Isaac Asimov’s Science fiction Magazine Czerwiec 1992 Mike Resnick: Bwana (przekład: Anna Bartkowicz) Harry Turtledove: Chora natura (przekład: Marek ...
15 downloads
18 Views
879KB Size
Isaac Asimov’s Science fiction Magazine Czerwiec 1992
Mike Resnick: Bwana (przekład: Anna Bartkowicz) Harry Turtledove: Chora natura (przekład: Marek Czekalski) Ronald Anthony Cross: Dwa złe psy (przekład: Iwona Wiśniewska–Jarosz) Isaac Asimov. Daleki pomruk (przekład: Izabella Szarek) Rory Harpen Potwory zdzierają mi buzię (przekład: Michał Wroczyński) Michael Bishop: Ewangelia według Gamaliela Crucisa, czyli Testament Astrogatora (przekład: Mieczysław Dutkiewicz) Lucius Shepard: Jak mówił wiatr w Madaket Witold Nowakowski: Król ekranu?
Czy zauważyliście, te od dłuższego już czasu brak na naszym rynku księgarskim jakichkolwiek wyborów opowiadań SF autorów zagranicznych. Aż łza się w oku kręci na wspomnienie wspaniałej, sześciotomowej antologii w wyborze Lecha Jęczmyka wydawanej przez Iskry pt. „Kroki w nieznane”. Albo „Rakietowe szlaki”, cztery tomy „Dróg do science fiction” czy też ukazujące się do niedawna jeszcze propozycje Kurta Wollheima. Wszystko to znikło jako sen jakiś zloty. Wytworzyła się luka, w którą nagle, niczym Boniek w pole karne, wdarł się IASFM, stając się jedyną regularnie ukazującą się w Polsce antologią zagranicznych opowiadań fantastyczno– naukowych Uważamy, że to miłe! Dzisiaj pragniemy zaprezentować Państwu pierwszą część horroru Luciusa Sheparda, jednego z
najpopularniejszych pisarzy SF ostatnich dziesięciu lat, zatytułowaną „Jak mówił wiatr w Madaket”. Polskiemu czytelnikowi autor znany jest z trzech utworów opublikowanych w zbiorach Kurta Wollheima oraz dwóch w „Nowej Fantastyce”. Niebawem przedstawimy „Aymarę” tego pisarza. Drugą mikropowieść wchodzącą w skład niniejszego numeru napisał Michael Bishop, autor w Polsce prawie w ogóle nie znany, choć na Zachodzie popularny i ceniony. Mamy nadzieję, iż „Ewangelia Gamaliela Crucisa, czyli Testament Astrogatora”, nawiązująca do tradycji ewangelii bluźnierczych pisanych w późnym średniowieczu i w renesansie, znajdzie wśród Państwa wielu admiratorów, chociażby ze względu na silę groteski. Wiadomo bowiem, że groteska to zderzenie tragizmu z komizmem, co w dobie rosnącego gwałtownie zapotrzebowania na nowy: „traktat o tolerancji” podnosi wartość śmiałego pomysłu Bishopa. Przystępujemy do druku długo przez nas zapowiadanych opowiadań Mike’a Resnicka z jego afrykańskiego cyklu. Dzisiaj „Bwana”, utwór, który — choć osadzony w egzotycznej scenerii — niesie treści aż za bardzo aktualne. Dla właścicieli i miłośników psów mamy śmieszną historyjkę Ronalda Anthony’ego Crossa o wadach i zaletach posiadania czworonożnego pupilka. Przejmujące opowiadanie pt. „Chora natura” napisał Harry Turtledove. Rzecz traktuje o miejscu i roli wiary w naszym życiu, a akcja rozgrywa się w Bizancjum podczas wielkiej zarazy. Wraz z Isaacem Asimovem wyruszymy tropem dwóch przesympatycznyeh osobników, George’a i Azazela. W noweli „Daleki pomruk” nasi bohaterowie ratują świat od zagłady (choć nie do końca!). Wreszcie zabawne short–story z gatunku horror autorstwa Rory’ego Harpera. Utwór nosi tytuł „Potwory zdzierają mi buzię”. Poza tym krótki szkic o filmowych adaptacjach prozy Stephena Kinga. Bardzo chcielibyśmy by pomysł prenumeraty naszego pisma spodobał się Państwu. Mamy nadzieję, iż co miesiąc stale i liczne grono naszych Czytelników z niecierpliwością będzie wypatrywać listonosza.
Redakcja
Mike Resnick
Bwana
tyt. oryg.: „Bwana” IASFM nr 1/1990
Mike Resnick jest autorem ponad dwudziestu powieści SF. U nas ostatnio ukazały się Kły (Ivory), co znakomicie przygotowało naszych Czytelników do lektury cyklu jego opowiadań afrykańskich — taką przynajmniej mamy nadzieję. Jedno z nich Kirinyaga — zdobyło nagrodę Hugo w roku 1988 i znalazło się w finale konkursu Nebuli.
Ngai rządzi światem. Jego tron znajduje się na szczycie góry Kirinyaga, którą ludzie nazywają Mount Kenia. Żyzne i zielone zbocza tej świętej góry zamieszkują dzikie zwierzęta pospołu z ludem wybranym przez boga. Pierwszemu Masajowi Ngai podarował włócznią, a pierwszemu człowiekowi z plemienia Kamba — łuk. Ale Gikuju, który był pierwszym człowiekiem z plemienia Kikuju, dostał od niego motykę. Ngai rozkazał mu także, żeby zamieszkał na zboczach Kirinyagi. Plemieniu Kikuju, powiedział Ngai, wolno składać w ofierze kozy i wróżyć z ich wnętrzności, wolno mu także składać w ofierze woły, dziękując w ten sposób bogu za to, że zesłał deszcz, ale nie wolno mu niepokoić żadnego z dzikich zwierząt zamieszkujących zbocza góry. Pewnego dnia Gikuju zjawił się przed obliczem boga i zapytał: — Czy nie moglibyśmy dostać łuku i strzały, żeby mieć czym zabić fisi, hienę, w której ciele mieszkają mściwe duchy złych ludzi? A Ngai powiedział, że nie; ludziom z plemienia Kikuju nie wolno niepokoić hieny, bo hiena została
stworzona w określonym celu: on, Ngai, stworzył ją, żeby żywiła się tym, co zostawi lew i żeby uwalniała plemię Kikuju od chorych i starców. Upłynęło trochę czasu i Gikuju znowu wszedł na szczyt góry. — Czy nie moglibyśmy dostać włóczni, żeby mieć czym zabić lwa i lamparta, które porywają nam nasze zwierzęta? — zapytał. A Ngai znowu odpowiedział, że nie. Powiedział, że ludziom z plemienia Kikuju nie wolno zabić ani lwa ani lamparta, gdyż on, Ngai, stworzył je, żeby nie dopuścić do nadmiernego rozmnożenia się zwierząt roślinożernych, które — gdyby do tego doszło — mogłyby zniszczyć pola uprawiane przez plemię Kikuju. Po jakimś czasie Gikuju wspiął się na górę po raz ostatni i powiedział: — Powinniśmy mieć przynajmniej prawo zabić słonia, który zdolny jest zniszczyć nam całoroczne plony w ciągu kilku minut. Ale jak mamy to zrobić, kiedy nie pozwalasz nam posiadać broni? Ngai zamyślił się. Myślał długo i intensywnie. Po czym przemówił: — Postanowiłem, że plemię Kikuju ma uprawiać ziemię. Nie dopuszczę, żebyście splamili sobie ręce krwią innych stworzeń. Ale ponieważ jesteście ludem wybranym, ważniejszym niż zwierzęta zamieszkujące zbocza góry, dopilnuję, żeby inni ludzie przybyli tu i zajęli się zabijaniem tych zwierząt. — Z jakiego plemienia będą pochodzili ci myśliwi? — spytał Gikuju. — Jak się będą nazywali? — Ich nazwą będzie pojedyncze słowo — powiedział Ngai. Po czym wyjawił mu tę nazwę. Usłyszawszy ją, Gikuju pomyślał, że Ngai żartuje i roześmiał się głośno. Wkrótce zapomniał o tej rozmowie. Ale Ngai nigdy nie żartuje, rozmawiając z ludźmi z plemienia Kikuju.
W utopijnym świecie Kirinyagi nie ma słoni ani lwów, ani lampartów, gdyż te trzy gatunki wyginęły na długo przed naszą emigracją z Kenii, z Kenii, która stała się nam tak obca. Wzięliśmy jednak ze sobą impalę* o lśniącej sierści i majestatyczne kudu*, i potężnego bawoła, i szybkonogą gazelę. Ponadto, posłuszni temu, co rozkazał nam Ngai, wzięliśmy też hienę i szakala, i sępa. A ponieważ Kirinyaga została zaprojektowana jako Utopia, zarówno jeśli chodzi o klimat jak i o organizację społeczną, i ponieważ gleba była tutaj bardziej żyzna niż w Kenii, a także dlatego, że Obsługa Konserwacyjna dokonała takich innowacji orbitalnych, które zapewniały nam to, że deszcze przychodziły o właściwej porze, dzikie zwierzęta na Kirinyadze, podobnie jak zwierzęta domowe i ludzie, żyły szczęśliwie i mnożyły się. Musiały więc wejść z nami w konflikt. Spodziewałem się, że stanie się to prędzej czy później. I
rzeczywiście, konflikt nastąpił. Zaczęło się od sporadycznych ataków hien na nasze zwierzęta domowe. Później, pewnego dnia, cały plon z pola starego Kobokiego został zniszczony przez szalejące stado bawołów. Godziliśmy się jednak łatwo z takimi niepowodzeniami, bo Ngai zapewniał nam godziwy byt i nikt z nas nigdy nie był głodny. Ale kiedy zaczęliśmy zagarniać pod uprawę coraz większe połacie naszego veldtu* i kiedy dzikie zwierzęta coraz bardziej odczuwały nasz napór, wydarzenia takie zaczęły stawać się coraz częstsze i miały coraz poważniejszy charakter. Siedziałem przy ogniu w naszej bomie*, czekając, aż słońce wypali chłód z porannego powietrza, i patrząc na równinę, na której gdzieniegdzie rosły akacje, kiedy krętą drogą prowadzącą do wioski nadbiegł młody Ndemi. — Koribo! — krzyknął. — Musisz tam pójść natychmiast! — Co się stało? — spytałem, wstając z trudem. — Juma został zaatakowany przez fisi! — oznajmił, łapiąc powietrze. — Przez jedną hienę czy przez kilka? — spytałem, — Chyba przez jedną. Zresztą nie wiem. — Żyje? — Juma czy fisi? — spytał Ndemi. — Juma. — Chyba nie żyje. — Ndemi przerwał. — Ale ty jesteś mundumugu. Możesz go wskrzesić. Zadowolony byłem, słysząc, jak wielką ufność pokłada we mnie, w swoim mundumugu — w swoim czarowniku — jednak wiedziałem, że jeżeli jego towarzysz rzeczywiście nie żyje, nie będę mógł nic na to poradzić. Wszedłem do chaty, wziąłem zioła przydatne w zwalczaniu infekcji, a także trochę liści qat, aby dać Jurnie do żucia (na Kirinyadze nie mieliśmy środków znieczulających, a halucynogenny qat powodował trans, dzięki któremu Jurna mógłby przynajmniej zapomnieć o bólu). Wszystko to umieściłem w skórzanym woreczku i zawiesiłem go sobie na, szyi. Następnie wyszedłem z chaty i dałem znak Ndemiemu, że możemy iść. Poszedł przodem, prowadząc mnie do shamby* należącej do ojca Jurny. Kiedy przybyliśmy na miejsce, kobiety zawodzącymi głosami śpiewały już pieśń żałobną. Zbadałem pobieżnie to, co zostało z ciała biednego, małego Jurny. Hiena odgryzła mu większą część twarzy oraz lewą rękę, a później — zanim mieszkańcy wioski zdołali usunąć ciało — pożarła także większą część tułowia. Koinnage, naczelnik wioski, pojawił się w kilka minut po mnie.
— Jambo*, Koribo — pozdrowił mnie. — Jambo, Koinnage — odpowiedziałem. — Coś trzeba zrobić w tej sprawie — stwierdził, patrząc na ciało Jumy,’ po którym chodziły teraz chmary much. — Rzucę klątwę na hienę — oświadczyłem — i dziś w nocy złożę kozę w ofierze, prosząc naszego boga, którym jest Ngai, żeby przyjął duszę Jurny. Koinnage, którego strach przede mną był wielki, wyglądał na nieco zmieszanego, ale zdobył się na odwagę i powiedział: — To za mało. W tym miesiącu hieny zabiły nam dwóch zdrowych chłopców. — Hieny nabrały upodobania do ludzkiego mięsa — powiedziałem. — To dlatego, że zostawiamy im na pożarcie naszych chorych i starców. — Więc może powinniśmy przestać zostawiać im ich na pożarcie? — Nie mamy wyboru — odpowiedziałem. Europejczycy uważali nas z tego powodu za dzikusów; nawet Obsługa Konserwacyjna próbowała nas przekonać, żebyśmy tego nie robili, ale my nie mamy lekarstw, aby ulżyć cierpieniom starych ludzi. To, co obcym wydaje się barbarzyństwem, jest w rzeczywistości aktem miłosierdzia. Od czasu, kiedy Ngai podarował motykę pierwszemu człowiekowi z plemienia Kikuju, zawsze zostawiamy na pożarcie hienom tych starców i tych chorych, dla których nadszedł już czas umierania. — Obsługa Konserwacyjna ma lekarstwa — powiedział Koinnage, a ja zauważyłem, że dwóch młodszych mężczyzn podeszło bliżej i słuchało nas z zainteresowaniem. — Może powinniśmy poprosić ją o pomoc. — Po to, żeby nasi starcy i chorzy mogli żyć o tydzień dłużej i żeby później zostali pogrzebani w ziemi jak chrześcijanie? — spytałem. — Nie można być częściowo Europejczykiem, a częściowo członkiem plemienia Kikuju. Dlatego właśnie, przede wszystkim dlatego, przenieśliśmy się na Kirinyagę. — Ale dlaczego uważasz, że zrobilibyśmy źle, gdybyśmy poprosili ich tylko o lekarstwa dla naszych starych ludzi? — zapytał jeden z młodszych mężczyzn. Zauważyłem, że Koinnage odczuł ulgę, widząc, że ktoś inny wdał się ze mną w dalszą dyskusję i że nie musi tego robić sam. — Jeżeli dzisiaj przyjmiecie ich lekarstwa, to jutro zaczniecie się ubierać tak jak oni, a pojutrze zaczniecie się posługiwać ich maszynami i uznacie ich bogów — odpowiedziałem. — Tego nauczyła nas historia, nawet jeżeli nie nauczyła nas niczego innego. Nie wyglądało na to, że ich przekonałem, więc mówiłem dalej:
— Większość społeczeństw ludzkich szuka swoich Utopii w przyszłości, ale my, członkowie plemienia Kikuju, musimy naszej Utopii szukać w przeszłości, musimy spoglądać w przeszłość, przypominać sobie czasy, kiedy nasze życie było prostsze, kiedy pozostawaliśmy w harmonijnej zgodzie z ziemią, kiedy nie byliśmy splamieni obyczajami społeczeństwa, do którego nie należeliśmy i nie mieliśmy nigdy należeć. Ja mieszkałem wśród Europejczyków, chodziłem do ich szkół i studiowałem na ich uniwersytetach, i mówię wam, że nie wolno wam dawać posłuchu syreniemu śpiewowi ich stechnicyzowanej cywilizacji. To, co jest dobre dla Europejczyków, nie było dobre dla Kikuju już wtedy, gdy nasze plemię żyło w Kenii; i nie będzie dobre dla nas tutaj, na Kirinyadze. Jak gdyby na potwierdzenie moich słów, gdzieś daleko zaniosła się niesamowitym śmiechem hiena. Kobiety przestały zawodzić i zbiły się w gromadkę. — Ale musimy coś zrobić w tej sprawie — zaprotestował Koinnage, w którym strach przed hieną wziął na chwilę górę nad strachem przed mundumugu. — Nie możemy pozwolić, żeby dzikie zwierzęta nadal niszczyły nam zbiory i pozbawiały życia nasze dzieci. Mogłem wdać się w wyjaśnienia i powiedzieć im, że zaistniał chwilowy brak równowagi, gdyż przyrost naturalny zwierząt roślinożernych spadł wskutek tego, że zmniejszyła się powierzchnia ich pastwisk i że przyrost naturalny hien z pewnością dostosuje się do tej sytuacji w ciągu roku, ale pomyślałem, że mnie nie zrozumieją albo mi nie uwierzą. Im potrzebne były rozwiązania, a nie wyjaśnienia. — Ngai sprawdza, czy jesteśmy odważni i czy zasługujemy na to, żeby mieszkać na Kirinyadze — powiedziałem w końcu. — Dopóki nie skończy się czas próby, nasze dzieci uzbrojone we włócznie będą pilnowały bydła parami. Koinnage pokręcił głową. — Hieny nabrały upodobania do ludzkiego mięsa. Dwaj chłopcy nie poradzą sobie ze stadem hien, nawet jeżeli będą mieli włócznie. Ngai z pewnością nie chce, żeby jego wybrany naród został zjedzony przez fisi. — Nie, na pewno nie — zgodziłem się. — W naturze hien leży zabijanie zwierząt roślinożernych, tak jak w naszej naturze leży uprawianie ziemi. Ja jestem waszym mundumugu. Musicie mi wierzyć, jeśli mówię, że czas próby wkrótce się skończy. — Ale kiedy? — zapytał jeden ze stojących w pobliżu młodych mężczyzn. Wzruszyłem ramionami. — Kiedy przeminą dwie a może trzy pory deszczowe. Pora deszczowa przychodzi dwa razy w roku. — Jesteś starym człowiekiem — powiedział ten mężczyzna, mobilizując odwagę, żeby sprzeciwić się mundumugu. — Nie masz dzieci i możesz być cierpliwy. Ale ci z nas, którzy mają synów, nie mogą czekać przez dwie czy trzy pory deszczowe i zastanawiać się każdego dnia, czy synowie wrócą z pola. Musimy coś zrobić natychmiast. — Jestem starym człowiekiem — zgodziłem się — i dzięki temu posiadłem nie tylko sztukę
cierpliwego czekania ale i mądrość. — Jesteś mundumugu — odezwał się wreszcie Koinnage — i musisz zmierzyć się z tym problemem tak, jak na mundiimugii przystało. Ale ja jestem naczelnikiem i muszę się z nim zmierzyć na swój własny sposób. Urządzę polowanie i zabijemy wszystkie hieny w okolicy. — Świetnie — powiedziałem, bo przewidziałem, że taki pomysł się pojawi. — Urządzaj sobie polowanie. — Czy rzucisz kości, żeby zobaczyć, czy polowanie się uda? — Żeby przewidzieć wynik tego polowania, nie muszę rzucać kości — odpowiedziałem. — Jesteście rolnikami, a nie myśliwymi. Polowanie się nie uda. — Nie udzielisz nam poparcia? — spytał jeden z mężczyzn. — Nie potrzebujecie mojego poparcia — odrzekłem. — Gdybym mógł, to udzieliłbym wam swojej cierpliwości, bo cierpliwość jest tym, czego wam potrzeba. — Mieliśmy zamienić tę krainę w Utopię — powiedział Koinnage, który miał bardzo „mgliste pojęcie, co znaczy to słowo i uważał, że Utopia to miejsce, gdzie plony są dobre i gdzie nie ma wrogów. A w jakiej to Utopii dzikim zwierzętom wolno pożerać dzieci? — Nie zrozumiecie, co znaczy być sytym, dopóki nie zaznacie głodu — odpowiedziałem. — Ani co znaczy być suchym i przebywać w cieple, dopóki nie będziecie mokrzy i dopóki nie zmarzniecie. Ngai wie, nawet jeżeli wy tego nie wiecie, że bez śmierci nie będziecie zdolni docenić życia. To jest lekcja, jaką wam daje. I ona się skończy. — To musi się skończyć natychmiast — powiedział Koinnage stanowczo, bo wiedział teraz, że ja nie będę się starał przeszkodzić mu w urządzeniu polowania. Nie powiedziałem nic więcej, wiedząc, że nic go nie powstrzyma. Następne kilka minut spędziłem obmyślając klątwę. Miałem zamiar rzucić ją na tę hienę, która zabiła Jumę. W nocy natomiast złożyłem ofiarę z kozła; z jego wnętrzności wyczytałem, że Ngai przyjął i ofiarę, i duszę Jurny. Dwa dni później Koinnage poprowadził dziesięciu mężczyzn na polowanie. A ja zostałem w swojej bomie, przygotowując się na to, co, jak wiedziałem, było nieuniknione. Późnym rankiem Ndemi — najodważniejszy chłopiec we wsi, który dzięki swojej odwadze był moim ulubieńcem — nadszedł długą, krętą ścieżką i zbliżył się do chaty, w której mieszkałem. — Jambo, Koribo — pozdrowił mnie z nieszczęśliwą miną. — Jambo, Ndemi — odpowiedziałem. — Co się stało? — Mówią, że jestem za młody na to, żeby polować na fisi — poskarżył się, kucnąwszy koło mnie.
— I mają rację. — Ale ja codziennie ćwiczyłem się w myślistwie. I ty sam pobłogosławiłeś moją włócznię. — Pamiętam, zrobiłem to — powiedziałem. — Dlaczego więc nie pozwalają mi iść na polowanie? — Nie ma znaczenia, czy pójdziesz z nimi, czy nie — odpowiedziałem. — Oni nie zabiją fisi. I będą mieli szczęście, jeżeli wrócą wszyscy cali i zdrowi. — Przerwałem, a potem dodałem: — Dopiero wtedy, po ich powrocie, zaczną się kłopoty. — Myślałem, że kłopoty już się zaczęły — powiedział Ndemi nieco sarkastycznie. Pokręciłem głową. — To, co się zdarzyło, wynika z naturalnego porządku rzeczy panującego na Kirinyadze. Ale kiedy Koinnage nie zdoła zabić hien, będzie chciał sprowadzić na Kirinyagę myśliwego, a to nie będzie wynikało z naturalnego porządku rzeczy. — To ty wiesz, że on to zrobi? — spytał Ndemi ze zdumieniem. — Wiem, bo dobrze go znam — odpowiedziałem. — Skoro tak, to powiesz mu, żeby tego nie robił. — Powiem mu, żeby tego nie robił. — I on cię posłucha. — Nie — powiedziałem. — Nie sądzę, by mnie posłuchał. — Ale przecież ty jesteś mundumugu. — Tak. Jednak w wiosce jest wielu takich, którzy odnoszą się do mnie niechętnie — wyjaśniłem. — Widzą lśniące statki, które od czasu do czasu lądują na Kirinyadze, słyszą też o cudach Nairobi i Mombasy i zapominają, dlaczego tu przybyli. Motyka przestaje im wystarczać i zaczynają tęsknić do włóczni Masajów albo do łuku używanego przez plemię Kamba, albo do maszyn używanych przez Europejczyków. Ndemi milczał przez chwilę. W końcu powiedział: — Mam pytanie, Koribo. — Możesz je zadać. — Jesteś mundumugu — powiedział. — Potrafisz zmieniać ludzi w robactwo, widzisz w ciemności i
umiesz chodzić w powietrzu. — To prawda — przyznałem. — Więc dlaczego nie zmienisz wszystkich hien w pszczoły i nie podpalisz ich ula? — Bo fisi nie jest zła — powiedziałem. — To, że je mięso, wynika z jej natury. Bez niej dzikie zwierzęta zadeptałyby nasze pola. — Dlaczego więc nie zabijesz tylko tych fisi, które zjadają nas? — Czy nie pamiętasz swojej własnej babki? — spytałem. — Czy nie przypominasz sobie, jak cierpiała przed śmiercią? — Pamiętam. — My nie zabijamy ludzi. Więc gdyby nie fisi, twoja babka męczyłaby się o wiele dłużej. Fisi robi to, do czego stworzył ją Ngai. — Ale Ngai stworzył też myśliwych — powiedział Ndemi, posyłając mi z ukosa chytre spojrzenie. — To prawda. — Więc dlaczego nie chcesz, żeby myśliwi przybyli tu i zabili fisi? — Opowiem ci bajkę o kozach i lwie. Wysłuchawszy jej, zrozumiesz, dlaczego. — Co kozy i lwy mają wspólnego z hieną? — zapytał. — Posłuchaj, a się dowiesz — odpowiedziałem. — Pewnego razu było sobie stado czarnych kóz, które żyło w szczęściu, bo Ngai zapewnił mu mnóstwo zielonej trawy i soczystych roślin, dopilnował też, żeby w pobliżu płynął strumień, z którego można było pić. Kiedy padał deszcz, kozy chroniły się pod gałęziami wielkich, majestatycznych drzew, gdzie woda nie docierała. Pewnego dnia w ich wiosce pojawił się lampart. A ponieważ był stary, chudy i słaby, nie mógł już polować na impale i inne antylopy, zabił kozę i zjadł ją. „To okropne!”, oburzyły się inne kozy. „Musimy coś zrobić.” „To jest stary lampart”, powiedział najmądrzejszy kozioł. „Jeżeli odzyska siły dzięki temu, że zjadł mięso, to pójdzie polować na impale, bo mięso impali jest o wiele bardziej pożywne niż nasze. A jeżeli nie odzyska sił, to wkrótce umrze. Nie musimy nic robić, musimy tylko uważać i unikać go, dopóki jest jeszcze wśród nas.” Ale kozy były zbyt wystraszone, żeby słuchać jego rad. I doszły do wniosku, że potrzebna im pomoc. „Strzegłbym się każdego, kto, nie będąc kozą, zaproponuje wam pomoc”, powiedział najmądrzejszy kozioł.
Ale kozy go nie posłuchały i wkrótce znalazły ogromnego lwa o czarnej grzywie. „Pewien lampart pożera nasze siostry”, powiedziały mu. .Jesteśmy zbyt słabe, żeby go przepędzić. Czy zechcesz nam pomóc?” „Jestem szczęśliwy zawsze, kiedy mogę zrobić coś dla przyjaciół”, odpowiedział lew. Jesteśmy biedne”, powiedziały kozy. „Czego żądasz od nas w zamian?” „Niczego”, zapewnił je lew. „Zrobię to z czystej przyjaźni”. I dotrzymał słowa: wszedł do wioski i zaczaił się na lamparta, a kiedy ten się pojawił, skoczył na niego i zabił go. „Dziękujemy ci, nasz wielki zbawco!”, krzyczały kozy, tańcząc wokół niego taniec radości i triumfu. „Cała przyjemność po mojej stronie”, powiedział lew. „Bo lampart jest także moim wrogiem, nie tylko waszym.” „Będziemy śpiewać o tobie pieśni i snuć opowieści, kiedy już stąd odejdziesz”. „Ja mam stąd odejść?”, powiedział lew szukając oczami najtłustszej kozy. „Ani mi się śni!” Ndemi zastanawiał się przez dłuższą chwilę nad tym, co mu opowiedziałem, po czym spojrzał na mnie. — Nie chcesz przez to powiedzieć, że myśliwy nas zje, tak jak fisi? — Nie, nie chcę. Znowu się zastanowił. — Aha! — stwierdził wreszcie, uśmiechając się. — Chcesz powiedzieć, że jeżeli nie potrafimy zabić fisi, która wkrótce umrze albo odejdzie, to nie powinniśmy zapraszać kogoś silniejszego od niej, kogoś, kto ani nie umrze, ani nie odejdzie. — Tak. — Ale dlaczego myśliwy polujący na zwierzęta miałby być zagrożeniem dla Kirinyagi? — pytał dalej. — My jesteśmy jak kozy — wyjaśniłem. — Żyjemy z uprawy roli i nie mamy siły zabijać naszych wrogów. A myśliwy jest jak ten lew: zabijanie wynika z jego naturalnych skłonności i będzie on jedynym człowiekiem na Kirinyadze, który potrafi zabijać. — Myślisz więc, że będzie i nas zabijał? — spytał Ndemi.
Wzruszyłem ramionami. — Z początku nie. Lew musiał najpierw zabić lamparta, a dopiero później wziął się za kozy. A myśliwy najpierw zabije fisi, a potem zacznie się miotać, szukając innego sposobu pokazania swojej siły. — Ale ty jesteś naszym mundumugu! — zaperzył się Ndemi. — Nie pozwolisz, żeby to się stało. — Spróbuję temu zapobiec — powiedziałem. — Jeżeli spróbujesz, to ci się uda i nie poślemy po myśliwego. — Być może. — Czyż nie jesteś wszechmocny? — Jestem wszechmocny. — Więc dlaczego w twoim głosie jest zwątpienie? — Bo nie jestem myśliwym — powiedziałem. — Członkowie plemienia Kikuju boją się mnie, gdyż jestem wyposażony w moce nadprzyrodzone. Jednak ja nigdy świadomie nie skrzywdziłem nikogo z mojego plemienia. I nie zrobię tego teraz. Chcę dla Kirinyagi tego, co dla niej najlepsze, ale jeżeli strach przed fisi jest większy niż strach przede mną, przegram. Ndemi wpatrywał się we wzór z linii, które narysował palcem w pyle. — A może ten myśliwy, który do nas przybędzie, jeżeli rzeczywiście przybędzie, będzie dobrym człowiekiem? — powiedział w końcu. — Może — zgodziłem się. — Ale będzie on myśliwym. — Przerwałem. — W czasach, gdy jest obfitość jadła, lew może spać z zebrą. Ale w czasach, kiedy panuje niedostatek, kiedy i lew, i zebra przymierają głodem, lew umiera z głodu ostatni.
*
Dziesięciu myśliwych poszło na polowanie, a wróciło z niego ośmiu. Dwaj zostali zaatakowani przez stado hien, gdy odpoczywali w cieniu akacji. Przez cały dzień kobiety śpiewały zawodzącymi głosami pieśni żałobne. Niebo tymczasem zasnuło się czarnym dymem, gdyż, zgodnie z naszym obyczajem, spalono chaty zabitych. Tego wieczora Koinnage zwołał Radę Starszych. Zaczekałem, aż znikną ostatnie promienie słońca, a kiedy to nastąpiło, pomalowałem sobie twarz, owinąłem się płaszczem ze skóry lamparta, w którym występowałem w czasie uroczystości, i udałem się do jego bomy. Kiedy zbliżałem się do starszyzny, panowała absolutna cisza. Zdawało się, że nawet nocne ptaki odleciały. Przeszedłem między zebranymi, nie rozglądając się na boki, i usiadłem na swoim zwykłym miejscu: na stołku stojącym na lewo od chaty naczelnika. Widziałem jego trzy żony: zbite w gromadkę w chacie najstarszej, klęczały blisko wejścia, starając się usilnie zobaczyć i usłyszeć, co się dzieje. Migoczące światło ognia wydobywało z ciemności twarze starszyzny. Większość, z tych twarzy była ponura, malował się też na nich strach. Zgodnie ze zwyczajem, nikomu, nawet mundumugu, nie wolno było odezwać się, dopóki nie przemówił naczelnik. A ponieważ Koinnage nie wyszedł jeszcze ze swojej chaty, zabawiałem się wyjmowaniem kości ze skórzanego woreczka, który miałem zawieszony na szyi, i rzucaniem ich. Rzuciłem trzy razy i trzy razy popatrzyłem na nie ze zmarszczonymi brwiami. W końcu włożyłem je z powrotem, pozwalając, żeby ci ze starszyzny, którzy mieli zamiar sprzeciwić się swojemu mundumugu, gubili się w domysłach na temat tego, co kości pokazały. Wreszcie Koinnage wyszedł z chaty. Trzymał w ręku długi, cienki patyk. Miał zwyczaj nim wymachiwać, jak dyrygent batutą, kiedy zwracał się do Rady. — Polowanie się nie udało — oświadczył dramatycznie, tak jakby cała wioska o tym nie wiedziała. — Dwóch następnych ludzi straciło życie; zabiła ich fisi — Przerwał dla spotęgowania dramatyzmu swojej wypowiedzi, po czym wykrzyknął: — To nie może się powtórzyć! — Jeżeli nie pójdziecie więcej na polowanie, nie powtórzy się — powiedziałem, bo skoro Koinnage zaczął mówić, mnie wolno było wtrącać swoje komentarze. — Ty jesteś mundumugu — odezwał się jeden ze starszyzny. — Powinieneś był ich ochronić! — Powiedziałem im przecież, żeby nie szli — odparłem. — Nie mogę chronić tych, którzy odrzucają moje rady. — Fisi musi umrzeć! — krzyknął Koinnage. Kiedy odwrócił się do mnie, poczułem w jego oddechu zapach pombe*. Teraz wiedziałem, co tak
długo robił w chacie. Pił pombe dla dodania sobie odwagi, pił, dopóki jego odwaga nie wzrosła do tego stopnia, że mógł przeciwstawić się swojemu mundumugu. — Nigdy więcej fisi nie pożywi się ciałem członka plemienia Kikuju. Nigdy więcej nie będziemy się kryć w bomach jak stare kobiety, czekając, aż Koriba powie nam, że możemy już wyjść! Fisi musi umrzeć! Starszyzna zaczęła powtarzać śpiewnie: „Fisi musi umrzeć!”, a Koinnage, posługując się patykiem jak włócznią, przedstawił pantomimę, pokazując, jak zabija się hienę. — Ludzie dotarli do gwiazd! — krzyknął. — Zbudowali wielkie miasta na dnie morza. Zabili ostatniego słonia i ostatniego rwa. Czy my nie jesteśmy ludźmi? Czy nie jesteśmy mężczyznami? Czy jesteśmy starymi babami, które boją się brudnych zjadaczy padliny? Wstałem. — To, co osiągnęli inni ludzie, nie ma znaczenia dla plemienia Kikuju —powiedziałem. — Inni ludzie nie spowodowali naszych problemów z fisi i nie mogą ich rozwiązać.
— Jest jeden człowiek, który może to zrobić — powiedział Koinnage, patrząc na pełne oczekiwania twarze, którym światło ognia nadawało niesamowity wygląd. — Tym człowiekiem jest myśliwy.
Starszyzna pomrukiem wyraziła aprobatę. — Musimy sprowadzić myśliwego — powtórzył Koinnage, wymachując gwałtownie patykiem. — Ale to nie może być Europejczyk — odezwał się jeden ze starszyzny. — Ani człowiek z plemienia Wakamba — dodał drugi. — Ani z plemienia Luo — powiedział trzeci. — Plemię Nandi to nasi wrogowie — stwierdził czwarty. — Będzie to ktokolwiek, byleby umiał zabić fisi — powiedział Koinnage. — Jak znajdziesz takiego człowieka? — spytał jeden ze starszyzny. — Hieny żyją jeszcze na Ziemi — odpowiedział Koinnage. — Znajdziemy myśliwego albo strażnika z jednego z parków narodowych, kogoś, kto wiele razy polował na fisi i wiele razy ją zabił. — Popełniasz błąd — powiedziałem stanowczo, po czym zapanowała absolutna cisza.
— Musimy sprowadzić myśliwego — stwierdził Koinnage twardo, zorientowawszy się, że nikt prócz niego nie odważy się zabrać głosu. — Sprowadzając myśliwego, sprowadzisz na Kirinyagę większego zabójcę, żeby zabić mniejszego — oświadczyłem. — Jestem naczelnikiem — powiedział Koinnage, a ja, widząc, jak unika patrzenia mi w oczy, wiedziałem, że teraz, kiedy musi mi się przeciwstawić publicznie, pombe nic mu już nie pomaga. — Co ze mnie będzie za naczelnik, jeżeli pozwolę fisi zabijać dalej moich ludzi? — Można zbudować pułapki na fisi i stosować je, dopóki Ngai nie sprawi, że fisi znowu zacznie gustować w mięsie zwierząt roślinożernych — powiedziałem. — A ilu z nas fisi pozbawi życia do chwili, kiedy pułapki będą gotowe? — spytał Koinnage, usiłując wzbudzić w sobie wielki gniew, jaki odczuwał poprzednio. — Ilu z nas ma umrzeć do czasu, kiedy mundumugu przyzna, że się mylił i że Ngai wcale nie chce, żebyśmy ginęli? — Dosyć! — krzyknąłem, unosząc ręce nad głową, wskutek czego nawet Koinnage znieruchomiał, nie mając śmiałości przemówić, czy poruszyć się. — Jestem waszym mundumugu. Jestem waszą księgą mądrości. Każde zdanie, które wypowiadam, jest stronicą tej księgi. Sprawiałem, że deszcz przychodził na czas i błogosławiłem zbiory. Nigdy nie wprowadziłem was w błąd. A teraz mówię wam, że nie wolno wam sprowadzać myśliwego. W tej chwili Koinnage, który dosłownie trząsł się ze strachu przede mną, zmusił się do spojrzenia mi prosto w oczy. — A ja jestem naczelnikiem — powiedział, starając się usilnie, żeby głos mu nie drżał — i powiadam, że musimy zacząć działać, zanim fisi znowu zgłodnieje. Fisi musi umrzeć! Rzekłem! Starszyzna znowu zaczęła powtarzać śpiewnie: „Fisi musi umrzeć!”, a Koinnage, zorientowawszy się, że nie jest jedynym, który otwarcie stawia opór mundumugu, odzyskał odwagę. Zaczął śpiewać razem ze starszyzną, posuwając się od jednego członka Rady do drugiego. W końcu stanął przede mną. — Fisi musi umrzeć! — krzyknął, wywijając przy tym dziko patykiem. Zdałem sobie sprawę, że oto po raz pierwszy przegrałem. Jednak powstrzymałem się od wypowiadania jakichkolwiek gróźb, bo ważne było, żeby kara za nieposłuszeństwo wobec mundumugu pochodziła odsamego boga, żeby to Ngai ją wymierzył, a nie ja. Kiedy ich opuszczałem, panowało miN czenie. Sjedzieli kołem, a ja przeszedłem przez nie, nie patrząc na żadnego z nich i wróciłem do swojej bomy. Na drugi dzień rano padły dwie sztuki bydła, których właścicielem był Koinnage. Na ich ciałach nie było żadnych śladów. Każdego następnego dnia zriajdowano po dwie martwe sztuki należące do kolejnych członków Rady Starszych. Powiedziałem mieszkańcom wioski, że bez wątpienia sprawił to bóg Ngai. Powiedziałem im też, że muszą spalić trupy i że nie wolno im jeść tego mięsa. Gdyby
ktokolwiek to zrobił, umarłby i padłaby na niego straszna klątwa — thahu. Posłuchali mnie, nie kwestionując moich rozkazów. A później pozostawało już tylko czekać na myśliwego, którego postanowił sprowadzić Koinnage.
