Isaac Asimov’s Science fiction Magazine Marzec 1992 Pat Cadigan: Rewolucja jaka była (przekład: Anna Bartkowicz) Steven Popkes: Jajo (przekład: Izabel...
16 downloads
28 Views
816KB Size
Isaac Asimov’s Science fiction Magazine Marzec 1992
Pat Cadigan: Rewolucja jaka była (przekład: Anna Bartkowicz) Steven Popkes: Jajo (przekład: Izabella Szarek)
Alexander Jablokov: Reżyser śmierci (przekład:Anna Bartkowicz) Isaac Asimov: Jaka szkoda! (przekład: Marek Czekański) Andrew Wiener: Kosmita w jeziorze (przekład: Marek Czekański) Orson Scott Card: Carthage City (przekład: Irena Trochimcmk) Robert Silvcrberg: Tajemny gość (przekład: Paweł Szczawimki) Jakub Miller: Dziecię a sprawa polska Dariusz Zientalak: Księga krwi I
Drodzy państwo!
Jeszcze nie wiemy, jak został przez Państwa przyjęty numer pierwszy, a już, poganiani przez wymogi Pani Poligrafii, która ma tę naturę, że angażuje stanowczo zbyt dużo redakcyjnego czasu dla swoich potrzeb, piszemy „wstępniak” do numeru trzeciego. Zdajemy sobie sprawę, że przypadł nam w udziale zaszczyt redagowania mutacji magazynu —od
wielu lat czytywanego przez polskich miłośników SF w oryginale, pisma, z którego inspiracja tekstów korzystały najpoważniejsze nasze periodyki i wydawnictwa zajmujące się prezentacją tego gatunku na polskim rynku. Interesuje nas więc opinia Państwa o dokonywanym przez nas wyborze tekstów. Wdzięczni będziemy również za sugestie dotyczące działu recenzji. Nawiązujemy współpracę z czołowymi wydawnictwami. Mamy nadzieję, że jej efektem okażą się recenzje pisane jeszcze na podstawie dostarczonych maszynopisów, Państwo zaś czytać je będziecie jako zapowiedzi książek, które pojawią się niedługo po ukazaniu się kolejnego numeru IASFM. Chętnie widzimy propozycje tego rodzaju współpracy ze strony Wydawnictw, oferujemy możliwość reklamowania książek SF i pokrewnych gatunków. W ten sposób IASFM stanie się pismem, które także w Polsce ułatwi Czytelnikom orientowanie się w bieżącej, bogatej ofercie wydawniczej. Czytelników prosimy o listy, najciekawsze z nich — w całości lub we fragmentach — będziemy cytowali na lamach IASFM. Chcemy, aby pomysł — Prezesa „Temarku”, Tadeusza Markowskiego, udostępnienia Polskiemu Czytelnikowi IASFM, sprawił Państwu jak najwięcej przyjemności. A w tym numerze zapraszamy do lektury pierwszej części znakomitej mikropowieści autora, którego reklamować nie trzeba — Roberta Silverberga pt. „Tajemny gość”. Drugą perełką jest wzruszająca opowieść „Jajo”. Napisał ją Steven Popkes, pisarz w Polsce nie znany. Jego twórczość gorąco Państwu polecamy. Również wyśmienitą historię typu „ahoj, Przygodo!” (ale z głębszą myślą) stworzył mormon, Orson Scott Card. Trójkąt małżeński, w którym jeden z wierzchołków stanowi kosmita, przedstawia Andrew Weiner w zabawnej nowclce „Kosmita w jeziorze”. Dobry, Siwiejący Patron Magazynu, Doktor Isaac Asimov obecny jest kolejną opowiastką o świecie robolów. Zaś Alexander Jablokov musiał nieźle kombinować, zanim wymyślił swego „Reżysera śmierci”. Pat Cadigan zastępuje Mike’a Resnicka, snując kolejną wizję historii alternatywnej. Życzymy zatem milej lektury i do poczytania za miesiąc!
Redakcja
Pat Cadigan
Rewolucja jaka była
tyt oryg.: „Dispatches from the Revolution” IASFM nr 7/1991
Pat Cadigan chciałaby zawiadomić wszystkich, że jej powieść o potencjalnej rzeczywistości i rock and rolla zatytułowana Synnen ukazała się nakładem wydawnictwa Bantam wraz z reedycją Jej pierwszej powieści pt. Mindplayers. Jest obecnie bardzo zajęta, powie więc jeszcze tylko, że Rewolucja jaka była ukaże się w tomie pt. Alternate President’s, którego redaktorami są Mike Resnick i Martin Harry Greenberg.
Dylan przyjeżdża do Chicago! Ta plotka zelektryzowała wszystkich. Spowodowała, że w letnim powietrzu — i tak już ciężkim od emocji wywołanych doniesieniami korespondentów o okrucieństwach wojny, a także wiadomościami o udanych i nieudanych zamachach na życie znanych osobistości oraz o demonstracjach antywojennych — pojawiły się nowe, dodatkowe ładunki. Rozszalały się namiętności, rozszalały się i szalały coraz bardziej, tak, bracia i siostry. A na dodatek, tam, w Białym Domu, siedział wariat. Lyndon Johnson, dupę w troki i won! Takie napisy na murach rozumieli nawet półanalfabeci, a farby w sprayu prawdopodobnie sprzedawały się tego lata jak nigdy przedtem. A tymczasem ten stary dureń o twarzy podobnej do pysków psów, które zwykł podnosić za uszy, nie miał wcale zamiaru zrezygnować, nic chciał się usunąć i złożyć wdzięcznego pokłonu pożegnalnego, nie chciał schylić głowy przed tym, co nieuniknione. Był prezydentem, był tym cholernym prezydentem — słyszycie,
bracia Amerykanie? Wywalić Johnsona? O nie, chłopcy, nie, niech nawet myśl o tym nie postanie w waszych głowach! To Humphreya, tego gnojka, jego trzeba wykopać. Bo cholernie zawraca gitarę. „Prezydent oszalał, naprawdę stracił rozum”, szeptano na Kapitolu. I szepty, przeniknąwszy na zewnątrz, stawały się krzykiem. Wariat w Białym Domu! Chcesz zachować wariacki fason, maszeruj, jak każe Lyndon Johnson! Jeżeli nasilające się bombardowania i zwiększanie liczby oddziałów wysyłanych do Wietnamu, jeżeli cała ta eskalacja działań wojennych nie była dla kogoś dostatecznym dowodem na to, że jest obłąkany, to jego przekonanie, że jest w stanie wygrać z Bobbym Kennedym było nim z całą pewnością. Bo ten człowiek uważał, że pokona Roberta F. Kennedy’ego — uznanego za świętego brata Jacka Kennedy’ego — Bobby’ego kanonizowanego za życia, bo go chciano zabić. A zamachu na niego dokonał jedyny człowiek w Ameryce, który był z pewnością bardziej obłąkany niż Lyndon B. Johnson, dokonał go zapieniony Arab o nazwisku brzmiącym jak seria z karabinu maszynowego: Sirhan Sirhan — trach–trach, trach–trach, oszalały strzelec, w którego ujęciu Złoty Kennedy brał czynny udział, walcząc ramię w ramię z agentami ochrony i przedstawicielami tajnych służb, kiedy ci powalali go na podłogę. Szkoda tylko tego pomocnika kelnera, którego kula trafiła prosto w oko. Miał .wspaniały pogrzeb dzięki rodzinie Kennedych. Sam Robert Kennedy wygłosił nad jego trumną mowę pochwalną. I nie trzeba chyba dodawać, że jego rodzinie do końca życia nie zabraknie ptasiego mleka. Ale Johnson, ten wariat, miał zamiar kandydować! Co do tego, że jest niebezpiecznym psychotykiem, nie było żadnych wątpliwości. Wariat w Białym Domu — wszystko jasne. Nie trzeba być biurem prognoz meteorologicznych, żeby wiedzieć, skąd i dokąd wiatr wieje. A jednak był ktoś, kto przyjął na siebie rolę synoptyka. Dylan. Bo czyż nie mówił, że odpowiedź niesie wiatr? I to on, Dylan, miał się zjawić w Chicago, żeby zamanifestować swoją solidarność z braćmi i siostrami, co dowodziło, że wiatr będzie wkrótce wiał bardzo ostro. Nadciąga burza, bracia i siostry, uszczelnijcie luki, zapnijcie pasy, skombinujcie sobie hełmy albo ukradnijcie kaski jakimś robotnikom budowlanym. Weterani Ruchu Praw Obywatelskich przygotowali już ekwipunek, jakiego używali podczas zamieszek. W siedem lat po tym, jak pierwszy rajd wolności* ugrzązł w Birmingham, uczucie upokorzenia i przegranej spowodowane tym, że musieli dopuścić do tego, żeby Departament Sprawiedliwości zgarnął ich i usunął do Nowego Orleanu — dla ich własnego bezpieczeństwa — odżyło z powodu gwałtownej śmierci człowieka, który chciał zwyciężać pokojowymi metodami. Ten człowiek miał sen. Ale przebudzenie nastąpiło przy wtórze strzału. Sny są dla tych, co śpią. A dla Ameryki nadszedł czas przebudzenia. Nie można było spać w tym kraju, trzeba było być przytomnym…
Annie Philips „W tym czasie tych, co się przebudzili w Ameryce, było wielu. Co do mnie, to w sześćdziesiątym szóstym — na dwa lata przed tamtymi wydarzeniami — byłam w Chicago. I chociaż do kwietnia sześćdziesiątego ósmego* właściwie ciągle spałam — to tego dnia w sześćdziesiątym szóstym byłam całkiem przytomna. Otaczały nas tysiące podłych ludzi. Ci biali — najpodlejsi w całej Ameryce —
machali flagami konfederatów oraz chorągiewkami ze swastykami i coś do nas wrzeszczeli, a potem zaczęli rzucać kamieniami, cegłami i butelkami. Widziałam jak Dr King dostał jedną z nich w głowę. Myślałam, że i on i my wszyscy stracimy tego dnia życie. Nie stało się tak, ale byliśmy tego bliscy. A później, kiedy autobusy ruszały, a oni jeszcze nas ścigali, obejrzałam się, popatrzyłam na ich twarze i pomyślałam: »Nie ma nadziei. Naprawdę, to wszystko jest beznadziejne«. Kiedy Daley* został upoważniony na mocy nakazu sądowego do zwalczania dużych grup odbywających marsze w mieście, odetchnęłam z ulgą. Mówię wam, pomyślałam o nim jako o człowieku, który uratował mi życie. A potem Dr King powiedział: »Świetnie, zrobimy więc marsz w Cicero. Cicero to przedmieście, a przedmieść ten nakaz sądowy nie obejmuje«. A więc Cicero. Nie chciałam tam iść. Wiedziałam, że oni nas zabiją, zastrzelą, że nas rozszarpią gołymi rękami i zębami. Niektórzy z nas byli gotowi stawić im czoła. Naprawdę, jestem przekonana, że Martin Luther King straciłby tego dnia życie, gdyby Daley nie odkrył szybko prawdy i nie powiedział, że zaatakuje zebranych w Palmer House. Porozumienie na szczycie, no tak. Myśmy je nazwali Porozumieniem o Wyprzedaży; wielu z nas tak się o nim wyrażało. Myślę nawet, że Dr King o tym wiedział. Tak więc, wbrew wszystkim, wielu z nas poszło na ten marsz w Cicero. Ja tam nie byłam, ale, jak wszyscy, wiem, co się tam stało. Dwieście osób zostało zabitych; większość z nich to byli czarni. Zniszczeniu uległo mienie wartości milionów dolarów, chociaż nie mogę powiedzieć, iż — kiedy pomyślę o śmierci tych ludzi — wzrusza mnie to, że nastąpiły takie zniszczenia. Mimo że tam nie byłam, coś we mnie tego dnia umarło i odrodziło się w gniewie. W sześćdziesiątym ósmym miałam już dobrze na pieńku z całą bandą Daleya. Nie żałuję, że robiłam to, co robiłam. Żałuję tylko, że bomba go nie trafiła. Było na niej jego nazwisko. »To jest bilet do piekła dla Richarda Daleya« — taki był na niej napis; sama go zrobiłam. Kiedy tak to wszystko wspominam, to przychodzi mi do głowy, że może spisałabym się lepiej jako strzelec wyborowy.”
Wyjątek z wywiadu przeprowadzonego potajemnie w Sybil Brand i opublikowanego w Katalogi Samizdatu w roku 1972(?); dokładna data nieznana
Weterani Ruchu na Rzecz Wolności Słowa w Berkeley także wiedzieli, na co się narażają.
Zaskakująco duża liczba ludzi pochwalała to, że Reagan kazał używać gazu łzawiącego podczas tłumienia demonstracji studenckich. Ludzie ci uważali, że Wielkiemu Społeczeństwu grozi poważne niebezpieczeństwo w związku z niepokojami wzniecanymi przez dysydentów z kampusów uniwersyteckich. Argumenty tych, którzy mówili, że angażowanie nadmiernych sił policyjnych nie rozwiązuje żadnych problemów, a raczej stwarza nowe, odrzucała zarówno administracja Reagana, jak i jej zwolennicy, którzy rekrutowali się spośród robotników i których szeregi ciągle rosły. W chwili, kiedy został gubernatorem, Reagan był zdecydowany rzucić wyzwanie Nkonowi w sześćdziesiątym ósmym. Ale, żeby stać się poważnym rywalem,, potrzebował głosów wyborców z Południa, które były podzielone między Kennedy’ego i Wallace’a. Eks–aktor filmowy, z właściwym sobie sprytem, zdołał przekonać opinię publiczną, że istnieją podobieństwa między niepokojami w kampusach uniwersyteckich a zamieszkami na tle rasowym. Zasugerował, że obie grupy dążą do obalenia siłą rządu Stanów Zjednoczonych. Fakt, że pewne radykalne stwierdzenia padały zarówno z ust lewicowych studentów, jak i z ust przedstawicieli ruchu praw obywatelskich, oraz fakt, że studencki ruch antywojenny sprzymierzył się z ruchem praw obywatelskich, wydawały się potwierdzać sugestie Reagana. To, iż głosy mieszkańców Południa były podzielone między kandydatów tak różnych, jak Robert F. Kennedy i George C Wallace, wydaje się dzisiaj dziwne. Rzecz polegała na tym, że obaj ci kandydaci odwoływali się do klasy pracującej, która uważała, że przysłowiowe amerykańskie marzenie w jej wypadku się nie spełnia. Chociaż wystąpienia Wallace’a powodowały zawsze pewne nieuniknione problemy, jego argumenty trafiały do tych, do których były skierowane, to znaczy do zwykłych ludzi, takich co po latach, a czasami dziesięcioleciach ciężkiej pracy nie mogli się pochwalić niczym więcej jak tylko niewielką nieruchomością i poborami opodatkowanymi do granic wytrzymałości, z czego, według mniemania tych zwykłych ludzi, korzyści czerpał kto inny, a nie oni sami. Wallace rozumiał, iż zwykły człowiek ma poczucie, że rząd nim manipuluje, i żerował na tym uczuciu. W spokojniejszych czasach zostałby uznany za fanatyka i pajaca. Ale w okresie, w którym czarni i studenci demonstrowali, buntowali się, bluzgali na rząd i mówili niesamowite rzeczy przeciw wojnie i przeciw ustrojowi w ogóle, Wallace wydawał się być jednym z nielicznych przywódców politycznych, jeżeli nie jedynym przywódcą, mającym dość energii, żeby stawić czoła temu nowemu niebezpieczeństwu grożącemu amerykańskiemu stylowi życia i żeby pokonać ludzi, których działalność to niebezpieczeństwo z sobą niosła. Niektórzy zaczęli się zastanawiać, czy McCarthy* nie miał przypadkiem racji, mówiąc o komunistycznej infiltracji i komunistycznej działalności wywrotowej… i nie mieli przy tym na myśli Eugene’a McCarthy’ego*. Do czasu Zjazdu Demokratów w Chicago Eugene McCarthy prawie zniknął, a studenci, którzy go popierali, byli mu raczej ciężarem niż pomocą. Podkopali jego wiarygodność, a co gorsza nie mogli na niego głosować, bo w tych czasach nikt, kto nie skończył dwudziestu jeden lat, nie miał praw wyborczych…
Carl Shipley „Ruch Na Rzecz Wolności Słowa powstał niedługo po tym, jak zjawiłem się w Berkeley. Wszyscy
oni — i Like, i władze uniwersyteckie, i Towle, i Kerr — nie mieli zielonego pojęcia, co się z nami dzieje. Myśleli, że mają do czynienia z czymś w rodzaju baseballowej ligi małolatów, w której nie można grać po ukończeniu dwunastu lat. A tymczasem nam chodziło o coś zupełnie innego. Chodziło o to, że świat się zmieniał, i o to, że ludzie nie zajmowali się już baseballem czy jakąś inną grą, tylko otrzymywali wezwania na komisje i że żaden z nich nie chciał dostać kuli w tyłek gdzieś tam, w południowowschodniej Azji. Chodziło też o to, że mieliśmy już dość tego zasranego; amerykańskiego konserwatyzmu. To dlatego chcieli załatwić się z Bancroft Strip. No właśnie, Bancroft Strip — to było pierwsze miejsce, które poszedłem zobaczyć po przyjeździe do Berkeley. Okazało się, że jest tam tak, jak opowiadali ludzie. Na tej ulicy roiło się od bojowników o różne sprawy. Byli tam Młodzi Republikanie, a zaraz obok wegetarianie i feministki, jacyś ludzie zbierali pieniądze dla kandydatów, działo się mnóstwo różnych rzeczy. I wszyscy powiedzieliśmy: »Do dupy z całym tym gównem, wy się z niczym nie załatwicie, to my mamy zamiar z czymś się załatwić«. I dopięliśmy swego: doprowadziliśmy do zamknięcia uniwersytetu. Byliśmy dość silni, żeby to zrobić. I pozostaliśmy silni przez pewien czas. Aż tu nagle, dwa, lata później, w sześćdziesiątym szóstym, zjawia się Ronald Reagan i mówi: »Spokojnie, panowie i panie, spokojnie, obywatele Stanów Zjednoczonych, kawaleria nadchodzi. Wiem, że macie problemy z tymi smarkaczami, ale ja znajdę na nie lekarstwo«. I rzeczywiście, znalazł. Na wiosnę sześćdziesiątego ósmego w Kalifornii nie działała już większość studenckich radiostacji, a studencka prasa to było coś śmiechu warte. Zabrakło funduszy. A poza tym wszyscy zostaliśmy za bardzo zatruci gazem łzawiącym, żeby się naprawdę twardo stawiać. To była robota Reagana. No i to, że różne rodzaje demonstracji — okupacje i tak dalej — przestały podpadać pod przepis o prawie do zgromadzeń i były traktowane jako przestępstwa, to też jego robota. W budynkach uniwersyteckich można było przebywać tylko w czasie zajęć. Jeżeli się tam gromadziliśmy w innym celu — popełnialiśmy wykroczenia. I ja, i inni ludzie byliśmy ustawicznie karani za takie wykroczenia. Rejestr tych kar w mojej karcie karalności ma długość mili.” A panie i panowie obywatele Stanów Zjednoczonych patrzyli i podziwiali, jak świetnie Reagan radzi sobie z tymi awanturnikami. Tymczasem nas, awanturników, było tak bardzo wielu. Zbyt wielu, żeby dawało się śledzić dokładnie ich losy. Tak też zdarzyło się w moim przypadku. Zaplątałem się w systemie wymiaru sprawiedliwości. Dotarło to do mnie w siedemdziesiątym; uświadomiłem sobie, że nikt nie pamięta, jak się nazywam, z wyjątkiem strażników, a i ci lepiej pamiętali wtedy mój numer. I pamiętają go do dziś. Prawda jest taka, że nie spaliłem swojej karty powołania. . To było sfabrykowane oskarżenie. Nie miałem nigdy zamiaru jej spalić. Byłem gotów uciekać do Kanady, ale kartę chciałem zabrać ze sobą. Na pamiątkę. Nawet moi rodzice w to nie uwierzyli. Tkwiłem tak głęboko w tym radykalnym gównie, że nawet oni uważali, że wszystko to, co te świnie o mnie mówią, to prawda. Ale faktem jest, że wszystko, co miałem, znajdowało się w tamtym budynku, kiedy wybuchł pożar. Więc oczywiście i
moja karta powołania. No i spłonęła razem ze wszystkim — razem z całym budynkiem! Ale to nie ja podłożyłem ogień. Mój adwokat z urzędu powiedział mi — z czego teraz mogę się tylko gorzko śmiać — a więc mój adwokat powiedział mi, że jeżeli opowiem »tę wariacką historię« o tym, jak widziałem policjantów nie na służbie, biegnących stamtąd tuż przed wybuchem z pojemnikami po benzynie, to dostanę dodatkowo pięć lat za krzywoprzysięstwo. Powinienem był mu uwierzyć, bo spośród tych wszystkich rzeczy, które mi wtedy mówiono, tylko to było prawdą”.
Wywiad przeprowadzony w Attica, opublikowany w książce pt. Osieroceni przez Wielkie Społeczeństwo wydanej przez wydawnictwo „Pieprz Ustrój” w roku 197? (i rozpowszechnianej nielegalnie w postaci fotokopii)
Niektórzy nawet dzisiaj są zdania, że Reagan nie uciekłby się do tak radykalnych środków, gdyby Wallace nie był tak silnym przeciwnikiem. Nixon popełnił błąd, lekceważąc sukcesy Wallace’a i koncentrując się na rywalizacji o nominację wewnątrz własnej partii. To spowodowało, że wyglądał na przyjemniaczka, któremu zależy nie tyle na tym, żeby zostać prezydentem, ile na tym, żeby być kandydatem republikanów na prezydenta. Chciał przez to udowodnić tym przeklętym dziennikarzom, że Dick Nixon to nie jest ktoś, kogo można poszturchiwać. Bo nawet gdyby przegrał, musieliby go traktować poważnie. No, a gdyby wygrał, to tym bardziej. To wszystko czyniło z niego nie tylko przyjemniaczka ale także słabeusza, który, pojawiwszy się w telewizji, byłby w stanie ględzić o psach i stylu ubierania się, a nie umiałby powiedzieć Amerykanom zdecydowanie, że zamieszki, grabieże i palenie kart powołania nie będą dłużej tolerowane. I nawet kurtka wojskowa, tak zwany garniturek Ike’a, nic Nixonowi nie pomogła — nie wpłynęła na zmianę jego image’u. Tymczasem sam Ike* znajdował się w szpitalu po kilku atakach serca w stanie śpiączki, albo prawie w tym stanie. Ogólnokrajowy Zjazd Republikanów wyróżnił się trzema rzeczami: tym, że Rockefeller w ostatniej chwili zgłosił swoją kandydaturę, co osłabiło poparcie dla Nucona; luksusami i przepychem, w jakich tonęli uczestnicy imprezy, oraz tym, iż do tych uczestników nie docierało to, że w Miami wybuchły zamieszki, że nic nie znaczący z pozoru incydent na tle rasowym spowodował tam taki rozwój wypadków, w wyniku którego doszło do prawdziwej bitwy. Zjazd odbywał się w Miami Beach, daleko od tłumów kłębiących się w samym Miami. Miami Beach stało się oddzielnym, nie mającym nic wspólnego z otoczeniem polem własnych rozgrywek bogaczy. Do Miami Beach nie docierał gaz łzawiący, a wiatr wiał w przeciwnym kierunku, nie przynosił więc odgłosu syren, które wyły przez całą noc…
„Carole Feeney” (osoba, która ciągle jeszcze ukrywa się przed policją) Powiedziałam wszystkim, że to za tymi przeklętymi nadzianymi republikanami powinniśmy się uganiać, a nie za demokratami. Ale Johnson, ten wariat, ubiegał się o nominację i wszyscy myśleli, że ją dostanie. Mówiłam, że to nonsens, że to Kennedy ma nominację w kieszeni. Ale oni wszyscy mieli jeszcze pietra w związku z Johnsonem. Próbowałam rozmawiać z Górą. Polowa ludzi z Góry nie chciała jechać na żaden z dwóch zjazdów, a druga połowa próbowała kupić broń, żeby z tą bronią udać się do Chicago! »Precz z tymi świniami«, powtarzali. »Załatwimy się z tymi świniami«. A ja pomyślałam: »Jezu, jedyną świnią, z którą się tutaj załatwią, będzie ta świnia, którą Yippisi* przedstawią jako kandydata Międzynarodowej Partii Młodzieży«. To była myśl. Naprawdę, to był dobry pomysł. Więc powiedziałam: »Zróbmy to naprawdę, gdzieś w Kalifornii, sfilmujmy to i poślijmy ten film do telewizji, niech go pokażą w Wiadomościach; to będzie dopiero heca, ubaw po pachy«. Dopiąć swego albo dać się rozpędzić przez gliny. Albo najpierw jedno, a potem drugie. Bo rozpędzą nas na pewno, dadzą po łbach i po tyłku, stłuką nas na kwaśne jabłko i wpakują do kicia. Więc postanowiłam, że nie pojadę. A potem odkryłam, kim jest Davis, odkryłam, jaka była jego rola. I nie mogłam w to uwierzyć, bo Davis Trainor brał udział we wszystkim od samego początku. Był przystojny i lubiany. Był dowcipny, lubił się zgrywać i zawsze podrzucał pomysły różnych akcji partyzanckich. To on montował wszystkie nasze pirackie radiostacje w Oakland i on zawsze opracowywał drogi ucieczki, kiedy musieliśmy się zwijać. Nikt nie został złapany w czasie naszego »Jedynego Bohaterskiego« skoku. My oczywiście nazywaliśmy go naszym »Je–Bo–skokiem«. No więc, piorę ja te jego rzeczy i znajduję — co? Legitymację ZJEDNSŁUŻBWYW tkwiącą w tej malutkiej kieszonce nad zwykłą kieszenią po prawej stronie. Zawsze mnie wkurzało, że ruch jest tak samo antyfeministyczny jak establishment. Jeżeli się było kobietą, to zawsze trzeba było gotować, sprzątać, prać i tak dalej. Chyba, że się było taką szyszką w ruchu jak Dohrn. Wtedy nie musiało się robić nic, wygłaszało się tylko mowy i szło do łóżka z facetami, jeżeli się miało na to ochotę. Oczywiście, wciskali nam trochę kitu, że możemy przecież robić nasze własne akcje, profeministyczne, ale my wiedziałyśmy, że to zwykły kit. Mówiłyśmy sobie, że później, kiedy przebudujemy społeczeństwo, wszystko będzie inaczej i że na razie musimy patrzeć, słuchać i uczyć się. Poza tym, wszyscy wiedzieli, że establishment nie traktuje kobiet tak poważnie jak mężczyzn. Dzisiaj zastanawiam się, do jakiego stopnia w to wierzyłyśmy, do jakiego stopnia wierzyłyśmy w to, że wszystko będzie inaczej, że uda nam się zmienić ten świat. Więc wtedy, kiedy znalazłam jego legitymację, zameldowałam o tym natychmiast Górze. Ale było już za późno, bo Davis zorientował się, że spodnie są w moich rękach i zmył się. Po tym to już naprawdę nie chciałam jechać do Chicago. Ale miałam do wyboru: albo zostać w domu i dać się zwinąć glinom, albo pojechać do Chicago i dać się zwinąć w czasie akcji. Byłam jeszcze na tyle idealistką, że przekonali mnie, żebym pojechała. Jeżeli by mnie zwinęli, to przynajmniej po dokonaniu czegoś ważnego. No i po rewolucji przestałabym być więźniem politycznym, a stałabym się Bohaterką Narodową. Tak więc rewolucja przyszła i przeminęła. A ja wciąż pracuję dla ruchu, dla ruchu feministek. Robię
to, co w mojej mocy, nawet jeżeli to jest mało. Kontaktuję kobiety, które są w ciąży i które chcą tę ciążę usunąć, z zaufanymi ludźmi, którzy dokonują aborcji. Tak, tak, s ą tacy ludzie, jeszcze trochę ich jest. Nie wszyscy byliśmy przecież studentami nauk politycznych. Niektórzy studiowali medycynę, niektóre dziewczyny chodziły do szkół pielęgniarskich. To kosztuje cholerne pieniądze, ale ja się na tym nie bogacę. Płacić trzeba za ryzyko, rozumiecie. W naszym stanie za dokonanie nielegalnej aborcji dostaje się karę śmierci. Ja za współudział mogę dostać dożywocie. A w Missouri pewna kobieta dostała czapę za to, co ja robię. Oczywiście, nikt z mojej rodziny nie wie, że się tym zajmuję. A zwłaszcza mój mąż. Gdyby wiedział, pewnie by mnie własnoręcznie zabił. Może to zabrzmi dziwnie, ale mogę was zapewnić: ja go nie nienawidzę… nie żywię do niego nienawiści zwłaszcza wtedy, kiedy pomyślę, jakim dobrym jest dla mnie parawanem i co by było, gdybym takiego dobrego parawanu nie miała…”
Część kopii tekstu zatytułowanego Carole Feeney znalezionego w roku 1989 w czasie nalotu na motel, który podobno był częścią podziemnego systemu „kryjówek” dla nie chcących płacić podatków, dla lewicowych terrorystów i innych wywrotowców, żadnej innej literatury nie znaleziono.
Nikt nigdy nie odkrył, kto puścił plotkę o tym, że DYLAN PRZYJEŻDŻA. Niektórzy mówią, że wzięła się znikąd i że okazała się taka żywotna, bo tak wielu ludzi chciało, żeby to była prawda. A zresztą może i przez jakiś krótki czas rzeczywiście była to prawda; może Dylan po prostu zmienił zamiar. Co bardziej cyniczni sugerowali, że plotkę puścił jakiś agent. Agent podobny do sławnego Davisa Trainora, którego twarz stała się znana wskutek tego, że ruch rozwieszał, gdzie się dało, fałszywe ogłoszenia, mówiące, że jest poszukiwany, ogłoszenia z jego podobizną. W związku z tym Trainor zmuszony był dać sobie przemodelować twarz; przeszedł w tym celu dwanaście operacji plastycznych. Ogłoszenie zostało tak dobrze podrobione, że uchodziło za prawdziwe. Władze często nie zwracały na nie uwagi, kiedy wisiało na poczcie, w bibliotece czy w innym miejscu publicznym obok ogłoszeń mówiących, że FBI poszukuje jakiegoś dysydenta czy działacza. Raz takie ogłoszenie o Trainorze znaleziono w jednej z bibliotek w Minneapolis jeszcze w roku 1975. Dyrektora biblioteki uwięziono, przesłuchiwano, a potem zwolniono. Ale nie przypadkiem w jego bibliotece
była wkrótce potem rewizja, nie przypadkiem przez ostatnie piętnaście lat przeprowadzano tam niespodziewane kontrole, mimo że biblioteka stosowała się zawsze dokładnie do rządowych norm dotyczących materiałów do czytania. Ceną zwycięstwa tyrana jest wieczna czujność. Kiedyś uważano, że jest to cena wolności. Cóż, ceny się pozmieniały, za żadną cenę nie można już kupić tego, co można było za nią kupić dawniej.
Steve D’Alessandro Była już niedziela, a Dylan się nie zjawiał. Ludzie zaczynali się złościć. Powtarzałem to; „Hej, słuchajcie, Dylana nie ma, ale pojawił się Atteai Ginsberg*. Allen Ginsberg, tak! Dla mnie to on był jak jakiś… Bóg. Robił, co mógł, kręcił się, sprzeczał z ludźmi, starał się ich uspokoić i skłonić do tego, żeby się skupili. Usiedliśmy sporą grupą naokoło niego i powtarzaliśmy sylabę «Om». Zaczynałem już czuć naprawdę dobre wibracje, kiedy jakiś kretyn rzucił w niego butelką i wrzasnął: »Zamknij się, ty pedale!« Krew mnie zalała. Oczywiście, w tym czasie żyłem nieco na uboczu, bo ruch nie był tak oświecony, jak niektórzy z nas by sobie tego życzyli. A poza tym FBI próbowało zdyskredytować wielu ludzi, oskarżając ich o to, że są homoseksualistami i wszyscy dostali homofobii — jak gdyby to była odrą. »Ja nie jestem ciota, o nie — zarzekał się każdy — w żadnym wypadku. Pieprzyłem w tym tygodniu ze sto panienek i mam takiego fiuta, że sięga podłogi, więc nie nazywajcie mnie pedałem!« Te oskarżenia to było draństwo,’ uważam tak jeszcze dziś, nawet wtedy, kiedy porównuję tamte czasy z obecnymi. Zresztą teraz nie spodziewam się wcale oświeconych reakcji, bo nie można się ich spodziewać w społeczeństwie, w którym przechodzi się te pieprzone kuracje hormonalne, mające nie dopuścić do tego, żeby facet się napalał na widok innego faceta. . No w każdym razie znalazłem tego gnoja, co rzucił butelką, i dałem mu porządny wycisk. Taki, że to on zaczął mieć miękki przegub. A nawet dwa; tak dzięki mnie miał dwie bezwładne rączki. I wiem, że mnóstwo ludzi mnie popierało. To znaczy, wiem, że mnóstwo heteroseksualnych odnosiło się do Ginsberga z podziwem, chociaż był homoseksualistą, bo zachwycali się jego Skowytem. Ale później paru przyjaciół Abbiego oskarżyło mnie o to, że spowodowałem zamieszanie i że skorzystała ż tego policja, która wkroczyła i zaczęła pałować. Czasami zastanawiam się, czy przypadkiem nie mieli racji. Ale Annie Chambers powiedziała mi, że to był tylko zbieg okoliczności. To, że oni wkroczyli, kiedy ja się biłem z tym gnojkiem. Powiedziała, że wkroczyli, bo zobaczyli, jak czarny chłopak całuje białą dziewczynę. Myślę, że nikt nigdy nie będzie wiedział, jak było naprawdę, bo czarny chłopak umarł z ran, a biała dziewczyna nigdy nie zeznawała. Wolę myśleć, że to to skłoniło Annie i jej zwolenników do pójścia z bombą na centrum zjazdowe. Bo niechętnie pogodziłbym się z myślą, że Annie naprawdę chciała wysadzić kogoś w powietrze. Poznałem ją w trochę dziwny sposób. Chociaż nic, to wcale nie było dziwne. Prawdopodobnie zawdzięczam jej życie, albo coś koło tego. Ja i pewien człowiek afro–amerykańskiego pochodzenia. Mieliśmy szczęście, że to właśnie Annie zastała nas na tym, jak to robiliśmy. Była oświecona, a w
każdym razie tolerancyjna, i mogliśmy jej ufać, mogliśmy być pewni, że nas nie zdradzi. Zdawałem sobie sprawę z tego, że nie za bardzo lubi białych, ale nie mogłem mieć do niej „o to pretensji, bo słyszałem, że uczestniczyła w tych marszach parę lat wcześniej, razem z Martinem Lutherem Kingiem. W każdym razie, gdyby zdradziła mnie, musiałaby też zdradzić swego czarnego brata. Zresztą do dziś uważam, że to, iż ktoś jest homoseksualistą, nie miało dla niej znaczenia. Być może dlatego, że establishment nienawidził nas bardziej niż czarnych. No więc, tak czy owak, nie miałem zamiaru być w tamtą środę. To znaczy w dzień nominacji. Od poniedziałku walczyliśmy na ulicach, a oddziały szturmowe Daleya tłukły nas, ile wlezie. We wtorek wieczorem przyjechała Gwardia Narodowa. I wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że wojna idzie na całego. W środę otoczyli nas w Parku Granta. Zebrało się tam mnóstwo ludzi i nikt się tego nie spodziewał. Wyglądało na to, że wszyscy chcieli tam być, pokazać, że są, dlatego, że Dylana zabrakło. Było nas tam z dziesięć, a może i dwanaście tysięcy. Zebraliśmy się naokoło muszli koncertowej; śpiewaliśmy, słuchaliśmy przemówień. W pewnej chwili dwóch ludzi weszło na maszt i opuściło flagę do połowy. Rozjuszyło to gliniarzy. Natarli na nas wściekle, nie patrzyli, kogo i za co walą. Bytem przerażony. Zobaczyłem ich z bliska. Wyglądali jak szaleńcy. Jakby byli tak szaleni jak sam Johnson, jak Johnson według opowieści wiciu ludzi. W tym momencie uwierzyłem, uwierzyłem bez zastrzeżeń w to, co ci ludzie mówili: że w Białym Domu mieszka wariat, że Daley to wariat i że gliniarze są wariatami. »To wszystko prawda«, pomyślałem, zwijając się w kłębek na ziemi, osłaniając rękami głowę i modląc się, żeby jakaś oszalała świnia nie zrobiła ze mnie miazgi. Ktoś pomógł mi wstać i wrzasnął, że wszyscy mamy iść przed hotel Hilton. Pobiegłem co sił w nogach, dobiegłem razem z tłumem do torów kolejowych, a tam Gwardia puściła na nas gaz łzawiący. Mówię ci, myślałem, że się tam uduszę, tyle było tego gazu, albo że zadepcze mnie tłum. Ludzie miotali się jak szaleni. Nie wiem, w jaki sposób udało się nam stamtąd wydostać. Ktoś znalazł drogę na Michigan Avenue i wszyscy, pobiegli za nim. A gwardziści za nami. Ktoś później mi mówił, że nie otrzymali rozkazu, jednak poszli za nami. Ale nie mieli przy sobie pukawek. Wpadliśmy prosto na Ralpha Abernathy’ego i jego demonstrację, która była częścią Kampanii na Rzecz Biednych, i zrobił się jeszcze większy bajzel. Wkroczyli gwardziści, w wyniku czego wielu demonstrantów wylądowało tego wieczora w szpitalu (było już po siódmej). Nie zapomnę tego nigdy. Ani tego, ani widoku wszystkich tych kamer telewizyjnych i reflektorów świecących nam prosto w oczy. Wahaliśmy się, co dalej robić, kiedy przyjechał następny autobus z glinami ze specjalnych oddziałów do tłumienia zamieszek. Tego widoku też nie zapomnę do końca życia: dwa tuziny spasionych byków w pełnym rynsztunku strzelały do nas z autobusu. Strzelali tak, jak gdyby sami znajdowali się pod ostrzałem armatnim. A potem runęli na nas, deptali nas buciorami i walili gumowymi pałami. Straciłem wtedy przednie zęby, ale byłem tak skołowany, że nawet tego nie poczułem; zauważyłem to dopiero na drugi dzień. Byłem skołowany, ale byłem też wściekły. Wszyscy byliśmy wściekli. Wyglądało na to, że Johnsonowi jest wszystko jedno, czy wyśle nas na śmierć do Wietnamu, czy pozwoli nas zabić oszalałym glinom Daleya tu, na ulicach Chicago. Myślę, że wielu z nas spodziewało się, że Zjazd odłoży obrady, żeby zaprotestować przeciwko temu, jak nas się traktuje. Albo, że przynajmniej Bobby Kennedy przemówi, potępiając brutalność policji. W końcu nazwisko Kennedy było
synonimem praw człowieka. Nikt nie wiedział, że Kennedy’ego wywieziono pod silną strażą z centrum zjazdowego, bo panowało przekonanie, że szykuje się kolejny zamach na jego życie. Informacja o tym, że tak było, dotarte do mnie później, zanim zastosowano całkowitą blokadę informacyjną. Miał dostać tę pieprzoną nominację i był właśnie w drodze do hotelu. Mówią, że ten wariat Johnson pienił się z tego powodu jak wściekły pies, ale kto w końcu może wiedzieć, jak było naprawdę. Kiedy wpadliśmy do środka, Gcorge McGovern stał w pobliżu podium. Co do mnie, to nie miałem zamiaru znaleźć się w tej grupie, która tam się władowała z takim impetem, ale tłum mnie poniósł. Kiedy zobaczyłem, że zanosi się na to, że zdemolujemy amfiteatr, pomyślałem: «A to dopiero pieprzona sprawa«. Tłum mnie prawie zgniótł, kiedy zostałem przyparty do drzwi, ale drzwi na szczęście ustąpiły w ostatniej chwili. Cudem udało mi się nić upaść na twarz, dzięki czemu nie stratowała mnie ta sześciotysięczna wataha wrzeszczących demonstrantów. Pierwszą osobą, jaką zobaczyłem w środku, była Annie Chambers. Myślałem, że znalazłem się w świecie z filmów Felliniego. Annie miała na sobie okropny mundurek pokojówki. Chusteczka zawiązana na głowie zakrywała fryzurę afro, ale ja wiedziałem, że to ona. Spojrzeliśmy sobie w oczy przez ułamek sekundy, po czym minąłem ją, nie tyle niesiony przez własne nogi, co pchnięty przez tłum, a ona z przerażeniem zasłoniła sobie usta obiema rękami. Nie widziałem jej więcej — do czasu, kiedy pokazali ją w telewizji. Udało mi się wyplątać z tłumu i zostać w tylnej części amfiteatru. Chciałem zaczerpnąć powietrza i zastanowić się, jak się z tego gówna wyplątać, jak nie dopuścić do tego, żeby jakiś gwardzista albo glina rozwalił mi łeb. Ciągle jeszcze tam byłem, kiedy gdzieś z przodu wybuchła bomba. Huk był tak ogłuszający, że myślałem, że z uszu poszła mi krew. Odruchowo padłem na podłogę i zasłoniłem sobie głowę. W tym miejscu, w którym się znajdowałem, trochę rzeczy zostało zniszczonych, ale nie za wiele. Kiedy w końcu odważyłem się rozejrzeć naokoło, to, co zobaczyłem, było bez sensu. Teraz nie jestem w stanie powiedzieć dokładnie, co wtedy widziałem. Zostało to wyparte z mojej świadomości. Ale czasem mi się to śni. Śni mi się, że zobaczyłem wtedy głowę Johnsona nabitą na pal. Jestem pewien, że ten obraz powstał w mojej wyobraźni, bo w tym śnie wyraz jego starczej twarzy o obwisłych policzkach jest na wpół zdziwiony na wpół wściekły, jak gdyby właściciel tej twarzy mówił: »Co się tu, u diabła, dzieje?« A potem, w chwili, w której już zdołałem się jakoś w tym wszystkim połapać, zobaczyłem, że jestem z powrotem na ulicy i usłyszałem, jak ktoś krzyczy, że oni teraz bombardują nie tylko Wietnamczyków, ale i nas, tutaj w Chicago. A było to w chwili, kiedy gwardziści otworzyli ogień, bo myśleli, że to my rzucamy bomby w nich.
Miałem szczęście. Kula trafiła mnie w udo i to spowodowało, że musiałem wycofać się z akcji. Rana nie była właściwie taka ciężka, kula nie naruszyła kości. Przez chwilę dość potężnie krwawiła, ale potem krew przestała się tak strasznie lać. Czułem się tak skołowany, że nawet nie mogę wam powiedzieć, dokąd mnie zaniosło. Ludzie, którzy znaleźli mnie na drugi dzień rano w ogródku przed swoim domem, zaopiekowali się mną i zawieźli mnie do szpitala. Siedziałem pięć godzin w poczekalni, zanim się tam mną zajęli. I to właśnie w tej poczekalni usłyszałem o Kennedym.”
Część danych zarejestrowanych na dyskietce znalezionej podczas rajdu na nielegalną pracownię, w której przygotowywano programy komputerowe, marzec 1981.
Jack Kennedy stracił życie na środku ulicy w Dallas; został trafiony na oczach tysięcy widzów i własnej przerażonej żony. Bobby Kennedy omal nie zginął w chwili triumfu w Hotelu w Los Angeles. Uszedł wtedy z życiem, okazało się jednak, że wyrok losu został tylko na krótki odroczony…
Jasmine Chang Wszyscy słyszeli ten wybuch, ale nikt nie widział, czy spowodowali go demonstranci, czy Gwardia Narodowa, która wprowadziła do akcji czołgi, czy też może był to koniec świata. Zbiegłam do holu razem z całym personelem i wieloma gośćmi, żeby — bez wychodzenia z hotelu — móc zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz. Nikt nie chciał wyjść na ulicę. Tego wieczora kierownik powiedział nam, że ci, którzy chcą, mogą nocować w hotelu — jeżeli nie przeszkadza im to, że będą musieli jakoś przekoczować w salach konferencyjnych. Ja zrobiłam sobie legowisko z zapasowej pościeli pod, stołem w jednej z mniejszych sal. Poprzedniego wieczora gliniarze wybili okno w jadalni głową jednego z demonstrantów. Nie miałam więc ochoty wyjść w sam środek tego amoku i ryzykować życiem. No więc był ten wybuch. A w chwilę po nim usłyszeliśmy karabiny. Potem na i tak zatłoczonej ulicy przed hotelem zrobił się nagle straszny ścisk. Ulica była napakowana od ściany do ściany. Byli tam gliniarze i byli demonstranci. Gliniarze walili we wszystko, co im się nawinęło pod rękę. Po prostu kosili demonstrantów, torując sobie drogę przez tłum. No wiesz, kosili ich, przewracali na ziemię i
robili sobie takie przejścia. To jedna z najgorszych rzeczy, jakie w życiu widziałam. Przez chwilę nawet myślałam, że nic równie strasznego już nie zobaczę, że to jest najgorsze. Dobrze by to było, dobrze by było, żeby na tym się skończyło. Ale to nie był koniec. Hol hotelowy napełniał się ludźmi. Nikt tego nie zauważył, bo wszyscy byliśmy zbyt pochłonięci oglądaniem tych strasznych scen na zewnątrz. Wszyscy tylko tam patrzyli. Ja zobaczyłam ekipę telewizyjną i zdążyłam pomyśleć, że cały ich sprzęt zostanie zaraz roztrzaskany w drobny mak. Nie wiem, kiedy Kennedy zszedł do hallu. I nie wiem, dlaczego ludzie z tajnych służb go nie powstrzymali. Pewnie mu się zdawało, że może coś zrobić — tylko nie mam pojęcia co. Musiał ze swojego okna zobaczyć, co się dzieje. Być może myślał, że będzie mógł przemówić do tłumu — ale przecież nikt by go nie usłyszał. W każdym razie zszedł do holu i nikt z nas go nie zauważył. . — No i zaraz potem pojawił się ten chłopak, który wepchnął się do holu przez obrotowe drzwi — jeszcze dzieciak, wyglądał na jakieś piętnaście lat. Był śmiertelnie przerażony. Te drzwi obrotowe miały być zamknięte — wiedziałam o tym. Ale kiedy zobaczyłam twarz tego dzieciaka, poczułam zadowolenie, że nikt ich nie zamknął. Gliniarze rzucili się za nim. Też chcieli się wepchnąć do holu, ale utknęli; pałka któregoś z nich zablokowała się chyba w drzwiach. Chłopak bełkotał coś o tym; że Kennedy został zabity podczas Zjazdu. »Rzucili bombę i zabili Kennedy’ego! Bomba wybuchła, a on zginął z Johnsonem i McGovernem!« — powtarzał w kółko. I wtedy podbiegł do niego Bobby Kennedy. Jestem pewna, że dopiero wtedy go zauważyliśmy, wtedy dotarło do nas, że on tam jest. Pamiętam, że byłam zszokowana i zaskoczona, że mnie zupełnie zatkało, kiedy go zobaczyłam tam, na środku holu. Był tam — tak po prostu — jak jeden z nas, jak zwykły człowiek. Nikt się nie ruszył, wszyscy staliśmy jak wryci i gapiliśmy się tylko. A Kennedy próbował wytłumaczyć chłopakowi, kim jest. Próbował mu powiedzieć, że wcale go nie zabili, i zapytać, o jakiej bombie on mówi, i tak dalej. Chłopak wpadł w jeszcze większą histerię, więc Kennedy potrząsnął nim i usiłował wydusić z niego jakąś sensowną odpowiedź. A my wszyscy staliśmy i gapiliśmy się na nich. Aż w końcu gliniarzom udało się wejść przez obrotowe drzwi. Musieli pomyśleć, że chłopak atakuje Kennedy’ego. Nie potrafię sobie inaczej tego wszystkiego wytłumaczyć. Uważam, że tak było, mimo że oni nie wyglądali na takich, co w ogóle coś myślą. To znaczy… ci gliniarze. Wyglądali… dziwnie. Jak gdyby nie wiedzieli, co robią, albo wiedzieli, co robią, ale zapomnieli, dlaczego mają to robić. Nie mam pojęcia. Po prostu nie wiem. To było takie dziwne dlatego, że wszyscy wyglądali w tym momencie jednakowo, wydawało mi siej że są tacy sami. Chociaż w chwile później, kiedy na nich spojrzałam, różnili się między sobą, mimo że wszyscy byli w mundurach. Ale w tamtej chwili wyglądali jak identyczne lalki albo jak kukiełki, bo wykonywali równocześnie takie same ruchy. Jak girlsy w kabarecie. Tylko, że girlsy podnoszą nogi, a oni podnieśli równocześnie ręce. I wiem, że podnosząc broń patrzyli na tego chłopaka. Pomyślałam wtedy: »Nie! Poczekajcie!« I chciałam do nich podbiec. Kiedy zrobiłam ruch w ich stronę, wystrzelili. To było jak jeszcze jeden wybuch bomby. Przez chwilę myślałam, że wybuchła jeszcze jedna bomba,
przeleciało mi to przez myśl w rym ułamku sekundy, który poprzedził strzał. I wtedy John Kennedy — to znaczy Bobby, Bobby Kennedy — pomyłka iście freudowska, nie? — no więc Bobby Kennedy tak jakoś niezdarnie się zakręcił; wyglądało to tak, jak gdyby odwracał się w gniewie, jak to się nieraz człowiekowi zdarza, jakby mówił: »Do diabła, idę stąd!« A potem upadł i to było straszne, bo, no bo widzisz, to zabrzmi pewnie dziwnie, ale… no… kiedy widzi się, jak kogoś zabijają w telewizji, to to jest jakoś wyreżyserowane, czy co — w każdym razie na filmie oni padają z takim jakimś wdziękiem. A Kennedy… no, oni go obrabowali, zrabowali mu godność. Tylko tak to mogę określić. Zastrzelili go i równocześnie go upokorzyli — wyglądał niezgrabnie, niezdarnie i bezradnie. A mnie to rozwścieczyło. Wiem, że taka reakcja może się wydawać dziwna. No bo człowiek został zastrzelony, zabity, a ja mówię, że wyglądał, jakby mu odebrano godność. Ale to na tym właśnie polega: zabić człowieka, to odebrać mu człowieczeństwo, zamienić go w rzecz. I właśnie to mnie rozwścieczyło. Miałam ochotę wyrwać broń któremuś z tych gliniarzy i pozamieniać ich w rzeczy. Nie dlatego, że to był Bobby Kennedy, to mógł być ktokolwiek inny, gdyby ktoś inny leżał wtedy na podłodze, czułabym to samo. Mógłby to być ten chłopak albo mój kierownik, albo dyrektor — a dyrektora nie znosiłam przecież, bo był bezczelny. I wtedy zrozumiałam, o co chodzi demonstrantom, i zaczęłam się z nimi solidaryzować, to znaczy zaczęłam być przeciwko tej wojnie. Bo do tamtej chwili byłam jakby za, to znaczy nie tak dosłownie z a, ale rozumowałam tak: »Wojna jest czymś okropnym, ale przecież trzeba służyć ojczyźnie«. A w tamtym momencie zrozumiałam, jakie to straszne, kiedy człowiekowi każą zamienić innego człowieka w rzecz albo mówią mu, że ma walczyć, ryzykując tym, że jego samego zamienią w rzecz. Zrozumiałam, że okropną rzeczą jest zabijać i być zabijanym. Wszystko to uświadomiłam sobie w ułamku sekundy, a potem zaczęłam krzyczeć. I wtedy usłyszałam ten dźwięk… obok mojego krzyku, usłyszałam ten dziwny jęk. To jęknął Kennedy. Ludzie mówią, że on wtedy już nie żył, więc to musiało być powietrze; to powietrze wyszło mu z płuc i przeszło przez struny głosowe, a struny wydały ten dźwięk. To było okropne. Po prostu straszne. Podbiegłam do ściany i włączyłam alarm przeciwpożarowy. To jedyna rzecz, jaka mi przyszła do głowy. A tą druga pokojówka, Lucy Anderson, zaczęła walić w szybę i krzyczeć: »Przestańcie! Zabili Kennedy’ego! Zabili Kennedy’ego«. Z pewnością nikt jej nie słyszał. Zresztą nawet, gdyby ktoś ją usłyszał, nie miałoby to żadnego znaczenia, bo większość z tych ludzi, co byli przed hotelem, uważała, że Kennedy zginął wcześniej, od bomby. To nie strażacy polewali tłum z sikawek. To gliniarze, którzy zarekwirowali wozy straży pożarnej. A my zostaliśmy zablokowani w hotelu na następny dzień i następną noc. Bo nawet kiedy już rozpędzili tłum, nie pozwolili nam wyjść. Byliśmy jak w areszcie domowym. Przesłuchiwali nas. I to było straszne. Nikt mnie nie maltretował, nikt mnie nie uderzył, ani nic takiego. Straszne było to, że jak się człowieka uczepili, to nie chcieli go wypuścić z łap. Musiałam setki razy opowiadać im, co widziałam. Opowiadać im w kółko to samo. Aż pomyślałam, że oni chyba chcą doprowadzić do tego, żebym zwariowała i nie była w stanie zeznawać na niekorzyść tych gliniarzy, albo chcą znaleźć jakiś sposób na to, żeby udowodnić, że to ja to zrobiłam. Kiedy mi wreszcie powiedzieli, że mogę już iść, byłam wściekła na cały świat. Rozwścieczyło mnie zwłaszcza to, że jakiś agent tajnych służb czy ktoś taki powiedział mi, że będzie dla mnie lepiej,
jeżeli wyprowadzę się z Chicago i zacznę życie od początku gdzieś indziej. Trzeba przyznać, że mi tym nieźle dołożył, ale miałam szczęście, że to zrobił. Bo posłuchałam go, wyjechałam i — kiedy zaczął się najgorszy bajzel — byłam już bardzo, bardzo daleko. Zaczęłam wszystko od początku — zmieniłam nawet nazwisko, zostałam kimś innym. A wszyscy pozostali, ci, którzy byli wtedy w tym holu — i Lucy Anderson, i kierownik, i reszta personelu, i goście — wszyscy zniknęli. Po raz ostatni widziano ich, kiedy tajne służby ich gdzieś zabierały. Gliniarze też zniknęli, ale wyczuwam przez skórę, że to ich zniknięcie miało jakiś inny charakter. A chłopak popełnił samobójstwo. Oni przynajmniej tak twierdzili. Jestem pewna, że nie mógł znieść tych przesłuchiwań, nie mógł wyjść z nich żywy. Oczywiście, wszystko to stało się bardzo dawno. Trudno sobie dziś wyobrazić, jak wtedy było. Miałam wtedy zaledwie dwadzieścia lat. Pracowałam w dzień, a wieczorami chodziłam na zajęcia na uniwersytecie. Studiowałam, bo chciałam zostać nauczycielką. Teraz mam około czterdziestki i myślę, że mi się to wszystko śniło. Śniło mi się, że żyję w kraju, w którym są wybory, w którym ludzie wybierają swoich przywódców w drodze głosowania, w którym wystarczy skończyć ileś tam lat i nie być przestępcą pozbawionym praw obywatelskich, żeby móc głosować. I w którym nie trzeba przechodzić tych wszystkich testów psychologicznych, a potem czekać, aż przesłuchujący wydadzą zezwolenie upoważniające do oddania głosu. Taki kraj to kraj ze snów, prawda? No a poza tym w tym kraju można było być, czym się chciało: nauczycielką, lekarzem, bankierem, uczonym. Ja miałam zostać nauczycielką. Nauczycielką historii, a nauczycielami historii są przeważnie ludzie biali. Moja rodzina mieszka w tym kraju od niepamiętnych czasów, ale ja teraz mam warunkowe obywatelstwo, bo jestem przedstawicielką rasy żółtej… a przecież urodziłam się tutaj! Ale myślę, że nie powinnam narzekać. Gdyby ktoś odkrył, że widziałam, jak został zastrzelony Kennedy, byłabym już martwa, bezwarunkowo martwa. Dlatego, że wszyscy wiedzą, że każdy, kto mówi, że Kennedy został zastrzelony w hotelowym holu przez gliniarzy, którzy źle wycelowali, powtarza jeszcze jedną głupią plotkę, taką samą jak ta, która mówiła o drugim strzelcu w Dallas w roku 1963. Wszyscy wiedzą, że Kennedy zginął w centrum zjazdowym, kiedy wybuchła tam bomba. Taka jest oficjalna wersja jego śmierci, a wersja oficjalna, potwierdzona przez rząd, jest prawdą. Tam, gdzie mieszkam, panuje system rutynowej segregacji, więc nie mogę chodzić w te miejsca, do których wstęp mają tylko biali ani korzystać z tych udogodnień, z których wolno korzystać tylko im. Myślałam o tym, żeby złożyć podanie o zezwolenie na przeprowadzkę do jednego z większych miast, gdzie panuje system segregacji elekcyjnej i gdzie nic nie jest oficjalnie przeznaczone »tylko dla białych«, ale dowiedziałam się, że listy oczekujących są bardzo długie, że trzeba czekać latami. A poza tym ktoś powiedział mi, że tak naprawdę to tam segregacja jest taka sama jak tutaj, tylko się tego uczciwie i otwarcie nie przyznaje. Więc pewnie wcale by mi tam nie było lepiej… Jednego tylko żałuję: że nie mogłam zostać nauczycielką czegokolwiek — zamiast być kucharką. Nie mogę nawet zostać szefową kuchni, bo szefami mogą być tylko mężczyźni. Zresztą wcale nie chcę być szefem, bo właściwie nie lubię gotować i nie jestem za dobrą kucharką. Ale nie mogłam dostać żadnej innej pracy. Lista zawodów, które mogą wykonywać nie–biali, kurczy się z dnia na dzień. Czasami myślę, że wcale nie miało być aż tak źle. Że tak naprawdę to nikt nie chciał, żeby wojsko przejęło władzę na dobre. Myślę, że było to spowodowane paniką. Paniką, która wybuchł?, kiedy tylu kandydatów Demokratów zginęło wraz z prezydentem w wyniku tego wybuchu, i którą
powiększyła jeszcze obawa, że zamieszki się nigdy nie skończą. Rzeczywiście, wyglądało na to, że kraj się rozpada, i zdawało się, że ktoś musi szybko podjąć jakieś decydujące kroki. No rzeczywiście, tak było, ktoś powinien był to zrobić. Ktoś powinien zadecydować, kto ma być prezydentem po śmierci tego wariata Jphnsona i Humphreya, i wszystkich tych senatorów — bo ktoś musiał ocaleć i być godnym tego stanowiska, niej Przecież nie wszyscy kongresmeni zginęli. Gdybym wiedziała, to znaczy, gdyby wielu z nas wiedziało, jak się to wszystko potoczy, to myślę, że pozwolilibyśmy Ronaldowi Reaganowi być prezydentem przez cztery lata, że dalibyśmy mu nasze poparcie w rywalizacji z Wallace’em i nie znieślibyśmy wolnych wyborów. A tak to odkładaliśmy je na później, aż w końcu je znieśliśmy. Ludzie panikowali. Tak to można krótko ująć. Panikowali na ulicach, panikowali w rządzie i panikowali w domu. Nasza własna panika nas zgubiła.”
Maszynopis bez daty znaleziony w szafce na bagaż na dworcu autobusowym w śródmieściu San Diego, 9 kwietnia 1993.
Nasza własna panika nas zgubiła. Dla wielu naocznych świadków pewnych wydarzeń z roku 1968 to byłaby odpowiednia koda, jeżeli kodą można nazwać to, co się działo w ciągu następnych dwudziestu pięciu lat… Sam nie mam pojęcia, dlaczego zadaję sobie tyle trudu, usiłując to wszystko podsumować. Bo jak podsumować kawał historii, która potoczy się w złym kierunku? Jak podsumować upadek kraju, który wierzy, że został uratowany od chaosu i destrukcji? No i kto to chce zrobić? Jestem teraz przecież poza krajem, jestem jeszcze jednym uciekinierem, któremu udało się przekroczyć granicę i znaleźć na wolności. Był czas, kiedy tacy uciekinierzy szli na północ i tam znajdowali wolność, ale jestem pewien, że nikt już tych czasów nie pamięta. Meksyk jest krajem smutnym, nudnym i zacofanym; ludzie są tu biedni i odnoszą się do Anglosasów podejrzliwie. Co do mnie, to jestem teraz tak opalony, że mogę z powodzeniem udawać, że nie jestem Anglosasem — dopóki się nie odezwę, bo akcent mam ciągle okropny. A co do wolności, którą tutaj mamy, to nie jest to wolność taka, jaką mieliśmy kiedyś u nas, jednak jest ona o wiele mniej ograniczona niż obecnie w naszym kraju. Nie trzeba na przykład składać podania o zezwolenie na podróż, jeżeli się chce podróżować w kraju. Po prostu jedzie się z jednego miejsca do drugiego i już. Oczywiście, w Stanach nie jest tak trudno dostać takie zezwolenie, wydają je rutynowo. Ale ja jestem z tego pokolenia, które pamięta czasy, kiedy było inaczej, i krew mnie
zalewa, jak pomyślę, że musiałbym składać podanie, gdybym chciał pojechać, powiedzmy, z Newark do Cape May. Specjalnie wybrałem dwa miasta, w których nigdy nie byłem — na wypadek, gdyby te papiery miały wpaść w niepowołane ręce. Bóg jeden wie, ile moich papierów zginęło przez te lata. Czasami myślę, że to cud, że mnie nie złapali. Życie staje się koszmarem, kiedy za to, że usiłujesz powiedzieć prawdę o tym, co się zdarzyło dwie i pół dekady temu, grozi ci proces i więzienie. Dlaczego więc zadaję sobie tyle trudu, żeby to zrobić? Ano, z wielu powodów. Dlatego, że nauczyłem się kochać prawdę. I dlatego, że chcę odpokutować za to, co zrobiłem „Carole Feeney” i pozostałym. Ale w końcu dwadzieścia pięć lat to kawał czasu. Wtedy, w tamtych czasach, naprawdę myślałem, że postępuję właściwie. Myślałem, że infiltrowanie grup lewicowych jest słuszne, jeżeli robi się to w tym celu, żeby się upewnić, że nikt nie magazynuje broni ani nie zamierza wysadzić w powietrze jakiegoś budynku. Ani zamordować kolejnego przywódcy. I szczerze żałuję, że nie aresztowałem Annie Phillips i jej grupy na długo przed wypadkami w Chicago. Wielu z tych, którzy tamtej nocy znajdowali się na ulicach, powiedziało mi, że to Annie winna jest wszystkiemu, co stało się później. Myślę, że to dlatego władze nie pozbawiły jej życia. Pozostawiono ją przy życiu, żeby dawni radykałowie mogli nienawidzić jej bardziej niż rządu. Rozmawiałem z Annie. I po tej rozmowie zrozumiałem, dlaczego zaczęła stosować«przemoc. Rozumiałem ją, chociaż jej nie wybaczyłem. Gdyby w sześćdziesiątym czwartym wysłuchano tego, co Annie ma do powiedzenia, może wysłuchiwano by i teraz wszystkiego, co ludzie mają do powiedzenia, chociaż prawdopodobnie nie byłoby tego tak wiele… Jakie to melodramatyczne, używałem ksywy, nazywałem się „Davis”. Nie mogę nic na to poradzić. Byłem taki jak oni wszyscy w sześćdziesiątym szóstym — myślałem, że ojczyzna jest w potrzebie i usiłowałem coś dla niej zrobić. No i… No i przecież wygraliśmy tę wojnę. Hura! Niech żyje Ameryka! Wietnamczycy zostali wybici prawie do nogi, a nasi chłopcy wrócili do domu. A potem wysyłaliśmy ich znowu: na Bliski Wschód, do Nikaragui, na Filipiny, no i oczywiście do Europy, gdzie nikt już nie protestuje przeciwko zakładaniu naszych baz i rozmieszczaniu pocisków. Zasada dużego kija sprawdziła się. »Mów łagodnie, ale noś ze sobą duży kij«. My poszliśmy o krok dalej, teraz nie tylko nie mówimy łagodnie, ale w ogóle nic nie mówimy… Przez te kilka tygodni od wydostania się z kraju prześladuje mnie sen. Śni mi się, że wszystko potoczyło się inaczej, że chociaż jedna z tych rzeczy się nie zdarzyła albo że zdarzyło się coś dodatkowego i że kraj po prostu… istnieje dalej w poprzednim kształcie. I tak się nad tym zastanawiam: gdyby Johnson nie kandydował… gdyby cztery lata wcześniej nie zabito nikogo w Cicero… gdyby Reagan nie stosował takich drastycznych środków przeciwko studentom. Gdyby nie rzucono butelką w Allena Ginsberga. Gdyby ta bomba nie wybuchła… gdyby Kennedy nie został zabity… gdyby Dylan się wtedy pojawił. Tak, gdyby Dylan się pojawił — zastanawiam się, czy to nie to było najważniejsze. Boże, świat
powinien być taki prosty. Prosty. A nie prostacki, brutalny i nieokrzesany. Nawet teraz, kiedy już spisałem tę ryzykowną relację, nie jestem pewien, czy wiem więcej niż na początku. Miałem nadzieję, że jakoś dojdę z tym wszystkim do ładu, że zrozumiem, jak to się stało, że — zamiast wygrać bitwę i przegrać wojnę — wygraliśmy wojnę i przegraliśmy wszystko, co mieliśmy. Ale mogło być inaczej. Nie wiem, dlaczego wiara w to, że mogło być inaczej, ma dla mnie takie znaczenie. Może dlatego, że nie chcę uwierzyć, że tak się musiało stać —. bez względu na wszystko. Może dlatego, bo nie chcę uwierzyć, że wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, wydarzyło się dawno, w latach sześćdziesiątych.
Notatki znalezione podczas trzeciej Wojny Południowoamerykańskiej, 13 października 1998 roku, przez amerykańskie siły okupacyjne w pokoju pewnego pospiesznie opróżnionego domu noclegowego w Ekwadorze.
Przełożyła Anna Bartkowicz
Steven Popkes
Jajo
„The Egg” IASFMnr1/1989
Mały sierota i kosmita, aby ocalić swą przyjaźń, muszą nauczyć się unikać pułapek, które czyhają na nich w ich życiu na Ziemi: Opowiadanie zdobyło siódme miejsce w czwartej edycji Konkursu Czytelników IASFM
Steven Popkes ma 38 łat, mieszka w Cambridge, pracuje w Bostonie. W 1978 r. wziął udział w warsztatach dla autorów SF (Clarion SF Writers Works hop). Pierwsze opowiadanie sprzedał magazynowi „Galaxy”, lecz bankructwo pisma uniemożliwiło publikację. Pierwsze drukowane opowiadanie to A Capella Blues (IASFM nr 5/1982). Przedstawimy je Czytelnikom w jednym z następnych numerów.
Zardzewiała, łuszcząca się blacha była ostra jak brzytwa. Do plaży było jakieś trzydzieści, czterdzieści stóp. Doprawdy nie miałem ochoty złazić z powrotem; nie musiałem nawet oglądać się za siebie, żeby się o tym przekonać. Wiedziałem, że to daleko. Przypomniałem sobie to, co miałem powiedzieć ciotce Sarze: — Kiedy już wlazłem tak wysoko, musiałem wspinać się dalej. Wszedłem za wysoko, żeby zejść na dół. Albo: —Chciałem wspiąć się tylko trochę, ale potem utknąłem. Pokręciłem głową — do kitu! Co prawda nigdy mi nie mówiła, żebym tu nie wchodził, ale wrak statku był takim miejscem, gdzie jej zdaniem jedenastoletni chłopcy Nie Powinni się Kręcić.
