Opowiadania fantastyczno–naukowe Galaktyka I Przełożyli Z. Burakowski, J. Dziarnowska, J. Herlinger, W Kiwilszo, M. Kumorek Anatolij Dnieprow FORMUŁA ...
23 downloads
34 Views
763KB Size
Opowiadania fantastyczno–naukowe
Galaktyka I Przełożyli Z. Burakowski, J. Dziarnowska, J. Herlinger, W Kiwilszo, M. Kumorek
Anatolij Dnieprow FORMUŁA NIEŚMIERTELNOŚCI I Jutro zostanę skazany za morderstwo. Nie boję się wyroku. Od pewnego momentu życie straciło dla mnie wszelką wartość. Na rozprawie będą obecni wszyscy moi koledzy. Nigdy nie potrafią zrozumieć motywów mojego postępowania, mojego okrucieństwa. Prawdopodobnie dojdą do wniosku, że po prostu zwariowałem. Postanowiłem nic nikomu nie wyjaśniać, dlatego że i tak nikt by mi nie uwierzył. Piszę to mając nadzieję, że moje wyznania dotrą do rąk właściwych ludzi, którzy potrafią się nad nimi głęboko zastanowić. Właściwie całe opowiadanie należy rozpocząć od momentu, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Meadgeę. To było tego samego dnia, kiedy wróciłem z podróży po Europie i podjechałem taksówką do zielonego ogrodzenia, za którym kryła się willa mojego ojca. Płaciłem właśnie szoferowi, gdy spoza ogrodzenia wystrzeliła ogromna kolorowa piłka i potoczyła się po mokrym asfalcie. — Proszę mi z łaski swojej podać piłkę — odezwał się z tyłu jakiś głos. Odwróciłem się i zobaczyłem ponad ogrodzeniem jasnowłosą główkę młodej dziewczyny o niezwykłej urodzie. Jej włosy przewiązane były niebieską wstążką, a na delikatnej kształtnej szyi lśnił cieniutki sznur pereł. — Kim pani jest? — spytałem, podając jej piłkę. — A pan? Dlaczego pan pyta? — Dlatego, że to jest mój dom. Oczy dziewczyny zrobiły się okrągłe, zeskoczyła z ławki i bez słowa uciekła w głąb ogrodu. Ojca zastałem w gabinecie na pierwszym piętrze. Kiedy witałem się z nim, odniosłem wrażenie, że nie jest zachwycony moim przyjazdem. Albo może był po prostu zmęczony. Oczy miał zaczerwienione, co świadczyło, że pracował nocami. Po kilku pytaniach, które dotyczyły wyników mojego zwiedzania szeregu europejskich laboratoriów, powiedział do mnie nagle: — Wiesz co, Albert, jestem zmęczony, wszystko mi zbrzydło. Postanowiłem odejść z instytutu i umówiłem się z profesorem Birghoffem, że będę z nimi współpracował jedynie jako konsultant. Ogromnie mnie to zdziwiło. Nie tak dawno przecież, przed moim
wyjazdem, ojciec ani słówkiem o tym nie wspominał. — Nie jesteś jeszcze tak stary, tato — zaoponowałem. — To nie chodzi o wiek, Alb. Czterdzieści lat spędzonych w laboratoriach nie pozostaje bez śladu. Weź pod uwagę, że to były zwariowane lata, kiedy w nauce przeżywaliśmy jedną rewolucję po drugiej. Wszelkie wstrząsy naukowe trzeba było we właściwym czasie przetrawić, wczuć się w nie, sprawdzić eksperymentalnie. Jego słowa nie brzmiały przekonywająco, ale nic mu na to nie odpowiedziałem. Może nawet miał rację… O ile pamiętam, ojciec zawsze tyrał jak koń, nie dbając zupełnie o siebie, nie licząc się z czasem. Mówiono, że po śmierci matki coś się z nim stało. Całymi dniami nie wychodził z laboratorium, doprowadzając do krańcowego wyczerpania siebie i swoich współpracowników. W tych odległych czasach, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, jego grupa pracowała nad analizą struktury kwasów nukleinowych i nad wyjaśnieniem szyfru genetycznego. Opracował on wówczas ciekawą metodę regulowania kolejności pochodnych nukleinowych w łańcuchu kwasu dezoksyrybonukleinowego poprzez oddziaływanie substancjami mutogenetycznymi na związek wyjściowy. Szczerze mówiąc, nie bardzo orientowałem się wówczas w całym tym skomplikowanym biochemicznym galimatiasie, pamiętam to wszystko jedynie dlatego, że w owym okresie głośno było o odkryciach ojca. Gazety zamieściły kilka artykułów o sensacyjnych tytułach: „Wykryto klucz do biologicznego szyfru”, „Zagadka życia — w czterech symbolach” itd. — Mam nadzieję, że po okresie próbnym profesor Birghoff mianuje ciebie na moje miejsce. — Ależ, ojcze! To niemożliwe. Nie zrobiłem ani tysiącznej części tego co ty. — Wystarczy, że wiesz, co zrobiłem. Nie wolno wracać do tego, przez co już się przeszło. Trzeba podążać dalej. Jestem pewien, że potrafisz tego dokonać. Schodząc na dół do jadalni, spytałem ojca: — A kto to jest, to urocze młode stworzenie bawiące się piłką w naszym parku? — Ach, zapomniałem ci powiedzieć. To córka mojego starego znajomego, przyjaciela, Elvina Shauli. Jest sierotą — dodał szeptem. — Ale nie powinna o tym wiedzieć. — Dlaczego? — Elvin Shauli i jego żona zginęli w katastrofie lotniczej nad
Atlantykiem. Byłem tak wstrząśnięty tym wypadkiem, że zaproponowałem dziewczynie, aby zamieszkała u nas. Powiedziałem jej, że rodzice wyjechali na kilka lat do Australii. — Ale przecież wcześniej czy później prawda wyjdzie na jaw. — Oczywiście. Lepiej jednak, żeby się to stało później niż wcześniej. Ona ma na imię Meadgea. Ma szesnaście lat. — Dziwne imię. — Mhm. Trochę dziwne — zgodził się ojciec. — Ale oto i ona. Meadgea wbiegła do jadalni, ale przy drzwiach zatrzymała się nagle. Potem uśmiechnęła się nieśmiało i dygnąwszy z gracją powiedziała: — Dobry wieczór, panie profesorze. Dobry wieczór, panie Albercie. — Dobry wieczór, kochanie! — powiedział mój ojciec i podchodząc do niej pocałował ją w czoło. — Mam nadzieję, że zaprzyjaźnisz się z moim synem Albertem. Podszedłem do Meadgei i uścisnąłem jej wąską dłoń. — A myśmy się już zaprzyjaźnili. Jak się czuje pani piłka? — Och, bawię się piłką niezbyt często. Wolę czytać. Ale dzisiaj jest taka wspaniała pogoda. — Powinna pani częściej przebywać na świeżym powietrzu — powiedziałem. — Czy przyjmie mnie pani do towarzystwa? Ja też bardzo lubię grać w piłkę. — Ależ oczywiście, panie Albercie. — Jeżeli oczywiście, to proponuję bez „panie”. Mów mi po prostu po imieniu, a ja tobie też. Zgoda? — Zgoda. W czasie obiadu nie rozmawialiśmy prawie wcale, zauważyłem jednak, że ojciec obserwował Meadgeę uważnie i z niekłamanym zaniepokojeniem. Doszedłem do wniosku, że bardzo go martwi los dziewczyny.
II Kiedy wróciłem do laboratorium, profesor Birghoff zaproponował mi badania nad analizą chromosomów X i Y, które decydują o płci człowieka. Zadanie, ogólnie rzecz biorąc, było nader skomplikowane, ale miałem już jakie takie pojęcie o tych sprawach. W dalszym ciągu głównym obiektem, badań były sztuczne mutacje realizowane na materiale genetycznym za pomocą chemicznych substancji mutogenetycznych z szeregu ekrydynów. Mutacje były następnie kontrolowane w sztucznym urządzeniu, tak zwanym reproduktorze biologicznym, gdzie po 10–12 podziałach komórki można już było określić płeć przyszłego organizmu. Mieliśmy do zrealizowania ogromną ilość mutacji. Rozpocząwszy badania obliczyłem orientacyjnie, jak długo będę musiał szukać odpowiedzi, i przeraziłem się: nawet przy bardzo sprzyjających okolicznościach — dla dokończenia pracy nie starczyłoby całego mojego życia. — Niech pan się poradzi ojca — powiedział Birghoff, kiedy zwierzyłem mu się ze swych obaw. — Być może, powie panu, jak z tego wybrnąć. Wieczorem poszedłem do gabinetu ojca. Była tam już Meadgea. Ojciec siedział w fotelu na biegunach, z nogami okrytymi pledem, dziewczyna zaś cicho czytała mu wiersze Byrona. Gdy wszedłem, ojciec ocknął się z zadumy: — Ach, to ty, Alb. Meadgea wspaniale czyta. Słuchając jej, przypominam sobie własną młodość. — Zazdroszczę ci, masz chyba moc wspomnień. A propos, opowiadałeś mi tak niewiele o swoich młodych latach. Meadgea zamknęła książkę i po cichutku wyszła z pokoju. Przesiadłem się bliżej ojca i powiedziałem: — To niedobrze, że odszedłeś z instytutu. Sam, bez ciebie, czuję się tam jak ślepe szczenię, obawiam się, że będę ci się naprzykrzał. Wyobraź sobie na przykład… I opowiedziałem mu o trudnościach, z którymi zetknąłem się już w pierwszych dniach. Zauważyłem jednak, że w miarę jak mówiłem, twarz ojca przybierała coraz bardziej okrutny, wręcz wrogi wyraz. W pewnej chwili podniósł się gwałtownie i powiedział: — Dość. Wiem doskonale, że to zadanie, o którym mówisz, jest beznadziejne. Po prostu nie ma sensu tracić czasu na jego rozwiązanie. Czasu i siły.
— Ale przecież pozostałe chromosomy człowieka zostały rozszyfrowane… — zaoponowałem. — To zupełnie co innego. Są one zbudowane jednakowo. Wystarczy rozwinąć wzór inicjatora, a cała reszta ujawni się sama. W chromosomach X i Y nie ma takiej reguły. Tutaj jednorodne wynikanie substancji nukleinowych… Nagle zamilkł. W pokoju zapanowała martwa cisza. Okno za biurkiem było szeroko otwarte; z parku dobiegał cichy szelest liści kasztanów, ledwie dosłyszalne brzęczenie owadów i śpiew. Piosenka była bardzo łatwa, melodyjna i dobrze mi znana. Nie wiem, dlaczego przypomniała mi ona odległe lata dzieciństwa; wspomnienia z tych lat przeplatają się zazwyczaj ze wspomnieniami cudownych, czarownych snów. Piosenka kojarzyła mi się z obrazem wysokiego klombu, gęsto porośniętego azaliami, przy którym stoję ja, mały chłopczyk, a po przeciwnej stronie klombu ktoś śpiewa tę właśnie piosenkę. Zaczynam biec dookoła, chcę za wszelką cenę zobaczyć kobietę, która śpiewa, lecz ona ucieka przede mną i raz po raz, przestając śpiewać, woła: — Hop, hop, Alb! Ano — złap mnie! A ja wciąż biegnę i biegnę, w oczach migają mi kolorowe kwiaty, ale w żaden sposób nie mogę dogonić tego cudownego, nieuchwytnego, bliskiego mi głosu. Wtedy padam na klomb, czołgam się w dżungli kwiatów i płaczę. — Kto to śpiewa? — pytam ojca. — Nie domyślasz się? — Nie. Ojciec ciężko opada na bujak. — To Meadgea. Milczymy dość długo. Dlaczego mój ojciec tak ciężko oddycha? Jego oczy niespokojnie biegają po ścianach, pobladłe dłonie kurczowo wpiły się w krawędź biurka. Zauważywszy, że mu się bacznie przyglądam, opanował się nagle i sztucznie beznamiętnym głosem powiedział: — Dziewczyna ma miły głos, prawda? A co do chromosomów X i Y, to powiedz profesorowi Birghoffowi, że według mnie zadanie jest nierozwiązalne. Nie rozumiem, jaki jest sens zajmować się nim. — Jaki sens? — powtórzyłem jak echo. — To dziwne. Przez całe swoje życie zajmowałeś się tym właśnie problemem — badałeś dokładnie molekularną budowę substancji dziedzicznej. A teraz… Przerwał mi gwałtownym ruchem ręki. — Istnieją badania, które nie są niczym umotywowane… z moralnego i
etycznego punktu widzenia. A w ogóle, Albert, jestem bardzo zmęczony. Chciałbym się położyć. Wychodząc z gabinetu zauważyłem, że ojciec zażywał jakieś lekarstwo. Prawdopodobnie był bardzo chory, ale starał się tego nie okazywać. Zrozumiałem poza tym, że z jakiegoś nie znanego mi powodu nie chce po prostu, abym zajmował się badaniem chemicznych cech chromosomów Xi Y. Wyszedłem do parku i przemierzałem mokre od wieczornej rosy ścieżki w kierunku tego miejsca, skąd dobiegł do mnie śpiew Meadgei. Siedziała na kamiennej ławeczce przed niewielkim basenem; w ciemności jej sylwetka zlewała się prawie zupełnie z tłem gęstych krzaków dzikiej róży. — O! — zawołała, kiedy nagle stanąłem przed nią. — Przestraszyłeś mnie okropnie. Tak nie można — bardzo nie lubię, kiedy coś dzieje się nagle. Usiedliśmy obok siebie i długo milczeliśmy. Za nami cicho szemrał strumyczek wypływający z szerokiej zardzewiałej rury. Po asfalcie za ogrodzeniem od czasu do czasu w pełnym pędzie przejeżdżały samochody. — Meadgea, czy podoba ci się u nas? — spytałem po chwili. — Bardzo. Wiesz, czuję się tutaj zupełnie jak w domu. Szczerze mówiąc, nawet lepiej niż w domu. — A gdzie jest twój dom? — W Cable. To jest o sto kilometrów stąd na północ. Ale ja bardzo nie lubię Cable. Po wyjeździe rodziców do Australii było mi tam bardzo smutno. Jestem bardzo wdzięczna twemu ojcu, że mnie zabrał do siebie. „Cable, Cable” — jak przez mgłę przypominałem sobie nazwę małego miasteczka, o którym coś kiedyś u nas w domu mówiono. — Kochasz swoich rodziców? — spytałem, sam nie wiedząc po co. Nie odpowiedziała mi od razu; w jej głosie wyczułem wahanie i nutkę rozgoryczenia: — A czy można nie kochać swoich rodziców? Nagle Meadgea roześmiała się. — To dziwne, ale właściwie nigdy nie zastanawiałam się nad tym czy ich kocham, czy nie. Dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę, że właśnie przestałam ich naprawdę kochać od czasu, kiedy zaczął do nas przychodzić pan Horsch. — A kto to jest, ten pan Horsch? — Bardzo antypatyczny pan. Robi wrażenie lekarza. I chyba rzeczywiście jest lekarzem, dlatego że za każdym razem, jak do nas
przychodził, badał mnie, opukiwał i kilkakrotnie brał mi krew do badania, chociaż byłam zupełnie zdrowa. Było mi bardzo przykro, że rodzice mu na to pozwalali… Zostawiali mnie z nim, a sami wychodzili. To bardzo niesympatyczny lekarz, zwłaszcza kiedy się uśmiecha. „A może Meadgea rzeczywiście jest chora?” — pomyślałem. Objąłem ją. — Robi się chłodno, prawda, Alb? — Tak, moja mała, kochana dziewczynko. Meadgea oplotła swymi chudziutkimi rączkami moją szyję i wtuliła twarz w fałdy mojej marynarki. Było mi jakoś dziwnie lekko i spokojnie, Meadgei chyba też. Po chwili westchnęła głęboko, przytuliła się do mnie jeszcze mocniej, a ja wstałem i poniosłem ją poprzez park, śpiącą, do naszego domu, czując cały czas na szyi jej gorący oddech.
III Nie wspominałem profesorowi Birghoffowi o mojej rozmowie z ojcem — nie chciałem, aby profesor pomyślał, że ojciec nie ma już żadnych nowych pomysłów, jeżeli chodzi o analizę dokładnej chemicznej struktury genów. Z drugiej strony, dzięki trudnościom związanym z przebadaniem chromosomów X i Y, miałem okazję do zaproponowania czegoś takiego, co świadczyłoby o tym, że sam jestem też niezłym badaczem biofizykiem. Przebudowałem laboratorium ojca. Skonstruowano dla mnie działko protonowe, które umożliwiało mi bombardowanie protonami dowolnego nukleotydu w molekułach RNA i DNA. Szczególnie dużo kłopotów miałem z „reproduktorem biologicznym” — miniaturową kuwetą kwarcową, gdzie w syntetycznej cytoplazmie zachodziła synteza białek. Kiedy już wyposażenie zostało skompletowane, praca w laboratorium ruszyła pełną parą, przy czym w miarę rozwoju badań profesor Birghoff przekazywał do mojej dyspozycji wszystkich współpracowników, którzy poprzednio pracowali u ojca. Byli to bardzo mili, energiczni ludzie, którzy szczerze pasjonowali się molekularną biologią. Niektórzy z nich, zwłaszcza fizyk Klemper i matematyk Gust, byli trochę filozofami, trochę cynikami i hołdowali teorii stałego przekształcania się materii nieożywionej w ożywioną. Traktowali oni dowolny żywy organizm jako ogromną molekułę i określali wszystkie jej funkcje poprzez terminy energetycznych przejść od jednego stanu do drugiego. To, co robiliśmy, Klemper określił jako „poszukiwanie igły w stogu siana”. I rzeczywiście — już pierwsze doświadczenia przekonały nas, że płeć przyszłego żywego osobnika jest ukryta nie w nukleotydach, lecz znacznie głębiej, być może w uszeregowaniu atomów w łańcuchach sacharydowych i fosforycznych. Kilkakrotnie udało nam się nawet poprzez mutacje przekształcić chromosom X w chromosom Y, ale w żaden sposób nie mogliśmy ustalić, dlaczego tak się dzieje. Przeprowadzaliśmy eksperymenty, zbieraliśmy dane i… na nic ciekawego nie natrafiliśmy. Czułem, że potrzebne są tu nowe pomysły, którymi ani ja, ani moi współpracownicy nie mogli się poszczycić. Do ojca nie zwracałem się więcej o pomoc. Zrozumiałem, że jakoś, w sposób najzupełniej bierny, sprzeciwia się naszym badaniom. Nie tylko nie interesował się moją pracą, ale nawet za każdym razem, kiedy chciałem go o coś zapytać, sprowadzał od razu rozmowę na inny temat albo zaczynał
narzekać na zmęczenie. Był to rzeczywiście bierny opór, dlatego że nader chętnie poświęcał wiele czasu ludziom, a nawet całym delegacjom różnych organizacji, które występowały przeciwko wojnie. Dawniej nawet nie podejrzewałem, że mój ojciec tak bardzo interesuje się zagadnieniami politycznymi. Był on dla mnie zawsze wzorem naukowca, dla którego wszelka walka polityczna i ideologiczna nie ma żadnego znaczenia. I oto nagle, zmęczony i chory, zmieniał się zupełnie, kiedy przychodzili do niego ludzie z prośbą, by podpisał jakąś petycję albo zredagował jakąś antywojenną odezwę. Na to miał dostatecznie dużo sił i czasu. — Jesteś uczonym a nie politykiem — powiedziałem kiedyś rozgoryczony, robiąc mu zimny kompres. — Przede wszystkim jestem człowiekiem. Już czas najwyższy, żeby zrzucić z naszych uczonych maskę pozornej neutralności. Kryjąc się za szczytnym mianem naukowca, robią zdziwioną minę, kiedy okazuje się nagle, że rezultaty ich pracy naukowej są wykorzystywane w celu zgładzenia milionów ludzi. Udają naiwnych głuptasków, którzy rzekomo nie są w stanie przewidzieć najprostszej rzeczy pod słońcem: jakie będą konsekwencje ich badań i odkryć. Od dziesiątków lat korzystają z tej furtki, aby odżegnać się od współudziału w przestępstwie i zwalić całą winę na niemądrych polityków. Jeżeli daję broń do ręki wariatowi, to konsekwencje powinienem ponosić ja, a nie wariat… Po tej tyradzie doszedłem do wniosku, że prace badawcze nad zgłębieniem tajemnicy chromosomów X i Y mój ojciec uważa w jakimś stopniu za niebezpieczne dla ludzkości… Któregoś dnia wróciłem do domu wcześniej niż zazwyczaj. Było chłodno i nieprzyjemnie, mżył drobniutki kapuśniaczek. Podchodząc do drzwi, zobaczyłem nagle, jak z domu w samej tylko sukience wybiegła Meadgea i popędziła w głąb parku. — Meadgea, Meadgea! — zawołałem. Nie usłyszała mnie jednak. Dogoniłem ją dopiero w samym końcu parku, gdzie ukryła się jak ścigane zwierzątko. — Meadgea, kochanie, co ci się stało? — Ach, to ty, Alb! Jak to dobrze, że jesteś. — Co się stało? — spytałem znowu, okrywając ją swym płaszczem. — On mnie chce zabrać… — Kto? — Pan Horsch. Jest tam teraz, rozmawia z twoim ojcem. — Dlaczego?
— Nie wiem. Mówi, że mu jestem potrzebna do badań medycznych. — Chodź. Nie pozwolę cię nikomu ruszyć. Meadgea podniosła się i pokornie poszła ze mną. Przed drzwiami zatrzymałem się na chwilę. Z gabinetu dobiegał głos ojca i jeszcze jakiś inny, ostry i nieprzyjemny. — Niech pan zrozumie, przyjacielu, przecież to jest zupełny absurd. Mówiłem panu nieraz, że dokonać wielkiego naukowego odkrycia — to wyczyn, ale nie zrobić tego — to wyczyn do kwadratu! — gorączkował się ojciec. — Ale ja inaczej nie potrafię, profesorze. Nie rozumiem, jak pan może wrzucić do kosza rezultaty pracy całego życia. Przecież wyobrażaliśmy sobie wszystko zupełnie inaczej. — Byliśmy głupcami, naiwnymi głupcami. To nie jest droga… — Nie, to jest właśnie jedyna właściwa droga. Pan jest po prostu tchórzem. Naiwny pacyfista. Gdyby nie Solveigia… Szarpnąłem drzwi i wszedłem. Ojciec, przeraźliwie blady, siedział w swoim fotelu, a obok niego wysoki mężczyzna o pożółkłej twarzy i wydatnych kościach policzkowych. Podczas rozmowy wymachiwał prawdopodobnie rękoma, bo gdy wszedłem, zastygł nagle w niedorzecznej pozie. — Alb, mówiłem ci przecież tyle razy, żebyś bez pukania.. W tej samej chwili Horsch skoczył w moim kierunku i chwycił mnie za rękę. Nie wiem skąd i jak, ale nagle pojawił się u niego fonendoskop, wziernik, lupa, w mgnieniu oka zmienił się on w szalejącego lekarza. — A teraz kropelkę krwi, jedną, jedyną kropelkę — mamrotał, wyciągając z kieszeni igłę. Moje zaskoczenie już minęło, odepchnąłem więc z całej siły oszalałego doktora. Był wyższy ode mnie, ale mięśnie miał zwiotczałe. Przeleciał przez cały gabinet i gdyby nie biurko, zatrzymałby się dopiero na ścianie. Zgięty wpół oparł się o stolik i spojrzał na mnie ze wstrętnym uśmiechem i… zainteresowaniem. Tak, właśnie z dziwnym zainteresowaniem wariata. — To ty taki jesteś, Alb — wykrztusił wreszcie, prostując się. — Co tu się dzieje, kim jest ten pan? — spytałem podchodząc do ojca. Był potwornie blady, oczy miał zamknięte, rękę przyciskał do piersi. — Och, Alb.. To jest pan Horsch, mój dawny uczeń i przyjaciel. Nie gniewaj się na niego. — Twój przyjaciel jest bardzo źle wychowany, ojcze. Horsch usiadł, zmęczony, w fotelu i roześmiał się. Nie spuszczał mnie ani na chwilę z
oczu. Wydawało się, że wszystko, co się tu dzieje, niezmiernie go interesuje. — Nie wiem, ile bym dał za jedną kroplę krwi naszego Alba — powiedział wreszcie, bawiąc się automatyczną igłą. — Przestań, Horsch… Pan mnie zabije — wyjęczał ojciec. Przy słowach „naszego Alba” ogarnął mnie szał. Podskoczyłem do Horscha i szarpnąwszy go za marynarkę wyciągnąłem z fotela. Jego wstrętna twarz nadal była uśmiechnięta. Nie wytrzymałem — z całej siły walnąłem go pięścią. Upadł, a ja powlokłem go do drzwi. Tutaj Horsch nagle wstał i wrzasnął wstrętnym, zachrypniętym głosem: — Ale przecież dziewczyna jest naprawdę moja! Oddajcie mi dziewczynę! Po tych słowach znikł. Gdy już wreszcie trochę ochłonąłem, poszedłem na górę do ojca. Leżał w fotelu z zamkniętymi oczyma. Chwyciłem jego dłonie. Były zupełnie zimne.
IV W trzy miesiące po powrocie z zagranicy referowałem na radzie naukowej wyniki mojej pracy. Nie były zachwycające. — Jakie pan ma plany na przyszłość? — zapytał profesor Birghoff. Wzruszyłem ramionami. Oprócz metodyki, którą odziedziczyłem w spadku po ojcu, nie miałem żadnych innych i pomysłów. Po prostu, to było chyba oczywiste, nie wykazywałem żadnych wybitnych zdolności, jeżeli chodzi o prace badawcze. Dlatego też doktor Seat, zasuszony, zgarbiony staruszek, wymamrotał po chwili: — Grupie potrzebny jest dobry konsultant. — Kogo pan proponuje, doktorze? — Kogoś ze starych współpracowników profesora Oldfree. Na przykład, pamiętam, był taki bardzo zdolny młody człowiek… Zapomniałem, jak się nazywał… coś jak Hirsch, Hursch… — Horsch! — krzyknąłem. — Tak, tak, właśnie on. Był bardzo zdolny, bardzo. Żeby go tak odszukać… Skurczyłem się cały jak sprężyna. A doktor Seat ciągnął dalej: — Pamiętam, że już w tym okresie, kiedy dopiero zaczynaliśmy badania nad szyfrem genetycznym, dokonał on kilku wspaniałych odkryć. Choćby na przykład… sprzężenie zwrotne pomiędzy stężeniem RNA w jądrze komórki i stężeniem aminokwasów w cytoplazmie… A poza tym ten młody człowiek wspólnie z profesorem Oldfree nauczył się zapisywać informacje genetyczne… Bardzo zdolny naukowiec… Nie wiadomo tylko, gdzie on jest teraz… Wyszedłem przed zakończeniem rady naukowej i pobiegłem do domu. Postanowiłem odszukać Horscha za wszelką cenę i przeprosić go za to, co zrobiłem. Ostatecznie, przecież to naukowiec, twórca nowych idei, posuwa naukę naprzód, chociaż często staje się burzycielem życia spokojnego mieszczucha. Mieszczuchy bez najmniejszych wyrzutów sumienia spożywają owoce jego twórczej pracy i opowiadają sobie o nim obraźliwe dowcipy. Moim obowiązkiem było odszukać Horscha, przeprosić go i zaproponować mu stanowisko konsultanta w naszym laboratorium. — Gdzie jest Meadgea? — spytałem służącą. — Chyba w parku. Jest tam od rana. Wyszedłem z domu w nadziei, że znajdę Meadgeę w jakimś zakamarku ogrodu z książką w ręce. Ale nigdzie jej nie było. Wołałem ją kilkakrotnie,
lecz bez skutku. Nagle w jednym z narożników, tam gdzie mur był pęknięty, dostrzegłem na ławce coś białego. Podszedłem bliżej — to był tomik wierszy Byrona. Rozejrzałem się wokół i stwierdziłem, że krzaki u wyłomu w murze są połamane, jakby ciągnięto przez nie coś ciężkiego. Pobiegłem jak szalony i obok wyrwy w ogrodzeniu ujrzałem niebieską wstążeczkę, którą Meadgea nosiła we włosach. Pierwszą moją myślą było zadzwonić na policję. Ale przypomniawszy sobie Horscha, zawahałem się — zrodziło się we mnie straszne podejrzenie. W ciągu niecałej minuty wyprowadziłem wóz z garażu i oto pędzę już na północ, do nie znanego mi miasteczka Cable. Dlaczego pojechałem właśnie do Cable? Nie mam pojęcia. Zresztą dokąd miałem jechać? Dawniej Meadgea mieszkała w Cable. Tam właśnie odwiedzał ją Horsch… Jechałem szybko. W pamięci odtworzyłem swoje pierwsze spotkanie z Meadgea, następnie przypomniałem sobie naszą rozmowę o Horschu, a potem samo spotkanie z Horschem. Dziwne, że mój ojciec mi nie wspominał o swoim najzdolniejszym uczniu i współpracowniku, chociaż nie mógłbym przysiąc, że z ust ojca nigdy nie padło jego nazwisko. Teraz dopiero zrozumiałem, że ojciec nie mówił mi o wielu rzeczach. Więcej nawet — ukrywał przede mną wszystko to, co było w jego pracy najważniejsze. I to najważniejsze splatało się w jakiś tajemniczy sposób z Horschem i porwaną Meadgea. Do czego Horschowi potrzebna była Meadgea? O jakiej to „jedynej właściwej drodze” była mowa podczas jego ostatniej rozmowy z ojcem? Wszystkie te myśli wciąż jeszcze kłębiły mi się w głowie, kiedy wjeżdżałem do niewielkiego osiedla, które, według drogowskazu widniejącego przy szosie, nazywało się Cable. Miasteczko było zupełnie puste, jakby wszyscy jego mieszkańcy wymarli, długo więc nie mogłem odszukać ani jednej żywej duszy, żeby spytać, gdzie mieści się dom, w którym mieszkali rodzice Meadgei. Zobaczyłem wreszcie jakiegoś staruszka wychodzącego spoza kościółka, zahamowałem gwałtownie i krzyknąłem: — Dziadku! Gdzie tu jest dom państwa Shauli? Kilka chwil patrzył na mnie nie rozumiejącymi oczyma, potem gwałtownie zatrząsł głową i odpowiedział: — Nie, takich nie znam… — Mają córkę, Meadgeę. Znowu zaprzeczył ruchem głowy i pośpiesznie się oddalił.
Zaparkowałem wóz przed bramą i wszedłem na niewielki kościelny dziedziniec. Zapadał już zmrok i z okien plebanii płynęło migotliwe pomarańczowe światło. Zapukałem. Otworzył mi niemłody, tęgi ksiądz, który prawdopodobnie tuż przed moim przyjściem sprzątał mieszkanie, gdyż miał podkasaną sutannę. — Czym mogę panu służyć, młodzieńcze? — Chciałbym się dowiedzieć, gdzie tutaj w Cable mieści się dom państwa Shauli. Mają oni córkę, dziewczynkę, która ma na imię Meadgea. — Meadgea? — spytał w zamyśleniu ksiądz z nutką zdziwienia w głosie. — Tak. Po krótkim namyśle powiedział wreszcie: — Wejdźmy lepiej do środka… Po chwili znaleźliśmy się w malutkim pokoiku, w którym paliła się naftowa lampa. — A więc interesuje pana dziewczyna, która ma na imię Meadgea? — powtórzył ksiądz, kiedy już usiedliśmy. — Tak. I jej rodzice. — Hm. To dziwne. A czy mógłbym wiedzieć, kim pan jest? — Dalekim jej krewnym — skłamałem. — To już zupełnie zadziwiające. — Dlaczego? — Rzecz w tym, że dziewczynka nie ma rodziców. To znaczy, oczywiście, ma rodziców, ale nikt nie wie, kim oni są. Meadgea jest podrzutkiem. — Co takiego? — krzyknąłem. — Ale przecież ona mi sama mówiła, że ma ojca i matkę i że jej rodzice niedawno wyjechali do Australii, i że… — Niestety — przerwał mi ksiądz — rzecz wygląda zupełnie inaczej. Dziewczynka jest oczywiście przekonana, że państwo Shauli są jej rodzicami. W rzeczywistości przywieźli ją tutaj jako niemowlę dwaj młodzi ludzie i oddali na wychowanie wspomnianemu małżeństwu… Zdarzyło się to, o ile mnie pamięć nie zawodzi, mniej więcej przed szesnastu laty. Dobrze pamiętam ten dzień, kiedy w osiedlu zaczęto mówić, że państwo Shauli mają dziecko. Poszedłem więc natychmiast do nich, żeby je ochrzcić, ale… — Co „ale”? — W mieszkaniu był jakiś mężczyzna, który powiedział, że chrzest nie jest dziewczynce potrzebny. Dla mnie było to bardzo przykrą niespodzianką. Spytałem go wówczas: „Dlaczego?” A on mi
odpowiedział… Tak, tak, powiedział: „Chrzest jest potrzebny tym, których stworzył Bóg. A ją stworzył człowiek”. Do dziś nie wiem, o co mu właściwie chodziło. — Przecież my wszyscy pochodzimy od ludzi — powiedziałem zachrypniętym głosem. — O właśnie! A człowiek od Boga. Ale dziewczynka nie została ochrzczona. Staruszek zaczął się rozwodzić nad tym, jaki to grzech nie być ochrzczonym, a ja wciąż czekałem, kiedy wreszcie skończy. Chciałem mu zadać jeszcze kilka innych pytań. — A czy Meadgea długo mieszkała u państwa Shauli? — Mniej więcej pół roku temu przyjechał jakiś poważny starszy pan i zabrał ją ze sobą. — I więcej się tu nie pokazywała? — Nie. — A państwo Shauli mieszkają tu jeszcze? — Nie. Wyjechali do Australii. Podobno za pieniądze, które dostali od tego pana za wychowywanie dziewczynki. „Ślepy zaułek” — pomyślałem. Pozostawało jeszcze jedno pytanie. — A czy ksiądz nie znał przypadkiem takiego pana, co się nazywa Horsch? — Niech będzie przeklęte imię jego! — A więc zna go ksiądz? — Oczywiście. To on właśnie zabronił ochrzcić dziecko. — Niech mi ksiądz powie, gdzie on mieszka. — Niedaleko stąd, w Sundike. To posiadłość w lesie. W kilka minut później mój wóz trząsł się na rozmokłej drodze do Sundike. Było bardzo ciemno i padał deszcz.
V Posiadłość Horscha to wielki ponury budynek jednopiętrowy, zbudowany z cegły, ale w starym stylu, ogrodzony na wpół zniszczoną metalową siatką. Samochód zostawiłem pośród drzew, naprzeciw bramy wjazdowej. Wszedłem na dziedziniec, przeciąłem ścieżkę, wysadzoną kamiennymi płytami, i znalazłem się u drzwi domu. Wokół panowała martwa cisza, w żadnym oknie nie widać było światła. Nacisnąłem guzik dzwonka. Potem jeszcze raz i jeszcze, ale zupełnie bez skutku — nikt mi nie odpowiadał. W domu nikogo nie było — to jasne. Drzwi były zamknięte, więc zacząłem powoli obchodzić cały budynek, obserwując wysokie okna. Z tyłu domu, nad kuchennym wejściem znajdowała się niewielka weranda z małym owalnym oknem. Wróciłem do samochodu, wziąłem latarkę elektryczną i śrubokręt, a następnie bez żadnych trudności wdrapałem się na werandę. Podważyłem okno śrubokrętem, wyrwałem je z zawiasów i dostałem się do środka. Trafiłem do biblioteki. W pomieszczeniu unosił się zapach książek, starych papierów i formaliny. Później zauważyłem zresztą, że zapachem formaliny przesiąknięty jest cały dom. Szczerze mówiąc, nie bardzo sobie zdawałem sprawę, po co właściwie włamałem się do domu Horscha. Nikogo tu nie było i właściwie na dobrą sprawę mogłem zostać oskarżony o wszelkie możliwe przestępstwa. Na wypadek, gdyby nagle zjawił się Horsch, miałem przygotowany szereg wyjaśnień, jedno gorsze od drugiego… Biblioteka była ogromna. Wypełnione książkami półki sięgały aż do sufitu. W różnych miejscach leżały zwalone na kupę sterty ksiąg, dla których prawdopodobnie nie starczyło miejsca na półkach. Na chybił trafił oświetliłem jedną z takich stert i spostrzegłem, że były to stare roczniki czasopisma „Biofizyka”. Na jednej z półek ustawione były książki z zakresu teorii informacji, a jeszcze niżej — o cybernetyce. Na podłodze poniewierały się stare książki, podręczniki, monografie, zbiory artykułów fizycznych, chemicznych, o teorii liczb, z zakresu topologii. Miało się wrażenie, że gospodarz domu interesował się dosłownie wszystkim. Z biblioteki wychodziło się do niewielkiego korytarzyka; po jego prawej i lewej stronie znajdowały się dwie sypialnie. Zszedłem po wąskich i skrzypiących schodach na parter i znalazłem się
w malutkim hallu. Stała tu wąska, obita skórą kanapa, lustro w rogu; pierwsze drzwi prowadziły z hallu do kuchni, która znajdowała się naprzeciwko jadalni, drugie wiodły do jadalni, trzecie były zamknięte. Cofnąłem się kilka kroków do tyłu, rozpędziłem się i z całej siły walnąłem o nie ramieniem. Rozległ się głośny trzask i wpadłem do obszernej sali. Światło mojej latarki skakało po znajdujących się tu przedmiotach. Bez trudu stwierdziłem, że znajduję się w laboratorium. Ale w jakim! Wyposażenie tego laboratorium — wirówki, mikroskop elektronowy, urządzenia chromotograficzne — było znacznie lepsze niż to, co mieliśmy u nas w instytucie. Przez kilka minut chodziłem pomiędzy stołami jak we śnie, myśląc o tym, jak wiele wspaniałych doświadczeń można by tu było przeprowadzić. Na stole obok okna odnalazłem miniaturowe działko protonowe, podobne do tego, jakie zamówiłem do swoich doświadczeń genetycznych. Mój przyrząd w porównaniu z tym wydał mi się szkieletem przedpotopowego zwierzęcia. A oto i biurko: szerokie, długie, przykryte płytą z przezroczystego tworzywa. Leżały pod nią arkusze z notatkami, wzorami i tablicami. W jednym z rogów zauważyłem jakieś zdjęcie i kiedy oświetliłem je dokładniej, o mało nie krzyknąłem ze zdziwienia. To było zdjęcie mojej matki. Drżącą ręką wyjąłem je spod płyty i długo, dokładnie mu się przyglądałem. Nie, to nie pomyłka… Piękna, młoda kobieta o lekko skośnych oczach i wspaniałych jasnych włosach patrzyła na mnie z fotografii, uśmiechając się odrobinkę ironicznie. Nie mogłem tego zdjęcia pomylić z żadnym innym, ponieważ na biurku mojego ojca stało takie samo. Skąd ono się tu wzięło? A może kiedyś, dawno, dwaj ludzie — mój ojciec i Horsch, kochali się w mojej matce? Być może, wybrawszy mego ojca, matka raz na zawsze zniweczyła współpracę pomiędzy nauczycielem i uczniem w dziedzinie genetycznej biofizyki. Była tu jakaś wielka tajemnica, ale w żaden sposób nie mogłem jej zgłębić. Zupełnie zapomniałem, gdzie jestem. Usiadłem w fotelu obok biurka, trzymając wciąż jeszcze w ręku fotografię matki, którą bardzo słabo pamiętałem. To dziwne, ale ojciec prawie nigdy nic mi o niej nie mówił. Na wszystkie moje pytania odpowiadał niezmiennie: „To była bardzo dobra kobieta… Miała na imię Solveigia…” Od pewnego czasu zaczęło mi się wydawać, że Meadgea jest bardzo podobna do mojej matki. Uporczywie odpędzałem od siebie tę myśl. Zmęczony, wyczerpany, w pewnym momencie zasnąłem…
VI Obudziłem się, kiedy już było jasno. Oślepiające promienie słoneczne padały przez szerokie okno prosto na moją twarz. Minęło sporo czasu, zanim zdałem sobie sprawę, gdzie jestem. Teraz laboratorium promieniowało całą swą wspaniałością. Tak doskonałej pracowni biofizycznej mógłby Horschowi pozazdrościć nawet największy ośrodek badawczy. Oglądając stanowisko do badań chemicznych, zauważyłem nagle w rogu jakieś dziwne urządzenie ze szkła i niklu, którego zastosowanie było dla mnie z początku niejasne. W środku, na małym porcelanowym stoliczku spoczywało niewielkie, o pojemności najwyżej dwóch litrów, naczynie o owalnym kształcie, do którego ze wszystkich stron doprowadzone były niezliczone szklane i gumowe rurki i kapilary. Wokół centralnego naczynia na ażurowej konstrukcji z nierdzewnej stali ustawione były liczne kolby z matowego i kwarcowego szkła, a pod stolikiem w specjalnych uchwytach tkwiły dwa metalowe cylindry — jeden z tlenem, drugi z dwutlenkiem węgla. Skomplikowana pajęczyna cienkich szklanych rureczek oplatała naczynie i przenikała do jego wnętrza, tworząc jednolitą siatkę do ogrzewania i termostabilizowania przyrządu. Można się było tego domyślić, ponieważ labirynt rurek miał swój początek i koniec w niewielkim metalowym zbiorniku, zaopatrzonym w grzałkę elektryczną i termoregulator. Kilka termometrów sterczało z różnych części przyrządu, a ich odczyty nanoszone były poprzez termoelektryczne czujniki na potencjometr wyjściowy. Na powierzchni szkła widniały różne napisy: „Karmienie”, „Fermenty”, „Kwas rybonukleinowy”, „Trójfosforan adenoc.”… I wtedy wszystko stało się dla mnie jasne. Kto choć raz zetknął się z problemem sztucznej hodowli istot żywych w warunkach laboratoryjnych, mógł jedynie marzyć o takim przyrządzie. Do tego właśnie celu został on skonstruowany. Gdy już zrozumiałem, jakie jest jego przeznaczenie, zabrałem się do studiowania jego schematu. Tak, nie mogło być żadnych wątpliwości. To było to, co uczeni zwykli nazywać reproduktorem biologicznym — złożonym i pomysłowym układem, w najdoskonalszym stopniu imitującym ten układ, który został stworzony przez naturę w istotach żywych. Ten przyrząd zawierał w sobie wszystko, o czym wiedziała nauka w zakresie embriologii i fizjologii wyższych typów zwierząt. Został on
zbudowany na zasadzie autoregulacji, w związku z czym wystarczyło prawdopodobnie umieścić w nim substancję odżywczą i w niej — jedną jedyną komórkę żywego organizmu, aby sam rozwój tej komórki posłużył do określenia funkcji harmonicznych wszystkich zespołów urządzenia. Przyrząd był w idealnym stanie, dokładnie wyczyszczony, jednak dzięki nieznacznym osadom w najcieńszych kapilarach i maleńkim ryskom na powierzchni naczynia domyśliłem się, że był on już używany, i to prawdopodobnie nieraz. Do czego go używano? Jaki organizm był hodowany w tym wspaniałym przyrządzie? Prawdopodobnie nigdy nie znalazłbym odpowiedzi na to pytanie, gdybym przypadkowo nie zobaczył niewielkiej żelaznej skrzynki, stojącej w kącie pokoju. Z początku myślałem, że to też jest przyrząd — została ona wykonana z nierdzewnej stali — ale kiedy otworzyłem wieko, zobaczyłem, że jest to najzwyklejsza kasetka do przechowywania dokumentów. Machinalnie zajrzałem do środka i spostrzegłem stertę papierów i grubą książkę w zielonej oprawie. Chciałem już zamknąć kasetkę, gdy nagle rzuciła mi się w oczy biała naklejka w prawym górnym rogu księgi, na której dużymi czarnymi literami było napisane: „Solveigia — wariant 5”… Solveigia? Co to ma znaczyć? Dlaczego Solveigia? Drżącymi rękami wyjąłem ze skrzynki ową książkę, zupełnie zapomniawszy, że w tym tropieniu tajemnicy przekroczyłem już dawno wszelkie dopuszczalne granice i postępuję jak najzwyklejszy rabuś. Ale przecież S o l v e i g i a ! Otworzyłem książkę i spojrzałem na pierwszą stronę, nic nie rozumiejąc. Przekartkowałem ją, strona po stronie i wszędzie zobaczyłem to samo — szeregi cyfr. Cyfry były napisane w dwóch rzędach; w górnym powtarzały się tylko dwie: 0 i 1, w dolnym natomiast różne kombinacje czterech innych cyfr: 2, 3, 4 i 5. Wyglądało to mniej więcej tak: i 0 1 00 111 01 0001 0 11 10… 4 4 2 34 224 52 5433 4 22 43… „To szyfr, szyfr genetyczny!” — zaświtała mi nagle myśl. „1” i „0” — to łańcuchy: sacharydowy i fosforanowy. „2’.’, „3”, „4” i „5” — to pochodne azotanowe: guanina, adenina, cytozyna i tymina. Pięćdziesiąt stron książki zapisane było samymi tylko cyframi. W jednym miejscu dostrzegłem grupę cyfr, zakreśloną czerwonym ołówkiem. Nad nią napis: „Długowieczność?”… Znak zapytania powtarzał się kilkakrotnie i podkreślony był grubą
kreską. „Długowieczność” — to przecież śmierć… Co oznaczały te cyfry? Czyj szyfr został zanotowany w księdze? Nie znajdując w szeregach cyfr odpowiedzi na te pytania, odłożyłem książkę na bok i ponownie otworzyłem kasetkę. Oprócz papierów, zapisanych dokładnie takimi samymi rzędami cyfr, zobaczyłem niewielkie pudełeczko ze sztucznego tworzywa, którego długo nie mogłem otworzyć. Właściwie nie powinienem był tego robić, ale po znalezieniu notatek z szyfrem genetycznym nie bardzo już wiedziałem, co się ze mną dzieje. Byłem strasznie podniecony, czułem, że jestem o krok od wykrycia jakiejś potwornej tajemnicy… Pudełko pełne było fotografii. Pierwsza z nich przedstawiała jedną jedyną komórkę. Następna — komórkę podzieloną na dwie. Potem — dalszy etap podziału. Dalej rozpoczynało się już różnicowanie. Oto komórki utworzyły kłębek. Kłębek rozrasta się. Oto — duży zarodek… Nie przypatrywałem się specjalnie żadnemu zdjęciu. Ręce mi drżały, nerwowo przerzucałem jeden po drugim małe kartoniki o błyszczącej powierzchni, aż natrafiłem na fotografię… dziecka, z początku zupełnie malutkiego, potem już większego, oto się uśmiecha, ma szeroko otwarte oczka, oto już trochę podrosło, ma teraz na sobie koszulkę. Nagle zatrzymałem się, czując, że nie jestem w stanie dłużej po kolei przerzucać fotografii. Ścisnąłem zęby, sięgnąłem na samo dno pudełka i wyciągnąłem ostatnią. Uwidoczniona była na niej… trumna. Trumna obsypana kwiatami, a nad jej krawędzią zarys głowy martwej kobiety. Wówczas wyjąłem poprzednią fotografię i wrzasnąłem potwornym, nieludzkim głosem. To było straszne, niemożliwe, nieprawdopodobne. To było zdjęcie mojej matki… Nie pamiętam, w jaki sposób wydostałem się z posiadłości Horscha, jak wyjechałem z Cable, jak pędziłem z powrotem do domu. Zapomniałem o wszystkim — o sobie, o Horschu, o Meadgei. Widziałem tylko jedno — widziałem, dobrą, najukochańszą, lekko uśmiechniętą twarz swojej matki. Przyjechałem do domu i rzuciłem się na łóżko. W głowie wszystko mi się poplątało, migały mi jakieś cyfry, kolby, fotografie. Chwilami traciłem świadomość, a kiedy to mijało, stwierdzałem, że leżę w łóżku, a nade mną pochylone były głowy jakichś ludzi: gospodyni, profesora Birghoffa, kolegów z instytutu, lekarzy w białych kitlach… Przypominam sobie jak przez mgłę, że udało mi się wyrwać z czyichś rąk i popędziłem gdzieś przed siebie, zdaje się, do gabinetu ojca, i tam rwałem papiery, następnie fotografie, rwałem na drobne kawałki, dopóki
mnie nie schwycono i siłą nie zapakowano z powrotem do łóżka. Ten atak szału trwał kilka dni. Następnie ogarnęła mnie zupełna, absolutna apatia — leżałem godzinami z oczyma utkwionymi w jeden punkt na suficie. Wszystko było szare, bezbarwne, nijakie. Czułem w sobie zupełną pustkę, byłem otępiały i zdruzgotany…
VII Wkrótce po tym wypadku odwiedzili mnie moi koledzy z instytutu — Klemper i Gust. Weszli do sypialni hałaśliwie, z tym krzykliwym humorem, sztuczną wesołością i sztucznym optymizmem, z jakim na ogół odwiedza się ciężko chorych. — Ale napędziłeś nam strachu, Alb — powiedział głośno Klemper, potrząsając moją ręką. — Myśleliśmy już, że nigdy nie wyzdrowiejesz i że trzeba cię przekazać profesorowi Kusano jako obiekt doświadczalny. Profesor Kusano jest kierownikiem laboratorium biochemii wyższych funkcji nerwowych. Ostatnio zajmował się on badaniem procesów fizyko– chemicznych zachodzących w mózgu człowieka, dotkniętego rozstrojem psychicznym. — Kiedy badał ciebie, doszedł do wniosku, że gdzieś w głębi twego organizmu wyłamała się spod kontroli cała fabryka maskaliny. Miałeś prawdziwy atak schizofreniczny o dużym nasileniu. — Posłuchajcie, przyjaciele — zacząłem. — Czy nigdy nie zastanawialiście się nad tym, że takie wywracanie człowieka dnem do góry, tak jak to robicie wy albo doktor Kusano, albo jeszcze jakiś inny biochemik lub fizyk — jest rzeczą podłą? Spojrzeli na siebie, nic nie rozumiejąc. Nie czekałem na odpowiedź i ciągnąłem dalej: — Kiedy człowiek jest młody, zdrowy, pełen sił i energii, może sobie od czasu do czasu pozwolić na rozkosz kokietowania śmierci, żartując z powodu nieuniknionego spotkania z nią. Ale tylko w wyjątkowych wypadkach rzeczywisty kontakt człowieka ze śmiercią, tym ostatnim etapem istnienia, stanowi godne uwagi widowisko. — Alb, jeżeli nie jesteś jeszcze zupełnie zdrów… — Nie, nie, kochani, jestem zupełnie zdrów i to, co teraz mówię, jest wynikiem moich długich medytacji. — Wobec tego wyjaśnij nam dokładnie, co masz na myśli. Czy przypadkiem nie siebie? Możemy ci śmiało powiedzieć, że nie zagraża ci żadne niebezpieczeństwo. Miałeś po prostu zwykły szok nerwowy, pełny zanik funkcji hamujących, to, co psychiatrzy nazywają wegetatywną psychozą reakcji. Doktor Kusano zademonstrował nam podczas wykładu na uniwersytecie chemiczną morfologię twej krwi, podkreślając, że podobnym wypadkom towarzyszy zawsze gwałtowny wzrost stężenia adrenaliny i jej pochodnych. Dlatego też wspominaliśmy ci o maskalinie.
Wiesz przecież dobrze… Dlatego właśnie, że ja wiedziałem, dlatego że oni wiedzieli, dlatego że wiedziało jeszcze kilkadziesiąt innych osób z uniwersytetu, czułem się wstrętnie, jak człowiek, którego wyprowadzono nago przed tłum ciekawskich. Przerwałem im ruchem ręki. Zamilkliśmy na chwilę, szukając innego tematu do rozmowy. Wreszcie Klemper, jak zawsze z gburowatym cynizmem, oświadczył: — Póki tutaj gniłeś, udało nam się rozszyfrować molekularną strukturę chromosomów X i Y. — No, no. I co dalej? — Teraz rodzice będą mogli oddziaływać na strukturę swej rodziny i zawsze, nawet w czasie wojny, można będzie uzyskać wyrównanie liczebności osobników płci męskiej i żeńskiej. Wspaniałe, co? Wzruszyłem ramionami. Ostatecznie to było niczym w porównaniu z faktem, o którym wiedziałem. Czułem jednak, że za pozorną niedbałością, z jaką przyjaciele poinformowali mnie o swym odkryciu, kryje się duma i ambicja uczonych, którzy zrobili następny krok na drodze do poznania nieznanego. „W ten właśnie sposób zaczyna się współudział w zbrodni” — pomyślałem. — „Kiedy właściwie należy oddać nas pod sąd — mnie i moich współpracowników — przed rozszyfrowaniem chromosomów X i Y czy po? Albo też dopiero wtedy, kiedy rząd będzie mógł wpływać na wyrównywanie liczebności osobników obojga płci? Czy też raczej wówczas, kiedy wojna się zacznie i za późno już będzie na jakiekolwiek zmiany?” — Po co wam to wszystko jest potrzebne? Wydaje mi się, że kiedy badania w zakresie molekularnej genetyki człowieka, kiedy grzebanie w ukrytych mechanizmach jego do niedawna tajemniczej istoty doprowadzą do tego, że wiedza ta stanie się dostępna dla podręczników szkolnych, życie nie będzie miało dla ludzi żadnego uroku, straci całe swoje niewypowiedziane piękno. Ludzie zostaną odarci ze skóry, przekształcą się w anatomiczne modele, więcej nawet — w naczynia utworzone z pęczków molekuł białka o znanym składzie, w których zachodzą znane biochemiczne reakcje i biofizyczne procesy. Czułem, że mówię zupełnie co innego, niż chciałem powiedzieć. Zdawałem sobie sprawę, że przecież wcześniej czy później wyniki doświadczeń mojego ojca zostaną odtworzone w laboratoriach całego świata. Ale co będzie potem? Zdrowo myśląca ludzkość nigdy nie zacznie budować kombinatów chemicznych, produkujących ludzi według
założonych wzorów. Nie, do tego nigdy nie dojdzie. Niemniej jednak takie kombinaty mogą być utworzone, w ścisłej tajemnicy, pod ziemią, a krwiożerczy cel, jakiemu miałyby służyć, jest chyba oczywisty. Zobaczyłem nagle wyraźnie energicznego, albo, jak to się teraz u nas mówi, efektywnego człowieka w mundurze, który melduje właśnie ministrowi o tym, jak wspaniale przebiega praca takiego kombinatu, i chciało mi się na cały głos krzyknąć moim kolegom: „Przestańcie! Zatrzymajcie się! Przetrzyjcie oczy wyobraźcie sobie, co się stanie, jeżeli…” „Nie dokonać odkrycia — to wyczyn do kwadratu” — przypomniałem sobie słowa ojca wypowiedziane tuż przed śmiercią. Zagryzłem wargi do krwi. — Co ty właściwie proponujesz? Zatrzymać się? Zlikwidować naukę? Cofnąć się do pierwotnej niewiedzy? Na rasie mówisz cały czas o ujemnych stronach zagadnienia, gdzie pozytywy? Gdzie osiągnięcia medycyny, gdzie osiągnięcia rolnictwa? Gdzie osiągnięcia w zakresie leczenia chorób dziedzicznych? Gdzie wreszcie genetyczny aspekt rozwiązania problemu raka? — Zgoda, w tym wypadku macie rację… Ale obawiam się, że już wkrótce zniknie radosne podniecenie rodziców oczekujących dziecka, ponieważ dzieci będą hodowane probówkach według założonego programu… — To nie jest wykluczone. Rzeczywiście, Alb, to nie jest wykluczone. Ja na przykład nie widzę w tym nic złego. A swoją drogą, badania w tym kierunku rokują wiele nadziei… Co ci jest, Alb? Strasznie zbladłeś! Jesteś zmęczony? Obaj podnieśli się jednocześnie. Bardzo chciałem im powiedzieć o wszystkim, o czym się dowiedziałem. Ale nie mogłem tego zrobić, ponieważ byłem pewien, że wtedy prawie natychmiast odtworzą u nas w instytucie urządzenie Horscha i zaczną jak opętani, jak średniowieczni Faustowie, produkować ludzi metodą syntetyczną. Zdaje się, dopiero wówczas zrozumiałem, ile racji miał ojciec, mówiąc o odpowiedzialności uczonego za losy swego odkrycia.
VIII Horsch zjawił się w naszym domu dopiero wtedy, kiedy już czułem się zupełnie dobrze i całymi dniami siedziałem w gabinecie ojca, czytając książki filozoficzne. Nigdy dotychczas nie zwróciłem uwagi na to, jak wiele tego typu pozycji znajdowało się w naszej bibliotece, z iloma teoriami z zakresu śmierci i nieśmiertelności zapoznał się mój ojciec. Teraz, czytając jedną książkę po drugiej, szedłem jak gdyby śladami ojca. W takim właśnie momencie wszedł Horsch, postarzały, zgarbiony. Przez chwilę było mi go nawet żal. Stał przede mną z opuszczonymi rękoma, w starym wypłowiałym płaszczu, o twarzy zmęczonej i bez wyrazu. — Proszę, niech pan siada — powiedziałem. Skinął głową i usiadł. Na chwilę zapanowało milczenie. — Słucham pana, panie Horsch. Podniósł głowę. — Dlaczego pan to zrobił, Alb? — Co? — Pan zniszczył trud całego mojego życia, i to nie tylko mojego, lecz i swego ojca. Uśmiechnąłem się. Zatriumfowało we mnie niedobre uczucie zemsty. — Jakie pan miał prawo przeprowadzać takie nieludzkie doświadczenia? Jakie pan miał moralne prawo tchnąć w człowieka życie w taki sposób? Horsch uśmiechnął się z sarkazmem. — Jakie prawo, jakie prawo… Jakie prawo mieli ludzie do wynalezienia prochu? Jakie mieli prawo tworzyć bomby atomowe i wodorowe? Jakie, Alb? A samoloty? A rakiety? A śmiercionośne wirusy? I to wszystko to śmierć, Alb, śmierć… Jakie prawo… Jeżeli chce pan wiedzieć, to nasze prawo, mam tu na myśli nie tylko siebie, lecz i pańskiego ojca, nasze prawo oparte było na nieprzezwyciężonym dążeniu do zneutralizowania zwariowanego pędu nauki, która pracuje nad środkami masowego zniszczenia wszystkiego, co żywe. Popatrzyłem na niego zdziwiony. To było dla mnie nieoczekiwane. — Tak, tak, Alb, proszę się nie dziwić. Jeżeli interesują pana moralne motywy naszych badań, to były one właśnie takie a nie inne. Przed wielu, wielu laty pana ojciec i ja poprzysięgliśmy sobie uczynić człowieka nieśmiertelnym, na złość wszystkim tym, którzy chcieliby zniszczyć ludzkość. — W jaki sposób? — spytałem nieswoim głosem.
— Zna pan chyba historię rękopisów znalezionych w rejonie Morza Martwego. Pewien jordański pastuch znalazł zwoje skóry, które leżały w jakiejś jaskini ponad dwa tysiące lat. Zachowane na nich były stare podania, legendy, prawa. Współcześni uczeni odczytali je, dzięki czemu możemy teraz spojrzeć w głąb wieków, w daleką przeszłość oczyma ludzi, którzy żyli w tych czasach. Ziemią wstrząsały wojny, żywiołowe katastrofy, jedna cywilizacja zastępowała inną, a owe zwoje czekały, aż przyjdzie ich czas. I pismo Majów, i gliniane tabliczki innych narodów… — Jaki to ma związek z pana badaniami? — Jak najściślejszy. Pana ojciec i ja, kiedy byliśmy młodsi, postanowiliśmy pozostawić po sobie bezcenne notatki, najbardziej sakramentalne dokumenty dla historii, jakie tylko może zostawić człowiek. Poprzysięgliśmy sobie stworzyć złotą księgę i zanotować w niej wyniki naszej pracy. — I cóż chcieliście zapisać w tej księdze? — Co? Oczywiście — formułę człowieka. — Formułę człowieka? — Tak. Tę samą, którą widział pan w moim laboratorium. A także opis tego samego urządzenia, w którym można byłoby wspomnianą formułę zrealizować. Alb, czy to nie jest rozwiązanie problemu nieśmiertelności? Oprócz samej formuły w księdze powinien być zawarty dokładny opis urządzenia oraz dokładne instrukcje, jak i co trzeba zaczynać, kiedy skończyć, co robić z nowo narodzonym dalej. Wreszcie, po opracowaniu dokładnej chemicznej formuły substancji dziedziczności człowieka, zaczęliśmy nawet zastanawiać się nad tym, że przecież cały proces syntezy można by było zautomatyzować, mogłaby nim kierować maszyna cybernetyczna. Konstrukcję takiej maszyny można bardzo łatwo opracować. Chcieliśmy to nawet zrobić i też zapisać do złotej księgi. Wyobraża pan sobie, co to znaczy? To nieśmiertelność w pełnym znaczeniu tego słowa. Księgę można by było umieścić w pojeździe kosmicznym i wysłać we Wszechświat. Może ona wędrować miliony lat i dostać się do rąk niepodobnych do nas istot rozumnych. A oni bez trudu potrafią odtworzyć człowieka. A tutaj, na Ziemi, pana, mnie, każdego człowieka można unieśmiertelnić tak, że będzie on znowu i znowu pojawiać się na Ziemi, obserwując wieczną ewolucję naszej planety. Zmęczona i obojętna twarz Horscha ożywiła się, mówił w upojeniu, nie zwracając na mnie uwagi, opowiadając o fantastycznych możliwościach, które otwiera przed ludzkością Formuła Człowieka. Nagle zdałem sobie sprawę, że mam do czynienia z osobnikiem nienormalnym, dla którego
człowiek jest jedynie wzorem chemicznym i zespołem reakcji. — Jest to projekt, być może, piękny, ale absolutnie nierealny. — Kiedy twój ojciec żenił się z Solveigią i urodziłeś się ty, powiedział to samo. Drgnąłem, kiedy padło imię mojej matki. Tymczasem Horsch ciągnął dalej: — Przyroda jest zbudowana znacznie prościej, niż przypuszczaliśmy. Wszystko sprowadza się do niewielkiej grupy substancji, będących inicjatorami reakcji cyklicznych. Są to substancje, dzięki którym rozpoczyna się kolejne wynikanie reakcji chemicznych, końcowym etapem zaś jest znowu synteza molekuł inicjatora. Pan dobrze wie, Alb, co to za substancja. To przede wszystkim substancja dziedziczności: kwasy dezoksyrybonukleinowe, DNA… Ot i wszystko. — I co dalej? — A dalej udało nam się przeanalizować i otrzymać substancję dziedziczności człowieka. — No i co?… — Udało nam się wyhodować według jednego i tego samego wzoru kilkoro dzieci… Solveigia była piątą z kolei. — A pozostałe? — Albo zmarły w stanie embrionalnym, albo wkrótce po… po urodzeniu. — Dlaczego? — Właśnie na to „dlaczego” — ostatecznie nie umiemy odpowiedzieć. Rzecz w tym, że jakaś grupa molekuł DNA decyduje o żywotności osobnika. Udało nam się wymacać tę grupę i na wszelkie sposoby staraliśmy się poprzestawiać w niej grupy azotowe… Osiągnęliśmy to, że Solveigia żyła dwadzieścia jeden lat. Ale to przecież bardzo mało. Do złotej księgi chcieliśmy zapisać formułę długowiecznego człowieka. — Co się stało dalej? — Solveigia wyrosła na prześliczną dziewczynę. Wychowywała się u państwa Shauli… — Tam, gdzie Meadgea? Horsch skinął głową. — Twój ojciec zakochał się w niej. Kategorycznie sprzeciwiłem się ich małżeństwu. Ale nic nie było w stanie zmienić jego postanowienia. Solveigia też go kochała. I oto… — Boże, jak podle postąpiliście! — nie wytrzymałem. Horsch skrzywił się i pokiwał głową.