Szedł równiną w kierunku mojej bomy. Patrząc na niego, można było pomyśleć, że oto zbliża się sam Ngai. Był wysoki, miał dobrze ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Był smukły, pełen wdzięku — jak gazela — i czarniejszy niż najciemniejsza noc. Nie nosił kikoi ani ubrania w kolorze khaki, tylko lekkie spodnie i koszulę z krótkimi rękawami. Na nogach miał sandały; widząc, jak gruba jest skóra na jego stopach i jak proste są palce tych stóp, domyśliłem się, że spędził większość życia boso. Przez ramię przewiesił małą torbę, a w lewej ręce trzymał długą strzelbę w futerale z monogramem. Kiedy podszedł do miejsca, w którym siedziałem, zatrzymał się i zaczął mi się przyglądać bez skrępowania. Po butnym wyrazie twarzy poznałem, że jest Masajem. — Gdzie jest wioska Koriba? — zapytał w języku suahili. Wskazałem ręką w lewo. — W dolinie — powiedziałem. — Dlaczego mieszkasz sam, stary człowieku? Tak, dosłownie tak to powiedział. Nie użył słowa mzee, wyrażającego szacunek dla starszych, w których odbija się pradawna mądrość, tylko nazwał mnie starym człowiekiem. Tak, szepnąłem w duchu, nie ma wątpliwości, że jesteś Masajem. — Mundumugu zawsze mieszka oddzielnie — odparłem. — Ach, więc jesteś czarownikiem — stwierdził. — Myślałem, że twoi współplemieńcy wyrośli już z takich rzeczy. — Tak jak twoi wyrośli z przywiązania do dobrych manier? — spytałem. Roześmiał się ubawiony. — Widzę, że nie jesteś zadowolony z tego, że tu przybyłem. Prawda, stary człowieku, że nie jesteś z tego zadowolony? — Nie, nie jestem. — Nie byłoby mnie tutaj, gdybyś potrafił czarami zabić hieny. Więc nie możesz winić mnie za to, że tu jestem.
— Nie mogę cię winić za nic — powiedziałem. — Jeszcze nie mogę. — Jak masz na imię, stary człowieku? — Koriba. — A ja mam na imię William — powiedział, dotykając kciukiem własnej piersi. — William to nie jest imię masajskie — zauważyłem. — Nazywam się William Sambeke. — A więc będę cię nazywał Sambeke. Wzruszył ramionami. — Nazywaj mnie, jak chcesz. Zasłonił sobie oczy przed słońcem i spojrzał w stronę wsi. — Nie tego się spodziewałem. — A czego się spodziewałeś, Sambeke? — spytałem. — Myślałem, że próbujecie tu zbudować Utopię. — Próbujemy to zrobić. Parsknął pogardliwie. — Mieszkacie w chatach, nie macie maszyn. A kiedy chcecie zabijać hieny, musicie wynająć kogoś z Ziemi. Moim zdaniem, Utopia nie tak wygląda. — A więc z pewnością zechcesz wrócić, skąd przyszedłeś — zasugerowałem. — Najpierw muszę tu wykonać pewną pracę — odpowiedział. — Pracę, której nie wykonaliście wy. Nic na to nie powiedziałem, a on popatrzył na mnie przez dłuższą chwilę. — No więc? — odezwał się wreszcie. — No więc co? — Czy nie masz zamiaru wypowiedzieć paru zaklęć i zmusić mnie do tego, żebym zniknął w chmurze dymu? Czy nie masz zamiaru tego zrobić, mundmugu?! — Zanim zdecydujesz się zostać moim wrogiem — powiedziałem nienaganną angielszczyzną — powinieneś się dowiedzieć, że moje działania nie są tak bezskuteczne, jak ci się zdaje i że masajska
buta nie robi na mnie wrażenia. Spojrzał na mnie zaskoczony, a potem roześmiał się, odrzucając głowę do tyłu. — Jesteś zdolny do większych rzeczy, stary człowieku, niż można by z pozoru sądzić! — powiedział po angielsku. — Myślę, że zostaniemy przyjaciółmi! — Wątpię w to — odpowiedziałem w języku suahili. — Do jakich szkół chodziłeś tam, na Ziemi? — zapytał, używając znowu tego samego języka co ja. — Studiowałem w Cambridge i w Yale — powiedziałem. — Ale to było wiele lat temu. — Dlaczego człowiek wykształcony siedzi w kurzu przed chatą z trawy? — A dlaczego Masaj przyjmuje zlecenia od ludzi z plemienia Kikuju? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie. — Lubię polować — powiedział na to. — No i chciałbym zobaczyć tę waszą Utopię. — No to już ją zobaczyłeś. — Zobaczyłem Kirinyagę — odrzekł. — Ale nie widziałem jeszcze Utopii. — To dlatego, że nie wiesz, jak jej szukać. — Jesteś inteligentnym starym człowiekiem, Koribo, i na wszystko masz inteligentną odpowiedź — powiedział Sambeke wcale nie obrażony. — Dlaczego nie uczyniłeś się królem tej planetoidy? — Mundumugu jest skarbnicą wszystkich tradycji plemienia. I to jest cała władza, jakiej potrzebuje. — Mógłbyś przynajmniej kazać im zbudować dom dla siebie. Nie żyłbyś wtedy tak, jak żyjesz. Żaden Masaj nie mieszka już w mayatcie*. — A po domu przyszłaby kolej na samochód? — zapytałem. — Ale dopiero wtedy, kiedy zbudujecie drogi. — A później zbudowalibyśmy fabrykę, żeby zrobić więcej samochodów i drugą fabrykę, żeby zbudować więcej domów, a w końcu imponujący gmach parlamentu, no i może linię kolejową? — Pokręciłem głową. — Tak wygląda Kenia, a nie Utopia. — Źle postępujecie — powiedział Sambeke. — Idąc tutaj z lotniska… jak się ono nazywa? — Port. — No więc idąc tutaj z Portu, widziałem bawoły i kudu, i impale. Gdybyście nad rzeką zbudowali
domek myśliwski z widokiem na równinę, dostalibyście dużo pieniędzy od turystów. — My nie polujemy na nasze roślinożerne zwierzęta. — Nie musielibyście wcale tego robić. A pomyśl, jak te pieniądze przydałyby się twojemu plemieniu. Pomogłyby mu niezmiernie. — Niech Ngai broni nas przed ludźmi, którzy chcą nam pomagać — odpowiedziałem, nic ukrywając tego, co czuję. — Jesteś upartym, starym człowiekiem — stwierdził. — Myślę, że powinienem o tych sprawach porozmawiać z Koinnage. Która jest jego shamba? — Ta największa. Jest naczelnikiem. Kiwnął głową. — Oczywiście. Do zobaczenia, stary człowieku. Teraz ja kiwnąłem głową. — Do zobaczenia. — A kiedy już pozabijam wasze hieny, być może napijemy się razem pombe i porozmawiamy o tym, jak zmienić tę krainę w Utopię. Bo jak dotąd jestem zawiedziony tym, co tu zobaczyłem. Mówiąc to odwrócił się w stronę wioski i ruszył w drogę długą, krętą ścieżką prowadzącą do bomy, której właścicielem był Koinnage.
Zgodnie z moimi przewidywaniami, Koinnage doznał zawrotu głowy. Zanim zdążyłem zjeść i wyruszyć do wioski, siedzieli już obaj przy ognisku przed, bomą naczelnika i Sambeke opowiadał o domku myśliwskim, który chciał zbudować nad rzeką. — Jambo, Koribo — powiedział Koinnage, podniósł głowę i popatrzył na mnie, kiedy się do nich zbliżyłem. — Jambo, Koinnage — odpowiedziałem, kucając obok niego. — Poznałeś już Williama Sambeke? — Poznałem człowieka imieniem Sambeke. Masaj uśmiechnął się szeroko, słysząc, że nie chcę używać jego europejskiego imienia. — Ma wiele planów. Chce je wprowadzić w życie w Kirinyadze — mówił dalej Koinnage, gdy
tymczasem kilku mieszkańców wioski zbliżyło się do nas. — To ciekawe — odparłem. — Prosiłeś o myśliwego, a przysłano ci planistę. — Niektórzy z nas — wtrącił Sambeke z rozbawieniem — mają wiele talentów. — Niektórzy z nas — zauważyłem — są tu już pół dnia i nie zaczęli jeszcze polować. — Zabiję hieny jutro — powiedział Sambeke — kiedy będą miały pełne żołądki i nie będzie im się chciało uciekać na mój widok. — Jak je zabijesz? — spytałem. Otworzył ostrożnie futerał i wyciągnął strzelbę wyposażoną w celownik teleskopowy. Większość mieszkańców wioski nigdy nie widziała takiej broni. Stłoczyli się teraz wokół strzelby, szepcząc coś do siebie. — Chciałbyś ją obejrzeć? — spytał mnie Sambeke. Pokręciłem głową. — Europejska broń mnie nie interesuje. — Ta strzelba została zrobiona w Zimbabwe przez członków plemienia Shona — wyjaśnił. Wzruszyłem ramionami, — Więc są oni czarnymi Europejczykami. — Kimkolwiek są, robią wspaniałą broń. — Dla tych, którzy boją się polować w tradycyjny sposób. — Nie szydź ze mnie, stary człowieku — powiedział Sambeke. Wśród obserwujących nas zapadła absolutna cisza, bo nikt tak nie mówi do mundumugu. — Nie szydzę ż ciebie, Masaju. Wyjaśniam po prostu, dlaczego przywiozłeś ze sobą broń. Bać się fisi to nie zbrodnia.
— Ja nie boję się niczego — rzucił zapalczywie.
— To nieprawda — stwierdziłem. — Jak wszyscy, boisz się, że ci się nie powiedzie.
— Ze strzelbą powiedzie mi się na pewno — tu poklepał strzelbę. — A jeżeli już o to chodzi — spytałem — to czy to nie Masajowie dowodzili kiedyś swojej męskości, stając twarzą w twarz z lwem jedynie z włócznią w dłoni? — To prawda — przyznał. — Ale to również Masajom, a także ludziom z plemienia Kikuju, umierała większość noworodków, to Masajowie i ludzie z plemienia Kikuju chorowali na każdą chorobę, która została zawleczona do ich wiosek i mieszkali w takich chatach, które nie dawały schronienia ani przed deszczem, ani przed zimnem, ani nawet przed mięsożernymi zwierzętami z veldtu. To Masajowie i ludzie z plemienia Kikuju uczyli się od Europejczyków, odebrali białym swoje ziemie i zbudowali wielkie miasta tam, gdzie dawniej był tylko kurz i mokradła. A raczej — dodał — zrobili to wszystko Masajowie i większość członków plemienia Kikuju. — Kiedy byłem w Anglii, poszedłem kiedyś do cyrku — powiedziałem, podnosząc głos tak, żeby wszyscy mogli mnie słyszeć, mimo że zwracałem się do Masaja. — W tym cyrku był szympans. Był bardzo inteligentny. Ubrali go jak człowieka, wsadzili na rower; jeździł na tym rowerze, a potem grał na flecie — robił wszystko jak człowiek, ale mimo to wcale nie był człowiekiem. Tak naprawdę to ludzie, patrząc na niego, śmiali się, bo był tylko groteskową karykaturą człowieka… tak jak Masajowie i ci członkowie plemienia Kikuju, którzy noszą garnitury i pracują w wielkich budynkach, nie są Europejczykami, tylko karykaturami Europejczyków. — To jest tylko twoja ocena, stary człowieku — odparł Masaj. — I mylisz się, tak to oceniając. — Naprawdę? — spytałem. — Stosunki z człowiekiem tak skaziły szympansa, że nie byłby w stanie utrzymać się przy życiu, gdyby został wypuszczony na wolność. A t y , jak widzę, musisz posługiwać się europejską bronią, chcąc upolować zwierzę, które twoi dziadowie potrafili zabić przy pomocy noża i włóczni. — Czyżbyś, stary człowieku, rzucał mi wyzwanie? — spytał Sambeke znowu ubawiony. — Wyjaśniam po prostu, dlaczego przywiozłeś ze sobą broń. — Nie — powiedział na to Sambeke. — Ty usiłujesz odzyskać władzę, którą straciłeś, kiedy twoi współplemieńcy posłali po mnie. Ale popełniłeś błąd. — Jaki? — Spowodowałeś, że ja stałem się twoim wrogiem. — Czy zastrzelisz mnie więc ze swojej strzelby? — spytałem spokojnie, gdyż wiedziałem, że tego nie zrobi. Pochylił się i powiedział do mnie — szeptem tak, żebym tylko ja to słyszał. — Mogliśmy razem zrobić wielki majątek, stary człowieku. Chętnie podzieliłbym się nim z tobą, gdybyś zgodził się nakłonić swoje plemię do współpracy, bo firma organizująca safari będzie
potrzebowała wielu pracowników. Ale teraz, kiedy sprzeciwiłeś mi się przy ludziach, nie mogę wejść z tobą w układy. — Człowiek musi nauczyć się godzić z tym, że spotykają go w życiu rozczarowania. — Zadowolony jestem, że tak uważasz, bo zamierzam zamienić tę krainę w Utopię, nie będzie więc ona krainą z marzeń plemienia Kikuju. A potem nagle wstał. — Chłopcze* — zwrócił się do Ndemiego, który stał trochę z boku — przynieś mi włócznię. Ndemi spojrzał na mnie, a ja kiwnąłem głową, bo nie wierzyłem, że ten Masaj jest zdolny mnie zabić przy pomocy jakiejkolwiek broni. Ndemi przyniósł włócznię. Sambeke wziął ją i oparł o ścianę chaty należącej do naczelnika. Następnie stanął przed ogniskiem i zaczął powoli zdejmować ubranie. Kiedy był już nagi, a światło tańczyło na jego szczupłym, jędrnym ciele, wyglądał jak afrykański bóg. Wziął włócznię i uniósł ją nad głowę. — Idę zapolować na fisi w ciemnościach, tak jak polowano w dawnych czasach — oświadczył, zwracając się do zebranych naokoło mieszkańców wioski. — Wasz mundumugu rzucił mi wyzwanie. Chcę, żebyście w przyszłości słuchali moich rad. Mam nadzieję, że będziecie ich słuchali. Ale żeby ich słuchać, musicie wiedzieć, że jestem w stanie podjąć każde wyzwanie, które on mi rzuci. I, zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać słowem czy gestem, odszedł śmiało w ciemność. — Teraz on straci życie, a Obsługa Konserwacyjna zechce unieważnić naszą Kartę Praw! — powiedział Koinnage. — Jeżeli straci życie, to będzie to rezultat jego własnej decyzji, a Obsługa nie ukarze nas za to w żaden sposób — odparłem i popatrzyłem mu twardo w oczy. — Dziwię się, bo się tym przejmujesz. — Bo się przejmuję tym, że on może stracić życie? — Przejmujesz się tym, że Obsługa unieważni naszą Kartę — wyjaśniłem. — Jeżeli posłuchacie tego Masaja, zmienicie Kirinyagę w drugą Kenię, więc dlaczego przejmujesz się tym, że moglibyśmy być zmuszeni wrócić do tej Kenii, która jest na Ziemi? — On nie chce zmienić Kirinyagi w Kenię. Chce ją zmienić w Utopię — powiedział Koinnage markotnie. — To my budujemy tu Utopię — zauważyłem. — Ale, ale, czy w jego Utopii będzie duży europejski dom dla naczelnika? — Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym szczegółowo — powiedział Koinnage zmieszany.
— A może naczelnik dostanie dodatkowe sztuki bydła za to, że dostarczy mu tragarzy? — On ma dobre pomysły — powiedział Koinnage, ignorując moje pytanie. — Dlaczego na przykład mamy nosić wodę z rzeki, jeżeli on potrafi stworzyć system pomp i rur, które zrobią to za nas? — Dlatego, że kiedy wodę będzie łatwo dostać, będzie też łatwo ją marnować. A tutaj nie ma więcej wody niż w Kenii, gdzie, w wyniku działań takich przedsiębiorczych ludzi jak Sambeke, wyschły już wszystkie jeziora. — Na wszystko masz odpowiedź — stwierdził Koinnage z goryczą. — Nie na wszystko — powiedziałem. — Ale mam odpowiedź na pytania tego Masaja, bo te pytania były zadawane wielokrotnie w przeszłości i zawsze w przeszłości plemię Kikuju udzielało na nie błędnych odpowiedzi. Nagle usłyszeliśmy straszny krzyk dolatujący z odległości kilkuset metrów. — No to koniec — mruknął Koinnage ponuro. — Masaj nie żyje i teraz będziemy musieli tłumaczyć się przed Obsługą. — To nie brzmiało jak ludzki głos — stwierdził Ndemi. — Ty jesteś jeszcze dzieckiem — zaoponował Koinnage. — Co możesz wiedzieć? — Wiem, jak brzmiał głos Jurny, kiedy fisi go zabijała — powiedział Ndemi przekornie. — Tyle wiem. Czekaliśmy w milczeniu na następny odgłos, ale panowała cisza. — Może to i dobrze, że fisi zabiła tego Masaja — odezwał się w końcu stary Njobe. — Widziałem budynek, który narysował na piasku, ten, który chciał zbudować dla gości. To był zły budynek. Nie był okrągły, nie chronił przed demonami jak nasze chaty. Był czworoboczny, miał rogi, a każdy wie, że demony mieszkają w rogach domostw, — Tak, taki budynek byłby przeklęty — zgodził się inny członek starszyzny. — Czego się można spodziewać po człowieku, który poluje na fisi w nocy? — dodał jeszcze inny. — Można się po nim spodziewać, że przyniesie martwą fisi — odezwał się Sambeke z triumfem. Wynurzył się z ciemności i rzucił na ziemię ścierwo wielkiego samca hieny. Wszyscy cofnęli się z przerażeniem, a on odwrócił się do mnie. Zobaczyłem, jak chwiejne światło oświetla jego lśniące, czarne ciało. — Co powiesz na to, stary człowieku? — zapytał. — Powiem, że jesteś większym zabójcą niż fisi. Uśmiechnął się z satysfakcją.
— A teraz zobaczymy, czego możemy nauczyć się od tej fisi. — Zwrócił się do jednego z młodych ludzi: — Chłopcze, przynieś nóż. — On ma na imię Kamabi — wtrąciłem się. — Nic miałem czasu nauczyć się imion — odpowiedział Sambeke, po czym odwrócił się do Kamabiego i rozkazał: — Rób to, co ci powiedziałem, chłopcze. — On jest mężczyzną — zaoponowałem. — Trudno to stwierdzić w ciemności — powiedział Sambeke, wzruszając ramionami. Kamabi wrócił w chwilę później, niosąc stary nóż myśliwski. Nóż był tak stary i tak zardzewiały, że Sambeke nie pofatygował się, żeby go dotknąć. Wskazał hienę palcem i rozkazał: — Kata hiya tiunbo, rozetnij jej brzuch. Kamabi ukląkł i rozciął brzuch hienie. Smród był okropny, ale Masaj wziął jakiś patyk i zaczął grzebać we wnętrznościach. W końcu wyprostował się. — Miałem nadzieję, że znajdziemy bransoletkę albo kolczyk — powiedział. — Ale chłopiec został zabity dawno temu i fisi musiała je dawno wydalić. — Koriba może rzucić kości i sprawdzić, czy to ta hiena zabiła Jumę — zaproponował Koinnage. Sambeke prychnął pogardliwie. — Koriba może sobie rzucać kości aż do pory deszczowej, ale te kości nic mu nie powiedzą. — Popatrzył na zebranych mieszkańców wioski. — Zabiłem fisi tak, jak się ją zabijało dawniej, żeby pokazać, że nie jestem tchórzem ani Europejczykiem, który poluje tylko w dzień, chowając się za swoją strzelbą. Ale kiedy wam już udowodniłem, że to potrafię, będę polował w sposób, jaki ja uznaję za właściwy. Jutro pójdę w veldt i pokażę wam, ile fisi można w ten sposób zabić, a wy zadecydujecie, który sposób jest lepszy: mój czy Koriby. — Przerwał, a potem dodał: — A teraz potrzebna mi chata, muszę się wyspać tak, żebym był silny i czujny, kiedy wzejdzie słońce. Wszyscy mieszkańcy wioski natychmiast wyrazili chęć oddania mu swych chat. Nie zrobi! tego jedynie Koinnage. Masaj popatrzył na każdego z nich, a potem zwrócił się właśnie do naczelnika: — Wezmę twoją — powiedział. — Ale… — zaczął Koinnage. — I jedną z twoich żon, która mnie ogrzeje w nocy. — Spojrzał mu prosto w oczy. — A może odmówisz mi tego, może okażesz się niegościnny po tym, jak dla ciebie zabiłem fisi? — Nie .— wydusił z siebie w końcu Koinnage. — Nie odmówię ci tego.
Masaj posłał mi triumfalny uśmiech. — To miejsce ciągle jeszcze nie jest Utopią — stwierdził. — Ale zaczyna być do niej podobne.
Nazajutrz rano Sambeke wyszedł ze strzelbą. A ja poszedłem do wsi, żeby dać Zindu maść, która miała pozbawić ją pokarmu. Jej pierwsze dziecko urodziło się martwe i pokarm nie był jej potrzebny. Ale po drodze do jej mayatty przeszedłem się po shambach, błogosławiąc strachy na wróble. Wkrótce otoczyła mnie jak zwykle grupa dzieci, prosząc, żebym im opowiedział bajkę. W końcu, kiedy słońce stało wysoko na niebie i było za gorąco, żeby chodzić, usiadłem w cieniu akacji. — No dobrze — zgodziłem się. — Teraz opowiem wam bajkę. — A jaką bajkę opowiesz nam, Koribo? — zapytała jedna z dziewczynek. — Opowiem wam o niemądrym słoniu — odpowiedziałem. — A dlaczego ten słoń był niemądry? — spytał jeden z chłopców. — Posłuchajcie, a dowiecie się. — Gdy zamilkli zacząłem: — Był sobie młody słoń, a ponieważ był młody, nie posiadł jeszcze mądrości swojej rasy. Pewnego razu zawędrował do miasta, które stało w samym środku sawanny. Wszedł do niego, zobaczył wszystkie tamtejsze cuda i pomyślał, że miasto to najwspanialsza rzecz, jaką w życiu widział. Od urodzenia bowiem trudził się dzień i noc, żeby napełnić sobie żołądek, a tymczasem tu, w mieście, znajdowały się maszyny, które mogły znacznie ułatwić mu życie. Zobaczywszy je, postanowił, że musi mieć na własność przynajmniej niektóre. Ale kiedy podszedł do właściciela motyki, przy pomocy której można było wykopywać z ziemi strąki akacji, właściciel powiedział: „Jestem człowiekiem biednym i nie mogę ci dać swojej motyki. Widzę jednak, że bardzo pragniesz ją mieć, więc proponuję ci wymianę.” „Ale ja nie mam niczego na wymianę” , zmartwił się słoń. „Ależ masz”, powiedział człowiek. „Jeżeli dasz mi swoje kły, będę mógł wyrzeźbić na nich wzory. Dam ci za nie motykę.” Słoń zastanawiał się przez pewien czas nad tą propozycją. W końcu zgodził się, bo pomyślał, że mając motykę, nie będzie potrzebował kłów do wykopywania strąków. Poszedł dalej i natknął się na staruszkę, która miała warsztat tkacki. Pomyślał, że taki warsztat to cudowna rzecz, bo, mając go, mógłby sobie utkać derkę; okrywałby się nią podczas długich nocy, a
derka chroniłaby go przed zimnem. Poprosił kobietę, żeby dała mu swój warsztat, jednak ona odparła, że dać go nie może, ale może go na coś wymienić. „Jedyną rzeczą, jaką posiadam, jest motyka”, powiedział słoń. „Ale mnie motyka nie jest potrzebna”, odpowiedziała staruszka. „Musisz pozwolić, żebym odcięła ci jedną stopę. Z tej stopy zrobię sobie stołek.” Słoń zastanawiał się długo. Przypomniawszy sobie jednak, jak bardzo zmarzł poprzedniej nocy, zgodził się w końcu i wymiana doszła do skutku. Następnie spotkał człowieka, który miał sieć. Pomyślał, że bardzo dobrze byłoby ją dostać, bo można jej używać do łapania owoców. Wystarczy potrząsnąć drzewem, a wszystkie owoce wpadną w sieci nie trzeba ich będzie zbierać z ziemi. „Nie dam ci sieci, bo zrobienie jej zajęło mi wiele dni”, powiedział człowiek, „ale wymienię ją na twoje uszy. Będą mi służyły jako doskonałe maty do spania.” Słoń i tym razem zgodził się dokonać wymiany. A potem wrócił do stada, aby pokazać rodzinie, jak wspaniałe rzeczy przynosi z miasta ludzi. „Po co nam motyka?”, spytał go brat. „Żadna motyka nie jest tak trwała jak nasze kły.” „Przyjemnie byłoby mieć derkę”, powiedziała matka. „Ale żeby utkać derkę w warsztacie tkackim, musielibyśmy mieć palce, których przecież nie mamy.” „Nie wiem, jaki pożytek można mieć z sieci do łapania owoców”, powiedział ojciec. „Bo pomyśl tylko: jeżeli będziesz trzymał sieć w trąbie, w jaki sposób potrząśniesz drzewem? A jeżeli użyjesz trąby do potrząśnięcia drzewem, to w czym będziesz trzymał sieć?” „Widzę teraz, że narzędzia ludzi nie mogą się przydać słoniom”, stwierdził młody słoń. „Nigdy nie będę człowiekiem, więc postanawiam być znowu słoniem.” Ale ojciec pokręcił głową ze smutkiem i powiedział: „To prawda, że nie jesteś człowiekiem. Ale, ponieważ miałeś do czynienia z ludźmi, nie jesteś już także słoniem. Straciłeś stopę, nie będziesz więc mógł dotrzymać kroku stadu. Oddałeś kły, więc nie będziesz mógł dokopać się do wody ani wykopać strąków akacji. Pozbyłeś się uszu, nie będziesz więc miał się czym wachlować, kiedy słońce będzie wysoko na niebie.” Tak więc resztę swojego nieszczęśliwego życia nasz słoń spędził w połowie drogi między miastem a stadem, bo ani nie mógł stać się częścią tego pierwszego, ani nie był już częścią tego drugiego. Zamilkłem i spojrzałem w dal, w stronę małego stadka impali pasącego się tuż za naszymi polami.
— Czy to koniec bajki? — spytała dziewczynka, która prosiła mnie pierwsza, żebym im ją opowiedział. — Tak, koniec — powiedziałem. — To nie jest dobra bajka — stwierdziła. — Dlaczego tak myślisz? — spytałem, zabijając owada, który chodził mi po ręce. — Dlatego, że zakończenie nie jest szczęśliwe. — Nie wszystkie bajki mają szczęśliwe zakończenia. — Ja nie lubię nieszczęśliwych zakończeń — oświadczyła. — Ja też nie — zgodziłem się z nią, po czym przerwałem, patrząc na nią uważnie. — A jak, twoim zdaniem, powinna się zakończyć ta bajka? — Słoń nie powinien pozbywać się tych rzeczy, dzięki którym jest słoniem, bo przecież nigdy nie będzie człowiekiem. — Masz rację — powiedziałem. — A ty: czy pozbyłabyś się rzeczy, dzięki którym należysz do plemienia Kikuju, żeby spróbować zostać kimś, kim nigdy nie będziesz? — Nigdy! — A wy? — spytałem inne dzieci. — Nie! — krzyknęły. — A co by było, gdyby słoń chciał wam dać w zamian swoje kły, a hiena swoje zęby? — Nigdy byśmy się nie zamienili! Odczekałem chwilę, a potem zadałem ostatnie pytanie: — A co by było, gdyby Masaj chciał wam dać swoją strzelbę? Zamienilibyście się z nim? Większość dzieci krzyknęła: „Nie!”. Zauważyłem jednak, że dwóch spośród starszych chłopców nie odpowiada. Zwróciłem się więc do nich z tym pytaniem. — Strzelba to nie kry ani zęby — powiedział wyższy. — To jest broń, którą posługują się ludzie. — To prawda — powiedział niższy chłopiec, szurając nogami i wzbijając przy tym tuman kurzu. — Masaj nie jest zwierzęciem. Jest taki jak my. — Nie jest zwierzęciem — sprostowałem — ale nie jest taki jak my. Czy plemię Kikuju posługuje się bronią, czy mieszka w domach z cegły, czy jego członkowie noszą europejskie ubrania?
— Nie — powiedzieli obaj chłopcy równocześnie. — Więc pomyślcie: czy bylibyście prawdziwymi członkami plemienia Kikuju, gdybyście posługiwali się bronią, gdybyście mieszkali w murowanych domach albo chodzili ubrani po europejsku? — Nie — przyznali. — A czy bylibyście dzięki temu Masajami albo Europejczykami? — Nie. — Czy rozumiecie teraz, że musimy odrzucić narzędzia i podarunki łych, którzy przychodzą z zewnątrz? Nigdy nie będziemy tacy jak oni. Ale możemy przestać być prawdziwymi członkami plemienia Kikuju. A jeżeli przestaniemy nimi być, nie stając się kimś innym, będziemy nikim. — Rozumiem, Koribo — powiedział wyższy chłopiec. — Jesteś pewien, że rozumiesz? — spytałem. Kiwnął głową. — Jestem pewien. — Dlaczego wszystkie bajki, które nam opowiadasz, są takie? — Jakie? — Wszystkie mają tytuły mówiące o zwierzętach, na przykład: Niemądry słoń, Szakal i pszczołojad albo Lampart i dzierzba, ale kiedy je objaśniasz, okazuje się, że wszystkie są o ludziach z plemienia Kikuju? — To dlatego, że wszyscy należymy do tego plemienia, i ja i wy — odpowiedziałem z uśmiechem. — Gdybyśmy byli lampartami, wtedy wszystkie moje bajki lak naprawdę byłyby o lampartach. Przez następne parę minut siedziałem z nimi w cieniu drzewa, a potem zobaczyłem, że przez wysoką trawę idzie do nas Ndemi. Na jego twarzy malował się wyraz podniecenia. — Co słychać? — spytałem, kiedy do nas podszedł. — Masaj wrócił — oświadczył. — Czy zabił jakieś fisi? — Mingisana. Bardzo dużo. — Gdzie jest teraz?
— Nad rzeką. Są z nim młodzi mężczyźni, którzy służyli mu jako tragarze i którzy obdzierali hieny ze skóry. — Myślę, że ich tam odwiedzę — powiedziałem, wstając ostrożnie, bo kiedy siedzę dłużej w jednej pozycji, sztywnieją mi nogi. — Ndemi, pójdziesz ze mną. A wy, dzieci, wracajcie do swoich shamb i pamiętajcie, co zdarzyło się niemądremu słoniowi. Ndemi nadął się jak kogut, taki był dumny, że go wybrałem, żeby mi towarzyszył, i w chwilę później szliśmy przez bujną sawannę. — Co Masaj robi nad rzeką? — spytałem. — Ściął młode pędy pangą* — odpowiedział Ndemi — i chciał, żeby mężczyźni coś z nich zrobili, ale nic wiem co. Wysiliłem wzrok i zobaczyłem, że zza mgiełki kurzu wiszącej w gorącym powietrzu wynurzyła się mała grupa mężczyzn. Szli ku nam. — Ale ja wiem, co to jest — powiedziałem po cichu. Nigdy przedtem nie widziałem lektyki, lecz wiedziałem, jak wygląda. I dlatego wiedziałem, w czym siedzi Masaj i co spoczywa na spoconych ramionach czterech ludzi z mojego plemienia, kiedy tylko ta grupka się ukazała. Ponieważ szli w naszą stronę, kazałem Ndemiemu się zatrzymać. Stanęliśmy i czekaliśmy. — Jambo, stary człowieku! — powiedział Masaj, gdy byli już tak blisko, że mogłem go słyszeć. — Zabiłem dziś rano siedem hien. — Jambo, Sambeke — odpowiedziałem. — Wygląda na to, że jest ci bardzo wygodnie. — Przydałyby się poduszki — stwierdził. — A poza tym tragarze nie trzymają tej lektyki poziomo. Ale można wytrzymać. — Biedny Sambeke — powiedziałem — brak ci poduszek, no i tragarze są tacy niedbali. Jak mogło dojść do takich niedopatrzeń? — To wszystko dlatego, że nie ma tu jeszcze Utopii — odpowiedział z uśmiechem — Ale ten kraj coraz bardziej się do niej upodabnia. — Kiedy już tu będzie— Utopia, na pewno poinformujesz mnie o tym? — Kiedy to nastąpi, sam się zorientujesz, że Utopia już zapanowała, stary człowieku. Następnie rozkazał tragarzom, żeby zanieśli go do wioski. A my z Ndemim zostaliśmy, gdzie byliśmy, i patrzyliśmy, jak znika w oddali.
Tego wieczoru w wiosce odbyła się uczta na cześć Sambeke, który zabił osiem hien. Koinnage własnoręcznie zabił wołu, były też wielkie ilości pombe. Kiedy przyszedłem do wioski, śpiewano tam i tańczono, tańcem przedstawiając, jak nowy zbawca zabija hieny. Masaja usadowiono na wysokim krześle. Było ono wyższe niż tron, na którym zasiadał Koinnage. Sambeke w jednej ręce trzymał tykwę pełną pombe, a na kolanach miał futerał, w którym znajdowała się strzelba. Ubrany był teraz w czerwoną masajską szatę. Włosy splótł starannie — również na modłę masajską. Szczupłe ciało błyszczało od olejów, które zostały wtarte w skórę. Dwie młode dziewczyny, które niedawno przeszły inicjację, stały za nim, chłonąc każde słowo, które wypowiadał. — Jambo, stary człowieku! — pozdrowił mnie, kiedy się zbliżyłem. — Jambo, Sambeke — odrzekłem. — Ja już się tak nie nazywam — poinformował mnie. — O, nie wiedziałem. Czyżbyś nosił teraz imię, jakie noszą członkowie plemienia Kikuju? — Przybrałem imię, którego znaczenie będzie zrozumiale dla członków owego plemienia — odpowiedział — i którym mieszkańcy tej wioski będą mnie od dziś nazywali. — Więc nie zamierzasz stąd odejść, teraz, kiedy jest już po polowaniu? Pokręcił głową. — Nie zamierzam odejść. Zostaję. — Popełniasz błąd — powiedziałem. — Nie tak wielki jak błąd, który ty popełniłeś, postanawiając nie być moim sprzymierzeńcem — odparował. A potem, po krótkiej przerwie, uśmiechnął się i zapytał: — Czy nie chcesz wiedzieć, jakie jest moje nowe imię? — Myślę, że powinienem się dowiedzieć, jakie ono jest, skoro masz tu zostać dłużej. Pochylił się i wypowiedział szeptem słowo, które Ngai powiedział szeptem do ucha Gikuju na świętej górze miliony lat wcześniej. — Bwana? — powtórzyłem. Popatrzył na mnie z zadowoloną miną i znowu się uśmiechnął. — Teraz — powiedział — mamy tu Utopię.
Przez następne kilka tygodni Bwana przekształcał Kirinyagę w Utopię — w Utopię dla samego siebie. Wziął sobie trzy młode żony i kazał mieszkańcom wioski zbudować dla siebie dom nad rzeką, dom, który miał okna i werandy, i który był czworograniasty, taki sam, jaki dwa wieki wcześniej europejscy kolonizatorzy zbudowaliby w Kenii. Codziennie chodził na polowanie, gromadząc trofea i dostarczając mieszkańcom wioski mięso w niespotykanych dotąd ilościach. Wieczorem przychodził do wioski, gdzie jadł, pił i tańczył. A potem, ze strzelbą, wracał w ciemnościach do własnego domu. Wkrótce i Koinnage zapragnął zbudować sobie we wsi taki sam dom, a wielu młodych mężczyzn prosiło Masaja, żeby dostarczył im strzelby. Ale on odmówił, oświadczając, że w Kirinyadze może być tylko jeden Bwana i że oni będą naganiaczami, kucharzami i tymi, którzy ściągają skóry z upolowanej zwierzyny. Nie ubierał się teraz po europejsku, tylko zawsze pojawiał się w tradycyjnym stroju masajskim. Włosy miał misternie zaplecione, a jego skóra błyszczała od olejów, które żony co noc w niego wcierały. Co do mnie, to, nic nie mówiąc, spełniałem swoje zwykłe obowiązki: opiekowałem się chorymi, sprowadzałem deszcz, wróżyłem z kozich wnętrzności, błogosławiłem strachy na wróble, zdejmowałem klątwy. Ndemi spędzał ze mną coraz więcej czasu. Zajmował się moimi kozami i kurami, a nawet sprzątał moją bomę — sam zaproponował, że będzie to robił, chociaż sprzątanie jest zajęciem kobiet. Pewnego dnia podszedł do mnie, gdy siedziałem w cieniu, przyglądając się bydłu pasącemu się w pobliżu. — Czy mogę mówić, mundumugu? — zapytał, kucając koło mnie. — Możesz mówić, Ndemi — odpowiedziałem. — Masaj wziął sobie następną żonę — poinformował mnie. — I zabił psa, którego właścicielem był Karanja, bo denerwowało go jego szczekanie. — Przerwał, a potem dodał: — Zwraca się do wszystkich przez „chłopcze”, nawet do starszyzny. Mnie się zdaje, że to jest obraźliwe. — Wiem o tym wszystkim — powiedziałem. — Dlaczego więc nic nie robisz? — spytał Ndemi. — Czyż nie jesteś wszechmocny? — Tylko Ngai jest wszechmocny — powiedziałem. — Ja jestem tylko mundumugu. — Ale czy mundumugu nie jest potężniejszy od Masaja?