I tak to nie jest mój dom. Wyciągnąłem szyję, starając się zajrzeć za krawędź górnego pokładu. Kilka tygodni temu wypatrzyłem wrak przez lornetkę ciotki Sary. No cóż, to Gray go zobaczył i pokazał mi. Ja musiałem używać lornetki, on nie. Ma znacznie lepszy wzrok niż ludzie. Kilka tygodni główkowałem, jak tu się dostać — dwa mosty i kawał drogi po płaskim. Jest to wielki prom, długi na jakieś czterdzieści metrów, o nazwie „Hesperus” — tyle dowiedziałem się od mego kuzyna Jacka, zanim jeszcze uznał, że jestem za mały, żeby ze mną gadać. Stałem i oglądałem go. Pontony dawno już się zapadły i przegniły — wrak musiał tu leżeć najmniej pięć, sześć lat. Wszędzie było pełno rur, które wiły się jak kłębowiska węży. Musiały służyć do
napełniania pontonów. Resztki białej i niebieskiej farby były jeszcze widoczne na ścianach. Gdzie niegdzie zostały jeszcze nie całkiem skorodowane i przeżarte przez sól mosiężne okucia połyskujące słabo w słońcu. „Hesperus” musiał wyglądać wspaniale, kiedy jeszcze woził pasażerów i samochody przez port, może włączał syrenę, mijając wielkie okręty płynące aż do Maine, Europy albo Afryki — jak te z opowieści o historii Ziemi, którymi zaczytywałem się w dzieciństwie. Od strony plaży doleciał mnie słaby szept. Obejrzałem się. To mama. Stała na piasku i patrzyła na mnie, mrużąc oczy. Wiesz, jak to matki, kiedy się martwią. Patrzyła w ten sposób, nawet kiedy jeszcze żyła. — Zamartwiasz się, Mamo — powiedziałem. Znów spojrzałem w górę. Niewiele mi zostało. Obejrzałem się, żeby jej to powiedzieć, ale już jej nie było. Ciągle Się wierci! Złapałem równowagę, uchwyciwszy się zardzewiałej krawędzi. Była wąska i zgniła jak stara kłoda, ale wlazłem po niej na stare pomieszczenie dla pontonów. Od lądu wiało jak cholera. Wiatr przeszywał mi kurtkę na wylot. Dygotałem jak w febrze — jak górnicy wracający z bagien do domu. Dom. To było coś. Teraz tu miał być mój dom. Całe życie nasłuchałem się, jak to będzie wspaniale na Ziemi. Jak o mnie chodzi, mogli sobie ją zabrać. Cała ta Ziemia nie była warta funta kłaków. Górny zrąb statku nie rozpadał się jak nadbudówki, ale był oślizły od tłustej, portowej wody. Nieraz słyszałem różne historyjki na temat Oczyszczania Portu Boston, ale nie dawałem im wiary. Wrak miał dwa mostki. Jedna z bram dla samochodów wpadła do środka, a druga trzymała się tylko na jednym zardzewiałym zawiasie. Wrota były tak ciężkie, że nawet nie drgnęły mimo porywistego wiatru. Czasem tylko wydawały— z siebie dziwne trzaski przypominające odgłos dalekich wystrzałów. Bp, widzisz — ja wiem, jak brzmią odgłosy strzelaniny. Wnętrze promu było jak płytka jaskinia pachnąca morzem w czasie odpływu. Znasz ten zapach? Padlina dłuższy czas marynowana w benzynie. Poszedłem ciemnymi schodami wiodącymi z pokładu dla samochodów na pasażerski. Widać stąd Boston, kopuły przypominały zamglone, błękitne kryształy, które stały u mamy na półce. Nie mam pojęcia, co się z nimi stało. Pewnie je—sprzedali, żeby zapłacić za bilety… Wysokie budynki przypominały wiązki patyków. Widziałem też łódki tuż przed Revere. Mimo że osłoniłem oczy dłonią, nie mogłem dostrzec łódki ciotki Sary. Od strony lądu zobaczyłem w połowie drogi drabinkę, która chyba prowadziła, na mostek. Trochę się zatrzęsła, kiedy, zacząłem po niej wchodzić, ale wyglądało na to, że wytrzyma. Kiedy byłem w połowie drogi, drabinka przesunęła się. Stanąłem. — Nie rób mi tego — powiedziałem cicho. — I tak dość mam zmartwień. Drabina zatrzeszczała. — Powiedziałem, nie!
Stare mity wyskoczyły z kadłuba niczym korek butelki. Złapałem za szczebel, jak mogłem najmocniej. Wolniutko jak we śnie drabinka odchyliła się od pionu i zaczęła opadać, krzyknąłem. Nagle zawisłem w powietrzu. Połknąłem własny krzyk i spojrzałem za siebie. Na dole stał Gray, dwoma ramionami podtrzymując drabinkę, czterema obejmując ścianę kadłuba, a pozostałe dwa wyciągając w moją stronę. Uśmiechnąłem się. — Hej, tam na dole! — zawołałem. Gray dopchnął drabinkę do ściany. — Zejdź, Ira. — Chcę obejrzeć mostek. — To nie jest bezpieczne. — Jesteś tu, prawda? Nie pozwolisz, żeby coś się stało. Gray namyślał się chwilę. Nie poruszał się. Nigdy się nie poruszał, kiedy rozmyślał. Po prostu stał jak wielka szara góra mięsa. — Racja. Wejdź na szczyt drabiny i stań na pokładzie. Wejdę za tobą. Całkiem oderwał drabinkę od ściany i odrzucił na bok. Potem po prostu podskoczył te trzydzieści czy czterdzieści stóp w górę i przykucnął na pokładzie, żeby nie uderzyć głową w sufit. Kiedyś tata tak opisywał Graya: — No cóż… jest wielki, blisko osiem stóp wzrostu i ćwierć tony żywej wagi. Można o nim myśleć jako o całości, ale tylko w kawałkach. Na przykład ma ciało niedźwiedzią, ale podobne do nosorożca przez te wszystkie zachodzące na siebie płaty skóry. Jego członki są ciężkie i tępo zakończone jak nogi słonia, ale na końcu każdego ramienia ma blisko tuzin delikatnych i cienkich palców przypominających nogi pająka. Jego głowa jest proporcjonalna do całości, ma dwoje szeroko rozstawionych oczu i niewielkie usta położone w centralnej części, jak pysk bawołu. Na twarzy ma guzy i wgłębienia niepodobne do niczego na ziemi. Nie jest brzydki — właściwie, to nawet jest piękny — ale jest dziwny. Ja tam nie wiem, czy Gray jest dziwny, czy nie. Dorastałem przy nim i mnie wydawał się normalny. Ale jeśli chodzi o podobieństwo do zwierząt, to racja. Sam sprawdziłem w atlasie. — Ten zabytek jest niebezpieczny — powiedział. — Szkoda, że mnie nie zaprosiłeś. Odwróciłem wzrok w poczuciu winy. — Chciałem go obejrzeć sam. Gray milczał przez chwilę, — Tak po prostu. Zapomniałem, że dorastasz. Musisz ufać własnej ocenie. Czy mam teraz odejść?
Przytuliłem się do niego. Przez chwilę jego ciało było zimne, ale im dłużej się przytulałem, tym bardziej stawało się ciepłe i miłe. Gray to był cały mój dom. I dobrze, bo innego nie miałem. — Nie. Fajnie będzie móc z kimś pogadać: — (I ciotka Sara nie będzie mogła mnie skrzyczeć — pomyślałem). — Obejrzymy mostek. Okna były powybijane, a w blatach zostały tylko różnej wielkości dziury po instrumentach. Gray nie odzywał się ani słowem, ale szedł za mną krok w krok aż do kajut pasażerskich. Tutaj część dachu zapadła się do środka i słońce zalewało otwartą przestrzeń. Kawałki żelastwa, drutu i łańcuchów walały się po podłodze. — Jak bomba w składzie materaców — zachichotałem. — Albo prywatka nastolatków — Gray wskazał na jedną ze ścian. — Spójrz na te malowidła. Kiwnąłem głową bez większego zainteresowania. Był tu jakiś dziwny zapach. Kwaśny — ostry jak amoniak albo cytryny. Nigdy nic podobnego nie wąchałem i to mnie zaciekawiło. W kącie, na zwoju łańcuchów leżała sterta łachmanów. Zapach zdawał się wydobywać stamtąd. Wyciągnąłem rękę, ale Gray mnie powstrzymał. — Zaczekaj. Zatrzymałem się. On nigdy nie robił niczego bez powodu. To zabawne — wiesz, w tym jest inny niż ludzie. Zawsze wie, co robi. Delikatnie rozgarnął szmaty. W środku leżało jajo. Duże jak piłka do kosza. — Ha! — wytrzeszczyłem oczy. Jajo było pomarszczone i szare z żółtymi i czerwonymi smugami na bokach. — Czyje to jajo? — zajrzałem mu przez ramię. — Nie mam pojęcia. — To może być wszystko! Skinął głową. — Może smoka. Albo gryfa. Gray tylko patrzył na mnie. Uśmiechnąłem się. — No, dobra. To może być kosmita, o którym nikt nigdy nie słyszał. Mógłby nas gdzieś zabrać. (Gdzie indziej. Gdzie jest lepiej.) — Wszechświat jest wielki… I może być różny. — Czy możemy je wyhodować?
Gray położył szmaty na miejsce i odwrócił się do mnie. — Jeśli masz ochotę. Słońce chyliło się ku zachodowi. Wiatr się ochłodził. Zimno mogło mu zaszkodzić. Smoki… Gryfy… Gray nigdy nie powiedział, że ich nie ma. Tylko, że trudno na nie trafić.
— Czy nie powinniśmy go zabrać do łodzi ciotki Sary? Tutaj będzie mu zimno.
— Złożono je tutaj rozmyślnie. Ktoś myśli, że to jest najlepsze miejsce. Miał rację. — Przyjdę jutro i sprawdzę. — Robi się późno. Powinniśmy wracać. — Wstał. — Zgoda. Pomógł mi zejść na dół po burcie statku i szedł obok. — Ira — odezwał się w końcu. —Tak. — Pozwól mi przyjść z tobą, kiedy będziesz odwiedzał jajo. Wzruszyłem ramionami. Mogłem mu ufać. Można mu ufać we wszystkim. — Dobra. Szliśmy. Poczułem zimno i zmęczenie. — Poniesiesz mnie? Nie odpowiedział, tylko podniósł mnie środkową parą ramion i przytulił do swojego brzucha. Zrobiło mi się ciepło i poczułem senność. Przez chwilę wydawało mi się, że słyszę głos matki, ale to był tylko jakiś nocny ptak. — Mama patrzyła, jak wchodzę na wrak. — Czy coś mówiła? — Nie — wzruszyłem ramionami. — Tylko się martwiła. Przyjemnie było w ramionach Graya. Czułem jego mięśnie pod grubą skórą. Jak u słonia albo nosorożca. Widziałem na obrazku. — Brakuje mi ich.
— Mnie też. Widziałem ojca. Szedł koło Graya. Potem zrobiło się zbyt ciemno. Byłem smutny i śpiący, i chciało mi się płakać. — Tato? Chyba mnie nie słyszał. Ale zaraz zaczął śpiewać: Tej nocy śnił mi się Joe Hill, żywy jak ja i ty. — Joe Hill, tyś martwy już od lat. — Ja żyję — odrzekł mi.
Zawsze mi to śpiewał, kiedy nie mogłem usnąć. Gray milczał. Wtuliłem się głębiej w jego ramiona. Było mi ciepło i bezpiecznie. Na razie odechciało mi się płakać. Zasnąłem.
Do licha. Sara Monahan nie cierpiała łódek. Łódki kołysały, podskakiwały i przechylały się w rytm oddechu morza. Łódki były brudne. Śmierdziały. Wyłączyła silnik motorówki i pozwoliła jej dryfować pięć, sześć metrów w kierunku doku. Czasu starczyło akurat na zapalenie papierosa i zachłyśnięcie się dymem, przygotowanie liny i zarzucenie jej na kołpak. Robiła to machinalnie. Sara Monahan całe życie spędziła na łódkach. Przyszła na świat tuż przed wielkim krachem giełdowym 2005 roku i jej ojciec kupił łódkę, bo wydawała mu się tańsza niż dom. Dorastała w zalanym mieście Hull, w samym centrum tego miasta. Sara zadrżała na samo wspomnienie. Nawet nie miała pretensji do policji, kiedy dokonano bombardowania, tylko do ojca, że nie chciał się wynosić, i do matki, że została razem z nim. Nie przetrwali pożaru. Siłą zaciągnęła wtedy szlochającą Roni do motorówki i wystartowała jak rakieta, modląc się, żeby silnik nie zgasł. Udało jej się wypłynąć tuż przed atakiem policyjnych myśliwców. Jeszcze przez rok Sara i Roni na wszelki wypadek przeszukiwały listy ofiar i spisy osób przebywających w obozach dla uchodźców. Bez skutku. Pieprzony Boston. Pieprzona policja. Jakoś dotarły do Revere. Sarze udało się zdobyć papiery spawacza i rozpocząć pracę przy stalowych konstrukcjach nowych domów w czasie rozkwitu budowlanego. Ronię wkuwała na marynarce
handlowej i wyemigrowała zaraz po egzaminach. Przez czternaście lat prawie do siebie nie pisywały. Jezu. Gwałtownie uniosła głowę. Stolice chyliło się ku zachodowi. Nigdy nic nie zrobi, jak dalej tak będzie dumać. Powąchała kosmyk zaniedbanych włosów i kurtkę. Prysznic. Myślała o Ronie i jej dzieciaku — Irze. I o jego niańce —. Grayu. Jęknęła i wydostała się z doku. Zakołysało. Boże, jak ona nienawidzi kołysania! Przycumowała i weszła do „Herkulesa”. Rzuciła maskę na krzesło i oparła się o kadłub, czekając, aż jej oczy przywykną do mroku. Nikogo nie ma. Od razu można poznać, że łódka jest pusta. Porusza się jakoś inaczej. Znalazła nabazgroloną kartkę od Jacka, że poszedł na noc do Kendallów. Świetnie. Najpierw drink, a dopiero potem — prysznic. Znowu zaniosła się kaszlem. Fotografia na ścianie przykuła jej uwagę. Była na niej Roni i jej mąż Gilbert w dniu ich ślubu. Sara odkorkowała butelkę i zagapiła się na zdjęcie. Gilbert był grubawy i nosił okulary. Pociągnęła długi łyk z butelki i odwróciła się plecami do zdjęcia. — Mam lepszy gust niż ty, kochana — powiedziała do Roni. — Popatrz tylko na niego. Lepszych nie wpuszczałam drzwiami dla służby. — Ale mój został — wydawała się mówić Roni. — Nie zostawił mnie z brzuchem. Gdzież to podziewa się Mike?
— Bóg raczy wiedzieć — Sara znowu pociągnęła z butelki. — Ale jego pieszczot nie dało się zapomnieć. Mogłabyś powiedzieć to samo o Gilbercie?
Roni milczała. No i „dobrze. Gdyby Roni jeszcze mogła mówić, Sara przede wszystkim zapytałaby ją, skąd wytrzasnęła Graya. — Sara? — Nie ma mnie — dalej wpatrywała się w Roni. — Dlaczego jesteś tak idiotycznie szczęśliwa? Przecież nie żyjesz. — To ja, Sam. Sam? — Sam! — zatkała butelkę i wyjrzała na pokład. Naprawdę to on — mały, łysy i brodaty. — Niech cię gęś kopnie. Sam! Nie widziałam cię całe lato.
Sam uśmiechnął się. — Wyjeżdżałem do George’s Bank na ryby. Dziś rano wróciłem. Wpadłem zobaczyć, jak wam leci. — Świetnie — chwyciła go za rękę i wciągnęła do środka. — W samą porę. Nie będę musiała pić sama. — Taka młoda kobieta jak ty miałaby pić sama? — uniósł jedną brew. —Wstyd! Muszę ci pomóc. Jestem przecież dobrze wychowany. Do picia używam filiżanki! — Dzięki Bogu! — roześmiała się. Usiedli przy stole. Butelka stała po środku. Sam wskazał głową dok. — Gdzie są wszyscy? Same pustki. — Szukają roboty. Mnie się udało dostać pracę w mieście. Prawie wszyscy wyjechali do Marblehead albo Ouincey — do doków albo na budowę. — Sara była wstawiona i drinkiem, którego wypiła przedtem, i radością z widoku Sama. — Tak się cieszę, że cię widzę. Całe lato siedzę tu prawie sama. Tylko z dzieciakami. Znowu podniósł brew. — Dzieciaki? Narozrabiałaś? Odpowiedziała uśmiechem. — Prawie wcale — nagle przypomniała sobie i uśmiech zwiądł jej na twarzy. — Kiepskie wieści, Sam. To się stało, jak wyjechałeś. Moja siostra i szwagier — no, więc… byli na Maxwell Station w czasie zamieszek — uśmiechnęła się słabo i wzruszyła ramionami. — Jej dzieciak i jego… hm… niańka zamieszkali ze mną. — Saro, tak mi przykro. — Sam ujął jej ręce w swoje. — Tak — odwróciła głowę. — Ciągle coś takiego się przydarza, nie? Innym ludziom — potrząsnęła głową. — Wiesz, jeszcze ciągle nie potrafię w to uwierzyć. To już kilka miesięcy, a ja dalej czekam, że się nagle zjawią — podniosła rękę i pozwoliła jej opaść bezradnym gestem. Wzruszyła ramionami i mocno ścisnęła jego ręce. — Ale to świetnie, że cię widzę, Sam. Pociągnęli po łyku. Sam rozejrzał się. — A gdzie oni są? Sara podrapała się w głowę. Pal diabli prysznic! Wolała pogadać z Samem. Odpaliła papierosa od niedopałka poprzedniego. Sam patrzył na nią bez słowa. — Jack został na noc u Kendallów. Ira wyszedł z Grayem.
— To… ta jego niańka? — Aha. — Zachichotała. — Ma dziewięć stóp wzrostu i wygląda jak nosorożec z ośmioma rękami Moja siostra wynalazła kosmitę na niańkę dla Iry.
— O rany.
Jego wielkie oczy zalśniły w mroku jak oczy sowy. — O rany — powtórzył. — Na Maxwell Station musiał być niezły dom wariatów. — Wystarczający, żeby zabić ich oboje. — Nie mów tak. Chwyciła butelkę i wysączyła resztkę rumu. — Ty nie wiesz, jak to jest Ja… Roni była moją siostrą. Wyjechała i niewiele się kontaktowałyśmy, ale zawsze… a teraz nie ma jej. Zabili mi ją. Sam wzruszył ramionami. — Tam musiało być naprawdę okropnie. Czytałem, że mieli coś takiego, co się nazywa gnicie płuc. — No i… dostaję nagle ten głupi teleks z Maxwell Station, że Gilbert i Roni zginęli w „zajściach”. Musiałam zażądać wydania zwłok. Musiałam ich pokwitować, jakby byli jakąś cholerną paczką. I Irę. I Graya. A potem ten pogrzeb… (Gray górował nad żałobnikami i ciągle jakby miał do niej o coś pretensje. Ira wtulał się w jego nogi, szukając pociechy). Łzy popłynęły jej po policzkach. — Odesłałabym go w cholerę, ale… on jest w testamencie. Rozumiesz? Muszę go trzymać, bo inaczej nie dostanę nieruchomości Gilberta i Roni — znowu wzruszyła ramionami. — Niewiele tego, ale zawsze. Sam sięgnął przez stół i wziął ją za rękę. Zamilkła, jakby ją uderzył. Co ona wygaduje? Uśmiechnęła się przepraszająco i potrząsnęła głową. — Trochę się upiłam, Sam. — Cii, Saro. Już dobrze. Nagle uświadomiła sobie, że płacze, i niezdarnie wytarła oczy kułakiem. — Jezu, Sam. Przepraszam. Sam wsunął się głębiej w cień. Widziała tylko słaby blask jego oczu.
— Nie ma sprawy. Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. W końcu Sara wysunęła rękę z jego dłoni. — Wiesz coś o kosmitach, Sam? — Nic a nic. Wstała i przyniosła po szklance wody sodowej. Na razie starczy picia.Nie protestował. — No cóż — sączyła wodę. Bąbelki łaskotały ją w nos. Siłą powstrzymywała się, żeby nie kichnąć. — Gray jest przybyszem z Kosmosu. Niewiele o nich wiem. Podobno są świetnymi robotnikami, ale w naszych okolicach nie ma ich wielu. Za mało roboty, albo co… Wszystko, co wiem o Grayu, to tyle że Gilbert i Roni gdzieś go znaleźli i teraz należy do nich. — Nic o tym nie wiem. Ale w Bostonie jest mnóstwo kosmitów. Są sprawdzeni i podobno bezpieczni. Graya też na pewno sprawdzono. — Chyba tak. Chciałabym o nim więcej wiedzieć. — Roni powierzyła mu syna. — Sam uśmiechnął się.— To już jest coś. Kiwnęła głową. Sam właśnie otwierał usta, żeby coś jeszcze powiedzieć, ale usłyszeli ciężkie kroki na nadbrzeżu. W tej samej chwili „Herkules” zadrżał w posadach. Na pokład wszedł Gray. Niósł śpiącego Irę. Kabina była tak niska, że musiał przesunąć chłopca dwa poziomy ramion wyżej i iść na trzech dolnych parach, żeby się zmieścić. — Usnął — powiedział cicho. — Sara skinęła głową. Butelka stała na wierzchu i kobieta poczuła się nieswojo, z resztą jak zwykle w obecności Graya. Kiedy zaniósł chłopca do jego pokoju, otworzyła okienko i wyrzuciła flaszkę do wody. Głupi gest, ale poczuła się trochę lepiej. Gray wrócił. — Czy jest coś dla mnie do roboty? — zapytał dudniącym głosem. — Nie — wyszeptała. (Dlaczego ciągle szepcze?) — Nie — powtórzyła głośniej. — Gdzie byliście cały dzień? — Badaliśmy wrak, tu niedaleko. Wrak. — Chryste Panie! Oglądaliście „Hesperusa”? To świństwo ma ze dwadzieścia lat. Jest niebezpieczne. Własnemu dziecku nie pozwoliłabym tam chodzić. Ani Irze. Zostawcie wrak w
spokoju. Słyszysz? — Słyszę — powoli skinął głową i wyszedł. Słyszeli, jak idzie na dziób i kładzie się. Przez blisko minutę Sam i Sara patrzyli na siebie w milczeniu. — Teraz rozumiem — powiedział Sam. — No, cóż… Jack też robił podobne rzeczy. — Wiem. Ale ich obu tam, na wraku … to przerażające. I tak całe lato… Roni — myślała Sara — biedna Roni — nie wiedziała dokładnie, czy biedna dlatego, że nie żyje, czy dlatego, że żyła z Grayem u boku. — Słuchaj — zaczął Sam. — W moim doku pełno teraz obcych. Ludzie z Nowego Jorku i Jersey. Przyjadę tutaj. Nie będziesz taka sama wśród obcych. — Sam, tak bym chciała…— Patrzyła na niego i poczuła powiew domu. — Załatwione. Jutro tu będę — wstał. — Muszę iść. Od jutra mam nową pracę. Sennie kiwnęła mu głową, odprowadziła na pokład i pomachała na dobranoc. Księżyc już wzeszedł. Zobaczyła nieruchomego Graya na tle oświetlonego srebrnym blaskiem pokładu. Cały składał się z fałd i linii przypominających pajęczyny. Sara przeszła obok niego. Nie poruszył się.
Obudziłem się nagle. Koło łóżka siedziała mama. Dotknęła mojego czoła — dlatego się obudziłem. — Cześć — powiedziała miękko. — Jak się czujesz? — Samotnie. Dlatego poszedłem na wrak. Czy bardzo się martwiłaś? — Nie bardzo. Gray był z tobą. — Aha — potarłem oczy. — Kiedy wrócisz? — Nie mogę wrócić. Wiesz o tym. — Ale jesteś tu, prawda? Uśmiechnęła się i nie odpowiedziała. Też się trochę uśmiechnąłem. Nie mogłem się nie uśmiechać, kiedy ona się uśmiechała. — Tęsknię za tobą — znowu zachciało mi się płakać.
— Ja za tobą też. Czy jesteś grzeczny, tak jak cię prosiłam? Jak tam Gray? Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc tylko wzruszyłem ramionami. — Sama wiesz. Trudno zgadnąć, co myśli. — A jak myślisz, co? — Nie wiew — znowu wzruszyłem ramionami. — Chyba nie lubi cioci Sary. Ona jego nie lubi. — Aha — zamyśliła się. — Musisz się nim opiekować. — Mamo — powiedziałem — to Gray się mną opiekuje! Musisz wrócić, żeby się nim zająć. — Mówiłam ci, że nie mogę. Zatroszczysz się o niego? Nie wierzyłem, że mi się to uda, ale bardzo chciałem. — Dobra. A potem już jej nie było. Ciotka Sara zapukała do drzwi. — Złotko? — otworzyła drzwi i zajrzała. — Rozmawiałeś z kimś? Kaszlała zupełnie jak mama. Przez chwilę było tak, jakby mama wróciła na dobre. Ale poczułem zapach dymu zamiast słodkawego zapachu bagna i od razu wiedziałem, że to tylko ciotka Sara kaszle od papierosów, a nie mama jak zwykle, zanim poszła spać. Nie miałem ochoty akurat teraz z nią rozmawiać, więc udawałem, że śpię. Widziałem, że obserwowała mnie przez dłuższą chwilę, potem zamknęła drzwi i też poszła spać. Jack wrócił rano, zanim zdążyła wyjść z domu. Był nerwowym chłopcem o zwinnych ruchach. Wszystko chwytał w lot. Życie traktował na luzie. Sara patrzyła na niego, gdy, pogwizdując, zbliżał się do „Herkulesa”. Nie mogła powstrzymać uśmiechu. Wykapany Mike: dzika irlandzka uroda, bystry uśmiech. Kiedy jej dotykał… Potrząsnęła głową. Mike odszedł czternaście lat temu. — Cześć, mamuś. — Cześć, synu. Jak Kendall? — W porządku. Jest coś do jedzenia? Przytaknęła. — Gray jeszcze tam jest? — Nie sprawdzałem — wyszperał jabłko z szafki. — Kiedy się pozbędziemy tej poczwary? — Nie mów o nim w ten sposób.
Jack uniósł oczy ku niebu. Sara roześmiała się i zerknęła na zegarek. — Rany! Muszę pędzić do pracy. Trzymaj się. Zdjęła swój hełm z gwoździa na ścianie i szybko wyszła. Kiedy podeszła do łódki, woda obok zawrzała. Sara wrzasnęła i cofnęła się o krok. Gray wynurzył głowę i przytrzymał się nadbrzeża. — Przepraszam. — Jezusiczku! — weszła do łódki. — Co ty wyprawiasz? — Naprawiam dok. — O Jezu! — zapaliła silnik i ostro ruszyła do Bostonu.
Budynek banku nie był jeszcze w połowie gotowy. Jeszcze trzysta pięter. Wiatr zawodził między stalowymi belkami jak stado wilków. Uśmiechnęła się, idąc po stalowej siatce do rogu, gdzie zostawiła palnik. Nad nimi rozkraczył się dźwig jak ogromny pająk. Służył jako dźwig, miejsce odpoczynku i kręgosłup budynku. Po zakończeniu budowy górna część dźwigu — kabina, bloki i maszyneria — zostaną rozmontowane i wysłane na inną budowę. Szkielet zostanie jako .część konstrukcji. Za jakiś miesiąc lub dwa jej zadanie — spawanie belek — będzie skończone. Stal stosowano tylko do sto pięćdziesiątego piętra. Wyżej szły kompozyty. Lubiła być tu na górze. Lubiła łączyć nagie kości budynku. W Bostonie od zawsze trwała wielka budowa i rozbiórka. Fitzpatrick — jej szef — był siódmym z kolei Fitzpatrickiem w związku metalowców. Jezu — pomyślała. — Jakie to uczucie? Twój ojciec, twój dziadek, każdy Fitzpatrick wstecz aż do Wojny Domowej. Może jeszcze dalej. Jak gigantyczny łańcuch! Boże! To by mi się podobało. Więź z taką rodziną. Lubiłabym mieć braci i wujów, i siostry… — Hej, Sara! Sara była tak zaskoczona, że o mało nie straciła równowagi. Goś takiego nie zdarzyło jej się od przeszło dziesięciu lat. Odwróciła się. Po stalowej siatce podłogi szedł ku niej Sam. — A więc to jest ta twoja nowa praca! — krzyknęła. — A jak! — Świetnie! Sam puścił do niej oko, opasał się liną zabezpieczającą i wciągnął na górną belkę. Może jej życic się odmieni. Przechyliła się przez narożnik i spojrzała w dół na Boston. Był jasny, słoneczny dzień. Blask odbijał się i załamywał wielokrotnie we wszystkich szybach przeszklonych budynków. Sara z przyjemnością patrzyła na zwariowaną szachownicę luster. Może i Sam polubi ten
widok. Fitzpartick krzyknął coś do nich, pokazując palcem w dół. Pierwsza belka właśnie wjeżdżała na górę. Kilku robotników z młotami przygotowywało się, żeby wbić ją na miejsce. Sam przesunął się bliżej w stronę dźwigu. Postała za nim uśmiech i włączyła palnik.
Wstałem i poszedłem do kuchni. Jack już tam był. Nie za bardzo go lubię. On pewnie żywi pęd moim adresem podobne uczucia. Przypomina mi dzieciaki naszego szefa. Zawsze wyglądały tak, jakby mogły robić, co im się żywnie podobało. Zawsze były czyste — nawet kiedy czymś się ubrudziły, można to było sprać. Nie tak jak to szare paskudztwo tworzące bagna wokół stacji. Trzeba to było zmywać alkoholem, a potem od samego zapachu robiło się człowiekowi mdło. Przy ich domach znajdowały się chodniki, koło naszych — błocko. Tak to właśnie było. Pamiętani tylko to. Gray mówi, że on, mama i tata mieszkali kiedyś na platformie, któTra krąży po orbicie wokół Maxwell Station. Miałem wtedy dwa czy trzy lata. Tam właśnie załoga znalazła Graya. Z mamą od razu przypadli sobie do serca, z tatą też. Ale mnie jeszcze wtedy nie było na świecie. Po moim urodzeniu praca na platformie się skończyła i wkrótce przenieśliśmy się na stację. Moje pierwsze wspomnienia to obraz bagna. Tata zawsze mówił, że to okropne miejsce. I chyba miał rację. Ciągle byłem mokry. I były ślimaki wielkości ludzkiej głowy, które potrafiły odgryźć ci kawałek ciała, jeśli nie uważałeś. Powietrze też było kiepskie. Stale brakowało tchu, chociaż wszyscy mówili, że powietrze jest w porządku. Na Ziemi — to co innego: powietrze jest dobre. Ale tam też było nieźle. Można było się schować przed ludźmi na bagnach. Można było łowić ryby i pływać. I panowała cisza. Tu zawsze słychać ten pomruk miasta. Jack nie odezwał się do mnie. Ledwo się odsunął, żebym mógł przejść. Wyszedłem na pokład, szukając Graya. Chciałem mu powiedzieć, żeby nic nie mówił o wraku. Gray jest w porządku, ale jak go nic poprosisz, to nie potrafi dotrzymać sekretu. W tym akurat jest głupi. Nie było go na pokładzie ani nigdzie w pobliżu „Herkulesa”, więc wróciłem do środka. — Nie widziałeś gdzieś Graya? — starałem się być uprzejmy. Jack nic odpowiadał. Szarpnięciem otworzył lodówkę i wyciągnął mleko. — Słyszysz? — Słyszałem. Nie jestem głuchy. — Widziałeś go? Spojrzał na mnie. — Nie wiem, gdzie jest ta poczwara.
W domu od razu bym mu dołożył. Ale w domu nikt nigdy nic nazwałby Graya poczwarą. Nie pasowałem tu. Nigdy. I nigdy nie będę pasował. Patrzył na mnie jak na robaka. — Ty też jesteś poczwarą. Dlaczego sobie nie pójdziesz? Hę? Dupku? Chcę znowu żyć. Wynoś się — było nam tu świetnie, zanim się zjawiłeś. Chciało mi się płakać. — Może i pójdę — wrzasnąłem i wybiegłem. Przez dok, na bagno. Ale zaraz zwolniłem. Aż tak strasznie nie chciało mi się płakać. Tu przynajmniej było prawie jak w domu. Przypomniało mi się jajo. Ruszyłem w stronę wraka. W połowie drogi przypomniałem sobie o obietnicy. Właściwie, to nie powiedziałem „przyrzekam”, ale i tak dałem Grayowi słowo. W tym rzecz, że Gray wiedział, co robi, kiedy mnie o to prosił, i ja też dobrze wiedziałem, co mówię, kiedy mu obiecałem. Zatrzymałem się i przysiadłem na kamieniu. Nie miałem dokąd pójść. Czułem się biedny i zagubiony. Zaraz też przyszedł tata i usiadł koło mnie. Chętnie bym się do niego przytulił, ale bałem się, że zniknie. On nie tak bardzo był, jak mama. — Chyba stąd ucieknę — powiedziałem. Westchnął, oparł łokcie na kolanach i przesunął okulary na nosie jak zawsze, kiedy nad czymś myślał. Tak samo zachowywał się tej nocy, kiedy Boss Skaldson powiedział, że będzie strajk. — Nie możesz zostawić rodziny. — Rodzina! — grzebałem patykiem w ziemi. — Oni mnie nie chcą. Do lata nawet ich nigdy nie widziałem. — A jednak to teraz twoja rodzina. Rodzina musi cię przyjąć, kiedy nie masz dokąd pójść — zakaszlał i wypluł coś za siebie. Wbiłem wzrok w ziemię. — Chcę, żebyście z mamą wrócili. — Wstałem i odszedłem parę kroków. — Dlaczego musieliście iść i dać się zabić? — Bo tak było trzeba, Ira. Były powody… — Rodzina! Ty i mama uciekliście i zostawiliście mnie z Grayom. Rodzina. — Ira…
— Gray jest całą moją rodziną. Odwróciłem się. Zniknął. Został tylko wiatr. — Przepraszam — powiedziałem cicho. — Nie chciałem. — Czekałem jeszcze długo, ale nie wrócił. Kiedy dopłynęła do doku, Sam właśnie malował przedni pokład. — Hej! — zawołała z daleka. — E! — przechylił się przez reling. — Szykuje ci się kłopot. Przyholowała łódkę bliżej, tak żeby nie musiał krzyczeć. — Z Grayem?
— Chyba nie. Jack i Ira. — Pokręcił głową. Ira wyleciał dziś rano jakby go kto gonił — wściekły, rozumiesz? Wrócił jakąś godzinę temu z podwiniętym ogonem. Smutny dzieciak. Szarego nie było cały dzień.
— Hmm. — Wydaje mi się — rzucił jej szybkie spojrzenie, ale zaraz znowu odwrócił wzrok — że Jack nie jest dla niego zbyt miry. Sara namyślała się chwilę. — Muszę wracać do domu — powiedziała nagle. — Taa… a ja muszę skończyć przedni pokład, zanim zrobi się za zimno. Farba mi nie wyschnie — odszedł, gwiżdżąc jakąś smętną melodię. Przycumowała łódkę i poszła w kierunku wejścia na pokład. Dzielił ją jeszcze od niego spory kawałek, gdy usłyszała klaśnięcie i krzyk Iry. Jack krzyczał coś niezrozumiałego. Nagle woda koło łodzi buchnęła jak wulkan i na pokładzie pojawił się Gray. Ruszył do środka szybciej niż mogła to sobie wyobrazić. Sara puściła się biegiem. Z pokładu usłyszała głos Graya. — Przestań mówić w ten sposób. — A to dlaczego, poczwaro? Hę? — wrzasnął Jack. Zatrzymała się w pół kroku. — Bo znęcasz się nad kimś, kogo kocham — powiedział Gray po krótkim namyśle.
Przez minutę nie było nic słychać, a potem Jack zaszlochał. Wbiegła do środka. — Co się tu dzieje? Jack podbiegł i przytulił się do niej. — Jack, czy on cię skrzywdził? Co się dzieje? Gray nie poruszył się. Ira spojrzał na niego, potem na Sarę. Jack odsunął się. Zobaczyła ślad uderzenia na jego policzku. — Czy… Gray ci to zrobił? — zapytała cicho. Nie odpowiedział. — Jeżeli skrzywdzisz moje dziecko — powiedziała cichym, strasznym głosem — jeżeli tylko dotkniesz mojego syna… To popamiętasz. — Ja to zrobiłem — odezwał się Ira. Jego twarz była spokojna, chociaż biała jak papier. — Czy to prawda? — spojrzała na Jacka. Kiwnął głową. — Dlaczego? Ira wsadził ręce w kieszenie. Plecy miał zgarbione. — Nazwał Graya poczwarą. Nie pierwszy raz. Patrzyła na niego. Potem na Jacka. Potem znów na Irę. W końcu zwróciła się do Graya. — Wszystko jedno, mówiłam poważnie. — Wiem — powiedział Gray.
Następnego dnia wyszliśmy z Grayem jeszcze przed świtem. Byłem gotowy do ucieczki. Mogłem to zrobić zaraz po kolacji, ale Gray powiedział, że to kiepski pomysł. Opowiedziałem mu, co mówił tata, a on przypomniał mi o trzech miłościach. Do cholery, odkąd pamiętam, wiercił mi dziurę w brzuchu tym kosmickim tekstem. Nie możesz porzucić rodziny — mówił: Rodzina.
W drodze do wraka Gray nie odzywał się. Nie miałem pojęcia, o czym myśli, ale wiedziałem na pewno, że nad czymś rozmyśla. Pewnie o Sarze i Jacku.
Od przedwczoraj jajo dwukrotnie urosło. Smugi na skorupie zniknęly. Na pewno w środku rosło coś wspaniałego. Zastanawiałem się, co to może być.. Z Graya nie miałem wielkiego pożytku — nawet nie próbował zgadywać. Zawsze mnie to wkurzało. Odzywa się tylko wtedy, gdy jest pewien. I cóż z tego za przyjemność? Jajo było takie piękne! Połyskiwało złoto–srebrnym blaskiem, szarości zmieniły odcień na bardziej błękitny. W środku musiało znajdować się coś naprawdę pięknego. Marzyły mi się smoki i gryfy, a jeśli już nie któryś z nich, to i tak będzie to coś dziwnego i niezwykłego. A może by to sprzedać? Moglibyśmy wtedy kupić bilet i wydostać się stąd. Nawet na Maxwell Station było lepiej! Pomogłem Grayowi okryć jajo szmatami. Potem usiedliśmy i długo patrzyliśmy na ocean. — Chciałbym stąd uciec. — Chciałbyś znowu być z rodziną — odparł. Prawie się rozpłakałem. Byłem taki samotny. Z nim to tak zawsze! Ledwo zdążyłem pomyśleć, że wszystko już miałem jasno poukładane w głowie, on wyskakiwał z jakąś tego typu prawdą i wszystko psuł! — Czy pamiętasz o trzech miłościach? — zapytał cicho. Znam to na pamięć! Od kiedy nauczyłem się mówić. — Ty znowu swoje? Kochać rodzinę, kochać pracę, kochać obowiązek. — Właśnie — mruknął — i zawsze w tej kolejności. Wzruszyłem ramionami. Czułem przez skórę, że to, co zaraz powie, nic spodoba mi się. Ale nic nie powiedział. Po prostu patrzył w ocean. — W piątek muszę iść do Miller’s Hall. Pójdziesz ze mną? — Do ośrodka kosmitów? Poważnie? — Jasne. Kiwnął głową. — Będziemy musieli wyruszyć przed świtem. Wstaniesz tak wcześnie? — Też pytanie!
Sam stał na belce. Lina zabezpieczająca ciągnęła się aż do kabla dźwigowego. Jest taki filigranowy
— pomyślała Sara. Nie stanowiło to najmniejszej przeszkody dla Sama, który bez jakiegokolwiek wysiłku uniósł czternastofuntowy młot wysoko w górę i uderzył nim z rozmachem w krawędź belki. Zadźwięczała jak stalowy dzwon i przesunęła się jeszcze kawałek między dwie poprzeczki. Nie wyglądał na takiego siłacza. Niespodziewanie uśmiechnął się do niej. — Hej, panienko — zawołał cicho. Obejrzał siatkę poprzecznych belek konstrukcyjnych, wciągnął się na górę i przeszedł na drugi koniec belki. Wśród wież znowu zadźwięczał dzwon. Sara zapaliła papierosa, obserwując przelatujące dołem ptaki. — W porządku. Sprawdź u siebie. Kiwnęła głową, podciągnęła się na krawędź obramowania i zmierzyła kąt. — Tutaj wszystko gra. — No to przyspawaj tę cholerę. Opuściła maskę i włączyła palnik. Trzy spawy na jednym końcu, maska w górę i trzy następne z drugiego końca. — Zejdź, to odpoczniemy — uśmiechnęła się i zaciągnęła papierosem. Z uśmiechem zeskoczył z belki jak tańczący elf. W południe przyszedł do niej ze swoją śniadaniówką i razem zjedli lunch, obserwując słońce odbijające się w szybach budynków. — Wiesz, dlaczego lubię piątek? — odezwał się w końcu. — No, dlaczego? Zatarł ręce. — Wypłata. Mogę kupić cały świat! — Wątpię. Nie za takie pieniądze — parsknęła śmiechem. — Cóż… to moja pierwsza wypłata — Sam wzruszył ramionami i powędrował w kierunku portu. — A co byś powiedziała na kolację? — Kolację? — poczuła nagły poryw wiatru. Nie było jej zimno, ale wyraźniej odczuła dotyk powietrza na skórze. — Co masz na myśli? — Nie wiem — nalał sobie kubek kawy z termosu. — Lato było takie długie… Ja byłem na rybach, ty — tutaj. Dobrze by mi zrobiło towarzystwo. Wiesz, co to znaczy gadać o łowieniu ryb przez trzy miesiące?
Zaśmiała się z ulgą. Ale była też lekko rozczarowana. — Muszę wracać do domu. Dzieciaki będą się martwić, jak się nie pojawię. — Gray mógłby się nimi zająć. — Gray… — zaczęła zbierać resztki jedzenia z powrotem do śniadaniówki. — Kiedy mogę tego uniknąć, wolę, żeby nie kręcił się koło moich dzieci. — Hej — pojednawczo dotknął jej ramienia. Podniosła wzrok. Uśmiechał się. — Żartowałem — powiedział łagodnie. — Mhm — teraz i ona uśmiechnęła się słabo. — Kiepski dowcip. — Cóż, jestem upośledzony na umyśle. Nic dziwnego po trzech miesiącach we flocie rybackiej. — Ale — powiedziała wolno — i tak nie mogę iść. Muszę wracać do domu. Nie mówił nic przez dłuższy czas, a Sara nagle zapragnęła dotknąć jego policzka, poczuć gładką skórę z młodym zarostem. Policzek mężczyzny. Dawno już nie dotykała skóry mężczyzny. Ani kobiety. Przytulała i dotykała tylko Jacka czy Irę. Ale z nikim nie dzieliła dotknięcia… — Mogłabyś przyjść do mnie na kolację — powiedział. Oczy miał jasne, a twarz napiętą od skrywanego śmiechu. Nie mogła się nie uśmiechnąć. — Masz zamiar zrobić mi kolację? — A jak! — zatarł ręce. — Mam jeszcze coś ze starych zapasów: błękitka i jeżowca. Znam faceta na pirsie, z którym mógłbym zamienić je na homara. Jeżeli nie lubisz, to może mógłbym… Sara dotknęła jego ramienia. Przerwał, popatrzył na jej rękę, potem na nią. — Czy to oznacza „tak”? — Boże. Ty… — wyrzuciła ręce w górę. — Kolacja. Lepiej zabierzmy się do roboty, bo Fitzpatrick oboje nas wyleje.
Miller’s Hall nazwano tak na cześć faceta, który pierwszy natknął się na kosmitów po ich lądowaniu w Princetown. Naprawdę to wcale tam nie wylądowali. Kilku z nich tylko wysiadło z pojazdu, żeby zapytać o drogę do Bostonu. Tak mówi historia. Gray twierdzi, że było trochę inaczej, że naprawdę nikt nie wiedział, co jest grane i o co by ludzi nie pytali, mogło brzmieć jak prośba o wskazanie drogi, ale faktycznie chodziło o coś zupełnie innego. W każdym razie facet nazywał się Miller. Kendall podwiózł nas do stacji Wellington i stamtąd do centrum pojechaliśmy metrem.
Nigdy przedtem nie byłem w śródmieściu. Miller’s Hall znajduje się po przeciwnej stronie ulicy niż North End, gdzie mieści się stary kościół. Gray opowiedział mi o nim i o tym facecie, który przeniósł światło przez całe miasto, dając ludziom ogień. Niedaleko jest Customs House. Gray mówi, że nazywają go też Bramą na Zachód. Nigdy nic podobnego nie czytałem, ale może on czytał. Budynek zaprojektowali kosmici, więc nie wygląda na zamieszkany przez ludzi. A jednak żyje ich tu kilkoro. Paru poznałem. Jedna strona wygląda, jakby się stopiła, a druga wystrzela wysoko w górę jak ostro zakończona iglica. Jest to ogromna budowla, zajmuje blok między czterema ulicami i ma ze czterdzieści pięter wysokości. Jeszcze większy, prawie dwustupiętrowy budynek misji dyplomatycznej znajduje się daleko za Long Wharf w porcie, ale to tutaj kosmici odpoczywają. W drodze starałem się wyciągnąć od Graya, po co tam jedziemy. Nie odpowiadał, wydawał z siebie to jego brzęczenie. Zawsze tak robi, kiedy nie ma ochoty odpowiedzieć na jakieś pytanie. — Nie to nie — rozzłościłem się. — Ale chodzi o jajo, tak? Przynajmniej tyle mi powiedz. Zatrzymał się, podniósł mnie do góry, tak żebym mógł patrzeć mu prosto w oczy. Przez minutę nic nie mówił, aż strach mnie obleciał. Nigdy przedtem się tak nie zachowywał. Naraz wydał mi się tak bardzo inny. Zacząłem się zastanawiać, że może powinienem był zostać na „Herkulesie”. — Czy ty mi ufasz, Ira? — zapytał dziwnie cicho. — Jasne. — To bardzo ważne. Nie wspominaj ani słowem o tej rzeczy cały dzień. Ani na ulicy, ani w tym budynku, ani w pociągu, ani na łódce w drodze do domu. Nigdzie. Dopóki ci nie pozwolę. Rozumiesz? (Tata stał za nim i kiwał głową). Okropnie mnie to rozzłościło, że we dwóch sprzysięgli się przeciw mnie. — Jeżeli to taki okropny sekret, dlaczego nie zostawiłeś mnie w domu?! Milczał dłuższą chwilę. — Zdobywamy informacje. Niektóre mogą mieć coś wspólnego z jajem. Inne nie. Spekulacje są zbędne. Ale ponieważ we dwóch wylęgamy jajo, dotyczy to także ciebie. Masz prawo być tutaj. — No, już dobra — walnąłem go w ramię. — Już dobra, nie musisz się tak napinać. — Dalej nie rozumiesz. To ważne, żebyś się nie odzywał. Nie chcę cię straszyć, a sam już nie wiem, jak ci tłumaczyć. Mogę cię tylko prosić. I jeszcze jedno: nie wykazuj się zbyteczną wiedzą. Znasz mój język, znasz Lingwę — nauczyłem cię. Musisz to ukryć. Postawił mnie na ziemię i weszliśmy do środka. W hallu było dwudziestu — trzydziestu najdziwniejszych kosmitów. Żaden z nich nie zwrócił na nas większej uwagi — pewnie byliśmy tak samo dziwni dla nich, jak oni dla nas. Ale już samo wnętrze
wydało mi się niezwykłe. Składało się z samych okien. Ze wszystkich stron były okna ukazujące port z wysokości jakichś dwudziestu metrów. Obejrzałem się na drzwi, przez które weszliśmy — też były szklane i wychodziły na ulicę. — Co to za okna? Hologramy? — spytałem. — Nie, okna. —Gray potrząsnął głową. Przez chwilę patrzył na nic, a potem znów odwrócił głowę do mnie — przy budowie Miller’s Hall zastosowano N–przestrzeń. Niewielki kosmita, niższy ode mnie, zbliżał się w naszą stronę. Zatrzymał się przede mną, cały taki pokurczony i jakby zdeformowany. Miał brązową, pomarszczoną skórę i ogromne niebieskie oczy ciskające gromy. W końcu opanował się i wlepił we mnie wzrok. — Na co się tak gapisz? — wykrztusił. Znowu się wściekłem, ale przypomniało mi się, co obiecałem Grayowi. — Na nic. Przez chwilę chrząkał i pokasływał. — Na nic. Mówi, że na nic. Zbliżył swoją twarz do mojej tak, że prawie dotykaliśmy się nosami. Widziałem tylko te wielkie, niebieskie oczyska. — Nic. Powiedz, no, pokurczu, wierzysz we wróżki? — Nie — mruknąłem. — Ha! — wykrzyknął i odskoczył ode mnie, śmiejąc się i klaszcząc w dłonie. — Cwaniaczek! Ha! — oddalił się, klaszcząc. Popatrzyłem na Graya, a on na mnie. — Co to było? — Nie przejmuj się. On cię lubi. — Skąd wiesz? — chwyciłem jedno z jego niższych ramion. Nagle poczułem się nieswojo. — Nie zjadł cię, nie? Popatrzyłem mu w twarz. Nawet nie mrugnął. Walnąłem go w ramię. To był dowcip. Świetny żart! Jak i to jego imię. Wszyscy kosmici są szarzy. I żaden z nich nie ma ludzkiego imienia, tylko Gray. Nazwać się specjalnie takim imieniem, jakie mógłby przyjąć każdy kosmita, to był właśnie jego dowcip. Wściekłem się, że sobie stroi żarciki właśnie teraz, chociaż dziesięć minut temu ostrzegał, żebym
siedział cicho. Potem przyszło mi na myśl, że może w ten sposób stara się mnie podtrzymać na duchu po tym wszystkim, co mi naopowiadał. Może nawet i to wszystko zaaranżował. Znowu walnąłem go w nogę. Długo jechaliśmy windą na szczyt wysokiej części budynku. Stąd było widać wszystkie wysepki, różne budynki w porcie, poduszkowce. Patrzyłem na miasto tam, w dole i widziałem wszystkie kanały Back Bay i wszystkie łódeczki i kajaki, które wyglądały jak ludzie na ulicy. Gray przyglądał mi się. — Sto lat temu to były ulice, a nie kanały. — Rany boskie, co się stało? — Boston zatonął. I dalej tonie. Kiedyś była tu woda. Zrobili tamę ziemną na rzece i tak powstała Back Bay. Kiedy przypłynęła „Mayflower”, Boston był prawie wyspą — wskazał na wodę w zatoce i mury opasujące pierścieniem centrum. — Mury stoją na konturze dawnego Bostonu. Granice wyznacza się na nowo. Patrzył na mnie. Zmarszczyłem nos. — Ha, ha, ale dowcip. Wzruszył ramionami i poprowadził mnie długim korytarzem. Po obu jego stronach znów umieszczono okna. Po jednej stronie — port, po drugiej — miasto. Ale teraz widoczne z drugiej strony. Ulice z wielkimi budynkami, stary Customs House i inne… W następnym pomieszczeniu tylko przeciwległe ściany miały okna, ale za to widać było przez nie ten sam fragment portu. Kręciło mi się w głowie. Te same mewy leciały po obu stronach pokoju. — A to są hologramy? — spytałem, starając się nie patrzeć na nie. — Nie, to tylko okna. Wysokie pomieszczenie przypominało audytorium. Na podłodze leżał miękki dywan i wielkie poduchy, na których siedzieli najrozmaitsi kosmici — zbyt wielu, żeby ich zapamiętać. Przypominało to trochę takie zoo dla ptaków — awiarium, tak się to chyba nazywa — w którym znajduje się czterdzieści albo pięćdziesiąt różnych gatunków ptaków, które ciągle zmieniają miejsce i są jak barwne plamy. Niektóre stoją bez ruchu i rozglądają się wkoło, inne chowają się, a jeszcze inne przelatują ci nad głową jak strzały. Ale nie spostrzega się ich oddzielnie. Wszystkie zlewają się w jedno. Można na to znaleźć sposób. Patrzy się tylko na te nieruchome i odczytuje karteczki z nazwami, czekając na śmigające ci nad głową, starając się zapamiętać nazwy. O tamtych, które starają się ukryć, po prostu się zapomina.
Cóż… tu nie było żadnych karteczek. Spostrzegłem tego małego, który zaczepił mnie w hallu. Przemykał się bokiem i jakby mnie obserwował. Usiedliśmy. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Siedzieliśmy tak jakieś dziesięć minut i zaczynało mi się nudzić. — Co teraz? — Poczekamy. — Na co? Czy Gray coś zaplanował? — Nie jestem pewien. Tylko tyle udało mi się od niego wyciągnąć. Nawet nie próbował zgadywać — jak to kosmita. Zawsze chcą gadać tylko o konkretach. Paranoja! Kilka minut później Gray zaczął mi masować ramiona tak, jak on to potrafi. Odprężyłem się i poczułem się śpiący. Przytuliłem się więc do niego. Był taki ciepły. Zapadłem w sen jak rażony obuchem. Śnił mi się tata. Starał się coś mi powiedzieć, ale go nie słyszałem. Był okropnie podniecony i zdenerwowany. Ciągle coś do mnie wołał, ale chociaż był na drugim końcu pokoju, nie mogłem go dosłyszeć. Obudziłem się. W pokoju wisiało jakieś brzęczenie. Usiadłem i rozejrzałem się dookoła. Wszyscy kosmici patrzyli w jedną stronę — na przeciwległe drzwi. Stał w nich centaur. Tak je nazywają. Nie ten z mitu greckiego, rozumiesz. Nie był to pół–człowiek, pół–koń. Przypominał skrzyżowanie stonogi z przednią częścią ciała modliszki — jakby cały składał się z ostrych krawędzi. Cały poza oczami. Miał wielkie oczy o wąskich jak u kota źrenicach. Wszedł do pokoju poruszając się skokami. Z początku myślałem, że coś z nim nie jest W porządku. Potem uświadomiłem sobie, że centaur porusza się jak postaci w starych filmach. Jego ruchy nie były płynne, ale skokowe, jak poszczególne klatki filmu zatrzymane na ułamek sekundy. Przypatrzyłem się uważniej. Okazało się, że między tymi skokami prawie nie da się zauważyć żadnego ruchu. Zatrzymywał się, patrzył na kogoś z góry — miał blisko trzy metry wzrostu — a kiedy ktoś z drugiej strony coś do niego mówił, w mgnieniu oka odwracał się w tamtą stronę. Był tak szybki, że aż w głowie mi się zakręciło. Przechadzał się, gawędząc z innymi. Przykuwał uwagę wszystkich. Wydało mi się, że zmierza w naszym kierunku, tak jak podchodzi się zwierzynę na polowaniu. Miał takie złowrogie ręce. Przyprawiały mnie o dreszcz. Popatrzyłem na Graya. Obserwował go uważnie. Nie przypominam sobie, żeby kogoś tak uważnie obserwował, nawet mnie! W końcu centaur zbliżył się i spojrzał na nas, ale raczył zauważyć tylko Graya. Wyprostował się i
podszedł. — Stary–o–wielu–imionach — przemówił w Lingwie. — Nie wiedziałem, że tu jesteś. Gray wykonał coś w rodzaju dworskiego ukłonu, nie spuszczając wzroku z centaura. — O, Święty, sam nie mogę uwierzyć własnemu szczęściu. Centaur przysiadł na zadzie jak starzec w fotelu. — Dawno cię nie widziałem. Nie widziałem nikogo z twojej rodziny, od kiedy zniszczyliśmy gniazdo — pół cyklu temu? Może nawet cały cykl? Czy jesteś ostatni z rodu? Gray znowu mu się pokłonił. — Chyba nie, o Święty. Zanim mnie znaleziono, estywowałem prawie dwa cykle. Z powodu zniszczenia mojego gniazda. — Ach — centaur wzniósł ramię i pozwolił mu opaść w lekceważącym geście. — Oczywiście. Czy to twoja maskotka? — zapytał, po raz pierwszy zwracając na mnie uwagę. Szalałem ze zdenerwowania. Starałem się, żeby nie poznał, że cokolwiek rozumiem z tego, o czym mówią, i jaki jestem wściekły, że to coś wymordowało całą rodzinę Graya. Gdybym miał karabin, laser, cokolwiek… I tak nic bym nie wskórał. Z daleka było widać, że on tylko czeka, żeby któryś z nas dał się sprowokować. Z uwagą kontrolował cały pokój. Ostry był. Cholernie ostry. Starałem się, jak mogłem, wyglądać na głupka. — To nie maskotka, o Święty. To mój siostrzeniec. — Jesteś pewien? — Centaur splótł ramiona na piersi, zupełnie jak człowiek, ale wyglądał tak, jakby się czaił. — Jestem, o Święty. Jak twoje potomstwo? Centaur spojrzał na Graya, — Dziękuję. Przywiozłem ze sobą dwie poczwarki i wkrótce będą się przeistaczać. Póki co, nie mam jaj. Szkoda, od dawna mam apetyt na delikatne mięso. Ale żal byłoby wracać do domu w ogóle bez dzieci, więc się powstrzymałem. Już niedługo się przepoczwarzą i staną się dziećmi. Jak ‘] myślisz, czy byłby to wielki wstyd, gdybym wrócił tylko z jednym dzieckiem? — Nie złożyłeś jaj, o, Święty? — Na razie wcale. Próbowałem kilka razy, ale mdłe ciało mnie nie słucha. — Centaur odwrócił głowę całkiem do tyłu, patrzyRIGHT SQUARE BRACKET'7d na coś przez moment, a potem jego głowa wróciła na miejsce z głośnym mlaśnięciem. Myślałem, że zwymiotuję.
— Daj mi swoją poczwarkę. Doskonale ją przyrządzę. Spójrz — pokazał na mnie — to coś nawet nie rozumie naszej mowy. — Nie mogę, o, Święty. — No, daj mi ją w prezencie — wyprężył się cały i wyglądał jak bicz zawieszony w powietrzu. Gray wydał cichy pomruk. Spojrzałem na niego. Wyciągnął wszystkie palce na wszystkich ramionach w kierunku centaura. Wyglądały jak ostrza. — Nie mogę, o, Święty — powiedział cicho. — Proszę o wybaczenie. „ Przez kilka minut mierzyli się wzrokiem. W końcu centaur ustąpił. — To wielki grzech. Ale… może to moja wina. Zbytnio pobłażam swoim apetytom. Może to nie zawsze jest zaletą — znowu gwałtownie rzucił głową. — Muszę już odejść, przyjacielu. Do następnego spotkania. Oddalił się tak posuwiście, jakby miał kółka. — Co się dzieje? — szepnąłem do Graya. — Ciit — schował palce i usiadł z powrotem. — Chcę do domu. Chodźmy stąd. —Objął mnie i przytulił. — Jeszcze chwilę cierpliwości. Nie możemy od razu wyjść. To nieuprzejmie. Siedzieliśmy jeszcze z pół godziny. W końcu Gray wstał. — Teraz możemy iść. W mieście była mgła. Opatuliłem się kurtką. — Jezu, o co tam poszło? Nie od razu odpowiedział, ale rozejrzał się wkoło i przez chwilę nasłuchiwał. — Poszło nam lepiej, niż się spodziewałem. Teraz już chyba możemy rozmawiać. Chodziło o jajo. — Rany! — Gray potrafi czasem być upierdliwy! — To wiem! Kto to był, ten centaur? Po co musieliśmy tu przyjść? Czy on naprawdę zniszczył twój dom… gniazdo, czy jak to się tam nazywa? Powiedz! Gray zadumał się na chwilę. — Ten centaur to… biskup — to jest chyba najlepsze słowo. Spotkałem go zaledwie kilka razy w życiu. Jego rodzina i moja spierały się o pewne terytoria w układzie Maxwell Station. Moja rodzina została zniszczona… albo jeśli nie zupełnie zniszczona, to przynajmniej zmuszona do opuszczenia układu. Nie wiem, gdzie jest teraz. Twoi znaleźli mnie w paśmie asteroidów prawie tysiąc lat po tym wszystkim. Jeszcze zanim się urodziłeś. Myślałem, że nasze jajo może być jajem centaura, ale nie
mogłem tego sprawdzić — wiadomości na ten temat nie są publikowane. Można z nimi o wszystkim rozmawiać, ale nie wolno o tym pisać. Wcześniej udało mi się tylko dowiedzieć, że na ziemi żyje tylko jedna rodzina centaurów — rodzina biskupa. Zadrżałem. — Czy rzeczywiście miał ochotę mnie zjeść? Skinął głową. — Centaury uważają za szczególny przysmak pre–sensytywy. — Pre–sensytywy?
— Centaur ma sztywne zasady stanowiące o tym, kto jest, a kto nie jest istota. Możliwość porozumiewania się na ogół kwalifikuje cię jako istotę.
— Jezu! Przecież mogłem z nim rozmawiać!
— Wiem. — Dlaczego kazałeś mi trzymać to w tajemnicy? — Walnąłem go w nogę. — Mógł mnie zabić! Co za idiotyzm! Szedł dalej. — Gdybyś przemówił, mógłby cię wyzwać na pojedynek w jedzeniu. — Potrafię jeść tak samo dobrze jak on. — Pojedynek w jedzeniu — powiedział wolno Gray — polega na tym, że ten, co przegrywa, zostaje zjedzony. Dla centaura przegrany już z definicji nie jest istotą. — Aha — poczułem się bardzo malutki i zagubiony. — Więc po co w ogóle tam byłem potrzebny? — Nie chciałem, żeby biskup pomyślał, że przyszedłem się mścić. Skoro przyszedłem z rodziną, wiedział na pewno, że nie wybrałem się na wojnę. Mnie też się nie chce umierać, Ira. Po chwili ująłem go za rękę. — Współczuję ci z powodu rodziny, Gray… Nie odzywał się aż do następnej przecznicy. Dopiero, gdy do niej doszliśmy, powiedział: — Oni odeszli.
Wraz z nadejściem wieczoru z kanałów Back Bay do miasta nadciągnęły tumany mgły i przewalały się między ścianami budynków jak zataczający się pijak. Zjeżdżając windą w dół, Sara miała uczucie, że za chwilę zanurzy się w jakiejś cieczy czy wacie, w której z pewnością utonie. Miała spotkać się z Samem na jego łódce około ósmej, ale już teraz musiała się napić. Szybko wyszła z budynku. Słońce zostało wysoko w górze, na dziewięćdziesiątym piętrze, gdzie właśnie skończyła pracę. Tu na dole mgła nadawała miastu charakter nierealnego, sennego widziadła. Drzewa świętojańskie przed
starym Customs House przeświecały przez mgłę przytłumioną żółcią. Wszystkie jesienne barwy wydawały się zgaszone. Górne miasto całkiem zniknęło. W miejscu, gdzie się znajdowała, istniał tylko róg ulicy pełen sklepów z pamiątkami, ulicznych handlarzy i kwiaciarek otulonych i wyciszonych białym oparem. Kupiła precelka na ulicznym straganie, a potem czekała, aż handlarz podgrzeje go w jednym z tych przenośnych piecyków wymyślonych przez kosmitów. Przydałby się taki na „Herkulesie” — pomyślała. Siedziała pod drzewem świętojańskim i wolno, z poczuciem winy, jadła precla. Sam pewnie właśnie gotuje dla niej kolację. Nagle wróciło wspomnienie płonącego Hull. Poczuła w nozdrzach zapach materiałów wybuchowych zmieszany z wonią spalenizny i odorem morskiej wody. Przypomniała sobie, jak zdzieliła jakiegoś człowieka łomem po głowie — ciemne azjatyckie włosy, dzikie oczy i tryskającą z czoła krew — kiedy starał się odebrać jej łódkę. Starała się dotrzeć do domu. Ich jedynego po tych wszystkich latach koczowania na łódkach domu, którego jej rodzice nie chcieli zostawić. Nie chcieli uwierzyć, że muszą zostawić ten dom aż do chwili, gdy było już za późno…gdy znalazła Roni. Poparzoną, mimo złamanej ręki płynącą w sięgającej bioder wodzie. Sara wciągnęła Roni do łódki. Znowu uruchomiła silnik, żeby płynąć do domu, kiedy nadleciały wojskowe samoloty. Zanurkowały i zrzuciły coś — nigdy nie dowiedziała się, co to było — co eksplodowało jak ognista płachta. Chmura ognia ruszyła w ich stronę wrzącą falą. Sara zawróciła motorówkę i ruszyła do przodu na pełny gaz. Płomienie pożerały dom po domu, niskie dudnienie wybuchów goniło ją jak złowrogie echo. Nie zalej silnika! Nie zalej silnika! Łódka wpadła do portu. W dali, na Telegraph Hill gangsterzy odszczekiwali się strzałami. Z Hog Island odezwała się artyleria przeciwlotnicza. Dwa myśliwce zawróciły i odpaliły w jej stronę po jednej głowicy. Sara chwyciła Roni i obie przypadły do dna motorówki. Oślepiającemu blaskowi towarzyszył ryk morza wokół nich. Gorący wicher wyssał z jej płuc resztki tchu. Rozległ się ogłuszający dźwięk, tak głośny, że aż niepojęty. Gdy ‘ przebrzmiał nastała absolutna cisza. — Ogłuchłam? Spojrzała za siebie i nie zobaczyła Hog Island. Nie było jej. Została zrównana z ziemią. Wiatr rozwiał ogień. Został tylko dym. Sara siedziała na ławce w parku, obejmując się ramionami i patrząc przed siebie nieobecnymi oczami. Nawet nie mogła zidentyfikować miejsca, gdzie kiedyś stał jej dom. Tym mniej prawdopodobne było to, że kiedykolwiek odnajdzie ślad rodziców. Upłynęły godziny, zanim udało jej się odszukać „Herkulesa”. Szczęśliwie niewiele ucierpiał. Nie było tu żadnych szabrowników. Może ich zabito. Może oślepił ich wybuch. A może Sara była w tak głębokim szoku, że ich nie widziała. Opuściła Hull w chorym świetle czerwonej tarczy słońca przesłoniętej dymami. Zimny wiatr z południa popychał jacht w stronę Bostonu. Przez całą noc Roni nie odrywała wzroku od Sary, obserwując jej każdy ruch. Sara spojrzała na drzewo świętojańskie nad głową i otrząsnęła się jak mokry pies. Prawie siódma. Wolniutko podniosła się, strzepując z siebie okruchy wspomnień. Przyjdzie: taki dzień, na pewno przyjdzie, kiedy pogrzebie te okropne wspomnienia. Roni dała się zabić… to jeszcze pogarsza sprawę.
— Niech cię diabli, Roni! Nie po to cię z tego wyciągnęłam, żeby zdychać sama jak pies. Ten sam wiatr z południa towarzyszył jej w drodze do domu. Zapaliła papierosa i zajrzała do niewielkiego schowka w łódce. Pod zwojem lin znalazła na wpół opróżnioną butelkę żytniówki. Czy zaczniemy już tutaj? Tak, chyba tak właśnie zrobimy. Zawsze lepiej zacząć wcześniej niż później. Masz zbyt fatalny nastrój jak na kolację, nawet z samym Panem Bogiem, a co dopiero z Samem! O! Tak! Pociągnij sobie zdrowo! Poczuj to głębokie, bolesne ciepło w brzuchu. Jack czekał w „Ilerkulesie”. — Cześć, złotko — powiedziała cumując łódkę. — Jestem. Zdawkowo kiwnął głową. Oparł się o kadłub i w zamyśleniu spoglądał w okno. Cholera! Znowu te humory okresu dojrzewania. — Coś się stało? — Nie. — Sam zaprosił mnie do siebie na kolację. Bez reakcji. — Twoja mama ma dzisiaj randkę! — To dobrze. — Nie spojrzał na nią. Cholera! Z każdym dniem bardziej przypomina swojego ojca. Nie myśleć o Mike’u! Nie! To szuja. Świnia. I już od dawna nie chcę, żeby wrócił. Usiadła koło Jacka i obserwowała go w zmieniającym się z każdą chwilą świetle zachodzącego słońca. Światło i wódka mieszały się i stapiały ze sobą. Ach, Saro, ale przecież ciągle za nim tęsknisz. — Hej, kochanie — powiedziała cicho. Spojrzał na nią tym razem, ale kiedy wyciągnęła rękę, żeby go objąć, poczuła, że cały zesztywniał. — O co chodzi, Jack? Znowu wzruszył ramionami. — Nie wiem. Ciągle o tym myślę. Popatrzył jej w oczy, jakby chcąc się o czymś upewnić. Wydawało się, że znalazł to, czego szukał, bo uśmiechnął się krzywo. — Wszystko będzie dobrze. Idź i baw się z Samem. Znajdziesz mi tatusia?