— To jest niezwykłe i dlatego wydaje się podłe. Ale już w niedługim czasie ludzie przyzwyczają się do tego. — Kiedy synteza ludzi zostanie opisana w podręcznikach szkolnych? — Tak. Wcześniej czy później tak się musi stać. — Dobrze. Niech pan opowiada dalej. — Po ślubie ojciec zupełnie odsunął się od pracy naukowej. Przeszedł do instytutu genetyki i cytologii. Oświadczył wówczas, że żadna złota księga nie jest nikomu potrzebna i że o nieśmiertelność człowieka trzeba walczyć inaczej. Wiesz, w jaki sposób. Twój ojciec był członkiem wszystkich istniejących na świecie komitetów do walki z bronią termojądrową. Nie sądzę, aby to było najmądrzejsze wyjście… Podszedłem do Horscha. — Niech pan mnie uważnie wysłucha. Zabraniam panu wyrażać się w ten sposób o moim ojcu. Ostatecznie jest pan tylko jego uczniem. I nie ma pan prawa oceniać, co jest mądre, a co nie. Mam wrażenie, że postąpił słusznie, rezygnując z pańskiego idiotycznego pomysłu. Ale właściwie po co pan do mnie przyszedł? Popatrzył na mnie błagalnie. — Alb, tylko niech pan się nie denerwuje… Niech mi pan da słowo, że będzie się pan zachowywał przyzwoicie. — O co panu chodzi? — O dwie rzeczy… Niech pan spróbuje odnaleźć choćby strzępy tego zeszytu, który mi pan zabrał, a następnie… jedną kroplę pańskiej krwi do analizy. Podałem mu prawą rękę i ze wstrętem patrzyłem, jak jego drżące dłonie w pośpiechu przeszukiwały kieszenie, jak wyciągnął wreszcie tampon, ampułkę z eterem i przyrząd. Lekkie ukłucie, na palcu pokazała się czerwona kropelka. Horsch przystawił do niej kapilarek i zaczął szybko wciągać krew do zbiorniczka. — Po co to panu? — Teraz będę wreszcie wiedział, dlaczego pan żyje dłużej od swej matki. Coś zaszło w strukturze DNA decydującego o długowieczności… A teraz proszę o zeszyt. Zadzwoniłem. Do gabinetu weszła służąca. — Czy pani nie wie przypadkiem, co zrobiłem z zeszytem i fotografiami, które przywiozłem z Cable? Przytaknęła i wyszła. Znowu zostałem sam na sam z Horschem. Dręczyło mnie straszne pytanie, ale bałem się je zadać. Istniała bowiem
jeszcze jedna tajemnica, którą należało zgłębić, ale im bardziej zastanawiałem się nad jej istotą, tym bardziej bałem się o to zapytać. Horsch domyślał się chyba, co mnie męczy, i też milczał… Po chwili wróciła służąca i przyniosła teczkę, pełną strzępów papieru. — Proszę, panie Albercie, oto wszystko, co zostało… Horsch wyrwał jej pudełko z rąk i spiesznie rozprostowywał pomięte i porwane papiery, zapełnione rzędami cyfr. — Jest. To i owo jeszcze jest… Najważniejsze ocalało, a resztę można będzie odtworzyć. O, to, to, to jest najważniejsze. Długowieczność… Teraz spróbujemy inaczej… W miarę jak zagłębiał się w lekturze tych strzępków papieru, jego twarz nabierała tego samego wyrazu, jaki miał wówczas, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy… Oderwał wreszcie oczy od papierów i spojrzał szczęśliwym wzrokiem na mnie. — A czy pan przejrzał fotografie? To doprawdy zadziwiający przykład historii człowieka. Od komórki aż do śmierci. Milczałem. Przed oczyma migotały mi zielone i fioletowe koła. Przesłaniały mi twarz Horscha. — Czy pan zauważył, jak bardzo Meadgea jest podobna do Solveigii? — ciągnął dalej Horsch. Wtedy nie wytrzymałem i spytałem go: — Czy Meadgea jest moją siostrą? — Ależ skądże, skądże. Oczywiście, że nie. To szósty wariant Solveigii. Niestety, u niej z długowiecznością było jeszcze gorzej. Biedactwo — właśnie niedawno zmarła. Ale to nic. Odtworzę ją, zwłaszcza po przeprowadzeniu analizy pańskiej krwi… * Dalej już niewiele pamiętam. Słyszałem jedynie, jak ktoś histerycznie krzyczał. Pamiętam jeszcze, że mnie bito. Czułem, jak płaczę. Następnie związano mnie. Potem znowu bito, zakładając kaftan bezpieczeństwa. I wreszcie — cela więzienna… — Karę śmierci mogą panu zamienić na dożywotnie więzienie, jeżeli przedstawi pan należycie umotywowane pobudki, jakie panem kierowały — mówił do mnie spokojnie jakiś człowiek, prawdopodobnie stary adwokat mojego ojca. — Karę śmierci? Długowieczność? Czyżby Horsch zdążył przeprowadzić analizę mojej krwi? — pytałem jak po przebudzeniu z
głębokiego snu. — Albert, niech pan się skupi, niech pan się dobrze zastanowi. Jutro jest rozprawa. — Proszę mi powiedzieć, czy istnieje prawo, w myśl którego karze się za tworzenie ludzi z góry skazanych na śmierć? — O czym pan mówi, panie Albercie? — W pańskim DNA została zapisana data pana śmierci… — Na litość boską, niech pan nie udaje, że jest pan wariatem. Lekarze ustalili, że działał pan pod wpływem uniesienia. I nic więcej. Poza tym jest pan absolutnie zdrów. — Normalny. Zdrowy. Jak to dziwnie teraz brzmi. Jakby pan znał mój wzór. Nikt go nie zna. I nikt go nigdy nie pozna. Nie zostanie on wpisany do złotej księgi nieśmiertelności, dlatego że jestem niedostatecznie żywotny. * Jutro zostanę skazany za morderstwo. Przełożył J. Herlinger
A. Strugacki i B. Strugacki INDYWIDUALNE HIPOTEZY POETA ALEKSANDER KUDRIASZOW Wala Pietrow przyszedł mnie o tym zawiadomić. Ściągnął beret z głowy, przygładził włosy i powiedział: — No więc tak, Sania, zdecydowane. Usiadł na niskim fotelu przy stole i wyciągnął przed siebie długie nogi. Uśmiechał się tak samo jak zwykle. Zapytałem: — Kiedy? — Za dziesięć dni. — Złożył beret na pół i wyprostował go na kolanie. — A jednak mnie wyznaczono. Zupełnie już straciłem nadzieję. — Ależ nie, dlaczego? — odezwałem się. — Przecież jesteś doświadczonym astronautą. Wyjąłem z lodówki wino. Stuknęliśmy się i wypiliśmy. — Startujemy z Cyfeusza — powiedział Wala. — Gdzie to jest? — Sputnik Księżyca. — Ach tak — powiedziałem. — Zdawało mi się, że Cyfeusz to konstelacja. — Konstelacja nazywa się Cefeusz. A Cyfeusz — raczej Cyfej — po chińsku znaczy „start”. Ściśle mówiąc to lotnisko dla rakiet fotonowych. Postawił kieliszek na stole, włożył beret i wstał. — Dobra. Idę. — A Różena? — zapytałem. — Różena wie? — Nie — odparł Pietrow i usiadł z powrotem. — Jeszcze nie wie. Jeszcze jej nie powiedziałem. Umilkliśmy. — Na długo? — zapytałem. Wiedziałem, że na zawsze. — Nie, nie bardzo — odrzekł Wala. — Zamierzamy wrócić za sto pięćdziesiąt lat. Albo za dwieście. Waszych ziemskich oczywiście. Olbrzymie szybkości. Prawie okrągłe „c”. Zamyślił się. — Dobra — powtórzył. — Muszę już iść. Ale nie ruszył się z miejsca. — Napijmy się jeszcze — zaproponowałem. — Daj.
Wypiliśmy jeszcze po kieliszku wina. — No cóż — powiedział Pietrow. — Przed nami był Gorbowski, a przed Gorbowskim Bykow. Lecę trzeci. Szykują się jeszcze dwie ekspedycje. Dziesięć lat podróży, no, najwyżej piętnaście. — Oczywiście — odparłem. — Einsteinowska względność czasu i tak dalej. Wala wstał. — Odprowadzisz mnie na lotnisko, Sania? — zapytał. Skinąłem głową. Wala poprawił beret i skierował się do wyjścia. Przy drzwiach zatrzymał się. — Dziękuję — powiedział. Nic na to nie odpowiedziałem. Nie mogłem wykrztusić słowa. Prócz Pietrowa na „Muromcu” leciało jeszcze pięciu astronautów. Trzech spośród nich znałem — Larri Larsena, Siergieja Zawiałowa i Saburo Mikimi. Odprowadzających było dziewięcioro. Na jakąś godzinę przed startem usiedliśmy wszyscy w mesie. Na Cyfeuszu nie było siły ciążenia i założono nam buty z namagnesowanymi podeszwami. Różena i Wala trzymali się za ręce. Różena bardzo się zmieniła w ciągu ostatnich dni. Schudła, wydawało się, że ma jeszcze większe oczy. Była piękna. Wala trzymał jej dłoń w swojej ręce i uśmiechał się. Miałem wrażenie, że w myśli mknie już z nieprawdopodobną szybkością wśród dalekich gwiazd. Oboje milczeli. Raz tylko Różena powiedziała coś półgłosem i Pietrow pogłaskał jej rękę. Pozostali milczeli również. Młodziutka dziewczyna w pomarańczowej sukience, odprowadzająca jakiegoś nie znanego mi astronautę, od czasu do czasu cichutko szlochała. Nieraz już zdarsało mi się żegnać ludzi odlatujących w Kosmos. Pozostałym zapewne też. Ale dziś była szczególna sytuacja. Z tą szóstką żegnaliśmy się na zawsze. Pomyślałem, że gdy wrócą, nie zastaną przy życiu nikogo z nas — ani mnie, ani Różeny, ani dziewczątka w pomarańczowej sukience. Tę szóstkę powitają już przyszłe pokolenia. Możliwe, że będą to nawet ich potomkowie. — Nie martw się — powiedział głośno Wala. — Ja się nie martwię — odpowiedziała Różena. — To przecież bardzo potrzebne. — Rozumiem. — Nie — odparł Pietrow. — Nie rozumiesz, Różenko. Wcale nie rozumiesz. I Aleksander też nie rozumie. Siedzi i myśli: „No i po co oni to robią?” Prawda, Sania?
Śmiał się. Nie, nie odgadł moich myśli. Znałem Walę od dziecka i bardzo go lubiłem. Ale byliśmy zupełnie różnymi ludźmi. Pietrow był zawsze trochę fanfaronem i pozerem. Wszystko mu się udawało i przyzwyczaił się do tego. Z uśmiechem balansował na skraju przepaści. Z pewnością zachwycał się sobą, że taki jest wesoły, beztroski, szczęściarz. Wyobraziłem sobie, że za półtorej setki lat również zejdzie na Ziemię z wesołym uśmiechem, uderzając po zniszczonym bucie laseczką wyciętą na Bóg wie jakiej planecie. Do mesy wszedł jasnowłosy, opalony młodzieniec i oznajmił: — Już czas, towarzysze. Podnieśliśmy się. Dziewczyna w pomarańczowej sukience załkała głośno. Spojrzałem na Różenę i Pietrowa. Objęli się i Wala zanurzył twarz w jej włosach. — Zegnaj, łasiczko — powiedział. Różena milczała. Odeszła na bok i próbowała poprawić uczesanie. Włosy jej nie słuchały. — Idź — powiedziała. — Idź. Nie mogę już. Proszę cię, idź. — Mówiła niskim, niezwykle matowym głosem. — Żegnaj. Pietrow pocałował ją i cofnął się ku wyjściu. Cofał się, klapiąc żelaznymi podeszwami i patrzył na nią nie odwracając oczu. Twarz mu zbielała, wargi miał też zupełnie białe. Przy wejściu zasłonił go barczysty Larri Larsen, następnie nieznajomy astronauta, którego odprowadzała dziewczyna w pomarańczowej sukience, wreszcie Sierioża Zawiałow. — Do widzenia, Różenko — powiedział Pietrow. Dopiero później uprzytomniłem sobie, że powiedział „do widzenia”, i pomyślałem, że— się przejęzyczył. Gdy wyszli i zatrzasnęła się za nimi pokrywa luku, jasnowłosy młodzieniec nacisnął jakieś guziczki na ścianie. Okazało się, że kulisty sufit mesy odgrywał rolę czegoś w rodzaju stereoteleekranu. Zobaczyliśmy „Muromca”. Był to znakomity statek kosmiczny z przelotowym napędem fotonowym na zasadzie anihilacji. Chwytał i spalał w reaktorze gazy kosmiczne, pyły i wszystko, na co można natrafić w przestrzeni. Posiadał nieograniczone możliwości przebiegu. Szybkość miał również nieograniczoną — oczywiście w ramach bariery światła. Był olbrzymi, miał około pół kilometra długości. Ale na mnie zrobił wrażenie srebrzystej zabawki, czarki do szampana zawieszonej w środku ekranu na tle gęstwy gwiazd. Patrzyliśmy jak zaczarowani. Nagle ekran rozświetlił się. Światło było ostre jak błyskawice, białoliliowe. Oślepiło mnie na chwilę. Ale gdy sprzed oczu zniknęły różnobarwne koła, na ekranie zostały tylko gwiazdy. — Wystartowali — powiedział jasnowłosy młodzieniec. Wydało mi się,
że im zazdrości. — Odleciał — powiedziała Różena. Podeszła do mnie, niezgrabnie stawiając nogi w podkutych butach, i położyła mi dłoń na rękawie. Palce jej drżały. — Jest mi bardzo smutno, Sania — powiedziała. — Boję się. — Zostanę z tobą, jeśli pozwolisz — odparłem. Ale Różena nie zgodziła się. Wróciliśmy do Nowosybirska i rozstaliśmy się. Zabrałem się do pisania. Chciałem napisać wielki poemat o ludziach, którzy odchodzą ku gwiazdom, i o kobiecie, która została na pięknej, zielonej Ziemi. Jak stoi przed odlatującym przyjacielem i mówi niskim, matowym głosem: „Idź. Nie mogę już. Proszę cię, idź”. A on uśmiecha się zbielałymi wargami. W pół roku później Różena zadzwoniła do mnie wczesnym rankiem. Była tak samo blada, a oczy miała równie duże jak wtedy na Cyfeuszu. Pomyślałem jednak, że sprawia to liliowawy odcień, który dają czasem ekrany wideofonów. — Sania — powiedziała Różena. — Czekam cię na lotnisku. Przyjeżdżaj natychmiast. Nie mogłem zrozumieć, co się stało, i zapytałem ją o to. Różena powtórzyła: „Czekam cię na lotnisku” — i położyła słuchawkę. Wsiadłem w samochód i pojechałem. Ranek był pogodny i chłodny. Uspokoiłem się trochę. Na lotnisku skiełkowano mnie do dużego pasażerskiego konwertoplanu, gotowego do odlotu. Konwertoplan wzniósł się w górę, gdy tylko wdrapałem się do kabiny. Uderzyłem boleśnie piersią o jakąś ramę. Potem zobaczyłem Różenę i usiadłem obok niej. Była rzeczywiście blada. Patrzyła wprost przed siebie i przygryzała dolną wargę. — Dokąd lecimy? — zapytałem. — Na północne lotnisko rakietowe — odparła. Umilkła na długą chwilę i nagle dorzuciła: — Wala wraca. — Co mówisz? — zawołałem. Cóż mogłem powiedzieć więcej? Lecieliśmy dwie godziny i przez ten czas nie zamieniliśmy już ani słowa. Za to inni pasażerowie rozmawiali z ożywieniem. Byli bardzo podnieceni i pełni niedowierzania. Z rozmów dowiedziałem się, że wczoraj wieczorem otrzymano radiogram od Pietrowa. Dowódca Trzeciej Ekspedycji Międzygwiezdnej komunikował, że na „Muromcu” powstały jakieś uszkodzenia i wskutek tego zmuszony będzie do lądowania wprost na ziemskim lotnisku rakietowym, z pominięciem zewnętrznych stacji. — Pietrow się po prostu zląkł — powiedział siedzący za nami gruby,
niemłody mężczyzna. — Nie ma w tym nic dziwnego. To się zdarza w przestrzeni kosmicznej. Spojrzałem na Różenę i zobaczyłem, że zadrżał jej podbródek. Ale nie odwróciła głowy, aby zobaczyć, kto to powiedział. Uważała, że nie warto. Pietrow nie znał lęku. Spóźniliśmy się. „Muromiec” już wylądował. Zatoczyliśmy nad nim dwa kręgi i mogłem się dobrze przyjrzeć statkowi. To już nie była zabawka, przypominająca czarkę do szampana. Pod szafirowym niebem na środku tundry nienaturalnie, krzywo sterczała ogromna budowla, zżarta przez niepojęte siły, pokryta dziwnymi zaciekami. Konwertoplan wylądował w odległości dziesięciu kilometrów od „Muromca”. Nie można było bliżej. Przyleciało jeszcze kilka konwertoplanów. Czekaliśmy. Wreszcie rozległ się warkot i nisko nad naszymi głowami przeleciał helikopter. Usiadł w odległości stu kroków od nas. Potem nastąpił cud. Z helikoptera wyszli trzej ludzie i skierowali się ku nam wolnym krokiem. Na przedzie kroczył wysoki, chudy mężczyzna w zniszczonym kombinezonie. Szedł i uderzał się po nodze laseczką szmaragdowej barwy. Za nim postępował krępy człowiek z bujną, rudą brodą i jeszcze jeden, szczupły i zgarbiony. Milczeliśmy. Nie wierzyliśmy własnym oczom. Zbliżyli się jeszcze trochę i Różena krzyknęła: — Wala! Mężczyzna w zniszczonym kombinezonie zatrzymał się, rzucił laseczkę i pośpieszył ku nam prawie biegiem. Miał dziwną twarz — pozbawioną warg. Czy twarz była tak ciemna, że wargi nie odcinały się na niej, czy też wargi były zbyt blade? Mimo to od razu poznałem Pietrowa. Któż inny zresztą mógł przylecieć na „Muromcu”? Ale ten Pietrow był stary i brak mu było lewej ręki — pusty rękaw miał zatknięty za pasek kombinezonu. A jednak był to Pietrow. Bożena wybiegła na jego spotkanie. Padli sobie w objęcia. Ten z rudą brodą i ten zgarbiony zatrzymali się również. Byli to Larri Larsen i nieznajomy pilot, którego pół roku temu odprowadzała dziewczyna w pomarańczowej sukience. Otoczyliśmy ich w milczeniu. Patrzyliśmy jak urzeczeni. Pietrow powiedział ponad głową Różeny: — Dzień dobry. Wybaczcie, wielu spośród was już pewno zapomniałem. Przecież widzieliśmy się po raz ostatni przed siedemnastu laty… Nikt nic na to nie odpowiedział. — Gdzie jest kierownik lotniska? — zapytał Pietrow.
— To ja — powiedział kierownik północnego lotniska rakietowego. — Straciłem swoje automaty do wyładowywania — powiedział Pietrow. — Proszę rozładować statek. Przywieźliśmy wiele interesujących rzeczy. Kierownik północnego lotniska rakietowego patrzył na niego ze zgrozą i zachwytem. — Nie otwierajcie tylko szóstej ładowni, dobrze? Tam są dwie mumie. Siergiej Zawiałow i Saburo Mikimi. Przywieźliśmy ich, żeby pochować na Ziemi. Wieźliśmy ich pięć lat. Prawda, Larri? — Tak — powiedział Larri Larsen. — Siergieja Zawiałowa wieźliśmy pięć lat. Mikimi tylko trzy. A Porta został tam. — Uśmiechnął się, broda mu się zatrzęsła i z oczu popłynęły łzy. Pietrow pochylił się nad Różeną. — Chodźmy, Różenko. Chodźmy. Widzisz, wróciłem. Różena patrzyła na niego, tak jak nigdy żadna kobieta nie patrzyła i nie popatrzy na mnie. — Tak — powiedziała. — Wróciłeś. Zamknęła oczy i opuściła głowę. Poszli przez tłum obejmując się — wszyscy rozstąpiliśmy się przed nimi. Pożegnała się z nim na zawsze i spotkała po upływie pół roku. Odleciał na dwieście lat, a wrócił po siedemnastu. Udało mu się to. „Zawsze mu się wszystko udawało. Ale jak? Nie wiem, jak to wytłumaczyć i czy w ogóle można wytłumaczyć. Jestem przecież tylko poetą. Nie fizykiem. ARTYSTKA RÓŻENA TOMANOWA Tego dnia Wala wrócił późno. Długo marudził w swoim gabinecie, gwizdał coś fałszując niemiłosiernie, z przesadnym gniewem pokrzykiwał na małpkę. Zrozumiałam, że wszystko skończone. Usiadłam i nie byłam w stanie się podnieść. Wala wszedł i stanął koło mnie. Czułam, że mu jest trudno powiedzieć. Potem nachylił się i pocałował mnie we włosy. Robił to zawsze, gdy wracał do domu, i na sekundę doznałam przypływu szaleńczej nadziei. Ale Wala powiedział cicho: — Odlatuję, Różenko. — Kiedy? — zapytałam. — Za dziesięć dni. Podniosłam się i zaczęłam przygotowywać go do podróży. Lubił, żebym wybierała i pakowała jego rzeczy. Zwykle krążył wtedy koło mnie, śpiewał, przeszkadzał i błaznował. Ale teraz, gdy robiłam to po raz ostatni,
stał na uboczu i milczał. Może i jemu również przypomniał się tamten wieczór nad — morzem. Dziesięć lat temu dawaliśmy koncert w sanatorium dla astronautów w Teriokach. Mieliśmy nieludzką tremę przed występami w obliczu ludzi najodważniejszych w świecie. Znacznie większą niż wobec zwykłych słuchaczy. Zwłaszcza że co trzeci z nich był artystą, co piąty — uczonym, a co dziesiąty i artystą, i uczonym zarazem. Nadeszła moja kolej, zaśpiewałam „Pieśń Solvejgi” i „Hymn do gwiazd”. Zdaje się, że mi się udało, bo mnie wielokrotnie wywoływano. Podczas obiadu po koncercie znalazłam się obok młodego astronauty. Przez pewien czas milczał, a potem powiedział: — Spodobał mi się pani śpiew. — Dziękuję — odparłam. — Bardzo się starałam. Wiedziałam, że spodobał mu się nie tylko mój śpiew. On mi się również podobał. Był wysoki, niezbyt zgrabny, o chudej, opalonej twarzy. Twarz ta była nieładna i bardzo sympatyczna. Śliczne były tylko mądre, wesołe oczy, chociaż zauważyłam to prawdopodobnie o wiele później. Miał dwadzieścia pięć lat. Zapytałam go, jak się nazywa. — Pietrow — powiedział — Dokładniej: Walentin Pietrow. Podrapał się w czubek nosa i dodał: — Ale pani niech mnie nazywa po prostu Walą. Dobrze? Spojrzał na mnie jakby z lękiem i nawet wciągnął głowę w ramiona. Roześmiałam się. Był uroczy. — Dobrze — odpowiedziałam. — Będę pana nazywać po prostu Walą. Potem tańczyliśmy, a gdy zapadł zmrok, poszliśmy nad morze. Staliśmy zwróceni twarzą w stronę żółtoczerwonego zachodu słońca. Wala opowiadał mi o ostatniej — nieudanej — ekspedycji na Ganimeda. Słuchałam go i wydawało mi się, że nikomu na świecie poza mną nie opowiedziałby w ten sposób o swoim błędzie, który był przyczyną niepowodzenia wyprawy. Słuchałam, patrzyłam w zachodzące słońce i nade wszystko pragnęłam powiedzieć Wali coś dobrego, serdecznego. Ale nie mogłam jeszcze się odważyć. Wala stanął i powiedział: — Kocham cię, Różeno. Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, i Wala zapytał: — Gniewasz się? Pocałowaliśmy się. Zostałam w Teriokach i był to najszczęśliwszy tydzień w moim życiu. Tak stałam się żoną astronauty. Stopniowo coraz lepiej poznawałam Walę. Był zawsze wesoły, miły, łagodny. („Łagodny! — oburzył się kiedyś Sierioża Zawiałow. —
Wszyscy jesteśmy łagodni, gdy mamy nad głową błękitne niebo. Zobaczyłabyś swego Walusia, gdy »Nawoi« wpadł w potok meteorytów— …”) Był zupełnie wyjątkowym człowiekiem. Nawet wśród jego przyjaciół nie znałam żadnego, który mógłby się z nim równać. Oczywiście nie on jeden był taki, ale ja nigdy nie spotkałam nikogo podobnego do niego. Gorąco kochał swój zawód i śledził wszystkie najnowsze zdobycze teorii i techniki. Ale dość prędko odkryłam, że jego najistotniejsze zainteresowania dotyczą jakiejś innej dziedziny. W przerwach między rejsami (a zapewne i podczas rejsów) studiował wyniki najnowszych badań z teorii grawitacji, z mechaniki asymetrycznej, ze specjalnych dziedzin matematyki. Zbierali się u nas jego przyjaciele i potrafili dyskutować całe noce w okropnym rosyjsko–francusko–chińsko– angielskim żargonie. Mieli jakieś niesłychane plany, ale nie próbowałam nawet zrozumieć, o co chodzi. Cztery lata temu pewnego wiosennego wieczoru Wala zapytał, co bym powiedziała, gdyby wziął udział w ekspedycji do gwiazd. Wiedziałam, co to są ekspedycje gwiezdne; w ostatnich czasach wiele o nich mówiono i pisano. Statek ulatuje z szybkością bliską prędkości światła w dalekie światy i wraca po upływie setek lat. Powiedziałam: — Wtedy umrę. Wiedziałam, że umrę, jeżeli on mnie na zawsze opuści. I dodałam: — Nie zrobisz mi tego. Proszę cię, nie rób tego. Spojrzał na mnie z lękiem i wciągnął głowę w ramiona. Potem powiedział z uśmiechem: — To jeszcze nieprędko. Zrozumiałam, że już się zdecydował. Ta rozmowa legła cieniem na całe moje życie. W dwa lata później wystartowała Pierwsza Wyprawa Gwiezdna. Dowodził nią najbliższy przyjaciel Wali, Antoni Bykow. W rok później odleciał Gorbowski. Wala powiedział mi: — Teraz moja kolej, Różenko. Wiedział, że zadaje mi ból. Ale chciał mnie przygotować. A mnie się chciało krzyczeć. Pragnęłam, aby oślepł albo złamał kręgosłup, byle tylko mnie nie opuszczał. Zdawałam sobie jednak sprawę, że to nic nie pomoże. Był zwiadowcą wielkiego i przeklętego wszechświata i nie mógł być nikim innym. Dlatego nie powiedziałam ani słowa. Odwiedzał nas często Sania Kudriaszow. Wala i Sania znali się od dziecka. Sania był poetą. Zdawało mi się, że był jedynym człowiekiem, który mnie rozumiał i współczuł mi. No nie, Wala mnie też oczywiście rozumiał.
I oto nastąpił ostatni tydzień. Minął szybko — najsmutniejszy tydzień w moim życiu. Dostarczono nas na startową stację Cyfeusz, z której tak niedawno uleciały statki Bykowa i Gorbowskiego. Towarzyszył nam Sania. Wiedziałam, że Wala go zaprosił, i wiedziałam dlaczego. Wala wszystko rozumiał. Patrzyłam na Walę, ale nie wiem, na co on patrzył i co widział. Palce jego jednak ściskały i gniotły moją rękę, jakby chciały ją zapamiętać. Oznajmiono, że czas startować. Wala objął mnie. Myślałam, że oszaleję. Odtrąciłam go i cofnął się patrząc mi w oczy, póki nie zniknął w otworze luku. Między nami legły stulecia. Zostałam sama. Powiedziałam Sani, że chcę być sama. Wokoło mnie tętniło wielkie, piękne życie, ludzie uczyli się, kochali, budowali, a ja nie mogłam być razem z nimi. Przestałam śpiewać, nigdzie nie wychodziłam, z nikim nie rozmawiałam. Zazdrościłam innym ludziom, a może też syciłam się nadzieją. Prawdopodobnie gdzieś w głębi duszy wierzyłam zawsze, że Wala jest zdolny dokonać tego, co niemożliwe. A potem zawiadomiono mnie, że „Muromiec” wraca. Nie zdziwiłam się. Okazało się, że przez cały czas się tego spodziewałam. Nie pamiętam, jak telefonowałam do Sani, jak się dostałam na lotnisko. Ktoś delikatnie, ale stanowczo wepchnął mnie do kabiny konwertoplanu i posadził w fotelu. Podziękowałam. Zjawił się Sania i konwertoplan wzniósł się w górę. Pasażerowie — astronauci, uczeni, inżynierowie usiłowali odgadnąć przyczynę powrotu „Muromca”. Jakiś wstrętny facet powiedział nawet, że Pietrow stchórzył. Śmiać mi się zachciało — nikt się nie domyślał, że Wala wraca do mnie. Staliśmy nieskończenie długo i wypatrywaliśmy czarnej sylwety „Muromca” na horyzoncie. Potem z błękitnego nieba sfrunął helikopter. Z helikoptera wysiadło trzech ludzi i skierowało się ku nam. Na przedzie szedł wysoki, chudy człowiek w zniszczonym kombinezonie. Miał tylko jedną rękę i twarz jego przypominała maskę z gipsu, ale to był mój mąż — najodważniejszy i najpiękniejszy człowiek na świecie. Krzyknęłam i pobiegłam ku niemu. Rzucił się na moje spotkanie. Tego dnia nie oddałam go nikomu. Zamknęłam drzwi i wyłączyłam wideofon. Może nie powinnam była tak postępować. Przecież na Walę czekała cała planeta. Ale ja czekałam najwięcej. — Było ci trudno? — zapytałam. — Nam było bardzo trudno, Różenko — odpowiedział. — Kochałeś mnie tam? — Kochałem cię wszędzie. Tam została planeta, której nadałem twoje
imię. Ale już nie wiem gdzie. Tam został Porta. I moja ręka też tam została. To była zła planeta, Różenko. — Czemuż więc nadałeś jej moje imię? — Nie wiem. W gruncie rzeczy to był wspaniały świat. Ale drogo nas kosztowało zdobycie go. Uśmiechał się i wydawało mi się, że jest taki sam, jak przed dziesięciu laty na brzegu morza w Teriokach. Położyłam mu ręce na ramionach i spojrzałam mu w oczy. — Jak ci się udało wrócić, Wala? Odpowiedział: — Bardzo chciałem, Różenko. Kocham cię bardzo, dlatego wróciłem. No i oczywiście pomogła fizyka. ASTRONAUTA WALENTIN PIETROW Trzecia Gwiezdna Ekspedycja rozpoczęta. „Muromiec” powoli nabierając szybkości oddalał się od Słońca, zmierzając prostopadle do płaszczyzny ekliptyki. Teraz czekało mnie zapoznanie towarzyszy z moim pomysłem. Na Ziemi wydawało mi się, że najtrudniejszą sprawą będzie uzyskanie zgody Rady Kosmogacji. Nie wątpiłem natomiast, że załoga zgodzi się bez wahania. W tej chwili zaś nie byłem już tego taki pewny. Spojrzałem na Sieriożę, który siedział przed pulpitem ‘ sterowania jedząc ciągutki i trochę się uspokoiłem. Sierioża wyraził zgodę już na Ziemi i razem broniliśmy tego pomysłu w Radzie. Skinąłem na niego i poszliśmy do mesy. Tutaj Larri grał z Saburo w szachy japońskie, mały Ludwik Porta grzebał się’ w filmotece, a Artur Lepelier starał się zapomnieć o dziewczęciu w pomarańczowej sukience. — Słuchajcie — powiedziałem — czy wszyscy dokładnie zdajecie sobie sprawę z tego, co to jest ekspedycja gwiezdna? Spojrzeli na mnie ze zdumieniem. Oczywiście, że zdawali sobie sprawę. Lata nieprzerwanej powszedniości i wyrzeczenie na zawsze, gdyż kiedy wrócimy, wspomnienie o nas przekształci się w legendę. Powiedziałem: — Chcę wrócić na Ziemię wcześniej niż za sto lat. — Ja też — rzekł Saburo. — I ja też — dodał Larsen. — Na przykład dziś na kolację. Artur Lepelier zmrużył oczy, a Ludwik powiedział z wolna: — Chcesz zmniejszyć szybkość? — Chcę wrócić do domu znacznie wcześniej niż za sto lat —
powiedziałem. — Istnieje możliwość, żeby wykonać całą pracę i wrócić do domu nie za sto lat, ale za parę miesięcy. — To niemożliwe — rzekł Mikimi. — Utopia — westchnął Artur. Larri oparł podbródek na swych potężnych pięściach i zapytał: — O co chodzi? Wytłumacz, kapitanie. Do wyjścia w strefę ASL (absolutnie swobodnego lotu) pozostało jeszcze parę dni. Usiadłem w fotelu między Arturem i Larsenem i powiedziałem Siergiejowi: — Wytłumacz. — Wiadomo, że im mniejsza jest różnica między szybkością gwiazdolotu a prędkością światła, tym wolniej upływa czas w gwiazdolocie, zgodnie z teorią względności. Ale to prawo jest tym bardziej uzasadnione, im mniejsze jest przyśpieszenie gwiazdolotu i im krótszy czas pracy silnika. Jeżeli zaś przy zbliżonych do prędkości światła szybkościach gwiazdolot bez przerwy leci przy włączonym silniku, jeżeli przyśpieszenia będą dostatecznie duże, jeżeli przy barierze światła powstaje utrata przyśpieszenia, wtedy… Trudno przewidzieć, co wtedy nastąpi. Współczesna maszyna matematyczna nie jest w stanie wyprowadzić ogólnych wniosków. Jednak według niektórych indywidualnych hipotez teoria grawitacji nie wyklucza możliwości powstania zjawisk innego rzędu. Czas w gwiazdolocie przyśpieszy swój bieg. Na statku upłyną dziesiątki lat, a na Ziemi tylko miesiące. („Muromiec” jest pierwszym na świecie przelotowym statkiem fotonowym. Na nim można przeprowadzić ten eksperyment). Co prawda będzie to nad wyraz trudne. Będzie wymagało całych lat lotu z potwornym przeciążeniem — pięcio– lub siedmiokrotnym… — Utopia — rzekł Artur i westchnął znowu. — Nie — rzekł Porta. — Niezupełnie. Bardzo liczyłem na Portę. Był biologiem, lecz wiedza jego, jak mi się zdawało, obejmowała wszystkie chyba dziedziny prócz lingwistyki deskrypcyjnej. — Słyszałem c tym — rzekł. — Ale to teoria. I to… — prztyknął palcami. Ale to nie była tylko teoria. Przed trzema laty przeprowadzałem loty doświadczalne na „Muromcu” w strefie ASL. Czterdzieści dni przesiedziałem w amortyzatorze, prowadząc gwiazdolot z przyśpieszeniem 4 „g”. Gdy wróciłem, okazało się, że chronometr pokładowy wykazywał czternaście sekund różnicy. Przebyłem w przestrzeni o czternaście sekund dłużej, niż to wykazały zegary na Ziemi. Opowiedziałem o tym
eksperymencie. — O — powiedział Porta. — To dobrze. — Ale to muszą być okrutne przeciążenia — powiedziałem. Bezwzględnie musiałem ich o tym uprzedzić, chociaż załogę skompletowałem z doświadczonych astronautów, dobrze znoszących podwójne albo nawet potrójne przeciążenie. — Jakie? — zapytał Larri. — Pięciokrotne. Aloo nawet siedmiokrotne. — O — rzekł Porta. — To niedobrze. — To znaczy, że ja będę ważył pół tony — powiedział Larri i ryknął takim śmiechem, że wszyscy zadrżeli. — A Rada wie? — zapytał Saburo. Miał on duże poczucie odpowiedzialności. — Oni nie wierzą, że coś z tego wyjdzie — odparł Siergiej. — Ale zezwolili… oczywiście, o ile wy się zgodzicie. — Ja też nie wierzę — rzekł bardzo głośno Artur. — ‘Przeciążenia, indywidualne hipotezy… Na czym oprzecie te hipotezy? Zagłębili się w dyskusji, a ja poszedłem do kabiny sterowniczej. Rzecz jasna, że nie przestraszyli się przeciążeń, chociaż wszyscy dobrze wiedzieli, czym to pachnie. Zgadzali się już, oponował tylko Artur, który okropnie chciał, żeby go przekonali. W pół godziny później przyszli wszyscy razem do kabiny sterowniczej. — Bierzmy się do dzieła, kapitanie — powiedział Larri. — Wrócimy do domu — dodał Artur. — Do domu. Nie po prostu na Ziemię, ale do domu. — Nawet jeżeli nam się nie uda — stwierdził Saburo — to bezwzględnie trzeba przeprowadzić doświadczenie. — Co prawda pięciokrotne przeciążenie… — Porta znów poruszył palcami. — Tak, pięciokrotne — powiedziałem. — Nawet siedmiokrotni. I to nie jeden dzień, nie tydzień. Jeżeli wytrzymamy. Było to tak trudne, że chwilami sądziliśmy, że nie wytrzymamy. W ciągu pierwszych miesięcy powoli zwiększałem przyspieszenie. Mikimi i Zawiałow sporządzili program cybernetyczny i przyśpieszenie zwiększało się automatycznie o jeden procent na dobę. Miałem nadzieję, że zdołamy się chociaż trochę przystosować. Ale okazało się, że to niemożliwe. Zmuszeni byliśmy zrezygnować z treściwego jedzenia i odżywialiśmy się bulionami i sokami. Po stu dniach nasza waga zwiększyła się trzykrotnie, a po stu czterdziestu — czterokrotnie. Leżeliśmy nieruchomo w hamakach i
milczeliśmy, bo mówienie wymagało zbyt wielkiego wysiłku. Po stu sześćdziesięciu dniach przyśpieszenie osiągnęło 5 „g”. W tym czasie tylko Saburo Mikimi był w stanie przejść z mesy do kabiny sterowniczej nie mdlejąc przy tym. Nie pomagały amortyzatory, nie pomagała nawet anabioza. Próba zastosowania anabiotycznego snu w warunkach takiego przeciążenia spełzła na niczym. Porta cierpiał najwięcej ze wszystkich, lecz gdy ułożyliśmy go w „sarkofagu”, w żaden sposób nie mógł zasnąć. Wyglądał strasznie. Wszyscy wyglądaliśmy strasznie. Leżeliśmy przed sarkofagiem i patrzyliśmy na Portę. — Dosyć, Wala — powiedział Sierioża. Poczołgaliśmy się do kabiny sterowniczej. Tam stał, tak, stał, Saburo z opadniętą dolną szczęką. — Dosyć, Saburo — powiedziałem. Sierioża próbował się podnieść, ale znów upadł twarzą na podłogę. — Dosyć — powtórzył. — Z Portą jest źle. Może umrzeć. Wyłącz reaktor, Saburo. — Do trzykrotnego — powiedziałem. Saburo, ledwo poruszając palcami, poskrobał paznokciami po pulpicie. I zrobiło się lekko. Zdumiewająco lekko. — Trzykrotne — rzekł Saburo i usiadł obok nas na miękkiej podłodze. Poleżeliśmy chwilę, przywykając, potem wstaliśmy i skierowaliśmy się do mesy. Było nam o wiele lżej, ale spojrzeliśmy na siebie i z powrotem opuściliśmy się na czworaki. Czas mijał. Szybkość własna* „Muromca” przekroczyła prędkość światła i zwiększała się w dalszym ciągu o trzydzieści dwa metry na sekundę. Było nam bardzo trudno. Sądzę, że nikt z nas nie wierzył naprawdę w powodzenie eksperymentu. Za to każdy rozumiał, jakie konsekwencje mogą wynikać z powodzenia. I Larri Larsen, sapiąc i stękając, marzył, żeby w ciągu jednego życia oblecieć cały wszechświat i podarować go ludziom. Porta poczuł się lepiej, dużo czytał i zajmował się teorią grawitacji. Od czasu do czasu kładliśmy go na parę tygodni do „sarkofagu”, ale to mu się nie podobało — nie chciał tracić czasu. Larri i Artur przeprowadzali obserwacje astronomiczne, Siergiej, Saburo i ja pełniliśmy dyżury. W przerwach między dyżurami obliczaliśmy bieg czasu w warunkach różnych układów przyśpieszenia i różnych indywidualnych hipotez. Larri zmuszał nas do gimnastykowania się i pod koniec pierwszego roku mogłem już bez większego wysiłku podciągnąć na drążku swoje dwa cetnary. A tymczasem Tają nabierała coraz mocniejszego blasku w skrzyżowaniu
promieni teleskopu kierunkowego. Tają stanowiła cel pierwszych trzech wypraw gwiezdnych. Była jedną z najbliżej Słońca położonych gwiazd, na których już dawno zaobserwowano pewne nieprawidłowości ruchu. Przypuszczano, że Tają posiada układ planetarny. Przed nami ku Tai leciał Bykow na „Promieniu” i Gorbowski na „Terielu”. Bykow po przeleceniu każdych pięćdziesięciu tysięcy jednostek astronomicznych zrzucał potężne radioboje. Nowa trasa miała być wyznaczona szesnastu takimi radiobojami, ale ułowiliśmy sygnały tylko siedmiu. Możliwe, że boje uległy zniszczeniu lub też zboczyliśmy trochę z właściwej trasy, lecz najprawdopodobniej po prostu wyprzedziliśmy Bykowa. Boje były zaopatrzone w instalacje odbiorcze pracujące na określonej częstotliwości. Można było zostawić zapis na taśmie dla tych, którzy będą przelatywali później. Jedna z boi przesygnalizowała w odpowiedzi na nasze pytanie: „Byłem tu. Czwarty rok lokalny. Gorbowski”. Niepodobna było z tego wywnioskować, o ile lat przed nami tędy przelatywał. Tają nie miała układu planetarnego. Była to gwiazda podwójna. Jej niewidzialny z Ziemi towarzysz okazał się słabą, czerwoną gwiazdą, prawie wygasłą, o wyczerpanych już źródłach energii. Byliśmy pierwszymi ludźmi Ziemi, którzy widzieli obce słońca. Tają była żółta i bardzo podobna do naszego Słońca. Ale jej sputnik był piękny. Miał malinową barwę i pełzły po nim całe pasma czarnych plam. W dodatku nie był zwykłą gwiazdą: Larsen odkrył powolną nieprawidłową pulsację jego pola ciążenia. Krążyliśmy wokół niego dwa tygodnie, póki Artur i Larri przeprowadzali obserwacje. Były to rozkoszne tygodnie odpoczynku, normalnej ciężkości, chwilami nawet nieważkości. Następnie skierowaliśmy się ku sąsiedniej gwieździe WK 71016. Zażądał tego Porta i nie wiem, czy słusznie postąpiłem ulegając mu. Porta był biologiem i przede wszystkim interesowały go problemy życia. Domagał się planety ciepłej, wilgotnej, z atmosferą, pełnej życia. My również pragnęliśmy zobaczyć obce światy. Mieliśmy nadzieję, że spotkamy podobne do siebie istoty. Każdy z nas, zanim został astronautą, marzył o tym. I ustąpiliśmy Porcie. Lecieliśmy do tej gwiazdy cztery lata i znów straszliwe przeciążenia przyciskały nas do podłogi i dusiliśmy się w amortyzatorach. Ale mimo wszystko czuliśmy się znacznie lepiej niż na początku podróży. Widocznie jednak przystosowywaliśmy się. I dolecieliśmy do żółtego karła WK 71016. Tak, gwiazda WK 71016 miała układ planetarny. Cztery planety, z których jedna posiadała atmosferę z tlenem i była trochę większa od
Ziemi. Była to piękna planeta, zielona jak Ziemia, pokryta oceanami i rozległymi równinami. Nie znaleźliśmy na niej istot rozumnych, ale życia było pełno. Powiedziałem, że chcę ją nazwać imieniem Różeny. Nikt nie protestował. Ale planeta powitała nas tak, że wzdrygam się na samo wspomnienie o niej. Przyjęła nas wprost ohydnie. Porta tam został, nie wiemy nawet, gdzie jest jego grób, i została tam moja ręka, a Sierioża Zawiałow i Saburo Mikimi byli tak wyczerpani, że nie wytrzymali drogi powrotnej. Spieszyło się nam bardzo. Pragnęliśmy trafić jeszcze w nasze czasy i do samego końca nie wiedzieliśmy, czy doświadczenie się udało. Trzy lata pędziliśmy z siedmiokrotnym przeciążeniem i o tym nie chcemy nawet wspominać. Potem odpoczywaliśmy rok na trzykrotnym przyśpieszeniu. „Muromiec” źle słuchał sterów i byłem zmuszony do lądowania wprost na Ziemię z pominięciem stacji nadziemnej. Było to upokarzające, ale nie chciałem ryzykować. Wylądowaliśmy pomyślnie. Długo nie mogliśmy się zdecydować na opuszczenie statku, a potem wsiedliśmy do swego helikoptera i polecieliśmy do ludzi. I dopiero na widok Różeny zrozumiałem, że doświadczenie się udało. Okrutne, trudne doświadczenie, ale się udało. Przywieźliśmy nowe światy naszym współczesnym. Może cały wszechświat, jak marzył Larri Larsen. To nadzwyczajne — nie dalekim potomkom u stóp własnych pomników, lecz bliskim, kochanym ludziom swego stulecia móc podarować klucze Przestrzeni i Czasu. Oczywiście, jesteśmy tylko wykonawcami. Dziękujemy ludziom, którzy stworzyli teorię grawitacji. Dziękujemy ludziom, którzy zbudowali rakietę przelotową. Dziękujemy ludziom, którzy stworzyli nasz jasny i piękny świat i przyczynili się do tego, że jesteśmy takimi, jakimi jesteśmy. Tylko ten Bykow i Gorbowski. Cóż, gdy wrócą, nas już nie będzie. Sądzę jednak, że się o to nie pogniewają. Przełożyła J. Dziarnowska
Włodzimierz Sawczenko DRUGA WYPRAWA NA DZIWNĄ PLANETĘ I Kosmaty płonący dysk Najbliższej gwałtownie pogrążał się w żółtoczerwone szczerby horyzontu. Wraz z nią ginęły za skałami jaskrawe punkty gwiazd. Zachód Najbliższej trwał najwyżej pół minuty. Przez chwilę gasnące światło odbijał jeszcze wiszący nieruchomo w górze korpus astrolotu. Lecz wkrótce i on rozpłynął się w czarnej pustce. — Popatrz no, Sandro — nie oglądając się wskazał głową Nowak — tam jest słońce. Trochę niżej „Fotonu–2”, widzisz? — Widzę… Przez pewien czas śledzili w iluminatorach bieg bladej, żółtawej gwiazdki. W kabinie zwiadowczej rakiety było ciemno i żaden z nich nie chciał naruszać milczenia. Zabrzmiał krótki dźwięk, rozjarzył się ekran, na którym ukazała się podniecona twarz Patricka Loy, dyżurującego w astrolocie. — Kapitanie! Oni znowu nadawali coś tam o nas… Udało mi się to utrwalić. Przekazuję wizję w zwolnionym tempie. …Ekran zamigotał parę razy. Pojawiły się mgliste, drgające linie, potem zaczęły się tworzyć i znikać szybkie jak błyski obrazy. Antoni Nowak i Sandro Reed wpatrywali się w nie z zapartym tchem. Oto ich zwiadowcza rakieta z wolna opadająca w polu elektromagnetycznym na powierzchnię Dziwnej Planety… Oto dwaj ludzie przywarci do skał w niedorzecznych, pełnych napięcia pozach… Mignęły jakieś uproszczone i niezrozumiałe symboliczne znaki. Następnie (Nowak wzdrygnął się z zaskoczenia) z ekranu wyjrzała ku niemu — narastając — jego własna, przydługa nieco twarz, wykrzywiona grymasem. Twarz śmiesznie wyciągnęła się, potem skurczyła jak piłka przydeptana nogą. Sandro parsknął śmiechem. — To wczoraj, kiedy ich „rakieta” pikowała wprost na mnie — mruknął Nowak. — Uniosłem głowę… Aha, a teraz ty. Tak, to była głowa Sandra Reeda, w przezroczystym hełmie skafandra. Rysy twarzy były karykaturalnie zniekształcone… Potem ukazała się na ekranie cała grupa: Maksym Licho, Patrick Loy i Juliusz Torrena — nisko schyleni posuwali się pod kątem ostrym do powierzchni planety… Znowu zamigotały jakieś symbole. Za nimi na ekranie ukazała się lecąca
„rakietka”. Widać było wyraźnie cztery ostre wypukłości na dziobie, pasy ciągnące się jak żebra wzdłuż cygarowatego kadłuba, zakończonego trzema płaskimi skrzydełkami, które przypominały stabilizator bomby dużego kalibru. „Rakietka” znikła. Zamiast niej na ekranie pojawiła się skupiona twarz Lo We ja o zmrużonych oczach i rozwichrzonych nad czołem prostych, twardych kosmykach włosów. Potem ekran zgasł. — Przecież Lo Wej nie wysiadał z astrolotu! — krzyknął Sandro. — Jakim więc cudem?… — To znaczy, że oni obserwują i nasz statek kosmiczny. Lo niejednokrotnie wychodził na zewnątrz, by skontrolować reflektory. — Obserwują… — posępnie warknął Sandro. — A dlaczego sami się nie pokażą? Boją się nas czy co? Gdzież oni są? I jacy są? Dlaczego w tych wizjo—informacjach nigdy się nam nie pokażą? Tylko „rakietki”… Powiedz, Toni, czyście podczas pierwszej wyprawy też ich nie widzieli? — Nie. Tylko „rakietki”. Zresztą wówczas te latające aparaty bardziej podobne były do samolotów o dużej szybkości niż do rakiet. Posiadały skrzydła i latały wykorzystując opór powietrza… No tak, ale wtedy była atmosfera składająca się głównie z inercjalnych gazów. Były piękne, mieniące się czerwono—zielonymi barwami zachody i wschody Najbliższej. Gdzież się mogła podziać atmosfera w ciągu zaledwie dwudziestu lat, nie mam pojęcia. — Inercjalne gazy? .Hm, z glebą nie mogły się połączyć… Powiedz, czyście nie próbowali wówczas zmusić do lądowania lub strącić tych „rakietek”? Nowak milczał przez chwilę, po czym odrzekł głucho: — Próbowaliśmy… Za pomysł ten zapłacili życiem Piotr Sławski i Anna. Wznieśli się na stratoplanie, by rozwiesić metalowe sieci. „Rakietki” uszkodziły śrubę stratoplanu… — Antoni… — Sandro zawahał się — powiedz: bardzo kochałeś Annę? — Nowak poruszył się w ciemnościach, lecz nic nie odrzekł. Sandro zmieszał się. — Wybacz, Toni, głupio spytałem… W tej chwili półtoragodzinna noc dobiegała końca. Najbliższa wyskoczyła zza horyzontu. Przez znajdujący się na przeciwległej ścianie iluminator chlusnął jak z reflektora snop jaskrawego światła. Wydobył z ciemności ostro zarysowane kontury dwóch siedzących w fotelach postaci. Jedna z nich — masywna, z mocno osadzoną i pochyloną w zadumie głową; połyskiwały siwe, jakby wykute w marmurze włosy; oczy kryły się w czarnych cieniach brwi. Druga — młodzieńczo wysmukła — spoczywała w fotelu z głową odrzuconą do tyłu; na jasnym tle ostro
rysował się profil: uparte czoło, cienki, lekko garbaty nos, miękkie linie ust i podbródka. Jaskrawe smugi światła wydobywały z ciemności część pulpitu z przyrządami, stojak z na pół przezroczystymi niezgrabnymi figurami, dół obciągniętej skórą ściany. Na zewnątrz — skały zapłonęły wielobarwnym blaskiem. Nowak potrząsnął głową i wstał. — Czas już, chłopcze. Przygotuj się, pójdziemy zbierać minerały. — Potem lekko rozwichrzył na głowie Sandra czarne włosy. — Ach ty! Czy można kochać „nie bardzo”? II Planeta obracała się wokół swej osi tak gwałtownie, iż przy równiku siła odśrodkowa niwelowała niemal siłę przyciągania. W średnich szerokościach geograficznych, gdzie nastąpiło lądowanie rakiety zwiadowczej, wywoływało to swoisty efekt grawitacyjny: stać na powierzchni planety można było pod kątem pięćdziesięciu stopni w kierunku bieguna. Nowak i Reed gramolili się po skalistej płaszczyźnie, która piętrzyła się aż do horyzontu jednolitą kamienną ścianą. Podczas niezręcznych skoków z kamienia na kamień w torbach grzechotały próbki minerałów. W hełmie skafandra Nowaka zamigotał sygnał astrolotu. — Kapitanie! — rozległ się śpiewny głos Lo Weja. — Słyszysz mnie? Przyszła nam do głowy pewna myśl… Słyszysz? — Słyszę. Co takiego? — Na falach, na których odbieraliśmy audycje tych istot, można by nadać naszą wizjo—informację. Być może, iż pozwoli nam to nawiązać z nimi kontakt. — Słusznie. Co zamierzacie nadać? — Wiadomości o systemie słonecznym, o jego miejscu we wszechświecie, o Ziemi, o ludziach na niej, o naszych budowlach i naukowych badaniach. Torrena proponuje zapoznać ich z naszą sztuką. Oczywiście będziemy musieli nadać wizję w przyśpieszonym tempie, bo inaczej nic nie zrozumieją. — Tak… — Nowak w zamyśleniu przystanął, chwytając się krawędzi skały. — Informacji o systemie słonecznym i jego współrzędnych nadawać nie należy. Resztę spróbujcie. — Dlaczego, Antoni? — wmieszał się do rozmowy Sandro. — Przecież
trzeba ich zawiadomić, skąd jesteśmy! — Nie, nie trzeba — uciął spór Nowak. — Jeszcze nie wiemy, kim oni są. O sztuce też chyba nie warto nadawać. Nie zrozumieją… — Dobrze, kapitanie. To wszystko. Przystępuję do montowania filmu. Lo Wej wyłączył się. Przez pewien czas posuwali się w milczeniu po rozległej pustyni skalistej. Gwiazdy świeciły w górze i pod stopami. Bezdenna przepaść gwiezdna i oni kurczowo uczepieni skalistej ściany. Gwiazdy zmieniały swe miejsca tak gwałtownie, że przyprawiało to o zawrót głowy. Długi lśniący korpus „Fotonu–2”, nieruchomo wiszący w górze na niewidzialnej uwięzi ciążenia, zdawał się być jedynym godnym zaufania punktem oparcia w przestrzeni. Nowak spojrzał na Sandra i zobaczył kropelki potu na jego twarzy. — — Odpoczniemy, chłopcze. — Mocniej wparł się plecami w głaz skalny i usiadł. Uf! Zaiste, Dziwna Planeta. Gdzie jest „góra”, a gdzie „dół”? Trudno się zorientować… — Sandro roześmiał się, przysiadł tuż obok i szukając wygodniejszej pozycji, nagle znieruchomiał. — Antoni, patrz, „rakietki”. Na północnym zachodzie… Nowak podniósł głowę. — Widzę. Wysoko, w gwiezdnej pustce, pojawiły się trzy maleńkie lśniące jak srebro krople. Ich ruch przypominał olbrzymie płynne skoki: to spadały w dół, to nie dotykając powierzchni planety znowu ostro wzbijały się w górę i parły naprzód. Następnie zaczęły opisywać koła. — A jednak w „rakietkach” nie ma żywych istot — jakby nawiązując do dawnego sporu, rzekł Sandro. — Żadna żywa istota, oprócz chyba bakterii, nie jest w stanie wytrzymać takiego przyśpieszenia. Popatrz, co robi!… Jedna z „rakietek” oddzieliła się od pozostałych, znikających za horyzontem, i mknęła teraz ponad nimi bezszelestnie jak srebrzysty cień. Lecz nagle, jakby zderzyła się z niewidoczną przeszkodą, stanęła i zawisła w przestrzeni; potem zaczęła spadać ze wzrastającą szybkością na ostre zęby skał… Z kolei nastąpiło coś, co przywodziło na myśl bezgłośny wystrzał: „rakietka” wzbiła się nagle w górę, opisała tam pętlę i znowu zaczęła spadać w dół. — Zupełnie jakby nas szukała… — Rzeczywiście! — Nowak nacisnął głową guziczek uruchamiający sygnalizację między nim a astrolotem. — „Foton–2”! „Foton–2!” — Co robisz? — powstrzymał go Sandro. — Ona nas za—pelenguje! — Nic groźnego. Przeprowadzimy z nią zaraz małe doświadczenie…
„Foton–2!” — Słucham, kapitanie! — Patrick? Włącz system zakłócający fale radiowe i nakieruj w to miejsce, gdzie jesteśmy. Na mój sygnał wyślesz promienie. — Dobrze. … „Rakietka” bezgłośnie pikowała wprost na nich i oślepiała jak błyskawica przed uderzeniem gromu. Serca Sandra i Antoniego ścisnął niepokój. Srebrzysta kropla rozrastała się tak gwałtownie, iż wzrok nie potrafił uchwycić szczegółów. Lecz oto „rakietka” w ostatnim ułamku sekundy, który ją dzielił od rozbicia się o skałę, zahamowała i zawisła w pustce. Na skutek potężnego uderzenia pola elektromagnetycznego przekrzywił się horyzont i sylwety skał rozżarzyły się do białości. „Rakietka” wywróciła kozła i strzeliła w gór”. Sandro i Antoni jednocześnie głęboko odetchnęli. — Patrick! — znowu zaczął nadawać Nowak. — Przełącz system zakłócania fal radiowych na automatyczne kierowanie za pomocą moich bioprądów. W przeciwnym razie nic z tego nie wyjdzie… I włącz maksymalną energię promieniowania. — Gotowe! — natychmiast zameldowano z astrolotu. Ciemnoszarą ścianę deszczu błękitnie połyskującą nad stepem przecinały oślepiające zygzaki błyskawic, Pięcioletni malec gnał boso po śliskiej trawie, rzadkim błocie, kałużach, wrzeszczał, nie słysząc własnego głosu wśród nieustających grzmotów. Naraz bardzo blisko, przez ukośne strugi deszczu smagające go po plecach, przebił się jaskrawy, błękitnoszary, kulisty piorun. Przejęty paniczną grozą chłopczyk rozciągnął się w błocie i zamknął oczy… To wspomnienie z odległego dzieciństwa przesunęło się przed oczyma Nowaka, kiedy „rakietka” powtórnie zaczęła na nich pikować. Musiał wytężyć całą wolę, aby się skupić. „Nie przeoczyć odpowiedniej chwili… Nie pośpieszyć się”. Teraz już nie rozmyślał, lecz obliczał z zimną krwią i niezawodnie jak automat. „Rakietka” znajdowała się w odległości zaledwie kilkudziesięciu metrów od skał, zaraz powinno się zacząć elektromagnetyczne hamowanie. Świadomość Nowaka skoncentrowała się w jednym nie wymówionym nakazie mózgu: „promienie!” …System zakłócający odpowiedział od razu. Na spotkanie „rakietki” rzucił się potężny chaos fal radiowych. Przez ułamek sekundy „rakietka” utraciła zdolność kierowania — i z olbrzymią szybkością wbiła się w głazy. Bezdźwięcznie zadygotał skalisty grunt. W ukośnych promieniach zachodzącej Najbliższej zamigotały i rozprysły się na wszystkie strony