— Wydaje się, że większość mieszkańców wioski jest innego zdania — powiedziałem. — Gniewasz się więc na nich za to, że stracili wiarę w ciebie. I dlatego nie zamieniłeś go w owada i nie rozgniotłeś go nogą. — Nie gniewam się — zaprzeczyłem. — Jestem tylko rozczarowany. — Kiedy go zabijesz? — spytał Ndemi. — Zabicie go nie przyniosłoby żadnego pożytku — odpowiedziałem. — Dlaczego? — Bo oni wierzą w jego moc. Gdyby stracił życie, posialiby po następnego myśliwego, który stałby się następnym Bwaną. — Więc będziesz patrzył na to wszystko bezczynnie? — Nie, nie będę patrzył na to bezczynnie — odpowiedziałem. — Ale zabicie Bwany nie jest rozwiązaniem. Trzeba go upokorzyć i ludzie muszą być świadkami jego upokorzenia, muszą zobaczyć na własne oczy, że on nic jest mundumugu, którego trzeba słuchać. — A jak to zrobisz? — spytał Ndemi podniecony. — Jeszcze nie wiem — powiedziałem. — Muszę mu się jeszcze przyjrzeć. — Myślałem, że wiesz już wszystko. Uśmiechnąłem się. — Mundumugu nie wie wszystkiego. I nie musi wiedzieć. — Jak to? — Musi tylko wiedzieć więcej niż inni ludzie. — Ale ty już wiesz więcej niż Koinnage i pozostali. — Zanim zacznę działać, muszę być pewien, że wiem więcej niż Masaj — wyjaśniłem. — Możesz wiedzieć, jak duży jest lampart, jak silny, jak szybko się porusza i jak jest przebiegły, ale dopóki nie przyjrzysz mu się bliżej, dopóki nie dowiesz się, jak atakuje, z której strony podchodzi, jak chwyta wiatr i jak rusza ogonem, kiedy jest gotowy do skoku, będzie ci trudno go upolować. Jestem starym człowiekiem, nie mogę pokonać Masaja w walce wręcz. Dlatego muszę mu się przyjrzeć bliżej i dowiedzieć się, gdzie jest jego słaby punkt. — A co jeżeli on nie ma słabego punktu? — Każda rzecz ma swój słaby punkt.
— I on go też ma? Nawet jeżeli jest silniejszy od ciebie? — Słoń jest najsilniejszym ze zwierząt, a jednak kilka malutkich mrówek, które dostaną się do jego trąby, potrafi sprawić mu taki ból, że oszaleje i będzie chciał się zabić. — Przerwałem. — Człowiek nie musi być silniejszy od swojego przeciwnika, bo mrówka z pewnością nie jest silniejsza niż słoń. Ale mrówka wie, gdzie jest słaby punkt słonia. Tak samo i ja muszę się dowiedzieć, jaki jest słaby punkt tego Masaja. Ndemi położył sobie rękę na piersi. — Ja ci wierzę, Koribo. — To dobrze — powiedziałem, zasłaniając sobie dłonią oczy, bo gorący powiew przyniósł chmurę pyłu. — Gdyż ty jeden nie będziesz rozczarowany, kiedy w końcu zmierzę się z nim. — Czy wybaczysz mieszkańcom wioski? Milczałem przez chwilę, w końcu rzekłem: — Kiedy sobie przypomną, dlaczego przybyliśmy na Kirinyagę, wybaczę. — A jeżeli sobie nie przypomną? — Muszę ich do tego zmusić — spojrzałem w dal na sawannę, tam, gdzie stykała się z rzeką i lasem. — Ngai dał plemieniu Kikuju szansę po raz drugi, pozwalając mu zamieszkać w Utopii i nie wolno nam tej szansy zmarnować. — To słowo się ciągle powtarza: powtarzasz je ty i Koinnage, a nawet ten Masaj, ale ja go nie rozumiem. — Chodzi ci p słowo „Utopia”? — spytałem. Kiwnął głową. — Co to znaczy? — Znaczy ono wiele rzeczy. Zależy, kto go używa — powiedziałem. — Dla prawdziwego członka plemienia Kikuju oznacza ono życie w zjednoczeniu z ziemią, przestrzeganie starych praw i odprawianie dawnych rytuałów. Żyć w Utopii to znaczy żyć tak, żeby Ngai był z nas zadowolony. — To wydaje się bardzo proste. — Tak, to proste — zgodziłem się. — Jednak nie zdołasz sobie nawet wyobrazić, jak wiele milionów ludzi straciło życie dlatego, że ich definicja słowa „utopia” różniła się od definicji ich bliźnich. Popatrzył na mnie uważnie. — Naprawdę? — Tak, naprawdę. Weź na przykład naszego Masaja. Dla niego żyć w Utopii to być noszonym w
lektyce, zabijać zwierzęta ze strzelby, mieć wiele żon i mieszkać w wielkim domu nad rzeką. — Nie jest to chyba takie złe — zamyślił się Ndemi. — Nie jest to złe dla Masaja. — Przerwałem na chwilę, a potem mówiłem dalej: — Ale czy uważasz, że to jest Utopia dla ludzi, którzy muszą nosić lektykę i dla zwierząt, które on zabija i dla młodych ludzi, którzy nic mogą się ożenić i dla tych członków plemienia Kikuju, którzy muszą budować jego dom nad rzeką? — Aha, rozumiem — powiedział Ndemi, a jego oczy stary się ogromne. — Kirinyaga musi być Utopią dla wszystkich. A jeżeli nie jest Utopią dla wszystkich, to nie jest nią wcale. — Spędził owada, który usiadł mu na policzku i spojrzał na mnie. — Czy mam rację, Koribo? — Jesteś pojętny, Ndemi — pochwaliłem go, po czym wyciągnąłem rękę i pogłaskałem go po włosach na czubku głowy. — Być może pewnego dnia zostaniesz mundumugu. — Czy nauczę się wtedy czarów? — Żeby być mundumugu, trzeba nauczyć się wielu rzeczy. Czary są najmniej ważne z nich. — Ale czary robią największe wrażenie na ludziach — powiedział Ndemi. — To z powodu czarów ludzie się ciebie boją i chcą słuchać mądrych rzeczy, które im mówisz.
Zastanawiając się nad tym, co powiedział, wpadłem wreszcie na pomysł, jak pokonać Bwanę i skłonić swoje plemię, żeby ponownie zaczęło wieść życie godne mieszkańców Utopii, życie, na które godziliśmy się, przyjmując naszą Kartę.
— Barany! — ryczał Bwana. — Owce! Wszyscy co do jednego! Nic dziwnego, że w dawnych czasach plemię Masajów żerowało na plemieniu Kikuju. Postanowiłem przyjść do wioski wieczorem, żeby przyjrzeć się bliżej swojemu wrogowi. Wypił właśnie dużą ilość pombe, po czym zdjął czerwoną szatę i stanął nagi przed bomą naczelnika, wzywając młodych mężczyzn, żeby się z nim zmierzyli w zapasach. A oni stali daleko w ciemności, trzęsąc się ze strachu jak stare kobiety. — Będę walczył z trzema z was równocześnie — zapowiedział. Rozejrzał się, żeby się przekonać, czy zgłosi się ktoś na ochotnika. Nikt się nie zgłosił, a on odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się serdecznie.
— No i wy się dziwicie, dlaczego je jestem Bwaną, a wy bandą chłopców! Nagle mnie zauważył. — Oto człowiek, który się mnie nie boi. — To prawda — przyznałem. — Czy będziesz ze mną walczył, stary człowieku? Pokręciłem głową. — Nie. — Więc jesteś jeszcze jednym tchórzem. — Nie boję się ani bawołu, ani hieny, ale nie walczę z nimi wręcz — odparłem. — Odwaga to nie to samo co głupota. Ty jesteś młody, a ja jestem stary. — Dlaczego przyszedłeś do wsi wieczorem? — zapytał. — Czy rozmawiałeś ze swoimi bogami? Czy namawiałeś się z nimi, jak mnie zabić? — Jest tylko jeden bóg — odpowiedziałem. — I potępia zabijanie. Kiwnął głową, a na jego twarzy pojawił się wyraz rozbawienia. — Tak, to logiczne: bóg owiec powinien potępiać zabijanie. Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy, popatrzył na mnie z pogardą. — En–kai pluje na waszego boga, stary człowieku. — Wy nazywacie go En–kai, a my nazywamy go Ngai — wyjaśniłem spokojnie. — Ale to jest ten sam bóg i przyjdzie taki dzień, kiedy każdy z nas zda przed nim sprawę ze swoich postępków. Mam nadzieję, że będziesz wtedy tak odważny i pozbawiony bojaźni jak teraz. — A ja mam nadzieję, że wasz Ngai nie zadrży ze strachu przede mną — odpowiedział bulnie, popisując się przed żonami, które chichotały arogancko. — Czyż nie poszedłem w ciemność, nagi i uzbrojony jedynie we włócznię, którą zabiłem fisi? Czyż nie zabiłem ponad stu zwierząt w niespełna trzydzieści dni? Wasz Ngai nie powinien wystawiać moich nerwów na próbę. — Ngai wystawia na próbę nie tylko twoje nerwy. — Jak mam to rozumieć? — Możesz to rozumieć, jak chcesz — stwierdziłem. — Jestem stary i zmęczony. Chcę usiąść przy ognisku i napić się pombe.
Odwróciłem się do niego plecami i podszedłem do Njobego, który grzał swoje stare kości przy małym ognisku przed bomą naczelnika. Nie mogąc znaleźć przeciwnika, który zmierzyłby się z nim w zapasach, Bwana napił się jeszcze pombe i w końcu zwrócił się do własnych żon. — Nikt nie chce ze mną walczyć — powiedział, udając że jest zmartwiony. — A mnie krew wrze w żyłach. Wymyślcie mi zadanie, jakiekolwiek zadanie, które wykonam, żeby was zabawić. Trzy dziewczyny zaczęły szeptać między sobą. Potem znowu zachichotały. W końcu jedna, wypchnięta przez pozostałe, wystąpiła naprzód i powiedziała: — Widziałyśmy, jak Koriba włożył rękę do ognia. I ogień go nie poparzył. Czy potrafisz zrobić to samo? Masaj parsknął pogardliwie. — To jest sztuczka czarownika, nic więcej. Dajcie mi prawdziwe zadanie do wykonania. — Dajcie mu łatwiejsze zadanie — wtrąciłem się. — Włożenie ręki do ognia to zabieg zbyt bolesny. Odwrócił się do mnie i spiorunował mnie wzrokiem. — A ty, stary człowieku, jakim to płynem posmarowałeś sobie rękę, zanim włożyłeś ją do ognia? — zapytał po angielsku. Uśmiechnąłem się do niego. — To byłaby sztuczka magika, a nie czarownika. — Myślisz, że mnie upokorzysz na oczach ludzi?— zapytał. — Zastanów się, czy ci się to może udać, stary człowieku. Podszedł do ogniska, stanął między mną a Njobem i włożył rękę do ognia. Twarz miał nieruchomą, ale ja poczułem zapach palonego ciała. W końcu wyciągnął rękę z ognia i podniósł ją w górę. — Nie ma w tym żadnych czarów! — krzyknął w języku suahili. — Ale ogień cię oparzył, mężu — powiedziała żona, która rzuciła mu wyzwanie. — Czy krzyczałem? — zapytał, — Czy zwijałem się z bólu? — Nie. — A czy ktoś inny potrafi włożyć rękę w ogień i nie krzyczeć? — Nie, mężu.
— A więc kto jest większym człowiekiem: Koriba, który ochrania się przy pomocy czarów, czy ja, który bez pomocy czarów wkładam rękę w ogień? — Bwana jest większym człowiekiem — krzyknęły chórem jego żony. Odwrócił się do mnie i uśmiechnął się z triumfem. — Znowu przegrałeś, stary człowieku.
To nie była prawda: nie przegrałem. Poszedłem przecież do wioski po to, żeby przyjrzeć się bliżej swojemu wrogowi. I przyjrzałem mu się bliżej. I dużo się z tego nauczyłem. Nauczyłem się, że tak jak człowiek z plemienia Kikuju nic może stać się Masajem, tak ten Masaj nie może stać się członkiem plemienia Kikuju. Bo cechuje go wrodzona buta, wielka buta, dzięki której wzniósł się na swoją obecną wysoką pozycję społeczną i z powodu której nastąpi jego upadek. Następnego ranka do mojej bomy przyszedł sam Koinnagc. — Jambo — powitałem go. — Jambo, Koribo — odpowiedział. — Musimy porozmawiać. — O czym? — O Bwanie — wyjaśnił Koinnage. — A co on takiego znowu zrobił? — Przekroczył wszelkie granice — wycedził Koinnage. — Wczoraj wieczorem, kiedy ty już sobie poszedłeś, stwierdził, że wypił tyle pombe, że nie może wracać do domu i wyrzucił mnie z mojej własnej chaty — mnie, naczelnika! — Przerwał, żeby kopnąć małą jaszczurkę, która zbliżała się do jego stopy, a potem mówił dalej: — To jeszcze nie wszystko. Dzisiaj rano oświadczył, że zabiera moją najmłodszą żonę, Kibo, i że będzie ona od tej chwili jego żoną! — Ciekawe — powiedziałem, obserwując, jak jaszczurka ucieka w krzaki i jak zatrzymuje się, żeby na nas popatrzeć. — Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia? — zapytał. — Za tę żonę dałem dwadzieścia krów i pięć kóz. A wiesz, co on zrobił, kiedy mu o tym powiedziałem? — Co? Koinnage pokazał mi małą srebrną monetę. — Dał mi kenijskiego szylinga!
Splunął na monetę i rzucił ją na suche, kamieniste zbocze obok mojej bomy. — A teraz mówi, że za każdym razem, gdy przyjdzie do wioski, będzie spał w mojej chacie, a ja muszę wtedy spać gdzie indziej. — Bardzo mi przykro — powiedziałem — ale ostrzegałem cię. Mówiłem, żebyś nie sprowadzał myśliwego. W jego naturze leży polowanie i żerowanie na wszystkim i wszystkich: on atakuje i hienę, i kudu, a także żeruje na ludziach z plemienia Kikuju. — Przerwałem, widząc ku swojej satysfakcji, że Koinnage jest bardzo zmieszany. — Może powinieneś powiedzieć mu, żeby od nas odszedł? — Nie posłucha mnie. Kiwnąłem głową. — Lew może sypiać z kozą, może też się nią pożywić, ale bardzo rzadko jej słucha. — Koribo, nie mieliśmy racji — wyznał Koinnage, a na jego twarzy malowała się rozpacz. — Czy ty nie możesz uwolnić nas od tego intruza? — A dlaczego miałbym to zrobić? — Już ci powiedziałem dlaczego. Pokręciłem powoli głową. — Powiedziałeś mi, jaki ty sam masz powód, żeby go tu nie chcieć — odrzekłem. — Ale to nie wystarczy. — Więc co jeszcze mam ci powiedzieć? — spytał Koinnage. Popatrzyłem na niego w milczeniu, a potem stwierdziłem: — Będziesz wiedział co, kiedy przyjdzie właściwa chwila. — Może skontaktowalibyśmy się z Obsługą? — zaproponował. — Oni na pewno są w stanie zmusić go do tego, żeby stąd odszedł. Westchnąłem ciężko. — Czy naprawdę niczego cię to wszystko nie nauczyło? — Nie rozumiem. — Sprowadziłeś tu tego Masaja, bo jest silniejszy od fisi. A teraz chcesz sprowadzić Obsługę, bo jest silniejsza od Masaja. Jeżeli jeden człowiek potrafił tak zmienić naszą społeczność, to, jak myślisz, co się stanie, jeżeli zaprosimy tu wielu ludzi? Już teraz młodzi w wiosce mówią dużo o polowaniu: chcą polować, a nie uprawiać ziemię. Chcą też budować europejskie domy, kwadratowe, prostokątne, z rogami, w których kryją się demony, i błagają Masaja, żeby sprowadził dla nich
strzelby. A czego zapragną, kiedy zobaczą te wszystkie cuda, które są w posiadaniu Obsługi? — No to jak pozbędziemy się Masaja? — On odejdzie, gdy przyjdzie na to czas. — Jesteś pewien? — Jestem przecież mundumugu. — A kiedy ten czas przyjdzie? — zapytał. — Wtedy, kiedy ty będziesz już wiedział, dlaczego on musi odejść — odpowiedziałem. — A teraz wracaj już do wioski, bo może się okazać, że on chce zabrać ci następne żony. Na twarzy naczelnika pojawił się wyraz przerażenia. Bez słowa ruszył w drogę powrotną krętą ścieżką, która biegła od mojej bomy.
***
Przez następne kilka dni zbierałem na skraju sawanny korę pewnych drzew. A gdy miałem już wystarczającą jej ilość, dodałem ziół i korzeni, i ubiłem to wszystko na miazgę w skorupie żółwia. Następnie dodałem trochę wody, wlałem mieszankę do tykwy, po czym zacząłem podgrzewać ją na wolnym ogniu. Gdy była już gorąca, posłałem po Ndemiego, który pojawił się w pól godziny później. — Jambo, Koribo — pozdrowił mnie. — Jambo, Ndemi — odpowiedziałem. Spojrzał na tykwę i zmarszczył nos.
— Co to jest? — zapytał. — Ma okropny zapach. — To nie do jedzenia — odpowiedziałem. — Mam nadzieję, że nie — powiedział szczerze. — Uważaj, nie dotknij tego — ostrzegłem go. Podszedłem do drzewa, które rosło w mojej bomie i usiadłem w jego cieniu. Ndemi, ominąwszy tykwę z daleka, przysiadł się do mnie. — Posyłałeś po mnie — przypomniał. — Tak. — Zadowolony jestem z tego, że wyszedłem z wioski. Wioska nie jest teraz przyjemnym miejscem. — Tak? Kiwnął głową. — Kilku młodych mężczyzn chodzi teraz wszędzie z Bwaną. Zabierają kozy z shamb i ubrania z chat, a nikt nie ma odwagi im się przeciwstawić. Karanja próbował to zrobić wczoraj, ale przyboczni Bwany uderzyli go tak, że poleciała mu krew z ust. A Bwana patrzył na to wszystko i śmiał się. Kiwnąłem głową, bo wcale mnie to nie zdziwiło. — Myślę, że już czas — powiedziałem, odganiając ręką muchy, które, szukając cienia pod drzewem, latały z brzęczeniem wokół mojej twarzy. — Czas na co? — Czas, żeby Bwana opuścił Kirinyagę. — Przerwałem na chwilę, a potem dodałem: — Dlatego właśnie po ciebie posłałem. — To mundumugu chce, żebym mu pomógł? — zapytał Ndemi, a na jego twarzy pojawił się wyraz dumy. Kiwnąłem głową. — Zrobię wszystko, co mi każesz — obiecał. — Dobrze. Czy wiesz, kto robi oleje, którymi Bwana się namaszcza? — Wiem. Stary Wambu. — Musisz mi przynieść dwie tykwy wypełnione tymi olejami.
— Myślałem, że tylko Masaj się namaszcza — powiedział Ndemi. — Zrób to, co mówię. Czy masz łuk? — Nie, ale mój ojciec ma. Używał go wiele lat temu, teraz go nic używa, więc nie będzie miał nic przeciwko temu, żebym go wziął. — Nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział, że go wziąłeś. Ndemi wzruszył ramionami, a potem leniwie zaczął coś rysować palcem w pyle. — Ojciec pomyśli, że wzięli go przyboczni Bwany. — A czy twój ojciec ma strzały z ostrymi końcami? — Nie — powiedział Ndemi. — Ale ja mogę zrobić takie strzały. — Zrób je dziś po południu. Wystarczy dziesięć. Ndemi narysował strzałę. — Takie? — spytał. — Trochę krótsze. — Pióra do strzał wyrwę kurom z naszej bomy. Kiwnąłem głową — Dobrze. — Czy chcesz żebym strzelił taką strzałą w Bwanę? — Powiedziałem ci już kiedyś, że członkowie plemienia Kikuju nie zabijają ludzi. — To co mam zrobić ze strzałami? — Kiedy je zrobisz, przyniesiesz je tu, do mojej bomy — powiedziałem. — Przynieś też dziesięć kawałków materiału, w które je zawiniemy. — A co zrobimy później? — Później zamoczymy je w truciźnie, którą właśnie przygotowałem. Zmarszczył brwi. — Ale nie chcesz, żebym strzelał strzałami w Bwanę? — Przerwał. — Do czego więc będę strzelał?
— Powiem ci, kiedy przyjdzie na to czas. A teraz wracaj do wioski i zrób to, o co cię prosiłem. — Dobrze — powiedział. Wybiegł z mojej bomy i zbiegł z pagórka na swych silnych, młodych nogach. Kilka perliczek z piskiem i skrzekiem ustąpiło mu niechętnie z drogi. W niespełna godzinę później Koinnage po raz drugi wspiął się na mój pagórek. Tym razem towarzyszył mu Njobe. Przyszło z nimi także dwóch członków starszyzny. Wszyscy ubrani byli w tradycyjne szaty plemienne. — Jambo, Koribo — powiedział Koinnage z nieszczęśliwym wyrazem twarzy. — Jambo — odpowiedziałem. — Kazałeś mi wrócić, kiedy zrozumiem, dlaczego Bwana musi odejść — rzeki Koinnage, po czym splunął na ziemię, a spod jego nóg zaczął pędem uciekać mary pająk. — Więc przyszedłem. — Do jakiego doszedłeś wniosku? — spytałem, podnosząc rękę i zasłaniając sobie oczy przed słońcem. Spuścił wzrok — był tak zmieszany jak dziecko, które musi odpowiadać na pytania ojca. — Doszedłem do wniosku, że Utopia to rzecz delikatna, wymagająca ochrony ze strony tych, którzy potrafią jej narzucić swoją wolę. — A ty, Njobe? Do jakiego wniosku ty doszedłeś? — Że nasze życie na Kirinyadze było bardzo dobre — odpowiedział. — Wierzyłem, że to dobro samo się obroni. — Tu westchnął ciężko. — Ale tak nie jest. — Czy Kirinyaga jest warta tego, żeby jej bronić? — Jak możesz o to pytać? — oburzył się jeden z dwóch przedstawicieli starszyzny. — Masaj może sprowadzić na Kirinyagę maszyny i mnóstwo pieniędzy — powiedziałem. — Chce wprowadzić ulepszenia, nie chce nas zniszczyć. — Ale wtedy to już nie będzie Kirinyaga — powiedział Njobe. — To znowu będzie Kenia. — Wszystko, czego on dotknie, ulega zepsuciu — oświadczył Koinnage, a twarz mu się wykrzywiła ze złości i upokorzenia. — Mój własny syn został jego przybocznym. Nie szanuje już ojca, nie szanuje kobiet ani naszych tradycji. Mówi tylko o pieniądzach i strzelbach i wielbi Bwanę, jak gdyby to był sam Ngai. — Przerwał, a potem dodał — Musisz nam pomóc, Koribo. — Tak — zawtórował mu Njobe. — Nie mieliśmy racji, nie słuchając cię.
Popatrzyłem na ich zmartwione twarze i w końcu kiwnąłem głową. — Pomogę wam. — Kiedy? — Wkrótce, — Jak prędko to nastąpi? — nie ustępował Koinnage, kaszląc, bo wiatr wionął mu w twarz chmurą kurzu. — Nie możemy dłużej czekać. — Za tydzień Masaja już tu nie będzie. — Za tydzień? — powtórzył Koinnage. — Obiecuję to wam. — Przerwałem, a potem dodałem: — Jednak jeżeli nasza społeczność ma zostać oczyszczona, możliwe, że i jego przyboczni będą musieli opuścić Kirinyagę. — Nie możesz zabrać mi syna! — powiedział Koinnage. . — Masaj już ci go zabrał — zauważyłem. — Ja zadecyduję, czy będzie mógł wrócić. — Ale on ma być naczelnikiem po mojej śmierci. — Taka jest moja cena, Koinnage — zażądałem stanowczo. — Musicie pozwolić mi zdecydować, co zrobić z przybocznymi Masaja. — Położyłem sobie rękę na sercu. — Moja decyzja będzie sprawiedliwa. — No nie wiem — wymamrotał Koinnage. Wzruszyłem ramionami. — Więc żyjcie dalej z Masajem. Koinnage wpatrywał się w ziemię, jak gdyby mrówki i termity mogły mu powiedzieć, co ma robić. W końcu westchnął. — Będzie tak, jak mówisz — zgodził się z nieszczęśliwym wyrazem twarzy. — A jak pozbędziesz się Masaja? — zapytał Njobe. — Jestem mundumugu — odpowiedziałem niezobowiązująco, bo nie chciałem, żeby do Bwany dotarły wieści o moich planach. — Na pewno potrzebne są do tego moce czarodziejskie — drążył Njobe. — Czy wątpisz w moją moc?
Njobe nie miał odwagi spojrzeć mi w oczy. — Nie, ale… — Ale co? — Ale on jest jak bóg. Będzie trudno go pokonać. — U nas jest miejsce tylko dla jednego boga — powiedziałem. — A imię tego boga jest Ngai.
Wrócili do wioski, ja zaś zabrałem się za mieszanie trucizny.
Czekając na powrót Ndemiego, wziąłem cienki kawałek drewna i zrobiłem w nim małą dziurkę. Następnie wziąłem długą igłę, przekłułem nią drewienko wzdłuż, a potem ją wyjąłem. I w końcu przyłożyłem drewienko do ust i dmuchnąłem w dziurkę. Nie usłyszałem żadnego dźwięku, ale bydło na pastwisku podniosło nagle głowy, a dwie z moich kóz zaczęły gorączkowo biegać w kółko. Wypróbowałem ten naprędce zrobiony gwizdek jeszcze dwa razy i za każdym razem reakcje zwierząt były takie same. W końcu odłożyłem gwizdek na bok. Ndemi przyszedł późnym popołudniem. Przyniósł tykwy z olejami, stary łuk ojca i starannie przygotowane strzały. Nie znalazł żadnego metalu do wykonania grotów, ale zastrugał końce strzał tak, że były bardzo ostre. Sprawdziłem cięciwę łuku i, przekonawszy się, że jest elastyczna, kiwnąłem z uznaniem głową. Następnie, zachowując ostrożność i nie dopuszczając, żeby najmniejsza kropla trucizny zetknęła się z moją skórą, zanurzyłem wszystkie strzały w roztworze, a potem zawinąłem je w kawałki materiału przyniesione przez Ndemiego. — No dobrze — powiedziałem. — Jesteśmy gotowi. — Co mam robić, Koribo? — zapytał Ndemi. — W dawnych czasach, kiedy mieszkaliśmy w Kenii, tylko Europejczykom wolno było polować i tym europejskim myśliwym płacono za to, że zabierali innych Europejczyków na safari — wyjaśniłem. — Rzeczą, ważną dla białych myśliwych było to, żeby ich klienci zabijali dużo zwierząt. Bo kiedy taki klient był rozczarowany, nic wracał już więcej żeby polować, albo płacił innemu myśliwemu, żeby wziął go na safari. — Zamilkłem na chwilę, a potem dodałem: — Dlatego ci myśliwi czasami przyuczali najwspanialsze lwy do tego, żeby wychodziły i dawały się zabić. — A jak to robili, Koribo? — spytał Ndemi, a oczy rozszerzyły mu się ze zdziwienia.
— Taki biały myśliwy wysyłał naprzód naganiacza — powiedziałem, przelewając olej do sześciu mniejszych tykw. — Naganiacz szedł w veldt, gdzie żyły lwy, zabijał antylopę gnu albo zebrę, rozcinał jej brzuch tak, żeby zapach przesycił powietrze. Następnie dmuchał w gwizdek. I wtedy przychodziły lwy, albo dlatego, że poczuły zapach, albo dlatego, że były ciekawe, co to za nowy dźwięk. Następnego dnia naganiacz zabijał kolejną zebrę i znowu gwizdał. I znowu przychodziły lwy. Powtarzało się to codziennie, dopóki lwy nie nauczyły się, że świst oznacza, że czeka na nie martwa zwierzyna. Kiedy naganiacz nauczył je w końcu przychodzić na dźwięk gwizdka, wracał do grupy polujących i prowadził myśliwego i jego klientów w veldt, tam, gdzie mieszkały lwy, po czym dmuchał w gwizdek. Lwy przybiegały i klient mógł zdobyć trofea. Uśmiechnąłem się, widząc zachwyt Ndemiego i zastanowiłem się, czy ktokolwiek z żyjących na Ziemi wie, że ludzie z plemienia Kikuju odkryli to samo co Pawłow, tylko o sto lat wcześniej od niego. Następnie wręczyłem Ndemiemu gwizdek, który wyrzeźbiłem. — Oto twój gwizdek — wyjaśniłem. — Nie zgub go. — Zawieszę go sobie na rzemyku na szyi — obiecał. — Nie zgubię go. — Jeżeli go zgubisz — mówiłem dalej — to ja z pewnością umrę okropną śmiercią. — Możesz mi zaufać, mundumugu. — Wiem. Wziąłem strzały i dałem mu je, zachowując ostrożność. — To też dla ciebie —powiedziałem. — Musisz bardzo uważać. Gdybyś się nimi skaleczył albo dotknął którąś z nich rany, prawie na pewno umarłbyś, a ja nie mógłbym cię uratować, nawet gdybym uruchomił wszystkie swoje moce. — Rozumiem — odpowiedział, biorąc ostrożnie strzały i kładąc je na ziemi obok łuku. — Dobrze — pochwaliłem go. — Znasz ten las położony o pół mili od domu, który Bwana zbudował nad rzeką? — Tak, Koribo. — Chcę, żebyś codziennie chodził do tego lasu i każdego dnia zabijał jakieś roślinożerne zwierzę jedną z zatrutych strzał. Nie próbuj tylko zabić bawołu, bo to zbyt niebezpieczne. Możesz zabijać wszystkie inne zwierzęta roślinożerne. Za każdym razem, kiedy zwierzę będzie już martwe, wylejesz na nie cały olej z jednej z sześciu tykw. — A potem dmuchnę w gwizdek, żeby przywabić hieny, tak? — upewnił się.
— Potem wdrapiesz się na pobliskie drzewo i dopiero wtedy, kiedy będziesz bezpieczny wśród jego gałęzi, zagwiżdżesz — powiedziałem. — A one przyjdą. Pierwszego dnia powoli, drugiego i trzeciego — szybciej, a czwartego przybiegną prawie natychmiast. I zabiorą się do jedzenia. Kiedy już. się najedzą, odejdą. Posiedzisz na drzewie długo po ich odejściu, a potem zejdziesz z niego i wrócisz do swojej bomy. — Zrobię jak mówisz, Koribo — obiecał. — Ale nie rozumiem, w jaki sposób to wszystko przyczyni się do opuszczenia Kirinyagi przez Bwanę. — To dlatego, że nie jesteś jeszcze mundumugu — odpowiedziałem z uśmiechem. — Ale ja jeszcze nie skończyłem. — Co jeszcze mam zrobić? — Mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie — mówiłem dalej. — Siódmego dnia, tuż przed wschodem słońca wyjdziesz z bomy i zabijesz siódme zwierzę. — Mam tylko sześć tykw z olejem — zauważył. — Siódmego dnia nie będziesz potrzebował oleju. Hieny przyjdą usłyszawszy, że gwiżdżesz. — Przerwałem, żeby się upewnić, że słucha uważnie i wszystko rozumie. — Jak powiedziałem, przed wschodem słońca zabijesz jakieś zwierzę roślinożerne. Ale tym razem nie polejesz go olejem i nie zagwiżdżesz od razu. Wejdziesz na drzewo, z którego będziesz mógł dobrze widzieć równinę między lasem a rzeką. W pewnym momencie zobaczysz mnie. Będę machał ręką w ten sposób — pokazałem mu jak: zakręciłem nad głową prawą ręką — i wtedy natychmiast dmuchniesz w gwizdek. Rozumiesz? — Rozumiem. — To dobrze. — I po tym wszystkim Kirinyaga pozbędzie się Bwany na zawsze? —zapytał. — Tak. — Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób — nie ustępował. — Mogę ci powiedzieć tyle: ponieważ Bwana jest człowiekiem cywilizowanym, będzie się spodziewał dwóch rzeczy. Mianowicie, że ja zmierzę się z nim na jego terytorium i że — będąc człowiekiem, który pobierał nauki u Europejczyków — użyję w tej walce europejskich środków. — Ale ty nie zrobisz tak, jak on się będzie spodziewał? — Nie — powiedziałem. — On ciągle nie rozumie, że żyjąc zgodnie z naszymi tradycjami, mamy na Kirinyadze wszystko, czego nam potrzeba. Zmierzę się więc z nim na jego własnym polu i pokonam go bronią plemienia Kikuju, a nie bronią europejską. — Przerwałem znowu, a potem dodałem: — A teraz, Ndemi, musisz już iść i zabić pierwsze zwierzę roślinożerne. Jeżeli się nie pospieszysz,
będziesz musiał wracać do domu po zmroku, a ja nie chcę, żebyś nocą chodził po sawannie. Kiwnął głową, wziął gwizdek i broń i odszedł w stronę lasu nad rzeką.
Szóstego wieczora poszedłem do wioski. Przyszedłem tam zaraz po zmroku. Tańce się jeszcze nie zaczęły, chociaż zebrali się już prawie wszyscy dorośli. Czterech młodych ludzi, wśród których był syn naczelnika, usiłowało zagrodzić mi drogę, ale Bwana był w dobrym humorze i dał im znak ręką, żeby mnie przepuścili. — Witaj, stary człowieku — powiedział z wysokości swojego stołka. — Dawno cię nie widziałem. — Byłem zajęty. — Spiskowaniem przeciwko mnie? Przygotowywaniem mojego upadku? — zapytał ubawiony. — Twój upadek nastąpi dzięki wyrokom boskim — odparłem. — A co będzie przyczyną tego mojego upadku? — pytał dalej, dając znak jednej z żon, których miał teraz pięć, żeby mu przyniosła kolejną tykwę pełną pombe. — To, że nie należysz do plemienia Kikuju. — A co w tym plemieniu jest takiego niezwykłego? Jest to plemię baranów, które ukradły żony plemieniu Wakamba, a bydło plemieniu Luo. A swoją świętą górę, której nazwa jest też nazwą tej krainy, ukradli Masajom, bo Kirinyaga to słowo masajskie. — Czy to prawda, Koribo? — spytał jeden z młodszych mężczyzn. Kiwnąłem głową. — Tak, to prawda. W języku Masajów słowo kin znaczy góra, a słowo nyaga znaczy światło. Ale, mimo że słowo to jest masajskie, góra jest naszą Górą Światła, bo dał ją Ngai. — To jest góra Masajów — ciągnął Bwana. — Jej wierzchołki noszą nazwy pochodzące od imion wodzów masajskich. — Żaden Masaj nigdy nie był na świętej górze — zaoponował stary Njobe. — My byliśmy pierwszymi właścicielami góry, inaczej miałaby ona nazwę pochodzącą z języka plemienia Kikuju — odparował Bwana. — W takim razie plemię Kikuju musiało pozabijać Masajów albo wypędzić ich stamtąd — stwierdził Njobe, uśmiechając się chytrze.
Ta uwaga rozzłościła Bwanę. Rzucił tykwę, w której było pombe, w przechodzącą kozę. Uderzenie było tak silne, że koza przewróciła się. Ale szybko wstała i uciekła pędem, becząc z przerażenia. — Wszyscy jesteście głupi — pienił się Bwana. — A jeżeli to rzeczywiście prawda, że wasze plemię przepędziło Masajów z góry, to teraz się na was za to odegram. Ja, Laibon Kirinyaga, ogłaszam, że ta kraina nie należy już do plemienia Kikuju. — Co to jest Laibon? — spytał jeden z mężczyzn. — Laibon po masajsku znaczy „król” — wyjaśniłem. — Jak to możliwe, żeby ta kraina nic należała do plemienia Kikuju, skoro wszyscy tutaj, z wyjątkiem ciebie, są członkami tego plemienia? — spyta! Njobe. Bwana wskazał swoich pięciu zwolenników.