To był stary dowcip, ale tym razem zabrzmiał niezbyt zabawnie. Lekko klepnęła go w kolano. — Uważaj, co mówisz… Jezu, muszę jeszcze wziąć prysznic. Zostawiwszy Jacka na „Herkulesie”, poszła w stronę „Casey”. Miała na sobie sukienkę! Po raz pierwszy od tylu lat! Założyła nawet kolczyki! Sam ubrał się w marynarkę. Ze sposobu, w jaki się w niej poruszał, wyglądało na to, że także po raz pierwszy od wielu lat! Poczuła się trochę lepiej. Nie odezwał się ani słowem, tylko gestem zaprosił ją do środka, a potem pochylił się i konfidencjonalnie szepnął: — Mam stek. — Mów dalej — zaśmiała się. — Nie, poważnie — pokazał w stronę kuchni. — Idź, zobacz sama. — To całodzienny zarobek! — Stek — rozmarzył się — mięso. Befsztyk. Carne. Le boef. Gruby, soczysty, przypieczony na ruszcie, krwisty… Roześmiała się i dotknęła jego warg, żeby wreszcie zamilkł. Zamilkł, a jej palce zadrżały. Zakłopotana Sara cofnęła je szybko i schowała ręce za siebie. — Nieważne — odezwał się po dłuższej chwili. — Mam go. I będziemy go jeść. W końcu możesz się przystosować. — Jestem przystosowana. Zjedzmy go wreszcie. Potrząsnął głową i wyciągnął ku niej dłonie. — Nie tak prędko. Musimy poczynić przygotowania. Nie możemy obrażać bogów bydła. Usiadła i zaczęła się śmiać. Nie mogła się powstrzymać. Zanosiła się śmiechem i trzymała za brzuch. — To nie był aż taki—świetny dowcip — protestował, uśmiechając się wstydliwie. — A niech cię… — chichotała. — W szkole też mnie tak rozśmieszałeś. Już o tym zapomniałam. — Moja droga, zrujnowałaś moją powagę. — Chryste… Tak się cieszę, że cię znowu widzę. Nic nie odpowiedział. — Podano do stołu. Stek okazał się krwisty. Na ogół mięso bywało twarde jak wiór, dostarczali je z wielkich tuczami na Środkowym Zachodzie. Stek robi się ze zwierzęcia. Z krowy? Nie. Z wołu. Robi się go z wołu. Stek jest drogi. Sam doskonale go przyrządził.
— Smakuje ci? Wydała z siebie nieartykułowany dźwięk i kiwnęła głową. Pół godziny później odsunęła się od stołu i poklepała po pełnym brzuchu. — Jestem zaspokojona. Życie jest piękne. — To jeszcze nie koniec. — Sam pochylił się ku niej. — Niczym mnie już nie zadziwisz. Sięgnął do szafki nad jej głową i wyciągnął butelkę. — A może jednak. Patrzyła na nalepkę szeroko rozwartymi oczami. — Glenfiddich! Jezuniu! Jak długo to przechowujesz? Uśmiechnął się i oparł na stole. — Tata mi dał. Przywiózł ją ze Szkocji parę lat temu. , — Jezu — powiedziała znowu. — Daj spokój. Schowaj ją z powrotem, Sam. — Już za późno — postawił na stole dwie szklanki, — Przecież nie chcesz, żebym pił sam?! Whisky rozgrzała ją i sprawiła, że zachciało jej się spać. Świat zatracił ostre kontury. Sam włączył radio. Nadawali głupawą muzykę rozrywkową. — Nastaw coś innego. Wzięła butelkę ze stołu i czule ją przytuliła. — Masz papierosa? — Nie palę. — On nie pali! — poinformowała butelkę. — Prawdziwy cud z tego Sama. Sam znalazł jakąś stację nadającą jazz. — Teraz lepiej. Zanucił razem z klarnetem. — Mhm — napełniła kieliszki. — Zatańczysz? — zachichotał wstydliwie.
— Jasne. Wstali i kołysali się w rytm muzyki. Tak dobrze czuł się w jej ramionach. Był tak blisko. Poruszali się lekko do wtóru cichych dźwięków. Tak dawno już nie chciało jej się płakać. Tak dawno już nikt jej nie dotykał. Nikt nie obdarzał jej ciepłem. Na zewnątrz rozległ się krzyk. — Jack? Alkohol zaszumiał jej w głowie., Ktoś krzyczał, a ktoś inny mu odpowiadał. W jednej chwili była na dworze. Sam wybiegł za nią, ale nie zwróciła na to uwagi. Na pokładzie stał Gray, trzymając w górze wyrywającego się Jacka. W kajucie panował nieziemski bałagan. Poduszki porwane w strzępy, stół przewrócony. — Puść go! — wrzasnęła, chwytając łom. — Puść go natychmiast! Ira dopadł do niej i złapał ją za ręce. Zaostrzona końcówka łomu niebezpiecznie zbliżyła się do jej twarzy. Palce Graya zacisnęły się na niej i unieruchomiły jak beton. Przez dłuższą chwilę Gray unosił Jacka jedną parą ramion, zaciskał drugą na łomie, trzymając się relingu trzecią. — Jackowi nic nie jest — powiedział i odebrał jej łom. — Jezu — powiedział Sam gdzieś z tyłu. Jack się nie poruszył. — Co się tu dzieje? — zapytała, zwracając się do niego. — Co się tu, do cholery, dzieje? Jack spojrzał na nią, potem na Irę, na Graya i znowu na nią. Potem odwrócił się do Graya. — Co się stało? — teraz jego pytała. Nie od razu odpowiedział. Patrzył tylko na Jacka. — Nie wiem. Zupełnie nie wiem, co się tu dzieje — odezwał się po chwili. — I co się, do stu diabłów, stało w tej cholernej kabinie? — mówiła tonem nie znoszącym sprzeciwu. — To moja wina — powiedział Gray ostrożnie. — Wypadek. Zrobiłem to niechcący. Błąd w ocenie sytuacji. Naprawię to. Jutro wszystko naprawię.
— Jutro! — wybuchnął Ira. — Jutro mieliśmy iść… — urwał i spojrzał na Sarę, a potem spuścił wzrok. — Dokąd? — podchwyciła. Dokąd wybierał się Ira, że musiał to przed nią ukrywać? — Na prom! Wy dwaj idziecie jutro na „Hesperusa”?! Gray przytaknął. Patrzyła na niego lodowato. — Mówiłem, że nie wolno ci go tam zabierać. Milczał. — Nie rób tego. Pozbędę się ciebie, jeśli to jeszcze raz zrobisz. Nie pozwolę ci się do mnie zbliżyć na krok. Uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Stała tak blisko, że czuła ciepło jego ciała i słyszała skrzypienia skóry przy każdym oddechu. — Słyszysz? Zrozumiałeś wreszcie? Jak gdyby zapadł się w sobie. — Rozumiem. — Sara — odezwał się Sam. — Nie rób aż takiej afery. Odwróciła się na pięcie. — Wynoś się z mojej łódki, Sam. Nie ucz mnie, jak mam wychowywać moje dzieci. Zjeżdżaj stąd. Sam potrząsnął głową, jak gdyby wymierzyła mu policzek. Odwrócił się sztywno i odszedł. — No, dobra — powiedziała. — Już dobrze. — Spojrzała na chłopców. — A teraz do łóżka. Dosyć tego. Na dzisiaj koniec zabawy.
Leżałem w koi na wyciągnięcie ręki od Jacka. Słyszałem, jak oddycha, pochlipuje i mruczy coś do siebie. Cholera. Nie wiem, co robił, kiedy wróciliśmy, ale to jego wina, a nie Graya. To on zdemolował kabinę, a nie Gray. On. A Gray skłamał w jego obronie! Dla mnie nigdy by tego nie zrobił. Nigdy dotąd nie kłamał. Przynajmniej ja nic o tym nie wiem. W jaki sposób ja potrafiłbym odróżniać prawdę od kłamstwa? Całe życie byłem z nim, a teraz… jakby ziemia usunęła mi się spod stóp. Już nie należał do mnie. Obróciłem się na bok i potrząsnąłem głową. — Ira… — odezwał się Jack.
— Czego chcesz? — Przepraszam, że przezywałem Graya — powiedział po chwili. Przepraszam, aha. Gray go lubi. Gray broni tego skurczysyna. Boże. — Ira? — Słyszałem. Zaszeleściło. Wiedziałem, że odwrócił się do mnie. — Obrzydliwie cię traktowałem. Nie odezwałem się. Położył się i wydał z siebie jakiś dźwięk. Może szloch? Kaszel? — Tak mi przykro. Jakby to mogło coś zmienić! — Zrozum. Chciałem, żeby się zamknął. Nie miałem ochoty go słuchać. — Bo widzisz… ciągnął — nigdy nie miałem ojca. Odszedł, zanim się urodziłem. A z mamą… wiesz, jaka ona jest… nigdy nie byliśmy rodziną. Teraz… z tobą i Grayem — tak jakbym miał prawdziwą rodzinę. Usiadłem i spojrzałem na niego. — Nie jestem twoim bratem. Gray może sobie nim być, jeśli ma ochotę. Ja od ciebie nic nie chcę. Wstałem. Nie ruszył się. Tylko patrzył na mnie. — Nie chcę nic od twojej kochanej mamusi. Ani od ciebie. Ani od Graya. Chcę, żebyście wszyscy się ode mnie odczepili — skończyłem się ubierać. — Gdybyście wszyscy razem pozdychali, nasikałbym na wasz grób! Wyszedłem po cichu, żeby nikogo nie budzić. Wyjrzałem na pokład. Graya nie było. Tym lepiej. Teraz byłem sam sobie panem. Tylko ja. Miałem zamiar przez bagna dostać się do jaja. Zaczynało świtać. Zrobiło się szarofioletowo. Wszedłem na bagna i obserwowałem światło. Wyłoniła się z niego mama i też patrzyła na świt. — Źle oceniasz Graya — powiedziała.
— Nie będziesz mi mówić, co mam oceniać, a co nie. Umarłaś — odwróciłem się w kierunku wraka i nawet się nie obejrzałem, żeby sprawdzić, czy zniknęła, czy nie. Prom nie zmienił się. Pierwsze promienie słońca — złote i różowawe — zaczęły właśnie przelewać się przez zrąb, kiedy do niego dotarłem. Jajo było tam, gdzie je zostawiliśmy. Gdzie ja je zostawiłem. Jeszcze urosło. Skorupka jakby napuchła, zadawało się, że lada chwila wybuchnie. — Tylko ty i ja — powiedziałem mu i wydało mi się, że mnie rozumie. — Ty i ja. Objedziemy cały świat. Wszystko mi jedno, czy jesteś gryfem, smokiem czy czymś zupełnie innym — z oczu pociekły mi łzy. Otarłem je. — Wszystko mi jedno. Ty i ja. Wydostaniemy się stąd! Jajo milczało i łzy znów popłynęły mi po policzkach.
Sara także wstała. Przez chwilę siedziała w kabinie dziobowej. Dawno już tyle nie wypiła. Rozpaloną głowę oparła o pokrywę luku. Po jakimś czasie poczuła się lepiej. Weszła do głównej kabiny, ale nie miała ochoty wracać do łóżka. Zimne i puste łóżko wydało jej się straszne. Mike. Wciąż jeszcze na ciebie czekam; Ta myśl niespodziewanie przyszła do niej z ciemności. Czternaście lat. Nie mogła się od tego uwolnić. Usiadła na krześle w kuchni i zapaliła papierosa. I jeszcze do tego te Sam! Czy zdawał sobie sprawę, w co się pakuje? Ale wdepnął! Gdyby tylko tak na niego nie wrzasnęła! Starał się tylko być mity. Aha, tak. Mocno zaciągnęła się dymem. Mili faceci! Oni wszyscy są mili. Sam nie jest inny. — Mamo? Obejrzała się. Na wpół ubrany Jack patrzył na nią dziwnym wzrokiem. Czy Mike też wyglądał tak młodo, kiedy byli w szkole? — Tak, kochanie? — To nie Gray porwał poduszki. Patrzył na nią uważnie smutnymi oczami, w których nie było śladu łez. Jakby już wcześniej wypłakał wszystkie łzy, a jednak koniecznie musiał załatwić jeszcze tę jedną sprawę. — Kto to zrobił, kotku? — Ja. Gray i Ira wrócili i ja się wściekłem. Rozwalałem wszystko w drobny mak. Taki byłem wściekły. Przyciągnęła go do siebie i objęła mocno. Poddał się, przytulił do niej. A więc do tego doszło, Roni.
Muszę się ich pozbyć. A przynajmniej Graya. Może i Iry. Bo, widzisz, Roni, w ostatecznym rachunku mój chłopak jest najważniejszy. Nie ty. Nie Ira. A już na pewno — nie Gray. Nie Sam i nawet nie Mike. Tak dawno odszedł. Został mi tylko on. — Już dobrze, skarbie — przytuliła go jeszcze mocniej. Przepraszam, Roni. Tak się sprawy mają. — Już dobrze. Po jakimś czasie Jack odsunął się i nie patrząc na nią poczłapał do łóżka, zamknąwszy za sobą drzwi. Zapaliła następnego papierosa, rozmyślając, jak to powiedzieć Grayowi. On będzie pierwszy. Odejdzie jutro. A potem? Potem zobaczy się, co będzie z Irą. Siedziała tak zatopiona w rozmyślaniach i marzeniach blisko godzinę. Niebo rozjaśniło się, wzeszło sło4ce. Woda zawrzała i wybuchła jak wulkan, kiedy Gray wynurzył się i wdrapał na pokład. Ociekając wodą, wbiegł do kabiny, minął Sarę i z trzaskiem otworzył drzwi. —Jack! Gdzie jest Ira? Zza wielkiego cielska Graya Sara zobaczyła, że łóżko Iry jest puste. —O, Boże! Jack patrzył tylko na Graya. —Nie wiem. Wyszedł kilka godzin temu. — Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? — krzyknęła Sara. Jack patrzył na nią. Jego oczy przypominały teraz oczy Mike’a — były zimne i silne. — Bo on chciał iść i nie potrzebował mnie do towarzystwa. Chciałem go ochronić tak, jak Gray ochronił mnie. — Lojalny dzieciak, ale głupi. Nie — to ja jestem głupcem — powiedział Gray. Odwrócił się i ruszył do wyjścia. — Zaczekaj! — Nie ma czasu. Chłopak jest w niebezpieczeństwie. Nie poszedłem za nim, bo był zbyt zdenerwowany. Chciałem dać mu trochę czasu, żeby mógł pobyć sam. Ale zniknął jak duch. A teraz go nie ma. — Dokąd idziesz? — nie dawała za wygraną. — Wrak. Jajo się wykluwa. Boję się go.
— Zaczekaj, co jasnej cholery! Weźmiemy motorówkę. Ma dobry silnik. Będzie prędzej. Na krótką chwilę Gray zastygł w bezruchu. — Masz rację. Wezmę motorówkę. — Nic nie weźmiesz, ty sukinsynu! To moja łódka, tak jak Jack jest moim synem, a Ira moim siostrzeńcem. Gray potrząsnął głową. — Masz rację. Pójdę za tobą. Po raz pierwszy w życiu Sara uruchomiła silnik za pierwszym razem. Wypłynęli z doku i popędzili przez port z pełną szybkością. — A w ogóle, to co to za jajo? — zawołała, przekrzykując wiatr. — Nie wiem. Znaleźliśmy je na wraku. Chłopcu podobało się je wyhodować. Myślałem, że nie jest niebezpieczne — z początku sądziłem, że to jajo centaura. Sara zgłupiała. Centaury? — Jakiego znowu centaura? — Gatunek, dla którego Ira stanowiłby przysmak — Gray siedział z założonymi ramionami, ale nawet teraz Sara wyczuwała, jak bardzo był spięty. — Więc zapytałem biskupa centaura, ale on powiedział, że nie ma tu żadnych jaj. Więc odetchnąłem. Inne gatunki jajorodne nie są niebezpieczne. — No to nie ma strachu. — Niebezpieczeństwo zawsze istnieje, ale wydawało mi się, że będę w stanie mu zapobiec. A teraz jajo się wykluwa, a Ira jest daleko. Nie wiem, co się wylęgnie… Może rodzice go obronią. — Co takiego?
— Czasami widuje mamę i tatę. Rozmawiają z nim. Może go stamtąd zabiorą.
— Zwariowałeś? — Nie.
— Ira widuje duchy? Chryste. Biedne dziecko. Wymyśla sobie to wszystka Kiedy Sara skręciła w stronę lądu, wiatr przeniknął ich do szpiku kości i ochlapał im twarze wodnym pyłem. Z daleka widzieli już czarną sylwetkę „Hesperusa” odcinającą się jaskrawo na tle plaży oświetlonej jasnymi promieniami wschodzącego słońca. — Nie byłbym taki pewien, że wymyśla. — Ty to pochwalasz? Nie do wiary! Przecież oni nie istnieją. — Żałowała, że nie ma papierosa. No, właśnie! Gray musi odejść! — Skąd wiesz? Na to nie znalazła odpowiedzi.
Jajo jakby się poruszyło. Leciutko kołysało się z boku na bok. Rozejrzałem się i zauważyłem stary, metalowy pręt, którym mógłbym rozbić skorupę i móc smokowi wyjść. Stałem tak blisko. Pachniało teraz bardzo intensywnie ale dalej nic się nie działo. Nie wiedziałem, co robić. Nawet smok może być bardzo delikatny, kiedy jeszcze siedzi w jajku. Mógłbym zrobić mu krzywdę Zagryzałem wargi z niecierpliwości. W końcu odłożyłem pręt, usiadłem patrzyłem spokojnie. — Ira? Ira! — to ojciec wołał. Nie miałem zamiaru teraz z nimi gadać. To tylko duch. Znowu zawołał. No, dobra. To i tak jeszcze potrwa — pomyślałem. Podszedłem na krawędź pokładu i spojrzałem w dół. Stali tam oboje. — Zejdź — krzyknął tata. Mama kiwała głową. — Tak, zejdź do nas. Usiadłem na krawędzi i potrząsnąłem przecząco głową. — Już nie będę was słuchał. Jesteście martwi. Gray tak mnie dziwnie traktuje. Nie lubię ciotki Sary, ani Jacka. Dajcie mi spokój. Mam teraz jajo. Popatrzyli po sobie. — Synku — powiedział ojciec łagodnie. — Gray i Sara już jadą po ciebie, Chcą, żebyś wrócił. Wiesz, że tak jest. Słyszałem warkot silnika po drugiej stronie wraka. — Chcesz mnie nabrać? — Skądże znowu. — Tata pokręcił głową. — Zaraz tu będą. — A co z jajem? — Poradzi sobie bez ciebie. Chodź! — krzyknęła mama. Skoczyłem trzy metry w dół i
przekoziołkowałem. Bolały mnie stopy. Mama i tata prowadzili mnie w stronę bagien, ciągle mnie popędzając i przynaglając do pośpiechu, tak że w końcu nie wiedziałem, dokąd idę. Z trudem łapałem oddech. Trawy cięły mnie po twarzy. Błoto sięgało kolan. Gdzie ja, do diabła, byłem? W końcu zatrzymali się. Usiadłem tam, gdzie stałem — w wodzie. Nie mogłem oddychać. Wszystko inne straciło dla mnie znaczenie. Byle tylko zaczerpnąć tchu. — Teraz jest bezpieczny — powiedziała mama. — Co? — podniosłem wzrok. Zniknęli. Odeszli, a ja nie miałem pojęcia gdzie jestem. Przechytrzyli mnie. — Do diabła! — krzyknąłem w ślad za nimi. — Idźcie do wszystkich diabłów!
Gray przesunął się na dziób łódki. Wyglądał jak pies myśliwski szykując się do skoku po ustrzeloną kaczkę. — Cofnij się trochę, na litość boską — krzyknęła Sara. — Bo przechylisz łódkę. — Nie mogę go znaleźć. — Jasne, że go nie możesz znaleźć. Jeszcze kawałek. — Nie rozumiesz. Od dnia jego narodzin zawsze wiedziałem, gdzie jest. Teraz odszedł — Gray odwrócił się do Sary. — Nie jest już dzieckiem. Może dlatego nie mogę go znaleźć.
Wzruszyła ramionami.
— Jajo jest na wraku, tak? — Tak. — No, to tam go znajdziemy. Wyciągnęli łódkę na piach i obeszli stary prom dookoła. — Gdzie jest jajo? — W centralnej części wraka. Sara spojrzała na zardzewiały zrąb statku.
— Mam włazić po tym? — Nie ma czasu — pokręcił głową. Uniósł ją w górą jedną parą ramion i trzymał w objęciach. A potem wskoczył na pokład wraka. Puścił ją i zaraz ruszył pewnie do środka. Poszła za nim. Słońce zdążyło już nagrzać wnętrze statku. Jajo poruszało się. — Ira! — zawołał Gray. Sara też wołała. — To się zaraz wykluje. „To” było teraz ogromne, szerokie prawie na metr. Powierzchnia skorupy mieniła się to jaskraworóżową, to zielonkawą barwą. — Nie ma go tutaj — Gray wrócił się do Sary. — Lepiej się wycofajmy. Jajo eksplodowało. Odłamek skorupy uderzył Sarę w ramię i powalił na ziemię. Coś jaskrawego, co składało się prawie wyłącznie z paszczy, zębów i ogona, wyprysnęło w powietrze i zawisło nad nimi. Poruszało się szarpanymi ruchami. Ogromna, nieproporcjonalnie duża paszcza kłapała mechanicznie. To coś zadrżało, otrząsnęło się w powietrzu. Podłubało pazurem w zębach, wygrzebując kawałki skorupy. Sara obserwowała to, skamieniała z przerażenia. Nie mogła zrobić kroku. To był smok. Miał jaskrawopomarańczowe pióra! Poruszał skrzydłami tak szybko, że nie było ich widać, ale Sara czuła wyraźnie powiew na twarzy. Nagle spostrzegł ją. Wydało jej się, że się uśmiechnął. Chciała krzyknąć, ale nie zdążyła. Tak samo nagle jak ją zobaczył, zanurkował — był to ruch szybszy od wszystkiego, co w życiu widziała, szybszy niż pozwalały na to prawa fizyki. Coś wielkiego i potężnego okazało się jednak równie szybkie i przechwyciło smoka. Smok krzyknął. Szpony i zęby wymieszały się że sobą i zbiły w jedną masę. Gray także wydał z siebie dźwięk podobny do jęku i starał się strącić z siebie smoka. Wreszcie smok przekoziołkował w powietrzu. Zebrał się w sobie i wystrzelił w górę. Spostrzegł Graya i ruszył na niego. Tym razem Gray był przygotowany na atak. Sara zarejestrowała serię błyskawicznych ruchów, z których każdy świszczał jak cięcie nożem — smok kąsał. Trwało to całą wieczność. Potem smok uderzył o burtę, aż zadzwoniło. Potrząsnął głową i jęknął. Gray skoczył do niego. Cały jakby składał się z ostrzy. Każde jego ramię miało ich kilkanaście. Chlasnął. Smok krzyknął i oderwał jedno z ramion Graya. Olbrzym podniósł go drugim ramieniem i uderzył nim o burtę. Smok starał się dosięgnąć trzymającej go ręki, ale nie mógł. Gray znowu walnął nim o pokład. I jeszcze raz. Przypominało to odgłos pracującego kafara. Smok wbił szpony w ciało Graya, ale nie miał już sił. Gray walił nim o« burtę ciągle od nowa, aż smok przestał się ruszać. Ale nawet i teraz kosmita nie przestawał. Sara podeszła bliżej. Smok był już tylko krwawą masą. — Gray.
Nie odezwał się i jeszcze raz walnął smokiem o ścianę. — Gray, on chyba już nie żyje. Spojrzał na nią, potem na smoka. — Och! — spojrzał teraz na siebie. — Och — usiadł i popatrzył na kikut ramienia. — Jestem ranny. Miał rany na piersiach. Jedna z rąk była prawie całkiem odgryziona. Ze wszystkich ran sączyło się coś przypominającego smołę. — Co mam robić, Gray? — Robić? A, tak — spojrzał tam, gdzie leżało jajo. — Jeden z tych starych materacy. I brezent. Przyciągnęła bliżej materac. Wyrwał z niego wnętrzności i opatrzył nimi rany. Krwawienie ustało. — Będę żył. Mam w domu cement do przykrycia. Zaraz poczuję się lepiej. Sara przysiadła obok niego i zaśmiała się cicho… Oczywiście. — Cement. — Kosmici nie goją się — spojrzał na nią. — Trzeba ich naprawiać. — Mówisz tak, jakbyś uważał się za robota. — Nie — namyślał się chwilę. — Nie do korka. Kosmitów zbudowano tysiące : lat temu. Budowniczowie umarli i już ich nie ma. Tylko my zostaliśmy. Wyobraź sobie, że jestem znaleziskiem archeologicznym, które nieco uszkodzono. Znowu się roześmiała. Potem spojrzała na smoka. — Co to było? — Przedmiot mojej głupoty — zacisnął pięść i przez chwilę Sara myślała, że znowu uderzy. Ale tylko poprawił opatrunki. — Głupi. Myślałem, że tylko centaury są takie. Wszyscy lubią otaczać się podobnymi do siebie. To jeden z pupilków centaura. — Pupilek. Boże wielki! — podciągnęła kolana pod brodę. Zrobiło jej się zimno. — Brezent — powiedział Gray. — Podaj mi ten brezent. On wraca. Przyniosła mu brezent, a on zawinął się nim jak togą. — Co robisz? — Nie godzi się pokazywać ran, które nie są zalepione. A przynajmniej nie godzi się pokazywać ich własnym dzieciom. — Dzieciom? — spojrzała na niego zdziwiona. — Nie wiedziałaś? Wy wszyscy… jesteście moją rodziną. Inaczej… po co bym tu za nim
przychodził? Po co tak bardzo starałbym się ciebie zrozumieć? Dlaczego narażałbym dla ciebie życie? Czym innym moglibyście być dla mnie? Biegłem w stronę wraka, dopóki starczyło mi tchu. W boku kłuło mnie, jakby ktoś dźgał mnie gorącym pogrzebaczem. Twarz paliła, jakbym za chwilę miał się rozpłakać. Oszukany. Przez własnych starych. Przez moich własnych rodziców. Usiadłem obok kępy traw, płakałem i odpoczywałem aż do chwili, gdy znowu nie mogłem odetchnąć. Jezu, Jezu! Minęła minuta, może dwie, zanim mogłem znowu się ruszyć. Wstałem więc i poszedłem do promu. Wokół panowała cisza. Wspiąłem się na pokład, i powoli zbliżałem się do środkowej części promu, żeby sprawdzić, co się dzieje z jajem. To, co zobaczyłem, przypominało jedno z takich zdjęć, które czasami można znaleźć w magazynach — pozornie nic nadzwyczajnego, dopiero jak się człowiek lepiej przyjrzy, zwraca się uwagę na jeden szczegół, który działa jak uderzenie obuchem w łeb. Siedzieli oparci o zrąb i po prostu patrzyli na mnie. Jajo było rozbite. Gray opatulony w jakiś brezent. Smok — a jednak był to smok — leżał jak zgnieciony gałgan pod ścianą. Zrobiłem krok w ich kierunku. Dalej patrzyli na mnie nic nie mówiąc. W tym dziwnym przebraniu Gray skojarzył mi się z ojcem, kiedy go przynieśli do domu całego pokrytego przesiąkniętymi krwią bandażami. Górnicy nucili wtedy cicho smutną, żałobną pieśń. Do owego dnia nie słyszałem, żeby ktoś poza ojcem ją śpiewał. Teraz dudniła mi w głowie ciągle od nowa: Tej nocy śnił mi się Joe Hill Żywy jak ja i ty. — Joe Hill — tyś martwy już od lat! — Ja żyję — odrzekł mi.
A mamy w ogóle nie mogli znaleźć, tylko jakieś kawałki… Bo nadzorcy rzucili granat, a ona go złapała i nie zdążyła w porę odrzucić. Ojciec miał taką spokojną twarz. Wiedziałem, że nie żyje, że go już nie ma, i wszystko, co jeszcze chciałem mu powiedzieć, wydało się nagle takie małe i ja sam byłem taki mary. Do diabła z tobą — chciałem wtedy krzyknąć. Idź do wszystkich diabłów za to, że mnie tak zostawiłeś. Pieprzeni górnicy. Pieprzeni nadzorcy. A teraz smok był martwy. Mój bilet w lepszy świat. A Gray stał taki pokurczony, jakby i on był martwy. — Pieprzę cię! Przeklęty Gray! Przeklęta Sara! Pieprzę was oboje! Pieprzona łajba. Pieprzony smok! Wszystkich was pieprzę! Stałem tak i przeklinałem, i miałem ochotę ciskać w nich czym popadnie, tak samo, jak wtedy
chciałem walić górników, którzy przynieśli ojca, tak samo, jak chciałem i jemu dopieprzyć za to, że zostawił mnie samego. — Jezu! — odezwała się w końcu Sara i poszła za Irą. — Zaczekaj — Gray dotknął jej delikatnie. Głos miał niesamowicie zmęczony. — Musi… teraz być sam, może… — w jego głosie słychać było porażkę. Z trudem wstał. A kiedy brezent odchylił się i Sara zobaczyła, jak wygląda jego pokiereszowana skóra, poczuła mdłości. Gray słaniał się na nogach. — Nie najlepszy ze mnie członek rodziny. Czego się nie podejmę, to mi się nie udaje… Ja… — Ciii — starała się go uspokoić. — Chodźmy do domu. Ira w końcu wróci. — Nie wiem, co robić — Gray oddychał z trudem. Czuła jego zapach tak bliski i tak znajomy jak woń potu, albo… chleba. Pomogła mu dojść do zrębu statku. Zszedł na dół wolno i ostrożnie jak starzec. Przez całą drogę powrotną siedział w łodzi bez ruchu. Potem, potykając się, wszedł do domu. Jack pomógł jej położyć go do łóżka. — Gdzie jest ten cement? Gray patrzył na nią jakby wracał z daleka. — W komórce z narzędziami. Koło startera do silnika. Sara odnalazła schowaną za pojemnikiem puszkę oleju silnikowego, z dziwnymi symbolami, których nie potrafiła odczytać. Miejsce tego od dzisiaj jest w domowej apteczce — zdecydowała. Koniec z separacją. Jack bez słowa pomógł jej usunąć poszarpany brezent i zabrudzoną pościel z ran i opatrzył je cementem. Gray udzielał im instrukcji, ale po pewnym czasie zamilkł. Sara pomyślała, że pewnie zasnął, i gestem pokazała Jackowi, że powinni zostawić go teraz samego. — Dziękuję ci — powiedział nagle Gray. Spojrzała na niego i uświadomiła sobie, że Gray już nie wygląda obco i dziwnie. Wyglądał tak, jak powinien. Przestraszony. Zmęczony. Należał do nich. — To tak niewiele. Uratowałeś mi życie — wzruszyła ramionami i zajrzała na dziób. Spał tam całe lato… — Musimy wybudować ci pokój. Tu wszędzie jest ci za ciasno. — Niewiele mi potrzeba. Uśmiechnęła się pobłażliwie. — Jak i nam wszystkim… Ale nikt w mojej rodzinie nie będzie spał na dworze jak zwierzę. Wydawało jej się, że wychodząc znowu usłyszała „dziękuję”, ale nie była pewna. I tak nie miało to
żadnego znaczenia. Jack patrzył na nią wyczekująco. — Wyzdrowieje? — Nie wiem — obejrzała się na kabinę. — Mam nadzieję. Jack spojrzał na nią, potem spuścił wzrok. — Masz zamiar go odesłać? Usiadła przy kuchennym stole i zapaliła papierosa. Marzyła o drinku. — A chcesz, żebym to zrobiła? Potrząsnął głową. Głośno wypuściła dym. — No, jak to? — Bo… zasługuje na to, żeby zostać. — Zgadzam się z tobą. Nie mam zamiaru go odsyłać. Odetchnął z ulgą. — Bałem się, że go odeślesz. Przeze mnie… — patrzył szeroko otwartymi oczami. — Gdzie Ira? — Na dworze. Niedługo wróci… Mam nadzieję — dodała w duchu. Poznała po jego oczach, że jej nie uwierzył. Cóż, Mike’a też trudno jej było oszukać. Ale Jack nie był własnym ojcem. Chryste! Co za głupota, żeby tak pomyśleć. Na litość boską, Mike odszedł czternaście lat temu! Sara chwyciła Jacka za ramię i przyciągnęła do siebie. Dłuższą chwilę siedzieli razem, obejmując się mocno. Usłyszała wracającego Irę, jeszcze zanim mogła go dojrzeć. Wszedł z ponurą miną i dzikim spojrzeniem. Boże! Ależ był podobny do Roni! Dlaczego nigdy dotąd tego nie zauważyła? A przecież był taki malutki. — Idź, Jack — powiedziała cicho. — Idź do Kendalla. Zostali tam na noc. Jack spojrzał najpierw na nią, potem na Irę, potem kiwnął głową do własnych myśli i wyszedł. Na kilka minut kabinę zaległa cisza.
— Przyszedłem zabrać swoje rzeczy. — Jak? — Sara zaczerpnęła tchu i starała się zebrać myśli. Co miała teraz robić? Co, do cholery, działo się teraz w tej małej głowinie? — Tak. Odchodzę. Nie ma tu dla mnie miejsca. Miał takie same oczy jak Roni. Do tego wszystkiego jeszcze i uparty! Uparty tak jak ona, kiedy wyjeżdżała!! Zdusiła papierosa. — Słuchaj. Chcę, żebyś tu mieszkał. Jesteś moim siostrzeńcem. Jesteś moim krewnym. I chcę, żeby Gray fu został. Boże! Ale nie zamierzam nikogo zatrzymywać siłą. Wyraz jego twarzy nie zmienił się. Hmm, siebie samej też bym nie przekonała — pomyślała. Starała się panować nad sobą. — Twoje rzeczy są w twoim pokoju. Gray leży u mnie. Odpoczywa. Powinieneś się z nim pożegnać. — Nie chcę. Wynoszę się stąd. Sara poczuła, że coś w niej pękło. Chwyciła chłopca i popchnęła na krzesło. — Ty małe nic. Co ty najlepszego wyrabiasz? Gray poszedł tam, żeby cię ratować. — Gray zabił mojego smoka. Chciałem się stąd wydostać. — Ten gad miał ochotę zjeść cię na śniadanko! Gray uratował mnie. Uratował i ciebie. I sam o mało przy tym nie zginął. Chcesz odejść?! W porządku. Idź. Zabieraj graty i wynoś się, do cholery. Ktoś ratuje ci życie, a ciebie to guzik obchodzi? Zabieraj stąd tę swoją niewdzięczną buźkę z zadartym noskiem. Ale przedtem podziękujesz mu albo stłukę cię na kwaśne jabłko. Rozumiesz? Słyszysz mnie? Patrzył na nią w osłupieniu. Opadła na krzesło, zawstydzona własnym wybuchem. Jeszcze ci mało, że wrzeszczysz na małego? Takt. Oto czego ci brakuje, Saro. — Jest tam. Ira wstał ociągając się, spojrzał na drzwi do kabiny, potem znowu na nią. Dotknął klamki, zajrzał do środka i wreszcie wszedł. Słyszała przytłumione głosy, jakieś chrapliwe dźwięki… Nagłe poczuła pewność, że wszystko będzie dobrać. I jeszcze siłę i ciepło, których nigdy dotąd nie odczuwała. To było jak śpiew brzmiący od środka. Wyszła na dwór i odetchnęła październikowym powiewem morza. Gray i Ira nie potrzebowali jej teraz.
Poszła do łódki Sama i zapukała. Wyjrzał po chwili. — Cześć — powiedział zmęczonym głosem.
— Cześć ci — zawołała radośnie. — Zatańczysz?
— Gray — powiedziałem cicho. — Jesteś tu? — Dokładnie naprzeciw ciebie — odrzekł. Nigdy nie słyszałem, żeby był taki zmęczony. — Dobrze się czujesz? Milczał chwilę. — Nie. Zapaliłem światło. Całą pierś miał pokrytą papką do Majstrowania. Wielkie, głębokie bruzdy. O, Boże. Wyglądał na tak straszliwie zmęczonego i skurczonego, jakby własna skóra była na niego za duża. — Och, Gray. Przyciągnął mnie do siebie. Zacząłem płakać. Obejmował mnie, a ja nigdy dotąd nie czułem się taki mały i bezradny, jakbym był niemowlęciem albo zbitym psem, albo jakbym już w ogóle nie żył. — Nigdy tego nie chciałem, Gray. Nigdy. Nie odchodź. Miałem kiedyś mamę i tatę, ale odeszli i gdyby teraz i Gray odszedł, nie miałbym już nikogo. — Cii — wyszeptał.— Cicho, Ira. Nigdzie nie odejdę. Kocham cię. I Sara cię kocha. Nikt nigdzie nie odejdzie. Wydawało mi się, że słyszę rodziców, ale nie obejrzałem się, żeby sprawdzić. Nie musiałem. Powoli Gray zrobił się miękki i ciepły i dalej mnie obejmował. Zajmował prawie całe łóżka Musiałem mocno przycisnąć się do ściany, ale nie robiło mi to różnicy. Po chwili spojrzał na mnie. — Pamiętasz trzy miłości? — Kochać rodzinę, kochać pracę i kochać obowiązek — usiadłem i spojrzałem w te jego wielkie oczy. — I zawsze, zawsze w takiej kolejności.
Przełożyła Izabella Szarek
Aleksander Jablokow
Reżyser śmierci
tyt. oryg.: „The Dead Artist” IASFM nr 2/1988
Opowiadanie to wprowadza nas w świat odległej przyszłości, w którym znudzeni potomkowie przedstawicieli poprzednich cywilizacji wynaleźli nową formę rozrywki…
Na wpół zjedzone przez jakiegoś drapieżnika płowe ścierwo zająca leżało w potrzasku. Na jego futerku widać było zamarznięte krople krwi, a w pyszczku tkwił mały kawałek wysuszonej marchwi, który posłużył jako przynęta. Śnieg naokoło potrzasku został zdeptany i leżało na nim mnóstwo zajęczej sierści. Jack London obwąchał potrzask, położył uszy po sobie i zawarczał. Dokonawszy w ten sposób — zgodnie ze swoją psią naturą — potwierdzenia, że działa w dobrej wierze, położył się
z spojrzał na człowieka oczami pełnymi nadziei. Był krzyżówką psa arktycznego z psem eskimoskim; jego wychudzone ciało kryło się pod gęstym, białym futrem. Elam nie musiał węszyć. Nieprzyjemny zapach rosomaka unosił się w spokojnym powietrzu. Spowodowało to, że ślina, która napłynęła mu do ust na myśl o pieczonym zającu, zaczęła mieć smak czegoś zepsutego. Splunął. — Do diabła! Tego zapachu nie da się usunąć. Trzeba zrobić nowy potrzask. Żadne zwierzę nie zbliży się do czegoś, co tak cuchnie. Prawdopodobnie rosomak nie był nawet głodny. . Wyciągną] Suchą marchew z pyszczka zająca i odrzucił ją daleko między drzewa. Potrzask podzielił los przynęty: poszczególne jego części zniknęły w śnieżnym puchu. . — To już ostatnia — powiedział Elam do psa. — I znowu nic. Pies zaskowyczał. Oddalił się od miejsca, w którym zostawił potrzask, posuwając się wśród ciemnych, gładkich pni klonów i buków. Raki Elama skrzypiały na świeżym śniegu. Pies odwrócił głowę zaniepokojony tym odgłosem, a potem dał susa w bok, żeby zbadać, co kryje się pod sterczącymi nad ziemią korzeniami zwalonego drzewa. Od wielkiego jeziora położonego na północ od miejsca, w którym się znajdowali, powiał lekki wiatr, strącał śnieg z gałęzi drzew. Między konarami mignął kardynał, jego jaskrawe upierzenie odcinało się ostro na tle przejaśniającego się wieczornego nieba. Elam — człowiek o szczupłej i pełnej gracji sylwetce — posuwał się naprzód,; kuląc wąskie ramiona, zniecierpliwiony tym, że zimny puch sypie się na niego z góry. Ubiór Elama składał się z prymitywnie pozszywanych, kosmatych skór zwierzęcych. Grube nakrycie głowy zrobione miał z piżmoszczura, kurtkę z lisa I i bobra, rękawice z królika, a spodnie z łosia. W nocy spał w worze wykonanymi ze skóry niedźwiedzia. Jak się tutaj znalazł? Czy zabił wszystkie te zwierzęta, ściągnął z nich skóry i wysuszył je? Tego nie wiedział. Czasami w nocy, zanim zmorzył go sen, Elam leżał w przybudówce i v świetle dogasającego ognia oglądał swoje ubranie. Gładził ręką gęste miękkie futro, jak gdyby szukając w nim wspomnień. Skóry różnych zwierząt połączono ze sobą porządnym ściegiem. Czy to on je tak zeszył? Czy może jego żona albo siostra? Myśl o żonie lub siostrze powodowała, że na żołądka czuł dziwne ssanie. Podejrzewał jednak, że nikogo takiego w jego życiu nie było i że zawsze był sam. Zwykle zresztą szybko morzył go sen, który zapadał, wtuliwszy się w ciepłe futro niedźwiedzia. A wszystkie pytania pozostawały bez odpowiedzi. Zbadawszy korzenie drzewa, Jack London wrócił do swego pana i poprowadził go dalej górskim grzbietem. Stanowiło to codzienny rytuał, który odbywał się o zachodzie słońca” i pies dobrze go znał. Polodowcowe skały ukryte były teraz pod śniegiem, co powodowało, że Elam, włożywszy raki pod pachę, stąpał po nich niepewnie. Grzbiet górski znajdował się ponad czubkami bezlistnych drzew. Na północ stąd, w oszukańczo ciepłej, czerwonej poświacie widniała ogromna tafla pokrytego śniegiem jeziora. Elam widywał tam
często ciemne sylwetki wilków hulających w chwilowym poczuciu zwycięstwa odniesionego nad wodą, która w pozostałych porach roku uniemożliwiała im dostęp do wysp. Elam nie miał pojęcia, co to za jezioro. Powiedział sobie, że przypuszczalnie jest to jezioro Superior, chociaż równie dobrze mogło to być jezioro Winnipeg czy nawet jezioro Bajkał. Przysiadł na kamieniu i wpatrzył się w północną część nieba, na którym zabłysły gwiazdy. A może mylił się, może nastąpiła nowa epoka lodowcowa i przed nim rozciągało się zamarznięte Jezioro Wiktorii? — Kim ja jestem, Jack? Czy ty to wiesz? Pies — przyzwyczajony już do tego pytania — popatrzył na niego figlarnie. „Jesteś po prostu człowiekiem, który powinien starać się o pożywienie dla nas obu” — mówiło jego spojrzenie — „a wszelkie filozofowanie odłożyć na później”. — Czy przyszedłem tu sam, czy ktoś inny sprawił, że znalazłem się w tej okolicy? Zmęczony słuchaniem tego bezsensownego katechizmu składającego się wyłącznie z pytań, pies zaszczekał na sójkę, ponieważ ta odważyła się za bardzo do nich zbliżyć. Sójka zakołowała nad nimi, zaskrzeczała i, śmignąwszy im przed nosami, odleciała do lasu. Wiatr od jeziora stał się teraz bardziej rześki i chłodniejszy. Przeganiał po niebie ostatnie chmury. Wystawiona na jego działanie skóra na policzkach Elama napięła się. — Chodźmy, Jack. Ściągnąwszy rękawiczkę, włożył rękę do kieszeni i natrafił tam na ostatni kawałek suszonego mięsa — tłusty i twardy. Był to ostatni kęs pożywienia, jaki mu pozostał poza kilkoma żałośnie zwiędłymi obrzynkami marchwi, których używał jako przynęty. Trzymał to mięso na czarną godzinę. Wszystkie pułapki, jakie zastawił w tych lasach, okazały się puste albo zanieczyszczone przez rosomaki. Rosomaki zaniczyszczały je nawet podczas tak ciężkiej zimy, kiedy wszelka zwierzyna powinna była pożerać wszystko to, co spotka na swojej drodze. Tej nocy będzie musiał zjeść ten kawałek suszonego mięsa.
Człowiek i pies zaczęli w półmroku schodzić w dół po zboczu. Kiedy doszli do podnóża góry, Elam, dotykając ręką w kieszeni kawałka suszonego mięsa — jak gdyby się obawiał, że zniknie, zanim go będzie mógł zjeść zrobił za duży krok i poczuł, że jego prawa stopa ześlizguje się po oblodzonej powierzchni pochyłej skaty. I że lewa uwięzła mu jak w kleszczach wąskiej szczelinie pękniętego głazu. Ziemia nagłym ruchem skoczyła w jej kierunku. I kiedy oblodzona skała spotkała się z jego twarzą, poczuł, że nodze coś tępo trzasnęło. Obudził się. Czuł ciepłe, mokre dotknięcia liżącego go psiego języka. Czuł też, jak psia ślina błyskawicznie stygnie na jego twarzy. Leżał na wznak wśród kamieni z głową w dół, a nad nim majaczyły w górze drzewa. Zirytowany odepchnął się od podłoża i spróbował wstać. Przeszywający
ból w nodze spowodował, że w ustach poczuł smak żółci i że ciało oblał gorący pot. Jęknął i omal nie stracił znowu przytomności. Po chwili uniósł się na łokciach. Twarz miał pokaleczoną, niektóre zęby połamane; czuł w ustach smak krwi. Ale najgorsza była noga… spojrzał w dół.
Jego lewa noga zgięta była pod nienaturalnym kątem poniżej kolana. Skóra spodni przesiąknięta krwią. Powikłane złamanie … czego? Kości piszczelowej? Czy strzałkowej? Przez jedną, krótką chwilę wydawało mu się, że nazwanie zdruzgotanej kości jest teraz rzeczą najważniejszą. Szukał w pamięci odpowiedniej nazwy i poszukiwania te wyparty z jego świadomości nawet myśl o rychłej śmierci. Zmienił pozycję. Z ust ponownie wydobył mu się jęk.” Za każdym poruszeniem w nodze zagłębiały się ostre zęby piekącego bólu. I za każdym razem, kiedy Elam nieruchomiał, zęby te stawały się tępsze i ból malał nieco. Nagłym szarpnięciem wyprostował nogę, a potem opadł na .plecy, z trudem chwytając powietrze. Oczywiście, to, jak noga jest ułożona, nie miało żadnego znaczenia, jednak czuł się nieswojo, widząc ją zgiętą pod tym niezwykłym kątem. Wyprostowana wyglądała lepiej — i jakby mniej bolała. Poklepał psa po głowie. —Przykro mi, Jack. Pokpiłem sprawę. Pies zaskowyczał, jak gdyby się z nim zgadzał. Elam opadł w śnieg i pozwolił, żeby ogarnęła go ciemność. Ale jego ciało nie rezygnowało tak łatwo. Odzyskał przytomność w jakiś czas później, słysząc oszalałe skomlenie psa. Leżał twarzą do ziemi, a jego dłonie ryty w Śniegu. Rękawiczki miał podarte; stracił czucie w rękach. Przekręcił się na plecy i spojrzał na swoje stopy. Była głęboka noc, ale gwiazdy i księżyc świeciły dość jasno. Dzięki temu mógł dostrzec ślad, jaki jego ciało pozostawiło za sobą w śniegu. Westchnął. Co za strata czasu. Prawie nie czuł już bólu w złamanej nodze. Zresztą w obu nogach poniżej ud nie miał już prawie czucia. Splunął. Plwocina z trzaskiem uderzyła o śnieg. Cholernie zimno. No i ten pies — denerwowało go jego skomlenie. — Dobrze już, piesku, dobrze — powiedział i niemal zabrakło mu tchu, tak wielki był napór śmierci przygniatającej jego klatkę piersiową. — Zaraz, Jack, zaraz. Przycisnął resztki rękawiczki brodą i ściągnął je z dłoni. A potem wsunął bezwładną rękę do kieszeni. Próbował dwanaście razy. Za dwunastym razem schwycił wreszcie swój kawałek suszonego mięsa. Trzymając go kurczowo jak w szponach, wyciągnął dłoń na zewnątrz. Udało mu się w końcu rozchylić kurtkę i rozsznurować koszulę. Poczuł na skórze gwałtowne liźnięcie zimnego powietrza. Posmarował sobie piersi i szyję tłustym, twardym mięsem, jak gdyby to był uzdrawiający balsam. Uderzył go w nozdrza zapach — zapach czegoś .zjełczałego. Przez chwilę, wbrew własnym chęciom poczuł głód. Wsunął sobie pozostały kawałek za koszulę.
— Chodź, Jack — powiedział. — Chodź piesku. Obiad. Księżyc żeglował mu nad głową. Jedna jego połowa oświetlona była światłem słonecznym, a druga pokryta migoczącymi liniami i punktami. Pies zaczął sapać — jak gdyby nagle opanowały go strach i nieufność. Elam wyciągnął rękę i poklepał go po głowie. Pies zbliżył się. Zapach mięsa spowodował, że głód zagłuszył w nim ostrożność wywołaną dziwnym zachowaniem pana. Zaczął gwałtownie lizać szyję i piersi Elama. Był rozpaczliwie głodny W zapale lizania nadszarpnął ostrym zębem skórę człowieka. Ukazała się gęsta, ciepła krew. Język zaczął lizać jeszcze szybciej. I znowu ząb zahaczył o skórę. I pojawiło się więcej krwi. Parowała w zimnym powietrzu, wydzielając intensywny zapach. A pies był przecież głodny. Zapach przeniknął w najgłębsze zakamarki jego mózgu, niwecząc to, co wniosły do jego świadomości tresura, nawyki i miłość. Jego zęby zagłębiły się w ciało. Zaczął zaspokajać swój wielki głód. W tym momencie Elam przypomniał sobie: zobaczył ciepłe lasy swojej młodości i tę twarz, tak bardzo podobną do jego własnej, która stała się jego własną twarzą. Sprawiedliwości stało się wreszcie zadość. Elam miał umrzeć. Uśmiechnął się lekko, westchnął, oczy mu się zaszkliły i straciły wszelki wyraz. Zaspokoiwszy głód i zdawszy sobie sprawę z tego, co zrobił, pies zaczął boleśnie wyć do gwiazd. A później rzucił się biegiem w las. Biegł jak oszalały, pozostawiając szczątki swego pana daleko za sobą.
— Czy to jest wszystko, co masz zamiar robić? — spytała Reqata. — Będziesz ciągle popełniał samobójstwo? Będziesz po prostu kładł się i umierał? Chociaż muszę przyznać, że z tym psem to dobry pomysł. — Trzymała go mocno za ramię i patrzyła gdzieś obok fosforyzującymi oczami. — Całkiem w twoim stylu. Gładkie, żółte kamienie, z których wykonano kopułę, wspierały się na pięciu ciemnych żebrach. Były żółte, ale — w świetle płomieni zawieszonych na obwodzie sześciokąta wokół centralnej osi komory widokowej — połyskiwały zielonkawo jak skorupka żuka. Rzędy siedzeń z prążkowanego marmuru umieszczone na obwodach koncentrycznych kół wznosiły się wokół pomieszczenia. Ci, co właśnie się na tych siedzeniach znajdowali, patrzyli na leżące w śniegu u ich stóp zwłoki. Elam sam był zaskoczony tym, że jego klon tak łatwo godził się na własną śmierć, ale zanim zdążył odpowiedzieć Reqacie, otoczył go wianuszek podziwiających Kręcili się wokół niego, mówili coś z cicha i podziwiali subtelność j jego osiągnięć. Zdolność do takiego podziwu dodawała im artu. Elam, omijając ich spojrzeniem, patrzył na własne zwłoki. Połyskująca warstwa szronu zatarła już rysy twarzy, zamieniła ją w abstrakcyjną kompozycję. A więc i tym razem udało mu się umrzeć w dobrym stylu.; Zresztą jego śmierć była zawsze śmiercią w dobrym stylu. Obecnie jego świadomość, oderwawszy się od klona i od odświeżonych wspomnień, telepała się po czaszce. Skóra była gładka dzięki działaniu płynu owodniowego, ą w stawach czuł chropowatość. Nic w tym ciele nie pasowało
do reszty. Wydawało mu się, że ręka Reqaty, spoczywająca na jego ramieniu, wygina jego arbitralnie ukształtowane kości, przypominając mu o tym, że jest bytem przypadkowym. — Artysta, który traktuje siebie równocześnie jako surowiec i jako podmiot działania, nigdy nie będzie w stanie przekroczyć ograniczeń jednego ani drugiego. Jej pogardliwa uwaga spowodowała zmrożenie atmosfery podziwu, jaka go otaczała. Spojrzał na kobietę, a ona uśmiechnęła się, pokazując hebanowe zęby i trzepocząc pierzastymi rzęsami. Podniosła jedną rękę kanciastym gestem, po którym ją można było zawsze poznać, bez względu na to, w jakim się znajdowała ciele. — A jak choreografka masowej śmierci przekracza ograniczenia swojego materiału? Umysł Elama był nieobecny przez kilka tygodni — bo umierał w; mroźnych lasach — a Reqata w czasie jego nieobecności zaczęła się nudzić. Potrzebna jej była rozrywka. Więc rozpoczęła tę dyskusję. W ich świecie nawet kochankowie bezustannie staczają pojedynki, posługując się artem, jakością, której naturę wszyscy uczestnicy gry zwanej „przemieszczaniem się” pojmowali intuicyjnie. Reqata miała dużo artu. Ale Elam miał go więcej. Elam nie mógł sobie znaleźć miejsca. Czy czuł taki niepokój dlatego, że jego pęcherz był pełny, czy też to był może jego normalny stan? — Śmierć masowa, jak to nazywasz, podlega ograniczeniom praktycznym — odpowiedziała Reqata. — Zabicie jednego człowieka to akt egzystencjalny. Zabicie miliona ludzi byłoby aktem historycznym, w każdym razie dla Przywiązanych. Zabicie wszystkich byłoby aktem boskim. — Przeczesała palcami jego włosy. Poczuł orzeźwiające, winne tchnienie jej oddechu. —Zabijanie samego siebie pachnie po prostu brakiem inicjatywy. Rozczarowałeś mnie tym razem, bo w przeszłości zwykle walczyłeś ze śmiercią. — Walczyłem, rzeczywiście. Przypomniał sobie desperackie pojedynki, jakie staczał kiedyś, w początkowych swoich pracach, w tych dziełach, dzięki którym nabrał artu. Przypomniał sobie ludzi umierających w kopalnianych szybach i na pionowych ścianach skalnych, a także w dżunglach rojących się od dzikich zwierząt. Ludzi, którzy nigdy nie rezygnowali z walki. I z których każdy był nim samym. Coś się jednak zmieniło od tamtej pory. — Powiedz mi — odezwała się Reqata, pochylając się do przodu i przeciągając językiem po jego uchu — dlaczego zawsze na chwilę przed śmiercią wyglądasz tak spokojnie? Zmroziło go to pytanie. Bo sam się nad tym zastanawiał. — Naprawdę wyglądam spokojnie? Ledwo wykrztusił z siebie te słowa. Za każdym razem bowiem płacił swoją cenę. Wiedział o tym, bo pięć czy dziesięć minut pozostawało mu w pamięci, bo pozostawały mu w pamięci ostatnie chwile
życia. Tym razem jednak zapamiętał tylko to, że wyciągnął z kieszeni kawałek suszonego mięsa. Później była już tylko ciemność. Umierający klon Elam rozumiał coś, czego zmartwychwstały, prawdziwy Elam nie był w stanie pojąć. — Oczywiście. Nie bądź taki skromny. Spójrz na ten uśmiech na zamarzniętej twarzy trupa. — Usiadła obok niego, wysuwając niedbale nogę, tak że zagrodziła przejście między siedzeniami. — Ja też w przeszłości umierałam. Ale w moim wypadku śmierć nie była częścią dzieła sztuki. Była doświadczeniem. Umierałam krzycząc. A echo mojego krzyku dźwięczało przez kilka tygodni. Wzgrygnęła się i zatkała osobie uszy rękami. Jej obecne ciało miało jak zwykle wysoko sklepione żebra i jędrne piersi. Elam złapał się na tym, że się im przygląda. — Ale dosyć tego — Reqata dała mu prztyczka w ramię, zadrapując go przy tym paznokciem. — Teraz, kiedy już skończyłeś swoje ostatnie dzieło, ja mam pewien projekt i chcę, żebyś nad nim popracował… — Prawdopodobnie każde z was ma wgląd w to, co je czeka po drugiej stronie — wycedził nagle jakiś głos. — Nie praw mi tylko kazań na temat absolutnego bezwładu duszy — odpowiedziała zmieszana Reqata. — Nikt nie umożliwia naszym klonom wglądu w wieczność. Wiesz o tym dobrze, Lammielo. — Może i nie — wysmukła, elegancka Lammiela, ku rozpaczy wszystkich, zawsze wyglądała tak samo, bo miała tylko jedno ciało. Na jej twarz powoli wypłynął uśmiech. — A zresztą być może niebo jest już tak przepełnione duszami waszych klonów, że nie będzie w nim miejsca dla was, kiedy się w końcu tam zjawicie, Reqata z wściekłością zerwała się na równe nogi; jej furia zamanifestowała się nawet w sposobie, w jakim uniosła ramiona. Status Lammieli był nieco dwuznaczny, gdyż jej przeszłość przedstawiała się cokolwiek nietypowo, i Reqata nie chciała się kłócić, żeby nie narażać się na utratę artu. Bo zwykle w takich razach nie potrafiła sobie poradzić. — Uważaj, Lammielo. Nic przecież nie wiesz o tych sprawach. A może — pomyślał Elam — może Reqata boi się śmierci? — O tak, to prawda — Lammiela usiadła. — Śmierć Ssarny wyprowadziła wszystkich z równowagi. Ciągle o tym zapominam. Jej przybycie spowodowało, że ostatnio widzowie opuścili komorę widokową i teraz zostali tutaj tylko oni troje. — Ty wcale nie zapominasz, matko — powiedział Elam zmęczonym głosem. — Ty to robisz celowo. — Jesteś niesprawiedliwy — Lammiela przyjrzała mu się uważnie. —I Dobrze wyglądasz. Umieranie ci służy.
Splotła długie palce obu dłoni i oparła na nich brodę. Jej twarz pokrywały delikatne zmarszczki; wyglądało to tak jak gdyby jakiś rytownik wyrzeźbił na niej subtelne cienie. Oczy miała ciemnoniebieskie, takie jak oczy Elama. — Chodzą słuchy, że Ssarna uschła w swoim sanktuarium, uschła na pieprz. Kiedy widziałam ją ostatnim razem, to musiało być podczas przyjęcia na szczycie tej nieszczęsnej góry w Himalajach, była małą dziewczynką, nie weszła jeszcze nawet w wiek dojrzewania i miała długie, złote… warkocze — tak to się chyba nazywa. — Potrząsnęła głową z pogardą. — Ale mimo że ukryła się pod tą maską młodości, starość odnalazła ją w najbardziej sekretnym miejscu, a gdy starość zrobiła swoje, oddała ją śmierci. Starość i śmierć ] działają w zmowie. — Pierwsza z nich ma teraz w swoich rękach ciebie — powiedziała Reqata. — Jak myślisz, kiedy odda cię tej drugiej? Głowa Lammieli drgnęła, ale kobieta nie odwróciła się w stronę Reqaty. — Jak ci się ostatnio wiedzie, Elamie?
Uśmiechnęła się do niego i nagle owiał go zapach jej perfum, zaatakował go jak tresowane zwierzę, które ona nosiła owinięte wokół szyi i któremu teraz kazała rzucić się na niego. Był to zapach mroczny, intensywny. Przypominał mu zapach padliny, czegoś martwego wystawionego na działanie palącego słońca, był ciężki i natrętny. Elam zdał sobie nagle sprawę, że wstrzymuje oddech. Wstał gwałtownie, poczuwszy przypływ mdłości. Czuł mdłości, ale był też podekscytowany. Było w tym coś z dziecięcych przeżyć, z pociągu do tego, co ohydne, z chęci dotykania i wąchania tego, co obrzydliwe. Dzieci wkładają sobie wszystko do ust. Czuł się tak, jakby miał robactwo za paznokciami.
— Powietrze — wybełkotał — chcę na… Schodami z prążkowanego marmuru wyszedł na balkon. Żadna z kobiet nie podążała za nim: za bardzo zajęte były konfliktem, jaki rozgrywał się« między nimi dwiema. Na zewnątrz ciepłe, letnie powietrze pachniało ziołami i uschniętymi kwiatami lilii. Elam zacisnął zęby i przekonał się, że zapach kwiatów nie tłumi zapachu gnijącego ciała. Słońce już zaszło. Powietrze miało kolor lawendy. Balkon wisiał wysoko nad stłoczonym w wąskich dolinach miastem. Górujące nad nim suche pagórki były nagie i niezamieszkane, rosły na nich kwiaty i akacje, a także kolczaste rośliny kryształowe, które wyewoluowały gdzieś, pod jakimś odległym słońcem. Daleko w dole rozciągała się błyszcząca powierzchnia Morza Śródziemnego. W mieście zapaliły się światła, wydobywając z mroku jego tajemnicze zakamarki. Nikt tu nie mieszkał. Wśród Wcielonych nie było to w modzie, a Przywiązani bali się mieszkać w starożytnych miastach i woleli budować własne. Jedno z nich rysowało się bliżej morza; jego wieżowce odcinały
się stanowczymi liniami na tle ciemniejącego nieba. Tego wieczoru wielu z tych Wcielonych, którzy oglądali przedstawienie Elama, udało się tam, żeby zakosztować przelotnych rozrywek, w jakich gustowali ci, co przeżywali życie przywiązani do jednego ciała. Tak więc w mieście rozciągającym się tuż przed oczami Elama panowała cisza, jeżeli nie liczyć dźwięku dzwonów, zawiadamiających nieobecnych mieszkańców, która jest godzina. Miasto było niezamieszkane od tysięcy lat, a jednak gotowe było na przyjęcie tych, którzy chcieliby do niego wrócić. Podobne do owadów samochody powietrzne trzepotały na tle gwiazd. To odlatywała publiczność Elama. Miedziany półksiężyc wisiał na horyzoncie. Na niewidocznej części jego twarzy migotały kolorowe linie i punkty. Kiedy Elam był mary, Lammiela powiedziała mu pewnego razu, że na Księżycu mieszkają ogromne maszyny stworzone w którymś z poprzednich cykli istnienia. Tamtej nocy na Księżycu w pełni aż roiło się od świateł, które oni przyjmowali jako rzecz oczywistą. I żadne z nich nie zastanawiało się, o czym myślą te inteligentne maszyny patrzące na niebiesko—zieloną planetę, która wisi na ich czarnym niebie. — Powinieneś się położyć — odezwała się Lammiela — odpocząć. Jej perfumy pachniały intensywnie. I mimo że ich woń ani trochę nie przypominała zapachu padliny, Elam cofnął się, przysuwając się do barierki i pozwolił, żeby wieczorny powiew zdmuchnął ją sprzed jego nozdrzy. Szpaki pikowały w pobliżu wieży. — Powinieneś wstać — powiedziała Reqata gdzieś za nią — i pobiegać. Zadrżał w podmuchu lodowatego powietrza. Wszedł do opustoszałej rotundy i spojrzał w dół, na pokryte szronem zwłoki. Żaden Wcielony nie miał pojęcia, jak działają starożytne maszyny. Żaden z nich nie miał też pojęcia, czy te zwłoki to nie jest przypadkiem po prostu wyobrażenie kogoś zamarzniętego tam, w lesie w stanie Michigan. A może wnętrze rotundy przeniosło się wraz z widzami i naprawdę unosi się nad tym lasem? Albo może to ciało jest doskonałym duplikatem tamtego, duplikatem, który istnieje tu, wśród pagórków Prowansji? Wiedza na ten temat nie była im dana. Nikt nie wiedział, co znajduje się w strefie obrazu. Ale Elam wiedział jedną rzecz: że ten zimny podmuch nie pochodził z tej strefy.
*
Wylecieli z Kalagoorlie. Po dwóch i pól godzinie lotu Elam zauważył zeppeliny. Na tle zielonych pól i niebieskiego Morza Nullarborskiego odcinały się wyraźnie ich jaskrawe kolory. Po stronie nie oświetlonej porannym słońcem każdy z nich pokryty był błyszczącą warstwą szronu. Elam poczuł przypływ radości, bo udało mu się je zaskoczyć. Były całkiem nieprzygotowane na te spotkanie. Dryfowały w ciężkim porannym powietrzu, duże i opasłe, star wiąc doskonały cel. Przewoziły oddziały z jakiegoś miejsca położonego na północy, w centralnej Australii. Oddziały te miały wziąć udział w jednej z owych niepojętych; wojen, w jakie wdawali się chętnie Przywiązani. Reqata, we właściwy sobie, kapryśny sposób, zaangażowała się w tę wojnę, ryzykując swoim żartem, wszystko bowiem zależało w niej od wyniku inwazji na Eyre, państwo położone na południu. Elam widział, jak członkowie załogi wskakują do swoich małych maszyn latających, których skrzydła rozprostowały się w słońcu jak skrzydła motyli, wykluwających się z poczwarek. Ale było już za późno. Ich zeppeliny zostały już skazane na zagładę. Elam wybrał cel, informując o swoim wyborze inne trzmiele, to znaczy kilku Wcielonych, którzy, uznając jego ciągłą walkę z Reqatą za dobrą zabawę, włączyli się do tej akcji. Dotarł do niego sygnał mikrofalowy: był jak zwykły szept, z tą tylko różnicą, że spowodował swędzenie małżowin usznych. Elam wziął na cel jasnozielony, trójgraniasty obiekt, na powierzchni którego widniały plamy upodabniające go do ogromnej cętkowanej żaby. To podobieństwo spowodowało, że przypomniał sobie, jak w dzieciństwie złapał żabę, jak chwycił ją ręką, poczuł na skórze dotknięcie jej wilgotnego ciała i uświadomił sobie, jak jest przerażona. Trzymał ją tak, a jej serce waliło jak oszalałe… Odsunął od siebie myśl o żabie, zirytowany tym, że utracił kontrolę nad własną świadomością. Bo teraz, w tej bitwie, o wszystkim decydowały sekundy: Zmienił kąt nachylenia skrzydła i wrócił do właściwej pozycji. Był wspaniały. Miał około metra długości i krótkie, opalizujące skrzydła. Pojedynczy, umieszczony w pozycji centralnej przyrząd optyczny o dalekim zasięgu obserwował cel, a dwa bulwiaste, dwustusiedemdziesięciostopniowe przyrządy peryferyjne sprawdzały, czy po każdej stronie towarzyszy mu tyraliera trzmieli. Reqata z pewnością znajdowała się na pokładzie jednego z zeppelinów, wściekła, że zaatakował ją znienacka. Obrońcami zeppelinów byli czarni o szerokich twarzach należący najwyraźniej do jakiejś czystej rasy. Elam wyobraził sobie czarnoskórą Reqatę jak, energicznie gestykulując, przygotowuje obronę. To ta gestykulacja i sposób poruszania się stanowiły o jej piękności. Stalowa kula przeleciała ze świstem tuż obok jego lewego skrzydła. W chwilę później usłyszał cichy szczęk katapulty. To strzelano z zeppelina. Wystarczyło jedno uderzenie, żeby zamienić każdego z trzmieli w kupkę kosztownego opału. Elam podwinął jedno skrzydło i zaraz potem wyprostował lot, kierując się ku swemu .celowi. Odhaczył
nogi bojowe i wysunął naprzód ich ostre brzytwowate urządzenia do cięcia. Zeppeliny falowały, zmieniały kształt. Nagłe błyski poraziły czujniki na podczerwień, powodując, że Elamowi zakręciło się w głowie i że stracił z oczu cel. Przyprowadzenie trzmieli z Kalgoorlie aż tutaj bez ubezpieczenia w postaci pomocniczego, lżejszego od powietrza statku powietrznego było przedsięwzięciem ryzykownym. Musieli teraz strącić zeppeliny na ziemię i zacząć na nich pasożytować, zmieniając je w kupę chemicznie czynnego złomu. Pełzając tak po ich szczątkach, trzmiele narażone byłyby na atak z ziemi, ale cóż, nie zdobywało się artu bez ryzyka. Wymknął się obrońcom zeppelinów, nie zadając sobie trudu, żeby ich zaatakować swoimi brzytwami. Byłaby to niepotrzebna strata czasu. Zielona żaba znajdowała się teraz pod nim. Puchła, jej powierzchnia marszczyła się; traciła wysokość. Trzymał ją w dłoni — wtedy, kiedy ją złapał wśród gęstego sitowia. Inne dzieci gdzieś sobie poszły. Wypróżniła się — na dłoni miał mokry śluz. Pod topolami wisiało gorące i gęste powietrze. Zirytowało go to, że żaba tak zajadle walczy o życie. To, że stworzenie tak mokre i tak dokładnie pokryte śluzem nie chce umierać, wydało mu się ohydne. Położył je na płaskim kamieniu i, wykonując każdy ruch dokładnie i z namysłem, wziął drugi kamień i walnął je nim w głowę. Nogi poruszały się jeszcze przez dłuższą chwilę. Wyglądało na to, że pozostałe zeppeliny zniknęły. Została tylko żaba. Jej trzewia leżały wybebeszone pod palącym słońcem, rozkładając się na jego oczach. Po kamieniu spływały płyny z jej ciała, zostawiając na nim plamy. Chciał zaatakować ją ogniem, chciał ją unicestwić, chciał zobaczyć błysk, który towarzyszyć będzie jej śmierci. Na ramionach czuł palący żar słońca. Nagle zeppelin przypuścił na niego wściekły atak. Zaskoczony, zdał sobie sprawę, że patrzy prosto w jego zbliżającą się paszczę. Grad stalowych kul przeleciał obok. Elam podjął rozpaczliwą próbę uchylenia się. Nic rozumiał, dlaczego zbliżył się do niego na tak niewielką odległość, nie atakując. Dwie kule przeszyły równocześnie prawe skrzydło. Poczuł dojmujący ból w stawach. Skulił się i usiłował przyciągnąć je do siebie, ale mięśnie prawie całkowicie odmawiały posłuszeństwa. Gdyby udało mu się wciągnąć skrzydło i ustalić jego nachylenie, mógłby poszybować w dół. Zielone pola, czarne domy z wysokimi dachami, kolorowe ogrody — wszystko to wydawało się wznosić wirowym ruchem i zbliżać się ku Elamowi. Blade twarze tych, co znajdowali się na polach, uniosły w górę, obserwowały go. Jakieś pojazdy wojskowe zatrzymały się na piaszczystej drodze, a ciemne pyski dział obracały się, nie tracąc go z pola widzenia. Prawe skrzydło trzepotało bezwładnie, promieniowały z niego fale bólu przenikające całe ciało. Gwałtownie zmienił kierunek lotu, a wtedy niebo i ziemia zamieniły się miejscami. Zaciągając z desperacją hamulec, wydobył i zagiął pod odpowiednim kątem jedną z nóg wyposażonych w brzytwy » odciął luźno zwisającą część własnego skrzydła. Poczuł, że mu się robi gorąco i że przenika go piekący ból. Zdołał w końcu doprowadzić do tego, że leciał w dół równym lotem. Ale było już za późno. Pole, na którym rosło zboże, podpłynęło w górę na jej; spotkanie. Przez chwilę nie czuł nic poza potwornym bólem.