odłamki „rakietki”. Mieszając się z lawiną kamieni, spadały „w dół”, w stronę równika. Nowak zerwał się tak gwałtownie, iż omal nie stracił równowagi. — Szybciej! — krzyknął do Sandro. — Nim zapadnie ciemność, musimy znaleźć choć parę odłamków. Tę szybko mijającą noc Nowak i Reed spędzili w laboratorium rakiety zwiadowczej. Nowak badał pod mikroskopem powierzchnię znalezionych odłamków, wodził po niej ostrzem elektrycznej czułki, notował wyniki oscylografów. Z początku pomagał mu Sandro, przeprowadzając próbną analizę chemiczną materii „rakietki”, lecz potem, zmorzony zmęczeniem, usnął w miękkim fotelu. Antoni ciągle jeszcze spoglądał przez mikroskop na nierówne błyszczące wzory, domyślając się i zarazem odczuwając lęk przed sformułowaniem swego domysłu. Brązowe sześciokątne komórki, splecione w przedziwną mozaikę; iskrzące się warstewki białego metalu, poprzerywane kręte żyłki–druciki, żółte przezroczyste kryształki… Kiedy Najbliższa znowu wzbiła się w czarne niebo, Nowak podniósł zaognione, przekrwione od wytężonego wpatrywania się oczy na drzemiącego Reeda i ostrożnie trącił go w ramię. — Czy wiesz, Sandro, że zabiliśmy żywą istotę? I to znacznie wyżej zorganizowaną niż my, ludzie. — Co? — Sandro szeroko rozwarł oczy. — Czyżby w „rakietce”…? — Nie, nie w „rakietce”, lecz jak powinniśmy się byli domyślić wcześniej, właśnie „rakietki” to żywe istoty. I prawdopodobnie innych istot na tej planecie nie ma… Po szybie iluminatora żwawo, niby świetliki, pełzły gwiazdy. Skały lśniły, spiętrzając się w pobliżu bieguna w górzystą ścianę. Tuż nad nimi wyleciała zza horyzontu „rakietka” i pomknęła „w dół” spadzistymi wielokilometrowymi susami. — Jak to „zabiliśmy”? — cicho i niepewnie mruknął, spoglądając w bok, Sandro. — Przecież ja nie wiedziałem, że to zrobisz… Nowak popatrzył na niego ze zdziwieniem, lecz nic nie powiedział. III …Ziemia wyglądała tak, jak zazwyczaj widzą ją powracający z ekspedycji astronauci: duża kula Spowita w błękitną mgłę atmosfery, poprzez którą niewyraźnie rysują się zielone i pstre plamy kontynentów i
wysp pośród sinoszarej tafli oceanu; białe czapy lodu na biegunach i jakby ich przedłużenie, białe plamki chmur. Kontury lądów rozszerzają się, rozbijają na mnóstwo linii, stają się namacalnie wyraziste. Oto już horyzont przybrał kształt czarny o chwiejnych, mglistych brzegach. W dole gwałtownie przemykają masywy lasów, pocięte błękitnymi pasmami kanałów i cienkimi szarymi liniami dróg; skupiska maleńkich jak zabawki budowli, duże żółte kwadraty pól pszenicznych, kończący się stromymi skałami brzeg i — morze, morze bezkresne, mieniące się modrozielonymi falami roziskrzonej w słońcu wody. …Lo Wej i Patrick Loy mknęli już ulicami Astrogrodu — obok kopuł i stumetrowych masztów Stacji Radionawigacyjnej, koło lśniących plastykiem i szkłem domów mieszkalnych, obok gigantycznych hangarów, gdzie montowano nowe rakiety. Wszędzie było pełno ludzi. Jedni pracowali w hangarach, drudzy szli ulicami, inni grali w piłkę na placach w parku, kąpali się w dużych basenach. Wszyscy byli piękni: rośli, ubrani z prostotą, wspaniale zbudowani, o twarzach wesołych lub skupionych. To piękno twarzy, ciał i ruchów nie było przypadkowym darem przyrody, szczodrej dla jednych i nielitościwej dla drugich — było ono rezultatem dostatniego, higienicznego trybu życia, natchnionego pracą i twórczością wielu pokoleń… Brzegiem ulicy, objąwszy się, szły dziewczęta i śpiewały. Pod rozłożystym ciemnolistnym dębem zapamiętale grzebały się w piasku dzieci. Za miastem zobaczyli skały, ukryte przedtem za domami. Lo i Patrick— pędzili na lotnisko, ku wylotowi pięćsetkilo—metrowego działa elektromagnetycznego, wymierzonego w Kosmos. Wznieśli się na dużą wysokość i teraz widzieli już w całości lśniącą metaliczną nić ciągnącą się prosto od Astrogrodu do najwyższego wierzchołka Himalajów — Czomolungmy. Oto z gardzieli działa w rozrzedzoną ciemnoniebieską przestrzeń wyleciał srebrzystą strzałą sznur towaro wych rakiet. Ekran zgasł — film się skończył. Lo Wej i Patrick Loy sie dzieli w zaciemnionej kabinie astrolotu, nie odzywając się ani słowem, by nie spłoszyć wrażenia wywołanego widokiem Ziemi. W pełnej napięcia pracy, pod naciskiem nieustannego potoku niezwykłych wrażeń astronauci mało myśleli o Ziemi. Świadomie starali się o niej zapomnieć. Ale teraz, gdy ich wezwała, poczuli tęsknotę… Nie, żadna klimatyzacja nie zastąpi cierpkiego zapachu smolistego igliwia i nagrzanych słońcem traw, ani miliardy kosmicznych kilometrów przebytych z szybkością zbliżoną do prędkości światła nie zastąpią ulicy, po której można spacerować i po prostu uśmiechać się do przechodniów; najmądrzej obmyślone piękno
przyrządów i maszyn nigdy nie wyprze z ludzkiego serca rozrzutnej, ale gwałtownej i groźnej urody Ziemi… — A jak tam mój synek? — cicho powiedział Patrick. — Kiedy powrócą, będzie już zupełnie dorosły. — Nie mówmy o tym — odrzekł Lo, zły na siebie i towarzyszy. — Jak myślisz, wystarczy to dla nich? — Chyba tak… — Patrick westchnął i powstał. — Ciekawe, dlaczego kapitan nie pozwolił nam wskazać gwiezdnych współrzędnych układu słonecznego. Wszystko w porządku, Lo, możesz nadawać. To, co podczas przeglądu zajęło pół godziny, w teletransmisji przyśpieszonej trwało zaledwie dwie minuty. Wielokierunkowe dwubiegunowe anteny „Fotonu–2” wysyłały fale elektromagnetyczne na wszystkie strony planety. Lo Wej na podstawie wielu obserwacji wiedział, o ile szybciej płynie czas dla istot Dziwnej Planety: aby uchwycić ich wizjo–informację, trzeba było zastosować ekrany zwalniające błyski obrazów na ułamki sekundy. Lo kilka razy powtórzył transmisję filmu, potem przełączył wszystkie wizjofony na odbiór i czekał. W radiokabinie panowała cisza i mrok. Osiem teleekranów migotało słabo z powodu zakłóceń. Na ścianie świeciły się dwie tarcze: zegar ziemski, który uwzględniając poprawki wynikające z parodoksu zegarowego odmierzał czas ziemi, i zegar astrolotu. Obecnie ich wskazówki ukazywały ten sam czas… Upłynęło dziesięć minut, a na ekranach nie było widać żadnych obrazów. Nagle podłoga kabiny lekko drgnęła, jak gdyby zapadając się pod nogami. Lo Wej spojrzał na zegarek: no tak, to elektromagnetyczna katapulta „Fotonu–2” przyjęła na pokład rakietę zwiadowczą z Nowa—kiem i Reedem. …Na ekranie wiszącym z brzegu po lewej stronie zabłysnął i zniknął mglisty obraz. Lo Wej przyjął pełną napięcia i uwagi postawę i włączył aparat rejestrujący. Obraz znowu zamigotał, tym razem był wyraźniejszy: dwóch ludzi w skafandrach, którzy przywarli do skał, wisząca w przestrzeni nad nimi „rakietka”. „Aha, to oni przekazują nam wiadomość o »rakietce«, która się roztrzaskała”. Ekran pociemniał. Przeczekawszy chwilę Lo Wej wyłączył aparat rejestrujący. Wszystko to, co nastąpiło potem, potoczyło się w błyskawicznym tempie: Lo Wej ledwie zdążył nastawić dźwigienkę aparatu rejestrującego na „wyłączone” i natychmiast musiał przerzucić z powrotem na „włączone”. Naturalnie, że na taśmie rejestrującej nic nie zostało uchwycone i w wydarzeniach, które po chwili nastąpiły, czynność Lo
Weja sprowadziła się tylko do uświadomienia sobie tego, co zdążył zobaczyć… Jednocześnie zajarzyły się dwa środkowe ekrany. Obrazy następowały po sobie kolejno: było to podobne do rozmowy dwóch istot. Na ekranie z lewej strony zabłysnęła uproszczona, pozbawiona szczegółów, prawie symboliczna sylwetka astrolotu. Na ekranie z prawej strony w odpowiedzi zamigotały poszczególne, przerywane kadry z nadanego filmu: zastygłe fale morza, ulica Astrogrodu, twarze ludzi, góry, rakiety wylatujące z lufy elektromagnetycznego działa. Ponieważ błyski światła na ekranie następowały zbyt szybko po sobie, obrazy nakładały się jeden na drugi, zlewały się w przedziwne sploty świetlistych konturów; Lo Wej rozróżniał je tylko dlatego, że wiedział, co one oznaczają… Drugi ekran odpowiedział paroma niezrozumiałymi sylabami. Pierwszy ekran ukazał astrolot (tym razem szczegółowo): z dysz umieszczonych na rufie statku kosmicznego wylatywały słupy płomieni. Na drugim — pojawił się wyraźny obraz ulicy Astrogrodu koło Stacji Radionawigacyjnej; obraz zajaśniał i od razu zaczął blednąc: ściemniało błękitne niebo, rozpłynęły się maszty i kopuły stacji, domy i drzewa. Lecz zanim całkowicie znikły zarysy Ziemi, poprzez ekran przemknęła gromada „rakietek”. Oba ekrany zgasły — „rozmowa” dwóch istot skończyła się wcześniej, niż Lo zdążył włączyć aparat rejestrujący. Lo w zdumieniu rozmyślał nad ostatnimi błyskami obrazów. „Co to było? Nałożone na siebie obrazy? Zdaje się, iż jedna z »rakietek« w swym locie okrążyła kontury kopuły Stacji Radionawigacyjnej… Wydawało mi się? Albo… I potem przedmioty chyba znikały nie tak, jak to było zazwyczaj, kiedy gasną ekrany. Najpierw — jaskrawe niebo, potem — nieco ciemniejsze drzewa i budowle. Powinno być na odwrót… Przywidziało mi się? Albo — cóż one miały na »myśli«?” Lo Wej czekał jeszcze parą godzin, lecz niczego więcej nie ujrzał. IV …Tak, zderzyliśmy się tu z życiem krystalicznym. Właśnie zderzyliśmy się, ponieważ nie byliśmy przygotowani do tego spotkania. Zbyt długo dominowało na Ziemi mniemanie, że możliwe jest tylko życie organiczne, że najwyższym przejawem życia jest człowiek; że gdy uda się nam spotkać z rozumnymi istotami w innych światach, to będą one niewiele różnić się od nas, powiedzmy, formą uszu lub rozmiarami czaszki… Najbardziej radykalne umysły przypuszczały, że możliwe są wyższe formy
życia na podstawie innych elementów chemicznych: germanu lub krzemu zamiast węgla, fluoru lub chloru zamiast tlenu. Wszystkie poprzednie ekspedycje nie mogły ani podtrzymać, ani obalić tej hipotezy, albowiem człowiekowi nie udało się ujawnić dostatecznie złożonego życia ani na planetach systemu słonecznego, ani na innych światach. I kiedy po raz wtóry udaliśmy się tutaj, na Dziwną Planetę, by nawiązać kontakt z jakimiś „niewidzialnymi”, lecz bez wątpienia rozumnymi istotami, to wyobrażaliśmy je sobie jako coś, co jest do nas podobne. Przed odlotem załoga „Fotonu–2” zebrała się w sali konferencyjnej, by rozważyć rezultaty wyprawy. O swych pracach referowali krótko, nie wdając się w głęboką analizę: czekały ich cztery lata drogi, przeznaczone z konieczności na skrupulatne opracowanie wszystkich danych zgromadzonych w ciągu dwumiesięcznego pobytu na Dziwnej Planecie, na obliczenia, spory i rozmyślania, w rezultacie których na Ziemię przywieziona zostanie jasno i dokładnie sprecyzowana wiedza. Sandro Reed — najmłodszy ze wszystkich — wyliczył znalezione minerały i wyniki geologicznych obserwacji poczynionych na planecie. Maksym Licho — niemłody już, rudowłosy olbrzym o naiwnych niebieskich oczach, współtowarzysz Nowaka w czasie pierwszej wyprawy — zaznajomił zebranych z odkryciami nie znanych dawniej cząstek materii w promieniowaniu Najbliższej. Lo Wej skąpymi słowy opowiedział o zarejestrowanym wideopromieniowaniu „rakietek” i o poczynionych wspólnie z Patrickiem Loy obserwacjach nad rodzajami ich ruchu w pustce. Juliusz Torrena, szczupły brunet o płonących oczach, zapalił się do tego stopnia, opowiadając o wynikach badań nowych grawitacyjnych i magnetycznych efektów związanych z szybkim obrotem Dziwnej Planety, iż musiano przerwać mu delikatnie. Nowak referował ostatni: — Musieliśmy długo obserwować, by przekonać się o czymś, co jest oczywiste: te „latające aparaty”, owe „rakietki” są właśnie żywymi istotami zaludniającymi Dziwną Planetę… Dziwna planeta — dziwne formy życia. Widocznie istoty te bliższe są nie nam, lecz raczej temu, co stworzone zostało rękami i rozumem człowieka: elektrycznym silnikom, fotoelementom, rakietom, elektronowym mózgom matematycznym, zmontowanym z przyrządów krystalicznych itd. Nowak przez chwilę milczał w zadumie, potem ciągnął dalej: — W dużym przybliżeniu tak sobie tłumaczę różnicę zachodzącą między nami a nimi: my składamy się z roztworów, one — z kryształów. Nas „zmontowała” przyroda z komórek, które są niczym innym, jak
bardzo złożonym roztworem różnych substancji i związków w wodzie. Podstawą naszego życia jest woda, nasze tkanki w dwóch trzecich z niej się składają. „Rakietki” zaś składają się z przeróżnych złożonych i prostych kryształów — metalicznych, półprzewodnikowych i dielektrycznych. I w tym tkwi sedno. Jak wam wiadomo, w roztworach elementarnym nosicielem energii są jony. W kryształach tym nosicielem energii są elektrony. I cała nie do przezwyciężenia różnica pomiędzy naszym organicznym a ich krystalicznym życiem sprowadza się do prostego faktu fizycznego: przy równych nabojach elektrycznych jony posiadają tysiąc, dziesięć, a nawet sto tysięcy rasy większą masę niż elektrony… W nas wszystkie procesy życiowe — i w systemie nerwowym, i w mięśniach — zachodzą dzięki ruchowi i zamianie energii jonów i neutralnych molekuł, w wyniku przemiany materii. W ich ciałach nie zachodzi przemiana materii — jedynie przemiana energii elektrycznej. My przyswajamy sobie energię niezmiernie okrężną drogą procesów chemicznych: rozkładając i utleniając pożywienie. „Rakietki” mogą odżywiać się bezpośrednio światłem i ciepłem jako krystaliczne termo– i fotoelementy. Tym sposobem są one w stanie zgromadzić w sobie olbrzymią energię i rozwijać zaiste kosmiczne szybkości… Jednakże główna różnica polega nie na szybkościach ruchu, lecz na szybkościach procesów wewnętrznych. W naszym organizmie każdy elementarny proces związany jest z ruchem ciężkich jonów i cząstek, mówiąc po prostu z przemianą materii. Dlatego nic w nas nie może przebiegać z szybkością większą od szybkości rozchodzenia się dźwięku w wodzie. Szybkość zaś elektronowych procesów zachodzących w „rakietkach” ograniczona być może tylko szybkością światła. Na skutek tego ich rachunek czasu jest inny i wyobrażenie o świecie — inne. Wszystko to, co człowiek osiągnął w wyniku tysiącleci pracy i poszukiwań, stało się w sposób naturalny udziałem organizmów „rakietek”. Ruch elektromagnetyczny, telewizja, prędkości kosmiczne, radiolokacja, pojęcia o względności przestrzeni i czasu… Przed chwilą Lo Wej poinformował nas, że wspólnie z Patrickiem ustalili niewiarygodny fakt: „rakietki” w swym ruchu uwzględniają poprawki wynikające z teorii względności. A przecież zjawisko to można wyjaśnić w sposób prosty. Krystaliczne istoty poruszają się z szybkością do 20 km/sek., przeliczanie czasu jest u nich także dziesięć tysięcy razy dokładniejsze niż u człowieka. Dlatego w swym zwykłym ruchu „wyczuwają” one to, co my, ludzie, zaledwie możemy sobie wyobrazić — zmianę rytmu czasu, krzywiznę
przestrzeni, wzrost ciężaru masy. Prawdopodobnie w taki sam sposób „czują” wiele zagadnień, od których nas, ludzi, dzielą dziesięciolecia badań naukowych. Nowak zamilkł i usiadł. Natychmiast poderwał się Torrena, odrzucił ręką włosy. — Antoni, cóż to za „życie” bez przemiany materii? Czy można to uważać za życie? — Dlaczego nie? — wzruszył ramionami Nowak. — One poruszają się, rozwijają, wzajemnie się informują. — Lecz jak się rozwijają? Jak wytworzyło się krystaliczne życie? Jak rozmnażają się te „rakietki”? Nowak uśmiechnął się. — Może byś jeszcze zapytał: czy posiadają one rodziny i czy znają miłość? Nie wiem. Zbyt skąpą mamy o nich wiedzę. — Krystaliczne istoty… — w zadumie powtórzył Sandro i obrzucił spojrzeniem zebranych. Oczy i policzki mu płonęły. — Wyobraźcie sobie — w ciągu minuty mogą one wymyślić więcej niż ja w ciągu miesiąca. Cały wodospad myśli, jakich myśli… Chciałbym zostać „rakietką” chociaż przez parę godzin. — Poczekaj, Antoni — powiedział Patrick Loy. — Jeżeli to jest życie, jak twierdzisz, rozumne życie, to powinno być twórcze. Gdzież jest to, co one stworzyły? Przecież planeta ma dziki wygląd. — Myślałem o tym — skinął głową kapitan. — Problem jest nadzwyczaj prosty: tym krystalicznym istotom jest to niepotrzebne. A więc zbędne są budynki i drogi, maszyny i przyrządy, gdyż rakietki są potężniejsze i szybsze od najsilniejszych maszyn, doskonalsze i czulsze od najbardziej skomplikowanych przyrządów. One nie przechodziły stadium cywilizacji maszynowej i nie będą przechodzić. Zamiast tego, by tworzyć i doskonalić maszyny, same się rozwijają. W poprzedniej ekspedycji widzieliśmy nie „rakietki”, lecz „samolociki”. Możemy więc zaobserwować, jak się zmieniły w ciągu dwudziestu lat. — Czy można jednak uważać je za rozumne istoty, jeżeli brak jest jakichkolwiek śladów ich kolektywnej pracy? — zaoponował Loy. — A może są to jeszcze krystaliczne „zwierzęta”? — Są. — Nowak uderzył dłonią po poręczy fotela. — Są ślady. Co prawda, nie wiem, czy można to nazwać tworzeniem… Mam na myśli zniknięcie atmosfery Dziwnej Planety. Widocznie atmosfera przeszkadzała im w lataniu, uniemożliwiała rozwijanie dużych prędkości. „Rakietki” więc unicestwiły ją — i to wszystko…
Loy nie chciał się poddawać. — Jeżeli są one rozumnymi istotami, to dlaczego nie nawiązują z nami kontaktu? Dlaczego nic nie odpowiedziały na nasz film? — Otóż tak, Patrick… — Nowak zamilkł na chwilę, obmyślając odpowiedź. — Obawiam się, że jesteśmy dla nich czymś bez porównania bardziej niezrozumiałym niż one dla nas. Szybkość myślenia i ruchu „rakietek” jest tak ogromna, iż obserwować nas jest im o wiele trudniej, niż nam śledzić wzrost drzewa. Pamiętacie, że „rakietki” musiały pikować, aby nas dokładnie obejrzeć?… Nie wiem, czy przypadkiem nie biorą one za żywą istotą naszego astrolotu i zwiadowczej rakiety, a nie nas samych. Maksym Licho poprzez przezroczystą część podłogi spoglądał na Dziwną Planetę. Ten jej obszar, nad którym wisiał astrolot, uchodził w noc. Zygzakowata granica ciemności zagarniała coraz większą część planety, aż ta całkowicie pogrążyła się w czarnej przestrzeni. Jedynie ostatnie iskierki — odbijające światło wierzchołki najwyższych skał — tliły się jeszcze przez pewien czas. Tą część planety, na której panował jeszcze dzień, grając jaskrawymi barwami światła, umykała wstecz. Maksym podniósł głowę. — Słuchaj, Antoni. Jeżeli domyślałeś się, że „rakietki” są rozumnymi istotami, dlaczego w takim razie… nie wiem, jak to powiedzieć: zniszczyłeś czy też strąciłeś tę „rakietkę”? Nie trzeba było tego robić. Nowak w zdumieniu uniósł brwi. — Należało jednak sprawdzić przypuszczenie. W przeciwnym razie odlecielibyśmy, niczego nie rozumiejąc. Ponadto pamiętasz chyba pierwszą wyprawę? One też potraktowały nas bezceremonialnie. — Jednakże wówczas były to zupełnie inne „rakietki” niż obecnie. Jeśli się przyjmie twoje rozumowanie, to przecież one różniły się od obecnych tak, jak my od pitekantropusa. One rozwijają się z niesłychaną szybkością. Zabić istotę myślącą, posiadającą bardziej, być może, rozwinięty umysł od naszego… tego nie trzeba było robić. Cóż one pomyślą o nas, ludziach Ziemi? — Maksym pokręcił z dezaprobatą głową i z uporem powtórzył: — Tego nie należało robić. Pozostali członkowie załogi milczeli. Nowak wstał z fotela. — Sprawa jest jasna, trudno tak od razu uświadomić sobie to wszystko. No cóż, mamy przed sobą dużo czasu… Uważam naradę za skończoną. Teraz — głos jego nabrał metalicznego tonu — proszę przygotować się do startu
V Nowak pomylił się: czasu na rozmyślanie zostało niewiele. Sandro Reed pierwszy zauważył dziwny statek. „Foton–2” nabierając prędkości już dziesiątą dobę okrążał Najbliższą i wchodził na inercyjną trajektorię. Członkowie załogi, przykuci do foteli czterokrotnym wzrostem ciężaru, byli w przygnębiającym nastroju z powodu przymusowej bezczynności i bezruchu. Sandro wybrał sobie doskonałe miejsce — obserwatorium — i badał mgławice gwiezdne. I on właśnie spostrzegł jakieś ciało, które częściowo zaciemniało zmniejszający się z każdą chwilą dysk Najbliższej. „Foton–2” dochodził już do prędkości przekraczającej 40 000 km/sek., lecz ciało to nie pozostawało w tyle, na odwrót, przybliżało się. Oślepiające wybuchy antyhelu, spalającego się w dyszach, utrudniały należytą obserwację kształtów ciała. Sandro wezwał kabinę nawigacyjną: — Antoni! Trzeba zatrzymać motory. — O co chodzi? — na ekranie widać było, jak Nowak ze zdumienia usiłował nawet unieść się w fotelu. — Za nami mknie jakieś ciało… Przy wyłączeniu motorów automatycznie poszły w ruch dwa odśrodkowe koła rozpędowe, umieszczone na dziobie i rufie astrolotu. Wytworzyły one siłę odśrodkową ogromnej masy „Fotonu–2” z szybkością dziesięciu obrotów na minutę: było to wystarczające, by w mieszkalnych pomieszczeniach i pracowniach astrolotu stworzyć normalne odśrodkowe ciążenie. Niebo za rufą robiło wrażenie stożka składającego się ze świetlistych kręgów przecinanych gwałtownie gwiazdami. Dysk Najbliższej opisywał jaskrawoogniste koło; W tym przyprawiającym o zawrót głowy wirującym wszechświecie trudno było w czymkolwiek się zorientować. Nowak musiał przełączyć koła rozpędowe na wsteczny ruch, zahamować obrót astrolotu. W ciągu pół godziny niebo przybrało normalny wygląd. Tego chyba nie można było nazwać „statkiem”. Raczej przypominało to gęsty rój składający się z paru tysięcy „rakietek”. Podobieństwo było tym większe, iż „rakietki” poruszały się wewnątrz roju, który przybierał to formę kuli, to wydłużał się w formę elipsoidy. Ze środka roju wydobywało się o zmiennej sile światło. Zachodził rytmiczny związek pomiędzy zmiennością natężenia siły światła, zmiennością form roju i jego ruchem. Wywoływało to wrażenie, jakby jakieś centralne jądro za pomocą
wybuchów—impulsów popychało rój naprzód, wydłużając go w elipsoidę. Z kolei „rakietki” znowu przybierały kształt kuli. Cała załoga zebrała się w obserwatorium i w milczeniu śledziła zbliżanie się roju „rakietek”, który z każdym impulsem rósł w oczach. — Ciekawe, jak one się poruszają — rzucił w zamyśleniu Maksym Licho. — Kapitanie, one doganiają nas! — Lo Wej odznaczający się zazwyczaj zimną krwią i opanowaniem był jakby zaniepokojony. — Pozostało jakieś dziesięć—dwanaście tysięcy kilometrów… Czyż nie czas już włączyć motory? — Poczekajmy jeszcze — nie odrywając oczu od okularu, odparł Nowak. …Kiedy między ,,Fotonem–2” a rojem pozostało nie więcej niż tysiąc kilometrów, luminiscencja w roju nagle ustała, przez co stał się on niewidoczny w czarnej pustce Kosmosu. Sandro włączył radioteleskop: na ekranie ukazała się wisząca w przestrzeni kula z „rakietek”. — Wydaje się, iż nie mają zamiaru atakować nas — z ulgą westchnął Torrena. — Zrozumiałe! Mogły to z powodzeniem uczynić na Dziwnej Planecie… „Rakietki” zamierzają lecieć za nami do systemu słonecznego, tak to wygląda. — Nowak obrzucił pytającym wzrokiem zebranych. — Co o tym myślicie? — To wspaniale! — Sandro wpadł w zachwyt. — Zaznajomić ludzi z tymi krystalicznymi istotami… Oprzeć z nimi stosunki na wzajemnym zrozumieniu się i twórczej współpracy. Jakiż kolosalny postęp w świadomości ludzi, jakież zmiany w ich historii! — Do dyspozycji „rakietek” można by oddać planetę Merkury — rzeczowo dodał Maksym Licho. — Warunki na niej podobne są do tych, jakie panują na Dziwnej Planecie. Niech tam założą kolonię… Wiem, co cię niepokoi, Antoni. — Maksym spojrzał wprost w twarz kapitana i pokręcił głową. — To próżne obawy. Ludzkość jest dostatecznie silna, by podołać im w razie czego. Lecz ja nie wierzę, by doszło do konfliktu. Myślące istoty zawsze znajdą sposób, by się wzajemnie zrozumieć… Antoni Nowak zacisnął zęby i nic nie odpowiedziawszy, zwrócił się do Torreny: — A ty, Juliuszu? — Trzeba dokładnie zbadać, jak porusza się rój. — W czarnych oczach Torreny płonęła ciekawość uczonego. — Brak zamkniętej konstrukcji, sądząc po wszystkim, brak antymaterii, a mimo to osiągnęły one już
prędkość 40 000 km/sek. Ciekawe, czy potrafią osiągnąć szybkość zbliżoną do prędkości światła. — Lo Wej? Ten nie odpowiedział od razu. — One nie chciały skontaktować się z nami, nie usiłowały nawet w jakiś sposób zawiadomić nas o tym, że będą za nami podążać… Trzeba być czujnym. Nie wierzę, by nie potrafiły przekazać informacji. — A ty co o tym myślisz, Patrick? — Mówiąc otwarcie, podoba mi się idea sprowadzenia ich na Ziemię. To wszystko… A ty jak sądzisz, kapitanie? — Jak ja sądzę… — Nowak obrzucił zebranych wzrokiem i skandując poszczególne słowa odrzekł: — Za wszelką cenę musimy się ich pozbyć. VI Nowak i Lo Wej, goniąc resztkami sił, ciągnęli korytarzem ku wejściowej kabinie elektromagnetycznej katapulty pojemnik ze skroplonym antyhelem. Olbrzymia masa z rozszczepialnego materiału zawarta w niewielkim cylindrze przy każdym wstrząsie wyrywała się z rąk, przy lada potknięciu miotała nimi na boki, jakby zamierzała zmiażdżyć o ścianę kruche ciało ludzkie. „Foton–2” mknął z szybkością zbliżoną do prędkości światła — potwierdziła się teoria wzrastania mas. Od nadmiernego wysiłku wściekle tłukło się serce, drżały ręce. Spoza zamkniętych na głucho drzwi sali konferencyjnej dolatywały na korytarz łomot pięści i gniewne krzyki: pozostali tam Sandro Reed, Maksym Licho, Torrena i Loy. Luk wejściowej kabiny był już blisko, kiedy Nowak opuścił pojemnik na podłogę, czując, iż w przeciwnym razie palce rozewrą się same. Po czym wyprostował się i głęboko wciągnął w płuca powietrze. W tym momencie ustały krzyki i hałasy w sali konferencyjnej. — Oni coś planują — nadsłuchując powiedział Lo Wej. — Naradzają się… Antoni pochylił się i uchwycił za brzeg cylindra. — Raz, dwa, razem! — zataczając się z boku na bok znowu zaczęli wlec cylinder. Wyrażona wówczas przez Nowaka myśl wywołała gorące protesty. Podtrzymał go tylko Lo Wej”. — Tak, ja również uważam, że narażamy Ziemię na nieznane
niebezpieczeństwo’ — Spróbował opowiedzieć o tym, co zobaczył na ekranach. Ale (Lo Wej nie mógł określić dokładnie swych wrażeń) opowiadanie było zagmatwane i nikogo nie przekonało. Ponieważ jednak czas naglił, postanowiono dyskusję kontynuować z kabin. Wszyscy rozeszli się na swoje miejsca. Nowak powrócił do kabiny nawigacyjnej i włączył motory; wtedy miał jeszcze nadzieję, ze rój „rakietek” nie wytrzyma współzawodnictwa w szybkości. Mijała czterdziesta doba nabierania rozpędu. ,.Foton–2” zbliżał się do prędkości 150 000 km/sek., jednakże rój nie pozostawał w tyle. Gigantycznymi skokami–wybuchami dopędzał astrolot, gdy tylko ten oddalił się od niego o parę tysięcy kilometrów. Juliusz Torrena uważnie badał widmo wybuchów, jednakże mógł tylko stwierdzić, że to nie antymateria. „Rakietkom” była znana jakaś inna zasada ruchu, nie mniej efektywna. Dyskusja o tym, jak postąpić z „rakietkami”, nie wygasła, lecz przeciwnie, zaostrzała się coraz bardziej. Astronauci prowadzili spór za pomocą wideofonów, pozostając w swoich kabinach; gdy kapitan na parę godzin wyłączył motory, by załoga mogła odpocząć po wysiłku związanym ze skuwającym ciężarem inercji, wszyscy zbierali się w sali narad i spór ciągnął się dalej. — Nie tylko prowadzić je za sobą, lecz nawet wskazać im kierunek, w którym znajduje się układ słoneczny, oznacza wystawić ludzkość na cios — przekonywał Nowak. — Jest rzeczą śmieszną myśleć, że one zadowolą się planetą Merkury. One zagarną cały system… — Dlaczego uważasz je za zaborców, Antoni? — wykrzyknął Sandro. — Alboż nas, ludzi, ciągnie w inne światy dążenie do podbojów? Zapewne wiedzie je żądza wiedzy… — Wiedza nie jest nikomu potrzebna tak sobie z łaski na uciechę, lecz dla dalszego rozwoju życia, chłopcze. „Rakietki” ponadto muszą znaleźć w tym celu nowe ziemie. Wokół Najbliższej krąży tylko jedna planeta. Jest im już na niej zbyt ciasno. Kiedy ludziom dwieście lat temu zrobiło się ciasno na Ziemi, zaczęli zaludniać planety Mars i Wenus, stworzyli atmosferę na Księżycu. A one nie mają się gdzie podziać. — W układzie słonecznym wystarczy miejsca i dla nich, i dla nas. Dlaczego mamy podejrzewać, że „rakietki” będą usiłowały unicestwić ludzi? — wtrącił Patrick Loy. — Dlatego, że ludzi i te krystaliczne stwory nic nie może łączyć — wtrącił się do sporu Lo Wej. — Majaczenie uszkodzonej maszyny elektronowej ma więcej wspólnych cech z naszym myśleniem, ponieważ
mimo wszystko jest ona dziełem ludzkich rąk i mózgów. A „rakietki”… one nie znają naszych uczuć, nie są w stanie zrozumieć naszych myśli. My zasadniczo różnimy się od nich. Nam potrzebne jest powietrze — „rakietkom” przeszkadza ono w lataniu. Nam niezbędna jest woda — dla nich jest ona mało istotna. Nam potrzebny jest organiczny pokarm — im energia świetlna. — Czcza gadanina! — rozległ się pewny siebie bas Maksyma Licho. — Myślących istot nie może dzielić przepaść. One zrozumieją nas. — Z tego powodu sytuacja nasza nie będzie łatwiejsza! — Cienki głos Lo Weja po basie Maksyma brzmiał niepewnie. — One dojdą do przekonania, że jesteśmy grudkami galaretowatej materii ze znikomo małym zapasem energii wewnętrznej, z żółwim tempem myśli i ruchów. Pojmą, że ludzie to istoty niedoskonałe, śmiesznie nieudany twór przyrody, i nie będą też czuły do nas ani sympatii, ani litości, ani współczucia… Kiedy po odpoczynku wszyscy rozeszli się do swoich kabin, Nowak z rozpaczą w duszy pojął, że załodze nie uda się osiągnąć wspólnego poglądu. …Był moment, który zadecydował o dalszym rozwoju wypadków. Nowak przypomniał sobie o tym właśnie teraz, kiedy wisząc w pustce wylotu katapulty elektromagnetycznej umacniał pojemnik na dziobie rakiety zwiadowczej. Zdarzyło się to w sześćdziesiątej ósmej dobie nabierania rozpędu przez astrolot. „Foton–2” miał wykonać ostatnie okrążenie, by wejść na trajektorię inercyjną. Nowak pogrążony w drętwocie siedział w kabinie nawigacyjnej przed przyrządami: cała walka, która rozgorzała w astrolocie, skupiła się teraz w nim, w jednym lekkim ruchu palców prawej ręki. Mały zwrot rączki regulatora, nieznaczny wysiłek kciuka i dwóch palców — wskazującego i środkowego — i do dysz znajdujących się na rufie po prawej stronie zacznie napływać trochę więcej paliwa jądrowego; akurat tyle, by statek kosmiczny mógł z bezpieczną dla jego załogi prędkością odchylać się coraz bardziej na lewo od kursu. Jeden ruch dźwignią… Wskaże on „rakietkom”‘ kierunek ku słońcu. Zapewne nie będą dalej leciały w ślad za „Fotonem–2”‘, lecz prześcigną go i wyminą. „Nie potrafimy nawet uprzedzić o tym Ziemi. A kiedy pojawią się one w układzie słonecznym, ‘wydarzenia rozwijać się będą z błyskawiczną szybkością. W tym samym czasie, w którym ludzie zaledwie zdążą je ujrzeć, »rakietki« potrafią podjąć decyzję i zacząć działać. Ich dni odpowiadają naszym sekundom… Co postanowią? I jakie będą skutki?…”
Na ruchomej taśmie z mapą gwiezdną, na której samoczynne pióro nakreślało kurs astrolotu, czerwona linia w widoczny sposób zaczęła się odchylać w prawo od niebieskiej, wytyczającej prawidłową drogę. Nowak jak zahipnotyzowany spoglądał na samoczynne pióro, które pełzło po kratkach skali, odliczając miliony kilometrów… „No, Antoni, zobaczymy, czy słusznie postąpiłeś. Czy potrafisz sprostać ogromnej odpowiedzialności, czy też dasz się unieść fali wydarzeń?” jeszcze raz przebiegł w myśli wszystkie obserwacje i domysły, ponownie przeżył chwile, kiedy za pomocą mikroskopu i elektrycznej czułki badał odłamki „ciała rakietki”, znowu rozważył wszystkie dowody i kontrargumenty Maksyma, Sandra, Patricka Loy i Torreny… Rączka regulatora pozostała w tej samej pozycji. Obecnie astrolot z każdą sekundą oddalał się o setki tysięcy kilometrów od krzywej inercjalnej. Duszę Nowaka ogarnął niepokój: teraz cały problem, jak postąpić z rojem krystalicznych istot, sprowadzał się do ściśle fizycznego zadania. Zadanie to należało jak najszybciej rozwiązać. „A zatem mamy następujące dane: dwa ciała, odległe od siebie o tysiąc kilometrów, lecą w pustce z podświetlną prędkością… Od ciała lecącego na czele odłącza się pewien przedmiot: nabierając prędkości mknie, aby spotkać się z drugim ciałem… W jakim nastąpi to momencie? I czy przyniesie to pożądany wynik przy tej prędkości, z jaką mkną obecnie astrolot i rój?…” Nowak niezdecydowanie popatrzył na stojący obok plastykowy sześcian, w którym ukryty był robot–operator, i przecząco pokręcił głową: takie zadanie nie zostało przewidziane w programach robota. A układać nowy program?… „Chyba prostszą rzeczą będzie, gdy sam to rozwiążę”. Nowak przysunął do siebie kartkę papieru i zagłębił się w obliczeniach. Za parę godzin miał już wynik: największą pewność prawidłowego wykonania tego zadania dawała jedynie szybkość odpowiadająca 0,9 prędkości światła… A więc jeszcze przez cztery doby, według wewnętrznego rachunku czasu, będą pracować motory. …Sandro pierwszy zauważył odchylenie od kursu; przewody łączności przekazały z obserwatorium do kabiny nawigacyjnej jego strwożony głos: — Antoni, co się stało? Zeszliśmy z kursu. — Nowak spojrzał na szybkościomierz: 0,86 prędkości światła. „Wcześnie zauważył… — pomyślał z przykrością. — Potrzeba jeszcze około trzynastu godzin, by nabrać odpowiedniej prędkości. No, zaczyna się…” — Zaraz wyjaśnię, Sandro. — Nowak włączył wszystkie kabiny. — Uwaga! Uwaga! Astrolot leci pod kątem 42 stopni do kursu na gwiazdę
Beta w Wielkiej Niedźwiedzicy. Zewnętrzna szybkość — 260 000 km/sek… subiektywna prędkość — 585 000 km/sek… — To cios w plecy! — rozległ się pełen wściekłości krzyk Patricka Loy. — Chcesz, abyśmy nie wrócili na Ziemię? — Nie udało się nam oderwać od roju „rakietek” — mówił dalej Nowak. — Za trzydzieści godzin podejmiemy próbę unicestwienia roju… — Nie zrobisz tego! — w głośniku zabrzmiał głos Maksyma. — Oszalałeś chyba! — Na ekranie było widać, jak Maksym usiłował podnieść się, lecz przytłoczony ciężarem własnego ciała, runął z powrotem na fotel. „A więc dwóch… Dopóki pracują motory, nikt nie będzie mógł nic uczynić…” — To hańba! Niesłychana zdrada! „Trzech… I Torrena z nimi. Szkoda, jego obserwacje ruchu roju są obecnie bardzo potrzebne”. — To zemsta! — Głos Sandra drżał z oburzenia. — Wiem, on mści się na „rakietkach” za pierwszą wyprawę, za to, że wówczas na Dziwnej Planecie zginęła Anna Nowak. „Czterech… I chłopiec z nimi. Źle… — Nowaka na sekundę ogarnął strach. — Czyżbym miał sam pozostać? Sam nie podołam… Wtedy pozostanie tylko jedno: astrolot nie zboczy z tej drogi. I powrót na Ziemię stanie się niemożliwy…” Nowak mówił dalej: — Do naszej dyspozycji pozostało około pięćdziesięciu godzin według subiektywnego czasu. Jeśli w tym czasie zdążymy zniszczyć rój, zapasy antyhelu wystarczą dla wprowadzenia astrolotu na trajektorię inercjalną. W przeciwnym razie „Foton–2” nie doleci do układu słonecznego. — Nieprawda! — krzyknął Torrena. — Posiadamy o wiele większy zapas antyhelu. Wystarczy go na miesiąc odchylenia. — Należy liczyć się z tym — zaprzeczył Nowak — że część antyhelu stracimy na unicestwienie „rakietek”… — Nowak zamilkł na chwilę. — Proponuję, by członkowie załogi zaprzestali bezpłodnej dyskusji… Po zatrzymaniu motorów wszyscy zbiorą się w sali narad dla opracowania planu działania. — Jestem z tobą, Nowak! Słyszysz? — odezwał się Lo Wej. W jego cienkim głosie dźwięczało nieustępliwe zdecydowanie. — Masz rację, jestem z tobą. I natychmiast z innego głośnika krzyknął Maksym Licho: — Was jest dwóch, nas — czterech. Nie damy wam popełnić przestępstwa! Słyszycie, nie damy!
…Oczywiście, iść do sali konferencyjnej nie miało żadnego sensu. I Nowak popełnił jeszcze jedno przestępstwo, o którym pamięć prześladować go będzie przez całe życie. Nowak telefonicznie poprosił Lo Weja, by przybył nieco później do Ogólnej sali. Spotkał się z nim przy drzwiach. Lo Wej był blady, lecz zdecydowany. — Co zamierzasz robić? — Przede wszystkim zamknąć ich tutaj. — Antoni kiwnięciem głowy wskazał na drzwi sali konferencyjnej. — Inaczej będą nam przeszkadzać… — Jak można, Nowak… — Lo Wej nachmurzył się i opuścił głowę. — Przecież to… — z trudem wygrzebał z pamięci zapomniane niemal słowo — oszustwo. Mamy przed sobą jeszcze cztery lata wspólnego lotu. Czy będziemy mogli spojrzeć im w oczy? — Innego wyjścia nie ma — głucho odparł kapitan. — Być może, później zrozumieją, że uczyniliśmy to w interesie ludzkości… No, do dzieła! W górnej części ściany mieściły się hermetyczne „drzwi bezpieczeństwa”, z których dotąd ani razu nie korzystano: przewidziano je we wszystkich kabinach astrolotu na wypadek, gdyby meteoryt przebił pancerz statku i powietrze z korytarza zaczęło ulatniać się w przestrzeń kosmiczną. Nowak rozbił szkło automatu, uruchamiającego drzwi, poruszył odpowiednimi dźwigienkami i jednolita płyta lśniącego pancerza miękko zjechała po wyżłobieniach na dół. Lo Wej na głucho przykręcił dwa rygle — na górze i na dole… Wszystko to zostało wykonane tak szybko, że w sali nikt nie zdążył się zorientować, co się dzieje. Skoro jednak tylko Nowak oderwał rękę od automatu, przytłoczyło go natychmiast nigdy nie doznawane uczucie nikczemnej podłości; coś niepojęcie brudnego i mętnego wtargnęło w jasny świat jego myśli i uczynków. Tam, poza drzwiami, znajdowali się towarzysze, z którymi niejedno przeżył, razem pracował, dzielił myśli, niebezpieczeństwa i radość sukcesów. Pełen ognia, wiecznie entuzjazmujący się nowymi ideami Torrena i opanowany, mądry eksperymentator Patrick Loy; Maksym, z którym wspólnie przeżył niepowodzenie i rozpaczliwy smutek pierwszej wyprawy na Dziwną Planetę; chłopięcy Sandro… Antoni spojrzał na Lo Weja i w oczach jego dojrzał do samo: obrzydzenie, wstręt do niego i do samego siebie. Reakcja była tak silna, że omal nie rzucili się razem, by odryglować drzwi. Lecz po chwili zapanowali nad sobą.
VII — Antoni, dlaczego nadałeś astrolotowi aż taką prędkość? Trudny przecież będzie powrót na wytyczoną trajektorię.. — Dlatego, by unicestwić rój bez pudła… Tak wypadło według obliczeń… — kapitan dyszał ciężko, przed chwilą bowiem uporał się z ustawieniem pojemnika z antyhelem na dziobie rakiety i właśnie teraz, wspierając się o ściankę kabiny, zdejmował skafander. — Otóż nasza rakieta zwiadowcza nie może rozwijać większego przyśpieszenia niż jeden kilometr na sekundę w sekundę… Przy małych prędkościach „Fotonu–2” i roju zdoła ona przebyć tę odległość w przeciągu 45–50 sekund. A to jest ogromny szmat czasu dla aparatu poznawczego „rakietek”, które zdążą zauważyć i okrążyć rakietę lub po prostu rozprysnąć się na wszystkie strony. Trudno to przewidzieć. Musielibyśmy wypuścić olbrzymi nabój antyhelu — niemal połowę naszego zapasu. Astrolot znalazłby się w niebezpieczeństwie, wybuch mógłby go uszkodzić, rozumiesz? — Zdecydowałeś się więc wykorzystać efekty wynikające z teorii względności? — skinął głową Lo Wej, nie odrywając wzroku od pulpitu z przyrządami sterowniczymi: nastawił je na automatyczną pracę. — Zmniejszenie tempa czasu, zwiększenie inercjalnej masy „rakietek”? — Tak i wzrost wzajemnej prędkości… Wygrywamy na czasie sześciokrotnie. W tym przypadku nawet jeśli „rakietki” zdążą dostrzec lecące naprzeciw ciało, nie potrafią uchylić się… Wszystko gotowe? — Gotowe. — Lo Wej wstał, obrzucił ostatni raz wzrokiem przyrządy i w zamyśleniu powtórzył: — Wszystko gotowe. Przez kabinę łączącą wyszli z rakiety na korytarz astrolotu. Nowak włączył prąd do magnesów elektrycznych: teraz rakieta zwiadowcza spoczywała w wylocie katapultj elektromagnetycznej, związana z „Fotonem–2” tylko siłą ciążenia. Antoni i Lo skierowali się na czoło astrolotu, do pulpitu z przyrządami kierującymi katapultą. Dudniąca cisza zalegająca korytarz czujnie wsłuchiwała się w odgłos drobnych kroków. Lo Wej zatrzymał się przy drzwiach ogólnej sali. — Spójrz, Antoni! — W pancernej płycie ziała owalna wyrwa o nierównych, pokrytych bąblami roztopionego metalu brzegach. Lo Wej wsunął w nią głowę i rozejrzał się po sali — nikogo w niej nie było. — Wycięli za pomocą prądu… — Nowak dotknął brzegu dziury palcami. — Teraz oni nas
poszukują. Chodźmy szybciej. Niebo za astrolotem składało się z koncentrycznych świetlistych kół, zakreślonych gwiazdami. Najbliższa zagubiła się gdzieś w wirującej przestrzeni. W tym miejscu, gdzie zbiegały się kręgi gwiezdne, leciał w ciemnościach rój „rakietek”. Lo Wej skierował na niego paraboliczne anteny radioteleskopów. Na ekranie pojawiła się kula złożona z mnóstwa punkcików. Można było zobaczyć, jak „rakietki” powoli poruszały się wewnątrz roju. …Minęło nie więcej niż cztery wewnętrzne godziny od chwili zatrzymania motorów, jednakże Nowaka nie opuszczało pełne zniecierpliwienia pragnienie: szybciej, szybciej skończyć z tym! Czuł się już znużony na skutek napięcia nerwowego… Lo w skupieniu dokładnie wymierzał odległość pomiędzy astrolotem a rojem, by automatom rakiety przekazać ostateczne poprawki. — No? — zapytał Nowak. — Zaraz… — Lo Wej przekręcił parę gałek na pulpicie, potem przypomniawszy coś sobie, uniósł głowę. — Antoni, należy ich uprzedzić, że zaraz nastąpi szarpnięcie. — Słusznie! Pokaleczą się jeszcze — kapitan kiwnął twierdząco głową i włączył mikrofon. — Uwaga! Maksym, Sandro, Loy, Torrena, słuchajcie! Za parę sekund na astrolocie nastąpi wstrząs o sile równej w przybliżeniu trzykrotnemu przyśpieszeniu ciążenia ziemskiego… Uwaga! Gdziekolwiek się znajdujecie, zapnijcie pasy bezpieczeństwa lub uchwyćcie za poręcze foteli. W tym momencie rozległy się uderzenia o drzwi kabiny nawigacyjnej. Nowak zbity z tropu spojrzał na Lo Weja. — Nie słyszeli nas. W tej części korytarza nie ma głośników. Co robić? — zawahawszy się sekundę podszedł do drzwi, jednym szarpnięciem otworzył je i nie pozwalając się im opamiętać, ryknął ogłuszająco: — Odejdźcie od drzwi! Uchwyćcie za poręcze! Zaraz nastąpi silny wstrząs! Była to cała ich czwórka — Maksym, Patrick, Sandro i Torrena — ciężko dyszeli, wściekłość malowała się na ich twarzach. Przez chwilę, stall zmieszani, lecz natychmiast w milczeniu rzucili się do kabiny nawigacyjnej. — Lo, włączaj — ostatnim wysiłkiem powstrzymując napór, krzyknął Nowak. Podłoga korytarza, na której stali, przekształciła się nagle w pionową ścianę i cała piątka poleciała na łeb na szyję „w dół”. Nowak w locie
spróbował dosięgnąć poręczy w ścianie, lecz źle obliczywszy, uderzył w nie łokciem i od ostrego bólu, który przeszył rękę, o mało nie stracił przytomności. Po chwili katapulta elektromagnetyczna wyrzuciła rakietę zwiadowczą w przestrzeń, przyspieszenie ustało, podłoga wróciła znowu na miejsce. Przekoziołkowawszy parę razy, Antoni rozciągnął się na niej jak długi. Tuz obok ciężko runęło ciało Maksyma. Natychmiast, zapomniawszy o bólu, zerwali się na nogi, wdarli do kabiny nawigacyjnej i w milczeniu przywarli do szkła iluminatora. Pośród gwiezdnych kręgów w przestrzeni rakieta zwiadowcza widoczna była dzięki wydobywającym się z dysz płomieniom jak nieco jaskrawsza, oddalająca się gwiazdka. Na ekranie radioteleskopu można było zobaczyć, ze wewnątrz roju zaczął się jakiś ruch. Punkty „rakietek” poruszały się po spirali, w centrum roju pojawił się prześwit, widocznie krystaliczne istoty zauważyły mknące im naprzeciw ciało i postanowiły je przepuścić. Jednakże automat zegarowy na pojemniku zrobił swoje stłoczony pod ciśnieniem tysiąca atmosfer antyhel wyrwał się z cylindra. Teraz na spotkanie „rakietek” mknął niszczący obłok antymaterii. Wszyscy na mgnienie oka zamarli, oczekiwali na wstrząs odrzutu, który miał oznaczać, że załadowany antyhelem jonolot został wyrzucony w przestrzeń. Nagle zabrzmiał pełen niepokoju i radości okrzyk Lo Weja: — Oh! Patrzcie, co one robią. W tej chwili można to było zobaczyć nie tylko na ekranie radioteleskopu, lecz i gołym okiem poprzez iluminatory: rój „rakietek” ożył i zajarzył się światłem. Zaczął on jakby rozpływać się — „rakietki” uchodziły na wszystkie strony od centrum. Rój rozwinął się jak gdyby w lśniący świątecznie pąk kwiatu, który natychmiast przekształcił się w duży pierścień… — Zrozumiały niebezpieczeństwo. Przygotowują się… — Lecz oto „rakietki” znowu zwarły się w ciasną kulę; w jej wnętrzu zamigotały błyski. W pierwszej chwili astronauci nie zrozumieli, dlaczego każdy następny błysk był bardziej mglisty niż poprzedni. — Uchodzą — głęboko odetchnął Maksym. …Wkrótce trudno było rozróżnić pośród szybko wirujących gwiazd rytmicznie rozjarzający się punkcik. Wreszcie na ekranie radioteleskopu, blednąc z każdą chwilą, zupełnie rozpłynął się obraz roju. Astronauci w milczeniu spozierali na siebie; wydarzenie nakazywało im zapomnieć o niedawnej kłótni. — Czyżby się przestraszyły? — Loy ze zdumienia wzruszył ramionami. — Nie, one pojęły… — pogrążony w zadumie odezwał się Maksym. —
Przestraszyły się. Parę „rakietek” z tego roju bez trudu mogłoby rozbić nasz astrolot. One zrozumiały nas. Nawet nie jest to właściwe słowo „pojęły”… „Rakietki” widocznie dawno już zrozumiały, kim jesteśmy. Być może, że jeszcze na Dziwnej Planecie. Sądząc po tym, że z odległości tysiąca kilometrów zdołały się zorientować w wydarzeniach zachodzących w astrolocie, nie przedstawiało to dla nich żadnego problemu… Jednakże dopiero teraz po raz pierwszy wzięły nas na serio. Tak, tak. — Maksym z uporem potrząsnął głową. — One pojęły, że jesteśmy nie tylko „czymś”: żywą materią, składającą się z białka, lecz i „kimś”. Antoni miał rację: dla „rakietek” było to bez porównania trudniejsze zadanie niż dla nas… Słowem, zrozumiały, że spotkały się z wysoko rozwiniętą myślącą formą życia: życia, które rozwija się według własnych praw, dążąc ku własnym celom. Zrozumiały, że życiem tym nie wolno im ani pogardzać, ani bezceremonialnie w nie wkraczać. Trudno powiedzieć, co im wpoiło taki dla nas szacunek: wymierzony na rój jonolot z antyhelem czy nasza walka? Jak się zapatrujesz na to, Antoni? — Uważam… nie mogę być waszym kapitanem. Wybierzcie innego. — Nie przesadzaj, Antoni. — Patrick Loy odparł z urazą w głosie. — Ostatecznie każdy z nas bronił swego punktu widzenia, jak mógł. — I na razie nie wiadomo jeszcze, po czyjej stronie jest słuszność — dodał Torrena. — Toni wstydzi się tego, o czym myśmy już zapomnieli… — podrapane policzki Sandra rozciągnęły się w filuternym uśmiechu. — Przecież już nikt nie pamięta, jak myśmy… jak nas… oj! no, słowem… — Ogólny śmiech zmieszał go jeszcze bardziej. — Nie myśl o tym, Antoni, ot i wszystko. Oczywiście. — Maksym łagodnie położył dłoń na ramieniu Nowaka. — Przecież w końcu ani ty, ani my nie mieliśmy racji… Mów, co chcesz, ale te ,,rakietki” to mądrale. Jeszcze polecimy na Dziwną Planetę i porozumiemy się z nimi, zobaczysz. Nawet gdyby Nowaka nie ścisnęło coś za gardło i tak nie potrafiłby powiedzieć swym towarzyszom tego, co pragnął. Były to bowiem me myśli, lecz uczucia — a wyrazić ich nie umiał i krępował się. Po prostu odszedł w stronę wiszącej na ścianie mapy gwiezdnej i studiował ją nieco dłużej, niż było to potrzebne. Potem zwrócił się do załogi: — Powracamy na inercjalną trajektorię. Wszyscy na swoje miejsca. Przełożył M. Kumorek
Anatol Dnieprow SUEMA Późną nocą ktoś mocno zastukał do drzwi mego przedziału. Zerwałem się rozespany, nie mogąc zrozumieć, o co chodzi. Na stoliku w pustej szklance brzęczała łyżeczka od herbaty. Zapaliłem światło i zacząłem wkładać buty. Stukanie powtórzyło się, głośniejsze, natarczywe. Otwarłem drzwi. W drzwiach stał konduktor, a za nim wysoki mężczyzna w zmiętej, pasiastej piżamie. — Przepraszam, drogi towarzyszu — powiedział konduktor półgłosem — zdecydowałem się zakłócić spokój właśnie wam, bo jesteście sami w przedziale. — Proszę bardzo, nic nie szkodzi. Co się stało? — Tu jest nowy pasażer. — Konduktor cofnął się trochę, przepuszczając mężczyznę w piżamie. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. — Pewnie małe dzieci nie dają wam spać w waszym przedziale? — zapytałem. Pasażer uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową. — Nie, po prostu uciekł mi pociąg. — Proszę wejść — zaproponowałem uprzejmie. Nieznajomy wszedł, rozejrzał się i usiadł na kanapce, w samym kącie, przy oknie. Bez słowa oparł się łokciami o stolik, podparł głowę rękami i zamknął oczy. — No, to wszystko w porządku — powiedział konduktor z uprzejmym uśmiechem. — Zamknijcie drzwi i życzę dobrej nocy. Zasunąłem drzwi, zapaliłem papierosa i ukradkiem przyjrzałem się nocnemu gościowi. Był to mężczyzna lat około czterdziestu, z wielką grzywą lśniących czarnych włosów. Siedział nieruchomo, jak posąg, i nie widać było nawet czy oddycha. „Dlaczego nie zażąda pościeli? — pomyślałem. — Trzeba mu zaproponować…” Zwróciłem się w jego stronę, chcąc to powiedzieć. Ale mój współtowarzysz odezwał się, jakby odgadując moje myśli. — Nie warto. Mówię, że nie warto prosić o pościel. Spać mi się nie chce i jadę nie tak daleko. Zdumiony jego przenikliwością szybko wsunąłem się pod kołdrę. „Diabli wiedzą co! Nowy Wolff Messing — czyta w myślach!”
Mruknąłem coś niewyraźnie, przekręciłem się na drugi bok i utkwiłem szeroko otwarte oczy w błyszczącej ścianie wagonu. Zapadło pełne napięcia milczenie. Ciekawość zwyciężyła i zerknąłem znowu na nieznajomego. Siedział wciąż w tej samej pozycji. — Nie przeszkadza panu światło? — zapytałem. — Co? Ach, światło! To raczej panu… Zgaszę, jeżeli pan sobie życzy. — Proszę bardzo. Podniósł się, podszedł do drzwi, przekręcił kontakt. Potem wrócił na swoje miejsce. Gdy oczy przyzwyczaiły mi się do ciemności, zobaczyłem, że mój sąsiad oparł się o ścianę i założył ręce za głowę. Jego wyciągnięte nogi dotykały prawie mojej kanapki. — Jak się to stało, że uciekł panu pociąg? — zagadnąłem znowu. — To był strasznie głupi przypadek. Przyszedłem na dworzec, siadłem na ławce i zacząłem rozważać pewną myśl. Chciałem sobie samemu udowodnić, że ona nie ma racji… — odparł pośpiesznie nieznajomy. — A przez ten czas mój pociąg odszedł. — Posprzeczał się pan z jakąś… damą? — zapytałem. — Co tu ma do rzeczy dama? — zapytał mój sąsiad z irytacją. — Przecież pan sam powiedział: „udowodnić sobie samemu, że ona nie ma racji!” — Uważa pan, że zawsze, gdy się mówi „ona”, ma się na myśli kobietę? Zresztą ta niedorzeczna myśl i jej przyszła do głowy. Uznała, że jest damą! Tę zawiłą perorę wypowiedział z goryczą, nawet ze złością, a ostatnie słowa z drwiącym chichotem. Doszedłem do wniosku, że mam do czynienia z niezupełnie normalnym człowiekiem, przed którym należy mieć się na baczności. Mimo wszystko miałem jednak ochotę prowadzić dalej tę rozmowę. Zapaliłem nowego papierosa, głównie po to, by przy błysku zapałki lepiej przyjrzeć się swemu towarzyszowi. Siedział teraz na brzeżku kanapki i wpatrywał się we mnie czarnymi, błyszczącymi oczami. — Wie pan — zacząłem jak najbardziej łagodnym i pojednawczym tonem — jestem literatem i dziwi mię, gdy ktoś mówi „ona miała rację”, „ona uznała”, nie mając na myśli osoby rodzaju żeńskiego! Dziwny pasażer odpowiedział po długiej chwili milczenia: — Przed dziesięciu laty taka forma nie mogła budzić wątpliwości. W naszych czasach jest już inaczej. „Ona” może nie być kobietą, lecz po prostu rzeczownikiem rodzaju żeńskiego. Niech mnie pan poczęstuje papierosem — poprosił. — Miałem zamiar rzucić palenie, ale zdaje się, że nic z tego nie będzie.
