna sensacja. Usiadł z trudem i zabrał się do lunchu. Nie zrażeni tym nadwyrężeniem pośladków swego kolegi czterej inni reporterzy reprezentujący nowojorski „Times”, frankfurckie „Kontinuum Czterowymiarowe”, „Fordowski Monitor Naukowy” i „Zwierciadło Delty” wpadli tegoż popołudnia do latarni, spotykając się z przyjęciem coraz bardziej gwałtownym. Z bezpiecznej odległości, rozcierając pośladki, człowiek z „Fordowskiego Monitora Naukowego” krzyczał: — Ty głupcze! Czemu nie zażyjesz somy?
.— Wynocha stąd! — zawołał Dzikus potrząsając pięścią. Tamten odszedł kilka kroków, potem znów się odwrócił: — Zło przestaje istnieć, gdy się zażyje parę gramów. — Kobakwa iyatbokyai! — Ton był ironiczny, a zarazem groźny. — Ból staje się złudzeniem. — Naprawdę? — rzekł Dzikus i podnosząc gruby kij leszczynowy zrobił krok w przód. Człowiek z „Fordowskiego Monitora Naukowego” wskoczył do helikoptera. Po tym incydencie Dzikusa pozostawiono na pewien czas w spokoju. Kiedyś nadleciało kilka ciekawskich helikopterów i zawisło w pobliżu wieży. Posłał strzałę ku najbliższemu z nich. Przebiła aluminiową podłogę kabiny; rozległ się krzyk i maszyna wystrzeliła w górę z największym, na jakie ją było stać, przyspieszeniem. Odtąd trzymano się w przyzwoitej odległości od wieży. Nie zważając na uparte bzyczenie (wyobrażał sobie, że jest jednym z zalotników dziewczyny z Mátsaki, tym wytrwałym, niewrażliwym na ataki owadów), Dzikus kopał w swoim przyszłym ogródku. Po pewnym czasie owady, najwidoczniej się znudziwszy, odleciały; niebo nad jego głową opustoszało i gdyby nie skowronki, byłoby zupełnie ciche. Był duszny upał, burza wisiała w powietrzu. Kopał przez cały ranek, teraz zaś odpoczywał wyciągnięty na podłodze. I nagle uobecniła mu się w myśli Lenina naga, w zasięgu ręki, szepcząca: „słodki!” i: „obejmij mnie!” — w butach i pończoszkach, pachnąca. Bezwstydna ladacznica! Ale, och, och, jej ramiona na jego karku, wyniosłość jej piersi, jej usta! Wieczność gościła w naszych ustach i oczach. Lenina... Nie, nie, nie! Zerwał się na równe nogi i tak jak stał, półnagi wybiegi z domu. Na skraju wrzosowiska rosła kępa srebrnego jałowca. Rzucił się w nią, obejmował, nie gładkie ciało swych— pragnień, lecz naręcza zielo-
nych szpilek. Kłuły go tysiącami ostrych żądeł. Starał się pomyśleć o biednej Lindzie, tracącej oddech, oniemiałej, z zaciśniętymi kurczowo rękami i straszliwą grozą w oczach. O biednej Lindzie, którą przysięgał pamiętać. Ale obecność Leniny nawiedzała go ciągle. Leniny, którą obiecywał sobie zapomnieć. Nawet wśród ukłuć igieł jałowca jego drżące ciało czuło ją, nieodparcie realną. „Słodki, słodki... Skoro ty także mnie pragnąłeś, dlaczego mi nie...” Na gwoździu u drzwi wisiał bicz przygotowany na przyjęcie reporterów. Oszalały Dzikus wpadł do domu, chwycił bicz, okręcił. Węźlaste rzemienie wpiły się w ciało. — Ladacznica! Ladacznica! — krzyczał przy każdym uderzeniu, jak gdyby to on był Leniną (a jakże obłąkańczo, choć nieświadomie, tego pragnął!), białą, ciepłą, wonną, grzeszną Leniną, którą by tak właśnie biczował. — Ladacznica! — A potem głos rozpaczy: — Och, Linda, wybacz mi. Wybacz mi Boże! Jestem zły. Jestem niegodziwy. Jestem... Nie, nie, ty ladacznico, ladacznico!
Ze swej starannie urządzonej kryjówki w lesie o trzysta metrów od wieży Darwin Bonaparte, najlepszy w Towarzystwie Czuciofilmowym fachowiec od filmowania dużych drapieżników, obserwował rozwój wypadków. Cierpliwość i rutyna zostały wynagrodzone. Całe trzy dni spędził w dziupli sztucznego dębu, trzy noce czołgał się po wrzosowiskach, ukrywał mikrofony w janowcu, zakopywał druty w miękkim szarym piasku. Siedemdziesiąt dwie godziny skrajnej niewygody. Teraz jednak nadszedł wielki moment, największy — mówił sobie w duchu Darwin Bonaparte, lawirując wśród swych przyrządów — od czasu gdy zrobił ów słynny, pełen wszelakich odgłosów czuciofilm z godów goryli. „Wspaniale”, rzekł do siebie, gdy Dzikus rozpoczął swe zdumiewające przedstawienie. „Wspaniale!” Teleskopowe kamery
były pieczołowicie nakierowane — przyklejone wręcz do swego ruchomego celu; dodał mocy, aby uzyskać zbliżenie oszalałej, zmienionej twarzy (zachwycające!), przez pół minuty robił zwolnione zdjęcia (będą nadzwyczaj komiczne efekty, obiecywał sobie), równocześnie nadsłuchiwał odgłosu uderzeń, jęków, dzikich, obłąkanych słów zapisywanych na ścieżce dźwiękowej biegnącej skrajem taśmy filmu; spróbował małego wzmocnienia (tak, teraz zdecydowanie lepiej), radowało go, że w takich chwilach przerwy dolatuje śpiew skowronka; pomyślał, że szkoda, iż Dzikus się nie odwraca, bo można by wtedy zrobić należyte zbliżenie krwi na plecach — i niemal w tej chwili (ależ mam zdumiewające szczęście!) ten zgodny facet się właśnie odwraca, a on może zrobić doskonałe zbliżenie. — No, to była wielka sprawa! — powiedział do siebie, gdy spektakl się zakończył. — Naprawdę wielka! — Otarł twarz. Kiedy dołączą w studio efekty dotykowe, to wyjdzie cudowny film. Niemal równie dobry, myślał Darwin Bonaparte, jak Życie miłosne wielorybiej spermy — a to już, na Forda, nie byle co. W dwanaście dni później Dzikus z Surrey został rozpowszechniony i można go było oglądać, słyszeć i czuć w każdym czucioteatrze pierwszej kategorii na terenie całej Europy Zachodniej. Efekt wywołany przez film Darwina Bonaparte był natychmiastowy i ogromny. W godzinach popołudniowych następnego dnia po premierze wiejską samotność Johna zakłócił nagle przylot ogromnego stada helikopterów. Właśnie kopał w ogrodzie — przekopując zarazem własny umysł, pracowicie spulchniając materię swych myśli. Śmierć — zanurzył szpadel raz, drugi, trzeci. Wszystkie nasze dni wczorajsze świecą pochodniami wzdłuż drogi w mgłę śmierci. Grzmot prawdy załomotał w tych słowach. John uniósł następną szuflę ziemi. Dlaczego Linda umarła? Dlaczego pozwolono jej stopniowo tracić człowieczeństwo, aż wreszcie... Zadrżał. Całująca padlina. Postawił stopę na szpadlu i wcisnął go gwałtownie w miękki grunt. Jak muchy dla swawolnych chłop-
ców jesteśmy dla bogów; zabijają nas dla zabawy. Znowu grzmot; słowa grzmiące prawdzi-
wie — bardziej prawdziwie niż prawda sama. A jednak Gloucester nazywał ich bogami wszechłaskawymi. Zresztą najlepszym odpoczynkiem jest sen, czemuż więc tak się boisz śmierci, co nie jest niczym więcej. Niczym więcej niż sen. Zasnąć. Może śnić. Szpadel uderzył o kamień; przerwał, by go podnieść i wyrzucić. Bo w tym śnie śmierci sny jakie...? Bzyczenie nad głową przeszło w ryk. I oto nagle zakrył go cień, coś było w górze między nim a słońcem. Spojrzał wzwyż, oderwany od kopania, wyrwany ze swoich myśli; spojrzał wzwyż w oszołomieniu, jego myśl ciągle jeszcze błądziła po tym innym świecie tego co prawdziwsze—niż— prawda—sama, ciągle jeszcze nurzała się w otchłaniach śmierci i boskości. Spojrzał wzwyż i ujrzał tuż nad sobą chmarę wiszących maszyn. Nadciągnęły jak szarańcza, wisiały w powietrzu, lądowały na wrzosowisku. A z brzuchów tych wielkich pasikoników wyłaniali się mężczyźni w odzieży z białej sztucznej flaneli, kobiety (bo dzień był upalny) w jedwabnych żakiecikach lub w aksamitnych szortach i na wpół rozsuniętych koszulkach bez rękawów. Z każdej maszyny jedna para. W ciągu kilku minut były ich już całe tuziny; stali szerokim kręgiem wokół latarni, gapili się, śmiali, pstrykali aparatami, rzucali (niczym małpie w klatce) orzeszki, paczki gumy do żucia nasycanej hormonami, hormonodajnych herbatników. Z każdą chwilą — jako że zza wzgórz Hog’s Back napływali teraz nieprzerwaną falą — liczba ich rosła. Niczym w koszmarnym śnie tuziny stawały się dwudziestkami, dwudziestki setkami. Dzikus cofnął się do wieży i stał teraz jak osaczone zwierzę pod murem latarni, spoglądając po twarzach w niemej grozie, niczym ktoś kto postradał zmysły.
Z tego stuporu wytrąciła go, wprowadzając w bardziej bezpośredni kontakt z rzeczywistością, dobrze wycelowana paczka gumy do żucia, która uderzyła go w policzek. Wstrząs bólu — i już się obudził; obudził się dziko wściekły. — Wynosić się stąd! — zawołał. Małpa przemówiła; wybuch śmiechu i oklaski. — Poczciwy stary Dzikus! Brawo, brawo! A pośród hałasu słyszał przebijające się wołania: — Bicz, bicz, bicz! Idąc za tą propozycją, zdjął z gwoździa pęk węźlastych rzemieni i potrząsnął nim ku swoim prześladowcom. Podniósł się gwar ironicznego uznania. Ruszył groźnie ku nim. Jakaś kobieta krzyknęła ze strachu. Krąg zafalował w najbardziej zagrożonym miejscu, potem zwarł się na powrót. Świadomość ogromnej przewagi li-
czebnej dodawała tym ludziom odwagi, jakiej Dzikus się po nich nie spodziewał. Zaskoczony, przystanął i rozejrzał się po twarzach. — Dlaczego nie zostawicie mnie w spokoju? — w jego rozwścieczonym głosie pobrzmiewał ton niemal błagalny. — Masz trochę migdałów z solą magnezową — rzekł mężczyzna, który, gdyby Dzikus ruszył naprzód, zostałby zaatakowany jako pierwszy. Wyciągnął przed siebie paczkę. — Są naprawdę smaczne, bierz — dodał z nerwowym pojednawczym uśmiechem. — Sole magnezowe podtrzymują młodość.
Dzikus nie zwracał na niego uwagi. — Czego chcecie ode mnie? — zapytał tocząc wzrokiem po roześmianych twarzach. — Czego chcecie ode mnie? — Bicza — odpowiedział chór setek pomieszanych głosów. — Biczuj się. Pokaż nam biczowanie. Potem grupa stojąca z tyłu zaintonowała skandując: — Chce—my—bi—cza! Chce—my—bi—cza! Inni natychmiast podjęli i teraz powtarzali zdanie raz za razem, jak papugi, coraz głośniej, aż przy siódmym lub ósmym powtórzeniu wołano już tylko to. — Chce—my—bi—cza! Krzyczeli wszyscy; odurzeni hałasem, jednomyślnością, wspólnym rytmem, mogliby zapewne tak krzyczeć godzinami — bez końca. Jednakże gdzieś przy dwudziestym piątym powtórzeniu nastąpiło osobliwe zakłócenie. Zza Hog’s Back wyłonił się jeszcze jeden helikopter, zawisł nad tłumem, potem osiadł na ziemi o kilka metrów od Dzikusa, na wolnej przestrzeni między grupą gapiów a latarnią. Ryk śmigła na chwilę zagłuszył skandowanie; gdy maszyna stanęła na ziemi i silniki umilkły, „Chce—my—bi—cza!” zabrzmiało tą samą głośną, upartą melodią. Drzwi helikoptera otwarły się i z wnętrza wyszedł najpierw młodzieniec o rumianej twarzy, a za nim młoda kobieta w zielonych aksamitnych szortach, białej bluzeczce i czapce dżokejskiej. Na widok kobiety Dzikus wzdrygnął się, cofnął, zbladł. Ona zaś uśmiechała się ku niemu — uśmiechem niepewnym, błagalnym, niemal pokornym. Upływały sekundy. Jej wargi poruszały się, mówiła coś, lecz słowa zagłuszało głośne nieustanne skandowanie gapiów.
— Chce—my—bi—cza! Chce—my—bi—cza!
Młoda kobieta przycisnęła obie dłonie do piersi i na brzoskwiniowej, bajecznie pięknej twarzy pojawił się nie bardzo do niej pasujący wyraz tęsknoty i smutku. Błękitne oczy zdawały się powiększać, rozświetlać i nagle po policzkach stoczyły się dwie łzy. Mówiła dalej coś, czego nie było słychać; potem szybkim, namiętnym gestem wyciągnęła ramiona do Dzikusa, ruszyła ku niemu. — Chce—my—bi—cza! Chce—my... I oto nagle otrzymali, czego chcieli. — Ladacznico! — Dzikus rzucił się na nią jak szaleniec. — Dziwko! — jak szaleniec świsnął nad nią biczem z drobnych rzemyków. Przerażona, rzuciła się do ucieczki, potknęła się i upadła we wrzosy. — Henryk, Henryk! — zawołała. Ale towarzysz o rumianej twarzy umknął z pola zagrożenia za helikopter. Krąg rozpadł się z jękiem zachwytu i ekstazy; ludzie ruszyli ku magnetycznemu centrum atrakcji. Ból budził grozę, ale i fascynację. — Dziwka, wszeteczna dziwka! — oszalały Dzikus uderzył ponownie. Stłoczyli się wokoło, pchając się i popychając niczym świnie u koryta. — Och, to ciało! — Dzikus zgrzytał zębami. Tym razem opuścił bicz na własne plecy. — Zabić je! Zabić! Oszołomieni grozą i bólem, pobudzani od wewnątrz nawykiem współpracy, owym pragnieniem jednomyślności i jednania się ze sobą, tak nieusuwalnie wpojonym im przez warun-
kowanie, zaczęli naśladować szaleństwo jego gestów, uderzając jeden drugiego, gdy Dzikus uderzał własne niepokorne ciało lub to pulchne wcielenie grzechu wijące się z bólu we wrzosach u jego stóp. — Zabić je, zabić je, zabić... — wołał Dzikus. Wtem ktoś zaintonował nagle „Orgię—porgię”, a wszyscy natychmiast podjęli refren i śpiewając zaczęli tańczyć. Orgia—porgia, w koło, raz za razem, okładając się wzajemnie w rytmie sześć ósmych. Orgia—porgia... Było już po północy, gdy odleciał ostatni helikopter. Otępiały od somy, wyczerpany długotrwałym szaleństwem zmysłów, Dzikus spał we wrzosach. Słońce było już wysoko, gdy się przebudził. Leżał przez chwilę, niczym sowa mrużąc półprzytomne oczy w blasku słońca; potem nagle przypomniał sobie — wszystko. — O mój Boże, mój Boże! — zakrył oczy dłonią.
Tego wieczoru helikoptery nadciągające z bzyczeniem spoza Hog’s Back tworzyły ciemną chmurę dziesięciokilometrowej długości. Opis zeszłonocnej orgii pojednania ukazał się we wszystkich gazetach. — Dzikus! — wołali pierwsi przybyli, wysiadając z maszyn. — Panie Dzikus! Żadnej odpowiedzi. Drzwi latarni były uchylone. Otwarli je na oścież i weszli do mrocznego wnętrza. Pod sklepieniem w przeciwległej części pokoju dojrzeli podest schodów wiodących na wyższe piętra. Tuż pod wierzchołkiem sklepienia kołysała się para nóg.
— Panie Dzikus! Powoli, bardzo powoli, niczym dwie leniwe igły kompasu stopy obracały się w prawo; na północ, północny wschód, wschód, południowy wschód, południe, południo—południo— zachód, potem zatrzymały się i po paru sekundach równie leniwie ruszyły z powrotem w lewo. Południo—południo—zachód, południe, południowy wschód, wschód...
OPOWIEŚĆ O OSTATNIM CZŁOWIEKU Zaratustra Nietzschego przedstawiał ludziom ku przestrodze obraz ostatniego człowieka: „Myśmy szczęście wynaleźli, mówi ostatni człowiek i mruży wzgardliwie oczy”. Ostatni człowiek to ten, który nie jest już owym „przejściem i zanikiem”, linią „rozpiętą między człowiekiem a zwierzęciem”, na której z natury balansuje istota ludzka. Ostatni człowiek wszystko osiągnął i teraz żyje w świecie urządzonym w sposób wygodny i przyjemny. Powołany do życia ponad pól wieku temu (1931) piórem Aldousa Huxleya nowy wspaniały świat jest światem spełnionej (rzekomo) szczęśliwości. Po tak długim czasie, jaki upłynął od chwili stworzenia tej dość już anachronicznej wizji społeczeństwa organizowanego za pomocą metod biologicznych, zasadność wydania polskiego przekładu może się wydać wątpliwa. Powieść Huxleya nie stanowi jednakże tylko antywellsowskiej wypowiedzi w sprawie tragicznych skutków triumfu nauki. Uniwersalizm tego dzieła przekracza daleko wszelkie doraźne — także polityczne — cele, którym przed laty mogło ono służyć. Ostrze satyry w gruncie rzeczy nie godzi w systemy polityczne, gdyż atakuje cywilizację przemysłową jako taką. Lęk i niepokoje Huxleya, który szybko stwierdził, że jego wizja bliższa jest urzeczy-
wistnienia, niż początkowo mniemał, doznały dziś pewnego przesunięcia akcentów. Wydaje się, że wzrosło zagrożenie totalnego unicestwienia ludzkości, natomiast widmo wszechzorganizowania nieco zbladło. W gruncie rzeczy widmo to, abstrahując rzecz jasna od jego lokalnych materializacji, jest dzieckiem hiperboli i formalizmu myślowego. Najbardziej nawet skrajna antyutopia stanowi przecież utopię tout court — wizję nierealną, konstrukcję. Oczywiście byłoby rzeczą nieodpowiedzialną lekceważyć ostrzeżenia antyutopistów. Nie ulega przecież wątpliwości, że wolność, jak to nieustannie Huxley powtarzał, jest w stanie ciągłego zagrożenia. A poza tym warto zgłębiać logikę rozwoju cywilizacji przemysłowej, do czego dzieło Huxleya świetnie się nadaje. Nieodparty charakter tej logiki zdaje się nas przekonywać, że społeczne spełnienie musi przybierać postać zbiorowego szaleństwa. W swej niezwykłej książce Huxley wyprowadził konsekwencje i podsumował grzechy współczesności, czyniąc to jednakże bez łatwego moralizatorstwa — wręcz przeciwnie, z chichotem nieco diabelskim. Przyszłość naszego permanentnego niedostatku rysuje się trojaka: albo jego kontynuacja, albo totalne unicestwienie, albo powszechna szczęśliwość. Heglowski koniec historii w postaci nowego wspaniałego świata urzeczywistnia się jako alternatywa obłąkania: stojący wobec cywilizacji A.F. 632 Dzikus ma do wyboru szaleństwo akceptacji lub nie mniejsze szaleństwo odrzucenia. Po la-
tach Huxley uwierzył w możliwość wyboru zdrowia: trzecim wyjściem jest archipelag wysp zesłania, na których samorzutnie zawiązuje się „normalne” życie. Dla powieściowego świata przedstawionego pociecha płynie stąd prawie żadna, bowiem sedno antyutopii Huxleya wyraża się dobrowolnością niewolnictwa. Nawet nie to, że jest ono akceptowane: jego się w ogóle
nie dostrzega. Czegóż jednakże chce człowiek od ostatniego człowieka? Co ma do zarzucenia idealnej stabilności naszych przyszłych? Czyż nie są szczęśliwi? Ależ są. O cóż nam chodzi, gdy podnosimy „nieludzkość” tego życia? Przeciw jego logice pragmatycznej stawiamy naszą wyrafinowaną (?) i głęboką (?) sztukę, życie kulturowe w ogóle — tak jakby filozofia (a co to takiego?) nie orzekła już była, iż wszystko to stanowi jedynie kompensację braków materialnych. Orzekła, i to jeszcze za życia Pana Naszego Forda, czyli Henry Forda (1863—1947), amerykańskiego przemysłowca i filantropa (akcja powieści dzieje się A.D. 2541). Czy więc nie odrzucam~ nowego wspaniałego świata w imię sloganów o „człowieczeństwie” i banalnych lamentów nad utratą „wolności”? Obywatele Republiki Świata na wszystko, na co nie są warunkowani, reagują repulsywnie. Czy my sami, gdy stajemy wobec owego świata mówiąc „osobliwe”, nie zachowujemy się podobnie jak oni, a nawet gorzej, bo kłamliwie i tchórzliwie nie chcemy uznać logicznych konsekwencji? Protestujemy przeciw egalitaryzmowi, ale czyż jedyną bezkonfliktową i szczęśliwą nierównością nie jest nierówność absolutna: system kastowy? Bronimy prawa do wolności osobistej, ale czyż wolność nie jest czymś, co ma sens tylko tam, gdzie zachodzi potrzeba wyboru i decyzji — a zatem w społecznościach nie do końca (czyli niedoskonale) zniewolonych? Samodoskonalenie? Wiara? Wyższe uczucia? Czyż wszystko to nie ma prowadzić nas do pogodzenia z naturą — czy więc nie prościej już u samego początku osiągnąć stan naturalnej, instyktowo—półzwierzęcej szczęśliwości? Jesteśmy bezsilni wobec tej logiki. Pytanie: „O co wam właściwie chodzi?”, zada nam nie tylko Mustafa Mond, ale i dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć procent szczęśliwych obywateli Tamtego Świata. Nie pokonamy ich bezbłędnej Inżynierii Społecznej oceniając osiągnięty przez nią cel. Spróbujmy zatem zapytać o środki wiodące do tego celu, który zresztą polega na likwidacji wszelkiego w ogóle celu — poza jednym tylko: dążeniem do pod-
trzymania homeostazy szczęśliwości. Jeżeli nie toczy nas robak makiawelizmu, ocenimy z perspektywy etycznej. To jest to, czym dysponuje człowiek, zaś ostatni człowiek już nie. Jak powstał nowy wspaniały świat? Jaka tu zaszła „prawdziwie rewolucyjna rewolucja” (Huxley)? Otóż dokonano monstrualnej manipulacji świadomością jednostek, uzyskując w efekcie paradoksalną jedność przeciwieństw: kastowy egalitaryzm egzemplarzy z butli, szczęśliwe niewolnictwo, prymitywizm supercywilizacji, pełnię pustki. Cenę takiego „pogodzenia
wartości” zapłaciło społeczeństwo normalizowane wedle Prokrustowego ideału stabilności. Cały ten zabieg był podstępem i nadużyciem, a jako podstęp — przemocą. Przemoc zaś jest niemoralna. Jakże groźnie zaraźliwa jest logika Tamtego Świata. Oto w pewnym momencie Dzikus domaga się społeczeństwa samych alf, a potem staje bezradny wobec oczywistej niemożliwości tegoż (eksperyment cypryjski). A przecież Dzikus zaproponował twór sztuczny! I to bardziej sztuczny niż ten faktycznie realizowany w Republice Świata, która kast miała aż kilka. Oto ciężki grzech mimowolnego neofity Dzikusa, który w tym momencie zaparł się Szekspira i swej „dzikości”. Ta przecież wie, że społeczność nie rozkłada się na kasty od alfa do epsilon czy nawet do omega; tyle jest bowiem „kast”, ile istot ludzkich. Co osiągnął ostatni człowiek nowego wspaniałego świata? W sposób doskonały opanował naturę — i tę własną, i tę zewnętrzną, czyli przyrodę. Subiektywizacja obiektu, powiada Adorno, prowadzi do unicestwienia zarówno subiectum jak obiectum. Inaczej mówiąc: ostatni człowiek opanował naturę, lecz czym jest to, co trzyma on w ręku? Niczym. I niczym jest też on sam. Oto szatańska dialektyka: im więcej zagarniam, tym zagarniam mniej, i tym mniej
jest mnie samego. Opanowując, staję się panem własnych jedynie konstrukcji; realność mi się wymyka. Staję się w gruncie rzeczy panem własnej idei ładu, a przy tym siebie samego redukuję do tej idei. Gdy więc Norwid powiada, że ideolog „realność popsowa, bo wariat jest”, to „popsowanie”, jak nas poucza Huxley i historia, nie musi oznaczać likwidacji ładu; może oznaczać Jego nadmiar. Owo totalne urządzenie wszelkich dziedzin życia jest przecież jednak unicestwieniem realności. Realność i konstrukcja to dwie bohaterki tej Huxleyowskiej „powieści idei”. Realność jest trudna, uczą jej nas milenia dziejów, przeciw którym raz po raz powstają rewolucje kulturalne, my zaś, uparcie burząc konstrukcje i rekonstrukcje, musimy niestrudzenie do niej powracać. Bo tamto nic niewarte, Kaliklesie.
Bogdan Baran
GENE WOLFE
ZACHODNI WIATR
— ...wam wszystkim, moi najdrożsi rodacy, przede wszystkim zaś — jak zwykle — mym oczom, Zachodniemu Wiatrowi. Ściana wilgotnego, cuchnącego pomieszczenia zamigotała; jednocześnie magiczne wrota prowadzące do niewyobrażalnie pięknego ogrodu skryły się za mgłą i rozpoczęła się przemiana. Marmurowe fontanny falowały jak trawa, natomiast krzewy różane, których ukwiecone gałązki uginały się pod ciężarem pereł i brylantów, zblakły niczym stare walentynki. Tron władcy ze złotego stał się brązowy, potem koloru umbry, sam władca zaś, roztaczający dokoła aurę ojcowskiej dobroci i mądrości, także przeszedł kilka następujących szybko po sobie transformacji, stając się najpierw obrazem, następnie plakatem, a wreszcie znaczkiem pocztowym. Właścicielka — stara kulawa kobieta — nie zważając na głośne protesty wyłączyła ścianę. — Wszyscy słyszeliście, co powiedział — stwierdziła. — Znacie swoje obowiązki. Dlaczego mielibyście wysłuchiwać jakiegoś głupka z Ministerstwa Prawdy, który powtórzy dokładnie to samo, tyle że w znacznie bardziej skomplikowany sposób? Niezadowoleni milczeli, uważając, że już spełnili swój obowiązek, stara kobieta natomiast spojrzała na zegar wiszący nad barem. — Za dwadzieścia minut zaczyna się mecz. Deszcz czy nie deszcz, zwali się mnóstwo ludzi i każdy będzie chciał się czegoś napić, więc jeśli ktoś ma ochotę na drinka, to lepiej niech zamówi już teraz. Za jej radą poszli tylko dwaj niezdarni, brudni mężczyźni, niemal na pewno parający się jakimś nielegalnym zajęciem. Spośród pozostałych część już dyskutowała o zbliżającym się meczu, inni natomiast o przemówieniu, którego niedawno wysłuchali — nie o jego treści, która dla większości musiała pozostać w znacznej mierze niezrozumiała, lecz o władcy i jego ogrodzie. Przy okazji ożywały krążące od nie wiadomo jak dawna plotki dotyczące życia w pałacu.
Otworzyły się drzwi i do wnętrza wtargnęła wichura, a wraz z nią młody mężczyzna. Był wysoki i szczupły. Miał na sobie zupełnie przemoczony płaszcz oraz stary filcowy kapelusz osłonięty przezroczystą folią; przytrzymująca ją elastyczna taśma całkowicie zdeformowała nakrycie głowy. Zamiast połowy twarzy miał wielką siną bliznę. Stara kobieta zapytała go, czego chce. — Podobno macie tu pokoje. — Tak, mamy. Nawet całkiem niedrogo. Powinieneś to czymś zasłonić. — Więc nie patrz, jeśli ten widok sprawia ci przykrość. — Myślisz, że muszę wynająć ci pokój? — Spojrzała na klientów, jakby szukała u nich poparcia na wypadek, gdyby młody mężczyzna z blizną po-
czuł się urażony jej słowami. — Mogę ci przecież powiedzieć, że bardzo mi przykro, ale nie mamy wolnych miejsc. Wtedy nie pozostałoby ci nic innego jak pójść na komisariat — to tylko dwadzieścia przecznic stąd — i poprosić, żeby pozwolili ci spędzić noc w celi. — Potrzebuję pokoju i czegoś do jedzenia. Co masz? — Kanapki z szynką. — Padała cenę. — A za pokój... — Wymieniła sumę. — W porządku. Daj dwie kanapki i kawę. — Jeśli weźmiesz pokój do spółki z kimś, zapłacisz tylko połowę. Mogę popytać wśród gości, czy ktoś zechce cię przyjąć. — Nie trzeba.
Otworzyła puszkę z kawą. Z bocznej ścianki natychmiast wysunęła się rączka, a po chwili zawartość zaczęła parować. — Założę się, że gdzie indziej nawet nie chcieli z tobą gadać, co? — zagadnęła, podając mężczyźnie naczynie z gorącym płynem. — Z taką twarzą, i w ogóle... Bez słowa wziął kawę, odwrócił się i obrzucił pomieszczenie uważnym spojrzeniem. Drzwi, przez które sam niedawno wszedł (woda wciąż jeszcze spływała po jego płaszczu i chlupotała mu w butach, przy najlżejszym poruszeniu wydając gulgocząco—mlaszczące odgłosy), otworzyły się i stanęła w nich niewidoma dziewczyna. Zorientował się, że jest niewidoma, zanim zdążył się jej dokładnie przyjrzeć. Miała ciemne okulary — w tę czarną, przesiąkniętą deszczem noc stanowiło to wystarczającą wskazówkę — i poruszała się bardzo ostrożnie, jak osoba, która ciągle balansuje na krawędzi nicości. — A ty skąd się tu wzięłaś? — zapytała stara kobieta. — Z dworca — odparła dziewczyna. — Przyszłam na piechotę. W ręce trzymała białą laskę; poruszając nią w lewo i prawo skierowała się w stronę, z której dobiegał głos właścicielki. — Szukam miejsca, gdzie mogłabym spędzić noc — dodała. Miała dźwięczny, piękny głos i była bez makijażu. Młody mężczyzna doszedł do wniosku, że dziewczyna nigdy nie stosowała szminki, pudru ani cieni do powiek, w związku z czym mogła bez obawy wystawiać twarz na działanie ulewy. — Nie możesz tu zostać — powiedział. — Wezwę taksówkę. — Ale ja chcę tu zostać — odparła dziewczyna. — Muszę się gdzieś przespać. — Mam przy sobie komunikator. Rozpiął płaszcz, aby pokazać jej czarne prostokątne pudełko z głośnikiem, przyciskami i
niewielkim ekranem, ale natychmiast zdał sobie sprawę, że zachował się jak głupiec. Ktoś parsknął śmiechem. — Nie działają. — Co nie działa? — zainteresowała się stara kobieta. — Taksówki. Autobusy też. W wielu miejscach woda zalała ulice i porobiły się zwarcia. Ja też mam przy sobie komunikator. — Dziewczyna dotknęła okolic pasa. — Kilka minut temu władca wygłosił przemówienie. Słuchałam go idąc tutaj. Zaraz potem podawano wiadomości. Mówili też o taksówkach, ale ja i tak wiedziałam już, że nie jeżdżą, bo na dworcu jakiś człowiek próbował wezwać jedną dla mnie. — Nie możesz tu zostać — powtórzył młody mężczyzna. — Jeśli chcesz, dam ci pokój — powiedziała właścicielka. — Ostatni, jaki mi został. — Chcę. — Więc jest twój. Zaczekaj chwilę. Muszę przygotować kanapki dla tego młodzieńca. Ktoś zaklął głośno i zawołał, że zaraz zaczyna się mecz. — Jeszcze pięć minut! — odkrzyknęła stara kobieta, po czym wyjęła spod lady dwa plasterki gotowanej szynki, wsadziła je między dwie kromki chleba, a następnie powtórzyła operację z dwoma następnymi plasterkami i kromkami. — Chyba nadają się do jedzenia — powiedział mężczyzna. — Nie są zbyt apetyczne, ale raczej nie powinniśmy się otruć. Chcesz jedną? — Mam trochę pieniędzy — odparła niewidoma dziewczyna. — Sama mogę kupić sobie jedzenie. — Odwróciła się w stronę starej kobiety. — Poproszę kawę.
— A co z kanapką? — Jestem zbyt zmęczona, żeby mieć ochotę na jedzenie. Drzwi otwierały się i zamykały prawie bez przerwy. Pomimo ulewnego deszczu przybywało coraz więcej mieszkańców pobliskich domów, by obejrzeć mecz. Stara kobieta włączyła ścianę, oni zaś z zainteresowaniem obserwowali rozgrzewkę, ćwicząc się w komentarzach, które mieli później wygłaszać podczas gry. Młody mężczyzna z blizną i niewidoma dziewczyna byli odpychani coraz dalej, aż wreszcie znaleźli się przy samych drzwiach. Gdyby nie włączona ściana, w pomieszczeniu panowałaby całkowita cisza. — To naprawdę paskudne miejsce. Nie powinnaś tu przychodzić. — W takim razie co tutaj robisz? — Nie mam pieniędzy — przyznał. — A tu jest tanio. — Nie pracujesz? — Zostałem ranny w wypadku. Teraz już czuję się dobrze, ale powiedzieli mi, że muszę po-
szukać sobie innej roboty, bo z taką twarzą będę tylko straszył ludzi. Chyba mają rację. — A ubezpieczenie? — Nie obejmuje mnie. Za krótko pracowałem. — Rozumiem. Dziewczyna ujęła w obie ręce kubek z kawą i podniosła go ostrożnie do ust. Chciał ją ostrzec, że zaraz rozleje gorący płyn, ale nie śmiał. W chwili, gdy był pewien, że kawa przeleje się przez krawędź, dziewczyna upiła pierwszy łyk. — Szłaś przez miasto nocą, podczas szalejącej burzy, i słuchałaś przemówienia władcy. To
mi się podoba. — Czy oni też słuchali? — zapytała. — Nie wiem. Nie było mnie tutaj. Kiedy wszedłem, ściana była wyłączona. — Powinni go słuchać — stwierdziła z powagą. — Przecież robi wszystko dla naszego dobra. Młody mężczyzna skinął głową. — Tyle że ludzie zupełnie mu nie pomagają — ciągnęła dziewczyna. — Weź na przykład problem przestępczości: wszyscy narzekają, ale przecież to oni popełniają przestępstwa. Władca stara się dać im czystą wodę i powietrze... — ...a oni palą wszystko, co wpadnie im w ręce, jak tylko dojdą do wniosku, że nikt nie schwyta ich na gorącym uczynku, i wyrzucają śmieci do rzek — dokończył za nią. — Dzięki jego wysiłkom ci na górze pławią się w luksusie, jednocześnie oszukując go na każdym kroku. Powinien ich zniszczyć. — Ale on ich kocha — odparła dziewczyna. — On wszystkich kocha. To brzmi prawie tak samo, jakby powiedzieć, że nikogo nie kocha, ale tak nie jest. On kocha wszystkich. — Owszem — przyznał po chwili mężczyzna z blizną — ale najbardziej kocha Zachodni Wiatr. Jeśli ktoś kocha wszystkich, to wcale nie oznacza, że nie może kochać kogoś bardziej od pozostałych. Dzisiaj nazwał go swoimi oczami. — Zachodni Wiatr patrzy i mówi mu, co widzi. Myślisz, że jest kimś ważnym? — Zachodni Wiatr jest bardzo ważny, ponieważ władca wysłuchuje jego raportów — tym bardziej że właściwie nikt inny nie może liczyć na audiencję. Ale ty chyba chciałaś zapytać, czy dla nas wygląda na kogoś ważnego. Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby tak było. Przypuszczalnie jest całkiem zwyczajnym człowiekiem, nie zwracającym na siebie uwagi. — Chyba masz rację.
Właśnie zabrał się do drugiej kanapki, więc tylko skinął głową, ale natychmiast uświadomił sobie, że ona tego nie widzi. Jest bardzo ładna, pomyślał. Szczupła, nie za wysoka, bez pierścion-
ków na palcach. Miała nie polakierowane paznokcie, przez co jej ręce — przynajmniej dla niego — wyglądały jak ręce uczennicy. Przypomniał sobie, z jakim natężeniem obserwował w szkole koleżanki grające w siatkówkę, jak bardzo ich pragnął... — Powinnaś była zostać na noc na dworcu — powiedział. — Tu nie jest bezpiecznie. — Czy drzwi zamykają się od wewnątrz? — Nie wiem. Jeszcze nie byłem w pokoju. — Jeśli nie, to zablokuję klamkę krzesłem albo przesunę jakąś szafkę. Na dworcu próbowałam przespać się na ławce — wierz mi, wcale nie miałam ochoty iść tutaj w taką ulewę — ale ledwie zdążyłam zasnąć, natychmiast budziło mnie dotknięcie czyjejś ręki. Raz nawet zdołałam ją złapać, ale wyrwał mi ją bez trudu. Jestem bardzo słaba. — Czy oprócz was dwojga nie było tam nikogo? — Kilku mężczyzn, którzy także próbowali zasnąć. To musiał być jeden z nich albo może robili to na zmianę... W pewnej chwili ktoś — może nawet ten, który mnie dotykał? — powiedział, że jeśli nie zostawią mnie w spokoju, zabije któregoś. Wtedy sobie poszłam. Obawiałam się, że dojdzie do bijatyki i że poleje się krew. To właśnie on próbował wezwać taksówkę. Chciał zapłacić za kurs. — A więc chyba napastował cię ktoś inny. — Ja też tak myślę. — Dziewczyna umilkła na chwilę, poczym dodała: — Może nie miałabym nic przeciwko temu, gdybym nie była tak bardzo zmęczona.
— Rozumiem. — Czy mógłbyś poprosić tę kobietę, żeby zaprowadziła mnie do pokoju? — Spotkamy się rano przy śniadaniu? Na twarzy niewidomej dziewczyny po raz pierwszy pojawił się uśmiech. — Byłoby miło — odparła. Mężczyzna z blizną wszedł za bar i dotknął ramienia starej kobiety. — Przykro mi, że przeszkadzam, ale ta młoda dama chciałaby już pójść do pokoju. — Wcale nie przeszkadzasz. Mecz mnie nie obchodzi — oglądam go tylko dlatego, że wszyscy to robią. Powiem Obiemu, żeby przypilnował interesu. — Zaraz przyjdzie — oznajmił dziewczynie. — Chyba pójdę z wami. Też chce mi się spać. Stara kobieta poprowadziła ich na górę wąskimi schodami. W powietrzu czuć było nieprzyjemną, intensywną woń. — Szczają, gdzie popadnie — poinformowała ich z odrazą w głosie. — Na końcu korytarza są ubikacje, ale nikomu nie chce się chodzić tak daleko. — To okropne — powiedziała dziewczyna.
— No pewnie. W ten sposób poprawiają sobie samopoczucie, bo wiedzą, że robią coś, czego nie wolno robić, i że gdybym któregoś przyłapała, natychmiast wyrzuciłabym na zbity pysk. Czasem to robię, ale jednocześnie cholernie mi ich żal. To musi być okropne, jeśli w życiu zależy ci tylko na dwóch rzeczach: żeby oglądać mecze i oszukiwać, ile się da, starą kobietę, sikając na jej schodach. — Przystanęła na chwilę, by złapać oddech. — Będziecie sąsiadami; chyba nie macie nic przeciwko temu?
— Nie — odparła dziewczyna, a młody mężczyzna pokręcił głową. — Tak właśnie sobie pomyślałam, a poza tym to i tak były dwa ostatnie wolne pokoje. Mężczyzna z blizną na twarzy rozejrzał się po wąskim korytarzu. Większość drzwi była zamknięta. — Umieszczę cię najbliżej łazienki — zwróciła się kobieta do niewidomej dziewczyny. — Od środka jest haczyk, więc nie masz się czego obawiać, ale jeśli będziesz tam za długo, to na pewno ktoś zacznie się dobijać. — Dam sobie radę. — Jestem tego pewna. Oto twój pokój. Pokoje stanowiły kiedyś część znacznie większych pomieszczeń, które poprzedzielano przepierzaniami z grubego kartonu albo cienkiej dykty. Stara kobieta włączyła światło. — Łóżko tutaj, toaletka tutaj, miednica w kącie, ale wodę musisz sama przynieść z łazienki. Żadnych karaluchów; dwa razy w roku przeprowadzamy dezynsekcję. Czysta pościel. Dziewczyna przesunęła ręką po krawędzi drzwi; natrafiwszy na łańcuch, uśmiechnęła się z ulgą. — Jest też zasuwka — poinformował ją mężczyzna. — Twój pokój jest obok — powiedziała stara kobieta. — Chodź, pokażę ci. Pokój przypominał pomieszczenie, w którym zamieszkała dziewczyna — z tą różnicą, że kartonowe przepierzenie (pokryte licznymi obscenicznymi napisami i rysunkami) znajdowało się nie po prawej, lecz po lewej stronie. Bardzo szybko stwierdził, że doskonale słyszy odgłosy dobiegające z sąsiedniego pokoju, a szczególnie stukanie laski, z pomocą której dziewczyna ustalała położenie sprzętów. Zamknął drzwi na zasuwkę, zdjął mokry płaszcz, powiesił go na haku, po czym ściągnął buty i skarpetki. Co prawda, wzdragał się na myśl o chodzeniu boso po podłodze, ale alternatywą było
założenie przemoczonych butów. Szybko przeszedł do łóżka, usiadł na nim z podwiniętymi nogami, po czym odpiął od paska komunikator i wystukał numer władcy: 123—333—4477. — Tu Zachodni Wiatr — wyszeptał do mikrofonu. Na ekranie pojawiła się maleńka twarz. Jak niemal zawsze, tak i tym razem przez głowę mło-
dego mężczyzny przemknęła myśl, iż są to prawdziwe rozmiary władcy, że w rzeczywistości jest właśnie taki, drobniutki i świecący. Naturalnie zdawał sobie sprawę, że to nieprawda. — Mówi Zachodni Wiatr. Znalazłem miejsce, gdzie będę mógł spędzić noc. Co prawda, nie mam jeszcze pracy, ale spotkałem dziewczynę. Myślę, że mnie polubiła. — To wspaniałe wieści — odparł władca z uśmiechem. Mężczyzna także się uśmiechnął — to znaczy, uśmiechnęła się nie naruszona część jego twarzy. — Tutaj bez przerwy leje — ciągnął. — Wydaje mi się, że dziewczyna jest wobec ciebie bardzo lojalna, natomiast inni... Jeszcze nie wiem. Opowiedziała mi o jakimś człowieku, który próbował napastować ją na dworcu, oraz o takim, który wystąpił w jej obronie. Zamierzałem prosić cię, byś ukarał jednego, a nagrodził drugiego, ale obawiam się, że to ten sam człowiek. — Istotnie, często tak się zdarza — odparł władca, po czym umilkł na chwilę, pogrążony w myślach. — A ty jak się miewasz? — zapytał wreszcie. — Jeśli jutro nie znajdę pracy, będę musiał opuścić to miejsce, ale na razie wszystko w porządku. — Jesteś pełen optymizmu, Zachodni Wietrze. To mi się podoba. Na nie oszpeconej połowie twarzy młodego mężczyzny wykwitł intensywny rumieniec.
— Nie ma w tym nic nadzwyczajnego — powiedział. — Od dawna wiem, że jestem twoim szpiegiem, twoimi oczami i uszami, więc czuję się tak, jakbym znał miejsce, gdzie zakopano ogromny skarb. Często żal mi innych. Mam nadzieję, że nie jesteś dla nich zbyt surowy. — Dopóki się da, nie chcę pomagać ci otwarcie — oznajmił władca. — Nie obawiaj się jednak: znajdę sposób, by uczynić to w jakiś dyskretny sposób. Mrugnął porozumiewawczo. — Jestem tego pewien. — Tylko nie oddaj komunikatora do lombardu. Obraz zniknął z ekranu. Młody mężczyzna wyłączył światło i rozebrał się do spodenek. W chwili, gdy kładł się na łóżku, po drugiej stronie przepierzenia rozległ się donośny łoskot. Zapewne dziewczyna potknęła się i wpadła na ścianę z dykty. Chciał już zawołać: „Nic ci się nie stało?”, ale spostrzegł, że część przegrody o wymiarach mniej więcej pół metra na metr, oderwała się od drewnianego szkieletu. Chwycił ją w ostatniej chwili, zanim spadła na podłogę, i położył na łóżku. W pokoju dziewczyny wciąż płonęło światło. Była bez płaszcza, włosy zaś owinęła sobie wstęgą papierowych ręczników z rulonu stojącego przy miednicy. Przyglądał się, jak zdejmuje okulary, kładzie je na szafce, i masuje sobie nasadę nosa. Jedno oko miała zupełnie białe, w drugim natomiast widać było część bladoniebieskiej tęczówki przesuniętej w prawo i do dołu. Jeszcze
nigdy nie widział równie pięknej twarzy. Dziewczyna rozpięła bluzkę, zdjęła ją, powiesiła na poręczy krzesła, po czym odpięła przytroczony do paska komunikator i wystukała numer. — Tu Zachodni Wiatr — szepnęła. Co prawda, nie usłyszał głosu, który jej odpowiedział, ale nie ulegało najmniejszej wątpliwo-
ści, że maleńka twarz na ekranie jest twarzą władcy. — U mnie wszystko w porządku — mówiła dalej dziewczyna. — Co prawda, już mi się wydawało, że nie będę miała gdzie spędzić nocy, ale znalazłam całkiem miłe miejsce. I spotkałam kogoś. Młody mężczyzna najciszej jak potrafił wstawił na miejsce fragment przepierzenia, po czym położył się na łóżku. Kiedy jakiś czas później usłyszał stukanie laski, zapukał w dyktę i zawołał: — Jutro przy śniadaniu! Nie zapomnij. — Nie zapomnę. Dobranoc. — Dobranoc. W pokoju piętro niżej stara kobieta starała się odgarnąć jedną ręką zmierzwione włosy opadające jej na czoło, drugą natomiast wystukiwała numer na komunikatorze. — Tu Zachodni Wiatr — powiedziała. — Słuchałam cię dziś wieczorem. Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
SILVERBERG ROBERT CZŁOWIEK, KTÓRY DRYFOWAŁ W CZASIE
Są dwa słynne chwyty, jakie w science fiction stosują pisarze nawet najbardziej wierni na-ukom ścisłym. Jeden to prędkości ponadświetlne (podróż z prędkością większą niż prędkość światła); bez nich space opera staje się dla ciebie nieosiągalna, nie możesz także stosować wszystkich owych konwencji, jakie narosły od czasów E. E. Smitha. Druga to podróż w czasie; bez niej pozbawiasz się możliwości tworzenia całego mnóstwa szczególnie fascynujących fabuł. Za popularność jednakże trzeba płacić. Trudno przy pomocy tych ogranych sztuczek wymyślić coś nowego. A jednak jest to możliwe. Spróbujmy rozważyć podróż w czasie w pewien nader subtelny sposób i odwróćmy zwykły porządek, umieszczając w centrum opowieści moment negatywny, nie zaś pozytywny.
Było w nim coś mętnego i przebiegłego. Był niski i delikatnej budowy, a ja miałem wrodzoną nieufność do ludzi, których wzrost nie osiągał co najmniej pięciu stóp i pięciu cali: wydają się zwinni i nieobliczalni, małe sprytne Napoleonki, gotowe cię napaść z trzech stron naraz. A jego wąskie, lśniące, szare oczy, choć patrzyły w moje, zdawały się nie być skierowane wprost na mnie; w dziwny sposób promień jego wzroku wytyczał oetro zagięty łuk nawet wtedy, gdy oczy patrzyły wprost na moją twarz. Nie podobało mi się to. Miał lat około sześćdziesięciu, sześćdziesięciu pięciu, był szczupły, schludny, raczej źle ubrany, siwe włosy bardzo krótko przycięte, wierzch czaszki wyłysiały. — Co robię? — powiedział. — Otóż podróżuję w czasie. Pływam do minionych epok. — Doprawdy? — zapytałem. — Nigdy w przód? — Och, nie, nigdy. To zupełnie niemożliwe. Przyszłość nie istnieje. Przeszłość natomiast tak. Jest solidna, realna, jest miejscem, rozumiesz, jak Des Moines czy Wichita. Można pojechać do Wichity, jeśli się wsiądzie w odpowiedni środek komunikacji. Nie można jednak pojechać do mia-
sta, którego w ogóle nie zbudowano. To byłoby niepojęte. No, może dałoby się to pojąć, ale w każdym razie jest to nie—wy—ko—nal—ne, rozumiesz mnie? Natomiast w przeszłość mogę pojechać. Widziałem Huna Attylę. Widziałem Juliusza Cezara. Chciałbym móc powiedzieć, że poszedłem do łóżka z carycą Katarzyną, ale niestety nie poszedłem. Za to wypiłem parę wódek z kimś, komu się to zdarzyło. Powiedział, że czuć ją było czosnkiem i stale miała orgazmy. Pewnie nie wierzysz w to, co mówię? — Trochę za dużo niezwykłych rzeczy jak dla mnie — powiedziałem dyplomatycznie. Pochylił się ku mnie, konspiracyjnie zniżając głos. — Nie należysz do tych, którzy łatwo wierzą w rzeczy niezwykłe. Ja wiem. Nie wierzysz w
starożytnych przybyszów z kosmosu, w opowieści o spotkaniach z UFO, w zginanie łyżeczek przy pomocy sił psychicznych. To dobrze. Nie potrzebuję łatwowiernych. Potrzebny mi jest sceptyk, który będzie mnie słuchał, sprawdzał mnie i na własną rękę dochodził do uznania prawdy. To wszystko, o co cię proszę: abyś nie kpił i nie odrzucał mnie z góry jako wariata. Dobrze? — Spróbuję. — No, a więc co odczuwasz, kiedy ci opowiadam, że podróżuję w czasie? — Instynktowny opór. Natychmiastowe poczucie, że mam do czynienia z wariatem albo przynajmniej z uroczym łgarzem. — Pięknie. Nie przyszedłbym do ciebie, gdybym sądził, że zareagujesz inaczej. — Czego zatem życzysz sobie ode mnie? — Abyś mnie wysłuchał, powstrzymał swoją niewiarę przynajmniej na pewien czas, zadał mi parę pytań i sprawdził mnie, obdarzając mnie swoim prawem wątpienia przez czas na tyle długi,
bym mógł zdążyć cię przekonać. A potem, jako że mi pomogłeś, przeniesiesz na papier moje doświadczenia. Jestem stary, chory, wkrótce stąd zniknę, ale chciałbym zostawić po sobie jakieś wspomnienie, zapis, rozumiesz mnie, prawda? Potrzebuję do pomocy kogoś takiego jak ty. — Dlaczego sam nie napiszesz? — zapytałem. — Łatwo powiedzieć. Nie jestem pisarzem. Nie mam talentu. Nawet listu nie potrafię napisać tak, żeby to nie wyszło drętwo. — Pamiętnik nie wymaga talentu. Po prostu zapisujesz na papierze swoją historię tak, jakbyś ją opowiadał mnie. Pisanie nie jest tak trudne, jak sądzą ludzie niepiszący. — Pisanie jest łatwe dla ciebie — powiedział — a podróże w czasie są łatwe dla mnie. Ja tak umiem pisać, jak ty podróżować w czasie. Zgoda? — Położył dłoń na moim nadgarstku; gest przedwczesnej poufałości, który wywołał nagły i szybko przeze mnie stłumiony dreszcz w całym ramieniu. — Pomóż mi ułożyć moją opowieść. Uważasz, że jestem obłąkanym starym pijakiem i żałujesz, że poświęciłeś mi tyle czasu. Proszę cię jednak, odłóż na bok te doznania i przyjmij na chwilę, że wszystko to nie jest mieszaniną kłamstw i wymysłów. Zdołasz to uczynić? — Mów — powiedziałem. — Opowiedz mi o sobie. Wedle jego słów zaczął podróże w czasie jako chłopiec. Technikę, przy pomocy której mógł, jak twierdził, uwolnić się z więzów kontinuum i cofać się wzdłuż osi czasu, wykształcił podobno w sobie samorzutnie jako coś w rodzaju medytacji stosowanej, która miała charakter sterowanego fantazjowania. Poprzez ten udoskonalony i wysubtelniony między ósmym a jedenastym rokiem życia proces osiągnął coś, co należałoby, jak sądzę, nazwać doświadczeniem—wyjścia—poza— ciało; w tym doświadczeniu psychika, świadomość i rozwijająca się inteligencja dziecka znikały w przeszłości, zaś ciało, jak gdyby uśpione, pozostawało we współczesności.
W czasie swej pierwszej podróży znalazł się w amerykańskim mieście w epoce kolonizacji. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje (gdy był starszy, potrafił na podstawie swych żywych wspomnień z podróży ustalić, że było to Charleston w Południowej Karolinie), ale jako uczeń trzeciej klasy zorientował się od razu, że pudrowane peruki i trójgraniaste kapelusze oznaczają bez wątpienia wiek osiemnasty. Przebywał tam trzy dni, najpierw zafascynowany, potem zmieszany i przerażony, a przy tym straszliwie głodny... — Głodny? — powiedziałem. — Tu wędrująca psychika, a tu apetyt? — Nie postrzega się siebie jako istoty bezcielesnej — odrzekł najwyraźniej zadowolony, że wyraziłem jakąś obiekcję. — Czujesz, że jesteś w całości przeniesiony w inną epokę. Potrzebujesz jeść, spać, wypełniać funkcje cielesne. Byłem małym chłopcem zagubionym w mieście sprzed Rewolucji. Pierwszej nocy spałem w lesie. Rano wróciłem do miasta i jacyś ludzie znaleźli mnie, brudnego i zagubionego, i wzięli do domu, gdzie zostałem wykąpany i nakarmiony... — A odzież? Byłeś pewnie w piżamie? — Nie, zawsze jesteś odziany w strój epoki, do której przybywasz — powiedział. — A także znasz język danego miejsca oraz posiadasz trochę miejscowych pieniędzy. — Bardzo to wygodne. Jakie siły Opatrzności dbają o te drobiazgi? Uśmiechnął się. — Jest to część iluzji. W gruncie rzeczy nie miałem przy sobie prawdziwych monet ani, rzecz jasna, nie wyuczyłem się w magiczny sposób nowych języków. Jednakże ten aspekt mnie, który umożliwia podróż, potrafi także sprawić, że inni mają przekonanie, iż otrzymują ode mnie prawdziwe monety. Gdy zaś moja dusza nawiązuje z nimi kontakt, wydaje im się, że mówię ich własnym językiem. Rozumiesz, moja podróż nie jest rzeczywistą podróżą ciała. Jest to projekcja astralna, by użyć zwrotu, który, jak sądzę, wzbudzi w tobie protest. Moje rzeczywiste ciało w pi-
żamie pozostawało sobie w łóżku. Natomiast wędrująca anźma, błądząca dusza, zjawiała się w pełni wyekwipowana. Oczywiście pieniądze były pieniędzmi ze snu i znikały, gdy tylko przenosiłem się w inny obszar. Obawiam się, że w moich podróżach zostawiałem za sobą wszędzie wściekłych karczmarzy, oszukanych domokrążców, a nawet parę naiwnych ladacznic. W danym jednakże momencie pieniądz, jaki im wręczam, wygląda na zupełnie uczciwy. — Ale ciało astralne musi się karmić rzeczywistym pożywieniem? — To prawda. Sądzę też, że jeśli ciało astralne zostaje zranione, to śpiące rzeczywiste ciało czuje ból. — Skąd możesz to wiedzieć? — Zdarzyło mi się bowiem — powiedział — spaść ze schodów świątyni w Babilonie Hammurabiego, a po przebudzeniu stwierdziłem u siebie sińce na biodrach i plecach. Skaleczyłem się w
winnej latorośli w dżungli dawnej Kambodży, a po przebudzeniu ujrzałem na ciele rany. Znalazłem się wśród śniegów Europy ery pleistocenu, wraz z neandertalczykami trzęsąc się z zimna, a obudziłem się z odmrożeniami, choć był wtedy lipiec. Jest takie włoskie powiedzenie: Se non e vero, e ben trovato; może to i nieprawdziwe, ale w każdym razie dobrze wymyślone. W jego oczach i na jego szczupłej, pokrytej szarym zarostem twarzy malował się wyraz tak zapamiętałego przekonania, tak absolutnej szczerości, że przeszedł mnie dreszcz, gdy słuchałem, jak mówi o odmrożeniach na wietrze z ery plejstocenu, i po raz pierwszy zacząłem dopuszczać myśl, że ten człowiek niekoniecznie musi być zapitym starym ladaco z żywą wyobraźnią. Jednakże daleki byłem od uwierzenia.
— Gdybyś zatem — powiedziałem — został przypadkiem zabity podczas podróży, to twoje rzeczywiste ciało także by umarło? — Mam wszelkie powody, by tak właśnie uważać — stwierdził cicho. Podróżował po nader rozległych obszarach przestrzeni i czasu jeszcze w okresie dzieciństwa. Większość miejsc, jakie odwiedził, była mu absolutnie obca i nie bardzo sobie zdawał sprawę z tego, gdzie i w jakiej epoce się znalazł. Nauczył się jednak obserwować, zauważać charakterystyczne szczegóły, zachowywać w pamięci dane, które prędzej czy później pozwolą mu ustalić, czego był doświadczył. Jako dziecko był przy tym molem książkowym i nie budziło zdziwienia, gdy gorączkowo wertował encyklopedię geograficzną, Encyclopedia Britaimica czy zakurzone tomiska historii. Gdy podrósł i jego wykształcenie pogłębiło się, było mu łatwiej ustalać tożsamość swoich miejsc pobytu; gdy zaś dorósł zupełnie, nie miał żadnych trudności z zapytaniem kogoś po prostu: jak się nazywa to miasto? Kto tu jest królem? Co się tutaj dzisiaj odbywa? Tak jakby był wędrowcem świeżo przybyłym z dalekiego kraju. Chociaż bowiem pierwsze podróże odbył jako chłopiec, jego astralne ja zawsze odzwierciedlało ja prawdziwe i gdy się starzał, projekcja, jaką wysyłał w przeszłość, dotrzymywała mu kroku. Tak więc jeszcze jako dziecko odwiedził Londyn Tudorów, w którym strumienie nieczystości spływały ulicami; stał u bram Pekinu oglądając triumfalny wjazd Wielkiego Kublaj Chana; czołgał się ostrożnie w lasach Dordonh obserwując obozowiska neolitycznych myśliwych; przemykał się wzdłuż ceglanych blanków przerażającego miasta budowli bez okien, które okazało się miastem Mohendżo—Daro nad Indusem; z nabożną czcią sunął po ulicach i placach azteckiego Tenochtitlan; jego bladą cerę opalało słońce prekolumbijskiej Ameryki. Gdy zaś podrósł, stał w rozszalałym tłumie przed krwawą gilotyną okresu Terroru; widział wrzucanie dziewic do poświęcanej studni w Chichen—Itza; wędrował przez zgliszcza Atlanty w tydzień po tym, jak generał Sherman puścił ją z dymem; pił gęste czerwone wino w uroczym mieście na stoku Wezuwiusza, które mogło być
Pompeją. Opowieści wydobywały się zeń z cudowną obfitością, a ja godzina za godziną słuchałem tego uroczego starego dziwaka, który opowiadał mi przemyślne historyjki, jakich próżno by szukać w książkach. Juliusz Cezar, twierdził, był afektowanym dandysem przesiąkniętym wonią nędznych perfum, a Kleopatra była przysadzista i miała grube usta. Izraelici z czasów króla Dawida to lud awanturniczy i prymitywny, nie bardziej świątobliwy niż sąsiednie plemiona pustynne. Wielki Mur Chiński był w większej części byle jakim wałem z błota, zapadającym się zaraz po ulepieniu go; Sokrates w ogóle nie istniał, a był tylko wygodnym pedagogicznie pomysłem Platona, zaś Platon dostawał ogromne pieniądze nawet za zwykłą rozmowę. Co do krzyżowców, to bali się ich bardziej chrześcijanie niż Saraceni, jako że plądrowali, kradli i rabowali bezlitośnie podczas przemarszu przez Europę do Ziemi Świętej. Aleksander Wielki, począwszy od dwudziestego trzeciego roku życia, rzadko był na tyle trzeźwy, by ustać prosto; orkiestry za czasów Mozarta były zazwyczaj niezgrane i używały lichych, zgrzytliwych instrumentów. Wszystko to wypływało z niego w długim, bezładnym monologu, który ja coraz rzadziej i rzadziej przerywałem w celu uzyskania wyjaśnień i dla rozszerzenia tematu. Mówił z najwyższym przekonaniem, nie bacząc zupełnie na moje niedowierzanie: dopóki słuchałem, mogłem myśleć o jego opowieściach, co mi się żywnie podobało — uważać je za plotkarskie rewelacje lub zabawne bujdy. Przy naszym piątym czy szóstym spotkaniu, gdy opowiedział mi właśnie o swoich przygodach z ladacznicami o nagich piersiach na Krecie Minosa (Labirynt, stwierdził, to nic takiego, parę uliczek i alejek), o przygodach w Konstantynopolu Justyniana oraz w niemal bezludnych, pełnych stad bizonów krainach Ameryki Północnej, zapytałem go: — Czy jest jakieś miejsce lub epoka, których nie odwiedziłeś?