— Chcę doświadczyć czegoś prymitywnego — mówił Elam, podczas gdy doktor zagłębiał kończynę testującą w jego kręgosłup. — Chcę mieć do czynienia z prehistorią. — Cała przeszłość człowieka to prehistoria — powiedział doktor Abias. Wyjął kończynę z kręgosłupa, co spowodowało, że Elam poczuł chłodne łaskotanie i wciągnął ją do wnętrza swego ciała. — Masz zdrowe ciało. Elam wstał, kołysząc ramionami i przyzwyczajając się do swoich nowych proporcji. Obecne ciało było gibkie, pokryte złotą skórą i wyposażone w małe dłonie — dokładnie takie, jakie zaplanowała Reqata. Z jakichś powodów potrzebowała go w tej właśnie formie, co w Elamie wywołało pewne obawy. Nie miał pojęcia, czy jest na niego ciągle jeszcze zła za to, że została pokonana w bitwie nad Australią. — Mnie chodzi o doświadczenie tego, co było, zanim zaczęła się jakakolwiek historia. Zanim człowiek zdał sobie sprawę z tego, że jest człowiekiem. — Chcesz być neandertalczykiem? — wymamrotał Abias, przesuwając po podłodze swój zgarbiony kształt na wielu nogach. — Pitekantropem? Australopitekiem? — Nie mam pojęcia, co te wszystkie słowa znaczą — powiedział Elam. Czasami denerwowało go to, że jego sługa posiadł taką wiedzę. Jakie ci Przywiązani mają prawo wiedzieć tak dużo — myślał — skoro Wcieleni mogą w każdej chwili i z taką dokładnością ich usunąć? Abias odwrócił się i popatrzył na niego swoimi licznymi piwnymi, ludzkimi oczami o powiększonych źrenicach, które obywały się bez twarzy. Był maszyną, składającą się ze stawów i segmentów, błyszczącą — jak gdyby namaszczoną rzadkimi olejami. Każda z jego ośmiu ruchomych kończyn była zarówno ręką jak i nogą. Wyglądało to tak, jakby ktoś zaprojektował jego ciało w formie orbity, po której te członki się poruszają. Być może tak, właśnie się stało. Nie można było jednak tego sprawdzić, bo — jak sam twierdził — przeszłość to była przeważnie prehistoria. — To nie ma znaczenia — powiedział. — Zajmę się tym. Abias był Przywiązanym i został przydzielony Elamowi przez Lammielę. Popełnił kiedyś przestępstwo krzywdząc kogoś z Wcielonych, za co został surowo ukarany: jego ciało zostało skonfiskowane i zastąpione jakimś staromodnym urządzeniem. Teraz zajmował się zespołem sklonowanych ciał Eama. Uważany był za jednego z najlepszych trenerów szkolących takie zespoły dla celów gry zwanej „przemieszczaniem się”. Był tak niezawodny i tak absolutnie lojalny, że Elam wcale nie chciał dowiedzieć się, na czym polegała jego zbrodnia w obawie, że wiedza o tym mogłaby zakłócić ich służbowe stosunki.
— Zajmij się tym, proszę cię o to — powiedział Elam. — Mam w planie nowe, przedsięwzięcie. Przeszedł przez obszerną salę, czując, jak w panewkach nieznanych mu jeszcze stawów poruszają się kości. Abias zmodyfikował jego obecne ciało, będące klonem jego własnego. W wyniku tej modyfikacji pozostały w nim zaledwie ślady własnej natury Efama. Na cokole leżały kolczyki, bransolety do noszenia na przegubach dłoni i na kostkach nóg, farby do malowania ciała i buteleczki z zapachami. Wszystkie te przedmioty, które Elam zaczął teraz na siebie nakładać, dostarczyła Reqata. Przez półkoliste otwory w sklepieniach do wnętrza wlewało się światło. Na środku sali spod podłogi wybrzuszał się jajowaty kształt o chropowatej powierzchni. Było to wewnętrzne sanktuarium Elama, najsekretniejsze pomieszczenie skrywające w swoim wnętrzu jego oryginalne ciało, ciało, z którym się” urodził. Po katastrofie w Australii obudził się na chwilę w tym sanktuarium, doznając tak straszliwego bólu, jak gdyby paliły się wszystkie części jego ciała. Wzdrygnął się na wspomnienie o tym. Wewnętrzne sanktuarium każdego Wcielonego znajdowało się pod najściślejszym dozorem, bo śmierć prawdziwego ciała była równoznaczna ze śmiercią jego właściciela. Kiedy umierało oryginalne ciało, nie mogło być mowy o przeniesieniu świadomości do któregokolwiek ciała powstałego w wyniku klonowania. Owe starożytne maszyny, które stworzyły możliwości przenoszenia umysłów, na to nie pozwoliły. A ponieważ nikt nie znał zasad funkcjonowania tych maszyn, nikt też nie mógł nic na to poradzić. I zabicie oryginalnego ciała Wcielonego, ciała, z którym on się urodził, było jedynym sposobem popełnienia morderstwa. Elam wsunął sobie na rękę bransoletkę. — Czy wiesz, kto mnie zaatakował? — Nikt się nie przyznał do tego ataku — odpowiedział Abias. — Czy rozpoznałeś typ ruchu? Elam przypomniał sobie falujący, podobny do żaby zeppelin. Nie Reqata. Tego był pewien. Bo Reqata z pewnością dopilnowałaby, żeby Elam dowiedział się, że to ona z nim walczy. Więc to nie ona. Ale mógł to zrobić ktokolwiek inny. — W czasie ostatniego przeniesienia coś było nie w porządku — powiedział Elam, zmieszany tym, że porusza sprawę tak intymną, mimo że mówił o niej do własnego sługi. — Obudziłem się w wewnętrznym sanktuarium. Abias stał bez ruchu, nieprzenikniony. — To wynik jakiegoś poważnego zakłócenia. Zajmę się tym. — Dopilnuj tylko, żeby się to więcej nie powtórzyło.
*
Przyjęcie odbywało się na wzgórzach górujących nad miastem El’lie. Woda z położonych na północy rzek wyciekała tutaj z otworów w skatach, skąd przedostawała się w końcu do ostatniej wielkiej sadzawki, która wisiała na skalistym zboczu. Widok był przerażający, bo zdawało się, że lada chwila woda przeleje się przez jej brzeg i zatopi miasto położone poniżej, Biała skała, obrzeżająca sadzawkę ze strony zewnętrznej spadała kilka tysięcy stóp w dół wypolerowaną taflą i wyglądała jak krawędź świata. Głęboko w dole z dna sadzawki wyłaniały się katarakty, po których wody toczyły się, w kierunku spragnionego miasta. Elam stał na jednym z tarasów i patrzył w dół na wodę. Unosiła się w niej Reqata, błyszcząca w popołudniowym słońcu, zapadającym właśnie w ocean po zachodniej stronie nieba. Była dziwnym stworzeniem, ogromnym, całym złożonym z lśniących opalizujących krzywizn, niebieskich i zielonych, i ukształtowanym na wzór jakichś istot, które ludzie spotkali kiedyś w trakcie; swoich zapomnianych wędrówek przez galaktykę. Emanował z niej kolor, [ wydzielała go w postaci potu, zabarwiając wodę: ciężkie wiry oranżu i żółci zapadały w głąb. Jeszcze kilka godzin temu miała szczupłe, złotoskóre ciało i podobne do obecnego ciała Elama, — Wyglądają na spokojnych — szepnęła, a szept jej odbił się echem dźwięczącym ponad wodą. — Ale potencjał przemocy jest w nich ogromny. Przed przyjęciem Rcqata oprowadziła go po El’lie, mieście, gdzie miało rozegrać się jej kolejne widowisko. Pamiętał świeże ciała wiszące wśród splotów łańcuchów na granitowej ścianie ze spisami zbrodni przytwierdzonymi na piersiach. Pamiętał też targ, na którym panowała atmosfera napięcia,: pamiętał mężczyzn i kobiety z wygolonymi nad czołem głowami i klejnotami w brwiach, pamiętał powietrze ciężkie od korzennych zapachów. I leniwą bezczelność grupy mężczyzn o twarzach pokrytych wytatuowanymi, gniewnymi w swoim wyrazie spiralnymi wzorami, przepychających się przez tłum zgromadzony na targu w drodze na zakazane patriarchalne nabożeństwo. Pamiętał też ogromne, pokryte dachówkami świątynie bogiń, stojące na obrzeżach palcu targowego. — Kiedy nastąpi wybuch? — spytał Elam.
— Jesienią, kiedy wiatry S’tana wiać będą od gór. Wtedy zobaczysz sceny co się zowie. Hydrauliczne kolce wytryskiwały z jej grzbietu. W chwilę później zostawały wciągnięte w głąb ciała. Wykonywała nimi charakterystyczny gest: — gwałtowny i pełen wyrazu. Jeżeli była zła na niego za to, co stało się w Australii, ukrywała swój gniew. Napełniało to Elama wielką obawą. Gdyby okazała mu swoje uczucia otwarcie, bałby się o wiele mniej. Bo Reqata reagowała z opóźnieniem. Reqata była specjalistką od wykorzystywania ponurej wrogości, jaką Przywiązani pałali do siebie nawzajem, dzięki czemu umiała reżyserować gwałtowne konflikty, w trakcie których krew spływała malowniczo po rzeźbionych schodach, głowy, z kulami z kości słoniowej o żłobionej powierzchni tkwiącymi w ustach, piętrzyły się ułożone w stosy, a niezliczone obcięte dłonie tkwiły na palach ź brązu, wskazując palcami w niebo. Na tym polegała jej sztuka. Zabrała Elama na ten obchód, bo potrzebowała rady. Ale Elam żadnej rady jej nie udzielił. Roziskrzone światła żeglowały nad sadzawką; wirowały, podążając w kierunku jakiegoś źródła bodźców. Nikt już nie rozumiał istoty tego tropizmu i nie był w stanie kontrolować ich ruchów; poruszały się zupełnie samodzielnie. Kilkoro uczestników przyjęcia stało na przeciwległym brzegu sadzawki. Oświetleni byli silnym światłem, a ich odbicia kładły się na szklistej powierzchni wody. — Ta sadzawka ma kilka tysięcy stóp głębokości — powiedziała Reqata. — Na jej dnie pełno jest zapomnianych obiektów. Są tam statki i złote puchary. Ludzie z miasta przychodzą tu i wrzucają różne rzeczy do wody. Na szczęście. — Dlaczego wrzucanie rzeczy do wody i zapominanie o nich ma przynosić szczęście? — spytał Elam. — Czy ja wiem? Może dlatego, że pamiętanie o tych rzeczach nie zawsze je przynosi. Elam zdjął togę i dał nurka w ciemną wodę. Reqata zabulgotała z zachwytu. Pieścił kolce na jej grzbiecie, czując, jak nabrzmiewają pod jego dotknięciem, a potem wracają do poprzedniego stanu. Przesunął stuloną dłonią po jej boku. Rozjarzony, słoneczny pot przeciekał mu między palcami i spływał w dół, rozpaczliwie szukając swego własnego, wyznaczonego mu przez naturę miejsca, gdzieś w niewidocznych głębinach ciała. — Przybierz takie ciało jak ja — zaproponowała. — Będziemy mogli popłynąć daleko w głąb oceanów i kochać się tam wśród ryb. — Tak — powiedział, wcale nie chcąc, żeby się tak stało — możemy tak zrobić. — Powiedz mi, Elamie, co stało się na balkonie po tym, jak widzieliśmy, jak umierasz w lesie? — spytała. — Wyglądałeś na przerażonego. Zamiast odpowiedzieć, Elam pomyślał o żabie. Czy to, co zapamiętał, było prawdą? Czy może Reqata zastawiła na niego pułapkę?
— Po prostu poczułem, że mam mdłości. To nie było nic poważnego. Reqata milczała przez chwilę, a potem powiedziała: — Ona cię nienawidzi. Wiesz kto: Lammiela. Po prostu nienawidzi cię. Była to bardzo zjadliwa uwaga. Tak więc, nastąpiło to, czego się obawiał: jej zemsta to, co zrobił nad Morzem Nullarborskim. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz, a on zdał sobie sprawę z tego, że ona jest teraz o wiele większa od niego. Mogłaby go bez trudu zmiażdżyć przyciskając do ściany sadzawki. A on obudziłby się we własnym pokoju, w innym ciele. Zabić go znaczyłoby tyle, co obrazić, nie byłby to czyn o charakterze decydującym, ostatecznym. Może rzeczywiście ten zeppelin przypominający żabę to była ona. Odpłynął od niej powoli. — Nie wiem, o czym mówisz. — Oczywiście, że nie wiesz. Jesteś specjalistą od zapominania. Umie bardzo dobrze kłaść się, umierać i zapominać. Ona cię nienawidzi. Za to, i zrobiłeś. Za to co zrobiłeś swojej siostrze! — triumfowała. Elam poczuł ten sam przeszywający, dławiący ból, który przeniknął kiedy na krótką chwilę obudził się w swoim wewnętrznym sanktuarium. — Nie wiem, o czym mówisz — powiedział, wynurzając się z wody. — Wiem, że nie wiesz! I w tym cały problem. — Wyjaśnij mi, o co ci chodzi — starał się mówić spokojnie. Coś ciężkiego poruszyło się w ciemności. Z hałasem przewrócił się rząd krzeseł. Elam odwrócił się tyłem do sadzawki. Serce waliło mu jak młotem. Zza, sadzawki dobiegł go śmiech. Przyjęcie trwało, ale goście byli bardzo daleko od; niego, daleko jak wspomnienie z dzieciństwa, nieuchwytne i bezużyteczne. Z ciemności wyłoniła się głowa, głowa dwa razy większa niż całe ciało Elama. Miała kształt metalowego jaja wyposażonego w dwoje oczu. Oczy te stanowiły główny element tej głowy i były całkiem pozbawione wyrazu. Za głową ciągnęło się długie ciało składające się z wielu członków, błyszczące i obsceniczne. Elam aż krzyknął. Przerażenie odebrało mu zdolność myślenia. Stwór posunął się naprzód, kołysząc głową. Kwaśna ślina wyciekała spod kryształowych zębów, rozpryskując się i musując na marmurowym tarasie. Był czymś, co pochodziło z dawno zapomnianej przeszłości, z niepojętych czeluści czasu. Otoczył ogonem Elama i przyciągnął go do siebie. Przez chwilę Elam był jak sparaliżowany. Wpatrzył się w zbliżające się do niego zęby smoka wydawały się dziwnie piękne w tym momencie. Potem jednak zaczął się miotać, próbując wydostać się z żelaznego splotu ogona. Na skórze miał jeszcze resztki oliwy. To pozwoliło mu się wyśliznąć. Zdarł sobie przy tym skórę. Dał nura między nogi smoka, uderzając się o taras. Smok błyskawicznym, wijącym się ruchem przygwoździł go znowu. Czknął i spryskał go kwasem.
Kwas palił Elama w ramię, na jego powierzchni pojawiły się bąbelki — to roztapiała się skóra. — Niech cię diabli! — krzyknął i rzucił się ku głowie smoka. Smok nie zdążył jej cofnąć i pięść Elama wylądowała w lewym oku potwora. Powierzchnia oka stawiła opór, a później wybrzuszyła się i wytrysnął z niej jakiś płyn. Smok żachnął się, podrzucił gwałtownie głowę i obalił Elama na ziemię. Elam wstał z trudem, czując ból. Miał połamane żebra. Krew ściekała mu po brodzie. Jedna noga nie była już w stanie dźwigać ciężaru całego ciała. Ogromna głowa pochyliła się nad nim; ż uszkodzonego oka wypływała ohydna ciecz. Elam rzucił się ku temu oku, ale siły go opuściły. Zalał go śmierdzący kwas, powodując martwicę tkanek. Towarzyszył temu dźwięk taki, jaki daje się słyszeć podczas smażenia bekonu. Elam próbował utrzymać się na nogach, a z jego poranionych ust padały przekleństwa. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, były kryształowe zęby, zbliżające się do jego głowy.
Dom Lammieli stanowił siedzibę nieskończoności. W niezliczonych pokojach upchane zostały rzeczy pochodzące ze stu światów. Informacja zgromadzona tutaj była niezastępowalna i unikalna; nigdzie nie można było znaleźć ej duplikatów. Nikt nie odwiedzał tego miejsca i artefakty, sześciany danych oraz dioramy spoczywały w ciszy. , W pewnym okresie, w ubiegłych tysiącleciach, ludzie dotarli aż do jądra galaktyki i tak daleko na zewnątrz, że galaktyka wisiała nad nimi jak uwięziony stwór podmorski, wysyłając światło w międzygalaktyczną przestrzeń. Poruszali się w obrębie sferycznych skupisk starożytnych słońc i badali przestrzenie syntezy gwiezdnej. Na odległych planetach wznosili pomniki. Po kilku wiekach takiej działalności wrócili na Ziemię, zbudowali na tej planecie, która musiała być dla nich planetą legendarną, tajemnicze miasta i osiedlili się na niej zadowoleni, że mogą uprawiać wiekową glebę i obserwować, jak wschodzi i zachodzi słońce. I — ze wspaniałą niefrasobliwością — zapomnieli o wszystkim, co było przedtem. Nie przekazali też wiedzy o tym swoim potomkom. Lammiela, siedząc w kącie, obserwowała Elama. Jej ciało, mimo że odznaczające się elegancją, było nieco pochylone, jak gdyby zdolny rzeźbiarz wyrzeźbił je z dziwnie uformowanego kawałka drewna, licząc się w trakcie tej pracy z ograniczeniami materiału. Tak, materiał charakteryzował się rzeczywiście pewnymi ograniczeniami — pomyślał Elam, przyglądając się osobie, która była zarówno jego ojcem jak i matką. W młodości Lammiela znalazła gdzieś na księżycu Ziemi jakiś statek dozorowany przez tajemnicze mechanizmy tam mieszkające i udała się tym statkiem w stare przestrzenie kosmiczne, żeby je zbadać. Nikt nie poszedł w jej ślady, ale wyczyny te stały się na tyle sławne, że nadano jej pewne nadzwyczajne przywileje. — To dziwne — powiedziała. — Nasi przyjaciele, Przywiązani, posiadają umiejętności, o jakich my, Wcieleni, nawet nie marzymy. Dzieje się tak dlatego, że maszyny, które zostawili nam nasi przodkowie, nie wykazują zainteresowania tymi umiejętnościami. — Zamyśliła się na chwilę. — To
zadziwiające, jakie rzeczy ci Przywiązani potrafią robić. — Potrafią na przykład spowodować, że ktoś taki jak ty może być równocześnie matką i ojcem? — powiedział Elam. Jej twarz ukryta była w cieniu. — Tak. Właśnie tak. Lammiela urodziła się jako mężczyzna, który miał na imię Laurence. Ale Laurence czuł się kobietą. Dla Wcielonego nie był to żaden problem, bo Wcieleni mogli być przecież tym, czym chcieli. Laurence mógł sobie spokojnie spać w swoim wewnętrznym sanktuarium, chodząc przez całe życie świecie w ciałach kobiecych. Ale jemu to nie wystarczało. Udał się do Przywiązanych i oni zamienili go w kobietę. — Kiedy praca była skończona, byłam w ciąży — powiedziała Lammiela —. Sperma Laurence’a zapłodniła moje nowe jajeczka. Nie wiem, czy była; to naturalna konsekwencja rytuałów, według jakich cała rzecz się odbyła, czy nie, w każdym razie tak było — byłam w ciąży. — Jej mięśnie napięły się; na to wspomnienie. Na powierzchni dłoni uwidoczniły się ścięgna. — Przez cały czas nic traciłam przytomności. Ból to cena, jaką Przywiązani każą płacić. Uśmiercili męską esencję. Widziałam ją przed sobą. Słyszałam, jak krzyczy. Widziałam, jak Laurence płonie. Kosztowało ją to mnóstwo artu. Zadawanie się z Przywiązanymi nieuchronnie pociągało za sobą obniżenie statusu. — Jeszcze teraz czasami go widzę — powiedziała. — Kogo? — spytał Elam. — Twojego ojca, Laurence’a. — Oczy jej się zwęziły. — Nie zabili go tak do końca, rozumiesz? Powiedzieli mi, że to zrobili, ale tak naprawdę to on ciągle jest gdzieś w pobliżu. Zaczęły jej latać oczy, jak gdyby spodziewała się, że zaraz zobaczy Laurence’a, który chowa się za którąś z dioram. Elama zamroziło. Poczuł chłód na karku, jak gdyby głaskała go jakaś dłoń o bardzo długich paznokciach. — Ale to ty, Lammielo, jesteś nim. On nie jest kimś innym, nie jest odrębną osobą. — Czy naprawdę wiesz tyle na temat tożsamości, żeby móc o tym wyrokować? — Westchnęła, odprężywszy się. — Zresztą oczywiście, masz rację. Ale czy to ja stałam pod Kolumnadą w Ilrlad? Wsakazała hologram przedstawiający długi szereg kamiennych cokołów, zza którego widać było całą galaktykę. — Nie jestem pewna, czyją pamiętam. W każdym razie nie pamiętam jej J tak, jak gdybym tam była.
To, że tam byłam, to legenda. Bajka na dobranoc. Ale Ilrlad jest prawdziwy. I Laurence istniał naprawdę. Ty wyglądasz tak jak on. Masz takie same oczy. Zmierzyła go zimnym spojrzeniem, a on — po raz pierwszy — pomyślał, że być może Reqata mówiła prawdę, że być może jego matka go nienawidzi. — Dokonałam wyboru — powiedziała. — I już się nie cofnę. Zresztą Przywiązani mi na to nie pozwolą. Jestem kobietą. I matką. Lammiela nie mieszkała w mieście, w którym znajdowały się domy większości Wcielonych. Mieszkała na zboczu góry, odludnym i ponurym, a surowe, pełne załamań ściany jej posiadłości broniły dostępu śniegom. Co pewien czas przenosiła się znad morza na pustynię, a potem znowu w góry. Nie miała wewnętrznego sanktuarium z własnym ciałem, nie musiała go więc taszczyć ze sobą. Elam pamiętał gęsty las, w którym wzrastał, pamiętał też słoneczne polany w tym lesie. Ale wspomnienie nie było wyraźne. Nic nie — było wyraźne ani jasne. Po ostatniej śmierci Elam ponownie obudził się w swoim wewnętrznym sanktuarium. Czuł, że w płucach ma jakiś płyn, czuł też, że na jego otwarte oczy napiera ciemność. W jego żyłach buzował ogień. Nie mógł zaczerpnąć powietrza, żeby krzyknąć. A później obudził się ponownie w normalnych warunkach, na łóżku. Wokół niego było widno. — Matko — powiedział, patrząc z ukosa na szerokowidmowy hologram przedstawiający Syriusza, który promieniował z kąta pokoju ostrym, białym światłem, zbyt jaskrawym, żeby można było na nie patrzeć bez filtrów. — Czy ja naprawdę jestem twoim dzieckiem? Twarz Lammieli była nieruchoma. — Większość spraw przez pewną część czasu pozostaje tajemnicą. A później się o nich zapomina. Ale myślę, że w międzyczasie, między jednym a drugim z tych okresów, wie się o nich. Kto ci powiedział? — A czy to ma znaczenie? — Tak. Bo ten ktoś posłużył się tą wiadomością jako bronią, prawda? Elam westchnął. — Tak. To była Reqata. — No tak. Mogłam się była tego spodziewać. Nasza droga Reqata. Czy ona cię kocha? To pytanie go zaskoczyło. — Mówi, że tak. — W takim razie jestem pewna, ?e cię rzeczywiście kocha. Ciekawej co jej się w tobie tak podoba. Czy na tym skończyliście dyskusję? Na tym pytaniu? — Tak.
Przerwano nam. Tu Elam opowiedział, jak zaatakował go smok. — To bardzo wygodne rozwiązanie. Reqata zawsze wie, w którym momencie należy coś, zrobić albo powiedzieć. A kto to był, jak myślisz? — Spojrzała przez okrągłe okno na górską tundrę, na zbocze opadające w kierunku rozległej, ośnieżonej równiny, z której gdzie niegdzie sterczały skaliste wierzchołki gór. — Bo przecież nikt nie zyskuje artu anonimowo. — Nikt nie rozpoznał stylu tej istoty. W każdym razie nikt nie przyznał się do tego, że go rozpoznał. Nie podobała mu się ta sceneria za oknem. Powinny tu być drzewa: buki o gładkich pniach, potężne dęby. Przez takie drzewa przeświecałoby słońce i wyglądałoby to tak, jak gdyby z ich liści emanowało światło. — Dlaczego mnie odwiedziłeś, Elamie? Czyżbyś, szukał zbiornika, w którym ta istota została wyhodowana? Jeżeli chcesz, to go szukaj. Proszę bardzo. — Nie! — powiedział Elam. — Chcę znaleźć swoją siostrę. Odwrócił się i zaczął biec przez pokoje, omijając nie kończące się schody, o których reszta ludzkości — dla własnej wygody — zapomniała. Lammiela bezszelestnie podążała za nim, przesuwając się bez wysiłku przez skomplikowane monitory, podczas gdy Elam potykał się i wpadał to na obraz skały wysokiej na kilometr, w której wyrzeźbione były ludzkie postacie, to znowu na monitor przedstawiający rytualne maski z wywalonymi językami. Nagle przypomniał sobie, jak biegał kiedyś przez te pokoje, które wtedy wydawały mu się o wiele większe, i jak ścigała go wszędzie mała, gwałtowna istota, przed którą nie było ucieczki. W pokoju o kopulasto sklepionym suficie zatrzymał się przed ścianą zasłoniętą metalowym, ciężkim meblem składającym się z samych szuflad. Nacisnął odpowiednie miejsce i jedna z nich się otworzyła. Znalazł tam zwierzę, nie większe od kota, całkiem wysuszone, jak gdyby pozostawiono je na dłuższy czas na słońcu. Łatwo było zauważyć, że to smok. Leżał zwinięty w kłębek, a jego kryształowe zęby widoczne były w rozchylonym pysku. Lammiela popatrzyła na smoka. — Nigdy nie żyliście w zgodzie. Uważałeś pewnie, że… a zresztą myślę, że to błędne przypuszczenie. Straszyłeś ją tym… tym potworem. Miewała potem koszmarne sny. Budziła się z krzykiem. Kiedyś postawiłeś go przy je łóżku, tak żeby go zobaczyła, kiedy się obudzi. Nie spała po tym przez trzy noce. Zamknęła szufladę. — Kim ona była? — zapytał Elam, kładąc jej ręce na ramionach. Lammiela spojrzała mu prosto w oczy. — Teraz już nie można skazywać tej sprawy na zapomnienie. Omdlewającym ruchem dotknęła dłonią czoła. Ale Elam nie dał się nabrać. Wiedział, że matka
dawała sobie w życiu radę z niebezpiecznymi sytuacjami, w których ze dwanaście razy omal nie straciła życia. Zacisnął dłonie na jej ramionach. — Twoja siostra miała na imię Orfea. Śliczne imię, prawda? To Laurence je dla niej wybrał, o ile dobrze pamiętam. Elam nie przypominał sobie, żeby miał siostrę. — Czy była starsza, czy młodsza ode mnie? — Ani starsza, ani młodsza. Byliście bliźniętami. Z jednego jaja. Jedno z was zanurzone zostało w kąpieli z adrogenów i stało się tobą, Elamie. A drugie było dziewczynką, Orfeą. Boże drogi, jak wyście się nienawidzili! Przerażało mnie to. I oboje byliście tacy zdolni. Przypuszczam, że trochę jej esencji wciąż znajduje się gdzieś koło mnie. — Ja … A co się z nią stało? Gdzie ona jest teraz? — To jest jedyna rzecz, jaka mnie pocieszała przez wszystkie te lata. Fakt, że ty nie pamiętasz. Myślę, że właśnie ten brak pamięci pozwolił ci to przeżyć. — Co przeżyć? Powiedz mi wreszcie! Lammiela cofnęła się tyło o jeden krok, wydawało się jednak, że oddaliła się na bardzo dużą odległość. — Orfea została zamordowana. Była jeszcze dziewczynką. Była taka młoda. Elam spojrzał na nią przestraszony. Nie pamiętał, co się stało, a w oczach matki ciągle jeszcze widział nienawiść. — Czy wiadomo, kto ją zabił? — spytał miękko. Wydawało się, że to pytanie ją zaskoczyło. — Och, co do tego nie było nigdy żadnych wątpliwości. Została zabita przez twojego przyjaciela, który jest teraz twoim sługą, przez Abiasa.
— Muszę powiedzieć, że było to widowisko w bardzo złym guście — powiedziała Reqata, zresztą nie po raz pierwszy. — Śmierć to dobre przedstawienie, ale nie ma powodu, żeby odgrywać je podczas przyjęcia. Zwłaszcza w mojej obecności. Wstała z łóżka i przeciągnęła się. Jej tors był szeroki i umięśniony. I znowu miała wysoko sklepione żebra i małe piersi. Elam zastanawiał się, czy w swoim najgłębszym, wewnętrznym sanktuarium Reqata nie była przypadkiem mężczyzną. Nie widział jej nigdy w ciele innym niż kobiece.
— Jestem ciekawa… — powiedział. — Czy mogłabyś mi powiedzieć, kim był smok? Przeciągnął dłonią po pręgach, jakie miał na boku. Były to ślady niepohamowanej namiętności Reąaty. Spojrzała na niego. Jej wielkie, fioletowe oczy kryły się pod na wpół przymkniętymi powiekami. Starała się wyczuć, czy odpowiadając na to pytanie, nie straci trochę artu. — Jeżeli oto chodzi, to była to świetna sztuczka, Elamie. Gdyby nie to, że nie spuszczałam z ciebie oka, byłabym pewna, że to ty sam kryłeś się za tymi szklanymi, jadowitymi zębami. Przeszła stanowczym krokiem przez pokój. Odgłos stąpania jej bosych stóp odbijał się echem od ścian. Podeszła do wybrzuszającego się z podłogi wewnętrznego sanktuarium Elama i stanęła na nim. Kryło się w tym wyzwanie. Noc się jeszcze nie skończyła i pokój rozjaśniało niebieskawe światło sączące się z wiszących kul. Elam uważał to światło za nieprzyjemne, jednak nigdy nie znalazł sposobu na to, żeby te kule zastąpić czymś innym. — Kiedy się starasz, to wynik jest do przyjęcia. I ja doceniam twoje wysiłki. Ależ walczyłeś tym razem! Wcale nie chciałeś umierać. Walczyłeś do ostatniej chwili, dopóki nie zostały z ciebie tylko kości. Smok schrupał je jak cukierki. — Wzdrygnęła się, twarz jej się zarumieniła. — To było cudowne. Elam przeciągnął się i stoczył się z łóżka. W momencie, gdy przestało być obciążone, łóżko uniosło się nad podłogę i zniknęło w ciemności ponad ich głowami. W tym ogromnym pokoju nie było żadnych innych mebli. — Co wiesz o mojej siostrze? — zapytał Elam. Reqata rozsiadła się na jego wewnętrznym sanktuarium, podkulając nogi. — Wiem, że istniała. I wiem, że nie żyje. A to znaczy, że wiem więcej, niż ty wiedziałeś do tej pory. Przeciągnęła sobie dłońmi po bokach i wzięła w nie swoje piersi. — Pierwsze historie, jakie o tobie słyszałam, nie pasują do ciebie takiego, jakim jesteś teraz. Z początku byłeś bardziej podobny do mnie. Reżyserowałeś śmierć, na tym polegała twoja sztuka. Ale wtedy nie była to własna śmierć. — Jak sama powiedziałaś, — stwierdził Elam, podchodząc do niej sztywnym krokiem — ja nie pamiętam. — Jak mogłeś zapomnieć? Oparła ręce na chropowatej powierzchni kamienia, z którego zrobić było jego wewnętrzne sanktuarium. — Jesteś tutaj, Elamie. Gdybym otworzyła to sanktuarium, mogłabym cię zabić. Naprawdę zabić. Pozbawić cię całkowicie życia.
— Chcesz spróbować? Pochylił się nad nią, a ona opadła na plecy. Jej usta były rozchylone, a paznokcie wpiły się w ciało wokół jego brodawki sutkowej. — Mogłaby to być podniecające. Zobaczyłabym wtedy, kim jesteś naprawdę. Poczuł na skórze słodkie wgryzanie się jej paznokci. Gdybym miał tylko jedno ciało — pomyślał — nie mógłbym pewnie nigdy kochać się z Reqatą. Nie wytrzymałbym tego, nie przetrwałbym. Przykrył ją sobą i kochali się na jego sanktuarium, ponad jego prawdziwym ciałem, które spało wewnątrz.
Ku zdziwieniu Elama, królestwo Abiasa było jasno oświetlone. Spodziewał się bowiem, że zastanie tu tajemnicze ciemności. Korytarze biegały we wszystkich kierunkach, prowadziły do pomieszczeń, w których stary milczące maszyny i zbiorniki wypełnione organami i ciałami. Zszedłszy po schodach, Elam uświadomił sobie, że nigdy przedtem nie dotarł tak nisko: na te dolne kondygnacje, które przecież, tak jak wszystkie inne, też, stanowiły część jego domu. To było jednak królestwo Abiasa. I to tutaj odbywała się cała magia. Jego trzmiel z wybebeszonym, martwym systemem nerwowym leżał na jednym ze stołów. Tuziny malutkich mechanizmów pełzały po nim, prostując dźwigary płatów i umocowując delikatną materię skrzydeł między żebrami. Elam wyobraził sobie, że łażą po jego własnym ciele, prostując jego żebra, wydrążając jego kręgosłup i usuwając mu oczy. Dotknął jednego z kasetonów i z podłogi wyłonił się graniastosłup. Wewnątrz był on sam, pogrążony w spokojnym śnie. Miał zawsze, kilka standardowych niezmodyfikowanych wersji swego ciała w zapasie. Przyjrzał, się twarzy tego klona. Ponieważ nigdy się w niego nie wcielił, twarz wyglądała dziwnie. Nie malowały się na niej żadne uczucia, w jej rysach nie było żadnego napięcia, a na czole i wokół oczu nie widniały żadne ślady zmartwień w postaci zmarszczek. Miał przed sobą twarz niemowlęcia, które było dorosłe, ale tylko w sensie fizycznym. W przejściu pojawił się Abias; jego wymyślny kształt przesunął się w kierunku Elama. W jaskrawym świetle połyskiwały wszystkie człony jego nóg. Przez chwilę Elam poczuł, że się boi. Wyobraził sobie bowiem, jak te kończyny chwytają jego tajemniczą siostrę o nieznanej twarzy, jak ją rozdzierają, jak jej krew spływa po ich błyszczącej powierzchni, która wskutek tego traci połysk, jak przy wtórze skwierczenia unoszą się kłęby dymu… Wysiłkiem woli usunął ten obraz ze świadomości. Wtedy, kiedy to się stało, Abias był człowiekiem. I z powodu tego morderstwa został pozbawiony ciała. Abias przyglądał mu się. Jako Przywiązany i na dodatek cyborg pozbawiony był artu. Pozbawiony był charakteru, który mógłby wyrażać, nie potrzebował gestów, które pokazywałyby, kim jest. Jego oczy obywające się bez twarzy były nieprzeniknione. Czy to on usiłował mnie zabić? — pomyślał Elam. Rozporządzając tymi umiejętnościami i środkami, jakie miał do swojej dyspozycji, z
pewnością był w stanie stworzyć i taki zeppelin, i takiego smoka. Ale dlaczego miałby to robić? Jeżeli chciał zabić Elama, Elama prawdziwego — to przecież wewnętrzne sanktuarium znajdowało się w jego rękach. Potężne kończyny mogły w każdej chwili rozwalić je i wyciągnąć śpiącego Elama, którego świadomość, przebywająca gdzieś daleko w ciele jakiegoś klona, nie wiedząc nawet o tym, co się stało, przestałaby istnieć. — Czy nowe ciało jest gotowe? — zapytał szorstko Elam. Abias spokojnie oddalił się od niego. Po chwili wahania, Elam podążył za nim. Zeszli w dół na jeszcze niższy poziom. Minęli graniastosłup, w którym spało dziecko o złotej skórze, dziecko rosnące w oczekiwaniu na dzień, w którym Elam w nie wstąpi, żeby w tej formie obejrzeć widowisko wyreżyserowane przez Reqatę w Elli’e. Ciało dziecka miało zastąpić ciało unicestwione przez smoka. Dalej, na czymś w rodzaju legowiska, leżało inne — krótkie i grubokościste — ciało o zaokrąglonej szczęce i wypukłym czole. — To sprawa regresji genetycznej dokonanej w oparciu o znaczniki z mitochondriów cytoplazmatycznych — powiedział Abias na wpół do siebie, na wpół do Elama. — To mitochondrialne DNA jest przekaźnikiem, gdyż pochodzi wyłącznie od przodka żeńskiego. Jądrowy materiał genetyczny jest kompletnie pomieszany. Ale duża jego część pochodzi z odpowiednio odległej przeszłości. No i oczywiście zgromadziliśmy też geny orangutana i szympansa. Jeżeli cofniesz się i wypełnisz… — No dobrze, dosyć — powiedział niecierpliwie Elam. — To nie ma znaczenia. — Oczywiście, oczywiście, że nie. Ale to jest właśnie twój neandertalczyk. Elam spojrzał na tę twarz, która była jego własną twarzą sprzed kilku tysięcy lat. — Jak długo się znamy, Abiasie? — Od czasów dzieciństwa — powiedział miękko Abias. — Nie pamiętasz? — Wiesz przecież, że nie pamiętam. Gdybym pamiętał, to jak mógł cię tak długo tolerować? Zabiłeś przecież moją siostrę. — Skąd to wiesz? — Lammiela mi powiedziała, że zabiłeś Orfeę. — Oj nie, Elamie — powiedział Abias. — Ja jej nie zabiłem. — Przerwał, a potem dodał: — Ty jej nie pamiętasz. — Nie. O ile mnie pamięć nie myli, zawsze byłem sam.
— Może rzeczywiście zawsze byłeś sam. Elam zastanowił się przez chwilę nad jego słowami. . — Czy chcesz przez to powiedzieć, że Reqata i moja matka kłamią? I że nigdy nie istniała żadna Orfea? Abias opuścił wszystkie kończyny i stanął na nich pewnie na ziemi. — Myślę, że bardziej powinno cię zainteresować, kto chce ciebie zabić. Żaden z tych ataków nie był przypadkowy. — Wiem. Może to ty? — Na to pytanie nawet nie warto odpowiadać. — Ale komu może zależeć na tym, żeby ciągle zabijać moje klony? — Jeżeli oprzemy się na aktualnie dostępnej informacji — powiedział Abias — możemy dojść do wniosku, że to może być ktokolwiek. Może to być nawet Orfea. — Orfea? — Elam wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. — Czy nie powiedziałeś przed chwilą, że ona nigdy nie istniała? — Nie powiedziałem tego. Powiedziałem, że ja jej nie zabiłem. — Bo nie zabiłem jej. Tamtego dnia Orfea nie umarła. — Zamknął oczy i znieruchomiał. — Umarłem tylko ja.
Ta okolica była znajoma, ale, przemierzając ją w swoim nowym ciele, Elam nie wiedział, czy to on, Elam, ją znał, czy też ten neandertalczyk, którym był aktualnie. Rósł tutaj ciemny las. Gdzieniegdzie napotykało się polanę albo czysty strumień o lodowatej wodzie, na którego dnie leżały głazy. Powietrze — zimne i wilgotne — smakowało jak życiodajny napój. Ciało Elama pokryte było futrem. Ale nie futrem jakiegoś zwierzęcia, które zabił, tylko czymś, co Abias wygenerował w tajemniczy sposób, co stworzył w ten sposób, w jaki stworzył futro, jakie Elam miał na sobie, umierając wśród śniegów. O ile się orientował, stanowiło jakąś dziwaczną odmianę tych samych włosów, które porastały jego czaszkę. Ponieważ odbywał podróż badawczą, w której nastawiony był na tworzenie podświadomych odruchów, Elam zachował własne wspomnienia. Te wspomnienia jakimś dziwnym sposobem tkwiły mu w głowie. Jego umysł postrzegał wszystko z wielką bezpośredniością; widział każdy promień światła słonecznego, przeświecający przez korony drzew, jako oddzielną istotę, posiadającą własne cechy i własną osobowość, mało zawdzięczającą słońcu, od którego pochodziła. Przez głęboki wąwóz przedzierał się strumień. Podmywał ruiny. Neandertalczyk błądził wśród ścian stojących w sięgającej mu do kolan wodzie i w zamyśleniu przyglądał się cegłom, z których były
zbudowane. Miał uczucie, że patrzy na ruiny niepojętej odległej przyszłości, a nie na ruiny przeszłości. Wyobrażał sobie, jak mamuty, brodząc w wodzie w poszukiwaniu pożywienia, tratują te ściany. Myśl o mamutach wywołała swędzenie w dłoniach, bo zatęskniły one natychmiast za drzewcem włóczni, mimo że Elam z pewnością sam nie zdołałby zabić takiego wielkiego zwierzęcia. Do tego potrzebna mu była pomoc towarzyszy, a ci nie istnieli. Chodził po Ziemi sam. Z sadzawki, która kiedyś była piwnicą, dobiegło kumkanie. Posunął się w kierunku tego odgłosu, brnąc w wodzie, i zobaczył żabę. Siedziała na resztkach parapetu okiennego; jej podgardle pulsowało. Elam wyciągnął rękę… i przypomniał sobie inną żabę, która umierała w drgawkach. Skrępował ją z rozłożonymi na zewnątrz nogami,, a potem podniósł nad nią gorące ostrze. Zwierzątko wydawało z siebie błagalne wrzaski, podczas kiedy dym z jego wnętrzności wznosił się prosto w czyste niebo. Elam cofnął rękę gwałtownie, a żaba — przestraszona — dała nurka w wodę i odpłynęła. Odwrócił się tyłem do strumienia i zaczął wspinać się na przeciwległe zbocze przerażony okrucieństwem tych myśli, które nim przed chwilą zawładnęły. Kiedy wspiął się na górę, znalazł się wśród falistych wzniesień. Nie było tu lasu, który został w tyle, na chłodniejszych, północnych zboczach. Tutaj przeszłość wydawała mu się bliższa, tutaj miał wrażenie, że naprawdę przeżył to, co ta przeszłość w sobie kryła. Pałał nienawiścią do Orfei. Naprawdę tak było. Nienawiść opanowała go znowu, wróciła do niego jak wspomnienie rytuału odprawianego przez szamana — przerażająca Skomplikowana. Miał wrażenie, że ta nienawiść nie opuszczała go nigdy. I tamten kształt, z charakterystycznymi dla siebie ruchami, zamajaczył mu przed oczami. Wspomnienia były fragmentaryczne, przerażające jak ostre kawałki kolorowego szkła. Stanęła mu przed oczami twarz chłopca, o którym wiedział, że to Abias. Chłopiec miał ciemne oczy, kędzierzawe włosy. Wydawał się bardzo czymś przejęty. Pochylał się nad jakimś rannym zwierzęciem, jedną z ofiar Elama, a w oczach błyszczały mu łzy. Mimo że był tak młody, posiadał już duży zasób owej pradawnej wiedzy, którą zachowywali w pamięci Przywiązani. Zwierzę było stracone, nie dałoby się go wyleczyć. Spokojnym ruchem Abias złamał mu kark. Liście w lesie poruszały się, jakby idąc za nakazem własnej woli; szeptały do siebie, że zbliża się podmuch wiatru, który dotknął właśnie chłodnymi palcami karku Elama. Elam pamiętał Orfeę — smukłą, ciemnowłosą dziewczynkę. Jednak jej obraz nie był nigdy wyraźny. To, co wyłaniało się z jego świadomości, to były jakieś refleksy, błyski, chwilowe wizje — to jej ramię, to znowu kosmyk włosów. Widział też siebie — smukłego chłopca o ciemnych włosach, bliźniaczego brata Orfei. Widział siebie, jak przywiązuje kota do kawałka drewna, jak krzyżuje wyjące z bólu młode zwierzę, którego grzbiet pokryty jest miękką, puszystą sierścią i którego przesuwające się pod skórą kręgi można z łatwością policzyć. Widział swoją rękę piłującą nożem prychającego wrzeszczącego z bólu kota.
Dzieci przerwały wędrówkę przez las, żeby przyjrzeć się temu, co znalazły pod korzeniami drzewa. Było to coś w rodzaju ogromnej soczewki, której większa cześć kryła się pod ziemią. Tylko jedna jej płaszczyzna wynurzała się na zewnątrz. Oczyściły ją z gałązek i liści i spojrzały w nią, zastanawiając się, do czego służy. Elam zobaczył, że odbija się w niej twarz Orfei; z wyrazem powagi w oczach przyglądała mu się ciekawie. Promień słońca zatańczył na powierzchni soczewki, budząc światła uśpione gdzieś w głębi, mgliste obrazy czasów i miejsc, które dawno zniknęły. W powietrzu miotał się komar, a skóra Orfei wydzielała ciężki zapach. Zapach tych perfum, które sama robiła. Wytwarzanie zapachów to była jej dziedzina sztuki, tak jak śmierć była dziedziną sztuki, którą uprawiał Elam. Elam spojrzał w dół na dłoń dziewczynki, rozpłaszczoną na gładkim szkle, a potem na swoją własną, bardziej szorstką, silniejszą, ze śladami ciemnej, zaschniętej krwi wokół paznokci. Abias stał nad nimi. Tańczył na gładkim szkle, jego stopy o stwardniałej skórze ślizgały się. Za każdym razem, kiedy był bliski upadku, wybuchał śmiechem. — Widzisz nas? — pytał soczewki. — Czy widzisz, kim jesteśmy? Czy wiesz, kim się staniemy? Elam — zdziwiony — podniósł na niego wzrok, a potem spojrzał w i na jego maleńkie, zniekształcone odbicie brykające wśród powykręcanych drzew. Słońce nagle zrobiło się gorące, zaczęło ciąć przez gałęzie jak płonące ostrze. Ze skwierczącego ciała uniósł się dym. Elam zawył z bólu i pobiegł zboczem pod górę. Biegł tak, dopóki nie poczuł, że ogromny wysiłek odbiera życie jego płucom. Neandertalczyk zatrzymał się na polanie na zboczu góry. Stado chmur i przesuwało się powoli po niebieskiej łące, wyskubując z niej błękitną trawę. Wokół niego skały — stare kości ziemi — wyłaniały się z jej uwiędłego ciała; Drzewa przed nim szeptały coś szyderczo. Rozmawiały o śmierci i krwi. „Śmierć powinna była spotkać ciebie” — mówiły — „a żyć powinno to drugie z was”. Neandertalczyk podniósł pełne tez oczy, wiatr powiał mu w twarz. Nie wiadomo było, czy opłakuje Orfeę, czy Elama — nie wiedział tego nawet on sam.
Miasto płonęło. Ogień huczał naokoło. Elam i Reqata biegli przez zatłoczone ulice wśród krzyków przerażenia; towarzyszyli podpalaczom — ludziom czystym i milczącym. W blasku ognia ich wytatuowane twarze wirowały i skręcały się, jak gdyby składały się z dymu i niczego więcej. — Przez całe lata panowała równowaga — powiedziała Reqata. — Pokój kryje w sobie potężne siły prące do konfliktu. Wystarczy, żeby zmienił się jego układ, a… W blasku ognia błyskały miecze — toczyła się bezsensowna walka między tymi, co grabili, a stróżami porządku publicznego. Niedaleko przed nimi znajdowało się miejsce, do którego podążali — pokryte dachówką świątynie bogiń.
— Oni przeżywają uczucia, jakich my nie doświadczamy — powiedziała. — Egzaltację religijną. Samobójczą depresję spowodowaną utratą honoru. Zagorzałą lojalność wobec przywódcy. Histeryczne przerażenie, kiedy znaki na niebie i ziemi czy też przepowiednie wróżą im złą przyszłość. Z okien płonących budynków dobiegały krzyki kobiet, które tuliły do siebie dzieci, daremnie oczekując pomocy. — Zazdrościsz im? — spytał Elam. — Tak! — krzyknęła. — Bo dla nich życie nie jest grą. — Ścisnęła go mocno za ramię. — Oni wiedzą, kim są. — A my nie? — Weź mnie! — powiedziała w nagłym przypływie namiętności Reqata. Paznokcie przebiły jego denka koszulę. Kochali się już w niezliczonych wcieleniach, a te złotoskóre, smukłe ciała byty po prostu jednym z takich wcieleń — nie było więc sensu przejmować się tym, że naokoło szaleją płomienie. Wśród tych płomieni położył ją na kamieniach bruku. Jej ciało wydzielało jakiś ciężki zapach. Był to zapach śmierci i rozkładu. Spojrzał na nią. I zobaczył, że pod nimi leży Orfea, której oczy płoną jadowitą wściekłością. — Ty żyjesz! — krzyknął Elam. Popatrzyła na niego groźnie. — Nie, ty łotrze — powiedziała. — Ja nie żyję. To ty żyjesz. Ty! Ogarnęła go nagle wściekłość równa jej wściekłości. Złapał ją za włosy i zaczął ciągnąć po chropowatych kamieniach. — Tak, żyję. I mam zamiar żyć dalej. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Rozumiesz?! Powtarzając to pytanie, za każdym razem walił jej głową o bruk. Na jej twarzy pojawił się wyraz rozbawienia. — Doprawdy, Elamie. Ja przecież nie żyję. Jestem martwa. Po co więc walić mną o te kamienie? — Zawsze taka byłaś. Zawsze rozsądna. I zawsze doprowadzałaś mnie i szału. Przestał walić jej głową o bruk. Teraz dłonie Elama zacisnęły się na je szyi. Spojrzał jej w twarz. — Dlaczego tak bardzo się nienawidziliśmy? — Dlatego, że naprawdę istniało tylko jedno z nas. I tylko Lammiela myślała, że jest nas dwoje.
Poczuł w policzku smagnięcie bólu. Reqata uderzyła go jeszcze raz w twarz i wbiła w nią paznokcie. Po jej własnej twarzy spływała krew. Włosy miała splątane. Elam zrobił krok do tyłu, potykając się i w tej samej chwili gromada biegnących żołnierzy odepchnęła go od niej. — Zwariowałeś? — zawołała. — Nie możesz mnie zabić. Nie możesz. Bo w ten sposób wszystko popsujesz. Zgarbiła się — zobaczył to teraz. I zasłaniała sobie bok. Sięgnęła ręką w dół i wyjęła i pochwyciła miecz. — Próbujesz swoich starych sztuczek? Rób to gdzie indziej. To jest moje przedstawienie. — Poczekaj — powiedział. — Do diabła, porozmawiamy o tym później. W innym życiu. Pchnęła go mieczem. — Reqata! — krzyknął, uchylając się, ale miecz już drasnął wierzch jego dłoni. — Co ty…? W jej oczach pojawiły się łzy, atakowała go dalej. — Widzę ją. Nie myśl, że jej nie widzę. Widzę ją w nocy, kiedy śpisz. Twoja twarz się wtedy zmienia. Staje się twarzą kobiety. Kobiety, Elamie, rozumiesz!? Czy wiedziałeś o tym? Orfea żyje, żyje gdzieś w tobie. Atakowała go mieczem, nie pozwalając skupić myśli. Znowu go drasnęła. Tym razem w ucho. Krew spłynęła mu na ramię. — A twoje perfumy? Kto ci je przysyłał? — Nie bądź idiotą. Jakaś część ciebie jest Orfeą. I to tylko tę część naprawdę kocham. Potknął się o leżące na bruku ciało. Przewrócił się. Usiłował wstać. Ukląkł na oba kolana i zobaczył przed sobą koniec miecza. — Proszę cię, Reqato, nie — powiedział, a łzy płynęły mu po policzkach.; — Ja nie chcę umierać. — A to dobre! — Pchnęła go mieczem w pierś. Ostrze było zimne jak lód. — A dlaczego nie dowiesz się najpierw, kim jesteś?
Obudził się w wewnętrznym sanktuarium. Oczy generowały punkciki świetlne, żeby pokonać ciemności, które go otaczały. W żyłach czuł ogień, paliło go, jak gdyby jego naczynia krwionośne wypełniał roztopiony metal, poruszał się w kleistej cieczy. Cały był otulony w sploty wilgotnych włosów, leżących grubą warstwą pod jego plecami i wijących się wokół stóp. Wokół szyi były też włosy. Brakowało mu powietrza. Nie mógł oddychać. Elam. Gdzie jest Elam? Wydawało się, że w końcu zniknął, zostawiając…
Elam obudził się, chwytając ustami powietrze. Leżał na swoim posłaniu ciągle jeszcze czując miecz Reqaty. A więc to była ona. Nie wystarczyło jej to, że zabija innych, musiała zabijać także i jego. Zabijać go nie raz i nie dwa, ale wiele razy. Ale dlaczego? Nawet teraz nie potrafił sobie odpowiedzieć na to pytanie. Nagle przyszła mu na myśl Orfea. Stał w milczeniu na środku pokoju .i słuchał bicia swojego serca. Tylko że to serce nie było oczywiście jego własnym, nie było to serce, z którym się urodził. To Abias wyhodował je w zbiorniku, gdzieś tam na dolnych kondygnacjach, w oparciu o informacje zaczerpnięte z próbki genetycznej pochodzącej z oryginalnego Elama. Prawdziwy Elam dalej spał spokojnie w swoim wewnętrznym sanktuarium. Spokojnie… Tym razem prawie coś sobie przypomniał. Wszystko stało się dla niego prawie jasne. Poszedł na dół, do oświetlonego jaskrawym światłem królestwa Abiasa. — Abias miał tam narzędzia, przyrządy chirurgiczne o śmiercionośnych ostrzach. Służyły mu do uprawiania jego sztuki. Był prawdziwym artystą, a prawdziwy artysta — wtedy, kiedy w grę wchodzi ekspresja — nigdy nie jest uzależniony od publiczności. Elam zaczął przeszukiwać szafki, otwierał je gwałtownie i wywalał na podłogę skomplikowane urządzenia, słysząc przy tym, jak rozbijają się w drobny mak ich delikatne mechanizmy. Znalazł w końcu narzędzie chirurgiczne o wibracyjnym ostrzu zdolne przeciąć każdy materiał. Zaniósł je na górę. Stanął przed jajowatym wybrzuszeniem swojego wewnętrznego sanktuarium i zaczął mu się przyglądać. Co się w nim kryto? Gdyby je rozpruł, może w końcu zobaczyłby, co tam jest naprawdę. Oczywiście to narzędzie nie było narzędziem właściwym. Właściwe narzędzie powinno być rozpalone do białości, tak żeby mogło, rozpruwając sanktuarium, przyżegać równocześnie ciało. Pamiętał jego jaskrawy śmiercionośny płomień. To, co trzymał w rękach, stanowiło tylko marny substytut. Objęły go metalowe ramiona i unieruchomiły w stanowczym uścisku. — Jeszcze nie — powiedział Abias miękko. — Nie wolno ci jeszcze tego robić. — Co chcesz przez to powiedzieć? Elam wyzwolił się z uchwytu ramion Abiasa, które nagle przestały stawiać jakikolwiek opór, i odwrócił się, stając z nim twarzą w twarz. Wpatrywały się w niego obywające się bez twarzy oczy cyborga. — Chcę przez to powiedzieć, że nic nie rozumiesz. I że nie wolno ci podejmować żadnych działań, zanim nie zrozumiesz wszystkiego dokładnie. — Więc powiedz mi! — krzyknął Elam. — Powiedz mi, co się stało. Muszę to wiedzieć. Mówisz, że nie zabiłeś Orfei. Więc kto ją zabił? Czy to ja? Czy ja ją zabiłem?
Abias nie odpowiadał przez dłuższą chwilę.
— Tak — powiedział w końcu. — Twoja matka próbowała ci wybaczyć. Ale to ty jesteś mordercą.
— Miałeś nie pamiętać. — Lammiela siedziała sztywno w swoim najbardziej odizolowanym od zewnętrznego świata pokoju, w swoim psychicznym, wewnętrznym sanktuarium. — Przywiązani powiedzieli mi, że nie będziesz pamiętał. Ta część twojej osobowości miała zostać usunięta. Tak jak Laurance został usunięty ze mnie.
— I rzeczywiście: nie pamiętałem. A teraz musisz mi pomóc. Spojrzała na niego. Dotychczas nienawiść w jej oczach go przerażała. Ale dzisiaj była dla niego źródłem pocieszenia, bo jej obecność oznaczała, że musi być już bliski odkrycia prawdy. — Jako dziecko byłeś potworem, Elamie. Powiedziałabym, że byłeś wcieleniem zła. Ale ja cię kochałam. Byłeś Laurance’em, który wrócił, żeby i ukarać mnie za to, że go zabiłam…
— Dręczyłem zwierzęta — powiedział Elam pośpiesznie, nie chcąc żeby Lammiela opowiadała mu o swojej przeszłości, a chcąc żeby zajęła się jego sprawami. — Zacząłem od żab. A potem zabrałem się za koty i psy… — I ludzi, Elamie. W końcu wziąłeś się i za ludzi. — Wiem — powiedział, myśląc o martwej Orfei, co do której miał obawy, że nigdy jej sobie nie przypomni. — Abias mi o tym powiedział. — Abias obdarzony jest ogromną zdolnością przebaczania — powiedziała Lammiela. — Przez ciebie stracił ciało i o mało nie stracił życia. — A co ja mu zrobiłem? Lammiela pokręciła głową. — Nie wiem, Elamie. Nigdy tego nikomu nie powiedział. Upłynęło tyle lat, a on nie puścił pary z ust Nienawidziłeś Orfei, a ona nienawidziła ciebie, a jednak byliście o siebie zazdrośni. Orfea darzyła uczuciem Abiasa, twojego przyjaciela z wioski, a ciebie doprowadzało to do wściekłości. Abias posiadał wiedzę Przywiązanych, do której Wcieleni nie przywiązują wagi. Zawsze próbował naprawiać zło, które ty wyrządziłeś. Leczył zwierzęta, przywracał je do życia. Bez ciebie nigdy nie zdobyłby tych wszystkich umiejętności, które w końcu posiadł. Był czarodziejem.
— Matko… Rzuciła mu spojrzenie pełne nienawiści. — Związałeś go, Elamie. I chciałeś go… wykastrować. Nazwałeś to klonowaniem. Powiedziałeś, że go sklonujesz. Jeżeli o klonowanie chodzi, to on na pewno umiałby sklonować ciebie, ale ty byłeś w stanie tylko go zabić. Orfea próbowała cię powstrzymać. Zaczęliście się bić. I zabiłeś ją. Wziąłeś gorący nóż i pociąłeś ją na kawałki. Wiesz, że ten nóż, jeżeli odpowiednio się nim posłużyć, rozrywa ciało. Nie zostało z niej prawie nic. Wbrew własnym chęciom Elam poczuł, że doznaje w tej chwili przyjemnego uczucia, uczucia, jakiego — pamiętał to dobrze — doznawał już w przeszłości. — Kiedy ty mordowałeś siostrę, Abias uwolnił się z więzów. Zaczął z tobą walczyć i odebrał ci nóż. — Ale mnie nie zabił. — Nie. Nigdy nie mogłam pojąć, dlaczego tego nie zrobił. Zamiast cię zabić, okaleczył cię. Dokładnie i umiejętnie. Wiedział dużo o ludzkim ciele. Kiedy cię znaleziono, byłeś nie do poznania. Cały poparzony. Twoje genitalia były całkowicie zniszczone. A twoja twarz przypominała nie zapisaną kartę, była bez wyrazu. — Ale to Abiasa ukarano za zabicie Ofrei. Dlaczego? — Bo wciąż twierdził, że to on ją zabił. Ja wiedziałam, że to nie on. Bo w końcu zmusiłam go, żeby mi powiedział, jak było naprawdę. Uparcie go broniłam i władze darowały mu życie. Ale pozbawiono go ciała i zamieniono w maszynę, którą jest do dzisiaj.
— A zmusiłaś go, żeby został moim sługą — powiedział Elam zdumiony. — Przez wszystkie te lata zmuszałeś go, żeby mi służył. Pokręciła głową.
— Nie Elamie. To był jego własny wybór. Wziął twoje ciało, umieścił je w wewnętrznym sanktuarium i od tamtej pory ci służy. Elam poczuł, że jest wyczerpany, wewnętrznie pusty. — Powinnaś mnie była zabić — szepnął. — Nie powinnaś była pozwolić mi dalej żyć. Lammiela wpatrywała się w niebo z ponurą oziębłością. — Śmiem twierdzić, że masz rację. Byłeś Laurancem, człowiekiem, którym ja nie mogę się stać ponownie. Chciałam cię zniszczyć całkowicie. Wymazać twoje istnienie. Ale Abias pragnął, żebyś żył. A ponieważ był twoją ofiarą, nie mogłam się mu sprzeciwiać.
— Dlaczego więc — spytał Elam — chcesz mnie zabić teraz? — Jeżeli chcesz to zrobić, zrób to! Zrób! — wyciągnął ręce do matki. —Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Nie próbowałam nigdy cię zabić. Już dawno przestałam o tym myśleć. Zgarbił się. — Więc kto to jest? Reqata? — Reqata? — Lammiela uśmiechnęła się drwiąco — Reqata miałaby zadawać sobie tyle trudu dla spowodowania jednej śmierci? Nie, to nie w jej stylu. Nie jesteś dla niej aż tak ważny. A co do Orfei, to ona też była artystką. Zajmowała się tworzeniem zapachów. Zapachów, które człowiek zachowuje w pamięci i które wywołują wspomnienia przeszłości. — Ty pachniesz jednym z nich — przypomniał sobie nagle Elam. — Tego dnia, kiedy straciłem życie w lasach północy… — Tak — odrzekła, a w jej głosie znowu było napięcie. — To był zapach, którego używała Orfea tego ostatniego dnia przed śmiercią. Pewniej pamiętasz. Ten zapach przeraził go. Tak, Elam pamiętał, że tak było. — Czy znalazłaś jakąś starą fiolkę z tym zapachem? Co cię skłoniło do tego, żeby go użyć? Spojrzała na niego zaskoczona. — Przecież to ty sam mi go przysłałeś.
Abias stał przed nim. Tkwił na środku pokoju na kształt technologicznego idola, a między nimi znajdowało się wewnętrzne sanktuarium. — Przykro mi, Abiasie. Przepraszam — powiedział Elam. — Nie masz za co przepraszać — odrzekł Abias. — Dzięki twojemu poświęceniu moje życie zostało uratowane. — Zabij mnie — powiedział Elam, nie zwróciwszy uwagi na słowa cyborga. — Teraz już wszystko rozumiem. I naprawdę jestem gotów umrzeć. Uniósł wibracyjne narzędzie chirurgiczne w górę, tak że zawisło nad powierzchnią jego wewnętrznego sanktuarium. Był gotów je przeciąć. I zabić to, co było wewnątrz. — Nie. Elamie. Nie rozumiesz wszystkiego, bo to, co powiedziałem tamtego dnia Lammieli, nie było prawdą. Skłamałem, a ona mi uwierzyła.
Nacisnął jakiś przycisk i na powierzchni wewnętrznego sanktuarium pojawiła się linia, coś w rodzaju pęknięcia. — Co więc jest prawdą, Abiasie? — Elam czekał na odpowiedź prawie obojętnie. — Tamtego dnia Orfea nie umarła, Elamie. Umarłeś ty. Wewnętrzne sanktuarium otworzyło się powoli. — Próbowałeś mnie zabić, Elamie — powiedział Abias łagodnie, pogrążając się we wspomnieniach. — Przywiązałeś mnie i chciałeś na mnie dokonać eksperymentu: Orfea usiłowała cię powstrzymać. Złapała gorący nóż i rzuciła się na ciebie. Zabiła cię. — Nie rozumiem. Wnętrze sanktuarium było ciemne. Kryło w sobie tajemnicę. Elam zajrzał tam i przez chwilę widział tylko bardzo długie, mokre, ciemne włosy. — Nie rozumiesz, Orfeo? I nie wiesz kim jesteś? — po głosie Abiasa można było poznać, że bardzo cierpi. — Zabiłaś Elama, którego nienawidziłaś. Ale to było ponad twoją wytrzymałość. Okaleczyłaś się więc. Okropnie. I powiedziałaś,: mi, kim chcesz być. Spełniłem twoje życzenie. Bo cię kochałem. — Elamem, być Elamem, to było moje pragnienie — wyszeptał Elam. Twarz w wewnętrznym sanktuarium nie była jego twarzą. Była to twarz Orfei — wciąż pocięta i okaleczona, mimo że Abias doprowadził ją do jakiego takiego porządku. Pod układającymi się w fale włosami wznosiły się kobiece piersi. — Chciałaś być własnym bratem, którego zabiłaś. Kiedy spełniłem twoją prośbę, nikt nie był w stanie poznać, że on to ty. Byłaś Elamem. Geny mieliście identyczne, bo pochodziliście z jednego jaja. Nikt się w to nie wtrącał. Wcieleni są wrażliwi i zostawiają takie paskudne sprawy Przywiązanym. Tak więc, zniknęłaś. Ale twoja nienawiść do tego kogoś, kim się według własnego mniemania stałaś, powodowała, że zabijałaś sama siebie. Że ciągle te zabójstwa powtarzałaś. A Elam, za każdym razem, kiedy odżywał, wiedział, że Orfea go zabiła. Dlaczegóż więc nie miałby jej nienawidzić? — Nie — powiedział Elam. — Ja jej nie nienawidzę. Opadł powoli na kolana i wpatrzył się w uśpioną twarz. — Musiałem ją wskrzeszać, rozumiesz? — słysząc głos Abiasa, można się było zorientować, że przeżywa katusze. — Jeżeli miało żyć tylko jedno z was, dlaczego miał być to Elam? Dlaczego właśnie on? Po wszystkich tych latach duch Orfei powoli się budził. Czasami widziałem go w tobie. — Więc go wywoływałeś — powiedział Elam. — Klonowałeś i tworzyłeś istoty, w których jej dusza mogła istnieć. Jedną z nich był zeppelin. A inną smok. — Tak. — I za każdym razem była silniejsza niż poprzednio. Za każdym razem, kiedy umierałem, budziłem
się… to znaczy ona budziła się w wewnętrznym sanktuarium na czas dłuższy niż poprzednio. — Tak! — Abias stał nad nim. Podniósł wszystkie kończyny i wszystkie one zabłysły nad głową Elama. — Ona będzie żyła. Elam zanurzył palce w wilgotnych włosach i pogłaskał Orfeę po policzku. Spała bardzo długo. Może rzeczywiście nadszedł już czas, żeby on wyreżyserował swoje ostatnie przedstawienie, żeby umarł na zawsze? I żeby Orfea zaczęła znów chodzić po ziemi? — Nie! — krzyknął. — To j a będę żył. Abias wisiał nad nim jak smok — gotowy ukraść mu życie. Elam zamachnął się wibracyjnym ostrzem i obciął jedną z jego kończyn. Inna kończyna powaliła go na ziemię. Potoczył się jak bezwładny przedmiot. Abias uniósł się nad nim. Pchnął go więc narzędziem chirurgicznym, które ciągle trzymał w ręce. Narzędzie przebiło główny cylinder ciała Abiasa i wyślizgnęło mu się z dłoni, kiedy Abias gwałtownie szarpnął się w tył. Elam leżał bezbronny, czekając, aż rozszarpią go ramiona Abiasa. Ale Abias stał nad nim nieruchomo i wpatrywał się w niego nieruchomymi oczami; jego kończyny rozpłaszczyły się na podłodze. Po dłuższej chwili Elam zdał sobie sprawę, że Abias nigdy już nie wykona żadnego ruchu. Wewnętrzne sanktuarium zamknęło się samo. Jego szara powierzchnia znowu niczym się nie odróżniała od tła. Elam oparł się o nie czołem. Po latach poznał wreszcie prawdę, prawdę o swojej własnej przeszłości i o swojej tożsamości. To, co powiedział Abias, sprawiło, że wydał się sobie istotą z nieprawego łoża, jakimś konstruktem wynikającym z poczucia winy Orfei. Może zresztą rzeczywiście tym właśnie był. Zadrżał, czując pod czołem chropowatość kamienia, z którego zrobione było wewnętrzne sanktuarium. W środku spała Orfea. Poczuł nagły przypływ gniewu i uderzył ręką w powierzchnię. Mogła sobie spać dalej. Raz go już zabiła. Ale nie będzie miała okazji zabić go ponownie. Elam wstał i, zachwiawszy się z lekka, oparł się na wyszukanej rzeźbie, jaką stał się martwy Abias. Usłyszał, że kończyny, na których się ta rzeźba wspiera skrzypią pod jego ciężarem. Czym był bez niego? No cóż: był po prostu żywą istotą, żywym Elamem. Uśmiechnął się, bo po raz pierwszy w życiu nie był martwy. Żył.