— Niniejszym ogłaszam, że ci ludzie są Masajami. — Nie zrobisz z nich Masajów, nazywając ich Masajami. Bwana uśmiechnął się szeroko, a migoczące światło ognia padło na jego lśniące ciało, pokrywając je dziwnymi wzorami. — Jestem w stanie zrobić to, co zechcę. Bo jestem Laibonem. — Być może Koriba ma coś do powiedzenia w tej sprawie — powiedział Koinnage, bo wiedział, że tydzień już się kończy. Bwana posłał mi wojownicze spojrzenie. — No więc, stary człowieku, czy odmawiasz mi prawa do bycia królem? — Nie — odpowiedziałem. — Koribo, co ty mówisz? — krzyknął Koinnage. — Nie mówisz chyba poważnie? — spytał Njobe. — Musimy być realistami — odezwałem się. — Czyż nie jest on naszym największym myśliwym? — Jestem waszym jedynym myśliwym — parsknął Bwana. Zwracając się do naczelnika, zapytałem: — Kto oprócz Bwany potrafi wyjść nagi w veldt i zabić fisi, używając jedynie włóczni? Bwana skinął głową. — To prawda — potwierdził. — Oczywiście — mówiłem dalej — nikt z nas nie widział, jak on to robi, ale jestem pewien, że nie zdobyłby się na kłamstwo. — Czy podajesz to w wątpliwość? To, że ja zabiłem fisi przy pomocy włóczni? — spytał Bwana porywczo. — Nie podaję tego w wątpliwość — powiedziałem z przekonaniem. — Nie mam wątpliwości, że mógłbyś to zrobić jeszcze raz, jeślibyś tylko zechciał. — To prawda, stary człowieku — zgodził się trochę udobruchany. — A więc — mówiłem dalej — być może powinniśmy uczcić to, że jesteś Laibonem, urządzając takie właśnie polowanie. Ale tym razem w dzień, tak żeby wszyscy poddani zobaczyli, jakiego dzielnego mają króla.
Wziął kolejną tykwę z rąk najmłodszej żony i popatrzył na mnie uważnie. — Dlaczego tak mówisz, stary człowieku? Czego właściwie chcesz? — Niczego ponad to, co powiedziałem — odrzekłem, spluwając sobie na ręce, żeby dowieść, że mówię szczerze. Pokręcił głową. — Nie — powiedział. — Ty coś knujesz. Wzruszyłem ramionami. — W porządku. Jeśli wolałbyś nie… — Może on się boi? — wtrącił Njobe. — Nie boję się niczego! — warknął Bwana. — Z pewnością nie boi się fisi — stwierdziłem. — To powinno być dla was oczywiste. — To prawda — powiedział Bwana, wciąż mi się przyglądając. — Jeżeli nie boi się fisi, to czego się boi? Dlaczego nie chce zapolować? — spytał Njobe. — Nie chce zapolować, bo to ja zaproponowałem, żeby to zrobił — odpowiedziałem. — Nie ufa mi i to jest zrozumiałe. — Dlaczego uważasz, że to zrozumiałe? — spytał Bwana. — Czy myślisz, że boję się twojego hokus–pokus tak samo jak te twoje barany? — Tego nie powiedziałem. — Nie umiesz czarować, stary człowieku — rzucił, wstając. — Robisz tylko sztuczki magiczne, no i grozisz, a takie sztuczki i groźby nie zastraszą Masaja. — Przerwał, a potem, podnosząc głos tak, żeby wszyscy go usłyszeli, powiedział: — Spędzę tę noc w chacie, której właścicielem jest Koinnage, a jutro rano zapoluję na fisi w tradycyjny sposób tak, żeby wszyscy poddani zobaczyli, jak walczy ich Laibon. — Jutro rano? — powtórzyłem. Spiorunował mnie wzrokiem, a z każdego szczegółu jego szczupłej, urodziwej twarzy wyzierała masajska buta.
— O wschodzie słońca.
Nazajutrz rano obudziłem się wcześnie, tak jak zwykle, ale tym razem nie rozpaliłem ogniska i nie usiadłem przy nim, żeby ogrzać swoje stare kości, tylko wdziałem kikoi* i natychmiast udałem się do wioski. Wszyscy mężczyźni zebrali się wokół bomy naczelnika w oczekiwaniu na Bwanę. Po chwili Bwana wyszedł z chaty. Ciało miał namaszczone, okrywała je czerwona szata. Mimo że poprzedniego wieczora wypił ogromne ilości pombe, wzrok miał niezmącony. W prawej ręce trzymał włócznię, tę, przy pomocy której polował za pierwszym razem. Pogardzał nami wszystkimi, więc, nie zaszczycając spojrzeniem ani tych, co stali po lewej stronie, ani tych, co stali po prawej, przeszedł przez wieś, a potem ruszył sawanną w stronę rzeki. My postępowaliśmy za nim — krok w krok. Kiedy nasza mała procesja doszła do miejsca oddalonego o kilometr od jego domu, zatrzymał się i podniósł rękę. — Nie idźcie dalej — zażądał — bo spłoszycie fisi. Zrzucił na ziemię czerwoną szatę i stanął nagi i lśniący w porannym słońcu. — A teraz, barany, patrzcie, jak poluje prawdziwy król. Podniósł włócznię, ważąc ją w ręce, a potem poszedł naprzód, zanurzając się w wysoką, sięgającą mu do pasa trawę. Koinnage przysunął się do mnie bokiem. — Obierałeś, że on dzisiaj opuści Kirinyagę — powiedział szeptem. — Rzeczywiście, obiecałem. — A on ciągle jeszcze jest tutaj. — Dzień się jeszcze nie skończył. — Jesteś pewien, że on opuści nasz kraj? — nie ustępował.
— Czy kiedykolwiek okłamałem mój lud? — spytałem.
— Nie — powiedział, cofając się — Nie, nigdy. Zamilkł, patrząc na równinę. Przez dłuższy czas nic było tam nic widać. A później z krzaków wynurzył się Bwana i poszedł naprzód aż do miejsca położonego o pięćdziesiąt metrów dalej.
W tym momencie powiał wiatr i powietrze przeszył nagle rozdzierający uszy śmiech hien. Hien, które poczuły zapach jego namaszczonego olejami ciała. Widzieliśmy, jak trawa faluje, kiedy stado ze skowytem i chichotem ruszyło w stronę Bwany. Przez chwilę Bwana stał nieruchomo, bo był naprawdę odważny, ale potem, kiedy zobaczył, ile ich jest, i zdał sobie sprawę, że może zabić tylko jedną, rzucił włócznią w najbliższą hienę, a sam podbiegł do rosnącej w pobliżu akacji. Zdążył się na nią wdrapać, zanim pierwsze sześć hien do niej dopadło. W minutę później piętnaście dorosłych hien otaczało drzewo, warcząc i chichocząc. Bwana nie miał wyboru: musiał pozostać tam, gdzie był. — Ależ nam sprawił zawód — powiedziałem po chwili. — A ja mu wierzyłem, kiedy mówił, że jest wspaniałym myśliwym. — Jest wspanialszy od ciebie, stary człowieku — burknął syn naczelnika. — Mówisz głupstwa — stwierdziłem. — Przecież tam, pod drzewem, są tylko hieny, a nie demony. A potem dodałem, zwracając się do wszystkich przybocznych Bwany: — Myślałem, że jesteście jego przyjaciółmi. Dlaczego nie spieszycie mu z pomocą? Nastąpiło wśród nich poruszenie, a po chwili odezwał się syn naczelnika: — Przecież widzisz, że nie mamy broni. — No to co? — spytałem. — Jesteście prawie Masajami, a tam, pod drzewem, są tylko hieny. — Jeżeli te hieny są takie niegroźne, to dlaczego ty nie zmusisz ich, żeby sobie poszły? — spytał syn naczelnika. — Bo to nie moje polowanie — odpowiedziałem. — Nie potrafisz tego zrobić. A skoro tak, to nie strofuj nas za to, że się nie ruszamy z miejsca. — Potrafię to zrobić — oświadczyłem. — Czyż nie jestem mundumugu? — No to zrób to! — powiedział wyzywająco syn naczelnika. Wtedy zwróciłem się do mieszkańców wioski: — Oto syn naczelnika rzucił mi wyzwanie. Czy chcecie, żebym uratował Masaja? — Nie! — odpowiedzieli chórem. — No widzisz — zwróciłem się do młodego człowieka.
— Masz szczęście, stary człowieku — rzekł z ponurym wyrazem twarzy. — Bo i tak nie umiałbyś tego zrobić. — To ty masz szczęście — odpowiedziałem.
— Jak to? — zapytał.
— Ano tak. Nazwałeś mnie przecież starym człowiekiem, zamiast użyć słowa mundumugu albo mzee, a ja cię nie ukarałem. — Popatrzyłem na niego bez zmrużenia oka. — Ale wiedz, że jeżeli zrobisz to jeszcze raz, to zamienię cię w najmniejszego gryzonia i zostawię na polu na pożarcie szakalom. Powiedziałem to z takim przekonaniem, że on nagle stał się mniej pewny siebie. — Blagujesz, mundumugu — odezwał się wreszcie. — Nie umiesz wcale czarować. — Jesteś głupcem — odpowiedziałem — bo widziałeś moje czary w przeszłości i wiedz, że w przyszłości też będę używał swoich czarodziejskich mocy. — No to zmuś hieny, żeby się rozeszły — zażądał. — Przypuśćmy, że to zrobię. Czy wtedy ty i twoi towarzysze przysięgniecie mi wierność i zaczniecie znowu stosować się do praw plemienia Kikuju i szanować jego tradycje? Zastanawiał się przez dłuższą chwilę, po czym kiwnął głową. — A reszta? — spytałem, zwracając się do jego towarzyszy. Wymamrotali niewyraźnie, że tak. — Świetnie — powiedziałem. — Biorę waszych ojców i starszyznę na świadków, że mi to obiecaliście. Po czym wyszedłem na równinę i poszedłem w stronę drzewa, na którym siedział Bwana, patrząc z nienawiścią na hieny. Kiedy znalazłem się w odległości jakichś trzystu metrów, hieny zauważyły mnie i zaczęły iść w moją stronę, chwytając wiatr i powarkując z głodu. — W imię boga, którego imię jest Ngai — zaintonowałem — mundumugu rozkazuje wam odejść! Powiedziawszy to, zacząłem machać prawą ręką dokładnie tak, jak to pokazywałem Ndemiemu. Nie usłyszałem gwizdka, gdyż jego dźwięk był nieuchwytny dla ludzkiego ucha, ale zobaczyłem, że całe stado w jednej chwili odwraca się i rusza pędem w stronę lasu. Popatrzyłem za nim przez chwilę, po czym odwróciłem się i przemówiłem do ludzi:
— A teraz wracajcie do wioski. Ja zajmę się Bwaną. Wycofali się bez słowa, a ja poszedłem w stronę drzewa, z którego Bwana obserwował ich odwrót. Kiedy tam dotarłem, Bwana zszedł już z drzewa i czekał na mnie na dole. — Uratowałem cię przy pomocy czarów — powiedziałem — ale teraz przyszedł czas, żebyś opuścił Kirinyagę. — To była sztuczka! — krzyknął. — To nie żadne czary! — Sztuczka czy czary — powiedziałem — co to za różnica? Cała ta historia na pewno się powtórzy, a wtedy już cię nie uratuję. — Dlaczego miałbym ci wierzyć? — spytał ponuro. — Nie mam żadnego powodu, żeby cię okłamywać — zapewniłem go. — Następnym razem, kiedy będziesz polował, hieny znów cię zaatakują. Będzie ich tyle, że nie zdołasz zabić wszystkich, nawet przy pomocy tej swojej europejskiej strzelby. A mnie przy tobie nie będzie i cię nie uratuję. — Przerwałem, a potem mówiłem dalej: — Odejdź, dopóki to jest możliwe, Masaju. One nie wrócą przez najbliższe pół godziny. Masz więc czas, żeby dojść do Portu. A ja posłużę się komputerem i zawiadomię Obsługę, że tam czekasz, żeby cię zabrali na Ziemię. Popatrzył mi głęboko w oczy. — Mówisz prawdę — stwierdził w końcu. — Tak, mówię prawdę. — Jak ty to zrobiłeś, stary człowieku? — zapytał. — Zasługuję chyba na to, żeby się dowiedzieć, zanim opuszczę ten kraj? Milczałem przez dłuższą chwilę. — Jestem mundumugu — powiedziałem w końcu i odwróciwszy się do niego plecami, wróciłem do wsi. Tego samego dnia po południu rozebraliśmy jego dom. A wieczorem sprowadziłem deszcz, który oczyścił Kirinyagę z ostatnich śladów zepsucia, jakie się wśród nas zalęgło. Następnego ranka poszedłem długą, krętą ścieżką do wioski, żeby pobłogosławić strachy na wróble. W chwili, gdy doszedłem na miejsce, otoczyły mnie dzieci, prosząc, żebym opowiedział im bajkę. — Dobrze — powiedziałem, zatrzymując się z nimi w cieniu akacji. — Dzisiaj opowiem wam bajkę o butnym myśliwym. — Czy ta bajka ma szczęśliwe zakończenie? — spytała jedna z dziewczynek.
Rozejrzałem się po wsi i zobaczyłem, że ludzie z zadowoleniem zabrali się do swoich codziennych zajęć, a potem popatrzyłem na spokojną zieloną równinę. — Tak — powiedziałem. — Tym razem bajka ma szczęśliwe zakończenie.
Przełożyła Anna Bartkowicz
Harry Turtledove
Chora natura
tyt. oryg. „Strange Eruptions* IASFM nr 811986
Autor zarówno pod swoim nazwiskiem, Jak i pod pseudonimem Eric G. toerson publikował opowiadania w IASFM, „Analogu” i w „Amazing”. Chora natura przenosi nas w świat Cesarstwa Bizantyńskiego.
…chora natura nieraz dziwnie bucha…
Szekspir: Henryk IV” a.l,s.3, przekład Leon Urlich
Bazyli Argyros czul się osaczony przez piętrzące się na jego stole zwały papirusów. Nie po raz pierwszy zastanawiał się, czy przyjęcie stanowiska magistrianosa było posunięciem słusznym. Kiedyś czuł się wspaniale jako oficer wywiadu wojskowego rzymskiej armii: egzotyka, przygody… Teraz tonął wśród stert dokumentów, choć właściwe zajęcie magistrianoi — agentów państwowych wysokiego szczebla — na terenie imperium, polegało na prowadzeniu działalności szpiegowskiej i prac typowych dla wywiadu. Ich zwierzchnik podlegał bezpośrednio cesarzowi. Argyros spodziewał się raczej zwiększenia zasięgu terytorialnego swej działalności, niż zmiany charakteru pracy. Nie przypuszczał, że będzie się musiał trudnić analizą raportów, nie wyjeżdżając prawie w ogóle z miasta. No cóż, trzynaście wieków imperialnej biurokracji zrobiło swoje. Miał więc teraz mnóswo doniesień do pilnego rozpatrzenia. Westchnął i z niechęcią spojrzał na leżący przed nim dokument, nad którym pracował. Sporządzał właśnie raport dotyczący kupców frankońskich przyłapanych na przemycie z Konstantynopola tkanin w kolorze cesarskiej purpury. Niemieccy i pólnocno–galijscy książęta — południe należało oczywiście do Cesarstwa — gotowi byli płacić bajońskie sumy, byle tylko móc się ; przyodziać w materiał oficjalnie zarezerwowany dla Cesarza Rzymu. Wykrycie niezgodności w rachunkach farbiarza jedwabiu nic satysfakcjonowało Argyrosa i nie zaspokajało jego potrzeby działania. Niestety, aresztowanie przemytników nie należało do jego obowiązków. Westchnął raz jeszcze. Raport był prawie gotowy. Zawsze to lepsze niż nic! Zapadający zmrok utrudniał mu pisanie. Argyros złożył swój podpis pod dokumentem i opatrzył go stosowną adnotacją: Sporządzono w roku 6816 od Shmrzenia Świata, w szóstym indykcie, dnia 16 lipca, poświęconego Świętemu… Przerwał poirytowany, wyjrzał z gabinetu i spytał przechodzącego urzędnika:
— Jakiego mamy dziś patrona? — Świętego Mouameta — padła uprzejma odpowiedź. — Dzięki. Argyros zmarszczył gęste brwi, które utworzyły na jego czole grubą, czarną linię. Jakże mógł zapomnieć! Mouamet był przecież jego najukochańszym świętym. Urodził się w rodzinie arabskiej — a więc pogańskiej; przyjął chrześcijaństwo podczas podróży do Syrii, gdzie spędził wiele lat w klasztorze nieopodal Damaszku. Podczas wielkiego najazdu Persów musiał uchodzić do Konstantynopola. Tu opanował język grecki i zajął się komponowaniem wzniosłych i natchnionych pieśni religijnych. Dożył sędziwego wieku. Śmierć zastała go w dalekiej Hiszpanii, gdzie pełnił funkcję arcybiskupa Nowej Kartaginy. O zmroku Argyros opuścił Praitorion — okazały gmach, w którym pracował. Zszedłszy ze schodów, odzyskał dobry nastrój. Wyszedł przecież na Mesę — reprezentacyjną ulicę Konstantynopola, najwspanialszego miasta świata. Nie miałby szans mieszkać w tej metropolii, gdyby nie przyjął stanowiska magistrianosa. Ale cóż to? Od zachodniej strony zbliżała się procesja zmierzająca najwyraźniej w kierunku wielkiej katedry Hagia Sophia — procesja księży w czarnych sutannach, ze świecami, drewnianymi krzyżami… Jeden z nich niósł wizerunek świętego. Słysząc słowa hymnu: „Chrystus jest synem Twoim, Panie Boże nasz…” Argyros z szacunkiem się przeżegnał. Uśmiechnął się pod nosem. Gdyby wcześniej usłyszał dźwięki hymnu, nie miałby wątpliwości, jak zakończyć służbowy raport. Siedemset lat po śmierci autora, pieśń ta wciąż krzepiła serca prawdziwych chrześcijan. Nikt z nawróconych, prócz Pawła zapewne, nie kochał swej nowej wiary tak żarliwie jak właśnie Mouamet. Magistrianos zatrzymał się, odprowadził wzrokiem procesję, po czym udał się tam, skąd nadeszła. Szedł do swego domu, który usytuowany był w centrum miasta, w połowie drogi między kościołem Świętych Apostołów i Akweduktem Walcnsów. Przyspieszył kroku. Oczekiwała go przecież młoda żona Helena i maleńki synek Sergios. Na myśl o dziecku pociągła, posępna zwykle twarz Argyrosa rozchmurzyła się nieco. Sergios od niedawna rozpoznawał swego ojca i obdarzał go szerokim, bezzębnym, wzruszającym uśmiechem. Argyros zdumiał się, jak szybko przeleciał czas. Zaledwie parę miesięcy temu chłopczyk był małą, kwilącą bryłką ciała. I oto już staje się osobą! Helena i Sergios — to dla nich powinien być nadal magistrianosem. Gdyby nie przyjął tej funkcji, nie zamieszkałby w Konstantynopolu, nie poznałby Heleny, nie byłoby dziecka… Cóż za niepokojąca myśl! Skręcił na północ, zagłębiając się w bocznych uliczkach, które dzięki dobremu planowaniu i rygorystycznym przepisom były podobnie jak główny trakt, brukowane i szerokie na cztery metry. W niczym nie przypominały ciasnych, błotnistych ulic w Serrhes — rodzinnym mieście Argyrosa na
Bałkanach. Przepisy regulowały w Konstantynopolu nawet odstępy balkonów od przeciwległych ścian — nie mogły być one mniejsze niż trzy metry — oraz ustalały, że balkony te mogą zwieszać się co najmniej pięć metrów nad ziemią. Miało to zapewnić prawidłową wentylację ulic. Zapadał zmrok. Sklepy i tawerny pozbywały się ostatnich gości i zamykały swe podwoje. Konstantynopol stanowił światowe centrum handlu i wytwórczości. Na ulicach spotkać było można przedstawicieli wszystkich narodów: Persów w charakterystycznych filcowych czapkach — odwiecznych konkurentów Imperium Rzymskiego; kościstych Arabów — ziomków świętego Mouameta — w długich, powiewnych sukniach; Nomadów z północnych stepów — ludzi, którzy wyróżniali się płaskimi twarzami i specyficzną woni rzadko mytych ciał; a także noszących spodnie Germanów. Przybywali wędrowcy z najdalszych zakątków Imperium: muskularni, zarośnięci Ormianie, smagli Egipcjanie — niektórzy z ogolonymi głowami — Kartagińczycy, Italikowie, Hiszpanie. Od tysiąca lat dla wszystkich mieszkańców Imperium Konstantynopol był najbardziej liczącym się miastem; powszechna była też fascynacja jego bogactwem. Żyli tu oczywiście i rdzenni mieszkańcy. Argyros, przebywający w mieście zaledwie od paru lat, przyrównywał ich w myślach do wróbli o czarnych łebkach. Wiecznie zaaferowani, stale krzątający się tupeciarze, poszukiwacze różnych okazji, wścibscy i niestali w swych zainteresowaniach. Wydawali mu się zarazem niezwykle fascynujący i zupełnie niepoważni. Prawdę mówiąc, irytowali go niezmiernie skrajnym egocentryzmem. Nie dostrzegali bliźnich, jeśli nie skłaniał ich do tego własny interes. Oto właśnie miał przykład. W rynsztoku leżał człowiek. Nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Przechodnie mijali go obojętnie. Nie wyglądał na włóczęgę i pijaka. Był zadbany i przyzwoicie ubrany. Mrucząc pod nosem, magistrianos pochylił się nad leżącym. Może to epileptyk, którego chwycił atak? — pomyślał. Z padaczką wiązały się liczne przesądy, choć Hipokrates udowodnił czterysta lat przed Chrystusem, że jest to taka sama choroba jak każda inna. Argyros schylił się i dotknął czoła leżącego mężczyzny. Było rozpalone wysoką gorączką. Dostrzegł też czerwoną wysypkę na jego twarzy i rękach. — Matko Boska, pomóż! — wyszeptał. Długo wycierał w ubranie prawą dłoń. Oddałby wszystkie pieniądze, by tylko cofnąć ten niebaczny ruch. Żałował, że dotknął skóry chorego, żałował bardzo! — Hej, ty! — zaczepił przechodnia, który ze stroju i zachowania wyglądał na miejscowego. — Jesteś z tej części miasta? Zaczepiony wziął się pod boki. — A jeżeli nawet? Co cię to, panie, obchodzi?! — Natychmiast sprowadź medyka! W każdej dzielnicy miasta był ktoś taki. Zajmował się głównie nadzorem sanitarnym i zapobieganiem pojawieniu się chorób zakaźnych.
— Mam wrażenie, że ten człowiek ma ospę!
— Możesz się mylić — powiedziała do męża tego wieczoru Helena Argyra. — A gdybyś nawet miał rację, to może to być pojedynczy przypadek. — Oby tak było! — odparł Argyros. Jak wiele razy przedtem, podziwiał Helenę za rzadką umiejętność dostrzegania jaśniejszej strony najgorszych nawet rzeczy. Czasem przypisywał to jej młodości; była od niego o osiem lat młodsza. On liczył sobie lat trzydzieści, ale nawet w jej wieku nie był zbyt wielkim optymistą. Musiał przyznać, że Helena miała po prostu bardziej pogodną naturę. Małżonkowie różnili się fizycznie w tym samym stopniu co emocjonalnie. Argyros był wysoki i szczupły, kościstej budowy, oczy miał ciemne i smutne, wyraz jego twarzy przywodził na myśl ikony. Helena nie sięgała mu do ramienia. Ciemnowłosa, o jasnej cerze, wydatnych kościach policzkowych i błękitnych pogodnych oczach, być może miała jakichś przodków w Sklawonii. Sergios bardzo podobny był do matki i Argyros cieszył się ilekroć o tym myślał. — Nie rozumiem, Bazyli — kontynuowała Helena — skąd by się mogła wziąć ospa. Nic było jej od czasów, gdy mój tata był dzieckiem. — To nie znaczy, że Pan Bóg nie może nas nią w każdej chwili pokarać, jeśli taka będzie jego wola. Helena uczyniła znak krzyża. — Kyrie eleison! — zawołała. — Panie, zmiłuj się! — Masz rację. Niech Bóg się zmiłuje! W gęsto zaludnionym Konstantynopolu ospa byłaby kataklizmem porównywalnym tylko z dżumą. Oto dwie najstraszniejsze choroby znane Cesarstwu. Dżumy nie było już od wieków, epidemie ospy zdarzały się niemal w każdym pokoleniu. Czasami przebiegały łagodnie, częściej jednak zbierały obfite żniwo. Helena świetnie umiała odwodzić męża od ponurych rozmyślań. — Żadne z nas nie może zmienić woli bożej — powiedziała wiedziona praktycyzmem. — Zasiądźmy więc do wieczerzy. Posiłek składał się z chleba maczanego w oliwie, gulaszu z tuńczyka z porami i białych rodzynek na deser. — Wspaniałe — oświadczył całkiem szczerze Argyros, chociaż nie przyzwyczaił się jeszcze do tak częstego spożywania ryb.
W jego rodzinnych stronach gulasz sporządzono by raczej z baraniny. Tu nad morzem, ryby były tańsze. Argyros zarabiał teraz co prawda więcej niż w wojsku, ale wówczas nie miał na utrzymaniu rodziny, nie musiał wynajmować domu… Żona coraz częściej wspominała o służącej. A zatem ryby! Po kolacji Helena sprzątnęła naczynia, usiadła na bujanym krześle, które kupili po narodzeniu się dziecka i zaczęła chłopca karmić piersią. W takich chwilach pozwalała rozmawiać tylko na wesołe tematy. Była to jedna z nielicznych, stanowczo narzuconych mężowi zasad. Helena twierdziła, że jej nieprzestrzeganie odbiera dziecku apetyt. Rzeczywiście, ilekroć Argyros nie zastosował się, pełen różnych — najczęściej mrocznych — myśli, dzieciak niebawem uderzał w płacz, zmuszając matkę do dodatkowego karmienia. Trzeba się więc było nakazom żony bezwzględnie podporządkować. Czasem go ów rygor denerwował, ale nie teraz. Opowiedział żonie o jednym z magistrianoi, któremu parę tygodni po narodzinach Sergiosa przyszły na świat bliźnięta. Urzędnik wyglądał tak, jakby w ogóle nie sypiał po nocach. Helena odwzajemniła się mężowi bazarowymi tudzież balkonowymi ploteczkami. Nakarmiony i ukołysany Sergios zasnął. Matka zaniosła go do łóżeczka. Argyros odetchnął z ulgą przekonany, że dziecko będzie spało spokojnie do wschodu słońca. Jeszcze kilka tygodni temu budziło się w nocy dwa lub trzy razy domagając się karmienia. Helena odgadła myśli męża. Ich spojrzenia się spotkały. — Pójdziemy do łoża, prawda? — zapytała i dorzuciła zaczepnie: — Ale nie będziemy spać. — Nie, nie będziemy spać! — odpowiedział. Rozluźnił jej koszulę, którą zapięła po zakończeniu karmienia. Zadziwiła ją namiętność, z jaką ją kochał (jako że zwykle bywał bardziej powściągliwy); Helena była bardzo szczęśliwa. Wyczerpana intensywnymi doznaniami, przytuliła się do męża całym ciałem i niebawem zasnęła. Argyros jednak nie spał. Błądził myślą to tu, to tam, aż wreszcie zdał sobie sprawę, dlaczego tak gwałtownie zapragnął żony: tylko w ten sposób mógł odpędzić złe myśli. Wykrzywił usta w grymasie. Uświadomienie sobie tych ukrytych pobudek wywołało w nim poczucie winy. Przyznanie się do tego przed samym sobą również nic pomagało zasnąć.
Przez następne dni kilka, udając się do swych obowiązków w Praitorionie, magistrianos ze strachem opuszczał dom. Nie ufał otaczającej go pozornej normalności. Przeczuwał, że kryje się za nią okrutny podstęp losu — okrutny szczególnie dla niego. Argyros widział człowieka powalonego straszną chorobą, lecz większość mieszkańców miasta nie była jeszcze świadoma nadchodzącego niebezpieczeństwa. Magistrianos starał się podzielać optymizm żony i wierzył, że żarliwe modlitwy
ich obojga zostaną jednak wysłuchane. Trzymał się tej wiary jak długo mógł, mimo iż każdego dnia w urzędzie brakowało któregoś z magistrianoi. Nawet w najlepszych czasach życie jest niepewne, a choroby niebezpieczne: lekarze mogą bardzo niewiele. Dlatego Argyros większą nadzieję pokładał w modlitwie niż w cudownych lekach. Niepokój wracał jednak z coraz większą siłą w miarę, jak rosła ilość raportów o przypadkach gorączki. Gdy u jednego z magistrianoi pojawiły się krosty, Argyros postanowił następnego dnia nie przychodzić już do urzędu. Nie obawiał się oskarżeń o brak subordynacji. Ponad połowa ludzi zamożnych, którzy za miastem mieli swe letnie siedziby, opuściła już Konstantynopol, „aby zaczerpnąć świeżego powietrza”. Łoskot wozów wyładowanych wszelkim dobytkiem słychać było dzień i noc. Większość mieszkańców nie miała jednak dość pieniędzy, by uciec z miasta. Tym niemniej ulice pustoszały. Wyjeżdżający patrzyli na siebie wrogo. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że ospa, choć stanowi dopust boży, jest również chorobą zakaźną. Zaczęły się wahania cen zboża. Jednego dnia wszystkie niemal młyny stary otwarte i puste, nazajutrz prawie wszystkie zamykano. Ponieważ nie można było dopatrzeć się żadnej logiki w postępowaniu kupców, ludzie, by nabyć choć garstkę żywności, zaczęli ustawiać się w kolejkach. Argyros, wychodząc do miasta po coś do jedzenia, miał wrażenie, iż walczy o życie. Helena chciała mu towarzyszyć, ale on zabronił jej wychodzić z domu. — Jeśli tobie coś się stanie, nijak nie wykarmię Sergiosa — argumentował. — A jak ja go wykarmię, gdy ty zachorujesz i nie będziesz mógł dostarczyć mi pożywienia? — odpowiadała. Nie spierała się jednak, gdyż ufała mężowi. Wiedziała, że Bazyli zawsze wybiera najlepsze rozwiązania. Podporządkowała się także z miłości do dziecka. Argyros nie mówił jej, że postępowałby tak samo, gdyby ospa zaatakowała miasto rok wcześniej. Też chroniłby ją z całych sił, mimo że jeszcze nie mieli sjjga. Ponieważ ospa siała już spustoszenia, tłumnie odwiedzano tylko kościoły. Osoby duchowne i świeckie błagały Boga, by okazał łaskę i cofnął zarazę. Wierni garnęli się do wspólnych nabożeństw także i z pobudek osobistych: sądzili, że ich modły o zdrowie własne i najbliższych będą skuteczniejsze, jeśli odprawią je w miejscu świętym. Helena również chciała się pomodlić w bazylice Ilagia Sophia. Tego Argyros nie mógł jej odmówić. W ogóle nie uważał za stosowne się temu sprzeciwiać. Pielgrzymka do miejsca świętego jest czymś zasadniczo różnym od włóczenia się po mieście. Bóg gniewa się na mieszkańców Konstantynopola, ale nie będzie ich karał w Swym własnym domu.
Tak zatem po raz pierwszy od wielu tygodni Helena, z dzieckiem na ręku, wyszła do miasta. Zaskoczyła ją panująca na ulicach pustka. — Czuję się jak w prowincjonalnym miasteczku! — Jej głos odbił się echem od ścian domów. — Tak, jest tu trochę spokojniej, to prawda — Argyros przypomniał sobie rodzinne Serrhes. — Ale i małe miasta bywają zatłoczone, choć mieszka w nich nieporównywalnie mniej ludzi niż w Konstantynopolu. Szli na wschód główną ulicą zwaną Mesę. Nad miastem górowała widoczna z daleka na tle nieba kopuła wspaniałej świątyni. Zagrody targu końskiego na Forum Amastrianum były puste; nikt już nie próbował sprzedawać tu choćby jednego zwierzęcia. Kilkaset metrów dalej zaledwie parę sztuk beczących owiec oczekiwało nabywców. Pasterze żywo gestykulowali, nie pojmując, gdzie podziała się liczna zazwyczaj grupa chętnych. — Biedacy — Helena jak zwykle gotowa była wszystkim współczuć. — Zapewne o niczym nie wiedzą! — Dziwne, że straże ich nie ostrzegły — powiedział Argyros, lecz po namyśle przestał się dziwić. Straże przy mniejszych bramach, takich jak Selymbria czy Rhegion, zapewne porzuciły już swe posterunki i bramy stały otwarte dla przybyszów z okolicznych wiosek. — Ospa!!! — krzyknął głośno w stronę pasterzy magistrianos. Na dźwięk tego przerażającego słowa rolnicy zaczęli w popłochu przeganiać zwierzęta ku bramom miejskim. — Gdybyśmy akurat wracali z kościoła, zdobylibyśmy spory zapas mięsa — powiedział Argyros. — Starczyłoby na wiele dni. — Cena byłaby dla nas korzystna — Helena westchnęła. — Trudno. Mam tylko nadzieję, że pasterze bezpiecznie wrócą do domów. Jedynie plac Augusteion przed frontonem katedry przypominał, że Konstantynopol nie jest jeszcze miastem wymarłym. Ale i tam perfumerie i księgarnie były pozamykane. Jedynie w nielicznych straganach i sklepikach z żywnością sprzedawano towar tym, którzy przyszli modlić się w wielkiej bazylice. Argyros poczuł woń smażonej z czosnkiem na oliwie kałamarnicy. Doskwierał mu głód. Siłą woli powstrzymał się jednak od wstąpienia do którejś z garkuchni. Wielkie, otoczone kolumnami atrium świątyni powoli zapełniało się ludźmi. Argyros pozdrowił ruchem ręki urzędnika, którego nie widział od kilku dni. Podobne spotkania miały miejsce w różnych częściach atrium. Większość przybyłych wierzyła — podobnie jak magistrianos — że wyprawa do bazyliki jest jedynym bezpiecznym ruchem na terenie zarażonego miasta. Obejmując opiekuńczo Helenę, Argyros prowadził ją w głąb świątyni przez pasaż zwany egzonarteksem. Pochylił się, ucałował żonę i dziecko, i powiedział: — Tu spotkamy się po nabożeństwie.
— Dobrze — odparła, odwracając się w stronę schodów prowadzących na galerię dla kobiet. Jak w innych kościołach, również tu mężczyźni i kobiety uczestniczyli w liturgii osobno. Ktoś nieopodal głośno kichnął. — Na zdrowie — powiedział życzliwie Argyros. Wejście do nawy głównej Magia Sophia stanowiło wystarczająco silne przeżycie, by na chwilę zapomnieć o szalejącej w mieście czarnej ospie. Na widok tak monumentalnego wnętrza nikt nie mógłby pozostać obojętny. Odbudowę zniszczonej podczas rozruchów Niki katedry cesarz Justynian zlecił dwóm najwybitniejszym architektom swych czasów. Oddał im do dyspozycji skarbiec Imperium. Kiedy dzieło było skończone, władca miał podobno powiedzieć: „O, królu Salomonie! Pokonałem cię.” Owa chełpliwość miała pewne podstawy. Polerowane marmury: zielone, czerwone, żółte i wielobarwne pochodzące ze wszystkich zakątków Imperium — z Bosforu, Grecji, Egiptu, Izaurii; lśniące lampy — złote, srebrne i mosiężne; las kolumn z misternie rzeźbionymi korynckimi kapitelami; cztery półkopuly pokryte kunsztowną mozaiką, zaś nad wszystkim dominowała kopuła centralna — wielki triumf architektów Justyniana. Wsparta na pendentywach kopuła osiągała w swym zwieńczeniu wysokość sześćdziesięciu metrów, licząc od poziomu posadzki. Ozdobiona była czterdziestoma dwoma oknami, które, wpuszczając promienie słoneczne z każdej strony, czyniły ją tajemniczo nierealną; jakby unosiła się w przestrzeni ponad świątynią. Światło wpadając pod coraz to innym kątem, wyraziście modelowało złote płytki mozaikowe kopuły oraz umieszczony na jej szczycie Krzyż Chrystusowy. Nawet bez kopuły, sanktuarium kościoła godne było najwyższego zachwytu. Umieszczony przed głównym ołtarzem pozłacany ikonostas ozdobiony był wizerunkiem Chrystusa, Maryi i Apostołów. Stół ofiarny wykonano ze złota i inkrustowano szlachetnymi kamieniami; podobnie jak kandelabry, kadzielnice i naczynia liturgiczne: dzbany, kielichy, pateny, czary, misy. Po bokach ołtarza wisiały czerwone zasłony z haftowanymi złotą nicią postaciami Chrystusa oraz Świętych Apostołów, Piotra i Pawła. Uczestnictwo w liturgii pochłonęło Argyrosa bez reszty i, jak zwykle pozwoliło mu zapomnieć o wielkiej samotności w tym świecie, poczuć się raz jeszcze cząstką społeczności chrześcijan — dawnych, teraźniejszych i przyszłych. Msza odprawiana była zgodnie ze starą tradycją wywodzącą się od świętego Jana Chryzostoma — teologa i uczonego — patriarchy Konstantynopola, sprawującego swą godność w sto lat po założeniu miasta przez Konstantyna. Obrządek odprawiano ze stosownym dla miejsca przepychem. Powaga i godność modłów, dostojne jedwabie dalmatyk i ornatów, intensywna woń kadzideł, śpiew znakomicie wyszkolonych mężczyzn i chłopców — wykonawców hymnów — wszystko to współtworzyło nastrój niezwykle podniosły, w którym chwała Boga wypełniała serca i umysły wiernych. Modlitwy za zmarłych pojawiły się dwukrotnie: po czytaniu Ewangelii oraz tuż przed Komunią w modlitwie za Kościół. Tak było w zwyczaju; podkreślano w ten sposób więź miedzy żyjącymi i nieżyjącymi oraz związek tego świata z wyższą rzeczywistością. Teraz, w czas śmiertelnego
zagrożenia, owe fragmenty liturgii wierni odbierali w sposób szczególny. Argyros ze smutkiem pokiwał głową, gdy kapłan, intonując pożegnalną pieśń Symeona, zdjął z siebie szaty liturgiczne, kończąc w ten sposób nabożeństwo — nabożeństwo, które, jak każde w tej świątyni — oddalało obecnych od spraw doczesnych. Powrót do świata w tych okolicznościach był dla wszystkich szczególnie trudny. Helena, swoim zwyczajem, patrzyła na wszystko nieco inaczej. — Dziękuję ci, Bazyli, że mnie tu przywiodłeś — powiedziała, gdy szli do domu. — Potrzebowałam tego, by przypomnieć sobie, że Bóg jednak ma nas w swej opiece. Jej wiara pozbawiona była owej płynącej z pobudek filozoficznych ciekawości Argyrosa, który często dochodził do wniosku, że właśnie dlatego była czystsza i bardziej prawdziwa. Helena po prostu przyjmowała święte prawdy, on — z racji wykształcenia — zawsze skłonny był wątpić. Im dłużej trwała epidemia ospy, im więcej widział umierających ludzi — zarówno dobrych jak i złych w takich samych cierpieniach — tym częściej zastanawiał się, dlaczego Bóg nie wgląda w tę sprawę dokładniej. Dał się całkowicie zaprzeczyć istnieniu boskiej sprawiedliwości. Bez wątpienia. Bóg ma swoje zasady. Jeśli zechce je Bazylemu objawić — chwała mu za to.