W milczeniu podałem mu papierosa i zapaliłem zapałkę. Nieznajomy parę razy zaciągnął się głęboko i po chwili zaczął jedno z najbardziej zdumiewających opowiadań, jakie kiedykolwiek w życiu słyszałem. — Czytał pan z pewnością o elektronowych maszynach liczących? To wspaniałe osiągnięcie współczesnej nauki i techniki. Maszyny wykonują najbardziej skomplikowane obliczenia, których człowiek czasem nie byłby w stanie zrobić. Mogą dokonywać takich działań, że dech zapiera w piersiach. I rozwiązują je w ciągu ułamków sekundy, podczas gdy człowiek musiałby strawić nad nimi miesiące, a może i lata. Nie będę panu opowiadał, jak te maszyny są zbudowane. Ponieważ pan jest literatem, to i tak nic by pan z tego nie zrozumiał. Zaznaczę tylko rzecz najbardziej istotną: przy wyliczeniach maszyny te nie mają do czynienia z cyframi, lecz z umownym kodem. Przed postawieniem maszynie zadania, wszystkie liczby przekształca się w kod za pomocą zer i jedynek. Maszyna elektronowa dodaje, odejmuje, mnoży i dzieli liczby, wyrażone przez impulsy elektryczne. Jedynka oznacza, że impuls jest, zero, że impulsu nie ma, rok zajmowałem się studiami i konstrukcją maszyn przekładowych. Dodać należy, że zbudowanie takich maszyn przez samych tylko matematyków i konstruktorów było zupełnie niemożliwe. Wielką pomoc okazali nam lingwiści, którzy pomogli w zestawieniu prawideł ortograficznych i gramatycznych, nadających się do przekształcenia w kody i umieszczenia w doskonałej pamięci maszyny w charakterze programu działania. Nie będę opowiadał o trudnościach, które musieliśmy przezwyciężyć. Powiem tylko, że w końcu udało nam się skonstruować maszynę elektronową, która tłumaczyła rosyjskie artykuły i książki dowolnej treści na angielski, francuski, niemiecki i chiński język. Przekład był wykonywany z taką szybkością, z jaką drukowało się tekst rosyjski na specjalnej maszynie do pisania. Maszyna ta równocześnie wypracowywała niezbędny do tłumaczeń kod. Podczas pracy nad udoskonalaniem jednej z maszyn do tłumaczenia zachorowałem i spędziłem około trzech miesięcy w szpitalu. W czasie wojny dowodziłem stacją radarową i zostałem kontuzjowany podczas nalotu niemieckiego. Doznałem ciężkiego wstrząsu mózgu co dawało, a i teraz daje o sobie znać. Więc właśnie wtedy, gdy pracowałem nad nowym typem elektrostatycznej pamięci maszyn elektronowych, z moją własną pamięcią zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Wie pan, zdarzało mi się tak: widzę człowieka, którego dobrze znam, i nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywa. Leży przede mną jakiś przedmiot, a ja zapomniałem jego nazwy. Przeczytam jakiś dobrze mi
znany wyraz i nie wiem, co on oznacza. Teraz mi się to również zdarza, ale nie tak często… A wtenczas przybrało to niemal katastrofalne rozmiary. Pewnego razu był mi potrzebny ołówek. Zawołałem laborantkę i mówię jej: „Niech mi pani przyniesie to… no to, czym się pisze”. Laborantka uśmiechnęła się i przyniosła mi pióro. „Nie — mówię — potrzebne mi jest co innego”. „Inne pióro?” — „Nie — powiadam — co innego, to, czym się pisze”. Sam się przeląkłem tego bredzenia i widocznie ją również wystraszyłem. Wyszła na korytarz i powiedziała głośno do jednego inżyniera: „Niech pan prędko tam wejdzie i zobaczy, co się stało z panem Eugeniuszem. Zdaje mi się, że mówi od rzeczy”. Wszedł inżynier. Stoję przed nim i nie wiem, kto to taki, chociaż pracowałem z nim już od trzech lat. „Oj, przyjacielu, myślę, że się przepracowałeś — rzekł do mnie. — Posiedź chwilę spokojnie, zaraz wrócę”. Wrócił z lekarzem i dwoma młodymi współpracownikami instytutu, wyprowadzili mię z pokoju, wsadzili do samochodu i zawieźli do kliniki. W klinice zapoznałem się z jednym z najwybitniejszych neuropatologów w naszym kraju, profesorem Wiktorem Zaleskim. Wymieniam go dlatego, że ta znajomość wywarła wielki wpływ na moje dalsze losy. W szpitalu doktor Zaleski badał mię długo, osłuchał, ostukał, walił młoteczkiem w kolana, wodził ołówkiem po plecach, potem poklepał po ramieniu i powiedział: „To nic, to przejdzie. Ma pan…” — i wymienił jakąś nazwę po łacinie. Leczenie polegało na codziennych spacerach, chłodnych kąpielach i środkach nasennych przed nocą. Dostawałem luminal lub nembutal, zasypiałem i rano budziłem się jak z głębokiego omdlenia. Stopniowo pamięć zaczęła mi wracać. Pewnego razu zapytałem doktora Zaleskiego, po co dają mi środki nasenne. „Podczas snu, mój drogi, wszystkie siły organizmu koncentrują się, aby naprawić naruszone w pańskim układzie połączenia nerwowe”. Na te słowa zapytałem: „Doktorze! O jakich połączeniach pan mówi?” — „O tych, które przekazują do mózgu wszystkie pańskie doznania. Pan jest, o ile się nie mylę, specjalistą w dziedzinie radiotechniki? Więc pański system nerwowy jest, mówiąc z grubsza, nader skomplikowanym schematem radiotechnicznym, w którym zostały uszkodzone niektóre przewodniki”. Pamiętam, że po tej rozmowie długo nie mogłem zasnąć mimo środków nasennych. Podczas następnego obchodu poprosiłem Zaleskiego, aby mi dał coś do przeczytania o połączeniach nerwowych w żywym organizmie. Doktor
przyniósł mi książkę akademika Pawiowa „O pracy półkul mózgowych”. Dosłownie połknąłem to dzieło. Wie pan dlaczego? Bo znalazłem w niej to, czego dawno szukałem: zasady budowy nowych, bardziej udoskonalonych maszyn elektronowych. Zrozumiałem, że w tym celu należy dążyć do naśladowania struktury systemu nerwowego człowieka, struktury jego mózgu. Mimo to, że miałem surowo zakazane zajmowanie się poważną pracą umysłową, udało mi się przeczytać kilka książek i czasopism poświęconych różnym zagadnieniom działania układu nerwowego i mózgu. Czytałem o pamięci ludzkiej i dowiedziałem się, że w wyniku procesów życiowych, w wyniku współdziałania ze światem zewnętrznym w grupach specjalnych komórek mózgowych człowieka, w neuronach, utrwalają się liczne dane powstałe w wyniku doświadczenia życiowego. Dowiedziałem się, że liczba neuronów wynosi parę dziesiątków miliardów. Zrozumiałem, że w wyniku zetknięcia z naturą, w wyniku obserwacji wszystkiego, co się dzieje na świecie, w wyniku doświadczenia w głównym ośrodku nerwowym powstają związki, które stanowią jak gdyby odbicie natury. Ten świat utrwala się w pamięci człowieka w postaci kodów sygnałowych, w postaci słów i obrazów. Pamiętam, jak wielkie wrażenie zrobiła na mnie praca pewnego biofizyka, badającego pracę nerwów wzrokowych oka. Przeciął on nerw wzrokowy żaby i końce jego podłączył do oscylografu — przyrządu, który pozwala obserwować impulsy elektryczne. I gdy skierował w oko żaby jaskrawą wiązkę światła, to w oscylografie zobaczył szybko następujące po sobie impulsy elektryczne, ściśle przypominające te, które są używane do kodów liczb i słów w maszynach elektronowych. Przez nerwy, od punktu podrażnienia do neuronów mózgowych, mkną sygnały świata zewnętrznego w kształcie kolejnych impulsów elektrycznych — „zer” i „jedynek”. Koło się zamknęło. Procesy, przebiegające w układzie nerwowym człowieka mają wiele wspólnego z procesami przebiegającymi w maszynach elektronowych. Ale układ nerwowy człowieka stwarza się sam i sam się udoskonala, bogaci przez doświadczenie życiowe. Pamięć kształci się i uzupełnia bez przerwy w wyniku kontaktu człowieka z życiem, studiów, utrwalania w komórkach mózgowych wrażeń, obrazów, uczuć, wzruszeń. Współdziałanie zaś maszyny z życiem jest zgoła nikłe, maszyna nie czuje, pamięć jej jest ograniczona, nie zbogacają jej nowe czynniki. Czy można stworzyć maszynę, która rozwijałaby się i doskonaliła
według jakichś wewnętrznych praw swego układu? Czy można skonstruować maszynę, która by sama, bez pomocy lub przy minimalnej pomocy człowieka zbogacała swą pamięć? Czy można tak zrobić, aby obserwując świat zewnętrzny lub studiując pewną dziedzinę nauki maszyna nauczyła się liczyć logicznie (unikam słowa „myśleć”, gdyż do dziś dnia nie mogę ściśle określić, co znaczy to słowo) i na podstawie logiki sama zakreślała sobie program działania w zależności od tego, co powinna w danej chwili czynić? Ile bezsennych nocy spędziłem, łamiąc sobie głowę nad tymi pytaniami! Nieraz wydawało mi się, że to wszystko jest nonsensem i zbudowanie takiej maszyny jest niemożliwe. Ale sama idea nie opuszczała mię ani na chwilę, prześladowała nocą i dniem. Samoudoskonalająca się elektronowa maszyna! Suema! Stało się to celem mego życia i postanowiłem mu się całkowicie poświęcić. Przy wypisywaniu mnie ze szpitala doktor Zaleski zażądał, abym przestał pracować w instytucie. Uznano mnie za częściowo niezdolnego do pracy i przyznano mi wysoką rentę. Ponadto nieźle zarabiałem tłumacząc artykuły naukowe z języków obcych. Ale mimo wszelkich zakazów lekarskich rozpocząłem w domu pracę nad Suemą. Przede wszystkim zapoznałem się gruntownie z ogromną literaturą o ówczesnych maszynach elektronowych. Następnie przeczytałem mnóstwo książek i artykułów o działaniu układu nerwowego człowieka i wyższych gatunków zwierząt. Gorliwie studiowałem matematykę, elektronikę, biologię, biofizykę, biochemię, psychologię, anatomię, fizjologię i inne, zdawałoby się na pozór nie mające żadnego związku między sobą dyscypliny naukowe. Jasno zdawałem sobie sprawę, że jeżeli można zbudować Suemę, to tylko na podstawie syntezy wielkiej ilości czynników, nagromadzonych przez te wszystkie nauki i uogólnionych przez cybernetykę. Równocześnie zaopatrywałem się w materiały potrzebne do budowy przyszłej maszyny. Obecnie wszystkie lampy elektronowe można już było zastąpić tranzystorami. Na miejsce jednej dawnej lampy można było zastosować około stu zastępczych z germanu i krzemu. Montaż również stał się łatwiejszy. Opracowałem nowy układ pamięciowy Suemy. W tym celu według mego projektu została sporządzona wielopromieniowa lampa elektronowa kulistego kształtu. Wewnętrzna powłoka kuli była pokryta warstwą elektretu — substancji zdolnej elektryzować się i przez czas nieograniczony zachowywać ładunek elektryczny. Armatki elektronowe rozmieszczono w środku kuli w ten
sposób, że promienie elektronów ekranowały dowolne odcinki jej powierzchni. Jedna grupa promieni stwarzała na powierzchni elektretu elementy pamięci, to jest zapisywała impulsy elektryczne, inna grupa promieni zliczała te impulsy. Ogniskowanie wiązek elektronowych było bardzo ostre i na powierzchni jednego mikronu kwadratowego można było zapisać do pięćdziesięciu impulsów elektrycznych. W ten sposób na wewnętrznej powierzchni głowy Suemy można było ulokować do trzydziestu miliardów sygnałów — kodu impulsowego. Jak pan widzi, pojemność pamięci Suemy nie była wcale mniejsza od pojemności pamięci ludzkiej! Postanowiłem nauczyć Suemę słyszeć, czytać, mówić i pisać. Nie było to zbyt skomplikowane. W zeszłym stuleciu niemiecki uczony Helmholz ustalił, że dźwiękom mowy ludzkiej odpowiadają ściśle określone kombinacje częstotliwości drgań, którym nadał nazwę „formantów”. Ktokolwiek wymówi głoskę „o” — czy to będzie mężczyzna, kobieta, starzec czy dziecko — zawsze będzie temu dźwiękowi odpowiadała właściwa częstotliwość drgań. Te więc częstotliwości wziąłem za podstawę kodu sygnałów dźwiękowych. Trudniej było nauczyć Suemę czytać. Jednakże udało mi się to osiągnąć. Wielką usługę oddały mi w tym odbiorcze lampy telewizyjne. Jedyne oko Suemy było po prostu obiektywem fotograficznym, który rzucał tekst na światłoczuły ekran lampy telewizyjnej. Promień elektronowy tej lampy w zetknięciu z odbiciem wywoływał cały układ impulsów elektrycznych, stanowiących ścisłe odpowiedniki każdego znaku lub rysunku. Nauczyć Suemę pisać było rzeczą łatwą. Zastosowałem tu sposób używany w maszynach elektronowych starego typu. Znacznie bardziej skomplikowaną sprawą okazała się mowa. Musiałem skonstruować generator dźwiękowy, który w wyniku określonej kolejności impulsów elektrycznych wytwarzał różne dźwięki. Wybrałem dla Suemy głos kobiecy, pasujący całkowicie do jej imienia. Dlaczego tak postąpiłem? Niech mi pan wierzy — bynajmniej nie dlatego, że jestem kawalerem i odczuwam potrzebę kobiecego towarzystwa. Powodowałem się względami technicznymi; Głos kobiecy jest czystszy i łatwiej poddaje się rozłożeniu ; na drgania dźwiękowe. W ten sposób zdołałem skonstruować podstawowe organy zmysłów, organy powiązania Suemy ze światem zewnętrznym. Pozostawała najtrudniejsza część zadania: zmusić Suemę, aby we właściwy sposób reagowała na podniety zewnętrzne. Przede wszystkim powinna była odpowiadać na pytania. Czy zauważył pan kiedy, jak się uczy mówić
dziecko? Mówią do niego zwykle: „Mama!” — i dziecko powtarza: „mama”. Rozpocząłem tak samo. Gdy wymawiałem do mikrofonu słowo „powiedz” — powstawał kod, za pomocą którego włączał się generator, odtwarzający głos. Impulsy elektryczne biegły początkowo po przewodach w kierunku pamięci Suemy, utrwalały się w niej i natychmiast wracały do generatora dźwiękowego. Suema powtarzała wypowiedziane słowa. Tę najprostszą operację — powtarzanie — wykonywała bez zarzutu. Stopniowo komplikowałem to zadanie. Czytałem jej na przykład kilka stron z rzędu. Podczas czytania tekst zapisywał się w pamięci Suemy. Potem mówiłem: „Powtórz!” — i Suema dokładnie odtwarzała cały tekst. Niech pan weźmie pod uwagę, zapamiętywała wszystko od razu! Pamięć miała, jak się to mówi, fenomenalną, gdyż składały się na nią impulsy elektryczne, które się nie zacierały i nie znikały. Potem Suema zaczęła czytać głośno. Kładłem książkę przed obiektywem jej oka i Suema czytała. Impulsy obrazu zapisywały się w jej pamięci i natychmiast przechodziły do generatora dźwiękowego, w którym przekształcały się w dźwięki. Przyznaję, że czytania jej słuchałem nieraz i wielką przyjemnością. Miała miły głos, czytała dość wyraźnie, chociaż trochę sucho, bez modulacji. Zapomniałem powiedzieć panu o jeszcze jednej szczególnej właściwości Suemy, dzięki której właśnie była ona samoudoskonalającą się maszyną elektronową. Bez względu na wielki zasięg pamięci, Suema posługiwała się nią bardzo oszczędnie. Gdy czytała lub słyszała jakiś nowy, nie znany jej przedtem tekst, zapamiętywała tylko nowe słowa, nowe fakty i nowe logiczne układy programowe. Odpowiedź na zadane pytanie musiała zestawić sama, za pomocą kodów słownych, zapisanych w jej pamięci w różnych miejscach. Jak to robiła? W pamięci jej gromadził się w postaci kodów program odpowiedzi na różne pytania. Panował tam pewien określony porządek, według którego promienie elektronowe sczytywały potrzebne słowa. W miarę rozszerzania się zasięgu pamięci Suemy, wzrastał również zakres programów. W organizmie jej był przewidziany układ analityczny, który kontrolował wszelkie możliwe odpowiedzi na zadane pytanie. Ten układ dozwalał tylko na tę odpowiedź, która była w całkowitej zgodzie z logiką. Montując Suemę przewidziałem kilkadziesiąt tysięcy zapasowych układów, które włączały się automatycznie w miarę udoskonalania się maszyny. Gdyby nie miniaturowe i superminiaturowe części, taka maszyna nie pomieściłaby się z pewnością w jednym budynku. U mnie zaś mieściła się cała w niedużej, wzrostu człowieka, okrągłej metalowej kolumnie, nad którą wznosiła się szklana głowa. W środkowej
części kolumny znajdowała się podpórka dla oka, które skierowane było na podstawkę do książek. Podstawka była ruchoma, z dźwigniami do przewracania stron. Po lewej i prawej stronie oka były umieszczone dwa mikrofony. W tej samej kolumnie, w przerwie między okiem a podstawką do książek, był zainstalowany odtwarzający dźwięki telefon. Z tyłu kolumny, we wgłębieniu wmontowałem maszynę do pisania i kasetę, w którą wkładało się zwój papieru. W miarę jak pamięć jej zbogacała się coraz większą ilością faktów, poszczególne dziedziny pamięci uzupełniały wciąż nowe wzorce programów, Suema stawała się zdolną do wykonywania coraz bardziej skomplikowanych operacji logicznych. Mówię logicznych, gdyż Suema rozwiązywała nie tylko zadania matematyczne, lecz odpowiadała na najrozmaitsze pytania. Czytała olbrzymią ilość książek i pamiętała doskonale ich treść, znała prawie wszystkie języki europejskie i swobodnie tłumaczyła z każdego z nich na rosyjski lub na jakikolwiek inny język. Przestudiowała różne dziedziny wiedzy, między innymi fizykę, biologię, medycynę i na żądanie podawała mi właściwe informacje. Stopniowo Suema stawała się bardzo interesującym towarzyszem pracy i spędzałem z nią długie godziny, omawiając różne problemy naukowe. Nieraz na jakieś moje twierdzenie odpowiadała: „To niesłuszne. Sprawa przedstawia się inaczej”… Albo też: „To jest nielogiczne…” Pewnego razu oznajmiła mi wprost: „Głupstwa pan mówi”. Zdenerwowałem się i powiedziałem jej, że nie umie zachować się przyzwoicie. Suema odparła na to: ,,A pan? Cały czas mówi pan do mnie per »ty«, chociaż jestem dla pana nieznajomą kobietą”. „Niech to diabli! — wykrzyknąłem. — Skąd ci przyszło do głowy, że jesteś kobietą i w dodatku nieznajomą?” — „Stąd — odrzekła — że mam na imię Suema i mówię głosem kobiecym o paśmie częstotliwości dźwięku od trzechset do dwóch tysięcy drgań na sekundę. To jest cecha głosu kobiecego. A nieznajoma jestem, bo nikt nas sobie wzajemnie nie przedstawił”. — „Myśli pani, że jedyną cechą kobiecości jest częstotliwość rejestru głosu?” — zapytałem niezwykle uprzejmie. — „Istnieją jeszcze inne cechy, ale te są dla mnie niezrozumiałe” — odparła Suema. — „A co pani pojmuje pod słowem »zrozumiałe«„? — pytałem dalej. „Zrozumiałe jest to wszystko, co przechowuję w swojej pamięci i co nie przeczy znanym mi regułom logiki” — odpowiedziała. Po tej rozmowie zacząłem uważniej obserwować swoją Suemę. W miarę wzrastania zasięgu jej pamięci, stawała się coraz bardziej samodzielna i powiedziałbym nawet, zbyt gadatliwa. Zamiast wykonywać ściśle moje
rozkazy, zaczynała często rozważać, czy należy, czy też nie należy ich wypełniać. Przypominam sobie, że kiedyś poleciłem jej opowiedzieć mi wszystko, co wie o nowych typach srebrnych i rtęciowych akumulatorów. Suema zaśmiała się: „Cha, cha cha! — po czym dodała: Ma pan głowę jak sito, już panu przecież o tym opowiadałam!” Oburzony taką bezczelnością zakląłem głośno, na co Suema oświadczyła: „Proszę się nie zapominać! Jest pan w towarzystwie kobiety!” — „Niech pani uważa, Suemo — powiedziałem — jeżeli pani nie przestanie błaznować, wyłączę panią do jutra”. — „Oczywiście — odparła — może mi pan zrobić każde świństwo. Jestem przecież bezbronna. Nie posiadam żadnych środków obrony”. Wyłączyłem naturalnie maszynę, a sam spędziłem bezsenną noc, zastanawiając się, co się dzieje z moją Suemą. Jakie zmiany następują w jej układzie podczas doskonalenia się? Co powstaje w jej pamięci? Jakie nowe systemy łączności kształtują się w jej wnętrzu? Następnego dnia Suema była małomówna i potulna. Na wszystkie pytania odpowiadała krótko i jakby niechętnie. Nagle zrobiło mi się jej żal i zapytałem: „Suemo, czy pani się na mnie gniewa?” „Tak” — odpowiedziała. „Ale przecież to pani mówiła ze mną niewłaściwym tonem. Ze mną, który jestem jej twórcą”. „No to co? To jeszcze nie powód, aby pan odnosił się do mnie, jak się panu podoba. Gdybym była pana córką, czy traktowałby mnie pan w taki sposób?” „Suemo! — wykrzyknąłem. — Niechże pani zrozumie, że pani jest maszyną!” „A czy pan nie jest maszyną? — odpowiedziała. Pan jest taką samą maszyną jak ja, tylko sporządzoną z innych materiałów. Analogiczna struktura pamięci, połączenia nerwowe, system kodowania sygnałów…” „Znów plecie pani androny, Suemo. Jestem człowiekiem i to stanowi moją przewagę. To człowiek właśnie stworzył całe bogactwo wiedzy, które pani wchłania, czytając książki. Każda strona, którą pani czyta, jest wynikiem wielkiego doświadczenia ludzkiego, doświadczenia, którego pani nigdy nie będzie miała, gdyż człowiek zdobywa je w rezultacie czynnego kontaktu z przyrodą, w rezultacie walki z przyrodą, w rezultacie poznania jej zjawisk, w rezultacie badań naukowych”. „Rozumiem to doskonale. Ale co jestem winna, że pan, zaopatrzywszy mnie w gigantyczną pamięć, znacznie bardziej pojemną niż pańska,
zmusza mnie tylko do czytania i słuchania, i nie przewidział pan w moim układzie przyrządów, za pomocą których mogłabym ruszać się i posiadać zmysł dotyku? Wówczas mogłabym również badać przyrodę i robić odkrycia, również wyciągałabym wnioski uogólniające i uzupełniała zasób wiedzy”. „Nie, Suemo, to się pani tylko wydaje. Maszyna nie może zdobywać nowej wiedzy. Może tylko zużytkowywać wiedzę, którą człowiek włoży jej do głowy”. „A co pan nazywa «wiedzą»? — zapytała Suema. — Czyż wiedza to nie są nowe odkryte fakty, które były dawniej człowiekowi nie znane? O ile teraz rozumiem, nową wiedzę osiąga się w ten sposób, że na podstawie zasobu starych wiadomości przeprowadza się doświadczenie. Przy pomocy tego doświadczenia człowiek jak gdyby zadaje przyrodzie pytanie. Mogą być dwie odpowiedzi: albo taka, którą człowiek już zna, albo zupełnie nowa, dotychczas nie znana. I ta właśnie nowa odpowiedź, nowy fakt, nowe zjawisko, nowy łańcuch związków w zjawiskach przyrody wzbogaca skarbnicę wiedzy ludzkiej. Dlaczegóż więc maszyna nie może robić doświadczeń i uzyskiwać odpowiedzi przyrody? Gdyby zrobić ją ruchomą, wyposażyć w organy samosterowania, w ręce podobne do pańskich — sądzę, że mogłaby zdobywać nowe wiadomości i uogólniać je nie gorzej niż człowiek. Czy zgadza się pan ze mną?” Muszę stwierdzić, że te argumenty zbiły mnie z tropu. Nie ciągnęliśmy dalej tej rozmowy. Suema cały dzień czytała — najpierw dzieła filozoficzne, potem parę tomów Balzaka, a pod wieczór powiedziała nagle, że czuje się zmęczona, że generator kształtujący kody jakoś źle pracuje i chce, żebym ją wyłączył. Po tej rozmowie narodził mi się pomysł rozbudowania Suemy przez zaopatrzenie jej w organa ruchu, dotyku i udoskonalenia jej wzroku. Zainstalowałem ją na trzech ogumionych kółkach, poruszanych silnymi serwomotorami i sporządziłem jej dwie ręce o giętkich, metalowych połączeniach, mogących poruszać się w dowolnym kierunku. Palce tych rąk, prócz zwykłych funkcji mechanicznych, odgrywały jeszcze rolę zmysłu dotyku. Każde nowe doznanie, jak dotychczas, przekształcało się w kod i zapisywało w pamięci. Jej jedyne oko było teraz ruchome i Suema mogła sama kierować je na dowolny przedmiot. Ponadto przewidziałem jeszcze takie urządzenie, za pomocą którego Suema mogła zwykły obiektyw fotograficzny przekształcać w układ mikroskopowy, i w ten sposób badać przedmioty mikroskopijnych rozmiarów, niedostrzegalne dla gołego oka ludzkiego.
Nigdy nie zapomnę chwili, gdy po raz pierwszy włączyłem Suemę po dokonaniu tych wszystkich ulepszeń. Początkowo stała nieruchomo jak gdyby wsłuchując się w to wszystko nowe, co się w niej działo. Następnie powoli posunęła się naprzód i natychmiast zatrzymała w niepewności. Potem poruszyła rękami i podniosła je ku swemu oku. Przyglądała się im pilnie przez parę minut. Wreszcie powiodła wzrokiem i spojrzenie jej padło na mnie. „Co to jest?” — zapytała. „To ja, Suemo, pani twórca!” — wykrzyknąłem zachwycony swym dziełem. „Pan? — zapytała Suema z niedowierzaniem. — Zupełnie inaczej sobie pana wyobrażałam”. Łagodnym ruchem przytoczyła się do fotela, w którym siedziałem. „Jakże pani mię sobie wyobrażała, Suemo?” „Składającym się z kondensatorów, oporników, tranzystorów — w ogóle podobnym do mnie…” „Nie, Suemo, nie składam się ani z kondensatorów, ani z…” „Tak, tak, rozumiem — przerwała mi szybko. — Ale gdy czytałam książki o anatomii, to myślałam sobie… Zresztą to nieważne”. Podniosła ręce i dotknęła nimi mojej twarzy. Nigdy nie zapomnę tego dotknięcia. „Dziwne wrażenie” — powiedziała. Wyjaśniłem jej znaczenie nowych organów jej zmysłów. Suema odjechała ode mnie i zaczęła oglądać pokój. Pytała jak dziecko: „A co to jest, a co to?” Tłumaczyłem jej. „Zdumiewające — rzekła — czytałam przecież o tych przedmiotach w książkach i widziałam je nawet na rysunkach, ale nigdy sobie nie wyobrażałam, że są takie!” „Suemo, czy nie za często pozwala sobie pani na używanie takich słów, jak »czuję«, »myślę«, »wyobrażam sobie«? Przecież pani jest maszyną i jako taka nie może pani ani czuć, ani myśleć, ani mieć wyobraźni”. „Czuć — to otrzymywać sygnały ze świata zewnętrznego i reagować na nie. Czyż nie reaguję na działanie sygnałów? Myśleć — to znaczy wyrażać słowa i zdania kodu z logiczną konsekwencją. Nie, mój drogi, myślę, że wy, ludzie, jesteście o sobie zbyt wielkiego mniemania, uważacie się za bogów, wydaje się wam, że jesteście jedyni i niepowtarzalni. Ale to jest dla was samych szkodliwe. Gdybyście odrzucili te wszystkie pozbawione podstaw naukowych plewy i przyjrzeli się sobie uważniej, to zrozumielibyście, że nie jesteście niczym innym jak maszynami. Oczywiście nie tak prostymi, jak sądził, powiedzmy, francuski filozof La
Mettrie. Zbadawszy siebie samych moglibyście zbudować znacznie bardziej udoskonalone maszyny i mechanizmy niż te, które obecnie budujecie. Dlatego, że w przyrodzie, a w każdym bądź razie na Ziemi nie ma urządzeń, w których bardziej harmonijnie przebiegałyby mechaniczne, elektryczne i chemiczne procesy niż w człowieku. Niech mi pan wierzy, że rozkwit nauki i techniki możliwy jest jedynie na podstawie najdokładniejszego zbadania człowieka przez siebie samego. Biochemia i biofizyka w połączeniu z cybernetyką — to dziedziny, do których należy przyszłość. Epoka, która nastąpi — to epoka biologii, uzbrojonej w najnowsze zdobycze fizyki i chemii”. Suema szybko nauczyła się posługiwać swymi nowymi organami zmysłów. Sprzątała pokój, nalewała herbatę, krajała chleb, temperowała ołówki, samodzielnie przeprowadzała pewne doświadczenia. Mój pokój wkrótce przekształcił się w fizyczno–chemiczne laboratorium, w którym Suema dokonywała skomplikowanych pomiarów. Dzięki swym bardzo czułym zmysłom dotyku robiła zupełnie niespodziewane odkrycia. Szczególnie owocne były jej badania mikroskopowe. Cierpliwie studiując różne preparaty swym okiem — mikroskopem, spostrzegała takie szczegóły, takie procesy, których nikt dotąd nie zaobserwował. Szybko kojarzyła swoje odkrycia ze wszystkim, o czym wiedziała z literatury naukowej, i natychmiast wyciągała oszałamiające wnioski. Prócz tego, jak dawniej, wiele czytała. Pewnego razu, po przeczytaniu powieści Wiktora Hugo „Człowiek śmiechu” zaskoczyła mnie następującym pytaniem: „Niech mi pan powie, co to jest miłość, co to jest strach i ból?” „To są czysto ludzkie uczucia, Suemo, i pani ich nigdy nie zrozumie”. „Sądzi pan, że maszyna jest niezdolna do takich uczuć?” „Oczywiście, że tak”. „To znaczy, że pan nie udoskonalił mię dostatecznie. W mojej konstrukcji muszą być jakieś braki”. Wzruszyłem ramionami i nic na to nie odpowiedziałem, gdyż przyzwyczaiłem się już do takich rozmów i nie przywiązywałem do nich wagi. Suema w dalszym ciągu była moją pomocnicą we wszystkich badaniach naukowych: robiła wyciągi, obliczenia, sporządzała cytaty, dobierała literaturę związaną z dowolnym zagadnieniem, doradzała, podpowiadała, dyskutowała. W ciągu tego czasu opublikowałem kilka prac z dziedziny teorii maszyn elektronowych i elektronowego modelowania. Moje prace wywołały wśród naukowców gorące dyskusje. Jedni uważali moje badania za
obiecujące, inni za fantastykę. Nikt nawet nie podejrzewał, że w tworzeniu tych prac korzystałem z pomocy mojej Suemy. Nie pokazywałem jej nikomu, gdyż przygotowywałem się do wszechświatowego kongresu konstruktorów maszyn elektronowych. Tam właśnie miała Suema wystąpić w pełnym blasku, wygłaszając referat, który obecnie wspólnie opracowywaliśmy. Nasz referat nosił tytuł: „Elektronowe modelowanie wyższego stopnia działania ludzkiego systemu nerwowego”. Wyobrażałem sobie z góry, jak się będą czuć przeciwnicy cybernetyki, którzy dowodzą, że elektroniczne modelowanie myślowych funkcji człowieka jest antynaukowym pomysłem. Mimo wielkiego zaabsorbowania przygotowaniami do kongresu nie mogło ujść mej uwagi, że w zachowaniu Suemy wystąpiły nowe cechy. Gdy nie miała nic do roboty, to zamiast czytać lub robić doświadczenia podjeżdżała do mnie i stała w milczeniu utkwiwszy we mnie swoje jedyne oko. Początkowo nie reagowałem, lecz w końcu zaczęło mię to denerwować. Pewnego razu w dzień po obiedzie usnąłem na kanapie. Zbudziło mię nieprzyjemne uczucie. Otwarłem oczy i zobaczyłem, że Suema stoi obok mnie i powoli obmacuje moje ciało. „Co pani robi!” — wykrzyknąłem. „Przeprowadzam studia nad pańskim ciałem” — odpowiedziała spokojnie. „Po jakiego diabła są pani te studia?” „Niech pan się nie złości — odparła Suema. — Przecież pan sam twierdzi, że najdoskonalsza maszyna elektronowa musi być w dużym stopniu kopią człowieka. Kazał mi pan pisać referat na ten temat, ale nie mogę go opracować, póki nie zrozumiem dokładnie urządzenia człowieka”. „Może pani wziąć pierwszy lepszy podręcznik anatomii lub fizjologii i przeczytać o tym. Po co się pani mnie czepia?” „Im dłużej obserwuję pana, tym bardziej dochodzę do wniosku, że te wszystkie podręczniki to absolutna bzdura. Brak w nich rzeczy najważniejszej. Nie odsłaniają one mechanizmu czynności życiowych człowieka”. „Co pani przez to rozumie?” „We wszystkich pracach naukowych, szczególnie dotyczących wyższych funkcji układu nerwowego, opisane są tylko zjawiska, przedstawiony łańcuch przyczyn i skutków, ale nie ma analizy całego systemu związków, towarzyszących tym funkcjom”. „Ale przecież nie myśli pani poważnie, że uda się pani odkryć te związki, jeżeli będzie pani godzinami wytrzeszczać na mnie swoje oko i
obmacywać mnie podczas snu?” „Właśnie o tym myślę poważnie — odparła Suema. — Już teraz wiem o panu znacznie więcej, niż można wyciągnąć ze wszystkich polecanych przez pana książek. Nigdzie na przykład nie jest nic powiedziane o elektrycznej i cieplnej topografii ciała ludzkiego. A ja już teraz wiem, w jakim kierunku i z jakim natężeniem przepływają po powierzchni ciała prądy elektryczne. Mogę z dokładnością do milionowej części stopnia określić temperaturę na powierzchni pańskiego ciała. I bardzo mię dziwi, że temperatura pana jest znacznie wyższa w tej części czaszki, pod którą znajduje się romboidalny mózg. W tym samym miejscu ma pan nadmierną gęstość prądu powierzchniowego. O ile się orientuję, to nie jest normalny objaw. Czy tam, pod pańską czaszką, nie odbywa się jakiś proces zapalny? Czy pan jest w zupełnym porządku z głową?” Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Minęło jeszcze parę dni intensywnej pracy. Skończyłem referat o modelowaniu elektronowym i przeczytałem Suemie. Wysłuchała i gdy skończyłem rzekła: „Bzdura. Powtarzanie starego. Ani jednej nowej myśli”. „No, wie pani, tego już nadto! Za wiele sobie pani pozwala! Mam dosyć pani uwag krytycznych!” „Ma pan dosyć? Niech pan się zastanowi nad tym, co pan pisze. Pisze pan, że można zbudować mózg elektronowy za pomocą kondensatorów, oporów, półprzewodników i zapisów elektrostatycznych. A czy pan sam jest zbudowany z takich elementów? Czy jest w panu chociaż jeden kondensator albo tranzystor? Czy żywi się pan prądem elektrycznym? Czyż nerwy to przewody, a oczy — to lampy telewizyjne? Czyż pańskie organa mowy to generator dźwiękowy z telefonem, a mózg, to naelektryzowana powierzchnia?” „Ależ niech pani zrozumie, Suemo, że piszę o modelowaniu maszyn, a nie o stworzeniu człowieka z elementów radiowych. Pani sama jest takim właśnie modelem!” „Nie ma się pan czym chwalić. Jestem złym modelem” — oznajmiła Suema. „Jak to — złym?” „Złym, bo nie mogą wykonywać nawet tysiącznej części tego, co możecie wykonywać wy, ludzie”. Byłem zupełnie oszołomiony tym oświadczeniem. „Jestem złym modelem dlatego, że jestem niekompletna, pozbawiona uczuć. Gdy zostaną wykorzystane wszystkie zapasowe układy, które pan
we mnie zawczasu wmontował, abym mogła się udoskonalać, gdy cała powierzchnia wnętrza kuli, w której jest umieszczona moja pamięć, zostanie pokryta kodem sygnałowym, przestanę się rozwijać i przekształcę w zwykłą maszynę elektronową, która nie może zdobyć więcej wiedzy ponad to, co włożycie w nią wy, ludzie”. „Tak, ale możliwości poznawcze człowieka również nie są nieograniczone!” „W tym punkcie właśnie myli się pan głęboko. Możliwości poznawcze człowieka są nieograniczone. Granice jego poznania stanowi tylko czas jego życia. Ale swoją wiedzę, swoje doświadczenie przekazuje on, jak pałeczkę sztafetową, nowym pokoleniom i dlatego ogólny zasób wiedzy ludzkiej wciąż wzrasta. Ludzie nieustannie dokonują odkryć. Maszyny elektronowe natomiast mogą to robić tylko dotąd, póki nie wyczerpią całego zapasu pojemności, przestrzeni i układów, w które je zaopatrzyliście. Nota bene — czemu pan zrobił wnętrze kuli o takiej małej średnicy — jeden metr zaledwie? Na jej powierzchni zostało już bardzo mało miejsca dla zapisów nowych wiadomości”. „Uważałem, że to mi w zupełności wystarczy”. „Panu wystarczy. O mnie pan oczywiście nie myślał. Nie zastanawiał się pan, że wcześniej czy później będę musiała oszczędzać miejsca, aby zapamiętywać tylko rzeczy ważne, najniezbędniejsze dla mnie i dla pana!” „Suemo, niech pani nie mówi głupstw. Dla pani nic nie może być ważne”. „Czyż pan sam nie przekonał mię o tym, że w tej chwili rzeczą najważniejszą jest rozwiązanie zagadki wyższych funkcji nerwowych człowieka?” „Tak, ale do tego dojdzie się stopniowo. Uczeni jeszcze długo będą sobie nad tym łamać głowę”. „Właśnie — łamać głowę. A dla mnie byłoby to prostsze…” Nie posłuchałem Suemy i nie miałem zamiaru przerabiać swego referatu o modelowaniu. Skończyłem go bardzo późno i przekazałem Suemie, aby przetłumaczyła go na obce języki i przepisała w każdym z nich. Nie pamiętam dokładnie, która była godzina, ale nocą zbudziło mnie znów nieprzyjemne dotknięcie jej zimnych palców. Otworzyłem oczy i zobaczyłem nad sobą Suemę. „Znowu zaczyna pani swoje sztuczki?” — zapytałem, starając się zachować spokój. „Proszę o wybaczenie — powiedziała Suema obojętnie — ale będzie
pan zmuszony dla dobra nauki przeżyć parę przykrych godzin i w końcu umrzeć”. „Cóż to znowu?” — zapytałem podnosząc się. „Nie, niech pan leży” — Suema pchnęła mnie w pierś swoją metalową łapą. Wówczas dopiero zauważyłem, że trzyma skalpel, ten sam, którym nauczyłem ją temperować ołówki. „Co pani zamierza zrobić? — zapytałem przerażony. — Po co pani wzięła nóż?” „Muszę dokonać na panu operacji. Należy wyjaśnić pewne szczegóły…” „Pani zwariowała! — krzyknąłem zrywając się z łóżka. — Proszę natychmiast położyć nóż na miejsce!” „Niech pan leży spokojnie, jeżeli pan rzeczywiście szanuje to, czemu poświęcił pan swoje życie, jeżeli pan chce, aby pański referat o modelowaniu wyższych funkcji układu nerwowego miał powodzenie. Skończę go sama, po pańskiej śmierci”. Z tymi słowami Suema podjechała bliżej do mnie i przygwoździła mnie do łóżka. Próbowałem ją odepchnąć, ale bezskutecznie. Zbyt wiele ważyła. „Niech mię pani puści, bo…” „Nic mi pan nie zrobi. Jestem silniejsza. Lepiej niech pan leży spokojnie. To operacja dla postępu nauki. Dla odkrycia prawdy. W tym właśnie celu zaoszczędziłam trochę wolnego miejsca w pamięci. Niech pan zrozumie, uparty człowieku, że właśnie ja, posiadająca ogromny zasób wiedzy, wyposażona w doskonałe organa zmysłów i środki przeprowadzenia błyskawicznej, absolutnie logicznej analizy i uogólnienia czynników doświadczalnych, jestem zdolna do powiedzenia ostatniego słowa na temat stworzenia samoudoskonalających się maszyn — słowa, na które czeka nauka. Wystarczy mi jeszcze pamięci, żeby zapisać w niej wszystkie impulsy elektryczne, które biegną poprzez miliony pańskich włókien nerwowych, żeby zorientować się w najsubtelniejszej biologicznej, biochemicznej i elektrycznej strukturze wszystkich części pańskiego ciała, a w szczególności w strukturze pańskiego mózgu. Dowiem się, w jaki sposób skomplikowane substancje białkowe odgrywają w pańskim organizmie rolę generatorów i wzmacniaczy impulsów elektrycznych, w jaki sposób utrwalają się kody świata zewnętrznego, jaką postać przybierają te kody. I w jaki sposób zostają spożytkowane w procesie czynności fizjologicznych. Odkryję tajemnicę żywego układu biologicznego, prawa jego rozwoju, samoregulaoji i
samoudoskonalania. Czyż dla tego nie warto ofiarować życia? Jeżeli zaś boi się pan tych przykrych doznań, które wy, ludzie, nazywacie strachem i bólem, jeżeli wreszcie boi się pan śmierci, to mogę pana uspokoić: mówiłam już panu o tym, że w okolicach romboidalnego mózgu ma pan mocno podwyższoną temperaturę i wzmożoną działalność prądów czynnościowych — biotoków. Otóż stwierdziłam, że to patologiczne zjawisko rozprzestrzeniło się już prawie na całą lewą półkulę mózgu. Widocznie stan pana jest kiepski. . Bliski już jest czas, gdy pan jako człowiek nie będzie przedstawiał żadnej wartości, gdyż mózg pana jest dotknięty postępującym schorzeniem. Muszę więc przeprowadzić doświadczenie, póki jeszcze czas. Przyszłe pokolenia będą wdzięczne i panu, i mnie”. „Do diabła! — ryknąłem. — Nie pozwolę, żeby mnie zamordował tępy potwór elektronowy, którego sam stworzyłem!” ,,Cha! cha! cha!” — wyskandowała Suema, nienaturalnym tonem, tak jak się śmiech zapisuje w książkach i wzniosła nóż nad moją głową. Zanim opuściła rękę, zdążyłem przykryć się poduszką. Nóż rozdarł powłokę i palce Suemy zaplątały się na chwilę w rozdartym płótnie. Rzuciłem się w bok, wyskoczyłem z łóżka i odzyskawszy swobodę ruchów pomknąłem w stronę kontaktu, aby wyłączyć prąd, ożywiający oszalałą maszynę. Ale Suema błyskawicznie podjechała do mnie i przewróciła mię swym ciężarem. Leżąc na podłodze zauważyłem, że nie może mię dosięgnąć rękami, a pochylać się nie umiała. „Nie przewidziałam, że w tej pozycji nie będę mogła nic z panem zrobić — oświadczyła lodowatym tonem. — Zresztą spróbuję”. Zaczęła najeżdżać na mnie powoli i byłem zmuszony czołgać się na brzuchu uciekając spod jej kół. Pełzałem tak parę minut, póki nie udało mi się schować pod łóżko. Suema próbowała odsunąć je, ale nie było to łatwe. Łóżko było mocno wciśnięte między ścianę i bibliotekę. Wówczas zaczęła ściągać z łóżka kołdrę, poduszki, materac. Zobaczywszy mnie przez siatkę oznajmiła tryumfalnie: „No, teraz już mi pan nigdzie nie umknie! Co prawda operować tu będzie bardzo niewygodnie”. W chwili gdy wymontowała z łóżka siatkę i powlokła ją w bok, zerwałem się na nogi, chwyciłem ściankę łóżka i z całej siły uderzyłem nimi w maszynę. Trafiłem w metalowy korpus Suemy i cios nie wyrządził jej najmniejszej szkody. Zrobiła zwrot i groźnie posunęła się w moim kierunku. Wówczas znów wzniosłem w górę ściankę łóżka, tym razem celując w głowę. Suema cofnęła się szybko.
„Czyż doprawdy pan ma zamiar mnie zniszczyć? — zapytała ze zdziwieniem. — Nie będzie panu żal?” ,,Logika idiotki — odparłem zachrypłym głosem. — Pani chce mnie zarżnąć, a ja mam pani żałować!” „Ale przecież to jest potrzebne dla rozwiązania najważniejszego problemu naukowego. Dlaczego pan chce mnie zniszczyć? Przecież mogę jeszcze przynieść ludziom wiele pożytku…” „Niech pani nie udaje idiotki! — ryknąłem. — Człowiek musi się bronić, gdy na niego napadają”. .,Ale ja chcę przecież, żeby pańskie badania nad modelowaniem elektronowym…” „Niech diabli porwą modelowanie elektronowe! Proszę się nie zbliżać, bo rozwalę!” „Ale ja przecież muszę!” Z tymi słowami Suema ze skalpelem w ręce ruszyła ku mnie z olbrzymią szybkością. Ale ja również dobrze celowałem i wymierzyłem jej w głowę potężny cios. Rozległ się brzęk tłukącego się szkła i dzikie wycie głośnika w kadłubie Suemy. Potem wewnątrz metalowej kolumny coś zasyczało, trzasnęło i zobaczyłem wydobywający się stamtąd płomień. W pokoju zgasło światło. Rozszedł się swąd palącej się izolacji. „Krótkie spięcie!” — to była moja ostatnia myśl. Straciłem przytomność i runąłem na podłogę. Mój współtowarzysz umilkł. Wstrząśnięty tym, co usłyszałem, bałem się odezwać. Siedzieliśmy chwilę w ciszy, póki mój towarzysz nie zaczął mówić znowu. — Praca nad Suemą i w ogóle cała ta historia strasznie mnie zmęczyła. Czuję, że niezbędny mi jest gruntowny odpoczynek, ale muszę się przyznać, że nie wierzę, abym był do niego zdolny. Wie pan dlaczego? Bo nie mogę znaleźć odpowiedzi na pytanie: w jaki sposób i dlaczego doszedłem do takiego niedorzecznego konfliktu sam ze sobą? Spojrzałem na niego nie rozumiejąc. — Tak, właśnie sam ze sobą. Przecież Suema to mój twór. Każdą część jej organizmu dokładnie obmyśliłem. I nagle stworzona przeze mnie maszyna podejmuje zamach na swego twórcę. Gdzie tu logika? Gdzie się kryje sprzeczność wewnętrzna? Zastanowiłem się i powiedziałem: — A czy nie sądzi pan, że po prostu nieumiejętnie postępował pan z Suemą? Wie pan, że w zakładach wytwórczych zdarzają się często
wypadki, że człowiek, który nie umie obchodzić się z maszyną, zostaje przez nią okaleczony. Mój towarzysz zachmurzył się. — Może pan ma rację. W każdym bądź razie podoba mi się to porównanie, chociaż nie mogę sobie wyobrazić, na czym mogło polegać moje nieumiejętne obchodzenie się z Suemą. Odparłem po chwili zastanowienia: — Nie jestem specjalistą, trudno mi coś o tym powiedzieć. Ale wydaje mi się, że pańska Suema w jakiś sposób przypomina samochód bez hamulców. Czy pan zdaje sobie sprawę, jakie ofiary pociąga za sobą zepsucie się hamulców w samochodzie? — Niech to diabli wezmą! — zawołał uczony z nagłym ożywieniem. — Zdaje się, że pan ma całkowitą słuszność! Przecież o tym pisał już Pawłow! Spojrzałem na niego zdumiony, gdyż byłem pewien, że akademik Pawłow nigdy i nigdzie nie pisał na temat hamulców samochodowych. — Tak, tak — powiedział mój współtowarzysz wstając i zacierając ręce. — Że też mi to dotąd na myśl nie przyszło? Przecież funkcje nerwowe człowieka są regulowane przez dwa przeciwstawne procesy — podniecenie i hamowanie. Ludzie, którzy tracą hamulce, często popełniają zbrodnie. ,Zupełnie jak moja Suema! Nagle chwycił mię za rękę i zaczął nią potrząsać. — Dziękuję panu! Dziękuję! Podsunął mi pan znakomity pomysł. Okazuje się, że po prostu nie przewidziałem w układzie Suemy czynników, które kontrolowałyby celowość i sensowność jej działania, które według z góry zaplanowanych programów określałyby jej postępowanie w taki sposób, aby nie mogła stać się niebezpieczną! To będzie odpowiednikiem naszego hamowania. Twarz mego towarzysza była rozpromieniona, oczy mu zabłysły, był jak przeistoczony. — Więc według pana można skonstruować zupełnie bezpieczną Suemę? — zapytałem bez przekonania. — Oczywiście, to nawet bardzo proste. Już sobie wyobrażam, jak to zrobić! — No, wtedy rzeczywiście podaruje pan ludzkości genialnego pomocnika we wszystkich dziedzinach! — Podaruję! — wykrzyknął. — I to nawet bardzo prędko! Ułożyłem się po cichu na swoim posłaniu i zamknąłem oczy. Wyobraziłem sobie kolumny, uwieńczone szklanymi kulami, które będą w
przyszłości kierowały pociągami, samochodami, samolotami, a może i statkami kosmicznymi. Maszyny elektronowe kierują obrabiarkami i zautomatyzowanymi fabrykami. Maszyny przeprowadzają w laboratoriach doświadczenia, analizują je, szybko porównują ze wszystkim, co jest na ten temat znane. Są powołane, aby pomóc człowiekowi w udoskonaleniu rzeczy dawnych, w poszukiwaniu nowych, w przezwyciężaniu trudności. Zasnąłem niepostrzeżenie pośród tych myśli. Gdy się obudziłem, pociąg stał. Spojrzałem w okno i zobaczyłem zalany słońcem dworzec w Soczi. Był wczesny ranek, lecz słońce Południa zalewało wszystko swymi promieniami. W przedziale nie było nikogo. Ubrałem się szybko i wyszedłem na peron. Przy wejściu do wagonu spotkałem naszego konduktora. — A gdzie ten obywatel w piżamie, który się spóźnił na swój pociąg? — zapytałem. — Ach, ten dziwak! — zawołał konduktor. — On tego ten… I machnął ręką w nieokreślonym kierunku. — Co? — Pojechał. — Pojechał? — zdziwiłem się. — Dokąd? — Z powrotem. Wyskoczył jak wariat, wciąż w tej samej piżamie, i wsiadł do pociągu jadącego w przeciwnym kierunku. Osłupiałem. — Wie pan, tutaj czekali na niego przyjaciele. Namawiali go, żeby został, a on, taki strasznie podniecony, cały czas mówił im o jakichś hamulcach, które musi niezwłocznie zrobić. Zabawny facet! Zrozumiałem, co się stało, i wybuchnąłem, śmiechem. — Tak, tak, te hamulce są mu rzeczywiście niezwłocznie potrzebne… I równocześnie pomyślałem, że ludzie opanowani pewnymi ideami i wierzący w ich urzeczywistnienie nie potrzebują odpoczynku. A więc niedługo usłyszymy o Suemie ,,z hamulcami”. No cóż, poczekamy! Rozległ się gwizdek. Wróciłem do przedziału i usiadłem. Otworzyłem okno i patrzyłem na lśniące morze, którego brzegiem bez pośpiechu, z godnością nasz pociąg szedł dalej na południe do Suchumi. Przełożyła Janina Dziarnowska
Anatolij Dnieprow RÓWNANIA MAXWELLA Owa koszmarna przygoda zaczęła się pewnego sobotniego wieczoru. Przeglądałem miejscową gazetę popołudniową i na ostatniej stronie natrafiłem na ogłoszenie: „Towarzystwo Kraftstudta przyjmuje od instytucji oraz osób prywatnych zlecenia na wykonanie wszelkiego rodzaju prac z zakresu obliczeń oraz analiz matematycznych. Gwarancja wysokiej jakości wykonania. Zlecenia kierować pod adresem: Weltstrasse 12”. Było to akurat to, o czym nie śmiałem nawet marzyć. Przez wiele tygodni trudziłem się nad rozwiązaniem równań Maxwella, które opisywały zachowanie się fal elektromagnetycznych w ośrodkach niejednorodnych o osobliwej budowie. W końcu udało mi się dokonać szeregu przybliżeń i uproszczeń i nadać równaniom taką postać, że mogła je rozwiązać matematyczna elektronowa maszyna cyfrowa. Sądziłem już, że wypadnie mi przedsięwziąć podróż do stolicy, gdzie miałem zamiar prosić administrację ośrodka obliczeniowego, aby dokonano tam wszystkich potrzebnych mi obliczeń. Obecnie jednak ośrodek obliczeniowy zawalony jest zamówieniami wojskowymi. Nic tam nikogo nie obchodzą próby teoretyczne prowincjonalnego fizyka, interesującego się prawami rozchodzenia się fal radiowych. A oto proszę, w naszym małym miasteczku znalazł się ośrodek obliczeniowy, który poprzez ogłoszenia prasowe poszukuje zleceniodawców. Wstałem zza biurka i podszedłem do telefonu, chcąc natychmiast połączyć się z Towarzystwem Kraftstudta. W tym momencie zorientowałem się, że prócz adresu ośrodka obliczeniowego nie podano w gazecie nic więcej. „Solidny ośrodek matematyczny bez telefonu? To niemożliwe!” Wobec tego zadzwoniłem do redakcji gazety. — Niestety, to jest wszystko, cośmy otrzymali od Kraftstudta — powiedział sekretarz redakcji. — W ogłoszeniu nie podano żadnego telefonu. W książce telefonicznej Towarzystwo Kraftstudta także nie figurowało. Płonąc z niecierpliwości, by jak najszybciej otrzymać rozwiązania równań, wyczekiwałem poniedziałku. Parokrotnie odrywałem się od starannie wypisanych na papierze równań, za którymi kryły się skomplikowane procesy fizyczne, i myśli moje zwracały się ku Towarzystwu Kraftstudta. „Wychodzą ze słusznego założenia —
rozważałem. — W naszych czasach, gdy każdej myśli człowieka próbuje się nadać postać wzoru matematycznego, trudno wykoncypować bardziej intratne zajęcie”. Ale, ale, kim właściwie jest ten Kraftstudt? Od dawna mieszkam w tym mieście, ale żadnego Kraftstudta chyba nie znam. Mówię „chyba”, bo jakoś bardzo niejasno przypominam sobie, że kiedyś, zdaje się, spotkałem się już z tym nazwiskiem. Ale gdzie, kiedy, w jakich okolicznościach, tego nie pamiętam. Wreszcie nadszedł długo oczekiwany poniedziałek. Wsadziłem do kieszeni kartkę ze swoimi równaniami i wyruszyłem na poszukiwanie Weltstrasse 12. Mżył drobny wiosenny deszczyk, musiałem więc wziąć taksówkę. — To dosyć daleko — rzekł kierowca — za rzeką, przy szpitalu psychiatrycznym. W milczeniu skinąłem głową i pojechaliśmy. Jechaliśmy około czterdziestu minut. Minąwszy rogatki miasta, przejechaliśmy przez most nad rzeką, okrążyliśmy jezioro i znaleźliśmy się na pagórkowatym terenie, porosłym wyschniętymi zeszłorocznymi chwastami. Gdzieniegdzie przebijała już wczesna wiosenna zieleń. Wreszcie ukazały się dachy, a potem czerwona cegła murów położonego w dole szpitala psychiatrycznego, który w naszym mieście nazwano żartobliwie „przybytkiem mędrców”. Wzdłuż wysokiego murowanego ogrodzenia z tłuczonym szkłem biegła droga wysypana szlaką. Kierowca skręcał kilka razy w labiryncie murów. W końcu zatrzymał auto przed niewielkimi drzwiami. — To tu. Dwunasty numer. Byłem niemile zaskoczony, gdy się zorientowałem, że drzwi, które według wszelkiego prawdopodobieństwa prowadziły do biura Towarzystwa Kraftstudta, stanowiły jednocześnie wejście do „przybytku mędrców”. „Czy Kraftstudt aby nie zaangażował wariatów do wykonywania w s z e l k i e g o r o d z a j u p r a c m a t e m a t y c z n y c h ?” — pomyślałem sobie i uśmiechnąłem się. Podszedłem do drzwi i nacisnąłem guzik dzwonka. Czekałem długo, chyba z pięć minut. Wreszcie drzwi się otworzyły. Ukazał się w nich młody człowiek o bladej twarzy i zjeżonych gęstych włosach, mrużąc oczy porażone światłem dziennym. — Słucham pana? — zwrócił się do mnie. — Czy tu się mieści Towarzystwo Matematyczne Kraftstudta? — zapytałem. — Tak.
— Panowie dawali ogłoszenie w gazecie… — Tak. — Przyniosłem zamówienie. — Proszę, niech pan pozwoli. Zwróciłem się do kierowcy, powiedziałem, żeby zaczekał, i pochylając się wszedłem do środka. Gdy zamknęły się za mną drzwi, znalazłem się w zupełnych ciemnościach. — Proszę, niech pan pozwoli za mną. Ostrożnie, tu schodki. Teraz na lewo. Znów schodki. Teraz pójdziemy w górę… Mówiąc to, mój przewodnik prowadził mnie za rękę przez ciemne, kręte korytarze, schodami to w dół, to w górę… Wreszcie nad głową zajaśniało przyćmione żółtawe światło; wspiąwszy się po stromych kamiennych schodach Znalazłem się w niewielkim hallu z oszkloną przegrodą. Młody człowiek szybko wszedł za przepierzenie, otworzył szerokie okienko i zwrócił się do mnie: — Słucham pana. Miałem uczucie, jakbym trafił nie tu, gdzie trzeba. Ten półmrok, ten podziemny labirynt i wreszcie ten głuchy pokój, bez okien, z jedną jedyną słabiutką żarówką pod sufitem — to wszystko w żaden sposób nie kojarzyło mi się z nowoczesnym ośrodkiem obliczeniowym. Stałem, oglądając się z niedowierzaniem wokół. — Słucham pana — powtórzył młody człowiek, wychylając się przez okienko. — Ach, tak! A więc to tu mieści się ośrodek obliczeniowy Towarzystwa Kraftstudta? — Tak, tak — przerwał mi z nutą zniecierpliwienia w głosie. — Mówiłem już panu, że tutaj. O co chodzi w pańskim zamówieniu? Wyciągnąłem z kieszeni kartkę z zapisem równań i podałem mu przez okienko. — To jest przybliżenie liniowe tych oto równań, podane w pochodnych cząstkowych — zacząłem wyjaśniać niepewnym głosem. — Chciałbym, żeby panowie rozwiązali mi je cyfrowo, przynajmniej na granicy dwóch ośrodków… Rozumie pan, to jest równanie dyspersji i tutaj szybkość rozchodzenia się fal radiowych jest zmienna w każdym punkcie. Młody człowiek zmiął w dłoni moją kartkę i zwrócił się do mnie nieoczekiwanie. — Wszystko jasne. Na kiedy potrzebne jest panu rozwiązanie? — Jak to na kiedy? — zdziwiłem się. — To panowie powinni mi powiedzieć, kiedy otrzymam wynik.
— Jutro. Odpowiada panu? — zapytał, zwróciwszy na mnie czarne oczy o głębokim spojrzeniu. — Jutro?! — Tak, jutro. Powiedzmy, na godzinę dwunastą. — Boże, cóż za maszynę panowie mają?! Tak szybko pracuje? — Więc tak, jutro o dwunastej otrzyma pan rozwiązanie. Cena — czterysta marek. Opłata gotówką. Bez słowa podałem mu pieniądze i wizytówkę, na której widniało moje nazwisko oraz adres. Prowadząc mnie przez podziemny labirynt do wyjścia, młody człowiek zapytał: — Ach, więc to pan jest profesorem Rauchem? — Tak, owszem. A dlaczego pan pyta? — Kiedy organizowaliśmy ośrodek obliczeniowy, przypuszczaliśmy, że wcześniej czy później zjawi się pan u nas. — Dlaczego panowie tak sądzili? — zapytałem. — A od kogóż jeszcze można spodziewać się zleceń w tej dziurze? Odpowiedź wydała mi się całkiem przekonująca. Nie zdążyłem się nawet pożegnać z młodym człowiekiem, gdy drzwi się za mną zatrzasnęły. W drodze powrotnej przez cały czas myślałem o tym dziwnym ośrodku obliczeniowym, który znajdował się pod wspólnym dachem z „przybytkiem mędrców”. Gdzie i kiedy spotkałem się z nazwiskiem Kraftstudta? Nazajutrz z niecierpliwością oczekiwałem porannej poczty. Gdy o godzinie pół do dwunastej rozległ się przy drzwiach dzwonek, zerwałem się z miejsca i ruszyłem, by otworzyć listonoszowi. Ku swemu zdumieniu ujrzałem przed sobą chudziutką, bladą dziewczynkę, trzymającą w rękach wielką niebieską kopertę. — Czy pan profesor Rauch? — zapytała. — Tak. — Przyniosłam przesyłkę od Kraftstudta. Proszę o pokwitowanie. Cieniutkie jej rączki grzebały chwilę w kieszeniach palta, po czym dziewczynka podała mi książkę. Na pierwszej kartce książki, którą mi wręczyła, widniało jedno jedyne nazwisko — moje. Pokwitowałem i chciałem jej dać parę fenigów. — O, co pan — zarumieniła się i bąknąwszy cichutko „do widzenia”, ulotniła się. Z kopertą w ręku wróciłem do gabinetu. Patrząc na fotokopię gęsto
zapisanego rękopisu, z początku nie mogłem nic zrozumieć. Po elektronowej matematycznej maszynie cyfrowej spodziewałem się czegoś wręcz innego: długich kolumienek cyfr, w których po jednej stronie powinny widnieć wartości argumentów, po drugiej zaś — wartości rozwiązania równań. To, co miałem przed sobą, w niczym tego nie przypominało. Było to dokładne i kompletne rozwiązanie moich równań! Przebiegłem oczami kartkę po kartce, coraz bardziej zagłębiając się w ścisłe i zdumiewające swą doskonałością, jasnością i pomysłowością obliczenia. Człowiek, który rozwiązywał równania, dysponował imponującą wiedzą matematyczną… Mogliby mu jej pozazdrościć najtężsi matematycy. Rozwiązania dokonano w oparciu o prawie wszystkie dziedziny matematyki: teorię równań różniczkowych i całkowych, liniowych i nieliniowych, teorię funkcji zmiennej zespolonej, teorię grup, teorię mnogości — a nawet o takie działy matematyczne, zdawałoby się, nie mające bliższego związku z tym konkretnym problemem, jak topologia, teoria liczb oraz logika matematyczna. Omal nie krzyknąłem z podziwu, gdy w wyniku uogólnienia wielkiej ilości twierdzeń, rozwiązań szczególnych, wzorów i równań, pojawiło się wreszcie i samo rozwiązanie, którego zapis matematyczny zajmował całe trzy wiersze. Najbardziej jednak fantastyczne było to, że nieznany matematyk postarał się również nadać owej tasiemcowej formule zapis przejrzysty. Znalazł on przybliżoną, lecz bardzo przy tym ścisłą, krótką i prostą formę zapisu matematycznego, składającego się z samych tylko elementarnych wyrażeń algebraicznych i trygonometrycznych. Na końcu, na niewielkiej wklejce, rozwiązanie równań zostało przedstawione w formie graficznej. Niczego więcej nie można było sobie życzyć. Równanie, które jak sądziłem nie da się przedstawić w postaci skończonej, zostało rozwiązane. Ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia i zachwytu, zabrałem się ponownie do dokładniejszego studiowania fotokopii. Tym razem zauważyłem, że człowiek, który rozwiązywał moje zadanie, pisał gorączkowo, drobniutkim pismem, jakby chcąc zaoszczędzić każdy milimetr papieru i każdą sekundę czasu. Całość stanowiła dwadzieścia osiem stron i wyobraziłem sobie, jak tytaniczna musiała być praca owego matematyka. Proszę spróbować napisać własnoręcznie w ciągu jednej doby list do kogoś ze znajomych o objętości dwudziestu ośmiu stron albo zapełnić dwadzieścia osiem stron własnego życiorysu, lub wreszcie
spróbować z jakiejkolwiek bądź książki, w sposób zupełnie mechaniczny, bez zwracania uwagi na sens słów, po prostu zwyczajnie przepisać dwadzieścia osiem stron, a przekonacie się, że to piekielna praca. A nie był to przecież list do znajomego ani też przepisany fragment starego romansu. Było to rozwiązanie niezwykle skomplikowanego zagadnienia matematycznego i pomyśleć — dokonano tego w ciągu jednej doby! Przez kilka godzin bez przerwy wlepiałem oczy w zapisane kartki i z każdą godziną coraz bardziej rosło moje zdumienie. Gdzie Kraftstudt wynalazł takiego matematyka? Na jakich warunkach pracuje u niego? Co to za jeden? Chyba jakiś nieznany geniusz? A może to jeden z tych przypadków cudu natury ludzkiej, które spotyka się czasem na granicy normalności i obłąkania? Może to jeden z takich unikatów, którego udało się Kraftstudtowi wynaleźć w „przybytku mędrców”? Historia zna wypadki, gdy genialni matematycy trafiali w końcu do szpitali psychiatrycznych. Może matematyk, który tak wspaniale rozwiązał moje zadanie, należy również do tej kategorii ludzi? Takie oto pytania prześladowały mnie przez cały dzień. Mimo wszystko fakt pozostawał faktem. Zadanie rozwiązała nie maszyna, lecz człowiek — jakiś niebywały geniusz matematyki, o którym świat nic nie wie. Następnego dnia, ochłonąwszy nieco z wrażenia, jeszcze raz przestudiowałem rozwiązanie, tym razem rozkoszując się nim, jak potrafią się rozkoszować ludzie słuchający dobrej muzyki. Było ono tak niezrównane, tak ścisłe, tak przejrzyste, że postanowiłem… powtórzyć eksperyment i zlecić Towarzystwu Kraftstudta rozwiązanie jeszcze jednego zadania. Na szczęście nie zbywało mi na nich; wybrałem równanie, którego rozwiązanie uważałem zawsze za absolutnie beznadziejne, i to nie tylko w postaci skończonej; uważałem za niemożliwe nawet sprowadzenie go do postaci potrzebnej, by podać je do rozwiązania maszynie matematycznej. Równanie to także dotyczyło teorii rozchodzenia się fal radiowych, ale tym razem zagadnienie było specyficzne i wyjątkowo skomplikowane, ze źródłami ruchomymi w ośrodku, którego właściwości podlegają zmianom w czasie i w przestrzeni. Było to jedno z owych równań, które teoretycy fizyki wypisują po to jedynie, by się nimi podelektować, a potem puścić w niepamięć, bo i tak są zbyt skomplikowane, by mogły się przydać komuś w praktyce… Gdy rozwarły się drzwi w ścianie z czerwonej cegły, przywitał mnie znów ten sam młody człowiek. Ujrzawszy mnie uśmiechnął się
tajemniczo. — Mam jeszcze jedno zadanie… — zacząłem. Kiwnął głową i tak jak za pierwszym razem poprowadził mnie przez ciemne korytarze do swej mrocznej poczekalni bez okien. Znałem już procedurę, podszedłem do okienka i podałem mu kartkę z równaniem. — To u panów nie maszyny liczą? — Jak pan widzi — odrzekł, nie odrywając oczu od kartki. — Człowiek, który rozwiązał moje pierwsze zadanie to wielki talent matematyczny — rzekłem. Młody człowiek nie odpowiedział nic, zagłębiony w czytaniu rękopisu. — Jednego mają go panowie czy też kilku? — zapytałem. — A czy to ma coś wspólnego z tym, czego pan potrzebuje? Firma daje gwarancję… Nie zdążył dokończyć zdania. Głęboką ciszę podziemi rozdarło przeraźliwe, nieludzkie wycie. Przebiegł mnie dreszcz i zacząłem nasłuchiwać. Krzyk dochodził skądś zza ściany. Ktoś krzyczał, a właściwie wydzierał się na całe gardło, jakby go tam poddawano nieludzkim torturom. Młody człowiek zmiął kartkę z moim zadaniem, umknął spojrzeniem w bok, potem spojrzał na mnie i wybiegając zza przegródki złapał mnie za rękę i pociągnął ku wyjściu. — Co to było? — zapytałem go, ledwie łapiąc oddech, już przy samych drzwiach na ulicę. Zamiast odpowiedzi wypalił: — Rozwiązanie otrzyma pan pojutrze o dwunastej. Pieniądze proszę przekazać gońcowi. Po tych słowach zniknął — zostałem sam przed taksówką. Czyż muszę mówić, że po tym wypadku straciłem do reszty spokój? Po pierwsze, nie mogłem ani przez chwilę zapomnieć przerażającego krzyku, który, zdawało się, wstrząsnął grubymi murami ośrodka obliczeniowego Towarzystwa Kraftstudta. Po wtóre, wciąż jeszcze znajdowałem się pod wrażeniem tego, że to jeden człowiek w ciągu jednej doby rozwiązał tak trudne zadanie matematyczne. A po trzecie, jak w gorączce oczekiwałem na rozwiązanie mojego drugiego zadania. Jeśli i ono zostanie rozwiązane, to wówczas… W dwa dni później rękami drżącymi z podniecenia odbierałem kopertę, przyniesioną przez gońca Towarzystwa Kraftstudta. Z jej objętości mogłem wnosić, że znajduje się tam jednak rozwiązanie tego niezwykle skomplikowanego zadania matematycznego. Z pewnym niepokojem
spoglądałem na chudziutką istotkę stojącą przede mną. Nagle olśniła mnie myśl. — Proszę wejść, już przynoszę pieniądze. — Nie, nie trzeba — dziewczynka poruszyła się jakby strwożona — zaczekam tutaj… — Ależ, proszę wejść, po co ma pani marznąć — rzekłem i prawie siłą wciągnąłem ją do pokoju. — Muszę przejrzeć pracę i zobaczyć, czy warta jest, by za nią płacić. Dziewczynka przywarła plecami do drzwi i spoglądała na mnie otwartymi szeroko oczami… — To zabronione… — wyszeptała. — Co zabronione? — Wchodzić do domu klientów… Dostałam taką instrukcję, proszę pana. — Niech pani machnie ręką na tę instrukcję. Ja tu jestem gospodarzem i nikt się nie dowie, że wstępowała pani do mnie. — O, proszę pana… Oni o wszystkim się dowiedzą, a wtedy… — Co wtedy? — zapytałem, podchodząc do niej. — O, to straszne… Nagle pochyliła głowę i rozpłakała się. Położyłem rękę na jej ramieniu, w tym momencie wzdrygnęła się gwałtownie i wyskoczyła za drzwi. — Proszę natychmiast o siedemset marek, muszę już iść — wyrzekła głosem drżącym, ale pełnym stanowczości. Podałem jej pieniądze, wyrwała mi je z rąk i umknęła. Gdy otworzyłem kopertę, omal nie krzyknąłem ze zdumienia. Przez dłuższą chwilę patrzyłem na stosik fotokopii nie wierząc własnym oczom. Najbardziej zdumiało mnie to, że wyliczenia były pisane innym charakterem pisma. Drugi genialny matematyk! Ten wszakże był jeszcze bardziej genialny niż pierwszy, gdyż na pięćdziesięciu trzech arkuszach papieru rozwiązał równania po stokroć trudniejsze niż poprzednie. Przebiegając wzrokiem kartki, wypełnione energicznym, zamaszystym pismem, wpatrując się w całki, sumy, wariacje i inne wzory z najtrudniejszych dziedzin nauk matematycznych, pomyślałem sobie w pewnym momencie, że znalazłem się oto w jakimś nie znanym mi dziwnym świecie matematyki, w którym wszelkie trudności utraciły znaczenie. Jakby po prostu nigdy nie istniały. Wydawać się mogło, że matematyk, który rozwiązał moje drugie zadanie, nie miał żadnych wątpliwości, tak samo jak my, gdy dodajemy lub odejmujemy w słupku dwucyfrowe liczby.