Przełożyła Anna Bartkiewicz
Isaac Asimov
Jaka szkoda
tyt. oryg.: „Too Bad!” IASFM nr 12/1989
Dla ratowania swego twórcy odważny robot podejmuje ryzykowną misję. ::*
TRZY ZASADY DZIAŁANIA ROBOTÓW i — Robot nie może przez swe działanie bądź zaniechanie działania spowodować uszkodzenia organizmu ludzkiego lub narazić go na niebezpieczeństwo. 2 — Robot musi wykonywać rozkazy wydawane przez ludzi, o ile nie są one sprzeczne z zasadą 1. 3 — Robot musi bronić własnego istnienia, dopóki obrona ta nie jest sprzeczna z zasadami 1 i 2.
Gregory Arnfeld jeszcze nie umierał, ale poważne niebezpieczeństwo zagrażało jego życiu. Miał nieoperacyjny nowotwór i stanowczo odmówił poddania się chemio– i radioterapii. Leżąc wsparty na poduszkach, uśmiechnął się do żony i powiedział:
— Mój przypadek jest typowy, Mike na pewno sobie z nim poradzi. Tertia nie mogła zdobyć się na uśmiech. Była śmiertelnie zgnębiona. — Można jeszcze wiele zrobić, Greg. Mike to ostateczność. Może nie będziesz go potrzebował. — Nie, nie. Gdy będę zatruty lekami i osłabiony promieniowaniem, nie będzie to już wartościowy sprawdzian. Nie doceniasz Mike’a. — To jest dwudziesty drugi wiek, Greg. Jest wiele sposobów leczenia nowotworów. — Owszem. Mike jest jednym z nich, w moim przekonaniu najskuteczniejszym. Wiemy, jakie są możliwości współczesnych robotów. Ja wiem ten temat więcej niż inni. Możliwości Mike’a znam najlepiej. Chyba w to nie wątpisz. — Duma konstruktora nie może być jedynym uzasadnieniem zabiegu. Czy jesteś pewien miniaturyzacji? Przecież jest to technika nowa, nie sprawdzona, znacznie nowsza niż same roboty. — Masz rację. — Arnfeld skinął głową. — Specjaliści od miniaturyzacji są jednak całkiem pewni. Manipulują stałą Plancka w rozsądnym zakresie! Mike ma wbudowany system pozwalający na taką manipulację. Może zmniejszyć lub zwiększyć swe wymiary, nie wywołując zakłóceń w otoczeniu. — W rozsądnym zakresie — powtórzyła Tertia z goryczą i powątpiewaniem. — Więcej nie można wymagać. Pomyśl, mam szczególny przywilej uczestniczenia w tym eksperymencie. Niewątpliwie przejdę do historii jako główny konstruktor Mike’a, ale prawdziwym sukcesem byłoby zostać wyleczonym przez minirobota — z własnego wyboru, z własnej inicjatywy. — Wiesz, jak bardzo to niebezpieczne. — Ryzyko jest we wszystkim. Leki i naświetlanie wywołują skutki uboczne. Spowolniają rozwój choroby, ale jej nie likwidują. Dadzą mi co najwyżej uciążliwą egzystencję, którą trudno będzie nazwać życiem. Bezczynność na pewno mnie zabije. Jeśli Mike się sprawdzi, będę zupełnie zdrów, w razie nawrotu — Arnfeld uśmiechnął się radośnie — Mike wkroczy jeszcze raz. Wyciągnął dłoń, obejmując jej ręce. — Tertio, wiedzieliśmy przecież, że może tak być. Wykorzystajmy okazję j zróbmy to wspaniałe doświadczenie. Miałoby ono wielkie znaczenie, nawet gdyby się nie powiodło. Ale przecież musi się udać!
Louis Secundo z zespołu miniaturyzacji cierpliwie wyjaśniał: — Nie, proszę pani. Gwarantować powodzenia nie możemy. Proces miniaturyzacji opiera się na zasadach mechaniki kwantów. Jest w tym więc element nieprzewidywalności. Podczas zmniejszania
wymiarów fizycznych robota MIK–27 może się zdarzyć niezaplanowana reekspansja. Spowodowałaby ona śmierć… pacjenta. Im większa miniaturyzacja, czyli redukcja wymiarów przestrzennych, tym większe niebezpieczeństwo niekontrolowanej reekspansji. Ryzyko gwałtownej reekspansji wzrasta też w fazie powiększania obiektu, to jest przywracania mu pierwotnych wymiarów. Wyjście z miniaturyzacji jest najbardziej krytycznym etapem eksperymentu. Tertia pokiwała głową. — Myśli pan, że to się stanie? — Jest wielka szansa, że nie! Prawdopodobieństwo jakiegokolwiek zdarzenia nigdy nie jest równe zeru, proszę to zrozumieć. — Czy sądzi pan, że doktor Arnfeld jest świadomy tego wszystkiego? — Z całą pewnością tak. Rozważaliśmy wszystko bardzo szczegółowo. Jest przekonany, że okoliczności usprawiedliwiają ryzyko. — Zawahał się. — My też tak uważamy. Może pani powiedzieć, że to nie my ryzykujemy. Nie jest to prawda. Kilku z nas będzie musiało narazić swoje życie, a jednak chcemy to zrobić, bo eksperyment jest tego wart. Najważniejsze że chce tego pani mąż. — Co się stanie, jeśli Mike zminiaturyzuje się za bardzo, powiedzmy na skutek awarii jakiegoś mechanizmu wewnętrznego? Wówczas nie da się uniknąć reekspansji, o której pan mówił? — To nie jest pewne. W tym obszarze działają prawa statystyku Prawdopodobieństwo wzrasta wraz ze zmniejszeniem wymiarów. Jednak wraz z wymiarami obiektu maleje również jego masa. Po przekroczeniu pewnej wielkości krytycznej masa ta staje się zaniedbywalna. Oznacza to, że niewielki wysiłek z jego strony może mu nadać prędkość porównywalną z prędkością światła. — To przecież mogłoby zabić męża. — W żadnym wypadku! Mike byłby już tak mały, że mógłby się przemieszczać między atomami ciała doktora, nie czyniąc mu krzywdy. — A jakie jest prawdopodobieństwo żywiołowej reekspansji z poziomu takich wymiarów? — Przypuśćmy, że Mike osiągnął wymiary neutrona. Wówczas jego tak zwany okres połowicznego rozpadu byłby rzędu 5 sekund. Wprawdzie prawdopodobieństwo ekspansji w tym czasie wzrosłoby do 50%, ale zanim by do tego doszło, robot znalazłby się setki tysięcy mil stąd w przestrzeni kosmicznej, a jedynym rezultatem jego eksplozji byłaby niewielka porcja promieniowania gamma, której przyczyny astronomowie na próżno próbowaliby się domyślać. Żadne z tych zdarzeń najprawdopodobniej nie nastąpi. MIK–27 będzie odpowiednio zaprogramowany i zmniejszy się tylko na tyle, aby wykonać swą misję.
Pani Arnfeld zdawała sobie sprawę, że będzie musiała stawić czoła prasie. Stanowczo odmówiła
udziału w programie holowizyjnym. Jej prawa do prywatności chroniły na szczęście przepisy zawarte w Światowej Karcie. Jednocześnie nie mogła zupełnie odmówić informacji; inne przepisy nie dopuszczały całkowitego utajnienia takiej sprawy. Siedziała sztywno. Indagowała ją młoda kobieta. — Pani Arnfeld, pomijając wszystko, czy nie jest to dziwny zbieg okoliczności, że pani mąż, główny konstruktor minirobota Mike’a, będzie jego pierwszym pacjentem? — Nie uważam tak, panno Roth — odpowiedziała zmęczonym głosem. — Choroba męża wynika z predyspozycji wrodzonych. Wiele osób z jego rodziny miało z nią do czynienia. Mówił mi o tym, gdyśmy się pobierali, nie miałam więc złudzeń. Z tego powodu nie zdecydowaliśmy się na posiadanie dzieci. Także z tego powodu wybrał taką a nie inną pracę, starając się usilnie stworzyć robota zdolnego do miniaturyzacji. Wie pani, on chyba zawsze przeczuwał, że może kiedyś zostać jego pacjentem.
Pani Arnfeld domagała się konfrontacji z Mike’iem w warunkach wykluczających późniejsze zaprzeczenie jego wypowiedziom. Do pomieszczenia, gdzie znajdował się robot, zaprowadził ją Ben Johannes, z którym od dawna była po imieniu. Był to wieloletni współpracownik męża. Mike’a widziała już wcześniej — krótko po jego „narodzinach”, w okresie pierwszych sprawdzianów i testów. Pamiętał ją dobrze i przywitał swym dziwnie neutralnym głosem — bardziej wygładzonym od głosu ludzkiego, — Miło mi panią widzieć, pani Arnfeld. Formę zewnętrzną miał nieszczególną. Maleńka „głowa” kontrastowała z ciężką, rozbudowaną podstawą. Kształtem przypominał stożek zwrócony wierzchołkiem ku górze. Wiedziała, z czego to wynikało: mechanizm miniaturyzacji był obszerny i znajdował się w części dolnej. Także znaczna część mózgu mieściła się u dołu, co miało wpływ na szybkość reakcji. Mąż zawsze twierdził, że umieszczenie mózgu w wysoko położonej „czaszce” robota jest zupełnie niepotrzebnym antropomorfizmem. W związku z tym Mike wyglądał dość zabawnie. Zdaniem pani Arnfeld antropomorfizm miałby pewne zalety z psychologicznego punktu widzenia. — Mike, czy jesteś pewien, że rozumiesz swoje zadanie? — spytała. — Najzupełniej — padła odpowiedź. — Dołożę starań, aby rak został dokładnie usunięty. — Nie wiem, na ile Gregory to pani objaśniał — wtrącił się Johannes. — Otóż Mike może z łatwością rozpoznać każdą komórkę nowotworową, kiedy osiągnie odpowiednie rozmiary. Nie ma mowy o pomyłce. Będzie mógł szybko zniszczyć jądro każdej patologicznej komórki. — Jestem wyposażony w laser — powiedział Mike z dziwnym odcieniem dumy w głosie. — Tak, ale komórek rakowych są miliony. Jak długo potrwa ich niszczenie?
— Nie będą niszczone pojedynczo, Tertio — wtrącił znów Johannes. — Mimo że nowotwór jest rozległy, ma on formę skupisk. Mike dysponuje możliwością przypalania naczyń włoskowatych prowadzących do tkanki nowotworowej i w ten sposób unieszkodliwienia za jednym zamachem milionów, nieprawidłowych komórek. Będzie się nimi zajmował pojedynczo tylko w wyjątkowych przypadkach. — Jak długo to potrwa? Na twarzy Johannesa pojawił się grymas niezdecydowania. — Jeśli mamy to zrobić solidnie, operacja potrwa wiele godzin; tego nie mogę zaprzeczyć. — A w tym czasie z każdą minutą wzrastać będzie ryzyko reekspansji, prawda? — Pani Arnfeld, będę pracował nad tym, by nie dopuścić do niezamierzonej reekspansji — powiedział Mike. Spoglądając na niego, zapytała z przejęciem: — Mike, czy naprawdę jesteś w stanie? Czy możesz temu zapobiec? — Nie w stu procentach. Obserwując moje wymiary i starając się je utrzymać, jestem w stanie zminimalizować zmiany mogące prowadzić do reekspansji. Naturalnie nie jest to możliwe, gdy poddany zostaję ekspansji w warunkach kontrolowanych. — Tak, to wiem. Mąż mówił mi, że reekspansja jest najbardziej ryzykowną fazą przedsięwzięcia. Ale postarasz się, Mike? Prawda? — Zasady działania robotów gwarantują to, proszę pani — odpowiedział uroczyście. Gdy wyszli, Johannes dorzucił coś, co mogło być odebrane jako próba dodania otuchy. — Proszę wziąć pod uwagę, że mamy holosonogram i dokładny, tomograficzny obraz zaatakowanych okolic ciała. Mike zna lokalizację wszystkich znaczących skupisk tkanek nowotworowych. Większość czasu poświęci poszukiwaniu i niszczeniu drobnych ognisk niewykrywalnych przez przyrządy. Na to nie ma rady. Musimy zniszczyć wszystko, a to musi potrwać. Co do miniaturyzacji, Mike jest dokładnie poinstruowany. Robot musi być posłuszny rozkazom. — A co z reekspansją, Ben? — Rządzą nią prawa mechaniki kwantowej. Nie można wszystkiego przewidzieć, ale prawdopodobieństwo sukcesu jest bardzo wysokie. Oczywiście, Mike będzie ekspandował w ciele Grega w niewielkim zakresie — koniecznym abyśmy mogli go znaleźć. Potem zostanie szybko przeniesiony w bezpieczne miejsce, gdzie proces się zakończy. Tertio, przecież nawet zwykłe procedury medyczne pociągają za sobą ryzyko.
Pani Arnfeld obserwowała miniaturyzację Mike’a w specjalnym pomieszczeniu. Były tam również kamery holowizyjne i wybrani przedstawiciele mass–mediów. Nie dało się tego uniknąć ze względu na doniosłość eksperymentu i jego znaczenie dla medycyny. Pani Arnfeld nie miała kontaktu wzrokowego z nikim prócz Johannesa i ze zrozumiałych względów nie była przez nikogo nagabywana. Sala operacyjna nie bez powodu znajdowała się pod ziemią w odlegli pół mili od stanowiska obserwacyjnego. Nagła ekspansja Mike’a mogłaby ją unicestwić, zabijając wszystkich uczestników eksperymentu. ; Świadomość tego, że trzej miniaturyzatorzy, którzy tak spokojnie spełniali swe czynności, w wypadku awarii skazani byli na śmierć na równi z jej mężem, dawała jej pewnego rodzaju makabryczny rodzaj ulgi. Z pewnością mogła polegać na ich wiedzy i instynkcie samozachowawczym; jeśli ich ryzyko było rozsądne, to samo musiało dotyczyć doktora Arnfelda. Gdy eksperyment powiedzie się — myślała — zapewne proces miniaturyzacji zostanie w przyszłości zautomatyzowany i wówczas tylko pacjenci będą się narażać. Być może powstanie większa możliwość błędu wynikającego z nieostrożności, ale to nie teraz, nie teraz! Obserwowała w napięciu każdy ich ruch, czy aby nie widać było oznak zaniepokojenia, zmieszania u ludzi pracujących w warunkach śmiertelnego zagrożenia. Fascynujący proces miniaturyzacji Mike’a obserwowała nie po raz pierwszy. Robot stawał się coraz mniejszy, wreszcie przestał być widoczny. W. odpowiednim momencie został wprowadzony do właściwej okolicy ciała pacjenta. (Tłumaczono jej kiedyś, że możliwa byłaby także miniaturyzacja i człowieka, a następnie jego iniekcja do chorego organizmu, jednak byłby to] proces niezwykle kosztowny: człowiek musiałby być miniaturyzowany wraz z odpowiednią kapsułą podobną do batyskafu, umożliwiającą mu przebywanie i dziabnie w Środowisku wodnym; Mike nie potrzebował takich urządzeń). Z kolei obserwacja przeniosła się na ekran emitujący holosonogram odpowiednich fragmentów ciała. Była to co prawda reprezentacja trójwymiarowa, lecz mglista i nieostra; połączenie określonej długości fal akustycznych z efektami ruchów Browna dawało taki właśnie rezultat. Widać było wędrówkę Mike’a bezszelestnie penetrującego tkanki Grega Arnfelda ii wykorzystującego przy tym naczynia krwionośne. Nie można było] zorientować się, co on tam właściwie robi. Johannes komentował przyciszonym, pełnym zadowolenia głosem. W końcu nie mogła już dłużej słuchać i poprosiła by ją wyprowadzono.
Po zażyciu łagodnego środka uspokajającego spała do wieczora. Johannes przyszedł ją odwiedzić krótko po przebudzeniu. Momentalnie zebrała myśli i — pełna ogromnego niepokoju — zapytała: — Co się stało? — Odnieśliśmy sukces, pełny sukces, Tertio! — wyrzucił z siebie pośpiesznie. — Twój mąż jest wyleczony! Nie możemy zapobiec nawrotom, ale teraz jest zdrów. Opadła na łóżko z uczuciem ulgi.
— Go za szczęście. — Stało się jednak coś nieprzewidzianego. Gregory będzie musiał się o tym dowiedzieć. Wydaje nam się, że będzie najlepiej, gdy ty mu o tym powiesz. — Ja? — Poczuła powtórny przypływ lęku. — Co się stało? Johannes powiedział jej o wszystkim.
Dopiero po dwóch dniach mogła z mężem dłużej porozmawiać. Siedział na łóżku, blady i uśmiechał się do niej. — Mam pozwolenie na dalsze życie, Tertio — stwierdził z radością w głosie. — Widzisz, niepotrzebnie się martwiłam. Eksperyment się udał. Nie znajdują w twoim ciele ani śladu raka, Greg. — Co do tego, nie byłbym całkiem pewien. Pojedyncze komórki na pewno tu i ówdzie się ostały, mam nadzieję, że pokona je mój system immunologiczny, być może z pomocą leków, Jeśli nastąpi recydywa, a to może być kwestia lat, Mike ponownie zrobi, co do niego należy. W tym momencie zmarszczył brwi i dodał: — Wiesz, nie widziałem jeszcze Mike’a po operacji. Pani Arnfeld dyskretnie milczała. — Jakoś dziwnie reagują, gdy o niego pytam. — Kochanie, jesteś osłabiony i pod działaniem środków sedatywnych. Mike penetrował twoje tkanki i — bądź co bądź — niszczył to i owo. Operacja się udała, ale musisz wypocząć. — Jestem dość wypoczęty, aby rozmawiać z tobą, mogę więc chyba również rozmawiać z nim. Choćby tylko mu podziękować. — Robot nie potrzebuje podziękowania. — Tak. Ale ja potrzebuję je wyrazić. Zrób mi przysługę i powiedz im, że chcę się z nim widzieć natychmiast. Pani Arnfeld przez chwilę wahała się. Wreszcie podjęła decyzję. Dalsze zwlekanie byłoby jeszcze bardziej przykre dla wszystkich. Zaczęła ostrożnie: — Greg, widzisz, rzecz w tym, że Mike jest teraz nieosiągalny.
— Nieosiągalny?! Nie rozumiem. — Mike musiał dokonać wyboru. Oczyścił twoje tkanki wspaniale; wykonał ogromną prace, wszyscy są zgodni co do tego. Potem miał się poddać reekspansji. Z tym wiązało się ryzyko. — Tak, ale przecież żyję. Powiedz krótko, o co chodzi. — Mike postanowił zminimalizować ryzyko. — W porządku. Co zrobił? — Zdecydował zmniejszyć bardziej swe wymiary. — Co?! Niemożliwe! Miał polecenie, aby tego nie robić. — Polecenia to Drugie Prawo, Greg. Pierwsze jest ważniejsze. Chciał mieć pewność, że twoje życie zostanie uratowane. Mógł zmniejszyć swe miary, był odpowiednio wyposażony. Uczynił to błyskawicznie i gdy mniejszy od elektronu, użył lasera, który w tej skali nie mógł ci zaszkodź Reakcja nadała mu prędkość relatywistyczną. Eksplodował w kosmosie Promieniowanie gamma zostało wykryte. Arnfeld wpatrywał się w nią. — Chyba nie mówisz serio! Mike nie żyje? — Niestety. Nie mógł nie podjąć działania chroniącego cię przed i niebezpieczeństwem. — Ale ja tego nie chciałem. Był potrzebny do dalszej pracy. Reekspansja miała być kontrolowana. To powinno było się udać. — On nie mógł być pewny. Nie mógł ryzykować twego życia, więc poświęcił swoje. — Ależ moje życie jest mniej warte niż jego. — Dla mnie nie, mój drogi. I dla tych, którzy z tobą pracują — także nie. Dla wszystkich. Nawet dla Mike’a. Podała mu rękę. — Greg, przecież żyjesz i masz się dobrze. To się liczy. Odepchnął jej rękę niecierpliwie. — Nie tylko to! Nie rozumiesz. Jaka szkoda! Jaka straszna szkoda!!
Przełożył Marek Czekański
Andrew Weiner
Kosmita w jeziorze
tyt. oryg.: „The Alien in The Lake” IASFM nr 9/1987
Cała opinia publiczna została poruszona znalezieniem w jeziorze nie opodal niewielkiego miasteczka zwłok zamordowanego kosmity… Autor tej zabawnej opowiastki znany jest Czytelnikom z trzech opowiadań publikowanych na łamach „Fantastyki”.
1. Samochód policyjny zatrzymał się przy nadbrzeżu. Pomarszczona powierzchnia jeziora odbijała jego migające światło, a z radia wydobywały się stłumione echa przestępstw odległych w czasie i przestrzeni. Zapadał zmrok, wszakże nie tak gęsty, by utrudnić załodze policyjnej łodzi zarzucanie sieci. Wkrótce zjawiło się więcej radiowozów. Kierowcy w skupieniu obserwowali powrót łodzi ciągnącej niezwykły połów.
2. Policję wezwał w to miejsce wędkarz, który siedząc w małej łódce zauważył pływającą po wodzie kupę szmat. Gdy podpłynął bliżej i pchnął ją wiosłem, nie miał już wątpliwości. Były to czyjeś zwłoki. Wynurzyła się nawet ręka, bardzo dziwna i przerażająca, z trzema tylko szponowatymi palcami. Wędkarz nie zwrócił uwagi na ten znamienny szczegół. Zbyt był podekscytowany samym faktem znalezienia trupa w jeziorze, na którym tylekroć wspaniale się relaksował. Nie zdawał sobie sprawy, że natrafił właśnie na zwłoki… przybysza z Kosmosu.
3. — Rany boskie! —jeden z policjantów przewrócił na plecy ciało wydobyte z sieci. — Co się stało z tą twarzą? — Woda może wiele… — starszy kolega zaczął mu wyjaśniać, ale nagle przerwał. Woda może istotnie wiele zmienić, działając na zwłoki przez pewien czas, nie może jednak dodać trzeciego oka na środku czoła, kilkunastocentymetrowej trąby w miejsce nosa i grubych falistych wyrostków na głowie zastępujących włosy! Tego żadna woda zrobić nie może.
4. W przypadku znalezienia zwłok w terenie obowiązują określone prawem procedury. Mimo niezwykłości zdarzenia były one i tym razem przestrzegane. Miejscowy koroner zbadał ciało, dochodząc do wniosku, że przyczyną; śmierci nie było utonięcie, a raczej morderstwo. Co prawda, zwłoki kosmity, stanowiące przedmiot niecodziennej obdukcji, odbiegały morfologią dość znacznie od zwykłych trupów, z którymi miewał do czynienia, tym niemniej ustalenie przyczyny zgonu nie sprawiło mu trudności. Widział w swoim życiu i dostatecznie wiele ran postrzałowych.
5. Zamordowany kosmita miał na sobie płaszcz, gruby, jasnozielony szalik, dżinsy, koszulę i bieliznę. Wszystkie te artykuły, a także para rękawiczek bez palców, która — być może — utonęła w jeziorze, zakupione zostały parę; miesięcy wcześniej w miejscowym sklepie. Właściciel sklepu, pan Mills, przypomniał sobie, że nabyła je niejaka Lola Briggs. — Wysoka, niebrzydka blondyna, nieco po czterdziestce — zeznał na policji — zaglądająca do sklepu od czasu do czasu, mieszkająca po drugiej stronie jeziora. Lola Briggs była żoną Gusa Briggsa, dozorcy domków letniskowych. — Briggs rzadko zajmuje się spełnianiem swych obowiązków. Domki są w opłakanym stanie — opowiadał dalej pan Mills. — Znika na parę tygodni, czasem na dłużej, także w sezonie, krąży po okolicy, pije, gra w karty i podrywa, głównie jednak pije. Pracę pozostawia żonie. Gdy wraca do domu, awanturuje się, jako że nie ma na miejscu baru, który by go zadowolił.
Najwyraźniej Briggs był ostatnio na jednej ze swych dłuższych eskapad. Przynajmniej pan Mills nie widywał go od paru miesięcy. Lola przyszła do sklepu sama i nabyła wspomniane części męskiej garderoby. Ciekawe dla kogo, bo na męża wszystko było za małe. Nieco później sprawa się wyjaśniła. Pewnej niedzieli pan Mills, idąc z żoną do kościoła, zobaczył Lolę z owym mężczyzną, który — jak się potem okazało — mężczyzną w ścisłym sensie tego słowa nie był. Szli ulicą, oglądając wystawy sklepowe. Sięgał jej do ramion. Widać było od razu, że to nie Gus, który miał prawie dwa metry wzrostu. Mały człowieczek ubrany był w płaszcz. Twarz miał owiniętą szalikiem. — Było bardzo ciepło jak na tę porę roku — zeznawał dalej pan Mills — toteż dziwnie wyglądał w tym szaliku. „Musi mu być cholernie gorąco”, pomyślałem i powiedziałem to żonie. „Może nie chce, by go z nią widziano”, odpowiedziała mi. „Po powrocie Gusa mógłby mieć kłopoty. Wyśledziłby go i znalazł, spokojna głowa. Dałby mu wtedy popalić. Ale nie dziw się tej biednej kobiecie, naprawdę!” Pani Mills nie wiedziała wówczas, do jakiego stopnia Briggs pastwi się nad loną, ąj tak bardzo jej współczuła.
6. Najbliższa sąsiadka Loli Briggs, leciwa pani Donnegan, niczemu się zbytnio nie dziwiła. — Miał w sobie coś zabawnego — zeznała na policji. — Ten szalik, którym zawsze owijał twarz, kapelusz — jakby za duży, wpadający głęboko; bez względu na pogodę mówił, że jest zaziębiony. A i sposób chodzenia: taki pośpieszny, jakby gdzieś uciekał… Nigdy nie patrzył w twarz. Dłuższy czas mówił tylko „hello”, więcej nic; jakimś takim śmiesznym cienkim głosem. Tak, oczywiście, Lola miała zawsze dziwne upodobania jeśli chodzi o mężczyzn, to prawda. Ale kto by pomyślał, że weźmie sobie jakiegoś Marsjanina! To się nie mieści w głowie. Pani Donnegan nie widziała Gusa Briggsa… ho, ho, ze sześć miesięcy. Była to, jak dotąd, najdłuższa z jego wędrówek. Pewnego dnia Lola zwierzyła jej się, że tym razem odszedł chyba na dobre. Była o tym przekonana. — Co daj Boże, amen — pomyślała pani Donnegan. Człowiek w szaliku pojawił się pewnego dnia nie wiadomo skąd. To był, to znów go nie było. Nie miał samochodu, najbliższy przystanek autobusowy znajdował się w odległości dwudziestu mil, nikt też nie widział zajeżdżającej taksówki; a jednak był tam, w domu dozorcy, skąd wychodził z Lolą na spacery. Lola przedstawiała go jako swego kuzyna. Pani Donnegan ani przez moment nie brała tego poważnie. — Nie był pierwszym — wyjaśniała. — Kobieta taka jak ona ma swoje potrzeby, to zrozumiałe. A kiedy kota nie ma… A w ogóle, co tu mówić, jeśli trudno z nim wytrzymać, gdy jest w domu… Wielu
już się przewinęło przez te wszystkie lata. Na pewno nie był pierwszy, ale za to najdziwaczniejszy! Czasem widziała oboje spacerujących nad jeziorem, czasem udających się gdzieś samochodem, przeważnie jednak siedzieli w domu za zasłoniętymi I tarami. Było już po sezonie, Lola miała mnóstwo czasu; domki „przeważnie stoją puste o tej porze. Pani Donnegan zastanawiała się, co też mogą tam robić po całych dniach. Teraz było to dla niej jeszcze bardziej tajemnicze i niezrozumiałe. I wreszcie przyjechał Gus. Stało się to gdzieś tydzień temu. Zajechał swoim starym, porozbijanym pick–upem i wszedł do domu. Następnego dnia Lola miała okropną szramę na twarzy. Od tamtej pory pani Donnegan nie widziała już człowieka w szaliku. Strzałów nie słyszała. Ale słuch miała ostatnio nie najlepszy.
7. — Jasne, że to zrobiłem — powiedział Gus. Policjant odczytał przysługujące Briggsowi prawa przed wejściem do jego domu, ale Gus był tak pijany, że z pewnością niewiele zrozumiał. — Zrobiłem to. A co? Czy prawo nie pozwala rozwalić czegoś takiego?. Kosmita został zastrzelony tak jak stał — na środku pokoju gościnnego; na dywanie widniała jeszcze dziwna, zielona plama przykryta małym kilimem. Nie stawiał oporu. Ciało zostało wywleczone z domu i wrzucone do jeziora. Briggs Lolę też chciał ukatrupić, potem jednak postanowił jej wybaczyć, chociaż przez dłuższy czas coś mu nie pozwalało się do niej zbliżyć. — Co byście zrobili? — przekonywał policję. — Powiedzmy, że przychodzi pan do domu i zastaje żonę z takim jakimś dziwolągiem. Inspektorze, co by i pan zrobił?! Później, po rozmowie z adwokatem, Gus odwołał wszystkie swoje zeznania i postanowił się bronić. Kosmita niczego nie pozostawił: żadnych urządzeń mechanicznych, żadnych dokumentów. Według zeznań Loli, niczego też nie miał przy sobie. Stanął w drzwiach jej pokoju w środku nocy; nagi, zielony, ociekający wodą. Nic bliżej nie wiadomo o jego inteligencji Lola twierdziła, że ją miał; cóż kiedy tylko parę osób z miasteczka słyszało go wypowiadającego krótkie, proste zwroty. — Porozumiewał się za pomocą myśli — twierdziła Lola. — Z czasem nauczyłam go paru słów, załapał też coś z telewizji, ale mowa zupełnie go nie interesowała. Wnikał w mój umysł, przekazując uczucia i obrazy. W ten sposób wiedziałam, że nie muszę się bać tej nocy, gdy przyszedł do mnie po raz pierwszy. Jak przybył na Ziemię — tego nie wiedziała. — Chyba na jakimś statku, no bo jak inaczej?
Dokładne przeszukanie terenu nie dało żadnych wyników. Nie znaleziono śladów urządzenia transportowego. Jeśli przybył na pokładzie statku kosmicznego, to już go tam nie było. Skąd przybył, też nie umiała powiedzieć. — Pokazywał kiedyś jakąś gwiazdę, ale którą, za nic sobie nie przypomnę. I rzeczywiście, nawet w hipnozie Lola Briggs nie była w stanie tej gwiazdy zidentyfikować. Że był to przybysz z Kosmosu, nie ulegało wątpliwości.
8. Władze oczywiście zainteresowały się bliżej całą sprawą. Szczególnie chodziło im o to, czy nie był to szpieg, zwiadowca jakiejś kosmicznej formacji przygotowującej inwazję na naszą planetę, chociaż trudno było pojąć, co by robił kosmiczny wywiadowca na takim odludziu.
Obawiano się także ewentualnej zemsty jego towarzyszy, nawet gdyby ich ogólne zamiary względem Ziemian były przyjazne. Lola ciągana była przez agendy rządowe do składania różnych zeznań. Wypytywano ją o charakter jego misji na Ziemi. Nie potrafiła niczego sensownego w tym względzie wymyślić. — Wydawało mi się czasem — mówiła — że był zagubiony. A może tylko czuł się zagubiony wśród nas, w obcym środowisku. Ja też się czasem tak czuję. Była pewna, że nie prowadził żadnych systematycznych studiów planety i istniejącej na niej cywilizacji. — Nie pytał mnie o nic. Czasem lubił przejechać się samochodem, popatrzeć na domy, zwierzęta, inne rzeczy. Szczególnie chętnie obserwował kaczki na jeziorze. Ale najbardziej lubił siedzieć ze mną w domu. Trochę patrzył w telewizor, głównie na programy sportowe i reklamy. Wiadomości nie interesowały go wcale. No i muzyka country! Uwielbiał Willy’ego Nelsona; leżąc ze mną w łóżku, podśpiewywał mi niektóre melodie. Kosmita nie narzekał na jej kuchnię, chociaż większość potraw mu nie służyła. Stosunkowo najlepiej trawił ryby, one więc stanowiły podstawę jego diety. Namiętnie też pił dietetyczną colę; zestaw sześciu puszek szedł na raz. Płakała zawsze, gdy przypomniała go sobie, siedzącego na kanapie, żłopiącego dietetyczną colę i podśpiewującego po swojemu melodię „Gwiezdny pył”. To była jego ukochana piosenka; nucił też chętnie „Światło Księżyca w Vermont”. Naukowcy, wyznaczeni przez władze federalne do zbadania tego osobliwego przypadku, chcieli koniecznie wiedzieć, co Lola robiła z kosmitą poza spacerami, oglądaniem telewizji i słuchaniem
muzyki country. Interesował ich aspekt seksualny ich wzajemnego stosunku, o ile taki aspekt w ogóle istniał. Jeśli chodzi o tożsamość płciową kosmity, nie było zgodności poglądów. Wyniki autopsji nie pozwalały rozstrzygnąć, jaki był jego sposób rozmnażania się. Jedna grupa uczonych twierdziła, że był to jednak ssak, inna, że prawdopodobnie wykluł się z jaja, jeszcze inna trzymała się mocno koncepcji partenogenezy. Nieco później te same pytania zadawali liczni dziennikarze, reprezentujący żądne sensacji pisemka. Byli równie natrętni w swych dociekaniach, choć znacznie mniej „naukowi”. Lola, a jakże, opowiadała dość szczerze wszystko, co mogła powiedzieć, tak panom profesorom, jak i — za odpowiednią opłatą — mniej lub bardziej podrzędnym dziennikarzom. Rzecz w tym, że było to bardzo trudno opisać. — Mruczał, podśpiewywał, a jednocześnie zagłębiał się w mój umysł. Nie w dosłownym, fizycznym znaczeniu! Prawie mnie nie dotykał swymi szponami, za to wnikał bardzo głęboko w moją psychikę. Potem w jakiś dziwny sposób dochodziło do bardzo intensywnego przeżycia seksualnego. Bardziej intensywnego niż z jakimkolwiek mężczyzną, a znałam paru w swoim życiu. Co on wtedy czuł, nie wiem, ale bardzo to lubił. Na swój sposób kochałam to śmieszne stworzenie. Kiedy Gus wszedł do domu i znalazł nas razem, powiedziałam mu, żeby się nie przejmował, bo to nic nie znaczy. Ale tak naprawdę znaczyło, i to bardzo wiele. Jasne, że ostrzegałam go przed Gusem. Mówiłam, co może się stać, gdy wróci. Nie martwił się tym wcale. Kiedy mąż wszedł, nie próbował nawet uciekać. Po prostu stał i dał się zastrzelić. Wyglądało na to, że jeśli nie mógłby mieć mnie, nie chciałby być gdziekolwiek, nie chciałby żyć beze mnie.
9. Sprawa Gusa Briggsa przeszła przez wszystkie instancje aż do Sądu Najwyższego, który uznał, że kosmita korzystał z ochrony prawa, i wydał precedensowy wyrok zgodny z przepisami kodeksu karnego. Briggs został uznany winnym morderstwa drugiego stopnia i wymierzono mu karę siedmiu lat więzienia, z czego odsiedział tylko trzy, po czym został zwolniony warunkowo. Lola Briggs rozwiodła się z mężem i przeniosła na Florydę, gdzie za dochody z pamiętników kupiła kompleks mieszkań do wynajęcia, czyli tzw. kondominium. Wyszła ponownie za mąż za emerytowanego mleczarza. Nowy mąż był spokojny i łagodnego usposobienia i było jej z nim dobrze. Długo jednak nie mogła zapomnieć o swym kosmicznym kochanku i o tym, jak się w nią zagłębiał mentalnie. Nie mogła też słuchać piosenki „Gwiezdny pył”, bo zaraz wybuchała płaczem. Żadna inwazja z Kosmosu nie nastąpiła i żaden następny kosmita nie był widywany.
10. Zabójstwo kosmity i proces Gusa Briggsa wywołały wielkie poruszenie opinii publicznej. Mała,
wypoczynkowa miejscowość nad jeziorem nawiedzana była przez wielu czołowych sprawozdawców i komentatorów z całego kraju. Podkreślano bezsens całej historii. Kosmita przemierza niewyobrażalne przestrzenie Wszechświata, pokonuje ogromne odległości po to, by dać się zastrzelić pijanemu dozorcy podczas awantury małżeńskiej w jakimś zabitym dechami grajdole. Dlaczego — zapytywano — nie wylądował w Nowym Jorku lub innej wielkiej metropolii, aby móc wymienić poglądy z najwybitniejszymi umysłami? Obejrzeć przedstawienie operowe lub baletowe? Jeść w najlepszych restauracjach?! Dlaczego wolał spędzić parę miesięcy w towarzystwie starzejącej się lafiryndy, obserwować dzikie kaczki, podśpiewywać melodyjki Willy’ego Nelsona i w końcu dać się zastrzelić prymitywnemu pijakowi? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego tak bez sensu? — wszyscy się zastanawiali. Lola Briggs, znająca go najlepiej, jedyna osoba mogąca cokolwiek o nim powiedzieć, miała tylko jedno wyjaśnienie: — Być może wiedział, co robi.
Przełożył Marek Czekański
Orson Scott Card
Carthage City
tyt. oryg.: „Carthage City” IASFM nr 9/1987
Orson Scott Card, autor powieści Ender’s Game, która zdobyła dwie największe nagrody SF — Nebula I Hugo (1986), oraz jej kontynuacji Speaker for the Dead (1987) — również nagrodzonej Nebulą. W Polsce publikowano Grę Endera na łamach „Fantastyki” (1991), a ostatnio (1991) ukazała się w wydaniu książkowym nakładem Editions Spotkania i Fantastyki Sp. z o.o. Card Jest też autorem cyklu Tales of Alvin Maker. W Carthage City Card prezentuje Czytelnikom IASFM ten sam sposób alternatywnego widzenia historii Ameryki, co w owym wysoko ocenionym przez krytykę cyklu.
Niewiele płaskodennych łódek płynęło w dół Hio ostatnimi czasy, w każdym razie nie z pionierami na pokładzie, nie z rodzinami i narzędziami, meblami, nasionami i kilkoma prosiakami na zapoczątkowanie stada. Czasy były niespokojne. Wystarczyło kilka zapalających strzał i wkrótce jakieś plemię czerwonoskórych było w posiadaniu sznura na wpół osmalonych skalpów do sprzedania Francuzom w Detroit. Hooch Palmer nie miał tego typu kłopotów. Wszyscy czerwonoskórzy znali jego łódkę, wysoko naładowaną beczułkami. W większości tych beczułek chlupotała whisky, co było chyba jedynym muzycznym dźwiękiem zrozumiałym dla czerwonoskórych. Ale pośrodku tej dużej bednarskiej sterty znajdowała się jedna beczułka, w której nie chlupotało. Wypełniona była prochem i miała podłączony lont. Jak używał tego prochu? Otóż, płyną z prądem, na zakręcie mocno odpychając się drągami, a tu nagle pojawią się pół tuzina kanoe wypełnione czerwonoskórymi w barwach wojennych ze szczepu Kicky– Poo. Albo, płonące przy brzegu ognisko i jakichś diabłów z plemienia Shaw–Nee tańczących wokół niego, ze strzałami gotowymi do zapalania. Dla większości ludzi taki widok oznaczał, że nadchodzi czas modlitwy, walki i śmierci. Nie dla Hoocha jednakże. Hooch w takich przypadkach stawał wyprostowany pośrodku swojej tratwy, z pochodnią w jednej ręce a lontem w drugiej i krzyczał „Wysadzić whisky, wysadzić whisky!”. Większość czerwonoskórych nie znała angielskiego, ale wszyscy dobrze wiedzieli, co znaczy „wysadzić” i co znaczy „whisky”. Nie leciały więc za nim strzały ani nie był ścigany. Wręcz przeciwnie — dosyć prędko kanoe zaczęły go omijać z daleka drugą stroną rzeki. Niektórzy czerwonoskórzy wołali: „Carthage City!”, a Hooch odwrzaskiwał w odpowiedzi: „Tak jest!” i kanoe śmigały w dół rzeki, kierując się do miejsca, gdzie trunek był sprzedawany.
Dla chłopców przy drągach była to pierwsza podróż w dół rzeki i nie wiedzieli oni, rzecz jasna, tego wszystkiego, co wiedział Hooch, mieli więc portki pełne, kiedy pierwszy raz spostrzegali czerwonoskórych z ich ognistymi strzałami. A kiedy widzieli Hoocha trzymającego pochodnię przy loncie, gotowi byli skakać prosto do rzeki. Hooch zaś tylko śmiał się i śmiał. „Wy, chłopcy, nic nie wiecie o czerwonoskórych i wódce” — mówił. — „Nie zrobią niczego, co mogłoby spowodować spłynięcie do rzeki choćby kropelki z tych beczek. Bez zastanowienia zabiliby własną matkę, gdyby stanęła 1 pomiędzy nimi a tymi beczułkami. Nie tkną więc nas tak długo, dopóki mam proch, który może wybuchnąć, gdyby próbowali coś nam zrobić”. W głębi duszy chłopcy od drągów mogli powątpiewać, czy Hooch rzeczywiście wysadziłby tratwę wraz z załogą, ale rzecz w tym, że Hooch naprawdę zrobiłby to. Nie był on specjalnie myślicielem, nie trawił wiele czasu na rozmyślaniach o śmierci i o tym, co potem, i na tym podobne filozoficzne tematy, tyle jednak zdecydował: jeżeli umrze, to nie sam. Założył również, że jeśli ktoś go zabije, nie będzie miał żadnego pożytku z tego wyczynu, nikt. A już na pewno nie jakiś na wpół pijany, tchórzliwy czerwonoskóry cherlak z nożem do skalpowania. Największą tajemnicą z tego wszystkiego było, że tak naprawdę Hooch nie potrzebował ani pochodni, ani lontu. Ależ ten lont nawet nie wchodził do beczułki z prochem. Hooch nie chciał ryzykować, że proch wybuchnie przez przypadek. Tak, jeżeli Hooch kiedykolwiek miałby potrzebę wysadzenia swojej łodzi, wystarczyłoby tylko, aby usiadł i pomyślał o tym przez chwilę. I wkrótce proch zacząłby się ogrzewać, i może nawet trochę dymić, i wtedy „buch”! — wybuch. Tak jest. Stary Hooch był iskrą. Och, są ludzie, którzy mówią, że nie istnieje nic takiego jak iskra, i na dowód powiadają: „Czy spotkałeś kiedykolwiek iskrę albo czy znasz kogoś, kto ją spotkał?” Ale to żaden dowód. Jeśli przypadkowo jesteś iskrą, nie chodzisz i nie rozpowiadasz o tym wszystkim wokół, czyż nie tak? I to nie dlatego, że ktoś mógłby mieć ochotę wynająć, cię na własne usługi — tak łatwo przecież użyć krzesiwa czy chociażby alchemicznych zapałek. Nie, jedyny pożytek z bycia iskrą to możność wzniecania ognia na odległość i to tylko wtedy, gdy ma to być zły ogień, który skrzywdzi kogoś, spali budynek, wysadzi coś w powietrze. A skoro już wynajmowałbyś się do tego rodzaju usług, to nie kwapiłbyś się pewnie z wywieszaniem szyldu „Iskra do Wynajęcia”. Najgorsze ze wszystkiego jest to, że kiedy rozniesie się wokół, że jesteś iskrą, obwinia cię za wybuch każdego najmniejszego pożaru. Czyjś chłopak zapali fajkę w stodole i stodoła spłonie. Czy ten chłopak kiedykolwiek powie: „Tak tato, to ja”. Ależ skąd! Chłopak powie: Jakaś iskra musiała wzniecić ten ogień, tato!” I wtedy będą szukać ciebie — kozła ofiarnego. Nie, Hooch nie był żadnym głupcem. Nikomu nigdy nie wspominał nawet, jak potrafi wzniecać i rozpalać różne sprawy. Był jeszcze jeden powód, dla którego Hooch nie wykorzystywał zbyt często swojej szczególnej zdolności wzniecania ognia. Była to przyczyna tak tajemna, iż nawet sam Hooch nie wiedział dokładnie jaka. Rzecz w tym, że ogień go przerażał. Przerażał go do głębi. Są ludzie, którzy boją się wody — więc wypływają w morze; niektórzy boją się śmierci — więc zostają grabarzami; jeszcze inni boją się Boga — więc zajmują się kaznodziejstwem. Hooch bał się ognia jak niczego innego na świecie i mimo że czuł paniczny strach, coś go do tego ognia ciągnęło. Kiedy jednak nadchodził czas, aby sam podłożył ogień, wtedy wycofywał się i odwlekał tę chwilę, wynajdywał powody, dla których nie powinien w ogóle tego zrobić. Hooch miał tę zdolność, ale wykorzystywał ją z wielkimi oporami.
To jednak zrobiłby. Wysadziłby beczkę z prochem i siebie, i swoich chłopców przy drągach, i całą wódkę, zanim pozwoliłby czerwonoskórym na mord i przywłaszczenie wszystkiego. Hooch mógł czuć strach przed ogniem, ale przezwyciężyłby go, gdyby tylko dostatecznie się zezłościł. To dobrze, że czerwonoskórzy tak lubili wódkę, że nie zaryzykowaliby wylania nawet jednej kropli. Żadne kanoe nie podpływało zbyt blisko, żadna strzała nie zaświszczała, aby z brzękiem uderzyć w beczkę, i Hooch ze swoimi beczułkami, antałkami i baryłkami prześlizgiwał się po powierzchni wody tak spokojnej, jak tylko można sobie wymarzyć, prosto do Carthage City, które było tylko nazwą na wyrost, nadaną przez gubernatora Harrisona fortyfikacji z setką żołnierzy, w miejscu, gdzie rzeka My–Ammy spotykała się z rzeką Hio. Lecz Bill Harrison był typem człowieka, który najpierw nadawał nazwę, a potem ciężko pracował, aby miejsce dorosło do niej. I rzeczywiście, tym razem już około pięćdziesięciu kominów znajdowało się po zewnętrznej stronie palisady, co oznaczało, że Carthage City dorosło, aby być prawie wioską. Słyszał ich, zanim jeszcze jego łódka stała się widoczna z nabrzeża — muszą istnieć czerwonoskórzy, którzy pół życia spędzają na posterunku na brzegu rzeki wyczekując na nadpłynięcie łodzi z gorzałką. Widząc, ile pieniędzy zmieniło właścicieli w Forcie Dekane, i wiedząc, że inni handlarze alkoholem zostali po drodze zatrzymani, Hooch był pewien, że tym razem Indianie byli szczególnie spragnieni, a Carthage City suszyło już od dawna. I oto nadpływa on sam z ładunkiem większym niż kiedykolwiek i jest bardziej niż pewne, że tym razem dostanie dobrą cenę. Bill Harrison mógł być próżny jak paw, przybierając pozy i samozwańczo nazywając siebie gubernatorem, choć nikt go nie wybrał ani nie wyznaczył, ale znał się na tym, co do niego należało. Jego chłopaki, wystrojeni w eleganckie mundury, stali w szeregu na nabrzeżu aż miło było popatrzeć, muszkiety naładowane i gotowe wystrzelić do pierwszego Indianina, który zrobiłby choćby krok w kierunku rzeki. Nie była to tylko formalność, Hooch widział, że czerwonoskórzy wydawali się być dosyć skorzy. Oczywiście, nie podskakiwali do góry jak dzieci, tylko stali, stali tak i patrzyli, prosto przed i siebie, nie zważając na to, kto ich widzi, na wpół nadzy, jak zazwyczaj latem. Stali tak pokornie, gotowi kłaniać się przestępując z nogi na nogę, błagać i prosić mówiąc: — Proszę, panie Hooch, jedną beczułkę za trzydzieści skór jelenich; o, to by brzmiało słodko, och jak słodko; proszę, panie Hooch, jeden kubek za dziesięć skórek piżmoszczura. „Ju–hu!” krzyknął Hooch. Chłopcy od drągów spojrzeli na niego, jakby był niespełna rozumu, gdyż nie wiedzieli, jacy ci czerwonoskórzy byli przedtem, zanim gubernator Harrison założył tu interes, że dawniej nie raczyli nawet spojrzeć na białego człowieka, że człowiek musiał wczołgiwać się do ich wigwamów i dławić się dymem i parą, i siedzieć tam robiąc znaki i rozmawiając w ich „jub–jub” — dopóki nie dostał pozwolenia na handel. Bywało, że Indianie stali tak z łukami i strzałami, a ty byłeś śmiertelnie przerażony, że zadecydują, iż twój skalp jest cenniejszy niż towary, które masz na handel. Ale już nie teraz. Teraz żaden z nich nie posiadał broni. Wywiesili języki wyczekując na gorzałkę. I będą pili i pili, pili i pili, pili i „ju–hu!” Padną martwi, zanim skończą pić, co będzie najlepsze ze wszystkiego, najlepsze ze wszystkiego. Hooch zawsze mawiał, że dobry Indianin to martwy Indianin, i tak ustawił sprawy wraz z Billem Harrisonem, że Indianie umierali z przepicia w szybkim tempie, płacąc po drodze za ten przywilej. Hooch był więc człowiekiem tak szczęśliwym jak tylko można, kiedy przybijali do nabrzeża w Carthage City. I nie do wiary — sierżant nawet mu zasalutował. Jaka różnica w porównaniu z tym,
jak potraktował go szeryf w Suskwahenny — jakby był brudem zeskrobanym z deski klozetowej. Tu, w nowym kraju, ludzie o śmiałej naturze, tacy jak Hooch, byli traktowani jak dżentelmeni, i to bardzo Hoochowi odpowiadało. Przyjedzie tu potem, kiedy już pola będą ładnie uporządkowane, a domy będą stały w równiutkich rzędach przy prostopadłych ulicach, i wtedy weźmie swoje pieniądze i kupi sobie największy dom w miasteczku, a bankier zejdzie z chodnika w błoto ulicy, aby jemu dać przejście, i burmistrz będzie się do niego zwracał „sir” — jeżeli sam do tego czasu nie zdecyduje się zostać burmistrzem. To właśnie wyrażał salut sierżanta, przepowiadając jego przyszłość, kiedy zstępował na brzeg. — Wylądujemy tutaj, panie Hooch — powiedział sierżant. — Mam list przewozowy — powiedział Hooch. — I żeby nie było żadnego piractwa ze strony twoich chłopaków. Choć przyznam, że jest tam prawdopodobnie jedna beczka dobrej żytniej whisky, która jakoś nie została policzona i wpisana na listę. Założę się, że nikt tej jednej beczki nie będzie szukał. — Będziemy tak ostrożni, jak pan sobie życzy — odpowiedział sierżant, ale twarz jego rozjaśniał uśmiech tak szeroki, że widać było zęby trzonowe, i Hooch wiedział, że sierżant znajdzie sposób, aby co najmniej połowę z tej beczki zatrzymać dla siebie. Jeżeli jest głupi, to sprzeda swój półantałek czerwonoskórym, miarka po miarce. Nie można się wzbogacić na połowie antałka whisky. Nie, gdyby sierżant był cwany — podzieliłby się swoją częścią, łyk po łyku, z oficerami, od których zależał jego awans, i gdyby tak dalej postępował, nadszedłby dzień, w którym sierżant już nie witałby łodzi wpływających do portu, o nie, siedziałby w kwaterze oficerskiej z ładną żonką w sypialni i ze stalową szabelką przy boku. Nie znaczy to, że Hooch kiedykolwiek wypowiedziałby te myśli przy sierżancie. Hooch wykoncypował, że jeżeli człowiekowi trzeba, coś podpowiadać, oznacza to, że ten człowiek jest na tyle głupi, że i tak nie potrafi tego wykonać. A jeżeli człowiek ma na tyle rozumu, aby samemu coś przedsięwziąć — nie potrzebuje handlarza alkoholem, aby mu mówił, co ma robić. — Gubernator Harrison chce się z panem widzieć — powiedział sierżant. — I ja chcę się ź nim widzieć — odparł Hooch. — Ale najpierw potrzebna jest mi kąpiel, golenie i czyste ubranie. — Gubernator mówi, żeby zatrzymał się pan w starym domu. — W starym? — zapytał Hooch. Oficjalną rezydencję Harrison wybudował dopiero przed czterema laty. Hooch mógł się domyślać tylko jednego powodu, dla którego Bill się szarpnął i wybudował tak szybko drugą. — No więc, czy gubernator Bill wziął sobie nową żonę? — A tak — odpowiedział sierżant. — Ładniutką, że nie wiem, i tylko piętnastoletnią — co pan na to! Ponieważ pochodzi z Manhattanu, niewiele mówi po angielsku, a przynajmniej nie brzmi to po angielsku, kiedy mówi.
Hoochowi nie robiło to różnicy. Dobrze mówił po holendersku, prawie tak dobrze jak po angielsku, a już na pewno o wiele lepiej niż w języku Shaw–Nee. W mgnieniu oka zaprzyjaźni się z żoną Billa Harrisona. Bawił się nawet myślą o… ale nie, nie, to nie był dobry pomysł, aby bałamucić żonę innego mężczyzny. Hooch miał dość często ochotę na to, ale wiedział, że gdy raz weszło się na taką ścieżkę — sprawy zaczynały się komplikować. Poza tym, tak naprawdę Hooch nie potrzebował żadnej białej kobiety, skoro wokół kręciły się te wszystkie spragnione, indiańskie squaw. Czy Bill Harrison sprowadzi swoje dzieci tutaj, teraz kiedy ma drugą żonę? Hooch nie był pewien, w jakim wieku mogą być obecnie chłopcy Billa, ale na pewno w odpowiednim, aby zasmakowało im życie na pograniczu. Jednak Hooch miał niejasne uczucie, że dużo lepiej byłoby dla chłopców, gdyby zostali w Filadelfii pod opieką ciotki. I nie dlatego, że nie powinni znaleźć się tu w dzikiej krainie, ale dlatego, że powinni być z dala od ojca. Hooch dość lubił Billa Harrisona, ale nie wybrałby go na opiekuna dzieci, nawet własnych dzieci Billa. Hooch zatrzymał się u bram fortyfikacji. O, to naprawdę miły dodatek. Obok zwykłych amuletów i talizmanów mających odstraszać wrogów i chronić przed ogniem i innymi tego typu sprawami Gubernator Bill wywiesił napis szerokości bramy. Duże litery głosiły: CARTHAGE CITY, a małymi literami było napisane: STOLICA STANU WOBBISH. To było właśnie to, co tylko stary Bill mógł wymyślić. Spodziewał się, że w pewnym sensie napis ten miał większą moc niż jakikolwiek z amuletów. Hooch jako iskra wiedział na przykład, że żaden z amuletów odstraszających ogień nie powstrzymałby go, utrudniłby tylko rozniecenie ognia bezpośrednio przy amulecie. Gdyby udało mu się rozpalić ogień gdzie indziej, to i amulet spłonąłby tak jak wszystko inne. Ale napis nadający stanowi nazwę Wobbish i czyniący Carthage stolicą — to co innego, to naprawdę mogłoby mieć w sobie moc, władzę nad sposobem ludzkiego rozumowania. Jeżeli powtarzasz coś dostatecznie często, ludzie zaczynają to traktować jako prawdę i wkrótce staje się to prawdą. Oczywiście nic w stylu: „Dziś w nocy księżyc zatrzyma się w swej wędrówce po niebie i zacznie poruszać się w odwrotną stronę”. Aby tak się stało, Księżyc musiałby usłyszeć twoje słowa. Ale jeśli będziesz mówił: „Ta dziewczyna jest łatwa” lub: „Ten człowiek jest złodziejem”, nie ma znaczenia, czy osoba, o której mówisz, wierzy ci czy nie — wszyscy inni zaczną ci wierzyć i traktować te osoby tak, jakby to była prawda. Więc Hooch doszedł do wniosku, że jeśli Harrison spowoduje, aby wystarczająco dużo ludzi zobaczyło tablicę nazywającą Carthage stolicą stanu Wobbish, to pewnego dnia tak właśnie się stanie. Fakt jednak, że dla Hoocha niewielkie znaczenie miało to, czy to Harrison był gubernatorem i ustanowił swoją stolicę w Carthage City, czy też jakiś obłudny abstynent, jakiś pedantyczny Tkacz– Boskiej–Zbroi z północy, gdzie Strumyk Tippy–Canoe wpada do rzeki Wobbish, miałby zostać gubernatorem i ustanowić stolicą Vigor Church. Niech ci dwaj sami o tym rozstrzygną: którykolwiek by wygrał, Hooch zamierzał być człowiekiem bogatym i robić, co mu się żywnie podoba. Jeśli miałoby być inaczej, niech wszystko pochłonie ogień. Jeżeli kiedykolwiek Hooch zostanie pobity i złamany, zrobi wszystko, aby nikt inny na tym nie skorzystał. Gdy iskrze nie zostawała żadna nadzieja, mogła jeszcze wyrównać porachunki — i to jest cały mój pożytek z tego, że jestem iskrą, koncypował sobie Hooch. Oczywiście, będąc iskrą nie marnował tego zapewniając sobie zawsze gorącą wodę do kąpieli. Co to była za miła odmiana — opuścić rzekę i wrócić do cywilizowanego życia. Wyłożone dla niego
ubranie było czyste i miłe było uczucie pozbycia się kłującej brody z twarzy. Nie wspominając już faktu, że squaw, która go kąpała, nader ochoczo zapatrywała się na dodatkową porcję gorzałki i gdyby nie żołnierz przysłany przez Harrisona, pukający do drzwi i każący mu się pospieszyć, Hooch odebrałby pierwszą ratę jej dóbr przeznaczonych na wymianę. Jednak zamiast tego osuszył się i ubrał. Wyglądała na bardzo zatroskaną, kiedy ruszył w kierunku drzwi. — Będzie z powrotem? — zapytała. — Pewnie, że tak — odpowiedział. — I będę miał ze sobą beczułkę. — Ale przed zmrokiem — powiedziała. — Może tak, może nie — odrzekł. — Co za różnica? — Po zmroku wszyscy czerwonoskórzy, jak ja, poza fort. — Ach to tak — mruknął Hooch. — A więc postaram się przyjść przed zmrokiem. A jeżeli nie przyjdę, będę ciebie pamiętał. Mogę zapomnieć twarz, ale nie zapomnę rąk, ha? To była naprawdę miła kąpiel. Uśmiechnęła się, ale była to groteskowa imitacja prawdziwego uśmiechu. Hooch nie mógł się nadziwić, że czerwonoskórzy nie wymarli wiele lat temu — ich kobiety były tak brzydkie. Ale w pewnym sensie, jeśli zamknęło się oczy, od biedy i squaw mogła ujść aż do chwili, w której znowu będzie mieć prawdziwe kobiety. Okazało się, że Harrison zbudował nie tylko nową rezydencję, ale powiększył również fortyfikację tak, że była prawie dwa razy taka jak przedtem. Wzdłuż całej fortyfikacji ciągnęło się solidne umocnienie ziemne. Harrison był gotów do wojny. To spowodowało, że Hooch poczuł się nieswojo. Handel alkoholem nie był zbyt intratny w czasie wojny. Czerwonoskórzy, którzy brali udział w wojnie, nie byli tymi samymi czerwonoskórymi, którzy pili wódkę. Tych ostatnich oglądał tak często, że prawie zapomniał o istnieniu tych pierwszych. Było nawet działo. Nie, dwa działa. To wcale nie; wyglądało dobrze. Biuro Harrisona nie mieściło się w rezydencji. Znajdowało się w zupełnie oddzielnym budynku, w budynku kwatery głównej, w południowozachodnim, dobrze oświetlonym narożniku. Hooch zauważył, że oprócz zwykłego kontyngentu żołnierzy na warcie i oficerów zajmujących się papierkową robotą w kwaterze głównej przebywało kilku obijających się ślamazarnie lub i siedzących Indian. Oswojeni Indianie Harrisona, oczywiście — zawsze kilku miał na podorędziu. Tym razem oswojonych czerwonoskórych było więcej niż zazwyczaj, a jedynym, którego Hooch rozpoznał, był Lolla–Wossiky, jednooki Shaw–Nee, który był wciąż najbardziej pijanym Indianinem spośród jeszcze żyjących. Był tak godny pogardy, że nawet inni czerwonoskórzy naśmiewali się z niego — prawdziwy lizus.
A najśmieszniejszy w tym wszystkim był fakt, że jakieś piętnaście lat temu Harrison osobiście zabił ojca Lolla–Wossiky, podczas gdy Lolla–Wossiky, wówczas mały brzdąc, przyglądał się temu. Czasami Harrison nawet opowiadał tę historię w obecności Lolla–Wossiky, a jednooki pijak przytakiwał tylko i śmiał się i szczerzył i zachowywał, jakby nie miał w ogóle rozumu ani ludzkiej godności, jak najpodlejszy, najbardziej plugawy czerwonoskóry, jakiego Hooch kiedykolwiek widział. Dopóki miał jakąś wódkę, nie zależało mu nawet na pomszczeniu śmierci swojego ojca. Nie, Hooch nie był ani trochę zaskoczony widokiem Lolla–Wossiky leżącego na podłodze przy drzwiach do biura Harrisona, tak że ilekroć drzwi się otwierały, uderzały go w zadek. Nie do wiary, że nawet teraz, po czteromiesięcznej przerwie w dostawie whisky do Carthage City, Lolla–Wossiky był dokładnie zakonserwowany. Zobaczył wchodzącego Hoocha, podniósł się na łokciu, machnął ręką na powitanie i lulnął się bezdźwięcznie na podłogę. Chustka, którą miał przewiązaną na oku, przesunęła się ukazując pusty oczodół z wessanymi powiekami. Hooch poczuł się tak, jakby brakujące oko wpatrywało się w niego. Nie podobało mu się to wrażenie. Nie lubił Lolla–Wossiky. Harrison był typem człowieka, który lubił otaczać się takimi nędznymi kreaturami — Hooch wykombinował sobie, że w ten sposób prawem kontrastu Harrison poprawiał sobie samopoczucie — ale Hooch nie lubił oglądać tak zdegenerowanych przedstawicieli rasy ludzkiej. Czemu Lolla– Wossiky jeszcze żyje? W momencie kiedy Hooch miał właśnie otworzyć drzwi do biura Harrisona, przeniósł wzrok z jednookiego pijanego Indianina na innego i — rzecz śmieszna — przez chwilę wydawało mu się, że jest to znowu Lolla–Wossiky, tak byli do siebie podobni. Ale tym razem był to dwuoki Lolla– Wossiky, i wcale nie pijany, o nie! Musiał mieć ze sześć stóp wzrostu, stał oparty o ścianę, głowa wygolona z pozostawionym czubem, ubranie czyste. Stał wyprostowany jak żołnierz na baczność, i nawet nie spojrzał na Hoocha. Jego oczy wpatrzone były prosto przed siebie. Hooch wiedział jednak, że ten chłopiec widział wszystko, chociaż nie patrzył na nic. Hooch dawno nie widział Indianina, który miał taki wygląd — chłodny i panujący nad wszystkim. Niebezpieczne, niebezpieczne, czyżby Harrison stawał się na tyle beztroski, aby do swojej kwatery głównej wpuścić Indianina z takimi oczyma? Z aparycją króla i ramionami tak silnymi, że wydaje się, iżby mógł napiąć łuk wykonany z pnia sześcioletniego dębu? Lolla–Wossiky był tak obleśny, że Hoochowi robiło się niedobrze. Ale ten Indianin, który wyglądał jak Lolla–Wossiky, był krańcowo różny. Nie tylko, że nie przyprawiał Hoocha o mdłości, ale wprawił go w złość — był tak dumny i wyzywający, jakby się uważał za równego białemu człowiekowi. Nie, nawet za lepszego. Tak właśnie wyglądał — jakby uważał się za lepszego. Nagle zdał sobie sprawę, że stoi tak z ręką na klamce gapiąc się na czerwonoskórego. Nie poruszył się od jak dawna? Nie było dobrze dawać innym poznać, jak ten czerwonoskóry nieswojo go nastrajał. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Ale nie mówił o Indianinie, o nie, to by nie było korzystne. Nie byłoby dobrze, gdyby Harrison domyślił się, jak ten jeden dumny Shaw–Nee zawadzał mu, jak go denerwował. Ponieważ gubernator Bill siedział sobie za dużym starym stołem, niczym Bóg na tronie, Hooch zdał sobie sprawę, że zmieniło się tu wszystko. To nie tylko fort się rozrósł — wzmogła się próżność Billa Harrisona. I jeżeli Hooch chciał zarobić na tej podróży, tak jak się tego spodziewał, musiał sprawić, aby gubernator Bill spuścił nieco z tonu, żeby mogli pertraktować jak równy z równym, a nie jak handlarz
z gubernatorem. — Zauważyłem twoje działo — powiedział Hooch, nie zadając sobie nawet trudu, żeby się przywitać. — Przeciwko komu ta artyleria, przeciw Francuzom z Detroit, Hiszpanom z Florydy czy Indianom? — Nieważne, kto kupuje skalpy, tak czy inaczej zawsze chodzi o czerwonoskórych — odpowiedział Harrison. — Teraz siadaj, odpręż się, Hooch. Kiedy drzwi są zamknięte, nie potrzeba ceremonii. O tak, Gubernator Bill lubił swoje gierki, jak to polityk. Daje ci odczuć, że to ty robisz mu przysługę zezwalając, aby siedział w twojej obecności, że zaszczycasz go pozwalając mu czuć się jak prawdziwy kumpel, zanim opróżnisz mu kieszeń. Ach, pomyślał Hooch, też mam swoje gierki do rozegrania i zobaczymy, kto będzie górą. Hooch usiadł i położył nogi na biurku gubernatora Billa. Wyjął szczyptę tabaki i wetknął ją pod policzek. Zauważył, że Bill wzdrygnął się nieco. Był to jawny znak, że żona oduczyła go niektórych męskich nawyków. — Masz ochotę na szczyptę? — spytał Hooch.
Minuta upłynęła, zanim Harrison przyznał, iż nie miałby nic przeciwko odrobinie. — W zasadzie wyrzekłem się tego — rzekł ponuro.
A więc Harrison nadal tęsknił za kawalerskim życiem. No, to była dobra wiadomość dla Hoocha. Dała mu atut do wytrącenia gubernatora z równowagi. — Słyszałem, że wziąłeś sobie z Manhattanu biały podgrzewacz do łóżka. Zadziałało: twarz Harrisona poczerwieniała. — Poślubiłem damę z Nowego Amsterdamu — odparł. Głos jego był cichy i zimny. Nie przeszkadzało to Hoochowi — tego właśnie pragnął. — Masz żonę! — zawołał Hooch. — A niech mnie! Przepraszam, Gubernatorze, co innego słyszałem, będziesz musiał mi wybaczyć. Powtórzyłem tylko to, co… co mówiły pogłoski. — Pogłoski? — spytał Harrison. — Och, nie zwracaj na to uwagi. Wiesz, jak żołnierze gadają. Przede wszystkim wstyd mi, że ich słuchałem. No właśnie, przecież przez tyle lat zachowywałeś świętą pamięć o swojej żonie i gdybym był twoim przyjacielem, wiedziałbym, że kobieta, którą wziąłeś do swego domu, może być tylko damą, i to żoną poślubioną jak należy. — Co ja chcę wiedzieć — rzekł Harrison — to kto ci powiedział, że ona jest czymkolwiek innym? — Ależ Bill, to było tylko takie próżne żołnierskie gadanie. Nie chcę, żeby ktoś miał kłopoty tylko dlatego, że nie potrafi trzymać języka za zębami. Na Boga, Bill, dopiero co przyszedł transport gorzały! Przecież nie będziesz miał im za złe tego, co mówili, kiedy ich myśli zajęte już były whisky.