— Atlantyda — powiedział. — Stale miałem nadzieję rozpoznać ponad wszelką wątpliwość Atlantydę, ale nigdy, nigdy... — Poza tym wszędzie i w każdej epoce? — Prawie. Mam tylko jedno życie. — Dziwi mnie to. Nie robiłem rachunku, ale wydaje mi się, że aby zobaczyć to wszystko, co ty widziałeś, potrzeba by osiemdziesięciu albo dziewięćdziesięciu lat — tydzień tu, miesiąc tam; w sumie będzie chyba tyle, nieprawdaż? — Tak. — A kiedy cię tu nie było, pozostawałeś w uśpieniu przez całe tygodnie i miesiące? — Ach, nie — odpowiedział. — Źle zrozumiałeś. Czas spędzony tam nie ma żadnego związku z czasem przeżytym tu. Mogę wyjechać na wiele dni, a tu upłynie nie więcej niż chwila. Najwyżej godzina albo dwie. Ja podróżowałem nawet wtedy, gdy siedziałem tu rozmawiając z tobą. — Co?
— Wczoraj, gdy mówiliśmy o trzęsieniu ziemi w San Francisco, w pewnym momencie spędziłem osiemnaście godzin w jakimś niemieckim księstwie w XIV wieku. — I nic o tym nie wspomniałeś po powrocie? Wzruszył ramionami. — Wczoraj byłeś uszczypliwy i słuchałeś niechętnie. Obawiałem się już, że stracę twoją sympatię. Czułem, że byłoby przesadą mówić ci... Ach, przy okazji, właśnie byłem w Augsburgu czy też Reutlingen, czy może w Ulm, nie wiem dokładnie. To zresztą nudna podróż. Była dla mnie tak ponura, że nawet nie, zadałem sobie trudu zapytać o nazwę tego miejsca.
— To czemu zostałeś tam tak długo? — Cóż, nie mam nad tym kontroli — powiedział. — Nie masz? — Żadnej. Dryfuję wstecz, pozostaję w jakimś czasie tyle, ile muszę, i wracam. Od samego początku tak jest. Nie mogę wybierać także miejsca docelowego. Najlepiej porównać to do takiej oto sytuacji, że wsiadam do samolotu, który porywa mnie na urlop nie znanej mi długości i w nie znanym kraju, a ja nie mam nic do powiedzenia ani o czasie, ani o miejscu. Bywało, że miałem wrażenie, iż nigdy już nie wrócę. — Obawiałeś się tego? — Tylko wtedy, gdy nie podobało mi się miejsce, w które popadłem — powiedział. — Perspektywa spędzenia reszty życia w jakiejś błotnistej dziurze w środku Mongolii, w grenlandzkim igloo czy... no, sam rozumiesz. — Zacisnął usta. — Jeszcze jedna sprawa: przydarza mi się to bezwiednie. — Sądziłem, że w wyniku jakiegoś rytuału, procesu medytacyjnego. — Kiedy byłem dzieckiem, to tak. Potem jednakże tak dobrze sobie to przyswoiłem, że działo się samo z siebie. Przerażające, bo może mnie to spotkać wszędzie, w dowolnym momencie, jak atak choroby. Tobie się pewnie wydaje, że nie ma w tym żadnych niedogodności. Że moje życie to nieustanny piknik, błądzenie po przestrzeni i czasie? Pierwsze dwie lub trzy niekontrolowane podróże zdarzyły mi się, kiedy miałem dziewiętnaście lat. Miałem szczęście, że nie upadłem bez czucia na ulicy czy coś w tym rodzaju. Ale i tak komplikacji była masa. — Jak się wytłumaczyłeś? — Kłamałem — powiedział. — Jesteś pierwszym, któremu wyjawiłem prawdę o sobie. — Czy mam w nią wierzyć? — Jesteś pierwszym — powtórzył z naciskiem. — I to dlatego, że mój czas się kończy i na
koniec potrzebuję kogoś, z kim bym się podzielił moją historią. No? Wiarygodna? Ciągle uważasz, że zmyśliłem to wszystko?
Istotnie, nie miałem pojęcia, co o tym sądzić. Łatwo było uznać jego opowieść za kłamstwo albo wymysł. Jednakże uwzględniając nawet jego przebiegłą umiejętność wzbudzania zaufania, był w tym wszystkim jeszcze jakiś pogłos prawdy, i to nawet w najbardziej nieprawdopodobnych momentach opowieści. I ta obfitość informacji, bogactwo szczegółów... być może dałoby się to wytłumaczyć samotnym życiem spędzonym nad książkami historycznymi, ale mimo to, mimo to... A jeśli mówił prawdę? Co w tym było dobrego? Nie zapisał nic: żadnych anegdot ze swoich przygód, żadnych rewidujących ustalone poglądy esejów historycznych, żadnych filozoficznych poglądów, jakich musiał nabyć po spenetrowaniu trzydziestu tysięcy lat dziejów ludzkości. Żył dziwnym, doraźnym i fragmentarycznym życiem, wypadając z tego, co nazywamy rzeczywistością codzienności, i wpadając w to na powrót — zupełnie jakby chodził raz po raz do kina. A dziwne to było kino: tydzień w Bizancjum, miesiąc u starożytnych Sumerów, godzina wśród faraonów. Życie spędzone samotnie, bez miłości, sama tylko obserwacja życia, dziwaczny zygzakowaty chaos żywota, jakiego nie miała żadna inna istota ludzka... Jeśli mówił prawdę. A jeśli nie? Se non e vero, e ben trovato. Słuchałem oczarowany. Nadal badałem szczegóły mechanizmu tych podróży. Czy jego podróże zawiodły go do każdego zakątka Ziemi? „Do każdego”, odpowiedział. Kiedyś przybył do pustynnej krainy lodowców, o której na podstawie nie znanego mu układu gwiazd sądził, że jest Antarktydą, choć mogła to być kraina lodowców z epoki, gdy układ gwiazd był inny niż dziś. Wyprawa trwała na szczęście tylko godzinę, bo inaczej by zgi-
nął. W każdym jednak razie wyglądało na to, że nie ma żadnych ograniczeń — mógł się znaleźć, jak powiedział, na każdym kontynencie i w każdej epoce. Lub w prawie każdej, pytałem go bowiem o dinozaury, epokę trylobitów i ewentualność znalezienia się pewnego dnia w pierwotnej materii składającej się na przyszłą kulę ziemską. Jednak nie, na tyle na ile się orientował, nigdy nie dotarł dalej niż do plejstocenu. Nie wiedział dlaczego. Zastanawiało mnie także, dlaczego widział tak wiele postaci historycznych — Cezara, Kleopatrę, Lincolna, Dantego i wielu innych — podczas gdy my, ludzie dzisiejsi, rzadko w naszej codziennej krzątaninie spotykamy prezydentów, królów i gwiazdy kima. Ale i na to miał odpowiedź, mianowicie, że dawniej świat był dużo mniejszy, miasta uważano za wielkie, jeśli miały pięćdziesiąt albo sto tysięcy mieszkańców; wielcy tamtego świata byli łatwiej dostępni, wychodzili na rynek i pozwalali się oglądać. Ponadto on sam zajęty był właśnie poszukiwaniem ich, bo cóż za sens zostać w cudowny sposób przeniesionym do Rzymu z czasów Cesarstwa i wyjechać, nawet na moment nie zobaczywszy Augusta czy Kaliguli? A więc słuchałem porwany tymi opowieściami i choć nie powiem, że kiedykolwiek uwierzyłem dokładnie we wszystko, co mówił, to z drugiej strony nie było we mnie całkowitej niewiary i czułem, jak dzięki jego chaotycznym opowieściom przeszłość ożywa w zadziwiający sposób.
Znajdowałem czas na jego wizyty, odkładałem na bok wszystkie pilne zajęcia i pomimo niewiary coraz bardziej uzależniałem się od jego historyjek — niczym od narkotyku, jakiegoś potężnego halucynogenu, który przenosił mnie do barwnych obszarów przeszłości. Podczas rozmowy, która miała być ostatnią, powiedział: — Mógłbym ci pokazać, jak się to robi. Te proste słowa zawisły między nami jak tańczące miecze.
Gapiłem się na niego bez słowa odpowiedzi. — Wymaga to jak sądzę około trzech miesięcy ćwiczeń — powiedział. — Dla mnie było to łatwe, naturalne, wolne od przymusu, ale ja byłem rzecz jasna dzieckiem i nie miałem żadnych barier do pokonania. Tobie zaś, z twoim sceptycyzmem, wyrafinowanym umysłem i rezerwą, trudno będzie opanować metodę; niemniej jednak pokażę ci ją i wytrenuję cię, a w końcu rzecz się powiedzie. Odpowiada ci to? Wyobraziłem sobie, że obserwuję rydwan Cezara toczący się po Via Flaminia. Pomyślałem o trącaniu się kubkami wina z Chaucerem w jakiejś tawernie na przedmieściu Canterbury. Pomyślałem o wchodzeniu do jaskiń w Lascaux, by oglądać świeżo namalowane bawoły. A potem pomyślałem o moim spokojnym, uporządkowanym życiu i o tym, jak by to było, gdybym popadał w narkotyczny trans w nieprzewidzianych momentach i zanurzał się w mrok przestrzeni i czasu, lądując być może w samym środku jakiejś ohydnej masakry albo w porze plag, albo na bezludnej ziemi, na której człowiek nigdy nie postawił stopy. Pomyślałem o cierpieniu, niewygodach i ryzyku, a może nawet gwałtownej śmierci, i o naruszeniu swoich codziennych zwyczajów; spojrzałem mu w oczy i dojrzałem w nich obcość — obcość, której nie chciałbym z nim dzielić, i z najzwyklejszego tchórzostwa powiedziałem: — Sądzę, że raczej nie. Coś na kształt rozczarowania przemknęło mu po twarzy. Potem jednak uśmiechnął się, wstał i stwierdził: — Nie dziwi mnie to. W każdym razie dziękuję za wysłuchanie mnie. Byłeś bardziej otwarty, niż się spodziewałem. Na moment zatrzymał moją dłoń w swojej. Potem wyszedł i nigdy go już nie spotkałem. W parę tygodni później dowiedziałem się o jego śmierci; usłyszałem ten miękki głos mówiący: „Mógłbym ci pokazać, jak się to robi”, i spłynął na mnie ogromny smutek, bo choć wiedziałem, że
kłamał, miałem także przekonanie, że być może nie — a w takim razie zamknąłem sobie na zawsze możliwość doświadczenia nieskończonych cudów. Jaka szkoda, powiedziałem sobie, że odmówiłem, jak doprawdy marnie i niegodnie postąpiłem. Tak: niegodnie. Zlekceważyłem jego propozycję od razu, nawet nie wypróbowując jej, nawet nie okazując mu na koniec odrobiny zaufania. Przez
szereg dni byłem nadzwyczaj przygnębiony, potem zaś, jak to się zwykle dzieje, zająłem się innymi sprawami i zapomniałem o nim. Kilka tygodni po jego śmierci otrzymałem telefon z jednego z wielkich banków w śródmieściu. Wymienili jego nazwisko i powiedzieli, że są wykonawcami jego ostatniej woli i że zostawił on coś dla mnie, kopertę, która miała być otwarta dopiero po jego śmierci. Jeśli dowiodę swojej tożsamości, to prześlą kopertę do mojego banku. Dokonałem więc zwykłych czynności, wysyłając list do mojego banku, ten zaś potwierdził mój podpis i przesłał go do jego banku, a po pewnym czasie poinformował mnie, że przesyłka nadeszła. Poszedłem ją odebrać. Była to wielka koperta z papieru pakunkowego. Błysnęła mi szalona myśl, że jest w niej nie dający się obalić dowód na jego podróże w czasie, coś w rodzaju fotografii Chrystusa na krzyżu albo własnoręcznie pisany list Wilhelma Zdobywcy do mojego przyjaciela; to jednak było, rzecz jasna, niemożliwe. Wyjaśniał przecież, że w czasie podróżowała wyłącznie jego niematerialna istota: żadne przedmioty, żadne wytwory. Gdy jednak otwierałem kopertę, ręce mi drżały. Był w niej gruby rękopis i notatka wyjaśniająca, że zdecydował się jednak podzielić ze mną tajnikami swej metody. Bez jego pomocy nauka zajmie mi dużo więcej czasu, rok albo i więcej pilnego ćwiczenia, ale jeśli wytrwam, jeśli naprawdę pragnę osiągnąć... Doznałem zawrotu głowy. Czułem się, jakbym został na najcieńszej z nici zawieszony nad
nieskończoną otchłanią i postawiony wobec wyboru między nudnym bezpieczeństwem a wspaniałością skoku w nieznane. Poczułem pokusę. I po raz drugi się wyrzekłem. Nie przeczytałem rękopisu. Byłem na to zbyt lękliwy. Ani go nie zniszczyłem, choć miałem taki pomysł. Muszę przyjąć, że i na to byłem zbyt wielkim tchórzem, bo nie chciałem brać odpowiedzialności za unicestwienie tajemnicy tak potężnej — jeśli rzeczywiście była w niej ta moc. Włożyłem plik kartek (nad którymi musiał pracować z ogromnym samozaparciem, skoro pisanie sprawiało mu taką trudność) z powrotem do koperty, zakleiłem i umieściłem w swoim sejfie, kładąc ją na dno, pod książeczki czekowe, polisy, akcje i inne symbole barykad, jakimi otoczyłem swoje życie, by uczynić je bezpiecznym. Być może rękopis, jak wszystko, co mi ów człowiek opowiedział, jest zwykłym zmyślonym nonsensem. Być może nie jest. Kiedyś, gdy życie nazbyt mnie znudzi, gdy zbledną przyjemności tego co przewidywalne i bezpiecznie, wyjmę kopertę z sejfu i przeczytam instrukcje. Jeśli nic się potem nie zdarzy, to trudno. Jeśli jednak poczuję moc ożywającą we mnie, jeśli jeszce raz znajdę się nad otchłanią i w zasięgu ręki będę miał możliwość wyboru, to mam nadzieję, że znajdę na tyle odwagi, by zerwać nić, rozluźnić wszystkie więzy i ograniczenia, powiedzieć „żegnaj” porządkowi i rutynie i zanurzyć się w tę cichą, nieznaną, bezkresną topiel czasu.
JOHN WOOD CAMPBELL
ZMIERZCH
Condon wpatrywał się jak urzeczony w okular lornetki, jego cała uwaga koncentrowała się na tamtym jedynym, niemal niewidocznym punkcie, znajdującym się wysoko, na błękitnym niebie. Nieustannie, jakby nie zdawał sobie z tego sprawy, powtarzał tylko: — Mój Boże, mój Boże... Raptem wzdrygnął się i spojrzał na mnie. Na jego twarzy malowała się straszliwa udręka. — On już nigdy nie wyląduje tu z powrotem, Don, nigdy już tu nie wyląduje... Wiedziałem o tym doskonale — tak samo jak o tym, że nie można wiedzieć tego tak no pewno. Uśmiechnąłem się jednak i powiedziałem : — Och, jestem innego zdania. Jestem raczej przekonany, że wyląduje. Wszystko, co wzbija się do góry, ląduje z powrotem. Major Condon dygotał na całym ciele. Przez dłuższą chwilę poruszał tylko ustami, zanim zdołał wydobyć z siebie dźwięk. — Talbot, boję się, panicznie się boję. Wie pan przecież — jest pan jego asystentem — musi więc pan wiedzieć, że on próbuje pokonać siłę ciążenia. Ale człowiek nie jest w stanie tego dokonać ... to jest nie w porządku, to nie jest w porządku! Znowu przywarł do lornetki, z tą samą co przedtem przerażającą zaciekłością, nie przestając szeptać machinalnie: — To nie w porządku, nie w porządku ! Raptem znieruchomiał, a wraz z nim około tuzina ludzi zgromadzonych na tym zagubionym na odludziu małym lotnisku; w następnej chwili major zachwiał się i runął na ziemię. Nie widzia-
łem jeszcze nigdy nikogo, kto traci przytomność, tym bardziej jeżeli chodzi o oficera odznaczonego medalem za waleczność. Nie pośpieszyłem mu też z pomocą : domyśliłem się, że zaszło coś istotnego. Sięgnąłem po lornetkę. Wysoko, bardzo wysoko na niebie widniał ów drobny, pomarańczowy punkcik. Na tej wysokości, gdzie nie ma już niemal powietrza. Musiał mieć na sobie ubiór stratosferyczny z niewielkim, napędzanym alkoholem grzejnikiem. Na rozległych, pomarańczowych płatach nośnych można teraz było dostrzec niepewne, perlisto—szare światełko. Punkcik spadał. Początkowo powoli, wirując bez celu ku ziemi. Potem raptownie opadł i wzbił się ponownie, aby po chwili zacząć spadać ruchem spiralnym. To było okropne. Wiem, że musiałem jakoś oddychać, miałem jednak wrażenie, jakby wszystko we mnie zamarło. Mimo całej swej prędkości obiekt potrzebował wielu minut, aby przebyć mile dzielące go od Ziemi. Przez krótką chwilę pilotowi udało się nawet odzyskać panowanie nad maszyną, wprowadzając ją w lot nurkowy. Straszliwa, latająca trumna, mknąca na spotkanie Ziemi z prędkością przekraczającą pięćset mil na godzinę. Wszystko wokoło zadygotało przy zderzeniu, nawet powietrze. Co do nas, siedzieliśmy już w samochodzie i pędziliśmy przez pole, zanim jeszcze do tego doszło. Siedziałem w samochodzie Boba wraz z Jeffem, jego laborantem — w tym małym Roadsterze, z
którego już nigdy nie miał korzystać. Zanim jeszcze wyjechaliśmy z lotniska, strzałka szybkościomierza wskazywała siedemdziesiątkę. Silnik zawył, kiedy Jeff wcisnął gaz. Z tyłu dobiegał warkot ciężkiego samochodu majora. Jeff prowadził wóz jak szaleniec, ale ja nie zdawałem sobie z tego sprawy. Wiedziałem, że
ten samochód zdolny jest dociągnąć niemal do setki, ale wydaje mi się, że tym razem jechaliśmy jeszcze szybciej. Wiatr wyciskał mi z oczu łzy, nie byłem więc pewien, czy widzę dym i płomienie. Właściwie nie powinno to mieć miejsca, skoro w grę wchodziła ropa, ale ten samolot miał już również za sobą inny, nie mniej zdumiewający wyczyn: próbę testu cewki antygrawitacyjnej Cartera. Pędziliśmy prostą, równa drogą przecinającą rozległą krainę, a wiatr zawodził swoje rekwiem. Daleko w przedzie dostrzegłem boczną drogę, wiodącą z pewnością gdzieś tam, gdzie musiał znajdować się teraz Bob. Wzdrygnąłem się, kiedy samochód przyhamował, opony zapiszczały, a mnie wcisnęło w kąt. Znajdowaliśmy się na piaszczystej drodze; wpadliśmy w poślizg i kurczowo chwyciliśmy się oparć. Jeff skręcił gwałtownie, kierując wóz ku drodze, udeptanej prawdopodobnie przez krowy. Udało się jakby cudem. Zatrzymaliśmy się na ćwierć mili przed maszyną. Spoczywała na ogrodzonym pastwisku z kilkoma zaledwie drzewami. Przeskoczyliśmy przez parkan i pobiegliśmy co tchu w stronę maszyny. Jeff dobiegł pierwszy, akurat w chwili, kiedy samochód majora zatrzymał się z piskiem hamulców tuż za naszym wozem. Major był zimny i blady, kiedy dobiegł do nas. — On nie żyje — stwierdził. Byłem o wiele bardziej zimny i blady. — Nie wiem! — jęknąłem. — Jego tam nie ma! — Nie ma! — Major krzyczał prawie. — Musi tam być ... po prostu musi ! Nie miał przecież spadochronu, nie chciał go wziąć. Mówią, że nie wyskoczył... Wskazałem na samolot i otarłem sobie zimny pot z czoła. Było mi zimno, bardzo zimno, dygotałem na całym ciele. Potężny, stalowy dziób pojazdu wbił się w pień drzewa, a następnie w ziemię na głębokość ośmiu, dziewięciu stóp, a ziemia i kamienie rozprysły się pod tym naporem jak rozmiękłe błoto. Płaty nośne leżały po drugiej stronie pola; zmiażdżone, wygięte źdźbła z masywnego alumi-
nium. Usterzenie maszyny tworzyło sylwetkę nieskazitelną — spłaszczony rzut podłużny. Duża cewka w kształcie torusa z jej dziwacznie poskręcanymi, cieniutkimi drutami bizmutowymi była nienaruszona ! Całkowicie zniszczona była potężna, aluminiowa konstrukcja nośna; połamana, wygięta na wszystkie strony, roztrzaskane silniki, rozerwany kompresor — natomiast w tej diabelskiej szpuli bizmutowej nie ucierpiał nawet najdrobniejszy drucik.
Dziwił też brak czerwonej masy, która powinna tu była przecież być, czerwonej masy, która kiedyś była człowiekiem. Po prostu jej tu nie było. A on nie opuścił maszyny. Niebo było tak jasne, bezchmurne, że trudno by było przeoczyć ten fakt. On po prostu zniknął. Oczywiście przeszukaliśmy wrak. Podszedł do nas jeden z farmerów, potem drugi, wszyscy przetrząsnęli okolicę. Następnie zjawili się pozostali farmerzy w starych, sfatygowanych samochodach, ze swoimi żonami i całymi rodzinami, przyglądając się temu, co robimy. Postawiliśmy właściciela pola na straży i odjechaliśmy z powrotem do miasta, po robotników i samochód holowniczy. Zapadał już zmrok. Było raczej wątpliwe, abyśmy dokonali czegoś przed świtem, odjechaliśmy więc. Całą piątką — major armii, Jeff Rodney, dwaj faceci z Douglas Company, których nazwisk nie potrafię sobie przypomnieć, oraz ja siedzieliśmy w moim — naszym pokoju. W pokoju, należącym do Boba, Jeffa i do mnie. Upływały godziny, a my siedzieliśmy, usiłując nawiązać rozmowę, zebrać myśli, przypomnieć sobie najdrobniejszy nawet szczegół — i jednocześnie starając się zapomnieć o wszystkich okropnych szczegółach. Zadzwonił telefon. Drgnąłem, po czym powoli wstałem i podniosłem słuchawkę. Jakiś nie znany mi głos, beznamiętny i dosyć nieprzyjemny, zapytał:
— Mister Talbot? — Tak. Był to Sam Genuy, farmer, którego zostawiliśmy na straży. — Jest tu jakiś facet. — Tak? A czego chce? — Nie mam pojęcia. Nie wiem nawet, skąd tu się wziął. Jest martwy albo nieprzytomny. Ma na sobie jakiś dziwny kombinezon lotniczy za szklaną płyta na twarzy. Jest cały siny, przypuszczam wiec, że nie żyje. — Wielki Boże! Bob! Czy zdjął mu pan hełm? — krzyknąłem. — Nie, sir, nie ... nie, sir. Zostawiliśmy go tak, jak leżał. — Ma puste zbiorniki. Posłuchaj pan! Niech pan weźmie młotek, klucz maszynowy, wszystko jedno, co, ale musi pan rozbić tę szklana płytę na jego twarzy! Tylko szybko! Zaraz tam będziemy! Jeff biegł już do wyjścia, zanim major i pozostali. Zdążyłem jeszcze chwycić opróżnioną do połowy butelkę szkockiej i wyciągnąłem z szafy butlę z tlenem, ścisnąłem ją pod pacha i wskoczyłem do przepełnionego samochodu akurat w chwili, kiedy Jeff ruszył. Przycisnął klakson i nie odejmował już dłoni. Torowaliśmy sobie drogę przez zatłoczone ulice i dodaliśmy gazu, kiedy wydostaliśmy się na wolną przestrzeń. Pędziliśmy w kierunku pola farmera. Drogę znaliśmy już tak dobrze, że nie musieliśmy nawet zwalniać na zakrętach. Tym razem Jeff przejechał po prostu przez
ogrodzenie. Jeden z reflektorów pękł, usłyszeliśmy przenikliwy świst drutu kolczastego, złowieszczy zgrzyt otartej maski i błotników, a w następnej chwili gnaliśmy po nierównym polu. Na ziemi stały dwie latarnie, inne niosło trzech mężczyzn, pozostali klęczeli obok nieruchomej postaci odzianej w fantastyczny, wydęty, hermetyczny kombinezon stratosferyczny. Spoglądali
na nas z rozdziawionymi ustami, po czym ustąpili nam miejsca, kiedy major wyskoczył z samochodu i pognał z whisky ku leżącemu. Leciałem za nim z butlą tlenową. Szklana płyta była rozbita, twarz Boba sina i pokryta pianą. W poprzek policzka biegła długa rana cięta — od płyty — krwawiąc lekko. Major uniósł bez słowa głowę Boba, a potem usłyszeliśmy brzęk szkła, kiedy usiłował wlać mu do gardła trochę trunku. — Proszę poczekać! — zawołałem. Majorze, trzeba mu zrobić sztuczne oddychanie, wtedy dojdzie szybciej do siebie. Tak będzie lepiej. — Major skinął głowa i wstał. Z dziwnym wyrazem twarzy pocierał sobie ramię. — Zimny! — stwierdził, odwracając Baba i siadając mu na plecach. Przytknąłem Bobowi do nosa butelkę z tlenem, a major odwrócił go z powrotem i wpuścił do nosa zimny gaz. Dziesięć sekund później Bob zakasłał raz i drugi, po czym zaczął oddychać, głęboko i chrapliwie. Kiedy nabrał w płuca tlenu, jego twarz zaróżowiła się natychmiast, a ja stwierdziłem z zaskoczeniem, że chyba — w ogóle nie było wydechu; jego ciało wchłonęło, więc tlen bardzo szybko. Zakasłał ponownie i powiedział: — Oddychało by mi się o wiele lepiej, gdybyś zszedł mi z pleców. Major zerwał się na równe nogi, a Bob odwrócił się i usiadł. Skinął na mnie, bym podszedł bliżej, po czym splunął. — Mnie ... nic mi nie jest powiedział cicho. — Na Boga, człowieku, co się stało? — dopytywał się major. Bob milczał przez dłuższa chwilę. Jego oczy spoglądały z dziwnym, jakimś głodnym— wyrazem. Rozejrzał się dokoła, patrząc na drzewa i mężczyzn stojących w milczeniu, na świecące latarnie, a potem na niebo roziskrzone miriadami gwiazd. — Wróciłem — szepnął. Raptem wzdrygnął się, jakby zmroził go strach, przeraźliwy strach. — Ale ... muszę tu być ... również potem. Utkwił wzrok w majorze, po czym uśmiechnął się nieznacznie. Spojrzał na obu mężczyzn z Douglas Company.
— Wasz samolot był w porządku. Wystartowałem tak, jak to zaplanowaliśmy, wzbiłem się wyżej, gdzie jak sądziłem — powietrze nie jest już tak gęste, a pole z pewnością nie sięga aż do ziemi. Mój Boże! Nie sięga do ziemi! Nie miałem nawet pojęcia, jak daleko sięgało to pole. Dotknęło ziemi — i to dwa razy. Byłem na pułapie czterdziestu pięciu tysięcy, kiedy zdecydowałem, że nie ma już niebezpieczeństwa i wyłączyłem silnik. Umilkł natychmiast, a cisza przeraziła mnie. Było tak cicho, tak bardzo cicho. Włączyłem cewkę a dynamotor zaszumiał. Rury zaczęły się na-
grzewać. Wtem — trafiło mnie pole. Momentalnie zostałem sparaliżowany, nie miałem najmniejszej szansy, aby wyłączyć prąd, chociaż od razu się zorientowałem, że coś nie jest tu w porządku. To było straszne. Nie miałem jednak innego wyjścia, byłem sparaliżowany, siedziałem więc i patrzyłem tylko, jak strzałki przyrządów przesuwają się coraz wyżej, wyżej niż powinny. Zorientowałem się, że cewka działa wyłącznie na mnie, jako że siedziałem tuż obok. Wpatrywałem się w skale tak długo aż zaczęły blednąć i wydały mi się przezroczyste, nierzeczywiste, dojrzałem natomiast czyste niebo znajdujące się za nimi; a potem przez ułamek sekundy odniosłem wrażenie, jakbym patrzył na spadający z niezwykłą prędkością samolot. W następnej chwili światło znikło, tak jak słońce kryjące się ha niebie. Nie wiem, jak długo znajdowałem się w tym stanie paraliżu, w jakim była tylko pustka — ani ciemności, ani światła, ani czasu, ani jakiejkolwiek formy — zdążyłem jednak zaczerpnąć kilkakrotnie powietrza. Wreszcie pustka przybrała ponownie kształt i jakby stwardniała pode mną. Czerwone światełko zabłysło nieśmiało. Uświadomiłem sobie, że lecę w dół. Pomyślałem od razu o czterdziestu pięciu tysiącach stóp, dzielących mnie od ziemi i wzdrygnąłem się przerażony. W tej samej chwili wylądowałem w głębokiej warstwie białego śniegu, na który padał czerwony, ogarnia-
jący cały świat blask. Zimno, zimno — pochwyciło mnie to niczym pazury dzikiego zwierza. Co za ziąb! Chłód śmierci. Przedostawał się przez gruby, szczelny kombinezon, atakował złośliwie. Zmarzłem tak, że nie byłem nawet w stanie odkręcić pojemników z alkoholem. Wiecie przecież, że miałem ze sobą zbiorniki z alkoholem i katalizatory jako ogrzewanie, gdyż nie chciałem wokół siebie żadnego zbędnego pola elektrycznego. Używałem nawet silnika Diesla zamiast benzynowego. W tym momencie byłem z tego zadowolony. Wiedziałem, że znajduję się w piekielnie zimnym i pustym miejscu. Niebo było czarne, bardziej czarne niż najczarniejsza noc, a jednak przede mną rozpościerało się pole śniegu, bezkresna biel zmącona światłem czerwonym jak krew. Cień u mych stóp pełzł w jeszcze ciemniejszą czerwień. Odwróciłem się. Jak okiem sięgnąć, widać było niskie, łagodne pagórki; niemal równinę — czerwoną równin śniegu, skąpaną w poświacie zachodzącego słońca. W czwartym kierunku dostrzegłem wznoszący się mur — mur wysoki na pół mili, przy którym chiński mur wyglądałby jak niepozorne ogrodzenie o barwie krwistoczerwonej z metalicznym połyskiem. Przecinał w poprzek cały horyzont i sprawiał wrażenie, jakby był oddalony najwyżej o sto metrów. Widoczność była doskonała. Zwiększyłem płomień w grzejniku alkoholowym i poczułem się nieco lepiej. Coś szarpnęło mnie za głowę jak ręka olbrzyma — nagła myśl. Wpatrzony w słońce, przełknąłem ślin. Było czterokrotnie, albo nawet sześciokrotnie większe od słońca, jakie znałem. I wcale nie miało zamiaru zachodzić. Było oddalone od linii horyzontu o czterdzieści pięć stopni i miało
czerwony kolor. Krwistoczerwony. Nie czułem jednak najmniejszego śladu promieniowania cieplnego. To słońce było zimne!
Po prostu przyjąłem machinalnie, że mimo wszystko znajduję się nadal na Ziemi, teraz jednak zrozumiałem, że jest inaczej. Z pewnością była to inna planeta innego słońca, zamarznięta planeta, gdyż tamten śnieg był zamarzniętym powietrzem. Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Zmarznięta planeta martwego słońca. " A potem spojrzałem na czarne niebo nade mną; na całym tym rozległym, czarnym sklepieniu nie było nawet trzech tuzinów gwiazd. Nikłe czerwone gwiazdy z jedynym słońcem, rzucającym się w oczy ze względu na swą jasność. Żółtawo—czerwone słońce o światłości nie większej niż dziesiąta część naszego, tu jednak sprawiało wrażenie potwora. Był to inny kosmos, martwy. Gdyż jeżeli tamten śnieg był zamarzniętym powietrzem, to atmosfera musiała składać się z neonu i helu. Powietrze było tak przejrzyste, że nie powstrzymywało światła gwiazd, a tamto słabe, czerwone słońce nie ciemniało. Gwiazdy zniknęły. I oto mój umysł zadziałał sam z siebie; odczułem strach. Strach? Bałem się tak straszliwie, że opadły mnie mdłości. W tym momencie zrozumiałem bowiem, że już nigdy nie wrócę. Już przedtem, czując chłód, zacząłem się zastanawiać, na ile wystarczą mi butle z tlenem, czy zdążę wróci, zanim się wyczerpią. Teraz przestałem się tym przejmować. Był to po prostu czynnik ograniczający w sprawie już rozstrzygniętej, nastawienie bomby zegarowej. Tyle czasu pozostało mi jeszcze do śmierci. Moja świadomość wynajdywała problemy, po prostu tak dla siebie samej, oraz dostarczała odpowiedzi, których nie pragnąłem, odpowiedzi, jakich w ogóle nie chciałem znać. Z nie wiadomo jakiego, powodu, mój umysł obstawał przy tym, że to Ziemia, i to przekonanie umacniało się coraz bardziej. Zgadza się. To Ziemia. To stary Sol. Stary... stary. Sol. Cewka wykrzywiła oś czasu, nie podziałała jednak na siłę ciążenia. Mój umysł wydedukował to zgodnie z logiką, zimną jak owa planeta. Jeżeli jednak wykrzywiła czas, a to była Ziemia, to musiała zniekształcić czas w stopniu niewyobrażalnym, W stopniu, jaki dla naszej świadomości jest równie bez znaczenia, co odległość
wynosząca sto milionów lat świetlnych. To było wprost niesamowite — przekraczało zdolność pojmowania. Słońce było martwe. Ziemia też. A przecież już w naszym czasie Ziema miała dwa miliardy lat, w trakcie zaś tego geologicznego czasu Słońce nie zmieniło się w sposób wymierny. Ile więc minęło czasu od mojej epoki? Słońce było martwe, tak samo gwiazdy. A więc, pomyślałem, upłynęły już miliardy, miliardy lat. Tak myśląc, nie doceniałem jeszcze owego zjawiska. Świat był stary... stary... stary. Nawet skały i grunt emanowały jakąś przytłaczającą aurę niewiarygodnej starości. To wszystko było stare, starsze niż... właśnie, niż co? Niż góry? Góry? Do diabła, przecież one powstawały i ginęły, powstawały ponownie i niszczały, milion razy albo nawet
tuzin milionów! Stare jak gwiazdy? Nie, to też nie tak. Gwiazdy były przecież martwe. Znowu spojrzałem na mur z metalu i podszedłem do niego, a aura starości owiała mnie i szarpnęła, usiłując powstrzymać. Zimny, przenikliwy wiatr świstał z oburzeniem, uderzając o mnie i targając upiornymi dłońmi milionów, milionów, milionów, zrodzonych w niezliczonych eonach przed moim narodzeniem, żyjących następnie i zmarłych. Idąc dalej, rozmyślałem. Nie mogłem jednak myśleć swobodnie, gdyż martwa aura martwej planety owiewała mnie nadal. Starość. Gwiazdy właśnie umierały, skulone gdzieś daleko w kosmosie, jak zgrzybiali mężczyźni, którzy tulą się do siebie w poszukiwaniu odrobiny ciepła. Galaktyka skurczyła się, zmalała, mierzyła teraz niecałe tysiąc lat świetlnych. odległość między gwiazdami można było liczyć zaledwie na mile, chociaż dawniej były to lata świetlne. Wspaniały, dumnie rozpościerający się wszechświat, jaki znałem, jaki rozciągał się na co najmniej milion milionów lat świetlnych, jaki miotał promieniami energii poprzez kosmos, miliony milionów ton on już po prostu... nie istniał.
Był to już tylko konający skąpiec, który ostatnie resztki swojej energii zgromadził na niewielkim, ciasnym terenie. Był złamany i rozbity. Przed tysiącem miliardów lat kosmiczna konstanta wypadła z tego złamanego wszechświata. Kosmiczna konstanta. rozpędzająca z coraz większą prędkością olbrzymie galaktyki, nie miała tu dla siebie miejsca. Sprawiła, że wszechświat rozpadał się na cząstki tak długo, aż każda z nich poznała chłód i samotność, po czym zamknęła nad sobą kosmos, aby samej stać się wszechświatem, podczas gdy płonące galaktyki znikały jedno za drugą. To wszystko działo się tak dawno, że zdążyło już nawet się zatrzeć pismo pozostawione w tkance kosmosu. Pozostała jedynie konstanta grawitacyjna, skupiająca wszystko wokół siebie. Ale i tak galaktyka umierała, skurczona i stara, zwietrzała mumia. Nawet atomy umarły. ¦witało było zimne. Czerwony blask sprawiał, że wszystko wydawało się starsze, zimniejsze. Wszechświat pozbawiony był młodości, nie miałem tu czego szukać, a słaby, oburzony szum niezwykle zimnego wiatru wokół mnie rozwiewał śnieg w niemym, daremnym proteście, sprzeciwiając się mojemu wtargnięciu z czasu, kiedy wszystko było jeszcze młode. Szedłem coraz dalej, a metalowy mur cofał się przede mną niczym miraż na pustyni. Byłem tak zaszokowany wiekiem tego tworu, że przestałem myśleć; po prostu szedłem dalej. Mimo wszystko zbliżałem się do niego. Mur istniał naprawdę. Kiedy jednak zbliżyłem się jeszcze bardziej, jego połysk zgasł, tak samo jak resztki mojej nadziei. Myślałem, że natknę się za nim na jakąś żywą istotę. Ci, którzy zdołali postawić taką budowlę, mogliby żyć nawet tu. Nie wolno mi jednak było stanąć, nie przerywałem marszu. Mur był połamany i popękany. Nie był to mur, jaki dostrzegłem, lecz ciąg połamanych murów, zlewających się w dali w gładką fasadę.
Nie istniały tu warunki atmosferyczne, które powodowałyby ich starzenie, jedynie słabe ruchy nikłych, martwych wiatrów z neonu i helu, słabe i łagodne — tak martwe i ociężałe jak sam wszechświat. Miasto nie żyło już od kilkunastu miliardów lat, było martwe dziesięciokrotnie dłużej, niż żyła nasza planeta. Nic go jednak nie zniszczyło. Ziemia była martwa — zbyt martwa, aby znosić dręczące męki życia. Martwe było też powietrze, zbyt martwe, by usunąć metal. Ale przecież sam wszechświat też był martwy. Brakowało promieniowania kosmicznego, mury nie zostały więc zrównane przez rozpad atomu. Kiedyś był tu mur, jedyny mur z metalu. Coś może ostatni wędrujący meteor — uderzyło weń dawno, niewyobrażalnie dawno temu, niszcząc go. Przeszedłem przez olbrzymią wyrwę. Miasto okrywał śnieg, miękki, biały śnieg. Duże czerwone słońce wisiało spokojnie tam, gdzie zazwyczaj. Od dawna już ustała niezmordowana rotacja Ziemi — od bardzo dawna. Nade mną znajdowały się martwe ogrody. Powlokłem się w ich stronę. To one utrzymywały mnie w przekonaniu, że było to miasto ludzi. Tu i ówdzie wznosiły się zamarznięte pagórki, mogące być dawniej ludźmi. Drobne istoty, na których twarzach zastygł na zawsze strach, przytulone bezradnie do czegoś, co mogło być kiedyś grzejnikiem. Martwe może już od ostatniej na starej Ziemi burzy, która wydarzyła się przed miliardami lat. Zszedłem na dół. Miasto było olbrzymie, zdawało się ciągnąć w nieskończoność, rozrośnięte w swej martwocie. Maszyny, wszędzie maszyny. I one jednak były martwe. Zszedłem głębiej, gdzie spodziewałem się znaleźć jeszcze trochę światła i ciepła. Nie wiedziałem wtedy, od jak dawna panowała tam śmierć; zwłoki wyglądały na świeże, dzięki chroniącemu działaniu wiecznego chłodu. Na dole było ciemniej, krwistoczerwone światło sączyło się tu jedynie przez szpary. Schodziłem coraz głębiej, aż znalazłem się poniżej poziomu martwej powierzchni. Również tu bielił się śnieg. I oto nagle odkryłem przyczynę tej ostatniej raptownej śmierci. Teraz zrozumiałem już
wszystko. Początkowo nie mogłem ogarnąć tego umysłem, gdyż maszyny, jakie zobaczyłem, przewyższały wszystko, co można było sobie wyobrazić:, były doprowadzone do perfekcji, same się naprawiały, zaopatrywały w energię, rozmnażały się. Mogły wytwarzać duplikaty swoje — lub maszyn, jakie były akurat potrzebne. Ich konstruktorzy nie uporali się jednak z kilkoma sprawami, nie mieszczącymi się w najśmielszej fantazji, fantazji, jaka zaprojektowała owe miasta. Musieli sobie wprawdzie wyobrażać jakąś przyszłość, ale nie taką, w której ginęły nie tylko Ziemia i Słońce, ale również cały wszechświat. Zabiło je zimno. Istniały urządzenia do ogrzewania, których zadaniem było utrzymywanie normalnej temperatury niezależnie od najbardziej szaleńczych zmian pogody, jednak w każdej ma-
szynie elektrycznej znajdują się oporniki dbające o równowagę oporu, jak również równowagę — cewek indukcyjnych z kondensatorami i innymi induktorami. Zimno zaś, nagie zimno kosmosu, sprawiło, że zamarzły. Mimo instalacji ogrzewania zimno dostało się do wewnątrz, zimno, jakie cewki indukcyjne uczyniły nadprzewodnikiem! To właśnie zniszczyło miasto. Nad przewodność — tak jakby zlikwidować tarcie, podstawę wszelkich rzeczy. Opór i tarcie muszą istnieć jako fundament wszystkiego, siła, przytrzymująca olbrzymie sworznie i hamująca maszyny. Opór elektryczny zginął w zimnie, a owe cudowne maszyny zatrzymały się, aby mogły zostać wymienione części zdefektowane. A kiedy je wymieniono, zniszczyły się również te nowe. Ile mogło upłynąć miesięcy tego ustawicznego zatrzymywania, wymiany, rozruchu, zatrzymywania, wymiany, zanim olbrzymie maszyny, pokonane na zawsze, poddały się w końcu temu, co nieuniknione? Zwyciężyło je zimno, pokonując uprzednio największą przeszkodę, jaką zbudowali kiedy-
kolwiek inżynierowie — opór elektryczny. Całą wieczność, setki miliardów lat, musiała trwać uporczywa walka z naturą, ustawiczna wymiana zniszczonych części. W końcu olbrzymie urządzenia energetyczne, zasilane przez rozpad atomów, zostały zmuszone do wiecznego bezwładu. Nie znaczy to jednak, że wyleciały w powietrze. Nie dostrzegłem nigdzie ani jednej zniszczonej maszyny: zatrzymywały się zawsze automatycznie, kiedy ich dalsza praca stawała się niemożliwa. Nagromadzona energia, mająca wprawić w ruch maszyny po ich naprawie, już dawno się wyczerpała. Wiedziałem, że stanęły na zawsze. Wyszedłem na zewnątrz, chcąc zobaczyć coś więcej, zanim i mnie dosięgnie nieuchronny koniec. Szedłem przez miasto śmierci. Wszędzie stały niewielkie automaty, maszyny do czyszczenia, utrzymujące dawniej to miasto w porządku i czystości — teraz bezużyteczne, porzucone, przytłoczone wiecznością i zimnem. Musiały funkcjonować jeszcze przez wiele lat awarii dużych centralnych stacji energetycznych, bowiem każda z nich wyposażona była we własny magazyn energii i tylko dorywczo musiała być ładowana ze stacji centralnych. Miejsca, gdzie doszło do awarii, można było dostrzec na pierwszy rzut oka, wokół nich stały nieruchomo maszyny naprawcze, jakby gotowe do akcji, oraz tak samo zamarłe samochody ze starannie ułożonymi na nich śmieciami. ¦śmiertelne rany widniały oto w całej swej okazałości. Udałem się znowu pod górę. Na najwyższy punkt w mieście. Była to długa, nie kończąca się, trudna wspinaczka obok wijących się na przestrzeni pół mili ramp, opuszczonych, martwych lasów, opustoszałych sklepów i restauracji, nieruchomych samochodów. Szedłem wyżej i wyżej, w stronę zieleniejących ogrodów, sztywnych i zamarzniętych. Zawalenie się dachu musiało spowodować nagły ziąb, gdyż liście, owiano białym szronem, zachowały
swa zieleń. Można jeszcze było rozpoznać kwiaty, zachwycające rozkwitem. Sprawiały wrażenie, jakby żyły, a jednak pod tą powłoka zimna było to niemożliwe. — Czy siedzieliście kiedyś obok trupa? — Bob podniósł na nas wzrok, ale jego oczy spoglądały gdzieś dalej. Co do mnie, zdarzyło mi się to raz w moim rodzinnym mieście, gdyż taki był zwyczaj. Siedziałem wtedy z kilkoma sąsiadami, podczas gdy ten człowiek umierał na moich oczach. Umarł, a ja siedziałem przez cała noc, sąsiedzi natomiast wychodzili jeden po drugim. Zapadła cisza. Cisza śmierci. Tu zdarzyło mi się to po raz drugi. Znowu siedziałem obok trupa. Owym trupem byt martwy świat, martwy wszechświat. Tu nie musiała zapadać cisza; zapadła już przecież przed miliardem lat — i tylko moje przybycie zbudziło słabe, protestujące duchy martwych już od eonów nadziei, skłoniło je do cichego, ale żarliwego protestu, jakiego nie usiłowały nawet pochłonąć wichury, martwe wichury martwych gazów. A z góry, poprzez popękany kryształ dachu, gasnące słońca spoglądały na martwe miasto. Nie mogłem tu pozostać. Zszedłem znowu na dół. W zbiorowisko budowli z błyszczącego metalu, odbijających mizerne krwawe światło słońca mocnym kolorem karminowym. Schodziłem coraz niżej, aż do maszyn. Ale nawet tam beznadziejność zdawała się przybierać na sile. Znowu byłem świadkiem rozpaczliwej walki wiernych maszyn, które jeszcze raz usiłowały naprawić się same, aby spełnić swój obowiązek wobec swych twórców, martwych już od niezliczonych eonów. Wszystkie te próby zakończyły się jednak fiaskiem. Tym razem nieodwołalnym. Teraz nawet one — nie znające śmierci maszyny — były martwe. Ponownie wyszedłem na zewnątrz, zagłębiając się w bezkresne korytarze na skraju miasta; byle dalej od tych maszyn. Przechodziłem obok sklepów, gdzie towary, nietknięte w tym chłodzie przez czas, nadal kusiły ludzi, jakkolwiek obcych; twórców maszyn, których już nie było. Wszedłem do jednego ze sklepów, choć zobaczyć, jakie
towary były wówczas poszukiwane. Omal nie wykrzyknąłem, kiedy wewnątrz coś się poruszyło. Nawet przez kombinezon dobiegły mnie dziwne, nieokreślone odgłosy, jakie rozległy się w rozrzedzonym powietrzu. To coś zatoczyło się i runęło na ziemię. Nie miałem pojęcia, jakimi komórkami magazynującymi dysponowano tu, w każdym razie były wspaniałe, nie mieszczące się nawet w ramach wyobraźni. Owa energia, która w jakiś sposób wyzwoliłem, wchodząc tu, stanowiła ostatnie resztki, zachowane przez okres równy wiekowi naszej planety. Jego głos umilkł na zawsze, ja natomiast wyszedłem na zewnątrz. To coś umarło na moich oczach, budząc me zaciekawienie. Cała ta sprawa intrygowała mnie, i było to silniejsze niż przygnębienie. Nadal istniała tu jeszcze energia, zmagazynowana w niewyobrażalny sposób. Rozejrzałem się baczniej, dokładniej. Moja uwagę przykuł ekran, jaki dostrze-
głem w pewnym biurze. Z pewnością był to rodzaj telewizora. Dotknąłem jeden z przycisków. Coś zaszumiało. Łagodny szum! W mojej świadomości zaczął się momentalnie tłoczyć obraz systemu takich ekranów. Na pewno mieściło się tu gdzieś olbrzymie, centralne biuro z nadzwyczajnymi akumulatorami, o takiej mocy, że nawet drobny ułamek, jaki zachował się do dziś, był duży. System magazynowania nieosiągalny dla maszyn naprawczych — bezradnych, zrezygnowanych. W tym momencie odżyłem na nowo, zbudziła się we mnie nadzieja. Widziałem szereg guziczków i podziałek, jakieś nieznane przyrządy. Puściłem przycisk, jaki uprzednio wcisnąłem, i oto stałem rozdygotany, zastanawiając się, czy można jeszcze mieć nadzieję. Ale czy można się było nadal łudzić? Miasto było martwe. Na domiar złego było martwe już od dawna, od niewyobrażalnie długiego czasu. Tak jak cała planeta. Z kim więc miałbym nawiązać
kontakt? Przecież na całej planecie nie było nikogo? Jakież więc miało to znaczenie, że istniał tu system komunikacji? Spojrzałem jeszcze raz na przyrządy. A zresztą, nawet gdyby taki system istniał — w jaki sposób mógłbym z niego skorzystać, zinterpretować? Z jednej strony dostrzegłem coś, co przypominało mi tarczę telefonu. Wskazówka nad metalowa płyta, na której widniały wygrawerowane koliście symbole. Było ich dziewięć. W tej chwili strzałka wskazówki znajdowało się nad jednym z nich: pierwszym albo ostatnim. Niezdarnie dotknąłem palcem tym pod grubą rękawicą jednego z symboli. Nieoczekiwanie rozległ się trzask, a ekran rozjaśnił się! Była to projekcja, ale jaka! Przed moimi oczami obracała się trójwymiarowa kula, wolno i majestatycznie. I raptem zrozumiałem. Wskazówka była po prostu przełącznikiem! Teraz pojąłem znaczenie symboli. Było ich dziewięć! Wcisnąłem je jeden po drugim i oto na ekranie pojawiło się dziewięć kul, każda inna. Zacząłem się zastanawiać. Dziewięć kul. Dziewięć planet. Jako pierwsza została ukazana Ziemia — planeta nieznana mi, ale porównując wielkości oraz pozycję przełącznika byłem pewien, że to właśnie Ziemia. A potem po kolei osiem pozostałych planet. A więc — może jednak życie istniało? Tak. Gdzieś, na którymś z tych dziewięciu światów życie prawdopodobnie istniało. Ale gdzie? Merkury — znajdujący się najbliżej Słońca? Nie, Słońce było przecież martwe, zbyt zimne, by emitować ciepło. A Merkury był zbyt mały. Rozmyślając tak, uświadomiłem sobie, że jakiekolwiek środki służyły tu do utrzymywania komunikacji, niezbędna była niesłychana moc. Jeżeli te niewiarygodne komórki magazynujące zdobyłyby się na jedna akcję, to z pewnością nie na więcej. Przeczuwałem, że ten aparat może nie mieć w ogóle oporu elektrycznego. Niewykluczone, że występuje tu tylko prąd zmienny o dużej częstotliwości, a używane są wyłącznie kondensatory i
induktory. Nadprzewodność nie byłaby więc przeszkoda, wręcz przeciwnie. Tu było inaczej, niż w przypadku olbrzymich maszyn na prąd stały. Ale gdzie miałem spróbować? Jupiter? Był duży. I nagle znalazłem rozwiązanie. Zimno zniszczyło maszyny, unieruchomiło je w ten sposób, że uczyniło je przewodnimi. Dlatego, że ich konstrukcja nie przewidywała zimna. Ale maszyny — na przykład — na Plutonie musiały być przystosowane właśnie do takich warunków atmosferycznych! Przecież tam było stale zimno. Utkwiłem w maszynie wzrok tak przenikliwy, że już sama jego moc powinna była wystarczyć, by przenieść go do Platona. To była już jakaś nadzieja. Jedyna nadzieja. Ale — w jaki sposób wysłać tam sygnał? Nie zrozumieją go! Nawet, jeżeli ktoś się tam znajduje. Pozostało mi tylko zgadywać — i mieć nadzieję. Wiedziałem, że musi istnieć jakaś możliwość, aby wezwać na pomoc istotę rozumna. Na tarczy widniały cztery potrójne szeregi małych guziczków. A więc system duodecymalny. Problemy komunikacji międzyplanetarnej! Czy coś takiego istniało już kiedykolwiek? Problem anachronizmu, w zmarłym mieście na martwej planecie szukać życia, za wszelka cenę. Dwa guziki znajdowały się nieco na uboczu, z dala od tamtych dwunastu: jeden zielony, drugi czerwony. Musiałem więc znowu zgadywać. Na każdym z nich dostrzegłem jakiś skomplikowany układ symboli, przekręciłem więc wskazówkę na prawo, w kierunku Plutonu, zastanowiłem się przez chwilę, po czym skierowałem ją w stronę Neptuna. Pluton znajdował się dalej. Neptun był wystarczająco zimny; maszyny mogły tam jeszcze funkcjonować, a nawiązanie kontaktu z tą odległa planeta nie kosztowałoby może resztek energii. Wcisnąłem zielony symbol, mając nadzieję, że dobrze odgadłem: kolor czerwony oznaczał zawsze niebezpieczeństwo i kłopoty. Zielony był więc sygnałem zewowym. Nic się nie działo. Widocznie sam zielony guzik nie wystarczał. Nacisnąłem go jeszcze raz, ale razem z tamtym, który
nacisnąłem jako pierwszy. Aparat zaszumiał znowu, ale teraz dźwięk był niższy, a po nim nastąpił krótki, urywany trzask. Zielony guziczek wyskoczył z powrotem. Odpowiadający Neptunowi przycisk pod wskazówka zaświecił się słabo, szara poświata rozjaśnił się też ekran. A potem szum stał się nieregularny, jak gdyby walczył z jakaś przeszkodą, ekran zmatowiał, światełko kontrolne przy guziczku oznaczającym Neptuna zaczęło gasnąć. Sygnał został wyemitowany — wysłany w kosmos. Przez dłuższa chwilę stałem nieruchomo, wpatrując się w ekran i przyciski. Ekran matowiał coraz bardziej; energia była na wyczerpaniu, ostatnie resztki zostały wystrzelone w kosmos.. Och! — wyjęczałem. — To beznadziejne, to beznadziejne... Domyślałem się, że potrzeba kilku godzin, aby sygnał dotarł do tak odległej planety, mimo iż leciał z prędkością światła. Ale mechanizm, który miał to sprawić, mógł przecież odmówić posłu-
szeństwa z powodu braku energii. A jednak stałem tak długo, dopóki jęczące silniki nie umilkły, a ekran nie zgasł zupełnie. Puściłem przycisk i cofnąłem się do tyłu, jakby oszołomiony całkowitym fiaskiem nadziei; jaka od samego początku graniczyła z szaleństwem. Na wszelki wypadek przycisnąłem jeszcze raz symbol Neptuna. Ale zasób energii był już tak nikły, że nawet światełko kontrolne nie zaświeciło się tak, jak powinno. Wyszedłem na zewnątrz. Zgorzkniały. Zrozpaczony. Powali zacząłem wspinać się na górę, w stronę ginącego Słońca, wijącymi się rampami. Nic śpieszyłem się; pośpiech właściwy jest tylko życiu, a ja byłem przecież jednym z umarłych. W górze dostrzegłem ławkę, metalową ławkę stojącą pośród przepychu barw zamarzniętych kwiatów. Usiadłem na niej i ogarnąłem spojrzeniem cały zamarznięty świat i widniejące na horyzoncie ginące czerwone Słońce.
Nie wiem nawet, ile czasu tak siedziałem. A potem do mojej świadomości doszedł szept. — Szukaliśmy cię obok urządzenia telewizyjnego. Zerwałem się na równe nogi i rozejrzałem dokoła. To coś unosiło się w powietrzu błyszczący pojazd z metalu, rubinowoczerwony, długi na dwadzieścia stóp, o średnicy może dziesięciu stóp. Z jego luk wydobywało się jasne, ciepłe, pomarańczowe światło. Oszołomiony, nie mogłem oderwać od niego wzroku. — A więc ... a więc aparat funkcjonował ! — wykrzyknąłem. — Promień dysponował jeszcze energia wystarczającą na tyle, aby zaktywizować wzmacniacze po dotarciu na Neptuna — odparła istota z pojazdu. Nie widziałem jej, uświadomiłem sobie też, że jej nie słyszę, nie było to jednak dla mnie niespodzianka. — Twój zasób tlenu jest już na wyczerpaniu, myślę również, że cierpi na tym twoja świadomość. Powinieneś przejść do śluzy, tam jest dosyć tlenu. Nie miałem pojęcia, skąd o tym wie, ale moje wskaźniki potwierdziły to: zapas tlenu kończył się. Mógłby jeszcze wystarczyć na godzinę, gdybym otworzył do końca wentyle, ale był to już powód do niepokoju. Wszedłem do środka. Nie posiadałem się z radości, byłem szczęśliwy. A więc jednak życie istniało. Wszechświat nie był tak martwy, jak przypuszczałem. Może Ziemia, ale też dlatego, że taka podjęła decyzję! Mieli statki kosmiczne! Przeszedł mnie osobliwy dreszcz, kiedy znalazłem się już w środku, kiedy przekroczyłem próg śluzy. Drzwi zasunęły się za mną z piskiem, usłyszałem trzask, po czym zajęczała pompa i niemal w tej samej chwili rozsunęły się wewnętrzne drzwi. Wszedłem — i od razu zakręciłem swój alkoholowy grzejnik. Było tak ciepło; ciepło, widno i dużo tlenu!