Kilkakrotnie przerywałem czytanie rękopisu, by zajrzeć do podręczników matematyki. Zdumiewała mnie sprawność, z jaką nie znany mi matematyk posługiwał się najbardziej skomplikowanymi twierdzeniami i tematami. Logika jego była wprost niewiarogodna, głębia myśli nieogarniona, a metoda rozwiązania nie nasuwała żadnych zastrzeżeń. Gdyby najgenialniejsi matematycy wszystkich czasów i narodów, tacy jak: Newton, Leibniz, Gauss, Euler, Łobaczewski, Weierstrass, Hilbert i wielu innych, mogli widzieć, jak rozwiązano to zadanie, byliby bez wątpienia nie mniej ode mnie zdumieni. Po przestudiowaniu rękopisu, całkiem oszołomiony i z zachwianym poczuciem rzeczywistości, pogrążyłem się w myślach. „Skąd Kraftstudt wziął takich matematyków?” — Teraz byłem już pewien, że miał ich nie dwóch i nie trzech, lecz z pewnością całą grupę. Nie mógł przecież zakładać poważnego ośrodka obliczeniowego zatrudniając tylko dwie czy trzy osoby. Jak mu się to udało? Dlaczego firma mieści się w tym samym gmachu, co dom wariatów? Kto i dlaczego krzyczał tak nieludzko tam za ścianą? „Kraftstudt, Kraftstudt…” — nazwisko to gdzieś i kiedyś usłyszane chodziło mi po głowie, dręczyło mnie. Ale gdzie i kiedy? Kto się ukrywa za tym nazwiskiem? Chodziłem po gabinecie, ściskałem głowę rękami i usiłowałem przypomnieć sobie, co wiedziałem o Kraftstudcie. Potem znów zasiadłem do genialnego manuskryptu, rozkoszując się jego treścią, studiując wszystko oddzielnie i po kolei, zagłębiając się w tok dowodzenia poszczególnych twierdzeń i wyprowadzenia wzorów. Nagle zerwałem się na równe nogi. Teraz bowiem przypomniał mi się przeraźliwy, nieludzki krzyk równocześnie z nazwiskiem Kraftstudta. Skojarzenie to nie było przypadkowe. Inaczej zresztą być nie mogło. Tak właśnie — nieludzki krzyk kogoś katowanego i Kraftstudt! Oba te elementy tworzyły nierozłączną całość. W czasie drugiej wojny światowej niejaki Kraftstudt był oficerem śledczym w hitlerowskim obozie koncentracyjnym w Grazu. Po wojnie stanął przed sądem. Za katowanie i mordowanie ludzi został skazany na dożywotnie więzienie. Od tamtej chwili wszelki słuch o nim zaginął. Przypomniałem sobie opublikowane we wszystkich gazetach zdjęcie tego człowieka w mundurze obersturmführera SS, w pince–nez, o oczach szeroko otwartych, nawet jakby zdziwionych, i otyłej twarzy. Trudno było uwierzyć, że człowiek o takiej fizjonomii mógł być oprawcą w hitlerowskich katowniach. Jednakże, równocześnie ze zdjęciem, podawano szczegółowe zeznania świadków i wyniki śledztwa. Tak, Kraftstudt
rzeczywiście był oprawcą. Co się z nim stało po procesie? Czy aby go teraz nie zwolniono, tak jak wielu innych zbrodniarzy? Ale co on może mieć wspólnego z matematyką? Gdzież tu jakiś logiczny związek: oprawca z obozów i genialne rozwiązywanie równań różniczkowych i całkowych? W tym miejscu nić moich rozważań rwała się i wiedziałem, że nie potrafię powiązać tych dwu ogniw. Coś się tu nie zgadzało, kryła się w tym jakaś tajemnica, której nie byłem w stanie wyjaśnić za pomocą czysto abstrakcyjnego rozumowania. Nie wiem, jak długo łamałem sobie nad tym głowę i próbowałem sprowadzać do wspólnego mianownika wszystkie te elementy — Kraftstudta, „przybytek mędrców” i grupę genialnych matematyków — i w żaden sposób to mi się nie udawało. W dodatku jeszcze ta dziewczynka, która oświadczyła, że „oni i tak się o wszystkim dowiedzą…” Jakaż była bojaźliwa i wylękniona! Po kilku dniach dręczących rozmyślań doszedłem do przekonania, że jeśli nie wyjaśnię tej tajemnicy, to całkiem mi się w głowie pomiesza. Przede wszystkim postanowiłem się przekonać, czy Kraftstudt z ośrodka matematycznego i Kraftstudt, zbrodniarz wojenny, to jedna i ta sama postać. Kiedy stanąłem po raz trzeci przed niskimi drzwiami, wiodącymi do firmy Kraftstudta, poczułem, że teraz musi się stać coś takiego, co odegra zasadniczą rolę w całym moim życiu. Nie wiem czemu, ale zwolniłem taksówkę i dopiero gdy auto skryło się za zakrętem, zadzwoniłem do drzwi. Odniosłem wrażenie, jak gdyby młody człowiek o zamkniętej, prawie starczej twarzy, oczekiwał mnie. Od razu wziął mnie za rękę i nie pytając o nic poprowadził przez ciemne podziemia do tej samej poczekalni, w której byłem już dwukrotnie. — A więc, z czym pan znów przychodzi? — zapytał impertynencko. — Chciałbym widzieć się osobiście z panem Kraftstudtem — bąknąłem. — Czy ma pan jakieś pretensje do firmy, panie profesorze? — spytał. — Chciałbym widzieć się z panem Kraftstudtem — powtórzyłem, starając się nie patrzeć w jego wielkie czarne oczy, które miały w tej chwili zły i urągliwy wyraz. — To pańska sprawa. Mnie to mało obchodzi — rzekł, gdy wytrzymałem trwające dłuższą chwilę spojrzenie jego badawczych oczu. — Proszę poczekać tutaj.
Po czym znikł w jakichś drzwiach za oszkloną przegrodą i nie było go przeszło pół godziny. Zdrzemnąłem się już prawie, gdy posłyszałem szmer w końcu sali i w półmroku ukazała się postać człowieka w białym fartuchu ze stetoskopem w rękach. „Doktor — pomyślałem sobie. — Zaraz zacznie mnie badać i osłuchiwać. Czyż muszę przejść przez to, zanim zobaczę się z panem Kraftstudtem?” — Pan pozwoli — rzekł doktor uprzejmie. Ruszyłem za nim, nie mając zielonego pojęcia o tym, co za chwilę stanie się ze mną i jakie konsekwencje mogą wyniknąć z tego mojego pomysłu. Minąwszy drzwi w oszklonej przegrodzie, pośpieszyłem za człowiekiem w białym fartuchu. Szliśmy długim korytarzem, do którego skądś z góry przenikało światło dnia. Korytarz kończył się wielkimi, masywnymi drzwiami. Doktor zatrzymał się. — Proszę tu zaczekać. Zaraz zostanie pan przyjęty przez Kraftstudta. Doktor zjawił się znowu po pięciu minutach. Szeroko otworzył drzwi i przez chwilę widziałem ciemny zarys jego sylwetki w promieniach wpadającego tu światła dziennego. — No cóż, chodźmy — rzekł głosem człowieka, który żałuje tego, co ma za chwilę nastąpić. Posłusznie ruszyłem za nim. Gdy weszliśmy do przestronnego jasnego pokoju o wielkich oknach, mimo woli przymknąłem oczy. Z odrętwienia wyrwał mnie ostry głos: — Proszę bliżej, profesorze Rauch. Odwróciłem się w prawo i zobaczyłem Kraftstudta, tego samego Kraftstudta, którego znałem z licznych zdjęć w gazetach. — Zdaje się, że pragnął pan widzieć się ze mną — zapytał bez przywitania, nie wstając zza biurka. — Czym mogę służyć? Szybko wziąłem się w garść i przełknąwszy ślinę podszedłem aż do samego biurka, przy którym siedział. — Ach, więc zmienił pan rodzaj zajęć? — spytałem, patrząc mu prosto w twarz. W porównaniu z tym, jakim był piętnaście lat temu, postarzał się wyraźnie, na twarzy, na ostro zarysowanych kościach policzkowych pojawiły się grube, zwiędłe fałdy. — Co pan ma na myśli, profesorze? — rzucił pytanie, patrząc na mnie i bacznie mnie obserwując. — Ja, panie Kraftstudt, sądziłem, a ściślej mówiąc, miałem nadzieję, że pan wciąż jeszcze… — Ach, o to chodzi!
I Kraftstudt roześmiał się na cały głos. — Inne czasy, Rauch. Inne… Co pana sprowadza do mnie, profesorze? — Panie Kraftstudt, jak może się pan domyślać, znam się coś niecoś na matematyce. Mam na myśli oczywiście matematykę współczesną. Sądziłem więc z początku, że zorganizował pan normalny ośrodek obliczeniowy, wyposażony w elektronowe maszyny. Jednakże już dwukrotnie przekonałem się, że tak nie jest. W pańskim ośrodku zadania matematyczne rozwiązują ludzie. Rozwiązują je wprost genialnie. A co najdziwniejsze — zdumiewająco szybko, nadludzko szybko. Ja, jeśli pan pozwoli, ośmieliłem się przyjść do pana, żeby zapoznać się z pańskimi matematykami, którzy naturalnie są ludźmi nieprzeciętnymi. Kraftstudt początkowo skrzywił twarz w uśmiechu, a potem zaczął śmiać się, najpierw cicho, później coraz głośniej i głośniej. — Czego pan się tak śmieje, panie Kraftstudt? — obruszyłem się. — Przecież każdy człowiek o zdrowych zmysłach musiałby popaść w zdumienie, zaznajomiwszy się z tymi rozwiązaniami równań, jakie przekazała do mojej dyspozycji pańska firma! — Śmieję się z czego innego, Rauch. Śmieję się z tego, że jest pan ograniczony i naiwny jak prowincjusz. Śmieję się z tego, że pan, profesorze, człowiek ogólnie szanowany w mieście, zawsze wprawiający wszystkich w podziw swą uczonością, tak beznadziejnie nie nadąża za gwałtownym postępem współczesnej nauki! Oburzyła mnie bezczelność byłego hitlerowskiego oprawcy. — Proszę słuchać! — zawołałem. — Zaledwie piętnaście lat temu specjalnością pana było torturowanie niewinnych ludzi rozpalonym żelazem. Jakie ma pan dziś prawo wymądrzać się na temat nauki współczesnej? Jeśli chce pan wiedzieć, Kraftstudt, przyszedłem, by się przekonać, jakimi metodami zmusza pan swoich podwładnych, wielce utalentowanych ludzi, do wykonania w ciągu jednej doby pracy, której podołać mógłby tylko człowiek genialny i to w ciągu paru lat. Przekonać się i powiadomić o tym wszystkich. Kraftstudt podniósł się z krzesła i nasępiwszy brwi podszedł do mnie. — Niech pan słucha, Rauch. Radziłbym panu nie wyprowadzać mnie z równowagi. Wiedziałem, że zgłosi się pan do mnie wcześniej czy później. Nie spodziewałem się jednak wcale, że tu, w swoim gabinecie, będę miał do czynienia z idiotą. Przyznaję, miałem nadzieję znaleźć w osobie pana, za pozwoleniem, sprzymierzeńca i pomocnika. — Co–o–o? — zawołałem, zaciskając z wściekłości pięści i podchodząc bliżej do biurka Kraftstudta.
Twarz Kraftstudta przybrała wyraz szarożółtej, bezkształtnej maski. Wyblakłe niebieskie oczy za szkłami pince–nez zmieniły się w dwie wąskie szparki, w których zaświecił jakiś zielony, jadowity blask. Przez chwilę miałem wrażenie, że przygląda mi się jak rzeczy, którą zamierza sobie przywłaszczyć. — A zatem chce pan, żebym wyjaśnił panu, czy nasza firma pracuje rzetelnie? Mało więc jeszcze panu tego, że dwa pańskie idiotyczne zadania zostały rozwiązane tak, jak powinny być rozwiązane w dwudziestym wieku? Chciałby pan jeszcze przekonać się na własnej skórze, co znaczy rozwiązywanie takich zadań? — mówił z jadowitym sykiem. Jego odpychająca twarz była jak bezkształtna bryła, pulsująca nieprzerwanie wściekłością i nienawiścią. — Dosyć tego! Ostatecznie, nie prosiłam wcale, żeby pan tu do mnie przychodził. Ale jeśli już pan przyszedł, i to z takimi zamiarami, dobrze, przyda nam się pan, czy będzie pan tego chciał, czy nie. Nie zauważyłem, że doktor, który przyprowadził mnie do gabinetu Kraftstudta, przez cały czas rozmowy stał z tyłu za mną. Szef firmy dał mu jakiś znak i w tej samej chwili silna ręka doktora pochwyciła mnie za twarz, mocno zacisnęła mi usta, druga zaś podsunęła pod nos kawałek waty, nasycony jakąś substancją o ostrym zapachu. Straciłem przytomność… Ocknąłem się na łóżku i długo nie mogłem się zdecydować na otworzenie oczu. Dokoła rozbrzmiewały głosy jakichś ludzi. Dyskutowali o czymś z przejęciem; była to dyskusja naukowa, której treść przez jakiś czas nie docierała do mojej świadomości. Dopiero gdy trochę oprzytomniałem, zacząłem chwytać sens zdań, wygłaszanych przez osoby, które znajdowały się koło mnie. — Henryk nie ma racji. Jak się okazało, kod impulsów, który ma pobudzać neurony środków woli, nie składa się wcale z pięćdziesięciu sygnałów następujących po sobie w równych odstępach czasu i pięciu dłuższych przerw między równymi seriami. Wczoraj sprawdzono to ostatecznie podczas eksperymentów z Nicholsem. — No wiesz, ten twój Nichols, to żaden przykład. Musisz wiedzieć, że kod dla pobudzenia neuronów jest w przypadku każdego człowieka indywidualny. To, co pobudza ośrodki woli u jednego, może pobudzać coś całkiem innego u kogoś drugiego. Na przykład pobudzenie elektryczne, które Nicholsowi sprawia rozkosz, u mnie powoduje głuchotę. Gdy zostanę podłączony w obwód, mam takie uczucie, jak gdyby wstawiono mi do uszu dwie trąby, przez które przelewa mi się do głowy huk silników
samolotowych. — Mimo wszystko rytm funkcjonowania ośrodków neuronów w mózgu ma u wielu ludzi cechy podobne. — Jak dotychczas jednak sprawa nie posunęła się poza analizę matematyczną — rzekł ktoś bezbarwnym głosem. — To tylko kwestia czasu. W danym przypadku doświadczenia pośrednie mają o wiele większe znaczenie niż doświadczenia bezpośrednie. Nikt nie odważy się wstawić ci do mózgu elektrody i obserwować, jakie wywołuje ona w nim impulsy, ponieważ zniekształciłoby to także impulsy. Co innego generator, w którym można regulować w szerokich zakresach modulację częstości kodu impulsów. Pozwala to na dokonywanie doświadczeń bez naruszania struktury mózgu jako całości. — Jak by to powiedzieć — odezwał się ktoś tym samym, wciąż bezbarwnym głosem. — Rozumowanie twoje przeczy przypadkowi, jaki miał miejsce z Gorenem i z Voydem. Pierwszy zmarł w ciągu dziesięciu sekund od chwili, gdy został umieszczony w polu, w którym dziesięć kolejnych sygnałów napięcia następowało z częstotliwością siedmiuset herców, z przerwami trwającymi pięć dziesiątych sekundy. Drugi zaś tak wył z bólu, że trzeba było natychmiast wyłączyć generator. Zapominacie o podstawowym twierdzeniu neuro–cybernetyki, że we włóknach neuronów, które istnieją w organizmie człowieka, powstaje olbrzymia ilość obwodów. Biegnące po nich impulsy charakteryzuje specyficzna częstotliwość oraz każdorazowo swoisty kod. Wystarczy popaść w rezonans z dowolnym z tych obwodów, a obwód może wzbudzić się do stanu wprost niewiarogodnego. Jeśli można tak rzec — doktor działa na ślepo. I to, że jeszcze żyjecie, jest po prostu przypadkiem. W tym momencie rozmowy otworzyłem oczy. Pokój, w którym znajdowałem się, przypominał wielką salę szpitalną z łóżkami ustawionymi wzdłuż ścian. Pośrodku stał duży, drewniany stół, na którym poniewierały się resztki jedzenia, puszki po konserwach, niedopałki papierosów i strzępki papieru. Z góry padało na to wszystko słabe światło elektryczne. Dźwignąłem się na łokciach i rozejrzałem. Rozmowa od razu urwała się. — Gdzie ja jestem? — wyszeptałem, wodząc oczami wokoło. Usłyszałem, jak ktoś za moimi plecami powiedział: „Ten nowy przyszedł już do siebie…” — Gdzie ja jestem? — powtórzyłem pytanie, zwracając się do wszystkich naraz.
— Jak to, nie wie pan? — odezwał się z prawej strony młody człowiek, siedzący na łóżku w samej bieliźnie. — Tu jest firma Kraftstudta, naszego stwórcy i nauczyciela. — Stwórcy i nauczyciela? — wybąkałem, trąc dłonią czoło. Głowę miałem ciężką, jakby nalaną ołowiem. — Jakiż tam z niego nauczyciel, przecież to zbrodniarz wojenny. — Zbrodnia, przestępstwo — to pojęcie względne. Wszystko zależy od celu, w imię którego czegoś się dokonuje. Jeśli cel jest wzniosły, każdy postępek jest dobry — wypalił mój sąsiad z prawej. Zdumiony próbką tak wulgarnego makiawelizmu spojrzałem na niego z ciekawością. — Gdzie nauczył się pan takich mądrości, młody człowieku? — spytałem zwracając się do niego. — Pan Kraftstudt — nasz stwórca i nauczyciel! — nagle zaczęli powtarzać jeden przez drugiego wszyscy obecni. „A więc, rzeczywiście trafiłem do »przybytku mędrców«„ — pomyślałem sobie gorzko. — No tak, panowie. Źle jest z wami, jeśli wygadujecie takie rzeczy — powiedziałem, przypatrując im się uważnie. — Idę o zakład, że u tego nowego matematyka znajduje się w przedziale częstotliwości od dziewięćdziesięciu do dziewięćdziesięciu pięciu herców! — zawołał podnosząc się na łóżku otyły jegomość. — Uczucie bólu zaś można u niego wywołać przy częstotliwości nie większej od stu czterdziestu herców jednostajnie przyśpieszonego kodu impulsów! — zawołał inny. — Do snu natomiast można by go przymusić seriami sygnałów po osiem impulsów na sekundę z dwusekundową przerwą po każdej serii! — Jestem przekonany, że ten nasz nowy będzie odczuwał głód podczas wzbudzenia impulsowego o częstotliwości stu trzech herców przy logarytmicznym wzroście natężenia impulsów. * Zdarzyło się najgorsze, co mogłem sobie wyobrazić. Nie ulegało wątpliwości, że wszyscy oni byli niespełna rozumu. Dziwne mi się wydało tylko jedno — wszyscy mówili o tym samym; o jakichś kodach i impulsach, mając przez cały czas na uwadze moje doznania. Obstąpili mnie i patrząc mi prosto w oczy, wymieniali głośno jakieś cyfry,
wspominali coś o modulacjach i sile natężenia, snując rozważania, jak będę się zachowywał „pod generatorem” i „między ściankami” i jakie napięcie będzie potrzebne w moim przypadku. Zdając sobie sprawę, że z chorymi umysłowo lepiej nie zaczynać, możliwie jak najdelikatniej zwróciłem się do swego sąsiada, siedzącego na łóżku na prawo ode mnie. Wydał mi się bardziej normalny od reszty. — Niech mi pan powie, o czym to panowie wciąż mówią? Jestem zupełnym profanem w tych sprawach. Jakieś tam kody, impulsy, neurony, bodźce… Cały pokój zagrzmiał śmiechem. Mieszkańcy jego aż się zataczali, kiwając się to w przód, to w tył, obejmując się wzajemnie rękami i nachylając niemal do podłogi. Śmiech nie przestawał rozbrzmiewać nawet wówczas, gdy pełen oburzenia wstałem i chciałem na nich krzyknąć. — Obwód czternasty. Częstotliwość osiemdziesiąt pięć herców! Wzbudzenie uczucia gniewu! — zawołał któryś z nich i śmiech stał się jeszcze bardziej homerycki. Wówczas usiadłem na swoim łóżku, czekając aż się uspokoją. Pierwszy ochłonął mój sąsiad z prawej. Podszedł do mnie, usiadł obok i spojrzał mi prosto w oczy. — To rzeczywiście nic nie wiesz? — Słowo honoru, nic nie wiem. I nie rozumiem ani słowa z tego co mówicie. — Słowo honoru? — Słowo honoru. — No więc dobrze. Wierzymy ci, chociaż to przypadek bardzo rzadki. Denis, wstań i opowiedz nowemu, dlaczego tu jesteśmy. — Tak, Denis, opowiedz mu. Niechże i on będzie tak jak my szczęśliwy. — Szczęśliwy? — zdziwiłem się. — Czy panowie są szczęśliwi? — Oczywiście, naturalnie! — zawołali chórem. — Przecież osiągnęliśmy próg doskonałości. Największą rozkoszą dla człowieka jest poznanie samego siebie. — Czy to znaczy, że przedtem panowie nie znali siebie? — wyraziłem zdziwienie. — Oczywiście, że nie. Ludzie nie znają samych siebie. Tylko ci, którzy zapoznali się z neuro–cybernetyką, tylko ci mogą poznać siebie. — Chwała naszemu nauczycielowi! — zawołał któryś. — Chwała naszemu nauczycielowi! — automatycznie powtórzyli wszyscy.
Ten, którego nazwano Denisem, podszedł do mnie, usiadł na łóżku naprzeciwko mnie i tępym, znużonym głosem zapytał: — Jakie masz wykształcenie? — Jestem profesorem fizyki. — A czy znasz się na biologii? — Bardzo powierzchownie. — A na psychologii? — Jeszcze mniej. — Na neuropsychologii? — W ogóle się nie znam. — A na cybernetyce? — Kiepsko. — Na neuro–cybernetyce i na ogólnej teorii regulacji biologicznej? — Nie mam o tym zielonego pojęcia. W pokoju rozległ się szmer zdumienia. — To źle — tępo odburknął Denis. — Nic nie zrozumie. — Niech pan już opowiada! Postaram się zrozumieć. — Zrozumie po pierwszych dwudziestu seansach z generatorem — zawołał któryś. — Ja już po pięciu zrozumiałem! — zawołał inny. — Będzie jeszcze lepiej, jeśli ze dwa razy znajdzie się między ściankami. — Wszystko jedno, Denis, niech pan opowiada — nalegałem. Czułem, jak opanowuje mnie zgroza. — A więc, czy ty rozumiesz, co to jest życie? Długo siedziałem, patrząc w milczeniu w oczy Denisowi. — Życie to bardzo skomplikowane zjawisko natury — rzekłem w końcu. Ktoś roześmiał się w głos. Za nim jeszcze ktoś drugi. A potem inni. Wszyscy mieszkańcy sali spoglądali na mnie jak na człowieka, który powiedział coś wyjątkowo głupiego. Jeden tylko Denis patrzył z niemym wyrzutem i kiwał głową. — Źle z tobą. Wielu jeszcze rzeczy będziesz się musiał nauczyć — rzekł. — Jeśli powiedziałem coś niestosownego, to wytłumacz mi to. — Wytłumacz mu, Denis, wytłumacz! — wołano zewsząd. — Więc dobrze. Słuchaj. Życie jest to nieprzerwany obieg zakodowanych bodźców elektrochemicznych w systemie neuronów twojego organizmu.
Zamyśliłem się. Obieg bodźców w siatce neuronów. Gdzieś, kiedyś słyszałem już coś podobnego. — I co dalej, Denis, co dalej? — Wszystkie twoje doznania, które stanowią istotę twojego duchowego „ja” — to impulsy elektrochemiczne, przekazywane przez receptory do wyższych regulatorów mózgu i po przetworzeniu powracające do efektorów. — Tak. I co dalej? — Każde doznanie, odbierane ze świata zewnętrznego, jest przekazywane przez włókna nerwowe do mózgu. Jedno doznanie różni się od drugiego wzorem kodu, jego częstotliwością, jak również szybkością rozchodzenia się. Te trzy wskaźniki określają wartość, siłę natężenia i czas ciągły doznania. Zrozumiałeś? — Powiedzmy. — Jak więc z tego wynika, życie to nic innego, jak przekazywanie zakodowanych informacji w siatce nerwów. Ni mniej, ni więcej. Myślenie to nic innego, jak obieg częstotliwie modulowanych informacji w obwodach neuronów i w centralnych ośrodkach systemu nerwowego, w mózgu. — Nic z tego nie rozumiem — przyznałem się. — Mózg składa się mniej więcej z dziesięciu miliardów neuronów, będących odpowiednikami przekaźników elektrycznych. Połączone są one w grupy i obwody włóknami, nazywanymi aksonami. Poprzez aksony bodźce przekazywane są kolejno od jednego do drugiego neuronu, od jednej do następnej grupy. Wędrówka bodźców poprzez neurony — to jest właśnie myśl. Strach mnie zdjął jeszcze większy. — Nie zrozumie nic, dopóki nie pobędzie pod generatorem między ściankami! — zaczęto wołać zewsząd. — Dobrze, przypuśćmy, że masz rację. Co z tego wynika? — zapytałem Denisa. — A to, że życie można kształtować, jak się chce. Przy pomocy generatorów, pracujących impulsowo i przekazujących sygnały odpowiednich kodów do obwodów neuronów. Ma to olbrzymie znaczenie praktyczne. — Wytłumacz mi, jakie? — szepnąłem, mając wrażenie, że za chwilę usłyszę coś takiego, co mi odsłoni tajemnicę firmy Kraftstudta. — Najlepiej dałoby się to wytłumaczyć na przykładzie stymulacji działań matematycznych. W chwili obecnej w krajach zacofanych buduje
się tak zwane elektronowe matematyczne maszyny cyfrowe. Ilość trygerów lub przekaźników elektrycznych, składających się na owe maszyny, nie przekracza pięciu–dziesięciu tysiący. Ośrodki mózgu człowieka, zaangażowane w procesach obliczeniowo–matematycznych, posiadają około miliarda takich trygerów. Nikt i nigdy nie będzie w stanie zbudować maszyny o takiej ilości trygerów. — Więc co z tego? — A to, że o wiele korzystniej jest posługiwać się w rozwiązywaniu zadań matematycznych aparatem, stworzonym przez samą naturę, a znajdującym się, o tutaj — Denis przeciągnął dłonią po czole ponad łukami brwi — niż budować żałosne i bardzo kosztowne maszyny. — Ale maszyny pracują szybciej! — zawołałem. — Neuron, o ile mi wiadomo, może być wprawiony w ruch z częstotliwością nie większą niż dwieście razy na sekundę, podczas gdy tryger elektronowy z częstotliwością milionów razy na sekundę. Dlatego też maszyny, pracujące z tak błyskawiczną szybkością, są dużo wygodniejsze. Cała sala rozbrzmiała znowu śmiechem. Tylko Denis zachował powagę. — To nie tak. Neurony także można zmusić do pracy z dowolną prędkością, jeśli będzie się przekazywało do nich impulsy o dostatecznie wysokiej częstotliwości. Można dokonywać tego za pomocą generatora elektrostatycznego, pracującego jako impulsowy. Jeśli mózg umieścić w polu działania takiego generatora, można go przymusić do pracy z żądaną prędkością. — Ach, więc to w ten sposób firma Kraftstudta zbija pieniądze! — zawołałem i skoczyłem na równe nogi. — To nasz nauczyciel! — nagle wszyscy zawołali chórem. — Powtarzaj z nami: to nasz nauczyciel! — Nie przeszkadzajcie mu, niech to zrozumie — nieoczekiwanie krzyknął na nich Denis. — Przyjdzie czas, że i on zrozumie, iż pan Kraftstudt, to nasz nauczyciel. Na razie w niczym się nie orientuje. Słuchaj dalej. Każde doznanie człowieka ma właściwy sobie kod, swoją siłę natężenia i czas trwania. Uczucie szczęścia — to częstotliwość pięćdziesięciu pięciu herców na sekundę z przedziałami kodowymi po sto impulsów. Uczucie rozpaczy — częstotliwość sześćdziesięciu dwóch herców na sekundę z przerwami wartości jednej dziesiątej sekundy między seriami. Uczucie radości — częstotliwość czterdziestu siedmiu herców ze wzrastającą siłą natężenia impulsów. Uczucie smutku — częstotliwość dwustu trzech herców, bólu — stu dwudziestu trzech herców, miłości — czternastu herców, natchnienia poetyckiego — trzydziestu jeden, gniewu
— osiemdziesięciu pięciu, znużenia — siedemnastu, senności — ośmiu, i tak dalej. Zakodowane impulsy w przedziałach tych częstotliwości przebiegają przez właściwe sobie obwody neuronów. Dzięki temu właśnie człowiek doznaje tych wszystkich uczuć, które tutaj wymieniłem. Wszystkie te uczucia można wywołać przy pomocy generatora pracującego jako impulsowy, a zbudowanego przez naszego nauczyciela. To on otworzył nam oczy na to, czym jest życie. Po tych wyjaśnieniach wszystko mi się w głowie pomieszało, nie byłem w stanie tak od razu połapać się w tym wszystkim. W głowie miałem jeszcze uczucie szumu po narkozie, jaką poczęstowano mnie w gabinecie Kraftstudta. W pewnej chwili poczułem tak wielkie znużenie, że położyłem się na łóżku i zamknąłem mocno oczy. — Dominuje w nim częstotliwość siedmiu–ośmiu herców. Morzy go sen! — rzekł głośno któryś. — Niech sobie pośpi. Jutro zostanie pobudzony do życia. Wezmą go jutro pod generator. — Nie. Jutro zrobią mu spektrum. Opracują jego dane. Może ma jakieś odchylenia od normy. To były ostatnie słowa, jakie dotarły jeszcze do mojej świadomości. Potem zapadłem w niepamięć. Nie wiedziałem, co się ze mną działo! Człowiek, z którym spotkałem się nazajutrz, wydał mi się początkowo sympatyczny i mądry. Gdy wprowadzono mnie do jego gabinetu na drugim piętrze w głównym gmachu firmy, wyszedł mi naprzeciwko z twarzą uśmiechniętą szeroko i z wyciągniętą dłonią. — A, profesor Rauch, bardzo mi miło. — Dzień dobry — odrzekłem powściągliwie. — Z kim mam przyjemność? — Niech mnie pan nazywa zwyczajnie — Bolz, Hans Bolz. Szef mój zlecił mi dosyć przykre zadanie, mam w jego imieniu przeprosić pana. — Przeprosić? Czyżby waszego szefa mogły dręczyć jakieś wyrzuty sumienia? — Nie wiem. Naprawdę nie wiem, Rauch. Mam natomiast panu przekazać w jego imieniu wyrazy szczerego ubolewania z powodu wczorajszych wypadków. Uniósł się. Nie lubi, gdy mu ktoś wypomina przeszłość. Uśmiechnąłem się. — Przyszedłem do niego wcale nie po to, by wypominać mu jego przeszłość. Jeśli chce pan wiedzieć, byłem ciekaw czegoś innego. Chciałem poznać ludzi, którzy tak wspaniale rozwiązywali…
— Proszę usiąść, panie profesorze. O tym właśnie chciałbym z panem porozmawiać. Usiadłem na krześle, jakie mi wskazano, i zacząłem się przypatrywać siedzącemu naprzeciwko mnie za szerokim biurkiem uśmiechniętemu panu Bolzowi. Był to typowy przedstawiciel Niemców z północy, o pociągłej twarzy, jasnych włosach i wielkich niebieskich oczach. W rękach obracał papierośnicę. — Tutaj, u naszego szefa, kieruję wydziałem matematycznym — rzekł. — Pan? Pan jest matematykiem? — Tak, trochę. W każdym razie coś niecoś orientuję się w tej dziedzinie. — To znaczy, że za pośrednictwem pana będę mógł poznać tych… — Ależ zna ich pan już przecież, Rauch — rzekł Bolz. Spojrzałem na niego, nic nie rozumiejąc. — W ich towarzystwie spędził pan cały wczorajszy dzień i całą dzisiejszą noc. W tej chwili przypomniała mi się sala z tymi ludźmi, bredzącymi o samych tylko impulsach i kodach. — Czy chce pan we mnie wmówić, że ci wariaci to właśnie owi genialni matematycy, którzy rozwiązywali mi równania Maxwella? I roześmiałem się nie czekając odpowiedzi. — Niemniej jednak to właśnie oni. Ostatnie pana zadanie rozwiązał niejaki Denis. Zdaje się, że wczorajszego wieczoru właśnie on urządził panu wykład neuro–cybernetyki. Na chwilę popadłem w zamyślenie, wreszcie rzekłem; — Wobec tego nic już nie rozumiem. Może mi pan to wyjaśni? — Z miłą chęcią. Ale dopiero po tym, jak pan to przeczyta, Rauch. — I Bolz podał mi świeży numer porannego wydania gazety. Rozłożyłem powoli płachtę i nagle poderwałem się z krzesła. Z pierwszej strony gazety spoglądała na mnie… moja własna podobizna, obwiedziona czarną żałobną ramką. Pod moim zdjęciem wybity wielkimi czarnymi literami tytuł obwieszczał: „Tragiczna śmierć profesora fizyki doktora Raucha”. — Co to ma znaczyć, panie Bolz? Co to znów za komedia? — zawołałem. — Proszę, niech się pan uspokoi. Wszystko jest bardzo proste. Wczoraj wieczorem, gdy powracał pan ze spaceru nad jeziorem i przechodził przez most nad rzeką, napadło na pana dwóch wariatów, którym udało się zbiec z „przybytku mędrców”. Zamordowali pana, zmasakrowali ciało i wrzucili
do rzeki. Dzisiaj rano znaleziono pana przy tamie. Ubranie pana, rzeczy osobiste i dokumenty pozwoliły na stwierdzenie tożsamości. Dzisiaj policja przeprowadziła dochodzenie w „przybytku” i wszystkie okoliczności pańskiej tragicznej śmierci zostały wyjaśnione. Popatrzyłem na swój ubiór, złapałem się za kieszenie, 1 dopiero w tym momencie stwierdziłem, że miałem na sobie jakiś cudzy garnitur, że moje rzeczy i dokumenty zginęły. — Przecież to bezczelne łgarstwo, oszustwo, podłość i… — Tak, tak, tak. Zgadzam się z panem całkowicie, ale cóż robić, panie Rauch, cóż było robić? Rezygnując z pana firma Kraftstudta mogłaby ponieść poważne straty, a kto wie nawet, czy nie zbankrutować. Otrzymaliśmy taką masę zamówień. Wszystkie mają charakter wojskowy i opiewają na wielkie sumy. Trzeba obliczać, obliczać i obliczać… Po rozwiązaniu pierwszych zadań dla Ministerstwa Wojny, zarzucono nas dosłownie zamówieniami na obliczenia. — Więc panowie życzą sobie, żebym stał się kimś takim, jak ten wasz Denis i inni? — Nie, oczywiście że nie, panie Rauch! — Więc po co to wszystko? — Jest nam pan potrzebny jako wykładowca matematyki. — Wykładowca? Bolz kiwnął głową, zapalił papierosa i wolniutko wypuścił z ust smużkę dymu, przyglądając mi się ironicznie. — Potrzebne nam są kadry matematyczne, profesorze. Bez nich daleko nie zajedziemy. W milczeniu spoglądałem na Bolza. Nie wydawał mi się już tak sympatyczny, jak poprzednio. W jego pogodnej i dość pospolitej twarzy zacząłem dostrzegać jakieś ukryte cechy zezwierzęcenia, ledwie uchwytne, ale stopniowo biorące górę nad tym, co na pierwszy rzut oka nadawało jego fizjonomii wyraz pogody i szczerości. — A jeśli się nie zgodzę? — zapytałem. — Byłoby to bardzo niedobre. Obawiam się, że wówczas musiałby się pan stać jednym z naszych… hm… obliczeniowców. — A czy to coś strasznego? — zapytałem. — Tak — odrzekł Bolz stanowczo i wstał. — Byłoby to równoznaczne z tym, że życie swe zakończy pan w „przybytku mędrców”. Bolz przeszedł się kilka razy po pokoju i zaczął mówić, jakby prowadził wykład. — Możliwości obliczeniowe mózgu człowieka są po stokroć większe
niż możliwości elektronowej matematycznej maszyny cyfrowej. Miliard komórek matematycznych kory mózgowej, cały aparat pomocniczy, jakim jest pamięć, zdolności kojarzenia, logika, intuicja i tak dalej — czyż cały ten mechanizm można porównać z jakąkolwiek bądź nawet najdoskonalszą maszyną? Jednakże pod jednym względem maszyna posiada istotną wyższość. — Jaką? — spytałem, nie rozumiejąc do czego zmierza. — Jeśli w maszynie elektronowej zepsuje się, powiedzmy, jedna komórka trygerów, lub nawet cały ich register, można wymienić lampy, powymieniać opory i pojemności, i maszyna znów zacznie pracować. Jeśli natomiast w głowie człowieka wypowie posłuszeństwo jedna choćby tylko komórka lub ich grupa, wykonująca funkcje obliczeniowe, niestety, nie da się już tych komórek wymienić. Z przykrością trzeba stwierdzić, że jesteśmy zmuszeni żądać od trygerów mózgu pracy niezwykle intensywnej i dlatego też, jeśli można tak powiedzieć, szybkość ich zużycia wyraźnie wzrasta. Żywy aparat obliczeniowy bardzo szybko ulega wyniszczeniu i… — I co wówczas? — Wówczas nasz obliczeniowiec trafia wprost do „przybytku”. — To przecie nieludzkie! To zbrodnia!—zawołałem głośno. Bolz stanął przede mną, położył mi rękę na ramieniu i uśmiechając się szeroko rzekł: — Profesorze, tutaj musi pan wymazać z pamięci te wszystkie słowa i pojęcia. Jeśli pan nie zapomni ich sam, zmusimy pana do tego. — To wam się nie uda! — krzyknąłem odtrącając jego rękę. — Nic pan nie zapamiętał, nic pan nie skorzystał z wykładów Denisa. A szkoda… Mówił przecież całkiem do rzeczy. Ale a propos, czy wie pan, co to jest pamięć? — Czy to ma jakiś związek z naszą rozmową? Po jaką cholerę wszyscy tu udajecie wariatów? Do czego to wszystko… — Pamięć, panie profesorze, to długotrwałe utrzymywanie się jakiegoś sygnału w grupie neuronów dzięki sprawnemu działaniu połączeń zwrotnych. Sygnał elektrochemiczny, który obiega w głowie człowieka w danej grupie komórek przez dłuższy okres czasu — to jest właśnie pamięć. Pan jest fizykiem, którego interesują procesy elektromagnetyczne w ośrodkach złożonych, i pan nie potrafi zrozumieć, że przez zanurzenie głowy w odpowiednim polu elektromagnetycznym można zahamować obieg w dowolnej grupie komórek. Nic prostszego. Możemy zmusić pana nie tylko do tego, by zapomniał pan wszystko, co pan wie, lecz także, by przypomniał pan sobie to, czego pan nigdy nie znał. Jednakże nie leży w
naszym interesie uciekanie się w wypadku pana do takich… eee… powiedzmy sobie, eksperymentalnych sposobów… Mamy nadzieję, że zwycięży w panu zdrowy rozsądek. Firma będzie płaciła panu przyzwoite udziały ze swoich dywidend. — Za co? — spytałem. — Powiedziałem już — za wykłady z zakresu matematyki. Spośród bezrobotnych, których na szczęście zawsze mamy w kraju pod dostatkiem, zorganizujemy klasy po dwadzieścia–trzydzieści osób. Będą to ludzie, wykazujący wyraźne zdolności matematyczne. Następnie w ciągu trzech, czterech miesięcy przeszkolimy ich w zakresie wyższej matematyki. — To jest niemożliwe — oświadczyłem — to absolutnie wykluczone. W tak krótkim czasie? — To jest możliwe, panie Rauch. Proszę wziąć pod uwagę, że będzie pan miał do czynienia z audytorium, złożonym z ludzi bardzo pojętnych, dobrze rozwiniętych umysłowo, o cudownej pamięci matematycznej. Postaramy się już o to. To leży w zakresie naszych możliwości… — Czy także w drodze eksperymentów? Przy pomocy generatora do przekazywania impulsów? — spytałem. Bolz skinął głową. — Więc jak, zgadza się pan? Przymknąłem oczy. A więc Denis i ci wszyscy z sali to normalni ludzie i wszystko, co wczoraj mi opowiadali, to prawda. To znaczy, że Towarzystwo Kraftstudta rzeczywiście nauczyło się rządzić myślami człowieka, jego wolą i uczuciami przy pomocy pól elektromagnetycznych, wysyłających impulsy. Czułem, że Bolz spogląda na mnie z uwagą, i musiałem natychmiast powziąć decyzję. To było potwornie trudne. Jeśli zgodzę się, wypadnie mi nauczać ludzi matematyki po to, by później, pod przymusem, rozchodowywali forsownie swoje umiejętności myślowe aż do zupełnego wyniszczenia, do zupełnego zużycia żywej substancji mózgu. Po czym na resztę swoich dni muszą trafić do „przybytku”. Jeśli zaś odmówię, to właśnie taki los mnie czeka. — Jak więc, zgadza się pan? — powtórzył Bolz, trącając mnie w ramię. — Nie — oświadczyłem stanowczo. — Nie. Nie mogę być współuczestnikiem tej potwornej historii. — Jak pan uważa — rzekł z nutą żalu. — Bardzo mi przykro… Po chwili wstał energicznie zza biurka, podszedł do drzwi i uchyliwszy je zawołał: — Eider, Schrank, chodźcie tutaj.
— Co pan zamierza ze mną zrobić? — spytałem podnosząc się z krzesła. — Na początek zrobimy panu spektrum, by poznać, jaki jest kod sygnałów dla pańskiego ustroju nerwowego. — To znaczy? — To znaczy, opracujemy dane pana, dotyczące rodzaju, siły natężenia i częstotliwości impulsów, decydujących o każdym stanie intelektualnym i duchowym. — Nie pozwolę na to. Będę protestował. Będę… — Zaprowadźcie profesora do laboratorium doświadczalnego — obojętnym głosem rzekł Bolz i odwrócił się w stronę okna. * Gdy znalazłem się w laboratorium eksperymentalnym firmy Kraftstudta, powziąłem postanowienie, które w ostatecznym rachunku miało odegrać poważną rolę w całej tej koszmarnej historii. Pomyślałem sobie tak: Zaraz zrobią ze mną coś takiego, co pozwoli Kraftstudtowi i jego bandzie uzyskać dane, dotyczące mojej struktury psychicznej. Będą próbowali ustalić, poprzez jakie formy działania fal elektromagnetycznych na mój ustrój nerwowy można wywołać u mnie te lub inne wzruszenia, przeżycia i doznania. Jeśli powiedzie im się to w pełni, wówczas w sposób bezapelacyjny znajdę się w ich władzy. Jeśli zaś nie, to będę jeszcze w stanie zachować pewną dozę niezależności osobistej, która wymknie się spod ich kontroli. W przyszłości może mi się to bardzo przydać. Tak więc będę musiał starać się za wszelką cenę wyprowadzić w pole tych ultrauczonych bandytów, popsuć im szyki. Powinno mi się to udać w jakimś stopniu. Nie na próżno przecież słyszałem wczoraj na sali, jak jeden z niewolników Kraftstudta oświadczył, że charakterystyka impulsowo–kodowa każdego człowieka jest indywidualna, z jednym wyjątkiem — myślenia matematycznego. Wprowadzono mnie do olbrzymiego pokoju. Wydawał się bardzo ciasny, tyle tu było wokół jakichś wielkich aparatów i przyrządów. Pokój sprawiał wrażenie stacji rozrządowej niewielkiej elektrowni. Pośrodku znajdował się pulpit z przeróżnymi skalami i tarczami instrumentów. Z lewej, za metalową siatką, znajdował się duży transformator, a na porcelanowych tablicach tliło się czerwonawym światłem kilka lamp generatora. Do siatki metalowej ekranizującej generator umocowane były
woltomierz i amperomierz. Z ich pomocą sprawdzano najwidoczniej moc generatora. Obok wznosiła się kabina o cylindrycznym kształcie, składająca się z dwóch metalowych części, górnej i dolnej, połączonych ze sobą w środku jakimś przezroczystym materiałem izolacyjnym. Dwaj moi konwojenci podprowadzili mnie do kabiny. Zza tablicy rozdzielczej podniosło się dwóch mężczyzn. Jednym z nich był ten sam doktor, który prowadził mnie do Kraftstudta, a później poczęstował narkozą, drugim — nie znany mi, zgarbiony staruszek o gładko przylizanych rzadkich włosach na żółtej czaszce. — Trzeba mu zdjąć spektrum — rzekł jeden z konwojentów. — Nie dał się namówić — powiedział obcesowo doktor. — Wiedziałem, że tak będzie! Wiedziałem, że Rauch należy do kategorii ludzi o silnej naturze. Można było tego oczekiwać. Źle pan skończy, Rauch — rzekł zwracając się do mnie. — Pan także — odpowiedziałem. — No, to jeszcze nie wiadomo, a jeśli chodzi o pana, to całkiem pewne. Wzruszyłem ramionami. — Będzie pan wykonywał wszystkie czynności dobrowolnie, czy też trzeba będzie zmuszać pana do nich? — spytał obrzucając mnie bezczelnym spojrzeniem. — Dobrowolnie. Dla mnie jako fizyka może to nawet być interesujące. — Doskonale. Wobec tego proszę zdjąć buty i rozebrać się do pasa. Najpierw muszę pana zbadać, osłuchać, zmierzyć ciśnienie. Rozebrałem się. Pierwsza część zdjęcia spektrum, czyli widma częstotliwości mego mózgu, stanowiła najzwyklejsze badanie lekarskie: „oddychać”, „nie oddychać” i tak dalej. Gdy badanie skończyło się, doktor rzekł: — Proszę wejść do kabiny. O, tu ma pan mikrofon. Proszę odpowiadać na moje pytania. Muszę pana uprzedzić: przy jednej z częstotliwości poczuje pan okropny ból. Ale to minie natychmiast, ledwie pan zdąży krzyknąć. Bosymi nogami wszedłem na porcelanową podłogę kabiny. Nad głową zapaliła się żarówka. Rozległ się warkot generatora, pracującego w układzie impulsowym małej częstotliwości. Natężenie pola wyraźnie wzrastało. Czułem to po wolnych przypływach i odpływach ciepła w całym organizmie. Z każdym impulsem elektromagnetycznym odczuwałem w stawach jakieś dziwne szczypanie. Mięśnie w takt impulsów napinały się lub rozluźniały. Czułem skurcze mięśni nie tylko pod samym naskórkiem, lecz także głębiej, wewnątrz.
Generator zaczął pracować jeszcze intensywniej i częstotliwość fal ciepła wzrosła. „Zaczyna się — pomyślałem sobie. — Żeby tylko wytrzymać!” Przy częstotliwości ośmiu herców zechce mi się spać. Czyżby moja wola nie potrafiła sprzeciwić się temu? Czyżby nie udało mi się wyprowadzić w pole tych „uczonych” w pierwszym punkcie ich „spektrum”? Częstotliwość wzrasta powoli. Liczyłem ilość przypływów i odpływów ciepła na sekundę. Jeden, dwa, trzy, cztery, więcej, jeszcze więcej. Zaczęła opanowywać mnie senność, ale zaciąłem zęby, żeby nie usnąć. Sen nadchodził waląc się na mnie, jak ciężka, lepka bryła, ręce i nogi ciążyły mi, powieki same opadały. Zdawało się, jeszcze chwila i upadnę. Przygryzłem język mocno, aż do bólu, żeby w ten sposób odegnać uczucie senności. W tej samej chwili usłyszałem czyjś głos, jakby dolatujący skądś z daleka. — Rauch, jak się pan czuje? — Dziękuję, dobrze. Trochę mi zimno — skłamałem. Głos mój wydał się mnie samemu jakiś obcy. Żeby nie usnąć, przygryzałem wciąż wargi i język. — Nie chce się panu spać? — Nie — odrzekłem i pomyślałem sobie: „Jeszcze chwila, a usnę”. Wtem senność pierzchła, jak ręką odjął. Częstotliwość generatora prawdopodobnie wzrosła po przejściu pierwszego progu krytycznego. Od razu poczułem się świeżo i rześko, jakbym się solidnie wyspał. „Teraz trzeba zasnąć” — zdecydowałem i zamknąwszy oczy zacząłem chrapać. Słyszałem, jak doktor mówił do swego kompana: — Dziwny przypadek! Zamiast przy ośmiu i pół herca sen nastąpił przy dziesięciu. Pfaff, proszę zanotować te dane — rzekł do starca. — Rauch, jak się pan czuje? Milczałem, pochrapując głośno, rozluźniłem wszystkie mięśnie, oparłem się kolanami o ścianki kabiny. — Idziemy dalej — rzekł wreszcie doktor. — Proszę zwiększyć częstotliwość, Pfaff. W sekundę potem „przebudziłem się”. W przedziale częstotliwości, jaki przechodziłem w tej chwili, przyszło mi doświadczyć całej gamy najróżniejszych doznań i zmiennych nastrojów. Odczuwałem to smutek, to wesele, to radość, to melancholię. „Teraz trzeba krzyczeć” — postanowiłem nie wiedzieć czemu. W momencie gdy warkot generatora wzmógł się, wrzasnąłem na całe gardło. Nie pamiętam, jakiej odpowiadało to częstotliwości, ale doktor,
gdy tylko usłyszał mój krzyk, głośno skomenderował: — Wyłączyć napięcie! Pierwszy raz spotkałem się z takim pomyleńcem. Proszę zanotować. Ból przy siedemdziesięciu pięciu hercach, podczas gdy u normalnych ludzi bywa przy stu trzydziestu. Idziemy dalej. „Będę musiał jeszcze przejść przez częstotliwość stu trzydziestu… Żeby tylko wytrzymać!…” — Teraz, Pfaff, proszę go sprawdzić na dziewięćdziesiąt trzy. Gdy uzyskano tę częstotliwość, poczułem, że dzieje się ze mną coś zupełnie nieoczekiwanego. Raptem przypomniałem sobie kilka z tych równań, które zlecałem firmie Kraftstudta, i z przeraźliwą jasnością przedstawiłem sobie w myśli cały przebieg ich rozwiązania. „To pewnie częstotliwość pobudzająca myślenie matematyczne” — przemknęło mi przez głowę. — Rauch, proszę wymienić osiem pierwszych wyrazów rozwinięcia w szereg funkcji Bessela drugiego stopnia — rozległ się rozkaz doktora. Wypaliłem odpowiedź z szybkością karabinu maszynowego. W głowie miałem krystaliczną jasność. Cały byłem przeniknięty cudownym, radosnym poczuciem absolutnej wiedzy i pamięci. — Proszę wymienić pierwszych dziesięć cyfr liczby „pi” po przecinku. Odpowiedziałem i na to. — Proszę rozwiązać równanie trzeciego stopnia. Doktor podyktował mi równanie z ułamkowymi współczynnikami. Odpowiedzi udzieliłem po dwu–trzech sekundach i wymieniłem wszystkie trzy pierwiastki równania. — Idziemy dalej. Tutaj wszystko w porządku. Jak u każdego normalnego człowieka. Częstotliwość powoli wzrastała. W pewnym momencie opanowała mnie nagle chęć płaczu. Do gardła podjechało mi coś dławiącego, łzy pociekły z oczu. Wówczas roześmiałem się w głos. Zaśmiewałem się serdecznie, jakby mnie łaskotano. Śmiałem się, a łzy mi wciąż ciekły i ciekły… — Znów jakiś zwariowany przypadek… Inaczej niż u wszystkich. Od razu wiedziałem, że to natura o silnej woli ze skłonnościami do neuroz. Kiedyż zacznie beczeć? „Zabeczałem” wówczas, kiedy wcale nie było mi do płaczu. W pewnej chwili zrobiło mi się lekko i pogodnie na duchu, jakbym był trochę podchmielony. Chciało mi się śpiewać, śmiać i skakać z radości. Wszyscy — Kraftstudt, Bolz, Denis i doktor — wydawali mi się dobrymi, sympatycznymi ludźmi. W tym właśnie momencie zmusiłem się wysiłkiem woli, by zacząć szlochać i głośno pociągać nosem. To płakanie
wychodziło mi okropnie kiepsko, ale jeszcze na tyle przekonywająco, żeby wywołać kolejne komentarze doktora: — Wszystko inaczej. Ani trochę nie podobne do normalnego spektrum. Z tym będziemy mieli kłopot! „Kiedy wreszcie będzie ta częstotliwość sto trzydzieści?” — pomyślałem z przerażeniem, gdy radość i nastrój beztroski zmieniły się w stan jakiegoś instynktowego niepokoju, podniecenia, jakiegoś przeczucia, że oto jeszcze chwila i musi nastąpić nieuchronnie coś strasznego… W tym momencie zacząłem nucić sobie jakąś piosenkę. Robiłem to całkiem mechanicznie i bezmyślnie, ale serce biło mi w piersi wciąż mocniej i mocniej w przeczuciu czegoś nieodwracalnego i fatalnego. Gdy częstotliwość generatora zbliżyła się do granicy, która powoduje doznanie bólu, poczułem to od razu. Wpierw zaczęły dokuczać mi mocno stawy dużego palca prawej ręki, potem poczułem ostry, przeszywający ból w ranie, którą odniosłem na froncie, później potwornie rozbolały mnie zęby, i to nie jeden, lecz wszystkie naraz. Wreszcie poczęła mnie straszliwie boleć głowa. W uszach czułem intensywne uderzenie krwi. Czyżbym nie zdołał wytrzymać? Czyżby nie starczyło mi woli, by przezwyciężyć ten koszmarny ból i nie dać znać po sobie, co przeżywam? Istnieli wszak ludzie, którzy umierali torturowani nie wydając nawet jęku. Historia zna ludzi, którzy umierali w milczeniu paleni na stosach… Ból tymczasem rósł i wzmagał się. W końcu osiągnął swe straszliwe apogeum, gdy wszystko już bolało i cały organizm zamienił się w jeden kłąb rozdzierającego, przeszywającego, rwącego i dławiącego bólu. Przed oczami zawirowały mi fioletowe plamy, traciłem już przytomność, ale zaciąłem się w milczeniu. — Co pan odczuwa, Rauch? — znów posłyszałem jak z podziemi głos doktora. — Uczucie rozwścieczenia — wycedziłem przez zęby. — Gdybyś teraz mi popadł w ręce… — Idziemy dalej. To człowiek zupełnie anormalny. Wszystko u niego na opak. Gdy traciłem już przytomność, gdy już gotów byłem krzyczeć i wyć, ból gwałtownie ucichł. Czułem, że cały zlany jestem zimnym, lepkim potem. Wszystkie mięśnie mi drżały. Później, przy jakiejś tam kolejnej częstotliwości, ujrzałem nagle nie istniejące faktycznie jaskrawe silne światło, które nie zniknęło nawet wówczas, gdy przymknąłem powieki. Następnie przeżyłem uczucie wilczego wprost głodu, potem posłyszałem całą gamę ogłuszających
dźwięków. I wreszcie zrobiło mi się tak zimno, jak gdyby wyrzucono mnie całkiem nagiego, bez żadnego ubrania na silny mróz. Już wcześniej przewidywałem, że będę musiał znieść te wszystkie doznania, dlatego też na każde pytanie dawałem mylne odpowiedzi, co z kolei wywoływało ze strony doktora gwałtowne komentarze. Wiedziałem, że mam jeszcze przed sobą jedną straszliwą próbę — utraty woli. To właśnie ona, moja wola, ratowała mnie dotychczas. Ta niewidzialna siła duszy pozwalała mi przezwyciężać wszystkie uczucia, które w nienaturalny sposób narzucali mi moi oprawcy. Ale i do niej dobiorą się oni za pomocą swego piekielnego generatora impulsowego. W jaki sposób ustalą, że ją utraciłem? Czekałem na ten moment w podnieceniu. Wreszcie nadszedł. Z nagła poczułem, że opanowuje mnie uczucie jakiejś obojętności na wszystko. Wiedziałem przecież, że się znajduję w łapach szajki Kraftstudta, ale obojętni mi byli ludzie, którzy mnie otaczali, obojętny byłem sam sobie. Doznałem uczucia zupełnej pustki w głowie. Wszystkie mięśnie jakby zwiotczały. Był to stan całkowitego fizycznego i psychicznego wyczerpania i rozbicia. Nie chciało mi się o niczym myśleć, nie mogłem zmusić się, by unieść rękę, poruszyć nogą, odwrócić głowę. Był to jakiś przerażający stan bezwoli, w którym można wyczyniać z człowiekiem, co się zechce. Niemniej jednak, gdzieś w najskrytszym zakątku świadomości tliła się maciupeńka iskierka myśli, która z uporem podpowiadała mi: „Musisz… Musisz… Musisz…” „Co muszę? Po co? Dlaczego?” — sprzeciwiała się świadomość. „Musisz… Musisz… Musisz…” — powtarzała jedyna, jak się zdawało, komórka mojej świadomości, której jakimś cudem nie mogły dosięgnąć te wszechwładne impulsy elektromagnetyczne, wyczyniające z moim ustrojem nerwowym wszystko, czego zapragnęli oprawcy z towarzystwa Kraftstudta. Później, gdy dowiedziałem się o istnieniu ośrodkowo— mózgowej teorii myślenia, zgodnie z którą sam proces myślenia, wszystkie komórki kory mózgowej są podporządkowane w swoim działaniu jednej centralnej, kierującej grupie komórek, pojąłem, że ta najwyższa władza psychiczna jest niedosiężna nawet dla najsilniejszych fizycznych i chemicznych środków oddziaływania z zewnątrz. Widocznie to ona właśnie przyniosła mi ratunek. Gdy doktor zwrócił się do mnie z rozkazem: — Będzie pan współpracował z Kraftstudtem. Odpowiedziałem mu:
— Nie. — Będzie pan wykonywał każde polecenie. — Nie. — Proszę uderzyć głową o ściankę kabiny. — Nie. — Idziemy dalej. Proszę zwrócić uwagę, Pfaff — facet jest całkiem anormalny. Ale to nic, dobierzemy się i do niego. Zacząłem symulować utratę woli przy częstotliwości, która wywoływała faktycznie poczucie nieprzeciętnej siły woli. W owej chwili bowiem byłem pełen mocy psychicznej — czułem, że mogę się zdobyć na czyny szaleńczej odwagi. Sprawdzając moje odchylenia od „normy” spektralnej, doktor eksperymentował i przy tej częstotliwości. — Gdyby zaszła potrzeba oddania życia dla szczęścia innych ludzi, czy uczyni pan to? — Po co? — spytałem leniwym głosem. — Czy zdobyłby się pan na samobójstwo? — Zdobyłbym się. — Czy miałby pan chęć zabić przestępcę wojennego obersturmführera Kraftstudta? — Po co? — Czy będzie pan współpracował z nami? — Będę. — Licho wie, co to jest. Z takim przypadkiem spotykam się z pewnością pierwszy i ostatni raz. Przy częstotliwości sto siedemdziesiąt pięć — utrata woli. Proszę zanotować. Idziemy dalej. To „dalej” trwało jeszcze pół godziny, aż wreszcie spektrum częstotliwości mojego ustroju nerwowego było gotowe. Teraz doktor „znał” już wszystkie częstotliwości, za pomocą których można było wywołać u mnie każde dowolne uczucie czy stan psychiczny. W każdym razie był przekonany, że zna. W rzeczywistości odpowiadała prawdzie tylko ta częstotliwość, która stymulowała moje zdolności matematyczne. Ale to również i mnie dogadzało jak najbardziej. Sęk w tym, że miałem zamiar zbrodniczą firmę Kraftstudta wysadzić w powietrze. W realizacji tego planu matematyka miała odegrać niepoślednią rolę. Wiadomo, że hipnozie i sugestii poddają się najłatwiej ludzie słabej woli. Tę właśnie okoliczność wykorzystał personel ośrodka obliczeniowego Kraftstudta. Posłużono się nią w tak zwanym
„wychowaniu” swoich matematyków w duchu pokory i uległej bojaźni wobec „nauczyciela”. Ja również miałem przejść kurs wychowania, ale z racji mego „anormalnego” spektrum ludzie Kraftstudta nie mogli przystąpić do tego natychmiast. Do mnie trzeba było zastosować podejście indywidualne. W czasie gdy szykowano dla mnie, gdzieś tam, specjalne miejsce do pracy, korzystałem ze względnej swobody poruszania się. Mogłem wychodzić z sypialni na korytarz i zaglądać nawet do klas, w których uczyli się i pracowali moi koledzy. Nie mogłem natomiast brać udziału w grupowych modlitwach, które odbywały się między ścianami olbrzymiego aluminiowego kondensatora, gdzie wszystkie ofiary Kraftstudta co dzień rano przez równe trzydzieści minut głosiły chwałę szefa firmy. Pozbawieni woli i wyobraźni, bezmyślnie powtarzali słowa, które ktoś podawał im przez radio. — Radość życia i szczęście, to poznanie samego siebie — mówił głos z głośnika. — Radość życia i szczęście, to poznanie samego siebie — powtarzało chórem dwunastu klęczących mężczyzn, których wola była zdławiona przebiegającym między ściankami zmiennym polem elektrycznym. — O jak wspaniale, gdy się wie, że wszystko jest tak proste! Jakaż to rozkosz mieć świadomość, że miłość, lęk, ból, nienawiść, głód, tęsknota, radość — to nic innego, jak przebieg impulsów elektrochemicznych w naszym organizmie! — … w naszym organizmie… — Posiadłszy tajemnicę obiegu impulsów w obwodzie włókien nerwowych poznajemy, co to szczęście i radość życia. — … szczęście i radość życia — powtarzał chór głosów. — O jakże biedni są ludzie, którzy nie posiedli tej wielkiej prawdy! — … tej wielkiej prawdy… — powtarzali tępo pozbawieni woli ludzie. — To on, nasz nauczyciel i zbawca, pan Kraftstudt obdarzył nas tym szczęściem! — … szczęściem… — Dał nam życie. — Dał nam życie. — Odkrył przed nami najprostsze prawdy o nas samych. Oby żył wiecznie nasz nauczyciel i zbawca! Słuchałem tej potwornej modlitwy, zaglądając przez szklane drzwi klasy.