Weź sobie szczyptę tabaki i pamiętaj, że twoi ludzie cię lubią. Hyrison wziął z kapciucha pokaźnych rozmiarów szczyptę i zatknął ją za policzek. — Och wiem, Hooch, oni mi nie przeszkadzają. — Hooch wiedział jednak, że to go niepokoiło, że Harrison był tak zły, iż nie potrafił celnie splunąć, co udowodnił, nie trafiając do spluwaczki. Do spluwaczki, zauważył Hooch, która była nieskazitelnie czysta. Czy nikt już tutaj nie spluwał oprócz Hoocha? — Cywilizujesz się — powiedział Hooch. — Zanim się obejrzysz, będziesz miał koronkowe zasłonki. — Już mam — odrzekł Harrison. — W domu. — I małe porcelanowe nocniczki? — Hooch, masz myśli jak żmija i gębę jak świnia. — Dlatego mnie kochasz, Bill — bo ty masz myśli jak świnia i gębę jak żmija. — Pamiętaj o tym — rzekł Harrison. — Właśnie pamiętaj, jak mogę ukąsić, i to ukąsić głęboko i jadowicie. Lepiej o tym pamiętaj, zanim spróbujesz ze mną swoich kpiarskich sztuczek. — Kpiarskie sztuczki! — wykrzyknął Hooch. — O co ci chodzi, Billu Harrisonie! O co mnie oskarżasz? — Oskarżam cię, że celowo pokierowałeś wszystkim tak, abyśmy przez cztery długie, wiosenne miesiące nie mieli w ogóle wódki, aż musiałem powiesić trzech czerwonoskórych za włamanie do magazynu wojskowego, a i moim żołnierzom też zabrakło! — Ja! Ja przywiozłem ten ładunek tak szybko, jak się dało! Harrison uśmiechnął się tylko. Hooch podtrzymywał swój wygląd bolesnego oburzenia — był to jeden z jego najlepszych wyrazów twarzy, a poza tym nawet częściowo prawdziwy. Gdyby choć jeden z innych handlarzy whisky wykazał trochę więcej sprytu, znalazłby drogę w dół rzeki pomimo zabiegów Hoocha. Nie było winą Hoocha, że przypadkowo właśnie on był najbardziej wykrętnym, złośliwym, podłym, kompetentnym skunksem w interesie, który w pierwszym rzędzie nie był ani zbyt czysty, ani zbyt wyraźny. Wyraz urażonej niewinności Hoocha trwał dłużej niż uśmiech Harris co Hooch przewidział. — Słuchaj, Hooch — powiedział Harrison. — Może lepiej zacznij do mnie mówić: panie Ulysses Palmer — rzekł Hooch. — Tylko przyjaciele mówią do mnie Hooch. Harrison jednak nie złapał się na przynętę. Nie zaczął zapewniać o swej dozgonnej przyjaźni. — Słuchaj pan, panie Palmer — powiedział Harrison — pan wie i ja wiem, że to nie ma nic wspólnego
z przyjaźnią. Pan chce być bogaty, a ja chcę być gubernatorem, potrzebuję pańskiej wódki, a pan potrzebuje mojej protekcji, aby stać się bogaty. Lecz tym razem przeciągnął pan strunę. Rozumie mnie pan? Może pan mieć monopol — nie obchodzi mnie to — ale jeśli nie będę miał stałego zaopatrzenia w whisky od pana, zaopatrzę Się gdzie indziej. — Ależ, gubernatorze Harrison, mogę zrozumieć, że kiedyś tam zaczął się pan niepokoić, i mogę to panu wynagrodzić. Co by pan powiedział na sześć beczułek najlepszej whisky, tylko na pański użytek… Harrison jednak nie był w nastroju do przekupstwa. — Zapomina pan, panie Palmer o tym, że mogę mieć całą whisky, jeśli tego zechcę. No, jeśli Harrison może mówić bez osłonek, tak samo potrafi i Hooch, chociaż sprawił, aby regułą było, by takie rzeczy wypowiadać z uśmiechem. — Panie Gubernatorze, jeden raz może pan zabrać całą moją whisky. Ale jaki handlarz potem będzie chciał robić z panem interesy? Harrison śmiał się i śmiał. — Każdy handlarz, Hoochu Palmer, i pan o tym wie! Hooch wiedział, kiedy był pokonany. Dołączył się do śmiechu Harrisona. Ktoś zapukał do drzwi. — Proszę — powiedział Harrison. Jednocześnie wskazał Hoochowi, aby pozostał w swoim krześle. Wszedł żołnierz, zasalutował i powiedział: — Pan Andrew Jackson chce się z panem widzieć, sir. Mówi, że jest z Tennizy*. — Nie spodziewałem się go tak szybko, ale jestem zachwycony, bardzo zadowolony, proś go, proś. Andrew Jackson. To musiał być ten prawnik, którego ludzie nazywali Mr. Hickory. Ale w czasach, kiedy Hooch działał w krainie Tennizy, Hickory Jackson był prawdziwym wiejskim chłopakiem — zabił człowieka w pojedynku, od czasu do czasu przyłożył komuś pięścią w twarz, znany był, że dotrzymywał słowa, i, jak wieść niosła, nie zupełnie był poślubiony swojej żonie, która mogła być zamężna z człowiekiem, który nawet jeszcze nie umarł. Tym różnili się Hickory i Hooch — Hooch na jego miejscu zagwarantowałby sobie, żeby ten mąż od dawna nie żył i żeby był pogrzebany. Hooch był więc nieco zaskoczony, że ten Jackson urósł już na tyle, aby prowadzić interesy wiodące go z Tennizy wprost do Carthage City. Ale to nic w porównaniu z zaskoczeniem jakiego doznał, kiedy przez drzwi wszedł Jackson, sztywny jak drąg, z płonącym wzrokiem. Przeszedł przez pokój i wyciągnął rękę do gubernatora Harrisona. Nazwał go pan panem Harrisonem. Oznaczało to, że albo był głupcem, albo nie domyślał się, że potrzebuje Harrisona tak samo, jak Harrison potrzebuje jego. — Zbyt wielu czerwonoskórych się tu kręci — odezwał się Jackson. — Wystarczy ten jednooki Indianin, aby się porzygać. — Ależ — odparł Harrison — traktuję go jako coś w rodzaju maskotki. Mojej własnej czerwonoskórej maskotki. — Lolla–Wossiky — przyszedł z pomocą Hooch. Może i nie o pomoc chodziło. Nie podobało mu się
po prostu, że Jackson go nie zauważył, a Harrison nie pofatygował się, aby go przedstawić. Jackson odwrócił się, by spojrzeć na niego. — Co pan powiedział? — Lolla–Wossiky — odpowiedział Hooch. — Imię jednookiego Indianina — rzekł Harrison. Jackson zimno zmierzył Hoocha. — Wtedy tylko chcę znać imię konia — powiedział — kiedy mam zamiar go dosiąść. — Nazywam się Hooch Palmer — powiedział Hooch. Wyciągnął rękę. Jackson zdawał się tego nie zauważać. — Nazywa się pan Ulysses Brock — odparł Jackson — i jest mi pan winien dziesięć funtów na poczet długów nie spłaconych w Nashville. Teraz kiedy Appalachee* przyjęło walutę Stanów Zjednoczonych, znaczy, że jesteś mi pan winien dwieście dwadzieścia dolarów w złocie. Wykupiłem te długi i tak się składa, że kiedy usłyszałem, iż handluje pan whisky w tych stronach, zabrałem wszystkie papiery ze sobą i chyba zaaresztuję pana. Nigdy nie przyszło Hoochowi do głowy, że Jackson będzie miał taką pamięć lub że okaże się takim skunksem, aby wykupić weksel innego człowieka, a zwłaszcza weksel sprzed siedmiu lat, który powinien już być do tej pory zapomniany. Lecz Jackson wyciągnął z kieszeni płaszcza nakaz sądowy i położył go na biurku gubernatora Harrisona. — Ponieważ zdaję sobie sprawę, że ten człowiek został już przez pana zatrzymany — powiedział Jackson — miło mi zakomunikować, że zgodnie z prawem Appalachee, osoba zatrzymująca ma prawo do dziesięciu procent odzyskanych pieniędzy. Harrison przechylił się do tyłu w swoim krześle i wyszczerzył się do Hoocha. — No, Hooch, może będzie lepiej, jak usiądziesz i wszyscy się lepiej zapoznamy. A może już nie musimy, skoro pan Jackson wydaje się znać ciebie lepiej niż ja. — Och, znam dobrze Uiyssesa Brocka — powiedział Jackson. — Jest tego typu skunksem, którego musieliśmy się najpierw pozbyć z Tennizy; abyśmy mogli aspirować do cywilizacji. Spodziewam się, że wkrótce i wy też pozbędziecie się takich jak on, kiedy będziecie już gotowi składać petycję, aby kraina Wobbish została przyłączona do Stanów Zjednoczonych. — Wiele bierzesz za pewnik — odparł Harrison. — Wiesz, możemy spróbować dać sobie tutaj radę sami. — Jeżeli Appalachee nie poradziło sobie samo z Tomem Jeffersonem jako prezydentem, wydaje mi się, że tu nie pójdzie wam łatwiej.
— Może — odpowiedział Harrison — może musimy zrobić coś, na co Tom Jefferson nie miał odwagi. I może tutaj potrzebujemy ludzi takich jak Hooch. — Potrzebujecie żołnierzy — rzekł Jackson. — Nie handlarzy wódką. Harrison pokręcił głową. — Jest pan człowiekiem, który zmusza mnie, aby przejść do rzeczy, panie Jackson, i teraz już rozumiem, dlaczego ludzie z Tennizy przysłali właśnie pana na spotkanie ze mną. Przejdę więc do rzeczy. Mamy te same kłopoty tutaj, jakie wy macie tam, i te kłopoty można podsumować jednym słowem: czerwonoskórzy. — Dlatego jestem zdumiony, że pozwala pan pijanym Indianom przesiadywać tutaj, w swoim własnym dowództwie. Ich miejsce jest na zachód od Mizzipy*, to jasne jak dzień. Dopóki tego nie zrobimy, nie będziemy mieli ani pokoju, ani cywilizacji. A ponieważ zarówno Appalachee; jak i Stany Zjednoczone, są jednakowo przekonane, że czerwonoskórych można traktować jak istoty ludzkie, musimy rozwiązać problem Indian, zanim przystąpimy do unii. To takie proste. — Widzi pan? — odparł Harrison. — Już zgadzamy się zupełnie. — To dlaczego pańska kwatera główna jest tak pełna Indian jak ulica Independence* w Washington City? Indianie Cherriky* pracują jako urzędnicy, a nawet zajmują stanowiska rządowe w Appalachee, w samej stolicy, posady, które powinni zajmować biali, a przyjeżdżam tu i widzę, że pan też się nimi otacza. — Niech się pan uspokoi, panie Jackson, niech się pan uspokoi. Czyż król nie trzyma Murzynów w swoim pałacu w Wirginii? — Jego Murzyni to niewolnicy. Wszyscy wiedzą, że z czerwonoskórych nie można zrobić niewolników. Nie są na tyle inteligentni, aby ich prawidłowo wyszkolić. — No więc niech pan siada na tym krześle, panie Jackson, a ja się postaram wyłuszczyć panu sprawę najlepiej jak potrafię, pokazując panu dwa pierwszorzędne okazy Shaw–Nee. Niech pan siada. Jackson wziął krzesło i postawił je po przeciwległej od Hoocha stronie pokoju. To spowodowało, że coś szarpnęło Hoocha za trzewia — sposób w jaki Jackson się zachowywał. Ludzie tacy jak Jackson wydawali się być prawi i uczciwi, ale Hooch wiedział, że nie istniało nic takiego jak dobry człowiek. Mógł najwyżej istnieć człowiek, który nie został jeszcze kupiony lub nie był jeszcze w wielkich tarapatach albo nie miał odwagi sięgnąć po to, na co miał ochotę. Cnota sprowadzała się tylko do tego — tyle Hooch zdołał w ciągu swojego życia zauważyć. A tu ten Jackson zadzierający nosa i nawołujący, aby Bill Harrison go aresztował! Tylko pomyśleć, jakiś obcy z Tennizy przyjeżdża tutaj i powiewa nakazem sądowym jakiegoś sędziego, i to skąd, z Appalachee, co nie miało tutaj większej mocy, niż gdyby wystawił go sam król Etiopii. No, panie Jackson, daleka droga stąd do domu i zobaczymy, czy nie przytrafi się panu po drodze jakiś wypadek. Nie, nie, nie. Powiedział sobie w myślach Hooch. Wyrównywanie rachunków nic nie daje na tym
świecie. Wyrównywanie rachunków pozostawia cię w tyle. Najlepsza zemsta to wzbogacić się tak, aby wszyscy mówili do ciebie „sir”, tak wyrównuje się rachunki z tymi ludźmi. Żadnej partyzantki. Jak raz przykleją ci etykietkę napadającego z ukrycia, koniec z tobą, Hoochu Palmer. Hooch siedział więc i uśmiechał się, kiedy Harrison zawołał swojego adiutanta. — Czemu nie zaprosisz tu Lolla–Wossiky? A przy okazji powiedz jego bratu, żeby też tu przyszedł. Brat Lolla–Wossiky — musiał nim być ten hardy czerwonoskóry stojący pod ścianą. Śmieszne, jak różne mogą być dwa ziarna z tego samego strąka. Lolla–Wossiky wszedł łasząc się, uśmiechając, spoglądając szybko to na jedną białą twarz, to na drugą, zastanawiając się, czego od niego chcą i jak szybko mógłby ich na tyle uszczęśliwić, aby zasłużyć sobie na whisky. Na nim całym wypisane było, jak jest spragniony, chociaż był już tak pijany, że nić potrafił prosto iść. Czy też wypił już tak dużo, że nie potrafił chodzić prosto, nawet gdy był trzeźwy? Hooch zastanawiał się — i wkrótce poznał odpowiedź. Harrison sięgnął do komody za swoimi plecami i wyciągnął dzbanek i kubek. Lolla–Wossiky przyglądał się, jak brązowawy płyn chlupnął do kubka, swym jedynym okiem tak skupionym, jakby, smakował trunek samym wzrokiem. Nie zrobił jednak nawet kroku w; kierunku kubka. Harrison wyciągnął rękę i postawił kubek na stole blisko Indianina, ale ten stał ciągle, uśmiechając się, patrząc to na kubek, to na Harrisona, czekając, czekając. Harrison odwrócił się do Jacksona i uśmiechnął. — Lolla–Wossiky jest chyba najbardziej cywilizowanym czerwonoskórym w kraju Wobbish, panie ] Jackson. Nigdy nie bierze rzeczy, które do niego nie należą. Nie odzywa się j pierwszy, jeżeli się do niego nie przemówi. Jest posłuszny i robi to, co mu każę. I wszystko, czego w zamian chce, to kubek płynu. Nie musi to być nawet dobry trunek. Wystarczy kukurydziana whisky lub byle jaki hiszpański rum, nieprawdaż, Lolla–Wossiky? — Bardzo prawda, panie Ekscelencja — powiedział Lolla–Wossiky. Jego mowa była zadziwiająco wyraźna jak na Indianina. A zwłaszcza pijanego Indianina. Hooch zauważył, że Jackson przygląda się jednookiemu czerwonoskóremu z obrzydzeniem. Następnie wzrok prawnika z Tennizy przesunął się w kierunku drzwi, gdzie stał wysoki, silny, prowokujący Indianin. Wielką przyjemność sprawiało Hoochowi obserwowanie twarzy Jacksona. Wyraz obrzydzenia na niej zmienił się w wyraz czystej złości. Złości, tak i strachu. O nie, nie jesteś nieustraszony, panie Jackson. Wiesz, kim jest brat Lolla–Wossiky. Jest twoim wrogiem i moim wrogiem, i wrogiem każdego białego człowieka, który chce mieć tę ziemię, ponieważ kiedyś ten butny czerwonoskóry przyłoży swój tomahawk do twojej głowy i bardzo powoli będzie zdzierał z niej skalp, i nie sprzeda go żadnemu Francuzowi, panie Jackson, ale zatrzyma go i przekaże swoim dzieciom i powie im: To jest jedyny dobry biały człowiek. To jest jedyny biały człowiek, który nie łamie danego słowa. To jest to, co się robi białym ludziom. — Hooch o tym wiedział, Harrison wiedział i Jackson wiedział. Ten młody Indianin przy drzwiach oznaczał śmierć. Ten młody Indianin oznaczał białych ludzi zmuszonych żyć na wschód od gór, stłoczonych w starych miasteczkach wraz ze swoimi prawnikami, profesorami i ludźmi o wzniosłych zasadach, którzy nie dawali swobodnie odetchnąć. Z ludźmi takimi, jak sam Jackson. Na tę myśl Hooch aż parsknął ze śmiechu. Jackson był dokładnie takim typem, który powodował, że ludzie wędrowali na zachód, aby od niego uciec. Jak daleko na zachód będę ja musiał uciekać, żeby prawnicy zgubili mój ślad i pozostali w tyle?
— Widzę, że zauważyliście Ta–Kumsaw, starszego brata Lolla–Wossiky i mojego bardzo, bardzo drogiego przyjaciela. Znam tego młodego człowieka od czasów, kiedy żył jeszcze jego ojciec. Zobaczcie, na jakiego silnego młodzieńca wyrósł. Jeżeli Ta–Kumsaw zauważył, jak go ośmieszano, nie dał po sobie poznać. Nie patrzył na żadną z osób będących w pokoju. Patrzył w okno za plecami gubernatora. Nie oszukał jednak Hoocha. Hooch wiedział, co obserwował tamten, i miał dość dobre pojęcie o tym, co Ta–Kumsaw także czuł. Ci czerwonoskórzy traktowali rodzinę naprawdę serio. Ta–Kumsaw ukradkiem obserwował brata i jeżeli Lolla–Wossiky był zbyt pijany, aby odczuwać wstyd, to Ta–Kumsaw odczuwał go tym bardziej. — Ta–Kumsaw — powiedział Harrison. — Widzisz, że nalałem ci drinka. Chodź, siadaj i wypij, będziemy mogli porozmawiać. Na słowa Harrisona Lolla–Wossiky zesztywniał. Czy to możliwe, żeby drink nie był dla niego? Ale Ta–Kumsaw nawet nie drgnął, nie dał znaku, że słyszał. — Widzi pan? — powiedział Harrison do Jacksona.. — Ta–Kumsaw nie jest nawet na tyle cywilizowany, żeby usiąść i napić się towarzysko z przyjaciółmi. Ale jego młodszy brat jest cywilizowany, czyż nie tak? Czy nie tak, Lolly? Przykro mi, że nie mam dla ciebie krzesła, przyjacielu, ale możesz usiąść na podłodze pod stołem, tu przy moich nogach, i wypić ten rum. — Jest pan bardzo uprzejmy — powiedział Lolla–Wossiky tą swoją czystą, precyzyjną mową. Ku zdziwieniu Hoocha, jednooki Indianin nie rzucił się na kubek. Zamiast tego podszedł ostrożnie, stawiając każdy krok z wypracowaną precyzją, i wziął kubek w lekko tylko drżące dłonie. Następnie przyklęknął przy stole Harrisona i, utrzymując kubek w równowadze, opuścił się do pozycji siedzącej, ze skrzyżowanymi nogami. W dalszym ciągu jednak pozostawał przed stołem, a nie pod nim, i Harrison zwrócił mu na to uwagę. — Chciałbym, abyś usiadł pod stołem — powiedział gubernator. — Poczytałbym to sobie za niezwykłą uprzejmość z twojej strony. Więc Lolla–Wossiky pochylił głowę niemal do kolan i, kołysząc się na pośladkach, przesunął się pod stół. Trudno mu było w tej pozycji pić, ponieważ nie mógł podnieść głowy do góry, nie mówiąc już o odchyleniu jej do tyłu, aby przechylić kubek. Dał sobie jednak radę, pijąc ostrożnie, kiwając się z boku na bok. Przez cały ten czas Ta–Kumsaw nie wypowiedział ani słowa. Nie pokazał nawet, że widzi, jak jego brat jest poniżany. Och, pomyślał Hooch, jaki ogień musi płonąć w sercu tego chłopca. Harrison podejmuje naprawdę duże ryzyko. A poza tym, jeżeli jest on bratem Lolla–Wossiky to musi wiedzieć, że Harrison zabił jego ojca podczas powstania czerwonoskórych w latach dziewięćdziesiątych, kiedy generał Wayne walczył z Francuzami. Człowiek o takich rzeczach nie zapomina, zwłaszcza Indianin, a tymczasem Harrison wystawiał go na próbę, na próbę, do granic wytrzymałości. — Teraz, kiedy wszyscy już czują się swobodnie — powiedział Harrison — dlaczego nie usiądziesz i nie powiesz nam, co cię do nas sprowadza, Ta–Kunsaw.
Ta–Kunsaw nie usiadł. Nie zamknął drzwi, nie postąpił ani kroku dalej w głąb pokoju. — Ja mówić za Shaw–Nee, Caska–Sheenaw, Pee–Orawa, Winney–Baygo. — Ależ Ta–Kumsaw, wiesz, że nie mówisz nawet w imieniu wszystkich Shaw–Nee, a z całą pewnością nie mówisz w imieniu całej reszty. — Wszystkie plemiona, które podpisały traktat Generała Wayna. — Ta–Kumsaw kontynuował, jak gdyby Harrison w ogóle nie przemówił. — Traktat mówić biali nie sprzedawać whisky Indianom. — Oczywiście — wtrącił Harrison. — I dotrzymujemy postanowień traktatu. Ta–Kumsaw nie spojrzał na Hoocha, lecz podniósł rękę i wskazał na nań. Hooch odczuł ten gest, jak gdyby Ta–Kumsaw dotknął go palcem. Tym razem to go nie zezłościło, lecz śmiertelnie przeraziło. Słyszał, że niektórzy czerwonoskórzy posiadali tak silną moc przywabiania, że żaden amulet nie pomagał — mogli więc zwabić cię samotnego w zarośla i pokrajać cię nożami na kawałki po to tylko, aby usłyszeć, jak krzyczysz. O tym myślał Hooch czując, z jaką nienawiścią Ta–Kumsaw wskazywał na niego. — Dlaczego wskazujesz na mojego starego przyjaciela, Hoocha Palmera? — spytał Harrison. — Zdaje mi się, że nikt mnie dzisiaj nie lubi — powiedział Hooch. Zaśmiał się, ale mimo wszystko nie rozwiało to jego strachu. — On przywieźć swoją łódź pełną whisky — powiedział Ta–Kumsaw. — No, on przywiózł wiele rzeczy — odrzekł Harrison. — Ale jeżeli przywiózł whisky, to zostanie ona dostarczona markietanowi* tu w forcie i ani kropla nie będzie sprzedana czerwonoskórym, możesz być tego pewien. My dotrzymujemy postanowień traktatu, Ta–Kumsaw, nawet jeśli wy Indianie tego ostatnio nie robicie. Tak się porobiło, że łodzie nie mogą się już spławiać w dół Hio, mój przyjacielu, i jeśli sprawy się nie poprawią, zdaje mi się, że wojsko będzie musiało podjąć jakąś akcję. — Spalić wioskę? — spytał Ta–Kumsaw. — Zastrzelić nasze dzieci? Naszych starych ludzi? Nasze kobiety? — Skąd ci się biorą takie pomysły? — spytał Harrison. Wydawał się być do głębi urażony, chociaż Hooch wiedział, że Ta–Kumsaw opisał typową akcję wojska. Hooch przemówił wprost — Wy, czerwonoskórzy palicie bezbronnych farmerów w ich chatach i osadników na łodziach, czyż nie tak? Więc dlaczego uważasz, że wasze wioski miałyby być bezpieczniejsze, powiedz mi to! Ta–Kumsaw w dalszym ciągu nie patrzył na niego. — Angielskie prawo mówi: Zabij człowieka, co kradnie twoją ziemię, nie jesteś zły. Zabij człowieka, żeby ukraść jego ziemię, i jesteś bardzo zły. Kiedy my zabijamy białych farmerów, nie jesteśmy źli. Kiedy wy zabijacie czerwonoskórych ludzi, którzy żyją tu tysiąc lat, jesteście bardzo źli. Traktat mówi: Pozostańcie wszyscy na wschód od rzeki
My–Ammy, ale oni nie pozostają i ty im pomagasz. — Pan Palmer odezwał się tu nie na miejscu — powiedział Harrison. — Nieważne, co wy, dzicy, robicie naszym ludziom — torturując mężczyzn, gwałcąc kobiety, porywając dzieci, aby służyły wam jako niewolnicy — my nie wydajemy wojny bezbronnym. My jesteśmy cywilizowani, a więc zachowujemy się w cywilizowany sposób. — Ten człowiek będzie sprzedawał whisky czerwonoskórym ludziom. Będą przez niego leżeli w błocie jak robactwo. Da swoje whisky czerwonoskórym kobietom. Uczyni je słabymi jak krwawiące sarny, będą robiły wszystko, co im powie. — Jeśli to zrobi, aresztujemy go — powiedział Harrison. — Będziemy go sądzić i ukarzemy za złamanie prawa. — Jeśli to zrobi, wy nie aresztować go — powiedział Ta–Kumsaw. — Będziecie z nim dzielić skórę. Będziecie go chronić. — Nie nazywaj mnie kłamcą — zawołał Harrison. — Nie kłam — odparł Ta–Kumsaw. — Jeżeli będziesz w ten sposób rozmawiał z białymi ludźmi, Ta–Kumsaw, mój stary, to któryś z nich w końcu naprawdę się zdenerwuje i odstrzeli ci głowę. — I wiem, że wtedy go aresztujesz. Wiem, że będziesz go sądził i ukarzesz go za złamanie prawa. — Ta–Kumsaw powiedział to bez cienia uśmiechu, ale Hooch już tyle razy handlował z Indianami, że znał ich żarty. Harrison pokiwał głową poważnie. Hoochowi wydało się, że być może Harrison nie poznał, że to był żart. Mógł myśleć, że Ta–Kumsaw naprawdę w to wierzył. Ale nie, Harrison wiedział, że on i Ta–Kumsaw nawzajem się okłamywali; i przyszło Hoochowi do głowy, że kiedy obie strony kłamały i każda ze stron wiedziała, że ta druga kłamie, to stawało się to już bliskie mówieniu prawdy. Naprawdę śmieszny był fakt, że Jackson rzeczywiście wierzył w to wszystko. — Tak jest — powiedział prawnik z Tennizy. — To, co oddziela ludzi cywilizowanych od dzikich, to rządy prawa. Czerwonoskórzy nie są jeszcze wystarczająco światli, ale jeśli ty nie chcesz być podmiotem prawa białych ludzi, musisz ustąpić. Po raz pierwszy Ta–Kumsaw spojrzał jednemu z nich w oczy. Popatrzył chłodno na Jacksona i powiedział: — Ci mężczyźni są kłamcami. Wiedzą, co jest prawdą, ale mówią, że to nieprawda. Ty nie jesteś kłamcą. Ty wierzysz w to, co mówisz. Jackson poważnie pokiwał głową. Wygląd miał tak próżny i praworządny i boski, że Hooch nie mógł się powstrzymać i troszeczkę podgrzał krzesło, na którym siedział Jackson, tylko tyle, żeby ten zaczął się kręcić. To zdjęło z Jacksona kilka warstw dystynkcji. Lecz Jackson w dalszym ciągu utrzymywał swoją pozę. — Wierzę w to, co mówię, ponieważ mówię prawdę.
— Wierzysz w to, co mówisz. Ale to jeszcze nie jest prawda. Jak się nazywasz? — Andrew Jackson. Ta–Kumsaw przytaknął. — Hickory. Jackson wyglądał na zupełnie zaskoczonego i zadowolonego, że Ta–Kumsaw o nim słyszał. — Niektórzy tak mnie nazywają. Hooch podgrzał jego krzesło trochę bardziej. — Niebieska Kurtka mówi, Hickory, to dobry człowiek. Jackson w dalszym ciągu nie miał pojęcia, czemu jego krzesło było takie niewygodne, ale tego już było za wiele. Podskoczył do góry, odsunął się od krzesła i potrząsał jakoś nogami przy każdym kroku, aby się wystudzić. Ale przemawiał w dalszym ciągu z dystynkcją całego świata. — Cieszę się, że Niebieska Kurtka tak uważa. On jest wodzem Shaw–Nee w kraju Tennizy, czyż nie tak? — Czasami — odparł Ta–Kumsaw. — Co znaczy: czasami? — spytał Harrison. — Albo jest on wodzem, albo nie. — Kiedy mówi szczerze, jest wodzem — powiedział Ta–Kumsaw. — Miło mi wiedzieć, że mi ufa — powiedział Jackson. Uśmiech jego był jednak nieco blady, ponieważ Hooch zajęty był podgrzewaniem podłogi pod jego stopami i stary Hickory musiałby umieć fruwać, żeby przed tym umknąć. Hooch nie planował męczyć go długo. Wystarczyło, że Jackson zrobił kilka małych podskoków, a potem próbował wytłumaczyć, dlaczego tańcuje właśnie przed młodym wojownikiem Shaw–Nee i Gubernatorem Williamem Henry Harrisonem. Ta mała gra Hoocha została popsuta, ponieważ w tym właśnie momencie Lolla–Wossiky przechylił się do przodu i wykulał spod stołu. Na twarzy miał idiotyczny uśmiech, oczy zamknięte. — Niebieska Kurtka! — wykrzyknął. Hooch zauważył, że alkohol w końcu zniekształcił mu mowę. — Hickory! — zawołał jednooki Indianin. — Jesteście moimi wrogami — powiedział Ta–Kumsaw ignorując brata. — Mylisz się — powiedział Harrison. — Jestem twoim przyjacielem. Twój wróg jest na północ stąd, w miasteczku Vigor Church. Twoim wrogiem jest ten renegat Tkacz–Boskiej–Zbroi. —Tkacz–Boskiej–Zbroi nie sprzedaje whisky Indianom. — Ja też nie — odrzekł Harrison. — Lecz on robi mapy terenów na zachód od Wobbish. A więc będzie mógł je podzielić na działki i sprzedać po wymordowaniu wszystkich czerwonoskórych.
Ta–Kumsaw nie zwracał uwagi na usiłowania Harrisona, aby skierować go przeciwko rywalowi z północy. — Przyszedłem ciebie ostrzec — powiedział Ta–Kumsaw. — Ostrzec mnie? — zapytał Harrison. — Ty, Shaw–Nee, który nie przemawiasz w niczyim imieniu, ostrzec mnie, tu w mojej fortyfikacji, gdzie setka żołnierzy czeka tylko na moje słowo, aby cię zastrzelić? — Dotrzymuj traktatu — powiedział Ta–Kumsaw. — My dotrzymujemy traktatu. To wy zawsze łamiecie traktaty! — Dotrzymuj traktatu — powtórzył Ta–Kumsaw. — Albo co? — zapytał Jackson. — Albo wszyscy czerwonoskórzy na zachód od gór przyjdą zjednoczyć się i pociąć was na kawałki. Harrison odrzucił głowę do tyłu i śmiał się, śmiał. Ta–Kumsaw nie zareagował. — Wszyscy czerwonoskórzy, Ta–Kumsaw? — spytał Harrison. — Myślisz, że nawet ten tu, Lolly? Nawet moja maskotka Shaw–Nee, mój oswojony Indianin, nawet on? Po raz pierwszy Ta–Kumsaw spojrzał na brata, który leżał chrapiąc na podłodze. — Słońce wschodzi codziennie, biały człowieku. Ale czy jest oswojone? Deszcz spada za każdym razem. Ale czy jest oswojony? — Przepraszam cię, Ta–Kumsaw, ale ten jednooki pijak jest tak oswojony, jak mój koń. — O tak — odparł Ta–Kumsaw. — Nałóż mu siodło. Załóż wędzidło. Wsiądź na niego i jedź. Zobacz, dokąd ten oswojony czerwonoskóry pójdzie. Nie tam, gdzie ty chcesz. — Dokładnie tam, gdzie ja chcę — powiedział Harrison. — Pamiętaj oj tym. Twój brat jest zawsze w zasięgu mojej ręki. A jeżeli kiedykolwiek wychylisz, chłopcze, zaaresztuję go jako twojego wspólnika i powieszę gol wysoko. Ta–Kumsaw uśmiechnął się wąsko. — Ty tak myślisz. Lolla–Wossiky tak j myśli. Ale on nauczy się widzieć swoim drugim okiem, zanim zdołasz położyć na nim rękę. Wtedy Ta–Kumsaw odwrócił się i opuścił pokój. Cicho, gładko, nie wyniośle, nie ze złością, nie zamykając nawet drzwi za sobą. Poruszał się z gracją, jak zwierzę, jak bardzo niebezpieczne zwierzę. Hooch raz widział kuguara, lata temu, kiedy był sam w górach. Taki właśnie był Ta– Kumsaw. Kot–morderca. Adiutant Harrisona zamknął drzwi. Harrison odwrócił się do Jacksona i uśmiechnął się.
— Widzi pan? — powiedział. — Co miałbym widzieć, panie Harrison? — Czy mam panu wszystko wyłożyć, panie Jackson? — Jestem prawnikiem. Lubię mieć wszystko jasno dopowiedziane. Niech pan to zrobi, jeśli pan potrafi. — A ja nie umiem nawet czytać — odezwał się radośnie Hopch. — Nie umiesz też trzymać języka za zębami — odparł Harrison. — Wyjaśnię to panu, Jackson. Pan i pańscy ludzie z Tennizy mówicie, żeby przesunąć czerwonoskórych na zachód od Mizzipy. Powiedzmy, że to zrobimy. A co wy potem zrobicie? Będziecie trzymać żołnierzy wzdłuż całej rzeki, dzień i noc? Powrócą zza tej rzeki, kiedy im się żywnie spodoba, napadając, torturując, zabijając. — Nie jestem głupcem — odparł Jackson. — Trzeba będzie wielkiej, krwawej wojny, ale kiedy już Ich przepędzimy za rzekę, będą złamani. A mężczyźni tacy, jak Ta–Kumsaw — będą martwi albo skompromitowani. — Tak pan sądzi? W czasie tej wielkiej, krwawej wojny, o której pan mówi, zginie też wielu białych mężczyzn, wiele białych kobiet i dzieci także. Ale mam lepszy pomysł. Ci czerwonoskórzy tak doją wódkę, jak cielaki doją mleko swojej matki. Dwa łata temu, około tysiąca Pee–Ankashaw żyło na wschód od rzeki My–Ammy; Potem zaczęli się upijać. Przestali pracować, przestali jeść, stali się tak słabi, że pierwsza epidemia, która tu przyszła, wymiotła ich zupełnie. Zupełnie wymiotła. Jeżeli żyje jeszcze jaki Pee–Ankashaw tutaj, to ja o tym nic nie wiem. To samo stało się na pomocy z Chippy– Wa, tylko spowodowali to francuscy handlarze. A najlepsze, co można powiedzieć o wódce, to jest to, że zabija ona Indian, a żaden biały nie umiera. Jackson powstał powoli. — Wydaje mi się, że będę musiał wziąć trzy kąpiele po powrocie do domu — powiedział — ale nawet wtedy nie będę czuł się czysty. Hooch był zachwycony widząc, że Harrison naprawdę się wściekł. Wstał z krzesła i krzyczał na Jacksona tak głośno, że Hooch czuł, jak drży jego krzesło. — Nie bądź ze mną taki ważny i wyniosły, ty hipokryto! Tak samo jak ja, chcesz ich wszystkich widzieć martwymi. Nie ma między nami żadnej różnicy. Jackson zatrzymał się przy drzwiach i z obrzydzeniem zmierzył gubernatora. — Zabójca, panie Harrison, truciciel, nie widzi różnicy pomiędzy sobą a żołnierzem. Ale żołnierz to widzi. Inaczej niż Ta–Kumsaw, Jackson nie potrafił się powstrzymać od trzaśnięcia drzwiami. Harrison zapadł się ponownie w krzesło. — Hooch, muszę przyznać, że niezbyt lubię tego faceta. — Nieważne — odparł Hooch. — On jest z tobą. Powoli Harrison uśmiechnął się. — Wiem. Jeśli dojdzie do wojny, wszyscy będziemy razem. Może
tylko oprócz tego miłośnika Indian z Vigor Church. — Nawet on — powiedział Hooch. — Kiedy zacznie się wojna, czerwonoskórzy nie będą w stanie odróżnić jednego białego od drugiego. Jego ludzie zaczną umierać tak samo jak nasi. Wtedy Tkacz– Boskiej–Zbroi będzie walczył. — No tak, ale gdyby Jackson i Tkacz zaczęli upijać swoich czerwonoskórych tak, jak my to robimy ze swoimi, nie musiałoby być wojny. Hooch wycelował śliną w kierunku spluwaczki i niewiele spudłował. — Ten Indianin, Ta–Kumsaw. — Co z nim? — spytał Harrison. — Martwi mnie. — Nie mnie — odparł Harrison. — Mam tu jego nieprzytomnego brata na podłodze. Ta–Kumsaw nic nie zrobi. — Kiedy wskazał na mnie, poczułem, jak jego palec dotyka mnie poprzez cały pokój. Myślę, że on ma jakąś moc. Albo dotyk na odległość. Myślę, że jest niebezpieczny. — Przecież nie wierzysz, Hooch, w te wszystkie sztuczki. Jesteś światłym człowiekiem. Myślałem, że jesteś ponad tymi przesądami. — Ani ja nie jestem, ani ty, Billu Harrisonie. Wziąłeś różdżkarza, aby powiedział, gdzie jest solidny grunt na zbudowanie tej palisady, a kiedy twoja pierwsza żona rodziła dzieci, wziąłeś babę, znachorkę, żeby zobaczyła, jak dziecko było ułożone w jej łonie. — Ostrzegam cię — powiedział Ilarrison — ani słowa więcej na ten mojej żony. — Ale której, Bill? Tej ciepłej czy tej zimnej?
Harrison puścił długą wiązankę przekleństw. Och, Hooch był zachwycony, Hooch był zadowolony. Miał taką zdolność zagrzewania rzeczy, tak jest a dużo zabawniejsze było zagrzać temperament człowieka, bo wówczas nie było płomienia, tylko dużo pary i gorącego powietrza.
Więc Hooch dał Billowi Harrisonowi pogderać przez jakiś czas. Potem uśmiechnął się, gestem poddającego się podniósł ręce do góry. — Wiesz przecież, że ostatnio stałeś się taki prawy. Wydawało mi się, że obaj wiemy, gdzie rozwijają się dzieci, jak się tam się dostają i jak wydostają stamtąd, i że twoje kobiety nie robią tego inaczej od moich. A kiedy ona leży krzycząc, wiesz, że masz akuszerkę, która umie ją uśpić albo znieczulić, a jeśli dziecko się opóźnia, to masz znachorkę,
która powie, jak dziecko jest ułożone. Więc posłuchaj mnie, Billu Harrisonie. Ta–Kumsaw zna jakieś sztuczki, ma jakąś moc. Jest kimś więcej niż się wydaje. — Czyżby, Hooch? Może tak, może nie. Ale powiedział, że Lolla–Wossiky przejrzy drugim okiem, zanim położę na nim rękę. Nie minie dużo czasu, a udowodnię, że nie jest on żadnym prorokiem. — Jeśli mowa o jednookim, zaczyna on strasznie smrodzić. Harrison zawołał adiutanta. — Przyślij kaprala Withersa i czterech żołnierzy, natychmiast. Hooch, podziwiał, jak .Harrison utrzymywał dyscyplinę wojskową. Nie upłynęło trzydzieści sekund a już pojawili się żołnierze i kapral Withers salutował: — Tak jest, panie generale Harrison. — Niech trzech twoich ludzi wyniesie to zwierzę do stajni. Kapral Withers wypełnił rozkaz natychmiast, zatrzymując się jedynie, aby powiedzieć: — Tak jest, panie generale Harrison. Generał Harrison. Hooch uśmiechnął się. Wiedział, że jedynym tytułem, który Harrison otrzymał pod rozkazami generała Waynea w czasie wojny z Francuzami i do którego został upoważniony, był tytuł pułkownika*, ale nawet do tego nie bardzo dorastał. Generał. Gubernator. Co za pompa… Lecz Harrison znowu mówił do Withersa, spoglądając jednocześnie na Hoocha. — A teraz ty i szeregowiec Dickey uprzejmie zaaresztujecie pana Palmera i zamkniecie go. — Zaaresztować mnie! — krzyknął Hooch. — O czym ty mówisz? — Ma przy sobie różnoraką broń, więc będziecie musieli go dokładnie przeszukać — powiedział Harrison. — Proponuję, aby rozebrać go tutaj, zanim zaprowadzicie go do celi, i pozostawić bez ubrania. Nie chcę, aby ten śliski chłopaczek się wymknął. — Za co mnie aresztujecie? — No cóż, mamy nakaz zatrzymania za nie spłacone długi — powiedział Harrison. — Byłeś także oskarżony o sprzedawanie whisky czerwonoskórym. Musimy naturalnie zarekwirować całą twoją własność — te podejrzanie wyglądające beczułki, które moi chłopcy przez cały dzień taszczyli do fortu — i sprzedać to na pokrycie długu. Jeżeli uda nam się sprzedać je za wystarczającą cenę i jeśli oczyścimy cię z tych brzydkich oskarżeń o upijanie Indian, wtedy zostaniesz wypuszczony. Następnie Harrison wyszedł z biura. Hooch przeklinał i pluł i robił uwagi na temat żony i matki Harrisona, lecz szeregowiec Dickey mocno trzymał muszkiet, a w dodatku muszkiet ten miał przytwierdzony do lufy bagnet; poddał się więc rozebraniu i przeszukaniu. Zaraz jednak stało się jeszcze gorzej i Hooch znowu przeklinał, kiedy Withers poprowadził go przez całą fortyfikację, całkiem nagiego, i nie dał mu nawet pledu, gdy zamykał go w magazynie. W magazynie wypełnionym pustymi beczułkami z jego ostatniej dostawy wódki. Siedział w tym zamkniętym pomieszczeniu przez dwa dni, do procesu, i po raz pierwszy jego serce
wypełniła żądza mordu. Miał wiele pomysłów na odwet. Myślał o podłożeniu ognia pod koronkowe zasłony w domu Harrisona lub o spaleniu szopy, w której przechowywana była whisky, o wielu rodzajach pożarów. Bo co za pożytek z tego, że jest się iskrą, jeśli nie można tego wykorzystać dla wyrównania porachunków z ludźmi, udającymi twoich przyjaciół a potem zamykającymi cię w więzieniu? Nie rozniecił jednak żadnego pożaru, Hooch nie był głupcem. Po części dlatego, że wiedział, że jeśli gdziekolwiek w forcie zacznie się palić, są duże szanse, aby w ciągu pół godziny ogień rozprzestrzenił się od końca do końca. Duże jest również prawdopodobieństwo, że kiedy wszyscy wokół pospieszą ratować swoje żony i dzieci oraz proch i alkohol, mogą nie pamiętać, że pewien handlarz alkoholem zamknięty jest w magazynie. Hooch nie tęsknił do śmierci w pożarze, który sam rozniecił — to żadna zemsta. Wystarczy mu czasu na rozniecenie ognia, kiedy pewnego dnia będzie już miał pętlę na szyi, ale nie miał zamiaru ryzykować spalenia się na śmierć właśnie1 w takiej sprawie jak ta. Nie strach jednak był głównym powodem, dla którego nie rozniecił ognia, była nim zwykła smykałka do interesów. Harrison postąpił tak chcąc pokazać Hoochowi, że nie podobał mu się sposób, w jaki Hooch podbijał cenę alkoholu, opóźniając jego transport. Harrison okazywał, że ma prawdziwą władzę, a Hooch jedynie pieniądze. No więc, niech Harrison gra potężnego człowieka. Hooch też coś niecoś wiedział. Wiedział, że pewnego dnia kraj Wobbish złoży petycję do Kongresu Stanów Zjednoczonych w Filadelfii, aby stać się Stanem. A kiedy to zrobi, niejaki William Henry Harrison, całym swoim małym serduszkiem nastawi się na urząd gubernatora. A Hooch widział wystarczająco dużo wyborów w Suskwehanny i w Pensylwanii i w Appalachee, aby wiedzieć, że bez rozdania srebrnych dolarów to tu, to tam, nie uzyska się głosów. Te srebrne dolary będzie miał Hooch. I kiedy nadejdzie pora, być może rozda te srebrne dolary głosującym na Harrisona; a może i nie rozda. Może innemu mężczyźnie pomóc zasiąść w rezydencji gubernatora, gdy pewnego dnia Carthage stanie się prawdziwym miastem a Wobbish prawdziwym stanem i wtedy Harrison przez resztę życia będzie musiał siedzieć wspominając, jak to było w czasach, kiedy miał władzę pozwalającą mu zamykać ludzi, i będzie zgrzytał ze złości zębami, że tacy ludzie jak Hooch odebrali mu to wszystko. Tak to właśnie zabawiał się Hooch, siedząc w zamknięciu przez dwa długie dni i noce. Potem go wyciągnęli i przyprowadzili na salę sądową — nie ogolonego, brudnego, ze splątanymi włosami i w pogniecionym ubraniu. Generał Harrison był sędzią, wszyscy w ławie przysięgłych byli w mundurach, a obrońcą był — Andrew Jacskson! To jasne, że Gubernator Bill chciał, aby Hooch się rozzłościł i zaczął wrzeszczeć, ale Hooch nie urodził się wczoraj. Wiedział, że cokolwiek zamyślał Harrison, wrzaski nie przyniosą nic dobrego. Należy siedzieć spokojnie i godzić się na wszystko. Zajęło to tylko kilka minut. Hooch słuchał z kamienną twarzą, gdy młody porucznik zaświadczał, iż cała whisky została sprzedana markietanowi dokładnie za taką samą cenę jak ostatnim razem. Zgodnie z oficjalnymi dokumentami, Hooch nie zarobił ani grosza na przetrzymaniu wszystkich przez cztery miesiące pomiędzy dostawami. Och, pomyślał Hooch, to dosyć uczciwie, Harrison daje mi znać, jak chce, żeby potoczyły się sprawy. Nie powiedział więc ani słowa. Harrison, poza swoją sędziowską powagą, wyglądał na bardzo wesołego. Baw się dobrze, myślał Hooch, nie możesz mnie
zdenerwować. Ale, jak się okazało — mógł. Z samego wierzchu wzięli dwieście dwadzieścia dolarów i wręczyli Andrewowi Jacksonowi, tu na miejscu w sądzie. Odliczyli jedenaście srebrnych dwudziestodolarówek. Zadało to fizyczny ból Hoochowi — widzieć, jak ten palący metal wpada w ręce Jacksona! Nie mógł już usiedzieć cicho. Udało mu się jednak przemówić głosem ściszonym, miło brzmiącym. — Nie wydaje mi się to w porządku — powiedział — że powód występuje w roli obrońcy. — Och, on nie jest pańskim obrońcą w sprawie długów — odpowiedział Jego Wysokość Sędzia Harrison. — Jest pańskim obrońcą jedynie w sprawie alkoholowej. — Harrison wyszczerzył się i uderzył młotkiem na znak zamknięcia rozprawy. Sprawa alkoholowa nie zajęła wiele czasu. Jackson uważnie przedstawił wszystkie te same rachunki i pokwitowania, aby dowieść, że każda beczułka whisky została sprzedana markietanowi z Fortu Carthage, a ani kropelka Indianom. — Chociaż przyznam — powiedział Jackson — że ilość whisky uwidoczniona na tych pokwitowaniach mogłaby wystarczyć na trzy lata dla wojska dziesięciokrotnie liczniejszego. — Mamy tu grupę żołnierzy dużo pijących — powiedział sędzia Harrison. — I sądzę, że ten alkohol nie starczy na dłużej niż na sześć miesięcy. Ale ani kropli czerwonoskórym, panie Jackson, może być pan tego pewien! Wówczas odwołał wszystkie zarzuty przeciwko Hoochowi Palmerowi, alias Ulyssesowi Brock. — Ale niech to będzie nauczką dla pana, panie Palmer — powiedział Harrison swoim najlepszym sędziowskim tonem. — Sprawiedliwość na pograniczu jest szybka i pewna. Niech pan pilnuje płacenia długów. I niech pan unika nawet pozorów zła. — Oczywiście .— radośnie odparł Hooch. Harrison go nieźle wyrolował, ale wszystko obróciło się na dobre. Ach, te dwieście dwadzieścia dolarów drażniło go, tak samo jak dwa dni w więzieniu, ale przecież Harrison nie chciał, by Hooch ucierpiał wiele. Jackson nie wiedział o tym, a nikt inny nie uważał za stosowne napomknąć, że Hooch Palmer przypadkowo posiadał koncesję markietana Armii Stanów Zjednoczonych w Wobbish Teritory. Wszystkie dokumenty dowodzące, iż nie sprzedał gorzały czerwonoskórym, naprawdę pokazywały, że sprzedał ją samemu sobie — i to z zyskiem. Teraz Jackson wyruszy do domu, a Hooch usadowi się w sklepie markietana, sprzedając wódkę czerwonoskórym po paskarskich cenach, dzieląc się zyskiem z gubernatorem Billem i patrząc na Indian wymierających jak muchy. Harrison, oczywiście, zrobił kawał Hoochowi, ale jeszcze większy kawał zrobił staremu Hickory’emu. Hooch celowo znalazł się na nabrzeżu, kiedy przeprawiano Jacksona na drugą stronę Ilio. Jackson miał przy sobie dwóch potężnych chłopaków j gór z karabinami. Ilooch zauważył, iż jeden z nich wyglądał na pół–Indianina, prawdopodobnie mieszańca półkrwi Cherriky — wielu było takie w Appalachee, gdzie biali rzeczywiście żenili się z Indiankami, ja gdyby były one prawdziwymi kobietami. A oba te karabiny miały wyryte „Eli Whitney” na lufach, co oznaczało, że były zrobione w stanie Irrakwa, gdzie ten facet, Whitney, otworzył warsztat wyrabiający karabiny tak szybko, iż spowodowało to spadek ich ceny; i opowieść głosi, że jego pracownikami były kobiety Irrakwa, jeśli
można temu wierzyć. Jackson mógł sobie gadać ile wlezie o przegnaniu czerwonoskórych na zachód od Mizzipy, ale było już za późno. To przez Bena Franklina, bo pozwolił Irrakwa na ich własny stan na północy, a Tom Jefferson jeszcze pogorszył sprawę zezwalając, aby Cherriky byli pełnowartościowymi obywatelami z prawem głosu w Appalaehee, gdy walczyli podczas rewolucji przeciwko Królowi. Zacznij traktować tych czerwonoskórych jak obywateli, a zaraz dojdą do wniosku, że mają takie same prawa jak biali. Nie ma mowy o porządnym społeczeństwie, gdyby taka sprawa się rozniosła. No tak, zanim byś się zorientował, Murzyni zaczęliby się starać, aby przestać być niewolnikami, i zanim byś się obejrzał, siedziałbyś w saloonie przy barze i oto spoglądasz w lewo, a tam siedzi czerwonoskóry, zerkasz w prawo, a tam siedzi czarnuch, a to jest po prostu wbrew naturze.
Oto nadjeżdża Jackson, któremu się wydaje, że obroni białych przed czerwonoskórymi, gdy podróżuje z pół–Indianinem i w dodatku z karabinami wytworzonymi przez czerwonoskórych. A najgorsze, że ten Jackson ma jedenaście złotych monet w skórzanej torbie przy siodle, monet, które właściwie należały do Hoocha Palmera. Tak to zdenerwowało Hoocha, że nie mógł logicznie myśleć.
Więc Hooch podgrzał tę torbę, dokładnie w miejscu, gdzie metalowy nit przytrzymywał ją przy siodle. Czuł to aż tutaj, zwęglającą się skórę, czerniejącą i sztywniejącą wokół nitu. Wkrótce, gdy koń ruszy do przodu, torba ta odpadnie. Zostanie to prawdopodobnie zauważone, a wobec tego Hooch doszedł do wniosku, że nie poprzestanie na torbie. Podgrzał wiele innych miejsc na tym siodle i na siodłach innych mężczyzn również. Kiedy dopłynęli do przeciwległego brzegu, dosiedli koni i odjechali, lecz Hooch wiedział, że do Nashville dojadą już na oklep. Miał bardzo poważną nadzieję, iż siodło Jacksona rozpadnie się w taki sposób i w takim miejscu, że stary Hickory wyląduje na tyłku albo może nawet złamie rękę. Samo wyobrażanie sobie tego napawało Hoocha radością. Od czasu do czasu zabawne było być iskrą. Zrzucić z piedestału jakiegoś pompatycznego prawnika o świętokszowatej gębie. Prawdą jest, że uczciwy człowiek, jak Andrew Jackson, nie był żadnym przeciwnikiem dla dwóch takich szubrawców jak Bill Harrison i Hooch Palmer. Wielka szkoda, że armia nie dawała medali żołnierzom za upijanie wrogów na śmierć zamiast za strzelanie do nich. Bo gdyby to robiła, Harrison i Palmer byliby bohaterami. Hooch był tego pewien.
Z tego, jak sprawy miały się obecnie, Hooch wywnioskował, iż Harrison znajdzie sposób, aby mimo wszystko uczynić z siebie bohatera, podczas gdy Hooch nie dostanie nic oprócz pieniędzy. Tak to się dzieje, pomyślał Hooch. Niektórzy ludzie dochodzą do sławy, inni do pieniędzy. Ale nie mam nic przeciwko temu dopóty, dopóki nie będę się zaliczał do tych, którzy nie dochodzą do niczego. Na pewno nigdy nie chciałbym być jednym z nich. A jeśli tak się stanie, pożałują tego.
Podczas gdy Hooch obserwował Jacksona przepływającego rzekę, Ta–Kumsaw przyglądał się białemu handlarzowi whisky i wiedział, co tamten wyczynia. To samo wiedzieli inni czerwonoskórzy, jeśli tylko zadali sobie trud obserwowania — w każdym razie przynajmniej ci trzeźwi. Biali robili wiele rzeczy niezrozumiałych dla czerwonoskórych, lecz kiedy manipulowali ogniem, wodą, ziemią i powietrzem, nie mogli tego ukryć przed Indianinem. Ta–Kumsaw zasadniczo nie widział, jak spala się skóra siodła na koniu Jacksona, ani też nie czuł tego ciepła. To było coś jak poruszenie, mały wir powietrzny, małe ssanie przyciągające jego uwagę do wody. Zmącenie spokoju ziemi. Niektórzy czerwonoskórzy nie potrafili odczuć tego tak wyraźnie jak Ta–Kumsaw, a inni — niewielu — potrafiło to odczuwać dużo silniej. Młodszy brat Ta–Kumsaw, Lolla–Wossiky, był jednym z tych, którzy mocno odczuwali te wiry wodne, te zawirowania w strumieniu. Ta–Kumsaw pamiętał swego ojca mówiącego o tym, że Lolla–Wossiky zostanie kiedyś szamanem, a Ta–Kumsaw wodzem na wojnie. To było, zanim Harrison Kłamiące–Usta zastrzelił Pucky–Shinwa na oczach Lolla–Wossiky. Ta–Kumsaw pamiętał ten dzień. Był na polowaniu, pół dnia marszu na północ, ale odczuł to tak, jak gdyby karabin wypalił tuż za nim. Kiedy biały człowiek rzucił czar lub klątwę, Ta–Kumsaw odczuwał to jak swędzenie skóry, lecz kiedy biały zabijał, to było jak pchnięcie nożem. Był wtedy ze swoim bratem Methowa–Tasky i zawołał do niego: — Czułeś to? — Oczy Methowa–Tasky rozwarły się szeroko. Nie czuł. Ale nawet wtedy, nawet mając lat niespełna trzynaście Ta–Kumsaw nie miał żadnych wątpliwości. On to czuł, to była prawda; popełniono morderstwo i musi iść do umierającego człowieka.
Popędził drogą przez las. Jak każdy Indianin, czuł się w lesie absolutnie swobodnie. Nie musiał myśleć o tym, gdzie stawia stopy; wiedział, że gałązki pod jego stopami zmiękną i ugną się, liście zwilgotnieją i nie będą szeleściły, gałęzie, które odsunął, szybko wrócą do poprzedniej pozycji i nie pozostawią śladu po jego przejściu. Niektórzy biali chełpili się, iż potrafią poruszać się tak cicho jak czerwonoskórzy, i po prawdzie niektórzy z nich potrafili — lecz poruszając się powoli, ostrożnie, uważając na ziemię, okrążając zarośla. Nigdy nie zdawali sobie sprawy, jak mało uwagi kosztowało Indianina zachowanie ciszy, niepozostawianie śladu.
Ta–Kumsaw nie myślał o swoich krokach, w ogóle nie myślał o sobie. Myślał o wirze wsysającym go w głąb, coraz silniej do miejsca, gdzie spokój został rozdarty jak rana, aby przepuścić mordercę. Zanim dotarli na miejsce, nawet Methowa–Tasky to odczuwał. Na ziemi leżał ich ojciec z twarzą przeszytą kulą. A obok niego, cichy i niewidzący, stał dziesięcioletni Lolla–Wossiky. Ta–Kumsaw przeniósł ciało ojca do domu, zarzuciwszy je sobie jak jelenia na ramiona. Methowa– Tasky prowadził Lolla–Wossiky za rękę, bo inaczej chłopiec nie chciał się ruszyć. Matka powitała ich wielkim żałosnym lamentem, bo ona też czuła śmierć, nie wiedziała tylko, że to był jej własny mąż, dopóki synowie go nie przynieśli; wtedy Ta–Kumsaw wdrapał się na najwyższe drzewo i przywiązał ciało ojca do najwyższej gałęzi, której mógł dosięgnąć. Byłoby bardzo źle, gdyby wspiął się ponad swoje siły i gdyby ciało ojca wypadło z jego objęć. Lecz Ta–Kumsaw nie wspiął się ponad swoje siły. I przywiązał ojca do gałęzi, która była ciągle w słońcu. Ptaki i owady będą się nim karmić; słońce i wiatr wysuszą go; deszcz wypłucze go do ziemi. W ten sposób Ta–Kumsaw oddał swego ojca z powrotem ziemi. Ale cóż mogli zrobić z Lolla–Wossiky? Nic nie mówił, nie jadł, gdy nikt go nie pokarmił, i jeśli nie wzięło się go za rękę i nie poprowadziło, nie ruszyłby się z miejsca. Matka była przerażona tym, co stało się z jej synem. Bardzo kochała Ta–Kumsaw, bardziej niż jakakolwiek inna matka w plemieniu kochała swego syna; lecz pomimo to jeszcze bardziej kochała ona Lolla–Wossiky. Jakże często opowiadała im o tym, jak Lolla–Wossiky zawsze płakał, kiedy w zimie robiło się bardzo zimno, i nie mogła go nigdy uspokoić, bez względu na to, iloma skórami niedźwiedzimi i bawolimi go przykrywała. Dopiero kiedy zaczął mówić, wytłumaczył, dlaczego plącze. — Wszystkie pszczółki umierają — powiedział. Taki był Lolla–Wossiky, jedyny chłopiec Shaw–Nee, który odczuwał śmierć pszczół. To był ten chłopiec, który stał przy ojcu w momencie, gdy go zastrzelił porucznik Bill Harrison. Jeśli Ta–Kumsaw odczuł ten mord jak pchnięcie nożem, będąc o pół dnia drogi od tego miejsca, cóż musiał czuć Lolla–Wossiky, stojąc tak blisko i będąc tak wrażliwym? Jeśli płakał po umierających zimą pszczołach, co czuł, kiedy biały zamordował na jego oczach ojca? Po kilku latach Lolla–Wossiky zaczął ponownie mówić, lecz z jego oczu znikł ogień i stał się nieuważny. Sam sobie, przez przypadek, wydłubał oko, ponieważ potknął się i upadł na krótką, najeżoną zadziorami gałąź złamanego krzaka. Potknął się i upadł! Który czerwonoskóry tak robi? To było tak, jakby Lolla–Wossiky stracił całe swe odczuwanie ziemi i z najbardziej wrażliwego stał się tępy, jak biały człowiek. A może, myślał Ta–Kumsaw, może odgłos tego dawnego wystrzału jeszcze brzmi mu w uszach tak głośno, że nie czuje łaskotania świata wokół siebie. Lolla–Wossiky dopiero wtedy był w stanie znieść natężenie tego bólu, kiedy po raz pierwszy napił się whisky. Dlatego Ta–Kumsaw nigdy nie zbił Lolla–Wossiky za pijaństwo, chociaż bił innych Shaw–Nee, chociaż zbiłby nawet swojego brata, nawet starca — gdyby zobaczył ich z trucizną białego człowieka w dłoni.
Biały człowiek nigdy nie domyślał się nawet, co czerwonoskóry widział i słyszał, i czuł. Biały człowiek przyniósł w to miejsce śmierć i pustkę. Biały człowiek wycinał stare mądre drzewa, które miały wiele do opowiedzenia; młode drzewka, które miały wiele żywotów przed sobą; i biały człowiek nigdy nie pytał ich: czy jesteście chętne, żebym uczynił z was dom dla mnie i dla mego plemienia? Ciąć i ciosać, rąbać i palić, tak postępował biały. Zabrać lasowi, zabrać ziemi, zabrać rzece, ale nie dać nic w zamian. Biały człowiek zabijał zwierzęta, których nie potrzebował, zwierzęta nie czyniące mu nic złego; ale jeśli w zimie niedźwiedź obudził się głodny i wziął tylko jedno prosię, biały człowiek ścigał go i zabijał z zemsty. Nigdy nie odczuwał równowagi tej ziemi. Nic dziwnego, że ziemia nienawidziła białych! Nic dziwnego, że cała natura buntowała się przeciw ich każdemu krokowi, trzaskając pod stopami, odginając się nie w tę stronę, nawołując do czerwonoskórych: Tu stoi wróg! Tędy przeszedł najeźdźca, przez te zarośla, tym wzgórzem! Biali żartowali, że niektórzy Indianie zdawali się być zdolni wytropić białego nawet na wodzie, potem śmiali się, jakby to nie była prawda. Ale to była prawda, bo kiedy biały płynął rzeką lub jeziorem, woda burzyła się, pieniła i głośno pluskała jeszcze w kilka godzin później. A teraz taki Hooch Palmer, noszący ze sobą truciznę gdziekolwiek się pojawił, stał wzniecając głupie ogniki na siodle innego białego i myślał, że nikt o tym nie wie. Ach, ci biali ludzie z ich patetycznymi, małymi umiejętnościami. Ci biali ze swoimi amuletami i talizmanami. Nie zdawali sobie sprawy, że amulety te chroniły ich jedynie przed rzeczami nienaturalnymi. Gdyby przyszedł złodziej, wiedząc, że czyni źle, to dobry silny amulet ochronny spowodowałby, że urósłby w nim strach tak, aż krzyknąłby i uciekł. Lecz czerwonoskóry nigdy nie był złodziejem.. Czerwonoskóry zawsze był przypisany do tego miejsca, w którym się znajdował. Amuletem było zimne miejsce, poruszenie w powietrzu, i nic więcej. Ta–Kumsaw obserwował, jak Hooch odwrócił się i poszedł do fortu. Wkrótce zacznie żarliwie sprzedawać swoją truciznę i większość Indian zgromadzonych wokół będzie pijana. Ta–Kumsaw pozostanie tu, pilnując. Nic musiał do nikogo się odzywać. Oni tylko muszą go widzieć i ci, którym pozostało choć trochę odwagi, odwracali się nie pijąc. Był dla nich ciągłym wyrzutem. Poszedł na miejsce, gdzie stał Ilooch, i pozwolił, aby jego spokój zastąpił poruszenie, które pozostawił tam Hooch. Wkrótce brzęczące, rozgniewane owady uciszyły się; zapach podpitego człowieka osiadł; woda znowu otulała brzeg swym muzycznym, przypadkowym rytmem. Jakże łatwo zaleczała się ziemia po przejściu białego człowieka. Gdyby wszyscy biali odjechali dzisiaj, do jutra ziemia stałaby się spokojna, a po roku nie widać byłoby żadnego śladu bytności białego człowieka. Nawet ruiny zabudowań białych stałyby się znowu częścią tej ziemi, służąc za gniazda małych zwierząt i kruszejąc w uchwycie łaknącej winorośli. Metal białego człowieka byłby rdzą; kamienne budowle byłyby małymi pagórkami i zapadliskami; morderstwa białych byłyby, rzewnymi, pięknymi nutkami w pieśni grabołuska — bo ten czerwony ptaszek pamiętał wszystko i wszystko zamieniał w dobro, gdy mógł. Przez cały dzień Ta–Kumsaw stał przed fortem przyglądając się, jak czerwonoskórzy wchodzili kupować truciznę. Mężczyźni i kobiety z każdego plemienia — Wee–Aw i Kicky–Poo, Torry– Wottames i Chippy–Wa, Winny–Baygo i Pee–Orawa — wchodzili, niosąc skóry lub kosze a wychodzili jedynie z kubkami lub dzbankami, a czasami nawet z niczym, ale czuło się, jak
czerwonoskórzy, którzy wypili truciznę, stawali się rozłączeni z ziemią. Nie byli zakłóceniem, tak jak biały człowiek; to raczej było tak, jakby przestali istnieć. Indianin, który pił whisky, już nie żył — tak czuła to ziemia. Stoję tutaj patrząc, jak ciała powoli przemierzają swą drogę do grobu, pomyślał Ta– Kumsaw. Powiedział to tylko w środku swojej głowy, lecz ziemia odczuła ból, a odpowiedział mu powiew, łkając poprzez liście. Kiedy zapadł zmierzch, przyleciał grabołusk i przespacerował się przed Ta–Kumsaw. Opowiedz mi historię, powiedział czerwony ptak w swój bezgłośny sposób, z oczyma wywróconymi w górę na cichego, czerwonoskórego mężczyznę. Znasz moją historię, zanim ją opowiem, bezgłośnie odpowiedział Ta–Kumsaw. Czujesz moje łzy, zanim je przeleję. Smakujesz moją krew, zanim zostanie rozlana. Dlaczego cierpisz za czerwonoskórych, którzy nie są Shaw–Nee? Zanim przyszli biali, bezgłośnie odparł Ta–Kumsaw, nie wiedzieliśmy, że wszyscy czerwonoskórzy są podobni jak bracia ziemi, myśleliśmy również tak o wszystkich stworzeniach; kłóciliśmy się więc z innymi czerwonoskórymi tak, jak niedźwiedź kłócił się z kuguarem, jak piżmoszczur ganił bobra. I wtedy przyszedł biały człowiek, i ujrzeliśmy, że wszyscy czerwonoskórzy są jak bliźniacy w porównaniu z białymi. Kim jest biary człowiek? Co on robi? Biały człowiek jest jak istota ludzka, lecz zgniata pod swoimi stopami wszystkie inne żyjące stworzenia. Dlaczego więc, o Ta–Kumsaw, kiedy patrzę w twoje serce, widzę, że nie chcesz skrzywdzić białego człowieka, nie chcesz białego człowieka zabijać, dlaczego? Biały człowiek nie zna zła, które wyrządza. Biały człowiek nie odczuwa spokoju ziemi, skąd więc może wiedzieć, że go niweczy? Nie mogę winić białego człowieka. Nie mogę mu jednak pozwolić na pozostanie. Więc kiedy spowoduję, aby opuścił tę ziemię, zrobię to bez złych intencji. Nie przysporzę mu więcej bólu niż potrzeba, aby odszedł. Grabołusk kiwnął łebkiem raz, dwa razy, trzy, cztery. Po czym przefrunął na gałąź ponad głową Ta– Kumsaw i zaśpiewał krótką pieśń. Z nut tych Ta–Kumsaw nie mógł odczytać żadnych słów; słyszał jednak, że jest to jego własna opowieść. Od tej chwiji pieśń każdego grabołuska będzie zawierała w sobie jego opowieść, bo co wiedział jeden ptaszek, pamiętały wszystkie. Gdyby ktokolwiek obserwował Ta–Kumsaw, nie miałby żadnego pojęcia, co się działo. Jego twarz miała ten sam wyraz, jak w ciągu całego dnia. Stał, gdzie stał cały czas; obok niego przysiadł grabołusk, pobył tam chwilę, zaśpiewał i odleciał. Był to jednak punkt zwrotny w życiu Ta–Kumsaw; od razu to poznał. Do tego momentu był młodym człowiekiem, dzieckiem. Przemawiał tak, jak wielu Shaw–Nee, ale przemówiwszy, pozostawał bez
ruchu i pozwalał decydować innym. Teraz on sam będzie decydował, jak prawdziwy wódz, jak wódz wojenny. Nie jak wódz Shaw–Nee czy nawet wódz Indian tego północnego kraju, ale raczej jak wódz wszystkich czerwonoskórych w tej wojnie przeciwko białemu człowiekowi. Wiedział, że tak musi się stać, wiedział o tym od wielu lat; do tego momentu myślał jednak, że będzie to ktoś inny, wódz taki jak Źdźbło Zboża, Czarna Ryba czy nawet Cree—Ek lub Chok—Taw z Południa. Ale grabołusk przyleciał do niego, Ta–Kumsaw, i umieścił go w swojej pieśni. Gdziekolwiek teraz Ta–Kumsaw poruszałby się po ziemi, która znała pieśń grabołuska, imię jego znane będzie największym nawet czerwonoskórym mędrcom. Był wodzem wszystkich plemion; ziemia wybrała jego. Kiedy tak stał na brzegu Hio, czuł, jakby był powierzchnią ziemi; czuł, jak ogień słońca, oddech powietrza, siła ziemi, nurt wody, jak wszystko to wniknęło w niego i patrzyło na świat jego oczyma. Ja jestem ziemią; ja jestem dłońmi i stopami, i ustami, i głosem ziemi walczącej o pozbycie się białego człowieka. Takie były jego myśli. Stał tam aż do zapadnięcia zupełnych ciemności. Inni czerwonoskórzy powrócili już do swoich szałasów czy chat, aby spać — lub leżeć po pijanemu, jak nieżywi, do rana. Ta–Kumsaw wyszedł ze swojego transu i usłyszał śmiech z indiańskiej wioski, śmiech i śpiewy białych żołnierzy z wnętrza fortu. Przyszło mu na myśl, że gdyby, jak Hooch, miał zdolność rozniecania ognia, mógłby spalić to miejsce i zabić wszystkich znajdujących się tam ludzi. Ale nawet na samą myśl o tym zrobiło mu się niedobrze. Takie rzeczy mogli robić biali, bo i tak już byli oderwani od ziemi. Czerwonoskóry musiał jednak utrzymywać harmonię, bo kimże by był? Biały mógł manipulować, przekręcać rzeczy w swój nienaturalny sposób, wzniecać pożary, rzucać wyzwanie wodzie, zadawać gwałt ziemi; czerwonoskóry jednak mógł tylko na tyle naruszać ziemię, na ile ona mu na to pozwalała. Żadnych wielkich pożarów, chyba że były spowodowane błyskawicą z nieba. Żadnego wielkiego wydzierania korzeni, chyba że kręcący wiatr* z południowego zachodu spadł przedtem na ziemię i wszystko połamał. Żadnego wielkiego przekopywania powierzchni ziemi, chyba że rzeka podniosła się i zabrała glebę. Żadnego wielkiego burzenia, chyba że ziemia sama drgnęła. Co zrobiłby czerwonoskóry z umiejętnością taką, jaką posiadał Hooch? Stałby się białym, to by zrobił; a już samo życzenie sobie tego choć przez chwilę znaczyło tyle, co stać się nieco bielszym, mniej związanym z ziemią. Czy było to godne myśli człowieka, którego ziemia obrała na wodza wszystkich Indian? Bardziej niż kiedykolwiek musi teraz pozostać w absolutnym spokoju. Zawstydzony odszedł z miejsca, w którym stał przez tyle godzin. Nogi mu zesztywniały, lecz nie chwiał się; zmusił nogi do płynnego ruchu, a ziemia łagodnie poddała się jego stopom. Biały człowiek musiał używać topornych, ciężkich butów do dalekich marszów po tej ziemi, bo wycierała i zdzierała mu stopy; czerwonoskóry mógł nosić te same mokasyny przez wiele lat, gdyż ziemia witała jego kroki z łagodnością. I teraz, poruszając się, Ta–Kumsaw ponownie czuł w sobie glebę, wiatr, rzekę i błyskawice; czuł ziemię w swoim wnętrzu, wszystkie żyjące istoty, a on sam był dłońmi i stopami i twarzą ziemi. Muszę się tego trzymać, mówił sobie z naciskiem. Nigdy nie mogę pozwolić, by to odeszło, bo nie będę nic wart. Z wnętrza fortu dobiegł okrzyk. I więcej krzyków. — Złodziej! Złodziej!