Wkrótce musiałem — rozpiąć kombinezon, a następnie zdjąć go w ogóle. Odetchnąłem głęboko. Powietrze było czyste i słodkie i ciepłe, żywe, pachniało tak świeżo, jak gdyby dopiero co wiało przez mile po zielonych, nagrzanych przez słońce polach. Dopiero teraz rozejrzałem się za istotą, która mnie tu sprowadziła. Nie było jednak nikogo. W przedzie pojazdu, przy aparaturze kontrolnej, unosiła się w powietrzu metalowa kula o średnicy czterech stóp, połyskująca ciepła, złocista poświata. ¦światło pulsowało w rytm myśli przybysza, raz wolniej, raz szybciej. Wiedziałem, że to właśnie te wypowiedzi dochodzą do mnie. — Spodziewałeś się człowieka? odebrałem myśl. — Ludzi już nie ma, i to od czasu, jakiego nie ogarnąłbyś swoja świadomością. Ach tak, dysponujesz środkami matematycznymi, aby wyrazić ten czas, ale nie potrafiłbyś go pojąć. A więc to nie miałoby żadnego sensu. Spoglądałem na kulę i rozmyślałem. Skąd pochodziła? Czy była to istota w pancerzu, czy też maszyna doprowadzona do perfekcji? Czułem, jak obserwuje moją świadomość, podczas gdy to złociste światło pulsowało. I nagle zapragnąłem wyjrzeć przez luki, po których krążyły z nieopisana prędkością słabe, czerwone promienie słoneczne. Już od dawna straciłem z oczu Ziemię. A teraz dostrzegłem czerwona, słabo niezwykle słabo świecącą tarczę, i spojrzałem z czcią na Neptuna. Planeta była jeszcze słabo widoczna, chociaż zbliżyliśmy się już do niej na tuzin milionów mil. Był to świat klejnotów. Miasta — owe wielkie, wspaniałe miasta — błyszczały nadal, połyskiwały w miękkiej, złocistej poświacie, pod która można było dostrzec twardszy, jaśniejszy błękit lamp rtęciowych. — Jesteśmy maszynami — odebrałem kolejna myśl. — Najwyższa faza rozwoju maszyn ludzkich. Kiedy się zjawiliśmy, człowieka już prawie nie było. Nasze doświadczenia, nabyte w ciągu niezliczonych megalat, jakie minęły od tamtej pory, pozwoliłyby ocalić gatunek ludzki, jednak wtedy przekraczało to nasze możliwości. Ale może i lepiej, i mądrzej, że człowiek wyginał
wówczas, niż gdyby miał upaść tak nisko, jakby to stało się w końcu jego udziałem. Ewolucja jest rozwojem dokonanym pod naciskiem. Dewolucja to stopniowy upadek, który ustaje, gdy nie ma nacisku — i jest to proces bez końca. Życie w tym systemie ustało zamierzchła nieskończoność, której nie potrafię wydzielić w mojej pamięci, w moim rodzaju pamięci, jako że dysponuję pamięcią tych wszystkich, którzy byli przede mną i których teraz zastąpiłem. Nie potrafię jednak sięgnąć pamięcią do czasu, o którym myślisz, czasu, kiedy gwiazdozbiory... Wszelkie próby są bez sensu. Tamte wspomnienia zagrzebanie są pod innymi, tak jak tamte z kolei pod balastem miliardów wieków. — Jesteśmy teraz w ... — tu wymienił nazwę miasta, jakiej już nie pamiętam. — Musisz jednak wrócić na Ziemię w ciągu siedmiu i jednej czwartej twoich dni, gdyż oś magnetyczna sięga tak daleko wstecz w załamującym się polu. Sądzę, że będę w stanie cię tam wyemitować. I w ten spo-
sób znalazłem się w tamtym mieście, żyjącym mieście maszyn, które istniało już w czasach, gdy wszechświat był jeszcze młody. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że owa planeta — kiedy cały wszechświat zniknie, kiedy resztki Słońca będą już czarne i zimne, będą kruszejącym pyłem w cząstce kruszejącego wszechświata — że owa planeta wraz ze swoimi mechanicznymi miastami będzie żyła nadal, stanowiąc ostatni punkt ciepłego światła w martwym już od dawna wszechświecie. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. — Nadal zadajesz sobie pytanie, dlaczego pozwoliliśmy wyginąć rasie ludzkiej — odezwała się maszyna. — Tak było najlepiej. Za niecały milion lat człowiek, utraciłby swój wysoki status. Tak było najlepiej. My musimy iść dalej. Nie możemy skończyć jak wy. U nas odbywa się to au-
tomatycznie. Wtedy potrafiłem to zrozumieć: tę ślepą, bezcelową kontynuację mechanicznych miast. Nie posiadały żadnej inteligencji, jedynie funkcje. Maszyny — owe żywe, myślące, rozumne istoty — miały tylko jedną funkcję: skonstruowane były w ten sposób, by były wiecznie ciekawe, by stale sprawdzały, wykrywały, to dążenie zaś nie miało sensu, było bowiem nieskończone. Miasta walczyły stale tylko ze ślepym niszczeniem zawinionym przez naturę, zużycie, rozkład. Ale w tej walce miały przynajmniej przeciwnika, dopóki istniały. Inteligentne — nie, niezupełnie inteligentne, raczej ciekawe — maszyny nie miały przeciwników. Musiały być ciekawe, stale badać. I czyniły to przez niewyobrażalnie długi czas, aż nie było już niczego, co mogłoby je zainteresować. Ktokolwiek, lub cokolwiek, je skonstruował, obdarzył je funkcją, zapomniał jednak o celu. Ich jedyna ciekawość polegała na zadawaniu sobie pytania, czy istnieje gdzieś coś, czego by można się nauczyć. A więc to — i problem, którego nie chciały rozwiązać, ale musiały próbować, tak bowiem ślepo funkcjonowała ich struktura. Te wieczne miasta były ograniczone. Maszyny dostrzegły już ową granicę, a tym samym nadzieję, że wreszcie jej ulegną. Pracowały posiłkując się energią atomu. Ale masy słoneczne były jeszcze nadal ogromne — chociaż martwe z powodu braku energii. Masy planet były jeszcze również nadal ogromne — ale i one były martwe z braku energii. Maszyny na Neptunie zaopatrzyły mnie w pożywienie i napój, dziwne syntetyczne pożywienie, jakiego nie było już na całej planecie. Z tego względu uruchomiono maszynę, która nie była już używana od co najmniej miliarda lat — po to tylko, bym mógł jeść. Może nawet były zadowolone, że to robią. Potrzebowały tak bardzo, bardzo mało, gdyż były tak idealnie sprawne. Jedynym materiałem pędnym we wszechświecie jest wodór. Z wodoru, najlżejszego z elementów, można
zbudować to, co najcięższe — uzyskując dodatkowo energię. Maszyny wiedziały, w jaki sposób zniszczyć całkowicie materię, aby uzyskać z niej energię. Ale podczas gdy uzyskiwanie energii z wodoru, dzięki któremu tworzy się cięższe elementy, jest możliwe do kontrolowania, niszczenie materii jest samoregenerującym się procesem. Po rozpoczęciu, rozprzestrzenia się — dziki, niekontrolowany proces. Pełne wykorzystanie materii jest niemożliwe. Słońca zdołały już to stwierdzić. Spaliły swój zapas wodoru, aż zostało go tak mało, że proces nie mógł być kontynuowany. Na Ziemi nie było już ani jednego atomu wodoru, nie było go też na żadnej planecie, oprócz Neptuna. Zresztą i ten zasób nie był już tak duży. Przebywając tam, zużyłem jego znaczną część. To właśnie jest ich ostatnią nadzieją. Mogą wreszcie dojrzeć koniec. Pozostałem przez kilka dni, a maszyny zjawiały się i odchodziły. Stale ciekawe, gotowe do badań. Jednak w całym wszechświecie nie było już nic godnego badania, może tylko ten jeden problem, którego nie chcą rozwiązać — problem, co do którego są pewne, że nie zdołają go rozwiązać. Maszyna zawiozła mnie z powrotem na Ziemię i ustawiła obok mnie coś o dziwnym, równomiernym, szarym połysku. W ten sposób oś magnetyczna została skierowana w ciągu kilku godzin na mnie. W momencie, kiedy oś dotknie mnie ponownie, maszyna nie mogła przebywać koło mnie, odleciała więc w kierunku Neptuna, który w tej skurczonej mumii Układu Słonecznego oddalony był jedynie o kilka milionów mil. Stałem sam na dachy miasta, w zamarzniętym ogrodzie z jego łudzącym obrazem życia. I przypomniała mi się tamta noc, którą spędziłem, siedząc przy zwłokach. Widziałem, jak umierał, i siedziałem w ciszy wraz z nim. Jak bardzo pragnąłem wtedy, by zjawił się ktoś, z kim mógłbym porozmawiać. A potem zrobiłem to. Nie mogłem się opanować. Siedziałem zatopiony w
nocy wszechświata, w nocy i ciszy wszechświata, przy zwłokach martwej planety, przy martwych, obróconych w popiół nadziejach niezliczonych, bezimiennych pokoleń mężczyzn i kobiet. Wszechświat był martwy, a ja siedziałem sam — sam wśród głębokiej ciszy. Gdzieś tam na planecie Neptun, ginęła ostatnia iskierka życia — ostatni, fałszywy płomyk bezcelowego życia, ale nie życie. Życie zginęło już wcześniej. Świat był martwy. Wiedziałem, że nie usłyszę tu żadnego dźwięku — gdyż otaczały mnie mrok i noc czasu i wszechświata. Było to nieuniknione, nieuchronny koniec, który za moich dni był po prostu bardziej odległy — wtedy, gdy gwiazdy stanowiły potężne latarnie potężnego wszechświata, a nie zamierającymi, migocącymi świeczkami u wezgłowia martwej planety. To było nieuniknione; świece musiały się wypalić, czy chciały tego, czy też nie. Ale teraz gasły na moich oczach, tak samo jak resztki energii maszyn, które w tym rozpaczliwym, tak bardzo wiernym geście usiłowały ocalić miasto, martwe przecież już od dawna.
Wszechświat nie żył już od miliarda lat. A to, co widziałem, było ostatnim przebłyskiem, ostatnim promieniem ciepłego życia, czegoś, co już nie istniało, poczuciem życia i ciepła, imitowaniem życia przez trupa. Te słońca od dawna przestały wytwarzać energię, były martwe, a ich zwłoki oddawały ostatnie resztki ciepła. Zacząłem biec. Biegłem i biegłem, byle dalej od tych migotliwych czerwonych słońc na niebie, w stronę otulającej wszystko czerni martwego miasta, gdzie nie mogły mi już przeszkodzić ani światło, ani upał, ani życie, ani imitacja życia. Ta całkowita czerń uspokoiła mnie w jakiś sposób. Odłączyłem więc wentyle od tlenu, gdyż chciałem umrzeć w pełni świadomości, nawet tu, wiedziałem też, że nigdy nie powrócę.
I wtedy zdarzyło się coś nieprawdopodobnego. Przyszedłem do siebie, kiedy puszczono mi w twarz strumień czystego tlenu. Nie wiedziałem nic, poza tym, że oto natrafiłem znowu na ciepło i życie. Gdzieś z drugiej strony bizmutowej cewki, a mimo to jako coś nieuniknionego, istnieje martwa planeta, a na niej migocące, gasnące świece, które rozwidniają mą straż przy umarłym — u kresu czasu.
CLIVE BARKER
ZAGUBIONE DUSZE
Wszystko, co przepowiedziała Harry'emu niewidoma kobieta, okazało się niezbitą prawdą. Jakiekolwiek wewnętrzne oko posiadała Norma Paine — ową niezwykłą zdolność pozwalającą jej, bez ruszania się z maleńkiego pokoiku przy Siedemdziesiątej Piątej, obserwować cala wyspę Manhattan, od mostu Broadway po Battery Park — oko to było równie ostre jak każdy z noży cyrkowego żonglera. Na Ridge Street rzeczywiście stał opuszczony dom, którego ceglane ściany szpeciły smugi sadzy. Na ulicy rzeczywiście leżał martwy pies, który, mimo brakującej połowy łba, sprawiał wrażenie, że tylko śpi. I tam też, jeśli wierzyć jej słowom, przebywać miał demon, którego szukał Harry płochliwy i wyjątkowo złośliwy Cha'Chat. Zdaniem Harry'ego jednak, dom ten nie byt miejscem, które zdesperowany, wyniesiony Cha'Chat wybrałby na swoją rezydencję. Ostatecznie, choć piekielne bractwo potrafiło być wyjątkowo nieokrzesane, jego wizerunek jako mieszkańców siedliska wypełnionego ekskrementami i lodem był tylko chrześcijańskim wymysłem. Bardziej prawdopodobne było to, że zbiegły demon wylądował na wódce w Waldorf—Astorii, a nie w tak nikczemnej kryjówce. Zdesperowany Harry, nie mogąc zlokalizować Cha'Chata konwencjonalnymi metodami dostępnymi prywatnemu detektywowi, udał się w końcu do ślepej kobiety jasnowidza. Wyznał jej, że to on właśnie jest winien temu, że demon wyrwał się na wolność. Najwidoczniej niewiele wyniósł ze swych aż nazbyt częstych kontaktów z Otchłanią i jej potomstwem oraz nie przyswoił sobie w dostatecznym stopniu wiedzy, jak wielkim geniuszem w dziedzinie
oszukaństwa jest Piekło. Gdyby było inaczej, czyż pozwoliłby zmamić się dziecku, które stanęło przed nim w chwili, gdy celował już z pistoletu w Cha'Chata. Kiedy jednak demon już czmychnął i mistyfikacja stała się niepotrzebna, dziecko, naturalnie, zamieniło się w cuchnącą chmurę i wyparowało bez śladu. Teraz, gdy Harry miał już za sobą blisko trzy tygodnie daremnych poszukiwań, w Nowym Jorku było prawie Boże Narodzenie; pora wzajemnej ludzkiej życzliwości, oraz licznych samobójstw. Zatłoczone ulice; powietrze niczym sól w ranie; Mamona przeżywająca chwile glorii. Trudno wprost wyobrazić sobie lepsze pole do działania dla Cha'Chata. Harry musiał odnaleźć go jak najszybciej, zanim jeszcze demon nie wyrządzi naprawdę wielkich szkód; odnaleźć go i ponownie wepchnąć do nory, z której uciekł. W ostateczności detektyw gotów był nawet użyć neutralizujących demona sylab, inkantacji, które zmarły ojciec Hesse raczył łaskawie go nauczyć. Słowa te jednak kapłan opatrzył tak straszliwym ostrzeżeniem, że Harry nie odważył się ich nawet zapisać. Za to dobrze je zapamiętał. Musiał uczynić wszystko, by Cha'Chat, po tej strome Schizmy, nie ujrzał pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia. Wewnątrz budynku przy Ridge Street było jeszcze zimniej niż na dworze. Harry czuł, iż
okrutny ziąb przenika mu przez obie pary skarpetek i zaczyna mrozić stopy. Dotarł właśnie po schodach na pierwsze piętro, gdy usłyszał westchnięcie. Odwrócił się przygotowany na to, że ujrzy Cha'Chata, który ze zjeżoną, plugawą sierścią, kiścią swych oczu spoglądać będzie w kilkanaście stron jednocześnie. Ale nie. W końcu korytarza stała młoda kobieta. Jej chuda postać i wymizerowana twarz wyraźnie wskazywały na pochodzenie portorykańskie. Zanim dziewczyna spiesznie zbiegła po schodach, Harry zdążył jeszcze zauważyć, że była w za-
awansowanej ciąży. Nasłuchując jej oddalających się kroków, detektyw doszedł do przekonania, że Norma pomyliła się. Gdyby w tym domu rzeczywiście przebywał Cha'Chat, nie pozwoliłby wymknąć się z nietkniętymi oczyma w głowie tak wspaniałej zdobyczy. Na Ridge Street demona z całą pewnością nie było. A zatem pozostał do przeszukania cały Manhattan. Poprzedniego wieczoru Eddiemu Axelowi przytrafiła się bardzo osobliwa przygoda. Zataczając się, wracał właśnie do domu z ulubionego baru położonego w odległości sześciu przecznic od jego delikatesów przy Trzeciej Alei. Eddie był pijany; był radosny; i miał ku temu wszelkie powody. Tego dnia ukończył pięćdziesiąt pięć lat. W tym czasie bękartów; oraz — co najważniejsze — założył przynoszący ogromne dochody sklep, Axel's Superette. Świat toczył się normalnym torem. Jezu Chryste, ale ziąb! W taką noc, zagrażającą nową epoką lodowcową, nie było nawet co myśleć o złapaniu taksówki. Do domu musiał dojść na piechotę. Przebył mniej więcej połowę drogi do najbliższej przecznicy, kiedy — cud nad cudy — na ulicy pojawiła się taksówka. Zatrzymał ją, usadowił się w jej przytulnym wnętrzu i wtedy właśnie zaczęły się dziwy. Po pierwsze, szofer znał jego imię i nazwisko. — Do domu, panie Axel? — zapytał. — Tak — odparł Eddie, nie kwestionując daru niebios, jaką okazała się wolna taksówka. Pomyślał zresztą, że stanowi ona urodzinowy prezent któregoś ze stałych bywalców baru. Zapewne na chwilę zamknął powieki; może nawet przysnął. Jak było, tak było; następną rzeczą, jaką spostrzegł, to to, że taksówka ze znaczną szybkością pomykała nie znanymi mu
ulicami. Natychmiast otrząsnął się z odrętwienia. Z całą pewnością znajdowali się w Village; na terenach, od których zawsze trzymał się z daleka. Jego sklep i mieszkanie znajdowały się w sąsiedztwie wysokiego Nineties. Nie interesowała go dekadencka Village, gdzie szyld na sklepie głosił: „Przekłuwania uszu; ze znieczuleniem lub bez", a przed drzwiami snuli się
młodzi mężczyźni o podejrzanie wyglądających biodrach. — Jedziemy w złym kierunku — stwierdził, stukając w plastikową szybę oddzielającą go od kierowcy, który jednak nie raczył nawet obejrzeć się i przeprosić lub cokolwiek wyjaśnić. Taksówka nieoczekiwanie skręciła w stronę rzeki, wjechała w uliczkę, wzdłuż której ciągnęły się magazyny i tam przystanęła. — Tu jest pana przystanek — oświadczył szofer. Eddie nie potrzebował wyraźniejszej zachęty do tego, by wysiąść. Gdy wygrzebał się z auta, taksiarz wskazał mroczną przestrzeń między — Ona już na pana czeka — oznajmił i odjechał. Eddie został na chodniku sam. Zdrowy rozsądek nakazywał mu natychmiastowy odwrót, lecz gdy spojrzał przed siebie, znieruchomiał jak słup soli. Ujrzał ją — tę, o której mówił taksiarz. Było to najbardziej otyłe stworzenie, jakie Eddie spotkał w życiu. Kobieta miała więcej podbródków niż palców, a z każdego wycięcia jej letniej, przewiewnej sukienki wylewało się lśniące od oliwy lub potu ciało. — Eddie — odezwała się.
Najwyraźniej tego wieczoru wszyscy znali jego imię. Gdy ruszyła w jego stronę, pokłady tłuszczu na jej korpusie i kończynach zaczęły marszczyć się i falować. „Kim pani jest?" — chciał zapytać Eddie, lecz gdy ujrzał, że zwały tłuszczu nie dotykają ziemi, słowa uwięzły mu w gardle. Kobieta unosiła się w powietrzu. Gdyby Eddie był trzeźwy, w lot wszystko by pojął i czmychnął gdzie pieprz rośnie. Ale buzujący mu w żyłach alkohol stłumił strach i właściciel delikatesów odważnie podjął wyzwanie. — Eddie — odezwała się znów kobieta. — Drogi Eddie. Mam dla ciebie dobrą i złą wiadomość. Którą chcesz usłyszeć najpierw? Eddie chwilę się zastanawiał. — Dobrą. — Jutro umrzesz — padła odpowiedź; której towarzyszył leciutki uśmiech. — I to ma być dobra wiadomość? — Na twoją nieśmiertelną duszę czeka raj — mruknęła grubaska. —Czyż nie jest to dobra wieść? — A więc, jaka jest ta zła? Wsunęła między swe lśniące cyce dłoń o serdelkowatych palcach. Rozległ się cichy pisk wyrażający ogromną skargę i kobieta wyciągnęła coś, co tak skrzętnie ukrywała między
piersiami. Było to skrzyżowanie małego gekona ze sparszywiałym szczurem, stworzonko łączące cechy obu tych gatunków. Kiedy kobieta podsuwała je Eddiemu pod nos, stworek wymachiwał żałośnie w powietrzu łapkami. — To jest ta twoja nieśmiertelna dusza — wyjaśniła.
Ma rację, pomyślał Eddie. Nie jest to pomyślna wiadomość. — Dość żałosny widok, prawda? — powiedziała. Dusza śliniąc się wiła w jej dłoni, a ona ciągnęła: — Jest wygłodzona. Jest tak wygłodzona, że prawie zdycha. A dlaczego? — Nie dała Eddiemu czasu na odpowiedź. — Brak dobrych uczynków... Eddie zaczął szczękać zębami. — Więc co mam z tym zrobić? — zapytał.
— Pozostało ci jeszcze trochę tchu. Musisz skompensować swe życie poświęcone rozpasanym zyskom... — Nie rozumiem. — Jutro zamień Axel's Superette w Świątynię Miłosierdzia. W ten sposób dasz trochę mięsa kościom swej duszy. Eddie spostrzegł, że babsztyl zaczyna wznosić się w powietrze. Z ciemnego nieba popłynęły tony rzewnej, bardzo rzewnej muzyki. Dźwięki otoczyły monstrualną postać minorowymi akordami i niebawem grubą kobietę pochłonął mrok. Zanim Harry zbiegi po schodach i wyszedł na ulicę, dziewczyna zniknęła. Nie było też martwego psa. Nie mając nic lepszego do roboty, zgnębiony Harry powlókł się ciężkim krokiem do mieszkania Normy. Uczynił to bardziej z potrzeby czyjegoś towarzystwa niż z chęci wątpliwej satysfakcji powiadomienia niewidomej, iż popełniła omyłkę. — Nigdy się nie mylę — oświadczyła Norma, przekrzykując harmider robiony przez pięć włączonych telewizorów i liczne radioodbiorniki, które grały w jej domu na okrągło. Utrzymywała, że kakofonia taka stanowi jedyny skuteczny sposób powstrzymania świata duchów od ustawicznego zakłócania jej prywatności; bełkot doprowadzał je do szaleństwa. — A jednak widziałam na Ridge Street moc — oświadczyła z uporem. Harry zamierzał wszcząć na ten temat spór, ale jego wzrok przyciągnął obraz na jednym z ekranów telewizyjnych. Reporter stał na chodniku. Po drugiej stronie ulicy ze sklepu (na szyldzie widniał napis „Axel's Superette”) wynoszono ciała. — O co chodzi? — zainteresowała się Norma. — Wygląda na to, że ktoś podłożył bombę — wyjaśnił Harry, próbując wyłuskać spośród hałasu grających telewizorów i radioodbiorników głos reportera. — Zrób głośniej — poleciła Norma. — Uwielbiam takie nieszczęścia. Okazało się, że
ze sklepu wynoszono ofiary nie bomby, lecz zamieszek. Późnym rankiem w zatłoczonych delikatesach wybuchła bójka; nikt dokładnie nie znał jej przyczyny. Bijatyka szybko zamieniła się w krwawą jatkę. Wstępne szacunki mówiły o trzydziestu zabitych i dwukrotnie większej liczbie rannych. Tak spontaniczny wybuch agresji natychmiast wzbudził podejrzenia Harry'ego. — Cha'Chat... — mruknął. Mimo panującego w pokoju zgiełku, Norma dosłyszała jego uwagę. — Skąd masz tę pewność? — zapytała. Harry nie odpowiedział. W nadziei, że podany zostanie dokładny adres sklepu Axel's Superette, uważnie słuchał podsumowującego swą relacją reportera. Tak. W końcu ten adres padł. Trzecia Aleja, między ulicami Dziewięćdziesiątą Czwartą a Dziewięćdziesiątą Piątą. — Uśmiechnij się — mruknął do Normy i zostawił ją w towarzystwie butelki brandy i plotkującego w łazience zmarłego. Dom przy Ridge Street stanowił dla Lindy ostatnią deskę ratunku. Wbrew wszelkim nadziejom miała jednak nadzieję, że spotka w nim Bolą. Wyliczyła sobie, że najprawdopodobniej on właśnie jest ojcem dziecka, które nosiła pod sercem. W budynku jednak zastała tylko najdziwniejszego mężczyznę, jakiego widziała w życiu; mężczyznę z oczyma o przedziwnym złocistym blasku; mężczyznę, który nieoczekiwanie przesłał jej pozbawiony radości uśmiech. Tak czy owak Śmierć, która nie będzie ani godna, ani nie zapewni jej nadziei na Przyszłe Życie; śmierć, którą przyniesie mężczyzna w szarym garniturze, a którego twarz czasami przypominała jej znanego mgliście świętego, a czasami ścianę pokrytą gnijącym gip-
sem. Żebrząc, ruszyła w górę miasta, w stronę Times Square. Wśród tłumu przechodniów czuła się chwilowo bezpieczna. Obliczywszy, że użebrana kwota starczy jej na uregulowanie rachunku, w niewielkim barze zamówiła jajka i kawę. Zapach jedzenia sprawił, że dziecko niespokojnie poruszyło się przez sen, prawie się obudziło. Błysnęła jej w głowie myśl, że powinna jeszcze trochę powalczyć. Jeśli już nie ze względu na siebie, to przynajmniej przez wzgląd na dobro dziecka. Długo siedziała przy stoliku, rozważając ten problem, i dopiero gniewne mamrotanie niezadowolonego właściciela wygoniło ją znów na ulicę. Było późne popołudnie, a pogoda wyraźnie zmieniała się na gorsze. Na pobliskim rogu jakaś kobieta śpiewała po włosku tragiczną arię. Bliska łez Linda odwróciła się od smutku, jaki niosła pieśń, i ruszyła przed siebie bez celu. Gdy pochłonął już ją dum, mężczyzna w szarym garniturze wyślizgnął się z niewielkiej
grupy słuchaczy otaczających uliczną śpiewaczkę. Towarzyszącego mu miedziaka posłał przodem, by mieć pewność, że ofiara im się nie wymknie. Marchetti żałował, że traci takie widowisko. Śpiewaczka śmieszyła go. Śpiewając zatopionym już dawno w alkoholu głosem, nieustannie myliła tonacje i fałszowała — cóż za wspaniały testament dla niedoskonałości — sprawiając, iż wzniosła sztuka Verdiego stawała się śmiechu warta. Mógł jednak wrócić na ten róg gdy bestia zostanie już wyprawiona na tamten świat. Słuchanie tej szpetnej ekstazy doprowadzało go do łez. Nie czul się tak już od miesięcy. Chciało mu się płakać.
Harry stał na Trzeciej Alei naprzeciwko delikatesów Axel's Supcrette i obserwował gapiów. W chłodzie zapadającego wieczoru zebrały się ich setki i teraz oglądali wszystko, co było do oglądania; widok nie sprawił im zawodu. Ciała wynoszono nieustannie; w workach, w tobołkach, nawet w wiadrach. — Czy ktoś wie, co tu się dokładnie wydarzyło? — zapytał jednego z gapiów. Mężczyzna odwrócił do niego poczerwieniałą z zimna twarz. — Właściciel sklepu postanowił rozdać za darmo cały towar — wyjaśnił, śmiejąc się z takiej głupoty sklepikarza. — Delikatesy zalał dosłownie tłum chętnych. W ścisku kogoś zabito... — Słyszałem, że wszystko zaczęło się od puszki z mięsem — wtrącił ktoś z tłumu. — Zatłuczono nią człowieka na śmierć. Do rozmowy włączali się kolejni gapie; każdy podawał inną wersję wydarzeń. Harry zamierzał właśnie oddzielić fakty od fikcji, kiedy jego uwagę odwróciła wymiana zdań. Chłopak w wieku dziewięciu, dziesięciu lat chwycił swego kolegę za guzik. — Czułeś jej zapach? — chciał wiedzieć. Drugi dzieciak skwapliwie pokiwał głową. — Obrzydliwy, co? — dopytywał się ten pierwszy. — Cuchnęła gorzej niż gówno. Obaj malcy wybuchnęli konspiracyjnym śmiechem. Harry popatrzył na drugą stronę ulicy, na obiekt ich zainteresowania. Ujrzał kobietę. Miała potworną tuszę, była stanowczo zbyt lekko ubrana jak na tę porę roku i spoglądała na rozgrywające się wypadki małymi, błyszczącymi oczkami. Harry w jednej chwili zapomniał o pytaniach, jakie zamierzał zadać Był to Cha'Chat, co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Zupełnie jakby na potwierdzenie tego faktu, de-
mon rzucił się do panicznej ucieczki. Przy każdym kroku jego kończyny i potwornych rozmiarów pośladki tańczyły fandango. Zanim Harry zdołał przepchnąć się przez tłum, Cha'Chat
znikał już za rogiem Dziewięćdziesiątej Piątej. Ale skradzione ciało nie było stworzone do biegania i Harry błyskawicznie zmniejszał dzielący ich dystans. Kilka kolejnych ulicznych lamp miało poprzepalane żarówki, więc gdy Harry w końcu złapał demona za kark i usłyszał dźwięk prutego materiału, mrok sprawił, że odrażająca prawda dotarła do niego dopiero po dobrych pięciu sekundach. Cha’ Chat, w sobie tylko znany sposób, pozbył się obcego ciała i Harry trzymał w ręku jedynie wielką, ciężką opończę utkaną z ektoplazmy. Odrażająca peleryna roztapiała mu się w ręku niczym przejrzały ser. Pozbawiony balastu demon był już daleko; wątlutki jak nadzieja, delikatny, zwinny i gibki. Harry odrzucił obrzydliwą płachtę i wypowiadając sylaby Hessego, rzucił się w dalszą pogoń. Ku jego zdumieniu demon zatrzymał się w pół kroku i odwrócił w stronę nadbiegającego detektywa. Strzelał oczyma w prawo i w lewo; unikał jedynie spojrzeń w same Niebiosa. Z rozwartych ust dobywał mu się rechot. Brzmiał tak, jakby ktoś wymiotował do szybu windy. — Słowa, D'Amour? — odezwał się, szydząc z sylab Hessego. —Sądzisz, że zatrzymasz mnie słowami? — Nie — odparł Harry i zanim demon bezlikiem swych oczu zdążył spostrzec w jego ręku pistolet, jednym strzałem zrobił w brzuchu Cha’ Chata wielką dziurę — Ty skurwysynu! — zawył demon. — Ty cwelu! Upadł na ziemię, z rany wypływała mu krew koloru szczyn, Harry wolnym krokiem podszedł do powalonego przeciwnika. Było wręcz niemożliwe zabić Cha'Chata zwykłym
pociskiem, ale w pojęciu jego klanu, nawet rana zadana ręką człowieka sprowadzała nań hańbę. Dwie rany były obelgą wprost nie do zniesienia. — Nie! — zaczął błagać demon, kiedy Harry wycelował broń w jego głowę. — Tylko nie w twarz! — Daj mi więc choć jeden powód, abym tego nie zrobił. — Będziesz potrzebował kul — padła odpowiedź. Harry, który spodziewał się targów i gróźb, słysząc takie słowa, zamilkł. — D'Amour, dzisiejszej nocy znów coś wyrwie się na wolność —powiedział Cha'Chat. Kałuża krwi, w której leżał zaczynała krzepnąć przybierając mleczną barwę roztopionego wosku. — Coś dużo dzikszego niż ja. — Co dokładnie? Demon roześmiał się. — A któż to może wiedzieć? To dziwna pora roku, prawda? Długie noce. Czyste niebo. Czyżbyś jeszcze nie wiedział, że w takie właśnie noce rodzą się najprzedziwniejsze stwory. — Gdzie? — zapytał z kolei Harry, przyciskając mocniej do nosa Cha'Chata lufę pistoletu.
— Jesteś tchórzem znęcającym się nad słabszymi, D'Amour — odparł z naganą w głosie demon. — Wiesz o tym? — Odpowiedz... Oczy stwora pociemniały, jego twarz zaczęła się jakby rozmywać. — Powiedziałbym, że na południe stąd... — odparł po krótkim zastanowieniu. — Hotel... — Ton jego głosu lekko się zmienił, a rysy twarzy jakby straciły trochę na materialności.
Harry'ego świerzbił trzymany na spuście palec. Ze wszystkich sił powstrzymywał się, by nie zadać przeklętemu stworowi takiej rany, że na zawsze zniechęci go do spoglądania w lustro. Ale Cha'Chat gadał, a on nie mógł pozwolić sobie na przerywanie mu. — ...Na Czterdziestej Czwartej. Między Szóstą... Szóstą a Broadwayem. — Teraz już demon mówił kobiecym głosem. —Niebieskie zasłony — mruknął. — Widzę niebieskie zasłony. Kiedy to powiedział, zniknęły resztki jego prawdziwej fizjonomii i na chodniku, u stóp Harry'ego, leżała brocząca krwią Norma. — Chyba nie zastrzelisz staruszki, prawda? — pisnęła. Na widok takiego triku Harry zawahał się tylko kilka sekund. Ale to Cha'Chatowi w zupełności wystarczyło. Złożył się między jednym planem a drugim i zniknął. Harry stracił to stworzenie po raz drugi w tym miesiącu. A na domiar wszystkich jego strapień, zaczął jeszcze padać śnieg. Opisany przez demona niewielki hotel znał lepsze czasy; nawet światła w holu wejściowym migały, jakby lada chwila miały zgasnąć na dobre. Krzesło za ladą recepcyjną było puste, lecz w chwili gdy Harry zamierzał ruszyć schodami na piętro, z mroku wynurzył się młody człowiek z wygoloną na łyso i przypominającą jajo czaszką, z której zwieszał się tylko długi kosmyk włosów. — Nikogo tu nie ma — burknął. W innych okolicznościach Harry po prostu roztrzaskałby to jajko gołą pięścią, co sprawiłoby mu ogromną radość. Tego wieczoru jednak miał już wszystkiego serdecznie dość, więc tylko powiedział: — Cóż, muszę chyba poszukać innego hotelu, prawda? Jego spolegliwość najwyraźniej udobruchała Kosmyka; uścisk na ramieniu Harry'ego zelżał. W następnej sekundzie jednak
lufa pistoletu detektywa odnalazła podbródek chłopaka, na którego twarzy odmalował się bezmiar niedowierzania. Kosmyk z impetem wyrżnął plecami o ścianę i zaczął pluć krwią. Gdy Harry wbiegał po schodach, z dołu dobiegi go wrzask miedziaka: —Darrieux!
Ani krzyk, ani odgłosy szamotaniny nie wywołały odzewu w żadnym z pokoi. Hotel był pusty, a Harry'emu błysnęła myśl, że miejsce to wybrano nie dlatego, że mieścił się w nim hotel, lecz z jakiegoś innego powodu. Kiedy znalazł się na pierwszym piętrze, rozległ się krzyk kobiety, który trwał, trwał i nie chciał ucichnąć. Harry stanął jak wryty. Za plecami miał schody, po których po dwa, trzy stopnie wbiegał Kosmyk, a przed sobą umierającego człowieka. Zaczął poważnie podejrzewać, że dobrze się to nie skończy. Gdy na końcu korytarza otworzyły się drzwi, sprawdziły się jego najgorsze obawy. W progu, ściągając z dłoni zakrwawione chirurgiczne rękawiczki, pojawił się mężczyzna w szarym garniturze. Harry natychmiast go poznał; tak naprawdę, przerażającej prawdy domyślił się w chwili, gdy usłyszał, jak Kosmyk zawołał do swego pracodawcy po imieniu. Był to Darrieux Marchetti; znany też jako Naroślak; członek tajnej reguły teologicznych zabójców odbierających rozkazy z Rzymu lub z Piekła. Albo i stąd, i stąd. — D'Amour! Harry'ego kosztowało sporo wysiłku, by ukryć dumę z tego, że Marchetti go zapamiętał. — Co tu się wydarzyło? — zapytał, dając krok w stronę drzwi. — Sprawa prywatna — odrzekł Naroślak. — Proszę, nie podchodź bliżej. W niewiel-
kim pokoju płonęły świece. W ich jasnym blasku Harry ujrzał leżące na pozbawionym materaca łóżku ciała: kobiety, którą spotkał w domu przy Ridge Street, oraz jej dziecka. Oboje zostali zaszlachtowani z rzymską dokładnością. — Protestowała — wyjaśnił Marchetti, najwyraźniej nie przejmując się tym, że Harry ogląda wynik jego pracy. — Ale mnie chodziło tylko o dziecko. — Kim było? — zapytał Harry. — Demonem? Marchetti wzruszył ramionami. — Tego już nigdy się nie dowiemy — odrzekł Marchetti. — Ale o tej porze roku zawsze coś próbuje przedostać się przez dziurę w płocie. Wolimy zatem wcześniej się zabezpieczyć, by później nie żałować. Poza tym istnieją tacy, i ja się do nich również zaliczam, którzy wierzą w istnienie nadmiaru Mesjaszy... — Mesjaszy? — zapytał Harry i znów popatrzył na maleńkie ciałko. — Sądzę, że kryła się w nim moc — odezwał się Marchetti. — Ale teraz już i tak odszedł. Bądź wdzięczny, D'Amour. Twój świat nie jest jeszcze gotów na objawienie. — Popatrzył przez ramię Harry'ego na miedziaka, który dotarł właśnie na piętro. — Patrice, bądź aniołem i podstaw mi samochód. I tak już jestem spóźniony na Mszę. Rzucił rękawiczki na łóżko. — Nie stoisz ponad prawem — odezwał się Harry.
— Och, proszę — jęknął Naroślak. — Nie opowiadaj bzdur. Nie o tak późnej porze. Harry poczuł ostry ból w podstawie czaszki, poczuł gorący strumyk spływającej po plecach krwi. — Patrice uważa, że pora byś poszedł już sobie do domu, D'Amour. Ja też tak sądzę.
Nóż zanurzył się w ciało odrobinę głębiej. — Tak? — zapytał Marchetti. — Tak — powiedział Harry. — On tu był — oznajmiła Norma, gdy w jej mieszkaniu znów pojawił się Harry. — Kto? — Eddie Axel, właściciel Axel's Superette. Przeniknął do mieszkania z łatwością słonecznego światła. — Martwy? — Oczywiście, że martwy. Popełnił w celi samobójstwo. Pytał, czy widziałam jego duszę. — I co mu odpowiedziałaś? — Harry, jestem telefonistką. Ja tylko łączę. Nie udaję, że znam się na metafizyce. — Sięgnęła po butelkę brandy, którą Harry postawił przed nią na stole. — To milo z twojej strony — powiedziała. —Napijesz się? — Innym razem. Normo. Gdy nie będę aż tak zmęczony. — Podszedł do drzwi. — Swoją drogą miałaś rację. Na Ridge Street coś było... — A gdzie jest to teraz? — Odeszło... do domu. A Cha'Chat? — Wciąż gdzieś tu się włóczy. Jest w fatalnym nastroju... — Harry, Manhattan widział już gorsze rzeczy. Była to słaba pociecha, lecz Harry mruknięciem przyznał jej rację i zamknął za sobą drzwi. Śnieg padał coraz gęstszy. Harry zatrzymał się na stopniu schodków i obserwował wirujące wokół ulicznej latarni białe płatki. Gdzieś kiedyś przeczytał, że nie istnieją dwa takie same. Skoro więc zwykłe, skromne śnieżynki miały tyle kształtów, jak mógł dziwić się, że
zdarzenia przybierają tak różnorodne i nieprzewidywalne oblicza? Każda chwila rządzi się swoimi prawami, dumał, wsuwając głowę w paszczę śnieżycy. Musiał jedynie czerpać wątłą pociechą z tego, iż między tą mroźną godziną a świtem nastąpi jeszcze nieskończona ilość takich chwil — zapewne ślepych, dzikich i wygłodniałych — lecz przynajmniej ożywionych gorącym pragnieniem, by się narodzić.
WILLIAMSON JACK SZANSA DLA DINOZAURÓW
Czy jest na Świecie ktoś, kto by się nie zdumiewał faktem własnego istnienia? Co by było, gdyby ojciec nie spotkał matki? Albo gdyby się spotkali, ale nie spodobali sobie? I co gdyby z jakiegoś powodu ojciec został gdzieś odwołany w niewłaściwym momencie albo gdyby matkę bolała głowa tego dnia, gdy zgromadzona została sperma mająca dać początek danej osobie, a następnego dnia została użyta jakaś inna porcja spermy? Skoro wszystko to mogło było się zdarzyć, faktyczne istnienie danej istoty ludzkiej stanowi najbardziej zadziwiający z przypadków. A czyż nie odnosi się to do całego naszego gatunku, rodzaju, rzędu, gromady? Jakie drobne fakty i dziwne zbiegi okoliczności musiały zaistnieć właśnie tak a nie inaczej w ciągu długiej historii Ziemi? Wystarczy przywołać przejmujący dreszczem obraz pająków spacerujących po twoim grobie—którego—mogło—było—nie—byc.
Jego matka Sabrina była z domu Gunderstone. Jej przodkowie brali udział w Wojnie Domowej aż do jej tragicznego finału, bili się z Komańczami na dalekim Zachodzie, budowali mozolnie teksaskie imperium bydlęce, którego godłem był znak piętna na bydle z Longhorn. Potem nadeszły ciężkie czasy, ale to właśnie on miał odbudować wielkość Gunderstone’ów. Nadała mu imię Aleksander i karmiła go swymi górnymi marzeniami. — Bzdury! — zwykł się obruszać jego ojciec. — Obłąkane głędzenie. Jonasz Jones miały trzy tysiące akrów warte teraz lekko licząc po tysiąc za akr — pozostałość po tym, co stracili późni Gunderstone’owie. Przenosząc się z farmy do Longhorn, kupił pośrednictwo Buicka. Przedkładał zdrowy rozsądek nad wzniosłe uczucia i usiłował zainteresować syna bankowością lub prawem. Na przekór ojcu Alek wybrał wielkość. Droga do tego była bolesna, ale matka nie pozwoliła zwiędnąć swoim marzeniom o chwale. Kiedy po pierwszym dniu w szkole wrócił z krwawiącym nosem, przytuliła go do siebie i zapowiedziała, że przyjdzie czas, gdy jej syn zawstydzi napastników. Rósł jako zwycięzca, choć triumf nigdy nie był łatwy. Dzieci, które tłukł, twierdziły, że jest oszustem. Na uczelni był za słaby na piłkę nożną. Kiedy przeszedł do koszykówki, która w Longhorn była na poziomie, trener stwierdził u niego niezdolność do kolektywnej gry. Chłopcy z zespołu nazywali go napaleńcem. Płakał, kiedy opowiadał o tym matce.
— Mniejsza o tych mizernych głupków — powiedziała mu. — Ty masz talenty Gundersto-
ne’ów. Kiedy nadejdzie twój czas, staniesz się największym człowiekiem na Ziemi. Lecz i tego było nie dość. W owym roku w modzie był kosmos: pierwsza stacja satelitarna przekazywała energię słoneczną do Nowego Meksyku, a pierwszy statek załogowy był w połowie drogi na Marsa. Gdy wykluczono Alka z korporacji jego ojca w Longhorn College, on i jego matka ujrzeli jasno? że spełnienia przeznaczenia muszą szukać w kosmosie. Kupił sobie teleskop, brał lekcje latania i zapisał się w Longhorn na nauki kosmiczne do Bena Tengela, bohatera, którego los dotknął w smutny sposób, ale który był najbardziej znanym mieszkańcem Longhorn. Pradziad Bena pasł bydło Gunderstone’ów. Ben był nauczycielem matematyki, który marnował swe zdolności na obłąkaną, wymyśloną przez siebie wersję geometrii czasoprzestrzeni. Kiedy był młody i jeszcze przystojny, stracił głowę dla Sabriny Gunderstone. Niezależnie od innych uczuć musiała uważać go za dzieciaka bez grosza przy duszy, którego może i zabawnie było znać, ale nad którym nie płonęła aureola wielkości. Wybrała Jonasza Jonesa i bogaty kawał dziedziczonego imperium. Ben opuścił Longhorn i resztę życia spędzał na wysiłkach zmierzających do wykazania jej, jak bardzo się omyliła. Wstąpił do Wojsk Kosmicznych. Po zwolnieniu brał udział w projektowaniu satelity— siłowni. Powołany na powrót do czynnej służby podczas Zagrożenia Atomowego był pilotem satelity pościgowego, który zdetonował Pocisk Pokoju dwieście kilometrów od Paryża. Ten czyn uratował życie dziewięciu milionom Francuzów, a jego omal nie uśmiercił. Uratowany dzięki medycznym cudom, Ben był teraz na wpół mechanizmem, żył w boleściach przykuty do maszyny na kółkach. Wzrok miał uszkodzony i oglądał świat przy pomocy ogromnych, pobłyskujących purpurowo, sztucznych oczu. W bardziej pomyślnym okresie swego życia był wspaniałym nauczycielem, teraz jednak Alek od razu poczuł do niego niechęć. Nieludzkie oczy jak u monstrualnego owada. Przytłaczająca szpitalna woń jego mechani-
zmu. Wybuchowe usposobienie w dniach, gdy nic nie mogło złagodzić bólów. I to najgorsze: wściekłość, gdy zarzucił Alkowi, że ściągał podczas testu matematycznego. Wybaczył mu jednak, może ze względu na Sabrinę, i nie pozwolił odejść. — Zdrowi na umyśle nie latają w kosmos. — Nie miał krtani i głos był sapiącym szeptem, który ryczał ze specjalnego wzmacniacza. — Gdybyś był zdrów, zająłbyś się interesami do spółki
ze swoim tatusiom, ożeniłbyś się z Bonnie Belle i zrobił ze czterdzieści milionów dolarów. Obawiam się jednak, że jesteś dotknięty pewnym szczególnym obłędem. Bonnie Belle była więcej niż chętna i Alek niekiedy nieomal ulegał pokusie. Była w szkole jego jedyną prawdziwą przyjaciółką, a jego dumna pewność swej wielkości nigdy nie odrzuciła definitywnie Bonnie. Nagle z piegowatego dziewczątka z końskim ogonem rozkwitła w długonogą piękność, Miss Longhorn tego roku. Jej ojciec chciał dać Alkowi agencję Buicka, jeśli się ożeni i zacznie normalne życie. On jednak wierzył wraz z matką w swe przeznaczenie. Bonnie Belle stanowiła przeszkodę w jego planach. W letnim semestrze na pierwszym roku ich studiów w Longhorn zaszła w ciążę. Płacząc i histeryzując żądała, żeby się z nią ożenił. Nie miała poza nim nikogo; mogła go uszczęśliwić. Powiedział jej, że ma wyższe cele. Tego wieczoru stoczyła się z samochodem z wiaduktu. Odratowana, pozostała w szpitalu, dopóki nie urodziła dziecka, a potem oddała je w adopcję. Alek nigdy go nie widział, nigdy też więcej nie zobaczył Bellie. Dzięki pomocy Tengela wstąpił na Akademię Kosmiczną. Dzięki dalszej pomocy Tengela został wybrany do załogowego lotu na Jowisza. Matka
przygotowała się do powitania go jako drugiego w Longhorn bohatera kosmosu, ale on wrócił wcześniej i bez zapowiedzi. Wylano go z załogi. Przyczyny nigdy nie poznali. Powiedział, że Kongres obciął fundusze na badania kosmiczne. Ojciec miał nadzieję, że Alek nareszcie poszedł po rozum do głowy. Matka nie powiedziała synowi, że Ronnie Belle usiłuje się do niego dodzwonić. Gdy Marty Marx zastał go samotnego, upijającego się na smutno w barze Wextera, jego przyszłość była nadal niewyraźna. — Pamiętasz doktora Tengela? — No pewnie. A co? Był przy piątej whisky i musiał wysilić wzrok, nim poznał Marty’ego. Marty nigdy nie był jego przyjacielem; to Marty stłukł go pierwszego dnia w szkole, a potem rywalizował z nim o Bonnie Belle; może nawet to on był tym szczurem, który powiedział Tengelowi, że Alek ściąga. Teraz jako adwokat w ulizanym szarym garniturze roztaczał aurę fałszywej serdeczności. — Gdzie jest teraz Tengel? — Daleko stąd. — Marty zawiesił głos patrząc z dezaprobatą na kieliszek Alka. — Założył własne towarzystwo kosmiczne; wykorzystuje swoją matematykę gwiezdną i swoje dawne ukła-
dy w armii. Działa całkiem nieźle. Pracuję jako ekspert od prawa kosmicznego. On ma robotę, o której mówi, że jest jak stworzona dla ciebie. — Jeśli to jest w przestrzeni... Na pewno w przestrzeni. Nic więcej Marty nie wiedział, lecz Alek miał już dość krzywych spojrzeń ojca i usprawiedliwiania przez matkę niesławnego powrotu syna. Powiedział, że chciałby przyjrzeć się tej pracy. Biorąc ze sobą wizytówkę Marty’ego z nabazgranym na niej swoim
nazwiskiem, złapał samolot do Albuquerque i dotarł do Inżynierii Tengela. Był to długi hangar pokryty nowymi płytami z metalu i mieszczący się na południe od dworca centralnego, w pobliżu laboratoriów Sandii. U wejścia człowiek z ochrony obejrzał wizytówkę i wezwał eskortę. Biuro było małym pomieszczeniem o ścianach z dykty, pełnym woni antyseptycznych środków stosowanych przez Tengela. Gdy strażnik go wprowadził, pomieszczenie było puste. Oglądał szkice nowych statków kosmicznych przypięte do dykty, gdy poczuł ową znaną szpitalną woń; odwrócił się i ujrzał Tengela, który wtaczał się na bezszmerowych kołach, zatrzymując się za stołem, którego blat tworzyła goła płyta dykty. — Siadaj — skrzypiący szept Tengela wyrwał się z głośnika nad jego głową. — Jak tam matka? — Dobrze, jak sądzę. Alek usiadł usiłując nie patrzeć zbyt hardo, nie zważać na zapach, nie bać się. Tengel był zawsze tak desperacko gwałtowny, tak dziki w tej swojej walce o byt, tak głęboko zanurzony w tajemne piekło, jakie krył karmazynowy poblask nieprzeniknionych owadzich oczu. Trudno było uwierzyć, by ten stwór w maszynie mógł kiedykolwiek być zwykłym, przystojnym i młodym mężczyzną, który umawiał się z ukochaną Sabriną Gunderstone. — Marty dał mi twoje zapisy z Sił Kosmicznych — poderwał go znowu ryk z głośnika. — Twoja tamtejsza klęska nie obchodzi mnie. W gruncie rzeczy dowodzi ona tylko tego swoistego szaleństwa, jakie już dawno temu u ciebe dostrzegłem. Tengel przerwał, spoglądając wielkimi oczyma. „Pokryte bliznami rysy twarzy poniżej oczu są jeszcze bardziej wstrętne niż dawniej, myślał Alek, a bruzdy wyżłobione przez ból jeszcze głębsze”. Ten okaleczony człowiek siedział jednak wyprostowany pośród podtrzymujących jego życie urządzeń, posępny i wyzywający wobec swego nieszczęścia.
Alek starał się nie wiercić nerwowo.
— Nadasz się — dziwaczna głowa przytaknęła nagle. Jeśli chcesz polecieć. Niechęć do pracy zespołowej nie stanowi tu przeszkody. Będziesz całkowicie zdany na siebie. Szansę masz chyba niewielkie, ale przy takiej stawce to nieistotne. Jesteś jedynym człowiekiem, jakiego znam, o takim natężeniu obłędu; dlatego może ci się powieść. Wykonasz to, a przejdziesz do historii jako ten, który uratował planetę. Czerwone oczy przyjrzały mu się ponownie, twarde jak sumienie. — Chcesz spróbować? — Ja... myślę... chcę! — Nagle Alek zapomniał o oczach i woni. — Jakie to zajęcie? — Czy wiesz, co się stało z dinozaurami? — Nie. — Alek nigdy nie przejmował się zbytnio całą tą zatęchłą nauką. — Czy to ważne? — Dinozaury wymarły. — Jego usztywnione przez. blizny usta poruszały się z trudem, a metaliczne grzmienie wydawało się głosem maszyny samej. — Siedemdziesiąt milionów lat temu władały Ziemią. Opanowały ląd, powietrze, morza. Nasi przodkowie, prymitywne ssaki, byli w większości szczurkowatymi stworkami, które starały się tylko przeżyć w byle jakiej niszy ekologicznej, jaka im się trafiała. Aż dinozaury wyginęły. Wszystkie naraz, jakiego dowodzą skamieliny. Duże i małe. Wszędzie. To była ta pradawna klęska, która otworzyła Ziemię przed ssakami. Gdyby się to nie stało, nie byłoby nas tutaj. Długo dręczyła nas zagadka przyczyny ich wyginięcia, ale teraz znamy już odpowiedź. Asteroid. Wielki. Uderzył w jakiś ocean, jak o tym świadczą dane geologiczne. Powstały
fale na całej planecie. Para spowodowana upadkiem asteroidu skropliła się w gorący potop. Pył, jaki przy tym upadku powstał, wypełnił atmosferę tak gęstą i wysoką chmurą, że światło przestało docierać. Straszliwa noc bez świtów, z roku na rok zimniejsza. Lód i śnieg pokrył kontynenty tropikalne, oceany zamarzły. Kiedy słońce zaczęło na nowo przenikać, Ziemia była już prawie martwa. Dwie trzecie gatunków nagle wyginęło. Wszystkie dinozaury. Naszym przodkom udało się przeżyć. — Dla podkreślenia swoich słów Tengel uniósł swą sztywną mechaniczną łapę. — Ten właśnie asteroid umożliwił powstanie ludzkości. Alek siedział i słuchał w tępym oszołomieniu. — To fakt. — Tengel kwinął monstrualną głową, drażniący szept opadł. — Dziś już niewątpliwy. Każda planeta, jakąkolwiek byś wskazał, była formowana przez zderzenia z astero-
idami; wystarczy wspomnieć kratery na Marsie i Księżycu. Na Ziemię też stale spadają, w Arizonie na przykład. Siły Kosmiczne wykryły właśnie jeden, który tu zmierza... Tengel przerwał. Odpoczywał przez chwilę, jego wyschłe rysy wyrażały ostateczną i absolutną rozpacz. W dzwoniącej ciszy, jaka zapadła, Alek zastanawiał się, czy długotrwałe cierpienia nie zaszkodziły zdrowiu psychicznemu Tengela. — Pewnie jesteś wstrząśnięty. — Machnął znowu swoją łapą, usiłując udać obojętność. — Obiekt jest jeszcze poza zasięgiem zwykłych teleskopów. Wykryliśmy go przez skomplikowany detektor pocisków. Było to trzy lata temu. Przez ten czas nie szczędziliśmy wysiłków zmierzających do urato-
wania planety. Statek o dalekim zasięgu, uzbrojony w specjalne urządzenie nuklearne. Na tyle silne, jak sądzę, że zdoła zmienić tor obiektu. Twoim zadaniem jest umieścić je w obiekcie. Jeśli tylko chcesz się tego podjąć. Karmazynowe błyski przebiegły przez wielosoczewkowe oczy, gdy Tengel podniósł pytająco głowę. Alek drżał, starając się przybrać dumną, wyprostowaną pozycję. — Dziękuję panu! — wyrzucił z siebie jednym tchem. — Jestem wyćwiczony w tym kierunku i niczego nie ryzykuję. To jest wielka szansa, moment, dla którego żyłem. Pojazd dla niego był już gotowy i znajdował się w bazie Sił Kosmicznych na Księżycu. Oficerowie Sił Kosmicznych w strojach cywilnych poinformowali go o działaniu pocisku i pojazdu. Jeden z nich dał mu wysuszoną ratkę króliczą. Katapulta rzuciła go w przestrzeń, rakiety wyniosły na orbitę. Komputer pokładowy mówiący ochrypłym szeptem Tengela poinformował go, kiedy wystartować do długodystansowego kursu. Strona techniczna była zastosowaniem matematyki gwiezdnej Tengela, której zasady nie były Alkowi znane, ale których znać nie musiał. Komputer doprowadzi go do miejsca spotkania i odpali pocisk. Jedyne, co Alek miał robić, to wypełniać zarejestrowane wcześniej polecenia Tengela. W momencie wyjścia w kurs pojazd przechylił się, powodując zawrót głowy u pilota. Z radia dobiegł Lot Walkirii Wagnera wysłany za Alkiem jako pożegnalny prezent od komendanta bazy. Wkrótce jednak ucichł i w odbiorniku Alek znajdował tylko milczenie.
Leciał przy całkowitym braku sygnałów. Zaniepokojony tym z początku, potem poweselał.
Wreszcie twarzą w twarz ze swym wielkim przeznaczeniem. Czuł się go godzien, uszczęśliwiony, że Tengel wybrał właśnie jego, by stawił czoło niezwykłemu niebezpieczeństwu i okrył się niezwykłą chwałą. Jest stworzony do robienia wspaniałych rzeczy. Tylko on! Daleko za Marsem napotkał asteroid. Mały, zdeformowany księżyc pokryty bliznami kraterów, z jasnym pyłem szronu, który nie tajał przez niezliczone lata. Komputer pokładowy doprowadził pojazd na miejsce i umieścił obraz poszarpanego kształtu asteroidu na ekranie celowniczym. Nagrany szept Tengela powiedział Alkowi, kiedy nacisnąć jarzący się czerwono guzik. Ta niesamowita cisza trwała nadal, a Alek obserwował eksplozję. Wybuch jądrowy — bolesny nawet dla oczu za soczewkami z filtrem. Rozszerzanie się rozjarzonego pęcherza, który — najpierw biały od żaru — powoli stygł, czerwieniał i gasł. Obiekt rozpadał się bardzo powoli na kawałki, które jak Alek wiedział, ominą Ziemię. Nareszcie jego przeznaczenie się spełnia! Ciągle w ciszy, przerywanej tylko od czasu do czasu poleceniami Tengela, komputer zawrócił pojazd, a po pewnym czasie wprowadził go na orbitę okołoksiężycową. Alek miał Księżyc na ekranie. Stwierdził nagle, że jego pokryta kraterami powierzchnia była dziwnie zmieniona. Jasnozielone dyski leżały w równych szeregach przecinając obszar mórz. Jednakowe srebrzyste anteny sterczały z jednakowych dysków, ostrza promieniowały rozżarzoną czerwienią. Oszołomiony wykonał polecenie zejścia z długodystansowego kursu. Radio zaczęło działać na nowo, ale nie dobiegał z niego Lot Walkirii ani żadne w ogóle dźwięki ogłaszające zwycięstwo. To co usłyszał, było straszliwą kakofonią krzyków, pomruków i dzikich wrzasków. Komputer wyłączył je. — Gratulacje, bohaterze! — zaryczał ponownie szept Tengela, gorzko sardoniczny. — Kiedy dotrzesz do tego punktu, będziesz sądził, że sprawa zakończona. Chciałbym ci powiedzieć, czego dokonałeś. Winien ci to jestem, bo kiedyś kochałem twoją matkę. Szkoda, że ona się nie
dowie. Przygotuj się na bolesny wstrząs. Pamiętasz moje nieszczęścia w domu szczęśliwych posiadaczy bomb, który zwykliśmy nazywać cywilizacją ludzką. Myślę, że rozumiesz, jak mało miałem powodów, by kochać ludzkość lub przewidywać dla niej jaśniejszą przyszłość. Życie nauczyło mnie rzeczy najsmutniejszej ze wszystkich: My ludzie fatalnie spartaczyliśmy tę wspaniałą szansę, jaką dał nam asteroid.
Jeśli ludzkość zgrzeszyła, to ty i ja dokonaliśmy całkowitego odkupienia. Wypełniwszy swoje zadanie, będziesz się zastanawiał, jakiej oczekiwać nagrody. Niewielkiej, obawiam się. W istocie świat, który uratowałeś, nie potrafi ci odpłacić ani nawet cię nie pozna. Chociaż dynamika czasoprzestrzenna nie jest jeszcze całkowicie jasna, sądzę, że wkrótce odkryjesz, iż pozbawiłeś się swojej racji bytu. Wobec twojej tak niepewnej sytuacji będę się streszczał. Nie wiesz jednej prostej rzeczy, nie powiedziałem jej też Siłom Kosmicznym: Mój długodystansowy pojazd jest wehikułem czasu. Powiózł cię on przez wieki, abyś zniszczył asteroid, który miał unicestwić dinozaury. Nigdy się nie dowiemy, jak skorzystały z tej nowej szansy. Jeśli rozwiną się na tyle, by móc odkryć i zrozumieć, co uczyniłeś, bez wątpienia oddadzą ci cześć za podniesienie ich z ich nieszczęsnego upadku... Gorzki szept zanikł. Pulpit i jego metalowa osłona zaczęły blednąc, stawały się coraz bardziej przezroczyste, odsłaniając ponownie owe dziwne dyski leżące na ponurym, odmienionym Księ...
Lyon Sprague de Camp
TEGO NIE MA W REGULAMI-
NIE
Zawody pływackie pomiędzy dwoma mało znaczącymi klubami żeńskimi rzadko kiedy gromadziły dużą widownię. Rozgrywki, które miały odbyć się tamtego wieczoru, nie były pod tym względem wyjątkiem. Spoglądając w górę na balkon, Louis Connaught zauważył, że pojedynczy rząd foteli był zapełniony zaledwie do połowy. Większość widzów stanowili patrzący w dół ze znudzonymi minami mężowie i narzeczeni zawodniczek. Prócz nich było jeszcze kilku gości z hotelu Creston, którzy przybyli na basen, najwyraźniej nie mając nic lepszego do roboty. Jeden z boyów hotelowych zwracał się właśnie z prośbą do jakiejś kobiety, aby zgasiła papierosa. Na jej twarzy widać było poirytowanie. Jak zwykle przybył pan Santalucia z gromadką dzieciaków, które chciały zobaczyć biorącą udział w zawodach mamę. Cała rodzinka radośnie pomachała do Connaughta. Connaught — człowieczek o ciemnej karnacji, którego wygląd przywoził na myśl diabła z książkowych ilustracji — rzucił okiem na drugi brzeg basenu. Dziewczyny wychodziły spod pryszniców, a obłędna akustyka pływalni sprawiała, że piskliwe odgłosy ich rozmów stawały się natrętnym brzęczeniem. Powietrze było przesycone wilgocią. Potężny facet w białych spodniach z cienkiego żaglowego płótna to był Laird, trener knickerbockerek i odwieczny rywal Connaughta. Laird zauważył go i zagrzmiał tubalnie: — Cześć Louie! — okrzyk odbijał się od ściany do ściany, co przypominało odgłosy, jakie można uzyskać, przeciągając patykiem po sztachetach płotu. Pan Wambach ze Związku Sportów Amatorskich, który przewodniczył składowi sędziowskiemu, wszedł na pływalnię
wciąż jeszcze ubrany w prochowiec i przywitał się z Lairdem, ale huczący pogłos całkowicie zagłuszył jego słowa, zanim dotarły do uszu Connaughta. Wtedy w drzwiach prowadzących z szatni na pływalnię pojawił się nagle tłum ludzi, którzy przeciskając się przez wąską framugę, wciąż odwracali się w stronę pomieszczenia, z którego wychodzili. Były tam zawodniczki ubrane już w stroje kąpielowe, a także osoby w ubraniach. Minęło kilka sekund, zanim trener Connaught dostrzegł to, czemu przyglądali się ludzie. Zamrugał oczami i przyjrzał się dokładniej, szeroko otwierając usta. Ale nie wytrwał zbył długo w tej pozie. — Hej! — ryknął głosem tak potężnym, że przez chwilę pływalnia przypominała wnętrze wielkiego bębna, w który ktoś z całej siły grzmocił pałkami. — Protest! Protest! To niedopuszczalne!