— Delicje! — powiedział Argyros, odsuwając talerz; zjadł przed chwilą znakomity gulasz z jagnięcego mięsa, przyprawiony czosnkiem. — Rada jestem, że ci smakowało. Może chcesz jeszcze? — Helena podsunęła mu swoją porcję. — Niewiele zjadłaś — zauważył ze zdziwieniem. — Powinnaś więcej jeść. Pamiętam, że moja matka i starsza siostra w Serrhes, gdy karmiły, miały wilczy apetyt. — Jak dotąd, ja też miałam — odparła Helena tonem usprawiedliwienia. — Ale od paru dni nie bardzo chce mi się jeść. — Może jesteś w odmiennym stanie? — spytał Argyros, pamiętając mdłości i brak apetytu żony w okresie, gdy nosiła Sergiosa. Pokręciła przecząco głową. — Nie, teraz czuję się inaczej; stale jestem zmęczona. — Roześmiała się. — Nie wiem po czym! Pomagasz mi jak nigdy, nic wychodziłam z domu od czasu, gdy modliliśmy się w wielkiej świątyni parę tygodni temu. Wstała od stołu, pozbierała naczynia, zaniosła je do kuchni i zamoczyła w balii. Rozpięła dwie haftki
tuniki. — Wydaje mi się, że to upał odbiera mi apetyt — mówiąc to wachlowała twarz ręką. Argyros uniósł gęste brwi. Lato w Konstantynopolu rzeczywiście bywało gorące i parne, ale ostatnia fala upałów opadła trzy dni temu. Wstał, obszedł stół i pocałował żonę w czoło. Uśmiechnęła się. — Co to ma znaczyć? — Dowód miłości — odrzekł lekko, odwzajemniając uśmiech. Nie chciał okazać ani odrobiny lęku, który czaił się w jego duszy. Czoło Heleny było suche i gorące. Tej nocy położyła się późno, długo po ostatnim karmieniu Sergiosa i dręczyły ją niespokojne sny. Argyros także miał trudności z zaśnięciem, ale z innego powodu. Nazajutrz Helena obudziła się z bólem głowy. — Mam prośbę — zwróciła się do męża. — Czy mógłbyś mi przynieść trochę pędów wierzbowych? Wyciśnięty z nich gorzki sok podobno przynosił ulgę w gorączce. Argyros natychmiast spełnił jej życzenie. Konstantynopol słynął nie tylko z pięknej architektury; było w nim również wiele wspaniałych parków. Najbliższy rozciągał się tuż za kościołem Świętych Apostołów. Wielu rodowitych mieszkańców miasta nie potrafiłoby odróżnić wierzby od krzaku róży. Magistrianos, wychowany w małym bałkańskim miasteczku, weteran życia polowego, były wojskowy, nie miał trudności z odnalezieniem popularnego drzewa. Uciął nożem pęk młodych, delikatnych pędów i pospiesznie wrócił do domu. To, co zastał, przeraziło go. Mimo iż dzień był cieplejszy od poprzednich, Helena leżała skulona, przykryta wszystkimi kocami, jakie były w domu. Jej szczękanie zębami dawało się słyszeć aż w drugim pokoju. — Zimno mi, zimno — szeptała. Położył rękę na czole żony; było rozpalone. — Matko jedynego Boga, pomóż mi, pomóż nam! — wykrzyknął. Ukląkł przy Helenie, zwilżył jej skronie i dał do żucia wierzbowe witki. Działały przeciwgorączkowo, ale nie wiedział, czy mogą pomóc przy tak ciężkiej chorobie. Zrobił, co mógł, by ulżyć Helenie, po czym spiesznie udał się do dzielnicowego medyka. Tę ważną funkcję pełnił mężczyzna wątły i niskiego wzrostu; nazywał się Arethas Saronites. Wyglądał na śmiertelnie zmęczonego. Gdy Argyros wyrzucił z siebie, o co chodzi, medyk odgarnął opadający na oczy pasmo jasnobrązowych włosów i spytał: — Argyros, z ulicy Poduszkarzy? Czy tak?
Bazyli kiwnął głową. — Jej los jest w rękach Boga — powiedział medyk, dopisując imię i nazwisko do długiej listy. Po chwili podniósł głowę zdziwiony tym, że magistrianos wciąż przed nim stał. — Czym jeszcze mogę służyć? — Do diabła, chcę, by zbadał ją doktor! — Medyka wyślemy. — Natychmiast — słowo to wypowiedziane zostało głosem twardym jak żelazo. Jednocześnie Argyros wyszarpnął nóż. Ani ton wypowiedzi, ani gest nie uczyniły na urzędniku wrażenia. — Panie, co dziesiąty, a może co piąty mieszkaniec miasta jest chory. Nie mamy dość lekarzy, by obsłużyć wszystkich na raz. Głuchy na wszystkie argumenty, Argyros rzucił spojrzenie w stronę przedsionka. — Zrób co każę, jeśli ci życie miłe. — Przy wejściu stał mężczyzna z łukiem gotowym do strzału. — Tomasz się nie zawaha. — Nie jesteście jedyni, panie — powiedział Saronites z niezmąconym spokojem. Nie mogę wam mieć tego za ¦złe, że walczycie o życie najukochańszej osoby. Przyrzekam, że doktor zgłosi się do was najszybciej, jak będzie mógł. Pokonany Argyros ze wstydem skinął głową i opuści! komnatę. Gdy wszedł do domu, Helena karmiła synka. — Uważaj, najdroższa; możesz go zarazić — powiedział. Nie chciał użyć słowa „ospą”; dopóki to słowo nie padło, był jeszcze jakiś cień nadziei. Bladość twarzy Heleny zmniejszały tylko wypieki. Oczy lśniły gorączką. Nie miała już dreszczy. — Wiem — odrzekła spokojnie. — Ale z głodu też może umrzeć, a ja jeszcze mam pokarm w piersiach. Czy uważasz, że należałoby wynająć mamkę? Argyros przygryzł wargę. Wiedział, że żadna kobieta nie podejmie takiego ryzyka. Nie mógł nawet nikomu mieć tego za złe. Każda z nich podobnie jak Saronites, wybaczyłaby mu żądanie, aby zrobić coś więcej niż do niej należało. — Może krowie mleko? — zasugerował. Helena skrzywiła się. — Dzieci dostają po nim biegunki. — Po chwili jednak wyszeptała jakby do siebie: — A… może będzie to mniejsze zło… Dobrze, masz słuszność — powiedziała pewniejszym już głosem. — Kup
trochę! Ale jak go będziesz karmił? Ze szmatki zmoczonej w mleku? Argyros był pewien, że tak trzeba zrobić. Nerwowo skubał brodę. Wieloletnia służba oficerska nauczyła go sztuki improwizacji w najtrudniejszych sytuacjach. W przeciwieństwie do ociężałych biurokratów, zachował zdolność podejmowania szybkich decyzji. A więc… Pstryknął palcami. — Mam! Użyję pompki do lewatywy. Ściskając pojemnik z owczego pęcherza, wycisnę tyle mleka, ile Sergios zdoła wyssać przez trzcinową rurkę. Mimo ciężkiej choroby Helena wybuchnęła śmiechem. — Tak! To jest to!! Mam naprawdę bystrego męża. Idź i kup nową pompkę. — Chyba powinienem, nie uważasz? — Bazyli uśmiechnął się po raz pierwszy tego dnia. Wychodząc z domu, czuł, że wraca nadzieja. W mieście nie starczało miejsca na wypas bydła, toteż o świeże mleko było trudno. Mleka nie przywożono i nie przechowywano ze względów klimatycznych, toteż można je było kupić wyłącznie w sąsiedztwie prywatnych pastwisk. Magistrianos spiesznie udał się do parku, w którym rano wycinał wierzbowe gałązki. Argyros z niecierpliwością się przyglądał, jak mleczarz, podstawiwszy dzban, doił krowę. — Chore dziecko? — zapytał mleczarz. — Gorzej, jego matka. — Niech Chrystus ma ich w opiece. — Obaj uczynili znak krzyża. — Ospa jest straszna — kontynuował właściciel krowy.— Modlę się nieustannie, by oszczędziła mnie i moją rodzinę. — Ja robię to samo — odparł magistrianos nieswoim, wypranym z uczuć głosem. — Taak… Wielu się teraz modli. Ja mam szczególne powody. Żona urodziła mi trzech synów i pięć córek. — Mleczarz pokiwał głową. — Przy okazji, nazywam się Piotr Skleros. Argyros przedstawił się. — Ośmioro dzieci! I żadne nie choruje? — Chwała Bogu, żadne. Nawet mały Piotr. Ma zaledwie trzy latka, a już pomaga mi wyrzucać gnój z obory. Biedactwo! Miał jakąś krostę w zeszłym tygodniu. Wszyscy zdrętwieliśmy z przerażenia, ale to była tylko krowia ospa. — Co to takiego? Nigdy o tym nie słyszałem — powiedział Argyros.
— Gdybyście, panie, byli mleczarzem lub rolnikiem, to byście słyszeli. Chorują na to głównie krowy. Jak sama nazwa wskazuje! — zachichotał. — Ale i ci, którzy przy nich robią, też się czasem zarażą. Przechodziłem tę chorobę wiele lat temu. Ale co tam; jesteśmy zdrowi i, jeśli Bóg pozwoli przetrwać, będę mu dziękował i błogosławił Jego Imię. Przy okazji pomodlę się i za was. — Będę ci wdzięczny. Może ciebie Bóg wysłucha chętniej niż mnie. — Za siebie radzę się modlić także. Wygląda, że nie mieliście panie nigdy do czynienia z ospą. Przykro by było, gdybyście i wy, panie, zarazili się razem z resztą rodziny! — Tak, niewątpliwie. — Magistrianos pokiwał głową; nigdy o tym nie pomyślał. Jakoś odsuwał troskę o siebie na drugi plan. Żony i dziecka przecież nie mógł opuścić, zawsze też mógł się od chorej zarazić. Zakrył dzbanek z mlekiem, wsadził go pod pachę i ruszył do domu. — Mam nadzieję, że się wkrótce zobaczymy — zawołał mleczarz na pożegnanie. — Ja również! — odparł Argyros. Po wejściu do domu zapomniał o dziecku i jego potrzebach, choć wrzeszczało w kołysce wniebogłosy. Helena najwyraźniej ułożyła Sergiosa i próbowała dojść do swego łóżka. Nie zdołała tego zrobić. Argyros zastał ją leżącą na podłodze. Gdy się nad nią nachylił, klął i modlił się jednocześnie. Gorączka wróciła — jeszcze większa niż przedtem. Dźwignął żonę. Była zupełnie bezwładna. Bezsensownie zastanawiał się, dlaczego ludzie nieprzytomni wydają się dużo ciężsi. Gdy położył ją na łóżku, odzyskała na chwilę przytomność. — Uciekaj — mamrotała — uciekaj. — Uspokój się. — Odszedł, ale tylko po to, by zmoczyć szmatkę w misce z wodą. Wracając dmuchał na nią, żeby była jeszcze chłodniejsza. Położył okład na czole Heleny. Kobieta westchnęła i znów straciła przytomność. Bazyli usiadł przy żonie i ujął jej bezwładną dłoń. Tak upłynął dzień. Argyros czuwał przy chorej, chłodził jej twarz, ręce i nogi wilgotnymi szmatami i przytrzymywał, gdy chwytały ją paroksyzmy. Kilkakrotnie odzyskiwała świadomość i prosiła męża, by natychmiast opuścił dom. Nie słuchała jego sprzeciwów, powtarzając nieustannie swą prośbę. Wreszcie odzyskała przytomność całkowicie. Zapytała znów: — Dlaczego nie odchodzisz? — Bo cię kocham — odparł. Uśmiech przez chwilę błąkał się na jej twarzy, po czym znów pogrążyła i się w odrętwieniu. Wcześniej mówił jej to wiele razy. Teraz byt szczęśliwy, że w końcu zrozumiała.
Gdy tylko Bazyli wyszedł z sypialni, zaczął płakać Sergios. Ojciec niezdarnie go przewinął — zawsze robiła to Helena. Przed podaniem dziecku mleka z pompki do lewatywy posmarował koniec rurki miodem — stary sposób karmiących matek. Mimo to Sergios krzywił się, czując nowy, zupełnie nie—: znany smak pokarmu. Pod wieczór Argyros ugotował trochę jęczmiennego kleiku dla żony. Po chwili namysłu dodał do niego niewielką ilość miodu: Helena zdolna była teraz do myślenia mniej więcej w tym stopniu co jej dziecko. Zjadła połowę przygotowanej porcji, znacznie mniej niż zwykle. Dobrze, że w ogóle zjadła… Na niebie pojawił się cienki sierp księżyca, gdy Argyros, powalony zmęczeniem, zasnął. Po kilku minutach jednak poderwał go płacz Sergiosa. Zataczając się wstał i ruszył do synka. Usłyszał pianie koguta. Pod powiekami czuł piasek; poruszał się wolno i ociężale tak, jakby powietrze nagle zgęstniało i stawiało opór. Potworne zmęczenie sprawiało, iż pomysł wezwania kogoś z rodziny Heleny owładnął nim z taką siłą jak niegdyś świętym Mouametem idee chrześcijaństwa. Chwycił pusty dzban po mleku. Pomyślał, że mógłby wyjść do mleczarza Sklerosa po następną porcję, gdyby któreś z młodszego rodzeństwa żony przypilnowało jej w tym czasie. Jeśli baliby się wejść do zakażonego mieszkania, wysiałby ich po mleko, a sam czuwał przy chorej. Ojciec Heleny był notariuszem; nazywał się Alexios Moskhos. Gdy Argyros zapukał do jego domu, powitały go — jak zwykle — szczekające psy; w dni świąteczne teść udawał się poza miasto i polował na króliki. Magistrianos oczekiwał, że zaraz mu otworzy i powita wesoło klnąc i śmiejąc się, oganiając się od psów. Tak zawsze bywało. Tym razem słychać było kroki, ale drzwi pozostały zamknięte. Moskhos ostrożnie zapytał: — Kto tam? O co chodzi? — To ja, Bazyli. Potrzebuję pomocy. Helena jest chora. — Wyjaśnił, czego oczekuje. Zaległa długa cisza. Potem Argyros usłyszał coś, w co nie mógł uwierzyć. — Idź stąd, Bazyli. Będę się za ciebie modlił. Nic więcej nie mogę dla was zrobić. Nikt w tym domu nie jest chory i póki ja tu jestem, nikt nie ma zamiaru chorować. Nie będę narażał swej rodziny dla jednej osoby, której już i lak nic nie pomoże. — Chcę to usłyszeć z ust twojej żony! — krzyknął magistrianos. — Robię to także i dla jej dobra. — Co? Wpuść mnie, ty łobuzie, ty tchórzliwy łajdaku… — oburzenie odebrało Bazylemu głos. Z całych sił walił pięściami w drzwi.
— Liczę do trzech — rzekł Moskhos chłodno. — Potem poszczuję cię psami. Raz, dwa… Magistrianos odszedł klnąc i złorzecząc; wiedział, że teść by się nie zawahał. Co gorsza, właściwie go rozumiał. Myślał, co on by zrobił, gdyby Helena była zdrowa i ktokolwiek zgłosił się po pomoc. Uczciwie przyznał się przed sobą, że nie wie. Piotr Skleros, usłyszawszy od Argyrosa najświeższe wieści, posmutniał. — Miałem nadzieję, że wasza żona, panie, może się czymś zatruła i stąd ta gorączka — mówił, prowadząc magistrianosa do obory. — Ale to, jak widzę, poważniejsza sprawa. — Niestety tak. Ja także chciałbym, żeby było inaczej. Mały Piotr, syn mleczarza, rzeczywiście pomagał w czyszczeniu obory. Ojciec wziął go za rączkę i przyprowadził do magistrianosa. — Gdyby to było coś takiego panie… — pokazał trzy wypryski na rączce dziecka do złudzenia przypominające objawy ospy. Gdyby była to czarna ospa, musiałoby ich być więcej. — Krowia ospa? — Tak — pasterz poklepał dzieciaka po pupie. — Biegaj synku; pan już nie chce nic od ciebie. — Zwrócił się do Argyrosa: — Zaraz będzie mleko. — Podsunął stołek bliżej krowy. — A… twoja rodzina ma się dobrze? — Tak, dzięki Bogu, Maryi i Wszystkim Świętym. Dziękuję, że pamiętacie o nas, panie, przy tych wszystkich kłopotach. — Podał dzbanek mleka, ale zapłaty nie przyjął. — To nieważne. Niech idzie na zdrowie synkowi, dopóki wasza żona nie wyzdrowieje. Gest ten był tak szczery, że Argyros mógł go tylko przyjąć z wdzięcznością. Porównując zachowanie tego człowieka z postępowaniem ojca Heleny, pokiwał głową i doszedł do wniosku, że epidemia — podobnie jak pole walki — ujawnia najlepsze i najgorsze strony ludzkiej natury. W domu nic się nie zmieniło. Helena gorączkowała. Czasem go poznawała, częściej jednak pogrążona była w koszmarnych snach. Starał się chłodzić jej ciało, lecz kompresy wysychały prawie natychmiast. Argyrosowi wydawało się, że Sergios pije wystarczającą ilość krowiego mleka. A to już było coś. Nazajutrz Helena poczuła się nieco lepiej. Gorączka opadła i chorej częściej wracała przytomność. Za to Sergios marudził. Zgodnie z przewidywaniami matki, jego organizm bronił się przed nowym rodzajem pokarmu. Ciągle płakał, unosił nóżki, cierpiał na kolki gazowe. Argyros czuł, że dziecko ma gorączkę, choć nie był tego całkiem pewien.
Nagle zerwał się, bo usłyszał głośne pukanie do drzwi. Wstał od wezgłowia Heleny i pobiegł do przedsionka. — W domu jest choroba — powiedział głośno, spodziewając się, że ktokolwiek zamierzał go odwiedzić, rzuci się teraz do ucieczki. Zdumiał się, słysząc głośny śmiech jakiegoś mężczyzny. — Nie byłoby mnie tutaj, gdyby jej nie było — padła nieoczekiwana odpowiedź. Przybysz mówił po grecku z lekkim dialektem latyńskim. — Jestem lekarzem, a przynajmniej tak mnie nazywają. Z przejęcia i ulgi Argyros musiał trzykrotnie podjąć próbę otwarcia drzwi własnego domu. Mężczyzna koło sześćdziesiątki, barczysty, potężnie zbudowany, promieniujący energią minął go w drzwiach. Miał wielki, noszący ślady złamania nos, brodę lekko posiwiałą, zaczynającą się wysoko na policzkach, kryjącą mnóstwo dziobów po ospie. Te, których zarost nie zdołał zamaskować, wyraźnie odznaczały się na jego twarzy. Widząc osłupienie gospodarza, roześmiał się rubasznie. — Tak, tak… Kiedyś byłem piękny i młody. Teraz na stare lata, szkoda gadać. Pokaż, panie, kogo tym razem dotknęła zaraza. — Wziął się pod boki w geście oczekiwania. — Tędy proszę… — magistrianos zająknął się. Emanująca z lekarza pewność siebie krzepiła Bazylego, choć nie znał nawet imienia przybysza. — Jeśli chcesz wiedzieć, panie, nazywam się Gian Riario. Ioannes Rhiarios, gdybyś tak jak większość ludzi w tym mieście, wolał grecką wersję mego imienia. Łacina — ojczysty język Rzymian — wciąż była, obok greki, jednym z dwóch języków urzędowych, mniej jednak poważanym niż mowa wywodząca się ze starożytnej cywilizacji helleńskiej. — Możemy rozmawiać po łacinie, jeśli tak ci wygodnie — zapewnił Argyros. Riario machnął niecierpliwie ręką. — Zanim tam wejdziesz, pragnę cię ostrzec, że to prawdopodobnie ospa — kontynuował Argyros. — Myślisz panie, że ucieknę? — Riario znów się roześmiał. Przesunął ręką po pokrytym dziobami czole. — Miałem to już i nigdy więcej mieć nie będę. Na ospę choruje się tylko raz, niezależnie od tego, co mówią stare baby! Albo zabije od razu, albo da spokój na całe życie. — Jesteś pewien? — Tak, jestem pewien. Inaczej w ciągu ostatniego miesiąca umarłbym już z pięćset razy. Kto choruje? Żona? Dzieci? Na pewno nie kochanka, bo byś ją trzymał gdzie indziej, panie. — Żona — odpowiedział magistrianos, nie dając się sprowokować; zauważył już, że wbrew temu, na co wskazywała powierzchowność medyka, nie było w nim ani odrobiny złośliwości. — Synek jak
dotąd, chwała Bogu, jest zdrowy. — Ach! Z dziećmi to jest ciężka sprawa. Zaprowadź mnie do swej żony, panie — tu Riario ziewnął, aż mu chrupnęło w szczęce — bo czeka mnie dziś jeszcze wiele innych wizyt. Bazyli dopiero teraz spostrzegł wory pod oczami medyka. Ten człowiek był bliski śmierci z przepracowania. — Dzisiaj jest nieco lepiej niż wczoraj i przedwczoraj — oświadczył magistrianos, prowadząc gościa do sypialni. To była prawda. Helena podczas powitania mogła się nawet uśmiechnąć do męża i do Riario. Przy łożu cierpiącej Riario był zupełnie kim innym niż wobec tych, którzy go nie potrzebowali. Przyłożył rękę do czoła kobiety i wyszeptał: — Dobrze, bardzo dobrze. — Zbadał puls. — Znakomicie — powtarzał wpatrując się w twarz chorej. Helena uśmiechnęła się, zrobiła gest jakby usprawiedliwienia i… podrapała się po policzku. Medyk udał, że tego nie zauważył. — Niebawem odzyskacie zdrowie, pani — powiedział. — Pójdę teraz popatrzeć na dziecko. Jak ono się miewa? Podobne jest do ciebie, pani, czy do ojca? Helena zachichotała. Riario pociągnął nosem. — Chodźcie ze mną panie i zostawcie swoją damę w spokoju — powiedział do gospodarza. W przedsionku medyk westchnął głęboko. Magistrianos chwycił go za rękę. — Jest trochę lepiej, prawda? — przyciszonym głosem domagał się potwierdzenia, pomny na to, by nie było go słychać w sypialni. — Tak to zwykle wygląda, zanim pojawią się wypryski. Widziałeś, panie, tę swędzącą wysypkę na twarzy? Właśnie tak to się zaczyna. Słowa lekarza dobiegały Argyrosa jak spod ziemi. Jak wyglądałaby młoda, piękna twarz Heleny zniekształcona dziobami i bliznami podobnymi do tych, które widział na twarzy doktora? Czy nadal by kochał żonę? Nie, nie o to chodzi! Na pewno kochałby. Kochał w niej znacznie więcej niż tylko urodę ciała, ale bał się, że ona nie będzie już siebie kochać, nie będzie mogła na siebie patrzeć! Jej smutek pozbawi z kolei uroku cale lato jego życia. Riario czytał niemal jego myśli. — Nie martwcie się, panie, o urodę — powiedział ostro. — Dobrze, jeśli w ogóle przeżyje.
Wypryski oznaczają krytyczne stadium choroby. Jeśli zaczną się zabliźniać i pokrywać strupami — znaczyć to będzie powrót do zdrowia. W przeciwnym przypadku… — Czy naprawdę nic nie da się zrobić? — magistrianos wiedział, że zadaje zbędne pytanie. — A czy gdyby to było możliwe, nie pomógłbym samemu sobie? — zaśmiał się posępnie medyk. — Nienawidzę tego choróbska! A jeszcze bardziej nienawidzę swojej bezsilności. Jeśli, jak powiadają, jest to przekleństwo boże, to ja przeklinam Boga. Argyros, słysząc bluźnierstwo, przeżegnał się. W odpowiedzi Riario zademonstrował dwoma palcami nieprzyzwoity gest, często używany przez przybyszy z Italii. — Gdybyś widział, tak jak ja, tysiące mężczyzn, kobiet… takich jak twoja żona, panie, dzieci, niemowlęta umierające w męce, a jedyne, co mógłbyś i zrobić, to zamknąć im oczy, kiedy przyjdzie pora, to byś mnie zrozumiał. Kiedy Bóg chłostał plagą Egipt, faraona jakoś przypadkiem oszczędził! Nie zesłał na niego ospy! Uspokoiwszy się, pokiwał głową. — Pokażcie dzieciaka, póki tu jestem, ale nie myślcie, że dokonam cudu, jeśli jest już chory. W głosie medyka znów pojawiła się gorycz. Riario zainteresował się bardzo zastępującym pokarm matki mlekiem i, przyrządem do lewatywy, który leżał tuż przy kołysce małego. —Co to jest? Argyros wyjaśnił. Medyk potarł brodę i pokiwał z uznaniem głową. — Niezłe. Muszę to zapamiętać. Wziął dziecko na ręce, dotknął jego czoła, potem ust. Wyraźnie nie miał pewności. — Coś tu może jest… — powiedział w końcu. — Ale co? Któż to wie? Gorączka u dziecka może brać się z różnych przyczyn. Jeśli jest źle, wkrótce się o tym przekonasz, panie. W obcowaniu z dzieckiem okazał dużą delikatność, kołysał chłopca, tulił, pobudzał do uśmiechu. Wreszcie położył w kołysce. — Przykro mi, że w tej chwili nie mogę dać wam więcej nadziei. Wiem, panie, że wolałbyś lekarza mówiącego masę słodko brzmiących kłamstw. — Nie. Mylisz się. Wolę uczciwych ludzi — te słowa zaskoczyły Riaria, ale też i najwyraźniej sprawiły mu przyjemność. Kierując się do wyjścia, medyk energicznie skinął głową. — Jeszcze jedna misja współczucia — powiedział, dając do zrozumienia wzrokiem, jak wiele miłosiernych czynów ma jeszcze w tym dniu do spełnienia. — Wszystkiego najlepszego, panie Argyros; jeśli mi czas pozwoli wpadnę za kilka dni. — Raz jeszcze pochylił głowę i wyszedł.
W następnym tygodniu Argyros przekonał się, dlaczego Riario tak strasznie nienawidził ospy. Obserwował z poczuciem zupełnej bezradności rozprzestrzenianie się charakterystycznej wysypki po ciele Heleny: kolejno zaatakowana została twarz, ręce, nogi, potem brzuch i plecy. Początkowo znaki te były czerwone, nabrzmiałe i musiały potwornie swędzieć, bo Helena rozdrapywała je do krwi. Wróciła straszliwa gorączka i majaki. W końcu trzeba było przywiązać jej ręce do łoża, by ograniczyć gwałtowne samookaleczanie się chorej. Czasem świadomość wracała. Wtedy Helena płakała. — Będę oszpecona, Bazyli. Nie będziesz mógł na mnie spojrzeć! Nigdy już mnie nie zechcesz. — W żaden sposób nie mógł jej przekonać, że się myli. To bolało go nie mniej niż bezradne czuwanie dniami i nocami, i obserwacja postępów choroby. Czasem wydawało mu się, że postrada! już zmysły; kiedy indziej pragnął tego. Najstraszniejszym cierpieniem była jednak całkowita bezsilność, poczucie niemocy; nie mógł nawet ulżyć żonie w cierpieniu! Robił okłady. Wiele razy dziennie wcierał maści. Kompresy przynosiły ulgę w gorączce, świądu jednak nie zmniejszały żadne nacierania tłuszczem, miodem, czy innymi trudnymi do określenia specyfikami, jakie zdołał zgromadzić. Nie mógł zmusić żony do jedzenia. Gorączka ją wyczerpywała. Chudła w oczach. Wychodził z domu tylko po mleko dla dziecka. Sergios przyzwyczaił się do nowego pokarmu zadziwiająco szybko. Należało się z tego cieszyć, lecz było w tym także coś deprymującego. Mały miał stan podgorączkowy, nic ponadto. Znajomość z mleczarzem przekształciła się w serdeczną zażyłość. Cała rodzina Piotra Sklerosa była zdrowa. Poza nimi Argyros nikogo zdrowego nie widywał. Parę razy dostrzegł w sobie zawiść i wtedy czuł do samego siebie obrzydzenie. Gdy wychodził, aby kupić małemu mleko, ogarniało go zadowolenie i ulga. Każdy pretekst był dobry, aby nie wracać do domu jak najszybciej i jak najkrótszą drogą. Pomagał dzieciom mleczarza oporządzać budynki gospodarcze, wyprowadzał krowy na pastwisko i zapędzał z powrotem do zagrody. Nauczał się nawet je doić. — Sergios, zobacz: tata sam własnoręcznie doił krówkę, żeby ci dała mleko… — mówił z dumą, podając synkowi kolejną porcję. — Masz, czy nie jest wspaniałe? Malec nie wydawał się zbyt przejęty. Stan Heleny pogarszał się. Zaczerwienione wypryski przekształcały się we wrzody wypełnione zrazu przezroczystą cieczą, a następnie ropą. Rozdrapywane, pękały i obrzydliwie cuchnęły. W tym czasie Helena przestała przyjmować pokarmy. Piła tylko wodę w niewielkich ilościach. Nic kontrolowała już swych cielesnych funkcji, podobnie jak Sergios.
Oddychała głośno i z wysiłkiem. Na skórze, prócz wrzodów, pojawiły się wybroczyny i zasinienia. Mimo gorączki była coraz spokojniejsza. Argyros, przerażony objawami choroby, udał się po księdza do pobliskiego kościoła pod wezwaniem Świętych Apostołów, aby zapewnić żonie ostatnią kapłańską posługę. Choć była to druga po katedrze świątynia Konstantynopola, duchownych pozostało w niej niewielu. Niektórzy już umarli, inni pouciekali. Znalazł się tylko jeden kapłan gotów pójść do chorej na ospę. Nazywał się Ioasaph. Argyros przeklinał tchórzostwo innych. — To tylko ludzie, mój synu; nie wymagaj od nich za wiele — kapłan położył dłoń na ramieniu Argyrosa. — Dlaczego więc ty się nie boisz? Ioasaph wtulił głowę w ramiona; ruda broda dotknęła klatki piersiowej. — Bóg zrobi ze mną, co zechce. Czy zostanę tu, czy pójdę z tobą, pozostanę w jego rękach. Magistrianos zastanowił się, co by Riario na to powiedział. Niedługo potem wszystkie myśli i rozważania rozpadły się w proch. Gdy weszli do domu, Helena już nie żyła. Ioasaph pomodlił się nad jej ciałem, poj czym powiedział: — Jest już wolna od bólu i spoczywa w pokoju. — Tak — potwierdził głucho Argyros. Zdziwił się, że nie poczuł nic szczególnego. Może to tak, jak po cięciu mieczem: rana została już zadana, ból przyjdzie nieco później. — Musisz zrozumieć — dodał Ioasaph. — Taka jest wola Najwyższego. Wobec życia wiecznego cierpienia tego świata są tylko mgnieniem. — Tak — potwierdził znów Argyros bez przekonania: nie był w stanie: dzielić z kapłanem jego pewności w sprawach ostatecznych. Towarzyszył Helenie do ostatniej chwili, ale nijak nie mógł zrozumieć, dlaczego niebo miałoby być osiągalne za cenę tygodnia piekielnych mąk. Po chwili ksiądz wyszedł. Argyros prawie tego nie zauważył. Siedział wpatrzony w ciało zmarłej. Nawet teraz nie wyglądało spokojnie… w śmiertelnym skurczu i grymasie. Stracił poczucie czasu, siedząc na brzegu łoża — ich łoża! Z odrętwienia wyrwał go płacz dziecka. Przewinął je i nakarmił. Ta czynność przypomniała mu, jak kiedyś podśmiewał się z Heleny — było to w innym, nie istniejącym już życiu… Wspomnienie tego śmiechu wyzwoliło w nim coś, czego sam nagi, oczywisty fakt zgonu nie był w
stanie wywołać. Położył syna i ukrył twarz w dłoniach. Wybuchnął płaczem. Długo nie mógł się uspokoić. W końcu, poruszając się nienaturalnie, jak spiżowi wojownicy Hefajstosa z Iliady, zmusił się do wykonania wszystkich koniecznych czynności. Arethas Saronites, urzędnik miejskiej służby sanitarnej, zdobył się na sztucznie brzmiące słowa współczucia; powtarzał je widocznie ostatnimi czasy zbyt wiele razy, aby miały dlań jeszcze jakiekolwiek znaczenie. Polecił tylko: „nie opuszczać domu, czekać na grabarzy; to nie potrwa długo”. Dwóch skazańców z ogolonymi głowami poniosło ciało Heleny do jednej ze świeżo wykopanych zbiorowych mogił poza miastem. Pilnował ich dozorca z łukiem gotowym do strzału. Jeśli przeżyją epidemię, będą wolni. Na dno rozpaczy nie pozwolił się Argyrosowi stoczyć Sergios. Dziecko nie miało pojęcia, co się stało; potrzebowało opieki. Nie było więc czasu na smutne rozmyślania. Magistrianos ponownie zaczął rozważać kwestię najęcia mamki. Dotąd przeszkodą była choroba Heleny. Teraz z kolei niewskazane byłyby kontakty dziecka z kimkolwiek z zewnątrz. Bazyli nie miał już nikogo prócz niego, nikogo, kto przypominałby mu o istnieniu ukochanej ponad wszystko młodej żony. Na jej rodzinę nie mógł liczyć. Wysłał zawiadomienie o śmierci i postanowił zerwać na zawsze wszelkie kontakty. Kiedy usłyszał pukanie, pomyślał w pierwszej chwili, że to teść przychodzi się pokajać. Wziął nóż i poszedł otworzyć. Zamiast Alxiusa Moskhosa przed drzwiami ujrzał Giana Riario. Doktor spojrzał mu w twarz i opuścił ramiona. Po raz pierwszy wygląda! staro. — Niech wszystko będzie przeklęte! — zaczął. — Była taka młoda i silna; gdyby tylko przetrwała kryzys, mógłbym jej pomóc. Takich ludzi ciężko się traci. — Co ty możesz o tym wiedzieć? — warknął Argyros. — Co?! Myślisz, panie, że ja nie byłem żonaty?! — Szorstkość tej wypowiedzi otrzeźwiła Argyrosa. Po chwili była już mowa o dziecku. — Mały w porządku, mam nadzieję? — Tak. W porządku. — To też coś znaczy. Ja nie miałem tego szczęścia — odezwał się medyk bardziej do siebie niż do gospodarza. — Posłuchajcie mnie, panie — dodał, odzyskawszy werwę. — Gdyby się cokolwiek działo, nawet gdyby mały zaczął puszczać wiatry zbyt głośno, wezwijcie mnie. Mieszkam przy tej samej ulicy gdzie stoi kościół Świętego Symeona, szóste wejście za kościołem. Czy umiesz pisać, panie? Tak? To dobrze. Gdyby mnie nie było, co jest wielce prawdopodobne, zostawisz wiadomość na drzwiach. Wezwijcie mnie nawet wtedy, gdy będzie się wam wydawało, że śmiesznie puszcza bąki. Czy to jasne?