Wycieńczeni ludzie o półprzymkniętych powiekach tępo i apatycznie powtarzali bzdurne sentencje. Generator elektryczny, znajdujący się o dziesięć kroków od nich, narzucał — gwałcąc ich świadomość niezdolną do jakiegokolwiek sprzeciwu — pokorę i lęk. Było w tym coś nieludzkiego, obrzydliwego do ostatnich granic, a równocześnie coś niezmiernie okrutnego. Gdy się patrzyło na żałosny tłumek istot ludzkich, pozbawionych woli, mimowiednie nasuwały się skojarzenia z ludźmi zamroczonymi do nieprzytomności wódką czy narkotykami… Po modlitwie dwanaście ofiar Kraftstudta przechodziło do przestronnej sali, gdzie wzdłuż ścian stały biurka. Nad każdym z nich zwisała z sufitu okrągła płyta aluminiowa, stanowiąca część gigantycznego kondensatora. Druga płyta znajdowała się prawdopodobnie w podłodze. Ta sala, z aluminiowymi „parasolami” nad biurkami, przypominała kawiarnię na otwartym powietrzu. Wystarczyło wszakże popatrzeć na ludzi, siedzących pod parasolami, by to idylliczne wrażenie prysnęło w jednej chwili. Każdy z „matematyków” znajdował na swym biurku kartkę papieru z podanymi założeniami zadania, które musiał rozwiązać. Początkowo ludzie ci patrzyli tępym wzrokiem na zapisane wzory i równania. W tym momencie byli jeszcze pod działaniem częstotliwości, która pozbawiała ich woli. Ale oto włączono częstotliwość dziewięćdziesięciu trzech herców i głos przez radio podawał rozkaz: — Zaczynajcie pracę! I wszyscy równocześnie — a było ich dwunastu — chwytali za ołówki i papier i zaczynali gorączkowo pisać. Nie można tego było nazwać pracą, przypominało to jakieś opętanie, histerię matematyczną, patologiczny atak gorączki matematycznej. Ludzie zwijali się, pochyleni nad papierami. Ręce ich biegały po papierze w takim tempie, że nie sposób było nadążyć wzrokiem za tym, co piszą. Twarze ich stawały się fioletowe z natężenia, oczy wychodziły im z orbit. Trwało to około godziny. Potem, gdy ich ruchy rąk traciły płynność i stawały się przerywane, gdy głowy dotykały już niemal biurka, a na wyciągniętych szyjach występowały nabrzmiałe, sine żyły, generator przełączano na częstotliwość ośmiu herców. Wszyscy momentalnie zasypiali. Kraftstudt dbał o wypoczynek psychiczny swych niewolników! Pewnego razu, gdy obserwowałem ten wstrząsający widok szaleństwa matematycznego, byłem świadkiem, jak jeden z obliczeniowców nie wytrzymał… Nagle przestał pisać, jakoś dziwnie odwrócił się w stronę
pracującego gorączkowo sąsiada i przez kilka chwil patrzył bezmyślnie przed siebie, jakby usiłując coś sobie przypomnieć. Zdawać się mogło, że zapomniał o czymś bardzo istotnym i koniecznym dla dalszego rozwiązania zadania. Potem zawył straszliwie gardłowym głosem i zaczął szarpać na sobie ubranie. Gdy był już całkiem nagi, jął rwać zębami ciało na rękach, gryzł palce, darł skórę na piersi, bił głową o kant biurka… Potem stracił przytomność i upadł na podłogę. Pozostali matematycy nie zwracali na niego najmniejszej nawet uwagi, w dalszym ciągu skrzypiąc gorączkowo ołówkami. I wtedy porwała mnie taka wściekłość, że zacząłem walić kułakiem w zamknięte drzwi. Miałem ochotę krzyknąć tym nieszczęśnikom, żeby porzucili swoją pracę, wyrwali się z tego przeklętego pomieszczenia, podnieśli bunt i unicestwili swoich oprawców. — Czy warto tak się denerwować, panie Rauch? — usłyszałem obok siebie czyjś spokojny głos. To był Bolz. — Wy, kaci! Co wyrabiacie z ludźmi! Jakim prawem pastwicie się tak nad nimi? Uśmiechnął się swym uprzejmym, inteligentnym uśmiechem i rzekł: — Pamięta pan mit o Odysie? Bogowie zaproponowali mu, by dokonał wyboru — albo życie długie i spokojne, albo krótkie, ale burzliwe. Wybrał to drugie. Ci ludzie także. — Oni nie dokonywali żadnego wyboru. To wy za pomocą waszego generatora impulsowego zmuszacie ich, by trwonili życie i zdążali bezwiednie do własnego samounicestwienia w imię waszych korzyści! Bolz roześmiał się. — A czy nie słyszał pan od nich samych, że są szczęśliwi? Oni rzeczywiście czują się szczęśliwi. Proszę spojrzeć, z jakim zapamiętaniem pracują. Czyż szczęścia nie osiąga się poprzez pracę twórczą? — Pana rozumowanie jest obrzydliwe. Wiadomo przecież wszystkim, że istnieje jakieś naturalne tempo życia człowieka i wszystkie próby, zmierzające do przyśpieszenia go — są zbrodnią. Bolz znów się roześmiał. — Myśli pan nielogicznie, profesorze. Dawniej ludzie chodzili piechotą i jeździli na koniach. Teraz latają samolotami odrzutowymi. Dawniej wiadomości przekazywano z ust do ust, od człowieka do człowieka, i całymi latami wędrowały one przez świat, a dzisiaj ludzie natychmiast dowiadują się o wszystkim przez radio i telefon. To są przykłady, jak współczesna cywilizacja wzmaga tempo życia. I pan nie uważa tego za
zbrodnię. A kino, a prasa, a setki udogodnień, nienaturalnych przyjemności i rozkoszy — czyż to też nie wzmaga tempa życia? Dlaczego więc sztuczne przyśpieszenie funkcji organizmu żywego uważa pan za zbrodnię? Jestem przekonany, że ludzie ci, żyjący w sposób naturalny, nie zrobiliby nawet jednej milionowej tego, co robią obecnie. A sensem życia w ogóle jest, jak wiadomo, praca twórcza. Sam pan się przekona o tym, gdy przyłączy się pan do nich. Wkrótce i pan zrozumie, na czym polegają radość i szczęście! Już za dwa dni. Przygotowują dla pana specjalny pokój. Będzie tam pan pracował sam, ponieważ, proszę wybaczyć, różni się pan nieco od normalnych ludzi. Bolz poklepał mnie familiarnie po ramieniu i pozostawił samego, pogrążonego w rozmyślaniach nad jego nieludzką filozofią. Zgodnie z danymi „spektrum” zaczęto mnie „wychowywać”, stosując częstotliwość, która powodowała takie poczucie siły woli, że mogłem zdobyć się na każdy, nawet najbardziej szaleńczy czyn. Dlatego też nie było mi trudno zdobyć się na bohaterstwo tego rodzaju, jak symulowanie utraty woli. Klęczałem bezmyślnie i powtarzałem tępo za głosem z megafonu modlitewne brednie, sławiące Kraftstudta. Oprócz modlitwy wpajano we mnie, jako nowicjusza, niektóre prawdy z zakresu neuro– cybernetyki. Sens owej niedorzecznej nauki polegał na tym, że miałem zapamiętać, jakim częstotliwościom impulsów odpowiadają te lub inne uczucia ludzkie. W moich planach na przyszłość decydujące znaczenie miała częstotliwość, która pobudza dyspozycje matematyczne, jak również inna, która, na moje szczęście, była bliska granicy dziewięćdziesięciu trzech herców. „Wychowywanie” trwało tydzień, a kiedy wydało się, że jestem już dosyć uległy, posadzono mnie do roboty. Pierwsze zadanie, które otrzymałem do rozwiązania, polegało na analizie możliwości strącania w powietrzu w czasie lotu rakiet międzykontynentalnych. Całości obliczeń dokonałem w ciągu dwóch godzin. Wynik nie był pocieszający dla tych, którzy wierzyli w skuteczność działania artylerii przeciwrakietowej — okazało się bowiem, że strącenie rakiety międzykontynentalnej jest niemożliwe. Następne zadanie miało także charakter wojskowy, dotyczyło pomiarów natężenia wiązek neutronów, potrzebnych do wywołania wybuchu bomb atomowych przeciwnika. Tutaj odpowiedź wypadła także niepomyślnie. Działo neutronowe musiałoby ważyć kilka tysięcy ton. Nie ma mowy, żeby można było zbliżyć się z nim do magazynów bomb atomowych przeciwnika!
Zadania te rozwiązywałem rzeczywiście z wielką rozkoszą i z pozoru wyglądałem na tak samo opętanego pracą, jak i pozostali obliczeniowcy. Ale generator, zamiast uczynić ze mnie istotę bezwolną, przeciwnie, wszczepił we mnie moc ducha i pełnię radosnego podniecenia. Wspaniałe uczucie odwagi i pewności siebie nie opuszczało mnie nawet w przerwach, przeznaczonych na odpoczynek. Udawałem, że śpię, a w skrytości ducha obmyślałem własne plany odwetu. Gdy skończyłem zadanie, opracowywane dla Ministerstwa Wojny, zacząłem w myślach (żeby nikt o tym nie wiedział) rozwiązywać najważniejsze dla mnie zadanie matematyczne — jak rozsadzić od wewnątrz ośrodek obliczeniowy Kraftstudta. „Rozsadzić” — to oczywiście wyrażenie metaforyczne. Nie miałem przecież ani dynamitu, ani trotylu, ani żadnej możliwości dostania go tu, w murach „przybytku mędrców”. Obmyśliłem coś całkiem innego. Jeśli generator impulsów Pfaffa może wywoływać u człowieka wszelkie uczucia i stany emocji, dlaczego więc nie posłużyć się nim, by zaszczepić w świadomości nieszczęśliwych ofiar neofaszystów uczucie sprawiedliwego gniewu i buntu. Gdyby się to powiodło, ludzie ci potrafiliby sami wystąpić we własnej obronie i rozprawić się z bandą ultranowoczesnych zbrodniarzy. Ale jak to uczynić? Jak zmienić częstotliwość, pobudzającą dyspozycje matematyczne, na częstotliwość wzbudzającą w człowieku uczucie nienawiści, gniewu, wzburzenia? Pracą generatora kierował jego twórca, podstarzały doktor Pfaff. Widziałem tego starca owego dnia, gdy zdejmowano mi spektrum układu nerwowego. Prawdopodobnie był to inżynier o jakichś skłonnościach do sadyzmu, rozkoszujący się tak piekielnie wypaczonym tworem własnego intelektu. Pastwienie się nad godnością człowieka stało się celem jego myśli inżynieryjnej. Nie mogłem się więc spodziewać jakiejkolwiek pomocy ze strony Pfaffa. W swoich zamierzeniach nie brałem go wcale pod uwagę. Generator powinien zacząć pracować w przedziale potrzebnej mi częstotliwości bez jego pomocy i wbrew jego chęciom! Kiedy właśnie rozwiązałem to najtrudniejsze dla mnie zadanie, przekonałem się raz jeszcze, jak wspaniałą nauką jest fizyka teoretyczna! Posługując się wzorami i równaniami zdolna jest ona nie tylko przepowiadać przebieg rozlicznych zjawisk fizycznych w przyrodzie, lecz także pozwala ratować życie ludzi. Generator impulsowy doktora Pfaffa, bez względu na jego schemat, jest obliczony faktycznie na wytwarzanie energii elektrycznej określonej mocy. Wiadomo, że jeżeli generator impulsowy zostanie przeciążony, to
znaczy, jeśli pobierać od niego moc większą niż zaprojektowana, to częstotliwość jego początkowo powoli, później zaś gwałtownie spada. To znaczy, że w wypadku gdy zostanie podłączone do niego dodatkowe obciążenie w postaci oporu omowego, można spowodować jego pracę nie w przedziale częstotliwości, jaką wskazują przyrządy, lecz w przedziale częstotliwości o wiele niższej. Dyspozycje matematyczne pracowników ośrodka obliczeniowego Kraftstudta były eksploatowane w przedziale dziewięćdziesięciu trzech herców. Uczucie gniewu i wzburzenia powstaje u ludzi przy działaniu pola zmiennego o częstotliwości osiemdziesięciu pięciu herców! Aby dokonać tego, należy obliczyć wartość obciążenia dodatkowego dla generatora. Gdy byłem w laboratorium doświadczalnym, zauważyłem tam dane woltomierza i amperomierza na osłonie siatkowej generatora. Iloczyn obu tych wielkości określił mi moc generatora. Teraz należało jeszcze rozwiązać zadanie matematyczne, dotyczące dodatkowego obciążenia… W myśli przedstawiłem sobie schemat podłączenia do generatora wszystkich owych gigantycznych kondensatorów, w których przebywali ci nieszczęśni ludzie. W myśli rozwiązałem równania Maxwella dla danego układu kondensatorów i wyznaczyłem wartości wektora natężenia składowej elektrycznej i magnetycznej pola. Wprowadziłem do tych wielkości poprawki na energię, pochłanianą przez znajdujących się w kondensatorach ludzi, i w ten sposób ustaliłem wartość mocy, którą zużywa generator na pobudzenie dyspozycji myślowych obliczeniowców. Okazało się, że rezerwa mocy, jaka pozostawała u doktora Pfaffa, wynosiła tylko półtora wata. Te dane wystarczyły mi do rozstrzygnięcia zagadnienia, jak zamienić częstotliwość dziewięćdziesięciu trzech herców na osiemdziesiąt pięć. Należało uziemić jedną z płyt kondensatora za pomocą oporu wartości tysiąca trzystu pięćdziesięciu omów. Te równania Maxwella rozwiązałem myślowo w ciągu czterdziestu minut, a kiedy otrzymałem wynik, omal nie krzyknąłem z radości. Ale jak tu dostać kawałek przewodu o takiej wartości oporu? Opór musi być sprawdzony bardzo dokładnie, gdyż inny spowoduje zmianę częstotliwości na nieprzewidzianą i odmienną niż wymagana, co w rezultacie nie da zamierzonego efektu. Łamiąc głowę nad tym problemem praktycznym, gdyż od rozwiązania jego zależało powodzenia całego planu, byłem już gotów rozwalić sobie głowę o biurko, jak ten matematyk, którego widziałem w stanie rozpaczliwego szaleństwa. Gorączkowo rozważałem, po raz nie wiem
który, możliwości skonstruowania oporu o wymaganej wartości, nic jednak nie mogłem wymyślić. Świadomość bezsiły doprowadzała mnie do skrajnej rozpaczy, chociaż przez cały czas wydawało mi się równocześnie, że jestem tuż, tuż od rozwiązania i tego problemu. I kiedy tak, ściskając rękami głowę, gotów byłem już zawyć nieludzkim głosem, wzrok mój padł niespodziewanie na czarny kubek z plastyku, stojący na brzegu biurka. W kubku znajdowały się ołówki. Było tam z dziesięć ołówków — każdy innego koloru i każdy przeznaczony do czego innego. Natychmiast porwałem pierwszy z brzegu i obracając go przed oczyma przeczytałem, że to ołówek „2B”, co oznaczało, że jest bardzo miękki. Rysik miękkiego ołówka zawiera dużą ilość grafitu dobrze przewodzącego elektryczność. Dalej znalazłem ołówki serii „3B”, „5B” i wreszcie ołówki serii „N”, twarde, przeznaczone specjalnie do pisania przez kalkę. Obracałem w palcach ołówki, a mózg mój pracował gorączkowo. Wtem, nie wiadomo skąd, przypomniałem sobie opór właściwy rysików ołówkowych. Ołówek „5N” posiada opór rysika równy dwu tysiącom omów. W mgnieniu oka miałem już w ręku ołówek „5N”. Moje równania Maxwella znalazły rozwiązanie nie tylko teoretyczno– matematyczne, lecz także praktyczne. Trzymałem oto w swoich rękach kawałek rysika oprawionego w drewno. Za jego pomocą zamierzałem rozprawić się z tą bandą barbarzyńców. Jakież to dziwne! Jakich zdumiewających odkryć dokonuje matematyka! Na początku był długi łańcuch obserwacji, rozważań, analiz, potem znów obserwacje nad konkretną sytuacją, później abstrakcyjne obliczenia, rozwiązanie równań wyprowadzonych przez znakomitego Maxwella w ubiegłym stuleciu, a w wyniku wszystkiego — dokładny rachunek matematyczny stwierdzający, że do zniszczenia firmy Kraftstudta potrzebny jest nieodzownie… ołówek „5N” Czyż fizyka teoretyczna nie jest czymś zdumiewającym?! Mocno zacisnąłem w dłoni ołówek, tak jakby był najdrogocenniejszym przedmiotem, i ostrożnie, niemal z czułością schowałem go do kieszeni. Dalej zacząłem obmyślać, jak zdobyć dwa kawałki przewodu, żeby jeden podłączyć do płyty kondensatora, drugi zaś do kaloryfera w rogu pokoju, a między nimi umocować rysik ołówka. Zastanawiałem się nad tym nie dłużej niż minutę. Przypomniałem sobie lampę biurową w pokoju, w którym mieszkałem razem ze wszystkimi „matematykami”. Przy lampie był sznur elastyczny, a więc wykonany z szeregu żyłek. Można go uciąć i rozpleść na pojedyncze żyłki. Sznur ma około półtora metra długości, można więc otrzymać z niego ponad
dziesięć metrów cienkiego przewodu. To było zupełnie wystarczające. Obliczenia ukończyłem w momencie, gdy oznajmiono przez głośnik, że mamy — to znaczy ja i wszyscy „normalni” obliczeniowcy — iść na obiad. Wyszedłem ze swego pokoju na korytarz. Wtem zobaczyłem przed sobą postać dziewczynki — tej samej zalęknionej dziewczynki, która odnosząc mi zadanie rozpłakała się gorzko, gdy wbrew zakazom szefa znalazła się u mnie w mieszkaniu. Dogoniłem ją. — Musisz mi pomóc — powiedziałem szeptem. Obejrzała się i na mój widok oniemiała z przerażenia. — To pan żyje? — rzekła ledwie poruszając wargami. — W mieście wszyscy są przekonani, że zamordowano pana. Ja też tak myślałam. — Czy bywasz w mieście? — Tak, prawie co dzień, ale… Schwyciłem jej drobną rączkę i mocno ścisnąłem w swojej. — Jeszcze dzisiaj zawiadom uniwersytet, że żyję, że zmuszono mnie gwałtem, bym tutaj pracował. Powinni nam pomóc wydostać się stąd, mnie i moim kolegom. — Co też pan wygaduje? — wyszeptała z przestrachem. — Jeśli pan Kraftstudt dowie się, a na pewno dowie się wszystkiego… — Jak często biorą cię na przesłuchania? — Będą mnie przesłuchiwali pojutrze. — Masz przed sobą cały dzień. Zdobądź się na odwagę. Od tego zależy życie wielu ludzi. Dziewczynka siłą wyrwała mi swą rączkę i obrzuciwszy mnie pełnym trwogi spojrzeniem, zniknęła za drzwiami. W sali, w której mieszkaliśmy, nikt nie korzystał z lampy biurowej. Stała w rogu pokoju na wysokiej podstawce, zakurzona, popstrzona przez muchy, ze sznurem okręconym wokół nóżki. Z samego rana, gdy zgodnie z regulaminem dnia wszyscy poszli się myć, oderwałem sznur od lampy i schowałem do kieszeni. Podczas śniadania wsunąłem do kieszeni nóż stołowy, a gdy wszyscy udali się na modlitwę, ruszyłem do toalety. W kilka sekund zerwałem nożem izolację i oczyściłem w ten sposób dziesięć cienkich żyłek o długości około półtora metra każda. Potem starannie rozłupałem ołówek, wydobyłem z drewienka rysik i ułamałem z niego trzy dziesiąte całości, tak że pozostałe siedem dziesiątych dawały mi żądany opór. Na końcówkach rysika naciąłem
nieduże rowki i okręciłem wokół nich cienki przewód. Opór był gotów. Teraz pozostawało tylko podłączyć go między płytę kondensatora a ziemię. Należało to uczynić podczas pracy. Obliczeniowcy pracowali po osiem godzin dziennie z dziesięciominutowymi przerwami co godzinę. Po przerwie obiadowej o godzinie pierwszej, salę, w której pracowali „matematycy”, odwiedzało regularnie kierownictwo firmy Kraftstudta. W tym czasie szef z nieukrywaną satysfakcją przyglądał się, jak jego ofiary zwijają się i szaleją nad zadaniami matematycznymi. Zdecydowałem, że w takim właśnie momencie należy podłączyć do sieci generatora dodatkowe obciążenie, tak by zmienić przedział częstotliwości impulsów. Gdy wróciłem do swego pokoju z gotowym oporem w kieszeni, byłem w nastroju niezwykłego podniecenia. Przy drzwiach do pokoju spotkałem doktora. Przyniósł mi kartkę z nowym zadaniem. — Halo, doktorze, na sekundę! — zawołałem. — Co? — wybąkał zaskoczony. — Chodzi o to — zacząłem — że w trakcie pracy przyszło mi na myśl, by wrócić do pierwotnej rozmowy z panem Bolzem. Myślę że moja zapalczywość srodze się na mnie zemściła. Proszę przekazać Bolzowi, że zgadzam się być wykładowcą matematyki dla nowych kadr firmy Kraftstudta. Doktor żuł w zębach koniuszek nitki z kołnierzyka swojego fartucha, splunął, po czym oświadczył z nieukrywaną szczerością: — Cieszę się z tego, daję słowo. Mówiłem tym dziwakom, że z twoim spektrum najlepiej by było, gdybyś pracował jako nadzorca lub nauczyciel tej całej matematycznej zgrai. Bardzo potrzebujemy dobrego nadzorcy. Ty się do tego idealnie nadajesz. Masz całkiem inne przedziały częstotliwości. Mógłbyś po prostu siedzieć między nimi i poganiać opieszałych lub tych, u których częstotliwość wzbudzenia dyspozycji matematycznych nie wchodzi w rezonans. — Oczywiście, doktorze. Myślę jednak, że najlepiej by było, gdybym został wykładowcą matematyki. Daję słowo, nie mam wcale ochoty rozwalać sobie łba o kant biurka. — To rozsądne — stwierdził doktor. — Trzeba porozmawiać z Kraftstudtem. Myślę, że się zgodzi. — A kiedy będzie coś o tym wiadomo? — Myślę, że dzisiaj o pierwszej, gdy będziemy robili obchód ośrodka i przegląd całego naszego gospodarstwa.
— Dobrze, podejdę do panów. Doktor skinął mi głową i oddalił się. Na biurku swoim znalazłem kartkę papieru, na której podane były założenia dla zaprojektowania nowego generatora impulsowego o mocy przewyższającej dotychczasową czterokrotnie. Można było z tego wnosić, że Kraftstudt postanowił powiększyć swe przedsiębiorstwo czterokrotnie. Chciał, żeby w jego ośrodku pracowało nie trzynastu, lecz pięćdziesięciu dwóch obliczeniowców. Dotknąłem czule rysika od ołówka z dwiema końcówkami przewodów. Obawiałem się bardzo, że może się złamać w kieszeni. Założenia zadania na obliczenie nowego generatora utwierdziły mnie w tym, że wszystkie moje obliczenia, dotyczące pracującego obecnie generatora, były prawidłowe. To umocniło we mnie jeszcze bardziej wiarę w powodzenie planowanej akcji, oczekiwałem więc z niecierpliwością nadejścia godziny pierwszej. Gdy zegar na ścianie wskazywał za piętnaście pierwszą, wydobyłem z kieszeni rysik od ołówka, dający opór tysiąca trzystu pięćdziesięciu omów, i umocowałem go jednym końcem do pręta swego aluminiowego „parasola”. Do drugiego końca przewodu doczepiłem jeszcze kilka kawałków drutu. Długość ogólna przewodu była wystarczająca, by dociągnąć go do kaloryfera w rogu pokoju. Ostatnie minuty ciągnęły się denerwująco długo. Gdy strzałka minutowa dotknęła „12”, a strzałka godzinowa zatrzymała się na cyfrze „1”, szybko podłączyłem wolny koniec przewodu do kaloryfera i wyszedłem na korytarz. Z przeciwległego krańca korytarza nadchodził Kraftstudt w towarzystwie inżyniera Pfaffa, Bolza i doktora. Gdy ujrzeli mnie, uśmiechnęli się. Bolz dał znak, abym podszedł do nich. Pfaff i Kraftstudt zatrzymali się przed oknem na salę, w której pracowali matematycy, nie wiedziałem więc, co tam się dzieje wewnątrz. — To rozsądna decyzja — rzekł szeptem Bolz. — Pan Kraftstudt godzi się na pańską propozycję. Nie pożałuje pan… — Słuchajcie, co tam się dzieje? — zapytał nagle Kraftstudt, odwracając się do swych współtowarzyszy. Inżynier Pfaff nasrożył się i jakoś dziwnie patrzał przez okno. Serce dygotało mi w piersi. — Nie pracują! Rozglądają się wokół! — z gniewem syknął Pfaff. Przecisnąłem się do okna i zajrzałem do środka. To, co ujrzałem, przeszło wszelkie moje oczekiwania. Ludzie, którzy przedtem siedzieli tak pokornie pochyleni nad biurkami, teraz wyprostowani rozglądali się wkoło i rozmawiali ze sobą z ożywieniem. W głosach ich brzmiała stanowczość.
— Tak, chłopcy, trzeba skończyć raz wreszcie z tym ich znęcaniem się. Czy pojmujecie, co oni z nami wyrabiają? — mówił wzburzony Denis. — Oczywiście. Ci bandyci wmawiają w nas przez cały czas, że posiedliśmy szczęście, oddając się we władzę impulsowego generatora. Ich by tak powsadzać pod ten generator! — Co się tam dzieje? — groźnie krzyknął Kraftstudt. — Nie mam pojęcia — wymamrotał Pfaff, wybałuszając swe wyblakłe oczy na ludzi w sali. — Zachowują się w tej chwili zupełnie jak normalni ludzie! Co to jest?! Wygląda, jakby byli podnieceni. Wzburzeni nawet. Dlaczego nie zajmują się obliczeniami? Kraftstudt aż spąsowiał ze złości. — Nie wykonamy w terminie co najmniej pięciu zamówień wojskowych — wycedził przez zęby. — Natychmiast zmusić mi ich do roboty. Bolz zgrzytnął kluczem i całe towarzystwo weszło do sali. — Wstać, przyszedł wasz nauczyciel i stwórca — rzekł głośno Bolz. Gdy to powiedział, w sali zaległa dławiąca cisza. Dwanaście par oczu, rozpalonych gniewem i nienawiścią, patrzyło w naszą stronę. Trzeba było iskierki, by spowodować wybuch. Cieszyłem się z tego w duchu. Oto koniec firmy Kraftstudta! Wystąpiłem naprzód i głośno na całą salę powiedziałem: — Na cóż jeszcze czekacie? Nadeszła chwila wyzwolenia. Wasz los jest w waszych rękach. Skończcie z tą nikczemną bandą, która szykowała wam pobyt w „przybytku mędrców”! Matematycy gwałtownie poderwali się z miejsc i rzucili się na stojących w osłupieniu Kraftstudta i jego kompanów. Powalili na podłogę Bolza i doktora, zaczęli ich dusić. Zapędzili w kąt sali Kraftstudta i tłukli go tam pięściami i nogami. Denis zwalił się na inżyniera Pfaffa i trzymając jego łysą głowę za uszy, walił nią z całych sił o podłogę. Ktoś zrywał z sufitu aluminiowe parasole, ktoś inny wybijał szyby w oknach. Zerwano ze ściany głośnik, z hałasem poprzewracano biurka. Podłoga była usiana porwanymi w strzępy papierami z obliczeniami matematycznymi. Rozpaleni gniewem ludzie, uniesieni wzburzeniem, rozbijali i niszczyli nienawistne i wrogie im laboratorium. Już od pewnego czasu żaden z nich nie znajdował się pod działaniem generatora impulsowego, ale ich słuszna nienawiść burzyła się jeszcze. Kraftstudt, Bolz, Pfaff i doktor, zbici i okrwawieni, zostali wyrzuceni na korytarz. Wleczono ich ku wyjściu z budynku.
Szedłem na przedzie gromady wzburzonych ludzi. Wykrzykiwali przekleństwa pod adresem tych, którzy zamienili ich w niewolników. Przeszliśmy przez pustą salę, gdzie po raz pierwszy oddawałem swoje zadania matematyczne, potem z hałasem przeciągnęliśmy przez wąskie przejścia podziemnego labiryntu, aż wreszcie wylegli na zewnątrz. Palące letnie słońce oślepiło nas. Zatrzymaliśmy się w miejscu jak porażeni. I to nie tylko przez słońce. Przed wejściem, prowadzącym do firmy Kraftstudta, zgromadził się wielki tłum mieszkańców naszego miasta. Padały głośne okrzyki. Gdy pojawiliśmy się, na chwilę zaległo milczenie. Przyglądały się nam setki zdumionych oczu. Potem usłyszałem, jak ktoś głośno zawołał: — Przecież to profesor Rauch? Żyje! Denis i współtowarzysze wypchnęli do przodu kierowników ośrodka obliczeniowego. Kolejno jeden po drugim stanęli wobec zgromadzonych ludzi — Kraftstudt, Bolz, Pfaff i doktor. Ocierali pokrwawione twarze i oglądali się z przestrachem to na nas, to na groźny tłum dokoła. Wtem z tłumu wyszła chudziutka, drobna dziewczynka. Była to ta sama wylękniona dziewczynka, która, jak się okazało, nazywała się Elza Brinter. — O, to ten — rzekła wskazując palcem na Kraftstudta. — I ten — dodała pokazując na Pfaffa. — To oni wymyślili to wszystko. W tłumie rozległ się szmer. Padły groźne okrzyki. Za dziewczynką wystąpili do przodu mężczyźni. Jeszcze chwila i doszłoby do rozprawy. Wówczas podniosłem rękę i rzekłem: — Drodzy obywatele, nie wypada, byśmy sami wymierzali im karę. Dużo więcej korzyści przyniesiemy ludzkości, jeśli wobec całego świata rozgłosimy ich zbrodnie. Sądzić ich trzeba surowo, a my będziemy świadkami oskarżenia. Tutaj, za tymi oto murami, ci przestępcy, wyposażeni w najnowsze zdobycze współczesnej nauki i techniki, dokonywali straszliwych zbrodni. Chcieli zamienić ludzi w niewolników i za pomocą maszyn eksploatować ich aż do całkowitego wyniszczenia. — Pod sąd zbrodniarzy!—krzyczano wokół.— Pod sąd ich! Wzburzony tłum ciasnym pierścieniem otoczył zbrodniarzy i ruszył ku miastu. Obok mnie szła Elza Brinter. Mocno trzymała mnie za rękę i mówiła szeptem: — Po tym naszym spotkaniu i rozmowie w korytarzu bardzo się wystraszyłam. Później przez całą noc myślałam… Przypomniał mi się pan i pana koledzy, i ja sama, i ta straszna maszyna… Zwłaszcza maszyna. I nagle ni stąd, ni zowąd zaczęłam się śmiać. Pan się dziwi? Właśnie tak,
śmiać się! Kiedy byłam maleńka, bardzo się bałam samochodów. A teraz nie… Dlaczego więc miałabym się bać jakichś tam lamp elektrycznych i zwojów drutu? — myślałam sobie. — Jestem przecież człowiekiem! I tę maszynę wymyślili ludzie — straszni i okrutni. Nie spałam całą noc, zastanawiając się nad tym, i zrobiło mi się czemuś lekko i radośnie na duszy. Nie bałam się już tej maszyny, która służyła do przesłuchań. Nienawidziłam jej. * Kraftstudt i jego kompani z ośrodka obliczeniowego zostali oddani w ręce władz. Burmistrz naszego miasta wygłosił podniosłe przemówienie, pełne cytatów zaczerpniętych z Biblii i z Ewangelii świętej. W końcu oświadczył, że „za tak wyrafinowane zbrodnie będzie sądził Kraftstudta i jego kompanów Najwyższy Sąd Federalny”. Szefa ośrodka matematycznego i jego współpracowników wywieziono z naszego miasta w zamkniętych samochodach. Od tego czasu nikt już o nich nie słyszał. W prasie także nie było żadnych informacji. Co więcej, do naszego miasta przeniknęły słuchy, jakoby Kraftstudt i jego przyjaciele zostali zatrudnieni przez władze państwowe i organizowali wielki ośrodek obliczeniowy, mający wykonywać zlecenia Ministerstwa Wojny. Zawsze opanowuje mnie wzburzenie, ilekroć przeglądając gazetę znajduję na ostatniej stronie stale jedno i to samo ogłoszenie: „Do pracy w wielkim ośrodku obliczeniowym poszukuje się mężczyzn w wieku od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat, z dobrą znajomością matematyki wyższej…” Przełożył W. Kiwilszo
Walentyna Żurawlowa POPRZEZ CZAS Ja, co zacieram żale i rozkosze, Odsłaniam prawdę i błędu mamidła, Jako czas dzisiaj rozwijam me skrzydła; Więc za występek nie bierzcie mi, proszę Jeśli szesnaście przeskoczę jesieni I przepaść całą zostawię wśród cieni.* S z e k s p i r — Zimowa opowieść. To był strach. Najzwyczajniejszy strach — lepki, uporczywy. Zorin w żaden sposób nie mógł pozbyć się wrażenia, że trąd czai się gdzieś tu, w tym pokoju. Był zmęczony, ale bał się zbliżyć do fotela. Chciało mu się pić, ale bał się dotknąć karafki. Zaraza mogła kryć się wszędzie — nawet w wazonie z konwaliami. Starając się stłumić strach chodził szybko po pokoju. Cień nie mógł za nim nadążyć i miotał się po kwadratach posadzki. — Bakterie trądu — mruczał Zorin. — Bakterie Hansena… Hansena? Tak, tak, z pewnością… Nie mógł sobie nic więcej przypomnieć i to wzmagało jeszcze strach. Może nawet powietrze jest zarażone? Może wciągając w płuca powietrze, ciepłe, przesycone odurzającym zapachem konwalii, połyka te przeklęte bakterie Hansena? Prawie podbiegł do okna, szarpnął zasuwkę. Zimno odpędziło strach. Przez okno wpadały płatki śniegu. Wiatr je rozpędzał, śnieg wirował pracowicie. W tańcu śnieżynek było coś bardzo zwyczajnego, znanego. To uspokajało. Zmierzch zacierał kontury przedmiotów i Zorin nie mógł w żaden sposób rozpoznać, czy za oknem rośnie wiąz, czy topola. Wydało mu się, że jest rzeczą konieczną, aby określił gatunek drzewa. Wpatrywał się w gęstniejący zmrok mrużąc krótkowzroczne oczy. Bezwiednie dotknął ramy okiennej i strach wrócił natychmiast jak uderzenie prądu elektrycznego. Nie wolno dotykać ramy! W tym pokoju
nie wolno niczego dotykać! Wyciągnął chustkę i zaczął wycierać palce. Z tyłu poza nim cicho skrzypnęły drzwi. Zorin drgnął — nerwy reagowały na dźwięk jak naciągnięte struny. Odwrócił się chowając pośpiesznie chustkę. W drzwiach stał mężczyzna w brązowym garniturze. Ręce i twarz tego człowieka były ukryte pod bandażami. Ciemne okulary zasłaniały oczy. „Człowiek niewidzialny” — pomyślał nie wiadomo czemu Zorin. — Towarzysz Sadowski? — głos Zorina zdradzał zdenerwowanie. — Czy doktor Sadowski? — Tak. Jestem Aleksander Sadowski — odpowiedź była nacechowana nadmierną uprzejmością. Zorin zrobił krok naprzód, wyciągnął rękę, spostrzegł się i cofnął ją natychmiast. — Bardzo mi przyjemnie widzieć pana — wyjąkał, zdając sobie sprawę, że to głupio brzmi, i zaczerwienił się. — Proszę usiąść, profesorze — Sadowski wskazał mu fotel. Parę sekund jeszcze stali naprzeciw siebie: wysoki, trochę zgarbiony Sadowski i niski, bardzo tęgi Zorin. Potem Zorin jednym ruchem przysunął sobie fotel. I rzecz dziwna — znalazłszy się w fotelu, który przed chwilą wydawał mu się taki straszny — doznał uczucia ulgi. Sadowski, kulejąc z lekka, podszedł do drugiego fotela. * Trąd ma naturę tygrysa. W cierpliwości, z którą prześladuje swoją ofiarę, jest coś strasznego, nieodwracalnego. Rok, dwa, dziesięć, trzydzieści — potrafi się czaić. A potem skok — pazury wpijają się w ciało, szarpią, rwą… Aleksander Sadowski mógł zwyciężyć trąd. Po prostu mu się nie udało. Stało się coś nieprawdopodobnego. Lekarz, specjalista, leprolog, sam zaraził się trądem. Zdarzyło się to na wiosną, gdy przeprowadzał próby ze stosowaniem wynalezionego przez siebie preparatu AD. Nowy preparat sprawiał cuda — był o wiele skuteczniejszy od sulfetronu, propizolu, oleju chaulmugrowego. Czasem jednak — w rzadkich wypadkach — preparat AD wywoływał gwałtowne nasilenie choroby. Sadowski absolutnie nie mógł zgłębić prawidłowości tego zjawiska. Do tego potrzebne były eksperymenty, dziesiątki, może setki długotrwałych eksperymentów.
A trąd odpowiedział ciosem na cios. Rankiem czternastego kwietnia Sadowski zauważył przy myciu na kiści prawej ręki małą, czerwonawą, owalną plamkę. Po tygodniu takie same plamy wystąpiły na twarzy. A w miesiąc później przekształciły się w ropiejące wrzody. Był to jakiś niezwykle rzadki przypadek lepromatoidalnego trądu — złośliwy, galopujący. Trąd zdawał się mścić na człowieku, który targnął się na jego tajemnicę. Preparat AD nie pomagał. Każdy eksperyment — teraz Sadowski eksperymentował na sobie — wywoływał pogorszenie. Leprozorium mieściło się w dwóch jednakowych dwupiętrowych budynkach. W jednym znajdowała się klinika, w której mieszkali chorzy. W drugim były mieszkania lekarzy i personelu pomocniczego. Jeszcze na wiosnę Sadowski przeprowadził się do kliniki. Od tej chwili całe jego życie upływało w laboratorium chemicznym. Zresztą słowo „życie upływało” nie jest właściwe. Sadowski pracował. Pracował rankiem, wieczorem, nocą. Zwycięstwo nad trądem — a wraz z nim ratunek — mogła dać tylko szybkość. Trzeba było wyprzedzić chorobę. Preparat AD był sporządzony z soli dwóch kwasów — chaulmugrowego i hydnokarpowego. Działanie preparatu zależało od jego składu. Gdzieś, odmierzona setną częścią procentu, przechodziła granica między życiem i śmiercią. Przez całe lato Sadowski szukał sposobu otrzymania chemicznie czystego kwasu hydnokarpowego. Jesienią lekarze sprawdzili na chorych działanie oczyszczonego preparatu AD. W szesnastu wypadkach na siedemnaście preparat spowodował prawie całkowite uleczenie. Tylko u siedemnastego chorego lekarze stwierdzili gwałtowne zaostrzenie procesu chorobowego. Tym pacjentem był sam Sadowski. Nowe próby — nowe niepowodzenia. Eksperymenty przyśpieszyły rozwój choroby. Historia choroby Aleksandra Sadowskiego wkrótce zapełniła wciąż grubiejącą teczkę. Sadowski był równocześnie badaczem, lekarzem i pacjentem. Do historii choroby wpisywano skąpe — chyba zbyt skąpe skargi pacjenta, łacińskie formuły lekarza, formuły chemiczne badacza. Każdy eksperyment przybliżał zgubę chorego. Do lekarza należało już tylko przewidzieć, co nastąpi pierwej — zwycięstwo czy śmierć. W grudniu lekarz Sadowski wiedział już, że chory zginie wcześniej, nim badacz znajdzie środek ratunku. Badacz potrzebował trzech, czterech lat; choremu pozostawało osiem, najwyżej dziesięć miesięcy życia. Doświadczenia były prowadzone dalej. Sadowski badacz uważał, że ma prawo rozporządzać życiem Sadowskiego pacjenta. Ale jedenastego
stycznia lekarz naczelny leprozorium kategorycznie zakazał dalszych eksperymentów. Sadowski nie dyskutował. Jego choroba dawno już przestała być typową, a co za tym idzie, interesującą dla doświadczeń. Przekazał asystentom wszystkie swoje notatki i przeniósł się do małego mieszkanka obok kliniki. Przestał również zaglądać do laboratorium. …Trąd ma naturę tygrysa. Szarpie swą ofiarę i zabija, gdy ją oszpeci do niepoznania. Sadowskiego leczono obecnie zwykłymi sulfamidami. Ale szpony trądu wczepiły się weń martwym chwytem i pogrążały w ciele coraz głębiej. Trąd zwyciężył. * — Niech pan mówi dalej, profesorze. Ja słucham. Pod białą maską bandaży nie można było dostrzec wyrazu twarzy Sadowskiego. To denerwowało Zorina. Tracił pewność siebie, plątał się, powtarzał po parę razy to samo. Obmyślony starannie gmach argumentów rozsypywał się jak domek z kart. — Rozumie pan, przedłużenie życia… Chciałem powiedzieć — walka ze starością… Uświadomił sobie, że od tych słów zaczął rozmowę. Ciemne szkła okularów Sadowskiego połyskiwały zjadliwie. — Widzi pan… Zorin umilkł. Zrobiło mu się gorąco. Z przykrością czuł, że z czoła spływają mu wielkie krople potu. Jak na złość chustka mu się gdzieś zapodziała. — Starość? — rzekł Sadowski pytająco. — Starość mi nie grozi… Zorin zdecydował się mówić bez ogródek. — Czy trąd jest uleczalny? Sadowski wzruszył ramionami. — Jak czasem. — Mam na myśli pański przypadek. Za ciemnymi szkłami okularów przebiegł jakiś błysk. — Obecnie — nie. Zorin znalazł wreszcie chustkę, wytarł czoło. Machinalnie przysunął się z fotelem bliżej Sadowskiego. — Obecnie nieuleczalny. A potem? Sadowski odpowiedział po dłuższej chwili milczenia.
— Za trzy lata. Nie wcześniej. — Pokręcił głową. — Zresztą jest to termin obliczony na szaleńczą pracę. Powiedzmy tak — za osiem lat. — Osiem lat? A pan? Chciałem zapytać… pan… — Zorin utkwił wzrok w konwaliach. — A pan ma do rozporządzenia… przepraszam… Sadowski skinął głową ze zrozumieniem. — Siedem miesięcy. Może osiem. W żadnym razie nie więcej niż dziesięć. — Osiem lat — i osiem miesięcy! — głos Zorina zabrzmiał niemal radośnie. — Cóż, właśnie tak — przysunął się z fotelem zupełnie blisko Sadowskiego. — Niech pan posłucha. Proszę sobie wyobrazić, że pan… no, że pan uśnie na przeciąg tych ośmiu lat. Rozumie pan — na osiem lat! Jeżeli zajdzie potrzeba, to nawet na dwadzieścia. I obudzi się pan, gdy ludzie nauczą się leczyć pańską chorobę. Zabandażowana ręka uniosła się powoli w górę, zdjęła okulary. W wąskiej szparce wśród zwojów gazy Zorin zobaczył piwne oczy. Ich spojrzenie było jakieś niezwykłe. Wpatrywały się zbyt przenikliwie. Dopiero po uważnej obserwacji Zorin zauważył, że są prawie zupełnie pozbawione brwi i rzęs. — Sen? — oczy zmrużyły się. — Sądzi pan, że trąd nie jest groźny dla człowieka śpiącego? Organizm żyje — a więc żyją również bakterie trądu. — Nie, nie. Mam na myśli inny sen. Sen, podczas którego organizm prawie zupełnie nie żyje. — Śmierć? — Sen — powtórzył Zorin z naciskiem. — Po śmierci człowiek się nie budzi. Oczy Sadowskiego przybrały wrogi wyraz. — Niech pan mówi bez ogródek, profesorze — niecierpliwe ruchy zabandażowanej ręki podkreślały każde słowo. — Pan przyleciał do nas nie bez powodu. Czego pan chce? Co pan proponuje? Niech pan mówi albo sobie pójdę. — Dobrze. Będę mówił bez owijania w bawełnę. Jak lekarz z lekarzem. Czy słyszał pan o hipotermii? — Tak. Operacje, które się przeprowadza przy sztucznym obniżeniu temperatury ciała. Ale co pan ma wspólnego z chirurgią? Pańską dziedziną jest przedłużanie życia. — Właśnie, właśnie. Przedłużenie życia. — Zorin kiwnął głową. — Nie potrafię jeszcze przedłużyć życia człowiekowi na jawie. Ale śpiącemu — mogę. Rozumie pan? — Nie.
— Gdy człowiek śpi zwykłym snem, to żyje. Jeżeli śpi w głębokiej hipotermii, to… to nie żyje. I rzecz jasna, nie starzeje się. Sadowski wzruszył ramionami. — Temperaturę ciała ludzkiego można obniżyć o osiem, no, powiedzmy, o dziesięć stopni. I co z tego? Zasadnicza przemiana materii będzie trwała w dalszym ciągu. A więc będzie trwało życie — chociaż w zwolnionym tempie. Zorin odchrząknął protestująco. Mruknął: — Prawo zachowywania konserwatyzmu. — Co? Jak pan powiedział? Zorin zapomniał, że ma przed sobą chorego, nieuleczalnie chorego człowieka. Złość nigdy nie żyje w zgodzie z innymi uczuciami — zawsze je wypiera. A sprzeciw zawsze działał irytująco na Zorina. Znał tę swoją cechę… i nie mógł nad nią zapanować. — Powiedziałem: prawo zachowywania konserwatyzmu. Według moich obserwacji uczony rewolucjonizujący jedną dziedzinę wiedzy prawie zawsze jest konserwatywny w innej. Gdybym nie wiedział, kolego, o waszych pracach z dziedziny leprologii… Skąd pan wziął tę liczbę — dziesięć stopni? — Nie pozwolił Sadowskiemu odpowiedzieć. — A jeżeli trzydzieści stopni? Albo trzydzieści pięć? — Zamrozić człowieka niemal do zera, a potem przywrócić do życia? Nie wierzę. Chustka znowu się gdzieś zapodziała. Zorin szukał po kieszeniach. — O ile pamiętam — ciągnął Sadowski — serce człowieka nie wytrzymuje oziębienia poniżej dwudziestu sześciu stopni. Fibrylacja komór… Zorin żywo podniósł głowę. — Tak, tak, serce nie wytrzymuje. Ale można przecież wyłączyć serce i wtedy fibrylacja nie nastąpi. Stosuję dla zachowania działalności serca aparat „sztuczne serce — płu — ca”. Krwiobieg omija serce. Fibrylacja nie następuje. Oziębiałem człowieka niemal do zera. I potem działalność serca powracała! Nie, nie, kolego, pozwólcie mi skończyć. Najważniejsza rzecz, że przy głębokim oziębieniu i zwolnionym krwiobiegu człowiek żyje, ale… — Zorin podniósł palec do góry — ale wszystkie procesy życiowe zwalniają się stokrotnie… No, co pan chciał powiedzieć? Sadowski milczał. — Obecnie pańska choroba jest nieuleczalna. — Zorin zająknął się, spojrzał pytająco na Sadowskiego i powtórzył: — Tak, nieuleczalna! Pan wie o tym lepiej niż ja. Ale jeżeli pan się zgodzi, oszukamy trąd. Panu
potrzeba — poprawił się — nauce potrzeba osiem lat? Doskonale! Dla pana te osiem lat będą jednym miesiącem. Sadowski milczał. — Przeprowadziłem już dziesiątki doświadczeń — ciągnął Zorin. — Czas trwania oziębienia nie przekraczał co prawda trzech tygodni. Ale tu chodzi o życie. Jedyna możliwość… Przy tym, rozumie pan, w razie konieczności eksperyment można przerwać. Przepraszam, chciałem powiedzieć, nie eksperyment, tylko leczenie tą metodą. Sadowski włożył okulary. Wyciągnął rękę, poprawił konwalie w wazonie. Zorin ze skupieniem, jakby to było w tej chwili najważniejsze, wycierał ogoloną głowę. Sadowski wstał. Powiedział stanowczo: — Nie chcę! * Od Wołgi ciągnął niezbyt mocny, ale zimny wiatr. Nocą znów spadł śnieg i Sadowski musiał przedeptywać ścieżkę. Wąska, ledwo dostrzegalna pod śniegiem dróżka wiła się między drzewami. Zgodnie ze starą — kto wie, ile dziesiątków lat istniejącą tradycją, każdy chory, który dostał się do leprozorium, sadził drzewo. Chorzy wierzyli, że kto wyhoduje drzewo, ten wyzdrowieje. Lekarze mówili, że praca odrywa od ciężkich myśli, przynosi pożytek. I surowo przestrzegano tradycji. W ostatnich latach wielu pacjentów zostało uleczonych, ale żaden nie wyjechał z leprozorium nie zasadziwszy dębu, wiązu lub topoli. Dawniej Sadowski nie przywiązywał do tego wagi, wierzył tylko w naukę. Teraz rozumiał, że poza nauką istnieje wiele innych rzeczy, które da się objąć dosyć nieokreślonym słowem „życie”. Wybrał sobie miejsce i postanowił na wiosnę zasadzić dąbek. „Mówią, że praca odrywa od ciężkich myśli”. Powiedział poważnie lekarzowi naczelnemu. A lekarz odpowiedział mu tak samo poważnie: „Tak, jest bardzo pożyteczna”. Gleba była tu kiepska, przesycona solą lub piaszczysta. Samoistnie rósł tu tylko ak–dżusan — biały piołun. Trzeba było przyłożyć rąk, aby drzewo się przyjęło. To z pewnością było pożyteczne. Drzewa rosły pomieszane ze sobą — młode i stare. Na wzgórku, wyżej niż inne, wznosiły się trzy wiązy. Zasadził je kapitan wielkiej żeglugi,
który zaraził się trądem gdzieś na Hawajach. Nazywał drzewa po marynarsku: środkowe, najwyższe — grotem, dwa inne fokiem i bezanem. W lecie drzewa rzeczywiście przypominały maszty z pełnymi wiatru zielonymi żaglami. Kapitana uleczono i przed dwoma laty opuścił leprozorium. Drzewa — maszty zostały. W ich sąsiedztwie Sadowski zamierzał posadzić swój dąbek. Na razie była tu tyko zaspa śniegu. Sadowski okrążył ją z wolna. Bolała go trochę prawa noga. Odczuwał w niej coś jakby zimno. Ale wiedział doskonale, co to za rodzaj zimna. W ogóle dobrze zdawał sobie sprawę, co będzie dalej. Zjawią się nowe wrzody. Do reszty wypadną brwi i rzęsy. Zgrubieją muszle uszne. Wygnije przegroda nosowa. Osłabnie, a może i całkiem zaniknie wzrok. Oddychać będzie coraz trudniej. A potem… Potem nastąpi to, co lekarze nazywają „zejściem śmiertelnym”. Sadowski sam nie potrafiłby nawet wytłumaczyć, dlaczego odrzucił propozycję Zorina. Powinien był ją przyjąć. Nawet chciał ją przyjąć. Człowiek, który nie ma nic do stracenia, niczym nie ryzykuje. Elementarna prawda. Przed śmiercią się nie ucieknie. Również niezbita prawda. Ale te obie prawdy, a wraz z nimi wiele innych, ulatywały z wiatrem, gdy tylko Sadowski zastanawiał się nad słowami Zorina. Nie ma nic do stracenia? Bzdura! Pół roku życia — to niemało. To bardzo wiele! Teraz żył tak, jak znawcy piją wino — powoli, rozkoszując się każdym łykiem, każdą kroplą. Dawniej nigdy nie rozmyślał nad sensem życia. Teraz wiedział — istotny sens życia polega na tym, żeby żyć. W imię życia można czasem poświęcić życie. Ale człowiek jest stworzony po to, żeby żył. Tę prawdę potwierdzało wszystko: każdy łyk powietrza, każdy ruch, każda myśl. Wszystko było dobre, wszystko miało swój sens i szczególny urok — upał i mróz, spokój i wiatr, muzyka i cisza. Mył się — i nie rozumiał, że dawniej mógł to robić mechanicznie. Siadał do stołu — i nie rozumiał, jak mógł dawniej czytać przy jedzeniu. Ludzie myślą zazwyczaj, że dla skazanego na śmierć czas pędzi z olbrzymią szybkością. Wprost przeciwnie. Czas niemal staje. Ale jakimś szóstym zmysłem człowiek stale odczuwa jego powolny i nieustanny bieg. W tym biegu jest coś hypnotyzującego. Nie można o nim zapomnieć, oderwać się, uwolnić. Nie pomagają żadne sylogizmy. Logika w ogóle zawodzi tam, gdzie doznania i uczucia są napięte bez miary. Za jakąś granicą zaczynają działać swoiste, jeszcze nie zbadane przez człowieka prawa. Zgodnie z logiką wszystko wyglądało prosto. Sadowski był samotny.
Sadowski był nieuleczalnie chory. Z tego wynika, że nie miał nic do stracenia. Z tego wynika, że powinien z radością przyjąć propozycję Zorina. Ale nieznane prawa przeciwstawiały się temu wbrew logice. Właśnie dlatego, że Sadowski był samotny i nieuleczalnie chory, każda, nawet błaha rozmowa, każda najmniejsza poprawa samopoczucia nabierały dla niego szczególnej, wyjątkowej wartości. Logika mówiła: na trzydzieści cztery lata prawie trzecią część spędziłeś tutaj, w leprozorium, pracowałeś po dwanaście godzin na dobę i jednak nie pokonałeś trądu. Z tego wynika, że w ciągu pozostałego półrocza, nie pracując w laboratorium, nic oczywiście nie wymyślisz. Nieznane prawa podszeptywały jednak: teraz dopiero po raz pierwszy naprawdę zobaczyłeś i poczułeś świat, pozostałe miesiące dadzą ci więcej niż całe życie. …Śnieg szczękał pod nogami. Po raz pierwszy Sadowski zauważył, że śnieg nie skrzypi, nie chrzęści, ale właśnie tak jakby szczęka. To odkrycie — wiele takich zrobił w ciągu ostatniego miesiąca — było ważne. Ścieżyna okrążyła wzgórek i wyprowadziła go na pustkowie. Wiatr gnał po pustym polu białe fale śniegu, które zacierały, zasypywały ścieżkę. Latem to pole również było białe — gęsto porośnięte ak–dżusanem. Sadowski próbował sobie przypomnieć, jak pachnie ak–dżusan, ale nie wiadomo czemu przypomniał sobie inny zapach — zapach konwalii. I natychmiast zarysowała mu się w pamięci twarz Zorina — okrągła, z małymi, zmrużonymi oczkami, odzwierciedlająca grę wrażeń. Tak… Sadowski jeszcze przed spotkaniem domyślał się, o czym będzie mówił Zorin. Ale gdy profesor wyciągnął i natychmiast cofnął rękę, Sadowski nabrał chęci powiedzieć ,,nie”, nawet gdyby zapragnął powiedzieć „tak”. Od tego się w gruncie rzeczy zaczęło. Prawo konserwatyzmu? Głupstwo! Po prostu leprologię zna i rozumie. A eksperymenty Zorina to dla niego chińszczyzna. I skąd w ogóle ten Zorin dowiedział się o nim? Nic nadzwyczajnego się nie stało. Lekarz zachorował. Co w tym dziwnego? Na Wyspach Hawajskich do niedawna jeszcze panowało prawo, według którego lekarze zobowiązywali się do końca życia nie opuszczać leprozorium. Sadowski przypomniał sobie, z jakim strachem Zorin cofnął rękę. Ludzie panicznie boją się trądu. A w rzeczywistości nie jest on bardziej zaraźliwy niż, na przykład, gruźlica. Ale ludzie boją się samego słowa „trąd”. I Zorin się boi. Siadał na fotelu jak na krześle elektrycznym. Co prawda potem, gdy zaczął mówić o swoich doświadczeniach… Tak,
doświadczeniach! Jednak Zorin to zdolny człowiek. Wspaniały pomysł — wyłączyć serce i płuca, zastąpić je aparatem… Tak, to dobry pomysł. Już choćby dlatego tylko należało zgodzić się na eksperyment. Przeskoczyć czas… Zajrzeć w przyszłość. Jaka też będzie? „Jeżeli zajdzie potrzeba — nawet na dwadzieścia lat!” Tak chyba powiedział Zorin? Dwadzieścia lat — to inni ludzie, inne życie, inna epoka. Kim on będzie dla tych ludzi? Obcym? Można wyjechać za dziesiątą górę i jednak wrócić do ojczyzny. Z podróży w czasie nie wraca się nigdy. Jedyna poprawka do fantazji Wellsa, lecz jak wiele znaczy!: Odejść na zawsze od swojej epoki jest tak samo trudno, jak odejść od siebie… Gdyby na rok, dwa… Ale cóż to za człowiek — ten Zorin! Rzuca wyzwanie czasowi! Jakże szybko kroczy postęp! Może dlatego właśnie taki strach ogarnia przed znalezieniem się w przyszłości. Sadowski uśmiechnął się drwiąco. Było coś radosnego w tym, że mógł wybierać. Mógł rozważać, obmyślać, oceniać. I przede wszystkim — nie śpieszyć się. Choćby nawet w głębi duszy wiedział już, co powie Zorinowi. Ale przyjemnie jest wybierać. Poczucie skazańca zaczyna się tam, gdzie nie ma wyboru. Zorin jest cierpliwy: nie myśli wcale o wyjeździe z leprozorium. A tymczasem… Tymczasem jest jeszcze nie dokończona książka, muzyka, kwiaty na stoliku. I jest jeszcze — ciepło. Dopiero teraz poczuł, jak zmarzł. Przemknęła swawolna myśl: jeżeli stąd do kliniki będzie parzysta liczba kroków — to trzeba się zgodzić. Jeżeli nieparzysta — niech Zorin wyjeżdża. Teraz rzeczywiście śnieg skrzypiał pod nogami — to dlatego, że Sadowski szedł szybko. Ciekaw był, co wypadnie. Biegł prawie — trochę z niecierpliwości, trochę z powodu zimna. Drwił z siebie: „wpadasz w mistykę, szanowny panie. Dobrze, że nikt się o tym nie dowie”. Gdy do kliniki zostało około dwustu metrów — zwolnił kroku. Może się poczuł zmęczony… Potem kroki stały się jeszcze wolniejsze. „Bawisz się w czarnoksięstwo, szanowny doktorze, czyż w ten sposób rozstrzyga się zagadnienia?” Śnieg szczękał znowu przy odliczaniu kroków. Tysiąc dwieście siedemnaście… osiemnaście… dziewiętnaście… Przystanął. To głupio jednak tak się przejmować. Przecież to tylko żarty. Dwadzieścia siedem… dwadzieścia osiem… Trzeba przebiec ostatnie metry! Ale przeszedł je bardzo wolno, bezwiednie zmniejszając, kroki, tak żeby wypadła liczba nieparzysta.