Poprzedniego wieczoru Herbert Laird otworzył frontowe drzwi swego domu i zawołał:
— Się masz, Mark! Wejdź — chłodny marcowy wiatr robił na ulicy spory harmider, ale nie na tyle, by zagłuszyć słowa trenera. Laird — krępy, potężnie zbudowany łysol — był z natury przyzwyczajony do porozumiewania się za pomocą tubalnych okrzyków. Mark Yinin? wszedł do środka i postawił na ziemi swój neseser. Był młodszy od Lairda — miał zaledwie trzydzieści lat — nosił okulary o grubych, koncentrycznych szkłach, a jego wąska twarz miała surowy wyraz, przez co zawsze wydawał się znacznie poważniejszy, niż był w rzeczywistości, a w rzeczywistości był dość poważny.
— Cieszę się, że wpadłeś, Mark — powiedział Laird. — Posłuchaj, czy mógł byś być jutro na naszym meczu z crestonkami? Vining ściągnął wargi, namyślając się. — Sądzę, że tak. Loomis zdecydował się nie wnosić apelacji, więc przez kilka dni nie będę musiał pracować po nocach. Czy szykuje się coś specjalnego? Na twarzy Lairda pojawił się chytry uśmieszek. — Może. Posłuchaj, pamiętasz tę Santalucię, dzięki której Louie Connaught wygrywa wszystko co możliwe przez ostatnie kilka lat? Myślę, że wreszcie znalazłem na nią haka. Ale chciałbym mieć cię przy sobie, abyś w razie czego wyszukał odpowiednich prawnych podkładek na poparcie mojego planu. — A cóż to za plan? — spytał zaintrygowany Vining. — Teraz nie mogę ci powiedzieć. Jestem związany pewną obietnicą. Ale skoro Louie może wygrywać dzięki temu, że wystawia do zawodów takiego dziwoląga... kobietę z błonami międzypalczastymi... — Posłuchaj, Herb, przecież wiesz, że te błony wcale jej tak bardzo nie pomagają... — Tak, tak, słyszałem już to setki razy... Mówią, że przy błonach opór wody jest tak duży, iż siła mięśni nie może mu sprostać. To wszystko niby prawda ale ja wiem swoje. Santalucia ma błony międzypalczaste i jest najlepsza pływaczką w Nowym Jorku. I to mi się nie podoba, bo podkopuje mój prestiż trenera. — Odwrócił się i krzyknął w stronę pomieszczeń, w których panował mrok. — lantha! —Tak? — Zbliż się tutaj, proszę. Chciałbym, żebyś poznała mojego przyjaciela, pana Vininga. Chyba zapalę lampę. Światło ukazało salon, jak zwykle zawalony stosami porozrzucanych pudelek ze strojami kąpielowymi i innym sprzętem pływackim, którego sprzedaży Herbert Laird zawdzięczał
lwią część swoich dochodów. Ponadto ukazało im młodą kobietę podjeżdżającą na wózku inwalidzkim.
Wystarczyło jedno spojrzenie, aby Vining poczuł coś, co, jak wiedział, nie wróżyło dlań dobrze. Miał bowiem to wątpliwe szczęście, że zadurzał się po uszy w każdej napotkanej atrakcyjnej dziewczynie, a jednocześnie we wszelkich relacjach z kobietami jego utrapieniem była patologiczna wręcz nieśmiałość. Z Lairdem łączyło go głównie to, że obaj byli kawalerami i na serio traktowali pływanie. Dziewczyna natomiast była bardziej niż atrakcyjna. Ona jest, myślał oszołomiony Vining, jak strzał w dziesiątkę, jak ósmy cud świata, jak uderzenie mocnego rumu do głowy. Delikatna, raczej płaska twarz i wydatne kości policzkowe nadawały jej azjatyckiego albo raczej indiańskiego wdzięku i niezupełnie pasowały do złocistych włosów, które —Vining mógłby przysiąc — miały lekki, zielonkawy odcień. Jej nogi szczelnie okrywał gruby koc. Z osłupienia wytrącił go dopiero głos Lairda, który przedstawił mu to urocze stworzenie jako „pannę Delfoiros”. Panna Delfoiros nie wyglądała na szczególnie zachwyconą spotkaniem. Kiedy wyciągała do niego dłoń, odezwała się z wyraźnym obcym akcentem: — Pan nie jest przypadkiem z prasy, panie Vining? — Nie — odparł Vining — jestem tylko prawnikiem. Specjalizuję się w testamentach, prawie spadkowym. Ale pani raczej nie wygląda na kogoś, kto chciałby dyktować swą ostatnią wolę, nieprawdaż? Dziewczynie wyraźnie ulżyło i nawet się zaśmiała.
— Nie. Mam nadzieję, że testament nie będzie mi jeszcze potrzeby przez długi, długi czas. — No cóż — odparł Vining tym swoim poważnym, sztywniackim tonem — nigdy nic nie wiadomo... Laird mruknął zniecierpliwiony: — Ciekawe, czemu moja ukochana siostrunia tak się guzdrze? Kolacja już dawno powinna być na stole. Martha! — wyszedł z salonu i po chwili Vining usłyszał głos panny Laird, tłumaczącej się gorączkowo: — ...ależ Herb, musiałam przecież poczekać, aż to ostygnie... Vining zastanawiał się usilnie, w jaki sposób rozpocząć rozmowę z panna Delfoiros. W końcu odezwał się: — Zapali pani? — Och, nie, dziękuję bardzo, ja nie palę. — A nie będzie pani przeszkadzać, jeśli ja zapalę? — Ani trochę.
— Z jakich to stron przywiało tu panią? — Vining pomyślał, że jego pytanie zabrzmiało zarazem obcesowo i pretensjonalnie. Zupełnie nie miał drygu do prowadzenia swobodnej rozmowy w podobnych okolicznościach. — Och, pochodzę z Kip... to znaczy z Cypru. Wie pan, taka wyspa. — Ach tak? A więc jest pani poddaną Korony Brytyjskiej, nieprawdaż? — Nie... niezupełnie. Dotyczy to większości Cypryjeczyków, ale mnie akurat nie.
— Będzie pani jutro na tych zawodach pływackich? — Sądzę, że tak. — Nie wie pani czasem — ściszył głos — co za numer przygotował Herb, że by wykołować tę Santalucię? — Tak... nie... ja nie... to znaczy, nie wolno mi o tym mówić. Robi się coraz bardziej tajemniczo, pomyślał Vining. Tak naprawdę to chciał się dowiedzieć, dlaczego dziewczyna porusza się na wózku i czy była to jakaś tymczasowa niedyspozycja, czy trwałe inwalidztwo. Ale przecież o takie rzeczy nie wypada pytać wprost. Usiłował wykoncypować jakieś oględne zapytanie, które naprowadziłoby go na odpowiedni trop, kiedy do salonu wdarł się ryk Lairda. — W porządku, kochani, zupa nalana! — Vining już miał pchnąć wózek w kierunku, skąd dobiegł ich głos trenera, ale zanim się zorientował, dziewczyna sprawnie okręciła się na kółkach i była w połowie drogi do jadalni. — Hej, Martha, jak tam dzieciaki w szkole? — zapytał uprzejmie, ale wcale nie interesowała go odpowiedź niezamężnej siostry Lairda. Nie mógł oderwać wzroku od panny Delfoiros, która spokojnie wsypała czubatą łyżeczkę soli do stojącej przed nią szklanki wody, po czym energicznie wy mieszała. — Co... co pani...? — wykrztusił. — Muszę — powiedziała dziewczyna. — Słodka woda sprawia, że czuję się jak... — wy tak to śmiesznie nazywacie... o! — jak pijana. — Posłuchaj Mark — zadudnił jego przyjaciel. — Czy jesteś pewny, że punktualnie zjawisz się jutro na pływalni? Sądzę, że zaistnieje konieczność rozstrzygnięcia pewnych kwestii związanych z dopuszczeniem niektórych zawodniczek do startu i najprawdopodobniej będziesz mi bardzo potrzebny.
— Czy panna Delfoiros też tam będzie? — uśmiechnął się Vining, czując się jak ostatni głupek. — Jasne, jasne. lantha będzie przecież... Posłuchaj, znasz tę małą, osiemnastoletnią Clarę Havranek? Wczoraj zrobiła setkę w minutę i pięć setnych. To materiał na mistrzynię. Jak
dorośnie, pomoże nam roznieść crestonki... — i dalej ględził zapamiętale, coraz głośniej i coraz szybciej, przechwalając się, jak to urządzi Louiego Connaughta i jego dziewczęta. W tym samym czasie Mark Vining próbował skupić się na jedzeniu, które było znakomite, i na pannie Delfoiros, która była czarująca, lecz najwyraźniej unikała pogłębiania zawartej znajomości. Potrawa, którą jadła panna Delfoiros, musiała być z jakichś względów szczególna. Mark Vining poznał to po sposobie, w jaki Martha Laird ją podała. Przyjrzał się dokładniej i zauważył, że danie pięknej Cypryjki wygląda tak jakby po ugotowaniu zostało gwałtownie schłodzone. W końcu zadał stosowne pytanie. —Tak — odpowiedziała mu dziewczyna — na zimno bardziej mi smakuje. — To znaczy, że nigdy nie jada pani ciepłych potraw? Zrobiła zdziwioną minę. — Ciepłych potraw? Nie, nie lubię ciepłego. Dla nas to... — Posłuchaj, Mark! Słyszałem, że Związek ma zamiar zorganizować w kwietniu po sezonie specjalne zawody tylko dla tegorocznych debiutantek. Deser stał przed Yiningiem przez całą minutę, zanim go zauważył, tak był pochłonięty podziwianiem uroczego akcentu panny Delfoiros.
Po obiedzie Laird powiedział: — Posłuchaj, Mark, czy wiesz coś na temat przepisów zakazujących posiadania złota? Chodź, pokażę ci coś... — Zaprowadził go do salonu, gdzie na stole stała puszka po cukierkach. Jednak wewnątrz blaszanego pojemnika nie było słodyczy, tylko złote i srebrne monety. Laird podał kilka z nich prawnikowi. Pierwsza, jakiej Mark się przyjrzał, ukazała się srebrną koroną z inskrypcją: „Carolus II Dei Gra”, otaczającą głowę wesołego angielskiego monarchy z wieńcem we włosach lub — co bardziej prawdopodobne — na peruce. Druga moneta była osiemnastowiecznym hiszpańskim talarem. Trzecia zaś złotym ludwikiem. — Nie wiedziałem, że kolekcjonujesz monety. Herb — powiedział Vining. Przypuszczam, że to wszystko autentyki? — Autentyki, a jakże. Ale ja ich nie zbieram. Można powiedzieć, że dostałem je w transakcji wymiennej. Mam szansę sprzedać dziesięć tysięcy czepków pływackich, jeśli zgodzę się przyjąć zapłatę w takim towarze. — Nie wiem, czy producentowi spodoba się ten pomysł. — O to właśnie mi chodzi. Co mogę zrobić z czymś takim, jak już to dostanę? I czy nie wsadzą mnie do więzienia za posiadanie takich cudeniek?
— Nie musisz się martwić. Wątpię, czy zakaz posiadania złota stosuje się do starych monet, ale na wszelki wypadek sprawdzę.Zadzwoń do Amerykańskiego Towarzystwa Numizmatycznego, numer znajdziesz w książce; oni najlepiej ci doradzą, jak to upłynnić. Co za interes! Płacić starymi hiszpańskimi ośmiorealówkami za dziesięć tysięcy czepków kąpielowych? Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem.
— Racja. Ale pytania kieruj do naszej miłej panienki — Laird wskazał na lanthę, która dawała mu nerwowe znaki, żeby nic nie mówił. — Ten biznes t Jej pomysł. — To... to prawda. — Wyglądała tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać. — Herbercie, nie powinieneś był wspominać o tym. Widzi pan — zwróciła się do Vininga — my niezbyt lubimy mieć do czynienia z ludźmi. Z tego zawsze wynikają dla nas same kłopoty. — Kogo — spytał Vining — ma pani na myśli, mówiąc „my”? Dziewczyna gwałtownie zacisnęła usta i nie odezwała się ani słowem. Vining omal nie rozpłynął się jak wosk. Ale jednocześnie dał o sobie znać instynkt prawnika: jeśli nie weźmiesz się w garść, zadurzysz się w niej po uszy w ciągu najbliższych pięciu minut. A to może skończyć się katastrofą. Powiedział więc zdecydowanym głosem: — Herb, im więcej słyszę o tym interesie, tym bardziej zwariowany mi się on wydaje. Czegokolwiek dotyczy ta sprawka, wygląda na to, że chcesz mnie w nią wplątać. Ale nie pozwolę ci na to, dopóki się nie dowiem, o co właściwie chodzi. — Możesz mu powiedzieć, lantha — odezwał się Laird. — 1 tak dowiedział by się o wszystkim, widząc cię jutro na zawodach. — A nie powie pan nic tej hałastrze z gazet, panie Vining? — spytała z obawą dziewczyna. — Nie pisnę nikomu ani słówkiem. — Obiecuje pan? — Oczywiście. Od prawnika może pani śmiało oczekiwać, że będzie umiał trzymać język za zębami. — Język za zęba...? Zakładam, że oznacza to; że nic pan nikomu, nie powie. Niech więc pan patrzy. — Sięgnęła ręką pod kolana i podciągnęła do góry dolny skraj okrywającego jej
nogi koca. Vining spojrzał w dół. Tam, gdzie spodziewał się ujrzeć stopy, zobaczył potężną, rozdzieloną na dwoje płetwę, której obie części ułożone były prostopadle do ogona, do złudzenia przypominającego ogon wieloryba lub delfina.
Louis Connaught omal nie oszalał, kiedy zorientował się, w jaki sposób jego odwieczny rywal pragnie wyprowadzić go w pole, i nie ma się czemu dziwić. Najpierw nie mógł uwierzyć własnym oczom. Później zwątpił, czy na świecie istnieje jakakolwiek sprawiedliwość. Tymczasem Mark Vining dumnie pchał wózek, na którym siedziała lantha, przeciskając się przez tłum sędziów i osób z obsługi zawodów, by dotrzeć na drugi koniec basenu, gdzie znajdowało się miejsce startu zawodniczek. lantha, ubrana w jasnozielony czepek, miała koc zarzucony na ramiona, gładki szary ogon prezentował się imponująco ze swoimi wielkimi poziomymi płetwami. Najwyraźniej artyści upierający się przy malowaniu syren z łuskowatymi ogonami o płetwach jak u ryb nie mieli zielonego pojęcia o anatomii tych stworzeń. — W porządku, w porządku — ryczał Laird. — Proszę się nie tłoczyć! Niech każdy wraca na swoje miejsce. Proszę zrobić przejście! Widzowi, który wychylił się przez barierkę balkonu, aby zobaczyć, co się dzieje, wpadło do basenu wieczne pióro. Jedna z dziewczyn Connaughta, panna Black, zanurkowała po nie. Ogden Wambach — elegancki i zadbany szpakowaty mężczyzna pełniący funkcję sędziego głównego zawodów, wskazał palcem na gładką skórę syreniego ogona.
— Laird — spytał — czy to ma być żart? — W żadnym wypadku. Ta zawodniczka jest wpisana na styl grzbietowy i wszystkie dystanse stylem dowolnym. Jest także zarejestrowana przez Związek. - Ale... ale... Czy to w ogóle żyje? Czy to jest prawdziwe? Wtedy odezwała się lantha. — Dlaczego mnie nie zada pan tych pytań, panie..., panie..., nawet nie wiem, kim pan jest. — Wielki Boże — jęknął Wambach — to mówi! Jestem sędzią głównym, panno... — Delfoiros. lantha Delfoiros. — A niech mnie. A niech mnie diabli. To oznacza — chwileczkę — „Fioletowy delfini ogon”, nieprawdaż? Delphis plus oura... — A więc zna pan grecki? Jak miło! — Dziewczyna radośnie krzyknęła, po czym z jej ust popłynął wartki strumień mowy o klasycznym brzmieniu. Wambachowi zaparło dech. — Obawiam się, że jak dla mnie to zbył szybkie tempo. Poza tym to nowożytna greka, nieprawdaż? — No pewnie, przecież żyję w czasach nowożytnych, czyż nie?
— O rety. Przypuszczam, że tak. Ale czy ten ogon jest prawdziwy? Chciałem powiedzieć, czy nie jest to tylko jakiś kostium? — Oczywiście, że jest prawdziwy — lantha odrzuciła koc na bok i zamachała płetwą. — O rety — wybąkał Ogden Wambach. — Gdzie moje okulary? Rozumie pani, chciał-
bym się jedynie upewnić, że nie wchodzą tu w grę żadne sztuczki. Pani Santalucia, atletyczna i muskularna kobieta z widocznym wąsikiem i błonami pomiędzy palcami u rąk sięgającymi pierwszych knykci, odezwała się nagle: — Wienc ja bendem się z niom ścigać? Louisa Connaughta aż roznosiło i niewiele brakowało, żeby zaczął sypać iskrami jak lont przy lasce dynamitu. — Nie możesz tego zrobić! — ryknął w końcu do Lairda. — To zawody kobiece! Protestuję! — No i co z tego, że to zawody kobiece? — spytał niewinnie Laird. — To, że ryba nie może brać udziału w zawodach dla kobiet! Prawda, panie Wambach? Wtedy donośnym głosem przemówił Mark Vining. Z kieszeni wyjął plik spiętych razem kartek i szybko je przejrzał. — Panna Delfoiros — stwierdził — nie jest rybą. Jest ssakiem. — A skąd to niby wiadomo? — wrzasnął Connaught. - Wystarczy spojrzeć. — Mmmhmm — mruknął Ogden Wambach. — Rozumiem, co ma pan na myśli. — Ale — zawył Connaught — to nie czyni jej jeszcze człowiekiem! — Tak, to budzi pewne wątpliwości, panie Vining — potwierdził Wambach. — Nie ma najmniejszych wątpliwości. Regulamin nie zawiera żadnych przepisów, które sprzeciwiałyby się startowaniu syren w zawodach, jak również nie ma wymogu, aby zawodniczki były ludźmi. Connaught skakał dookoła jak konik polny w napadzie szału. Miał przy sobie egzemplarz regulaminu zawodów w pływaniu, skokach do wody i piłce wodnej wydany przez Związek Sportów Amatorskich.
— Podtrzymuję swój protest! Spójrzcie tylko! W całym regulaminie mowa tylko o dwóch rodzajach zawodów: dla mężczyzn i dla kobiet. Ona nie jest kobietą, a już na pewno nie jest mężczyzną. Jeśli Związek chciałby organizować zawody dla syren, to pewnie ujęto by to w przepisach.
— Nie jest kobietą? — spytał Vining tonem, jaki zwykle zwiastował wszystkim ławom przysięgłych, że oto zostanie wytoczony argument, który będzie niczym cios rapiera w pierś przeciwnika. — Niech mi pan wybaczy, panie Connaught, ale ja interesowałem się bliżej tą kwestią. — Znów spoj rzał na trzymany w dłoniach plik papierów. — W drugim wydaniu międzynarodowym słownika Webstera kobieta zdefiniowana jest jako „osoba płci żeńskiej”. Dalej słownik definiuje „osobę” jako „jednostkę obdarzoną zdolnością świadomej percepcji, racjonalnym myśleniem oraz poczuciem moralności”. — Odczytawszy swoje zapiski, zwrócił się do Wambacha: — Sądzę, iż zgodzi się pan ze mną, że panna Delfoiros wykazała się zdolnością świadomej percepcji oraz racjonalnością myślenia podczas rozmowy z panem, czyż nie? — O rety... Naprawdę nie wiem, co mam powiedzieć, panie Vining... Przypuszczam, że jest tak, jak pan mówi, ale przecież... — Można by ją odpytać z tabliczki mnożenia — poradził głośno Horowitz, odpowiedzialny za podliczanie punktów, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Całe ciało Connaughta wykazywało symptomy sugerujące zbliżający się atak apopleksji. — Ale przecież tak nie można... O czym wy w ogóle gadacie?... Co mi tam jakaś percy...
perci.... — Ależ panie Connaught! — zaprotestował Wambach. — Kiedy pan tak krzyczy, nie mogę nic usłyszeć ze względu na ten straszliwy pogłos. Connaught opanował się z widocznym wysiłkiem. Nagle na jego twarzy pojawiła się chytra mina. — A skąd mam wiedzieć, że ona ma poczucie moralności? Vining obrócił się do lanthy. — Czy kiedykolwiek byłaś w więzieniu? lantha wybuchnęła śmiechem. — Co za śmieszne pytanie, Mark! Oczywiście, że nie. — To ona tak mówi — mruknął Connaught. — Jak macie zamiar to udowodnić? — Wcale nie musimy — odparł Vining wyniośle. — Obowiązek dostarczenia właściwych dowodów spoczywa na stronie skarżącej, natomiast wobec oskarżonego stosuje się domniemanie niewinności do czasu udowodnienia winy. Przypomnę tylko, że zasada ta została ustalona już za czasów króla Edwarda I.
— Nie chodziło mi o taką moralność! — krzyknął Connaught. — Chodziło mi o przypadki obrazu moral... nie, nie obrazu, tylko... wiecie o co mi chodzi. — No właśnie — warknął groźnie Laird — o co ci właściwie chodzi? Czyż byś chciał rzucać te, jak im tam, Mark? — Kalumnie? — ...rzucać kalumnie na moje pływaczki? Lepiej uważaj, Louie. Jeśli da lej będziesz
szlakować... nie, jak to było, Mark? — ...szkalować dobre imię? — Właśnie... szkalować dobre imię mojej zawodniczki, to utopię cię w łyżce wody. — A potem — dodał Vining — wytoczymy panu sprawę o zniesławienie. — Panowie! Panowie! — wtrącił się Wambach. — Proszę zaprzestać wycieczek personalnych. To pływalnia, a nie sala sądowa. Przejdźmy do rzeczy. — Do nas należało — wyjaśnił Vining z godnością — by wykazać, że lantha Delfoiros jest kobietą, co właśnie uczyniliśmy. Zaś jak sam pan Connaught był łaskaw stwierdzić, są to zawody dla kobiet. Dlatego też panna Delfoiros może w nich startować. Quod erat demonstrandum. — Hm — mruknął Wambach. — Nie jestem pewien... nigdy wcześniej nie musiałem podejmować decyzji w podobnej sprawie. Louis Connaught miał łzy w oczach, a przynajmniej sugerował to płaczliwy ton jego głosu. — Panie Wambach, nie może pan pozwolić Herbowi, aby wykręcił mi taki numer. Wystawi mnie na pośmiewisko. Laird parsknął pogardliwie. — A co powiesz na twoje numery z panią Santalucią? Nie miałeś nade mną żadnej litości, kiedy ty i twoi ludzie nabijaliście się ze mnie po każdym jej zwycięstwie. I co mi wtedy przyszło ze składania protestów przeciwko dopuszczeniu pływaczki z błoną pomiędzy palcami? — Ale — zawodził Connaught — jeśli dopuścimy do zawodów tę całą pannę Delfurrus, to czy będziemy w stanie powstrzymać kogoś, komu przyjdzie do głowy wpisanie na listę tresowanego lwa morskiego albo czegoś podobnego? Czy chcesz, żeby zawody pływackie
zamieniły się w cyrk? Laird wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Ależ nie krępuj się, Louie. Nikt nie będzie cię powstrzymywał przed wpisaniem na listę startową czegokolwiek, co ci tylko przyjdzie do głowy. No więc jak, Ogden? Czy panna Delfoiros jest kobietą, czy nie? — Więc... naprawdę... ojejku! — Proszę, niech pan się zgodzi! — lantha obdarzyła całkowicie zdezorientowanego sędziego powłóczystym spojrzeniem fiołkowych oczu. — Mam taką wielką ochotę popływać sobie w tym ślicznym basenie z wszystkimimi miłymi paniami. Wambach westchnął zrezygnowany. — W porządku, moja droga, popływasz sobie. — Huraaa! — zakrzyknął tryumfalnie Laird, a okrzyk ten podjęli Vining zawodniczki Klubu Pływackiego Knickerbockers, pozostali działacze, a na końcu widownia. Harmider, jaki powstał w zamkniętym pomieszczeniu mógł przyprawić co wrażliwszych o dotkliwy ból uszu. — Chwileczkę — warknął Connaught, kiedy echa wreszcie ucichły. — Spójrzcie tylko tutaj, na dziewiętnastą stronę regulaminu. „Przepisowy strój. Kobiety: kostiumy muszą być ciemnego koloru, z doczepioną spódniczką. Nogawka stroju winna sięgać..." i tak dalej. No i proszę. Regulamin mówi wyraźnie — ona nie może pływać tak, jak jest ubrana teraz, a przynajmniej nie na oficjalnych zawodach. — To prawda — powiedział Wambach. — Przyjrzyjmy się temu bliżej...
Horowitz podniósł wzrok znad tabeli upstrzonej wynikami z wcześniejszych mityngów. — Może któraś z dziewczyn ma jakiś biustonosz, który by na nią pasował. — To byłoby już coś. — Biustonosz, też mi pomysł! — prychnął Connaught. — Tu przecież mowa o przepisowym stroju jednoczęściowym, z nogawkami i spódniczką, przecież wszyscy wiemy o co chodzi. — Ale przecież ona nie ma nóg! — wrzasnął Laird. — Jak mogłaby więc wejść... — O to mi właśnie chodzi! Jeśli nie może założyć stroju z nogawkami, a regulamin mówi, że trzeba mieć nogawki, oznacza to tym samym, że nie jest w stanie założyć przepisowego stroju i w związku z tym nie może startować! Mam cię tym razem! Cha, cha. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. — Obawiam się, że nic z tego, Louie — powiedział Viningg, przeglądając swój egzemplarz regulaminu. Podniósł go w górę do światła i przeczytał: „Uwaga: Powyższe zasady mają charakter roboczy. Głównym celem tych po stanowień jest wykluczenie strojów o charakterze nieskromnym lub takich, które zwracałyby nadmierną uwagę, bądź prowokowały do niesto-
sownych uwag. Sędzia może zadecydować, że...” i tak dalej, i tak dalej. Jeśli od przepisowego stroju odetniemy dół z nogawkami, a lantha założy resztę przez głowę, uzyskamy wystarczająco skromny strój dla wszelkich praktycznych celów. Czyż nie tak, panie Wambach? — O rety... nie wiem... pewnie tak. Laird szeptał coś do jednej ze swych podopiecznych. — Niech pani posłucha, panno Havranek! Wie pani, gdzie jest moja walizka? Więc
wyjmie pani z niej jeden z zapasowych kostiumów. Znajdzie tam też pani nożyczki w apteczce. Przytnie pani ten kostium tak, żeby Iantha mogła go na siebie założyć. Z Connaughta uleciała już cała energia. — Teraz już wiem — powiedział, nie kryjąc goryczy — dlaczego tak bardzo chcieliście zakończyć trzystumetrówką w stylu dowolnym zamiast sztafetą. Gdybym tylko wiedział, co knujecie... A pan, panie Vining, niech się nie spodziewa, że kiedykolwiek zatrudnię pana jako obrońcę, gdybym przypadkiem wpadł w tarapaty. Na miły Bóg, prędzej skończę w kiciu, niż udam się do pana. Pani Santalucia nie odrywała posępnego wzroku od lanthy Delfoiros. Po chwili odwróciła się w stronę Connaughta. — To jakiś kant. Ja się ścigam z ludziami. Nie bendem się ścigać z syrenkom.. — Błagam cię, Mario, tylko ty mnie teraz nie opuszczaj — jęknął Connaught — Dziś nie wchodze do basena. Connaught spojrzał błagalnie w stronę balkonu. Pan Santalucia i małe Saantalucie, widząc, co się święci, ryknęły zgodnym chórem: — Dalej, mamo! Pokaż im, mamo! — No dobra, niech bendzie. Popłynę jeden albo dwa wyścigi. Jak zobacze, że zero szans, to dam se spokój. — To już lepiej, Mario. Nawet gdyby ona okazała się lepsza od ciebie, to i tak nie będzie się to liczyć. — Connaught ruszył w stronę drzwi, mówiąc coś o jakimś telefonie.
Pomimo opóźnień w rozpoczęciu zawodów, żaden znudzony widz nie opuścił pływalni. Prawdę mówiąc, wszystkie dotąd puste miejsca zostały już zajęte, a nawet za rzędem krzeseł stało jeszcze sporo ludzi. Po całym hotelu Creston rozeszła się plotka, że na basenie dzieją się
niesamowite rzeczy. Kiedy Louis Connaught wrócił, Laird i Vining właśnie wkładali Ianthcie przez głowę przerobiony naprędce kostium kąpielowy. Nie zdołał sięgnąć tak daleko, jak się spodziewali, jako że przewidziany został dla znacznie szczuplejszej pływaczki. Nie chodzi o to, że lantha
była gruba. Ale ludzkie partie jej ciała, jeśli już nie pulchne, były przynajmniej na tyle dobrze wyścielone miękkimi tkankami, aby nie było widać żadnych kości. lantha przez długi czas wierciła się i wiła w ciasnym stroju, a nawet w żartach rzuciła jakąś uwagę po grecku w stronę Wambacha, którego mina wyrażała nadzieję, że słowa te nie znaczą tego, co podejrzewał. — Posłuchaj, lantha — odezwał się Laird — pamiętaj, aby nie ruszać się przed strzałem z pistoletu. I pamiętaj, płyń dokładnie nad linią wyrysowaną na dnie, nie pomiędzy liniami. — A więc będą strzelać z broni? Strasznie się boję strzałów! — Nie ma się czego bać, to tylko ślepe naboje. Nikogo nie zranią. W czepku nie będzie to znów takie głośne. — Herb — odezwał się Vining. — Czy ona nie straci zbył wiele czasu starcie? Przecież na pewno nie wykona takiego skoku jak inne zawodniczki. — Oczywiście, że straci. Ale to nie będzie miało znaczenia. Ta dziewczyna robi milę w cztery minuty bez specjalnego wysiłku. Ritchey, starter, zapowiedział wyścig na pięćdziesiąt metrów stylem wolnym. — Wszyscy na miejsca! — zawołał. lantha ześliznęła się z fotela na kółkach i podpełzła do platformy startowej. Pozostałe dziewczyny stały już na słupkach, każda miała stopy złączone razem, tułów zgięty ku przo-
dowi na wysokości bioder i ramion wyrzucone do tyłu. lantha przybrała własną, równie dziwaczną pozycję podwijając ogon pod siebie, a cały ciężar ciała opierając na dłoniach i płetwie. — Wnoszę protest! — ryknął Connaught. — Regulamin mówi, że wszystkie wyścigi, z wyjątkiem stylu grzbietowego, należy rozpocząć skokiem na głowę. A do jakiegoż to skoku przygotowuje się ta zawodniczka? — O, Boże — jęknął Wambach. — Cóż znowu... — To jest — wyjaśnił uprzejmie Vining — skok syreni. Chyba nie spodziewa się pan, że lantha stanie na wyprostowanym ogonie. — No proszę! — wrzasnął Connaught. — Najpierw wprowadzacie nieregulaminową zawodniczkę. Potem ubieracie ją w nieregulaminowy strój. A na końcu wasza zawodniczka ma wykonać nieregulaminowy start. Czy istnieje jakaś rzecz, którą bylibyście skłonni zrobić tak jak wszyscy inni? — Przecież — zareplikował Vining, przeglądając swoją książeczkę — regulamin nic o tym nie mówi... o proszę, jest: „Wszystkie wyścigi rozpoczynają się skokiem do wody”. Ale żadne przepisy nie precyzują, jak powinien wyglądać taki skok. Zaś słownik pod hasłem
„skok” podaje wiele różnych definicji. Jeśli zawodniczka po prostu spuści się do basenu nogami do przodu, zaciskając nos dłonią, to również zostanie uznane za skok do wody w świetle postanowień regulaminu. A przez długie lata uczestniczenia w zawodach pływackich widziałem setki skoków o wiele dziwniejszych niż ten, skok do którego przygotowuje się panna Delfoiros. — Sądzę, że on ma rację — powiedział Wambach.
— W porządku, niech będzie — burknął Connaught. — Ale następnym razem na zawody z wami przyprowadzę ze sobą swojego prawnika. Ritchey wystrzelił. Vining zauważył, że lantha zatrzęsła się lekko, słysząc huk, i przez to nieco opóźniła start. Ciała pozostałych zawodniczek wyprysnęły do przodu, na chwilę zmieniając się w poziome kreski, by za moment z pluskiem przeciąć powierzchnię wody, natomiast lantha wśliznęła się do basenu niespiesznym ruchem nurkującej foki. Nie mogąc się odepchnąć stopami od ścianki basenu, została kilka metrów za pozostałymi zawodniczkami, zanim naprawdę na dobre ruszyła. Pani Santalucia jak zwykle wyszła na prowadzenie, a powolne uderzenia jej dłoni zaopatrzonych w międzypalczaste błony zostawiały za sobą malutkie, spienione wiry. Iantha nie potrzebowała wypływać na powierzchnię wcześniej niż przy nawrocie gdzie specjalnie przykazano jej wynurzać się, aby stojący na drugim końcu toru sędzia nie mógł po zakończeniu wyścigu zgłaszać wątpliwości co do tego, czy rzeczywiście dotknęła przeciwległej ścianki basenu. Niemal w ogóle nie pracowała ramionami; wykonała tylko kilka drobnych machnięć, mających nadać jej właściwy kierunek. Niesamowicie szybkie ruchy płetwą ogonową w płaszczyźnie pionowej nadawały jej prędkość torpedy, zaś fala, jaką przy tym robiła, ciągnęła się jakieś dwa, dwa i pół metra za nią. Kiedy płynęła przez niezmącone jeszcze wody przy drugimbrzegu basenu, Vining, który obszedł basen dookoła, by obserwować wyścig zauważył, że lantha potrafiła szczelnie zamknąć nozdrza pod wodą, niczym foka lub hipopotam. Pani Santalucia ukończyła wyścig w doskonałym czasie 29,8 sekundy. Iantha nie tylko zdobyła pierwsze miejsce, lecz zrobiła to w 8,0 sekund. Po zakończeniu wyścigu nie wsparła się rękami na słupku i nie wyciągnęła ciała z wody, tak jak to zwykle robią pływaczki. Po prostu wybiła się ponad wodę wyginając ciało w łuk niczym pstrąg wyskakujący ponad lustro
strumienia, i runęła na beton z wilgotnym plaśnięciem, omal nie obalając przy tym sędziego mierzącego czas. Kiedy rywalki robiły ostatni nawrót, lantha leżała już spokojnie na platformie startowej, z ogonem podwiniętym pod siebie. Widząc, jak dziewczyny z wysiłkiem po-
konują ostatnią długość, posłała olśniewający uśmiech Viningowi, który wcześniej musiał szybko biec wzdłuż basenu, aby móc zobaczyć jej finisz. — To była wspaniała zabawa, Mark — powiedziała. — Cieszę się, że razem z ‘Erbertem wystawiliście mnie do tych zawodów. Santalucia wyszła z basenu i podeszła do stołu Horowitza. Młody człoowie z niedowierzaniem wpatrywał się w wyniki, które sam przed chwilą napisał. — Tak — powiedział. — Tak właśnie jest napisane. Panna lantha Delfoiros — 8,0. Pani Maria Santalucia — 29,8. Proszę, niech pani nie kapie na moje tabele. Panie Wambach, czy to nie jest czasem rekord świata? — Rety! — zawołał Wambach. — To przecież czas o połowę krótszy niż istniejący rekord na krótkim dystansie. A może nawet trzykrotnie krótszy. Musiałbym to sprawdzić. A niech mnie! Będę miał przeprawę z komisją. Nie wiem czy to zatwierdzą. Myślę, że będą kłopoty, mimo że nie ma żadnych szczegółowych przepisów zabraniających startu syrenom. — Uważam, że spełniliśmy wszystkie niezbędne wymogi, aby rekord ten zostać uznany, panie Wambach — odezwał się Vining. — Panna Delfoiros zgłoszona z wyprzedzeniem, podobnie jak inne zawodniczki. — Tak, tak, panie Vining, ale niech pan pamięta, że rekordy to poważna sprawa — Żadna zwyczajna istota ludzka nigdy nie zdołałaby nawet zbliżyć się do takiego rezultatu.
— Chyba zęby miała przytroczony motorek — wtrącił Connaught. — Jeśli pozwala się zawodniczkom na używanie płetw ogonowych, to należy również dopuścić stosowanie śrub napędowych. Nie widzę powodu, by ci faceci pozostawali jedynymi, którzy mogą wykręcać regulamin na wszystkie strony, a potem wymyślać prawnicze argumenty, w celu poparcia swoich sztuczek. Ja też załatwię sobie prawnika. — W porządku, Ogden — odezwał się Laird. — Spróbujesz jakoś załatwić to z komisją, ale nam wcale nie zależy na żadnych rekordach. Wystarczy, że zrobimy dziś Luiego na szaro. Uśmiechnął się drwiąco w stronę Connaughta, który splunął z furią. — Wiencej nie płynę — oznajmiła pani Santalucia. — To jedno wariactwo. Mam zero szans. — Ależ Mario — błagał Connaught, biorąc ją na bok — jeszcze tylko jeden raz, proszę. Moja reputacja... — dalsze jego słowa utonęły w potężnym echu odbijającym się od ścian pływalni. Ale gdy zakończył swoją przemowę, wydawało się, że potężna kobieta uległa jego żarliwym suplikom. Stumetrówka stylem dowolnym zaczęła się bardzo podobnie jak wyścig na pięćdziesiąt metrów. Tym razem huk wystrzału nie przeraził lanthy, dzięki czemu miała świetny start.
Pruła jak strzała tuż pod powierzchnią wody, wzbudzając za sobą potężne fale niczym rybacki kuter. Fale te porwały pływaczkę na sąsiednim torze, pannę Breitenfeld z klubu Creston. W rezultacie, po pierwszym nawrocie lantha natknęła się na zupełnie zdezorientowaną pannę Breitenfeld, płynącą prostopadle do jej — lanthy — toru i z impetem wpadła na nią, uderzając ją głową w bok. Panna Breitenfeld opadła pod wodę, nawet nie krzyknąwszy, puszczając
ustami bańki. Connaught ryknął piskliwie: "Faul! Faul!", chociaż w ogólnym harmidrze zabrzmiało to raczej jak „Wow! Wow!”. Kilka pływaczek, niebiorących udziału w wyścigu, rzuciło się do wody na ratunek, wskutek czego wyścig zakończył się ogólnym pandemonium. Kiedy pannę Breitenfeld wytaszczono na brzeg, okazało się, że od silnego uderzenia po prostu zaparło jej dech i nałykała się sporo wody. Mark Vining, który wypatrywał lanthy, wreszcie ją dostrzegł; stała, trzymając się brzegu basenu i potrząsała głową. Po chwili wypełzła, pytając płaczliwie: — Czy stało się jej coś złego? Czy stało się jej coś złego? Och, tak mi przykro! Nie pomyślałam, że ktoś może się znaleźć na moim torze, więc nie parzyłam przed siebie. — Widzicie? — ryczał Connaught. — Widzisz, Wambach? Patrz, co się dzieje! Nie wystarczy im, że wygrywają wyścigi dzięki tej swojej rybobabie. O nie, oni muszą jeszcze łamać żebra moim zawodniczkom. Herb — kontynuował napastliwym tonem — dlaczego nie wystawisz tresowanego rekina młota? Kiedy taki wpadnie na moją dziewczynę, to wykluczy ją z konkurencji na zawsze. — Och — jęknęła lantha. — — Ja naprawdę nie chciałam... to był wypadek! — Akurat! — Naprawdę. Panie sędzio, wcale nie bawi mnie wpadanie na innych. Od tego uderzenia bolą mnie głowa i szyja. Czy myśli pan, że celowo chcę sobie skręcić kark? — przerobiony kostium lanthy podwinął się jej aż pod pachy, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. — Jasne, że to był wypadek! — ryknął Laird. — Wszyscy widzieli! A jeśli ktokolwiek został faulowany, na pewno była to panna Delfoiros. — Bez wątpienia — wtrącił Vinning, — Ona była na swoim torze, czego nie da się powiedzieć o poszkodowanej pływaczce.
— Och, na mą głowę! — westchnął zrezygnowany Wambach. — Wydaje mi się, że oni znów mają rację. Tak czy siak, wyścig należy powtórzyć. Czy pan na Breitenfeld chce ponownie startować? Panna Breitenfeld nie chciała, ale pozostałe zawodniczki znów stanęły na swoich miejscach. Tym razem wyścig przebiegł bez żadnych nieprzewidzianych incydentów. lantha po-
nownie wykonała wspaniały wyskok na finiszu w chwili, gdy pozostałe trzy rywalki były w połowie drugiej z czterech długości do przepłynięcia. Tym razem, kiedy pani Santalucia wynurzyła się z wody, kategorycznie oznajmiła Connaughtowi: — Dalej nie bende pływać. Koniec tego dobrego. — Och, Mario... — zaczął znowu Connaught, ale na nic się zdały jego wysiłki. W końcu zapytał: — Czy popłyniesz chociaż w wyścigach, do których ona nie została zgłoszona? — A som take? — Tak sądzę. Hej, Horowitz, panna Delfurrus nie płynie klasycznym, co nie? Horowitz spojrzał w swoje papiery. — Nie — odpowiedział. — To już coś. Hej, Herb, jak to się stało, że nie zgłosiłeś swojej rybobaby do żabki? Zamiast Lairda odpowiedzi udzielił Vining: — Spójrz w ten swój regulamin, Louie: „Stopy poruszają się jednocześnie, kolana powinny być ugięte i rozwarte...” i tak dalej, i tak dalej. Przepisy dotyczące konkurencji rozgry-
wanych stylem grzbietowym i dowolnym nie mówią nic o tym, jak ruszać nogami, ale jeśli chodzi o żabkę, to zasady są dość szczegółowe. A więc nie ma nóg, nie ma żabki. Nie damy ci najmniejszych szans do zgłoszenia uzasadnionych protestów. — Uzasadnionych protestów, też coś! — Connaught obrócił się gwałtownie, spluwając.
Kiedy pomiędzy konkurencjami pływackimi odbywał się konkurs skoków do wody, do przyglądającego się zawodniczkom Vininga dobiegły dźwięki jakiejś eterycznej melodii. Na początku miał wrażenie, że po pro stu dźwięczy mu w głowie. Potem nabrał pewności, że melodia dochodzi od strony widzów. W końcu zlokalizował jej źródło: to była lantha Delfoiros, która siedziała na wózku inwalidzkim i cicho coś nuciła. Kiedy się lekko po chylił, usłyszał wyraźnie słowa:
Die shonstte Jinfrausitzet Dort ober wunderbar; Iłir goldenes Geschmeide blitzet; Się kaemmt ihr goldenes Haar
Vining podszedł cicho do syreny.
— lantha — powiedział — obciągnij na sobie kostium i nie śpiewaj. Posłuchała go, rzucając mu rozbawione spojrzenie i chichocząc. — Ale to taka ładna piosenka! Nauczyłam się jej od pewnego niemieckiego rozbitka.
To jest piosenka o syrenie, takiej jak ja. — Wiem, ale ona będzie rozpraszać sędziów. Muszą w skupieniu przyglądać się skokom, a tutaj i tak panuje już niezły hałas. — Taki miły z ciebie facet, Mark, ale taki poważny! — Ponownie zachichotała. Vining zauważył subtelną zmianę w zachowaniu syreny. I nagle przyszła mu do głowy straszliwa myśl. — Herb! — wyszeptał. — Czy ona wczoraj wieczorem nie mówiła, że upiją się słodką wodą? Laird podniósł na niego wzrok. — Tak. Ona... o rany, przecież woda w basenie jest słodka! Wcale o tym nie pomyślałem. Czy widać już coś po niej? — Wydaje mi się, że tak. — I co teraz zrobimy, Mark? — Nie mam pojęcia. Jest zgłoszona jeszcze do dwóch wyścigów, prawda? — Grzbietowy i trzysta metrów dowolnym? — Tak! — Więc może wycofajmy ją z grzbietu i dajmy jej chwilę czasu, żeby nieco otrzeźwiała przed ostatnim startem. — Nie mogę. Nawet przy wszystkich jej dotychczasowych wygranych nie uda nam się pokonać Connaughta. Jego zawodniczki są dużo lepsze w skokach, a pani Santalucia w żabce wygra wszystko. Jeśli w wyścigach, w których bierze udział lantha, ona zdobędzie pierwsze miejsce, a dziewczyny Luiego drugie i trzecie, oznacza to pięć punktów dla nas, ale cztery dla niego, dlatego też nasza przewaga po każdym wyścigu wzrasta o jeden punkt. A jej rekordowe czasy nie gwarantują nam żadnych dodatkowych premii.
— Skoro nie możemy jej wycofać, ryzykujmy dalej — stwierdził ponuro Vining.
Kiedy przyszła kolej na styl grzbietowy, lantha wydawała się całkiem trzeźwa. Ponownie straciła ułamki sekundy na starcie przez to, że nie miała stóp, aby się wybić w skoku lub odbić od ścianki basenu. Ale kiedy już ruszyła, dała konkurentkom jeszcze mniej szans niż w stylu dowolnym. Jej ludzka część ciała wystawała ponad wodę, prując powierzchnię niczym dziób motorówki. Wykonywała wiosłujące ruchy ramionami, ale jedynie ze względów sym-
bolicznych, cały bowiem pęd nadawała jej olbrzymia płetwa ogonowa. Tym razem nie zakończyła wyskokiem na brzeg. Przez chwilę Vining czuł, staje mu serce, kiedy wydawało się, że szmaragdowozielony czepek za chwilkę z impetem uderzy o kafle ściany basenu. Ale lantha miała dystans wymierzony co do milimetra i dzięki ogromnej płetwie zatrzymała się tuż przed, chociaż uderzenie wydawało się nieuchronne. Żabkę pani Santalucia wygrała w cuglach, mimo iż powolne ruchy jej ramion były znacznie mniej spektakularne niż energiczne wymachy rywalek. Radosne pohukiwania dzieciaków zdołały się przebić przez ogólny harmider, Kiedy zwyciężczyni wyszła z basenu, spojrzała gniewnie na lanthę i odezwała się do Connaughta: — Louie jeszcze raz wystawisz mię z syrekom, to nie bende ścigać się dla ciebie już nigdy. A tera idę se do domu — to rzekłszy, pomaszerowała w stronę pryszniców. Rythey już miał zapowiedzieć ostatnią konkurencję: trzysta metrów stylem dowolnym, kiedy Connaught schwycił go za rękaw. — Jack — powiedział — poczekaj chwileczkę. Jedna z moich zawodniczek spóźni się
kilka minut — po czym wyszedł. Laird mruknął do Vininga: — Cciekawe, dlaczego Louie jest taki uradowany. Założę się, że uknuł już paskudny numer. Wcześniej dzwonił do kogoś, pamiętasz? — Zaraz się przekonamy... a to co? Gdzieś rozległo się chrypliwe szczeknięcie, które głośnym echem odbiło się od ścian pływalni. Connaught pojawił się ponownie, taszcząc ze sobą dwa wiadra. Za nim dreptał pulchny człowieczek zakutany w trzy swetry, a jego śladem podążał dumnie lśniący kalifornijski lew morski. Na widok czystej, lekko falującej, jadeitowozielonej wody zwierzę głośno zaszczekało, po czym wśliznęło się do basenu, poharcowało w nim trochę, by zaraz wyskoczyć na platformę startową, wciąż zawzięcie ujadając. Odgłosy, jakie z siebie wydawało, wzmocnione pogłosem ogromnej sali, drażniły uszy zebranych. Ogden Wambach schwycił w garście swoje proste, przetykane siwizną włosy i mocno pociągnął. — Connaught! — wrzasnął. — A to co takiego? — Och, to jedna z moich pływaczek, panie Wambach. — Posłuchajcie! — Laird wydał z siebie ryk przypominający głuchy grzmot przetaczający się po niebie. — Tym razem to my składamy protest. Panna Delfoiros, przy całym swym
nieco odmiennym wyglądzie, jest bez wątpienia kobietą. Ale czy to coś można nazwać kobietą?
Connaught pokazał w uśmiechu cały garnitur zębów, niczym szatan przyjmujący grzeszników. — Czyżbyś sam nie mówił, żebym zgłosił nawet lwa morskiego, jeśli mam na to ochotę? A to właśnie jest morska lwica. — Nie pamiętam, żebym mówił... — Tak, Herbercie — przerwał mu Wambach, wstrząśnięty. — Istotnie tak powiedziałeś. Wcześniej nigdy nie było żadnych kłopotów z orzeczeniem, czy dana zawodniczka jest kobietą czy nie. Ale odkąd zgłosiłeś pannę Delfoiros wydaje się, że nie ma już miejsca, w którym moglibyśmy ustalić granicę. — Posłuchaj mnie, Ogden, zawsze można posunąć się za daleko.... — To samo mówiłem o tobie! — wrzasnął Connaught. Wambach wziął głęboki oddech. — Tylko bez awantur, proszę. Herbert, z technicznego punktu widzenia twoje argumenty są przekonujące. Ale po tym, jak dopuściliśmy do start pannę Delfoiros, wydaje się, że zezwolenie Louisowi na wystawienie jego lwicy morskiej będzie zgodne z zasadami uczciwej, sportowej rywalizacji. Zwłaszcza po tym, jak sam mu to zaproponowałeś. — Och, my od zawsze opowiadamy się po stronie uczciwej, sportowej rywalizacji. Ale obawiam się, że ta lwica nie została zgłoszona do zawodów przed ich rozpoczęciem, tak jak tego wymaga regulamin. Nie chcielibyśmy przecież z tak błahego powodu narażać się na naganę komisji... — Ależ oczywiście, że została zgłoszona — przerwał mu Connaught. — 0, proszę! — Wskazał na jedną z rubryk w tabeli Horowitza. — Nazywa się Alice Black, tutaj jest wpisana. — Ale — zaprotestował Vining — sądziłem, że Alice Black to tamta zawodniczka — wskazał palcem na smukłą dziewczynę o ciemnych włosach, siedzącą w kostiumie kąpielo-
wym na parapecie okna. — Bo to rzeczywiście jest Alice Black — uśmiechnął się Connaught. — To czysty zbieg okoliczności, że obie noszą to samo imię i nazwisko. — Chyba nie sądzisz, że ci w to uwierzymy? — Nie obchodzi mnie, czy w to wierzycie, czy nie. To fakt. Czy lwica nazy wa się Alice Black? — zwrócił się z pytaniem do małego grubaska, który ochoczo przytaknął, energicznie kiwając głową.
— Niech więc już będzie — wyjęczał Wambach. — Nie mamy teraz czasu, na zdobywanie świadectwa urodzenia tego zwierzaka. — A co — zapytał Vining — z przepisowym strojem? Może włożysz jakiś kostiumik na tę twoją lwicę? — Nie potrzebuję. Ona już jest ubrana. Jej strój rośnie na niej. Cha, cha, cha, tym razem to ja was zagiąłem, ….. — Sądzę — rzekł Wambach — że można by uznać naturalne focze futro za odpowiednik kostiumu kąpielowego. — Jasne, że tak. I w dodatku jaki to szyk! Tak czy siak, chodzi przede wszystkim o to, aby strój był skromny, a chyba nikt mi nie powie, że lwica morska w swym naturalnym stroju może się komukolwiek wydać nieskromna. Vining wytoczył ostatni argument. — Mówisz o tym zwierzęciu „lwica”, ale skąd wiadomo, że to samica? Nawet pan Wambach nie pozwoli ci na zgłoszenie samca lwa morskiego do zawodów kobiecych.
— A jak rozpoznać płeć u lwa morskiego? — spytał Wambach. Connaught spojrzał na małego grubaska. — Może lepiej nie wchodźmy w te kwestie tutaj. Zróbmy tak: ja postawię dziesięciodolarowy zastaw na dowód, że Alice jest płci żeńskiej, a sprawdzeniem tego zajmiemy się po zawodach. — To mi wygląda na uczciwe rozwiązanie — orzekł Wambach. Vining i Laird spojrzeli na siebie. — Czy puścimy im to płazem, Mark? — zapytał ten ostatni. Vining przez kilka chwil kiwał się na obcasach. Potem odpowiedział: — Myślę, że możemy. Czy mógłbyś wyjść ze mną na chwileczkę. Herb? Chyba zgodzicie się na wstrzymanie wyścigu jeszcze o parę minutek, prawda? Zaraz wracamy. Connaught już chciał zaprotestować przeciwko kolejnym opóźnieniom, ale dal spokój. Po chwili Laird pojawił się ponownie, wielce rozradowany. — ‘Eerbercie! — zawołała lantha. — Tak? — Pochylił głowę. —Boję się... — Boisz się, że Alice pogryzie cię w wodzie? Cóż, nie chciałbym... — Nie, nie tego się obawiam. Co mi tam Alice! Jeśli mnie zaatakuje, potraktuję ją ogonem. Ale boję się, że ona popłynie szybciej ode mnie!
— Posłuchaj, lantha, ty po prostu płyń najszybciej, jak potrafisz. Jakbyś miała dwa ogony, pamiętaj. I niczemu się nie dziw. niezależnie od tego co się będzie działo.
— Co wy tam szepczecie? — spytał Connaught podejrzliwie. — Nic, co by było przeznaczone dla twoich uszu, Louie. A cóż tam targasz w tym wiadrze? Ryby? Nieźle to sobie wykombinowałeś... Nie wolałbyś poddać się i zakończyć mecz już teraz? Connaught zbył jego słowa pogardliwym parsknięciem.
Jedynymi zawodniczkami startującymi na trzysta metrów stylem dowolnym były lantha Delfoiros i lwica morska, zgłoszona jako Alice. Pozostałe pływaczki z obu klubów stwierdziły, że za nic w świecie nie wejdą do basenu razem ze zwierzakiem. Nawet za ogromnie ważne punkty, jakie dawała trzecia lokata. lantha przyjęła swoją zwykłą pozę startową. Na miejsce obok niej, okrągły człowieczek przyprowadził Alice, trzymając ją na smyczy zrobionej z kawałka liny. Na drugim końcu basenu zajął miejsce Connaught, stawiając przed sobą jedno z wiader. Ritchey wypalił z pistoletu. Człowieczek odwiązał smycz i zawołał: — Bierz, Alice! Connaught wyciągnął rybę z wiadra i pomachał nią w powietrzu. Jednak Alice przestraszona hukiem wystrzału zaczęła tylko wściekle ujadać, nie ruszając się z miejsca. Dopiero kiedy lantha kończyła pierwszą długość, Alice zauważyła rybę czekającą na nią po drugiej stronie basenu. Wówczas ześliznęła się do wody i popędziła w stronę Connaughta jak błyskawica. Ludzie którzy widzieli lwy morskie wygrzewające się leniwie wokół sadzawek w ogrodzie zoologicznym, nie mają najmniejszego pojęcia, jak szybko zwierzęta te potrafią się poruszać w wodzie, jeśli tylko zechcą. Mimo że syrena płynęła z niewiarygodną prędkością, lwica i tak okazała się szybsza. Dwa razy wyskoczyła ponad wodę, zanim dotarła na drugą stronę i wychlapała się na beton. Jedno kłapnięcie szczękami i ryba zniknęła w łapczywym
pysku. Alice dostrzegła wiadro i spróbowała zanurzyć w nim łeb. Connaught odgonił ją stopą. Na miejscu, z którego zwierzak wyruszył, grubasek wyciągnął rybę z drugiego wiadra i machał nią, nawołując: — Tutaj, Alice, bierz! Lwica morska nie połapała się jeszcze w czym rzecz, gdy lantha kończyła drugą długość. W końcu jednak wystrzeliła z powrotem jak strzała.
Ten sam problem powtórzył się w punkcie startowym. Nie mogła zrozumieć, po co każą jej płynąć dwadzieścia pięć metrów po kolejną rybę, skoro o kilkadziesiąt centymetrów od swego nosa ma ich całe mnóstwo. W rezultacie, w połowie dystansu lantha miała nad lwicą dwie długości przewagi. Ale wtedy Alice, która jak na lwicę morską była niebywale pojętna, załapała, o co chodzi. Doścignęła i wyprzedziła lanthę, kiedy ta była w połowie ósmej długości, przy każdym nawrocie wychylając się z wody jedynie na tyle, ile było trzeba, by połknąć rybę, i niewiarygodnym pędem śmigała na przeciwległy brzeg. W połowie dziesiątej długości osiągnęła dziesięciometrową przewagę nad syreną. Wtedy przez drzwi prowadzące do szatni wbiegł Mark Vining. W każdej ręce trzymał szklaną wazę wypełnioną złotymi rybkami. Za nim pędziły panna Havranek i panna Tufts z klubu Knickerbockers, obie podobnie obciążone. Goście z hotelu Creston zaintrygowani przyglądali się, jak ciemnowłosy mężczyzna o poważnej twarzy oraz dwie dziewczyny w strojach kąpielowych wpadają do holu i zaraz znikają, unosząc ze sobą sześć wielkich waz służących za akwaria, wszyscy byli jednak zbył dyskretni i dobrze wy-
chowani, by zadawać jakiekolwiek pytania na temat porwania złotych rybek. Vining pobiegł wzdłuż basenu do miejsca znajdującego się blisko ściany, przy której pływaczki wykonywały nawroty. Tam wyciągnął ręce do przodu i odwrócił wazy dnem do góry. Kaskada rybek spłynęła do zielonkawej wody. Panna Havranek i panna Tufts zrobiły to samo co Mark w innych miejscach basenu. Rezultat był natychmiastowy. W sporych wazach pływało od sześciu do ośmiu dużych złotych rybek. Tak więc przeszło czterdzieści jasno ubarwionych ryb, zszokowanych tak gwałtownym i brutalnym ich potraktowaniem, rozpłynęło się na wszystkie strony basenu, miotając się w tę i z powrotem lub przynajmniej starając się płynąć na tyle szybko, na ile pozwalały im ich niezgrabne, pękate kształty. Alice pokonująca dziewiątą długość basenu nagle wykonała gwałtowny skręt. Nikt nie dostrzegł, jak chwyta rybkę. Złota plamka po prostu nagle gdzieś znikła. Alice obróciła się, energicznie machając płetwami i wystrzeliła na ukos basenu. Kolejna rybka przepadła niepostrzeżenie. Lwica zupełnie zapomniała o swoim panu i o Louisie Connaughacie oraz ich wiadrach. Uganianie się za rybkami po basenie było dużo bardziej zabawne. Tymczasem lantha ukończyła wyścig, cudem unikając kolizji z rozharcowanym zwierzakiem na ostatniej długości. Connaught cisnął trzymaną w dłoni rybę najdalej, jak zdołał. Alice schwyciła ją w locie i ponownie ruszyła na łowy. Connaught pobiegł w stronę platformy startowej, rycząc na cały głos: — Oszustwo! Oszustwo! Protest! Protest! Oszustwo! Oszustwo!
Dobiegł na drugą stronę basenu w chwili, gdy sędziowie porównywali na swoich stope-
rach czas lanthy, a Laird i Vining kończyli zaimprowizowany taniec zwycięstwa. Bezradny Ogden Wambach, rozglądając się dookoła z obłędem w oczach, przypominał Marcowego Zająca z „Alicji w Krainie Czarów”. — Dosyć! — krzyknął sędzia główny. — Dosyć, Louie! Jeśli będziesz tak trzeszczał, to ja oszaleję! Już prawie oszalałem! Wiem, co chcesz powiedzieć. — No... więc... czemu czegoś nie zrobisz? Dlaczego nie weźmiesz się za tych kanciarzy? Dlaczego nie wywalisz ich ze Związku? Dlaczego nie... — Wyluzuj się, Louie — przerwał mu Vining. — Nie zrobiliśmy niczego wbrew przepisom. — Co??? Ty obmierzły, szczwany... — Spokojnie, spokojnie — Vining znacząco spoglądał na wyciągniętą do przodu pięść stojącego przed nim trenera. Niewielkiego wzrostu szkoleniowiec podążył za jego wzrokiem i trochę się zmitygował. — W regulaminie nie ma nic o wpuszczaniu ryb do basenu. Inteligentne pływaczki, tak jak na przykład panna Delfoiros, mają na tyle oleju w głowie, aby nie zwracać na nie uwagi podczas wyścigu. — Ale... co ty... jakim prawem... Nie zważając już na nic, Vining odszedł, pozostawiając całą sprawę do rozstrzygnięcia obu trenerom i sędziemu głównemu. Wzrokiem szukał lanthy. Siedziała na skraju basenu, pluskając w wodzie rozwidloną płetwą. Obok niej na kafelkach podrygiwały smętnie cztery złote rybki. Kiedy szedł ku niej, właśnie unosiła jedną z nich do góry na wysokość ust. Dostrzegł błysk perłowobiałych zębów, spazmatyczne trzepotanie rybiego ogona i po chwili przednia połowa ryby zniknęła. Za moment ten sam los spotkał drugą połówkę. Wówczas Alice dostrzegła trzy pozostałe ryby zdychające na brzegu. Lwica morska
zdążyła już oczyścić cały basen i teraz pełzała po betonie, szczekając i szukając kolejnych zdobyczy. Minęła Yininga, galopując co sił w stronę syreny. lantha ujrzała ją, jak nadbiega. Wyciągnęła z wody ogon, okręciła się w miejscu, wygięła ogon w łuk i z hucznym plaśnięciem spuściła potężną płetwę na głowę zwierzęcia. Vining, który śledził całą sytuację z odległości około siedmiu metrów, mógłby przysiąc, że poczuł na ciele falę uderzeniową powstałą po tym silnym ciosie. Alice wydała z siebie bolesny kwik i odpełzła czym prędzej, trzęsąc głową. Ponownie przemknęła obok Vininga i z sobie tylko znanych powodów runęła pomiędzy spierających się
zajadle mężczyzn, po czym ugryzła Ogdna Wambacha w nogę. Sędzia główny zawył piskliwie i wskoczył na stół: Horowitza. — Hej! — zawołał sędzia punktowy. — Rozrzucasz moje papiery! — Wciąż twierdzę, że mamy do czynienia z szalbierzami poszukując taniej popularności! — wrzeszczał Connaught, machając Wambachowi przed nosem swoim egzemplarzem regulaminu. — Bzdura! — grzmiał Laird. — Po prostu wścieka się, że potrafimy wykręcić więcej perfidnych numerów. To on wszystko zaczął z tą swoją babą—dziwadłem z błonami u rąk. — Zaraz zwariuję! — wrzasnął Wambach. — Słyszycie mnie? Zwariuję, zwariuiuję, zwariuję! Jeśli usłyszę, jak którykolwiek z was wypowiada choć jedno słowo, zawieszę obu w prawach członka Związku! — Au, au, au! — zaszczekała Alice. lantha skończyła zajadać ryby. Spróbowała obciągnąć na sobie kostium, po chwili jed-
nak zmieniła zdanie. Zdjęła go przez głowę, zwinęła i rzuciła na drugi brzeg basenu. W połowie drogi kostium rozwinął się w powietrzu i spadł na powierzchnię wody. Syrena odchrząknęła głośno, wzięła głęboki oddech i czystym sopranem zaczęła wyśpiewywać pieśń, od której serce zaczynało mocniej bić:
Rheingold! Reines Gold, Wie lauter und heli Leuchtest hold du uns! Um dich, du klares... — lantha! — O co chodzi, Markee? — zachichotała. — Powiedziałem, że czas już, abyśmy wracali do domu! — Och, ale ja wcale nie chcę wracać do domu. Przecież tak się świetnie bawię.