— Jasne… dziękuję. Riario pociągnął nosem i znów przejawił odrobinę cynizmu: — Mógłbyś mi dziękować, panie, gdybym rzeczywiście mógł ci w czymś pomóc. — Starasz się. — Być może. Powiedziałem, że ospa zrobiła ze mną już wszystko, co mogła najgorszego. Dlatego przestałem się jej bać — zaśmiał się zgryźliwie. — Jestem bezradny, ale się nie boję. Magistrianos nie mógł tego o sobie powiedzieć: zarówno jemu, jak Sergiosowi wciąż zagrażało niebezpieczeństwo. Po wyjściu Riaria, Argyros nakarmił dziecko. Każdy przełknięty łyk mleka uznawał za sukces — cóż może być lepszą oznaką zdrowia niż dobry apetyt? Niestety, następnego dnia mały zaczął kaprysić. Mimo ostrzeżeń lekarza nie wzbudziło to jeszcze większego niepokoju ojca. Argyros spełniał wszystkie czynności będące konsekwencją śmierci żony w stanie głębokiej melancholii. Pakował jej rzeczy w worki i skrzynie, aby przekazać je do kościoła Świętego Symeona z przeznaczeniem dla biednych i potrzebujących. Dziecko znów zaczęło płakać, ale jakoś inaczej niż zwykle. Argyros potrafił już odróżnić szczególny rodzaj płaczu oznaczający coś poważniejszego. Wszedł do dziecinnego pokoju. Łudził się nadzieją, że to tylko wysunęła się któraś ze spinek przytrzymujących pieluszkę i uwiera dziecko, lub też wydarzyła się jakaś inna podobna katastrofa. Nic takiego się nie stało. Sergios nawet nie miał mokro. Przestał płakać; znieruchomiał. Argyros z drżeniem serca wziął dziecko na ręce i zaczął je kołysać. Z wrażenia o mało go nie upuścił — chłopiec był rozpalony. Ojca przeszył lodowaty strach. Aby zaprzeczyć temu, co czuł pod palcami, podał dziecku porcję mleka. Sergios possał przez chwilę, po czym wszystko zwrócił. Argyros zawinął synka w derkę i pobiegł z nim do domu lekarza. Szczęśliwie Riario był u siebie. Spojrzawszy na dziecko, zmrużył oczy. — Gorączka? — spytał krótko. Argyros skinął głową, niezdolny głośno wypowiedzieć złowieszczego „tak”. — Mogą być tysiące powodów — Riario uniósł brew. — Dzieci choruje nie tylko na ospę, prawda? — Owszem, ale na ospę również. Jak można to odróżnić? — Przede wszystkim wysypka, jeśli się pojawi. Argyros był pewien, że cztery dni oczekiwania w napięciu przyprawią go o szaleństwo. Ta myśl musiała znaleźć odbicie w jego twarzy, bo Riario mówił dalej:
— U dzieci przebiega to szybciej niż u dorosłych. Jeśli do jutra nie pokaże się wysypka… no, najdalej do pojutrza, będziemy mieli pewność, że to nie ospa. Wyszedł na chwilę do sąsiedniego pokoju i wrócił z małą, zakorkowaną fiolką. — Egipski sok z maku. Pomoże mu zasnąć; sen jest bardzo ważny w tym wieku. Przyjdę obejrzeć dzieciaka jutro rano — poklepał magistrianosa po plecach. — Nawet jeśli to ospa, nie każdy od niej umiera. — Tak. Argyros pamiętał jednak, co Riario powiedział wcześniej na temat ospy u dzieci. Niosąc synka do domu, usiłował brutalnie stłumić tę myśl. Zaaplikował małemu sok makowy i niebawem dziecko zasnęło. Był to ciężki, sztucznie wywołany sen. W dzbanku znajdowało się jeszcze sporo mleka z poprzedniego dnia, lecz zdążyło już skwaśnieć. Uzyskawszy pewność, że Sergios na pewno się nie obudzi, Argyros pobiegł do mleczarni Sklerosa. Żona mleczarza natychmiast zauważyła malujące się na twarzy magistrianosa przygnębienie, zbladła, gdy powiedział jej o chorobie dziecka. — Matko Najświętsza! Nie dość, że żona, to jeszcze syn! — westchnęła, czyniąc znak krzyża. — Codziennie dziękuję Bogu, że zachowuje Piotra, mnie i całą resztę. Modlimy się też za was. Niezbadane są wyroki boskie. — To prawda — odrzekł Argyros. Nieświadomie drapał swędzący wierzch dłoni. — Podajcie mi dzbanek, panie, szybko udoję mleka. Wiem, że spieszno wam do domu. Takie to kochane, te maleństwa, a życie jakie niepewne. — Oczy jej się zaszkliły. — Sami straciliśmy dwoje; wiem, co to znaczy. Płakaliśmy tak, jakby były duże. Ale i tak mamy więcej szczęścia niż wiele innych rodzin w okolicy. — To prawda, można tak powiedzieć — zgodził się Argyros. Jego rodzice zdołali wychować tylko troje z siedmiorga urodzonych dzieci. Nie miał już sił i ochoty na dalszą rozmowę. Poszli do obory. Gospodyni opłukała dzban i zaczęła doić krowę, która sprawiała wrażenie śmiertelnie tym znudzonej. Podobnie jak przedtem mąż, nie przyjęła pieniędzy za mleko. Kiedy Argyros jej dziękował, czuł, że jest bliski łez. Bardzo teraz potrzebował dobroci i życzliwości. Sergios, nie zwymiotował tej niewielkiej ilości pokarmu, którą na wpół śpiąc zdołał przełknąć. Z niejaką nadzieją Argyros udał się do łoża. Odpoczynek jednak nie był mu pisany. Wydawało mu się, że dopiero co zasnął, gdy usłyszał głośne pukanie do drzwi. Zerwał się i pobiegł otworzyć. Riario nie zwiastował dobrej nowiny. Syknął z niezadowoleniem, gdy tylko wszedł do środka.
— Pierwsze wypryski — mruknął. Argyros wiedział, że medyk ma rację. Na twarzy dziecka widniały nabrzmiałe, czerwone plamki. Wyglądały tak samo jak u Heleny. U niej wszakże wystąpiły czwartego dnia po ataku gorączki, u Sergiosa — na drugi dzień. — Źle? — zapytał Bazyli, choć przecież dobrze znał odpowiedź. —^Ano źle — w takich sytuacjach Riario nie wysilał się na dobieranie słów. — Im szybciej to się pojawia, tym gorsze rokowanie. — Jak mógłbym mu pomóc? Musi się coś dać zrobić! — Magistrianos intensywnie drapał paznokciem jednej ręki wierzch drugiej dłoni, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tej czynności. Riario smutno kiwał głową. — Tylko to, co mogłeś uczynić dla swej żony, panie: starać się mu ulżyć; kąpać w chłodnej wodzie, by obniżyć gorączkę; pilnować, żeby jadł — z tego czerpie siły; przyjść do mnie po sok makowy, gdy się skończy. Módl się, jeśli wierzysz, że to coś pomoże. Sceptycyzm medyka w kwestii modlitwy początkowo budził w Argyrosie niechęć. Teraz Bazyli pokiwał tylko głową. Ciągle wierzył, że modlitwa może pomóc chorym, ale nie we wszystkich przypadkach. Gdy Riario wyszedł, Argyros znów został sam na sam z synem i czyniącą nieubłagane postępy ospą. Podczas choroby Heleny był przekonany, że ma do czynienia z najgorszym, że nic straszniejszego już zdarzyć się nie może. Był w błędzie. Teraz oglądał coś jeszcze bardziej przerażającego, sprzecznego z naturą. Rozwój choroby był błyskawiczny, widoczny z godziny na godzinę. Nic nie mogło już go powstrzymać. Jedyne błogosławieństwo dla dziecka stanowił sok makowy. Oszczędzał mu koszmaru swędzenia, przez który musiała przejść Helena. Sergios prawie nie odczuwał tego, że ciało jego pokrywa się ropnymi wrzodami. O zmierzchu były już wszędzie. Koniec tego cudownego, radosnego, niewinnego życia nadszedł w porze zapalania lamp. Niemowlę głęboko westchnęło i przestało oddychać. Przez kilka minut jego ojciec nie zdawał sobie z tego sprawy. Gdy sobie to uświadomił, wybiegł z domu, w którym tak niedawno jeszcze żył z rodziną, z której nic już nie zostało. Był to dla niego dom przeklęty. Ostatnim wysiłkiem woli Argyros powstrzymał się od zakupienia pochodni za dwa miedziaki i podpalenia swej siedziby, w której dopiero co gościło szczęście. Wiedział, że gdyby to zrobił, poszłoby z dymem pół Konstantynopola. Zginęłoby wielu mogących przetrwać epidemię. Błądził zatem jak oszalały po ulicach miasta. Przed kościołem Świętego Symeona zorientował się, gdzie jest. Później uprzytomnił sobie, że nieprzypadkowo znalazł się właśnie tam. Podświadomie zmierzał do domu Riaria. Tylko ten człowiek był w stanie zrozumieć jego rozpacz i pomóc mu ją okiełznać. Kiedy w środku nocy rozlegało się głośne walenie, mieszkańcy Konstantynopola podchodzili do drzwi z lampą w jednej, a nożem lub pałką w drugiej dłoni, gotowi do walki z intruzem. Riario, z
racji swego zawodu, przyzwyczajony był do takich sensacji. Otulił się derką i natychmiast otworzył drzwi. — O co chodzi? — podniósł lampę, aby lepiej widzieć. Na widok Argyrosa posmutniał. — Co? Tak szybko?! — nie czekał na odpowiedź. — Wejdź, panie. Mam trochę wina nadającego się do picia. Riario napełnił oliwą i zapalił kilka lamp w komnacie dla gości, rzucił na podłogę parę kobierców i gestem poprosił o zajęcie miejsca. W całym pomieszczeniu poniewierały się ubrania, księgi i różne instrumenty medyczne. Samotni mężczyźni bywają bądź pedantyczni, bądź straszliwie niechlujni. Medyk należał do tych drugich. — Macie, panie! — Postawił przed Argyrosem gliniany dzbanek; drugi taki sam umieścił przed sobą. Nie troszczył się o kielichy. — Pijcie — powiedział. Argyros wypił. Pił chętnie, niewiele mu to jednak pomagało. Smutek drążył go tak samo jak przedtem. Odstawił naczynie. — Dlaczego?!! — ryknął ochrypłym głosem. — Zapytaj Boga, gdy staniesz przed nim w dniu Sądu — odparł lekarz. — Ja zamierzam to zrobić. Albo będzie miał przekonujące wyjaśnienie, albo mi za to zapłaci. Kiedyś miałem piękną żonę, którą kochałem i dwie śliczne córki. Nie stać mnie było na posagi dla nich, ale twarz miałem taką, że nie musiałem się bać lustra. Parę tygodni później… dalszy ciąg znasz. — Tak, znam — Argyros sięgnął po dzbanek. Zaczerpnął spory łyk. Po chwili dodał — Żałuję, że mnie też nie powaliła choroba! Dlaczego ja tu jestem, nietknięty, a ich nie ma?! — tarł wierzch dłoni drugą ręką. — Nigdy nie wzywaj ospy! — odparł bardzo poważnie Riario. — Nigdy!! Możesz się otruć, jeśli chcesz, możesz się rzucić z wysokiego budynku, ale tego nie prowokuj. Dziękuj Bogu, że nic wiesz, o czym mówisz. Wpatrywał się w Argyrosa, a jego oczy dziwnie błyszczały w świetle lampy. Porażony siłą tego spojrzenia Argyros chwycił dzbanek i ponownie podniósł go do ust. Riario odwrócił wzrok. Alkohol nie zdołał go osłabić. Uniósł brwi. Jeszcze raz wyszeptał: — Uważaj, czego pragniesz, bo możesz to przywołać. — Hej! O czym ty mówisz? — Głupcze! Spójrz na swoje ręce! Odstawiwszy dzbanek, magistrianos obejrzał swoje dłonie. Serce skoczyło mu do gardła. Na palcach
i wierzchach dłoni miał tak dobrze znane wypryski. Niektóre zaczynały już ropieć. — To niemożliwe! Nie czuję się chory! Riario wstał, położył mu rękę na czole, zmierzył puls swymi pewnymi, precyzyjnymi palcami. — Zgadza się. Nie jesteś chory, panie — przyznał w końcu. Brzmiało to, jak oskarżenie. Medyk zamyślił się. — Ale dlaczego nie jesteś? Przecież są to .wyraźne symptomy ospy. Dlaczego jest ich tak mało?! — Nie wiem — Argyros wiedział, że to pozbawione sensu, ale poczuł się winny. Riario nadal go badał, nie mogąc zrozumieć, czemu magistrianos nie jest w gorszym stanie. Bazyli też nie mógł tego pojąć. Obserwował przecież, jak ospa niszczyła jego żonę i syna, widział rozwój choroby aż do samej śmierci, a tu te kilka krost i nic więcej?! Może Pan Bóg żartuje sobie z niego i spełnia nieopatrznie wypowiedziane życzenie; daje znak, że może je spełnić?! Nagle walnął się w czoło. — W istocie głupiec ze mnie! — Być może, ale jak byś to uzasadnił, panie? — odezwał się medyk. — To nie jest czarna ospa. — Nie?? A cóż to jest, jeśli wolno zapytać? — Riario wskazał na krosty pokrywające ręce Argyrosa. — Zaraz, jak ten mleczarz to nazwał? Jego synek miał to samo. Krowia ospa! Tak to się nazywa. Kilka razy doiłem krowy. Brałem mleko dla Sergiosa. — No tak, zgadza się. To ja jestem głupcem. — Riario kiwał głową zasępiony. — Przecież widziałem to setki razy u dojarek. Strasznie się bały, że to ospa. Masz rację, panie. Teraz, w czasie tej epidemii, nie przyszło mi to do głowy, zupełnie o tym zapomniałem. Mrucząc coś pod nosem, wyszedł po dwa następne dzbanki. — Trzeba to opić. — Ja nie mam czego opijać — odparł magistrianos. — No to pij dla samego picia. Pij, panie, żeby się upić. Albo pij, żeby być ze mną, bo cię o to proszę. Po prostu pij. Riario otworzył dzbanek pomagając sobie skalpelem, uniósł go do ust i odchylił do tyłu głowę. Argyros uczynił to samo. Nareszcie wino zacząło działać. Patrzył na medyka osowiałym wzrokiem.
— Co z was za lekarze? Jak już ktoś zachoruje, to nie potraficie go wyleczyć. Niech was wszyscy diabli! Riario nie wpadł w gniew na te słowa. Ujął twarz w dłonie. — Jakże bym chciał móc leczyć. Ale oddaj nam sprawiedliwość: potrafimy składać kości, szyć rany, opatrywać oparzenia, czasem nawet udaje się coś skutecznie zoperować… — Owszem; widziałem to wszystko w wojsku — przytaknął Argyros. — Ale widziałem też wielkie armie pokonane przez czerwonkę i nikt nie mógł na to nic poradzić. — Wiem o tym. To się zdarza. — Riario zawahał się, po czym zaczął mówić powoli, jakby chciał ujawnić od dawna skrywane marzenia, a zarazem bał się śmieszności: — Tak naprawdę to chciałbym móc przeciwdziałać chorobie, zanim się ona pojawi. Słysząc to, magistrianos siłą powstrzymał się od gwałtownego wybuchu śmiechu. — Jak byś chciał to osiągnąć? — Wiesz, o kim myślę, panie? — Riario był z lekka poirytowany. — Myślę o królu Mitridatesie z Pontu — wiesz, tym który tak dzielnie walczył z Rzymianami w czasach Sulli i Pompejusza. Otóż, on się uodpornił na działanie trucizn zażywając przez dłuższy czas niewielkie ich dawki. Efekt był taki, że kiedy chciał się otruć, żadna na niego nic działała. Musiał rozkazać najemnikowi, aby go zabił. — To wspaniałe! Ale skąd weźmiesz „małą dawkę” choroby? No i.. — nagle zamilkł. Pomyślał o mleczarzu, jego tłustej żonie, jego ośmiorgu dzieciach. Wszyscy byli zdrowi, podczas gdy w Konstantynopolu ospa szalała w najlepsze. Pomyślał o krowiej ospie u małego Piotra Sklerosa. Z pewnością cała rodzina przez to przeszła. Pomyślał o tym, jak bardzo te krosty podobne są do wysypki, jaką powoduje czarna ospa, przez co wywołują paniczny lęk przed nią… Tak było z nim! — Matko jedyna i wszyscy Święci — wyszeptał. — Co?— Riario wciąż żałował, że niepotrzebnie wyjawił swe najskrytsze marzenia. Wtedy magistrianos, któremu już plątał się język, wyrzucił z siebie ostatnie przemyślenia. Skończył i czekał, aż zostanie wyzwany od idiotów. Dłonie Riaria z wolna zacisnęły się w pięści. Twarz mu się tak zmieniła, że Argyros przez moment nie mógł jej poznać. Przypomniało mu się wojsko: pewnego razu wjechał na zrąb leśny i nagle ujrzał gotowego do skoku dzikiego kota polującego na wiewiórkę. Zwierzę znajdowało się w stanie absolutnej koncentracji. Tak wyglądał teraz Gian Riario! — Zemścić się, zemścić… — sapał. — Czy rozumiesz, jaką broń dałbyś do rąk lekarzom, gdyby się okazało, że masz rację?!! — Ze mam rację… — wymamrotał magistrianos. — Jak mógłbyś to sprawdzić?
— Wiem, co należałoby zrobić: naciąć lekko skórę kogoś, kto miał już krowią ospę i wprowadzić do rany odrobinę ropy wydobytej z wrzodu chorego na czarną ospę. Jeśli ta biedna kreatura nie padnie, to nie zachoruje już nigdy! — Wiedziałem, że to powiesz. Zrób to! — Z kim? Który idiota się na to zgodzi? — Ja się zgodzę — powiedział Argyros. — Nie bądź durniem, człowieku. Jeśli nie mamy racji, panie, zachorujesz naprawdę. Choroba przestanie być tylko twoim płynącym z rozpaczy życzeniem. Argyros rozłożył ręce. — Co mam do stracenia? Całe moje życie legio w gruzach. — To przemawia wino wespół ze smutkiem. — Rano będę trzeźwy i powiem ci dokładnie to samo. A co do smutku… Gdybym nawet osiągnął wiek Matuzalema, nie pozbędę się go. Ty wiesz o tym najlepiej. Riario skrzywił się, zmarszczył brwi i niechętnie skinął głową. — Idź do domu i wyśpij się, panie. Jeśli będziesz na tyle szalony, przyjdź do mnie rano — wtedy porozmawiamy na trzeźwo. Jeśli nie przyjdziesz — nie będę miał żalu, bądź pewny. Argyros nie chciał wracać do domu; wspomnienia minionych tygodni były tak straszne, że nie miał ochoty wracać tam kiedykolwiek i kiedykolwiek mieszkać. Decyzję podjęły za niego jego nogi: gdy próbował się podnieść, odmówiły mu posłuszeństwa; w głowie miał niesamowity wir. Zatoczył się, upadł na kobierzec i zasnął. Rano czuł straszliwy ciężar w głowie—. Doszedł do wniosku, że umarł i znajduje się w piekle. Chciał coś powiedzieć. Zaczął stękać, a potem jęczeć, nie mogąc rozpoznać własnego głosu. Riario krzątał się po domu; odgłosy, które temu towarzyszyły, drażniły Argyrosa. — Są dwa sposoby na kaca: surowa kapusta lub porcja wina. Po kapuście zawsze mi się odbija. Oto wino, panie. Argyros był pewien, że zwymiotuje natychmiast po pierwszym łyku. Ale nie… Po chwili zaczął się czuć jak człowiek… człowiek w stanie głębokiej melancholii. Riario też nie wyglądał najlepiej: oczy przekrwione, twarz zmięta. Najwyraźniej cierpiał. Wziął kawałek chleba, wzdrygnął się i odłożył go ze wstrętem. — Jestem już za stary na takie wyczyny.
— Mam połowę twoich lat i jestem na nie za stary już od dawna — Argyros usiadł prosto i krzyknął: — Ospa! Doktor spojrzał na niego z wyrazem mętnego zdziwienia. — Panie, jeszcze ci mało? Chcesz kusić los?! — Powiedziałem ci, że to zrobię. Jest to jedyna rzecz, którą pamiętam. — No to popatrzmy — Riario wziął ręce Argyrosa i dokładnie je obejrzał Magistrianos też im się przyglądał. Czyste, brunatne strupy formowały się już wokół ospowatych wyprysków. — Zdrowiejecie — mruknął doktor. — Ale jeśli macie zamiar wylądować w bezimiennej, zbiorowej mogile na cmentarzu Pelagiosa obok innych samobójców, mogę wam w tym pomóc. — Gdybyś był pewien, że tak się to skończy, w ogóle byś o tym nie mówił — odparł Argyros przytomnie. — Pewnie nie. Ale ja, nie mając pewności, nigdy bym się na to nie odważył! To powiedziawszy, Riario zaczął chodzić po mieszkaniu w oczekiwaniu na kolejne zgłoszenia zarażonych. Wczoraj o tej porze wzywany był w trzy miejsca na raz. Po dłuższej chwili dało się słyszeć łomotanie do drzwi. Usłyszeli płacz i lament jakiejś kobiety. — Mój mąż! Szybko! Mego męża dosięgła ospa! Obaj zostali porażeni ostrym światłem porannego słońca. Kobieta na nic nie zwracała uwagi. Wzięła Argyrosa za drugiego lekarza. Gdy stali już przy łożu chorego, magistrianos poczuł skurcze i ból w żołądku. Przypomniało mu się wszystko, przez co przeszła Helena i Sergios. Pacjent miał tak dobrze znane Bazylemu zmiany na całym ciele. Na razie krosty wypełnione były przezroczystym płynem. — Będzie żył? — zapytał półgłosem Argyros tak, aby przebywająca w sąsiedniej komnacie żona nieszczęśnika nie usłyszała. — Nie jest to wykluczone. Gorączka niewysoka. Puls bardzo silny. Doktor spojrzał na magistrianosa. Argyros zmusił się do kiwnięcia głową. Riario wyjął z torby skalpel; ten sam, którym otwierał dzbanek z winem poprzedniej nocy. Zrobił małe nacięcie na bocznej stronie prawego kciuka Argyrosa, który o mało nie cofnął ręki. Przekonał się, że pozwolić się skaleczyć jest trudniej niż wziąć udział w bitewnym natarciu. Podśpiewując fałszywie Riario przekłuł kilka krost pacjenta i wycisnął z nich płyn wprost na ranę Argyrosa, następnie owinął palec bandażem. Spojrzał z namysłem na skalpel. — Jeśli tu jest jad ospowy, to chyba powinienem go zmyć przed następnym użyciem.
Parę minut później wyszli z komnaty chorego. Doktor wytłumaczył żonie chorego wszystko, co Argyros znał już na pamięć: ochładzać, zachować spokój — wszystkie wskazania, których przestrzeganie przyniesie jedynie trochę ulgi w cierpieniu i nic ponad to. Tymczasem kciuk magistrianosa zaczął pulsować. Jeśli mieli rację, oznaczałoby to, że każdy, kto przeszedł krowią ospę. uodporniony został automatycznie na działanie ospy czarnej.
W przeciwnym razie… no cóż, to zostało już wyraźnie powiedziane, nie ma potrzeby powtarzać. Wkrótce będzie wiadomo.
Odtąd codzienne wizyty u Riaria stały się rytuałem. Medyk badał Argyrosa, sprawdzał jego puls i temperaturę. Następnie mamrotał: — Ciągle żyjesz, panie. Częstował go winem — małą ilością wina! — i wysyłał do domu. Procedura ta nadawała życiu Argyrosa jakiś sens. W tydzień po śmierci Sergiosa powrócił do swych obowiązków — to też działało kojąco. Korpus magistrianoi był zdziesiątkowany: jedni zmarli, inni opłakiwali swych bliskich, jeszcze inni najgorsze mieli wciąż przed sobą. Nie zmniejszyła się jednak ilość pracy do wykonania. Okazało się, że praca jest środkiem’ znieczulającym nie mniej skutecznym niż alkohol, a może lepszym. Po trzech tygodniach na kciuku prawej ręki Bazylcgo Argyrosa widniała tylko niewyraźna blizna. Sceptycyzm Riaria zaczynał go denerwować. — Co ty na to, jeśli już tak zostanie? — zapytał podczas kolejnej wizyty. — Sporo nad tym myślałem — odpowiedział medyk. — Nie jest to takie proste jak sądzisz, panie. Mogłeś uzyskać odporność na ospę czarną, zanim zaraziłeś się ospą krowią; opiekowałeś się przecież żoną i dzieckiem, i nie zaraziłeś się od nich. Argyros popatrzył na niego z niechęcią. — Czy znaczy to, że podjąłem niepotrzebne ryzyko? — Nie, nie, nie! Wyciągasz, panie, błędny wniosek. Jesteś tylko częścią dowodu. Ostatnio zrobiłem parę następnych doświadczeń. Czy wiesz, że nie tylko rodzina Sklerosa w całości uniknęła zarazy? Dotyczy to niemal wszystkich rodzin mleczarzy w Konstantynopolu. — No, to by miało sens, nie uważasz? Prawdopodobnie wszyscy oni mieli wcześniej ospę krowią.
— Na pewno mieli. Dlatego właśnie, panie, uznałem twój pomysł za słuszny, bez względu na to, czy byłeś uodporniony, czy nie. Do dzisiaj zaszczepiłem krowią ospę dwudziestu czterem osobom i potem usiłowałem zarazić ich ospą czarną. — No i? — Argyros chciał już niemal rzucić się na Riaria i wydusić z niego ostateczny wniosek. — Na litość boską, powiedz mi natychmiast, jak się czują ci ludzie? Medyk jak zwykle uśmiechnął się cynicznie. — Żyją jeszcze, że tak powiem. — Wobec tego, jeśli zarząd Konstantynopola postanowi, aby każdy mieszkaniec zgłosił się i otrzymał dawkę krowiej ospy, oraz aby niemowlęta otrzymały ją zaraz po urodzeniu… — … to żadna z tych osób nie zachoruje nigdy na śmiertelną ospę czarną. — Riario zakończył zdanie magistrianosa. — Tak powinno być według moich przewidywań. Przekazałem informację lekarzom. Wiadomość zaczęła się rozchodzić. Na twarzy Argyrosa pojawił się nagle strach. Przeżegnał się i zaczął modlić się w skupieniu. — Czy mógłbyś mi wyjaśnić, panie, po co to robisz? — Riario zadał to pytanie uprzejmie, gdy magistrianos zakończył kilkuminutową modlitwę. — Przepraszam Boga za śmiałość ingerowania w Jego wyroki — padła pokorna odpowiedź. — Teraz nareszcie widzę sens cierpień moich i tych, których kocham … to jest: kochałem. — Zrobiło mu się nagle strasznie smutno. — Gdyby moi bliscy nie zachorowali, nie mógłbym odkryć prawdy, która być może pozwoli wielu moim bliźnim uniknąć podobnego losu. Czuję się więc narzędziem woli Pana mego. — To bzdury — odrzekł medyk. — A inni, którzy ginęli i giną w epidemii? Czy Bóg wszystkich ich pozabijał po to, byś ty mógł, panie, przejąć się męką i śmiercią tych dwojga? Jeśli tak, to strasznie jest rozrzutny! — Nie — ‘sprzeciwił się Argyros — pomyśl: gdyby tylu ludzi nagle nie zachorowało, wziąłbym mamkę i nigdy nie zetknąłbym się z krowią ospą; bałem się przyjąć mamkę i dzięki temu spotkałem rodzinę Sklerosów. — Każdy mieszkaniec Konstantynopola uważa się za teologa — burknął Riario. — Jest to czysta głupota, jeśli chcesz znać moje zdanie. — Nie prosiłem cię o wypowiedź na ten temat — odrzekł magistrianos. Nie mógł pogodzić się z myślą, że Helena i Sergios zginęli bez żadnego powodu i celu. Zaraz potem przeprosił Riaria. Przecież gdyby nie on, nigdy nie dostrzegłby związku między ospą krowią i czarną. W przyszłości lekarze nie będą musieli tak się opancerzać, być tak cyniczni, będą wszak mieli potężne narzędzie walki z tą straszną plagą. Może to uratuje wielu z nich przed bluźnierstwem i piekłem.
Argyros nie wypowiedział już tych myśli; zachował je dla siebie. Wiedział dobrze, jaka byłaby odpowiedź lekarza. Przełożył Marek Czekański Ronald Anthony Cross
Dwa złe psy
tyt. oryg.: „Two Bad Dogs” IASFM nr 9/1990
Autor publikował m.in. w „Fantasy and Science Fiction Magazine”, „Weird Tales” oraz „Pulphouse”, a także, oczywiście, na łamach IASFM.
I. Moja opowieść
Musicie zrozumieć, że jakkolwiek jest prawdą, że nieszczególnie lubię psy, to jednak nigdy bym psa nie kopnął. Ale, jeśli miałbym zrobić wyjątek, to ten mały piesek Charlie, jak go pieszczotliwie nazywa Melissa, przypuszczalnie ciągle by jeszcze leciał, świecąc na niebie, jak psi meteor. Już jako młody człowiek, jak większość wrażliwych ludzi, podjąłem zasadniczą decyzję, żeby podziwiać kota, zaś pogardzać służalczo pokornym i zadyszanym psem. Najlepszy przyjaciel człowieka a taki osioł; bardziej przypomina najlepszego, płaszczącego się lokaja. Wróciwszy do domu po ciężkim dniu pracy (przeprowadzam wywiady z maniakami; jestem reporterem „National Revealer”), otworzyłem drzwi do mego dwupokojowego mieszkania, przygotowawszy się do stoczenia kolejnej rundy z nikczemnym, małym stworzeniem. Ponieważ nie byłem w stanie przekonać, a raczej ubłagać Melissy, by nie zostawiała tego wstrętnego drania ze mną na czas, gdy ona będzie zasiadać u wezgłowia chorego ojca gdzieś w Iowa, pozostało mi tylko modlić się każdej nocy, żeby ojczulek szybko (i bezboleśnie, oczywiście) umarł. Mógłby umrzeć pies, albo ojciec, obojętnie, który z nich. Zajrzałem do wnętrza, żadnego śladu małego drania. Zawołałem, jak zwykle: „Ty, zły psie” i czekałem na reakcję. Mimo że był malutki, mądrzej było zawsze wiedzieć, gdzie akurat jest, zanim weszło się do pokoju. Ciągle żadnej odpowiedzi. Spróbowałem inaczej: — Charlie, gdzie jesteś, ty mała świnko, ty miniaturowa świnio, ty obrzydliwa, drobna chimero? Usłyszałem charakterystyczne warczenie. Dochodziło, zdaje się, z sypialni. Tak więc pewny siebie wszedłem do mieszkania. Dokładnie przyjrzałem się dywanowi w pokoju, by zobaczyć, czy nie ma na nim psiego gówna. Nie było. Może go za mało nakarmiłem? Mógłbym ostatecznie je sprzątnąć — pomyślałem, kierując się do sypialni. — Gdzie jesteś? Pokaż się paskudne psisko. Stworzenie, przypominające szczura z kręconymi włosami, wyskoczyło spod łóżka, warcząc i szarpiąc z wściekłością coś białego, jakby to było małe zwierzątko (mniejsze nawet od niego samego). Charlie najwyraźniej chciał to rozedrzeć na strzępy. Chwilę mi zajęło rozpoznanie moich majtek. Wzdrygnąłem się na myśl, co ta wstrętna mała kreatura robiła z nimi przez cały dzień. Jakby w odpowiedzi, Charlie cisnął majtkami o podłogę, wygiął się nad nimi w pałąk i podjął próbę cielesnego z nimi zespolenia. Na szczęście moje majtki nie wykazywały większego zainteresowania, podobnie jak żaden pies nie wykazywałby zainteresowania tą ohydną, małą poczwarą. Toteż małżeństwo nie zostało skonsumowane. — Nareszcie prawdziwa miłość Charle, co? Oddaj mi moje majtki.
Charlie kucnął na nich z uniesioną wargą i warczał. W boskim natchnieniu ściągnąłem jednym ruchem narzutę z łóżka i zarzuciłem na niego jak siatkę. Mała kupka skręcała się i wiła, szczekając ostrym staccato w panice, a może z zachwytem. Nie wiem i śmiem wątpić, czy Charlie to wiedział. Z pewną przyjemnością obserwowałem, jak się wścieka owinięty narzutą, aż wyobraziłem sobie siebie wyskakującego z łóżka i lądującego na tej małej, patetycznej kupce. Póki więc jeszcze mogłem opanować tę pokusę (a założę się, że był to ostatni moment), przeniosłem się do pokoju. Usiadłem na wyświechtanej, starej kanapie (czy było to moje złudzenie, czy też została rzeczywiście wyperfumowana przez Charlie’ego?) Zamknąłem oczy i zacząłem zapadać w sen. Oczywiście zostałem obudzony rozsadzającą uszy kanonadą psiego szczekania. Stworzenie podskakiwało na sztywnych nogach tuż obok mnie na dywanie. Kiedy doszło do przekonania, że skupiło na sobie całą moją uwagę, pobiegło do kuchni. Szczególnie irytował mnie stukot pazurów na linoleum. Obiad. „On je tylko dobrze usmażonego hamburgera — och, prawie zapomniałam, musi być dobrze posolony” — poinformowała mnie Melissa przed wyjściem z domu. Oczywiście, że będzie żarł, to znaczy prawdopodobnie zje, zwykłe żarcie z puszki dla psów i będzie uważał, że spożywa smakowity posiłek — pomyślałem sobie. Ale, jak zwykle, się przeliczyłem. Zacząłem od puszki z psim pokarmem. — Jedz Charlie, dobry piesek. Siad, jedz, wstań i zjedz. Charlie zawsze miał złośliwy wyraz mordy. Złośliwość była istotą jego wdzięku, lecz w tym przypadku przekroczyła granice i psia morda przybrała wyraz obrzydzenia. Nic z tego. Podobnie zakończyła się próba nakarmienia go surowym hamburgerem. To samo wyszło z zamiaru zapchania go dobrze wysmażonym, dopóki nie zorientowałem się, że zapomniałem posolić smakołyk. Ostatnio przeprowadziłem dla „Revealera” wywiad z kobietą, która twierdziła, że ma pięćset lat. — Niech pan nigdy nie tyka mięsa — powiedziała mi. — To sekret długowieczności. — Nigdy nie jadła pani mięsa? W ciągu tych pięciuset lat? — spytałem. — Nie pojmuje pan sedna — pokiwała głową. — Powiedziałam: nigdy niech pan nie tyka mięsa. Plugastwo. Jak tylko się go dotknie, to ono cię zaraża i wtedy jest już za późno by zastanawiać się, czy je jeść, czy nie. Wtedy to już nie ma żadnego znaczenia. Może się pan nim nawet wysmarować — zasugerowała — albo wsadzić je sobie do nosa. Życzę krótkiego, ale wesołego życia — wymamrotała w moją stronę, wychodząc. W następnym tygodniu umarła. Możliwe, że nawet mówienie o mięsie uczyniło ją śmiertelną.
Jednakże zawsze myślałem o niej w trakcie przygotowywania posiłków dla Charlie’ego. Nie jestem wegetarianinem, daleko mi do tego, ale jest coś takiego w papraniu się z surowym hamburgerem, co wywołuje u mnie gęsią skórę. Najwyraźniej to samo dzieje się z Charlie’em. Nie podejdzie do niego
blisko, dopóki mięso nie jest dokładnie usmażone i posolone. Lecz gdy tylko zapach poinformuje go, że hamburger uzyskał już właściwą postać, wówczas przekazuje mi tę informację, skacząc jak szalony i oczywiście szczekając. Szczekając, szczekając, szczekając. Potem następuje krótka przerwa, ponieważ to piekielne nasienie je swoje żarełko.
Jak już powiedziałem, .tej nocy byłem szczególnie zmęczony. Wróciłem na kanapę i ledwo zamknąłem oczy, czy też tak mi się wydawało, kiedy zgadnijcie, co się wydarzyło. Szczek, szczek, szczek. Teraz nadeszła pora na zwykły rytuał Charlie’ego mający mnie przekonać o konieczności wyprowadzenia go na nocny spacer. Jeśli odprawienie rutynowej ceremonii obiadowej wymagało mnóstwa zajadłego szczekania i podskakiwania, to numer z poobiednim wyprowadzaniem pod względem choreograficznym opracował niechybnie czołowy rosyjski gimnastyk i Charlie tak go odstawiał, jakby ubiegał się o psi złoty medal. Najpierw szczeka, następnie szczeka, potem znów szczeka i tak dalej. Po chwili skacze w powietrze, kręcąc się w kółko. Prawie, że zwija się w korkociąg. O mało co na ten widok sam nie zaczynam skakać na czworakach i kręcić piruetów. Następnie wychodzimy. Charlie w końcu znajduje idealne miejsce dla zrobienia wielkiego widowiska celem zwrócenia uwagi, jak wykonuje cudowną (dla niego samego) sztukę defekacji. Dzisiaj dzieje się to pod uważną obserwacją starszej pani, wyglądającej na bardzo rozgniewaną. — Młody człowieku — zwróciła się do mnie po tym, jak ta wstrętna czynność została zakończona. — Nie ma pan szacunku dla praw innych ludzi? Powinien pan zebrać to, wziąć ze sobą do domu i pozbyć się tego we właściwy sposób. — To pani może sobie to wziąć — odwarknąłem — i zrobić z tym, co pani się żywnie podoba. Po powrocie do domu znów zapadłem się w kanapę i ponownie zamknąłem oczy. Za ciężko pracuję — pomyślałem sobie. Praca dla „National Revealer” coraz bardziej nabierała cech pracy Herkulesa, a ja stawałem się małym Herkulesem. Bardzo, ale to bardzo małym Herkulesem. W półśnie pozwoliłem sobie dumać przez chwilę nad tym, czy powód mojej głębokiej niechęci do Charlie’ego nie wynikał z faktu, że sam byłem osobnikiem dość mikrej postury. Drobny, nieduży (aczkolwiek niewiarygodnie przystojny) facet z małym jak zabawka pudełkiem wydawał się stanowić łatwą do pokonania barierę dla tego całego piekła, którego istnienie próbowałem udowodnić światu. A gdyby Charlie był ogromnym, potężnym, obronnym psem, wabiącym się Książę? Przysnąłem. Postacie wszystkich maniaków i gwiazd filmowych, z jakimi ostatnio przeprowadziłem wywiady, przewinęły mi się w myślach. (Różnica między gwiazdami filmowymi a maniakami okazała się być sprawą stopnia, a nie typu. Gwiazdy filmowe, jak imperatorzy tego odpowiednika królestwa Hollywood w starej Italii, cierpiały na najcięższą możliwą postać choroby umysłowej: pewność, że publiczność popiera obłęd). Nagle obudziłem się przestraszony. Coś małego, lecz ciężkiego i ciepłego leżało zwinięte na mojej piersi. Pies Charlie. Kiedy na niego spojrzałem zawarczał groźnie.