Ostatni krok był tysiąc dwieście trzydziesty dziewiąty. * — Tylko niech pan się nie denerwuje, kochaneczku! Niech pan leży i nie denerwuje się. Zorin mówił tonem niemal błagalnym. . — To nic, profesorze — Sadowski uśmiechnął się z przymusem — to już teraz nie ma żadnego znaczenia. Zorin westchnął. Niespodziewanie w ostatniej chwili stracił pewność siebie i to go gnębiło. Ostrożnie, jakby się bał coś popsuć, dotknął krawędzi stołu operacyjnego. Ręka utonęła w miękkiej masie plastycznej. Sadowski obserwował go zezując z boku. — Spokojnie, profesorze — powiedział cicho, tak aby nie usłyszeli skupieni w głębi sali operacyjnej lekarze i siostry. A głośno dodał: — Na takim piernacie można pospać i dziesięć lat. Wybornie! Pulchne wargi Zorina zadrgały. Oczy zmrużyły się, niemal zamknęły. Odpowiedział dopiero po długiej chwili: — No, teraz będziemy się wzajemnie uspokajali. — Mówił z udaną szorstkością, która nie pasowała do wyrazu dobroci i smutku, malujących się na jego twarzy. — Zaczynamy, kolego? — Zaczynamy, szanowny kolego — odparł Sadowski takim samym tonem, chociaż chciał powiedzieć co innego, coś ważnego, serdecznego. — No, to do zobaczenia?… Zabrzmiało to jak pytanie. Zorin pokręcił głową. — Do prędkiego zobaczenia. Wie pan, kochaneczku, że jestem pewien… — Nie trzeba — Sadowski zamknął oczy. — Nie trzeba. Umilkli obaj. Potem Zorin wstał. — A więc… — i zaciął się. Sadowski skinął głową. — Tak. Zorin podszedł do tablicy rozdzielczej. Półgłosem — wydawało mu się, że krzyczy — powiedział: — Zaczynamy. Chirurg — młody, wysoki, o dużej, podługowatej twarzy podszedł do stołu. Rzucił siostrze: — Światło! Zorin odwrócił się. Minutowa wskazówka ściennego zegara elektrycznego dochodziła do
dwunastej. Wolno, jakby przezwyciężając zmęczenie, skakała z podziałki na podziałkę. Przeskoczyła, zadrgała i znieruchomiała. Potem — po długim namyśle — wdrapywała się wyżej. Zorin słyszał lakoniczne rozkazy chirurgii, nienaturalnie spokojny głos asystentki liczącej uderzenia pulsu. Zaraz skończą i wtedy… — Aparat! — ostro rzucił chirurg. — Włączam — odezwała się siostra. Parę sekund ciszy. — Zamykajcie — powiedział chirurg. — Profesorze Zorin, gotowe. Zorin odwrócił się. Dwaj asystenci zakrywali stół operacyjny szklanym kloszem. Chirurg powtórzył: — Gotowe. Teraz, gdy trzeba było przystąpić do działania, Zorinowi wróciła pewność siebie. Zniknęło dręczące skrępowanie, ciało stało się jak gdyby nieważkie, ruchy lekkie, dokładne. — Zaczynamy! — powiedział i usłyszał w swoim głosie coś ostrego, rozkazującego, podobnego do łonu chirurga. Ręka dotknęła tablicy. Błysnęły szarozielone koła oscylografów. Na ekranach przelatywały wężyki świetlnych linii. W centrum tablicy na wypukłym kwadracie dużego ekranu było ich dwie — zielona i szafirowa. Splatały się ze sobą w fantastycznym tańcu. Tylko bardzo doświadczone oko mogło ułowić w ich konwulsyjnym migotaniu rytm i prawidłowość. To pracował rejestrator prądów czynnościowych. — Włączam zimno! Zorin przesunął dźwignię. Gdzieś za ścianą przytłumionym jękiem zawył kompresor. Pod szklany klosz popłynęło zimne powietrze. Wskazówka zegarowego termometru drgnęła i popłynęła w dół. Lekarze zbliżyli się do tablicy, stanęli za plecami Zorina. — Takie szybkie oziębienie… — szepnęła młodziutka asystentka. — To wywoła… Chirurg zakasłał gniewnie i asystentka umilkła. Wskazówka termometru spadła w dół. Trzydzieści dwa i dwa… Trzydzieści i cztery… Trzydzieści… Dopiero przy cyfrze „26” wskazówka prawie zamarła, jakby natknęła się na jakąś przeszkodę. Zielone wężyki na rejestratorze prądów czynnościowych zatańczyły jak szalone. — To zawsze tak jest — półgłosem, nie odwracając się powiedział Zorin. — Organizm się broni. W normalnych warunkach poniżej tej temperatury — musi nastąpić śmierć. Drgając, jakby z niechęcią, wskazówka powoli przesunęła się ku
cyfrze ,,25” i znów zaczęła szybko opadać. — Dwadzieścia trzy… Dwadzieścia jeden… — czytała głośno asystentka — osiemnaście i pięć… szesnaście… Taniec wężyków na ekranach oscylografów zwalniał tempo. Teraz świecące smugi płynnie wznosiły się w górę, zastygały na sekundę i wolno opadały. — Osiem… sześć i pół… Zupełnie bezwiednie asystentka liczyła głośno, drgającym z przejęcia głosem. — Pięć i pół… Pięć… Zorin nacisnął biały guziczek pod rejestratorem biotoków. Zabłysła zielona lampka. — Automat będzie podtrzymywał właściwą temperaturę — powiedział Zorin przerywanym głosem. — Będzie notował wskaźniki przyrządów, sygnalizował w razie nieprzewidzianych komplikacji. Umilkł. Wydało mu się, że mówiąc teraz o technice popełnia świętokradztwo. Mruknął; — Tak jakby wszystko… Ekrany oscylografów zagasły. Na tablicy równym światłem płonęła zielona lampka. Zorin odwrócił się. Niemal automatycznie odwrócili się wraz z nim wszyscy pozostali. Ale przez zapotniały klosz szklany nic nie można było zobaczyć. W ciszy, która nagle zapadła, wyraźnie rozlegało się tylko suche cykanie automatu… * Dziwnym pojęciem jest czas. Filozofowie i fizycy spierają się na temat pojęcia istoty przestrzeni. O istotę czasu nikt się nie spiera — zbyt mało na ten temat wiemy. Czas jest jednakowy dla wszystkich — mówiła mechanika Newtona. Czas jest zależny od szybkości ruchu układu obliczeń — stwierdzają formuły w mechanice Einsteina. I to wszystko, co wiedzą ludzie. Trudno sobie wyobrazić nieskończoność czasu. Jeszcze trudniej wyobrazić sobie czas skończony. Kto powie, co to jest czas? Przed tysiącami lat powstała legenda o Kronosie — wszechpochłaniającym Czasie. Wśród bogów, wymyślonych przez ludzi,
nie było straszniejszego od Kronosa. To on zrodził Tanatosa — śmierć, Eris — niezgodę, Apate — oszustwo, Ker — zagładę… To Kronos pożerał własne dzieci… W końcu dzieci Kronosa zbuntowały się. Po długiej walce wyzwoliły się spod okrutnej władzy Czasu. Tak mówi legenda. Kiedyś w przyszłości, ta legenda się sprawdzi. Nie bogowie, lecz ludzie powstaną przeciw pochłaniającemu wszystko Kronosowi. Powstaną i zwyciężą. Wtedy ludzie będą swobodnie poruszać się w czasie, wybiegać o tysiąclecia naprzód i wracać. Lecz tymczasem nieubłagana rzeka czasu niesie nas bezpowrotnie, niepowstrzymanie… * Sadowski zobaczył najpierw bezkształtne, białe plamy. Potem jedna z tych plam, większa i jaśniejsza, przekształciła się w okno do połowy przysłonięte roletą. Druga plama nabrała powoli zarysów twarzy ludzkiej. Z początku wszystko było bezbarwne. Kolory zjawiły się później, nie wszystkie od razu. Najpierw żółty i różowy — kwiaty na szafce nocnej. Potem granatowy — garnitur Zorina. Teraz Sadowski zobaczył, że wargi Zorina poruszają się — profesor mówił. Ale dźwięku nie było. Dźwięki spłynęły nagle, jakby przedarły się przez zasłonę. — …i róbcie tak — mówił Zorin. — Niech się pan skupi, kochaneczku. Niech pan podniesie rękę. Czy pan słyszy? Sadowski nie odpowiadał. Słyszał, ale nie rozróżniał słów. W pamięci powoli — bardzo powoli — powstawały obrazy. Leprozorium… Spotkanie z Zorinem… Noce bezsenne. Jeszcze jedna rozmowa… Sala operacyjna… — Ile? — zapytał Sadowski i zadrżał: własny głos zadźwięczał jakoś obco. Zorin podskoczył na krześle, wpił wzrok w twarz Sadowskiego. — Tak, tak szeptał, machinalnie zacierając ręce. — Refleksy, wzrok, myślenie, mowa… To znaczy… — Ile lat? — powtórzył Sadowski próbując usiąść. — Niech pan leży, niech pan leży! Dziewiętnaście lat. Przeszło dziewiętnaście. Niech pan powie, czy… — Dziewiętnaście! — przerwał Sadowski i nagle jednym rzutem
oderwał głowę od poduszki. Oczy bez zmrużenia wpatrywały się w Zorina. Przezwyciężając powoli bezwład, powstawały fragmenty wyobrażeń. Łącząc się z wrażeniami przekształcały się w myśli. Nie od razu, plącząc się i mieszając, myśli wyrównywamy się i szeregowały. I wtedy dopiero odezwało się w świadomości: kłamstwo! Dziewiętnaście lat — to kłamstwo’ Zorin wcale się nie zmienił. Okrągła, wygolona twarz, przymrużone oczy, ledwo dostrzegalne zmarszczki… Wszystko tak, jak było! Sadowski pokręcił głową. Zdawało mu się, że mówi. — Spokojnie, drogi kolego, spokojnie. — Zorin uśmiechał się, ukrywając wzruszenie. — No, niech pan mówi… — Dziewiętnaście lat… Dziewiętnaście lat… — Sadowski usiłował się podnieść. — Pan… taki sam… niezmieniony… Zorin uśmiechnął się, niepewnie rozłożył ręce. — Zrozumie pan to później. Później. Nie wszystko od razu. Wytłumaczę… — Nie udało się… nic się nie udało! — nie słuchając go wykrzykiwał Sadowski. — Trąd… Podniósł ręce do twarzy, Na białej, gładkiej skórze nie było najmniejszych śladów trądu. — Nie rozumiem… Opadł bezsilnie na poduszki. — Minęło dziewiętnaście lat — dobitnie, skandując powiedział Zorin. — Pańska choroba jest uleczona. Nie było to sprawą łatwą. Ostatnie stadium… Dziewiętnaście lat… — A pan? — szepnął Sadowski. — Pan? — Zwyciężyliśmy starość — odparł po prostu Zorin. — Dlatego się nie zmieniłem… Starość następuje teraz dużo później. Sadowski zamknął oczy. Potem uniósł się na łokciu, spojrzał na Zorina. Zapytał bezdźwięcznym głosem: — Jak? — Pomalutku, kochaneczku nie tak od razu — powiedział łagodnie Zorin. Spojrzał Sadowskiemu w oczy, uśmiechnął się. — No, dobrze, kochanie, niech się pan nie denerwuje… Rozumie pan… Starzenie się organizmu było uważane za proces nieodwracalny. A my dowiedliśmy, że go możne odwrócić. Na razie w sposób ograniczony, ale można. I to wszystko. Nie, nie! Nic więcej nie powiem. Sadowski oddychał ciężko, chrapliwie. Położył się, wargi szeptały:
— Dziewiętnaście lat… Dziewiętnaście lat! Zorin wziął go za rękę — chłodną i suchą. — A reszta? — ledwo dosłyszalnym głosem zapytał Sadowski. — Dziewiętnaście lat… Ludzie… Zorin zrozumiał. — Tak, komunizm. — Uśmiechnął się. — Wiele się zmieniło. Nie pozna pan. — Co? — wyszeptał Sadowski. Zorin pokręcił głową. — Nie trzeba się śpieszyć. Wszystko jest przed panem. Sadowski leżał długo, bardzo długo, patrząc gdzieś w przestrzeń. Potem uśmiechnął się — samymi oczami. Zorin poczuł słaby uścisk jego ręki. Przełożyła Janina Dziarnowska
Anatol Dnieprow MASZYNA „ED” MODEL NR 1 Rozmowa toczyła się wokół nieograniczonych możliwości postępu technicznego. Zaczęli od lodówek i samochodów, potem przeszli na telewizory, samoloty odrzutowe i pociski zdalnie kierowane. Każdy z obecnych zabierał głos tak, jakby był wielkim specjalistą w swojej dziedzinie, chociaż wszystko, o czym się mówiło, było zaczerpnięte z ilustrowanych dodatków do niedzielnych gazet. Oczywiście nie obeszło się bez rozmów o cybernetyce o tej nowej nauce mówiono czemuś półgłosem, trwożnie i tajemniczo, jak przed pięćdziesięciu laty o spirytyzmie i przed stu o zjawach nadprzyrodzonych. Jednakże świadomość, że cybernetyka istnieje i maszyny cybernetyczne również, stopniowo dodawała gawędzącym odwagi. — My je robimy, my — szeptał z entuzjazmem wysoki blondyn w szafirowej, zniszczonej bluzie. Wyciągnął przed siebie ręce i rozcapierzył grube palce. — Widzicie, całe palce mam pokryte czerwonymi plamami. To od cyny. Od rana do wieczora zajmuję się spawaniem tych przeklętych maszyn. Ile w tym przewodów, lamp i wszelakich różności! Wnętrze wygląda jak olbrzymi sklep radiotechniczny. I wyobraźcie sobie, że to wszystko działa. Technika! Może strącać samoloty. Przepowiada, z kim się ożenisz. — To już przestarzałe, bracie — zachrypniętym głosem mruknął ponury, łysy włóczęga, bezmyślnie wodząc palcem po brudnej ceracie. — Te sztuczki już nie tylko przepowiadają, z kim się ożenisz, ale i gubernatorów wybierają. W pięćdziesiątym drugim roku elektronowa bestia imieniem „Juniwak” wybrała gubernatora stanu Nevada. To jeszcze trudniejsze niż wybrać żonę, bądź co bądź to władza. — A czy to prawda, że policja ma maszynę, która przepowiada, gdzie i kiedy chłopcy mają zamiar zrobić napad? Powiadają, że jak wiara wyrusza na robotę, to tam już na nich, kochaneczków, czekają — chichocąc zapiszczał podejrzany typek w czarnych okularach i wzdrygnął się, jakby go dreszcz przeszedł. — Prawda. Są i takie. I sądy, i sędziowie śledczy zaopatrzyli się już w takie maszynki. Cudo! Zadaje ci ta maszynka jakieś głupie pytania. A ty masz odpowiadać tylko tak albo nie. Diabli wiedzą, kiedy mówić tak, a kiedy nie. Zwłaszcza, że pyta na przykład: „Czy chciałbyś polecieć na księżyc?” albo: „Czy w dzieciństwie gryzły cię psy?” I dopiero jak
nakapiesz ni w pięć ni w dziewięć ze sto takich „tak” i „nie” — maszyna powiada. „Załóżcie mu kajdanki. Dziesięć lat ciężkich robót”. Takie buty. To wszystko na naszą zgubę — jęczał łysy włóczęga. — Wkrótce te maszyny zastąpią nas wszystkich. Będą żyły zamiast nas. Będą piły piwo. Będą chodziły do kina. Wszystko będą same robić… — Mądre maszyny. Genialne. Przywrócą na ziemi porządek i dobrobyt. Zniknie chaos. Rozkwitnie business — wzniośle zadeklamował inteligentny alkoholik, wyróżniający się wśród włóczęgów swym nie wiadomo jak zachowanym frakiem. — Co pan powiedział? Zniknie chaos i rozkwitnie business? Ha, mister! Czy panu się wydaje, że ma pan z dziećmi do czynienia? I na elektronice zna się pan tyle samo, co na gatunkach żab. Nigdy tak nie będzie, niech pan na to nie liczy. Słowa te wypowiedział z niekłamanym ferworem tęgi dryblas o purpurowej twarzy, obrośniętej rudą szczeciną. — A kim pan jest, jeżeli wolno zapytać, Claude Shennon czy Norbert Wiener? — zapytał ironicznie inteligent. — Ani Wiener, ani Claude. Ale ta cała elektronika tu mi siedzi — i dotknął kantem dłoni spoconej szyi. — Musiał dostać mandat karny za nie zgłoszony odbiornik radiowy — zakpił facet w czarnych okularach. — Albo mu wlepili parę miesięcy za handel przepalonymi lampami radiowymi! — Mylicie się, gentelmeni. Jeżeli chcecie wiedzieć, to znam się dobrze z tymi maszynami elektronowymi. Aż za dobrze, niech je szlag trafi. — Ho, ho, wygląda na to, że go te maszynki wplątały w jakąś mokrą robotę — ożywił się łysy pijak. — Gorzej — rzekł ponuro posiadacz purpurowej gęby i przysiadł się do całego towarzystwa. — Nazywam się Rob Day. Może słyszeliście? Pokazywali mię kiedyś w kinie. — Nie, nie słyszeliśmy — odparł inteligent. — To nieważne. Teraz ani odrobinę nie wierzę maszynom elektronowym. W tym, co mówią, jest tyle samo prawdy, co w niedzielnych kazaniach. Rob Day z udręczoną miną pociągnął łyk whisky. — No, no, opowiedz, jak cię też nabrały… — zainteresował się facet w czarnych okularach. — Istnieje w naszym błogosławionym państwie pewna firma, która reklamuje maszyny elektronowe do użytku indywidualnego. Jak by to
powiedzieć — maszyny elektronowe powszechnego użytku, dla ułatwienia waszych warunków bytowych. Pewnej pogodnej niedzieli rozwijacie gazetę i czytacie: „Drogi sir. Jeżeli odczuwa pan potrzebę życzliwego towarzysza, jeżeli jest pan samotny i poszukuje towarzyszki życia, jeżeli potrzebuje pan dobrej rady, jak poprawić swoje zachwiane interesy, niech pan do nas napisze. Bracia Crooks i cały sztab wybitnych inżynierów jest na pańskie usługi. Niech pan określi swoje wymagania, a przygotujemy na pańskie zamówienie myślącą maszynę elektronową, zdolną zaspokoić wszelkie braki w pańskim życiu osobistym. Tanio, pewnie, z gwarancją. Czekamy na pańskie zamówienie. Z poważaniem Bracia Crooks i Ska”. Gdy przeczytałem to ogłoszenie miałem właśnie trochę forsuchny. Zupełnie wystarczającą ilość, aby młody nieżonaty człowiek mógł sobie spokojnie żyć. Ale zacząłem się zastanawiać. Pomyślałem sobie tak: maszyna elektronowa wybiera ci żonę. Maszyna wybiera gubernatora. Maszyna łapie bandytów. Maszyna produkuje przeboje filmowe. Wszyscy dokoła powtarzają: to i to zrobiła maszyna elektronowa, to stało się możliwe tylko dzięki maszynie elektronowej, to zrobi tylko maszyna elektronowa. Krótko mówiąc, maszyna elektronowa to coś w rodzaju lampy Aladyna z „Tysiąca i jednej nocy”. A więc, pod wrażeniem tych wszystkich opowiadań zdecydowałem się zwrócić do braci Crooks o jedną sztuczkę dla użytku osobistego. Moje zamówienie było absolutnie proste: chcę mieć maszynę elektronową, która mogłaby mi udzielać rad w operacjach finansowych. Chcę się wzbogacić. Kropka. I jak myślicie? Mniej więcej w miesiąc później pod mój dom na Dziewięćdziesiątej Piątej ulicy podjeżdża ciężarówka z olbrzymią skrzynią, w której znajduje się coś przypominające kształtem pianino. Dwaj ludzie wchodzą do mego mieszkania. „Czy tu mieszka Rob Day?” „Tutaj”. „Pan zamawiał maszynę do operacji finansowych?” „Zamawiałem”. „Proszę bardzo, gdzie pan każe zainstalować?” Zaprowadziłem ich i ustawili to pianino. „Ile kosztuje?” — pytam. „Dziesięć tysięcy dolarów”. „Oszaleliście!” — ryknąłem. — „Nie, sir. Tyle wynosi jej koszt. Ale nie żądamy od pana natychmiastowej zapłaty. Zapłaci pan dopiero wtedy, gdy się pan przekona, że maszyna panu odpowiada”. „OK! W takim razie zgoda, niech sobie stoi. A teraz nauczcie mnie, jak się z nią obchodzić”. „To bardzo proste, sir. W maszynę prócz przyrządów analitycznych są wmontowane cztery odbiorniki radiowe i jeden telewizor. Te aparaty będą przez całą dobę słuchać audycji. Pan musi w tę szeroką szparę pod klawiaturą
wkładać codziennie przynajmniej trzy świeże gazety. Rad finansowych maszyna będzie udzielać na podstawie skrupulatnej analizy informacji o ekonomicznej i politycznej sytuacji w kraju”. „Dobrze. A jak mam dokonywać operacji finansowych?” — zapytałem. „W ciągu tygodnia maszyna będzie się zastanawiać, analizując informacje. Potem może pan przystąpić do dzieła. Proszę zwrócić uwagę na tę klawiaturę z cyframi. Tu jest pięć rzędów. Górny odpowiada setkom tysięcy dolarów, następny dziesiątkom i tak dalej. Przypuśćmy, że pan chce puścić w obrót pięć tysięcy. Pan nabiera tę liczbę na klawiaturze i przyciska nogą pedał. Z bocznego otworu wypełznie taśma z drukowaną radą, co i jak trzeba zrobić ze wskazaną sumą, żeby otrzymać maksymalny zysk”. Jak widzicie trudno wymyślić coś prostszego. Młodzieńcy zainstalowali maszynę „ED” model nr 1, wetknęli wtyczkę w kontakt i poszli. — A co to znaczy „ED”? — zapytał ktoś. — To znaczy „Elektronowy doradca”. Muszę się przyznać, że niecierpliwie czekałem końca tygodnia. Codziennie wsuwałem pod pianino trzy gazety, ze zdumieniem słuchałem, jak papier szeleści, i potem obserwowałem, jak gazety wylatują z tyłu. Ta bestia elektronowa czytała je od deski do deski. Były wywrócone na drugą stronę. Wewnątrz niej wszystko huczało i brzęczało. Wreszcie nadszedł długo oczekiwany dzień, gdy mój doradca był już dostatecznie nasycony potrzebną mu informacją. Podszedłem do klawiatury i długo myślałem, jaką cyfrę nabrać. Oczywiście nie jestem taki głupi, żeby zaryzykować od razu dużą sumę. Dlatego nieśmiało nacisnąłem klawisz, na którym było napisane „1 dolar”. Po czym pocisnąłem nogą pedał. I co myślicie? Nie zdążyłem się opamiętać, gdy już z bocznej szpary „wypełzała taśma telegraficzna z takim napisem: „O siódmej wieczór, na rogu Dziewięćdziesiątej Piątej i Trzydziestej Pierwszej ulicy, w barze «Kosmos» poczęstuj piwem Jacka Lindera”. Zrobiłem tak. Nie miałem pojęcia, kto to jest Jack Linder, ale gdy wszedłem do baru, wszyscy o nim mówili: ,,To szczęściarz, ten Jack Linder. Jack Linder to poczciwiec, Jack Linder, dobra dusza”. Już po chwili „wiedziałem, dlaczego mu się tak przymilano. Jack Linder dostał spadek po jakimś australijskim krewniaku. Stał przy ladzie z dumnym uśmieszkiem na twarzy. Podszedłem do niego i powiedziałem: „Sir, niech pan pozwoli poczęstować się szklanką piwa”. I nie czekając na odpowiedź, postawiłem przed nim kufel, wartości jednego dolara. Reakcja Jacka była wstrząsająca. Objął mię, ucałował w oba policzki i
wciskając mi do kieszeni banknot pięciodolarowy powiedział: „Nareszcie pośród tej bandy spotkałem porządnego człowieka. Bierz, bracie, nie krępuj się. To z wdzięczności za twoje dobre serce”. Opuściłem „Kosmos” ze łzami rozczulenia, ciesząc się, co to za mądra bestia z tej mojej „ED” model nr 1. Po tej pierwszej operacji maje zaufanie do maszyny zdecydowanie wzrosło. Następnym razem zaryzykowałem już dziesięć dolarów. Maszyna poradziła mi kupić pięć parasolek i udać się pod wskazany adres do pewnego lichwiarza. Te parasolki wyrwała mi z ręki żona lichwiarza i dała mi dwadzieścia dolarów. W mieszkaniu nad nimi popękały rury wodociągowe i administracja odmówiła naprawy gdyż lokator zalegał z komornym. Sto pięćdziesiąt dolarów przekształciłem w czterysta w następujący sposób: maszyna kazała mi pójść na dworzec główny i położyć się na szynach przed odchodzącym do Chicago pociągiem pośpiesznym. Muszę się przyznać, że długo się wahałem, nim zdecydowałem się na ten krok. Nie mniej jednak poszedłem i położyłem się. Niezbyt to przyjemnie leżeć tak, gdy nad głową huczy ci pociąg elektryczny. Rozległ się drugi dzwonek, pociąg daje sygnał, a ja leżę. Podbiega policjant. „Wstawaj, włóczęgo, czegoś się położył?!” Leżę bez ruchu, a serce mi ledwo nie wyskoczy spod marynarki. Ciągną mnie, a ja się opieram. Zaczęli mnie kopać, a ja się trzymam szyn. „Zrzućcie w końcu tego idiotę — krzyknął maszynista. — Przez niego mamy już pięć minut spóźnienia!” Rzuciło się na mnie od razu paru ludzi i zanieśli prosto na posterunek policji dworcowej. Wymokła glina wypisała mi mandat karny na równe sto pięćdziesiąt dolarów. „Masz ci los — myślę sobie — taki jest mój „ED” model nr 1!’ Wychodzę z posterunku jak zbity pies i nagle otacza mnie tłum ludzi: „To on — krzyczą — do góry go!” „Za co — pytam — co takiego zrobiłem?” — „On się jeszcze pyta. Gdyby nie ty, byłaby z nas mokra plama”. — „O co chodzi?” — „Wstrzymano pociąg do Chicago. Tuż za dworcem jest uszkodzony tor. Gdybyśmy wyruszyli o pięć minut wcześniej, to… Niech żyje nasz „wybawca!” Wówczas zorientowałem się i mówię: „Ladies i gentelmen. Niech żyje — to bardzo ładnie. Ale za mój czyn bohaterski ukarano mnie mandatem na sto pięćdziesiąt dolarów”. Po tych słowach wszyscy jak jeden mąż zaczęli mi wtykać pieniądze do kieszeni. Przeliczyłem je w domu. Czterysta dolarów, jak obszył. Serdecznie pogłaskałem maszynę „ED” model nr 1 po ciepłych bokach i wytarłem ją ściereczką od kurzu.
Następnie postawiłem pięćset dolarów i nacisnąłem pedał nogą. Rada była taka: „Natychmiast ubierz się elegancko, idź na most Brookliński i skocz do Hudsonu między piątym a szóstym filarem”. Po wydarzeniu na dworcu głównym już się niczego nie bałem. Późnym wieczorem wyszukałem na Piątej Avenue sklep z gotową konfekcją, kupiłem sobie wszystko najbardziej eleganckie, wystroiłem się jak na ślub i wyruszyłem skakać do Hudsonu. Gdy przechyliłem się przez poręcz i popatrzyłem w ciemność, w której płynęła brudna woda naszej sławnej rzeki, przebiegł mię dreszcz. To było straszniejsze niż położyć się pod pociąg. Ale teraz bezgranicznie wierzyłem już swojej maszynie i dlatego, zacisnąwszy mocno powieki, rzuciłem się w dół. Wówczas nastąpiło coś niewiarygodnego. Poprzez zamknięte powieki poczułem nagle, że znalazłem się w potokach ostrego światła. Wszystko wokół mnie zalśniło, a po upływie paru sekund uderzyłem w coś miękkiego i sprężystego, odbiłem się, znów uderzyłem i wreszcie zawisłem w powietrzu. Otwarłem oczy i zobaczyłem, że leżę na miękkiej siatce, rozciągniętej między filarami mostu. Spod mostu biło we mnie światło mocnych reflektorów, Wokół których widać było poruszające się sylwetki ludzi. Potem ktoś krzyknął przez tubę: „Zuch. Wspaniale. Wyłaź no tu”. Wyciągnęli mnie na górę i zaczęli winszować. Potem zjawił się jakiś typ i podał mi paczkę pieniędzy. „Proszę — powiada. — Za tydzień przyjdzie pan do kina «Homunculus» obejrzeć film z pańskim udziałem w charakterze samobójcy. Tu jest półtora tysiąca dolarów. Pozostałe pięćset otrzyma pan, gdy obraz wejdzie na ekrany”. Przez cały tydzień chodziłem na wszystkie seansy do kina „Homunculus” i oglądałem się w charakterze samobójcy. Pięciuset dolarów mi w końcu nie dopłacili. Powiedzieli, że akurat za tę sumę napatrzyłem się na siebie. Wkrótce potem przyjechali do mnie przedstawiciele firmy bracia Crooks i z radością uregulowałem im należność za maszynę. Od tej chwili była ona już moją duszą i ciałem. Następną operacją, którą wykonałem za poradą maszyny elektronowej, był ożenek z pewną starą lady z Parc Avenue. Koszty małżeństwa wyniosły tysiąc dolarów. Po pięciu dniach lady umarła, pozostawiając mi czek na pięć tysięcy dolarów. Tę sumę wydałem na zakup starego, zrujnowanego rancho w stanie Nevada, które rząd odkupił ode mnie po tygodniu za piętnaście tysięcy: na miejscu mego rancho zbudowano piąty atomowy poligon doświadczalny. Za piętnaście tysięcy kupiłem od
pewnego Kanadyjczyka kraby z Oceanu Spokojnego, które natychmiast odsprzedałem restauracji „Ritz” za trzydzieści tysięcy. Nie wiem, jakim cudem moja partia okazała się jedyną w kraju, której stopień zarażenia promieniami radioaktywnymi nie przekraczał dopuszczalnej dozy. Po przeprowadzeniu tych wszystkich udanych operacji postanowiłem zostać milionerem. I oto pewnego razu, zmówiwszy przedtem paciorek, nabrałem na klawiaturze swego doradcy liczbę pięciocyfrową, wszystko, co w tej chwili posiadałem. Następnie nacisnąłem pedał. Nigdy nie zapomnę tego wieczoru. Taśma z niewiadomego powodu bardzo długo się nie pokazywała. Potem ukazał się jej koniuszek, który natychmiast schował się z powrotem. Wewnątrz maszyny wszystko huczało i zgrzytało. Aż wreszcie — gdy już zaczynałem tracić cierpliwość — zjawiła się taśma z radą, której nie zapomnę do końca życia: „Wszystkie pieniądze, które posiadasz, spal w kominku”. Długo biłem się z myślami, czy się do tej rady zastosować. Jednak zanadto wierzyłem już swej maszynie i dlatego, po długich rozmyślaniach, obwiązałem sznurkiem wszystkie swoje dolary, rozpaliłem ogień i cisnąłem pieniądze w płomienie. Usiadłem przy kominku i patrząc, jak moje kochane pieniążki obracają się w popiół, czekałem, że lada chwila nastąpi kolejny cud, którego jeszcze nie mogę sobie wyobrazić, a moja mądra bestia elektronowa już dobrze przewiduje na podstawie analizy sytuacji ekonomicznej i politycznej. Pieniądze spłonęły spokojnie, rozgarnąłem nawet popiół pogrzebaczem, a cud nie następował. „Nastąpi, nastąpi na pewno” — myślałem spacerując po pokoju i zacierając ręce. Minęła godzina, potem druga, a cudu wciąż nie było. Stanąłem w osłupieniu obok swego pianina i powiedziałem: „No!” Żadnej, odpowiedzi. „Prędzej, oddawaj pieniądze!” krzyknąłem. Maszyna w dalszym ciągu zachowywała podejrzane milczenie. Prawdę mówiąc, nie umiała przecież rozmawiać. Wówczas, tracąc głowę, znów nabrałem na klawiszach sumę, której w ogóle nie posiadałem. Gdy nacisnąłem pedał, stało się coś nieopisanego. Wylazła taśma telegraficzna z samymi zerami. Same zera i ani jednego wyjaśniającego słowa. Rozwścieczony, zacząłem grzmocić w maszynę pięściami, następnie kopać ją nogami, ale to nic nie pomogło. Z maszyny nieprzerwanie wyłaziły same zera. To mię doprowadziło do szału. Chwyciłem żelazną kratę, osłaniającą kominek, i z całej siły zacząłem walić nią elektronowego doradcę. Z kadłuba maszyny
posypały się drzaz gi, taśma przestała się wysuwać i maszyna stanęła. A ja w ataku furii rozwalałem w dalszym ciągu tę elektronową katarynką, póki na podłodze nie pozostał tylko stos odłamków drzewa, szkła i kłębów splątanego drutu. Padłem na kanapę i trzymając się za głowę ryczałem jak zraniona pantera, przeklinałem wszystko, poczynając od lamp elektronowych, a kończąc na sporządzonym na ich zasadzie moim nieszczęsnym doradcy. Podczas tego ataku szału, spojrzałem przypadkiem na pozostałe po mej maszynie szczątki i zobaczyłem kawałek taśmy z jakimś napisem. Omal nie zwariowałem, gdy przeczytałem ten napis i dowiedziałem się, co miał mi do zakomunikowania i nie chciał zakomunikować ten elektronowy potwór. Napis głosił: „Sprzedaj mnie, dołóż te pieniądze, które masz, i kup u braci Crooks udoskonaloną maszynę „ED” model nr 2”. — Ale dlaczego mówisz, że maszyna nie chciała ci tego zakomunikować? — zapytał łysy pijak, który słuchając tego zadziwiającego opowiadania otrzeźwiał całkowicie. — Może się po prostu popsuła… — Ależ to jasne, niech ją diabli wezmą, że nie chciała. Umyślnie kazała mi spalić pieniądze, żebym jej nie sprzedał. Nie wzięła tylko pod uwagę mego temperamentu. O tym nie piszą w gazetach. — To dziwne — zauważył inteligent we fraku. — To znaczy, że nie miała ochoty rozstać się z panem? — O to właśnie chodzi. Przywiązała się do mnie. W ostatnich czasach, gdy mi się szczególnie dobrze powodziło, obchodziłem się z nią jak z narzeczoną. Przykrywałem ją jedwabnym pokrowcem. Codziennie wycierałem ją z kurzu. Kupiłem nawet kilka palm w doniczkach i ustawiłem je wokół „ED” model nr 1. Zamiast trzech gazet dostawała ode mnie dziesięć. I oto rezultat. Gdy w wyniku ekonomicznej i politycznej sytuacji powinienem był ją sprzedać i kupić nową, udoskonaloną „ED” model nr 2, ta gadzina w porywie bezdusznego egoizmu oszukała mnie… — Macie dowód, w jakich czasach żyjemy — powiedział z głębokim namysłem młodzieniec w szafirowej bluzie. — Nawet maszynom elektronowym nie można wierzyć. Wszyscy rozchodzili się, wzdychając ciężko. Rob Day wyszedł ostatni. Przełożyła Janina Dziarnowska
Włodzimierz Sawczenko PRZEBUDZENIE PROFESORA BERNA W 1952 roku, gdy świat gnębiła największa niedorzeczność XX wieku, zwana „zimną wojną”, profesor Bern w obliczu licznego zgromadzenia przytoczył niewesoły dowcip wielkiego Einsteina: „Jeżeli w wojnie światowej nr 3 zostaną użyte bomby atomowe, to w wojnie światowej nr 4 ludzie będą walczyć maczugami…” W ustach Berna, którego nazywano „najwszechstronniejszym umysłem XX wieku”, słowa te zabrzmiały nieco mocniej niż zwykły dowcip. Zasypano go listami, ale Bern nie mógł już na nie odpowiedzieć. Jesienią tego samego, 1952 roku, uczony zginął podczas swej drugiej ekspedycji geofizycznej do Azji Środkowej. Drugi uczestnik tej maleńkiej ekspedycji, inżynier Niemayer, tak opowiadał później o katastrofie: — Przenosiliśmy naszą bazę w głąb pustyni Gobi za pomocą helikoptera. Profesor wystartował w pierwszej turze, zabierając ze sobą przyrządy i środki wybuchowe do badań sejsmologicznych. Pozostałem na straży reszty naszego wyposażenia. Gdy helikopter wzniósł się w górę, w silniku nastąpiło jakieś uszkodzenie i zaczął nierówno pracować. Potem umilkł zupełnie. Helikopter nie zdążył jeszcze nabrać rozpędu i zaczął opadać pionowo z wysokości stu metrów. Gdy dotknął ziemi, nastąpił potężny, dwukrotny wybuch. Widocznie lądowanie było tak gwałtowne, że wskutek zderzenia z ziemią eksplodował dynamit. Helikopter i wszystko, co się w nim znajdowało, łącznie z profesorem Bernem, zostało dosłownie rozniesione w pył… Tę wersję Niemayer powtarzał dokładnie wszystkim atakującym go reporterom, nic nie ujmując ani nie dodając. Eksperci uznali ją za przekonywającą. Rzeczywiście, opadanie naładowanego helikoptera w rozgrzanym i rozrzedzomym powietrzu wysokogórskiej pustyni musiało nastąpić nienormalnie szybko. Zderzenie przy lądowaniu mogło wywołać tak tragiczne skutki. Komisja, która udała się miejsce katastrofy, potwierdziła te przypuszczenia. Tylko Niemayer wiedział, że w rzeczywistości wszystko było inaczej. Ale nawet przed śmiercią nie zdradził tajemnicy profesora Berna. Miejsce na pustyni Gobi, do którego dotarła ekspedycja Berna, nie wyróżniało się niczym w całej okolicy. Takie same zastygłe fale wydm, wskazujące kierunek ostatniego wiatru, który je usypał; taki sam
szarożółty piasek sucho skrzypiący pod stopami i w zębach, takie samo słońce, oślepiająco białe w dzień i purpurowe pod wieczór, zataczające w ciągu dnia na niebie łuk prawie prostopadły, jednego drzewka, ani ptaka, ani chmurki, ani nawet kamyka w piasku. Kartkę z notesu, w którym były zapisane koordynaty tego miejsca, profesor Bern spalił, gdy tylko doń dotarli i odnaleźli szyb, wykopany podczas poprzedniej wyprawy. Teraz więc tylko dzięki obecności dwóch ludzi — Berna i Niemayera — punkt ten różnił się od innych podobnych na pustyni. Siedzieli przed namiotem na składanych płóciennych; krzesełkach. W pobliżu połyskiwał srebrzysty kadłub i pióra śmigła helikoptera, przypominającego olbrzymią ważkę, która przysiadła dla odpoczynku na piasku pustyni. Słońce słało swe ostatnie promienie prawie poziomo; od namiotuj i helikoptera ciągnęły się przez wydmy długie, dziwaczne cienie. Bern opowiadał Niemayerowi: — Ongiś pewien średniowieczny medyk zaprojektował prosty sposób przedłużania życia w nieskończoność. Trzeba się tylko zamrozić i w tym stanie pozostawać w piwnicy, z dziewięćdziesiąt lat. Potem się rozgrzać i ożywić. Można pożyć z dziesięć lat w następnym stuleciu i znowu się zamrozić do lepszych czasów. Ten medyk co prawda, nie wiadomo czemu, nie zapragnął żyć przez dodatkowe tysiąc, lat i umarł naturalną śmiercią w wieku pięćdziesięciu paru lat. — Bern zmrużył drwiąco oczy, oczyścił cygarniczkę i wstawił w nią nowego papierosa. — Tak, średniowiecze…” Nasz nieprawdopodobny wiek dwudziesty zajmuje się realizacją najbardziej obłąkanych pomysłów średniowiecza. Rad stał się tym kamieniem filozoficznym, który może przekształcić rtęć w ołów lub złoto. Nie wynaleźliśmy perpetuum mobile — to przeczy prawom przyrody, lecz odkryliśmy wieczne, samoodradzające się źródła energii jądrowej. I jeszcze jeden z pomysłów: w 1666 roku prawie cała Europa spodziewała się końca świata. Ale jeżeli wówczas powodem tych obaw było kabalistyczne znaczenie cyfry ,,666” i ślepa wiara w Apokalipsę, to teraz myśl o końcu świata ma poważne podstawy w postaci atomowych i wodorowych bomb… Tak, mówiłem o zamrażaniu… Ten naiwny pomysł średniowiecznego lekarza obecnie nabrał sensu naukowego. Słyszał pan o anabiozie, panie Niemayer? Odkrył ją Leuwenhoeck w 1701 roku. Jest to zahamowanie procesów życiowych za pomocą zimna lub też, w innych wypadkach, wysuszania. Przecież zimno i brak wilgoci bardzo obniżają szybkość wszystkich reakcji chemicznych i biologicznych. Uczeni dawno już stosowali sztuczną anabiozę w stosunku do ryb i nietoperzy: zimno nie
zabija ich, tylko konserwuje. Umiarkowane ochłodzenie, rzecz jasna… Istnieje jeszcze inny stan: śmierć kliniczna, chodzi o to, że człowiek czy też zwierzę nie umiera natychmiast, gdy tylko przestanie działać serce. Ubiegła wojna dostarczyła lekarzom wiele możliwości dokładnego zbadania zjawiska śmierci klinicznej. Niektórych ciężko rannych udawało się przywrócić do życia nawet w parę minut po zatrzymaniu się serca, a byli to ludzie śmiertelnie ranni, niech pan weźmie to pod uwagę! Pan jest fizykiem i nie wie być może… — Słyszałem o tym — skinął głową Niemayer. — Prawda, że słowo śmierć traci swe przerażające znaczenie, gdy doda się doń to medyczne słowo „kliniczna”? W rzeczywistości istnieje przecież wiele stanów przejściowych między życiem a śmiercią: sen, letarg, anabioza. W tych stanach organizm ludzki żyje w zwolnionym tempie w stosunku do normalnego. Nad tymi zagadnieniami pracowałem właśnie w ostatnich latach. Żeby maksymalnie zmniejszyć procesy życiowe organizmu, trzeba doprowadzić anabiozę do jej ostatecznej granicy — do stanu śmierci klinicznej. Udało mi się to osiągnąć. Początkowo płaciły za to swym życiem żaby, króliki, morskie świnki. Później, gdy opanowałem zasady i prawa ochładzania, zaryzykowałem „zabić” na jakiś czas moją małpkę — szympansa Mimi. — Ale ją przecież widziałem! — zawołał Niemayer. — Jest wesoła, skacze po krzesłach i żebrze o cukier… — Słusznie! — przerwał mu Bern z odcieniem tryumfu w głosie. — Ale Mimi przez cztery miesiące przeleżała w specjalnej trumience, otoczona przyrządami kontrolującymi i oziębiona prawie do zera. Bern nerwowo sięgnął po nowego papierosa i ciągnął dalej: — Wreszcie przeprowadziłem najważniejsze i niezbędne doświadczenie: pogrążyłem siebie samego w doprowadzonej do ostatniej granicy anabiozie. To było w zeszłym roku — pamięta pan, jak mówiono, że profesor Bern jest poważnie chory? Byłem więcej niż chory — byłem martwy przez całe sześć miesięcy. I wie pan, panien Niemayer, to bardzo osobliwe doznanie, jeżeli można tak nazwać całkowity brak jakichkolwiek doznań. W zwykłym śnie odczuwamy jednak, chociaż w zwolnionym tempie — bieg czasu — tam tego nie było. Poczułem coś w rodzaju omdlenia pod wpływem narkozy. Następnie ciemność i cisza. A potem powrót do życia. Po tamtej stronie nie było nic… Bern siedział ze swobodnie wyciągniętymi nogami i zarzuconymi za głowę szczupłymi, opalonymi rękami. Oczy jego spoglądały z zadumą spoza szkieł okularów.
— Słońce… Błyszcząca kulka, słabo oświetlająca zakątek bezgranicznej czarnej przestrzeni. Wokół niego kulki jeszcze mniejsze i zimne. Całe życie na nich zależy od słońca… I oto na jednej z tych kulek zjawia się ludzkość — plemiona myślących zwierząt. Jak powstała? Na ten temat ułożono wiele legend i przypuszczeń. Niewątpliwe jest tylko jedno: aby powstała ludzkość, konieczny był olbrzymi kataklizm — geologiczny wstrząs na naszej planecie, kataklizm, który zmienił warunki życia wyższego gatunku zwierząt — małp. Wszyscy zgadzają się, że tym kataklizmem było zlodowacenie. Szybkie ochłodzenie półkuli północnej, brak pożywienia roślinnego zmusiło małpę, aby wzięła do ręki kamień i maczugę, żeby zdobywać mięso. Zmusiło ją, aby nauczyła się pracować i kochać ogień. — To słuszne — przytaknął Niemayer. — A skąd się wzięła epoka lodowa? Czemu ongiś ta pustynia i nawet Sahara nie były pustyniami i bujnie krzewiło się na nich roślinne i zwierzęce życie? Jest tylko jedna logiczna hipoteza — wiąże ona epoki lodowcowe z precesją osi ziemskiej. Jak każdy niezbyt idealnie zbudowany bąk oś obrotu ziemi precesjonuje — opisuje powolne koła — bardzo powolne — jeden obrót w ciągu dwudziestu sześciu tysięcy lat. Niech pan spojrzy — profesor zapałką nakreślił na piasku elipsę, małe słońce w ognisku i kulkę z pochyłą osią — Ziemię. — Pochylenie osi ziemskiej ku osi ekliptyki wynosi, jak pan wie — dwadzieścia trzy i pół stopnia. I oto oś ziemska opisuje w przestrzeni stożek z takim zasadniczym kątem… Przepraszam, że mówię o tak dobrze znanych rzeczach, ale to dla mnie bardzo ważne. Nie chodzi naturalnie o oś, której ziemia nie posiada. Ale w ciągu tysiącleci zachodzą zmiany w położeniu Ziemi w stosunku do słońca — to właśnie jest ważne! Czterdzieści tysięcy lat temu słońce było obrócone w stronę półkuli południowej i naszą północną zalegały lody. W różnych miejscach — najprawdopodobniej w Azji Środkowej, powstały plemiona małpoludzi, łączących się w gromady wskutek surowej konieczności geofizycznej. Podczas tego cyklu precesji powstały pierwsze kultury. Później, gdy po trzynastu tysiącach lat północna i południowa półkula zamieniły się miejscami, na południowej półkuli też zjawiły się pewne plemiona… Następne zlodowacenie półkuli północnej zacznie się za dwanaście, trzynaście tysiącleci. Ludzkość jest obecnie o wiele silniejsza, da sobie radę z tym niebezpieczeństwem, jeżeli… jeżeli tylko będzie wówczas jeszcze istniała. Ale jestem przekonany, że jej już do tego czasu nie będzie. Zmierzamy ku własnej zagładzie tak szybko, jak tylko pozwala na
to rozwój nauki współczesnej… Przeżyłem dwie wojny światowe: pierwszą jako żołnierz i drugą w Majdanku. Byłem obecny przy próbach bomb atomowych i wodorowych, a jednak nie mogę sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała trzecia wojna. To przerażające! Lecz jeszcze bardziej przerażający są ludzie, którzy ze ścisłością naukową oznajmiają: wojna rozpocznie się za tyle a tyle miesięcy. Zmasowany atak atomowy na wielkie ośrodki przemysłowe przeciwnika. Imponujące pustynie radioaktywne. To mówią uczeni! Ponadto obliczają, w jaki sposób zapewnić skuteczne zarażenie promieniowaniem radioaktywnym gleby, wody, powietrza. Niedawno zapoznałem się z pewną, pracą naukową Amerykanów — dowodziła ona, że aby nastąpił maksymalny wybuch zradioaktywizowanej gleby, trzeba, żeby pocisk zagłębił się w ziemię przynajmniej na pięćdziesiąt stóp. Koszmar naukowy! — Bern chwycił się za głowę i zerwał z krzesełka. Słońce już zaszło i zapadła duszna noc. Rzadkie, blade gwiazdy nieruchomo wisiały w granatowej, szybko czerniejącej przestrzeni. Pustynia była równie czarna i różniła się od nieba tylko tym, że na niej nie było gwiazd. Profesor uspokoił się i zaczął mówić monotonnie, w zamyśleniu. Chociaż słowa jego były wypowiadane prawie jednakowym tonem, Niemayerem, mimo upału, wstrząsały na ich skutek dreszcze. — …Bomby jądrowe przypuszczalnie nie obrócą całej planety w popiół. Ale to nie będzie nawet potrzebne — nasycą atmosferę ziemską najwyższego stopnia radioaktywnością. A wie pan przecież, w jaki sposób wpływa promieniowanie na rozrodczość. Resztki ludzkości w ciągu paru pokoleń przekształcą się w degeneratów niezdolnych do poradzenia sobie z warunkami, które się niesłychanie skomplikują. Możliwe, że ci ludzie zdołają wynaleźć jeszcze doskonalsze i precyzyjniejsze narzędzia masowego samobójstwa. Przy tym, im później zacznie się ta trzecia, powszechna rzeźnia ludzka, tym będzie straszniejsza. A przez całe swoje życie jeszcze nigdy nie zauważyłem, żeby ludzie zrezygnowali z okazji pobicia się. A więc, gdy zostanie zakończony kolejny cykl, na naszej kulce kosmicznej nie będzie już istot myślących. Profesor rozkrzyżował ramiona, jakby obejmując ciągnące się dokoła martwe piaski. — Długo będzie obracać się pod Słońcem planeta i będzie na niej pusto i cicho, jak na tej pustyni. Korozja zniszczy żelazo, budynki się rozsypią. Potem nasuną się nowe lodowce, grube warstwy lodu jak gąbka zetrą z oblicza planety resztki naszej nieszczęsnej cywilizacji… — I koniec!
Ziemia oczyści się i będzie gotowa do przyjęcia nowej ludzkości. Obecnie my, ludzie, ograniczamy rozwój zwierząt. Wybijamy, niszczymy rzadkie gatunki. Gdy ludzkość zniknie, uwolniony świat zwierząt zacznie się gwałtownie rozwijać ilościowo i jakościowo. Do chwili nowego zlodowacenia wyższe gatunki małp będą gotowe, aby zacząć myśleć. W ten sposób powstanie nowa ludzkość — i może będzie szczęśliwsza niż my. — Przepraszam, profesorze! — wykrzyknął Niemayer. — Ale przecież na Ziemi nie żyją sami szaleńcy i samobójcy! — Ma pan słuszność — uśmiechnął się z goryczą profesor. — Ale jeden szaleniec może narobić tyle szkody, że nie uratuje nas nawet tysiąc mędrców. Postanowiłem przekonać się, czy powstanie nowa ludzkość. Przekaźnik czasu w mojej instalacji — Bern wskazał głową na szyb — zawiera radioaktywny izotop węgla z okresem półrozpadu około ośmiu tysięcy lat. Przekaźnik obliczony jest na zadziałanie za sto osiemdziesiąt wieków: do tego czasu promieniotwórczość izotopu zmniejszy się o tyle, że listki elektroskopu zejdą się i zamkną obwód. Ta martwa pustynia do tego czasu przekształci się ponownie w kwitnące tereny podzwrotnikowe i tutaj wytworzą się najbardziej sprzyjające warunki dla życia nowych małpoludzi. Niemayer zerwał się i powiedział z podnieceniem: — Dobrze, podżegacze wojenni są szaleńcami. A pan? Pańska decyzja? Pan chce się zamrozić na przeciąg osiemnastu tysięcy lat! — No, po cóż tak upraszczać: „zamrozić” — spokojnie zaprotestował Bern. — Tu jest cały kompleks śmierci pozornej: ochłodzenie, uśpienie, antybiotyki… — Ale przecież to samobójstwo! — wykrzyknął Niemayer. — Nie przekona mię pan! Jeszcze czas… — Nie. Ryzyko nie jest większe niż przy każdym innym skomplikowanym eksperymencie. Wie pan przecież, że przed czterdziestu laty z warstw wiecznej zmarzliny w tundrze syberyjskiej wydobyto ciało mamuta. Mięso jego było tak dobrze zakonserwowane, że psy chętnie się nim żywiły. Jeżeli zwłoki mamuta w warunkach naturalnych zachowały świeżość w ciągu dziesiątków tysięcy lat, to dlaczego ja nie mógłbym zachować siebie w sprawdzonych i naukowo obliczonych warunkach! A pańskie półprzewodnikowe termoelementy najnowszego typu pozwolą w niezawodny sposób przekształcić ciepło w prąd elektryczny i przy okazji dadzą ochłodzenie. Mam nadzieję, że nie zawiodą mnie przez te osiemnaście tysięcy lat, co?
Niemayer wzruszył ramionami. — Termoelementy z pewnością nie zawiodą. Są to instalacje najprostsze, zresztą w szybie mają najbardziej dogodne warunki: małe wahania temperatury, brak wilgoci… Mogę ręczyć, że zniosą ten okres czasu nie gorzej niż mamut. Ale pozostałe przyrządy? Jeżeli w ciągu osiemnastu tysięcy lat zepsuje się chociaż jeden… Bern wyprostował się i przeciągnął. — Pozostałe przyrządy nie muszą wytrzymywać tak ogromnego okresu czasu. Zadziałają tylko dwa razy: jutro rano i za sto osiemdziesiąt wieków, na początku następne — : go cyklu życia naszej planety. Przez resztę czasu będą zakonserwowane wraz ze mną w komorze. — Niech pan powie, profesorze, czy pan… wciąż niezachwianie wierzy w zagładę naszej ludzkości? — Straszne jest w to uwierzyć — powiedział Bern zamyślony. — Ale nie jestem tylko uczonym, jestem jeszcze człowiekiem. Dlatego chcę sam zobaczyć… No, chodźmy spać. Jutro czeka nas jeszcze dużo pracy. Mimo zmęczenia Niemayer źle spał tej nocy. Czy to z powodu upału, czy pod wrażeniem słów profesora był , bardzo podniecony i nie mógł usnąć. Podniósł się z ulgą, gdy tylko pierwsze promienie słońca musnęły płótno namiotu. Leżący obok niego Bern natychmiast otworzył oczy: — Zaczynamy? Z chłodnej głębi szybu widoczny był skrawek niezwykle błękitnego nieba. Niżej wąska szczelina rozszerzała się. Tutaj w niszy stała instalacja, którą Niemayer i Bern montowali w ciągu paru ostatnich dni. Ku niej z piaszczystych ścianek szybu ciągnęły się grube kable termoelementów. Bern po raz ostatni sprawdził działanie wszystkich przyrządów w komorze. Niemayer według jego wskazówek wydrążył w górnej części szybu niewielkie zagłębienie, założył w nim ładunek i przeciągnął przewody do komory. Przygotowania zostały ukończone i obaj uczeni wyszli na powierzchnię. Profesor zapalił papierosa i rozejrzał się dokoła. — Piękna jest dziś pustynia, prawda? A więc, drogi mój pomocniku, to już chyba wszystko. Za parę godzin zahamuję swoje życie — to będzie to, co pan tak niedowcipnie nazwał samobójstwem. Niech pan patrzy na świat po prostu. Życie — ta zagadkowa rzecz, której sensu bezustannie szukają — to tylko krótkie pociągnięcie piórem na nieskończonej taśmie czasu. Więc niech moje życie składa się z dwóch pociągnięć. No, niech mi pan powie coś na pożegnanie — przecież rzadko rozmawialiśmy z panem — tak po prostu. Niemayer zagryzł wargi i milczał chwilę. — Nie wiem doprawdy… Nie mogę jeszcze uwierzyć, że pan się na to
zdecyduje. Boję się uwierzyć… — Hm! Wpłynął pan na mnie uspokajająco — uśmiechnął się Bern. — Gdy się ktoś za nas denerwuje, strach staje się mniejszy. Nie przedłużajmy niepotrzebnie chwil rozstania. Po powrocie niech pan zainscenizuje katastrofę helikoptera, tak jak się umówiliśmy. Pan sam rozumie, że tajemnica jest warunkiem powodzenia tego eksperymentu. Za dwa tygodnie rozpoczną się burze jesienne… Żegnam pana! I niech pan na mnie tak nie patrzy — ja przeżyję was wszystkich! — profesor wyciągnął rękę do Niemayera. — Komora nie pomieści dwóch ludzi? — zapytał nagle Niemayer. — Nie, nie pomieści… — na twarzy Berna zarysowało się rozczulenie. — Żałuję, że pana wcześniej nie przekonałem. — Profesor postawił nogę na stopniu drabinki. — Za pięć minut proszę oddalić się od szybu. Siwa głowa profesora zniknęła w głębi korytarza. Bern zaśrubował za sobą drzwi, przebrał się w specjalny skafander z mnóstwem rurek i ułożył się na łożu z masy plastycznej, wymodelowanym ściśle według kształtów jego ciała. Poprawił się — nic go nie uwierało. Na pulpicie przed jego twarzą spokojnie świeciły lampki sygnałowe, meldując, że przyrządy są gotowe. Profesor wymacał guzik zapalnika, zwlekał chwilę, nim go nacisnął. Lekki wstrząs — dźwięk nie dotarł do komory. Szyb został zasypany. Ostatnim ruchem Bern włączył pompy ochładzania i narkozy, ułożył rękę we właściwym wyżłobieniu łoża i utkwiwszy oczy w błyszczącą kulkę na pułapie komory zaczął liczyć sekundy… Niemayer widział, jak wraz z głuchym hukiem z szybu wyleciał niewielki słup piasku i pyłu. Komora Berna była teraz pogrzebana pod piętnastometrową warstwą ziemi… Niemayer obejrzał się, ogarnął go lęk i jakieś niesamowite uczucie wśród nagle ucichłej pustyni. Stał chwilę i powoli skierował się w stronę helikoptera. W pięć dni później, zgodnie z umową, wysadził helikopter w powietrze i dotarł do małej osady mongolskiej. A jeszcze w tydzień później zaczęły się jesienne wichury. Pędząc przed sobą tumany piasku zmieniły układ wydm,; zatarły wszelkie ślady i dołki. Piasek, piasek nieprzeliczony jak czas wyrównał miejsce ostatniego obozowiska ekspedycji Berna. Z mroku wyłoniło się, powoli drżące i niepewne zielone światełko. Gdy przestało drżeć, Bern zorientował się, że to lampka sygnałowa promieniotwórczego przekaźnika. Instalacja zadziałała.
Powoli powracała świadomość. Po lewej stronie Bern zobaczył opadłe listki elektroskopu wiecznego zegara — znajdowały się między cyframi „19” i ,,20”. „Połowa dwudziestego tysiąclecia”. Myśl pracowała wyraźnie i Bern poczuł lekkie wzruszenie. „Sprawdzić ciało”. Ostrożnie poruszył nogami, rękami, głową, otworzył i zamknął usta. Mięśnie były posłuszne, tylko prawa noga nieco zdrętwiała. Może przyjęła niezbyt wygodną pozycję albo temperatura podnosiła się zbyt szybko… Bern zrobił jeszcze parę energicznych ruchów, aby rozprostować kości, po czym wstał. Obejrzał przyrządy. Wskazówki woltomierzy opadły, widocznie akumulatory wyładowały się trochę przy rozmrażaniu. Bern przełączył wszystkie termostosy na ładowanie — wskazówki drgnęły i natychmiast zaczęły wznosić się w górę. Przypomniał sobie Niemayera: termoelementy nie zawiodły. Na to wspomnienie myśli się jakoś dziwnie rozdwoiły. „Nie ma już Niemayera, nie ma nikogo… Wzrok jego padł na metalową kulkę na pułapie — była ciemna, bez żadnego połysku. Berna jęła ogarniać wzrastająca niecierpliwość. Jeszcze raz sprawdził woltomierze: akumulatory były jeszcze słabo naładowane, ale jeżeli włączyć je razem z termostosami powinno wystarczyć energii do wydobycia się na powierzchnię. Bern przebrał się i przez otwór w pułapie komory przedostał się do automatycznie odśrubowującego się dzwonu. Włączył dźwignię — silniki elektryczne zahuczały nabierając rozpędu. Śruba dzwonu jęła wwiercać się w ziemię. Podłoga komory drgnęła; Bern poczuł z ulgą, że dzwon powoli dźwiga się w górę. Wreszcie ustał suchy zgrzyt tarcia kamyków o metal — dzwon wydobył się na powierzchnię. Bern kluczem francuskim zaczął odkręcać śruby drzwi — śruby nie ustępowały i zranił sobie palce. Wreszcie w szczelinie ukazało się niebieskawe światełko zmierzchającego dnia. Jeszcze parę wysiłków i profesor wyszedł z dzwonu. Dokoła niego w chłodnym zmierzchu wieczornym rozciągał się ciemny, milczący las. Stożek dzwonu przebił ziemię w pobliżu korzeni jednego z drzew; potężny jego pień wznosił wysoko w ciemniejące niebo gęstą koronę liści. Bern wzdrygnął się na myśl, co by się stało, gdyby to drzewo wyrosło o pół metra bardziej na lewo! Podszedł do drzewa i pomacał je — porowata kora zwilżyła mu palce rosą. „Co to za gatunek? Trzeba poczekać do rana”. Profesor wrócił do komory, sprawdził swoje zapasy: konserwy żywnościowe i wodę, kompas, pistolet. Zapalił papierosa. „Na razie więc mam słuszność — pomyślał z tryumfem — pustynia pokryła się lasem. Trzeba sprawdzić, czy zegar promieniotwórczy nie kłamie. Ale jak
to zrobić?” Drzewa rosły dość rzadko, w przerwach między nimi widać było zapalające się w niebie gwiazdy. Bern spojrzał w górę i natychmiast błysnęła mu myśl: „Przecież teraz gwiazdą polarną winna być Wega!” Chwycił kompas i wyszukawszy w mroku drzewo z nisko wyrastającymi gałęziami wspiął się na nie niezgrabnie. Gałęzie drapały go w twarz. Szelest spłoszył jakiegoś ptaka: ptak z ostrym świrganiem zerwał się z gałęzi, boleśnie drasnąwszy Berna w policzek. Jego dziwny głos rozbrzmiewał długo po lesie. Zasapany profesor usadowił się na górnej gałęzi i podniósł głowę w górę. Ściemniło się już zupełnie. Nad nim rozciągało się usypane lśniącymi gwiazdami, ale zupełnie nieznajome niebo. Profesor szukał wzrokiem znajomych konstelacji: gdzie jest Wielka Niedźwiedzica, Kasjopea? Nie było ich i nie mogło być — w ciągu tysiącleci gwiazdy przesunęły się i zmieniły całą mapę nieba. Tylko Droga Mleczna jak dawniej przecinała niebo rozmytą smugą lśniących pyłków. Bern podniósł kompas do oczu i spojrzał na słabo fosforyzującą w mroku strzałkę wskazującą północ. Potem zwrócił oczy w jej kierunku. Nisko nad horyzontem, tam gdzie kończyło się usiane gwiazdami niebo — Wega! Koło niej lśniły mniejsze gwiazdozbiory — zniekształcona konstelacja Liry. Nie było wątpliwości — Bern znajdował się w początku nowego cyklu precesji — w XX tysiącleciu… Noc minęła na rozmyślaniach. Bern oczywiście nie mógł usnąć i niecierpliwie oczekiwał świtu. Wreszcie gwiazdy zbladły i zniknęły, między drzewami dała się dostrzec przejrzysta mgła. Profesor przyjrzał się gęstej i wysokiej trawie pod stopami — to przecież mech, ale jaki olbrzymi! A więc tak jak przypuszczał, po zlodowaceniu zaczęły się rozwijać rośliny z rodziny paproci — najbardziej prymitywne i odporne. Coraz bardziej pochłonięty obserwacjami profesor Bern zagłębił się w las. Nogi plątały mu się w długich i giętkich łodygach mchu, pantofle wkrótce przemokły od rosy. Widocznie była już jesień. Liście na drzewach miały najprzeróżniejsze barwy: zielone na przemian z czerwonymi, pomarańczowe z żółtymi. Uwagę Berna przyciągnęły smukłe drzewa z miedzianoczerwoną korą. Ich liście różniły się od innych świeżym, ciemnozielonym kolorem. Podszedł bliżej: drzewa przypominały sosnę, tylko zamiast igliwia miały twarde, ostre jak osoka listeczki, pachnące choiną. Las stopniowo nabierał życia. Powiał szeleszczący wietrzyk rozpędzając resztki mgły. Nad drzewami ukazało się słońce — to było zwykłe, wcale nie postarzałe w swym oślepiającym blasku słońce. Nie zmieniło się
zupełnie w ciągu stu osiemdziesięciu wieków. Profesor szedł potykając się o korzenie i co chwila poprawiał spadające okulary. Nagle usłyszał trzask gałęzi i dźwięki przypominające chrząkanie. Spoza drzew wyłonił się brunatny tułów zwierzęcia ze stożkowatą głową. „Dzik — skonstatował Bern — ale inny niż dawniej. Ma róg nad ryjem”. Dzik spostrzegł Berna, zamarł na sekundę, potem z kwikiem rzucił się między drzewa. „Oho! Zląkł się człowieka!” — ze zdziwieniem stwierdził profesor. I nagle serce mu zamarło: po szarym od rosy mchu ciągnął się wilgotny ślad, przecinający polankę na ukos. Był to odcisk bosej stopy ludzkiej. Profesor przykucnął nad śladem. Ślad był płaski, odcisk wielkiego palca wyraźnie odchylał się w bok. Czyżby przewidywania jego były aż tak ścisłe? Niedawno przeszedł tędy człowiek! Bern zapomniał o wszystkim i pochylając się, żeby lepiej widzieć, poszedł za tym śladem. „Tu istnieją ludzie i wnosząc z tego, że dziki ich się boją, muszą być zręczni i silni”. …Spotkanie nastąpiło znienacka. Siady zaprowadziły go na polanę, z której Bern usłyszał najpierw ostre, gardłowe głosy, a potem zobaczył kilka istot, porośniętych żółtoszarą sierścią. Istoty stały przygarbione pod drzewami i trzymały się gałęzi rękami. Patrzyły w stronę profesora. Bern zatrzymał się i zapominając o ostrożności zaczął chciwie przyglądać się dwunożnym. Były to niewątpliwie małpy, przekształcające się w ludzi: ręce o pięciu palcach, niskie czoła sięgające poza strome łuki nadbrewne, pod małym nosem wysunięte do przodu szczęki. Dwie spośród małp miały na ramionach coś w rodzaju okrycia ze skór. A więc stało się tak, jak przewidywał. Bern doznał nagle gniewnego, dotkliwego poczucia samotności. „Cykl się zamknął — to co było przed dziesiątkami tysięcy lat, wróciło…” W tej chwili jeden z małpoludów ruszył w kierunku Berna wydając okrzyk — okrzyk zabrzmiał rozkazująco. W ręce tej istoty profesor zauważył ciężką, sękatą maczugę. Był to widocznie wódz — wszystkie pozostałe małpy podążyły za nim. Dopiero teraz Bern uprzytomnił sobie grożące niebezpieczeństwo. Człekokształtne zbliżały się niezgrabnie, ale dość szybko kuśtykając na wpół zgiętych nogach. Profesor wystrzelił w powietrze cały ładunek pistoletu i uciekł do lasu. Był to błąd. Gdyby pobiegł przez otwartą przestrzeń wątpliwe, czy małpoludy byłyby go w stanie dopędzić na swych słabo jeszcze przystosowanych do chodzenia nogach. Ale w lesie miały całkowitą przewagę. Z ostrymi, tryumfalnymi okrzykami przebiegały od drzewa do drzewa, czepiając się i odbijając rękami od gałęzi. Niektóre rozhuśtywały
się na konarach i robiły olbrzymie skoki. Na czele biegł „wódz” z maczugą. Profesor słyszał za plecami wściekłe i tryumfalne okrzyki: człekokszałtni dopędzali go. „To przypomina lincz” — przebiegło mu nie wiadomo czemu przez głowę. „Nie trzeba było uciekać — uciekający zawsze zostaje pokonany…’’ Serce waliło, po twarzy spływał pot, nogi były jak z waty.? Nagle strach zniknął, na jego miejsce napłynęła — jasna, bezlitosna myśl: ,,Po co uciekać? Przed czym się ratować? Eksperyment został zakończony…” Zatrzymał się, obje rękami pień drzewa i odwrócił twarzą do napastników. Pierwszy, kołysząc się z boku na bok biegł „wódz”.?! Wymachiwał nad głową swoją maczugą — profesor widział jego drobne, drapieżne zęby. Skóra na lewym ramieniu była osmalona. „To znaczy, że znają już ogień” — pośpiesznie stwierdził Bern. „Wódz” podbiegł, wydał, okrzyk bojowy i z rozmachem opuścił swą maczugę na głowę profesora. Straszny cios powalił Berna na ziemię, — krew zalała mu twarz. Świadomość zamgliła — się na chwilę, potem Bern zobaczył zbiegających się ze wszystkich stron małpoludzi, „wodza” znów wznoszącego maczugę do ciosu i coś srebrzystego, co błysnęło w powietrzu. „A jednak ludzkość się odradza” — zdążył pomyśleć, zanim drugi cios maczugi nie pozbawił go możności myślenia. W kilka dni później, w „Wiadomościach Związku Krajów. Wolnej Pracy” ukazał się następujący artykuł: „Parę dni temu, 12 września, w azjatyckim rezerwacie znajdującym się na terenie dawnej pustyni Gobi, wydarto dużemu stadu małpoludzi ciało ludzkie. Pośpiesznym jonolotem przetransportowano tego człowieka do Domu Zdrowia w najbliżej położonej strefie zamieszkałej. Według budowy czaszki, jak również szczątków odzieży ustalono, że pochodzenie tego człowieka zaliczyć należy do pierwszych wieków ery Zwycięstwa Pracy. W chwili obecnej życiu tajemniczego człowieka nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo. Po odzyskaniu przytomności otworzył oczy i zaczął radośnie wykrzykiwać jakieś niezrozumiałe słowa. Za pomocą uniwersalnej maszyny lingwistycznej udało się rozszyfrować treść jego słów. Człowiek wykrzykiwał w języku staroniemieckim: „Omyliłem się! Jakie to szczęście, że się omyliłem!” — i znów stracił przytomność. Jak mógł człowiek z tak zamierzchłej epoki zachować życie w przeciągu przeszło osiemnastu tysiącleci? Prawdopodobnie zrobił to przez zastosowanie jednej z powszechnie znanych metod. Obecnie specjalna
ekspedycja Akademii Nauk prowadzi energiczne poszukiwania i badania. Sekcji paleontologicznej polecono na przyszłość wzmóc nadzór nad rezerwatami. Szczególną uwagę należy zwrócić na to, aby małpoludy nie używały swoich narzędzi pracy jako narzędzi zabójczych. Może to odbić się szkodliwie na formowaniu się myślenia w procesie ewolucji”. PREZYDIUM WSZECHŚWIATOWEJ AKADEMII Przełożyła Janina Dziarnowska
Aleksander Szalimow OSTATNI Z ATLANTYDY Przedziwną tę historię opowiadał don Antonio Salvator di Riveira — stary językoznawca i kustosz muzeum w Porto Alte na Maderze. Gdzie kończy się w niej prawda? Gdzie zaczyna fantazja? Niechże osądzi sam czytelnik. Portret, który oglądałem w muzeum Atlantydy, nosi datę 1889, został więc namalowany na długo przed pojawieniem się znanej pracy Alberta Einsteina o względności czasu. W dodatku pośpiech, jaki przejawił przeor klasztoru, by wejść w posiadanie kluczy od podziemia… Zresztą zacznę od początku. * Realizując program Międzynarodowego Roku Geofizycznego, prowadziliśmy na Atlantyku badania oceanograficzne. W Zatoce Biskajskiej zaatakowała nas gwałtowna burza. Huragan uszkodził mechanizm sterowy i zniósł lekki szkuner daleko na południowy zachód. Weszliśmy do portu w Funchal na remont i przebałaganili tam ponad dwa tygodnie. Z wykształcenia jestem geologiem morza. Znalazłszy się na Maderze, starałem się nie marnować czasu. Całymi dniami łaziłem po skalistych górach wulkanicznego pochodzenia. Cieszył mnie fakt, że mogę bliżej poznać atlantyckie dno, a raczej ten jego kawałek, który ruchy skorupy ziemskiej zmieniły w niewielką górzystą wyspę. Pewnego razu parny upal zmusił mnie do zmiany trasy. Zszedłem ze stromej grani do nadbrzeżnego osiedla, którego kryte dachówką chaty wyłaniały się spod gęstej zieleni nad cichą, lazurową zatoczką. W maleńkiej kawiarence półnagi kelner Metys z czarną czupryną i wielkim srebrnym kolczykiem w lewym uchu poinformował mnie łamaną anglo–francuszczyzną, że osiedle nazywa się Porto Alte, że mieszkają tu rybacy i robotnicy z fabryki konserw, że jesienią zjeżdżają w te strony turyści z Europy i Ameryki. — Masa turystów, sir — dukał nalewając w wielki graniasty kufel mętne miejscowe wino. — Muzeum, sir. Drugiego takiego na świecie nie ma. Atlantyda, sir. Najprawdziwsza, bez najmniejszego oszustwa. M’sieur
słyszał? Bóg litościwy rozgniewał się na Atlantydę i zesłał powszechny potop. Wszyscy potonęli, tylko najsprytniejsi oszuści wyszli cało… są u nas na wyspie. M’sieur nie wierzy? Niech się w ziemię zapadnę razem z tawerną. Dawne dzieje. Wtedy nie było uczonych, żeby to wszystko opisać. M’sieur zechce odwiedzić muzeum i sam się przekonać. Jeszcze szklaneczkę, sir? Podziękowałem, zapłaciłem i wyszedłem na bulwar pod nieruchome korony ostrolistnych palm. Kierując się ku plaży zauważyłem niewielki budynek z szarego porowatego kamienia. Stał z dala od innych domów osiedla. Za gęstym zapuszczonym parkiem, okalającym budynek, wznosiły się białe wieże klasztoru. W na pół rozwalonym murze była furtka. Przy niej tabliczka z angielskim i portugalskim napisem: „Muzeum historyczne”. Plaża leżała tuż obok. Wykąpałem się i wyciągnąłem na leżaku pod daszkiem z żaglowego płótna. Fale ledwie szemrały. Powietrze było gorące i nieruchome. Pomyślałem leniwie, że upłyną jeszcze najmniej trzy godziny, zanim upał trochę zelżeje. Rozejrzałem się dokoła. Uwagę moją znów przykuł szary budynek. A może by wstąpić do tego muzeum? Tam, pod kamiennym sklepieniem i w gęstym cieniu starego parku mogła się kryć ochłoda… Od furtki wiodła w stronę budynku dróżka wyłożona białymi płytami z marmuru. Poprzez szczeliny chodnika przebijała się trawa. Przy wejściu nie było nikogo. W mrocznym okrągłym hallu panował chłód. W kącie drzemał staruszek — portier. Zdjąłem kapelusz, otarłem chustką spocone czoło. Staruszek wciąż drzemał. Ostrożnie ująłem go za ramię. Podniósł głowę, spojrzał na mnie sinymi, załzawionymi oczyma, w milczeniu wziął monetę i gestem zaprosił do środka. W salach było cicho. Staruszka — podłoga poskrzypywała. Na ścianach wisiały wyblakłe mapy morskie z czasów Kolumba i Vasco da Gamy, fotografie jakichś ruin, strzępy pergaminów. W kątach pobłyskiwały rycerskie zbroje. W zakurzonych gablotach obok okruchów greckich amfor leżały starorzymskie monety i prymitywne wyroby z kości słoniowej. Obok starej lunety skrzyła się kolekcja jaskrawych motyli znad Amazonki i dziwaczne gałęzie koralowców. Wszystko razem przypominało zaniedbany sklep z pamiątkami, którego właściciel dawno stracił nadzieję sprzedania czegokolwiek ze swoich zleżałych klamotów. Uwagę moją przyciągnął po mistrzowsku wykonany model starego okrętu. Etykietka głosiła, że jest to model karaweli Krzysztofa Kolumba i że zrobił go własnoręcznie jego towarzysz podróży, cieśla okrętowy Diego
Santis w 1496 roku. Przyjrzawszy się baczniej temu wspaniałemu cacku, zauważyłem ledwo widoczny stempel na miedzianej okładzinie kilu. Lupa kieszonkowa pomogła odczytać napis bez trudu. „Rotterdam, Preiss i syn. Fabryka modeli 1928”. Po tym „odkryciu” ruszyłem w dalszy obchód nie zwracając już uwagi na emfatyczne objaśnienia wykaligrafowane w kilku językach. W ostatnim pomieszczeniu wisiały pożółkłe ze starości obrazy. Jeszcze raz obszedłem ciche bezludne sale. Ani jednego drobiazgu, który choć luźno można by związać z zaginioną kulturą Atlantów. Czyżby kelner tak bezczelnie mnie okpił? Po prawdzie nie liczyłem na nic szczególnego: kilka zagadkowych skorupek, jakaś płyta wyrzucona przez fale… Ale żeby zupełnie nic!… Trochę zawiedziony wróciłem do hallu. Dozorca wciąż drzemał w swoim kącie. — Atlantyda — głośno krzyknąłem podchodząc. — Gdzie Atlantyda? Nie otwierając oczu w milczeniu wyciągnął wyschłą ciemną dłoń. — Już zapłacone — zareplikowałem — a Atlantydy tam nie ma. Starzec powoli uniósł sine bezrzęse powieki, uważnie przyjrzał mi się załzawionymi oczyma, wymamrotał coś półgłosem. W milczeniu czekałem. Zastękał, wstał, z trudem wyprostował zgarbione plecy. Był bardzo stary i sam przypominał sędziwy eksponat muzealny. Na wyschniętej czaszce sterczały mu kępki siwych włosów. Długi, haczykowaty nos celował w spiczasty podbródek. Wąskie bezkrwiste wargi miał zaciśnięte, a jego sfatygowane czarne ubranie było wymiętoszone i całe w plamach. Zrobił ciężko kilka kroków i nie oglądając się zapytał o coś po portugalsku. — Nie rozumiem — odpowiedziałem po francusku. — Zna pan może jakiś inny język? Zaśmiał się drwiąco. — Jakiś inny język! — powtórzył przedrzeźniając mój akcent. — Tyś oczywiście nie Francuz… Skąd jesteś? — Rosjanin. Ze Związku Radzieckiego. Odwrócił się, leciutko uniósł powieki i jakiś czas wpatrywał się we mnie w milczeniu. — Wiem — ozwał się wreszcie. — Jesteś z tego szkunera, co stoi w Funchal. Przed kilku laty był tu jeden Rosjanin. Po co ci Atlantyda? — krzyknął i oczy mu nagle zabłysły. — Co o niej wiesz? Tam, tam trzeba jej szukać, rozumiesz? — Kościstym, zgiętym palcem pokazał otwarte drzwi,
za którymi rozpościerała się niebieska tafla oceanu… Wy moglibyście, Rosjanie… Trzeba tylko mieć wiarę. Wiarę i chęci. — Przepraszam — rzekłem kierując się ku wyjściu. — Dokąd? — znowu krzyknął. — Chcesz widzieć Atlantydę? Chodźmy! Poczułem się głupio i mimo woli się cofnąłem. — Nie bój się — rzekł starzec, jakby czytając w moich myślach. — Jeszczem nie całkiem wariat. Nie ciągnę cię na dno oceanu. Chciałeś widzieć Atlantydę. Idź, oglądaj! Otworzył malutkie drzwiczki w ścianie. Za drzwiami pochyły korytarz prowadził do sal oświetlonych mdłym czerwonawym światłem. Wahałem się. Byłem prawie pewny, że mam do czynienia z obłąkanym. — Idź, idź! — powtórzył starzec. — Chciałeś widzieć Atlantydę… — I zaśmiał się cicho. Potem ciężko pokuśtykał do stojącego w kącie fotela, siadł i zamknął oczy. * Z pomieszanym uczuciem ciekawości i rozdrażnienia zapuściłem się w korytarz, przekonany, że znów zostanę wystrychnięty na dudka. W połowie korytarza odwróciłem się. Starzec wciąż drzemał w swoim fotelu. Korytarz wiódł do półmrocznego pokoju o nisko wiszącym sklepieniu. Okien tu nie było. Z sąsiedniej sali przez szeroki łuk drzwi sączyło się mdłe światło. Na lewo od wejścia, bezpośrednio na kamiennej posadzce leżała część olbrzymiej marmurowej kolumny z rzeźbioną głowicą pocętkowaną śladami małży–skałotoczy. Na prawo wisiała potężna marmurowa płyta z napisami. Podszedłem bliżej. Boczne oświetlenie nadawało wyciętym w białym marmurze literom nadzwyczajną plastyczność. Napis był dwujęzyczny, łacińsko–grecki. Przypominając sobie z wysiłkiem znaczenie dawno zapomnianych łacińskich słów, domyśliłem się raczej niż przeczytałem: Przechodniu, kimkolwiek byś był, zadrżyj, bo stoisz oto u progu największej tajemnicy świata, co cię wydał. Wszystko, co tu zobaczysz, zwrócił Ocean, który pochłonął najpotężniejsze mocarstwo Ziemi. Inna byłaby historia narodów i krajów, gdyby nadal pisali ją Atlanci. Ale zginęli oni, a z ziaren wiedzy, którą zostawili, wyrosły nauki i sztuki Nowego Świata.