— Zatrzymać go! — Ma beczułkę! Przekleństwa, wycia. Potem najgorszy dźwięk: wystrzał. Ta–Kumsaw czekał na ukłucie śmierci. Nie nadeszło. Zamiast tego pojawił się cienisty kształt, wspinający się na ziemne umocnienie palisady. Kimkolwiek był ten człowiek, usiłował utrzymać w równowadze antałek na ramieniu. Przez moment kołysał się na szczycie palisady, po czym zeskoczył. Ta–Kumsaw wiedział, że był to czerwonoskóry, bo potrafił zeskoczyć z wysokości równej wzrostowi trzech ludzi, trzymając ciężką beczkę i nie czyniąc prawie żadnego hałasu przy lądowaniu. Celowo czy nie, uciekający złodziej biegł prosto do Ta–Kumsaw i zatrzymał się przed nim. Ta– Kumsaw spojrzał w dół i w świetle gwiazd rozpoznał tego człowieka. — Lolla–Wossiky — powiedział. — Mam beczułkę — odpowiedział Lolla–Wossiky. — Powinienem ją rozbić — powiedział Ta–Kumsaw. Lolla–Wossiky odwrócił tylko głowę i spojrzał na brata. — Wtedy musiałbym wziąć drugą. Biali goniący Lolla–Wossiky byli przy bramie, wołając, aby strażnik ją otworzył. Muszę to zapamiętać, pomyślał Ta–Kumsaw. To jest sposób, aby otworzyli mi bramę. I właśnie myśląc o tym, złapał swego brata pod pachę, razem z beczułką. Ta–Kumsaw w dalszym ciągu silnie odczuwał w sobie ziemię, i kiedy tak trzymał swego brata, to samo odczucie ziemi przepłynęło do Lolla–Wossiky. Ta–Kumsaw usłyszał, jak wciągnął powietrze. Biali wybiegli z fortu. Pomimo że Ta–Kumsaw i Lolla–Wossiky stali na otwartej przestrzeni, na widoku, biali żołnierze nie widzieli ich. Ależ nie, oni widzieli; oni po prostu nie zauważali dwóch Shaw–Nee. Przebiegli obok, krzycząc i strzelając na oślep w kierunku zarośli. Znajdowali się obok braci tak blisko, iż mogli ich dotknąć wyciągnąwszy ręce. Nie wyciągnęli jednak rąk, nie dotknęli czerwonoskórych. Po chwili biali zrezygnowali z poszukiwań i, przeklinając i mamrocząc, powrócili do fortu. — To był ten jednooki Indianin. — Ten pijak Shaw–Nee. — Lolla–Wossiky. — Jak go znajdę, to go zabiję.
— Powiesić tego złodziejskiego diabła. Mówili tamto, a Lolla–Wossiky stał o niecały rzut kamieniem, trzymając antałek na ramieniu. Kiedy już ostatni biały wszedł do fortu, Lolla–Wossiky zachichotał. — Śmieję się mając obejmujące ramię mojego brata na plecach — powiedział Lolla–Wossiky. — Zostaw tę whisky, bracie, i chodź ze mną — powiedział Ta–Kumsaw. — Grabołusk słyszał moją opowieść i pamięta mnie w swojej pieśni. — Będę więc słuchał tej pieśni i będę rad przez wszystkie dni mojego życia — odparł Lolla– Wossiky. — Ziemia jest ze mną, bracie. Ja jestem twarzą tej ziemi, ziemia jest mym oddechem i krwią. — Będę więc słyszał bicie twego serca w pulsowaniu wiatru — rzekł Lolla–Wossiky. — Przepędzę białego człowieka z powrotem do morza — powiedział Ta–Kumsaw. W odpowiedzi Lolla–Wossiky zaczął płakać: nie był to płacz pijacki, lecz suchy, ciężki szloch człowieka obarczonego zgryzotą. Ta–Kumsaw starał się zacieśnić uścisk, lecz brat odepchnął go. — Słowa, słowa, słowa! — zawołał Lolla–Wossiky. — Silny człowiek, wielki wódz, gdzie byłeś, kiedy Biały Morderca Harrison zabił naszego ojca!
Ta–Kumsaw był cierpliwy wobec brata. — Ja nie nienawidzę tego jednego człowieka. Nic na to nie poradzi, że jest białym człowiekiem, jak niedźwiedź nie może poradzić nic na to, że jest niedźwiedziem.
— Kto jest mądry? — spytał Lolla–Wossiky. — Nienawidzisz wszystkich białych, ponieważ niektórzy są źli; ten jeden jest bardzo złym człowiekiem, ty mu wybaczasz. Ja nienawidzę właśnie tego jednego białego, ponieważ jest zły, a przebaczam wszystkim innym. — On zapłaci — powiedział Ta–Kumsaw — gdy pokonam go w bitwie, kiedy czerwonoskóry pokona go w wojnie. — Zapłaci — odrzekł Lolla–Wossiky — kiedy straci tych, których kocha, tak jak ja straciłem ojca. Wtedy Lolla–Wossiky, wciąż trzymając beczkę, chwiejnie ruszył w kierunku ciemności i drzew.
Wszyscy wiedzą, co stało się potem z Lolla–Wossiky, jak szukał swojej bestii ze snu i znalazł ją na
szczycie Góry o Ośmiu Twarzach. Był nią jednooki niedźwiedź, a Indianin mógł widzieć go tylko wówczas, kiedy zamknął swoje zdrowe oko. Niedźwiedź zawiódł go do złotego drzewa, gdzie Lolla–Wossiky tylko raz ugryzł biały owoc i nigdy już nie łaknął alkoholu. Kiedy powrócił z Góry o Ośmiu Twarzach, nie nazywał już siebie Lolla–Wossiky. Teraz był Tenskwa–Tawn, „Drzwi”, i zaczął nauczać czerwonoskórych wszystkich plemion, aby odwrócili się od zwyczajów białych, a zwłaszcza od ich wódki. Mówił im o wizjach, jakie miał na Górze o Ośmiu Twarzach. Niektóre z tych wizji dotyczyły przyszłości i ludzie zaczęli nazywać go Prorokiem. Kiedy rozeszły się wieści o jednookim Indianinie, którego nazywano Prorokiem, gubernator Bill Harrison zaśmiał się i powiedział: — Ależ to nie może być nikt inny, tylko mój stary przyjaciel Lolla–Wossiky. Kiedy skończy mu się ta beczułka, którą mi ukradł, przestanie mieć wizje. Po jakimś czasie jednak gubernator Harrison zauważył, jak wiele wagi przywiązuje się do słów Proroka i że czerwonoskórzy wymawiają jego imię z szacunkiem, tak jak prawdziwy chrześcijanin wymawia imię Jezus, i trochę go to zaniepokoiło. Zwołał więc wszystkich czerwonoskórych z okolic fortu — a kolejny dzień „whisky” był już w dobrym toku, więc nie brakło mu słuchaczy — i wygłosił do nich mowę. A w przemowie tej powiedział jedną szczególną rzecz: — Jeśli Lolla–Wossiky jest naprawdę prorokiem, powinien uczynić jakiś cud, aby pokazać, że potrafi coś więcej, niż tylko gadać. Powinniście go zmusić, aby obciął dłoń lub stopę, a potem ją z powrotem odtworzył — to by dowiodło, że jest prorokiem, czyż nie tak? Albo jeszcze lepiej, niech wyjmie oko i na powrót je wygoi. Co wy na to? Mówicie, że już jedno oko ma wyjęte? A więc dojrzał do cudu, nie sądzicie? Ja mówię, że dopóki ma jedno oko, nie jest żadnym prorokiem. Wieści o tym dotarły do Proroka, kiedy nauczał na łące schodzącej lekko w dół do brzegów Tippy– Canoe, niecałą milę powyżej tego miejsca, gdzie wpadała do wód Wobbish. Jacyś pijani czerwonoskórzy przynieśli to wyzwanie, wyśmiewając się z Proroka i mówiąc: — Przyszliśmy zobaczyć, jak wstawiasz sobie oko. Prorok spojrzał na nich swoim zdrowym okiem i powiedział: — Tym okiem widzę dwóch czerwonoskórych mężczyzn, słabych i chorych, niewolników alkoholu, takich ludzi, którzy naśmiewaliby się ze mnie słowami człowieka, który zabił mego ojca. — Wówczas zamknął zdrowe oko ] powiedział: — Tym okiem widzę dwóch potomków ziemi, całych i silnych i pięknych, których kochają żony i dzieci, i którzy czynią dobro wszystkim stworzeniom. — Wtedy otworzył znowu oko i powiedział: — Które oko jest chore, a które widzi prawdziwie? — A oni mu powiedzieli: Tenskwa– Tawa, jesteś prawdziwym prorokiem i każde z twoich oczu jest zdrowe. — Idźcie powiedzieć Białemu Mordercy Harrisonowi, że uczyniłem znak, i o który prosił. I przekażcie mu inny znak, o który mnie prosił. Powiedzcie mu, że pewnego dnia w jego domu wybuchnie pożar. Nie podłoży go żadna ludzka ręka. Jedynie deszcz zagasi ten ogień, ale zanim ogień zgaśnie, odetnie coś, co kocha bardziej niż dłoń czy stopę, czy oko, i nie będzie miał mocy, aby to odzyskać.
Hooch był zdumiony. — Mówicie, że nie chcecie całej dostawy?
— Nie zużyliśmy jeszcze tego, co sprzedałeś nam ostatnim razem, Hooch — powiedział kwatermistrz. — Cztery baryłki, tyle tylko chcemy. Prawdę mówiąc, to więcej niż nam potrzeba.
— Przybywam rzeką z Dekane, załadowany wódką, nie zatrzymując się w żadnym miasteczku po drodze, aby cokolwiek sprzedać, poświęcam się, a ty mi mówisz… — Ależ Hooch, wydaje mi się, że wszyscy wiemy, jakiego rodzaju było to poświęcenie. — Kwatermistrz lekko się skrzywił. — Sądzę, że jednak zwróci ci się większość kosztów, a jeśli nie, no cóż, będzie to znaczyło, że nie dość rozważnie dysponowałeś tym, co ostatnio z nas zdarłeś. — Kto jeszcze wam sprzedaje? — Nikt — odparł kwatermistrz. — Przybywałem do Carthage City przez prawie siedem lat, a przez ostatnie cztery miałem monopol… — Jeśli zwrócisz na to uwagę, to zapewne przypomnisz sobie, że w minionym czasie większość twojej gorzały wykupywali zazwyczaj Indianie. Hooch rozejrzał się, odszedł od kwatermistrza, stanął na wilgotnej, trawiastej ziemi na brzegu rzeki. Jego łódka leniwie kołysała się na wodzie. Nie widać było żadnego czerwonoskórego, ani jednego, i to był fakt. Ale to nie był żaden spisek. Hooch to wiedział. Kiedy tu przybywał kilka razy ostatnio, czerwonoskórzy już się zaniedbywali. Jednakże zawsze znajdowało się kilku pijaków. Odwrócił się i krzyknął do kwatermistrza. — Mówisz mi, że nie pozostali już żadni z pijących Indian? — Oczywiście, że są pijący Indianie. Ale jeszcze nie skończyła się nam whisky. Więc wszyscy leżą gdzieś spici.
Hooch zaklął. — Porozmawiam o tym z gubernatorem.
— Dzisiaj nie — powiedział kwatermistrz. — Ma bardzo napięty rozkład zajęć. Hooch wyszczerzył się złośliwie. — Och, jego rozkład nie jest zbyt napięty dla mnie.
— Z pewnością jest, Hooch. Szczególnie to podkreślił. — Twierdzę, iż on myśli, że jego rozkład jest zbyt napięty, ale sądzę, że tak nie jest.
— Rób, co uważasz — powiedział kwatermistrz. — Chcesz, żebym wyładował te cztery baryłki?
— Nie — powiedział. Potem krzyknął na swych chłopców od drągów, a szczególnie na Mike’a Finka, ponieważ wyglądał na takiego, który w razie potrzeby popełniłby morderstwo. — Jeśli ktokolwiek spróbuje położy rękę na tej whisky, to chcę widzieć cztery dziury po kulach w jego ciele, zanim wrzucicie go do wody! Chłopaki śmiali się i wymachiwali, oprócz Mika Finka, który tylko jeszcze bardziej wykrzywił swoją twarz. Był to facet zły do cna. Powiadają, że łatwo było zgadnąć, kto próbował zadrzeć z Mike’em Finkiem, gdyż taki ktoś nie miał uszu. Mówią, że jeśli ma ci się udać ujść z choćby jednym nietkniętym uchem, musisz poczekać, aż Fink zacznie żuć twoje pierwsze ucho, a następnie strzelić do niego dwa razy dla odwrócenia uwagi i wtedy próbować uciec. Prawdziwy chłopak rzeczny. Hooch robił się jednak trochę nerwowy, kiedy myślał, co zrobiłby Fink, gdyby Hooch nie miał dla niego wypłaty. Bill Harrison będzie musiał zapłacić za cały ładunek gorzały—albo zaczną się prawdziwe kłopoty. Wchodząc do portu Hooch zauważył kilka rzeczy. Napis był ten sam, który Harrison wywiesił cztery lata temu; zniszczony przez pogodę, zaczynał wyglądać marnie, ale nikt go nie zmienił. Miasteczko również nie rosło. Wszystko straciło swą świeżość i wyglądało naprawdę nędznie.
Nie tak miały się rzeczy w Hio Teritory. Małe umocnione miasteczka, takie jak to tutaj, zmieniały się w prawdziwe miasta z malowanymi domami, a nawet kilkoma brukowanymi ulicami. Hio kwitło, a przynajmniej jego wschodnia część, blisko Suskwahenny, i ludzie spekulowali, jak blisko było mu już do statusu stanu.
Carthage City nie było jednak w stanie rozkwitu. Hooch szedł wzdłuż głównej ulicy fortu. W dalszym ciągu mnóstwo żołnierzy, i w dalszym ciągu wyglądali na dość zdyscyplinowanych, musiał uznać w tym zasługi gubernatora Billa. Lecz tam, gdzie zwykle wylegiwali się spici czerwonoskórzy, teraz znajdowały się typy w rodzaju szczurów: rzecznych, wyglądający wstrętniej od Mika Finka, nie ogoleni, cuchnący gorzałą tak, jak nigdy nie cuchnął żaden zalany czerwonoskóry. Cztery stare budynki zostały zamienione w knajpy i interes kwitł w nich mimo wczesnego, popołudnia. To dlatego, pomyślał Hooch. To jest ten kłopot. Dawne Carthage City przeminęło, zamieniając się w
miasteczko rzeczne, w miasteczko saloonów. Nikt nie chce tu mieszkać razem z tymi szczurami rzecznymi. Jest to miasteczko whisky. Lecz jeśli jest to miasteczko whisky, gubernator Bill powinien whisky kupować ode mnie. Skąd więc to gadanie, że chce tylko cztery baryłki. — Jeśli pan chce, może pan czekać, panie Palmer, ale gubernator nie przyjmie pana dzisiaj. Hooch usiadł na ławce przed biurem Harrisona. Zauważył, że Harrison zamienił się na biura ze swoim adiutantem. Oddał swoje ładne, duże biuro, w zamian za co? Mniejsza powierzchnią ale — wszystkie ściany wewnętrzne. Bez okien. No, to coś znaczyło. Znaczyło to, że Harrison nie lubił, aby ludzie na niego patrzyli. Może nawet bał się, że go zabiją? Hooch siedział tak przez trzy godziny, przyglądając się wchodzącym i wychodzącym żołnierzom. Starał się nie rozzłościć. Harrison działał tak od czasu do czasu, kazał interesantom siedzieć i czekać, tak że kiedy już wchodzili, byli tak zdenerwowani, że nie potrafili logicznie myśleć. A czasami nawet doprowadzał do tego, że ktoś, fukając ze złości, odchodził. Lub zaczynał się czuć mały i nieważny, aby Harrison mógł go styranizować. Hooch wiedział to wszystko, starał się więc zachować spokój. Lecz kiedy zbliżył się wieczór i żołnierze zaczęli zmieniać warty i schodzić ze służby, to było więcej, niż mógł znieść. — Zdaje ci się, że co robisz? — naskoczył na kaprala siedzącego przy pierwszym biurku. — Schodzę ze służby — odparł kapral. — Ale ja tu jeszcze jestem — powiedział Hooch. — Też możesz zejść ze służby, jeśli chcesz — odpowiedział kapral. Ta przemądrzała odpowiedź była jak policzek. Były czasy, że wszyscy podlizywali się Hoochowi. Zmiany następowały zbyt szybko. Nie podobało się to Hoochowi. — Mógłbym kupić twoją starą matkę i sprzedać ją z zyskiem. To dotarło do kaprala. Nie wyglądał już na znudzonego. Jednak nie pozwolił sobie na użycie ręki, choć go świerzbiła. Stał tylko, mniej więcej na baczność, i rzekł: — Panie Palmer, może pan czekać tu całą noc i cały jutrzejszy dzień, a i tak nie wejdzie pan do Jego Ekscelencji Gubernatora. A pańskie siedzenie tutaj przez cały dzień dowodzi, że jest pan po prostu za głupi, by załapać, o co tu chodzi. Wtedy Hooch stracił panowanie nad sobą i zamachnął się. Ale nie ręką, tylko nogą, bo Hooch nigdy nie nauczył się reguł dżentelmeńskiej walki. Jego wizja pojedynku to zaczaić się na wroga za skałą, poczekać aż ją minie, strzelić mu w plecy i wziąć nogi za pas. Więc wielki, stary but Hoocha trafił kaprala w kolano, tak że wygięło to jego nogę w nienaturalny sposób do tyłu. Kapral wydarł się w niebogłosy, do czego miał pełne prawo, i to nie tylko z powodu bólu — po takim kopniaku jego noga już na zawsze będzie do niczego. Hooch wiedział, że nie powinien go w to miejsce kopnąć, ale chłopak był taki przemądrzały. Właściwie prosił się o to.
Najgorsze, że kapral nie był całkiem sam. Po jego pierwszym okrzyku nagle z gabinetu gubernatora wyskoczył sierżant i czterech żołnierzy, bagnety w pogotowiu, źli jak szerszenie. Sierżant rozkazał dwóm swoim chłopakom odnieść kaprala do ambulatorium. Pozostali aresztowali Hoocha. Ale jednak nie tak dżentelmeńsko jak ostatnio, cztery lata temu. Tym razem kolby muszkietów zderzyły się w kilku miejscach z ciałem Hoocha, niejako przypadkiem, a kilka odcisków butów w różnych miejscach ubrania Hooch zdobył też nie wiadomo skąd. W końcu wylądował w celi więziennej — nie w magazynie. Pozostawili go w ubraniu i obolałego. Nie ulegało wątpliwości. Wiele się tutaj zmieniło. Tej nocy jeszcze sześciu innych mężczyzn zostało zamkniętych — trzech pijaków i trzech za rozróby. Żaden z nich nie był Indianinem. Hooch słuchał, jak rozmawiali. Żaden z nich nie był szczególnie bystry, lecz Hooch nie wierzył własnym uszom — nie rozmawiali o poturbowaniu czerwonoskórych, zabawieniu się ich kosztem czy o czymś podobnym. Wyglądało, jakby czerwonoskórzy praktycznie zniknęli z okolicy. No więc, może to była prawda. Może wszyscy Indianie odeszli, lecz czy nie na to właśnie liczył Harrison? Jeśli nie było już Indian, to dlaczego Carthage City nie stało się kwitnącym miastem, pełnym białych osadników? Jedyną wskazówką, jaką wychwycił Hooch, było coś, co powiedział jeden z zabijaków: — Zdaje mi się, że jestem spłukany aż do sezonu podatkowego. — Inni trochę powrzeszczeli i pokrzyczeli. — Muszę przyznać, że nie mam nic przeciwko pracy dla rządu, ale nie jest to stała praca. Hooch nie był taki głupi, żeby zapytać, co mieli na myśli. Nie było potrzeby zwracać na siebie uwagę. Z pewnością nie chciał, aby się rozniosło, jak był cały poturbowany w tę noc, którą spędził w więzieniu. Tego typuj wiadomości zaczynają się rozchodzić i wkrótce każdy myśli, że może cię pobić, a Hooch nie miał ochoty zaczynać wszystkiego od początku jako uliczny zabijaka, nie w tym wieku. Rano przyszli po niego żołnierze. Jacyś inni, którzy tym razem nie tak obcesowo posługiwali się butami, i kolbami muszkietów. Wyprowadzili po prostu Hoocha z więzienia i teraz, w końcu, zobaczył się z Billem Harrisonem. Ale nie w jego biurze. W jego własnej gubernatorskiej rezydencji, w pomieszczeniu piwnicznym. Sposób, w jaki się tam dostali, był szczególny. Żołnierze — a musiało ich być chyba z tuzin — maszerowali po prostu z tyłu domu wzdłuż ściany, kiedy nagle jeden z nich rzucił się, gwałtownym ruchem podciągnął w górę drzwi do piwnicy otwierając je, a dwaj inni niemal zwlekli Hoocha w dół po schodach. Drzwi do piwnicy z trzaskiem zamknęły się, prawie zanim zdążyli schować głowy, a przez cały ten czas, jak gdyby nigdy nic, żołnierze nie przerywali marszu. Hoochowi się to zupełnie nie podobało. Znaczyło to, iż Harrison nie chce, aby ktokolwiek widział, że Hooch jest z nim. Co oznaczało, że spotkanie może się obrócić na niekorzyść, gdyż Ilarrison w każdej chwili może zaprzeczyć, że kiedykolwiek miało miejsce. Oczywiście wiedzieli o nim żołnierze, ale wiedzieli również o pewnym kapralu, którego kolano poprzedniego wieczoru zostało wyłamane; na pewno nie będą zeznawać na korzyść Hoocha Palmera.
Jednakże Harrison był taki jak dawniej, uśmiechał się, potrząsał Hoocha za rękę i poklepywał go po ramieniu. — Jak się masz, Hooch? — Miewałem się lepiej, gubernatorze. Jak się ma twoja żona? I ten twój mały? — Jest w zdrowiu, jakiego tylko można by życzyć tak dystyngowanej damie, tu na pograniczu. A z mojego chłopca to już dziarski żołnierz, uszyliśmy mu nawet mundurek, powinieneś go zobaczyć w czasie parady. — Gadanie takie jak to zmusza mnie do myślenia, że też powinienem się kiedyś ożenić. . — Gorąco polecam. Och, Hooch, ale o czym ja myślę? Siadaj, siadaj tu. Hooch usiadł. — Dzięki, Bill. Harrison przytaknął, zadowolony. — Dobrze cię znów widzieć po tak długim czasie. — Szkoda, że wczoraj się z tobą nie widziałem — powiedział Hooch. Harrison uśmiechnął się żałośnie. — No cóż, bywam zajęty. Czy moi chłopcy nie powiedzieli ci, że mam wypełniony harmonogram? — Harmonogram nigdy nie był za pełen dla mnie, Bill. — Wiesz, jak to się czasem dzieje. Wiele spraw, i cóż mogę na to poradzić? — Hooch pokręcił głową. — Sądzę, że okłamywaliśmy się nawzajem już wystarczająco długo, Bill. To co się stało, to była część planu, ale to nie był mój plan.
— O czym ty mówisz, Hooch?
— Mówię może, że kapral nie chciał, aby mu złamano nogę, ale mam przeczucie, że jego zadaniem było wyprowadzić mnie z równowagi. — Jego zadaniem było przypilnować, aby nikt, kogo nie uwzględniał mój harmonogram, nie przeszkadzał mi. To jedyny plan, o którym wiem. — Harrison wyglądał smutno. — Hooch, muszę ci powiedzieć, to wygląda naprawdę nieprzyjemnie. Napaść na oficera Armii Stanów Zjednoczonych. — Kapral nie jest żadnym oficerem, Bill. — Chciałbym tylko móc wysłać cię na proces do Suskwahenny, Hooch. Mają tam prawników, przysięgłych, itd. Jednak proces musi odbyć się tutaj, a tutejsi przysięgli nie są zbyt przychylni facetom, którzy łamią kapralom kolana. — Powiedzmy, że skończysz ze straszeniem i powiesz mi, czego właściwie chcesz?
— Chcę? Ja nie proszę o przysługę, Hooch. Martwię się tylko o przyjaciela, który popadł w tarapaty z prawem. — To musi być coś naprawdę obrzydliwego, bo inaczej byś mnie przekupił, abym to zrobił, zamiast próbować metody silnej ręki. Musi to być coś, czego, jak myślisz, nie zechciałbym zrobić, chyba że przestraszyłbyś mnie na śmierć, i próbuję sobie wyobrazić, o czym tak strasznym ty myślisz, że jak sądzisz, nie chciałbym tego zrobić. Nieszczególnie to wygląda, Bill. Harrison potrząsnął głową. — Źle mnie zrozumiałeś, Hooch. Zupełnie źle. — To miasto umiera, Bill — powiedział Hooch. — Sprawy nie rozwijają się tak, jak to zaplanowałeś. A ja myślę, że to dlatego, że zrobiłeś kilka głupstw. Myślę, że czerwonoskórzy zaczęli odchodzić — albo może oni wszyscy wymarli — a ty zrobiłeś głupi błąd chcąc wyrównać utratę dochodów ze sprzedaży alkoholu poprzez sprowadzenie tych szumowin, najgorszego gatunku białych, tych szczurów rzecznych, którzy spędzili ze mną noc w więzieniu. Używałeś ich do inkasowania podatków, tak? Farmerzy nie lubią podatków. A zwłaszcza nie lubią podatków, które pobierane są przez takie szumowiny. Harrison nalał sobie do szklaneczki whisky na trzy palce i jednym haustem wypił połowę. — A więc traciłeś swoich pijących czerwonoskórych i traciłeś białych farmerów, a wszystko, co ci pozostało, to twoi żołnierze i rzeczne szczury, i pieniądze, które udaje ci się kraść z funduszy Armii Stanów Zjednoczonych, przeznaczonych na utrzymanie pokoju na zachodzie. Harrison wypił resztę whisky i odbeknął. — Znaczy to, że nie miałeś szczęścia i byłeś głupi, i coś ci się zdaje, możesz mnie zmusić, abym cię z tego wyciągnął. Harrison nalał jeszcze jedną miarkę do szklanki. Lecz zamiast wypić, zamierzył się i cisnął nią Hoochowi w twarz. Whisky chlusnęła mu w oczy, szklanka odbiła się od czoła i Hooch znalazł się na podłodze kulając się i próbując wytrzeć oczy. Jakiś czas potem Hooch znowu siedział na krześle, z mokrym kompresem na czole, zachowując się dużo potulniej i rozsądniej. Było tak, ponieważ wiedział, że Harrison ma kolor a on tylko dwie pary. Ujść stąd z życiem i patrzeć, co nastąpi potem, prawda? — Nie byłem głupi — powiedział Harrison. Nie, jesteś najmądrzejszym gubernatorem, jakiego kiedykolwiek miało Carthage, dziwię się, że nie jesteś królem. To by powiedział Hooch. Trzymał jednak język za zębami. — To był Prorok. Ten czerwonoskóry z północy. Zbudował swoje Prophetstown* na drugim brzegu Wobbish, naprzeciw Vigor Church — nie możesz powiedzieć, że to tylko przypadek. To właśnie Boska–Zbroja, tylko on, stara się odebrać mi stan Wobbish. Na dodatek używa w tym celu czerwonoskórego. Wiedziałem, że wielu czerwonoskórych wędruje na północ, wszyscy to wiedzieli,
ale ciągle jeszcze miałem moich pijących Indian, przynajmniej tych, co nie umarli. A skoro było mniej czerwonoskórych w okolicy — zwłaszcza Shaw–Nee, kiedy odeszli — to pomyślałem: dobrze, przybędzie więcej białych osadników. Mylisz się też na temat moich poborców podatkowych. To nie oni przegonili stąd białych osadników. Zrobił to Ta–Kumsaw. — Myślałem, że to Prorok. — Nie wymądrzaj się, Hooch. Nie mam ostatnio zbyt wiele cierpliwości. Dlaczego nie ostrzegłeś mnie, zanim rzuciłeś szklanką? Nie, nie mów nic, co go może zdenerwować. — Przepraszam, Bill. — Ta–Kumsaw był naprawdę cwany. Nie zabijał białych, Pojawiał się tylko na ich farmach z pięćdziesiątką Shaw–Nee. Nie strzelał do nikogo, bo kiedy taki biały ma wokół domu pięćdziesięciu wojowników w barwach wojennych, dochodzi do wniosku, że rozpoczęcie strzelaniny nie jest najlepszym pomysłem. Biali farmerzy przyglądali się więc, jak Shaw–Nee otwierali każdą bramę, każdą stajnię, każdy kojec. Pozwalali zwierzętom wychodzić. Koniom, świniom, mlecznym krowom. I, tak jak za kobziarzem, zwierzęta wędrowały za Shaw–Nee w zarośla. Po prostu. Nikt ich więcej nie widział. — Nie powiesz mi chyba, że nigdy nie odnaleźli choć części swoich stad. — Wszystkie odeszły. Nie odnaleźli nawet ich śladów. Po prostu zniknęły. Białych farmerów przegoniło stąd przeświadczenie, że któregoś dnia wszystkie ich zwierzęta po prostu znikną. — Shaw–Nee zjadali je, czy co? — Skąd mam wiedzieć? Biali przychodzili do mnie, mówiąc: Zwróć nam nasze zwierzęta. Ale moi żołnierze, skauci, nikt nie mógł znaleźć ludzi Ta–Kumsaw. Żadnych wiosek. Spróbowałem zrobić najazd na wioskę Caska–Skeeaw, w górę Little My–Ammy, ale skłoniło to tylko kolejnych czerwonoskórych do opuszczenia tych terenów, ani trochę nie spowolniając tego, co wyczyniał Ta– Kumsaw. Hooch mógł sobie wyobrazić, jak wyglądał najazd na wioskę Caska–Skeeaw. Starzy mężczyźni, kobiety, dzieci, ich ciała postrzelone i na wpół spalone. Wiedział, jak Harrison rozprawiał się z czerwonoskórymi. — I w końcu, miesiąc temu, pojawił się Prorok. Wiedziałem, że nadchodzi — nawet ci pijący czerwonoskórzy nie potrafili mówić o niczym innym. Prorok nadchodzi. Idźcie zobaczyć Proroka. Tak więc starałem się dowiedzieć, gdzie on będzie, gdzie wygłosi mowę, wysłałem nawet kilku z moich oswojonych Indian, aby postarali się to dla mnie wyniuchać, i nic, Hooch. Ani śladu. Nikt nie wiedział. Jednego dnia całe miasto obiegła wiadomość: Prorok jest tu. Gdzie? Po prostu chodź, Prorok tu jest. Nikt nie powiedział gdzie. Przysięgam, że ci czerwonoskórzy potrafią mówić nie mówiąc, jeśli wiesz, o co mi chodzi. — Bill, powiedz mi, że posłałeś tam swoich szpiegów, albo pomyślę, że zupełnie straciłeś poczucie rzeczywistości.
— Szpiegów? Sam poszedłem, co ty na to? A wiesz jak? Ta–Kumsaw przysłał mi zaproszenie, co najlepsze. Żadnych żołnierzy, żadnych karabinów, tylko ja. — I poszedłeś? Mógł cię złapać i… — Dał nit swoje słowo. Ta–Kumsaw może być czerwonoskórym, ale słowa dotrzymuje. Hooch pomyślał, że to jest śmieszne. Harrison, który dumny był z tego, że nigdy nie dotrzymuje słowa danego Indianinowi, liczył na to, że Ta–Kumsaw dotrzyma słowa. No, ale wrócił żywy, czy nie tak? Więc Ta–Kumsaw był słowny. — Poszedłem. Byli tam chyba wszyscy czerwonoskórzy z całego kraju My–Ammy. Musiało ich być z dziesięć tysięcy. Kucający wszędzie na starym porzuconym polu kukurydzianym — mnóstwo ich w tych okolicach dzięki Ta–Kumsaw, możesz być pewien. Gdybym miał moje dwa działa i setkę żołnierzy, mógłbym tam na miejscu zakończyć cały problem z Indianami. — Szkoda, że nie miałeś — powiedział Hooch. — Ta–Kumsaw chciał, abym siedział na samym przedzie, ale ja nie chciałem. Zostałem z tyłu i słuchałem. Prorok podniósł się, stanął na polu na starym pniaku i mówił, mówił, mówił. — Zrozumiałeś coś z tego? Nie mówisz przecież w języku Shaw–Nee. — Przemawiał po angielsku, Hooch. Było zbyt wiele różnych plemion, jedyny język, który wszyscy znali, to angielski. Och, czasem mówił tym ich szwargotem, ale było w tym dużo z angielskiego. Mówił o przeznaczeniu czerwonoskórych. O pozostaniu w czystości od skażenia białych. Aby zamieszkali wszyscy razem i zajęli część ziemi, tak, aby biały człowiek miał swoje miejsce, a Indianin swoje. Zbudujcie miasto — kryształowe miasto, powiedział, i brzmiało to naprawdę pięknie, tylko że ci czerwonoskórzy nie potrafią nawet postawić porządnego szałasu i strach pomyśleć, jak by się zabrali do budowania miasta ze szkła. Ale przede wszystkim powiedział: Nie pijcie wódki. Ani kropli. Rzućcie to, trzymajcie się od niej z daleka. Wódka jest łańcuchem białego człowieka, łańcuchem i batem, łańcuchem, batem i nożem. Najpierw cię złapie, potem wychłoszcze, a potem cię zabije, wódka to zrobi, a kiedy biały człowiek zabije cię swoją wódką, wtedy przyjdzie i ukradnie twoją ziemię, zniszczy ją, uczyni ją niezdatną, martwą, bezużyteczną. — Wygląda na to, że zrobił na tobie prawdziwe wrażenie, Bill — powiedział Hooch. — Wygląda, że na pamięć nauczyłeś się mowy, którą wygłosił. — Na pamięć? Przemawiał przez pełne trzy godziny. Mówił o wizjach przeszłości, o wizjach przyszłości. Mówił o… och, Hooch, to były szalone rzeczy, ale ci czerwonoskórzy poili się jego słowami jak, jak…
— Whisky.
— Jak whisky, ale to było zamiast whisky. Wszyscy odeszli z nim. W każdym razie prawie wszyscy. Pozostało jedynie kilku pijaków, którzy i tak umrą. I oczywiście moi oswojeni Indianie, ale to co innego. I jacyś dzicy czerwonoskórzy z drugiej strony Ilio. — Dokąd z nim poszli? — Do Prophetstown! To mnie właśnie dobija, Hooch. Wszyscy odchodzą do Prophetstown albo w okolice po drugiej stronie rzeki naprzeciw Vigor Church. I dokładnie właśnie tam odchodzą wszyscy biali! No, nie wszyscy do
Vigor Church, ale na ziemie, na które Tkacz–Piekielnej–Zbroi ma swoje mapy. Oni są w konszachtach, Hooch, przysięgam ci. Ta–Kumsaw, Tkacz–Boskiej–Zbroi i Prorok.
— Na to wygląda. — Najgorsze, że miałem tego Proroka, tu w swoim biurze, chyba z tysiąc razy i mogłem go zabić i zaoszczędzić sobie kłopotów — ale nigdy nic nie wiadomo. — Znasz tego Proroka? — Czy to znaczy, że ty nie wiesz, kto to jest? — Nie znam tylu czerwonoskórych z imienia, Bill. — A co ty na to, jeśli ci powiem, że on ma tylko jedno oko? — Nie mówisz chyba, że to Lolla–Wossiky! — Chyba tak. — Ten jednooki pijak? — Szczera prawda, Hooch. Nazywa siebie teraz Tenskwa–Tawa. Znaczy to „otwarte drzwi” czy coś takiego. Powinienem był go zabić, kiedy miałem okazję. Ale kiedy uciekł, bo wiesz, że uciekł, ukradł beczułkę i uciekł w zarośla… — Byłem tej nocy tutaj, pomagałem go gonić. — Więc kiedy nie wrócił, myślałem, że zapił się na śmierć. Teraz opowiada czerwonoskórym, jak to kiedyś musiał pić, ale Bóg zesłał mu objawienie i odtąd już nie wypił ani kropli. — Ześlij na mnie objawienie, też przestanę pić. — Harrison pociągnął jeszcze łyk whisky. Z dzbanka tym razem, bo kubek leżał na podłodze w drugim końcu pokoju. — Oto mój problem, Hooch.
— Widzę, że masz wiele problemów, Bill, tylko nie wiem, co one mają wspólnego ze mną poza tym, że nie żartowałeś, kiedy kazałeś kwatermistrzowi powiedzieć mi, że chcesz tylko cztery baryłki. — Och, Hooch, możesz być pewien, że ma to dużo większy związek z tobą. Dużo większy. Nie jestem pokonany. Prorok zabrał wszystkich moich czerwonoskórych pijących whisky, a Ta–Kumsaw przestraszył wszystkich moich białych obywateli, ale ja się nie poddaję. Nie, ty nie jesteś z tych, co się poddają, pomyślał Hooch. Jest z ciebie kawał śliskiej, podstępnej żmii, ale nie zniechęcasz się. Nie powiedział tego oczywiście, bo Harrison mógłby to opacznie zrozumieć — dla Hoocha jednak były to komplementy. To jego typ faceta. — Ta–Kumsaw i Prorok, to oni po prostu. Muszę ich zabić. Nie, nie, cofam to. Muszę ich pokonać i zabić. Muszę przyjąć ich wyzwanie, zrobić z nich głupców i dopiero wtedy ich zabić. — Dobry pomysł. Będę przyjmował zakłady.
— Na pewno byś to zrobił. Przyjmował zakłady. Nie mogę po prostu wziąć moich żołnierzy na północ i zrównać Prophetstown z ziemią, bo Boska–Zbroja zwalczałby mój każdy krok, prawdopodobnie dostałby nawet pomocy oddział wojska z Fortu Wayne. Pozbawiłby mnie rangi oficerskiej j lub coś w tym rodzaju. Muszę więc tak pokierować sprawami, aby wszyscy ludzie w Vigor Church, wzdłuż Wobbish, błagali mnie, abym przyszedł i zlikwidował Indian.
Nareszcie Hooch zrozumiał, o co tu chodziło. — Chcesz prowokacji. — O to chodzi, Hooch. O to chodzi. Chcę, aby jacyś czerwonoskórzy poszli na północ i narozrabiali i żeby powiedzieli wszystkim, że tak kazali im Ta–Kumsaw i Prorok. Żeby zwalili wszystko na nich. Hooch przytaknął. — I nie może to być tylko przepędzenie ich krów, czy coś takiego. Nie, żeby ci z północy zapragnęli indiańskiej krwi, trzeba zrobić coś naprawdę strasznego. Jak choćby porwać ich dzieci i zamęczyć na śmierć, a potem podpisać się na nich imieniem Ta–Kumsaw i pozostawić tak, żeby je znaleziono. Coś w tym rodzaju. — No, nie posunąłbym się tak daleko, żeby zmuszać kogokolwiek do zrobienia czegoś tak strasznego, Hooch. Tak naprawdę nie sądzę, że dawałbym im dokładne instrukcje. Powiedziałbym im tylko, żeby zrobili coś, co podburzy białych na „północy, a potem rozpuściłbym wiadomość, że Ta–Kumsaw tak kazał. — Ale nie byłbyś zaskoczony, gdyby to był gwałt i tortury. — Nie chciałbym, żeby dotykali białych kobiet, Hooch. To wbrew zasadom. — Och, w porządku, szczera prawda — powiedział Hooch. — A więc zdecydowanie torturowanie dzieci. Chłopców.
— Jak powiedziałem, nigdy nikomu nie kazałbym czegoś takiego zrobić. Hooch przytaknął, oczy miał zamknięte. Harrison może nie mówił, żeby to zrobić, ale z pewnością też nie mówił, aby tego nie robić. — I oczywiście nie mogliby to być żadni Indianie z tych okolic, czy nie tak, Bill? Bo wszyscy odeszli, a twoi oswojeni czerwonoskórzy są najbardziej bezwartościowym łajnem, jakie kiedykolwiek istniało na powierzchni ziemi. — Z grubsza to prawda. — Potrzebujesz więc Indian, którzy są na południe od rzeki. Indian, którzy nie słyszeli nauczania Proroka i nadal chcą wódki. Indian, którzy mają jeszcze na tyle rozumu, żeby dobrze wykonać robotę. Indian, którzy są żądni krwi na tyle, aby zabijać dzieci naprawdę powoli. I mój ładunek jest ci potrzebny na łapówkę. — Na to wychodzi, Hooch. — Masz go, Bill. Odwołaj zarzuty przeciwko mnie i masz za darmo całą moją gorzałę. Daj mi tylko pieniądze na zapłacenie moim chłopakom, żeby mnie nie zasztyletowali w drodze do domu. Mam nadzieję, że nie proszę o zbyt wiele. — Ależ Hooch, wiesz, że to nie wszystko, czego mi trzeba. — Ale to wszystko, Bill, co zrobię. — Ja nie mogę być tym, który ich poprosi, Hooch. Ja nie mogę być tym, który pójdzie do tych Cree– Eks czy Choc–Taws i powie im, co trzeba zrobić. To musi być ktoś inny, żebym, jeśli się wszystko wyda, mógł powiedzieć, że ja mu nigdy nie kazałem tego robić. Że posłużył się w tym celu własną whisky, ja nie miałem o niczym najmniejszego pojęcia. — Bill, rozumiem cię, lecz dobrze przewidywałeś od początku. Faktycznie znalazłeś coś tak podłego, że nie wezmę w tym udziału. Harrison patrzył na niego spode łba. — Za napaść na oficera wiesza się w tym forcie, Hooch. Czyż nie wyraziłem się jasno? — Kłamałem, oszukiwałem i czasem zabijałem, aby wysunąć się na czoło w tym świecie, Bill. Ale przekupienie kogoś, żeby poszedł ukraść matce dziecko i zamęczył je na śmierć, to coś, czego nigdy nie robiłem. Naprawdę nigdy tego nie zrobiłem i naprawdę nigdy tego nie zrobię. Harrison przyjrzał się twarzy Hoocha uważnie i zrozumiał, że to prawda. — To już przekracza wszelkie pojęcie. Istnieje naprawdę tak straszny grzech, że Hooch Palmer go nie popełni nawet za cenę własnego życia. — Nie zabijesz mnie, Bill.
— Ależ tak, zabiję, Hooch. Są dwa powody, dla których to zrobię. Pierwszy — dałeś mi złą odpowiedź na moją prośbę. Drugi, w ogóle słyszałeś moją prośbę. Już nie żyjesz, Hooch. — W porządku — powiedział Hooch. — Tylko przypilnuj, żeby sznur był naprawdę drapiący. Mocna i wysoka szubienica, z zapadnią na dwadzieścia stóp. Chcę, żeby to wieszanie ludzie długo pamiętali. — Dostaniesz konar na drzewie, a sznur będziemy podciągać naprawdę powoli, tak że się udusisz zamiast skręcić sobie kark. — Tylko tak, żeby wszyscy pamiętali — powiedział Hooch. Harrison zawołał żołnierzy i kazał im zaprowadzić Hoocha z powrotem do więzienia. Tym razem znowu go nieco kopali i poszturchiwali, Hooch miał więc nowe potłuczenia, a może nawet pęknięte żebro. Miał również niewiele czasu. Leżał więc bardzo spokojnie na więziennej podłodze. Pijaków już nie było, ale trzej awanturnicy zajmowali wszystkie prycze; jedynie podłoga była wolna. Hoochowi było wszystko jedno. Wiedział, że Harrison da mu godzinę lub dwie na przemyślenie sprawy, a potem go wyprowadzi, założy sznur na szyję i powiesi. Może udawać, że daje mu jeszcze ostatnią szansę, ale nie będzie szczery, ponieważ nie będzie już Hoochowi ufał. Hooch odmówił, więc nie będzie mu ufał, że wypełni zadanie, jeśli zostanie puszczony wolno. Hooch zaplanował zatem mądre wykorzystanie czasu. Rozpoczął od rzeczy bardzo prostej. Zamknął oczy i pozwolił, by nagromadziło się w nim trochę ciepła. Iskra. I wtedy wysłał z siebie tę iskrę. To było tak, jak opowiadają różdżkarze, że wysyłają swoją różdżkę pod ziemię, aby zobaczyła, co się tam znajduje. Hooch wysłał swoją iskrę na poszukiwanie i wkrótce znalazła ona to, czego szukał. Dom Gubernatora Billa. Iskra znajdowała się teraz w zbyt dużej odległości od niego, aby znaleźć jakieś szczególne miejsce w domu. Jego cel nie mógł być zbyt dokładnie ustalony. Więc po prostu przelał w iskrę całą swoją nienawiść, wściekłość i ból, rozgrzewał ją coraz bardziej i bardziej, i bardziej. Dał upust swoim umiejętnościom jak nigdy dotąd. Pompował i pompował swoją energię, aż usłyszał najbardziej oczekiwany odgłos. — Pali się! Pali! — Okrzyki dobiegały z zewnątrz, z daleka, lecz coraz więcej osób je powtarzało. Rozległy się wystrzały — sygnały niebezpieczeństwa. Usłyszeli je również trzej awanturnicy. Tak się śpieszyli, że jeden z nich nastąpił na Hoocha leżącego na podłodze. Stali przy drzwiach waląc w nie i wołając na strażnika. — Wypuść nas! Nie próbuj iść gasić pożaru, dopóki nas nie wypuścisz. Nie pozwól nam umrzeć tutaj! Hooch był już tak bardzo obolały, że prawie nie zauważył, iż mężczyzna nadepnął na niego. Leżał jedynie, znowu wykorzystując swoją iskrę, tym razem do podgrzania metalu w zamku drzwi więziennych. Tym razem cel jego był precyzyjny i iskra mogła osiągnąć dużo wyższą temperaturę. Przyszedł strażnik, włożył klucz do zamka, przekręcił go, otworzył drzwi. — Możecie wyjść, chłopcy
— powiedział. — Sierżant kazał, jesteście potrzebni brygadzie przeciwpożarowej. Hooch wstał z wysiłkiem, lecz strażnik wyciągnął rękę i wepchnął go z powrotem do celi. Hooch nie był zdziwiony. Podgrzał tylko jeszcze bardziej iskrę, tak bardzo, że metal w zamku stopił się. Nawet nieco się żarzył. Strażnik zatrzasnął drzwi i wziął się do przekręcania klucza. Klucz rozgrzał się już tak bardzo, że sparzył mu rękę. Zaklął i złapał brzeg koszuli, aby przez nią przytrzymać klucz, lecz Hooch otworzył drzwi kopnięciem i przewrócił go. Nadepnął strażnikowi na twarz i kopnął go w głowę, co prawdopodobnie złamało mu kark, lecz Hooch nie uważał tego za morderstwo. Traktował to jako sprawiedliwość, ponieważ strażnik był zdecydowany pozostawić go zamkniętego w celi, aby się spalił. Wyszedł z więzienia. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Hooch nie widział stąd rezydencji, ale widział gęstniejący dym. Niebo było niskie i szare. Prawdopodobnie zanim spali się fort, spadnie deszcz. Jednakże Hooch miał nadzieję, że tak się nie stanie. Miał nadzieję, że spali się wszystko do cna. Czym innym było zabijanie czerwonoskórych, Hooch nie miał nic przeciwko temu, co do tego zgadzali się z Harissonem. Zabijać ich wódką, jeśli można, jeśli nie — kulami. Ale nie idzie się zabijać białych, nie najmuje się Indian, aby torturowali białe dzieci. Może dla Harrisona była to część tej samej sprawy. Może dla niego było to tak, jakby biali żołnierze musieli umrzeć w wojnie przeciwko czerwonoskórym, tylko że ci żołnierze byli jakby trochę młodsi. Wszystko dla dobra sprawy, tak? Może Harrison mógł rozumować w ten sposób, ale Hooch nie mógł. Prawdę mówiąc, zaskoczyło to Hoocha. Był bardziej podobny do Andrewa Jacksona niż kiedykolwiek myślał. Istniała dla niego granica, której nie chciał przekroczyć. Nakreślił ją w innym miejscu niż stary Hickory, jednak dla niego ta granica istniała i umarłby, zanim by ją przekroczył. Nie miał oczywiście zamiaru umierać, jeśli można było temu zaradzić. Nie mógł wyjść przez bramę w fortyfikacji, ponieważ prawdopodobnie tam ustawił się rząd ludzi podających wiadra z wodą z rzeki i zostałby zauważony. Ale dość łatwo było wspiąć się na umocnienie palisady. Żołnierze niezupełnie trzymali wartę. Wdrapał się na ścianę i zeskoczył po zewnętrznej stronie fortu. Nikt go nie widział. Przeszedł dziesięć jardów w zarośla i skierował się — powoli, bo dość mocno bolały go żebra, a i był trochę osłabiony przez tyle iskrzenia, coś z niego uszło — poprzez zarośla nad brzeg rzeki. Wyszedł po drugiej stronie zarośli na otwartą przestrzeń przy nabrzeżu. Łódka nadal wyładowana była beczułkami. Jego chłopcy stali przyglądając się brygadzie zanurzającej wiadra w wodzie, jakieś trzydzieści jardów w górę rzeki. Hooch wcale się nie zdziwił, że jego chłopcy nie pomagali przy gaszeniu. Nie byli zbyt wielkimi społecznikami. Hooch przeszedł na nabrzeże, przywołując chłopaków, aby doń dołączyli. Zeskoczył na łódkę; potknął się, bo był słaby i obolały. Odwrócił się, aby opowiedzieć chłopakom, co się stało, dlaczego muszą odpłynąć, ale oni nie podeszli. Stali dalej na brzegu patrząc na niego. Znowu na nich kiwnął, ale nie uczynili ruchu, aby przyjść. A więc odpłynie bez nich. Przesuwał się już w kierunku liny, aby odcumować i odepchnąć łódź, kiedy zdał sobie sprawę, że nie wszyscy chłopcy stali na brzegu. Tak, jednego brakowało. I natychmiast wiedział, gdzie ten brakujący znajduje się teraz. Tu, na łodzi, stoi tuż za nim, wyciąga ręce… Mike Fink nie był nożownikiem. Uderzyłby nożem, gdyby musiał, ale wolał zabijać gołymi rękoma.
Mówił coś o zabijaniu nożem, jakieś porównanie do dziwek i miotły na kiju. W każdym razie Hooch wiedział, że nie będzie to nóż. Że nie stanie się to szybko. Harrison musiał wiedzieć, że Hooch spróbuje uciec, więc przekupił Mika Finka i teraz Fink z pewnością go zabije. Pewnie, lecz powoli. A powoli dawało czas Hoochowi. Czas, aby zagwarantować, że nie umrze sam. Więc kiedy palce zamykały się wokół jego szyi i zakleszczyły się w uścisku dużo mocniejszym niż Hooch kiedykolwiek był w stanie to sobie wyobrazić, ściskając go tak, iż myślał, że urwą mu głowę, zmusił się, aby wysłać iskrę, by znalazła beczułkę, to jedyne miejsce, wiedział dokładnie, gdzie to miejsce na łodzi znajdowało się, żeby podgrzała tę beczkę tak mocno, jak tylko można, jeszcze bardziej, bardziej… I czekał na eksplozję, czekał i czekał, ale nigdy nie nastąpiła. Czuł, jakby palce Finka przeniknęły przez szyję aż do kręgosłupa, czuł, jak mięśnie po prostu się rozstąpiły, czuł, że kopie, że płuca falują próbując wciągnąć powietrze, które nie przechodzi, ale podsycał swoją iskrę aż do ostatniej sekundy, czekając na wybuch prochu. Wtedy umarł. Mike Fink wczepiony był w niego jeszcze całą minutę po jego śmierci, może po prostu lubił czuć w swoich rękach ciężar lejącego się, martwego ciała. Trudno odgadnąć Mika Finka. Niektórzy mówili, że był najmilszym na świecie facetem, kiedy był w odpowiednim nastroju. Tak właśnie Mike sam o sobie myślał. Lubił być miły i mieć przyjaciół i pić naprawdę dla towarzystwa. Ale kiedy chodziło o zabijanie, no cóż, to także lubił. Nie można jednak bez końca trzymać się kurczowo martwego ciała. Przede wszystkim ktoś może zacząć marudzić lub nawet rzygać. Wyrzucił więc ciało Hoocha do wody. — Dym — powiedział jeden z chłopaków. Rzeczywiście, ze sterty beczek wydobywał się dym. — To baryłka z prochem — krzyknął jeden z nich. Chłopcy rzucili się więc do ucieczki przed wybuchem, ale Mike Fink tylko śmiał się i śmiał. Podszedł do beczek i zaczął je wyładowywać, wyciągając je na nabrzeże, aż doszedł do środka, gdzie znajdowała się beczka z doczepionym lontem. Nie podniósł jej jednak rękoma. Przewrócił ją na bok obcasem, potem poturlał aż do pustej przestrzeni z boku łodzi. Chłopcy zdążyli już powrócić, aby zobaczyć, co się dzieje, skoro wyglądało na to, że Mike Fink nie wyleci w powietrze. — Toporek — zawołał Mike i jeden z chłopaków rzucił mu toporek, który nosił za pasem. Trzeba było kilku dobrych uderzeń, ale w końcu pokrywa odskoczyła i wydobyła się cała chmura pary. Woda wewnątrz była tak gorąca, że nadal wrzała. — To znaczy, że tam wcale nie było prochu? — zapytał jeden z chłopaków. Nie był zbyt rozgarnięty, ale w końcu niezbyt wielu rzecznych ludzi słynęło z tęgich umysłów. — Ależ był w niej proch, kiedy on ją tu ustawiał — powiedział Mike. — Jeszcze w Suskwahenny.
Ale nic sądzisz chyba, że Mike Fink popłynąłby cały ten szmat drogi w dół rzeki Hio łodzią, na której znajduje się baryłka z prochem i z doczepionym lontem? Wtedy Mike zeskoczył z łodzi na nabrzeże i wrzasnął na całe gardło, tak głośno, że słyszeli go wewnątrz fortu, tak głośno, że brygada przy wiadrach przestała pracować, aby posłuchać. — Nazywam się Mike Fink, chłopcy, i jestem najbardziej podłym skurczysynem w tej okolicy. Na śniadanie jadam uszy dorosłych mężczyzn, a na kolację uszy niedźwiedzie, a kiedy chce mi się pić, mogę wypić tyle, że Niagara przestałaby spadać. Kiedy sikam, ludzie wsiadają na łodzie i spływają pięćdziesiąt mil z prądem, a kiedy pierdnę, Francuzi łapią powietrze w butelki i sprzedają to jako perfumy. Jestem Mike Fink. To jest moja łódź, i jeśli uda się wam, nędzne kreatury, kiedykolwiek ugasić ten ogień, każdy z was dostanie darmową miarkę whisky! Wtedy Mike Fink powiódł swoich chłopaków i dołączyli do brygady przy wiadrach, przygasili ogień, aż przyszedł deszcz i zgasił go zupełnie. Tej nocy, kiedy wszyscy żołnierze pili I śpiewali, Mike Fink siedział trzeźwiuteńki, ciesząc się z faktu, że w końcu osobiście wszedł w alkoholowy interes. Tylko jeden z chłopaków był z nim teraz, najmłodszy, który niejako poważał Finka. Chłopak siedział bawiąc się lontem, który doczepiony był do baryłki z prochem. — Ten lont nie był zapalony — powiedział chłopak. — Tak, sądzę, że nie — odpowiedział Mike Fink. — To jak zagotowała się woda? — Zdaje się, że Hooch chował kilka sztuczek w rękawie. Wyglądało na to, że miał coś do czynienia z pożarem w forcie. — Wiedziałeś o tym, no nie? Fink potrząsnął głową. — Nie, to tylko szczęście. Mam tylko szczęście. Mam tylko przeczucie o różnych rzeczach, tak jak miałem przeczucie na temat tej beczki z prochem, i robię to, co mi przeczucie każe. — Masz na myśli specjalny dar? W odpowiedzi Fink wstał i ściągnął spodnie. Na lewym pośladku widniał tatuaż, sześcioboczny i wyglądający groźnie. — Mama kazała mi to wytatuować, kiedy byłem jeszcze niemowlęciem. Mówiła, że to mnie ochroni tak, że umrę śmiercią naturalną, dopiero wtedy, gdy przyjdzie mój czas. —Odwrócił się i pokazał chłopcu drugi pośladek. — I powiedziała, że to pomoże mi zebrać fortunę. Nie wiedziałem, jak to ma działać, a ona umarła nie wyjawiwszy mi, ale zdaje się, że przynosi mi to szczęście. Działa jakby tak, że zawsze wiem, co mam robić. — Wyszczerzył zęby. — Mam już swoją łódź i ładunek whisky, no nie? — Czy gubernator naprawdę da ci medal za zabicie Hoocha?
— W każdym razie za złapanie go. Na to wygląda. — Nie wyglądało, aby gubernator zbyt zmartwił się tym, że stary Hooch nie żyje. — Nie — powiedział Fink. — Wygląda na to, że nie. Ja i gubernator jesteśmy teraz dobrymi przyjaciółmi. Mówi, że trzeba zrobić coś, co tylko taki prawdziwy mężczyzna jak ja potrafi. Chłopak spojrzał na niego z uwielbieniem w swoich osiemnastoletnich oczach. — Czy mogę ci pomóc? Mogę iść z tobą? — Brałeś kiedyś udział w bójce? — W wielu bójkach! — Odgryzłeś kiedyś ucho? — Nie, ale wydłubałem kiedyś facetowi oko. — Oczy są łatwe. Oczy są miękkie. — I walnąłem faceta głową tak, że stracił pięć zębów. Fink zastanawiał się nad tym przez kilka sekund. Wtedy uśmiechnął się i przytaknął. — Oczywiście, możesz ze mną pójść, chłopcze. Zanim z tym skończę, nie będzie mężczyzny, kobiety czy dziecka w promieniu stu mil od tej rzeki, którzy nie znaliby mojego imienia. Chyba w to nie wątpisz? Chłopiec nie miał żadnych wątpliwości. Rano Mike Fink i jego załoga zepchnęli łódź w kierunku południowego brzegu Hio, załadowaną wozem, mułami i ośmioma beczułkami whisky. Ich celem był mały handel z czerwonoskórymi. Po południu gubernator William Harrison pogrzebał zwęglone szczątki swojej drugiej żony i ich małego synka, którzy mieli nieszczęście być razem w dziecinnym pokoju, gdzie chłopiec ubierał się w swój mundurek, kiedy pokój stanął w płomieniach. . Pożar w jego własnym domu, nie podłożony ludzką ręką, który mu zabrał to, co kochał najbardziej, i żadna siła na ziemi nie może mu tego zwrócić. Ta–Kumsaw powrócił od Choc–Taw, którego musiał przekonać, aby dołączył do jego armii czerwonoskórych, i odwiedził swojego brata Proroka. Spotkali się w Prophetstown, gdzie Tippy– Canoe wpadała do Wobbish, po drugiej stronie rzeki od miasta białych, Vigor Church.
— Zrobiłem wszystko, co musiałem, a mniej niż się spodziewałem — rzekł Ta–Kumsaw. — Wkrótce moja armia będzie gotowa, a biali ludzie zostaną przepędzeni.
Jednooki Prorok uśmiechnął się tylko. — Zrób, co chcesz ze swoją armią, Ta–Kumsaw, twarzy ziemi, głosie tej ziemi. Ja już zrobiłem to, czego ty nie mogłeś. — Co? — zapytał największy z czerwonoskórych wojowników. — Co ty mogłeś zrobić, czego ja nie mogłem? — Spowodowałem, że Biały Morderca Harrison, śmiercią swojej żony i syna zapłacił za naszego ojca. Ta–Kumsaw wykrzyknął z żalem. — Jego żona i syn? —pokierowałem iskrą tego handlarza whisky, Hoocha. — Głupcze! — wykrzyknął Ta–Kumsaw. — On zabił ojca, to bardzo złe. Ale ty zabiłeś syna i wszystkich przyszłych synów i córki w brzuchu jego żony. On odciął twój korzeń, ale ty zabiłeś jego nasienie. Zanim to zrobiłeś, biały człowiek był dłużnikiem tej ziemi, a ona była po naszej stronie. Ja byłem twarzą tej ziemi, jej głosem! Mogłem przywołać tornada i powodzie. Mogłem wstrząsnąć ziemią! Ale teraz ty spowodowałeś, że biały człowiek spłacił swój dług. Teraz już nie będę miał więcej siły, niż jest w moim ramieniu i ramionach moich wojowników. Prorok zamknął swoje zdrowe oko. Wypłynęła z niego łza. I łza wypłynęła także spod obwisłej powieki drugiego oka. — Szkoda, że nie pozostałeś pijącym Indianinem, Lolla–Wossiky — rzekł Ta–Kumsaw. W ciągli roku Prophetstown zostało zniszczone przez działo gubernatora Harrisona, a Prorok przekroczył Mizzipy z resztką swoich zwolenników. Ta–Kumsaw, zdradzony przez Francuzów, został pobity przez armię Hickory’ego w bitwie o Fort Detroit. Wielu widziało go potykającego się pod ciężarem doznanych ran, ale jego ciała nigdy nie odnaleziono. Niektórzy powiadają, że został połknięty przez ziemię, która go teraz leczy, aby mógł powrócić i poprowadzić nową armię czerwonoskórych dla odzyskania tej ziemi z powrotem.
Przełożyła Irena Trochimczuk
Robert Silverberg
Tajemny gość
tyt. oryg.: „The Secret Sharer” IASFM nr 9/1987
Jest to zarówno budząca grozę opowieść o podróży w wielowymiarową przestrzeń, jak I niezwykła, wzruszająca historia miłosna. Mamy zatem przyjemność przedstawić Państwu pierwszą część znakomitej mikropowieści autorstwa jednego ze współczesnych mistrzów science–fiction. Dokończenie w następnym numerze.
1. Była to moja pierwsza podróż i miała ona mnie, który byłem nikim, absolutnie nikim — uczynić kimś. Choć byłem nikim, ośmielałem się patrzeć na miliony światów — i współczuć im. Rozciągały się wszędzie wokół mnie, hucząc na swoich nocnych szlakach. Każdy z nich ufał, iż w istocie dokądś zmierza. I każdy oczywiście mylił się, ponieważ światy nie zdążają donikąd, kręcą się tylko w kółko, w kółko i w kółko, patetyczne małpy na sznurkach, spętane na zawsze w jednym miejscu. Wydawało się, że są w ruchu, tak, ale w rzeczywistości trwały w miejscu. I ja, który wpatrywałem się w światy Kosmosu i przepełniało mnie współczucie dla nich, wiedziałem, że choć pozornie tkwię nieruchomo — poruszam się jednak. Znajdowałem się wszak na pokładzie statku kosmicznego, statku Służby Zaopatrzenia, który pochłaniał lata świetlne z szybkością tak nieprawdopodobnie wielką, iż mogło się wydawać… że w ogóle się nie porusza.
Byłem bardzo młody. Moim statkiem, zarówno wówczas, jak i teraz, był „Miecz Oriona”, dążący z
Kansas Four przez Cul–de–Sac, Strappado, Mangan’s Bitch i wiele innych światów po przyjętych orbitach. Była to moja pierwsza podróż — i to ja dowodziłem. Przez długi czas myślałem, że w tej podróży stracę duszę; teraz jednak wiem, że to, co zdarzyło się na pokładzie statku, nie było traceniem duszy, ale jej pozyskiwaniem. I, być może, było to zyskanie więcej niż jednej duszy.