Podskoczyłem i Charlie wykręcił pieskiego młyńca, lądując, muszę przyznać, całkiem zręcznie. Mimo tego w swój przykry sposób rozpoczął narzekania. Szczek, szczek, szczek i tak dalej.
— Spóźniam się na wywiad, Charlie. Dzięki Bogu, tym razem przynajmniej nie gwiazdą, filmową. Charlie powiedział, czy też wydawał się mówić: „Wywiad o tej porze nocy? Z kogo ty sobie żarty stroisz?” Ja jednak, szybciej niż on zdążył mrugnąć okiem, znalazłem się za drzwiami i ruszyłem w drogę. Szedłem piechotą. Wreszcie ktoś w Los Angeles mieszkał wystarczająco blisko, bym mógł doń pójść pieszo. Wkrótce znalazłem się w jej domu. Zasiadłem wygodnie na przytulnej, pluszowej sofie i, trzymając w ręku notes i pióro, przygotowywałem się do zadania kilku ważkich pytań, z których tak sławny jest „National Revealer”. Na przykład: „Co sprawia, że uważa pani insekty w kuchni za przybyszów z Marsa poddawanych w naszych czasach procesowi cywilizacji?” Lub: „Co się stało z prawdziwym Mike’em Tysonem?” Albo: „Jak to się dzieje, że nic o tym nie wiemy, skoro wszyscy jesteśmy przez nich zaczarowani?” Dzisiaj zacznę tak: „Słyszałem, że .zdarzył się nieszczęśliwy wypadek z pani psem.” Liczyłem na to, że łamiąc jedną z moich nienaruszalnych zasad, tym razem naprowadzę rozmówczynię na właściwy temat. — Ładne ma pani mieszkanko. (Lekka przesada, lecz co mi tam). Tak naprawdę to ta kobieta działała mi trochę na nerwy. Duża (większa ode mnie), długonoga i niespokojna. Spojrzenie jej olbrzymich, ciemnych oczu miało ten lekko oniemiały wyraz, nie różniący się wiele od tego, z jakim patrzyły na mnie owe oszalałe filmowe gwiazdy, z którymi przeprowadzałem ostatnio wywiady. Chodziła po pokoju, sięgała po rozmaite przedmioty, odkładała je z powrotem. Odsłaniała kotarę i zerkała w ciemność.
— Czy pan mieszka w pobliżu? — spytała głosem pełnym dziwnego napięcia.
— Niezbyt blisko — skłamałem ostrożnie. — Ma pan ochotę na drinka? Uważam, że powinniśmy się napić. Żeby przełamać lody między nami. — Przykro mi, nie piję — powiedziałem. — Lecz powinien pan, naprawdę. Ci, co piją, żyją dłużej, wie pan? To się tylko wydaje dłużej — powiedziałem do siebie. — Zrobiłam panu jednego, takiego malutkiego drinka.— Jednym susem pokonała szerokość dywanu i wpakowała mi kieliszek do ręki. Doleciał mnie zapach alkoholu i aż się zatoczyłem. Czyżby czysty spirytus z wodą sodową?
— Niech pan się napije — powiedziała z mocą. — Teraz lepiej, prawda? Przytaknąłem. Wtedy ona zrobiła bardzo dziwną rzecz. Zanim usiadła obok mnie z podkulonymi nogami, które prawic dotykały piersi, okręciła się w kółko parę razy ukazując bose stopy. — Dużo lepiej — powiedziała, a ja pomyślałam, nie po raz pierwszy zresztą, że ma dziwnie ochrypły głos. — Naprawdę lubię być z tobą, Eddie, czuję się taka odprężona, tak jak bym mogła po prostu wypuścić włosy, wiesz? — Rozpuścić — poprawiłem. — Co? — spytała rozgniewana. — Rozpuścić włosy, panno Lombardo. — Och, proszę mówić mi Cindy — powiedziała. — Wypij. Udawałem, że sączę z kieliszka. Jezu, opary alkoholu paliły mi oczy. — Muszę zadać ci kilka pytań, Cindy. Moglibyśmy już zacząć? — Oczywiście — odparła. — Jestem gotowa wypuścić włosy, to jest rozpuścić je. Jaka ja jestem głupia. Po co to powtarzam? — Co dokładnie się wydarzyło między tobą a twoim psem? — Powiedziałam już to przez telefon — odparła cicho. — Nic chcesz wypić? Odstawiłem kieliszek na stolik, aby wziąć notes i poro. — Chcę się upewnić, czy dobrze zrozumiałem. Chyba nie masz nic przeciwko temu, żeby powtórzyć mi to jeszcze raz? — Zabiłam mojego psa — powiedziała. — Zagryzłam go na śmierć. — Czy był złym psem? Przepraszam, miałem na myśli, czy to był duży pies? — Doberman, pinczer — odparła i uśmiechnęła się złośliwie. — Jestem dosyć silna, wiesz? — Wierzę — powiedziałem, zauważając jednocześnie, że mój głos zaczyna lekko drżeć. Czy ja sobie to wyobraziłem, czy też jej ramiona i nogi były bardziej owłosione niż przedtem? — Ale to nie siła, wiesz, to coś innego. Czasami nachodzi mnie jakaś dzikość. Nie wiem, jak to opisać. To tak, jakby ktoś inny robił te rzeczy. — Naszła cię, Cindy, jakaś dzikość — powiedziałem, zapisując to. — I co się wówczas stało?
— Naprawdę nie pamiętam tego tak dokładnie. — Odwróciła głowę, wstała, przeszła przez pokój i ponownie wyjrzała przez okno. Co, u licha, ona widziała w tej ciemności? — Książę szczekał na mnie z jakiegoś powodu. Ja… nie mogę sobie przypomnieć dlaczego. Szczekał i warczał, ale się cofał. Potem walczyliśmy i wgryzłam się w jego kark. To pamiętam z całą pewnością. Byłam tak cholernie wściekła. Pamiętam smak jego krwi. Oblizała wargi. O mój Boże, lizała te swoje pieprzone wargi. Poczułem, jak zjeżyły mi się włosy na całym ciele. Chyba nawet tam, gdzie ich nie miałem. Nagle przeraziłem się nie na żarty, ale nadal notowałem. Analizowałem. Kobieta zagryza psa na śmierć. Wielki nagłówek; tak to zrobię. — Czy zauważyłaś przypadkiem, kiedy ta… dzikość cię nachodzi? — Zawsze w nocy — odparła. — Niech chwilę pomyślę. — Wstała, podbiegła do okna i wyjrzała. — Co tam jest? — Pełnia księżyca. — Jezu! — włosy ponownie stanęły mi dęba. — Czy pełnia księżyca ma… — Wiesz — powiedziała i wyglądało na to, że ją to zaskoczyło — wierzę, że to może mieć z tym coś wspólnego. Usiadła obok mnie. Uśmiechnęła się i wypiła do dna drinka, którego sama sobie nalała. Dopiero wówczas powiedziała: — Pełnia księżyca, picie whisky i tym podobne rzeczy. Przestałem pisać i wstrzymałem oddech. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. — Prawdopodobnie chodzi o wpływ księżyca na psychikę — odezwałem się w końcu. — Czy wiesz, co chcę, żebyś zrobił? — spytała. — Żebym spisał twoją opowieść i ją opublikował… — Zamknij się! — przerwała mi w nagłym porywie wściekłości. — Chcę, żebyś się zamknął, wypił drinka, wstał nie mówiąc ani słowa, zdjął ubranie z siebie, a potem zdarł ze mnie moje. Tak po prostu je zdarł. — Och — westchnąłem. — Ojejej. — Ty draniu! Wy wszyscy, mężczyźni, jesteście tacy sami. Myślicie tylko o seksie. Tylko seks, seks i seks wam w głowie.
Ale ja myślałem tylko o śmierci, śmierci, śmierci. Zdołałem wykrztusić tylko: „O!”. Nawet nie mogłem z siebie wydusić „mój Boże”. Twarz Cindy zaczęła zmieniać kształt, zaczynały na niej rosnąć włosy. Gęste, ciemne włosy. — Seks, seks, seks — teraz ten jej ochrypły, niski głos przypominał warczenie. — Dyszycie wszyscy jak psy z wywieszonymi ozorami. — Zaczęła sapać, aby zilustrować swoje cudowne porównanie, wywalając język, który był długi, dużo za długi. — Och, cholera, staję się, staję się!! — wykrzyknęła nagle. — Tak, tak niech się stanę. Chcę, żeby to się stało! Och cholera. — Teraz zwinęła się i skoczyła z kanapy na dywan. — Chodź tu! — To zdaje się powiedziała, lecz już jej nie rozumiałem. Leżała na ziemi, wijąc się i jęcząc. Wyrwałem się z transu, odstawiłem kieliszek i próbowałem dobiec do wyjścia. Ale ona była szybsza. Wiedziałem, że jest zdolna do tego, by rzucić się na mnie. Musiałem więc zawrócić i uciekać inną drogą. Przez kuchnię! Tylne drzwi okazały się zamknięte. Zaryglowane. O Chryste! Zamarłem, wciąż napierając na drzwi. Myśl, wymyśl coś! Rozchyliły się drzwi prowadzące do salonu i pojawiła się w nich ona. Z jej gardła wydobywał się warkot. Przemiana dokonała się całkowicie, ale co dziwniejsze, Cindy nie była podobna do wilka, lecz przypominała wilkołaka, jakiego pokazują w telewizji i w filmach. Myślę, że mogła przybierać dowolną postać, jaką by tylko zechciała, lecz nie zdawała sobie z tego sprawy i dlatego upodobniała się do stworów, które znała z filmów. — O mój Boże, co ja teraz zrobię? Cindy postąpiła krok w moją stronę. Warczała. Skradała się. Bawiła się mną. Błyskawicznie rozejrzałem się po kuchni w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mi posłużyć jako broń. Miska Księcia! Na półce tuż obok mnie! I puszki z psim żarciem, i jeszcze otwieracz do konserw. Złapałem otwieracz, jak szalony zacząłem otwierać puszkę. Kreatura warczała, lecz najwyraźniej była zaintrygowana. — Dobry pies — powiedziałem. — Dobra Cindy, jedz Cindy, jedz, dobry piesek. Rozerwałem puszkę i po prostu wywaliłem jej zawartość na podłogę. — Jedz Cindy, jedz — powtórzyłem. Warkot przeszedł w skomlenie. — Tak, tak, dobry pies, dobra Cindy. Jedz Cindy, dobry pies — mówiłem. Kreatura postąpiła jeszcze krok w moją stronę, opadła na błyszczące, żółte kuchenne linoleum i zaczęła pożerać pokarm dla psów. Prawdę mówiąc, mnie też on całkiem interesująco zapachniał. Lecz ona żarła zbyt szybko. Jak większość zwierząt miała skandaliczne maniery. Otworzyłem następną puszkę i cisnąłem zawartość na podłogę. Potem ostrożnie, omijając Cindy możliwie szerokim łukiem, na palcach wyszedłem z kuchni. Pędem pognałem do wyjścia i jak
opętany pokonałem biegiem całą drogę do domu. A mowa tu o dobrych paru kilometrach, z których każdy zajął mi jakieś półtorej minuty. Po raz pierwszy w życiu byłem rad, widząc Charlie’ego. Dom, drogi, kochany dom! — Wiesz Charlie, dzięki Bogu, że nie powiedziałem jej, gdzie mieszkam. Czy ona może w jakiś sposób zdobyć mój adres? — zastanawiałem się. — Muszę się uspokoić i pomyśleć. Na szczęście nic ma takiego sposobu. Jest środek nocy, a poza tym „Revealer” z zasady nie podaje domowych adresówswych reporterów. Bardzo surowo tego przestrzegają. Powoli odzyskiwałem oddech. Byłem bezpieczny. Naprawdę bezpieczny. Zrobiło mi się lepiej. Wciąż byłem zbyt wstrząśnięty, by zasnąć, ale czułem się o niebo lepiej. Usiadłem w fotelu, za pomocą pilota włączyłem telewizor, przeleciałem parę kanałów, zanim znalazłem odpowiednio nudny program. Nie zdejmując butów, położyłem nogi na stole, bo nie było nikogo, kto by mi tego zabronił. Wkrótce znów zapadłem w drzemkę. Nagle dobiegł mnie odgłos walenia do drzwi wejściowych. Towarzyszyło mu wściekłe ujadanie Charlie’ego. — Eddie, jesteś tam? To ja Cindy. Przyszłam cię przeprosić. Nie otworzysz drzwi, Eddie? — Nie! — wrzasnąłem, — Nie otworzę. Skąd, do diabła wzięłaś mój adres? — Zadzwoniłam do „Revealera” i zastałam tam twojego szefa. Pracował jeszcze. Po prostu go zapytałam. — To wbrew zasadom „Revealera” — wyjąkałem. — Wiem, powiedział mi to, ale mu wytłumaczyłam, że jestem bardzo zdenerwowana i że jak mi nie poda, to go znajdę i rozszarpię mu gardło. A on na to stwierdził po prostu: „Jasne, że lepiej jemu niż mnie”. A teraz bądź łaskaw otworzyć drzwi, Eddie, bo znowu zaczynam wpadać w złość. Obawiam się, że stracę panowanie nad sobą i zrobię coś, co może skompromitować cię w oczach sąsiadów. I wiecie, co? Zrobiłem śmieszną i absolutnie szaloną rzecz — otworzyłem drzwi. Nie mogłem jakoś znieść myśli o tym, że Cindy przemieni się w zwierzę na oczach moich sąsiadów, i czułem, że wolałbym raczej zginąć niż przeżyć ten wstyd, który musiałby towarzyszyć wyrzucaniu mnie z mieszkania. Ale uchyliłem drzwi tylko odrobinę. — Czego chcesz? Ta szparka wystarczyła. Cindy z zadziwiającą łatwością, jednym pchnięciem rozerwała łańcuch. Drzwi otworzyły się na całą szerokość, zwalając mnie z nóg. — Chcę ciebie, ty sukinsynu — powiedziała. Pięści miała zaciśnięte, a na jej ciele znów zaczynał wyrastać ogród włosów.
— Myślisz, że tak po prostu mogłeś mnie wykorzystać, a potem wyrzucić jak starą, zużytą — gwałtownie szukała porównania — podpaskę? Zostawić mnie tam, gdzie mnie miałeś, na linoleum w kuchni? Przeobrażała się szybko. W popłochu zlustrowałem pokój, rozpaczliwie szukając srebrnych naboi lub krucyfiksów. Możecie sobie wyobrazić, z jakim skutkiem. Choć raz Charlie nie szczekał. Stał zamarły z buzią lub mordą — czy jak to tam chcecie nazwać — otwartą, szeroko otwartą. Podbiegłem i wziąłem go na ręce. — Masz Cindy, masz. Tu, Cindy. Jedz. Dobra Cindy. Rzuciłem Charlie’ego w jej stronę. Jak na zawołanie mały szatan szybko stracił swoją niezwykłą powściągliwość, podbiegł do niej i usiłował kopulować z jej jedną, teraz prawie całkowicie owłosioną, nogą. Jezu, co za seksualny maniak. — Przepraszam cię, Charlie ale byłeś takim złym psem — wyszeptałem na pożegnanie i chyłkiem wymknąłem się w stronę sypialni. No tak… ta czuła scena, to ostatnia rzecz, którą widziałem, kiedy tak ostrożnie, krok po kroku, przechodziłem przez próg. Widok suki warczącej na Charlie’ego, który oczywiście w dalszym ciągu pogrążony był w miłosnej ekstazie. Schowałem się pod łóżko i wznosiłem modły do wszystko jedno jakiego boga, który istniał (lub nie), żeby zaspokoiła ją ta mała przekąska, którą jej zaoferowałem. Kilka godzin później, kiedy nareszcie byłem w stanie zebrać się na odwagę, by wrócić, zajrzeć do pokoju i sprawdzić, co się dzieje, zastałem otwarte drzwi wejściowe, a po obu złych psach nie było śladu. Byłem pewien, że Charlie przepadł na zawsze. Gdyby z Cindy szczęście zechciało mi tak samo dopisać. Stało się dla mnie tak oczywiste, że ona go zeżarła i że Charlie wreszcie przestał istnieć, że całkowicie usunąłem go ze swojej świadomości. Kiedy więc zadzwoniła moja dziewczyna, Melissa, i spytała o swego maleńkiego pieseczka, byłem niezmiernie zaskoczony. Zamurowało mnie. Co ja mam teraz zrobić? — O, maleńki pieseczek ma się dobrze, po prostu wspaniale. Dajemy sobie świetnie radę, prawda, Charlie? Odsunąłem słuchawkę i usiłowałem naśladować jego denerwujące szczekanie. — Tak, wydaje mi się, że ma się dobrze — powiedziała, co zdziwiło mnie jeszcze bardziej. — Nie zapominasz o wyprowadzaniu go na spacer? Pamiętaj, że lubi, aby szczotkować go około siódmej piętnaście rano. I tak dalej, i tak dalej. Okazało się, że tatuś przeciągał odgrywanie roli konającego. Iście szekspirowskie rozwiązanie! W
porządku. Ja też opóźnię powiadomienie jej o Charlie’em, jak długo to będzie możliwe. Odetchnąłem z ulgą. Zawsze, gdy wpadnę na jakiś pomysł, czuję się dużo lepiej. Kilka nocy później dobiegło mnie głuche stukanie do drzwi. Nie walenie, ale łomotanie i drapanie. Wpadłem w panikę. — Kto tam? Cindy, czy to ty? — Nie, to nie Cindy, ty głupcze. Otwieraj drzwi. To ja. — Co za: ja? — Do diabła, to ja, Charlie. — Oczywiście — powiedziałem. Otworzyłem drzwi i wyjrzałem. To, co zobaczyłem, miało ciało pudla. Mogło to być ciało Charlie’ego — małe, drobne jak zabaweczka, ciało pudełka — lecz groteskowo zwieńczone bladą, białą, nalaną, wstrętną ludzką twarzą. — Stałem się wilkołakiem — zaskomlał zbolałym głosem.
II. Opowieść Charlie’ego
— Najpierw miałem tylko psie wspomnienia. Wrażenia. Odczucia. Złość. Zapachy. Strach. W większości emocje. Mówiąc krótko, coś podobnego do ludzkich wspomnień, ale bez tej neurotycznej skłonności do fantazjowania i robienia z każdego drobiazgu wielkiej afery z sobą samym w roli głównej, bez skłonności do wmawiania sobie, że tak jest dopóty, dopóki się w to nie uwierzy. Te
proste, słodkie psie dni minęły. Pobiegłem za suką. Chciałem ją wydymać, ale nic mogłem jej dosięgnąć. (Tak, to był bez wątpienia Charlie). — Ale tak naprawdę byłem wystarczająco podniecony. Bieganina, polowanie, zapachy. W ciągu dnia zachowywała się, jak normalna istota ludzka na kacu — no, może niezupełnie. Była zawsze rozdrażniona, przepełniona furią. Uwielbiałem ją wąchać. Na zewnątrz pachniała, jak człowiek, a wewnątrz jak zwierzę. Chodziła po domu, udając człowieka, ale miotała się niespokojnie, zupełnie jak wilk grasujący po swoim terytorium. Chodziła tam i z powrotem, pomrukując do siebie gniewnie od czasu do czasu. Za wszelką cenę usiłowała być człowiekiem. Jednakże tak naprawdę żyła w oczekiwaniu nocy. Polowania. Zabijania. Krwi. We dwójkę przypieraliśmy nasze ofiary do muru i powoli, w sposób bezlitosny zbliżaliśmy się do nich krok po kroku, wprawialiśmy je w bezgraniczną panikę. Jak myśmy się upajali tą paniką i rozpaczą! A kiedy to stawało się tak smakowite, że nie mogliśmy już dłużej wytrzymać, atakowaliśmy: ona rzucała się do gardła, ja zajmowałem się nogami. Jak ja kochałem tę sukę. Lecz zazwyczaj każdy pies zabija to, co kocha, czy też — jak w moim przypadku — usiłuje zabić. Wyprowadzony z równowagi żądzą krwi, rzuciłem się na nią, w dzikim zapamiętaniu kąsałem jej kostki. Następną rzeczą, która dotarła do mojej świadomości, było uczucie, że płynę półprzytomny w morzu bólu, w uścisku ostrych jak igły zębów i że ktoś potrząsa mną, jakbym był szczurem. Ale nie uciekłbym od niej, gdyby nie próbowała mnie połknąć. Na szczęście posiadała osobliwą zdolność zmieniania budowy swego ciała. Tym razem rozciągnęła i szeroko rozdziawiła szczęki, powziąwszy absurdalny zamiar połknięcia mnie w całości. Oczywiście zadławiła się i musiała mnie wykrztusić. Wyleciałem z jej pyska jak pocisk z procy, a uderzenie o zimny beton alejki przywróciło mi świadomość. Udało mi się wcisnąć między ustawione nieopodal pojemniki na śmieci i uciec. Słyszałem, jak ona obija się o te pojemniki, jak je wywraca. Odwróciłem się i wtedy zobaczyłem, że w jednej chwili zapomniała o mnie i teraz wyładowywała swą wściekłość na wywalonych śmieciach. O mały włos nie zdechłem. Ale rana zadana przez wilkołaka jest raną specyficzną i albo zabija od razu, albo goi się nadzwyczaj szybko. W pobliżu odkryłem drugą alejkę. Przygotowany na śmierć doczołgałem się tam i ukryłem najlepiej, jak mogłem. Następnej nocy zacząłem dochodzić jakoś do siebie. Wtedy wydarzyło się jeszcze coś. Niesamowitego. Wszystkie moje wspomnienia zostały posegregowane i uporządkowane. Niekoniecznie we właściwej kolejności, rozumiesz? Raczej w arbitralnym porządku, eksponującym przyjemniejsze fragmenty przeszłości i nadającym jej większe znaczenie. Niektóre wspomnienia zostały stłumione, inne wyolbrzymione i podkreślone. To była próba nadania czemuś większego znaczenia, niż to miało rzeczywiście. Mnie. To ja byłem tym czymś, dla czego ten proces usiłował znaleźć wyraz, aby postawić to w centrum wszechświata. A wszechświat i środek, czyli moje ja,
stanowiliśmy tylko część tego procesu. To wszystko było iluzją, ale taką, której nie można się oprzeć. Nieubłaganym złudzeniem, które zmusza do zaakceptowania go jako prawdy. Dopiero później zorientowałem się, co to było — stawałem się człowiekiem. Teraz mogłem zebrać właściwe wspomnienia i próbować odnaleźć drogę do twego mieszkania. I oto jestem. Nakarm mnie. Dałem mu jeść. Pożarł dobrze wysmażonego i mocno posolonego hamburgera. Jak zwykle. Lecz kiedy skończył jeść, zrobił coś niezwykłego. Zapłakał. Głośno i długo. Był to niesamowity widok: nalana, biała, ponura twarz wykrzywiona bólem pochlipywała i łkała, podczas gdy wstrętne, małe ciało pudla biegało nerwowo tam i z powrotem, dźwigając swe okropne brzemię. — Dlaczego płaczesz? — spytałem. — To straszne być człowiekiem złapanym w swoje własne sidła. To jest tragedia — powiedział. — Wiesz, Charlie, w rzeczy samej to jest tragedia, lecz gdybyś mógł spojrzeć na siebie moimi oczami, zobaczyłbyś, że to jest także komedia. Ale Charlie nie mógł tego zobaczyć. To kolejny, smutny czy też zabawny aspekt ludzkiej egzystencji, że komedią jest tylko cudze cierpienie. Charlie, wciąż łkając, chodził przede mną nerwowo tam i z powrotem. Ja zaś zrobiłem to| na co mnie było stać — czyli usiadłem na kanapie i znów się zdrzemnąłem. Obudziła mnie cisza. Mieszkam w Los Angeles. Tutaj zawsze panuje hałas. Histeryczne wycie syren, pełne złości trąbienie klaksonów samochodowych (niektóre wygrywają nowe melodie, na przykład Nie wrócę do domu przed świtem). Grzmoty, trzęsienia ziemi, wrzaski sąsiadki uderzonej pięścią męża i głuchy odgłos jej ciała padającego na podłogę. Sporadyczna seria wystrzałów z automatycznej broni palnej. Nie ma znaczenia, która jest godzina: wychodzisz w środku nocy, jedziesz gdzieś i odkrywasz, że autostrady są zatłoczone klnącymi, spoconymi, cierpiącymi na psychozę maniakami, którzy opierają się na klaksonach swych samochodów. W Los Angeles zawsze jest godzina szczytu. Nawet moje mieszkanie powoduje hałas. Kołysze się, trzeszczy, skrzypi, szepce i bezustannie się przemieszcza. Może jest to spowodowane tym, że ziemia drży tu jak galareta. Jakby się mieszkało na oceanie, a nie w jego pobliżu. W każdym razie, czy to dzięki nowym zdolnościom Charlie’ego, mojemu nastawieniu się na odbiór jego mistycznych fal mózgowych, czy też w wyniku jednego z zagadkowych wypadków w Los Angeles, które mają tu miejsce regularnie, obudziłem się spowity chmurą ciszy. Przestraszony, rozejrzałem się po pokoju. Charlie przemienił się z powrotem w psa i spał na dywanie. Nie strzałem nawet jego oddechu. Nie zauważyłem również nic niezwykłego. Co to znaczy? I przyszła mi do głowy
przytłaczająca odpowiedź na to pytanie: wstawaj i uciekaj! Ale nie mogłem się ani ruszyć, ani krzyknąć, ani nawet oddychać, ponieważ struchlałem ze strachu. Bo wiedziałem, co wchodziło drzwiami. Teraz. Teraz. Teraz. Siedziałem z rozdziawionymi ustami i oczami otwierającymi się coraz szerzej i szerzej, gapiąc się na drzwi i nasłuchując pierwszego dźwięku w tym morzu ciszy; nie wycia wilka, ale przenikliwego, piskliwego krzyku nieznanego, mięsożernego zwierza, który okrąża błyskawicznie swoją ofiarę. Przyglądałem się, jak drzwi wylatują z zawiasów. Widziałem to tak wyraźnie jak na zwolnionym filmie. I wtedy ona znalazła się w pokoju, a ja zacząłem oddychać trochę za szybko. O wiele za szybko. Teraz cofnęła się, rozwarła owłosione ramiona, jakby obejmowała kulę ziemską, i zawyła. Ale nie było to wycie wilka, lecz coś tak piskliwego, głośnego i niesamowitego, że aż czuło się przechodzące przez ciało drżenie, jak paraliżujący ładunek elektryczny. Mogłem tylko siedzieć, oddychać, oddychać, czekać i dyszeć. Nagle coś przeleciało między nami, coś tak niedorzecznego, że w pierwszej chwili tego nie zauważyłem. Uznałem to za coś, co rozmazuje obraz tej przestrzeni, którą widziałem między sobą a wilkołakiem. Następnie poczułem uderzenie, okropny falujący podmuch powodujący ból jak przy napadzie migreny, wzmocniony błyskami świateł. Przedmioty w pokoju zaczęły wylatywać w powietrze. Jedne po drugich. Szklanki na półce, następnie karafka i lampka na stoliku (stolik uniósł się i roztrzaskał o ścianę), mały, trzynastocalowy telewizor rozleciał się w drobny mak i na koniec pękła wmontowana w sufit żarówka. Teraz mogłem zobaczyć to coś, co przeleciało między suką a jej ofiarą. To był Charlie w swojej ludzko–zwierzęcej postaci. Mogłem go teraz zobaczyć, ponieważ jego biała, nalana, podlegająca przemianom twarz promieniała gęstą chmurą jaskrawego światła. Widziałem go i widziałem sukę walczącą z niewidzialną barierą. Słyszałem, jak wyje z wściekłości i gniewu, a następnie wciąż walcząc, wydaje serię złowróżbnych warknięć i pomruków. W końcu wydobyła z siebie dźwięk, który brzmiał jak straszliwie zdeformowany głos należący do kogoś cierpiącego na jakąś okropną chorobę. Mruknęła coś, co — jak sądzę — mogło znaczyć: „Pieprzeni ludzie i ich psy, pieprzone psy i ich właściciele. Zabić, zabić, zabić.” — Włóż łapę do pyska — powiedział Charlie swoim dziwnym, piskliwym, a mimo to słodkim głosem. Powoli, szamocząc się dziko jak ryba w sieci, włożyła swą owłosioną rękę do ust. — Ugryź — powiedział Charlie. Gdy to zrobiła, krzyknął szorstko: — Zły pies! Ugryzła mocniej; słychać było głośny chrzęst i popłynęła krew, mnóstwo krwi. Charlie ponownie wykrzyknął:
— Zły, zły pies! Idź do domu, zły psie! Odwróciła się i wybiegła z mieszkania. — Czy to wszystko, co potrafisz robić? Siedzieć i ciężko dyszeć? — spytał mnie Charlie. Podskoczyłem, zupełnie jakby czar przestał działać, pobiegłem do łazienki i zwymiotowałem. Kiedy wróciłem, powiedział: — Nie martw się, ona nie wróci. Wystarczy tylko wiedzieć, jak tresować psa. Następnie zakręcił się parę razy w kółko i zwinął w kłębek na dywanie. Przez kilka minut leżał, popłakując żałośnie, a gdy mu się przyglądałem, jego biała twarz rozpłynęła się jak chmura i przybrała kształt mordki ukochanego przez Melissę, malutkiego pieska, Charlie’ego. Spojrzał na mnie błagalnie, zaskomlał. Następnie zamknął swoje wielkie, smutne oczy i zasnął.
I tu powinien nastąpić koniec tej historii. Sądzicie, że to wystarczy, ale nic podobnego. Sprawy toczą się dalej nawet wtedy, gdy uważacie, że wszystko powinno się już zakończyć, abyście mieli chwilę wytchnienia. Zwłaszcza wtedy. Oczywiście zatelefonowałem na policję. — Jezu, wielka szkoda, ale wyszły nam srebrne naboje — warknął policjant w słuchawkę i trzasnął nią o widełki. — Nie możemy jej tak po prostu zostawić na wolności — powiedziałem. — A co innego możemy zrobić? — spytał Charlie. — Uchroniliśmy się przed złem, które usiłowało nas zniszczyć. Świat jest pełen morderców. Cóż innego możemy zrobić? Było jednak coś, co mogłem zrobić. Mogłem opublikować prawdę. Nie mogłem zmusić nikogo, by w nią uwierzył, ale mogłem ją opublikować. — Hej, Eddie — radośnie powiedział przez telefon mój szef — Liz kąpie się na oczach milionów pełnych uwielbienia fanów. Dobry nagłówek na pierwszą stronę? — A co sądzisz o tym? — szybko wpadłem mu w słowo. — Kobieta gryzie psa, gryzie mężczyznę, gryzie samą siebie. Choć nie była to opowieść na pierwszą stronę, niemniej jednak udało się ją wydrukować. (Reszta zależy od was.)
Co zaś się tyczy Charlie’ego, to z nim podobnie jak i z resztą świata, działo się o wiele za dużo i bez stosownych przerw. Zmieniał się teraz każdej nocy. Przemieniał się… nie wiem w co. Wydawało się, że w tym względzie nie dotyczą go żadne ograniczenia, o których jest mowa w legendach o wilkołakach. Nie miało to dla niego żadnego znaczenia, czy była właśnie pełnia księżyca, czy nie. Czosnek akceptował tylko jako dodatek do prawidłowo przygotowanego hamburgera. Charlie był czymś zupełnie nowym. Kilka dni później zadzwonił telefon. Charlie występował akurat w swej psiej postaci, lecz podobnie jak Cindy nigdy nie był całkowicie jednym. Zawsze było trochę z psa w postaci ludzkiej i trochę czegoś ludzkiego w psiej. Wiedział więc, że coś się święci w związku z telefonem. Szczekał i wpatrywał się we mnie ogromnymi, ciemnymi, pełnymi ciekawości oczami. Oczywiście próbował też coś mówić. — Telefonowała Melissa — powiedziałem z wahaniem. — Ona… no więc, Charlie, ona kłamała. Jej ojciec wcale nie umiera. On nie jest jej ojcem. To jakiś student, którego poznała na dyskotece. Ona nie wróci. Ścisnęło mnie w gardle i przez chwilę nie mogłem mówić. — Wydaje mi się, że ona nas obu wpuściła w kanał — dodałem po chwili. Charlie zaskowyczał i wybiegł z pokoju. Słyszałem odgłos jego pazurów stukających po linoleum w kuchni. Chodził tam i z powrotem. Lecz później zdrzemnąłem się jak zwykle. Gdy się obudziłem, Charlie spał zwinięty na mych kolanach, a jego morda stała się twarzą człowieka. Lecz nie tego człowieka co zazwyczaj. — Nie ma co się martwić, Charlie. — Byłem zdumiony, słysząc siebie i mówiącego te słowa. — Będziemy się trzymać razem, ty i ja. Wyjdziemy z >—tego, poradzimy sobie z tym wszystkim, aż do samego końca. Uniósł powieki, zamrugał oczami. Jego ludzka twarz ziewnęła. Pełne udręki oczy wpatrywały się w moje bardzo długo, tak mi się przynajmniej, wydawało. — Ty biedna, ludzka zakuta pało, czyż nie wiesz, że nie ma czegoś takiego, jak koniec? — powiedział wreszcie. A potem znów przymknął te swoje patrzące z wyrazem znużenia oczy i zasnął.
Przełożyła Iwona Wiśniewska–Jarosz
Isaac Asimov
Daleki pomruk
tyt. oryg.: „The Dim Rumbie” IASFM nr 10/1982 Powszechnie wiadomo, że ultradźwięki mogą być szkodliwe dla naszego zdrowia. W niniejszej nowelce autor pokazuje, jak z tym problemem poradzili sobie dwaj, znani już nam z opowiastki Trzęsę się z zimna, kochanie, dobrodzieje ludzkości, George i Azazel.
Bardzo staram się nie wierzyć w to, co mówi mój przyjaciel George. Jak można bowiem wierzyć człowiekowi, jeśli twierdzi, że ma kontakt z dwucentymetrowym demonem o imieniu Azazel, z demonem, który jest istotą pozaziemską o nadzwyczajnej — chociaż, nie bójmy się tego powiedzieć — ograniczonej mocy?