Nun wir klagen! Gebt uns das Gold...
— Naprawdę, lantho, musimy już iść. — Położył dłoń na ramieniu syreny. Ciepło jej ciała sprawiło, że krew zaczęła w nim żywiej krążyć. Jednocześnie stało się całkiem jasne, że resztki pilnie strzeżonej trzeźwości lanthy odeszły w siną dal. Ostatni wyścig w słodkiej wo-
dzie był dla niej jak trzy potężne dżiny bez lodu. Przez głowę Vininga przemknęły absurdalne, lecz niezwykle pasujące do sytuacji słowa, będące parafrazą znanej szanty:
Co mamy zrobić z pijaną syreną? Co mamy zrobić z pijaną syreną? Wcześnie o poranku.
— Och, Markee, ty zawsze jesteś taki poważny, kiedy inni się bawią. Ale jak mnie ładnie poprosisz, to pójdę z tobą. — Dobrze, bardzo cię proszę, chodź ze mną. Obejmij mnie za szyję, a ja cię zaniosę na fotel. Naprawdę tak właśnie chciał zrobić. Jedną ręką objął ją w talii, a drugą pod ogon. Potem spróbował się wyprostować. Nie przewidział, że ogon Ianthy okaże się aż tak ciężki. Ten długi i potężny organ zbudowany z kości, mięśni i chrząstek sprawiał, że całkowita waga syreny sięgała zaskakującej liczby stu trzydziestu kilogramów Dlatego też próba podniesienia jej zakończyła się spektakularnym upadkiem obojga głowami w dół do basenu. Postronnym obserwatorom mogło się wydawać, że Mark podniósł lanthę, a następnie specjalnie wskoczył z nią do wody. Po chwili mężczyzna wynurzył się i energicznie otrząsnął z wody. Zaraz potem głowa syreny pojawiła się tuż obok niego. — A więc — zagulgotała — chcesz się pobawić z lanthą! Jesteś bardzo poważny, jednak lubisz dobrą zabawę! Świetnie, pokażę ci, na czym poega gra! Opuściła szybko dłoń ochlapując Vininga, któremu woda zalała nos i usta. Na oślep rzucił się w kierunku brzegu basenu. Był bardzo dobrympływakiem, ale ubranie, jakie miał na
sobie, hamowało jego ruchy. Po chwili kaskada wody zwaliła się na jego nieszczęsną głowę. Kiedy wreszcie otworzyć oczy, ujrzał lanthę, jak nurkuje głową w dół, unosząc ogon ponad wodę. — Markeee — po chwili usłyszał głos za swoimi plecami. Odwrócił się i ujrzał Ianthę jak trzyma potężny kawał czarnej, elastycznej gumy. To była jakaś zabawka do użytku gości korzystających z basenu hotelu Creston, która leżała na dnie przez cały czas trwania zawodów — Łap — krzyknęła wesoło i rzuciła tym w jego stronę. Czarny blok trafił Vininga dokładnie między oczy. Kiedy się ocknął, leżał na mokrym betonie. Usiadł i głośno kichnął. Czuł się tak, jakby go wypełniono amoniakiem. Louis Connaught zabrał buteleczkę z solami trzeźwiącymi, zaś
Laird podsunął mu setkę whisky. Obok trenera ujrzał lanthę siedzącą na podwiniętym ogonie. Płakała. — Och, Markee, więc żyjesz? Wszystko w porządku? Tak mi przykro! Nie chciałam cię uderzyć. — Wydaje się, że nic mi nie jest — powiedział chrypliwym głosem. —To tylko wypadek. Nie przejmuj się. — Och, jak się cieszę! — Objęła go za szyję i uścisnęła tak energicznie, że kręgi alarmująco zatrzeszczały. — Teraz chętnie wysuszyłbym ubranie. Louie, czy mógłbyś... ojejku... — Jasne — powiedział Connaught, pomagając mu wstać. — Rozłożymy twoje rzeczy na kaloryferze w męskiej umywalni, a na czas, kiedy będą schły, dostaniesz ode mnie jakieś
portki i bluzę.
Kiedy Vining wyszedł z umywalni w pożyczonym ubraniu, musiał przeciskać się przez tłum ludzi tłoczących się przy platformie startowej. Z ulgą skonstatował, że Alice gdzieś zniknęła. W tłumie dojrzał lanthę usadowioną na wózku i przyjmującą hołdy ze wszystkich stron. Przed nią stał odwrócony plecami do basenu jakiś barczysty człowiek w wieczorowym stroju i czarnym płaszczu. — Niech mi pani pozwoli — mówił. — Nazywam się Joseph Clement. Gdybym został pani agentem, mogłaby pani spełnić wszelkie swoje marzenia o karierze teatralnej lub muzycznej. Słyszałem pani śpiew i dobrze wiem, że dzięki niewielkim ćwiczeniom mogłaby pani osiągnąć taki poziom, że nawet podwoje Metropolitan w mig stanęłyby przed panią otworem. — Nie, panie Clement. To miła propozycja, ale jutro muszę ruszać do domu — zachichotała. — Ależ droga panno Delfoiros... gdzie pani mieszka, jeśli wolno mi spytać? — Na Cyprze. — Na Cyprze? Hm, a gdzie to jest? — Nie wie pan, gdzie leży Cypr? A więc nie jest pan miłym człowiekim. Nie lubię pana. Niech pan sobie idzie. — Ależ, droga panno Del... — Niech pan sobie idzie, powiedziałam. No dalej, spadaj! — Ale...
Ogon lanthy uniósł się i przeciął powietrze, trafiając wyelegantowanego mężczyznę dokładnie w splot słoneczny. Malutka panna Havranek spojrzała na koleżankę z klubu, pannę Tufts, przygotowując się do przeprowadzenia trzeciej już akcji ratunkowej tego wieczoru. — Osobiście — powiedziała — mam już dość wyciągania tych ciołków, którzy co chwila topią się w basenie.
Następnego dnia, kiedy szarość poranka próbowała zawładnąć niebem, Laird wyprowadził samochód — olbrzymią sfatygowaną taksówkę z siedzeniami pasażerskimi oddzielonymi szczelną ścianą od fotela kierowcy — na podjazd przed swoim domem w Bronksie. Aczkolwiek od kiedy pamiętał, zawsze miał swój samochód i nigdy nie był taksówkarzem, nie potrafił oprzeć się pokusie, którą stanowiły śmieszne ceny, po jakich oferowano przechodzone taksówki. Zamontował odczepiany dach nad przednim siedzeniem, gdyż nadciągały wielkie deszczowe chmury. Wyszedł z wozu i pomógł Viningowi załadować do środka lanthę. Vining usiadł z tylu razem z syreną. Po chwili usłyszał jego głos przez tubę umożliwiającą pasażerowi kontakt z szoferem. — Plaża Jonesa w Chauncey.
— Aye, aye, sir — padła odpowiedź. — Posłuchaj Mark, czy o czymś nie za pomnieliśmy? — Sprawdziłem wszystko według listy — urwał. — Szkoda, że nie pospałem dłużej. Jesteś pewny, że nie zaśniesz za kółkiem? — Zważywszy na te litry kawy, jakie mi chlupoczą w całym ciele, zapewne nie będę mógł usnąć przez tydzień. — Niezłą wybraliśmy sobie porę na wyjazd. — Wiem. Ale za kilka godzin to miejsce zaczną okupować reporterzy. Gdyby nie paskudna pogoda, pierwsi zaczęliby się zjeżdżać już teraz. Ale kiedy przybędą i zobaczą, że koń ukradł drzwi stajni... no, to powiedzonko chyba nie najlepiej pasuje do sytuacji, ale rozumiesz, w czym rzecz. Radzę ci zaciągnąć zasłonki do czasu, kiedy będziemy już na Long Island. — W porządku. Herb. lantha odezwała się potulnym głosikiem: — Czy strasznie zachowywałam się wczoraj, kiedy byłam pijana? — Nie tak strasznie. Przynajmniej nie gorzej niż ja, gdybym cały wieczór pływał w basenie wypełnionym sherry.
— Tak mi przykro... zawsze staram się być miła, ale słodka woda w mig uderza mi do głowy. A ten biedny pan Clement, którego wepchnęłam do basenu... — Och, on jest przyzwyczajony do ludzi o nieokiełznanym temperamencie. Taki już ma fach. Ale z kolei pomysł, żeby w drodze powrotnej do domu wystawiać ogon za okno, żeby pacnąć nim w szczękę policjanta, nie wydawał mi się zbył rozsądny.
Zachichotała. — On miał taką zdziwioną minę! — No pewnie! Ale zdziwiony glina często staje się bardzo przykrym gliną. — Czy to przysporzy wam kłopotów? — Nie sądzę. Jeśli jest rozsądnym facetem, to raczej nie puści pary z gęby. Wyobrażasz sobie, jak dziwnie brzmiałby jego raport: „Zaatakowany przez syrenę na rogu Broadway i Dziewięćdziesiątej Ósmej Ulicy o jedenastej czterdzieści pięć w nocy”. A gdzie nauczyłaś się nieocenzurowanej wersji "Ballady o żeglarzu Billu Pąklu”? — Nauczył mnie jej pewien grecki poławiacz gąbek, którego spotkałam na Florydzie. To przyjaciel syren. Uczył mnie angielskiego. Kiedy rozmawialiśmy po grecku, wyśmiewał się z mojego cypryjskiego akcentu. To przecież bardzo milutka piosenka, nieprawdaż? — "Milutka" to chyba niezbyt właściwe słowo. — Aha, no i w końcu wygraliśmy te zawody? Nic na ten temat nie usłyszałam. — Och, Louie i Herb wszystko przedyskutowali i doszli do wniosku, że im obu cała sprawa przysporzy tyle popularności, że nie warto się spierać o wynik. Zostawiają rozstrzygnięcie członkom komisji Związku, którzy na pewno dostaną od tego bólu głowy. My będziemy upierać się przy tym, że nie oszukaliśmy Alice, gdyż Louie już wcześniej przyczynił się do jej dyskwalifikacji poprzez nawoływanie i machanie rybą. Widzisz, to się nazywa doping, a tego rodzaju dopingowanie zawodnika podczas zawodów jest nielegalne. Ale powiedz mi, lantho, dlaczego musisz tak nagle nas opuścić? Wzruszyła ramionami. — Skończyłam już interesy z ‘Erbertem, a obiecałam wrócić na Cypr, zanim urodzi się dziecko mojej siostry. — A więc wy nie znosicie jaj? No tak, oczywiście, że nie. Czy sam wczoraj nie udo-
wadniałem, że jesteście ssakami? — Markee, a cóż to za pomysły! Tak czy siak, nie mam ochoty zostawać tu dłużej. Lubię ciebie i ‘Erberta, ale nie lubię przebywać na lądzie. Wyobraź sobie tylko, że sam jesteś zmuszony do życia w wodzie, a będziesz wiedział, o co mi chodzi. A poza tym, jeśli zostanę,
zaraz zjawią się dziennikarze i wkrótce cały Nowy Jork dowie się o moim istnieniu. My, syreny, nie chcemy, by lądoludzie wiedzieli o nas zbył wiele. — A to dlaczego? — Kiedyś nasze ludy łączyła przyjaźń; jednak zawsze mieliśmy z nimi wiele kłopotów. Teraz na dodatek lądoludzie mają broń i chodzą wszędzie, strzelając do osób, które znajdują się w odległości mili, a potem zabierają je ze sobą. Zeszłego roku mój wujek został postrzelony w ogon przez jakiegoś pilota, który myślał, że to jakiś morświn lub coś w tym rodzaju. Nie podoba nam się, że hycle chcą nas zabijać i zabierać. Dlatego też, kiedy widzimy jakąś łódź albo samolot, nurkujemy głęboko i prędko odpływamy. — Pewnie dlatego — powiedział z namysłem Vining — w dawnych wiekach pełno było przekazów o syrenach, a potem nagle przestano was widywać i teraz ludzie nie wierzą w wasze istnienie. — Tak. Nasi ludzie są bardzo sprytni, a widzimy na taką samą odległość jak człowiek lądowy. Tak więc rzadko zdarza się wam schwytać kogoś z naszych. Dlatego też cała ta transakcja z ‘Erbertem na dziesięć tysięcy czepków dla syren musiała być całkowicie utajniona. Może później uda nam się zakupić dobre noże i włócznie w ten sam sposób. Będą lepsze niż broń z muszli, której używamy teraz.
— A te wszystkie monety pewnie bierzecie z wraków? — Tak. Wiem o istnieniu jednego takiego wraka, tuż u wybrzeży... ale nie, nie mogę ci powiedzieć. Kiedy lądoludzie usłyszą o nim, zaraz na dnie morza pojawiają się całe watahy nurków. Oczywiście, o te ukryte na dużych głębokościach wcale się nie martwimy, ponieważ nie potrafimy zejść tak głęboko. Musimy się wynurzać, żeby zaczerpnąć powietrza, jak wieloryby. — W jaki sposób Herbertowi udało się zaciągnąć cię na te zawody? — Och obiecałam mu, kiedy mnie o to poprosił... wtedy nie wiedziałam, jak wy to mówicie... skandal wywoła moje pojawienie się na pływalni, kiedy już się dowiedziałam, nie pozwolił mi wykręcić się z danego słowa. Myślę, że zdaje sobie sprawę, ile mnie to kosztowało i dlatego dał mi ten piękny harpun. — Czy myślisz, że jeszcze kiedykolwiek tu wrócisz? — Raczej nie. Wybraliśmy komitet, który miał się zająć zdobyciem czepków a komitet wytypował mnie na swoją przedstawicielkę. Ale teraz, kiedy wszystko już zostało załatwione, nie ma potrzeby, abym musiała jeszcze kiedykolwiek wychodzić na ląd. Zamilkł na chwilę. I nagle wybuchnął:
— lantha, nie mogę wprost uwierzyć, że dziś wyruszasz w podróż przez Atlantyk, a ja nigdy więcej cię już nie zobaczę. Poklepała go po ręce. — Może i trudno ci w to uwierzyć, ale tak właśnie jest. Pamiętaj, przyjaźń pomiędzy syrenami a ludźmi zawsze kończy się nieszczęściem. Będę cię pamiętać jeszcze bardzo długo,
ale to wszystko, co może nas łączyć. Mężczyzna zmełł coś w ustach, patrząc tępo przed siebie. — Mark — odezwała się znowu lantha — wiesz, że cię lubię i myślę, że ty także mnie lubisz. ‘Erbert ma w domu taką maszynę z ruchomymi obrazkami. Pokazał mi kilka obrazków z życia ludzi na lądzie. Na nich widziałam, że w tym kraju ludzie, którzy się lubią, mają bardzo ładny zwyczaj. On się nazywa... pocałunek, chyba jakoś tak. Chciałabym się tego na uczyć. — Że niby co? To znaczy... ze mną? — Dla mężczyzny obdarzonego temperamentem Yininga, taka wiadomość musiała stanowić szok odczuwalny niemal jak fizyczny ból. Ale jej ramiona już obejmowały go za szyję. Wydawało mu się, że w jego wnętrzu wybucha dwadzieścia rac, sześć fajerwerków i jedna potężna rakieta. — No to jesteśmy na miejscu — zawołał Laird. Nie słysząc żadnej odpowiedzi, powtórzył tę informację nieco głośniej. Przez tubę usłyszał ściszone i pełne entuzjazmu: — O taaak. Plaża Jonesa wydawała się wyblakła pod niskim pułapem ciemnych, marcowych chmur. Wiatr siekł szyby samochodu kroplami deszczu. Jechali piaszczystą drogą wzdłuż wybrzeża do chwili, gdy wysoka wieża na plaży zniknęła w deszczu. Dookoła nie było widać żywej duszy. Obaj mężczyźni zanieśli lanthę w dół plaży, a potem przynieśli rzeczy, które miała ze sobą zabrać. Była to skrzynia wypełniona puszkami sardynek ze specjalnymi pasami umożliwiającymi przytroczenie jej do pleców, podobne, ale nieco mniejsze pudło z jej rzeczami osobistymi, no i harpun, żeby mogła sobie upolować po drodze coś na lunch. Syrena zdjęła ubranie lądowej kobiety i naciągnęła na głowę szmaragdowy czepek pły-
wacki. Vining patrzył na nią, a jego płaszcz łopotał na wietrze, majtając mu się pod nogami. Czuł, że pokruszone serce wysypuje mu się przez szpary w butach na piasek plaży. Uścisnęli sobie dłonie i lantha ucałowała ich obu. Następnie popełzła po piachu do wody i wkrótce zniknęła im z oczu. Viningowi zdawało się, że macha mu dłonią z grzbietu fali, ale przy tak słabej widoczności trudno było mieć jakąkolwiek pewność.
Szli w kierunk RIGHT SQUARE BRACKETi samochodu, mrużąc oczy przed deszczem, który spryski wał im twarze. — Posłuchaj, Mark — odezwał się Laird — wyglądasz, jakbyś opił się octu. Yining ogranicżył się do nieartykułowanego mruknięcia. Usiadł z przodu razem z Lairdem i zabrał się do wycierania okularów chusteczką; ową czynność wykonywał z taką uwagą i zaangażowaniem, jakby była to niesłychanie skomplikowana i delikatna operacja, wymagająca największego skupienia. — Nie mów mi. że się nie zadurzyłeś. — I co z tego? — Cóż, wydaje mi się, że w tej sprawie chyba nic się nie da zrobić. — Herb! — uciąt gniewnie Mark. — Czy musisz przypominać mi to, co oczywiste? Laird nie obraził się, szczerze współczując koledze. Po pewnym czasie Vining sam się odezwał. — To była — oświadczył — jedyna kobieta, z którą czułem się swobodnie. Mogłem z nią normalnie porozmawiać. Potem dodał: — Nigdy w życiu nie czułem się taki skołowany. I wątpię, żeby ktokolwiek na tym
świecie kiedykolwiek czuł się podobnie jak ja w tej chwili. Może powinienem czuć ulgę, że to wszystko się skończyło. Ale jakoś nie czuję. Znów na chwilę zapadła cisza. — Jak będziemy z powrotem w mieście — odezwał się znowu — to podrzucisz mnie na Manhattan, dobra? — Jasne, gdzie tylko będziesz chciał. Pod twoje mieszkanie? — Wysadź mnie gdzieś w pobliżu Times Square. Mam tam swój ulubiony bar. Przynajmniej, pomyślał Laird, w sytuacji kryzysowej normalne męskie instynkty funkcjonowały prawidłowo. Kiedy wysadził Ylninga na Czterdziestej Szóstej Ulicy, młody prawnik odszedł, znikając w smugach zacinającego deszczu. Laird z zaskoczeniem przysłuchiwał się melodii wystukiwanej przez deszczowe krople. Przypominała mu muzykę napisaną do jednego z wierszy Kiplinga. Tylko nie pamiętał w tej chwili, do którego.
PHILIP JOSE FARMER ŻAGLE NA MASZT!
Brat Drucik siedział nieruchomo, wklinowany między ścianę i realizer. Poruszały się tylko jego oczy i palec wskazujący. Co jakiś czas palec stukał szybko w klawisz na pulpicie, a tęczówki, szaroniebieskie jak rodzinne irlandzkie niebo, zezowały ku otwartemu wlotowi toldilli, małej budki na rufie, w której przycupnął. Widoczność była słaba. Na zewnątrz widział mrok i latarnię przy relingu, o który opierało się dwóch marynarzy. Za nimi huśtały się jasne światła i ciemne kontury Nini i Pinty. A jeszcze dalej ciągnął się gładki aż po horyzont Atlantyk, czarno obramowany i skrwawiony czerwienią wschodzącego księżyca. Nad tonsurą mnicha wisiała samotna żarówka z włóknem węglowym, oświetlając jego twarz, nalaną i skupioną. Tego wieczoru eter trzeszczał i gwizdał, ale słuchawki przyciśnięte do uszu mnicha przekazywały wciąż kropki i kreski wysyłane przez operatora z Las Palmas na Grań Canaria. „Zzsss! A więc nie macie już sherry… Pop!… Kiepsko… trzask… Ty stara, zatwardziała beko wina… Zzzz… Niech Bóg wam wybaczy grzechy… Masa plotek, wiadomości, itede… Gwizdy!… Nachylcie uszy, a nie karki, niewierni… Mówi się, że Turcy gromadzą… trzask!… wojska do marszu na Austrię. Krążą pogłoski, że latające parówki, które jak wielu twierdzi, widziano nad stolicami świata chrześcijańskiego, są pochodzenia tureckiego. Mówi się, że skonstruował je renegat rogenanin, który przeszedł na mahometanizm… Powiadam… zzis… na to. Nikt z nas by tego nie zrobił. To jest łgarstwo rozgłaszane przez naszych wrogów w Kościele po to, by nas zdyskredytować. Ale wielu ludzi wierzy… Jak daleko od Cipangu jest teraz Admirał, według swoich obliczeń? Pilne! Savonarola potępił dziś papieża, bogaczy florenckich, grecką sztukę i literaturę oraz eksperymenty uczniów świętego Rogera Bacona… Zzz!… Ten człowiek ma uczciwe intencje, ale jest nierozważny i niebezpieczny… Przepowiadam, że skończy na stosie, na który nas zawsze
wysyła… Pop!… Umrzesz ze śmiechu… Dwaj irlandzcy najemnicy, Pat i Mikę, szli sobie ulicą Granady, gdy pewna piękna Saracenka wychyliła się z balkonu i wylała na nich naczynie pełne… gwizd!… a Pat spojrzał w górę i… Trzask!… Dobre, co? Brat Juan opowiedział to ostatniej nocy… P.V… P.V… Dotarło do ciebie?… P.V… P.V… Tak, wiem, że to niebezpieczne tak sobie pokpiwać, ale nikt nas nie podsłuchuje… Zzz… Przynajmniej tak myślę…” I tak to eter uginał się i falował od ich depesz. Wkrótce Brat Drucik wystukał owo P.V., które zakończyło ich rozmowę — „Pax vobiscum”. Potem wyciągnął wtyczkę łączącą jego słu-
chawki z aparatem, zdjął je z uszu i regulaminowo złożył nad skroniami. Na ugiętych nogach wydostał się z toldilli zawadzając przy tym boleśnie brzuchem o wystającą deskę i podszedł do relingu. Tam de Salcedo i de Torres, oparci, rozmawiali ściszonym głosem. Duża żarówka rzucała światło na czerwono—złote włosy pazia i bujną czarną brodę tłumacza. Różowa poświata biła od gładko wygolonych policzków mnicha i jasnopurpurowego rogeriańskiego habitu. Kaptur odrzucony na plecy służył jako torba na papier do pisania, pióra, kałamarz, książkę szyfrów, małe klucze i śrubokręty, suwak logarytmiczny oraz podręcznik zasad anielskich. — No, staruszku — odezwał się familiarnie młody de Salcedo — co usłyszałeś z Las Palmas? — Teraz nic. Za duże zakłócenia. Przez to — wskazał na księżyc nad horyzontem. — Co za kula! — ryknął duchowny. — Wielka i czerwona jak mój szacowny nos!
Obaj marynarze roześmieli się, a de Salcedo dodał: — Ale ona w ciągu nocy stanie się coraz mniejsza i bledsza, Ojcze. A twój nochal przeciwnie, będzie coraz większy i bardziej błyszczący, odwrotnie proporcjonalnie do kwadratu jego odległości od kielicha… Przerwał i uśmiechnął się, gdyż mnich gwałtownie opuścił nos niby morświn nurkujący w morze, uniósł go znowu jak toż zwierzę wyskakujące z fali, a potem ponownie zanurzył go w zawiesistym oddechu marynarzy. Nos w nos, spojrzał im w twarz i zdawało się, że jego mrugające oczka emitują iskry niczym realizer stojący w toldilli. I znowu jak morświn węszył i niuchał kilka razy, dosyć głośno. Potem, zadowolony z tego, co wykrył w ich oddechu, zrobił do nich oko. Nie wspomniał jednak od razu o swoich odkryciach, woląc raczej podejść do tej sprawy opłotkami. Powiedział: — Ten Ojciec Drucik na Grań Canaria jest wielce zajmujący. Bawi mnie wszelkiego rodzaju spekulacjami filozoficznymi, zarówno sensownymi jak i fantastycznymi. Na przykład dziś wieczór, na chwilę przedtem, nim rozłączyło nas to—tam — wskazał na wielkie, nabiegłe krwią oko na niebie — rozważał zagadnienie, jak to nazwał, światów o równoległym trajektoriach czasowych, czyli koncepcję Disphagiusa z Gotham. Wymyślił on, że mogą istnieć inne światy, w równoczesnych, ale nie stykających się Kosmosach. Bóg zaś, nieskończony i mający bezgraniczny twórczy talent oraz możliwości, innymi słowy Mistrz Alchemii, stworzył — być może nawet musiał stworzyć — całą mnogość kontinuów, w których zachodzi każde prawdopodobne wydarzenie.
— Hę? — mruknął de Salcedo.
— Właśnie tak. I właśnie Królowa Izabela odrzuciłaby plany Kolumba i nigdy nie próbowałby on dotrzeć do Indii przez Atlantyk. A my nie tkwilibyśmy tu, pogrążając się coraz bardziej w Ocean, w tych naszych trzech muszelkach, nie byłoby żadnych wspomagających boi między nami a Wyspami Kanaryjskimi, a Ojciec Drucik z Las Palmas i ja na Santa Maria nie prowadzilibyśmy fascynujących rozmów w eterze. Albo, powiedzmy, Kościół prześladowałby Rogera Bacona, zamiast go popierać. Nie powstałby zakon, którego wynalazki okazały się tak istotne dla zapewnienia monopolu Kościoła oraz jego duchowego przewodnictwa w dziedzinie alchemii — praktyce uprzednio pogańskiej i diabelskiej. De Torres otworzył usta, ale duchowny uciszył go wspaniałym, władczym gestem i ciągnął dalej. — Albo, co jest może bardziej absurdalne, choć daje do myślenia, spekulował on właśnie dziś na temat światów z różnymi prawami fizycznymi. Jeden szczególnie wydaje mi się zabawny. Nie wiecie zapewne, że Angelo Angelei dowiódł, rzucając przedmioty z Krzywej Wieży w Pizie, iż różne ciężary spadają z różnymi prędkościami. Mój czarujący kolega z Grań Canaria pisze utwór satyryczny, którego akcja rozgrywa się w świecie, gdzie Arystoteles jest kłamcą i gdzie wszystkie przedmioty spadają z jednakową prędkością, niezależnie od swoich rozmiarów. Takie tam głupstwa, ale pomaga to jakoś spędzić czas. Po prostu zapychamy eter naszymi małymi aniołkami. — Och, nie chciałbym wtykać nosa do sekretów waszego świętego i tajemnego zakonu, Bracie Druciku — rzekł de Salcedo. — Jednak intrygują mnie te małe aniołki, które realizuje twoja maszyna. Czy będzie to grzech, jeśli ośmielę się spytać o nie? Ryk mnicha przeszedł w gruchanie gołębia: — To zależy. Pozwólcie mi to zilustrować, chłopcy. Gdybyście ukryli przy sobie butelkę,
powiedzmy, wyjątkowo szlachetnej sherry i nie podzielilibyście się z bardzo spragnionym starszym człowiekiem, to byłby to grzech. Grzech przeoczenia. Jeśli jednak tej wyschniętej, umęczonej pielgrzymką, pobożnej, pokornej i zramolałej duszy ofiarowalibyście długi, kojący i pobudzający łyk tego życiodajnego płynu, tej córy winnych gron, z całego serca modliłbym się za was, za ten wasz akt łaskawości i miłosierdzia. A do tego tak byłbym zadowolony, że mógłbym wam coś opowiedzieć o naszym realizerze. Nie aż tyle, żeby wam zrobić szkodę, ale wystarczająco, żebyście nabrali więcej szacunku dla inteligencji i świetności mojego zakonu.
De Salcedo uśmiechnął się porozumiewawczo i podał mnichowi butelkę, którą miał pod kurtą. Gdy brat przechylił ją, a gul—gul—gul znikającej sherry stało się głośniejsze, dwaj marynarze spojrzeli na siebie wymownie. Nic dziwnego, że mnich powszechnie uważany za znakomitość w swojej dziedzinie tajemnic alchemicznych został jednak wysłany w tę niewydarzoną podróż diabli wiedzą dokąd. Kościół wykalkulował sobie, że jeśli Brat Drucik przeżyje, to bardzo dobrze. Jeśli zaś nie przeżyje, to nie będzie więcej grzeszył. Mnich wytarł usta rękawem, czknął głośno jak koń i powiedział: — Gracias, chłopcy. Dzięki wam z całego serca, tak głęboko skrytego w tym tłuszczu. Dziękuje wam stary Irlandczyk, wysuszony jak kopyto wielbłąda, zadławiony prawie na śmierć prochem abstynencji. Uratowaliście mi życie. — Dziękuj raczej swojemu magicznemu nosowi — odpowiedział de Salcedo. — A teraz, gdy jesteś znów naoliwiony, czy mógłbyś nam opowiedzieć, tyle, ile możesz, o tej swojej maszynie? Zajęło to bratu Drucikowi piętnaście minut. Po upływie tego czasu jego słuchacze zadali
kilka dozwolonych pytań. — …i mówisz, że nadajesz na częstotliwości 1800 k.c? — spytał paź. — Co to znaczy, „k.c”? — „K” to skrót francuskiego kilo, od greckiego słowa oznaczającego tysiąc. A „c” wywodzi się z hebrajskiego cherubim, „małe anioły”. Anioł pochodzi od greckiego angelos, co znaczy „posłaniec”. Nasza koncepcja zakłada, że eter jest gęsto wypełniony tymi cherubinami, małymi posłańcami. Dlatego, gdy my, Bracia Druciki, naciskamy klucz w naszej maszynie, możemy realizować pewną część z nieskończonej liczby „posłańców” czekających na takie właśnie powołanie do służby. Zatem 1800 k.c. oznacza, że w danej jednostce czasu milion osiemset tysięcy cherubinów ustawia się i pędzi w eterze, a nos jednego dotyka skrzydeł tego, który jest przed nim. Każde z tych stworzonek ma taką samą rozpiętość skrzydeł, zatem jeśli narysowałoby się kontur całego orszaku, nie można by oddzielić jednego cherubina od drugiego. Cała kolumna tworzy formację małych aniołów zwaną C.W.* — C.W.? — Ciągła wielkość skrzydłowa. Moja maszyna jest realizerem C.W.
* C W — carrier wave (ang ) — fala nośna
— Mózg staje! — rzekł młody de Salcedo. — Cóż za koncepcja! To rewelacja! W głowie się prawie nie mieści. Pomyśleć, że antena twojego realizera jest akurat tak długa, iż do zwalczania złych cherubinów falujących w jedną i
drugą stronę potrzebna jest taka sama, określona z góry liczba dobrych aniołów. I ta oto cewka sedukcyjna w realizerze spycha „złe” anioły na lewo, na stronę grzeszników. No a gdy stłoczy się duża liczba złych cherubinów, tak że nie mogą one ścierpieć swojego grzesznego towarzystwa, przeskakują lukę iskrową i lecą po drucie na „dobrą” stronę. W tej gonitwie tam i z powrotem przyciągają uwagę „małych posłańców”, cherubinów, które są „za”. I ty, Bracie Druciku, manipulując swoją maszyną, podnosząc i opuszczając klucz, tworzysz te swoje niewidzialne i przyjazne szeregi aniołów, uskrzydlonych posłańców biegnących w eterze. I w ten sposób możesz komunikować się na duże odległości ze swoimi braćmi z Zakonu. — Wielki Boże! — wykrzyknął de Torres. Nie było to wzywanie Pana Boga nadaremno, ale pobożny okrzyk zachwytu. De Torres wybałuszył oczy: było jasne, iż uświadomił sobie nagle, że człowiek nie jest samotny, że z obu jego stron, spiętrzone, przycupnięte za każdym rogiem, stoją zastępy niebieskie. Czarne i białe, tworzą trwałą szachownicę w pozornie pustym Kosmosie. Czarne to te, które są „przeciw”, białe te, które są „za”. Ręka Boska utrzymuje to w delikatnej równowadze i oddaje we władanie człowiekowi, na równi z ptactwem w przestworzach i rybami w morzu. A jednak de Torres, mimo iż miał był wizję, która niejednego człowieka uczyniłaby świętym, mógł jedynie spytać: — Mógłbyś mi rzec, ile aniołów zmieści się na czubku szpilki? De Torresowi wyraźnie nie była sądzona aureola. Było mu raczej przeznaczone, jeśli tego dożyje, okrywać głowę biretem akademickim. — Ja ci powiem — parsknął de Salcedo. — Mówiąc filozoficznie, możesz umieścić na ostrzu igły tyle aniołów, ile chcesz. Ściśle zaś — tyle, ile będzie dla nich miejsca. Dość tego. Interesują mnie fakty, a nie mrzonki. Powiedz mi, jak wschód księżyca może szkodzić w przyjmowaniu cherubinów wysyłanych przez Drucika z Las Palmas?
— Na Cezara, a skąd mam wiedzieć? Czy jestem skarbnicą wszechwiedzy? Nie ja, o nie! Jam prosty mnich! Jedno ci mogę powiedzieć: zeszłego wieczora wyrósł na horyzoncie jak krwawy guz, i kiedy się wzniósł, musiałem przerwać wyprowadzanie moich małych posłańców zarówno w krótkich, jak i długich kolumnach. Stacja w Gran Canaria została całkowicie obezwładniona, więc obaj zaprzestaliśmy nadawania. To samo stało się dziś wieczorem.
— Księżyc wysyła jakieś wiadomości? — spytał de Torres. — Wysyła, ale nie umiem ich odcyfrować. — Matko Boska! — Może na tym księżycu są ludzie i to oni nadają? — wyraził przypuszczenie de Salcedo. Brat Drucik prychnął szyderczo. Chociaż nozdrza miał ogromne, jego pogarda też nie była małego kalibru. Artyleria jego szyderstwa potrafiła salwą uciszyć każdego, kto nie dysponowałby gigantyczną siłą ducha. — Być może — mówił de Torres cicho — być może, jeśli gwiazdy są oknami w niebie, jak mi mówiono, to anioły ważniejsze, te duże, hm… realizują te mniejsze? I robią to tylko po wschodzie księżyca, a więc może należy to traktować jako zjawisko niebiańskie? Przeżegnał się i rozejrzał po statku. — Nie masz się czego bać — powiedział łagodnie mnich. — Za twoimi plecami nie stoi Inkwizytor. Weź pod uwagę, że jestem jedynym duchownym tej wyprawy. Ponadto twoja hipoteza nie ma nic wspólnego z dogmatem. Zresztą, to nieważne. Oto, czego nie pojmuję: jak ciało niebieskie może nadawać i dlaczego robi to na takiej samej częstotliwości jak ja? Dlaczego… — Ja to mógłbym wyjaśnić — wtrącił de Salcedo z zuchwałością i niecierpliwością wła-
ściwą ludziom młodym. — Powiedziałbym, że Admirał i rogerianie mylą się co do kształtu Ziemi. Powiedziałbym, że Ziemia nie jest okrągła, ale płaska. Powiedziałbym, że horyzont istnieje nie dlatego, że żyjemy na kuli, ale dlatego, że Ziemia jest zakrzywiona tylko nieznacznie, niczym bardzo spłaszczona półkula. Powiedziałbym też, że cherubiny przybywają nie z Księżyca, ale ze statku takiego jak nasz, z okrętu, który zawieszony jest w pustce poza krawędzią Ziemi. — Co takiego? — obu pozostałym zaparło dech ze zdumienia. — Czy nie słyszeliście — rzekł de Salcedo — że król Portugalii wysłał w tajemnicy okręt po tym, jak odrzucił ofertę Kolumba? Skąd możemy wiedzieć, że owe komunikaty nie napływają od naszego poprzednika, że nie po—żeglował on poza brzeg świata i teraz zawieszony jest w przestworzach, a pojawia się nocą, ponieważ podąża za Księżycem wokół Ziemi; jest w gruncie rzeczy znacznie mniejszym i niewidzialnym satelitą? Śmiech mnicha obudził wielu ludzi na statku. — Muszę powtórzyć twoją wersję operatorowi z Las Palmas. Może ją umieścić w tej swojej powieści. Następnym razem opowiesz mi, że te wiadomości pochodzą z jednej z owych zionących ogniem parówek, jakie wielu łatwowiernych świeckich widywało tu i tam. Nie, mój drogi de Salcedo, nie bądźmy śmieszni. Już starożytni Grecy wiedzieli, że Ziemia jest okrągła. Każdy
uniwersytet europejski o tym naucza. A my, rogerianie, zmierzyliśmy jej obwód. Wiemy dokładnie, że Indie leżą po drugiej stronie Atlantyku. Tak samo jak dokładnie wiemy, dzięki matematyce, że cięższe od powietrza aparaty latające nie mogą istnieć. Nasi bracia Czaszkołupy, doktorzy od psychiki, zapewnili, że te latające obiekty to masowe przywidzenia czy też złudzenia powodowane przez heretyków lub Turków, którzy chcą wywołać panikę wśród ludności.
Radio księżycowe nie jest złudzeniem, zapewniam. Nie wiem, co to jest. Nie jest to wszakże statek, hiszpański czy portugalski. Skąd by się wziął ten jego niezrozumiały kod? Ów statek, nawet gdyby pochodził z Lizbony, i tak miałby operatora rogerianina. A ten, zgodnie z naszymi zasadami, byłby innej narodowości niż reszta załogi, aby łatwiej mu było się dystansować od powiązań politycznych. Nie naruszałby naszych praw używając odmiennego kodu, aby komunikować się z Lizboną. My, uczniowie świętego Rogera, nie zniżamy się do drobnych zatargów granicznych. Co więcej, tamten realizer nie miałby wystarczającej mocy, aby dosięgnąć Europy, i dlatego musiałby być nakierowany na nas. — Skąd masz tę pewność? — rzekł de Salcedo. — Choć może to być dla ciebie niepokojące przypuszczenie, ale duchownego można jednak przekabacić. Albo ktoś świecki mógłby poznać wasze tajemnice i wynalazł inny kod. Myślę, że to jeden statek portugalski nadaje do drugiego, może niezbyt oddalonego od nas. De Torres zadrżał i ponownie się przeżegnał. — Może anioły ostrzegają nas przed zbliżającą się śmiercią? A nuż? — Ostrzegają? Dlaczego w takim razie nie używają naszego kodu? Anioły znają go równie dobrze jak ja. Nie, nie ma żadnego „a nuż”. Zakon nie pozwala na „a nuż”. Eksperymentuje i odkrywa. Nie wydaje sądów, dopóki nie wie. — Wątpię, czy kiedykolwiek się dowiemy — powiedział posępnie de Salcedo. — Kolumb obiecał załodze, że jeśli do jutra wieczór nie natkniemy się na ląd, to zawrócimy. W przeciwnym razie — przeciągnął palcem po szyi — khh! Minie dzień, i popłyniemy na wschód uciekając od tego złowrogiego, krwawego księżyca i jego niezrozumiałych przekazów. — Byłaby to wielka strata dla Zakonu i Kościoła — westchnął mnich. — Ale takie rzeczy powierzam rękom Boga i badam tylko to, co On dozwala mi badać. Z tymi to pobożnymi słowy Brat Drucik podniósł butelkę, aby zbadać poziom płynu.
Stwierdziwszy naukowo jego istnienie zmierzył następnie jego ilość i sprawdził jakość, wlewając wszystko do najlepszej retorty — swojego ogromnego brzucha. Potem cmoknął i nie zwracając uwagi na zawiedzione miny marynarzy zaczął się entuzja-
stycznie wypowiadać na temat śruby okrętowej i obracającego ją silnika, ostatnio skonstruowanych w Kolegium Świętego Jonasza w Genui. Oznajmił, że gdyby trzy statki królowej Izabeli zostały wyposażone w coś takiego, to uniezależniłyby się od wiatru. Jednak jak dotychczas mnisi zabronili powszechniejszego użycia tych wynalazków, gdyż obawiano się, że spaliny mogłyby zatruć powietrze, zaś olbrzymie prędkości okazałyby się zabójcze dla ludzi. Po czym pogrążył się w nudnej opowieści o życiu swojego patrona, wynalazcy pierwszego realizera i odbiornika cherubinów, świętego Jonasza z Carcasonne; tenże zginął śmiercią męczeńską uchwyciwszy przewód, który — przeciwnie niż mniemał — nie był jednak izolowany. Obaj marynarze wymyślili jakąś wymówkę i poszli sobie. Mnich był fajnym chłopem, ale hagiografia ich znudziła. Ponadto chcieli porozmawiać o kobietach…
Gdyby Kolumbowi nie udało się przekonać swojej załogi, że należy pożeglować jeszcze jeden dzień, wypadki potoczyłyby się inaczej. O świcie marynarzy podniósł na duchu widok kilku dużych ptaków krążących nad statkiem. Ląd musiał być gdzieś niedaleko; być może te skrzydlate istoty pochodziły z wybrzeża samego legendarnego Cipangu, krainy, gdzie domy pokrywały złote dachy. Ptaki runęły w dół. Z bliska widać było, że są olbrzymie i bardzo dziwne. Ich ciała były ogromne i niemal w kształcie talerza; małe w stosunku do skrzydeł, których rozpiętość wynosiła
przynajmniej trzydzieści stóp. Ptaki nie miały też nóg. Tylko garstka żeglarzy zrozumiała znaczenie tego faktu: ptaki owe żyły jedynie w przestworzach i nigdy nie siadały na lądzie czy na morzu. Gdy wszyscy medytowali nad tym, rozległ się słaby dźwięk, jakby ktoś odchrząkiwał. Był tak słaby i daleki, że nikt nie zwrócił na niego uwagi, gdyż każdy myślał, iż to właśnie jego sąsiad wydaje ten dźwięk. Kilka minut później dźwięk stał się głośniejszy i słabszy, jakby ktoś trącał struny lutni. Wszyscy spojrzeli w górę. Głowy zwróciły się na zachód. Nawet teraz nie pojmowali, że ten odgłos, jakby drganie naciągniętej struny, dochodził z liny, która obiegała wokół ziemię, i że ta lina była napięta do ostateczności, i że to właśnie morze z furią naciągało tę linę. Upłynął pewien czas, zanim zrozumieli. Horyzont się skończył. Gdy to dostrzegli, było już za późno. Świt nie tylko wzeszedł jak piorun, lecz był piorunem. I chociaż wszystkie trzy okręty
przechyliły się natychmiast i próbowały dokonać ostrego zwrotu na lewą burtę, jednak nagły wzrost prędkości i bezlitosny prąd udaremnił manewrowanie. Wtedy właśnie rogerianin pożałował, że ich statek nie ma śruby genueńskiej i opalanego drewnem silnika. Mogliby wówczas przeciwstawić się straszliwej potędze nacierającego jak rozjuszony byk morza. Wtedy właśnie jedni zaczęli się modlić, inni szaleć, niektórzy próbowali zaatakować Admirała, kilku wyskoczyło za burtę, a jeszcze inni popadli w odrętwienie. Tylko nieustraszony Kolumb i dzielny Brat Drucik wykonywali swoje obowiązki. Cały
dzień gruby mnich kulił się wklinowany w swoją małą nadbudówkę, nadając kropki i kreski do kolegi na Grań Canarii. Zaprzestał dopiero wtedy, gdy wzeszedł księżyc, niczym ogromna czerwona bańka dobywająca się z gardła umierającego olbrzyma. Wtedy zaczął się bacznie wsłuchiwać i pracował w zapamiętaniu bazgrząc, klnąc bezbożnie i sprawdzając księgi szyfrowe. Tak przeszła mu noc. Kiedy w wyciu i zamęcie nadeszło znów świtanie, wybiegł z toldilli z kawałkiem papieru w zaciśniętej ręce. Wzrok miał oszalały i poruszał szybko wargami, ale nikt nie rozumiał, że udało mu się złamać szyfr. Nikt też nie słyszał jego okrzyków: — To Portugalczycy! To Portugalczycy! Pojedynczy ludzki głos nie mógł się przedrzeć do ich uszu przez narastający łoskot. Pochrząkiwania i brzęk struny były tylko wstępem do właściwego koncertu. Teraz nadeszła potężna uwertura: równie przemożny jak róg Gabriela rozlegał się łoskot Okeanosa spadającego w przestrzeń kosmiczną.
Przełożyli Grażyna Grygiel Piotr Staniewski
ALFRED EDISON VAN VOGT ZABÓJCA Z MROKÓW
Łowy wiodły Coeurla coraz dalej i dalej! Czarna, bezksiężycowa i niemal bezgwiezdna noc wycofywała się z wahaniem przed posępnym czerwonawym świtem, co skradał się od jego lewej strony. Wątły i smętny był to poblask, niczym nie zapowiadający nadciągającego ciepła, nie przynoszący ulgi — ledwie chłodna rozproszona jasność z wolna rysująca koszmarny pejzaż. Gdy bladoczerwone słońce wychynęło na koniec zza horyzontu, zaczęły wokół niego przybierać kształty czarne postrzępione skały i czarne martwe równiny. Wtedy to pojął niespodziewanie Coeurl, że jest na terenach znajomych. Stanął jak wryty. Napięcie rozogniło jego nerwy. Z nagłą, niepohamowaną siłą mięśnie naparły na kości. Potężne łapy przednie — dwakroć dłuższe od zadnich — poczęły drżeć, a drżenie owo zakrzywiło zarazem wszystkie ostre jak brzytwy szpony. Wyrastające z barków grube macki poniechały ruchu falistego i zesztywniały w czujnej gotowości. Zbity z tropu kręcił na boki swym wielkim kocim łbem, zaś włoskowate czułki, z których składały się jego uszy, wibrowały gorączkowo, badając każdy zabłąkany powiew wiatru, każde drgnięcie eteru. Nie było jednak odzewu, szybki dreszcz nie przeniknął jego złożonego układu nerwowego, najniklejsza nawet oznaka nie wskazywała na obecność gdziekolwiek w pobliżu niezbędnej mu nade wszystko id. Zrozpaczony Coeurl przycupnął — olbrzymia kocia sylweta obrysowana mglistym czerwonawym niebem, niczym zdeformowana rycina przedstawiająca czarnego tygrysa spoczywającego na czarnej skale gdzieś w nierealnej krainie. Wiedział, że nadejdzie ten dzień. Przez wszystkie stulecia niestrudzonych poszukiwań ten dzień, coraz mroczniejszy, napawający coraz większym lękiem, zbliżał się nieuchronnie
— owa fatalna chwila, gdy będzie musiał wrócić do punktu, z którego w świecie pozbawionym niemal id-istot rozpoczął był swe systematyczne łowy. Ta prawda uderzała weń falami, jak niekończący się, pulsujący ból w głębi jego duszy. Gdy rozpoczynał, z każdych kilkuset mil kwadratowych można było bezlitośnie wytrzebić kilka id-istot. I aż za dobrze wiedział Coeurl w swej ostatecznej godzinie, że ani jednej nie pominął. Nie było już id-istot do jedzenia. Na całym bezbrzeżnym obszarze setek tysięcy mil kwadratowych, który posiadł prawem bezwzględnego podboju póki żaden z bytujących po sąsiedzku coeurli nie ośmielał już kwestionować jego władania — nie pozostała ani szczypta id, by pokrzepić nieśmiertelną poza tym maszynę jego cielska. Spenetrował ten obszar piędź po piędzi. A teraz — rozpoznał tuż przed sobą skalisty kopiec i czarny most skalny tworzący po jego prawej stronie dziwaczny, kręty tunel. To w tym tunelu leżał przez wiele dni; czekając aż ze swej nory w skałach wypełznie prymityw-
na, wężopodobna id-istota, by grzać się w słońcu — jego pierwsza ofiara po tym, jak pojął absolutną konieczność eksterminacji zorganizowanej. Oblizał wargi na przelotne, a rozkoszne wspomnienie chwili, gdy jego zaśliniona paszcza szarpała łup na cudownie smakowite drobiny. Ale ślepy lęk przed światem bez id wymiótł z jego świadomości słodkie wspomnienie, pozostawiając tylko pewność śmierci. Warknął donośnie; ów wyzywający, piekielny dźwięk, co zawibrował w powietrzu, obudził wśród skał wielokrotne echa, a wreszcie na powrót rozedrgał jego nerwy, był instynktownym, diabelskim wyrazem woli życia. I wtedy — nagle — przybyło to. Ujrzał, jak długim opadającym łukiem wyłania się z oddali — maleńki jaśniejący punk-
cik, błyskawicznie rozrastający się w matową kulę. I oto już wielka lśniąca bryła z sykiem przemknęła nad Coeurlem, zwalniając dostrzegalnie w procesie gwałtownego hamowania. Przeskoczyła jeszcze nad czarną linią wzgórz po jego prawej stronie, przez sekundę wisiała prawie nieruchomo, a potem opadła, niknąc mu z oczu. Wywołana oszołomieniem drętwota Coeurla przerodziła się w eksplozję aktywności. Szybki jak tygrys, spływał w dół pomiędzy skałami. Okrągłe czarne ślepia płonęły dręczącą całą jego istotę okropną pożądliwością. Czułki jego uszu wibrowały nowiną o id w takim dostatku, że szpony nienaturalnego głodu przyprawiały ciało o mdłości. Skarlałe czerwone słońce stało niczym szkarłatna kula na czarno-purpurowym niebie, gdy podkradł się do masywu skalnego i z rzucanego przezeń cienia spojrzał na rozciągnięte w dole, niweczejące, gigantyczne ruiny miasta. Mimo swych rozmiarów srebrzysta kula wydawała się wobec baśniowego ogromu tego morza ruin czymś osobliwie nieznacznym. A przecież miała w sobie jakieś ujęte w karby życie, jakiś dynamiczny bezruch, który po chwili jął manifestować się silniej, dominować nad otoczeniem. Masywna, zdolna gruchotać skały konstrukcja z metalu spoczywała w niecce wyżłobionej własnym ciężarem w twardej, niepodatnej równinie, która zaczynała się tuż za peryferiami martwej metropolii. Coeurl spoglądał na obce dwunożne istoty stojące w małych grudkach obok jaskrawo oświetlonego otworu ziejącego w podstawie statku. Żądza ściskała mu gardło; mózg pomroczniał od pierwszego dzikiego impulsu, by runąć w opętańczym ataku i zmiażdżyć te kruche, bezradne z pozoru stworzenia, których ciała emitują drgania id. Ów szaleńczy odruch był wciąż tylko mknącym po mięśniach prądem elektrycznym, gdy pohamowało go mgliste wspomnienie. Wspomnienie, co przyniosło lęk, porażając jego nerwy żrącym kwasem słabości, zatruwając ostatnie rezerwy sił. Zdążył dostrzec, że stworzenia te noszą coś na swych prawdziwych ciałach: połyskliwą a przezroczystą materię, siejącą
w promieniach słońca osobliwe ogniste błyski.
Przyszły niespodziewanie dalsze wspomnienia. Wspomnienia dni, gdy rozciągnięte w dole miasto było żyjącym, dyszącym sercem epoki chwały, która w ciągu jednego, jedynego stulecia rozsypała się w pył pod ogniem broni. Ci, co z niej strzelali, wiedzieli tylko, że ocalałym przypadną w udziale i tak coraz skromniejsze zapasy id. To pamięć tego oręża zatrzymała go w miejscu, skurczonego w paroksyzmie przerażenia, który przyćmiewał zdolność rozumowania. Widział się zmiażdżonym przez kule z metalu, spopielonym przez parzący płomień. Począł wracać spryt — i wyjaśnił obecność tych stworzeń. To zapewne — rozważał po raz pierwszy Coeurl — ekspedycja naukowa z innego systemu. W dawnych czasach coeurle rozmyślały o podróżach kosmicznych, kataklizm jednak przyszedł zbyt szybko, by myśl stała się czynem. Naukowcy zamierzają badać, nie unicestwiać. Naukowcy to w pewnym sensie głupcy. Zuchwały swą wiedzą wyłonił się z ukrycia. Zauważył, że istoty dostrzegły go. Odwróciły się i patrzyły. Jedna, najmniejsza w grupie, wydobyła z pochwy połyskliwy metalowy pręt i niedbale trzymała go w dłoni. Coeurl, poruszony do głębi tym spostrzeżeniem, sadził dalej; było za późno, by zawrócić. Komandor Hal Morton usłyszał, że mały Gregory Kent, chemik, chichocze owym zakłopotanym pół-rechotem, którym zwykł nieodmiennie oznajmiać wszelkie duchowe rozterki. Dostrzegł, że Kent przebiera palcami po wrzecionowatej, metalitowej broni. — Nie będę ryzykować z czymś równie wielkim — oznajmił Kent. Komandor Morton
pozwolił swemu zduszonemu uśmieszkowi odbić się echem w komunikatorze. — To jeden z powodów — mruknął w końcu — dla którego bierze pan udział w ekspedycji, Kent. Unika pan ryzyka we wszystkim. Jego śmiech zamilkł. Obserwując nadciągającego przez czarną skalistą równinę potwora, instynktownie wysunął się do przodu, aż jego potężna postać rozpierająca przezroczysty metalitowy skafander znalazła się odrobinę przed innymi. Trajkot komentarzy docierał przez radiokomunikator do jego uszu: — Nie chciałbym nocą spotkać tej kici w ciemnym zaułku. — Nie bądź głupi. To najwyraźniej istota inteligentna. Prawdopodobnie członek rasy panującej. — Wygląda w najlepszym razie na wielkiego kota, biorąc, rzecz jasna, poprawkę na te macki sterczące z karku i potworne przednie łapska. — Jego budowa — rozległ się głos, który Morton przypisał psychologowi Siedlowi — implikuje zwierzęce w charakterze, nie zaś rozumne przystosowanie do otoczenia. Z drugiej
jednak strony fakt zbliżania się do nas w ten, a nie inny sposób jest typowy nie dla zwierzęcia, a dla istoty posiadającej zracjonalizowaną świadomość naszej ewentualnej tożsamości. Zwróćcie uwagę, że jego ruchy są sztywne, dowodzą ostrożności, a to z kolei świadczy, iż wie o naszej broni i lęka się jej. Chciałbym przyjrzeć się z bliska zakończeniom jego macek. Jeśli zwężają się w naprawdę chwytne, przypominające dłoń wyrostki, wniosek, że jest potomkiem mieszkańców miasta, będzie nieunikniony. Znalezienie metody porozumienia się z nim okazałoby się wielce pożyteczne, choć pozory świadczą, iż uległ degeneracji do sta-
dium zatraty świadomości historii gatunku. Coeurl zatrzymał się dziesięć stóp przed najbardziej wysuniętą z istot. Obecność id była tak intensywna, że jego umysł jął dryfować ku ostatecznej krawędzi chaosu. Czuł się tak, jakby członki jego nurzano w rozpalonej cieczy; namacalna wręcz zmysłowość łaknienia rozdzierającego całą jego istotę przyćmiewała mu wzrok. Ludzie — wszyscy z wyjątkiem małego ze lśniącym metalowym prętem w dłoni — podeszli bliżej. Coeurl zorientował się, że badają go z nieskrywaną ciekawością. Wargi ich się poruszały, a głosy wybijały monotonny, bezsensowny rytm na czułkach jego uszu. Odbierał zarazem fale o znacznie wyższej częstotliwości — na swym własnym poziomie komunikacji były to wszelako drażniące jego umysł zgrzyty pochodzenia maszynowego. Czyniąc wyraźny wysiłek, by sprawiać wrażenie przyjaznego, wyemitował czułkami uszu swe imię, a jednocześnie ukazywał na siebie jedną zakrzywioną macką. Gourlay, szef łączności, wycedził: — Kiedy wił tymi włoskami, złapałem w swoim odbiorniku jakiś szum, Morton. Czy myśli pan... — To bardzo prawdopodobne — odpowiedział dowódca na nie dokończone pytanie. — Czyli jest dla pana robota, Gourlay. Jeśli porozumiewa się za pośrednictwem fal radiowych, nie jest całkowicie wykluczone, że zdoła pan stworzyć jakiś obraz telewizyjny z tych drgań albo nauczyć go alfabetu Morse’a. — No tak — oznajmił Siedel. — Miałem rację. Każda z macek przekształca się w siedem mocnych palców. Zakładając, iż system nerwowy jest dostatecznie skomplikowany, te palce mogą, po treningu, obsługiwać każdą maszynę. — Myślę, że powinniśmy teraz wrócić na statek i zjeść lunch — rzekł Morton. — Potem do roboty. Ci od surowców mogą zmontować maszyny, zacząć gromadzić dane na temat
możliwych złóż metali i tak dalej. Inni spróbują niewielkiego ostrożnego zwiadu. Proszę o notatki z informacjami o architekturze i poziomie naukowym tej rasy, a zwłaszcza z sugestiami dotyczącymi przyczyn jej upadku. Na Ziemi ginęła cywilizacja za cywilizacją,
a przecież za każdym razem nowa wykwitała z prochów poprzedniej. Dlaczego tu nie stało się podobnie? Jakieś pytania? — Tak. Co z kiciusiem? Niech pan spojrzy, chce wejść z nami. Komandor Morton zmarszczył brew, co podkreśliło jeszcze ową bladość, jaką twarzom nadaje żegluga w głębokim Kosmosie. — Gdyby znalazł się jakiś sposób zabrania go do środka nie sprawiający wrażenia pojmania siłą... Co pan sądzi, Kent? — Sądzę, że powinniśmy najpierw postanowić, czy jest dla nas „czymś” czy „kimś”, a później traktować tak albo tak. Skłaniam się ku tej drugiej wersji. A co do zabrania go na statek... — mały chemik zdecydowanie pokręcił głową. — Niemożliwe. Tutejsza atmosfera ma dwadzieścia osiem procent chloru. Nasz tlen będzie dla jego płuc czystym dynamitem. Komandor uśmiechnął się. — On najwyraźniej w to nie wierzy. Obserwował jak kotopodobny potwór wkracza za pierwszymi dwoma ludźmi przez wielki właz. Mężczyźni zachowywali ostrożny dystans, a potem spojrzeli na Mortona pytająco. Morton skinął dłonią. — O.K. Otwórzcie drugi luk, żeby łyknął tlenu. Odechce mu się. Po chwili zaklął ze zdziwienia.