2. Roacher myślał, że jestem łagodny. Mogłem go za to zabić; on jednak oczywiście i tak był martwy. Kiedy wyruszasz w Niebiosa, musisz zrezygnować z życia. Co do mnie, wiem, co się w zamian dostaje, a i wy dowiecie się, jeśli wam na tym zależy; nieuchronnie jednak trzeba zostawić za sobą wszystko to, co kiedykolwiek: łączyło, z życiem na lądzie: stajesz się czymś innym. „Powiadamy, że oddaje się ciało i dostaje duszę. Oczywiście, można zatrzymać ciało, jeśli się chce.; Większość chce. Nie jest to już jednak tak dobre, w tym znaczeniu, w jakim’ dobre jest ciało. Zamierzam właśnie opowiedzieć, jak to było w moim przypadku, w trakcie pierwszej podróży na pokładzie „Miecza Oriona” wiele lat temu. Byłem najmłodszym oficerem, więc naturalnie zostałem kapitanem.. Dowódcę mianują podczas startu, zanim jeszcze jest się kimś. Próba taj jest przekleństwem; rzucają cię na głęboką wodę i jeżeli umiesz pływać, to nie toniesz; w przeciwnym razie idziesz na dno. Tacy topielcy wracają w specjalnych pojemnikach i są później przydatni jako przetwarzacze energii, ładowacze, konserwatorzy, przynieś–podaj–pozamiataj i temu podobni. Tych, którzy nie toną, przeznacza się do innych zadań. Nikt się nie marnuje. Era Marnotrawstwa skończyła się dawno temu. Trzeciego wirtualnego dnia od wyruszenia z Kansas Four Roacher powiedział mi, że jestem najłagodniejszym kapitanem, pod którym kiedykolwiek służył. A służył pod wieloma, bo Roacher wyruszył w Kosmos co najmniej dwieście lat temu, a może jeszcze wcześniej. — Łagodność widać w pańskich oczach. Widzę ją też w sposobie, w jaki pochyla pan głowę. Nie był to komplement. — Możemy pana wysadzić w Ultima Thule — powiedział Roacher. — Nikt nie będzie miał panu tego za złe. Wtłoczymy pana do butli i odeślemy, a mieszkańcy Ultima Thule złapią pana; zdekantują i za dwadzieścia czy pięćdziesiąt lat będzie można wrócić do Kansas Four. Może to najlepsze wyjście. Roacher jest mały i wysuszony, z brązową skórą i oczami, które lśnią purpurową luminescencją przestrzeni. O światach, które widział, zapomniano tysiąc lat temu. — Sam Się zabutelkuj, Roacher — odparłem. — Kapitanie, kapitanie! Proszę tego źle nie zrozumieć. No, kapitanie, niech pan da nam odczuć swoją
łagodność. — Wyciągnął łapsko, usiłując pogłaskać mnie po twarzy. — Tylko troszeczkę, kapitanie, tylko troszeczkę! — Usmażę twoją duszę i zjem ją na śniadanie, Roacher. To właśnie ta odrobina łagodności, specjalnie dla ciebie. Zabieraj się stąd, dobrze? Podłącz się do masztu i ryknij sobie wodoru. Idź już, idź. — Urocze — odrzekł. Odszedł jednak. Byłem w stanie mu zaszkodzić. Wiedział, że mogę, ponieważ jestem kapitanem. Wiedział również, że tego nie zrobię; zawsze jednak istniała możliwość, że się myli. Kapitan może podjąć pewne działania i decyzje, ale nie musi. Członek załogi dowiaduje się o tym na własne ryzyko. Roacher wiedział o tym. Poza wszystkim, niegdyś sam był kapitanem. Było nas siedemnastu podczas tej podróży, stanowiących załogę dziesięciokilometrowego statku typu Megaspore, w pełni wyposażonego we wszelkie aneksy, poszerzenia i możliwości wirtualne. Nieśliśmy pokaźny ładunek towarów uważanych wówczas za niezbędne dla odległych kolonii: układy scalone do odczytywania parowania, sztuczne inteligencje, węzły klimatyczne, gniazda wtykowe do matryc, urządzenia medicques, banki kości, konwertery gleby, powłoki tranzystorowe, syntezatory skóry i organów wewnętrznych, panele do oswajania dzikich zwierząt, zestawy wymiany genów, zapieczętowaną przesyłkę zmielonego piasku i inną niedozwoloną broń, i tym podobne. Mieliśmy również pięćdziesiąt miliardów dolarów w formie balonów płynnej waluty do przekazów bank centralny — bank centralny. Dodatkowo istniał ładunek pasażerski w postaci siedmiu tysięcy kolonistów. Ośmiuset z nich było w stanie przejściowym, natomiast inni przechowywani byli w formie matryc do transplantacji ciała w świecie przeznaczenia. Innymi słowy — standardowy ładunek. Załoga była na prowizji, również jak zwykle, jeden procent od wartości faktury frachtu, dzielony na zwyczajowe działki. Ja miałem jedną pięćdziesiątą, to znaczy dwa procent zysku netto, w czym zawarta była premia za stanowisko kapitana; w innym przypadku miałbym jedną setną lub nawet mniej. Roacher miał jedną dziesiątą, a jego kumpel Bułgar jedną czternastą, chociaż nie byli nawet oficerami. Ukazuje to wartość starszeństwa w—Służbie. Starszeństwo jest wszak tym samym co przetrwanie, a czemu by przetrwanie nie miało zostać nagrodzone? W czasie mojej ostatniej podróży wyciągnąłem dziewiętnastą działkę, więc teraz i tak mam więcej.
3. Nigdy nie widzieliście statku gwiezdnego. Przebywamy wyłącznie w przestrzeni; kiedy zbliżamy się do jakiegoś świata, miejscowe promy przybywają do nas, aby wyładować towar. Najbliższa odległość, na jaką zbliżamy „sie do powierzchni planety, wynosi milion długości statku. Troszeczkę bliżej — j bylibyśmy odrzuceni ową straszliwą siłą, która emanuje ze światów.
Nie pragniemy jednak poruszania się po stałym lądzie. Jest to dla nas rzecz śmiertelnie niebezpieczna. Gdybym teraz musiał stanąć na planecie, po spędzeniu większości życia w przestrzeni, w ciągu godziny umarłbym skroplony. Jest to koszmarny sposób umierania; czemu jednak miałbym kiedykolwiek wyjść na brzeg? Prawdopodobieństwo tego wciąż dla mnie istnieje, od mojej
pierwszej podróży na „Mieczu Oriona”, ale od dawna o nim zapomniałem. To właśnie miałem na myśli, gdy wspominałem o konieczności oddania życia, kiedy się żegluje w przestrzeni. Ale oczywiście istnieje również poczucie, że lądowanie nie ma nic wspólnego z pozostaniem przy życiu. Gdybyście mogli kiedykolwiek żeglować na gwiezdnym statku lub przynajmniej widzieli jeden z nich, zrozumielibyście, co mam na myśli. Nie mam do was pretensji, że jesteście, jacy jesteście. Pozwólcie teraz zaprezentować sobie „Miecz Oriona”, chociaż nigdy nie zobaczycie go takim, jakim ja go widzę. Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy, jest światło promieniujące od statku. Bije od niego niesłychanie intensywny blask, przeszywający niebiosa jak dźwięk trąbki. Ta wielka jasność zarówno wyprzedza statek, jak i ciągnie się za nim. Przed statkiem widnieje luminescencyjny stożek jasności, rozdzierający próżnię. Za sobą pojazd pozostawia fotoniczny kilwater tak intensywny, że można by go zebrać i zważyć. Przyczyną powstawania tego światła jest napęd gwiezdny: statek łyka przestrzeń, a światło jest jego wydaliną. Pośród tej jasności moglibyście dostrzec dziesięciokilometrową szpilę. To właśnie jest „Miecz Oriona”. Jeden jego koniec jest zaostrzony, drugi zaś zawiera Oko, a przejście z końca na koniec wymagałoby kilku dni marszu przez wszystkie pomieszczenia. Jest to świat sam w sobie. Szpila statku jest spłaszczona. Moglibyście prawie z łatwością spacerować po zewnętrznej powierzchni, stanowiącej pokrywę górnego pokładu, nazywanego Pokładem Skórnym. Podobnie wygląda sprawa z dolnym pokładem — Pokładem Brzusznym. Jeden nazywamy dolnym, drugi zaś górnym, chociaż kiedy się przebywa na zewnątrz, rozróżnienie to nie ma znaczenia. Pomiędzy nimi leżą pokłady: Załogi, Pasażerski, Cargo i Nawigacyjny. Zazwyczaj nie ma potrzeby przemieszczać się z jednego na drugi; pozostajemy na tym, do którego należymy. Silniki znajdują się w Oku. Tam również umieszczone są pomieszczenia kapitańskie. Opisana powyżej szpila nie stanowi jednak całości statku. To, czego nie można dostrzec, to aneksy, poszerzenia i pomieszczenia wirtualne. Towarzyszą statkowi, owijając go siecią powikłanych struktur zewnętrznych. Znajdują się one jednak na niższym poziomie rzeczywistości, tak więc nie mogą być dostrzeżone. Statek rozciąga się w przestrzeni, poszerza i wydłuża, mając w len sposób dość miejsca na wszystko, co przewozi. W tych zewnętrznych strefach znajdują się części zamienne, zapasy paliwa, magazyny żywności i całe cargo. Jeżeli na statku są więźniowie, podróżują w aneksach. Jeśli podczas kursu przewiduje się napotkanie poważnych turbulencji prawdopodobieństwa, statek rozpościera znajdujące się w pomieszczeniach wirtualnych ramiona stabilizujące, gotowe do realnego zaistnienia. To właśnie są tajniki naszego zawodu. Przyjmijcie je na wiarę lub zignorujcie, jak wam się podoba; nie mają dla was żadnego znaczenia.
Zbudowanie statku trwa czterdzieści lat. Obecnie funkcjonuje ich dwieście siedemdziesiąt jeden, a nowe wciąż są konstruowane. Stanowią jedyną więź pomiędzy Światami Macierzystymi i ośmiuset dziewięćdziesięcioma ośmioma Koloniami i kolonistami Kolonii. Od początku Służby zaginęły cztery statki — nikt nie wie, co się z nimi stało. Strata statku gwiezdnego jest najgorszą katastrofą, jaką mogę sobie wyobrazić. Ostatni taki przypadek miał miejsce sześćdziesiąt wirtualnych lat temu.
Statek gwiezdny nigdy nie powraca do świata, z którego został odpalony. Galaktyka jest na to zbyt wielka. Przebywa wciąż w podróży i nieustannie dąży przez Kosmos po nieskończonych, otwartych szlakach. Oto, jak wygląda służba w Zaopatrzeniu. Powrót byłby bezcelowy, ponieważ od rozpoczęcia podróży dzielą nas tysiące lat czasu ziemskiego. Żyjemy poza czasem. Musimy, ponieważ nie ma innego wyjścia. To jest nasze brzemię i nasz przywilej. Na tym polega służba.
4. Piątego, wirtualnego dnia podróży poczułem nagle wewnętrzne ukłucie, szarpnięcie, delikatny sygnał, że coś jest nie w porządku. Uczucie to było ledwo zauważalne, prawie niepostrzegalne, jak osypanie się zerodowanych kamyków, które uświadamia istnienie pałaców i wież wielkiego zrujnowanego miasta, leżącego pod wzgórzem, na które się wspinasz. Jeśli nie oczekuje się takich sygnałów, można je przegapić. Ja jednak byłem na nie przygotowany. Pragnąłem ich. Ogarnął mnie przedziwny rodzaj radości, gdy dostrzegłem ten przelotny sygnał zagrożenia. Włączyłem informator i spytałem: — Co to było za drganie na Pokładzie Pasażerskim? Informator pojawił się w moim mózgu natychmiast, ostra szarozielona obecność w otoczce szemrzącej muzyki. — Nie jestem poinformowany o żadnym drganiu, sir. — Był tam jednak wyraźny wstrząs. Właśnie odbieram strumień danych. — Doprawdy, sir? Wypływ danych, sir? — Informator wydawał się skonsternowany, brzmiał nieco protekcjonalnie. Rozśmieszyło mnie to. — Jakie działania mam podjąć, sir? Było to zachęcenie do odwrotu. Informatorem na służbie był Henry Henry 49. Seria Henry przejawia pewien rodzaj wykrętnej niewinności, którą uważałem za obłudną. Są to jednakże bardzo zdolne informatory. Zastanawiałem się więc, czy prawidłowo odczytałem sygnał. Być może zbyt mocno pragnąłem, żeby coś się stało, cokolwiek by to miało być, co potwierdziłoby mój związek ze statkiem. Na pokładzie statku gwiezdnego nigdy się nie ma poczucia ruchu czy jakiejkolwiek aktywności; płyniemy w ciszy wśród ciemności, uwięzieni we własnym oślepiającym świetle. Nic się nie porusza, całe uniwersum wydaje się martwe. Od momentu opuszczenia Kansas Four miałem poczucie osądzającej mnie wielkiej ciszy. Czy w istocie byłem kapitanem tego statku? W’ porządku: niech więc poczuję ciężar odpowiedzialności. Minęliśmy już Ultima Thule i nie było możliwości powrotu. Związani z bryłą światła, jaką był nasz
statek, mkniemy przez Kosmos tydzień po wirtualnym tygodniu, póki nie osiągniemy pierwszego z naszych celów, którym jest Cul–de–Sac w Archipelagu Yainglory koło Spook Clusters. Tu, w otwartej wolnej przestrzeni, musiałem zacząć dowodzić statkiem, by on nie zaczął rządzić mną. — Sir? — zwrócił się do mnie informator. — Rozpocznij odbiór danych — rozkazałem. — Wszystkie wejścia z Pokładu Pasażerskiego z ostatnich trzydziestu minut. Coś tam się poruszyło. Nastąpił przepływ danych. Wiedziałem, że mogę się mylić. Jednak mylić się z przezorności jest, być może, naiwnością, ale nie jest grzechem. Wiedziałem, że na tym etapie podróży wszystko, co powiem czy zrobię, będzie się wydawało załodze „Miecza Oriona” naiwne. Cóż mogłem stracić, zarządzając powtórne sprawdzenie danych? Byłem spragniony niespodzianek. Jakakolwiek nieprawidłowość dostrzeżona przez Henry’ego Henry’ego 49 byłaby dla mnie korzystna, natomiast jej brak nie byłby niczym złym. — Przepraszam, sir — zgłosił się po chwili Henry Henry 49 — żadnego drgnięcia tam nie było. — Może przesadzam, nazywając to drganiem. Może to była jakaś inna anomalia. Co na to powiesz, Henry Henry 49? — Zastanawiałem się, czy nie poniżam się zbytnio, dyskutując w ten sposób z informatorem. — Coś tam jednak wystąpiło. Jestem tego pewien. Oczywiste zakłócenie w przepływie danych. Anomalia, tak. I co teraz, Henry Henry 49? — Tak, sir. — Tak co? — Zapis wykazuje zakłócenie, sir. Pańska uwaga byłą bardzo trafna, sir. — Jedź dalej. — Nie ma powodu do alarmu. Nieznaczny ruch metaboliczny, nic więcej. Jak zmiana pozycji podczas snu. — Ty sukinsynu, co ty wiesz o śnie? — W najwyższym stopniu niezwykle, że zdołał pan dostrzec coś tak nieznacznego. Wyrazy uznania. Wszyscy pasażerowie w porządku, sir. — Bardzo dobrze — powiedziałem. — Wprowadź tę zmianę do logu. — Już wprowadzona, sir — odparł informator. — Czy mogę się odłączyć? — Możesz — zezwoliłem. —Pulsowanie muzyki, sygnalizującej jego obecność, poczęło zanikać i wreszcie ucichło całkowicie. Mogłem wyobrazić sobie wymuszony głupi uśmiech informatora, kiedy cichcem wymykał się w pokrętne głębie neuralnych przewodów statku. Pogardliwy software, nadęty lekceważeniem dla swego pseudoszefa. Biedny kapitan, myślał zapewne, biedny, beznadziejnie głupi chłoptyś z tego kapitana. Pasażer kichnie, a on jest gotów zamknąć wszystkie grodzie. Ostatecznie niech się podśmiewa, pomyślałem. Działałem właściwie i zapis to wykazał.
Może wam się wydawać, że być kapitanem takiego statku, jak „Miecz Oriona”, podczas pierwszej podróży w Kosmos, to ponosić przytłaczającą odpowiedzialność i dźwigać ciężkie brzemię. Tak jest w istocie, ale nie z tych przyczyn, o których myślicie. W rzeczywistości obowiązki kapitana mają najmniejsze znaczenie z wszystkich obowiązków członków załogi. Inni mają ściśle zdefiniowane, zasadnicze dla gładkiego przebiegu podróży, zadania, chociaż statek może — jeśli zachodzi taka konieczność — wygenerować wirtualną wymianę każdego członka załogi i sam właściwie funkcjonować. Rola kapitana jest abstrakcyjna. Jego zadaniem jest być świadkiem podróży, przyswoić ją własnej świadomości, nadać jej spójność i ciągłość przez sprowadzenie jej do szeregu decyzji i właściwych reakcji. W tym sensie kapitan jest bardziej oprogramowaniem: porządkuje to wszystko, co podczas podróży wyrażone jest jako ciągi funkcji linearnych. Jeśli zaniedba odpowiedniego wykonania tych obowiązków, inni będą się temu spokojnie przyglądać, a podróż i tak przebiegnie swoim torem. Tym, co może podczas podróży ulec zniszczeniu, jest właśnie kapitan, a nie podróż. Mój trening przed lotem nie pozostawił1 co do tego żadnych wątpliwości. Podróż będzie trwała bez względu na to, jak kiepski byłby kapitan. Jak wspomniałem, od początku Służby Zaopatrzenia zaginęły cztery statki i nikt nie wie, dlaczego. Nie ma wszakże powodu mniemać, że którakolwiek z tych katastrof nastąpiła z powodu błędów popełnionych przez kapitana. To byłoby niemożliwe. Kapitan jest jedynie środkiem, za pomocą którego działa załoga. To nie kapitan tworzy podróż; to podróż tworzy kapitana.
5. Niespokojny i zmartwiony przemierzałem Oko statku. Pomimo uprzejmych złośliwości Henry’ego Henry’ego 49 byłem przeświadczony, że na pokładzie zdarzyło się — lub zdarzy — coś kłopotliwego. Kiedy dotarłem na poziom Ekranu Zewnętrznego, poczułem, że powtórnie dotknęło mnie coś dziwnego. Było to inne wrażenie niż za pierwszym razem, tym niemniej głęboko niepokojące. — Oko, które leży poniżej Pokładu Skórnego, pomiędzy nim a Pokładem Brzusznym, wypełnione jest ekranami, wyświetlającymi zarówno wszystkie rzeczywiste, jak i pozorne, zewnętrzne i wewnętrzne przejawy życia statku. Podszedłem do wielkiego, ukośnie umieszczonego ekranu, na którym widniał symulacyjny obraz rzeczywistego otoczenia zewnętrznego, i wpatrywałem się w zanikający okrąg punktu przekaźnikowego na Ultima Thule, kiedy znów ogarnęło mnie dziwne uczucie. Podczas gdy poprzednie sygnały były ledwo wyczuwalne, niezmiernie delikatne, ten był podobny do próby wtargnięcia czegoś w moje wnętrze. Niewidoczne palce wydawały się delikatnie muskać mój mózg, badając, czy nie znajdzie się doń wejście. Palce wycofały się; w chwilę później poczułem nagły, kłujący ból w lewej skroni. Zesztywniałem. — Kto to? — Pomóż mi — powiedział bezgłośny głos. Słyszałem różne dziwne opowieści o pasażerskich matrycach, wyzwalających się ze swych
elektrycznych obwodów magazynowych i dryfujących po statku jak duchy poszukujące niestrzeżonego ciała, w które mogłyby wniknąć. Źródłami tych opowieści były całkowicie niewiarygodne, stare kanalie, jak Roacher czy Bulgar. Odrzucałem takie historyjki, traktując je jak bajki, podobnie jak odrzucałem bzdury o ogromnych, mackowatych stworach przemierzających oceany Kosmosu czy o przywołujących i kuszących żeglarzy syrenach o nagich, lśniących piersiach, tańczących wzdłuż linii grawitacyjnych wirujących punktów. A jednak coś czułem! Badające palce, nagły, ostry ból. I poczucie obecności kogoś przestraszonego, przestraszonego ale silnego, silniejszego ode mnie, unoszącego się w zasięgu ręki. — Gdzie jesteś? Brak odpowiedzi. Cokolwiek to było, jeśli w ogóle było to cokolwiek, wymknęło się i skryło po tym jednym ukradkowym sztychu. Ale czy rzeczywiście zniknęło? — Wciąż gdzieś tu jesteś — powiedziałem. — Wiem, że jesteś. Cisza. Bezruch. — Prosiłeś o pomoc. Dlaczego zniknąłeś tak szybko? Brak odpowiedzi. Poczułem wzrastającą złość. — — Kimkolwiek jesteś. Czymkolwiek. Przemów. Nic. Cisza. Czy mi się to wszystko wydawało? Te próby, ten bezgłośny głos? Nie. Nie. Byłem pewien, że istnieje coś niewidzialnego i nierzeczywistego, krążącego wokół mnie. Rozwścieczała mnie niemożność nawiązania kontaktu z tym czymś, naigrywanie się ze mnie w ten sposób, drwienie ze mnie. To jest mój statek, pomyślałem. Nie życzę, sobie duchów na pokładzie mojego statku. — Możesz być wykryty — powiedziałem. — Możesz zostać uwięziony. Możesz być zlikwidowany. Kiedy tak stałem, sypiąc z bezsilności pogróżkami, wydawało mi się, że znów poczułem to samo dotknięcie w mózgu, tym razem delikatniejsze, smutne i przepraszające. Być może sam je spowodowałem. Być może sprowokowałem reakcję wsteczną. Trwało to jednak tylko ułamek chwili, jeżeli w ogóle się zdarzyło — i byłem znów samotny. Samotność ta była rzeczywista, całkowita i niewątpliwa. Stałem, trzymając się kurczowo barierki ekranu, pochylony ku błyszczącej połyskliwie czerni, kołysany zawrotami głowy, tak jakbym został wypchnięty przez burtę statku w przestrzeń. — Kapitanie? Był to głos Henryego Henry’ego 49, dochodzący mnie gdzieś z tyłu.
— A czy tym razem coś poczułeś? — spytałem. Informator zignorował moje pytanie. — Są kłopoty na Pokładzie Pasażerskim. Alarm załogi. Przyjdzie pan? — Podstaw mi skuter tranzytowy — poleciłem. — Zaraz tam będę. Światła poczęły migać w powietrzu — żółte, niebieskie, zielone. Wnętrze statku jest rozległym, nie przepuszczającym światła, labiryntem, po którym trudno jest się poruszać bez pomocy informatora. Henry Henry 49 wyznaczył optymalną drogę po krzywej Oka w kierunku korpusu statku i stamtąd wzdłuż obrzeża burty zawietrznej do windy, prowadzącej w dół, w kierunku Pokładu Pasażerskiego. Wsiadłem do poduszkowatego skutera ustawionego przy światłach. Droga nie trwała dłużej niż piętnaście minut. Bez pomocy potrzebowałbym tygodnia. Pokład Pasażerski jest odbijającym dźwięki pomieszczeniem, wypełnionym setkami, czasem nawet tysiącami zamkniętych pomieszczeń ustawionych w szeregach, w każdym po trzy. Tu właśnie śpi nasze żywe cargo do chwili, kiedy przybędziemy, by je zdekantować. Rozmieszczone wszędzie urządzenia szumią i mruczą, pieszcząc trwające w stanie przejściowym ciała. W dalszej części mrocznego pomieszczenia znajdują się pasażerowie innego rodzaju — pajęcza sieć przewodów sensorycznych, zawierających tysiące bezcielesnych matryc. Są to tysiące kolonistów, którzy pozostawili swoje ciała, wybierając się w przestrzeń. Jest to ciemne i zakazane miejsce, słabo rozświetlone cicho wirującymi kometami, które krążą wysoko, emitując czerwone i zielone iskry.
Kłopoty wystąpiły w obszarze stanu przejściowego. Było już tam pięciu najstarszych członków załogi: Katkat, Dismas, Rio de Rio, Gavotte, Roacher. Widząc ich zgromadzonych razem, zrozumiałem, że sprawa jest poważna. W przepastnych głębiach statku poruszamy się po odległych od siebie orbitach; spotkanie się trzech członków załogi w tym samym miesiącu wirtualnym jest czymś niezwykłym. Teraz było ich pięciu. Wyczuwałem łączącą ich przygniatającą więź. Każdy z nich żeglował po morzach Kosmosu więcej lat, niż ja sobie liczyłem. Przebyli razem co najmniej tuzin podróży, tworząc zgrany zespół. Byłem wśród nich obcy, nie znany, nie wypróbowany, nie zauważany, mało znaczący. Roacher już zdołał był zaczepić mnie za moją łagodność, przez którą — jak sądziłem — rozumiał niezdolność do stanowczego działania. Wydawało mi się, że się myli. Ale, być może, znał mnie lepiej, niż ja sam siebie.
Odstąpili na bok, tworząc między sobą przejście. Gavotte, ciężki mężczyzna o potężnych ramionach i zaskakująco delikatnym i starannym sposobie bycia, wskazał otwartymi dłońmi: Tu, kapitanie, widzi pan, widzi pan? Ujrzałem kłęby zielonkawego dymu, wydobywające się z pomieszczenia dla pasażerów oraz półotwarte szklane drzwi, pęknięte na całej długości i oszronione z powodu różnic temperatur. Słyszałem jednostajne i posępne kapanie. Błękitna ciecz ściekała grubymi kroplami z rozerwanego
przewodu. Wewnątrz pomieszczenia widniała blada, naga postać mężczyzny z szeroko otwartymi oczami i ustami rozwartymi w bezgłośnym krzyku. Jego lewa ręka była uniesiona, pięść zaciśnięta. Wyglądał jak posąg boleści i udręczenia. Opodal stał sprzęt do demontażu. Kiedy tylko wydam polecenie, nieszczęsny pasażer zostanie rozmontowany, a wszystkie jego użyteczne organy — zmagazynowane. — Czy on jest nie do odzyskania? — spytałem. — Niech pan spojrzy — odpowiedział Katkat, wskazując pisaki urządzeń kontrolnych. — Wszystkie wykresy skierowane były w dół. — Mamy już dziewiętnaście procent degradacji i posuwa się dalej. Czy mamy przystąpić do rozmontowywania? — Zaczynajcie— odpowiedziałem. — Wydaję zezwolenie. Lasery błysnęły i rozpoczęły pracę. Ukazały się poszczególne organy, lśniące i wilgotne. Spiralne metalowe ramiona urządzeń demontażowych podnosiły się i opadały, przenosząc organy nie nadające się do naprawy i wrzucając ja do pojemnika. Podobnie jak maszyny pracowali ludzie koło nich zgromadzeni, usiłując zamknąć uszkodzone pomieszczenie, podwiązując pozrywane przewody kroplówek i urządzeń chłodniczych. Zapytałem Dismasa, co się stało. Był on konserwatorem tego sektora, odpowiedzialnym za utrzymanie we właściwej formie pasażerów w stanie przejściowym. Miał szczerą i dobroduszną twarz, ale sympatycznemu zarysowi ust i policzków zdumiewająco przeczył wyraz bladych i pochmurnych oczu. Powiedział, że pracował w niższych częściach pokładu, wykonując rutynowe czynności przy pasażerach zdążających do Strappado, kiedy odczuł nagle, że coś jest nie w porządku, szybkie ukłucie, znaczące, że coś jest nie tak. — Ja też odniosłem takie wrażenie — powiedziałem. — Kiedy to się stało? — Może pół godziny temu. Nie zrobiłem z tego żadnej notatki. Myślałem, że to coś w moim brzuchu. Mówi pan, że też pan to czuł? Skinąłem głową. — Tylko ukłucie. Jest w zapisie. Słyszałem odległą muzykę Henry’ego Henry’ego 49. Być może informator usiłował przeprosić mnie za uprzednie powątpiewanie. — Co było dalej? — spytałem. — Wróciłem do pracy. Po pięciu, może dziesięciu minutach poczułem następny, silniejszy wstrząs. — Dotknął głowy na skroni, pokazując miejsce. — Poszły czujniki, pękło szkło. Przybiegłem i zobaczyłem tego pasażera do Cul–de–Sac w konwulsjach. Wyrywającego się z umocowań, miotającego się. Uwolnił się ze wszystkiego, trzasnął w szybę, stłukł ją. Bardzo szybka śmierć.
— Wtargnięcie matrycy — orzekł Roacher. Skóra na mojej głowie napięła się. — Opowiedz mi o tym — zwróciłem się do niego. Wzruszył ramionami. — Co pewien czas ktoś w obwodach magazynu czuje się przez chwilę niczym nie skrępowany, znajduje drogę na zewnątrz i rozpoczyna włóczęgę po statku, szukając ciała, do którego mógłby się .podłączyć. One tak zawsze robią, te matryce. Podłączyć się do mnie, do Katkata, nawet do pana, kapitanie. Ktokolwiek jest pod ręką, byle tylko znowu poczuć na sobie cielesną powłokę. Podłączenie do tego tu faceta — i klops. Błądzące palce, tak. Bezgłośny głos. Pomóż mi. — Nigdy nie słyszałem o kimś, kto by się podłączył do pasażera w stanie przejściowym — rzekł powątpiewająco Dismas. — A czemu by nie? — rzucił Roacher. — Cóż z tego za pożytek? Tak czy owak, jesteś związany z magazynem. Zamrożenie nie jest o wiele lepsze od pozostawania matrycą. — Pięć do dwóch, że było to wtargnięcie matrycy — zaproponował Roacher, wściekle patrząc na Dismasa. — Stoi — zgodził się Dismas. Gavotte roześmiał się i też przystąpił do zakładu. Również pokręcany mały Katkat wziął udział w grze, stojąc po przeciwnej stronie. Rio de Rio, który nie przemówił do nikogo ani słowa podczas ostatnich sześciu podróży, parsknął i wykonał obsceniczny gest w kierunku obu stron. Czułem się jak bezczynny obserwator. Aby odzyskać przynajmniej pozór dowodzenia, powiedziałem: — Jeśli nastąpiło zaginięcie matrycy, będzie odnotowane podczas inwentaryzacji cargo. Dismas sprawdzi to u informatora służbowego i zda mi raport. Katkat i Gavotte, sprzątnijcie ten cały bałagan i zapieczętujcie wszystko w pomieszczeniu. Później chcę mieć raport w logu, kopia dla mnie. Będę w mojej kabinie. Następne instrukcje później. Zaginiona matryca, jeżeli to właśnie z tym mamy tu do czynienia, będzie zidentyfikowana, zlokalizowana i odzyskana. Roacher wyszczerzył do mnie zęby. Wydawało się, że ma zamiar złożyć serię ukłonów. Odwróciłem się, wsiadłem do skutera i ruszyłem śladami żółtych, niebieskich i zielonych świateł, przez labirynt pokładów w kierunku Oka. Kiedy tylko wszedłem do kabiny, coś dotknęło mojego mózgu i niesłyszalny głos powiedział:
— Pomóż mi, proszę.
6. Starannie zamknąłem za sobą drzwi i przykręciłem zasuwkę, ładując ekrany odosobnienia. Kabina kapitańska na statku Megaspore jest światem samym w sobie, pogodnym, prywatnym i pojemnym. Spiralnie skręcone galaktyki obracały się i iskrzyły na ścianach. Miałem tu potok, jezioro, za nim — srebrzysty wodospad. Powietrze było miękkie i migocące. Dotknięciem dłoni mogłem włączyć światło, muzykę, zapach, kolor, wydobywające się z jednego z tysiąca ukrytych w ścianach kabiny otworów. Mogłem również zmienić ściany na przezroczyste, pozwalając przepływać wzdłuż nich świetlistym wspaniałościom kosmicznej przestrzeni. Gdy tylko wygodnie się zainstalowałem, chroniony i odizolowany, powiedziałem: — W porządku. Czym jesteś? — Obiecujesz, że nie zdradzisz mnie przed kapitanem? — Niczego nie obiecuję.
— Ale pomożesz mi? — Głos wydawał się jednocześnie przestraszony i nalegający, natarczywy i bezbronny.
— Jak mogę ci obiecać? Nie dajesz mi nic, na czym mógłbym się oprzeć. — Wszystko ci opowiem. Ale najpierw musisz mi obiecać, że nie zawiadomisz kapitana. Zastanawiałem się przez chwilę i wybrałem drogę bezpośrednią. — To ja jestem kapitanem — powiedziałem. — Nie! — Czy widzisz to miejsce? Myślisz, że co to jest? Pomieszczenie załogowe? Pomywalnia? Czułem wznoszące się i opadające fale strachu, płynące od mojego niewidzialnego towarzysza. A potem nic. Czyżby odszedł? Moja szczerość była więc błędem. Fantom powinien był zostać uwięziony, odesłany, być może nawet zniszczony, zanim narobi jeszcze większych szkód. Powinienem był być bardziej ostrożny i przewidujący, że — jeżeli się wymknie — będę tego żałował i w inny sposób; odczuwałem bowiem szczególną przyjemność, mogąc rozmawiać z kimś — czymś — kto nie był ani członkiem mojej załogi, ani wszechmocną i nadętą sztuczną inteligencją. — Czy ciągle jeszcze tu jesteś? — spytałem po chwili.
Cisza. Odeszło, pomyślałem. Przelatuje teraz przez „Miecz Oriona” jak hulający wiatr. Prawdopodobnie jest już gdzieś w odległych głębinach statku. I nagle, jak gdyby w ogóle nie było przerwy w rozmowie, usłyszałem: — Nie mogę w to uwierzyć. Ze wszystkich miejsc, w jakie by się można udać, trafić akurat do kapitańskiej kabiny! — Istotnie. Następna pauza. — Wyglądasz młodo, jak na kapitana. — Lepiej uważaj — ostrzegłem. — Niczego nie chcę przez to powiedzieć, kapitanie — i z pewną zuchwałością i wyzwaniem, połączonymi z niepewnością i lękiem, poprawił się: — panie kapitanie.
Patrząc na sufit, gdzie błyszczące węzły rezonatora migotały w górę i w dół widma jak zniewolone światła, miotające się od złącza do złącza, wzdłuż kabli iluminatora, ścigałem wzrokiem ich pulsowanie jak mikroskopijne elektromagnetyczne ślady. Niczego tam jednak nie było.
Wyobraziłem sobie sieć niewyczuwalnych sił, tańczący błędny ognik, fruwający bezładnie po kabinie, przysiadający to na moim ramieniu, to na wyposażeniu pomieszczenia, to znów wypełniający sobą całą przestrzeń; zjawiskowy powietrzny duszek, rozigrany i kapryśny. Dziwne, że nie tylko się nie bałem, ale czułem się doń silnie przywiązany. Było coś niezwykle pociągającego w tym wibrującym elfie, tak ożywionym sprzecznościami. A jednak spowodował on śmierć jednego z moich pasażerów. — No, cóż — odezwałem się — jest ci tu bezpiecznie. Kiedy jednak zdecydujesz się powiedzieć mi, czym jesteś? — Czyż to nie oczywiste? Jestem matrycą. — Mów dalej. — Wolną matrycą, błąkającą się matrycą. Matrycą, która znalazła się w poważnych kłopotach. Mam wrażenie, że kogoś poturbowałam. Może nawet zabiłam. — Któregoś z pasażerów? — spytałem.
— A więc wiesz? — Tak, mamy martwego pasażera. Nie byliśmy pewni, co się stało. — To nie moja wina. To był wypadek. — Niewykluczone — odparłem. — Opowiedz mi o tym. Opowiedz mi o wszystkim. — Czy mogę ci zaufać? — Bardziej, niż komukolwiek innemu na statku. — Ale ty jesteś kapitanem. — Właśnie dlatego.
7. Miała na imię Leeleaine, ale chciała, żebym mówił do niej Vox. Powiedziała, że to znaczy „głos” w jednym z tych starych języków Ziemi. Miała siedemnaście lat, pochodziła z Jaana Head, która jest wyspą na Zachodnim Palabarze, na Kansas Four. Jej ojciec był hodowcą szkła, matka obsługiwała dziurę grawitacyjną; miała pięciu braci i trzy siostry, wszyscy starsi od niej. — Czy wiesz, co to znaczy, kapitanie, być najmłodszą z dziewięciorga rodzeństwa? Mając rodziców pracujących przez cały czas, a rodziców zastępczych również zajętych? Czy możesz to sobie wyobrazić? Dorastanie na Kansas Four, gdzie pomiędzy miastami są tysiące kilometrów, a nie mieszka się nawet w mieście, tylko na wyspie?
— Coś o tym wiem — odrzekłem.
— Czy też jesteś z Kansas Four? — Nie — odpowiedziałem — nie z Kansas Four, ale z miejsca bardzo podobnego, jak mi się wydaje. Opowiadała o trudnym, nieuporządkowanym dzieciństwie, pełnym samotności i zła. Kansas Four, jak słyszałem, jest pięknym światem, jeśli ma się skłonności do odnajdywania w światach piękna, dzikim i wspaniałym miejscem, gdzie niebo jest szkarłatne, a nagie bazaltowe skały wyrastają na wschodzie jak majestatyczna czarna ściana. W ujęciu Vox był on jednak brudny, ponury i niegościnny. Było to dla niej pozbawione miłości miejsce, w którym toczyła pozbawione miłości życie. Opowiadała mi jeszcze o bladofioletowych morzach, rozjarzonych połyskującymi żółtawo rybami, o drzewach wybuchających kaskadami purpurowych liści w okresach kwitnienia i o ciepłych deszczach, śpiewających w powietrzu jak harfy. Nie przebywałem tak długo w Kosmosie, by zapomnieć o
pięknie mórz, drzew czy deszczów. Teraz jednak były dla mnie pustymi słowami. Vox tak znienawidziła swoje życie na Kansas Four, że pragnęła opuścić nie tylko ojczysty świat, ale i własne ciało. W tym miejscu byliśmy ze sobą zgodni; ja również porzuciłem mój świat i uprzednie życie, jeśli nawet nie moje rzeczywiste ciało. Ale w zamian wybrałem życie w Kosmosie — i Służbę. Vox natomiast dobrowolnie zdecydowała się zamienić jedną nędzną, lądową egzystencję na inną. — Wreszcie nadszedł dzień — ciągnęła — kiedy nie mogłam już tego wszystkiego wytrzymać. Byłam zrozpaczona i pusta wewnętrznie: kiedy myślałam o następnych dwustu czy więcej latach takiego życia, miałam ochotę wyrywać skaliste wzgórza i ciskać nimi, czy dostać się do sondy mojej matki i poprowadzić ją na samo dno morza. Sporządziłam listę sposobów, w jakie mogłabym odebrać sobie życie. Wiedziałam jednak, że nie mogę tego zrobić, w żaden sposób. Nie chciałam jednak tak żyć. — Tego samego dnia — mówiła dalej — z Cul–de–Sac do Kansas Four nadeszło zapotrzebowanie na dusze. Tysiąc opuszczonych ciał czekało tam na wypełnienie ich matrycami dusz. Bez chwili wahania umieściłam swoje imię na liście. Między światami istnieje stała migracja dusz. Podczas każdej podróży przewoziłem ich tysiące, przepełnionych nadzieją i gotowych do zamieszkania w nowych ciałach na obcych planetach. Każdy świat dysponuje zapasem ciał, czekających na wymianę duszy. Większość z nich była ofiarami nagłych wypadków. Życie na lądach jest pełne ryzyka, a śmierć czai się wszędzie. Regenerowanie i naprawianie ciał nie stanowi, co prawda, żadnego problemu, ale odzyskanie dusz, które je opuściły, nie jest możliwe. Tak więc opróżnione ciała tych, którzy utonęli, wypadli z pojazdów, zostali śmiertelnie ukąszeni przez owady czy też ugodzeni podczas pracy spadającymi gałęziami — są gromadzone i starannie sprawdzane. Jeżeli nie nadają się do naprawy, są demontowane, a ich użyteczne organy i narządy przechowywane w celu zainstalowania u innych. W przypadku jednak, kiedy ciała mogą być złożone powtórnie — są składowane w komorach magazynowych, dopóki nie znajdzie się dla nich nowych dusz. W końcu istnieją ci, którzy dobrowolnie opuszczają swoje ciała — może dlatego, iż są nimi znużeni, czy też znużeni światami macierzystymi, czy też po prostu chcą się przenieść gdzie indziej. To oni właśnie zapisują się do wypełnienia czekających w odległych światach ciał, podczas gdy inni wnikają w ciała przez nich opuszczone. Najtańszym sposobem podróżowania pomiędzy światami jest oddanie do dyspozycji własnego ciała i przelot w formie matrycy. Zamienia się w ten sposób życie nieciekawe na życie nieznane. To właśnie zrobiła Vox. W bólu i rozpaczy zgodziła się na to, by jej esencja, wszystko to, o czym kiedykolwiek wiedziała, co czuła, widziała, o czym marzyła, myślała czy śniła, zostało przetworzone w sieć impulsów elektrycznych, które „Miecz Oriona” przewiezie z Kansas Four do Cul–de–Sac. Leżało tam nowe, zarezerwowane dla niej ciało. Jej własne, puste i zbyteczne, pozostanie w oczekiwaniu na Kansas Four. Któregoś dnia stanie się, być może, domem dla jakiejś wędrującej duszy z innego świata czy też — jeśli nie będzie na nie zapotrzebowania — może zostać rozmontowane, a jego części przeznaczone do innego użytku. Vox nigdy się o tym nie dowie; Vox nigdy nie będzie to obchodziło.
— Mogę zrozumieć zamianę nieszczęśliwego życia na szansę życia szczęśliwego — powiedziałem — ale dlaczego uwalniać się na statku? Jakiemu celowi miałoby to służyć? Czemu nie zaczekać do momentu osiągnięcia Cul–de–Sac? — Ponieważ to była tortura — odrzekła. — Tortura? Co takiego było torturą? — Życie w postaci matrycy. — Roześmiała się gorzko. — Życie? To było gorsze od śmierci! — Opowiedz mi o tym. — Ty nigdy nie byłeś matrycą? — Nie — odpowiedziałem. — Wybrałem inny sposób ratunku. — A więc nie wiesz. Nie możesz wiedzieć. Dowodzisz statkiem pełnym matryc w obwodach magazynowych, ale kompletnie ich nie rozumiesz. Wyobraź sobie więc swędzenie karku, kapitanie. Nie masz jednak ręki, by się podrapać. Zaczyna cię swędzieć udo. Pierś. Kładziesz się, czując wszędzie swędzenie. I nie możesz się podrapać. Czy teraz mnie rozumiesz? — Jak matryca może odczuwać swędzenie? Jest przecież tylko szablonem elektrycznych… — Och, jesteś niemożliwy! Jesteś głupi! — Nie mówię przecież o rzeczywistym, dosłownym swędzeniu. Daję tylko przykład, ponieważ inaczej nigdy nie zrozumiałbyś rzeczywistej sytuacji. Wyobraź sobie: przebywasz w obwodzie magazynowym; wszystko, czym jesteś, to elektryczność. I rzeczywiście — mózg jest elektrycznością. Ale przywykło się do posiadania ciała. Ciało doznaje rozmaitych wrażeń. Ciało ma uczucia. Pamięta się je. Jest się więźniem. Więzień doskonale pamięta wrażenia, jakie niegdyś były dlań oczywiste. Oddałoby się wszystko, aby poczuć znów wiatr we włosach, smak zimnego mleka, zapach kwiatów. Nawet ból skaleczonego palca. Słony smak własnej krwi, kiedy się poliże skaleczenie. Wszystko. Znienawidziłam własne ciało, rozumiesz? Nie byłam w stanie dłużej czekać na uwolnienie z niego. Ale kiedy to nadeszło, zaczęło mi brakować wszystkich jego doznań. Brakowało mi uciskającej mnie cielesnej powłoki, która przywiązywała mnie do ziemi, powłoki usianej nerwami, powłoki zdolnej odczuwać przyjemność. Lub ból. — Rozumiem — odparłem i pomyślałem, że rzeczywiście rozumiem. — Ale przecież podróż do Cul–de–Sac jest krótka. Kilka wirtualnych tygodni i będziesz tam, poza obwodem, w swoim nowym ciele i… — Tygodnie? Pomyśl o tym swędzeniu w karku. Swędzącym miejscu, w które nie można się podrapać. Myślisz, że jak długo mógłbyś wytrzymać, leżąc tu i czując to swędzenie? Pięć minut? Godzinę? Tygodnie? Wydawało mi się, że niepodrapane swędzenie samo zanika, być może w ciągu minut. Ale to mnie się tylko tak wydawało. Nie byłem Vox; nie byłem matrycą przechowywaną w obwodzie. — Tak więc uwolniłaś się. Jak? — spytałem.
— To nie było takie trudne. Nie miałam niczego innego do roboty, jak tylko myśleć o tym. Dostosowujesz się po prostu do polaryzacji obwodu. Stanowisz również matrycę, elektryczny wzorzec, utrzymujący cię w punkcie przecięcia się pasm. Jest to tak, jakby się było związanym, a później wyzwoliło się z więzów. A potem można już iść, dokąd się chce. Podłączasz się do któregokolwiek bioprocesora na pokładzie i czerpiesz z niego energię, zamiast z obwodu magazynowego, i właśnie ona pozwala funkcjonować. Mogę teraz przemieszczać się po całym statku z szybkością światła. Dokądkolwiek. Trwa to tyle, co mrugnięcie powiekami. Byłam już wszędzie: na dziobie i na maszcie, wędrowałam po niższych poziomach, kajutach załogi, pomieszczeniach cargo; byłam też blisko czegoś, co jest położone na zewnątrz, ale nie jest całkiem realne, jeśli wiesz, co mam na myśli. Czegoś, co przypomina kołysankę otaczających cię fal prawdopodobieństwa. To tak, jak być duchem. To jednak niczego nie rozwiązuje. Rozumie pan? Tortura trwa dalej. Chciałoby się czuć, ale nie można; znów tworzyć całość, mieć zmysły, odbierać wrażenia zakończeniami nerwów. Właśnie dlatego usiłowałam przedostać się do tego pasażera. Ale on mnie nie wpuścił. Zacząłem w końcu rozumieć. Nie wszyscy podróżują w światach Kosmosu w formie matryc. Zazwyczaj każdy, kogo na to stać, zabiera swoje ciało ze sobą. Stosunkowo jednak niewielu może sobie na to pozwolić. Ci podróżują w stanie przejściowym, w najgłębszym ze snów. Z reguły nie wozimy na statkach Służby pasażerów żywych — za żadną cenę. Byliby dla nas niezmiernie kłopotliwi, wtykając nos tu i tam, zadając setki pytań i wymagając, żeby ich obsługiwać i niemal przewijać. Zakłócaliby spokój podróży. A tak, skryci głęboko w zamkniętych magazynach, przesypiają spokojnie całą podróż, ze wstrzymanymi wszystkimi procesami życiowymi, śmierć–w–życiu, stan, z którego wychodzą dopiero po przybyciu na miejsce przeznaczenia. Natomiast biedna Vox, uwolniona z więziennego magazynowego obwodu i spragniona bodźców zewnętrznych, usiłowała wślizgnąć się do ciała pasażera… Słuchałem, przerażony i przygnębiony, opowiadania o jej koszmarnej odysei przez statek. Rozpoczęła ją, wyłączając się z obwodu: było to owo dziwne uczucie, piknięcie, szarpnięcie na progu mojej świadomości. Jej pierwsze chwile na wolności pełne były radości i ożywienia. Potem jednak nadeszła świadomość, że w istocie nic się nie zmieniło. Była wprawdzie wolna, ale wciąż bezcielesna, sfrustrowana tą bezcielesnością, tęskniąca za dotknięciem. Ten rodzaj cierpienia był, być może, powszechny wśród matryc; może to właśnie on powodował, że — tak w przeszłości, jak i teraz — wyzwalały się one jak Vox, błąkając się po statku jak złe i kłopotliwe duchy. Tak przecież powiedział Roacher. Co pewien czas ktoś w obwodach magazynu czuje się przez chwilę niczym nie skrępowany, znajduje drogę na zewnątrz i rozpoczyna włóczęgę po statku, szukając ciała, do którego mógłby się podłączyć. One tak zawsze robią. Podłączyć się do mnie, do Katkata, nawet do pana, kapitanie. Ktokolwiek jest pod ręką, byle tylko znowu poczuć na sobie cielesną powłokę. Tak. Potem nastąpiło silniejsze szarpnięcie, które odczuł również Dismas, kiedy Vox, wybrawszy przypadkowego pasażera, nagle, impulsywnie, wślizgnęła się do jego mózgu. Natychmiast zauważyła pomyłkę. Pasażer, zagubiony w snach, jeżeli przytrafiają się one pasażerom w stanie przejściowym, zareagował na jej wtargnięcie dzikim przerażeniem. Rzucały nim konwulsje; zerwał się, demolując
urządzenia podtrzymujące jego procesy życiowe, desperacko usiłując wyrzucić demona, który weń przeniknął. Podczas tej bezładnej walki rozbił ściany pomieszczenia — i umarł. Vox pierzchnęła przerażona, powodując alarm załogi, napotkała mnie, stojącego przy ekranie Oka i dokonała gwałtownej próby wejścia do mojego mózgu. Ale właśnie wtedy śmierć pasażera zarejestrowały czujniki Henry’ego Henry’ego 49 i kiedy informator skontaktował się ze mną, by donieść o alarmie, Vox uciekła znowu, krążąc żałośnie, dopóki nie wróciłem do kabiny. Powiedziała, że nie miała zamiaru zabić pasażera. Było jej przykro, że umarł. Odczuwała teraz zakłopotanie i strach — lecz nie winę. Odrzucała ją niemal prowokująco. Umarł? No to umarł. To bardzo przykre. Ale skąd mogła wiedzieć, że to się może zdarzyć? Szukała przecież tylko ciała, w którym mogłaby się ukryć. Słysząc od niej to wszystko, odbierałem ją jako kogoś całkowicie się ode mnie różniącego, kogoś zmiennego, chwiejnego, być może nawet gwałtownego. A jednak czułem z nią dziwne pokrewieństwo, nawet tożsamość. Tak, jakbyśmy byli dwiema częściami tego samego ducha; lub nawet — ona i ja — jednym i tym samym. Nie byłem w stanie tego zrozumieć. — I co teraz? — zapytałem. — Powiedziałaś, że potrzebujesz pomocy. Jakiej? — Wpuść mnie do środka. — Ukryj mnie. W sobie. Jeżeli oni mnie znajdą, zlikwidują mnie. Sam powiedziałeś, że może być tak, że zostanę odszukana, zamknięta, zlikwidowana. To się nie zdarzy, jeśli mnie ochronisz. — Jestem kapitanem — powiedziałem, zdumiony. — Tak. — Jak więc mogę… — Wszyscy będą mnie szukać. Informatory, załoga. Przeraża ich świadomość, że jedna z matryc jest na wolności. Będą chcieli mnie zniszczyć. Jeśli jednak mnie nie znajdą, zaczną powoli zapominać. Pomyślą, że uciekłam w przestrzeń, czy coś w tym rodzaju. A jeżeli będę podłączona w ciebie, nikt nie będzie mógł mnie znaleźć. — Odpowiadam za… — Proszę — powiedziała. — Może mogłabym się zwrócić do kogoś innego. Ale czuję, że ty jesteś mi najbliższy. Proszę. Proszę. — Najbliższy? — Nie jesteś szczęśliwy. Nigdzie nie przynależysz. Ani tu, ani nigdzie. Nie pasujesz, dokładnie tak, jak ja na Kansas Four. Poczułam to, kiedy po raz pierwszy dotknęłam twojego mózgu. Jesteś nowym kapitanem, czyż nie? A inni na pokładzie tylko ci utrudniają. Dlaczego masz się troszczyć o nich? Mnie uratuj. Mamy ze sobą więcej wspólnego, niż ty z nimi. Proszę… Po prostu nie możesz im pozwolić mnie zlikwidować. Jestem młoda. Nie chciałam nikogo skrzywdzić. Wszystko, czego chcę, to dostać się do Cul–de–Sac i być zamontowaną w ciele, które tam na mnie czeka. Zacząć nowe życie, wszystko po raz pierwszy. Pomożesz mi?
— Po co pytasz o zgodę? Możesz przecież włączyć się we mnie, kiedy tylko zechcesz. — Tamten umarł? — odpowiedziała. — Był w stanie przejściowym. Nie twoje wtargnięcie go zabiło, a zaskoczenie i przerażenie. Sam się zabił, miotając się wokoło i niszcząc pomieszczenie. — Nawet jeżeli tak było — odparła Vox — to nie chciałabym jeszcze raz próbować w ten sposób, jak nieproszony gość. Musisz się zdecydować, czy wpuścisz mnie, czy mam odejść. Milczałem. — Pomożesz mi? — spytała jeszcze raz. — Wejdź — odrzekłem.
8. Nie różniło się to od jakiegokolwiek innego połączenia: elektrochemiczna więź mózg—mózg, sprzężenie za pomocą wszczepionego u nasady mojego kręgosłupa gniazdka. Jedna z tych rzeczy, którą może zrobić dwoje ludzi, chcących stworzyć łączność duchową. Była tylko jedna różnica — nie używaliśmy kontaktu. Ominęliśmy całą zawiłą procedurę sprawdzania szerokości pasm i różnic potencjałów oraz wybierania właściwego przetwornika. Vox mogła to wszystko zastąpić prostym dobraniem wytworzonych potencjałów. Poczułem nagłe, ostre szarpnięcie — a potem była już ze mną. — Oddychaj — poprosiła. — Naprawdę głęboko oddychaj. Wypełnij płuca. Złóż ręce. Dotknij policzków. Podrap się za lewym uchem. Proszę. Proszę. Tak długo niczego nie czułam. Jej głos brzmiał tak samo, jak przedtem, równocześnie realny i nierzeczywisty. Był niematerialny, pozbawiony gęstości barwy, jak gdyby nie został wytworzony wibracją strun głosowych, poruszanych słupem powietrza. Był jednak czysty, pewny, w jakiś zasadniczy sposób materialny, prawdziwy głos pod każdym względem, z wyjątkiem tego, iż brak było wydającej go osoby. Wydawało mi się, że kiedy Vox była na zewnątrz, musiała przedłużać swoje pasma aż do mojego systemu nerwowego, aby go w jakiś sposób pobudzić. Teraz było to zbędne. Ciągle jednak odbierałem jej głos tak, jakby powstawał na zewnątrz mnie, chociaż przecież rezydowała już we mnie. Miała mnóstwo wymagań. — Napij się wody — nalegała. — Zjedz coś. Czy możesz chrupnąć stawami palców? Zrób to, och, zrób to! Włóż ręce między kolana i ściśnij. Tyle rzeczy chciałam czuć! Czy masz tu muzykę? Możesz mi coś puścić? Coś głośnego, z prawdziwym czadem. Robiłem wszystko, co chciała. Stopniowo stawała się spokojniejsza. Ja sam byłem dziwnie spokojny. Nie uświadamiałem sobie jej obecności we mnie, nie czułem żadnego obcego ciśnienia w czaszce, mrowienia wzdłuż kręgosłupa. Jej strumień świadomości nie
łączył się z moim. Wydawało się, że nie miała żadnego sposobu kontrolowania ruchów i reakcji mojego ciała. W tym zakresie nasz kontakt był mniej intymny, niż na ogół bywa zwykła ludzka łączność duchowa. Jak miałem się wkrótce dowiedzieć, był to jej wybór. Nie mogliśmy jednak pozostać w takim rozdzieleniu przez dłuższy czas. — Czy teraz jest ci lepiej? — spytałem. — Myślałam, że oszaleję, jeśli nie zacznę szybko znów czego odczuwać. — Czy teraz wszystko czujesz? — Tak poprzez ciebie. Czegokolwiek dotykasz, ja też dotykam. — Wiesz, że nie mogę cię długo ukrywać. Odbiorą mi komendę, jeśli mnie złapią na udzielaniu pomocy uciekinierowi. Albo gorzej. — Nie będziesz musiał do mnie głośno mówić. — Nie rozumiem. — Po prostu wysyłaj myśli. Mamy teraz przecież ten sam system nerwowy. — Możesz odczytywać moje myśli? — spytałem, ciągle głośno. — Nie dosłownie. Nie jestem podłączona do centrów wyższych czynności mózgowych, tylko do nerwowych przewodów ruchowych, do całego systemu odbioru sygnałów. I chwytam sygnały preartykulacyjne. Wiesz, na czym to polega? Słyszę twoje myśli, jeśli ty tego chcesz. To jest tak, jak łączność duchowa. Czy miałeś kiedyś taką łączność? — Od czasu do czasu. — Więc wiesz. Musisz tylko otworzyć dla mnie swój kanał. Nie możesz przecież krążyć po statku, głośno mówiąc do kogoś niewidzialnego. Tylko wysyłaj. To nietrudne. — Tak, jak teraz? — spytałem wizualizując strumień informacji werbalnych, przechodzący przez kanały mojego mózgu. — Widzisz, jakie to łatwe? — Nawet i w ten sposób — powiedziałem — nie będziesz mogła długo ze mną zostać. Musisz to zrozumieć. Roześmiała się. Był to bezgłośny, ale oczywisty śmiech. — To zabrzmiało tak poważnie! Założę się, że jesteś wciąż zaskoczony, przede wszystkim tym, że pozwoliłeś mi wejść.
— Oczywiście, że jestem. Myślałaś, że cię wpuszczę? — Pewnie, że tak. Od pierwszej chwili. Jesteś z gruntu dobry.
— Doprawdy?
— Naturalnie. Po prostu powinieneś sobie tylko na to pozwolić — znów ten bezgłośny śmiech. — Nawet nie wiem, jak masz na imię. Jestem w środku twojej głowy i nie znam twojego imienia. — Adam. — To ładne imię. Czy to imię ziemskie? — Tak, stare, ziemskie imię. Bardzo stare. — I pochodzisz z Ziemi? — Nie. Chyba, że w tym sensie, w jakim wszyscy pochodzimy z Ziemi. — Więc skąd? — Wolałbym o tym nie mówić — odparłem. Zastanowiła się. — Tak bardzo znienawidziłeś miejsce, gdzie dorastałeś? — Proszę cię, Vox… — Oczywiście, znienawidziłeś. Tak, jak ja znienawidziłam Kansas Four. Jesteśmy z jednej gliny, ty i ja. Jesteśmy jednym i tym samym. Ty jesteś przezorny, a ja impulsywna, ale poza tym jesteśmy tą samą osobą. Dlatego tak dobrze się rozumiemy. Cieszę się, że jestem z tobą, Adamie. Nie chcesz już, żebym odeszła, prawda? Należymy teraz do siebie. Pozwolisz mi zostać, dopóki nie osiągniemy Cul– de–Sac. Wiem, że pozwolisz. — Może tak, a może nie — nie byłem wcale pewien.
— Och, na pewno, na pewno, Adamie. Znam cię lepiej, niż ty sam siebie.
cdn.
Przełożył Paweł Szczawiński
Jakub Miller
Dziecię a sprawa polska
Jeżeli książka wydana w Stanach Zjednoczonych osiąga rozgłos, jeżeli po wydaniu odznaczają ją tak ważnymi nagrodami, jak Hugo i Nebula (za ‘86), jeżeli na trudnym rynku amerykańskim taka książka zyskuje wydawnicze przedłużenie dobrze przyjętą kontynuacją, jeżeli ta kontynuacja też ma kontynuację i szykuje się kolejny tom cyklu, jeżeli więc powieść odnosi komercyjny oraz prestiżowy sukces — to raczej nie jest to książka zła. I rzeczywiście. Gra Endera nie jest książką złą. Przeciwnie nawet, rzekłbym, iż jest książką dobrą, jedną z lepszych spośród trafiających w ostatnich miesiącach do księgarń. Zresztą czytelnicy „Fantastyki” mieli okazję przekonać się o tym wcześniej, Gra Endera drukowana była bowiem na łamach miesięcznika w odcinkach. Tak na marginesie: nie wydaje mi się najlepszym pomysłem, aby serię książek wydawanych przy czasopiśmie składać z rzeczy niedawno tamże publikowanych, trochę to chyba oznacza obcinanie samemu sobie nakładów. Ta powieść dotyczy klasycznej problematyki, tzn. zagrożenia Ziemi z Kosmosu i prób odparcia inwazji obcych. Temat stary jak SF podjęty zostanie nie w wersji optymistycznej, tzn. wellsowskiej,
lecz pesymistycznej; raczej Ziemianie niż kosmiczni ich wrogowie odznaczają się mentalnością dzikich sukinsynów. Mamy tedy do czynienia z kolejnym utworem typu „hard”, z upostaciowianiem problemu charakterystycznym dla współczesnej, sceptycznej wobec optymizmu poznawczego, science–fiction. Technologiczny pomysł główny, polegający na tym, że Ziemianom walczyć przychodzi z inteligencją zbiorową, nie wydaje mi się w najmniejszym stopniu odkrywczy. Wartość tak zrobionych utworów zależy bardziej od sposobu wykonania, od zdolności utrzymania czytelnika w napięciu, od inteligentnie budowanego, sprawnego suspence, niż od rewelacji intelektualnych. Trzeba przyznać, że Gra Endera napisana jest naprawdę znakomicie, a walory tekstu podnosi jeszcze dobry, pełny i bezbłędnie osadzony w polszczyźnie przekład Piotra W. Cholewy. No i jeszcze treść. Sam Wydawca tak ją opowiada: „ Wobec śmiertelnego zagrożenia z Kosmosu Ziemia przygotowuje swoją broń ostatniej nadziei. Jest nią chłopiec, w którym odkryto zalążki niezwykłego geniuszu wojskowego. Czas nagli, a przyszłość dwóch cywilizacji spoczywa w rękach dziecka”. Dodajmy, polskiego dziecka, bo czegoś nas ostatnio w świecie eksponują, niby trudną do wywołania i zrozumienia taśmę filmową. Cóż, skoro tytułowy kilkuletni, genialny Ender to w istocie nasz eksportowy Wieczorek (naprawdę, takie mu autor dał pochodzenie oraz nazwisko!), więc — zaś, pierona! — górą nasi. Czytać? Oczywiście, że czytać. Nasładzać się, wzruszać i czekać na tom drugi, pt. Mówca umarłych. Ma już być na rynku, kiedy moja recenzja trafi do rąk Czytelników.
Dariusz Zientalak Jr
Księga krwi I
Możecie mi Państwo wierzyć, naprawdę chciałem uniknąć recenzowania w dwóch numerach pod rząd książek tego samego autora. Próbowałem. Nie udało się. Z powodu jakiegoś zatoru kolejna książka Deana R. Koontza nie zdążyła na czas, a czwarty tom trylogii (teraz już tetralogii) Ziemiomorze Ursuli K. Le Guin okazał się, powiedzmy, „nie dość dobry”. Tak więc mój wybór padł na Księgi krwi, tom I (a nie Księgę krwi I, bo to bez sensu) Clive’a Barkera. Nie jest to może przesadna świeżyzna — książka ukazała się na krótko przed Gwiazdką’91, ale recenzja ta dotyczy poniekąd całego cyklu, który będzie sukcesywnie trafiał do rąk Czytelników. Sukcesywnie i z dwóch różnych wydawnictw, kaprysem szaleńca podzielono bowiem serię — mimo iż składającą się ze zbiorów opowiadań, to pomyślaną jako całość — pomiędzy dwie firmy. I tak, tomy od pierwszego do trzeciego przygotował „Phantom Press International” (zasługujący z pewnych względów na miano „wydawnictwa roku”), natomiast tomy: czwarty, piąty oraz szósty należą do poznańskiego „Rebisa”. Pozostaje mieć nadzieję, że odstęp czasowy pomiędzy edycją obu „trójek” nie będzie zbyt duży. Horror w krótkiej formie to w Polsce jeszcze terra incognito; współczesne opowiadania grozy, które ukazały się u nas, można zliczyć na palcach. Sytuacja ma szansę się zmienić, kiedy na rynek trafi anonsowany od dawna magazyn „HORROR” wydawnictwa „Amber”. Założywszy, że ta chwila w ogóle kiedykolwiek nastąpi — „HORROR” zapowiadany jest bowiem od lutego ubiegłego roku. Na razie jednak książka Barkera jest na rynku pozycją zupełnie nowatorską, choćby ze względu na formę. Zawartość otwiera napisany przez Ramseya Campbella, innego pisarza grozy, hymn pochwalny (to grzeczność dość popularna wśród kolegów po piórze), raczej pozbawiony głębszego zamysłu, mający po prostu zareklamować konkretny produkt, co też czyni. Potem następuje część właściwa, na którą składa się wprowadzenie — Księga krwi — i pięć opowiadań: Nocny pociąg z mięsem (nagroda dla najlepszego opowiadania grozy w roku 1986) Yattering i Jack Blues świńskiej krwi, Seks, śmierć i światło gwiazd oraz W górach, w miastach (również nagroda dla najlepszego opowiadania grozy w roku 1986). W sumie sześć tekstów, połączonych wspólnym, odpowiednio umakabrycznionym, motywem w stylu Ilustrowanego człowieka Raya Bradbury’ego. Ale Barker nie zachłystuje się krwawą literaturą „splatter”. Prócz ociekającego posoką Nocnego pociągu z mięsem w tomie znalazło się też miejsce dla sheckleyowskiej humoreski Yattering i Jack, traktującej o bezpardonowej walce pewnego demona z na pozór flegmatycznym człowiekiem. W jednym z artykułów o Barkerze napisano na temat Ksiąg krwi, że są błyskotliwymi wariacjami na znane tematy. Faktycznie — duchy mszczące się na żywych za ich przewinienia, pradawna rasa bogów—kani—bali, duchy w teatrze — trudno te tematy nazwać nowymi. Ale nie jest to wina ubóstwa wyobraźni samego Barkera; horrorowi zawsze zarzucano, zresztą nie bez racji, że żongluje wciąż tymi samymi pomysłami, które wykorzystywali Poe, Lovecraft czy Ashton Smith. Barker istotnie korzysta ze starych pomysłów, ale robi to swobodnie, z dystansem. I tak Księga krwi jest głównie opowiadaniem o zwarciu świata ludzi żywych i umarłych. Nocny pociąg z mięsem szokuje nie zakończeniem, ale tym, co się dzieje „po drodze”. Seks, śmierć i światło gwiazd (aluzja do tytułu filmu Stevena Soderbergha Seks, kłamstwa i kasety video) to fascynująca historia o „żywych trupach”, przy czym powyższe określenie zyskuje tu nowe znaczenie. Może więc istotnie tematyka utworów zawartych w sześciu tomach Ksiąg krwi jest standardowa, ale autor Cabata zrobił wszystko, by wydobyć z niej coś oryginalnego. Wykorzystał w pełni swą umiejętność przekazywania
nastroju grozy, fascynację erotyką, wreszcie: swoje zamiłowanie do perwersji, do którego nie tylko się przyznaje, ale którym wielokrotnie chwali się w wywiadach. Efektem tych wszystkich zabiegów jest ze wszechmiar doskonała lektura. Na zachodzie fascynacja Barkerem trwa. Nie ujmując nic autorowi, trzeba powiedzieć, że w dużej części wynika to ze znudzenia amerykańskiego rynku tym, co na nim królowało przez ostatnich kilkanaście lat. Coraz doskonalsze konstrukcyjne i coraz bardziej wtórne utwory sięgnęły już granic możliwości, trzeba było czegoś, co odświeżyłoby literaturę nieskrępowanej fantazji kiszącą się we własnych sokach. I gdyby Barker nie zdążył, zrobiłby to z pewnością ktoś inny. W każdym razie rewolucja została dokonana. Za jakiś czas wiatr; się zmieni. PS. Opowiadania z czwartego tomu Ksiąg krwi ukażą się w tym roku i łamach magazynu „FENIX”. * Rajdy wolności
(Freedom Rides) — organizowane na początku lat sześćdziesiątych przez Martina Luthera Kinga i jego zwolenników podróże autobusami do różnych miejsc na południu Stanów Zjednoczonych, odbywane przez ludzi walczących o zniesienie segregacji rasowej i o prawa obywatelskie dla Murzynów w USA. (Wszystkie przypisy pochodzą od Tłumaczki). *4
kwietnia 1968 w Memphis został zamordowany Martin Luther King.
* Richard
Daley — burmistrz Chicago. Na jego rozkaz policja tłumiła zamieszki, które wybuchły przy okazji wielkich demonstracji zorganizowanych przez Martina Luthera Kinga w 1966 roku w Chicago i stanowiących część kampanii na rzecz praw obywatelskich dla czarnych obywateli USA. * Joseph Raymond
McCarthy (1909–1957) — polityk, który w latach pięćdziesiątych wprowadził praktykę oskarżania, zwłaszcza urzędników państwowych, o nielojalność i komunizm; oskarżenia te często były oparte na mato istotnych lub wątpliwych przesłankach. * Eugene
McCarthy — polityk czynny w latach sześćdziesiątych.
* Ike
— tak nazywano Dwighta Davida Eisenhowera (1890–1969), prezydenta Stanów Zjednoczonych w latach 1953–1961. * Yippisi
— członkowie antywojennej grupy młodych, zaangażowanych w działalność polityczną hippisów. * Allen Ginsberg (ur.
1926) — poeta związany z ruchem beatników. Autor poematu Iłowi (Skowyt) (l956), którego wydawcę oskarżono o to, że opublikował utwór obsceniczny, a potem uniewinniono. Poemat jest protestem przeciwko zmaterializowaniu społeczeństwa, mechanizacji i konformizmowi. * Tennessee
(wszystkie przypisy pochodzą odtłumaczki).
* Plemienna
nazwa regionu w Stanach Zjednoczonych w południowej części j Appalachów,
obejmującego północno–wschodnią Alabamę, północno–zachodnią Georgię, północno–zachodnią Południową Karolinę, wschodnie Tennessee, zachodnią Wirginię, wschodnie Kentucky i południową Pensylwanię. * Mississippi. * Independence
— wolność, niezależność.
* Prawidłowo:
Cherokee.
* Wędrowny handlarz obozowy,
towarzyszący wojsku, sprzedający żywność, napoje i drobne
przedmioty codziennego użytku. * Ang.
colonel — tytuł nadawany w US osobom cywilnym.
* Trąba
powietrzna.
* Miasto
Prorocze.