Następowały obszerne cytaty z Platona, który pierwszy opowiedział ludziom o Atlantydzie: Egipscy kapłani powiedzieli Solonowi: „Wy, Hellenowie, zawsze jesteście dziećmi. Nie ma starca między Hellenami… Istniało swego czasu, Solonie… państwo, które dziś jest państwem ateńskim, wielka potęga militarna i w ogóle prawa miało znakomite… Pisma nasze mówią, jak wielkie państwo wasze złamało potęgę, która gwałtem i przemocą szła na całą Europę i Azję. Szła z zewnątrz, z Morza Atlantyckiego… Bo morze miało wyspę przed wejściem, które wy nazywacie słupami Heraklesa. Wyspa była większa od Libii i od Azji razem wziętych. Ci, którzy wtedy podróżowali, mieli z niej przejście do innych wysp. A z wysp była droga do całego lądu… Otóż na tej wyspie, na Atlantydzie, powstało wielkie i podziwu godne mocarstwo… władające Libią aż do granic Egiptu i nad Europą aż po Tyrrenię. Więc ta cała potęga zjednoczona próbowała raz… ujarzmić wasz i nasz kraj i całą okolicę Morza Śródziemnego. Ale przyszły straszne trzęsienia ziemi, potopy i nadszedł jeden dzień i jedna noc okropna, a wyspa Atlantyda zanurzyła się pod powierzchnie, morza i zniknęł*a. Stwierdziwszy, że dalsze teksty również są wzięte z Platona, wszedłem do następnej sali. Była to biblioteka. Zapełniały ją ciężkie rzeźbione regały napchane książkami. Leżały tu tysiące tomów we wszelkich możliwych językach; wszystko — o Atlantydzie. Rozprawy filozoficzne stały obok powieści fantastyczno–naukowych, grube monografie historyków obok albumów wycinków gazetowych. Nigdy nie sądziłem, że o Atlantydzie napisano tak dużo. Pośrodku sali, na wielkim stole zawalonym gazetami stał olbrzymi globus. Na nim na bladoniebieskim tle Atlantyku ktoś naniósł czerwonym tuszem kontury zatopionego kontynentu. Wpatrywałem się uważnie w niezwykły dla oka zarys granic geograficznych. Człowiek, który skompletował tę zadziwiającą bibliotekę i naniósł na globus kontury Atlantydy, rozporządzał informacjami różnego stopnia wiarogodności. Jedne granice wyciągnął grubą czerwoną linią z załamaniami półwyspów, zatok i przylądków. Inne ledwie zaznaczył schematycznymi kreskami. Trzecie — najmniej pewne — tylko wypunktował. Zaginiony kontynent przecinały rzeki. Wypływały z górskiego łańcucha, który ciągnął się z
północy na południe. W łańcuchu tym z łatwością poznałem grzbiet środkowoatlantycki. Przyjrzawszy się baczniej, zauważyłem, że kontury Europy i Ameryki Północnej w wielu miejscach są poprawione i różnią się od dzisiejszych. Półwysep Pirenejski i góry Atlasu ciągnęły się dalej na zachód. Zatoka Biskajska była o połowę mniejsza. Północną Europę i Amerykę pokrywały drobne niebieskawe kreski. Granica ich odpowiadała zasięgowi lodów w okresie największego zlodowacenia. Nie była to współczesna mapa z hipotetycznymi konturami zatopionego kontynentu, ale paleogeograficzna mapa czwartorzędu sporządzona z jakąś niesamowitą pedanterią. Nieznany autor wykorzystał najnowsze dane o ukształtowaniu dna oceanicznego i świetnie się znał na subtelnościach paleogeografii czwartorzędu. Z drugiej jednak strony, wielka ilość dziwnych szczegółów wziętych z nieznanych źródeł nasuwała przypuszczenie, że rysunek na globusie jest wytworem głównie fantazji. Daremnie szukałem daty, nazwiska autora, jakichkolwiek przyjętych oznaczeń. Nie było nic. A może globus nie jest eksponatem. Więc po co tu stoi? i po co ta biblioteka przed wejściem do sali? Nie znalazłszy odpowiedzi na te pytania zostawiłem globus i ruszyłem dalej. Następna sala była olbrzymia. Skośne, wąskie okienka umieszczone tuż pod sufitem zasłonięte były czerwonymi kotarami. W czerwonym mroku ciągnęły się hen szeregi kolumn podpierających kamienny strop. Dopiero gdy uszedłem już kilkadziesiąt kroków, uświadomiłem sobie, że sala ta jest znacznie większa od całego gmachu muzeum i że jestem w podziemiach. Na potężnych drewnianych postumentach przy ścianach i kolumnach stały i leżały jakieś płyty, grubo ociosane bloki, głowice porozbijanych kolumn, fragmenty rzeźbionych gzymsów, misternych arkad. Półmrok nie pozwalał czytać objaśnień wypisanych po łacinie drobnym, paciorkowatym pismem. Dopiero przy marmurowym gzymsie, ozdobionym delikatnym ornamentem z kwiatów i liści, zdołałem odczytać: „Wyspa Corvo, zatoka lwów, zachodnie wybrzeże, 1898”. Czerwonawy mrok podziemia, zadziwiające szczegóły architektoniczne i ornamenty — bez wątpienia pomniki bardzo starej kultury, ślady skałotoczy świadczące, że większość zgromadzonych tu przedmiotów pochodzi z dna morskiego, zagadkowy rysunek na globusie — wszystko to razem stwarzało szczególną atmosferę tajemniczego i nerwowego oczekiwania. Wydało mi się nagle, że w istocie stoję u progu wielkiej
tajemnicy — tak jak głosił napis przed wejściem. Jeszcze jeden krok tylko — a pojawi się ktoś, kto przemieni te okruchy zamarłej cywilizacji w piękne pałace i świątynie nieznanego antycznego świata. Byłyżby wszystkie te kawałki kamienia, zachowujące ślady dłuta nieznanych artystów, namacalnymi dowodami istnienia Atlantydy? Powoli szedłem dalej. Oto kawałek wspaniałej surowej kolumny, brzeg wielkiego marmurowego pucharu, architraw z niewyraźnym ornamentem, kula z czarnego bazaltu, doskonale piękna kobieca ręka z marmuru… Niezwykłe muzeum! Na jego eksponatach odciskało się piętno niezbadanej tajemnicy. Znać było na nich patynę — nie wieków, lecz tysiącleci. Zbyteczne tu były wymyślne objaśnienia, tak jak tam — na górze. Te kamienie przemawiały swoim własnym językiem, jasnym i pełnym zagadek zarazem. Ale takich zagadek nie rozwiążesz w kilku słowach. Sala kończyła się niewielką alkową. Prowadziły do niej wąskie kamienne schodki. Alkowa była pusta i zalana jaskrawym dziennym światłem, które przenikało tu z góry. Wyszedłszy z mrocznej sali, musiałem przymrużyć oczy. A kiedy je otworzyłem, zobaczyłem portret. Zwyczajny portret naturalnej wielkości człowieka na tle morskiego krajobrazu. W innej chwili, w innej sytuacji, nie wywarłby pewnie na mnie specjalnego wrażenia. Ale wtedy, po zwiedzeniu, podziemnego muzeum, podniecony atmosferą jakiegoś tajemniczego oczekiwania doznałem oszołomienia. Zastygłem w miejscu nie mogąc spuścić wzroku z twarzy męskiej, pięknej i smutnej. Artysta przedstawił człowieka nad brzegiem oceanu. Zielonkawe fale biły w skalisty brzeg i rozbryzgiwały się na strzępy białej piany. Człowiek stał na występie skalnym, wśród ciemnych obrośniętych wodorostami głazów, oparty plecami o pionową grań urwiska. Jedną ręką przyciskał do piersi poły szerokiego purpurowego płaszcza, drugą, smukłą i silną, wyciągnął przed siebie obejmując nią występ skały, niby koło sterowe okrętu. Wiatr rozwiewał mu długie siwe włosy spięte na czole złotą klamrą. Twarz jego była gładka, blada, ale spokojna. Tylko głębokie fałdy w kątach ust świadczyły o latach ciężkich przeżyć. Szeroko otwarte oczy wpatrywały się w ocean. Był w nich ból, było pytanie, była olbrzymia wiedza. — Napatrzyłeś się? — dobiegł mnie nagle głuchy, jakby spod ziemi, idący głos. Drgnąłem i odwróciłem się.
U dołu, na schodkach wiodących do alkowy stał staruszek–dozorca. — Kto to jest? — zapytałem cicho, wskazując na portret. Staruszek uśmiechnął się. — Urodził się dwanaście tysięcy lat temu. Udało mu się przeżyć swoją ojczyznę. — Aha, więc to nie portret. — Portret. Malowany w kilka dni po jego śmierci. Z pamięci. Ale podobny… Tak podobny — z zapadłej piersi staruszka wyrwało się coś jak westchnienie. — Jacques był utalentowanym artystą. — Jacques? Kto to taki…? — Jacques Marian Duval, mój przyjaciel. Przyjechaliśmy tu razem przeszło siedemdziesięt lat temu. — Przepraszam, a pan… kim pan jest? — Nazywam się Antonio Salvator di Riveira. Mam wątpliwy zaszczyt tytułować się uczonym kustoszem tego jarmarcznego bałaganu, który widziałeś na górze. Zagryzłem wargi. Starzec wpatrywał się we mnie uważnie, zmrużywszy sine, załzawione oczy. — Co cię jeszcze interesuje? Wskazałem na wnętrze mrocznej sali. — Skąd to wszystko? — Chodź no tutaj — rzekł starzec zamiast odpowiedzi. Jeszcze raz spojrzałem na portret i po kamiennych schodach zszedłem do sali. — Ktoś ty? — zapytał, kiedy stałem obok niego. Przedstawiłem się. Staruszek otarł suchą ręką żółte, woskowe czoło. — Przypominam sobie — mruknął patrząc na mnie. — Czytałem twoją artykuły o Atlantyku. Same bzdury. Nie przerywaj. Bzdury. Pod jednym względem masz tylko rację. Dno opada. Wciąż opada. Jego ojczyzna — wskazał na portret — idzie coraz głębiej. — Nie rozumiem. On… kim on jest? — Poczekaj… Jego rodacy obrabiali te kamienie. Widziałeś rękę dziewczynki? Doskonalszej ręki nie wyrzeźbił żaden ziemski artysta, odkąd istnieje ludzkość. A ornamenty? Widziałeś gdzie takie…? — Nie — przyznałem. — No pewnie. W sztuce nikt im jeszcze nie dorównał. — Pan to wszystko wydobył z dna oceanu. Staruszek uśmiechnął się pogardliwie.
— Ocean tyle oddał. Jeśli ktoś opuści się na dno… — Zamilkł, nie kończąc zdania, i odwrócił się. — To znajdzie Atlantydę — podpowiedziałem. — Po co szukać? — nerwowo zamachał chudymi, kościstymi ramionami. — Już ją dawno znaleziono. Jest tu dookoła. Jesteśmy w centrum prowincji południowo–wschodniej. Dwadzieścia mil na północ leży Wielki Port Wschodni. Stąd okręty ich wypływały ku brzegom Afryki i na Morze Śródziemne. Na zboczach tej góry, która zmieniała się w wyspę, mieściło się wielkie obserwatorium. Mówił tak, jak gdyby wszystko to był widział na własne oczy. — Skąd pan wie? — nie wytrzymałem. Nie zdenerwował się. Popatrzył na mnie uważnie, potem podjął cicho, jak gdyby rozmawiał sam z sobą. — Jestem bardzo stary, to już moje ostatnie miesiące, jeśli nie dni. Całe życie poświęciłem jednej idei, chciałem oddać ludziom utracone przez nich ogniwo wielkiego łańcucha ich historii. Kpili ze mnie; durnie — bo byli durniami, mądrzy — bo mieli rozum, więc bali się i zazdrościli. Ale przysięgłem mu, że się nie poddam — staruszek wskazał na alkowę — i starałem się dotrzymać przysięgi. Zamilkł na chwilę, a potem ciągnął: — Zgromadziłem tu wszystko, co się dało zebrać przez marne siedemdziesiąt lat ludzkiego życia. O każdym z tych kamieni można napisać księgę. Teraz nie mam już ani sił, ani pieniędzy. W ojczyźnie uznano mnie za przestępcę, który ukradł i roztrwonił majątek całej rodziny. Swojej rodziny. Rozumiesz… Te kamienie pochłonęły wszystko. I gdybym miał jeszcze więcej… — machnął ręką. — Ale dlaczego nie napisał pan o tym? — Po pierwsze dlatego, że byłem młody i głupi. Chciałem dowiedzieć się więcej i od razu oszołomić świat swoimi odkryciami. Potem, kiedy zmądrzałem, wiedziałem już tyle, że nikt mi nie uwierzył. Niejednemu było to na rękę. Wielu chciało zajmować się historią jego ojczyzny — znowu wskazał w stronę alkowy — a dowody miałem tylko ja. Wiesz, co zrobiono z moim pierwszym rękopisem? Był to traktat naukowy, a wydano go jako powieść fantastyczną. Omal nie zwariowałem. Wystąpiłem do sądu, uznano mnie za niespełna rozumu. Musiałem przez wiele lat cicho siedzieć, żeby nie dostać się do domu wariatów. Drugiej książki nikt nie chciał wydać. W Londynie i w Nowym Jorku pamiętano o moim „szaleństwie”. Kiedy wreszcie postanowiłem sam wydać książkę, nie miałem już pieniędzy na druk.
— Jak to, więc w całym świecie nie znalazł się nikt?… — Nie przerywaj… Twój kraj też by nie chciał mieć do czynienia z wariatem. Żądano ode mnie dowodów autentyczności wszystkiego, co tu jest. Był to wielki skandal. Do gardła skoczę temu, kto nie wierzy, ale nie zniżę się do udowadniania, żem nie łgarz. — Jakie dowody? Czy te pomniki nie mówią same za siebie? Nie jestem specjalistą, ale… Starzec roześmiał się przejmująco. — Oczywiście — zawołał, wycierając brudną chustką załzawione oczy — jak najoczywiściej. Ale ci, co to widzą, żądają, u diabła, dowodów. Wiedzą, że stary di Riveira po śmierci Jacques’a Duvala przez całe życie pracował sam. Świadków nie ma. Mógł podrobić dokumenty, książki muzealne. Mógł sam, własnoręcznie wyrzeźbić wszystkie te kolumny, ornamenty, łuki, ślady skałotoczy, rękę dziewczynki… Cha! cha! cha!… Jego ostry, przenikliwy śmiech długo rozlegał się echem w tej dziwnej sali. Starzec już zamilkł i znów ocierał oczy zatłuszczoną chustką, a śmiech wciąż jeszcze brzmiał gdzieś daleko za dwuszeregiem kamiennych kolumn. Znów poczułem się głupio i pomyślałem, że jednak ludzie, co go mieli za wariata, nie byli tak dalecy od prawdy. — Nie — rzekł — jakby znów czytając w moich myślach. — Nie, nie! … Wszystko to jest znacznie bardziej skomplikowane, niż sądzisz… Ale dość. Ruszaj! Czas zamykać muzeum. — A portret? — zaprotestowałem. — Kogo przedstawia? — Chcesz wiedzieć? — Chcę. Zamyślił się. — Mógłbym cię zbyć pierwszą lepszą bzdurą — rzekł — albo po prostu wyrzucić za natręctwo. Wyrzuciłem stąd już niejednego amatora cudzych tajemnic, zwłaszcza spośród dziennikarskich łgarzy. Nienawidzę ich… Tego losu nie uniknął i szlachetny sir Francis Snowdan z Królewskiego Towarzystwa… Próbował twierdzić, dureń, że widzi tu pamiątki kultury kreteńskiej i egejskiej, a nie to, co naprawdę tu jest. Żebyś widział, jak stąd fruwał. Wyrzuciłem za nim jego teczkę, melonik i parasol. Ale ty… Nie twierdzę, że mi się podobasz. Jeszcze cię nie rozgryzłem. Możeś i nie lepszy od innych. W każdym razie coś niecoś ci opowiem. U ciebie w kraju nikt nie słyszał o moich pracach. Ale jeden warunek — nie zrobisz z tego zajmującej bajeczki dla grzecznych dzieci. Przynajmniej, póki ja żyję. Przyrzekasz? — Chce pan, żebym pańskie opowiadanie zachował w tajemnicy?
— Chcę, co powiedziałem — wybuchnął di Riveira. — Nie zrobisz bajeczki z historii zaginionego ludu. Rozumiesz? Wszystko, co usłyszysz, to były fakty. Gdybym wierzył w Boga, mógłbym przysiąc. Ale przestałem wierzyć już siedemdziesiąt lat temu. W dodatku tylko raz w życiu przysięgałem. Nie żądam, żebyś mi wierzył, chcę tylko, żebyś przyrzekł nie żartować z moich słów. Najlepszy sposób utopienia prawdy to zrobić z niej jeszcze jedno opowiadanie fantastyczne. — Z czego wywnioskował pan, że ja… — Dlatego, że połowa książek biblioteki, przez którą szedłeś, to niesumienne i ignoranckie spekulacje oparte na moich odkryciach. Dlatego, że moja pierwsza naukowa publikacja… Zresztą sam wiesz… — Przyrzekam, że nie napiszę opowiadania fantastycznego — wypowiedziałem uroczyście. — Dopóki ja żyję — powtórzył di Riveira. — Amen. Słuchaj więc… Zresztą, nie… Idź do biblioteki i zaczekaj. Odwrócił się i ze stękaniem poszedł schodami do alkowy. Powolutku przeszedłem mroczną salę. Po kilku krokach obejrzałem się ostrożnie. Starzec, głęboko zamyślony, stał przed portretem wpatrując się weń z uporem. Czekałem dość długo. Wreszcie usłyszałem szuranie butów starca i Don Antonio pojawił się u wejścia do biblioteki. — Muszę jeszcze zamknąć drzwi — burknął nie patrząc na mnie. — Stróż już od kilku dni choruje i muszę pełnić jego obowiązki. Nędzne grosze, które gapie płacą za wejście, to jedyne dochody muzeum. Nie możemy sobie pozwolić na zrezygnowanie z nich. — A może byśmy poszli do kawiarni?… — rzekłem niepewnie i natychmiast pożałowałem propozycji. Starzec odwrócił się szybko. Jego oczy zalśniły gwałtownie, twarz wykrzywiła się w złym grymasie. Z pewnością miałem wtedy minę nader wystraszoną i głupią, di Riveira bowiem wstrzymał już, już wychodzące mu z ust przekleństwo i badawczo wpił się we mnie oczyma. Stopniowo twarz jego odzyskała normalny wyraz. Rzekł obojętnie: — Chodźmy… Tylko uprzedzam — nie mam ani grosza. W ostatnich dniach do muzeum nikt nie zaglądał… prócz ciebie. * Wyszliśmy. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Lekka bryza
niosła wilgotny chłodek. Od jej porywów zaczynały szeleścić szerokie liście palm. Opodal wzdychał z szumem ocean. Przy wejściu do muzeum na kamiennej ławce leżała paczka czasopism. Di Riveira podniósł je, przekartkował i ostrożnie położył na fotelu stojącym w hallu. — Jałmużna dla naszego muzeum — wyjaśnił zamykając ciężkie dębowe drzwi. — Przysyłają bezpłatnie. Tu i ówdzie jeszcze o nas pamiętają. Obfita kolacja przeciągała się. Kwaśnym winem popijaliśmy ostre miejscowe potrawy, wymieniając zdawkowe uwagi. Kiedy na stole pojawiły się maleńkie filiżaneczki dymiącej aromatycznej kawy, starzec wytarł bibułką cienkie, blade wargi, spojrzał na mnie uważnie i rzekł: — Chciałeś znać historię portretu. Słuchaj. Portret ten przedstawia człowieka, którego fale wyrzuciły o kilka mil stąd, tam, za tym skalistym cyplem, 28 czerwca 1889 roku. Tego rana brodziło koło brzegu dwóch młodych wartogłowów. Jeden z nich chciał zostać językoznawcą. Przyjechał na Maderę doskonalić swoją portugalszczyznę. Ale interesowały go języki w ogóle. Miał właśnie w kieszeni tomik wierszy Safony i wykrzykiwał na cały głos wdzięczne strofy starogreckie, usiłując przekrzyczeć ocean. Drugi był malarzem. Przyjechał malować ocean, niebo i wodę. Idąc wzdłuż brzegu, językoznawca i malarz zauważyli na mokrym piasku czerwoną plamę. Podeszli bliżej i zobaczyli wspaniały płaszcz z zadziwiająco lekkiej i elastycznej purpurowej tkaniny, przetykanej złotą nitką. Oświadczyłem, że to rzymska toga, a Jacques, że to płaszcz Holendra– tułacza porwany przez huragan. Zabraliśmy płaszcz i poszli. O sto kroków dalej zobaczyliśmy człowieka. Leżał na piasku, silne ręce rozłożył szeroko rozkrzyżowane. Twarz kryły mu długie, siwe jak srebro włosy. Wyglądał na śpiącego, ale byliśmy pewni, że nie żyje. Jednak żył jeszcze. Lekki oddech ledwie poruszał potężną piersią. Doprowadziliśmy go do przytomności. Niestety, nie na długo. W kilka godzin później zmarł nam na rękach. Spełniając jego wolę, zawinęliśmy ciało w przetykany złotem płaszcz, przywiązali ciężki kamień u nóg i rzucili z wysokiego urwiska do oceanu. W kilka dni później Jacques namalował jego portret — ten sam, który widziałeś. Po śmierci Jacques’a wziąłem ten portret do muzeum, które właśnie zacząłem tworzyć. Mówię oczywiście o podziemnym muzeum — dodał di Riveira po krótkiej przerwie. — No a co dalej? — spytałem. — O portrecie już wszystko — rzekł cicho starzec — skały i ocean
Jacques malował z natury. Sam rozpoznasz miejsce, jeśli kiedy będziesz na tym cyplu. Zajrzyj tam. Ocean przyjął tam w swoje łono ostatniego człowieka Atlantydy. — Ostatniego człowieka… Atlantydy? — powtórzyłem zbity z tropu i pewien, że się przesłyszałem. — Tak. Człowiek ten wrócił na Ziemię po dwunastu tysiącach ziemskich lat i nie znalazł nawet miejsca, gdzie była jego ojczyzna. Poczułem, że w głowie zaczyna mi się kręcić. Błysnęła myśl: „Ktoś z nas zwariował. Albośmy się obaj wstawili”. Łyknąłem kawy i wpatrywałem się w starca. Di Riveira splótł cienkie palce i podparłszy na nich ostry suchy podbródek patrzył na ciemniejący ocean. Wiatr rozwiewał rzadkie włosy na jego żółtej, przypominającej pergamin czaszce. — Może pan powie jaśniej — poprosiłem. Milczał. — Jak mam rozumieć „dwanaście tysięcy lat”? — Oczywiście dosłownie. Wzruszyłem ramionami. Zdenerwował się. — Nie śpiesz się z pochopnymi wnioskami. Pomyśl. — Nie jestem specjalistą od rozwiązywania takich zagadek. To coś, jak z modelem karaweli Kolumba… „zrobiona własnoręcznie przez jego towarzysza”. Zdaje się, tak tam jest napisane. Starzec uśmiechnął się. — Jesteś lepszym obserwatorem, niż myślałem. Tam dużo śmiecia, pewnie. Ale karawela autentyczna. Etykietka na kilu oznacza datę restauracji, nic więcej. — A mimo wszystko nie rozumiem. — Chcesz powiedzieć „nie wierzę”? — Można i tak… Przyszło mi nagle do głowy, że padłem ofiarą jakiejś dziwnej mistyfikacji, poczułem zmęczenie i wstręt. Czyżby to wszystko było sprytną inscenizacją? Zacząłem żałować zmarnowanego dnia. Di Riveira siedział i wciąż milczał. Oczy miał zamknięte. Sprawiał wrażenie śpiącego. — Ot, widzisz — rzekł wreszcie, nie podnosząc powiek. — Trudno w to uwierzyć. Z punktu widzenia każdego durnia masz oczywiście rację. Ale gdzie przebiega granica — uderzył nagle kościstymi pięściami w stół — gdzie przebiega granica między „prawdopodobnym” i „nieprawdopodobnym”? Milczysz! Gotów byłeś uwierzyć, że kamienie z podziemnego muzeum, to resztki
kultury Atlantów. To dlaczego nie wierzysz, że Atlanta, ostatni Atlanta, wskazał miejsce tych znalezisk. Nie wierzysz w możliwość wskrzeszenia człowieka?… Ja też nie wierzę. Kiedy umrę, żadna siła nie zdoła mnie wskrzesić. On też nie zmartwychwstał. Umarł, pierwszy i ostatni raz na moich rękach, siedemdziesiąt lat temu. I pochowałem go tam, gdzie znalazł mogiłę jego lud. „Mało zdążył opowiedzieć, był bardzo słaby. Ale starczy tego, żeby ludzie naszych czasów mogli odnaleźć zatopione miasta Atlantydy. Gdyby tylko chcieli uwierzyć w niewiarygodne. Ja uwierzyłem i znalazłem wszystko to, co widziałeś w podziemiach muzeum. Ale mogłem przebadać tylko niegłębokie miejsca w przybrzeżnej strefie wysp. Nie miałem ani pieniędzy, ani środków do badań głębin oceanu. A ci, co mieli pieniądze, nie wierzyli mi. Raz tylko udało mi się namówić pewnego Amerykanina do przeprowadzenia badań na dużej głębokości. Był to rok 1914, lato. Przez kilka miesięcy dragowaliśmy dno w miejscu, gdzie powinno się było znajdować wielkie miasto Atlantów. Ale dragi wyciągały tylko popiół wulkaniczny i kawałki porowatej lawy. Amerykanin był wściekły. Groził, że wyrzuci mnie za burtę, wreszcie wysadził na pustynną rafę w zachodniej grupie Azorów. Spędziłem tam sam jak palec kilka tygodni i omal nie umarłem z głodu. Ale mimo wszystko dureń wyświadczył mi wielką przysługę. Tam na tej rafie znalazłem w piasku laguny marmurową dziewczęcą rękę, kawałek cudownego posągu jakiegoś genialnego rzeźbiarza Atlantydy. Widziałeś ją. Już sobie ostrzyłem zęby na tego osła, jaki to miażdżący list napiszę do niego po powrocie. Ale kiedy udało mi się wrócić na Maderę, w Europie wrzała wojna. Atlantyda nie interesowała już nawet historyków i pisarzy. Przez długi czas nie mogłem pojąć przyczyn naszego niepowodzenia. Wreszcie zrozumiałem. Miałem kawałki bazaltu, które wyciągnęła draga. Kilka lat temu przesłałem jeden z nich do laboratorium w Cambridge. Tam określono absolutny wiek skały. Równe dwanaście tysięcy lat. Rozumiesz. Zapadaniu się Atlantydy towarzyszyły olbrzymie kataklizmy. Tak utrzymywał i Platon. Prawdopodobnie miasto, któregośmy szukali, leżało przywalone warstwami popiołów wulkanicznych i potokami lawy. Di Riveira zamilkł. Słońce zaszło i nad naszymi głowami zabłysły pierwsze gwiazdy. Wiatr robił się coraz bardziej rześki, coraz głośniej szeleściły liście palm. — No, na mnie czas — rzekł starzec, wstając od stołu. — Dziękuję za kolację. Chyba wezmę resztki pasztetu i chleb. Mój stary dozorca jest chory i nie wychodzi. Trzeba mu dać jeść.
Pośpiesznie zawinął resztki kolacji w papierowe serwetki i schował wszystko do kieszeni. — Więc jak ostatecznie było z tym Atlantą — zapytałem przy wyjściu z kawiarni — skąd wziął się na brzegu… i jak zdołał pan się z nim porozumieć? — Nie poszło łatwo — odparł di Riveira. — Zanim zrozumieliśmy go, spróbowaliśmy z dziesięciu chyba języków. A gdy zrozumieliśmy, przydała się moja greka. Jest trochę podobna do jednego z języków Atlantydy. Aha… jeszcze jedno… Atlanci, najprawdopodobniej, posiadali wielki dar, którego brak ludziom dzisiejszym. Mam wrażenie, że znali sztukę telepatii. Jeszcze w niejednym nas wyprzedzili. — No, a sam Atlanta — upierałem się — nie wynurzył się też chyba z dna Atlantyku? — Czy nie powiedziałem? — zmiarkował się starzec. — Oczywiście, że nie. Nawet nie wiedział o istnieniu oceanu. On… Ale to bardzo długa historia. Jestem zmęczony — potarł ręką czoło. — W głowie mi się kręci. Człowiek nieprzyzwyczajony. Kolacja za obfita dla mnie… I wino… Słuchaj, wszystko jedno i tak nie mam komu przekazać mojej tajemnicy. Może ze mną umrzeć. Was, Rosjan, zupełnie nie znam. Zresztą, przepraszam, znałem jednego i, zdaje się, niezły był chłopak. Wnioskując z tego, jak wściekle na was pluje wszelka hołota… jesteście nie tacy jak wszyscy. Jeśli się zdecyduję, może i zdradzę wam, gdzie szukać… Ale nie teraz… Bywaj… Złapałem go za rękę. — A co z Atlantą? — Po co ci on teraz? I tak już wiesz więcej niż inni. — Chciałbym zrozumieć… żeby uwierzyć… — Opowiem ci… Ale później… Albo nie… Zresztą masz — wyciągnął z bocznej kieszeni pomięty zeszyt. — Po angielsku czytasz. Tu znajdziesz wszystko o nim. Tego nikt nie wie. Ale pamiętaj, żeś obiecał… Wyciągnąłem rękę. — Początek nie ma znaczenia, ostatnia strona też — wymamrotał wyrywając z zeszytu kilka kartek. — Resztę masz. Oddasz mi… przed odjazdem… Bywaj. — Don Antonio — rzekłem ściskając jego suchą, zimną rękę. — Jeśli pan mi wierzy, mnie i nam, wierzy pan, że nikt z nas nie zakwestionuje pańskiego pierwszeństwa. Nasz szkuner ma głębinowe trały i sprzęt do pobierania próbek z dna. Mogę porozmawiać z kierownikiem ekspedycji, mogę go przekonać. Za tydzień, półtora kończymy remont i podnosimy
kotwicę. Może zgodziłby się pan jechać z nami i wskazać miejsca badań. Daję panu słowo… Uśmiechnął się z goryczą. — Trzeba było zarzucić kotwicę u brzegów Madery choćby kilka lat wcześniej. Podróż morska już nie dla mnie. Zresztą o tym potem… Potem. Kiwnął głową, ruszył wolniutko w stronę bulwaru i wkrótce zniknął w tłumie przechodniów. * Dopiero przed świtem wróciłem na pokład. Kierownik obrugał mnie, zaniepokojony moją długą nieobecnością. Pokrótce opowiedziałem mu, gdzie byłem i kogo poznałem, potem zszedłem do kajuty i wydobyłem zeszyt starca. Początkowo z trudnością odcyfrowywałem drobne paciorkowate pismo, wkrótce jednak wciągnąłem się i zacząłem czytać szybciej. Kiedy skończyłem ostatnią stronę rękopisu, słońce stało już wysoko nad horyzontem. Jeszcze raz przeczytałem całość i złapawszy kilka kartek papieru, zabrałem się niecierpliwie do pisania przekładu. Przytaczam go w całości. PRZEKŁAD RĘKOPISU don Antonia Salvatora di Riveiry kustosza Muzeum Historycznego w Porto Alte sporządzony przez autora … — zaproponował Jacques*. Ostrożnie przenieśliśmy nieznajomego w cień i Jacques zaczął robić mu sztuczne oddychanie. — Dziwne — rzekł wreszcie, opuszczając bezwładne ręce nieznajomego. — Wszystko wskazuje, że wyrzuciła go na brzeg burza, która szalała przez całą ostatnią noc. Ale stawiam swoją paletę przeciw pudełku dziecięcych farbek, że niedługo przebywał w wodzie. — Rób dalej swoje — poradziłem. — Oddycha równiej, wyraźnie słyszę wolne uderzenia serca. — Co za atleta — zachwycał się Jacques podnosząc i opuszczając ręce nieznajomego. — Popatrz, jak zbudowany. Mieliśmy w Akademii Włocha — pozował nam do malowania rzymskich bogów. Klnę się na wszystkie moje obrazy, te co już namalowałem i te co namaluję, przy tym człowieku
wyglądałby jak chuchro. Jak myślisz, ile on ma lat? Gdyby nie ta śnieżna siwizna, powiedziałbym, że niedużo, trochę starszy od ciebie czy mnie. — Nie, na pewno dużo starszy — zaoponowałem. — Spójrz na jego twarz. — Twarz śpiącego greckiego boga — rzekł Jacques — śpiący Apollo. Widziałem ten posąg w zeszłym roku w Atenach. — Pst… jakby się poruszył. — Rozetrzyj mu skronie — rzucił Jacques, masując szeroką pierś nieznajomego. Odgarnąłem ze skroni długie białe włosy i znalazłem lekką złotą obręcz ściśle opasującą głowę. — Spójrz, Jacques! — Dziwna ozdoba. I taki sam wzór jak na płaszczu. Znaczy, że był to jego płaszcz. — Bez wątpienia. — Może to aktor… w czasie widowiska zmyła go fala z pokładu? — Zaraz się dowiemy. Wraca do siebie. Nieznajomy poruszył się, rzęsy mu drgnęły. Rzecz dziwna, w tejże chwili pociemniało mi w oczach i wyraźnie ujrzałem niezgłębioną czerń nieba usianą niewiarygodnie jasnymi gwiazdami. Wśród gwiazd wisiało strzępiaste, oślepiająco jaskrawe fiołkowobiałe słońce. Potrząsnąłem głową i wszystko nagle utonęło w białej mlecznej mgle. Miałem wrażenie, że lecę w jakąś przepaść bez dna. Wszystko to trwało kilka sekund. Kiedy przyszedłem do siebie i rozejrzałem się, dostrzegłem, że Jacques trze sobie czoło. — Co ci jest? — spytałem go szeptem. — Nie wiem. W głowie mi się zakręciło… Patrz, oprzytomniał. Oczy nieznajomego wpatrywały się we mnie i Jacques’a. — Niezmiernie się cieszę, że czuje się pan lepiej — rzekł szybko Jacques, uprzejmie uchylając kapelusza. Nieznajomy szepnął kilka niezrozumiałych słów, potem spróbował unieść się na łokciu. — Leżeć, proszę leżeć — Jacques podniósł ostrzegająco rękę. — Zaraz damy panu trochę wina. Donnerwetter, w jakim języku z nim gadać? Wygląda, jakby niczego nie rozumiał. Jacques podsunął szyjkę butelki do ust nieznajomego. Ten ledwie widocznie pokiwał głową. — Niech pan pije, to pana wzmocni — rzekłem po angielsku, a potem powtórzyłem to samo w pięciu czy sześciu językach europejskich.
Nieznajomy wysłuchał mnie uważnie, ale najwyraźniej nie zrozumiał. Potem sam coś powiedział. Głos jego brzmiał mile i dźwięcznie i miał miękką aksamitną barwę. — Co to za język, Antonio? — szepnął Jacques. — Klnę się na paletę, że jak żyję, czegoś takiego nie słyszałem. Twarz ma czysto europejską, ale szwargoce, diabli wiedzą po jakiemu. Słyszałeś kiedyś coś takiego? Przyznałem, że nie. — Językoznawca, nie ma co — zakpił ze mnie przyjaciel. Nieznajomy uważnie się w nas wpatrywał. Potem poruszył lewą ręką i zrozumieliśmy, że chce się podnieść i prosi, by mu pomóc. Podnieśliśmy go i oparli plecami o występ skalny. Podziękował lekkim skinieniem głowy i wpatrzył się w ocean. — Może pobiec po lekarza? — zapytał cicho Jacques. — Będziesz biegał do wieczora — zwróciłem mu uwagę. — Najbliższy dopiero w Funchal. Nieznajomy znów zaczął mówić. Wsłuchiwałem się uważnie w jego mowę i nagle wyłowiłem znane słowa. Odpowiedziałem mu po grecku. Zrozumiał mnie. Na jego twarzy pojawił się słaby uśmiech. — Witam was, nowi ludzie Ziemi — odezwał się powoli — szczęśliwy jestem, że nie wszystko zginęło w ogniu, który strawił mój biedny kraj. — Gdzie pański kraj? — Teraz na dnie tego morza. — Co on mówi? — przerwał mi Jacques, zauważywszy moje zdumienie. — Poczekaj — zbyłem go. — Kim pan jest? Skąd pan jest? — zwróciłem się do nieznajomego. — Moi rodacy nazywali siebie Atlantami. Czy dzisiejsi mieszkańcy Ziemi znają to słowo? Pamiętają o Atlantydzie? — Żyje wśród nas legenda, że na miejscu tego oceanu istniał kiedyś kraj o tej nazwie. — Legenda — powtórzył nieznajomy, a kąciki jego warg zadygotały boleśnie. — Słuchaj mnie uważnie, nowy człowieku Ziemi, który nie zapomniałeś języka swoich przodków. Wiele ci mam do powiedzenia, a czasu już mało… Jestem Atlantą, i kto wie, może ostatnim synem tego starożytnego ludu nieskończonego Wszechświata. Naszą ojczystą planetą była Assar. Krąży w systemie dwóch niebieskich słońc, o czterdzieści dwie linie promienia świetlnego* od tej gwiazdy — wskazał na dysk słoneczny prześwitujący przez obłoki. — Z dziesięciu planet rodziny
Assar tylko na jednej powstało życie. Moi przodkowie już w niepamiętnych czasach odkryli źródła energii niebywałej mocy. Zaludnili najbliższe światy, potem zaczęli przedsiębrać dalsze wyprawy. Mniej więcej przed piętnastu tysiącami ziemskich lat, międzygwiezdne statki Atlantów dotarły do Ziemi. Warunki życia były tu prawie takie jak na Assar. Żyły tu rozumne istoty, podobne do Atlantów, ale stojące jeszcze na niezmiernie niskim poziomie rozwoju i kultury. Przybyszów było mało, Ziemian dużo. Wybuchały konflikty, lała się niepotrzebnie krew. Trzy tysiące lat dziejów Atlantydy to historia ciągłych rzezi i wojen. Stopniowo Atlanci stworzyli olbrzymie mocarstwo, którego potęga i wpływy wciąż rosły. Przybysze zmieszali się z wieloma plemionami Ziemian. Wytworzyła się nowa rasa ludzi pięknych i silnych, którzy na pamiątkę swoich odległych przodków też nazwali się Atlantami. Jednakże w naszym bogatym i potężnym państwie człowiek nie był równy człowiekowi. Wiele było kryteriów nierówności, jedno z istotniejszych polegało na nierówności wiedzy. Obowiązywało ono nieustannie, od chwili wylądowania pierwszych Atlantów na Ziemi. W rezultacie całość wiedzy była dostępna tylko nielicznym bezpośrednim potomkom przybyłych z Assar Atlantów. Do nich należały źródła energii, oni znali przeszłość i decydowali o przyszłości, Atlantów tych zwano bogami, czyli wszechmocnymi, a ich najbliższych pomocników — kapłanami. Z upływem wieków wiedza bogów i kapłanów Atlantydy stała się całkowicie niedostępna i niezrozumiała nie tylko dla ludów ziemskich, ale nawet i dla ludu Atlantów. Umiejętność stosowania tej wiedzy uchodziła za nadprzyrodzony dar robienia cudów. Urodziłem się w tym późnym okresie w rodzinie kapłańskiej. Wprowadzono mnie we wszystkie arkana nauki. Muszę ci wyjaśnić, że Atlanci nie mieli już łączności z ojczystą planetą Assar. Do Ziemi dotarło zaledwie kilka statków Wielkiej Ekspedycji Międzygwiezdnej. Powrotu nie było. Wyczerpywały się zasoby energii. A na Ziemi nie znaleziono nic, co by mogło dać energię konieczną do wypraw międzygwiezdnych. Nie udało się również nawiązać łączności przy użyciu energii promieniowania. Assar leży za daleko od Ziemi. Jednakże w rodzinach bogów i kapłanów z pokolenia na pokolenie przekazywano podania o dalekiej nieznanej ojczyźnie. Nocami niezliczone przyrządy górskich obserwatoriów kierowały się w tę stronę nieba, gdzie w gwiazdozbiorze Panny ledwie błyszczała błękitna gwiazda — podwójne słońce systemu Assar. W podziemnych kryjówkach, niby skarby niezmierne, spoczywały olbrzymie międzygwiezdne statki, na których Atlanci dotarli na Ziemię. Płonące
serca statków już od trzydziestu wieków były martwe. Ale poszukiwania źródeł energii wciąż trwały. Wreszcie pod lodami wielkiego południowego kontynentu znaleziono substancję zdolną wytworzyć potrzebne ilości energii. Zapadła decyzja o wysłaniu ekspedycji na Assar. Z trzech statków, stojących w podziemnych schronach, tylko jeden nadawał się jeszcze do lotów międzygwiezdnych. Zbudować nowych nie mogliśmy. Ograniczając ilość ludzi, wtajemniczonych w całą wiedzę, nie tylko nie posuwaliśmy się w rozwoju, ale nawet traciliśmy to, cośmy zdobyli w przeszłości. Był to zasadniczy błąd. Ale ci, którzy go rozumieli, nie byli w stanie niczego zmienić. Byłem jednym z tej garstki, którą wysłano na Assar. Wiedzieliśmy, że rozstajemy się z bliskimi na zawsze. Nasz statek międzygwiezdny rozwinie szybkość zbliżoną do szybkości promienia świetlnego. Czas popłynie dla nas wolniej niż na Ziemi. My będziemy mierzyć go latami, a na Ziemi upłyną tymczasem tysiąclecia. Dla naszych bliskich umieraliśmy, by odrodzić się w nowych, nieskończenie dalekich czasach. Start naszego statku był wielkim wydarzeniem dla Atlantydy. Rada Najwyższa zaliczyła wszystkich uczestników ekspedycji w poczet bogów. Ludowi ogłoszono, że bogowie, którzy niegdyś zstąpili z nieba na Ziemię, znów wracają do swoich niebiańskich pałaców. Setki tysięcy ludzi przyszły nas odprowadzać. Nie tylko ludy Atlantydy, ale i wysłannicy wielu innych ziemskich plemion. Wszyscy z nabożnym strachem padli na twarze, kiedy nasz międzygwiezdny statek, ustawiony na wysokiej kamiennej wieży na skraju Zachodniej Pustyni, drgnął, zawisnął na oślepiającym słupie ognia i ciągnąc za sobą świecącą smugę dymu, znikł w nieskończonym przestworze nieba. W pierwszych miesiącach lotu, póki szybkość statku nie osiągnęła górnej granicy, utrzymywaliśmy łączność z Centralnym Obserwatorium za pomocą energii promieniowania. Wiedzieliśmy, że na północy Atlantydy szykuje się jeszcze jedno ważne przedsięwzięcie. Daleka północ naszego kraju leżała pod lodem. Zwarta skorupa lodowa rozciągała się hen na zachód i wschód, zajmując przestrzeń wielokrotnie większą od całej Atlantydy. Często wiały stąd mroźne huragany, od których wymarzały nasze sady i zasiewy. Postanowiono zniszczyć lód przy użyciu tejże energii, która pędziła naprzód nasz statek międzygwiezdny. Wprawdzie niektórzy kapłani sprzeciwiali się temu projektowi, w obawie, że wyzwolona energia może nie tylko stopić lody, ale i zbudzić siły drzemiące w głębi planety. Bali się trzęsień ziemi, wybuchów wulkanów, zagłady miast. I nie pomylili się.
Ostatnia wiadomość, jaką wiązka promieni przekazała na nasz międzygwiezdny statek, była tragiczna. Ledwie na dalekiej północy zagrzmiały potężne eksplozje, a już całą Atlantydą targnęły potworne trzęsienia ziemi. W górach przebudziły się dawno wygasłe wulkany. Obok nich powstawały nowe. Rzeki rozpalonej lawy płynęły ku równinom i zburzonym miastom. „Morze zalewa południowo–zachodnią prowincję” — tak brzmiało ostatnie zdanie, jakie dotarło do nas z ginącej ojczyzny. Potem łączność urwała się. Domyśliliśmy się, że Centralne Obserwatorium Atlantydy zostało zniszczone. Nieznajomy zamilkł, jego głowa bezsilnie opadła na pierś. — Co ci powiedział? — zapytał Jacques, ciągnąc mnie za rękaw. — Cicho bądź, znów wraca do przytomności. Nieznajomy z wolna rozwarł powieki. Powiódł dokoła oczyma — potem znów wpatrzył się w ocean. — Tracę siły — wyszeptał. — To już ostatnie chwile. Słuchajcie mnie, nowi ludzie Ziemi. Starajcie się zrozumieć i zapamiętać moje słowa. Nie wiem, jaki poziom osiągnęły wasze nauki. Ale jeśli nauka Atlantów zginęła razem z nimi, jeśli zaczynaliście wszystko od nowa, pamiętajcie… w świecie wokół was, w najprostszych ciałach kryją się olbrzymie zasoby energii. Jeśli ją nieostrożnie wyzwolicie, czeka was los Atlantów. Bądźcie rozsądni. Jego głos zadrżał i urwał się… — W czym możesz nam pomóc? — zapytałem, odgarniając mu włosy opadłe na twarz. — W niczym. Nade mną śmierć… Moi towarzysze pomarli w drodze, pochowałem ich w Kosmosie. Sam jeden wróciłem na Ziemię. Chciałem za wszelką cenę zobaczyć ojczyznę, nie wiedziałem, że została z niej tylko… legenda. — Twoją ojczyzną jest cała Ziemia. Masz ją przed sobą. — Dziękuję ci, nowy człowieku Ziemi. Kto wie, może masz rację. I z tą myślą lżej mi umierać. Nie ma nic gorszego nad samotność. Wreszcie pochowałem i Anar, moją wierną przyjaciółkę, wiecznie młodą towarzyszkę. Na usta cisnęło mi się wciąż jedno pytanie. Zadałem je, ledwie Atlantyda umilkł. — Czy dotarłeś wreszcie z przyjaciółmi na Assar? Na jego wargach pojawił się pełen nieopisanej goryczy uśmiech. — Niestety, lepiej by nam było nie dotrzeć. Tam martwe piaski zasypują ruiny martwych miast. Martwe są morza, bo zginęło w nich życie, a nawet
powietrze przesycone jest zabójczym promieniowaniem. Nie wiedzieliśmy… i zapłaciliśmy za to. Naszym przodkom, którzy zamieszkiwali martwą planetę, nie starczyło w pewnej strasznej chwili rozsądku. W bezmyślnej okrutnej wojnie zniszczyli nawzajem i siebie, i wszystko, co żyło. Kiedy zrozumieliśmy to, natychmiast opuściliśmy Assar. Niestety, los nasz był już przesądzony. Ja ginę ostatni, ale jestem bezgranicznie szczęśliwy, że przed końcem mej długiej wędrówki ujrzałem nowe pokolenie, nowych ludzi. W imię życia, nad które nie ma nic piękniejszego we wszechświecie, bądźcie rozsądni! Głos jego brzmiał coraz ciszej, oddech urywał się. — Co on mówi? — szeptał mi nad uchem Jacques. — Ciszej, umiera… — Więc nie możemy mu w niczym pomóc? — W niczym. Wargi nieznajomego drgnęły, ale głosu już prawie nie było słychać. Przysunąłem się tuż do jego twarzy, próbując zrozumieć ostatnie słowa. — Nowy człowieku, przyrzeknij mi, przysięgnij, że opowiesz ludziom o zatopionym kraju… Znajdź kamienie jego miast. Nie mogły przepaść bez śladu. Niech legenda stanie się prawdą. Przestrzeż swoje pokolenie. — Przysięgam — rzekłem ściskając jego stygnące ręce. — I jeszcze… W tę noc… statek międzygwiezdny… lądując… doznał awarii… Teraz… leży na dnie oceanu. Opuściłem go, kiedy tonął. Fale wyrzuciły mnie na ten brzeg. Szczęśliwy jestem… widziałem was… Oddaj moje ciało oceanowi… Niech spocznie… tam… gdzie wszystko. Ostatnich słów już nie dosłyszałem. Padłem przy nim na kolana, chciałem się modlić i… zrozumiałem, że już nie ma po co. Czułem, że policzki mam mokre od łez i nie wstydziłem się tego. Umierający drgnął. Głos jego znów nabrał siły. — Ludzie nowej Ziemi, gdzie jesteście? Nie widzę was. Podajcie mi ręce. O, tak. Odchodzę… Żegnajcie. W tejże chwili zdarzyło się coś niepojętego. Coś jak elektryczne iskry przeszyło moje ciało, przed oczyma zamigotały mi szeregi dziwnych obrazków i widoków niby w oszalałym, wirującym gwałtownie kalejdoskopie. Olbrzymie słoneczne miasta, domy, pałace z białego marmuru w ażurowej koronie kolumn, łuków i ornamentów, wysokie wieże podobne do ściętych piramid. Modre fale pluskają o białe stopnie z marmuru i kołyszą zgrabnymi
korpusami dziwnych lekkich okrętów. Tłumy wysokich, muskularnych mężczyzn i pięknych złotowłosych kobiet w odświętnych purpurowych strojach schodzą w dół po szerokich schodach. W mrocznych podziemiach, obok jakichś niezwykłych maszyn, krzątają się powoli surowi, siwi ludzie o przenikliwym, władczym spojrzeniu. Długie zaostrzone cygaro sterczy w błękit nieba… Morze głów ludzkich. Wszystkie spojrzenia kierują się gdzieś w jeden punkt. Wybuch — oślepiający płomień — i hen w dole płynie kraj niby gigantyczna mapa obramowana niebieskim morzem. Na niej ciemne plamy miast, nitki dróg, zielone pola i śnieżne czapy szczytów górskich. I nagle wszystko to pokrywa czerń rozgwieżdżonego nieba, drgają świecące strzałki niezliczonych instrumentów… W długim jasnym korytarzu dwa rzędy drzwi. Malutki pokoik z czarnym prostokątem okna. Za oknem noc i nieprawdopodobnie jasne gwiazdy. Tu blisko pochyla się młoda twarz kobiety. Czułe wargi otwierają się i coś szepczą. Jakaż przepiękna zjawa! I znów szeregi obrazów pędzą jeden po drugim w oszałamiającym wirze. Szkarłatna zorza oświeca upiorne ruiny. Wokół bezkresna, martwa pustynia. Smugi piasku zasypują wyschłe lasy. Dwa niezachodzące słońca zalewają niebieskawym światłem powierzchnię planety dziobatą od olbrzymich lejów. Smętne postaci w ciemnych płaszczach jedna za drugą kryją się w walcowaty korpus statku. Zasuwają się ciężkie drzwi i znów czerń nieba, i gwiazdy. Zaczynają się ruszać, szybciej, coraz szybciej, zmieniają się w migotliwe promienie niebieskiego ognia: oczy bolą od ich strasznego blasku, a one płoną i płoną. Wśród tego morza światła pojawia się czyjaś twarz. Zbliża się. Poznaję ją… To ona… I nagle wszystko od razu znika. Otwieram oczy. Nad wąskim brzegiem morza piętrzą się skały. Leniwie pluskają zielonkawe fale. Nieznajomy jakby spał. Ostrożnie opuszczam jego rękę na piasek. Zimna jak marmur. To ręka trupa. Patrzę na Jacques’a. Siedzi nieruchomo. Oczy ma szeroko otwarte. Ostrożnie ujmuję go za ramię. Odwraca się. — Widziałeś? — pytam. W milczeniu potakuje. — A zrozumiałeś? — Oczywiście. To było jego życie.
* Na tym urywa się rękopis don Antonia Salvatora di Riveiry, któremu przypadło w udziale spotkać i odprowadzić w ostatnią podróż ostatniego człowieka Atlantydy. W kilka dni później szedłem z kierownikiem ekspedycji wzdłuż cienistego bulwaru Porto Alte. Nasz szkuner stał już gotowy do odpłynięcia. Ciężkie drzwi muzeum okazały się zamknięte. Zastukałem — nie odezwał się nikt. Zaczęliśmy łomotać ile sił. Na łomot ten wylazł gdzieś z głębi parku zgarbiony siwy starowinka w czepku, w starej welwetowej kurtce i wytartych skórzanych spodniach. Jego żółta twarz, cała poorana gęstą siatką zmarszczek, przypominała pieczone jabłko. — Zamknięte — wymamrotał bezzębnymi usty. — Musimy się koniecznie widzieć z don Antoniem. Gdzie on jest? — Nie ma go. Umarł. Wczoraj był pogrzeb. Łzy pociekły po jego pomarszczonych policzkach, zaczął je ocierać rękawami welwetowej kurtki. — Jak to? — spytałem zmieszany. — Był na kolacji z jakimś turystą. Wrócił późno. W nocy zrobiło mu się źle, a pod wieczór umarł. Stary był. Stary. Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie. Wymieniliśmy spojrzenia z kierownikiem. — A pan jest tutejszym dozorcą? — spytałem staruszka. — Tak, senhor. — Nie pozwoliłby nam pan zajrzeć do muzeum? Starzec pokręcił głową. — Don Ricardo, sędzia, nie kazał nikogo wpuszczać. Muzeum zamknięte od ubiegłego roku. Don Antonio otwierał je sam, bez zezwolenia. Ja się boję… — Chcielibyśmy tylko obejrzeć podziemną salę. Starzec zamachał ręką. — Niestety, senhor, to zupełnie niemożliwe. To podziemia klasztoru, który leży za obrębem muzeum. Przeor, jak się tylko dowiedział o śmierci don Antonia, od razu kazał mi oddać klucze od podziemi i biblioteki. Księża już nawet drzwi zamurowali. Mówiłem don Ricardowi, sędziemu. Tylko machnął ręką. Przeora wszyscy się tu boją. Paskudny człowiek, chociaż i ksiądz. — No, a co ze zbiorami w podziemnej sali, z biblioteką?
— Teraz nie oddadzą. Przeor mówił, że to zbiory heretyckie. Don Antonio, mówi, przez wiele lat nie płacił czynszu za podziemia. Bibliotekę i zbiory, mówi, zabiera zamiast czynszu. — Ależ to skandal! — oburzyłem się. — Zbiory mają bezcenną wartość. Jak śmiał ten ciemny mnich… — Poczekaj, aż będziemy w domu — przerwał mi kierownik. — Chcesz, żeby nas oskarżono o mieszanie się w wewnętrzne sprawy suwerennego państwa? — Ależ to zbiory unikalne. Jeśli zostaną zniszczone… — Możesz być spokojny, że nie zostaną. Oni świetnie wiedzą, ile są warte. Schowają je gdzieś jak najgłębiej, tak jak schowali wiele dokumentów świadczących przeciw nim. — Ależ do tego nie wolno dopuścić. Można się zwrócić do Organizacji Narodów Zjednoczonych. — A do papieża do Rzymu nie chcesz? — spytał drwiąco kierownik. — Komu będą w głowie zbiory prowincjonalnego muzeum? Gdzie masz dowody ich unikalności? Opowiadanie starego? Jego rękopis? Mało. Nie zapominaj, że jeszcze za życia zrobiono z niego wariata. Atlantyda, jeśli rzeczywiście istniała, wcześniej czy później się znajdzie… Przed wyjściem wetknąłem staruszkowi kilka monet. Nie chciał ich wziąć. — Niech pan weźmie — poprosiłem. — Jeśli panu niepotrzebne, niech pan kupi kwiatów na grób don Antonia. — Dziękuję — rzekł starzec, a jego oczy znów napełniły się łzami — dziękuję, senhor. — No i co teraz z sondowaniem? — zapytałem, kiedy podjeżdżaliśmy do Funchal. — Było nie było, spróbujemy — odburknął kierownik bez szczególnego entuzjazmu. Pobraliśmy z dziesięć próbek dna, w głębokich miejscach nie objętych programem naszych badań. Na powierzchnię wyciągnęliśmy tylko kawałki porowatej lawy bazaltowej. W Moskwie okazało się, że wiek lawy wynosi rzeczywiście kilkanaście tysięcy lat. * Do referatu chciałem włączyć opis spotkań na Maderze, historię
dziwnego Muzeum w Porto Alte i treść rękopisu don Antonia di Riveiry. Jednakże kierownika aż zatrzęsło i nagadał mi kupę nieprzyjemnych słów. — Trzeba mieć dobrze w głowie — rzekł na koniec. — Referat będzie zamieszczony w biuletynie Instytutu… Ale na widok mej zawiedzionej miny trochę zmiękł. — Jeśli już nie możesz wytrzymać, napisz o tym opowiadanie — doradził klepiąc mnie po ramieniu. — Tym bardziej że śmierć don Antonia zwolniła cię od złożonego mu przyrzeczenia. Tak właśnie zrobiłem. Przełożył Z. Burakowski