— Do diabła, nawet nie zauważył różnicy! To znaczy, że albo nie ma płuc, albo jego płuca nie korzystają z chloru. Wpuśćcie go! Da sobie radę! Smith, to skarbiec dla biologa. I nieszkodliwy, jeśli zachowamy ostrożność. Zawsze zdołamy go ujarzmić. Cóż to jednak za metabolizm! Smith, wysoki, chudy, kościsty facet o długim, smętnym obliczu, rzekł głosem zaskakująco silnym: — We wszystkich naszych wyprawach natrafiliśmy na dwie tylko wyższe formy życia. Takie, które zależne są od chloru i takie, które potrzebują tlenu — dwóch pierwiastków potrzebnych do spalania. Gotów jestem postawić w zakład moją reputację, że nie ma organizmu złożonego, który w drodze naturalnej potrafiłby przystosować się do obydwu gazów. Powiedziałbym bez wielkiego namysłu, że mamy do czynienia z niebywale zaawansowaną formą życia. Ta rasa już dawno temu odkryła prawdy biologii, których istnienie my dopiero zaczynamy podejrzewać. Morton, musimy uczynić wszystko, by nie pozwolić tej istocie umknąć. — Jeśli przyjąć za kryterium jego chęć wejścia do środka — roześmiał się Morton — to nasz kłopot będzie polegać na tym, jak się go pozbyć. Wraz z Coeurlem i dwoma swoimi ludźmi wszedł do komory. Mruczały automatyczne instrumenty; po kilku minutach stali przed
szeregiem wind, które łączyły pomieszczenie z sektorem mieszkalnym. — Czy to wjeżdża na górę? — spytał jeden z mężczyzn, ukazując kciukiem potwora. — Niech lepiej jedzie sam, jeśli tylko zechce wejść. Coeurl nie miał zastrzeżeń, póki nie usłyszał, jak zatrzaskują się za nim drzwi; zamknięta klatka wystrzeliła do góry. Zwinął się z dzikim warknięciem, gdy jego umysł znów pogrą-
żył się w chaosie. Skoczył i rąbnął o drzwi. Metal wgiął się pod uderzeniem, on sam zaś wściekł się z rozpaczliwego bólu. Był teraz tylko pojmanym zwierzęciem. Szarpał metal szponiastymi łapami, gnąc go jakby to była folia. Swymi grubymi mackami wyrywał potężne sztaby. Maszyneria zgrzytała; następowały ostre szarpnięcia, gdy bezgraniczna siła wciąż wlokła klatkę mimo sterczących z niej kawałków metalu, które szorowały po ścianach szybu. Potem klatka zatrzymała się, a on wyrwał pozostałości drzwi i cisnął je na korytarz. Czekał tam, gdy Morton i pozostali przybiegli z dobytą bronią. — Jesteśmy durnie — powiedział Morton. — powinniśmy mu pokazać jak to działa. Myślał, że wzięliśmy go podstępem. Skinął na potwora i ujrzał, jak z węgli jego ślepiów znika dziki blask, kiedy przesadnie podkreślonymi gestami otwierał i zamykał drzwi, by zademonstrować przebieg operacji. Coeurl przerwał mu wykład, wbiegając do dużego pomieszczenia po swojej prawej stronie. Legł tam na pokrytej wykładziną podłodze i próbował ujarzmić elektryczne napięcie swych nerwów i mięśni. Za to, że okazał strach, obruszał na samego siebie prawdziwie wściekłą lawinę gniewu. Sądził w swym rozpalonym umyśle, że stracił był przewagę, jaką dawał mu pozór istoty łagodnej i nieszkodliwej. Jego moc musiała oszołomić ich i zatrwożyć. Oznaczało to większe niebezpieczeństwo w przedsięwzięciu, które jak wiedział — musi zrealizować: zabić wszystkich na statku i poprowadzić go ku macierzystej planecie, w poszukiwaniu niewyczerpanych zapasów id. Bez mrugnięcia okiem Coeurl leżał i obserwował dwóch ludzi uprzątających gruzy zasłaniające metalowe wrota wielkiej starej budowli. Całe cielsko przenikał ból komórek łaknących id. Żądza przedzierała się przez rozdygotane mięśnie, jak żywa istota pulsowała w mózgu. Każdy nerw drżał niecierpliwością, by ruszyć za ludźmi, którzy powędrowali do miasta. Bo jeden z nich, jak wiedział, poszedł tam samotnie.
Upływały ciągnące się minuty; wciąż powstrzymywał się, wciąż leżał i patrzył, świadom, iż ludzie wiedzą, że patrzy. Pod nadzorem trzeciego człowieka podholowali ze statku do bryły skalnej blokującej na poły otwarte wrota, metalową maszynę. Ani jedno drgnienie ich palców nie uszło jego dzikiemu spojrzeniu i z wolna, gdy stała się dlań oczywista prostota urządzenia, poczęła w nim rosnąć wzgarda.
Wiedział, czego oczekiwać, kiedy w końcu płomień strzelił rozjarzonym ciosem i wgryzł się żarłocznie w twardą skałę. Mimo owych przewidywań, z premedytacją podskoczył i warknął jakby ze strachu, kiedy biały żar zaatakował. Czułki jego uszu ułowiły śmiech ludzi, ich osobliwą przyjemność z jego udawanego lęku. Odblokowano wrota, nadszedł Morton i wkroczył do środka z trzecim mężczyzną. Ten pokręcił głową. — Jatki. Ale można to i owo wyczytać. Najoczywiściej używali energii atomowej, lecz... lecz do napędu kół. To dziwaczne zestawienie. U nas energia atomowa doprowadziła do opracowania urządzeń bezkołowych. Możliwe wszakże, że tu postęp sięgnął jeszcze dalej — do mechaniki kół nowego typu. Mam nadzieję, że ich biblioteki zachowały się lepiej niż tu. W przeciwnym razie nigdy się nie dowiemy. Cóż mogło sprawić, że ot tak, zniknęła cywilizacja? W komunikatorze rozległ się trzeci głos: — Mówi Siedel. Słyszałem pańskie pytanie, Pennons. Z psychologicznego i socjologicznego punktu widzenia istnieje jeden tylko powód, dla którego jakiś obszar wyludnia się — brak żywności.
— Dlaczego jednak nie podjęli podróży kosmicznych, by szukać pożywienia gdzieś dalej, skoro byli tak zaawansowani naukowo? — Niech pan spyta Gunliego Lestera — wtrącił Morton. — Słyszałem jeszcze przed lądowaniem, jak wygłaszał pewną teorię. Astronom zgłosił się na pierwsze wezwanie. — Niektóre fakty wciąż wymagają zweryfikowania, ale ta opustoszała planeta jest jedyna, która obiega tutejsze żałosne czerwone słońce. Nie ma nic innego. Ani księżyca, ani nawet planetoidy. A najbliższy system gwiezdny odległy jest o dziewięćset lat świetlnych. Rasa panująca tego świata musiałaby stanąć w obliczu gigantycznego problemu: jak — za jednym zamachem — rozwiązać kwestię lotów nie tylko międzyplanetarnych, ale również międzygwiezdnych. Jeśli weźmie się pod uwagę, jak powolny był nasz postęp — najpierw Księżyc, potem Wenus, jeden sukces wiodący do drugiego, wreszcie, po stuleciach, do najbliższych gwiazd i umożliwiające loty galaktyczne antyakceleratory — jeśli więc wszystko to weźmie się pod uwagę, trzeba w moim przekonaniu przyjąć, że nie ma rasy zdolnej stworzyć podobne maszyny bez doświadczenia praktycznego. Skoro zaś najbliższa gwiazda jest tak odległa, nie znalazł się bodziec dla przygody kosmicznej, z której zrodziłoby się doświadczenie. Coeurl przecwałował żwawo ku innej grupie. Ale teraz, przy ogarniającej go żądzy za-
spokojenia głodu i upajającej na kształt szaleństwa wzgardzie, nie zwracał uwagi na to, czym zajmują się ludzie. Przebudzone widzianymi rzeczami wspomnienia dawnej wiedzy coraz szerszym i żywszym strumieniem wlewały się w jego świadomość.
I mknął od grupy do grupy jak rozedrgany piorun kulisty — podniecony, dręczony mdłościami przez swój okropny głód. Obok przetoczył się niewielki pojazd, stanął, zaterkotała ogromna kamera robiąc Coeurlowi zdjęcie. Wyżej, na skalistym wzgórku, prężył się ku niebu gigantyczny teleskop. Obok, coraz głębiej i głębiej, wprost ku jądru planety, dezintegrator wbijał w otwór świder swego niszczącego płomienia. Dusza Coeurla stała się plątaniną obrazów, gdy obserwował z cząstkową tylko uwagą. I coraz wyraźniej rysował się ów moment, gdy nie będzie już mógł — jak doskonale wiedział — znosić dłużej męki udawania. Wszechmocna niecierpliwość opanowywała jego mózg, całe ciało płonęło opętańczym pragnieniem, by popędzić za człowiekiem, który samotnie poszedł do miasta. Dłużej nie mógł wytrzymać. Z paszczy pociekła mu zielona piana. I dostrzegł, że przez tę jedną chwilę nikt nań nie patrzy. Wystrzelił jak pocisk z lufy. Płynął wielkimi posuwistymi skokami, cień wśród rzucanych przez skały cieni. W ciągu minuty nierówny teren skrył statek kosmiczny i dwunogie istoty. Coeurl zapomniał o statku, zapomniał o wszystkim oprócz swego celu — jakby magiczną szczotką do wymazywania pamięci wysprzątano starannie cały jego umysł. Podążał szerokim kręgiem, a potem pognał przez miasto, po opustoszałych ulicach i — z łatwością, jaką daje dobra znajomość terenu — na skróty; przez ziejące w osłabionych upływem czasu murach wyłomy, przez długie korytarze niszczejących budynków. Przeszedł w wolniejszy bieg, niższe skoki, kiedy jego czułki uszne odebrały drgania id. Stanął raptownie i wyjrzał spomiędzy rozsypanych złomów skalnych. Przy czymś, co niegdyś musiało być oknem, stał człowiek śląc w posępne wnętrze oślepiające promienie swej latarki. Latarka zgasła. Człowiek, potężnie zbudowany, krzepki, oddalił się szybkimi, czuj-
nymi krokami. Coeurlowi nie spodobała się ta czujność. Zwiastowała kłopoty, oznaczała błyskawiczną reakcję na niebezpieczeństwo. Coeurl zaczekał, aż istota ludzka zniknie za rogiem, a potem wyszedł na otwartą przestrzeń. Biegł teraz, znacznie szybciej niż zdołałby maszerować człowiek, w jego umyśle bowiem wykrystalizował się plan. Jak widmo przemknął sąsiednią ulicą, obok długiego szeregu domów. Nie zwalniając skręcił za najbliższy róg, a potem, z brzuchem szorującym po ziemi, wślizgnął się w półmrok między budynkiem a stosem gruzu. Rozciągającą się przed nim ulicę
wyniosłe usypiska gruzu przekształciły w rodzaj kanionu o zwężającym się wylocie. Ów wylot znajdował się dokładnie poniżej stanowiska Coeurla. Jego czułki uszne pochwyciły świst fal niskiej częstotliwości. Dźwięk ten przeniknął drżeniem całą jego istotę; i oto nagle lodowate szpony strachu szarpnęły mózgiem Coeurla. Człowiek będzie mieć broń. Jeśli zdoła wyzwolić jeden tylko gejzer energii atomowej... tylko jeden gejzer!... nim jego własne mięśnie rozprężą się w morderczej furii! Osunęła się miniaturowa lawina kamieni. I człowiek znalazł się poniżej jego kryjówki. Coeurl wyciągnął łapę i jednym miażdżącym ciosem roztrzaskał połyskujący przezroczysty hełm skafandra kosmicznego. Rozległ się zgrzytliwy dźwięk rwanego metalu, trysnęła krew. Człowiek zgiął się we dwoje, jak scyzoryk. Przez mgnienie stał jeszcze, utrzymywany niepojęcie cudownym wspólnym wysiłkiem kości, nóg i muskułów, aż wreszcie runął z brzękiem swej zbroi próżniowej. Lęk wyparował kompletnie i Coeurl wyskoczył z ukrycia. Z drapieżnym pośpiechem miażdżył metal i okryte nim ciało. Wielkie kawałki metalu i strzępy odzieży zasłały ziemię.
Trzaskały kości, chrzęściło mięso. Nie było trudno dostroić się do drgań id i zapoczątkować gwałtowny rozkład chemiczny, wyzwalający ją z potrzaskanych kości. Id, przekonał się Coeurl, gromadziła się głównie w kościach. Czuł się odświeżony, niemal odrodzony. Było tu więcej strawy, niż jej pożarł przez cały miniony rok. Trzy minuty później było po wszystkim i Coeurl pognał jak dzika bestia zmykająca przed okrutnym niebezpieczeństwem. Zachowując ostrożność zbliżał się do lśniącej kuli z kierunku przeciwnego do tego, w jakim się oddalił. Ludzie krzątali się przy swych zajęciach. Niepostrzeżenie Coeurl przyłączył się do jednej z grup.
Morton wpatrywał się w rozesłany na skale u swych stóp koszmar postrzępionego ciała, metalu i krwi; czuł, jak odbierając zdolność mówienia, ściska mu się krtań. Usłyszał słowa Kenta: — Wolał iść sam, niech go diabli! W głosie małego chemika pobrzmiewał tłumiony płacz i Morton wspomniał, że Kent i Jarvey przyjaźnili się od wielu lat tak, jak może się przyjaźnić tylko dwóch mężczyzn. — Najgorsze — wzdrygnął się jeden z mężczyzn — że to wygląda na bezsensowne morderstwo. Jego ciało zostało rozsiane jak podeptana na kawałeczki galareta, ale nie wydaje się, by brakowało czegokolwiek. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że gdybyśmy zważyli
wszystko, okazałoby się, iż wciąż jest tego sto siedemdziesiąt pięć funtów przy grawitacji
ziemskiej. Czyli jakieś sto siedemdziesiąt przy tutejszej. Wtrącił się Smith, którego chmurną twarz pokryły głębsze niż zazwyczaj zmarszczki smutku. — Zabójca zaatakował Jarveya, a potem przekonał się, że jego ciało jest mu wstrętne — niejadalne. To tak jak ten nasz wielki kot. Nie zjadł niczego, cośmy przed nim stawiali... Jego słowa zamarły w nagłej, złowrogiej ciszy. Potem dodał powoli: — A co w ogóle z tą bestią? Jest wystarczająco wielka i silna, by zrobić coś takiego swoimi pazurkami. Morton zmarszczył czoło. — To jakaś myśl. W końcu jest jedyną żywą istotą, jaką tu spotkaliśmy. Oczywiście, nie możemy zlikwidować go wyłącznie na podstawie podejrzeń... — A poza tym — dorzucił jeden z ludzi — cały czas miałem go na oku. Nim Morton zdołał coś powiedzieć, psycholog Siedel rzucił pytanie: — Czy jest pan absolutnie pewien? Mężczyzna zawahał się. — Może z wyjątkiem paru minut. Łaził sporo, patrzył na wszystko. — W tym rzecz — oznajmił Siedel z satysfakcją. Zwrócił się do Mortona: — Widzi pan, komandorze, ja też odniosłem wrażenie, iż zawsze był w pobliżu, a przecież, gdy się nad tym zastanawiam, znajduję luki. Były chwile — prawdopodobnie długie minuty — kiedy całkowicie znikał z pola widzenia. Twarz Mortona pomroczniała od głębokiego namysłu, gdy Kent wtrącił gniewnie: — Ja mówię — nie ryzykować. Zabić bydlę na podstawie podejrzeń, nim spowoduje większe straty. — Korita, pan kręcił się z Cranessym i Van Horne’em — rzekł powoli Morton. — Czy
sądzi pan, że kociak jest potomkiem klasy panującej tej planety? Jakby zbierając myśli wysoki japoński archeolog patrzył w niebo. — Komandorze Morton — rzekł w końcu z szacunkiem — tkwi tu tajemnica. Spójrzcie wszyscy, panowie, na ten majestatyczny horyzont. Zauważcie gotyckie niemal kontury budowli. Wznosząc swe olbrzymie miasto, ten lud nie zrywał związków z naturą. Budynki nie są po prostu zdobione — one same są ozdobą. Mamy tu wyrastające z ziemi, brzemienne celowością, nieco patetyczne odpowiedniki kolumn doryckich, piramid egipskich i katedr gotyckich. Jeśli ten samotny, opustoszały świat był planetą macierzystą owej rasy, to budził w jej sercach szczególnie ciepłe uczucia:
Tę prawdę podkreślają kręte ulice. Ich maszyny dowodzą, że byli matematykami, ale przede wszystkim — artystami; nie tworzyli przeto geometrycznie zaprojektowanych miast nadmiernie wyrafinowanych światów. W nieregularną, niematematyczną konfigurację domów, budowli, alej, wpisali autentycznie artystyczną żywiołowość, uczucie głębokiej radości, intensywności życia, natchnionej wiary w świat wartości duchowych. Nie była to posiwiała z wieku, schyłkowa cywilizacja, ale kultura młoda i żywotna, pewna siebie, krzepiona wielkością przeznaczeń. I oto wszystko się skończyło. Nagle, jakby w tym właśnie momencie kultura owa miała swoją bitwę pod Tours i poczęła chylić się ku upadkowi jak starożytna cywilizacja mahometańska. Albo jakby przebyła jednym skokiem mnogie stulecia wkraczając od razu w okres walczących państw. W dziejach cywilizacji chińskiej okres ten trwał od roku 480 do 230 przed Chrystusem i zakończył się utworzeniem z państwa T’sin Cesarstwa Chińskiego. Dla
Egiptu zamknął się latami 1780 — 1580 przed Chrystusem, z których ostatni wiek to nieopisany czas „Hyksosów”. Epoka klasyczna doświadczała owego okresu od Cheronei — 338 p.n.e. i, w największym przerażeniu, od Gracchi — 133 p.n.e. po Akcjum w 31 p.n.e. Amerykanie zachodnioeuropejscy — w dziewiętnastym i dwudziestym stuleciu; współcześni zaś historycy zgadzają się, że w tę samą, nominalnie, fazę my wkroczyliśmy jakieś pięćdziesiąt lat temu, choć — oczywiście — zdołaliśmy problem rozwiązać. Zapyta pan, komandorze, cóż to ma wspólnego z pańskim pytaniem. Odpowiem: nie ma dotąd wzmianek o jakiejkolwiek kulturze, która gwałtownie wkroczyłaby w okres walczących państw. Jest to zawsze ewolucja powolna, a pierwszym jej etapem jest nieubłagane kwestionowanie wszelkich prawd niegdyś uświęconych. Przestają istnieć pewniki duchowe, rozwiewają się bowiem w ogniu bezlitosnych penetracji wiedzionych przez racjonalne, analityczne umysły. Sceptycyzm staje się postawą cenioną najwyżej. Ta kultura, powiadam, runęła w erze największego rozkwitu. Efekt socjologiczny podobnej katastrofy to nagły upadek moralności, zwrot ku bestialskiemu zwyrodnieniu, nie ożywianemu nawet śladem ideologii, to szorstka obojętność wobec śmierci. Jeśli ten... ten kiciuś jest potomkiem takiej właśnie rasy, to musi być szczwanym, nocnym złodziejem, zimnokrwistym mordercą, który dla zysku rozszarpie gardło rodzonemu bratu. — Dość! — uciął Kent. — Komandorze, gotów jestem przyjąć na siebie rolę kata. — Niech pan posłucha, Morton — wtrącił ostro Smith — nie zabije pan tego kota, nawet jeśli jest winien. To biologiczna skarbnica. Kent i Smith patrzyli na siebie gniewnie. Morton obrzucił ich zasępionym spojrzeniem i rzekł po namyśle:
— Skłaniam się, by potraktować pańską teorię jako roboczą, Korita. Ale jedno pytanie: kiciuś pochodzi z epoki wcześniejszej niż nasza? Chodzi mi o to, że wkraczamy teraz w wysoce cywilizowaną erę naszej kultury, gdy on, w najdynamiczniejszym okresie swojej, traci kontakt z własną historią. Czy nie jest możliwe, że jego kultura, kultura tej planety, jest relatywnie starsza niż nasza, ogólnogalaktyczna? — W tym rzecz. Niewykluczone, iż wiedzie się ze środkowego okresu dziesiątej cywilizacji tego świata, gdy my przynależymy do końca ósmej cywilizacji ziemskiej, przy czym, co oczywiste, każda z dziesięciu wznoszona jest na ruinach poprzedzającej. — W takim więc razie kiciuś może nie wiedzieć nic o sceptycyzmie, który umożliwił nam określenie go z taką pewnością mianem łotra i mordercy? — Tak, byłaby to dlań najczystsza magia. Morton uśmiechnął się ponuro. — Więc myślę, że spełni się pańskie życzenie, Smith. Pozwolimy kiciusiowi pożyć; jeżeli zdarzą się jeszcze teraz, gdy już go znamy, dalsze nieszczęścia, ich powodem będzie najzwyczajniejsza nieostrożność. Istnieje, oczywiście, pewna szansa, że się mylimy. Mam podobne jak Siedel wrażenie, że zawsze był w pobliżu. Ale teraz... nie możemy zostawić tak biednego Jarveya. Włoży my go — do trumny i pogrzebiemy. — Nie, nie pogrzebiemy! — warknął Kent z zaczerwienioną twarzą. — Pan wybaczy, komandorze, nie to miałem na myśli. Utrzymuję, że kiciuś potrzebował czegoś z ciała. Wygląda, że niczego tu nie brak, czegoś jednak musi brakować. Mam zamiar przekonać się czego i udowodnić mu morderstwo w takim stopniu, że będzie musiał pan uwierzyć ponad wszelką wątpliwość. Była głęboka noc, gdy Morton podniósł wzrok znad książki i zobaczył Kenta wyłania-
jącego się z drzwi wiodących do położonych niżej laboratoriów. Kent niósł w dłoniach dużą, płytką misę; jego zmęczone oczy błysnęły ku Mortonowi. — Niech pan teraz patrzy! — powiedział ochryple. Ruszył w stronę Coeurla, który rozciągnięty na wielkim dywanie udawał, że śpi. Morton powstrzymał go. — Niech pan chwilę zaczeka, Kent. W żadnym innym przypadku nie kwestionowałbym pańskich poczynań, ale wygląda pan na chorego, jest pan przemęczony. Co pan tam ma? Kent odwrócił się i Morton pojął, że pierwsze wrażenie dało mu jedynie powierzchowny pozór prawdy. Pod oczami małego chemika, oczami, które patrzyły gorączkowo z zapadniętej, ascetycznej twarzy, były ciemne worki. — Znalazłem brakujący pierwiastek — powiedział Kent. — To fosfor. W kościach
Jarveya nie ostał się nawet milimetr sześcienny fosforu. Najmniejsza jego szczypta została odsączona, choć przy pomocy jakiej superchemii — nie mam pojęcia. Są sposoby odzyskiwania fosforu z ludzkiego ciała. Szybkim sposobem jest, na przykład, to, co przydarzyło się jednemu z budowniczych tego statku. Pamięta pan, wpadł do piętnastu ton rozżarzonego metalitu — tak przynajmniej utrzymywała rodzina — ale towarzystwo nie chciało wypłacić odszkodowania, póki analiza nie wykazała, że metalu zawiera wysoki procent fosforu... — Co jest w tej misce? — przerwał ktoś. Ludzie odkładali magazyny i książki, patrząc z zainteresowaniem. — Fosfor organiczny. Poczuje zapach albo coś, co pełni dlań funkcję zapachu... — Sądzę, że odbiera drgania materii — wtrącił leniwie Gourlay. — Czasem, kiedy wije
tymi czułkami, odbieram w radio wyraźny szum. A potem znów nic nie słychać, jakby przesunął się w górę czy w dół skali częstotliwości. Wygląda na to, że kontroluje wibracje wedle woli. Z widoczną niecierpliwością Kent czekał na ostatnie słowa Gourlaya, a potem podjął: — Więc w porządku, kiedy odbierze drgania fosforu i zareaguje na nie jak zwierzę... cóż, zadecydujemy, o czym przekonała nas jego reakcja. Czy mogę zaczynać, Morton? — Pański plan ma trzy słabe punkty — odparł Morton. — Po pierwsze, zdaje się pan zakładać, że jest tylko zwierzęciem; zdaje się pan zapominać, że po Jarveyu może nie być głodny; zdaje się pan wreszcie myśleć, że nie będzie podejrzliwy. Ale niech pan stawia miskę. Jego reakcja może nam coś powiedzieć. Gdy człowiek stawiał przed nim miskę, Coeurl patrzył nieruchomymi czarnymi ślepiami. Jego czułki natychmiast odebrały emitowane przez zawartość miski drgania id — i przestał na nią zwracać uwagę. Rozpoznał dwunożną istotę jako tę, która rankiem trzymała broń. Niebezpieczeństwo! Z warknięciem porwał się na łapy. Chwycił miskę w palcowate wyrostki wijącej się macki i chlusnął jej zawartością prosto w twarz Kenta, który cofnął się z wrzaskiem. Gwałtownie odrzucił miskę i grubą jak lina okrętowa mackę zawinął na talii klnącego mężczyzny. Nie przejmował się bronią u pasa Kenta. Była to, wyczuł, broń wibracyjna — tylko zasilana atomowo, nie zaś atomowy dezintegrator. Rzucił wierzgającego Kenta na najbliższą kanapę — i wtedy z sykiem konsternacji uświadomił sobie, że powinien go był rozbroić. Sama, broń nie stanowiła niebezpieczeństwa — niemniej gdy człowiek, z wściekłością wycierając twarz z mazi jedną ręką, drugą sięgał do pasa, a potem wolno unosił wibrator, Coeurl cofnął się i skurczył. Biała ognista smuga strzeliła w jego masywny łeb.
Czułki uszne zamruczały niwecząc działanie wibratora. Okrągłe czarne ślepia Coeurla zwęziły się, gdy dostrzegł poruszenie wśród ludzi sięgających po swe metalitowe miotacze. Głos Mortona smagnął ciszę. — Stać! Kent zabezpieczył wibrator, a skulony Coeurl przypadł do ziemi, gotując się z wściekłości na człowieka, który zmusił go do ujawnienia części jego mocy. — Kent — powiedział zimno Morton — nie należy pan do ludzi łatwo tracących głowę. Z premedytacją próbował pan zabić kiciusia, wiedząc, że większość z nas skłania się do zachowania go przy życiu. Wie pan, jaka obowiązuje u nas zasada: jeśli ktokolwiek ma zastrzeżenia co do moich decyzji, winien te zastrzeżenia zgłosić w odpowiednim czasie. Jeśli zgodzi się z nimi większość, moje decyzje zostają anulowane. W tym przypadku zastrzeżenia miał pan jeden, akcja tedy wzięcia sprawiedliwości we własne ręce jest w najwyższym stopniu naganna i automatycznie odbiera panu prawo głosowania na przeciąg roku. Kent patrzył ponuro na otaczające go twarze. — Korita miał rację, mówiąc, że epoka nasza jest wysoce cywilizowana. Jest dekadencka — uniesienie czyniło jego głos coraz bardziej chropowatym. — Boże, czy nie ma tu nikogo zdolnego dostrzec grozę sytuacji? Jarvey nie żyje ledwie od paru godzin, a to bydlę, winne, jak doskonale wiemy wszyscy, leży tu nawet nie skrępowane i planuje sobie następne morderstwo: a ofiara jest właśnie w tym pomieszczeniu. Kimże jesteśmy — durniami, cynikami, upiorami? A może to tylko nasza cywilizacja jest tak rozintelektualizowana, że nawet mordercę każe nam traktować z pełnym zrozumieniem?
Skupił na Coeurlu zamyślone spojrzenie. — Miał pan rację, Morton, to nie jest zwierzę. To szatan z najgłębszych piekieł tej zakazanej planety, wirującej samotnie wokół zdychającego słońca. — Niech pan nie będzie z nami taki melodramatyczny, Kent — powiedział Morton. — Jeśli o mnie chodzi, pańską analizę uważam za całkowicie błędną. Nie jesteśmy upiorami ani cynikami: jesteśmy po prostu naukowcami, a ten kiciuś zostanie poddany badaniom. Teraz, gdy podejrzewamy go, wątpimy, by był zdolny zaskoczyć któregokolwiek z nas. Jeden przeciwko stu jest bez szans — popatrzył wkoło. — Czy mówię w imieniu wszystkich? — Nie w moim, komandorze! — to był Smith. Morton spojrzał oszołomiony, a Smith ciągnął: — W podnieceniu i chwilowym zamieszaniu nikt, jak się zdaje, nie zauważył, że kiedy Kent strzelił z wibratora, promień trafił to stworzenie wprost w koci łeb — i nawet go nie zranił! Zdumione spojrzenie Mortona przewędrowało ze Smitha na Coeurla, a potem znów na
Smitha. — Jest pan pewien, że trafił? Sam pan mówił, że wszystko stało się tak szybko — kiedy kiciuś nie ucierpiał, wywnioskowałem, że Kent po prostu chybił. — Trafił wprost w pysk — powtórzył bez wahania Smith. — Wibrator, oczywiście, nie zabije z miejsca nawet człowieka, ale powoduje obrażenia. Na kiciusiu jednak nie ma śladu obrażeń; nawet osmalonego włoska. — Może jego skóra stanowi dobrą izolację przeciwko ciepłu każdego typu? — Możliwe. Myślę jednak, że wobec naszej niepewności powinniśmy zamknąć go
w klatce. Gdy głęboki namysł omarszczył twarz Mortona, odezwał się Kent. — Wreszcie mówi pan do rzeczy, Smith. — Więc będzie pan usatysfakcjonowany, Kent — zapytał Morton jeśli zamkniemy go w klatce? — Tak. Jeśli cztery cale mikrostali nie będą w stanie go zatrzymać, możemy z powodzeniem przekazać mu statek — odparł Kent po chwili namysłu. Gdy ludzie wyszli na korytarz, Coeurl podążył za nimi. Kiedy Morton wykonał niewątpliwie zapraszający gest w kierunku drzwi, których dotychczas nie spostrzega, przestąpił je potulnie i znalazł się w kwadratowym pomieszczeniu z litego metalu. Szczęknęły za nim drzwi; poczuł przepływ energii, gdy zatrzasnął się zamek elektryczny. Pojął, że jest w pułapce, i jego wargi rozwarły się w grymasie nienawiści, lecz nie okazał uczuć żadnym innym widocznym sposobem. Zrozumiał, jak długą przebył drogę od owej chwili, gdy był pierwotną bestią, którą w klatce windy kompletnie rozstroił strach. Teraz tysiączne wspomnienia rozmaitych zdolności ocknęły się w jego umyśle, tysiączne, wiekami nie stosowane fortele stały się na powrót cząstką jego istoty. Przez chwilę siedział nieruchomo na swym krótkim, ciężkim zadzie, w który zwężało się jego cielsko, a czułki uszu badały otoczenie. W końcu legł na posadzce, a jego ślepia rozjarzyły się ogniem pogardy. Głupcy! Biedni głupcy! Mniej więcej godzinę później usłyszał, że jeden z ludzi — Smith hałasuje piętro wyżej. Spłynęła nań fala wibracji i przeraził się, choć tylko na moment. Ogarnięty grozą zerwał się na łapy — i zaraz pojął, że drgania to tylko drgania, nie zaś wybuchy atomowe. Ktoś fotografował wnętrze jego ciała. Znów przypadł do podłogi, ale jego czułki uszne wibrowały; pomyślał wzgardliwie, że
nieszczęsny dureń będzie zaskoczony, kiedy spróbuje wywołać zdjęcie. Po chwili człowiek odszedł i przez długi czas słychać było tylko dźwięki powodowane
przez krzątających się w oddaleniu ludzi. I one także z wolna zamilkły. Coeurl leżał i czekał, czując jak na statek wkrada się cisza. W zamierzchłej przeszłości, nim jeszcze zaświtała nieśmiertelność, coeurle także spały w nocy; pamięć owego faktu ożyła, gdy minionego dnia zobaczył kilku drzemiących ludzi. I w końcu drgania dwóch par stóp kroczących, kroczących nieustannie, pozostały jedyną powodowaną przez ludzi wibracją, która pulsowała w jego czułkach. W napięciu słuchał dwóch strażników. Pierwszy przemaszerował niespiesznie obok drzwi klatki. Jakieś trzydzieści stóp za nim szedł drugi. Coeurl wiedział, że są czujni; zdawał sobie sprawę, że nie zdoła zaskoczyć żadnego z nich, dopóki chodzą oddzielnie. Oznaczało to potrzebę zdwojonej ostrożności z jego strony. Piętnaście minut i zbliżyli się znowu. Gdy go tylko minęli, przeorientował zmysły z ich drgań na zakres nierównie wyższy. Pulsująca potęga maszyn atomowych poczęła sączyć do jego mózgu swą cichą opowieść. Silniki elektryczne nuciły swą przytłumioną pieśń najczystszej energii. Czuł szept tej cyrkulacji przez skryte w ścianach swej klatki przewody i przez elektryczny zamek w drzwiach. Zmuszał swe rozdygotane ciało do pełnego napięcia bezruchu, gdy błądząc i poszukując, jego zmysły próbowały dostroić się do tej syczącej burzy energii. I oto nagle czułki rozegrały się, znalazły harmonię — odebrał gwałtowną przemianę szmeru fali energetycznej w przeraźliwy pisk. Ostro szczęknął metal o metal. Delikatnym ruchem macki Coeurl rozwarł drzwi
i wyślizgnął się na matowo połyskujący korytarz. Znów krótka myśl o tych głupich istotach, które ośmieliły się zmierzyć z coeurlem na umysły, wywołała rozgrzewające uczucie wzgardy i wyższości. I w tym samym momencie pomyślał nagle o innych coeurlach. Osobliwa, pełna uniesienia świadomość więzi rasowej przeniknęła jego istotę; wiodąca go nienawiść całych stuleci bezlitosnej rywalizacji poczynała ustępować z wahaniem przed dumą z przynależności do rodu przyszłych władców całego Kosmosu. Poczuł niespodziewanie brzemię swych ograniczeń, samotności, tęsknoty za innymi coeurlami — jeden przeciwko stu, mając całą wieczność za stawkę; sam rozgwieżdżony wszechświat jawił się jako cel jego olbrzymich, zdobywczych ambicji. Jeśli mu się nie uda, powtórna okazja nie zdarzy się nigdy — nie starczy czasu, by wskrzesić z dawien dawna niszczejącą maszynerię i próbować rozwiązać problem podróży kosmicznych. Napięte mięśnie łap niosły go przez salon, następny korytarz — do drzwi pierwszej sypialni. Były uchylone. Jedno szybkie drgnienie muskułów, jedno smagnięcie macki, która objęła bezbronne gardło, zmiażdżyła je — i martwa głowa opadła nienaturalnie, a ciałem wstrząsnął pojedynczy skurcz.
Siedem sypialń; siedem trupów. To pokosztowawszy morderstwa po raz siódmy Coeurl doświadczył raptownego nawrotu żądzy, czystej, niczym nie krępowanej chęci zabijania, nawrotu tysiącletniego zwyczaju unicestwiania wszystkiego, co zawiera drogocenną id. Gdy śmierć w konwulsjach pochłonęła dwunastą ofiarę, ze zmysłowej rozkoszy zabijania wyrwał Coeurla odgłos kroków. Rozbrzmiewał w oddali — i to właśnie sprawiło, że kolejne fale przerażenia jęły pogłę-
biać chaos, jaki nagle zapanował w jego umyśle. Strażnicy szli z wolna korytarzem, ubliżając się do drzwi klatki, w której go uwięziono. Za chwilę pierwszy z nich zauważy, że drzwi są otwarte — i podniesie alarm. Coeurl przywołał resztki rozsądku. Z gorączkowym pośpiechem, niebaczny teraz na przypadkowe hałasy, pognał korytarzem z rzędem drzwi do sypialń i przez salon. Wpadł w następny korytarz, kurcząc się ze strachu w okropnym przewidywaniu płomienia atomowego, który uderzy go w łeb. Dwaj ludzie stali razem, ramię w ramię. Przez jedną króciutką chwilę Coeurl ledwie mógł uwierzyć swemu niebywałemu szczęściu. Drugi ze strażników podbiegł jak głupiec, gdy zobaczył, że pierwszy zatrzymuje się przed otwartymi drzwiami. Podnieśli wzrok, sparaliżowani koszmarem szponów i macek, okrutnego kociego łba i gorejących nienawiścią ślepiów. Pierwszy sięgnął po broń, lecz drugi, zmrożony nadciągającą zagładą, wydał wrzask, przenikliwy okrzyk przerażenia, który przemknął po korytarzach i zamarł w osobliwym gulgocie, gdy jednym potężnym ruchem Coeurl cisnął obydwa ciała w najdalszy koniec korytarza. Nie chciał, by znaleziono zwłoki w pobliżu klatki. To była jego jedyna nadzieja. Dygocząc każdym nerwem i muskułem, świadom okropieństwa pomyłki, jaką popełnił, niezdolny do spójnego rozumowania, skrył się w klatce. Drzwi zawarły się za nim z cichym stukiem. Prąd znów popłynął przez zamek elektryczny. Leżał w napięciu i udawał sen, słysząc tupot wielu stóp, odbierając drgania podnieconych głosów. Zorientował się, że ktoś zaktywizował audioskop klatki i zajrzał do środka. Jeszcze kilka chwil, a zostaną odkryte następne zwłoki. — Siedel nie żyje! — tępo powiedział Morton. — Jak damy sobie radę bez Siedela? I Breckenridge! I Coulter, i... przerażające! Ukrył twarz w dłoniach, ale tylko na moment. Podniósł chmurny wzrok i wysuwając do
przodu ciężką szczękę patrzył na otaczające go posępne twarze. — Jeśli ktokolwiek ma choćby ślad pomysłu, proszę o zdanie. — Obłęd kosmiczny! — Myślałem o tym. Ale od pięćdziesięciu lat nie było ani jednego przypadku. Dr Eggert zbada, rzecz jasna, wszystkich, a w tej chwili ogląda zwłoki mając na uwadze i tę
możliwość. Ledwie skończył, gdy dostrzegł, że w drzwiach pojawił się lekarz. Ludzie rozstąpili się, by zrobić mu przejście. — Słyszałem pana, komandorze — oznajmił dr Eggert — i już teraz mogę powiedzieć, że teorię o obłędzie należy wykluczyć. Gardła ofiar zostały zgniecione na miazgę. Żaden człowiek bez pomocy maszyny nie wykrzesałby z siebie podobnej siły. Morton zauważył, że wzrok doktora wciąż kieruje się w dół korytarza, pokręcił więc głową i wychrypiał: — Nie ma sensu podejrzewać kiciusia, doktorze. Jest w swojej klatce, łazi od ściany do ściany. Pewnie usłyszał zgiełk i... człowieku! po prostu nie można go podejrzewać. Tę klatkę zbudowano tak, by mogła chronić dosłownie wszystko — cztery cale mikrostali! — a na drzwiach nie ma nawet rysy. Kent, nawet pan nie powie „Zabić go na podstawie podejrzeń”, bo nie może być żadnych podejrzeń, chyba że mamy tu do czynienia z jakąś nową dziedziną wiedzy wykraczającą poza wszystko, co potrafimy sobie wyobrazić... — Wręcz przeciwnie — powiedział bezbarwnie Smith — mamy wszelkie niezbędne dowody. Użyłem wobec niego telefluoru — wie pan, tego urządzenia nad klatką — i próbowałem zrobić kilka zdjęć. Są całkowicie rozmazane. Kiedy włączyłem telefluor, kiciuś
podskoczył, jakby poczuł drgania. Chyba wszyscy wiedzą, co wcześniej mówił Gourlay? Ta bestia może najwidoczniej odbierać i wysyłać drgania dowolnej długości. Sposób, w jaki zneutralizowała energię broni Kenta jest definitywnym dowodem na jej szczególną zdolność zakłócania przepływu energii. — I cośmy sobie, do stu tysięcy diabłów, wzięli na kark? — jęknął któryś z ludzi. — No bo jeśli może kontrolować energię i wysyłać drgania każdej długości, to nic nie jest w stanie powstrzymać go przed wymordowaniem nas wszystkich. — Co dowodzi — wypalił Morton — że nie jest niezwyciężony, w przeciwnym bowiem razie uczyniłby to już dawno. Niespiesznie podszedł do mechanizmu kontrolnego klatki. — Nie otworzy pan tych drzwi! — sapnął Kent, sięgając po broń. — Nie, ale jeśli pociągnę ten przełącznik, prąd elektryczny przepłynie przez podłogę i porazi wszystko, co znajduje się w środku. Nigdy dotąd nie musieliśmy tego używać, mógł więc pan zapomnieć. Zdecydowanie szarpnął dźwignię. Błękitny płomień strzelił z metalu, a nad jego głową z pojedynczym hukiem eksplodowały bezpieczniki. — Dziwne — zachmurzył się Morton. — Te bezpieczniki nie powinny były wystrzelić. Cóż, nie możemy teraz nawet zajrzeć do środka, bo zniszczyło również audio.
— Jeśli mógł zakłócić funkcjonowanie zamka elektrycznego w stopniu wystarczającym do otwarcia drzwi — rzekł Smith — to prawdopodobnie rozpoznał wszelkie możliwe niebezpieczeństwa i był gotów zareagować, kiedy przełożył pan dźwignię. — Dowodzi to przynajmniej, że nie jest uodporniony na nasze energie! — ponuro
uśmiechnął się Morton. — Bo musiał je unieszkodliwić. Teraz ważne, iż mamy go za czterocalowymi ścianami z najtwardszego metalu. W najgorszym razie otworzymy drzwi i spalimy go miotaczami. Najpierw, jednak, myślę, spróbujemy użyć kabla zasilającego telefluor... Słowa jego przerwał zgiełk w klatce. Ciężkie cielsko rąbnęło o ścianę, po czym dał się słyszeć głuchy łomot. — Wie, co próbujemy zrobić! — mruknął do Mortona Smith. — Idę o zakład, że nasz kiciuś ma teraz rozstrój żołądka. Dobrze rozumie, jakim był durniem, wracając do klatki! Napięcie malało; ludzie uśmiechali się nerwowo, kreślony przez Smitha obraz perypetii potwora wywołał nawet wybuch niewesołego chichotu. — Bardzo chciałbym wiedzieć — powiedział inżynier Pennons — dlaczego wskazówka na tarczy telefluoru skoczyła na pełną moc i utrzymywała się w tym położeniu, kiedy kiciuś tak hałasował. Mam to przed nosem, skoczyła jak płomienie ze stogu siana! Cisza panowała teraz i w klatce, i poza nią. Wreszcie odezwał się Morton: — Może to znaczyć, że gotuje się do wyjścia. Cofnąć się, wszyscy, broń w pogotowiu. Kiciuś był głupcem, sądząc, że zdoła pokonać stu ludzi, nie przestaje jednak być najgroźniejszą istotą w galaktyce. Być może będzie wolał wyjść niż zginąć jak szczur w pułapce. A jest dostatecznie potężny, by kilku z nas zabrać ze sobą — jeśli nie zachowamy ostrożności. Ludzie cofnęli się zwartą grupą, a ktoś powiedział: — Dziwne, zdaje się, że słyszałem windę. — Windę! — powtórzył Morton. — Jesteś pewien, człowieku? — Przez chwilę byłem! — odparł z wahaniem mężczyzna, członek załogi statku. — Wszyscy szuraliśmy nogami... — Nich pan weźmie kogoś ze sobą i sprawdzi. Przyprowadźcie tego, co uciekł, kim-
kolwiek jest... Nastąpiło szarpnięcie, okropny wstrząs, zakołysało się całe gigantyczne cielsko statku. Morfonem rzuciło o podłogę z gwałtownością, która go oszołomiła. Z trudem odzyskał przytomność i uświadomił sobie, że wszędzie wokół niego leżą inni ludzie. — Kto, u diabła, uruchomił silniki!? — wrzasnął. Zabójcze przyspieszenie nie malało; wlokąc stopy z olbrzymim wysiłkiem, dotarł do
najbliższego audioskopu i wcisnął numer siłowni. Obraz, jaki wypłynął na ekran, wyrwał z jego gardła głuchy ryk: — To kiciuś! Jest w siłowni... a my pędzimy wprost w Kosmos. Nie skończył nawet mówić, gdy ekran pomroczniał. Nie widział już nic. Morton był pierwszym, który na chwiejnych nogach pokonał podłogę salonu i dostał się do magazynu, gdzie przechowywano skafandry. Wcisnąwszy się w swój niemal na ślepo, zneutralizował efekty torturującego ciało przyspieszenia i zaniósł skafandry leżącym na podłodze półprzytomnym towarzyszom. Po kilku minutach pomagali mu inni i nie minęło wiele czasu, a wszyscy przyobleczeni byli w metalu, zaś silniki zero-akceleratorów pracowały z połową mocy. I to Morton, zerknąwszy najpierw do klatki, otworzył drzwi i stał w milczeniu, gdy inni tłoczyli się wokół niego, patrząc na ziejącą w przeciwległej ścianie dziurę. Była to straszliwa wyrwa o postrzępionych krawędziach z powyginanego metalu; wiodła na sąsiedni korytarz. — Przysiągłbym — wyszeptał Pennons — że to niemożliwe. Dziesięciotonowy młot z warsztatów zdołałby jednym uderzeniem co najwyżej wgiąć czterocalową mikro —
a myśmy słyszeli tylko jedno uderzenie. Atomowy dezintegrator potrzebowałby minuty, żeby zrobić coś takiego. To nadistota, Morton. Morton dostrzegł, że Smith bada wyłom w ścianie. Po chwili podniósł wzrok. — Gdyby żył Breckenridge! By to wyjaśnić, niezbędny jest metalurg. Spójrzcie! Dotknął poszarpanej krawędzi metalu. Kawałek skruszył się pod jego palcem i gęstą strugą pyłu spłynął na podłogę. Dopiero teraz Morton zauważył niewielki stos metalicznych odpadków i pyłu. — Trafił pan w sedno — skinął głową Morton. — Nie było żadnego cudownego pokazu siły. Potwór użył po prostu swych szczególnych uzdolnień, by zakłócić napięcia spajające metal. Dotyczy to również odpływu energii z kabla zasilającego telefluor, co zauważył Pennons. Bestia użyła jej wykorzystując swoje cielsko jako transformator, przebiła się przez ścianę, pobiegła korytarzem do wind, a stamtąd do siłowni. — A tymczasem, komandorze — cicho powiedział Kent — stoimy w obliczu sytuacji, kiedy nadistota ma kontrolę nad statkiem, władając siłownią z jej nieograniczoną prawie mocą i najważniejszym sektorem warsztatów. Morton czuł brzemię ciszy, gdy ludzie ważyli słowa chemika. Ich niepokój był czymś namacalnym, kładł się ciężko na wszystkich twarzach; każda zdradzała rosnącą świadomość, że oto zaistniała sytuacja ostateczna, że stawką jest każdy żywot, a może nawet znacznie więcej. Morton wyraził tę wspólną dla wszystkich myśl:
— Załóżmy, że zwycięży. Jest absolutnie bezwzględny i widzi prawdopodobnie, że władza nad galaktyką leży w zasięgu jego możliwości.
— Kent się myli — warknął pierwszy nawigator. — Bestia nie kontroluje siłowni. Wciąż mamy rozdzielnię i to nam pierwszym daje kontrolę nad maszynami. Wy tutaj możecie nie znać naszego podwórka, ale — choć może w końcu nas rozłączyć — my już teraz moglibyśmy odciąć wszystkie przełączniki w siłowni. Komandorze, dlaczego nie odetnie pan mocy zamiast ładować nas w skafandry? W najgorszym razie mógłby pan przystosować statek do przyspieszenia. — Z dwóch powodów — odparł Morton. — Indywidualnie jesteśmy bezpieczniejsi w polu siłowym skafandrów. I nie możemy sobie pozwolić na to, by podyktowane paniką posunięcia odebrały nam przewagę. — Przewagę! Jaką jeszcze mamy nad nim przewagę? — Wiemy o nim to i owo — odrzekł Morton. — Natychmiast przeprowadzimy test. Pennons, niech pan odkomenderuje po pięciu ludzi na każde z podejść do siłowni. Weźcie dezintegratory atomowe, żeby przebić się przez wielkie drzwi. Zauważyłem, że są pozamykane. Obwarował się w środku. Selenski, pójdzie pan do rozdzielni i wyłączy wszystko z wyjątkiem napędu. Ten zaś proszę sprząc z kontaktem głównym, żeby można było wyłączyć wszystko od razu. Aha, najważniejsze: proszę zachować maksymalne przyspieszenie. W żadnym razie nie stosować antyprzyspieszenia. Zrozumiano? — Tak jest — zasalutował pilot. — I proszę meldować przez komunikator, gdyby którakolwiek z maszyn zaczęła znów pracować. Zwrócił się ku pozostałym. — Poprowadzę grupę na wejście główne. Kent, pan bierze nr 2, Smith nr 3, Pennons nr 4. Zaraz się przekonamy, czy mamy do czynienia z nauką bez granic, czy też istotą ograni-
czoną jak my wszyscy. Stawiam na to drugie. Morton czuł pustkę, jaka towarzyszy zwykle wędrówce bez końca, gdy olbrzymi w swym przezroczystym skafandrze kroczył połyskującą metalicznie wielką rurą korytarza głównego poziomu siłowni. Rozsądek podpowiadał mu, że bestia zdradziła już swą słabą stronę, a przecież nie ustępowało uczucie, iż mają do czynienia z istotą niepokonaną. Do komunikatora powiedział: — Podkradanie się nie ma sensu. Słyszy prawdopodobnie każdy szmer. Więc po prostu podtoczcie agregaty. Nie był w siłowni dostatecznie długo, żeby cokolwiek narozrabiać. Jak
już mówiłem, to przede wszystkim atak próbny. Po pierwsze, nie darowalibyśmy sobie, gdybyśmy nie spróbowali zniszczyć go już teraz, nim zdołał przygotować się przeciwko nam. Ale niezależnie od możliwości, że zdołamy unicestwić go natychmiast, mam pewną teorię. Rozumowanie idzie mniej więcej tak: drzwi skonstruowano w taki sposób, by wytrzymały przypadkową eksplozję atomową i dezintegratory potrzebują piętnastu minut, żeby się przez nie przebić. W tym czasie potwór nie będzie otrzymywał energii. Prawda, napęd nie zostanie wyłączony, ale to przecież czysta reakcja atomowa. Wedle mojej teorii jest to coś, w co nie może ingerować; za parę minut zobaczycie, o co mi chodzi... taką mam przynajmniej nadzieję. Jego głos zabrzmiał nagle chropawo: — Gotowe, Selenski? — Tak jest. — Wyłączyć kontakt główny! Korytarz — cały statek, jak wiedział Morton — raptownie pogrążył się w ciemnościach.
Komandor włączył pstryknięciem oślepiający reflektor na swoim hełmie; pozostali ludzie, z twarzami bladymi i ściągniętymi, uczynili to samo. — Ognia! — warknął Morton w komunikator. Zadygotały agregaty przenośne, a potem najczystszy płomień atomowy drapieżnym skokiem uderzył w twardy metal drzwi. Pierwsza rozżarzona kropelka z wahaniem potoczyła się nie w dół, lecz w górę drzwi. Druga zachowała się bardziej konwencjonalnie. Chwiejnym torem podążyła w dół. Trzecia odtoczyła się w bok — była to bowiem czysta energia, nie podporządkowana prawom grawitacji. Potem więcej i więcej kropel, aż tuzin strumyków statecznie choć niezbyt pewnie ciekł w najrozmaitszych kierunkach — strumyków diabolicznego; migocącego ognia, świetlistego jak klejnoty z baśni, ożywionego roziskrzoną furią atomów poddanych nagłej torturze, umykających na oślep, oszalałych z bólu. Minuty pożerały czas jak wolno działający kwas. W końcu Morton wychrypiał: — Selenski? — Jeszcze nic, komandorze. — Ale on musi coś robić — nieomal szeptem mówił Morton. — Nie może tak sobie czekać jak zaszczute zwierzę. Selenski? — Nic, komandorze. Siedem minut, osiem, potem dwanaście. — Komandorze! — to był głos Selenskiego, pełen napięcia. — Uruchomił prądnice. Morton głęboko wciągnął powietrze i usłyszał słowa jednego ze swych ludzi: — Dziwne. Nie możemy przeniknąć głębiej. Szefie, niech pan na to spojrzy.
Morton spojrzał. Maleńkie roziskrzone strumyki zastygły. Rozszalałe dezintegratory daremnie próbowały się wgryźć w niepodatny nagle metal. Morton odetchnął. — Nasza próba skończona. Zostawcie po dwóch ludzi do pilnowania każdego korytarza. Pozostałych proszę do rozdzielni. Kilka minut później zasiadł przed rozległą klawiaturą rozrządu. — Jeśli o mnie chodzi, test uważam za sukces. Wiemy, że z wszystkich urządzeń siłowni najważniejsza jest dla potwora prądnica. Musiał pracować w gorączce przerażenia, gdy byliśmy u drzwi. — Łatwo, rzecz jasna, dojść, co zrobił — rzekł Pennons. — Kiedy już dysponował energią, zwiększył napięcie elektryczne w metalu drzwi do granic możliwości. — Najważniejsze jest to — dorzucił Smith — że posługuje się drganiami tylko wtedy, gdy może wykorzystać swe szczególne uzdolnienia, a energia pochodzi ze źródeł innych niż jego ciało. Energia atomowa w swej czystej postaci, nie będąc przecież drganiami, jest dlań równie trudna do opanowania jak dla nas. — Zasadniczy punkt mojej opinii — oświadczył chmurnie Kent — to stwierdzenie, że postawił nas w martwym punkcie. Cóż z tego, że wiemy, iż uczynił to swą kontrolą nad drganiami? Nie mogąc przebić się przez drzwi za pomocą dezintegratorów atomowych jesteśmy skończeni. Morton pokręcił głową. — Nie skończeni... ale musimy to i owo zaplanować. Najpierw jednak uruchomię te maszyny. Gdy będą pracować, uzyskanie nad nimi kontroli sprawi mu więcej kłopotów. Szarpnięciem przesunął kontakt główny w dawne położenie. Dał się słyszeć pomruk, gdy w siłowni sto stóp niżej dziesiątki maszyn podjęło swe gwałtowne życie. Hałasy unor-
mowały się na poziomie monotonnej wibracji pulsującej mocy. Trzy godziny później Morton nerwowo chodził przed zgromadzonymi w salonie ludźmi. Jego ciemne włosy były w nieładzie, bladość mocnej twarzy podkreślała raczej niż łagodziła agresywne wrażenie, jakie sprawiała jego wydatna szczęka. Kiedy przemówił, jego głęboki głos brzmiał szorstko, niemal ostro. — By zyskać pewność, że nasze plany są w pełni skoordynowane, poproszę wszystkich ekspertów po kolei o nakreślenie ich roli w pokonaniu tego stworzenia. Najpierw Pennons! Pennons wstał dziarsko. Nie był rosłym mężczyzną, pomyślał Morton, ale wydawał się rosły, może z powodu pewności siebie. Ten człowiek znał maszyny i historię maszyn. Morton słyszał kiedyś, że Pennons tropił maszynę przez całą jej ewolucję od prostego narzędzia do
wysoce skomplikowanego współczesnego instrumentu. Badał rozwój maszyn na stu planetach; nie było w dziedzinie mechaniki dosłownie niczego o zasadniczym znaczeniu, o czym by nie wiedział. Odnosiło się wrażenie prawie dziwaczne, słysząc jak Pennons, który potrafił przez tysiąc godzin mówić na jakiś temat i ledwie go tknąć, oznajmia z absurdalną wręcz zwięzłością: — Zainstalowaliśmy w rozdzielni przekaźnik, który będzie rytmicznie uruchamiać i zatrzymywać każdą maszynę. Dźwignia zaskakiwać będzie z częstotliwością stu razy na sekundę, co ma w efekcie spowodować drgania wszelkich typów. Istnieje wprawdzie możliwość, że wedle zasady żołnierzy maszerujących przez most — słyszeliście, bez wątpienia, tę starą historię — rozleci się jakaś maszyna, może nawet kilka, ale w moim przekonaniu nie ma rzeczywistego niebezpieczeństwa pęknięć tego odpornego metalu. Celem zasadniczym jest
zakłócenie powodowanej przez bestię interferencji i przebicie się przez drzwi. — Teraz Gourlay! — warknął Morton. Gourlay leniwie dźwignął się na nogi. Wyglądał sennie, jakby nudziła go nieco cała procedura, a przecież Morton wiedział, że Gourlay uwielbia, gdy ludzie mają go za opieszałego, niezdarnego ciamajdę, który dnie trawi na drzemkach, a noce na spaniu. Jego oficjalny tytuł brzmiał „Naczelny inżynier łączności”, ale wiedza sięgała każdej dziedziny związanej z drganiami. Był ponadto, poza, być może, Kentem, najbystrzejszym prawdopodobnie człowiekiem na statku. Mówił cedząc słowa, co — jak zauważył Morton — służyło świadomie rozładowaniu napięcia i miało na ludzi wpływ kojący: wygładzały się niespokojne twarze, ciała rozsiadały się swobodniej. — Kiedy znajdziemy się w środku — rzekł Gourlay — ustawimy ekrany antywibracyjne z energii w czystej postaci, które powinny zastopować niemal wszystko, co potwór może mieć w zanadrzu. Działają na zasadzie odbicia i wszystko, co wyemituje, zostanie skierowane w jego stronę. Dysponujemy w dodatku znacznymi rezerwami energii elektrycznej, które rzucimy nań z przenośnych akumulatorów. Możliwości chłonięcia prądu tymi jego izolowanymi nerwami muszą mieć swoje granice. — Selenski! — zawołał Morton. Pilot główny już stał, jakby przewidując wezwanie Mortona. Komandorowi przyszło do głowy, że taki powinien być prawdziwy mężczyzna. Jego nerwy charakteryzowały się kamiennym spokojem, co jest pierwszą cechą wymaganą od człowieka zawiadującego lotem wielkiego statku, a przecież spokój ów spoczywał, zdawałoby się, na dynamicie, gotowym eksplodować wedle woli właściciela. Nie był człowiekiem o wielkiej wiedzy, ale reagował na bodźce z taką szybkością, że zdawało się, iż zawsze przewiduje.
— Plan, w moim odczuciu, zakłada przede wszystkim kumulację działań. Kiedy bestia myśli, że nie jest w stanie wytrzymać dłużej, zdarza się coś jeszcze, co pomnaża jej kłopoty i potęguje zmieszanie. Gdy wrzawa sięga szczytu, winienem włączyć antyakceleratory. Komandor zgadza się ze zdaniem Gunliego Lestera, że ta istota nie wie nic o antyprzyspieszeniu. Jest to bowiem odkrycie, jasne i proste, z dziedziny o lotach międzygwiezdnych, do którego nie da się dojść żadnym innym sposobem. Sądzę, że gdy bestia poczuje efekty antyakceleracji — pamiętacie wszyscy towarzyszące nam przez pierwszy miesiąc uczucie zapadania się — nie będzie wiedziała, co myśleć i czynić. — Następny Korita! — Mogę wam tylko dodać otuchy — powiedział archeolog — na podstawie mej teorii, że potwór posiada wszelkie cechy zbrodniarza z wczesnych epok jakichkolwiek cywilizacji, skomplikowane regresją do stadium pierwotnego. Wysunięta przez pana Smitha sugestia o jego zadziwiającej wiedzy oznaczać może to tylko, że mamy do czynienia z rzeczywistym mieszkańcem, nie zaś potomkiem mieszkańców miasta, któreśmy odwiedzili. Wynikałby z tego fakt jego prawdopodobnej nieśmiertelności, o czym poucza nas również jego zdolność przyswajania tak tlenu, jak i chloru, lub obywania się bez nich... I to wszelako nie ma zasadniczego znaczenia. Stwór pochodzi z konkretnej epoki swej cywilizacji i upadł tak nisko, że wiedza jego to głównie wspomnienia z owej epoki. Mimo potęgi drzemiącej w jego cielsku, pierwszego poranka stracił w windzie głowę — póki nie przyszły wspomnienia. Postawił się w takim położeniu, że musiał ujawnić swą zdolność panowania nad drganiami. I parę godzin temu sfuszerował masowe morderstwo. Całe jego dossier to w istocie zapis topornych chytrostek prymitywnego, egotycznego umysłu, który w nieznacznym lub zerowym stopniu orientu-
je się, z jak rozległą organizacją przychodzi mu mieć do czynienia. Przypomina starożytnego wojownika germańskiego, który miał się za coś lepszego od siwowłosego mędrca rzymskiego, choć ten drugi przynależał do potężnej cywilizacji budzącej lęk w Germanach owych czasów. Możecie panowie, sugerować, że późniejsze splądrowanie Rzymu przez Germanów odbiera moc mym argumentom; współcześni wszelako historycy zgadzają się, że splądrowanie to było historycznym zbiegiem okoliczności, nie zaś faktem historycznym sensu stricto. Ruch „ludów żeglarskich” kierowany od roku 1400 przed Chrystusem przeciwko cywilizacji egipskiej powiódł się tylko na wyspiarskim królestwie Krety — potężne ekspedycje na wybrzeża libijskie i fenickie, w których uczestniczyły również floty pirackie, zakończyły się niepowodzeniem równym temu, jakiego doznali Hunowie w swych przedsięwzięciach przeciwko Cesarstwu Chińskiemu. Rzym wyludniłby się tak czy owak. Starożytna pyszna Samarra w dziesiątym stuleciu była miejscem opustoszałym; Pataliputra, wielka stolica króla Asoki,
jak rozległa, kompletnie niezamieszkana pustynia domów rozciągała się przed oczyma podróżnika chińskiego Hsinan-tanga, gdy ten odwiedził ją w roku 635 naszej ery... Mamy tedy istotę prymitywną, a istota owa jest teraz w głębokim Kosmosie, całkowicie odizolowana od swego naturalnego habitat. Powiadam: uderzmy i pokonajmy ją. Gdy Korita kończył, jeden z ludzi wymamrotał: — Może pan sobie mówić, że złupienie Rzymu to przypadek, a ten gość to prymityw. Ale fakty są faktami. Coś mi się zdaje, że znów doświadczymy upadku Rzymu i nie prymityw to załatwi. Stwór dysponuje wszystkim, co do tego potrzebne. Morton uśmiechnął się ponuro do mówiącego, jednego z członków załogi.
— Przekonamy się... zaraz! W rozświetlonych gorejącym blaskiem warsztatach Coeurl harował ze wszystkich sił. Czterdziestostopowy stateczek kosmiczny o kształcie cygara był niemal gotów. Stękając z wysiłku zakończył pracochłonną instalację silników napędowych i przerwał na chwilę, by obejrzeć swój pojazd. Wnętrze, widoczne przez szczeliny poszycia, było żałośnie małe. Miejsca nie starczało dosłownie na nic prócz silników, a jemu samemu przypadał wąziutki skrawek przestrzeni. Na powrót pogrążył się w gorączkowej pracy, kiedy posłyszał zbliżających się ludzi i raptowną zmianę w burzliwym, piorunowym ryku maszyn — rytmiczny, przerywany pomruk, bardziej przenikliwy, drażniący uszy, ostrzejszy niż uprzedni chrapliwy, monotonny stuk. I oto nagle dezintegratory atomowe przypadły znów do masywnych drzwi zewnętrznych. Zwalczał je, nie odrywając się od roboty. Napinając wszystkie potężne mięśnie swego mocarnego cielska, dźwigał wielkie ładunki narzędzi, instrumentów i maszyn, by wepchnąć je na dno swej naprędce zmajstrowanej rakiety. Nie było czasu, by cokolwiek układać, nie było czasu na nic... nie było czasu... nie było... Myśli kłębiły mu się w głowie. Po raz pierwszy w czasie swej długiej, żywotnej egzystencji czuł się osobliwie strudzony. Ostatnim, bolesnym szarpnięciem podciągnął ogromną płytę metalu ku ziejącej w poszyciu stateczku szczelinie — i stał przez okropną minutę utrzymując ją w niepewnej równowadze. Wiedział, że drzwi poddają się. Pół tuzina dezintegratorów koncentrujących ogień w jednym punkcie nieugięcie choć powoli pożerało ostatnie cale. Z sapnięciem oderwał swój umysł od drzwi i całą świadomość, do ostatniej drobiny, skoncentrował na metrowej grubości ścianie zewnętrznej, ku której zwrócony był tępy dziób
jego stateczku.
Aż skurczyło się jego cielsko pod uderzeniem fali energetycznej, co przez czułki uszu popłynęła z prądnicy ku tej opornej ścianie. Czuł się tak, jakby całe jego wnętrze stanęło w ogniu i pojął, że wziął na siebie brzemię niebezpiecznie bliskie maksymalnego. A przecież stał, dygocąc z okropnego bólu i dzierżył w mocno zaciśniętych mackach nie przyspawaną wciąż płytę metalową. Jego ciężki łeb, jakby w koszmarnej jakiejś fascynacji, kierował się ciągle ku opornie twardej ścianie. Usłyszał, że jedne z drzwi siłowni runęły do wewnątrz. Ludzie wrzeszczeli, dezintegratory toczyły się naprzód, nie zaprzestając ognia. Coeurl słyszał, jak protestująco syczy podłoga siłowni, gdy omiotły ją te rwące wszystko na strzępy płomienie. Maszyny podtoczyły się bliżej; za nimi rozlegał się głos ostrożnych stąpnięć. W ciągu minuty znajdą się u wątłych drzwi oddzielających siłownię od warsztatów. I oto Coeurl dopiął swego. Z warknięciem nienawiści, mściwym ogniem w dzikich ślepiach zanurkował do swej małej rakiety i zaciągnął za sobą płytę metalową jak klapę włazu. Jego czułki mruczały, gdy zmiękczał jej krawędzie. W okamgnieniu płyta była nie tyle przyspawana, co połączona z poszyciem stateczku w jedność — bez śladu spoiny, bez nitów; rakieta sprawiała wrażenie litej, matowo połyskującej metalowej bryły z dwiema przezroczystymi płaszczyznami z przodu i z tyłu. Macka Coeurla objęła drążek napędu ze zmysłową niemal delikatnością. Kruchy stateczek runął naprzód, wprost na potężną ścianę zewnętrzną siłowni, która pod dotknięciem dziobu rakiety rozsypała się w połyskującą fontannę pyłu.
Coeurl poczuł leciutkie szarpnięcie i zaraz potem wystrzelił w mroźną pustkę. Wykonał skręt i ruszył z powrotem szlakiem, jaki przez wszystkie te godziny pokonywał wielki statek. Ludzie w rynsztunku przestrzennym stali u poszarpanej wyrwy, rozwierającej się w dolnych partiach gigantycznej kuli. Ludzie i wielki statek maleli. Potem ludzie zniknęli; pozostał tylko statek z blednącymi ognikami tysiąca iluminatorów. Kula niewiarygodnie szybko kurczyła się, aż nie można było rozróżnić poszczególnych iluminatorów. Niemal w prostej linii przed sobą Coeurl dostrzegł maleńki, przymglony czerwonawy punkt i uświadomił sobie, że to jego macierzyste słońce. Pędził ku niemu z pełną szybkością. Są tam jaskinie, w których będzie mógł się skryć i wespół z innymi coeurlami zbudować potajemnie statek kosmiczny zdolny bezpiecznie dotrzeć do innych planet — teraz, gdy już wie, jak to uczynić. Przyspieszenie pastwiło się nad jego cielskiem, a jednak nie zwolnił ani na moment. Obejrzał się, bliski przerażenia. Kula wciąż tkwiła w miejscu, maleńka plamka świetlna w bezgranicznej czerni kosmosu. Zamigotała nagle i zniknęła.
Przez krótką chwilę doświadczał pustego, lękliwego uczucia, że tuż przed zniknięciem kula drgnęła. Ale nic już nie widział. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż wygasiwszy wszystkie światła ludzie podkradają się doń w ciemnościach. Zatrwożony, niepewny, spojrzał przez przezroczystą płytę przednią. I przeszył go dreszcz przerażenia. Przyćmione, czerwone słońce, ku któremu zdążał, nie rosło. Z każdą chwilą stawało się coraz mniejsze, po następnych pięciu minutach było już zupełnie małe, wreszcie przekształciło się w bladoczerwoną kropkę na niebie — i znikło, jak
statek. A potem przyszedł strach, oślepiająca fala strachu, co pochłonęła całą jego istotę, zmroziła duszę obawą przed nieznanym. Przez długie minuty wpatrywał się w przestrzeń przed sobą, szukając jakichkolwiek punktów orientacyjnych. Ale lśniły tu tylko odległe gwiazdy, nieruchome kropki na aksamitnym tle bezdennych otchłani. Zaraz! Jedna z kropek rosła. W napięciu każdego nerwu i muskułu Coeurl obserwował, jak kropka staje się plamką, a potem kulą światła czerwonego światła. Rosła coraz bardziej i bardziej. Nagle czerwone światło rozbłysło i zbielało — i oto wprost przed sobą miał wielką bryłę statku kosmicznego o rozjarzonych iluminatorach, tego samego statku, który, co przecież widział, kilka minut przedtem zniknął gdzieś za nim. Coś stało się z Coeurlem w owej chwili. Jego umysł jął wirować jak koło zamachowe, coraz szybciej i szybciej, coraz bardziej chaotycznie. I nagle to koło rozprysło się w milion obolałych strzępów. Oczy wychodziły mu z orbit, gdy jak rozszalałe zwierzę miotał się w swej małej kabince. Jego macki porywały cenne instrumenty i ciskały je opętańczo, łapy waliły z furią w poszycie statku. I w końcu, w przebłysku zdrowego rozsądku, pojął, że nie jest w stanie czekać na nieuchronny ogień dezintegratorów atomowych. Nietrudno było zapoczątkować gwałtowny proces rozpadu, który wyzwolił z jego organów żywotnych każdą kroplę, id. Gdy go znaleźli, leżał martwy w niewielkiej kałuży fosforu. — Biedny kiciuś — powiedział Morton. — Zastanawiam się, co sobie pomyślał, kiedy po zniknięciu swego macierzystego słońca zobaczył przed sobą nas. Nie wiedząc nic o antyakceleratorach, nie mógł również wiedzieć, że my zdolni jesteśmy zatrzymać się w przestrzeni raptownie, gdy jemu wytracenie szybkości musi zająć przeszło trzy godziny,
i że tymczasem będzie się oddalać coraz bardziej od miejsca, ku któremu pragnie lecieć. Nie mógł wiedzieć, że zatrzymując się, przemknęliśmy obok niego z chyżością milionów mil na sekundę. Opuściwszy nasz statek, nie miał, rzecz jasna, żadnych szans. Musiał sądzić, że cały
świat stanął na głowie. — Niech pan da spokój ze współczuciem — usłyszał zza swych pleców słowa Kenta. — Mamy robotę: wybić wszystkie koty na tej żałosnej planecie. — To powinno być łatwe — wyszeptał Korita. — To tylko istoty prymitywne; wystarczy, byśmy wylądowali, a przyjdą do nas, chytrze mniemając, że nas omamią. — Rzygać mi się chce na wasze gadanie! — warknął Smith. — Kiciuś był najtwardszym orzechem, jaki mieliśmy kiedykolwiek do zgryzienia. Dysponował wszystkim, czego mu było trzeba do pokonania nas... Morton uśmiechnął się, gdy Korita przerwał szyderczo:
— Istotnie, drogi panie Smith, wyjąwszy fakt, że reagował zgodnie z impulsami biologicznymi swojego typu. Jego klęska stała się nieunikniona, gdyśmy bezbłędnie scharakteryzowali go jako zbrodniarza z konkretnej ery jego cywilizacji. To historia, wielce szanowny panie Smith, to nasza znajomość historii stała się przyczyną jego porażki — powiedział japoński archeolog, znów z grzecznością tradycyjną w jego narodzie.
ISAAC ASIMOV
NASTANIE NOCY
Fragmenty
Gdyby gwiazdy świeciły przez jedną noc na tysiąc lat, jakże ludzie czciliby i wielbili, jak zachowywaliby przez pokolenia pamięć o mieście Boga! EMERSON
Inny świat! Nie ma żadnego innego świata! Tutaj lub nigdzie — to cała rzeczywistość. EMERSON
Pamięci szanownego Johna W. Campbella juniora i dwojga przerażonych dzieci z Brooklynu, które, drżąc ze strachu, odbyły budzącą grozę pielgrzymkę do jego biura — jedno w 1938, a drugie w 1952 roku.
Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne, a jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żyjących bądź umarłych, jest czysto przypadkowe.
Powieść ta jest oparta na opowiadaniu Isaaca Asimova "Nastanie nocy", które ukazało się po raz pierwszy w magazynie "Astounding Science Fiction" w 1941 roku (na język polski przetłumaczył Tadeusz Jan Dehnel; pierwsza publikacja w antologii "Kryształowy sześcian Wenus" wydanej przez "Iskry" w 1966 roku). Decyzją Autorów uległy zmianie niektóre imiona i nazwy.
Do Czytelnika
Kalgasz to zupełnie odmienny świat i nie chcielibyśmy, abyś myślał, iż jest taki sam jak Ziemia, nawet jeżeli zamieszkujących go ludzi opisujemy jako mówiących w zrozumiałym dla ciebie języku i posługujących się znanymi ci pojęciami. Te słowa należy rozumieć jedynie jako odpowiedniki terminów obcych — czyli jest to typowy zbiór odpowiedników, taki sam, jakiego używa autor powieści, gdy J(r)^0 cudzoziemscy bohaterowie porozumiewają się między sobą w swoim ojczystym języku, a on przekłada ich słowa na język czytelnika. Tak więc jeżeli mieszkańcy Kalgasza mówią o "kilometrach", "rękach", "samochodach" czy "komputerach", to mają na myśli własne jednostki odległości, własne kończyny chwytne, własne środki transportu, własne urządzenia przetwarzające informacje itd. Komputery na Kalgaszu niekoniecznie muszą być kompatybilne ze stosowanymi w Nowym Jorku, Londynie czy Sztokholmie, a słowo kilometr, którego używamy w tej książce, nie musi oznaczać jednostki odległości równej tysiącu metrom. Uznaliśmy jednak, że prościej i lepiej będzie wykorzystać znane
terminy do opisywania zdarzeń na tamtym całkowicie odmiennym świecie, niż wymyślać długą listę kalgasjańskich wyrazów. Innymi słowy, moglibyśmy opowiedzieć ci, jak to jeden z naszych bohaterów zatrzymał się, aby strapnąć swe kanglisze przed wyjściem na siedmiowerkową przechadzkę po głównej libiszy swojego rodzinnego subna, i cała treść książki mogłaby wyglądać równie obco i odległe. Wtedy jednak o wiele trudniej byłoby wyłowić sens tego, co opisujemy, a to nie wydawało nam się celowe. Istota tej opowieści nie leży bowiem w liczbie dziwacznych pojęć, które moglibyśmy wymyślić; zawiera się raczej w reakcji grupy ludzi nieco nas przypominających, żyjących w świecie trochę podobnym do naszego — we wszystkim, z wyjątkiem jednego, ważnego szczegółu — kiedy ci ludzie stają w obliczu sytuacji, różniącej się całkowicie od tego, z czym kiedykolwiek borykali się mieszkańcy Ziemi. Wziąwszy pod uwagę wszystkie okoliczności uznaliśmy, że lepiej opowiedzieć ci, iż ktoś założył buty przed wyjściem na siedmiokilometrową przechadzkę, niż zaśmiecać książkę kangliszami, werkami i libiszami. Jeśli wolisz, możesz sobie wyobrażać, że w tekście pojawiają się "werki" wszędzie tam, gdzie jest mowa o "kilometrach", "glabery" tam, gdzie występują "godziny", a "sladoły" tam, gdzie są "oczy". Możesz też wymyślić własne terminy. Werki czy kilometry — wszystko to straci znaczenie w chwili, gdy pojawią się gwiazdy. Część pierwsza
Szarówka
Popołudnie jaśniało blaskiem czterech słońc. Wielki złocisty Onos górował wysoko na zachodzie, a niżej mały czerwony Dovim wyłaniał się właśnie na horyzoncie. Jeśli spojrzało się w przeciwną stronę, można było zobaczyć błyszczące białe punkciki Treya i Patru, jaśniejące na tle purpury wschodniej części nieba. Cudowne światło zalewało pofałdowane równiny najbardziej na północ wysuniętego kontynentu Kalgasza. Biuro Kelaritana 99, dyrektora Miejskiego Instytutu Psychiatrii w Jonglorze, miało szerokie okna wychodzące na cztery strony świata, mogące w pełni oddać wspaniałość tego zachwycającego widoku. Szirin 501 z Uniwersytetu Saryjskiego, który kilka godzin wcześniej przybył do Jongloru na pilne wezwanie Kelaritana, zastanawiał się, dlaczego nie jest w lepszym nastroju. Szirin miał pogodne usposobienie, dnie czterech słońc zwykle jeszcze zwiększały jego i tak wysoką aktywność; lecz dzisiaj był podenerwowany i niespokojny, chociaż ze wszystkich sił starał się to ukryć. Przecież ostatecznie wezwano go do Jongloru jako eksperta w dziedzinie chorób psychicznych. — Czy chciałby pan zacząć od rozmów z ofiarami? — zapytał Kelaritan. Dyrektor szpitala psychiatrycznego był wychudzonym, kościstym człowieczkiem o bladej cerze i zapadniętej klatce piersiowej. Szirin, rumiany i daleki od wychudzenia, żywił wrodzoną podejrzliwość wobec każdego dorosłego, który ważył mniej niż połowę tego co on sam. "Może to Kelaritan tak mnie wyprowadza z równowagi — pomyślał Szirin. — Wygląda jak żywy kościotrup". — Czy też uważa pan, panie profesorze, że lepiej będzie najpierw poznać samemu Tunel Tajemnic? Szirin zdobył się na krótki śmiech, mając nadzieję, że nie zabrzmiało to bardzo wymuszenie. — Porozmawiam najpierw z paroma ofiarami — odparł. — W ten sposób nieco lepiej przygotuję się na potworności tunelu.
Ciemne, okrągłe jak paciorki oczy Kelaritana błysnęły niepewnie. Głos zabrał Sibello 54, ugrzeczniony, ale stanowczy prawnik Jongloryjskiej Wystawy Stulecia. — Ależ, panie profesorze! — wykrzyknął. Potworności tunelu? To nieco przesadne określenie. Opiera się pan tylko na sprawozdaniach w prasie! Nazywa pan pacjentów ofiarami! Jak można ich tak określać?! — Tego terminu użył doktor Kelaritan — stwierdził oschle Szirin. — Jestem pewien, że doktor Kelaritan użył tego słowa w sensie najbardziej ogólnym.
Zakłada ono bowiem coś, czego zaakceptować nie mogę. W spojrzeniu, które Szirin rzucił prawnikowi, był zarówno niesmak, jak i zawodowy brak wszelkiego zaangażowania. — O ile wiem, w wyniku przejazdu przez Tunel Tajemnic kilkoro ludzi zmarło — odpowiedział. — Czy tak? — Owszem, było kilka zgonów. Nie ma jednak żadnego powodu, by sądzić, że ci ludzie zmarli właśnie w wyniku przejazdu przez tunel, panie profesorze. — Doskonale rozumiem, dlaczego nie dopuszcza pan tej myśli do siebie, panie radco — odparł Szirin cierpko. — Doktorze Kelaritan! — Sibello rzucił pełne wściekłości spojrzenie dyrektorowi szpitala. — Jeżeli badanie ma wyglądać w ten sposób, muszę zgłosić swój protest! Pański profesor Szirin ma tu występować w roli bezstronnego eksperta, a nie świadka oskarżenia! Szirin zachichotał. — Wyraziłem swój ogólny pogląd na prawników, nie zaś moją opinię o tym, co się sta-
ło lub nie stało w Tunelu Tajemnic. — Doktorze Kelaritan! — wykrzyknął czerwony ze złości Sibello. — Panowie, proszę... — powiedział Kelaritan, przenosząc szybko wzrok z Szirina na prawnika i z prawnika na Szirina. — Postarajmy się nie występować przeciwko sobie. Moim zdaniem badania nasze mają wspólny cel. Jest nim odkrycie, co naprawdę zdarzyło się w Tunelu Tajemnic, aby te nieszczęsne... hm... przypadki się nie powtórzyły. — Zgoda — rzucił Szirin pojednawczo. Uznał, że dogryzanie prawnikowi to strata czasu. Były ważniejsze rzeczy do zrobienia. Z uśmiechem zwrócił się do Sibella: — Nigdy właściwie nie interesowało mnie szukanie winnego, a tylko szukanie sposobów odwrócenia sytuacji, kiedy to ludzie chcą winnego znaleźć. Doktorze Kelaritan, obejrzyjmy teraz któregoś z pańskich pacjentów. Potem możemy zjeść obiad i przedyskutować wypadki, do których doszło w tunelu, tak jak je teraz widzimy, a po obiedzie chciałbym zobaczyć jeszcze jednego czy dwóch chorych... — Obiad? — powtórzył Kelaritan, jakby to pojęcie było mu całkiem obce. — Tak, obiad. Południowy posiłek. Jedzenie obiadu to mój stary zwyczaj, panie doktorze. Ale oczywiście poczekam. Z pewnością najpierw możemy odwiedzić któregoś z pacjentów. Kelaritan kiwnął głową. Potem zwrócił się do prawnika: — Myślę, że zaczniemy od Harrima. Jest dzisiaj w zupełnie dobrej formie. Na tyle dobrej, że chyba zniesie badanie przez kogoś obcego.
— A co z Gistin 190? — zapytał Sibello.
— Ona nie jest tak silna jak Harrim. Niech profesor Szirin dowie się zasadniczych rzeczy od Harrima, a potem porozmawia z Gistin i... hm, może z Chimmilitem. To znaczy po obiedzie. — Dziękuję — powiedział Szirin. — Proszę tędy, panie profesorze... Kelaritan wskazał oszklony pasaż prowadzący z biura do szpitala. Był to wysoki, napowietrzny chodnik z widokiem na trzysta sześćdziesiąt stopni dookoła — na niebo i na niskie szarozielone wzgórza otaczające Jonglor. Światło czterech słońc wpadało tu ze wszystkich stron. Dyrektor szpitala zatrzymał się na moment, spoglądając najpierw w lewo, a potem w prawo, obejmując w ten sposób wzrokiem całą panoramę. Wydawało się, że poważne, zmęczone oczy dyrektora szpitala psychiatrycznego zapłonęły nagle młodzieńczym blaskiem w ciepłych promieniach Onosa i kontrastujących z nimi promieniach Dovima, Patru i Treya, które zlewały się razem, tworząc olśniewające widowisko. — Cóż za piękny dzień! — wykrzyknął Kelaritan z entuzjazmem, który dla Szirina był trochę niepokojący, wziąwszy pod uwagę, że wyraził go ktoś tak opanowany i surowy jak ten psychiatra. — Wspaniałe są te cztery słońca razem na niebie! Cudownie się czuję skąpany w ich blasku! Ach, czasem zastanawiam się, co byłoby z nami bez naszych wspaniałych słońc! — Dzień mamy rzeczywiście piękny — zgodził się Szirin. Faktycznie, i on poczuł się trochę lepiej. Pół świata dalej jedna z koleżanek Szirina 501 z Uniwersytetu Saryjskiego również spoglądała w niebo, ale czuła jedynie przerażenie. Była to doktor Siferra 89 z Wydziału Archeologii, która przez ostatnie półtora roku prowadziła wykopaliska na terenie starożytnego miasta Beklimot, leżącego na odległym pół-
wyspie Sagikan. Zesztywniała ze zgrozy, obserwowała zbliżającą się katastrofę. Tu niebo nie wyglądało przyjaźnie. W tej części świata jasno świeciły tylko Tano i Sitha; ich zimny blask nigdy nie przynosił radości, a jedynie smutek. Na tle głębokiego, ponurego błękitu nieba w tym dniu dwóch słońc była to złowroga, przytłaczająca iluminacja, rzucająca poszarpane, złowieszcze cienie. Można też było dojrzeć Dovima, który właśnie zaczął piąć się po niebie z prawej strony, tuż ponad szczytami odległych gór Horkkan. Jednak przyćmiony blask małego czerwonego słońca był niewielką pociechą. Siferra wiedziała, że ciepłe żółte światło Onosa pojawi się wkrótce na wschodzie i rozjaśni świat. Niepokoiło ją jednak coś znacznie poważniejszego niż chwilowy brak głównego
słońca. Do Beklimotu zbliżała się burza piaskowa, za kilka minut przetoczy się nad nimi, a wtedy wszystko może się wydarzyć. Wszystko. Burza może zniszczyć namioty, tace ze starannie posortowanymi znaleziskami archeologicznymi mogą zostać przewrócone, a ich zawartość rozsypana. W jednej chwili ekipa może stracić aparaty fotograficzne, sprzęt konieczny do wykopalisk, pracowicie zestawione rysunki stratygraficzne i wszystko, nad czym tak długo pracowali. Nawet gorzej. Wszyscy mogą zginąć. I jeszcze gorzej. Ruiny starożytnego Beklimotu — kolebki cywilizacji, najstarszego znanego miasta na Kalgaszu — były w niebezpieczeństwie. Rowy na otaczającej miasto aluwialnej równinie, które Siferra wykopała prowadząc badania, nie były zabezpieczone przed tak silną burzą. Jeżeli nadchodzący wiatr, już unoszący
ogromne masy piasku, będzie wystarczająco silny, naniesie go jeszcze więcej i rzuci z ogromną siłą na kruche pozostałości Beklimotu — zetrze je, zniszczy, zagrzebie, a fundamenty potrzaska i rozrzuci po rozprażonej równinie. Beklimot to historyczny skarb będący własnością całego świata. Siferra odsłaniając miasto narażała je na prawdopodobne uszkodzenie, ale to było normalne w takich przypadkach ryzyko. Nie da się przeprowadzić żadnych wykopalisk bez zniszczenia czegoś innego — na tym polega praca archeologa. Ale odsłonić samo serce równiny i mieć takiego pecha, by zostać zaskoczoną przez najstraszliwszą w całym stuleciu burzę piaskową... Nie, nie! To naprawdę zbyt wiele! Jeżeli w wyniku tego, co zrobiła, Beklimot zostanie zniszczony, jej imię będzie opluwane przez całe wieki. A może nad tym miejscem wisi jakaś klątwa, o czym mówią przesądni ludzie? Siferra 89 zawsze z pogardą patrzyła na podobnych pomyleńców. Jednak te wykopaliska, które —jak miała nadzieję — ukoronują jej karierę, od samego początku przyprawiały o ból głowy. A teraz grożą zniszczeniem jej zawodowej kariery na resztę życia — jeżeli w ogóle to wszystko przeżyje. Przybiegł jeden z asystentów, Eilis 18. Był to niski, żylasty mężczyzna, wyglądający bardzo niepozornie w porównaniu z wysoką, wysportowaną Siferra. — Zamocowaliśmy już, co było można! — zawołał, z trudem łapiąc oddech. — Reszta jest w rękach bogów! — Bogów? Jakich bogów, Eilisie, czy widzisz tu jakichś bogów? — spytała Siferra gniewnie. — Ja tylko chciałem powiedzieć...
— Wiem, co chciałeś powiedzieć. Nieważne. Z przeciwnej strony nadszedł nadzorujący prace Tuwik 443 z szeroko otwartymi z przerażenia oczami. — Proszę pani, gdzie możemy się schować?! Tu nie ma żadnego bezpiecznego miejsca! — Tuwiku, już ci mówiłam. Na dole pod urwiskiem. — Zakopie nas tam! Zmiecie! — Urwisko was ochroni, nie martw się — uspokajała go Siferra z pewnością siebie, której wcale nie czuła. — Idźcie tam! I przypilnuj, żeby wszyscy się tam znaleźli! — A pani? Dlaczego pani tam nie idzie? Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. Czyżby myślał, że ma swoją prywatną kryjówkę, w której będzie bezpieczniejsza niż inni? — Zaraz pójdę, Tuwiku! Idź już i nie zawracaj mi głowy! Po przeciwnej stronie drogi, w pobliżu sześciobocznego budynku z cegły, który poprzedni badacze nazwali Świątynią Słońc, pojawiła się zwalista postać Balika 338. Mrugając i zakrywając oczy przed zimnym światłem Tano i Sithy spoglądał w kierunku północy, skąd nadciągała burza piaskowa. Na twarzy miał wyraz udręki. Balik pełnił funkcję głównego stratygrafa, ale także meteorologicznego eksperta ekspedycji. Do jego obowiązków należało opracowywanie raportów dotyczących warunków pogodowych i przewidywanie wszelkich możliwych odchyleń. Pod względem pogody na półwyspie Sagikan zazwyczaj nie działo się wiele — było to miejsce niezwykle suche, a deszcz padał raz na dziesięć czy dwadzieścia lat. Jedynym niezwykłym wydarzeniem klimatycznym, które się tam zdarzało, było przesunięcie w dominującym modelu prądów powietrznych, co uruchamiało cyklon, ale to nie zdarzało się częściej niż kilka razy w stuleciu.
Czy przygnębienie na twarzy Balika oznaczało wyrzuty sumienia, które musiał czuć, bo nie udało mu się przewidzieć nadciągającej burzy? A może był tak przerażony dlatego, że uświadomił sobie całą grozę tego, co się miało zdarzyć? Siferra pomyślała, że wszystko mogłoby być inaczej, gdyby mieli czas przygotować się do kataklizmu. Teraz dostrzegała te wszystkie znaki, które go zwiastowały, gdyby tylko zechciano je odczytać — najpierw niesłychanie suchy, nawet jak na warunki Sagikanu upał, zaraz potem martwa cisza zastąpiła normalny powiew od północy, następnie zaś dziwny, wilgotny wiatr nadszedł od południa. Kiedy zaczął wiać, ptaki khalla, osobliwe wychudzone stworzenia żywiące się padliną, które niczym wampiry nawiedzały okolicę, natychmiast uciekły, jakby goniły je demony, i ukryły się wśród wydm zachodniej pustyni. To trzeba było przyjąć jako znak. Ptaki khalla uciekające z krzykiem w krainę wydm.
Byli zbyt zajęci kopaniem, by zwracać uwagę na to, co działo się wokół. Zwykłe zaprzeczanie faktom. Udawaj, że nie zauważasz znaków świadczących o nadchodzącej burzy, a burza pójdzie gdzie indziej. A potem ta mała szara chmurka, która pojawiła się znikąd na dalekiej północy, ta brudna plama na ognistej tarczy pustynnego nieba, zwykle przejrzystego jak szkło... "Chmura? Czy widzisz jakąś chmurę? Nie widzę żadnej chmury". Znów zaprzeczanie faktom. A teraz chmurka przekształciła się w olbrzymiego czarnego potwora, zasłaniającego pół nieba. Wiatr wiał z południa, ale już nie był wilgotny; przypominał raczej powiew z rozpalonego pieca. Pojawił się jeszcze inny wiatr, silniejszy, dmący z przeciwnego kierunku. Jeden
wiatr podsycał drugi. A kiedy się spotkają... — Siferro! — ryknął Balik. — Nadchodzi! Chowaj się! — Idę! Idę! Nie miała ochoty nigdzie się chować. Chciała biec od jednej strefy wykopalisk do drugiej, wszystko jednocześnie ogarnąć spojrzeniem, przytrzymać mocno ściany namiotów, okryć ramionami drogocenne płyty fotograficzne, własnym ciałem osłonić odkryty w zeszłym miesiącu Dom Ośmio—boczny, by uchronić znajdujące się tam, zapierające dech w piersiach mozaiki. Balik miał jednak rację. Tego szaleńczego poranka Siferra zrobiła wszystko, aby zabezpieczyć teren wykopalisk. Teraz pozostało jej jeszcze skulić się pod wysoką skałą i mieć nadzieję, że urwisko stanie się dla nich bastionem chroniącym przed rozszalałą burzą. Pobiegła w tamtym kierunku. Długie, mocne nogi z łatwością niosły ją po wypalonym, skrzypiącym piachu. Siferra nie miała jeszcze czterdziestu lat; była wysoką, silną kobietą w pełni fizycznego rozkwitu i nigdy — aż do tej chwili — nie odczuwała niczego poza optymizmem w odniesieniu do każdego aspektu istnienia. I nagle wszystko zostało zagrożone: jej naukowa kariera, jej zdrowie, a nawet życie. Wszyscy pozostali już siedzieli stłoczeni u podstawy urwiska za pospiesznie skleconą zasłoną z drewnianych pali, na których rozciągnięto płachty nieprzemakalnego płótna. — Posuńcie się — powiedziała Siferra, torując sobie drogę. — Proszę pani — jęknął Tuwik. — Niech pani sprawi, aby burza się odwróciła. Jak gdyby była boginią o magicznej mocy! Siferra roześmiała się szorstko. Nadzorca zrobił jakiś gest w jej kierunku. "Święty znak" — pomyślała Siferra. Inni robotnicy, wszyscy z tej samej małej wioski leżącej tuż po wschodniej stronie ruin, wykonali ten sam gest i zaczęli coś do niej mruczeć. Modlitwy? Do niej? Upiorna chwila. Ci ludzie, podobnie jak ich ojcowie i dziadowie, całe życie spędzili kopiąc w Beklimocie, za-
trudnieni przez tego czy innego archeologa, cierpliwie odsłaniając starożytne budowle i przesiewając piasek w poszukiwaniu drobnych wytworów rąk ludzkich. Prawdopodobnie przeżywali już burze piaskowe. Czy zawsze odczuwali takie przerażenie? Czy może w tej właśnie burzy było coś aż tak bardzo niezwykłego? — Już jest — odezwał się Balik. Zakrył twarz rękoma. Nad nimi rozszalała się burza piaskowa. Siferra stała, przez szparę w płótnie obserwując monumentalne cyklopowe mury miasta po drugiej stronie drogi, jak gdyby spojrzeniem chciała je ochronić przed zniszczeniem. Po chwili nadeszły podmuchy tak nieprawdopodobnego gorąca, iż miała wrażenie, że za chwilę jej włosy, a nawet brwi zajmą się ogniem. Odwróciła się i ukryła twarz w dłoniach. Potem nadszedł piasek i nic już nie było widać. Przypominało to zwykłą burzę, ale nie spadła ani jedna kropla wody. Cały czas rozlegał się huk, lecz nie były to grzmoty, tylko dudnienie niezliczonych drobinek piasku o ziemię. Przez ten dźwięk przebijały się inne: narastający szept, niepokojące skrobanie, delikatne bębnienie. Siferra wyobrażała sobie kaskady piasku grzebiące mury, grzebiące świątynie, grzebiące rozległe fundamenty dzielnicy mieszkalnej, grzebiące obozowisko. I grzebiące ich wszystkich. Odwróciła się twarzą do ściany urwiska czekając, aż nadejdzie koniec. Nagle ku swemu zdumieniu i upokorzeniu stwierdziła, że histerycznie szlocha, wstrząsana gwałtownym łkaniem z głębi swego ciała. Nie chciała umierać. Oczywiście, że nie: któż chciałby? Ale do tego momentu nie uświadamiała sobie, że może być coś gorszego od śmierci.
Beklimot, najsławniejszy teren archeologiczny na świecie, najstarsze znane ludzkości miasto, kolebka cywilizacji ulegnie zniszczeniu — wyłącznie w wyniku jej zaniedbania. Pracowali tutaj od półtora wieku, bo tak dawno odkryto Beklimot, najsławniejsi archeologowie Kalgasza: najpierw największy z nich wszystkich Galdo 221, potem Marpin, Stinnupad, Szelbik, Numoin — długa wspaniała lista — a teraz Siferra, która przez swą głupotę pozostawiła teren odsłonięty i narażony na burzę piaskową. Dopóki Beklimot był pogrzebany pod piaskami, jego ruiny przez tysiąclecia spały spokojnie, zachowane w takim stanie, w jakim znajdowały się w dniu, kiedy opuścili go ostatni mieszkańcy, zmuszeni do tego ostrością zmieniającego się klimatu. Poczynając od czasów Galdo wszyscy archeologowie, którzy tu pracowali, odkrywali jedynie niewielkie wycinki miasta i troszczyli się, by ustawiać ekrany i płoty chroniące przed mało prawdopodobnym, ale wielkim niebezpieczeństwem burzy piaskowej. Aż do tej chwili. Naturalnie, ona też ustawiła ekrany i płoty, ale nie przed nowymi wykopaliskami, nie na
terenie, gdzie skoncentrowała swe badania. Tam właśnie były najstarsze i najpiękniejsze budynki Beklimotu. A ona, niecierpliwa i wiedziona swym stałym, silnym pędem do posuwania się ciągle naprzód, nie zrobiła nawet elementarnych zabezpieczeń. Oczywiście, wtedy tak nie myślała, ale teraz, przy tym rozrywającym jej uszy demonicznym ryku burzy piaskowej i czarnym, siejącym zniszczenie niebie... "Równie dobrze mogę tego nie przeżyć — przemknęło jej przez głowę. — Nie będę wtedy musiała czytać tego wszystkiego, co o mnie napiszą w ciągu najbliższych pięćdziesięciu lat w podręcznikach archeologii".... Wspaniałe wykopaliska Beklimotu, dostarczające
niezrównanych danych o rozwoju cywilizacji na Kalgaszu aż do momentu, kiedy uległy zniszczeniu w wyniku niefortunnych praktyk młodej, ambitnej doktor Siferry 89 z Uniwersytetu Saryjskiego... — Chyba już się kończy — szepnął Balik. — Co się kończy? — spytała. — Burza. Posłuchaj! Jest już cicho. — Pewnie jesteśmy tak zagrzebani w piasku, że nic nie słyszymy. — Nie, Siferro. Nie jesteśmy zagrzebani! — Balik pociągnął za płachtę i udało mu się trochę ją podnieść. Siferra wyjrzała na otwartą przestrzeń między urwiskiem a murem miejskim. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Zobaczyła głęboki, przejrzysty błękit nieba i promień słonecznego światła. Nawet jeżeli był to tylko ponury, przenikliwy, blady blask bliźniaczych słońc, Tano i Sithy, dla Siferry stanowił on teraz najpiękniejsze światło, jakie kiedykolwiek pragnęła ujrzeć. Burza minęła. Znów zapanował spokój. Gdzie się podział piasek? Dlaczego wszystko nie zostało zasypane piaskiem? Miasto było doskonale widoczne: wielkie kamienne bloki murów, migotliwie połyskujące mozaiki, kanciasty, granitowy dach Świątyni Słońc. Nawet większość ich namiotów — a prawie wszystkie, w których przechowywała najcenniejsze znaleziska — znajdowała się tam, gdzie być powinna. Tylko obóz robotników został bardziej uszkodzony, ale to można było w ciągu kilku godzin naprawić. Siferra oszołomiona, ciągle nie mająca odwagi uwierzyć w to, co zobaczyła, wyszła z ukrycia i rozejrzała się wokół. Pod nogami nie czuła lotnego piasku. Twarda, wypalona, ciemna warstwa znajdująca się na powierzchni widoczna była również w rejonie wykopalisk. W dziwaczny sposób wyszorowana, wyglądała teraz trochę inaczej, ale burza nie pozostawiła
na niej żadnych śladów. — Najpierw przyszedł piasek — mówił Balik z namysłem — a za nim wiatr. Wiatr
uniósł ten piasek, który na nas spadł i przeniósł na południe. Stał się cud, Siferro! Tylko tak możemy to nazwać. Popatrz, wiatr starł z ziemi całą tę płytką, górną warstwę piasku. Czego erozja dokonałaby w pięćdziesiąt lat, stało się w jednej chwili, ale... Siferra nie słuchała. Schwyciła Balika za ramię. — Spójrz tam — powiedziała, patrząc gdzieś daleko od głównego terenu wykopalisk. — Gdzie? Co? — Wzgórze Tombo! — pokazała palcem. Barczysty stratograf osłupiał. — Bogowie! Pękło w środku! Wzgórze Tombo było nieregularnym, niezbyt wysokim wzniesieniem, oddalonym o jakieś piętnaście minut drogi na południe od głównej części miasta. Od ponad stu lat, to znaczy od czasów drugiej ekspedycji wielkiego pioniera, Galda 221, nikt tam nie pracował, a i sam Galdo nie znalazł tam nic ciekawego. Uważano je za stos odpadków, na który mieszkańcy starożytnego Beklimotu wyrzucali kuchenne śmiecie — samo w sobie dosyć interesujące, ale absolutny drobiazg w porównaniu z tymi wszystkimi cudami, od których roiło się gdzie indziej na terenie wykopalisk. Na wzgórzu Tombo skupiła się widocznie cała siła burzy — i to, czego nie zrobiły całe pokolenia archeologów, zostało dokonane nagle, właśnie teraz. Ze ściany frontowej wzgórza wyrwany został nierówny, zygzakowaty pas, odsłaniając, niczym jakaś okropna rana, wnętrze górnej części stoku. Ludziom o takim doświadczeniu, jak Siferra i Balik, wystarczyło jedno
spojrzenie, aby ocenić wagę odkrycia. — Miasto pod odpadkami — wymamrotał Balik. — Myślę, że nie tylko jedno. Chyba cały ciąg — stwierdziła Siferra. — Tak myślisz? — Spójrz tam na lewo. Balik gwizdnął. — Pod narożnikiem tych cyklopowych fundamentów to chyba mur w stylu kreskowym, prawda? — Właśnie. Siferze dreszcz przebiegł po plecach. Obejrzała się na Balika, równie jak ona oszołomionego. Oczy miał szeroko otwarte, twarz pobladłą. — W imię Ciemności — mruknął ochryple. — Cóż my tu mamy, Siferro? — Nie jestem pewna. Ale natychmiast zaczynam to badać. — Odwróciła się w stronę kryjówki pod urwiskiem, gdzie Tuwik i jego ludzie, ciągle skuleni z przerażenia, czynili święte znaki i mamrotali modlitwy, jak gdyby nie byli w stanie pojąć, że burza minęła i są już bezpieczni. — Tuwiku! — ryknęła niemal z gniewem, wymachując rękami w jego kierunku.
— Wyłaźcie stamtąd wszyscy! Mamy coś do zrobienia!
Harrim 682 był wielkim, muskularnym mężczyzną około pięćdziesiątki, z potężnymi bicepsami i szeroką klatką piersiową; wszystko to pokrywała gruba, ochronna warstwa tłuszczu. Szirin, obejrzawszy go dokładnie przez okno szpitalnej sali, od razu wiedział, że z Harrimem dogada się natychmiast.
— Zawsze brałem stronę ludzi, którzy są, powiedzmy, potężnie zbudowani — wyjaśnił Kelaritanowi i Sibellowi. — Rozumiecie, panowie, przez większą część życia sam taki byłem. No, nie zawsze aż tak umięśniony jak ten tutaj. — Szirin zaśmiał się z sympatią. — Cały tonę w tłuszczu. Z wyjątkiem oczywiście tego — dodał, klepiąc się w głowę. — Kim z zawodu jest ten Harrim? — Robotnikiem portowym — odrzekł Kelaritan. — Trzydzieści pięć lat w dokach Jongloru. Bilet na otwarcie Tunelu Tajemnic wygrał na loterii. Wziął całą rodzinę. Wszyscy zostali w jakimś stopniu dotknięci, ale on najsilniej. To dla niego bardzo żenujące, taki silny mężczyzna i takie całkowite załamanie. — Wyobrażam sobie. Wezmę to pod uwagę. Chodźmy z nim porozmawiać. Harrim siedział na łóżku, z zainteresowaniem wpatrując się w wirującą kostkę rzucającą wielokolorowe światło na przeciwległą ścianę. Uśmiechnął się dość uprzejmie do Kelaritana, ale wydawało się, że na widok Sibella, kroczącego za dyrektorem szpitala, twarz mu sposępniała, a zobaczywszy Szirina zlodowaciał całkowicie. — Kto to? — zapytał Kelaritana. — Jeszcze jeden prawnik? — Nie. Profesor Szirin 501 z Uniwersytetu Saryjskiego. Jest tu po to, aby pomóc ci dojść do siebie. — Ech — prychnął Harrim. — Jeszcze jeden inteligent. Cóż dobrego którykolwiek z was dla mnie zrobił? — Masz absolutną rację — odparł Szirin. — Jedyną osobą, która może pomóc Harrimowi, jest sam Harrim, prawda? Ty o tym wiesz i ja o tym wiem, a może uda mi się przekonać o tym ludzi ze szpitala. — Usiadł na brzegu łóżka, które zatrzeszczało pod jego ciężarem. — No, przynajmniej mają tu przyzwoite łóżka. To musi być dobre, skoro nie zawaliło się pod nami dwoma... rozumiem, że nie lubisz prawników? Ja też, przyjacielu.
— To nędzni awanturnicy! Tylko oszustwa i podstępy. Każą ci mówić nie to, co chcesz, bo twierdzą, że pomogą ci, jeśli powiesz tak i tak, a potem twe własne słowa obracają przeciwko tobie. W każdym razie mnie się tak wydaje. Szirin spojrzał na Kelaritana.
— Czy jest absolutnie konieczne, żeby Sibello był przy tej rozmowie? Myślę, że poszłoby znacznie bardziej gładko bez niego. Sibello zesztywniał. — Jestem upoważniony do brania udziału w... — zaczął. — Proszę — przerwał mu Kelaritan. To słowo wywarło większe wrażenie niż grzeczność, z jaką zostało wypowiedziane. — Szirin ma rację. Trzech gości to za dużo dla Harrima, przynajmniej dzisiaj. A pan już słyszał całą tę historię. — No... — Sibello, którego twarz nagle poszarzała, zawahał się, po chwili jednak wyszedł. Szirin ukradkiem dał znak Kelaritanowi, by usiadł w oddalonym końcu sali. Potem, zwróciwszy się do siedzącego na łóżku mężczyzny, uśmiechnął się najżyczliwiej, jak potrafił, i rzekł: — To było okropne, prawda? — Pan to powiedział. — Jak długo tu jesteś? — Tydzień, dwa. — Harrim wzruszył ramionami. — Może trochę dłużej. Chyba nie wiem. Od czasu...
Zamilkł. — Wystawy Jongloryjskiej? — powiedział Szirin. — Tak, od czasu tej przejażdżki. — To już dłużej niż tydzień czy dwa — stwierdził Szirin. — Tak? — Od Harrima nagle powiało chłodem. Pacjent nie chciał słyszeć o tym, ile czasu spędził w szpitalu. Szirin zmienił taktykę. — Założę się, że nigdy ci się nie śniło, iż nadejdzie dzień, w którym będziesz marzył o pójściu do doków, co? — Jasne! — Harrim się rozpogodził. — O rany, czegóż bym nie dał, żeby jutro znów przesuwać skrzynki. — Spojrzał na swoje ręce. Duże, mocne ręce, o grubych, spłaszczonych na czubkach palcach; jeden był skrzywiony od jakiegoś wypadku dawno temu. — Słabnę od tego leżenia. Kiedy wrócę do pracy, będę do niczego. — Cóż cię tu w takim razie zatrzymuje? Dlaczego nie wstaniesz, nie założysz zwyczajnego ubrania i nie wyjdziesz? Kelaritan ze swego kąta posłał psychologowi nieme ostrzeżenie. Szirin gestem nakazał mu być cicho. — Po prostu wstać i wyjść? — Harrim rzucił na Szirina przerażone spojrzenie.
— Dlaczegóż by nie? Nie jesteś więźniem. — Ale gdybym to zrobił... gdybym to zrobił... — Głos dokera się załamał. — No, co by się stało, gdybyś to zrobił? — spytał Szirin. Przez dłuższy czas Harrim milczał. Głowę miał spuszczoną, brwi boleśnie ściągnięte. Kilka razy zaczynał mówić, ale za
każdym razem urywał. Psycholog czekał cierpliwie. Wreszcie Harrim odezwał się zduszonym i ochrypłym głosem: — Nie mogę stąd wyjść, bo... bo... bo... — Chwilę walczył ze sobą. — Ciemność — wydusił w końcu. — Ciemność — powtórzył Szirin. To słowo zawisło między nimi niczym coś ciężkiego, coś, czego można było niemal dotknąć. Harrim wyglądał na zakłopotanego, nawet zawstydzonego tym stwierdzeniem. Szirin przypomniał sobie, że ludzie z jego sfery rzadko używali tego słowa w towarzystwie. Dla Harrima było ono może nie tyle nieprzyzwoite, co bluź—niercze. Nikt na Kalgaszu nie lubił myśleć o Ciemności, ale im mniej ktoś był wykształcony, tym groźniejsza wydawała mu się myśl, iż może nastąpić dzień, w którym wszystkie sześć słońc jednocześnie zniknie z nieba i nad światem zapanuje Ciemność. To było nie do pomyślenia — po prostu nie do pomyślenia. — Tak, Ciemność — rzekł Harrim. — Boję się, że jeśli... jeśli wyjdę na dwór, znów znajdę się w Ciemności. To jest właśnie to. Ciemno, znów wszędzie ciemno. — Całkowite odwrócenie symptomów w ciągu kilku ostatnich tygodni — odezwał się cicho Kelaritan. — Na początku było dokładnie odwrotnie. Nie można go było bez środków uspokajających wprowadzić do budynku. Najpierw ostry przypadek klaustrofobii, a po jakimś czasie całkowite przesunięcie na klaustrofilię. Myślimy, że może jest to oznaka powrotu do zdrowia. — Możliwe — powiedział Szirin. — Ale jeśli nie ma pan nic przeciwko temu... — Zwrócił się łagodnie do Harrima: — Przejechałeś przez Tunel Tajemnic jako jeden z pierwszych, prawda? — Zaraz pierwszego dnia. — W głosie Harrima zabrzmiała nutka dumy. — Zorganizo-
wano loterię miejską. Setka ludzi wylosowała bezpłatny przejazd. Musieli sprzedać z milion losów, a mój numer wyciągnięto jako piąty. Ja, żona, syn i dwie córki, wszyscy pojechaliśmy. Zaraz pierwszego dnia. — Czy chciałbyś mi powiedzieć coś o tym, jak tam było? — No — bąknął Harrim. — Było... — Przerwał. — Nigdy, przenigdy nie byłem w ciemności. Nawet w ciemnym pokoju. Przenigdy. Nie interesowało mnie to. Pamiętam z
dzieciństwa, że zawsze mieliśmy boże światełko w sypialni, a kiedy się ożeniłem i miałem już swój dom, oczywiście również tak było. Moja żona też tak to odczuwa. Ciemność nie jest czymś naturalnym. To nie powinno nigdy się zdarzać. — Ale jednak wziąłeś udział w loterii. — Tylko jeden raz. I pan wie, to było coś w rodzaju zabawy. Coś specjalnego. Święto. Wielka wystawa, pięćset—lecie miasta, prawda? Wszyscy kupowali losy. I pomyślałem, że to musi być coś innego, coś naprawdę dobrego, bo inaczej dlaczego by mieli w ogóle to budować? Kupiłem więc los. I kiedy wygrałem, wszyscy w dokach mi zazdrościli, wszyscy chcieliby mieć ten los, niektórzy nawet proponowali, że go ode mnie odkupią... Powiedziałem im: "Nie, panowie, to nie jest na sprzedaż, to mój bilet, mój i mojej rodziny!" — Byłeś więc bardzo podniecony perspektywą przejażdżki w tunelu? — Tak, jasne, że tak. — I kiedy to zrobiłeś, kiedy przejażdżka się zaczęła, jak to wyglądało? — No... — Harrim zwilżył wargi i wydawało się, że spojrzeniem błądzi gdzieś bardzo daleko. — Widzi pan, to były takie małe wagoniki, bez dachu, w środku tylko siedzenia z
deseczek. Wsiadało się po sześć osób do każdego, ale nam pozwolili jechać w piątkę, zresztą wagonik był pełny, nie mógłby się nikt dosiąść. A potem zaczęli grać i wagonik wjechał do tunelu. Bardzo wolno, tak, bardzo wolno, nie tak jak samochód na szosie, on się raczej czołgał. I potem znaleźliśmy się w tunelu. I potem... potem... Szirin znów czekał. — Mów dalej — odezwał się po chwili, kiedy Harrim nie podejmował wątku. — Opowiedz mi o tym. Naprawdę chcę wiedzieć, jak to wyglądało. — I potem zapadła ciemność — powiedział ochryple Harrim. Jego wielkie ręce drżały na samo wspomnienie. — Wie pan, ogarnęła nas tak, jakby ktoś rzucił na nas olbrzymi kapelusz. Wszystko od razu stało się czarne. — Drżenie przeszło w gwałtowne dygotanie. — Usłyszałem, że mój syn Trinit się śmieje. Trinit to mądry chłopak. Założę się, że myślał, iż ciemność to coś nieprzyzwoitego i dlatego się śmiał. Kazałem mu, żeby się zamknął, a wtedy jedna z moich córek zaczęła trochę płakać i powiedziałem jej, że wszystko jest w porządku, nie ma się czym martwić, bo to tylko piętnaście minut i powinna potraktować to jako przygodę, a nie coś, czego trzeba się bać. A potem, potem... Znów zamilkł. Tym razem Szirin nie nalegał. — Potem poczułem, jak to się na mnie zaciska. Wszystko było ciemnością... ciemnością... Nie wyobraża pan sobie, jak to wyglądało... jakie to było czarne... jakie czarne... Ciemność... Ciemność...!
Harrim zadygotał gwałtownie, a z jego piersi dobył się urywany, spazmatyczny szloch. — Ciemność... Boże, ciemność...!
— Spokojnie, człowieku. Tu nie ma się czego bać. Popatrz na światło słoneczne! Cztery słońca na niebie! Harrimie, uspokój się! — Pozwoli pan, że się nim zajmę... — Kelaritan podbiegł do łóżka. W ręku błysnęła mu igła. Przytknął ją do niedźwiedziego ramienia Harrima, po czym rozległ się krótki syk. Pacjent ucichł prawie natychmiast. Opadł na poduszki z błogim uśmiechem na twarzy. — Trzeba go teraz zostawić w spokoju — rzekł psychiatra. — Ale właściwie dopiero zacząłem... — Nic sensownego panu nie powie przez kilka najbliższych godzin. Możemy równie dobrze pójść sobie na obiad. — Aha, obiad — zgodził się Szirin bez entuzjazmu. Ku swemu zdziwieniu prawie wcale nie był głodny. Chyba nie pamiętał, kiedy ostatni raz tak bardzo nie miał apetytu. — I on jest u was jednym z najsilniejszych? — Tak, jednym z najmniej rozchwianych. — To jak w takim razie wyglądają inni? — Niektórzy są całkowicie katatoniczni. Inni przez cały czas potrzebują środków uspokajających. Jak już mówiłem, w pierwszej fazie nie chcieli wchodzić do pomieszczeń zamkniętych. Kiedy wyjechali z tunelu, wydawało się, że są w doskonałym stanie. Tyle że rozwinęła się u nich nagła klaustrofobia. Odmawiali wejścia do budynków — wszelkich budynków, włącznie z pałacami, zamkami, blokami mieszkalnymi, willami, chatami, szałasami, domkami kempingowymi i namiotami. Szirin był wstrząśnięty do głębi. Napisał pracę doktorską o zaburzeniach spowodowanych ciemnością — dlatego poproszono go, by tu przyjechał — ale nigdy w życiu nie słyszał o tak krańcowych przypadkach. — W ogóle nie chcieli wejść do jakiegokolwiek pomieszczenia? Gdzie więc spali?
— Pod gołym niebem. | — Czy próbowano siłą wprowadzić ich pod dach? RIGHT SQUARE BRACKET — O tak, stosowano ten środek. Reagowali wówczas silnym atakiem lęku. Niektórzy chcieli popełnić samobójstwo — podbiegali do ścian i walili w nie głową. Chorego, | wprowadzonego siłą do budynku, niepodobna było utrzymać bez zastrzyku środka uspokajającego i kaftana bezpieczeństwa. Szirin spojrzał na ogromnego dokera, który teraz spał, i potrząsnął głową. — Biedacy. — To była pierwsza faza. Harrim znajduje się teraz w fazie drugiej, klaustrofobicznej.
Przystosował się do pobytu tutaj i syndrom obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Wie, że w szpitalu jest bezpieczny: tu cały czas pali się światło. Ale chociaż przez okno widzi słońca, boi się wyjść na zewnątrz. Myśli, że tam jest ciemno. — Ależ to absurd! — wykrzyknął Szirin. — Tam nigdy nie jest ciemno. W tym samym momencie, w którym to powiedział, poczuł się jak głupiec. Kelaritan jednak przyjął to zupełnie normalnie. — Wszyscy to wiemy, panie profesorze. Każdy zdrowy psychicznie człowiek to wie. Tylko że ci, którzy przeszli grozę Tunelu Tajemnic, nie są zdrowi psychicznie. — Tak. Też tak uważam — przyznał Szirin zawstydzony. — Później pan pozna kilku naszych innych pacjentów — odparł Kelaritan. — Może oni pozwolą panu spojrzeć na problem z szerszej perspektywy. A jutro pojedziemy na teren wystawy i pokażemy panu tunel. Oczywiście zamknęliśmy go, kiedy wynikły kłopoty, ale ojcowie miasta bardzo chcieliby znaleźć jakiś sposób, aby ponownie udostępnić ludziom tę atrak-
cję. Myślę, że w Tunel Tajemnic zainwestowano olbrzymie pieniądze. Ale najpierw powinniśmy zjeść obiad, prawda, panie profesorze? — Obiad, naturalnie — powtórzył Szirin jeszcze mniej entuzjastycznie niż poprzednio.
Wielka kopuła Obserwatorium Astronomicznego Uniwersytetu Saryjskiego, majestatycznie wznosząca się nad zalesionymi stokami Wzgórza Obserwatoryjnego, jasno błyszczała w świetle późnego popołudnia. Mała czerwona tarcza Dovima już się skryła za horyzont, ale Onos stał jeszcze wysoko na zachodzie, Trey i Patru zaś, przecinające pod ostrym kątem niebo na wschodzie, zostawiały błyszczące, jasne smugi światła na ogromnej powierzchni kopuły. Biney 25, szczupły mężczyzna o szybkich, nerwowych ruchach, niespokojnie przemierzał znajdujące się nie opodal obserwatorium małe mieszkanie, które dzielił z kontraktową partnerką, Raissą 717. Zaczął składać swe książki i papiery. Raissa, rozciągnięta wygodnie na małej, nieco podniszczonej zielonej kanapie, spojrzała na niego i zmarszczyła brwi. — Wychodzisz? — spytała. — Tak, do obserwatorium. — Przecież jest jeszcze wcześnie. Zwykle nie zaglądasz tam przed zachodem Onosa, a będzie świecił jeszcze kilka godzin. — Dzisiaj mam umówione spotkanie, Raisso. Rzuciła mu ciepłe, uwodzicielskie spojrzenie. Obydwoje byli doktorantami — on na Wydziale Astronomii, ona zaś na Biologii — a
kontraktową parę stanowili już od siedmiu miesięcy. Ich związek znajdował się co prawda w stadium rozkwitania, ale już powstawały pewne problemy. Biney pracował wieczorami, kiedy na niebie świeciły tylko mniejsze słońca. Ona czuła się najlepiej w pełnym blasku dnia, pod złotym światłem jaśniejącego Onosa. Ostatnio spędzał więcej czasu w obserwatorium i prawie nigdy się nie zdarzało, by obydwoje szli spać o tej samej porze. Biney wiedział, jak ciężką jest to dla niej próbą. Zresztą równie ciężką i dla niego. Przeprowadzał badania orbity Kalgasza, co było pracą niezmiernie absorbującą, a poza tym zagłębiał się w rejony coraz trudniejsze, rzucające wciąż większe wyzwania i coraz bardziej przerażające. Żeby tylko Raissa miała jeszcze trochę cierpliwości —jeszcze kilka tygodni, może miesiąc lub dwa... — Czy nie mógłbyś dziś zostać jeszcze chwilę? — zapytała. Serce skoczyło mu do gardła. Raissa spoglądała na niego tym swoim powłóczystym, zapraszającym spojrzeniem, któremu tak trudno było się oprzeć. Zresztą nie miał ochoty się opierać. Tylko że Imot i Faron będą czekać. — Powiedziałem ci. Mam... — ...umówione spotkanie, tak. No cóż, ja też. Z tobą. — Ze mną? — Powiedziałeś wczoraj, że możesz mieć trochę wolnego czasu dziś po południu. Wiesz, liczyłam na to. Zorganizowałam sobie wszystko tak, aby też mieć wolny czas. Całą pracę w laboratorium zrobiłam rano, po to tylko... "Coraz gorzej" — pomyślał Biney. Rzeczywiście, przypomniał sobie, iż mówił coś o dzisiejszym popołudniu, kompletnie zapominając, że miał się spotkać z dwoma studentami. Raissa wydęła wargi jakby w uśmiechu — rodzaj sztuczki, którą opanowała do perfekcji. Biney zapragnął zapomnieć o Faronie i Imocie i natychmiast wziąć ją w ramiona. Gdyby
to zrobił, mógłby godzinę się spóźnić. A może nawet dwie. Musiał przyznać sam przed sobą, że rozpaczliwie chciał wiedzieć, czy ich obliczenia potwierdziły jego własne. Praktycznie rzecz biorąc walczyły w nim dwa równie silne pragnienia: pozostać z Raissa i poświęcić się całkowicie rozważaniom problemu naukowego o ogromnym znaczeniu. Chociaż powinien stawić się punktualnie na spotkanie, zmieszany uświadomił sobie, że faktycznie umówił się także z Raissą — i że nie była to tylko sprawa zobowiązania, ale i przyjemności. — Widzisz — powiedział podchodząc do kanapy i biorąc dziewczynę za rękę. — Nie mogę być w dwóch miejscach naraz, prawda? I kiedy mówiłem ci wczoraj to, co powiedzia-
łem, zapomniałem, że Imot i Faron przyjdą do obserwatorium na spotkanie ze mną. Ale chciałbym zawrzeć z tobą układ. Pójdę tam, załatwię moją sprawę, a potem się wymknę. Wrócę tu za kilka godzin. Odpowiada ci to? — Przecież miałeś dziś wieczorem fotografować asteroi—dy — znów wydęła wargi, ale tym razem absolutnie bez uśmiechu. — Niech to licho! No to poproszę Tilandę, żeby zrobiła za mnie tę fotograficzną robotę. Albo Hikkinana. Albo kogokolwiek. Wrócę, kiedy będzie zachodził Onos, obiecuję ci to. — Obiecujesz? — Tak, i tej obietnicy dotrzymam. — Ścisnął jej dłoń i uśmiechnął się szybko, filuternie. — Możemy się założyć. Dobrze? Nie gniewasz się? — No...
— Pozbędę się Farona i Imota najszybciej, jak będę mógł. — Dobrze by było. — Kiedy znów zaczął zbierać papiery, dodała: — Nawiasem mówiąc, co to za okropnie ważna sprawa związana z Faronem i Imotem? — Praca laboratoryjna. Studia nad grawitacją. — Muszę powiedzieć, że nie brzmi to dla mnie jak rzecz wielkiej wagi. — Mam nadzieję, że nie okaże się rzeczą wielkiej wagi dla kogokolwiek — westchnął Biney. — Ale właśnie to chcę sprawdzić. — Chciałabym wiedzieć, o czym mówisz. Spojrzał na zegarek i odetchnął. Pomyślał, że może tu jeszcze pozostać minutę lub dwie. — Wiesz, że ostatnio badałem ruch Kalgasza po orbicie Onosa, prawda? — Oczywiście. — No tak, a parę tygodni temu natknąłem się na anomalię. Moje obliczenia nie zgadzały się z teorią powszechnego ciążenia. Naturalnie sprawdziłem je, ale wyszło to samo po raz drugi. I po raz trzeci. I po raz czwarty. Zawsze ta sama anomalia, niezależnie jaką zastosowałem metodę obliczeń. — Och, Bineyu, tak mi przykro. Tyle się nad tym napracowałeś, by w końcu odkryć, że twoje wnioski są błędne... — A co, jeżeli są słuszne? — Przecież właśnie powiedziałeś... — W tej chwili nie wiem, czy moje wyliczenia są poprawne czy niepoprawne. Na tyle, na ile ja mogę je ocenić, są poprawne, ale trudno pojąć, że się nie omyliłem. Sprawdzałem i jeszcze raz sprawdzałem, i jeszcze raz, stosując wszelkie możliwie—metody, aby upewnić się, że nie zrobiłem błędu w obliczeniach. A wynik, jaki mi wychodzi, jest niemożliwy do
przyjęcia. Jedyne wyjaśnienie, które mi się nasuwa, to że wyszedłem z mylnej przesłanki i od tego punktu robiąc wszystko poprawnie, zawsze dochodziłem do tej błędnej odpowiedzi, nieważne, jaką przyjmowałem metodę sprawdzania rachunków. Równie dobrze mogę nie dostrzegać jakiejś nieścisłości u podstaw mojego zbioru założeń. Na przykład jeżeli zaczniesz od nieprawidłowej liczby oznaczającej masę planetarną, otrzymasz dla planety złą orbitę, niezależnie od tego, jak poprawna byłaby reszta twoich obliczeń. Czy rozumiesz mnie? — Do tej pory tak. — Dlatego dałem to zadanie Faronowi i Imotowi i poprosiłem, aby całą pracę wykonali od początku, nie mówiąc im, na czym polega problem. To bystre dzieciaki. Mogę liczyć na nich, jeśli chodzi o przyzwoitą matematykę. I jeżeli dojdą do tego samego wniosku co ja, zaczynając z punktu całkowicie wykluczającego ewentualną pomyłkę w moim sposobie rozumowania, wtedy będę musiał przyznać, że moje wyniki mimo wszystko są poprawne! — Ależ, Bineyu, przecież one nie mogą być poprawne! Sam powiedziałeś, że twoje odkrycia są sprzeczne z prawem ciążenia! — A jeżeli prawo ciążenia się myli, Raisso? — Co? Co? — W jej oczach malowało się najwyższe osłupienie. — Czy widzisz teraz, gdzie leży problem? — zapytał Biney. — Dlaczego muszę natychmiast wiedzieć, jakie wyniki otrzymali Imot i Faron? — Nie, w ogóle nic z tego nie rozumiem. — Porozmawiamy o tym później, obiecuję. — Biney! — Zaczęła ogarniać ją rozpacz. — Muszę iść. Wrócę, jak tylko będę mógł. Na pewno.
Siferra zatrzymała się na chwilę, aby z namiotu, w którym magazynowali ekwipunek, zabrać miotełkę i oskard. Burza przekrzywiła namiot, ale poza tym był względnie nie naruszony. Siferra zaczęła gramolić się po zboczu wzgórza Tombo, a Balik niezgrabnie wlókł się tuż za nią. Młody Eilis 18 właśnie wyłonił się spod urwiska, które udzieliło im schronienia, i stał na dole gapiąc się na nich. Tuwik i jego ludzie stali trochę dalej, także obserwowali ich wspinaczkę i ze zdumienia drapali się po głowach. — Uważaj, Baliku! — ostrzegła Siferra, która właśnie dotarła do brzegu wyżłobienia w zboczu. — Chcę zrobić próbne cięcie. — Czy nie powinniśmy najpierw tego sfotografować, a potem... — Powiedziałam ci, żebyś uważał — powtórzyła ostro. Wbiła oskard w zbocze, rozsypując deszcz ziemi i kamyków na jego głowę i ramiona. Balik odskoczył wypluwając piasek.
— Przepraszam. — Siferra nawet nie spojrzała na niego. Po raz drugi uderzyła oskardem, poszerzając uczynione przez burzę wyżłobienie. Wiedziała, że traktowanie jakiegokolwiek odkrycia w ten sposób nie jest najlepszą z technik. Jej nauczyciel, wspaniały stary Szelbik prawdopodobnie przewraca się w grobie. A twórca ich nauki, szacowny Galdo 221, bez wątpienia smutno kręci głową, spoglądając na nią ze swego szczytnego miejsca w panteonie archeologów. Z drugiej jednak strony obydwaj, Szelbik i Galdo, mieli szansę odkryć, co leżało w środku wzgórza Tombo, a nie zrobili tego. Jeżeli była teraz trochę zanadto podniecona, zareagowała trochę zbyt gwałtownie... cóż, muszą jej wybaczyć. Teraz, kiedy klęska, którą miała
przynieść burza piaskowa, przedziwnym zbiegiem okoliczności przerodziła się w pomyślność, kiedy oczekiwane przez nią zburzenie jej kariery niespodziewanie przerodziło się w coś absolutnie odwrotnego, Siferra nie mogła powstrzymać się od zajrzenia, co kryje się w zboczu. Nie mogła. Absolutnie nie mogła. — Popatrz — mruknęła. Odrzuciła już zwały ziemi zalegające na wierzchu i zabrała się do pracy miotełką. — Mamy tu wypaloną warstwę, tuż na poziomie fundamentów tego cyklopowego miasta. Musiało zostać doszczętnie spalone. Ale spójrz nieco niżej. To miasto w stylu kreskowym jest tuż pod linią ognia, po prostu położono monumentalne fundamenty na szczycie jeszcze starszego miasta... — Siferro... — przerwał zaniepokojony Balik. — Wiem, wiem. Pozwól mi tylko zobaczyć, co tutaj jest. Szybka próba i zaraz zaczniemy pracować jak należy. — Czuła się tak, jakby od czubka głowy do stóp spływał po niej pot. Od intensywnego wypatrywania zaczęły ją boleć oczy. — Popatrz! Jesteśmy właściwie na szczycie, a już mamy dwa miasta. Śmiem twierdzić, że jeżeli przekroimy wzgórze trochę głębiej, gdzieś tu znajdziemy fundamenty z okresu kreskowego... tak! Tak! Tam! Na Ciemność, Baliku, patrz! Patrz! Triumfalnie wskazała mu kierunek czubkiem oskarda. W pobliżu fundamentów budynku w stylu kreskowym widać teraz było następną ciemną linię popiołu drzewnego. Drugi po najwyższym poziom został również zniszczony przez ogień, podobnie jak poziom cyklopowy. Najwyraźniej był umieszczony na ruinach jeszcze starszej osady. Balika także ogarnęła gorączka. Zaczęli pracować razem, starając się odrzucić zewnętrzną część wzgórza w połowie drogi między podstawą a potrzaskanym szczytem. Eilis krzyczał do nich pytając, co też, w imię Kalgasza, oni tam robią, ale zignorowali jego wrzaski. Rozpaleni ciekawością, szybko przekopywali się przez warstwy nawianego piasku, po-
suwając się w głąb wzgórza dziesięć centymetrów, piętnaście, dwadzieścia...
— Czy widzisz to, co ja widzę?! — wykrzyknęła po jakimś czasie Siferra. — Tak, jeszcze jedna osada. Ale jak myślisz, jaki to styl architektoniczny? — To dla mnie nowość. — Wzruszyła ramionami. — Dla mnie też, ale z pewnością jest to coś bardzo archaicznego. — Bez wątpienia. W dodatku nie jest to jeszcze najbardziej archaiczna warstwa, jaką tu mamy. — Siferra spojrzała w dół, w kierunku bardzo odległej podstawy wzgórza. — Wiesz, Baliku, co myślę? Mamy tu pięć miast, sześć, siedem, może osiem, każde na szczycie poprzedniego. Ty i ja możemy spędzić resztę życia kopiąc w tym wzgórzu! Spojrzeli na siebie w zamyśleniu. — Lepiej zejdźmy teraz na dół i zróbmy parę zdjęć — powiedział Balik cicho. — Tak, tak. Oczywiście. — Nagle poczuła się prawie spokojna. "Wystarczy tego wściekłego kopania i rozbijania — pomyślała. — Pora wrócić do profesjonalizmu. Pora podejść do tego wzgórza jak naukowiec, a nie jak poszukiwacz skarbów czy dziennikarz. Niech Balik najpierw zrobi zdjęcia z każdej strony. Potem trzeba wziąć próbki ziemi z najwyższego poziomu i odpowiednio je oznakować, a potem przejść przez całą resztę standardowych procedur wstępnych. Potem próbny rów, śmiałe cięcie przez wzgórze, dające jakieś pojęcie o tym, co tu naprawdę mamy. A potem — mówiła do siebie — będziemy zdejmować z tego wzgórza warstwę po warstwie. Rozbierzemy je na części, odsuwając jedną warstwę, aby dostać się do następnej i tak
dalej, aż dojdziemy do dziewiczej ziemi... A kiedy to zrobimy, będziemy wiedzieć więcej o prehistorii Kalgasza niż wszyscy moi poprzednicy razem wzięci od czasu, kiedy archeolodzy po raz pierwszy przybyli do Beklimotu".
Panie profesorze — powiedział Kelaritan do Szirina — przygotowaliśmy wszystko do pańskiej inspekcji Tunelu Tajemnic. Proszę za jakąś godzinę wyjść przed hotel, stamtąd pana zabierzemy. — Zatem do zobaczenia za godzinę. Pulchny psycholog odłożył słuchawkę i z powagą przyjrzał się swemu odbiciu w lustrze naprzeciwko łóżka. Twarz, która na niego spoglądała, była mocno zakłopotana. Wyglądał na tak wynędzniałego i zmarnowanego, że musiał uszczypnąć się w policzki, by sprawdzić, czy wciąż jeszcze są na miejscu. Tak, były tam, gdzie być powinny, znane mu, jego własne mięsiste policzki. Nie stracił na wadze ani grama. To tylko wyczerpanie psychiczne.
Spał źle — właściwie chyba prawie wcale nie spał — a od wczoraj ledwie skubnął odrobinę jedzenia. Teraz również nie czuł się głodny. Myśl o zejściu na dół i zjedzeniu śniadania nie wywoływała w nim żadnego wrażenia. Nie być głodnym — było to dla niego uczucie całkowicie nowe. Zastanawiał się, czy ten podły nastrój był wynikiem wczorajszych rozmów z nieszczęsnymi pacjentami Ke—laritana. A może po prostu przerażała go perspektywa przejechania przez Tunel Tajemnic?
Rozmowy z pacjentami z pewnością nie były rzeczą łatwą. Z pracą kliniczną dawno już nie miał do czynienia, a przebywanie pomiędzy pracownikami uniwersyteckimi w Saro zmniejszyło ten profesjonalny dystans, który pozwala na przebywanie wśród chorych i niepoddawanie się uczuciom smutku i współczucia. Szirin był zaskoczony tym, jak bardzo okazał się nieodporny i wrażliwy. Najpierw doker Harrim, z wyglądu tak twardy, że mógłby znieść wszystko. A mimo to piętnaście minut w Tunelu Tajemnic doprowadziło go do takiego stanu, że nawet wspomnienie tego przeżycia wywołało atak lęku. Jakież to ogromnie smutne! A tych dwoje, których widział po południu, było w jeszcze gorszym stanie. Gistin 190, nauczycielka, śliczna, drobna kobieta, z ciemnymi inteligentnymi oczami — nawet na chwilę nie mogła przestać szlochać i chociaż na początku mówiła normalnie i zrozumiale, jej opowiadanie wkrótce przeszło w nieartykułowany krzyk, z którego udało się wyłowić zaledwie parę zdań. Chimmilit 97, uczeń liceum, sportowiec, okaz fizycznej sprawności — Szirin zapewne nieprędko zapomni, jak ów chłopiec zareagował na widok popołudniowego nieba, kiedy zostały odsunięte zasłony. Po zachodniej stronie jasno świeciła tarcza Onosa, a ten imponująco zbudowany, przystojny chłopak zdołał z siebie wydusić tylko dwa słowa: "Ciemność... Ciemność...", po czym skulony próbował wpełznąć pod łóżko! Ciemność... Ciemność... "A teraz moja kolej udać się na przejażdżkę przez Tunel Tajemnic" — pomyślał Szirin ponuro. Oczywiście, mógł odmówić. W jego umowie konsultacyjnej z Radą Miejską Jongloru nie było nic, na podstawie czego można by od niego wymagać ryzykowania zdrowia psychicznego. Przecież był w stanie wydać wiążącą opinię bez narażania się na niebezpieczeństwo.
Coś wewnątrz niego buntowało się jednak przeciw takiemu tchórzostwu. Jeżeli już nie co innego, to zawodowa duma popychała go do tunelu. Był tutaj po to, by zbadać zjawisko masowej histerii i pomóc wypracować sposoby nie tylko wyleczenia ofiar, lecz także zapo-
bieżenia podobnym tragediom w przyszłości. Jak wyjaśni, co przytrafiło się ofiarom, jeżeli nie przeprowadzi dokładnego badania przyczyn tych zaburzeń? Musiał wejść do tunelu. Wycofanie się byłoby czystym nadużyciem. Nie chciał również, aby ktokolwiek, nawet ci obcy ludzie w Jonglorze, mieli powód do oskarżania go o tchórzostwo. Dobrze pamiętał urągania z czasów dzieciństwa: "Thiścioch jest tchórzem! Thiścioch jest tchórzem!" Wszystko dlatego, że nie chciał wspiąć się na drzewo, co po prostu przerastało możliwości jego ciężkiego ciała o źle skoordynowanych ruchach. Thiścioch nie był tchórzem. Szirin to wiedział. Szirin był z siebie zadowolony, wiedział, że jest człowiekiem normalnym, zrównoważonym. Nie chciał, aby inni ludzie snuli w stosunku do niego jakieś nieprawdziwe domysły tylko dlatego, że z wyglądu nie przypominał bohatera. A poza tym mniej niż jeden na dziesięciu z tych, którzy przeszli przez tunel, wykazywało oznaki zaburzeń. Musieli więc być w jakiś szczególny sposób wrażliwi. "A że ja jestem taki psychicznie zdrowy, taki zrównoważony — powtarzał sobie — nie ma powodu do obaw". NIE MA... POWODU... DO OBAW...
Powtarzał to tak długo, aż uspokoił się niemal całkowicie. Mimo to schodząc na dół, aby poczekać na samochód ze szpitala, czuł się kimś innym niż zwykle, kimś różnym od codziennego, jowialnego Szirina. Kelaritan już go oczekiwał w towarzystwie Sibella i atrakcyjnej kobiety. Przedstawiono mu ją jako Yarittę 312, jedną z grona inżynierów, którzy zaprojektowali tunel. Szirin przywitał się ze wszystkimi z szerokim uśmiechem na twarzy i serdecznie ściskając im dłonie, co — miał taką nadzieję — wyglądało przekonywająco. — Miły dzień na wycieczkę do wesołego miasteczka — zauważył, starając się, by zabrzmiało to pogodnie. — Cieszę się, że pan tak to traktuje, panie profesorze. — Kelaritan spojrzał na niego dziwnie. — Czy pan dobrze spał? — Dziękuję, bardzo dobrze... a raczej tak dobrze, jak było to możliwe po obejrzeniu wczoraj tych wszystkich nieszczęsnych ludzi. — A więc, jeżeli chodzi o ich szansę powrotu do zdrowia, nie jest pan optymistą? — Chciałbym nim być — odpowiedział Szirin. Samochód gładko posuwał się w kierunku północnych dzielnic miasta.
— Mamy około dwudziestu minut jazdy do Wystawy Stulecia — rzekł Kelaritan. — Sama ekspozycja będzie zapewne jak zwykle zatłoczona, ale duża część terenu rozrywkowego została odgrodzona, tak że nikt nie będzie nam przeszkadzał. Jak pan wie, tunel został zamknięty, kiedy okazało się, ile przynosi kłopotów. — Ma pan na myśli wypadki śmiertelne?
— Oczywiście, po nich nie mogliśmy pozwolić na kontynuowanie przejażdżek — stwierdził Sibello — ale musi pan wiedzieć, że rozważaliśmy możliwość zamknięcia tunelu znacznie wcześniej. Była to po prostu kwestia odpowiedzi na pytanie, czy ludzie, którzy doznali zaburzeń w wyniku przejażdżki, rzeczywiście ucierpieli, czy też ulegli zbiorowej histerii. — Naturalnie — odparł Szirin oschle. — Rada Miejska nie zechciałaby zamknąć tak dochodowej imprezy, jeżeli powód nie byłby wystarczająco ważny. Na przykład taki, że gromada klientów ze strachu pada trupem. Atmosfera w samochodzie zrobiła się dość napięta. Po dłuższej chwili odezwał się Kelaritan: — Tunel nie był wyłącznie imprezą dochodową, panie profesorze, ale czymś, czego chciał doświadczyć na własnej skórze prawie każdy ze zwiedzających wystawę. Wiem, że codziennie trzeba było odsyłać z kwitkiem tysiące chętnych. — Nawet mimo to, że już pierwszego dnia stało się jasne, iż niektórzy, tak jak Harrim i jego rodzina, wyjdą z tunelu z psychozą? — Przede wszystkim dlatego, panie profesorze — odrzekł Sibello. — Co? — Proszę mi wybaczyć, jeżeli odniesie pan wrażenie, że wyjaśniam to, co stanowi pańską specjalność — mówił prawnik z namaszczeniem. — Chciałbym jednak panu przypomnieć, że uczucie strachu jest fascynujące, kiedy stanowi element zabawy. Dziecko rodzi się z trzema instynktownymi lękami: przed nagłym hałasem, przed upadkiem i przed całkowitym brakiem światła. Dlatego czymś bardzo zabawnym jest wyskoczyć na kogoś i wrzasnąć "Uuu!" Dlatego kolejki górskie w wesołych miasteczkach są takie popularne. I dlatego każdy chciał zobaczyć Tunel Tajemnic. Ludzie wychodzili z ciemności bez tchu, roztrzęsieni, pół-
żywi ze strachu, lecz w dalszym ciągu chętnie płacili za wstęp. Owszem, niektórzy wychodzili stamtąd w szoku, ale to jeszcze bardziej przyciągało innych. — Bo większość ludzi myślała, że okażą się na tyle twardzi, iż wytrzymają to, co tak wstrząsnęło innymi? — Dokładnie tak, panie profesorze.
— Kilku ludzi wyjechało z tunelu nie w stanie głębokiego szoku, ale zwyczajnie martwych ze strachu! Jeżeli zarząd nie widział jeszcze powodu do natychmiastowego zamknięcia tunelu, to czy wiadomość o wypadkach śmiertelnych nie zniechęciła amatorów przejażdżki? — Wręcz przeciwnie, panie profesorze — odpowiedział Sibello z triumfującym uśmiechem na twarzy. — Zadziałał ten sam mechanizm psychologiczny, tylko jeszcze silniej. Przecież jeżeli ludziom o słabym sercu zachciało się przejechać przez tunel, to sami ryzykowali — dlaczego więc dziwić się temu, co im się stało? Rada Miejska przedyskutowała tę sprawę szczegółowo i w końcu postanowiono posadzić przy wejściu lekarza, aby dokładnie przebadał każdego amatora przejażdżki, zanim wsiądzie do wagonika. No i sprzedaż biletów jeszcze bardziej wzrosła. — W takim razie dlaczego w ogóle zamknięto tunel? — zapytał Szirin. — Z tego, co mi pan powiedział, wynikałoby, że powinien być otwarty, bo przynosi ogromne zyski, kolejka chętnych ciągnie się z Jongloru do Kunabaru, tłumy ludzi wchodzą do środka z jednej strony, a z drugiej wypływa strumień trupów. — Ależ, panie profesorze...! — Dlaczego więc nie jest otwarty, skoro wypadki śmiertelne nikogo nie obchodzą?
— Problem wypłat ubezpieczeń — odrzekł Sibello. — Ach...! Tak, oczywiście. — Wbrew temu, co pan przed chwilą powiedział, wypadków śmiertelnych było naprawdę niewiele — trzy, no, może pięć. Rodziny ofiar otrzymały odpowiednie odszkodowania i sprawy zamknięto. Nie zgony były dla nas problemem, ale głębokie zaburzenia tych, którzy przeżyli. Stało się jasne, że będą wymagać hospitalizacji przez długi czas — oczywiście oznacza to stały wydatek dla miejskiej kasy i podatników. — Rozumiem. — Szirin ponuro skiną) głową. — Gdyby po prostu padli trupem, oznaczałoby to jednorazowy wydatek. Przekupić krewnych i sprawa załatwiona. Kiedy jednak instytucja publiczna musi płacić przez miesiące lub lata, cena może okazać się zbyt wysoka. — Cóż, może to trochę za ostro powiedziane — przyznał Sibello — ale dokładnie taką właśnie kalkulację Rada Miejska zmuszona była przeprowadzić. — Profesor Szirin chyba nie jest dziś w zbyt dobrym humorze — zwrócił się do prawnika Kelaritan. — Być może gnębi go myśl o przejeździe przez Tunel Tajemnic. — Nie, absolutnie nie — odpowiedział psycholog natychmiast. — Pan rozumie, naturalnie, że nie ma żadnej konieczności, aby pan... — Jest — przerwał Szirin. W samochodzie zapanowała cisza. Szirin posępnie spoglądał na zmieniający się krajo-
braz: dziwne, kanciaste drzewa o łuskowatej korze, krzaki obsypane kwiatami o metalicznych barwach, dziwaczne, wąskie i wysokie domy o spadzistych dachach. Było coś odpychającego w tej prowincji — i w tych ugrzecznionych, cynicznych ludziach. Pomyślał, że byłby szczę-
śliwy znalazłszy się z powrotem w Saro. Ale najpierw... Tunel Tajemnic... Jongloryjska Wystawa Stulecia rozpościerała się na dużej przestrzeni parku we wschodniej części miasta. Było to jakby odrębne miasto, w pewnym sensie budziło podziw. Szirin zobaczył fontanny, arkady, błyszczące różowe i turkusowe wieżowce z mieniącego się, twardego jak kamień plastiku. Wielkie hale wystawowe oferowały skarby sztuki z każdej prowincji Kalgasza, ekspozycje osiągnięć przemysłowych, ostatnie cuda nauki. Gdziekolwiek się odwrócił, coś niezwykłego i pięknego przykuwało jego spojrzenie. Tysiące, a może setki tysięcy ludzi spacerowały po błyszczących eleganckich bulwarach i alejach. Szirin słyszał, że Jongloryjska Wystawa Stulecia to jeden z cudów świata, a teraz się przekonał, że to prawda. Możliwość zwiedzenia jej stanowiła rzadki przywilej. Raz na sto lat była otwierana na okres trzyletni, by upamiętnić rocznicę założenia miasta — i ta właśnie. Wystawa Piątego Stulecia, uważana była za najwspanialszą. Podczas jazdy po starannie utrzymanych terenach wystawowych Szirin poczuł nagle, że ogarnia go rodzaj pokrzepiającego podniecenia, którego już od dawna nie odczuwał. Miał nadzieję, że pod koniec tygodnia wygospodaruje trochę czasu na zwiedzenie ekspozycji na własną rękę. Jego nastrój zmienił się jednak gwałtownie, kiedy samochód minął linię graniczną wystawy i podjechał do tylnej bramy prowadzącej na teren rozrywkowy. Tutaj, zgodnie z tym, co powiedział Kelaritan, duże przestrzenie zostały odgrodzone linami, przez które tłum rzucał wściekłe spojrzenia na Sibella, Kelaritana i Yarittę 312 prowadzących Szirina w kierunku Tunelu Tajemnic. Szirin słyszał gniewne wrzaski i ciche, chrapliwe pomruki, budzące niepokój, a może nawet strach. Zrozumiał, że prawnik mówił prawdę: ci ludzie byli wściekli z powodu zamknięcia tunelu.
"Zazdroszczą! — pomyślał Szirin ze zdumieniem. — Zobaczyli, że idziemy do tunelu i też chcą tam iść. Wiedzą, czym to grozi, i mimo wszystko chcą tam iść". — Pójdziemy tędy — powiedziała Yaritta. Fronton tunelu stanowiła olbrzymia budowla w kształcie piramidy, zwężająca się po bokach w niesamowitej, oszałamiającej perspektywie. Pośrodku była ogromna sześcio— boczna brama, teatralnie przybrana w złoto i purpurę. Na bramie umieszczono kratę. Yaritta wyjęła klucz i otworzyła małe drzwi po lewej stronie frontonu, przez które weszli do środka.
Wewnątrz wszystko było już znacznie bardziej zwyczajne. Szirin ujrzał rząd metalowych poręczy ustawionych niewątpliwie po to, by powstrzymać czekających. Dalej był peron przypominający zwykły peron kolejowy, na którym stał rząd otwartych wagoników. A dalej... Ciemność. — Panie profesorze, czy mógłby pan najpierw to podpisać? — Szirin usłyszał głos Sibella, który podał mu jakiś papier. Przyglądał się tańczącym, zamazanym literom. — Co to jest? — Zrzeczenie się roszczeń. Standardowy formularz. — Tak, oczywiście. — Psycholog niedbale nabazgrał swe nazwisko, nawet nie próbując przeczytać podanego mu tekstu. "Nie boisz się — powtarzał sobie. — Niczego się nie boisz". Yaritta 312 wetknęła mu do ręki małe urządzenie. — Przełącznik awaryjny — wyjaśniła. — Pełny czas przejażdżki wynosi piętnaście mi-
nut, ale jeżeli pan uzna, że dowiedział się pan już wszystkiego, lub gdyby zaczął się pan czuć niedobrze, wystarczy nacisnąć zielono świecący przycisk i włączą się światła. Wagonik dojedzie do końca tunelu i zawróci do stacji. — Dziękuję, ale wątpię, czy będzie mi to potrzebne. — Powinien pan to mieć. Na wszelki wypadek. — Planuję w pełni przeżyć doświadczenie przejażdżki w tunelu — dodał, zachwycony własną pompatycznością. "Przecież mogę nie wytrzymać" — uprzytomnił sobie. Nie zamierzał użyć przełącznika awaryjnego, ale prawdopodobnie głupotą byłoby go nie wziąć. Na wszelki wypadek. Wszedł na peron. Kelaritan i Sibello spoglądali na niego w sposób aż nadto wyraźnie okazujący, co myślą. Niemal ich słyszał: "Ten tłusty, stary bałwan będzie się trząsł jak galareta". A niech sobie myślą, co chcą! Yaritta zniknęła. Zapewne poszła włączyć mechanizm uruchamiający pojazdy w tunelu. Tak, właśnie pojawiła się w budce kontrolnej wysoko na prawo, sygnalizując, że wszystko jest gotowe. — Proszę wsiąść do wagonika, panie profesorze... — rzekł Kelaritan. — Oczywiście. Oczywiście. "Mniej niż jeden na dziesięciu doznawał zaburzeń — powtarzał sobie w myślach. — Najprawdopodobniej ludzie ci byli szczególnie wrażliwi na działanie ciemności. Ja nie je-
stem. Moja osobowość jest bardzo stabilna".
Wszedł do wagonika. Był tam pas bezpieczeństwa; zapiął go, mając kłopoty z dopasowaniem do swego obwodu. Wagonik powoli, bardzo powoli zaczął się toczyć. Czekała na niego ciemność. "Mniej niż jeden na dziesięciu. Mniej niż jeden na dziesięciu". Rozumiał syndrom ciemności. Był pewien, że ta wiedza go ochroni. Większość ludzi instynktownie boi się braku światła, ale nie oznacza to, że brak światła sam w sobie jest szkodliwy. Szirin wiedział, że szkodliwa może być jedynie reakcja na brak światła. Należy zachować spokój. Ciemność to tylko ciemność, zmiana okoliczności zewnętrznych. Jesteśmy uwarunkowani tak, by jej unikać, bo żyjemy w świecie, w którym ciemność nie jest rzeczą naturalną, w którym ciągle jest światło, światło tak wielu słońc. Bywało, że świeciły cztery; zwykle było ich trzy, a prawie nigdy mniej niż dwa; a przecież już światło jednego wystarczało, aby rozproszyć ciemność. Ciemność... Ciemność... CIEMNOŚĆ... Szirin już był w tunelu. Z tyłu za nim zniknęła ostatnia smuga światła i spoglądał teraz w bezkresną próżnię. Przed nim nie było nic. Nic. Dziura. Otchłań. Strefa totalnej bezświatłości. A on toczył się prosto w nią. Poczuł, jak się poci na całym ciele. Waliło mu w skroniach. Podniósł rękę, ale choć trzymał ją tuż przed twarzą, nie mógł jej zobaczyć. PRZEŁĄCZNIK AWARYJNY. PRZEŁĄCZNIK AWARYJNY. Nie, absolutnie nie. Nie wolno.
Siedział prosto, ze sztywnymi plecami i szeroko otwartymi oczami wpatrzonymi tępo w nicość, przez którą się przedzierał. Dalej, dalej i coraz głębiej. Pierwotny strach syczał i bulgotał w jego duszy tym intensywniej, im bardziej starał się go zdławić. Powtarzał sobie, że poza tunelem w dalszym ciągu świecą słońca. "To tylko chwilowe. Za czternaście minut i trzydzieści sekund stąd wyjdę. Czternaście minut i dwadzieścia sekund. Czternaście minut i dziesięć sekund. Czternaście minut..." Czy w ogóle się poruszał? Tego nie mógł stwierdzić. Może stał w miejscu; mechanizm
pojazdu milczał, nie istniały żadne punkty odniesienia. "A co będzie, jeśli tu utkwiłem? — pomyślał. — Po prostu utkwiłem w ciemności, nie znam sposobu, by określić, gdzie jestem, co się dzieje, ile minęło czasu. Piętnaście minut, dwadzieścia, pół godziny? Dopóki nie dojdę do granicy, którą wytrzymać może moja normalność, a potem... Przecież zawsze mogę użyć przełącznika awaryjnego. Ale przypuśćmy, że nie działa. Że włączę go i światła się nie pojawią. Chyba mogę to sprawdzić. Tak tylko, żeby zobaczyć..." TŁUŚCIOCH TO TCHÓRZ! TŁUŚCIOCH TO TCHÓRZ! "Nie, nie. Nawet go nie dotykaj. Jeżeli włączysz światła, nie będziesz w stanie z powrotem ich wyłączyć. Nie wolno ci użyć przełącznika, bo oni wszyscy się dowiedzą... bo oni się dowiedzą..." TŁUŚCIOCH TO TCHÓRZ! TŁUŚCIOCH TO TCHÓRZ!
Nagle i dla siebie samego niespodziewanie odrzucił przełącznik gdzieś w ciemność. Rozległ się cichy brzęk w momencie, kiedy gdzieś upadł — gdzieś. I znowu cisza. Szirin poczuł w ręku okropną pustkę. Ciemność... Ciemność... Nie było temu końca. Wpadał w otchłań bez dna. Przewracał się, wpadał i jeszcze raz wpadał w noc, w noc bez końca, pożerającą wszystko czerń... "Głęboko oddychaj. Zachowaj spokój". A JEŻELI TO GROZI TRWAŁYMI ZMIANAMI W PSYCHICE? "Zachowaj spokój — powtarzał sobie. — Nic ci nie będzie. Masz jeszcze przed sobą w najgorszym przypadku jedenaście minut, a może tylko sześć lub siedem. Na zewnątrz świecą słońca. Sześć lub siedem minut i już nigdy nie znajdziesz się w ciemności, nawet gdybyś miał żyć tysiąc lat. Ciemność... O, bogowie! Ciemność... Spokojnie. Spokojnie. Szirinie, jesteś człowiekiem zrównoważonym. Jesteś bardzo zdrowy psychicznie. Byłeś zdrowy psychicznie, kiedy zanurzałeś się w to, i będziesz zdrowy, kiedy z tego wyjdziesz. Tik—tak. Tik—tak. Tik—tak. Każda sekunda zbliża cię do wyjścia. Na pewno? Przecież ta jazda może się nigdy nie skończyć. Mogę tu zostać na zawsze. Tik—tak. Tik—tak. Tik—tak. Czy ja w ogóle się poruszam. Czy zostało mi jeszcze pięć minut, czy pięć sekund, czy ciągle jeszcze mija dopiero pierwsza minuta?"
Tik—tak. Tik—tak. DLACZEGO MNIE STĄD NIE WYPUSZCZĄ? CZY NIE MOGĄ SIĘ DOMYŚLIĆ, JAK STRASZNIE CIERPIĘ? "Nie chcą cię wypuścić. Nigdy cię nie wypuszczą. Zamierzają..." Nagły, przeraźliwy ból między oczami. Eksplozja bólu w czaszce. CO SIĘ STAŁO? Światło! "Czy to prawda? Tak, tak. Bogu dzięki! Światło, naprawdę światło. Dzięki jakiemukolwiek bogu, który kiedykolwiek mógł istnieć". Skończyło się! Dotarł do końca tunelu! Wracał do stacji! Tak, z pewnością tak. Tak. Serce, którego uderzenia w piersiach jeszcze przed chwilą przypominały paniczny łomot, zaczęło wracać do normalnego rytmu. Oczy powoli przyzwyczajały się do normalnych warunków i widział już znane, zwyczajne rzeczy, błogosławione rzeczy, filary, peron, małe okienko w budce kontrolnej... A także wpatrzonych w niego Sibella i Kelaritana. Zawstydził się swego tchórzostwa. "Zbierz się do kupy, Szirinie. Nie było tak źle. Nic ci nie jest. Nie leżysz na podłodze i nie ssiesz palca zawodząc wniebogłosy. Było to straszne, ale cię nie pokonało — naprawdę nie było to nic takiego, z czym nie mógłbyś sobie poradzić..." — Panie profesorze, proszę podać nam rękę. Do góry... do góry... Wyciągnęli go, chwiejącego się, z wagonika i postawili na nogach. Szirin głęboko wciągnął powietrze w płuca. Przeciągnął ręką po czole ocierając pot. — Ten mały przełącznik alarmowy — mruknął. — Zdaje mi się, że go gdzieś zgubi-
łem... — Jak się pan czuje, panie profesorze? — zapytał Kelaritan. — Jak tam było? Szirin się zatoczył. Dyrektor szpitala chwycił go pod ramię, pomagając odzyskać równowagę, ale psycholog odepchnął go z oburzeniem. Niech nie pomyślą, że te kilkanaście minut w tunelu tak na niego podziałało. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że podziałało. Choćby nie wiem jak się starał, nie mógł tego ukryć. Nawet przed sobą. Uświadomił sobie, że żadna siła na świecie nie zmusiłaby go do powtórnego przejazdu przez tunel. — Panie profesorze? Panie profesorze? — Nic... mi... nie jest — wychrypiał. — Mówi, że nic mu nie jest. — Jak przez mgłę dotarł do niego głos prawnika. — Odsuńcie się. Dajcie mu spokój.
— Drżą mu nogi — powiedział Kelaritan. — Zaraz upadnie. — Nie — zaprzeczył Szirin. — Nie ma mowy. Powtarzam wam, że czuję się dobrze. Zachwiał się i pochylił, odzyskał równowagę i znowu się zachwiał. Z każdego pora w skórze płynął mu pot. Obejrzał się, zobaczył wlot tunelu i zadrżał. Odwracając się od ciemnej jamy uniósł ramiona wysoko w górę, jak gdyby chciał ukryć między nimi twarz. — Panie profesorze...? — Kelaritan był pełen wątpliwości. Nie ma co udawać. To głupota, próżność i tępy upór — pozować na bohatera. Niech sobie pomyślą, że jest tchórzem. Niech myślą, co chcą. Te piętnaście minut to najgorszy koszmar, jaki przeżył. Wrażenie, jakie na niego wywarły, zapada w nim coraz głębiej, głębiej, głębiej...
— To było... mocne — rzekł. — Bardzo mocne. Olbrzymia siła zaburzająca. — Ale zasadniczo czuje się pan dobrze? — skwapliwie zapytał Sibello. — Trochę wstrząśnięty, to prawda. Któż nie byłby wstrząśnięty, zanurzywszy się w ciemność? Ale ogólnie w porządku. Wiedzieliśmy, że tak będzie. To tylko garstka, nieliczna garstka ludzi, u których występują jakieś... — Nie — przerwał Szirin. Twarz prawnika przypominała mu olbrzymiego, skrzywionego w cynicznym uśmiechu krogulca. Niczym twarz demona. Nie mógł znieść jej widoku. Ale przyzwoita dawka prawdy podziała na demona jak egzorcyzmy. "Nie warto bawić się w dyplomację — pomyślał Szirin. — Nie wtedy, kiedy rozmawiasz z demonami". — Nie jest możliwe, żeby ktokolwiek przez to przeszedł nie narażając się na poważne ryzyko. Jestem tego całkowicie pewien. Nawet najsilniejsza psychika może doznać wstrząsu, a słabsza zostanie po prostu zgnieciona. Jeżeli znów otworzycie tunel, w ciągu sześciu miesięcy będziecie mieli pełne szpitale psychiatryczne we wszystkich prowincjach. — Przeciwnie, panie profesorze... — Niech pan nie mówi "przeciwnie"! Czy był pan w tunelu, panie Sibello? Nie, myślę, że pan się na to nie zdobył. A ja byłem! Pan mi płaci za ekspertyzę, więc proszę słuchać: tunel jest śmiercionośną zabawką. To sprawa ludzkiej natury. Ciemność nie jest czymś, co większość z nas byłaby w stanie przetrzymać, i nigdy się to nie zmieni, dopóki słońca będą świecić na niebie. Sibello, niech pan zamknie tunel na zawsze. Człowieku, zamknij go na zawsze! Na zawsze!
ROBERT ANSON HEINLEIN
MIĘDZY PLANETAMI FRAGMENTY
Nowy Meksyk — Spokój, stary, spokój! Don Harvey ściągnął wodze małego, tłustego kucyka. Z reguły Leniuch zachowywał się zgodnie ze swym imieniem, dzisiaj jednak najwyraźniej był spragniony wędrówki. Don nie miał właściwie do niego pretensji. Dni takie jak ten zdarzają się tylko w Nowym Meksyku. Przelotna ulewa spłukała niebo do czysta. Grunt wysechł, lecz w oddali wciąż wisiał fragment tęczy. Niebo było zbyt niebieskie, wzgórza zbyt różowe, a oddalone przedmioty zbyt wyraźne, by wyglądać przekonująco. Nad ziemią zapanował niewiarygodny spokój niosący ze sobą zapierającą dech w piersiach zapowiedź nadejścia czegoś cudownego. — Przed nami cały dzień — ostrzegł Leniucha. — Uważaj, żebyś się nie zmęczył. Czeka nas stromy podjazd. Don jechał sam, ponieważ założył Leniuchowi wspaniałe meksykańskie siodło, które rodzice zamówili dla niego na urodziny. Było piękne, bogato przyozdobione srebrem jak młody Indianin, nie pasowało jednak do szkoły na ranchu, do której uczęszczał, w równym stopniu, jak wieczorowy strój nie nadawał się do piętnowania bydła. Jego rodzice najwyraźniej nie zdawali sobie z tego sprawy. Don był z niego dumny, lecz inni chłopcy używali zwyczajnych siodeł i wyśmiewali się z niego niemiłosiernie. Gdy zobaczyli go z nim po raz pierwszy, przerobili jego nazwisko „Donald James Harvey” na „don Jaime”. Leniuch spłoszył się nagle. Don popatrzył wokół, dostrzegł przyczynę, wyszarpnął broń
i wystrzelił. Następnie zsiadł z siodła, odrzucając wodze ku przodowi, by Leniuch się zatrzymał, i przyjrzał się swemu dziełu. Skryty w cieniu skały pokaźnych rozmiarów wąż z siedmioma grzechotkami na ogonie drgał jeszcze. Jego głowa leżała obok, odcięta impulsem. Don postanowił nie zostawiać sobie grzechotek. Zabrałby głowę, gdyby przeszył ją na wylot za pierwszym razem, by pochwalić się celnością. W rzeczywistości jednak musiał poruszyć wiązką na boki, zanim go dostał. Gdyby przyniósł gada zabitego w tak nieudolny sposób, ktoś na pewno by go spytał, dlaczego nie skorzystał z węża ogrodowego. Zostawił grzechotnika na miejscu i wskoczył na siodło, przemawiając do Leniucha. — To tylko stary, nędzny grzechotnik rogaty — uspokoił go. — Bardziej wystraszył się ciebie niż ty jego. Cmoknął i ruszyli w drogę. Po przebyciu kilkuset jardów Leniuch spłoszył się po raz drugi, tym razem nie z powodu węża, lecz nieoczekiwanego hałasu. Don ściągnął wodze. — Ty spasiony ptasi móżdżku! — przemówił surowym tonem. — Kiedy się nauczysz nie zrywać na dzwonek telefonu? Leniuch poruszył gwałtownie mięśniami barków i parsknął. Don sięgnął do łęku siodła,
podniósł słuchawkę i odpowiedział. — Aparat przenośny 6-J-233309. Mówi Don Harvey. — Tu pan Reeves, Don — usłyszał głos kierownika Ranchito Alegre. — Gdzie jesteś? — Kieruję się w stronę płaskowyżu „Grób Domokrążcy”, proszę pana. — Wracaj jak najszybciej do domu. — Hmm, czy mógłby mi pan powiedzieć, co się stało?
— Radiogram od rodziców. Jeśli kucharz wróci, wyślę po ciebie helikopter z kimś, kto sprowadziłby tu konia. Don zawahał się. Nie chciał, żeby ktoś obcy dosiadał Leniucha. Na pewno go przegrzeje, a potem zapomni doprowadzić do porządku. Z drugiej strony radiogram od rodziców po prostu musiał być ważny. Byli na Marsie. Matka pisała regularnie list na każdym statku, ale radiogramy, nie licząc życzeń świątecznych i urodzinowych, były czymś niemal nieznanym. — Pośpieszę się, proszę pana. — Dobrze! — pan Reeves wyłączył się. Don zawrócił Leniucha i skierował się ścieżką w dół. Kucyk sprawiał wrażenie rozczarowanego. Spojrzał na chłopca z wyrzutem. Ostatecznie z helikoptera dostrzeżono ich dopiero, gdy znajdowali się w odległości pół mili od szkoły. Don skinął do nich dłonią, każąc im odlecieć, i sam odprowadził Leniucha do stajni. Mimo odczuwanej ciekawości wytarł kucyka i napoił go, zanim udał się do pana Reevesa, który czekał na niego w gabinecie. Kazał Donowi wejść skinieniem dłoni i wręczył mu wiadomość. Było tam napisane:
DROGI SYNKU, ZAREZERWOWALIŚMY MIEJSCE NA WALKIRIĘ Z CIRCUMTERRA DWUNASTEGO KWIETNIA. KOCHAMY — MAMA I TATA.
Don spojrzał na to przelotnie. Trudno mu było zrozumieć proste fakty. — Ale to jest zaraz! — Tak. Czy nie spodziewałeś się tego? Don pomyślał nad tym przez chwilę. Na wpół oczekiwał, że poleci do domu — jeśli można było tak to nazwać, biorąc pod uwagę, że nigdy nie postawił stopy na Marsie — pod
koniec roku szkolnego. Gdyby kupili mu bilet na Vanderdeckena za trzy miesiące... — Hmm, niezupełnie. Nie mogę pojąć, czemu każą mi wracać przed końcem roku. Pan Reeves starannie złożył koniuszki palców. — Powiedziałbym, że to oczywiste.
Don zrobił zdumioną minę. — Co pan mówi? Panie Reeves, nie myśli pan chyba, że naprawdę będą kłopoty? — Don, nie jestem prorokiem — odpowiedział poważnym tonem kierownik. — Przypuszczam jednak, że twoi rodzice są na tyle zaniepokojeni, że chcą cię jak najszybciej wydostać ze strefy potencjalnych działań wojennych. Wciąż trudno mu było pogodzić się z tą myślą. Wojny były czymś, o czym się uczył, a nie czymś, co zdarzało się naprawdę. Rzecz jasna na lekcjach historii współczesnej śledzono przebieg aktualnego kryzysu kolonialnego, niemniej nawet komuś, kto podróżował tyle co on, wydawało się to czymś odległym — sprawą dla dyplomatów i polityków, a nie elementem rzeczywistości. — Niech pan posłucha, panie Reeves. Może oni się denerwują, ale ja nie. Chciałbym wysłać radiogram przekazujący im, że dolecę następnym statkiem, zaraz po skończeniu szkoły. Pan Reeves potrząsnął głową. — Nie. Nie mogę ci pozwolić złamać jednoznacznych poleceń rodziców. Ponadto, hmm — kierownik najwyraźniej miał trudności z doborem słów. — Chciałem powiedzieć, Donald, że na wypadek wojny twoja pozycja tutaj mogłaby się stać, powiedzmy, niewygodna.
Wydawało się, że do gabinetu przedostał się zimny, przenikliwy wiatr. Don poczuł się nagle samotny i starszy niż powinien. — Dlaczego? — zapytał ochrypłym tonem. Pan Reeves spojrzał na swe paznokcie. — Czy jesteś całkowicie pewien, po czy jej stoisz stronie? — zapytał powoli. Don zmusił się do zastanowienia się nad tym. Jego ojciec urodził się na Ziemi, zaś matka była wenusjańską kolonistką drugiego pokolenia. Żadna z tych planet nie była jednak naprawdę ich domem. Spotkali się i zawarli małżeństwo na Lunie, zaś swe badania z zakresu planetologii prowadzili w najróżniejszych sektorach układu słonecznego. Sam Don urodził się w przestrzeni kosmicznej i świadectwo urodzenia, wystawione przez Federację, pozostawiało kwestię narodowości otwartą. Mógł, po rodzicach rościć sobie pretensję do podwójnego obywatelstwa. Nie uważał się za wenusjańskiego kolonistę. Upłynęło już tyle czasu od chwili, gdy jego rodzina po raz ostatni odwiedziła Wenus, że wspomnienie tej planety stało się dla niego czymś nierealnym. Z drugiej strony jednak miał już jedenaście lat, gdy po raz pierwszy ujrzał na własne oczy przecudne wzgórza Ziemi. — Jestem obywatelem układu słonecznego — odparł szorstkim tonem. — Hm — odrzekł kierownik. — To miły slogan i może któregoś dnia będzie coś zna-
czył. Tymczasem jednak, mówiąc po przyjacielsku, zgadzam się z twoimi rodzicami. Mars będzie zapewne terytorium neutralnym. Będziesz tam bezpieczny. Ponadto — ponownie mówię jako przyjaciel — sytuacja tutaj może się stać odrobinę nieprzyjemna dla kogoś, czyja lojalność nie jest w stu procentach oczywista.
— Nikt nie ma prawa kwestionować mojej lojalności! Zgodnie z prawem jestem uważany za tubylca! Mężczyzna nie udzielił odpowiedzi. — To wszystko głupota! — wybuchnął Don. — Gdyby Federacja nie próbowała wycisnąć z Wenus ostatniego grosza, nikt by nawet nie wspominał o wojnie! Reeves wstał z miejsca. — To już wszystko, Don. Nie zamierzam spierać się z tobą na tematy polityczne. — To prawda! Niech pan przeczyta Teorię ekspansji kolonialnej Chamberlaina! Reeves zrobił zdumioną minę. — Gdzie ci się udało znaleźć tę książkę? Chyba nie w szkolnej bibliotece. Don nie odpowiedział. Przysłał mu ją ojciec, ostrzegł go jednak, by nie pokazywał jej nikomu. To była jedna z książek zabronionych — przynajmniej na Ziemi. — Don — ciągnął Reeves. — Czy miałeś kontakty z kolporterem nielegalnej literatury? — Don milczał. — Odpowiedz mi! Po chwili Reeves zaczerpnął głęboko tchu i powiedział. — Nieważne. Wróć do pokoju się spakować. O pierwszej polecisz helikopterem do Albuquerque. — Tak jest, proszę pana. Skierował się w stronę wyjścia, lecz kierownik powstrzymał go. — Chwileczkę. W ogniu naszej, hmm, dyskusji, zapomniałem niemal, że jest dla ciebie druga wiadomość. — Tak? — Don wziął w rękę kartkę. Było na niej napisane:
DROGI SYNKU, NIE ZAPOMNIJ POWIEDZIEĆ WUJKOWI DUDLEYOWI DO WI-
DZENIA PRZED ODLOTEM — MATKA.
— Pod pewnymi względami ta druga wiadomość zaskoczyła go jeszcze bardziej niż pierwsza. Z trudem przyszło mu zrozumieć, że matce z pewnością chodziło o doktora Dudleya Jeffersona, który był przyjacielem rodziców, ale nie krewnym, a w jego życiu nie odgrywał żadnej roli. Reeves jednak najwyraźniej nie dostrzegł w wiadomości nic dziwnego,
więc Don wsadził kartkę do kieszeni dżinsów i wyszedł z pokoju. Choć już od dawna przebywał na Ziemi, zabrał się do pakowania jak prawdziwy mieszkaniec kosmosu. Wiedział, że bilet uprawnia go do zabrania jedynie pięćdziesięciu funtów darmowego bagażu, zaczął więc rozkładać wszystko na obie strony. Po chwili miał już dwa stosy, bardzo mały na swoim łóżku — niezbędne ubrania, kilka kapsułek mikrofilmów, suwak logarytmiczny, pisak oraz vreetha — podobny do fletu marsjański instrument, na którym od dawna nie grał, gdyż przeszkadzało to jego kolegom. Na łóżku chłopca dzielącego z nim pokój znajdował się drugi, znacznie większy stos rzeczy zbytecznych. Wziął w rękę vreethę, dmuchnął w nią parę razy i odłożył na większy stos. Wieźć marsjański produkt na Marsa to jak lać wodę do studni. W tej właśnie chwili wszedł jego współlokator, Jack Moreau. — Co ty wyrabiasz? Sprzątasz? — Wyjeżdżam. Jack pogmerał palcem w uchu. — Chyba robię się głuchy. Mógłbym przysiąc, że powiedziałeś, że wyjeżdżasz.
— Zgadza się — Don przerwał robotę i wyjaśnił wszystko Jackowi, pokazując mu radiogram od rodziców. Jack sprawiał wrażenie zmartwionego. — To mi się nie podoba. No jasne, wiedziałem, że to nasz ostatni rok, ale nie myślałem, że się zerwiesz. Trudno mi chyba będzie zasnąć bez twojego chrapania. Uspokajało mnie. Skąd ten pośpiech? — Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Kierownik powiedział, że moi rodzice spietrali się wojny i chcą zaholować syneczka w bezpieczne miejsce. Ale to głupota, nie? Chcę powiedzieć, że ludzie są w dzisiejszych czasach zbyt cywilizowani, żeby wyruszać na wojnę. Jack nie odpowiedział. Don odczekał chwilę, po czym powiedział ostrym tonem. — Zgadzasz się ze mną, nie? Nie będzie żadnej wojny. — Może nie będzie — odparł powoli Jack. — A może będzie. — Ech, daj spokój! — Czy mam ci pomóc w pakowaniu? — zapytał współlokator — Nie ma nic do pakowania. — A co z tym wszystkim? — Jest twoje, jeśli chcesz. Przejrzyj wszystko, a potem zawołaj chłopaków, żeby sobie wybrali co zechcą z tego, co zostanie. — Hę? Kurczę, Don, nie chcę twoich rzeczy. Zapakuję je i wyślę do ciebie.
— Przesyłałeś coś kiedyś między planetami? To wszystko razem nie jest warte tej ceny. — No to sprzedaj to. Wiesz co, zaraz po kolacji urządzimy licytację.
Don potrząsnął głową. — Nie mam czasu. Odlatuję o pierwszej. — Co? Zaskakujesz mnie, koleś. To mi się nie podoba. — Nie ma rady — Don odwrócił się z powrotem w stronę stosów rzeczy. Pojawiło się kilku jego kolegów, pragnących się pożegnać. Don nie mówił nic nikomu i nie sądził, by zrobił to kierownik, w jakiś jednak sposób plotka się rozeszła. Powiedział im, że mogą sobie wybrać łupy z tego, co zostawi Jack. Po chwili zauważył, że nikt go nie zapytał dlaczego wyjeżdża. Zaniepokoiło go to bardziej niż gdyby o tym mówili. Chciał powiedzieć komuś, komukolwiek, że kwestionowanie jego lojalności było śmieszne, a poza tym nie będzie żadnej wojny! Rupe Salter, chłopak z drugiego skrzydła, wsadził głowę do pokoju, by przyjrzeć się przygotowaniom. — Zwiewasz, co? Słyszałem o tym i wpadłem się przekonać. — Wyjeżdżam, jeśli to chciałeś powiedzieć. — To właśnie powiedziałem. Posłuchaj, „don Jaime”, co z tym twoim cyrkowym siodłem? Uwolnię cię od jego ciężaru, jeśli cena będzie odpowiednia. — Nie jest na sprzedaż. — Hę? Tam, dokąd lecisz, nie ma żadnych koni. Podaj mi cenę. — Jest własnością Jacka. — I nadal nie jest na sprzedaż? — dorzucił natychmiast Moreau. — Tak po prostu, co? Jak sobie chcecie — ciągnął łagodnym tonem Salter. — Jeszcze jedno. Dałeś już komuś w spadku tę swoją szkapę? Wierzchowce chłopców, z nielicznymi wyjątkami, stanowiły własność szkoły, było jednak cenionym, zakorzenionym przywilejem każdego kończącego naukę ucznia, że mógł on
przekazać „w spadku” tymczasowe prawo własności chłopca, którego wybrał. Don podniósł gwałtownie wzrok. Do tej chwili nie pomyślał o Leniuchu. Zdał sobie z nagłym żalem sprawę, że nie może zabrać małego, tłustego błazna ze sobą, ani też nie poczynił żadnych starań, by go zabezpieczyć. — Sprawa jest załatwiona — odrzekł. Jeśli chodzi o ciebie — dodał w myślach. — Kto go dostanie? To mogłoby ci się opłacić. Kiepski z niego koń, ale chciałbym się pozbyć tej kozy, na której muszę jeździć. — To już załatwione.
— Bądź rozsądny. Mogę porozmawiać z kierownikiem, a on i tak mi go da. Pozostawienie konia w spadku to przywilej absolwenta, a ty dajesz nura przed terminem. — Spływaj! Salter uśmiechnął się. — Nerwowy, co? Jak wszystkie mgłojady. Zbyt nerwowi, by wiedzieć, co dla nich dobre. No, ale wkrótce dostaniecie nauczkę. Don, już przedtem podenerwowany, był zbyt wściekły, by odważyć się odezwać. Słowo „mgłojad” używane na określenie człowieka ze skrytej pod obłokami Wenus było jedynie żartobliwe, jak „Angol” czy „Jankes”, chyba że — jak w tym przypadku — tonacja głosu oraz kontekst czyniły z niego celową obelgę. Pozostali spojrzeli na niego, na wpół spodziewając się, że przejdzie do czynów. Jack podniósł się pośpiesznie z łóżka i podszedł do Saltera. — Spłyń stąd, Salty. Jesteśmy zbyt zajęci na wygłupy z tobą.
Salter spojrzał na Dona, a potem z powrotem na Jacka. Wzruszył ramionami i powiedział. — Ja też jestem zbyt zajęty, żeby tu siedzieć... ale, jeśli macie coś na myśli, znajdę czas. Z jadalni dobiegł dźwięk dzwonu oznaczający południe, co rozładowało sytuację. Kilku chłopców skierowało się w stronę drzwi. Salter wyszedł wraz z nimi. Don się nie ruszył. — No chodź już! — powiedział Jack. — Jack? — Co? — A może ty byś przejął Leniucha? — Kurczę, Don! Chciałbym ci pójść na rękę, ale... co bym począł z Lady Maude? — Hmm, chyba masz rację. Co mam zrobić? — Poczekaj... — twarz Jacka rozpromieniła się. — Znasz takiego chłopaka Zezola Morrisa? Tego nowego z Manitoby? Nie ma jeszcze stałego konia. Jeździ na kozach, według kolejki. Wiem, że dbałby o Leniucha. Widziałem, jak raz próbował z Maudie. Ma delikatne ręce. Don poczuł ulgę. — Załatwisz to dla mnie? Porozmawiasz z panem Reevesem? — Hę? Możesz z nim pogadać na obiedzie. Chodź. — Nie idę na obiad. Nie jestem głodny. Nie mam też wielkiej ochoty rozmawiać o tym z kierownikiem. — Czemu nie?
— No, nie wiem. Kiedy wezwał mnie rano nie był właściwie... przyjaźnie nastawiony. — Co powiedział?
— Nie chodzi o jego słowa, tylko o zachowanie. Może naprawdę jestem nerwowy... ale coś mi się zdawało, że cieszy się, iż się mnie pozbył. Don spodziewał się, że Jack się nie zgodzi, będzie go przekonywał, że nie ma racji, lecz ten milczał przez chwilę, i czym powiedział cicho. — Nie przejmuj się tym za bardzo, Don. Kierownik na pewno też jest podenerwowany. Czy wiesz, że dostał przydział — Hę? Jaki przydział? — Wiedziałeś, że jest oficerem rezerwy, nie? Zgłosił się i przydział i otrzymał go. Nabiera mocy z chwilą zakończenia roku szkolnego. Pani Reeves przejmie kierownictwo szkoły na czas trwania wojny. Don, który już był dość podenerwowany, poczuł, że zakręciło mu się w głowie. Na czas trwania wojny? Jak można to powiedzieć coś takiego, kiedy nie było żadnej wojny? — To fakt — ciągnął Jack. — Słyszałem na własne uszy — przerwał, po czym ciągnął. — Posłuchaj, stary. Jesteśmy kumplami, nie? — Hę? Jasne, jasne! — To powiedz mi jasno: czy naprawdę lecisz na Marsa, czy udajesz się na Wenus, by się zaciągnąć? — Skąd ci to przyszło do głowy? — W takim razie to nieważne. Uwierz mi, że to by nic nie zmieniło między nami. Mój stary powiada, że kiedy nadchodzi chwila próby, ważne jest, by się zachować jak mężczyzna — spojrzał Donowi w twarz, po czym ciągnął. — Jak się do tego zabierzesz, to już twoja sprawa. Wiesz, że w przyszłym miesiącu będę miał urodziny? — Hę? Faktycznie, zgadza się. — Mam zamiar zgłosić się potem do szkoły pilotażu. Dlatego właśnie chciałem się do-
wiedzieć jakie są twoje plany. — Och... — Ale to nic nie zmieni... nie między nami. Zresztą lecisz na Marsa. — Tak. Tak, to prawda. — Świetnie! — Jack spojrzał na zegarek. — Muszę już lecieć... albo rzucą moje żarcie świniom. Na pewno nie pójdziesz? — Na pewno. — Do zobaczenia.
Wypadł z pokoju. Don stał przez chwilę bez ruchu. Chciał sobie to wszystko ułożyć w głowie. Najwyraźniej staruszek Jack traktował rzecz poważnie. Zrezygnować z Yale dla szkoły pilotażu. Ale on się mylił. Musiał się mylić. Po chwili ruszył do corralu. Leniuch przyszedł na jego wezwanie i zaczął przeszukiwać mu kieszenie w nadziei, że znajdzie tam cukier. — Przykro mi, stary — powiedział Don smutnym tonem. — Nie mam nawet marchewki. Zapomniałem. Stanął z twarzą przyciśniętą do końskiego policzka i podrapał zwierzę po uszach. Przemówił do niego cicho, wyjaśniając mu sprawę tak dokładnie, jak gdyby Leniuch mógł zrozumieć wszystkie te trudne słowa. — Tak to już jest — zakończył. — Muszę wyjechać i nic pozwolą mi wziąć cię ze sobą
— cofnął się myślami do dnia. w którym zaczęła się ich znajomość. Leniuch niedawno dopiero przestał być źrebakiem, lecz Don przestraszył się go. Wydał mu się wielkim, niebezpiecznym, być może drapieżnym zwierzęciem. Przed przybyciem na Ziemię nigdy nie widział konia. Leniuch był pierwszym, którego ujrzał z bliska. Nagle ścisnęło go w gardle. Nie mógł już mówić. Objął końską szyję ramionami i zapłakał. Leniuch parsknął cicho. Wiedział, że coś jest nie tak. Spróbował szturchnąć go nosem. Don podniósł głowę. — Do widzenia, stary. Uważaj na siebie. Odwrócił się nagle i pognał w stronę zabudowań.