Ale George potrafi patrzeć mi w oczy bez najlżejszego drżenia powiek, co sprawia, że dopóki trwa jego opowieść, dopóty jednak mu wierzę. Jest to rodzaj zauroczenia, który nazywam „efektem Starego Żeglarza”. Kiedyś nawet wyraziłem przypuszczenie, że to właśnie mego przyjaciela maleńki demon obdarzył zdolnością hipnotyzowania słuchaczy. — Nic podobnego! — zaprotestował George. — A jeśli nawet, to rzucił na mnie klątwę zdobywania zaufania… chociaż… było to już moim utrapieniem na długo przed tym, zanim nawiązałem z nim
kontakt. Najbardziej niezwykli ludzie zawsze powierzali mi swoje tajemnice. A czasem… — tu potrząsnął głową w niemym wyrazie rozpaczy — … brzemię wyznań, które muszę dźwigać, przerasta ludzką wytrzymałość. Kiedyś na przykład pewien człowiek, —Hannibal West…
Spostrzegłem go [ciągnął George] w barze hotelu, w którym się zatrzymałem. Zwrócił moją uwagę głównie dlatego, że zasłaniał mi pewną posągową a odzianą nader skąpo i obiecująco kelnerkę. Może sądził, że to jemu się przyglądam, czego oczywiście nigdy świadomie bym się nie dopuścił, i uznał to za uwerturę do przyjaźni. Ruszył w moją stronę i przyniósłszy ze sobą drinka, usadowił się w najlepsze przy moim stoliku. Jako człowiek z natury uprzejmy, powitałem go chrząknięciem i znaczącym spojrzeniem, które przyjął nad wyraz spokojnie. Miał rzadkie włosy koloru piasku przylepione do czaszki, wyblakłą twarz i równie wyblakłe oczy o spojrzeniu fanatyka. Na to jednak, muszę przyznać, nie od razu zwróciłem uwagę. — Nazywam się Hannibal West — powiedział. — Jestem profesorem geologii. Szczególnie interesuje mnie speleologia. Czy pan przypadkiem też nie jest speleologiem? Od razu wiedziałem, że wydaje mu się, iż spotkał bratnią duszę. Zrobiło mi się niedobrze na myśl o takim braterstwie, ale dalej byłem uprzejmy. — Interesują mnie różne dziwne słowa — odparłem grzecznie. — Co to jest speleologia? — Jaskinie — rzucił. — Badanie i odkrywanie jaskiń. Wie pan, to moja pasja. Badałem jaskinie na wszystkich kontynentach poza Antarktydą. Wiem o nich więcej niż ktokolwiek na świecie. — To miłe — powiedziałem. — I… robi wrażenie. Chcąc w elegancki sposób zakończyć tę kłopotliwą nieco dla mnie rozmowę, dałem znak kelnerce, aby ponownie napełniła mój kieliszek. Z pasją naukowca obserwowałem dziewczynę, jak z gracją falując biodrami przemieszcza się między stolikami. Jednakże Hannibal West nie zrozumiał, że nasza rozmowa została już zakończona. — Tak — powiedział, z zapałem kiwając głową. — Ma pan rację, mówiąc, że to robi wrażenie. Badałem jaskinie nie znane światu, wchodziłem do podziemnych grot, gdzie nigdy nie zabrzmiało echo ludzkich kroków. Jestem jednym z tych nielicznych, którzy dotarli tam, gdzie nie stanęła stopa żadnego mężczyzny; ani też żadnej kobiety. Oddychałem powietrzem, jakiego nie wdychały płuca żadnego badacza. Oglądałem to, czego nikt przede mną nie oglądał i słuchałem dźwięków, których nikt przede mną nie słyszał, a jeśli słyszał to tego nie przeżył. Zadrżał. Drinka przyjąłem z wdzięcznością, podziwiając grację, z jaką kelnerka pochyla się i stawia na stole
szklankę. — Jest pan szczęśliwym człowiekiem — powiedziałem, myśląc o czymś zupełnie innym. — Co to, to nie! — zaprotestował gwałtownie. — Jestem tylko grzesznikiem powołanym przez Boga, aby dokonać zemsty na ludzkości za winy przez nią popełnione. Teraz dopiero spojrzałem na niego uważniej i dostrzegłem w jego oczach płomień fanatyzmu, który niemal przygwoździł mnie do ściany. — W jaskiniach? — zapytałem. — W jaskiniach — odparł z powagą. — Proszę mi wierzyć: jako profesor geologii, wiem, co mówię. Spotkałem w życiu wielu profesorów, o których nie dałoby się tego powiedzieć, ale pominąłem ten fakt dyskretnym milczeniem. Być może West wyczytał zwątpienie z moich pełnych wyrazu oczu, bo wyciągnął ze stojącej u jego stóp teczki wycinek prasowy i podał mi go przez stół. . — Proszę! — powiedział. — Proszę tylko popatrzeć. Informacje uzyskane po lekturze tego tekstu nie były warte trudu włożonego w jego przeczytanie. Była to krótka notka zatytułowana Daleki pomnik umieszczona w lokalnej gazecie z East Fishkill w stanie Nowy Jork. Rzecz dotyczyła skargi złożonej w departamencie policji przez mieszkańców miasteczka. Pismo traktowało o tajemniczym dudnieniu, które zaniepokoiło ludzi oraz wywołało wielkie poruszenie wśród populacji psów i kotów w całej okolicy. Policja uznała zjawisko za echo dalekiej burzy i zamknęła sprawę, chociaż meteorolodzy z całą mocą zaprzeczali, jakoby w tym rejonie zaobserwowano jakiekolwiek tego typu zjawiska atmosferyczne. — I co pan o tym myśli? — zapytał West. — Czy to nie była przypadkiem masowa niestrawność? Prychnął tak, jakby moja uwaga była chwytem poniżej pasa, mimo że nikt, kto choćby raz w życiu doświadczył tej przykrej dolegliwości, z pewnością nie byłby skłonny jej bagatelizować. A poza tym było to coś poniżej pasa…
— Otrzymałem podobne doniesienia prasowe z Liverpoolu w Anglii — ciągnął — z Bogoty w Kolumbii, Mediolanu we Włoszech i z Rangunu w Birmie. A także z kilkunastu innych miast rozsianych po całym świecie. Kolekcjonuję te wiadomości. Wszystkie mówią o przenikliwym, odległym dudnieniu, które wywoływało strach, niepokój i zdenerwowanie wśród zwierząt. I wszystkie dotyczą tych samych dwóch dni.
— Wydarzenie o zasięgu światowym — rzuciłem. — Właśnie! Niestrawność, też coś! — zmarszczył brwi, pociągnął łyk ze szklanki i uderzył się w piersi. — Bóg włożył mi do ręki potężną broń, którą muszę nauczyć się posługiwać. — Cóż to za broń? Nie odpowiedział wprost. — Znalazłem tę jaskinię całkiem przypadkowo — zaczął. — Lubię takie pieczary, ponieważ groty, do których wejścia są łatwo dostępne, stają się miejscem publicznym, odwiedzanym przez tysiące ludzi. Ale wylot jaskini, jeśli jest wąski, dobrze ukryty, zarośnięty bujną roślinnością, zawalony odłamkami skalnymi, lub ukryty za wodospadem… zapowiada pieczarę dziewiczą i ze wszech miar godną zbadania. Twierdził pan, że niewiele wie o speleologii? — Naturalnie… bywałem wprawdzie w różnych jaskiniach — powiedziałem. — Jaskinia Luray w Wirginii… — Komercyjna! — rzucił, wykrzywiając pogardliwie twarz i tocząc wzrokiem po podłodze, jakby szukał miejsca, w które mógłby z niesmakiem splunąć. Na szczęście go nie znalazł. — Ponieważ obce jest panu boskie uczucie, jakiego doznaje człowiek w trakcie eksploracji jaskiń — ciągnął, przełykając ślinę — nie będę pana zanudzał szczegółami, gdzie znalazłem i jak badałem moją grotę. Oczywiście, samotne wyprawy do jaskiń nie zawsze są bezpieczne, ale chętnie wypuszczam się na takie solowe eskapady. Cóż… nikt mi nie dorównuje wiedzą specjalistyczną, nie mówiąc już o tym, że jestem odważny jak lew… — W tym przypadku był to naprawdę szczęśliwy traf, że nikt nie był świadkiem mojego odkrycia, bo też i nikt inny nie zasługiwał na taką nagrodę. — Po kilku godzinach badania jaskini, trafiłem do wielkiej, pogrążonej w ciszy komory pełnej przepysznych stalaktytów i stalagmitów. Przechadzałem się między nimi, wlokąc za sobą linę asekuracyjną, bo nieszczególnie przepadam za gubieniem drogi. Natknąłem się wtedy na coś, co musiało być potężnym stalagmitem ułamanym na skutek jakichś naturalnych procesów. Obok znajdowało się sporo odłamków skalnych. Co spowodowało pęknięcie wapiennej kolumny, trudno wyrokować… Może jakieś uciekające przed pościgiem zwierzę wpadło po ciemku na stalagmit. Albo też łagodny wstrząs tektoniczny ujawnił wewnętrzną słabość tej formacji? Co by to nie było, pień stalagmitu pokrywała warstewka wilgoci, która zalśniła nieoczekiwanie w świetle mojej elektrycznej latarki. Łagodnie zaokrąglony kształt przypominał bęben. Przypominał go tak bardzo, że odruchowo wyciągnąłem rękę i uderzyłem weń lekko wskazującym palcem prawej dłoni. Przerwał i jednym haustem wychylił resztę drinka, zaczerpnął tchu i mówił dalej. — To rzeczywiście był bęben! Czy raczej jakaś struktura emitująca drgania. Zaledwie dotknąłem tego
tworu, salę wypełnił głęboki pomruk — niski dźwięk na granicy słyszalności. Jak później ustaliłem, zarejestrowałem jedynie niewielką część pasma akustycznego, która stanowiła tylko nikły ułamek całego interwału. Znaczną część dźwięku odebrałem wyłącznie jako potężne drgania o fali zbyt długiej, aby mogła być słyszalna. Wibracja powodowała przykrą reakcję mego organizmu. Nigdy przedtem — ciągnął — nie spotkałem się z podobnym zjawiskiem. A przecież energia mojego dotknięcia była tak niewielka! W jaki sposób mogła wywołać równie potężne drgania? Nie udało mi się do końca pojąć natury tego fenomenu. Jedno tylko jest pewne. W głębi Ziemi znajdują się ogromne źródła energii. Być może bijące z magmy ciepło, trafiając w membranę bębna, powoduje niewielki efekt akustyczny, który wyzwala dodatkową energię akustyczną — uruchamiając coś w rodzaju lasera akustycznego; sasera*. — Nigdy o czymś takim nie słyszałem — przyznałem otwarcie. — Oczywiście — odparł West z ironicznym grymasem. — Z pewnością pan nie słyszał. Bo też i nikt o tym nie słyszał! Jakaś nieznana kombinacja procesów geologicznych stworzyła naturalny saser. Coś takiego nie zdarza się częściej niż raz na milion lat; a i wtedy nie w kilku miejscach na jednej planecie. Mamy tu do czynienia z unikalnym zjawiskiem. — To dość śmiały wniosek jak na jedno klepnięcie palcem — wtrąciłem. — Drogi panie — oburzył się. — Zapewniam pana, iż jako naukowca nie zadowoliło mnie jedno uderzenie palcem wskazującym. Oczywiście, kontynuowałem mój eksperyment! Próbowałem uderzyć mocniej, ale bardzo prędko uświadomiłem sobie, że znajdując się w zamkniętej przestrzeni jaskini, przy tak silnych drganiach narażam się na poważne niebezpieczeństwo. Skonstruowałem zatem urządzenie, za pomocą którego znajdując się na zewnątrz jaskini mogłem zrzucać na saser kamyki różnej wielkości. Stwierdziłem, że efekt słyszalny był nawet w znacznej odległości. Posługując się prostym sejsmografem, zarejestrowałem drgania w odległości kilku kilometrów od groty. Na końcu zrzuciłem kilka kamieni jeden po drugim tak, aby uzyskać efekt skumulowany. — Czyżby miało to miejsce tego dnia, kiedy na całym świecie odnotowano owe dziwne grzmoty? — Właśnie — odrzekł. — Widzę, że nie jest pan aż tak ociężały umysłowo, jak na to wygląda… Cała planeta zagrzmiała jak dzwon! — Słyszałem, że taki efekt spowodować mogą zwykle wstrząsy tektoniczne. — To prawda, ale saser jest w stanie wywołać drgania znacznie silniejsze o znacznie większej częstotliwości. Ponadto może powodować wibracje o szczególnej długości fali — takiej, jaka burzy strukturę komórki, na przykład kwasów nukleinowych w chromosomach. — Pociągnęłoby to… zagładę życia — pomyślałem głośno. — Ponad wszelką wątpliwość! To mogło być przyczyną wyginięcia dinozaurów. — Słyszałem, że ich zagładę spowodował upadek asteroidu.
— Tak, lecz by dokonać zniszczeń na taką skalę, asteroid, o którym pan mówi, musiałby mieć znaczne rozmiary — około dziesięciu kilometrów średnicy. Ponadto należałoby jeszcze uwzględnić pyły w stratosferze, zimę trwającą trzy lata oraz wyjaśnić zagadkę, dlaczego niektóre gatunki wyginęły a inne, wbrew wszelkiej logice, przetrwały. Gdyby jednak zamiast tego przyjąć, że jakiś znacznie mniejszy asteroid, uderzając w saser, spowodował rezonansem akustycznym zaburzenia struktury komórkowej… Cóż, w takim przypadku w ciągu kilku minut mogłoby dojść do zniszczenia dziewięćdziesięciu procent komórek w skali globalnej i to bez większych zaburzeń w środowisku planety. Niektóre gatunki przetrwałyby, inne — nie. Zależałoby to od drobnych różnic w strukturze ich kwasów nukleinowych. — I to jest właśnie — miałem coraz bardziej nieprzyjemne wrażenie, że ten wariat mówi poważnie — owa broń, którą Bóg dał panu do ręki? — Tak jest — upewnił mnie. — Opracowałem metodę wzbudzania drgań o określonej długości fali za pomocą różnych sposobów uderzania w saser. Aktualnie staram się stwierdzić, jaka długość fali może zburzyć strukturę kwasów nukleinowych w komórkach człowieka. — Dlaczego człowieka? — A dlaczego nie? — odpowiedział pytaniem. — Jakiż inny gatunek, niszcząc środowisko naturalne Ziemi i powodując chemiczne skażenie biosfery, eliminuje inne gatunki? Kto inny, jak nie człowiek doprowadzi do całkowitej zagłady Ziemi i to w ciągu zaledwie kilku dziesięcioleci? Z pewnością tylko homo sapiens! Jeżeli uda się ustalić odpowiednią długość fali, uderzę w mój saser w taki sposób i z taką siłą, aby zalać cały świat falą odpowiednich drgań akustycznych. W ciągu kilku dni (uwzględniwszy czas potrzebny na rozprzestrzenienie się dźwięku) uwolnię Ziemię od ludzkości, nic niszcząc innych form życia o odmiennej strukturze kwasów nukleinowych! — Jest pan gotów zniszczyć miliony istnień ludzkich? — spytałem. — Bóg dokonał tego za pomocą Potopu… — Nie wierzy pan chyba w biblijną przypowieść o Potopie?! — Jestem geologiem–kreacjonistą — odparł. W oka mgnieniu pojąłem wszystko. — Ach, tak — powiedziałem. — Bóg obiecał wprawdzie, że nie ześle już na ziemię Potopu, ale nic nie wspomniał o falach akustycznych? — Właśnie! Miliony zmarłych użyźnią Ziemię, posłużą za pokarm innym formom życia, które już tyle wycierpiały pod panowaniem człowieka i które zasługują na jakieś zadośćuczynienie. Co więcej, drobna cząstka ludzkości z pewnością przeżyje. Muszą istnieć jednostki, o strukturze kwasów nukleinowych odpornej na drgania akustyczne. Ta cząstka, z boskim błogosławieństwem, będzie
mogła zacząć wszystko od nowa i być może wyciągnie wnioski z tego, że się tak wyrażę, triumfu zła nad Złem. — Dlaczego mi pan to wszystko opowiada? — spytałem, bo istotnie wydało mi się to nader dziwne. Pochylił się ku mnie i chwytając klapę mojej marynarki (bardzo niemiłe uczucie, zwłaszcza, że jego oddech był raczej obezwładniający) powiedział: — Jestem głęboko przeświadczony, że może mi pan pomóc w realizacji tego zadania. — Ja? Zapewniam pana, że moja wiedza na temat długości fal akustycznych i budowy kwasów nukleinowych jest doprawdy… — i pod wpływem nagłego przebłysku, dodałem — … ale jak się nad tym głębiej zastanowić, mam chyba dla pana coś ciekawego. Czy uczyniłby mi pan ten zaszczyt — ciągnąłem z ową charakterystyczną dla mnie wyszukaną grzecznością — i zechciał zaczekać tu kilka chwil? — Z największą ochotą, sir — odparł z podobną rewerencją. — Poświęcę się w tym czasie dalszym spekulacjom matematycznym. Pospiesznie wybiegłem z baru, wręczyłem barmanowi dziesięciodolarowy banknot i szepnąłem: — Proszę dopilnować, aby ten, że się tak wyrażę, dżentelmen nie wyszedł, dopóki nie wrócę. Proszę mu dolewać i zapisać wszystko na mój rachunek. To absolutnie konieczne. Nigdy nie rozstaję się z moimi tajemniczymi ingrediencjami, za pomocą których przywołuję Azazela, toteż po upływie zaledwie kilku minut siedział on już na nocnej lampce przy moim łóżku, jak zwykle otoczony lekką, różową poświatą. — Przerwałeś mi — powiedział karcącym głosikiem — konstruowanie pap–paratso, za pomocą którego mam nadzieję zdobyć serce nader uroczej samini. — Niezmiernie mi przykro, Azazelu… — powiedziałem, licząc na to, że zaoszczędzi mi szczegółowego opisu papparatso i uroków samini. Jedno i drugie obchodziło mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg — … ale mam do czynienia z przypadkiem nagłym i ekstremalnym. — Zawsze tak mówisz — gderał. W kilku słowach nakreśliłem mu obraz sytuacji. Muszę przyznać, że pow wszystko w lot. Jest w tym jedyny — nigdy nie trzeba mu niczego długo’ tłumaczyć. Wierzę, że czyta w moich myślach, chociaż zawsze utrzymuje, że. uważa je za niezgłębione. Ale… jak dalece można ufać dwucentymetrowej istocie pozaziemskiej, która według jej własnych słów jest stale zajęta zdobywaniem cudownych samini (co by to nie było) za pomocą najbardziej niecnych sztuczek? Poza tym nie do końca jestem pewien, czy Azazel uważa moje myśli za niezgłębione, czy może raczej za niezbyt głębokie… — Gdzie jest ta ludzka istota, o której mówisz? — skrzeknął. — W barze. Znajduje się…
— Nie trudź się. Podążę za aurą rozkładu moralnego. Chyba już ją mam. Jak poznam tę istotę? — Włosy w kolorze piasku, wyblakłe oczy… — Nie, nie. Umysł! — Fanatyk. — A! Trzeba było od razu tak mówić! Mam go — i widzę, że po powrocie do domu będę musiał zafundować sobie saunę. Jest gorszy nawet od ciebie! — Nie przejmuj się! Czy on mówi prawdę? — O saserze? — Tak. — Cóż… to trudne pytanie. „Co to jest prawda?” — jak często powtarzam memu przyjacielowi, który uważa się za wielkiego przywódcę duchowego. Cóż to jest „prawda”!? Powiem ci jedno, West wierzy, że to prawda. Jest o tym najgłębiej przekonany. Jednakże to, w co wierzy istota ludzka, bez względu na siłę tej wiary, niekoniecznie stanowi prawdę obiektywną. Z pewnością sam już posiadłeś pewne doświadczenia w tym względzie. — Posiadłem. Czy jednak nie istnieje sposób, by stwierdzić, że jego wiara bierze się z prawdy obiektywnej? — U istot inteligentnych — z pewnością. U jednostek ludzkich — nie. Ale, ale… wydaje mi się, że uważasz tego człowieka za szczególnie niebezpiecznego. Mogę tak mu poprzestawiać w mózgu molekuły, że padnie trupem. — Nie, nie — zaprotestowałem pospiesznie. Może to objaw głupiej słabości, ale jestem przeciwny zabijaniu. — Czy mógłbyś raczej tak poprzestawiać te molekuły, aby zupełnie zapomniał o saserze? Azazel westchnął cichutko. — To będzie znacznie trudniejsze. Molekuły są ciężkie i zlepione ze sobą. Doprawdy, czemu nie załatwić sprawy za jednym zamachem? — Stanowczo nalegam. — No, dobrze — powiedział Azazel sennie. Następnie zaprezentował całą serię westchnień i pomruków, po to tylko, żeby mi udowodnić, ile musi włożyć trudu w spełnienie mojej prośby. — Gotowe — powiedział w końcu. — Świetnie. Zaczekaj tu, proszę. Chcę tylko coś sprawdzić i zaraz wracam.
Pobiegłem na dół. Hannibal West siedział tam, gdzie go zostawiłem. Kiedy przechodziłem obok barmana, ten puścił do mnie oko. — Drinki nie były konieczne — oświadczył ów usłużny człowiek. (Dałem mu jeszcze pięć dolarów.) — Jesteś wreszcie — przywitał mnie radośnie West.
— Tak, istotnie. — Cóż za wyjątkowa spostrzegawczość! — Mam rozwiązanie problemu sasera.
— Problemu czego? — Tego obiektu, który odkryłeś w trakcie swoich wypraw speleologicznych. — Co to jest: „wypraw speleologicznych”? — Badania jaskiń. — Panie — powiedział West, marszcząc brwi. — Nigdy w życiu nie byłem w jaskini. Czyś pan oszalał? — Nie, ale właśnie przypomniałem sobie o ważnym spotkaniu. Zegnam pana. Prawdopodobnie na zawsze. Pospiesznie wróciłem do swego pokoju. Kiedy lekko zdyszany stanąłem w progu, Azazel spokojnie nucił jakąś melodię popularną wśród mieszkańców świata, z którego pochodzi. Jego upodobania muzyczne są doprawdy fatalne! — Stracił pamięć — wysapałem. — Mam nadzieję, że na dobre. — Oczywiście — powiedział Azazel. — Następny krok — to sprawa samego sasera. Musi to być szczególnie precyzyjna konstrukcja, jeśli rzeczywiście potrafi tak wzmacniać dźwięki i to wykorzystując jedynie wewnętrzne ciepło Ziemi. Z całą pewnością wprowadzenie niewielkiego zakłócenia w odpowiednim punkcie — a to doskonale mieści się w zakresie mej potężnej mocy — powinno całkowicie wyeliminować skutki działania sasera. Gdzie on się właściwie znajduje? Pytanie spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. — A skąd ja to mam wiedzieć?! Wybałuszył na mnie oczy, zapewne równie osłupiały, chociaż nigdy nie jestem do końca pewien znaczenia mimiki jego maleńkiej twarzy. — Chcesz powiedzieć, że poprosiłeś mnie o wymazanie jego pamięci, zanim jeszcze ustaliłeś ten
drobny szczegół? — Jakoś nie przyszło mi to do głowy.
— Ale jeśli saser rzeczywiście istnieje? Jeśli wiara tego faceta opierała się na obiektywnej prawdzie, to w każdej chwili ktoś inny może przypadkiem na to natrafić! Albo potknie się o to jakieś zwierzę, spadnie na to. meteoryt! Nie znamy dnia, ani godziny, w której całe życie na Ziemi może ulec zagładzie.
— Boże Wielki! Moja rozpacz musiała go poruszyć, bo odezwał się pocieszająco: — No, no… przyjacielu, spójrzmy na ten problem z innej strony. W najgorszym wypadku istoty ziemskie zostaną zniszczone, ale tylko istoty ziemskie. Co nie znaczy ludzie.
George zakończył opowieść. — I pomyśleć — westchnął po chwili — iż muszę żyć ze świadomością, że ten świat może w każdej chwili przestać istnieć. — Bzdura — odparłem z przekonaniem. — Nawet, gdyby wszystko to, co opowiedziałeś mi o Hannibalu Wescie, było prawdą, a śmiem w to wątpić, mógł on po prostu cierpieć na nadmiar bujnej fantazji… George przez chwilę spoglądał na mnie z ukosa i w końcu powiedział: — Jeśli chodzi o wszystkie te rozkoszne samini Azazela, jakoś nie przejawiasz swojej ulubionej skłonności do sceptycyzmu. Jak zamierzasz to wytłumaczyć?
Wyciągnął z portfela niewielki wycinek z wczorajszego „New York Timesa” zatytułowany Daleki pomruk. Opowiadał o zjawisku, które zakłóciło spokój mieszkańców Grenoble.
— Jedyne wytłumaczenie, George — powiedziałem — jest takie, że wymyśliłeś całą tę historię po przeczytaniu tego artykułu. Przez chwilę wydawało się, że George wybuchnie świętym oburzeniem, ale kiedy wziąłem do ręki
spory rachunek, który kelnerka położyła na naszym stoliku, na obliczu mojego rozmówcy odmalowały się znacznie łagodniejsze uczucia. Uścisnęliśmy sobie ręce dość przyjaźnie. A jednak muszę przyznać, że od tamtej chwili źle sypiam. Każdej nocy budzę się około wpół do trzeciej i nasłuchuję dalekiego pomruku, który (mógłbym przysiąc) wyrwał mnie ze snu.
Przełożyła Izabella Szarek
Rory Harper
Potwory zdzierają mi buzię
tyt. oryg.: „Monsters, tearing off my face” IASFM nr 5/1989
Autor jest z pochodzenia Teksańczykiem. Zadebiutował powieścią Petrogypsis. Twierdzi, że do napisania tej historyjki zainspirowała go wiadomość, że jego żona jest w ciąży. Potwory… to debiut Harpera na łamach IASFM.
Rysowałam prawdziwy obrazek. — Co to jest, Eileen? — wzięła i mnie spytała panna Kendall. — Mamusia, tatuś i ja. — Ależ kochanie, to są potwory! — wykrzyknęła. — To nie jest twoja mamusia i twój tatuś. — Ależ tak. Mamusia i tatuś. — Przecież one są niebieskie, mają szpony i kły. Tak wyglądają potwory, a nie mamusie i tatusie. No to się zgodziłam: — Tak, potwory. Mamusia i tatuś. — A co oni robią? Popatrzyłam na obrazek. Jeszcze nie skończyłam. — Zdzierają mi buzię. Żeby nie byłam już więcej małą dziewczynką. Panna Kendall wyglądała na smutną, więc wzięłam i dorzekłam: — Ale mnie to nie przeszkadza, że tak robią. Kochają mnie.
Po leżakowaniu panna Kendall zabrała mnie do kancelarii. W środku była bardzo miła pani, która usiadła naprzeciwko mnie na krześle. — Dzień dobry, Eileen. Nazywam się Patricia Adler. — Dzień dobry, panno Adler. — Jestem z Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Wiesz, co to takiego? Pokręciłam głową na boki jak mała dziewczynka: — Nie. — A ile ty masz latek, kochanie? Pokazałam jej palce: — Raz–dwa–trzy–cztery.
— Doskonale, Eileen. Otóż nasze Towarzystwo stara się pomagać dzieciom, które mają kłopoty. Z mamusiami i z tatusiami. — Aha, rozumiem. Ta pani wzięła mój obrazek. Już go skończyłam. — Powiedziałaś pannie Kendall, że te niebieskie potwory to twoja mamusia i twój tatuś, tak? Pokiwałam głową w górę i w dół jak mała dziewczynka: — Tak. — A co oni takiego robią? No to jej znów wyjaśniłam: — Zdzierają mi buzię. Żeby nie byłam już więcej małą dziewczynką. — A czy to cię boli? — Tak. Płaczę. Ale mnie to nie przeszkadza. Kochają mnie. — Czy podobny rysunek widziałaś w telewizji, kochanie? Potrząsnęłam głową: — Nie, to prawdziwy obrazek. — Tak było naprawdę? — Tak. — Czy było tak więcej razy? — Tak. — I też ci leciała krew? — Tak. Potem wzięli i zdarli mi resztę mnie i nie byłam już więcej małą dziewczynką. Panna Adler wyglądała, jakby było jej smutno.
No i ta panna Adler zabrała mnie tam, gdzie teraz mieszkam. Wzięła też i obrazek, który narysowałam. Mamusia kazała mi iść do mego pokoju. Poszłam na schody i tam słuchałam.
— Kiedy strażnicy znaleźli ją na dachu domu w środku miasta, miała około dwóch lat — powiedział pannie Adler mój tatuś. — Może pani sprawdzić w agencji. Powinni to mieć w spisach. — Nie załatwialiście, państwo, adopcji przez opiekę społeczną? — zapytała panna Adler. No to moja mamusia odpowiedziała: — Kiedy nikt nie znał jej rodziców, prywatna agencja dała ją do domu sierot Chrześcijańskiego Towarzystwa Opieki nad Dziećmi. Stamtąd zabraliśmy Eileen. — Czy kiedy ją znaleźli, była pobita? — Z tego, co wiemy, nie. Ale można sprawdzić w karcie. Przez pierwsze pół roku Eileen dużo płakała. Ale to przeszło. Teraz miewa czasami złe sny. Budzi się w środku nocy z krzykiem, ale potem nic nie pamięta. — Czy była trudnym dzieckiem? — Ależ skądże — odpowiedział tatuś. — To rozkoszna, śliczna dziewczynka. Bardzo ją kochamy. Nie wyobrażam sobie, jak można porzucić takie dziecko. A mamusia wzięła i dodała: — Przeraża mnie ten rysunek. Ona tak musi pamiętać swoich prawdziwych rodziców. Jakie to potwory! Napije się pani kawy?
Było ciemno. Wyjrzałam przez okno w mrok. Powinni przybyć do mnie z ciemności. Zajrzałam pod łóżko. Pod łóżkiem było ciemno. Zajrzałam jeszcze do mrocznej szafy i poszłam spać. Obudziłam się, kiedy mamusia i tatuś otwarli drzwi. Ich buzie w mroku były ciemne. Tatuś wziął i zapalił lampę. Był bardzo zły. Mamusia też była zła. Tatuś podniósł mnie i potrząsnął moim malutkim ciałem dziewczynki. — Eileen, jesteś bardzo niegrzecznym dzieckiem. Nie płakałam. — Przepraszam, tatusiu — powiedziałam tylko. — Nie waż się już nigdy, ale to nigdy, rysować takich obrazków — wziął i jeszcze mocniej mną potrząsnął. — Nie kłam tak o mamusi i tatusiu.
Nie kłóciłam się: — Przepraszam, tatusiu. — Byłaś bardzo niegrzeczna i muszę cię ukarać — rzucił mnie na łóżko i podniósł mi nocną koszulę. Mamusia się patrzyła. Zaczęłam płakać. I wtedy wyrwało się od zewnątrz okno i do pokoju wpadła ciemność. Spojrzałam tam. Na parapecie zobaczyłam prawdziwą mamusię i prawdziwego tatusia. Wzięłam i podbiegłam do prawdziwej mamusi. Mój prawdziwy tatuś zdarł szponami buzię temu drugiemu mojemu tatusiowi i mojej drugiej mamusi. Pod spodem mieli czerwone i białe. Ta druga mamusia i drugi tatuś krzyczeli i krzyczeli. Więc mój prawdziwy tatuś zdarł im ciała. Pod spodem mieli czerwone i białe. Potem moja prawdziwa mamusia wzięła i zdarła mnie szponami buzię. Nie mogłam zobaczyć mojej prawdziwej buzi. Potem zdarła ze mnie skórę, żeby nie byłam już więcej małą dziewczynką. Pod spodem ujrzałam śliczne niebieskie ciałko. Bolało. Płakałam, ale prawdziwa mamusia złapała mnie i trzymała. Potem mój prawdziwy tatuś zaniósł mnie nową do okna. Odeszliśmy w ciemność, gdzie są potwory.
Przełożył Michał Wroczyński
Michael Bishop
Ewangelia Według Gamaliela Crucisa czyli Testament astrogatora
tyt. oryg.: „The Gospel According to Gamaliel Crucis (or, the Astrogator’s Testimony)” IASFM nr 11/1983
Ten nie znany w Polsce, lecz bardzo popularny na Zachodzie pisarz jest autorem wielu powieści i opowiadań. Za powieść No Enemy but Time otrzymał nagrodę Hugo i został wyróżniony Nebula. Mamy nadzieję, że ta lekko bluźniercza groteska nie zbulwersuje Państwa zanadto. Ewangelia znalazła się w finale konkursu o nagrodę Nebuli za rok 1983.
Prolog Gamaliela
i Ludzkości, owego pamiętnego roku, Dwudziesty Korpus Ekspedycyjny powrócił na Ziemię. Po upływie niemal dwóch dekady w trakcie których przebywał z dala od macierzystego systemu słonecznego, Korpus opuścił odludne głębie Kosmosu, biorąc kurs na ojczystą planetę. Na pokładzie statku gwiezdnego „Pielgrzym”, tworzącego straż przednią, znajdował się Zbawiciel innej rasy. 2. Gamaliel Rashba, który później nadał sobie na chrzcie imię Crucis, pełnił w Dwudziestym funkcję głównego astrogatora. Oto przedstawił on swoją relację świadka, opowieść o transuniwersalnej
prawdzie Manty* oraz o haniebnej zdradzie, jakiej dopuścił się jego naród i o tym, że mimo niej istnieje ta jedna Wielka Nadzieja, w której łonie skrywamy miriady naszych prywatnych nadziei. 3. Gdy Dwudziesty Korpus Ekspedycyjny powrócił, narody Ziemi ogarnęła olbrzymia radość, ucieszyły się również ich państwa–satelity oraz kolonie, albowiem do tej pory z wszystkich ekspedycji, jakie wyruszyły już wcześniej i to do znacznie bliższych słońc, powróciło jedynie pięć. Zresztą od tego czasu upłynęło już tyle lat, że wspomnienia owych zwycięstw zdążyły się kompletnie zatrzeć. 4. W drodze znajdowały się jeszcze cztery karawany zdążające do odległych gwiazd. Tymczasem dziesięć flot, reprezentujących najśmielszy i najbardziej obiecujący wypad ludzkości w kosmos, uległo całkowitemu zniszczeniu. Z tego powodu wśród czujnych narodów ich rodzimego systemu słonecznego zapanował głęboki smutek. 5 Radość, jaką wywołał powrót Dwudziestego Korpusu Ekspedycyjnego, zjednoczyła na krótko narody i społeczeństwa. Uroczystości usunęły w cień odwieczne niesnaski, terytorialne spory i konflikty natury polityczno–religijnej. W zapomnienie poszły problemy nowej epoki, jakich istnienia załoga „Pielgrzyma” i innych bratnich statków nie mogły przewidzieć nawet w najbardziej fantastycznych snach. 6. Jednakże ów kruchy pokój nie trwał długo, jako że to, co kruche, musi się w końcu złamać. Waśnie i zatargi odżyły, a w ich świetle niezwykły pasażer przybyły na Ziemię na pokładzie „Pielgrzyma”, zajaśniał blaskiem równym Nowej. 7. Oprócz świętych wojen, klasycznych i współczesnych, rozpalających ludzkie namiętności, zaistniała teraz odmienna, rodząca duże napięcia, okoliczność — polaryzujący wpływ Zbawiciela, zabranego insektoidalnemu ludowi, jaki zamieszkiwał piątą planetę odległego, podwójnego systemu Alpha Crucis. 8 Zbawiciel wywieziony został za zgodą i błogosławieństwem, i przy aktywnej pomocy swego plemienia. Albowiem na tamtej planecie Zbawicieli było pod dostatkiem, kiedy zaś członkowie Dwudziestego opowiedzieli temu ludowi o warunkach panujących na Ziemi, inteligentne istoty owego świata uznały, iż ludzkość potrzebuje jednego przynajmniej spośród licznych Zbawicieli.
Zostaje przedstawiony nowy Mesjasz
9. I to właśnie była owa istota, którą Gamaliel i inni nazywali „Pani Manta”, „Gottesanbeterin” „Prie–Dieu”‘, „Boski Rydwan” lub „Władczyni”. Miała jeszcze wiele innych imion stosownych do miejsca urodzenia i dialektu, jakim mówili ci, co je nadawali; wszystkie zaś wyrażały szacunek i respekt, którymi ją darzono. 10. Niewielka grupa członków załogi „Pielgrzyma” doszła do przekonania, iż owa istota jest identyczna z Drugą Osobą negowanej od dawna Trójcy Njcejskiej. (To, że Gamaliel zaczął wyznawać tę wiarę, zaskoczyło go w tym samym stopniu — jeżeli nawet nie bardziej — co wszystkich innych, którzy znali jego pochodzenie i losy.) 11. To przeto był ów żeński Chrystus z Alpha Crucis o niespotykanym dotąd powabie i nietypowych rozmiarach. Manta owa bardziej była krzepka niż rosyjski wilczur, zaś ciało jej przypominało barwą miłą zieleń avocado, a ruchy przywodziły na myśl taniec figurki na pozytywce. Łączyła w sobie grację i siłę, a oczy jej świeciły nieustannym blaskiem. 12. — Nazywajcie mnie Mantikhoras — rzekła po wejściu do kabiny pasażerskiej „Pielgrzyma”. Głos miała miękki, kobiecy. — Albowiem jestem ludożercą, którego apetyt nie oznacza śmierci, lecz nowe życie. Twoim zadaniem, Gamalielu, jest zaspokajanie głodu, który znany jest przedstawicielom twojego gatunku. Będziesz zatem troszczył się również o moje posiłki. 13 Jej słowa bardziej zatrwożyły niż pocieszyły przyjaciół i podwładnych astrogatora. Od tej chwili Gamaliel, nie pomny na własne bezpieczeństwo, z największą uwagą czuwał nad boską misją sześcionożnej istoty.
Zbawiciel ukazuje się prasie
14. Wówczas oficerowie Dwudziestego Korpusu Ekspedycyjnego przyprowadzili swojego egzotycznego gościa do niemal pustej bożnicy w Cleveland, w stanie Ohio, stolicy Podzielonej Unii Ameryki Północnej, aby pokazać go pisarzom i supergwiazdom prasy pan–solarnej. (Boston, Nowy Jork, Filadelfia, Baltimore i Waszyngton zniknęly z map mniej więcej osiemdziesiąt lat wcześniej po pierwszych salwach Kobaltowych Fajerwerków.) 15. Na widok Mantikhoras owe osobistości cofnęły się z niedowierzaniem, kilkanaście z nich zaś straciło przytomność. Wśród pierwszych, które otrząsnęły się z szoku, znajdowała się Rachelka Dan, holoreporterka z CABLE–STAR. Przecisnęła się na czoło, aby przyjrzeć się Mantikhoras i postawić ją w krzyżowym ogniu pytań. 16. Większość z nich skierowana była do kapitana H.K. Bajaja, kierownika ekspedycji. — Co pana skłoniło do przywiezienia tu tego stworzenia? Czy jest ono poinformowane o istniejącej u nas równowadze geopolitycznej? Czy zna zawikłane stosunki interkolonialne, określające wytyczne polityki wszechsolamej? Co sądzi o Cleveland? 17. Rachelka Dan zapytała również: — Czy ta obca istota bierze udział w dzisiejszej konferencji dobrowolnie? Dlaczego wybrał pan ten właśnie moment i tak osobliwe miejsce na przedstawienie jej ludzkości? Czy ona potrafi mówić? — Nastąpiła cała seria pytań, zbyt obszerna, aby przytoczyć ją w całości. 18. Zaś kapitan Bajaj odpowiedział: — Dzisiejsza konferencja prasowa została wyznaczona przez Międzygwiezdny Urząd Badań, Handlu i Lotów Kosmicznych. Tenże globalny autorytet przyjmuje na siebie odpowiedzialność za wszystkie wysłane dotychczas ekspedycje pozasolarne. 19. Wówczas głos zabrał Gamaliel, astrogator, i powiedział: — Nie martwcie się. Podczas lotu z Acrux V na Ziemię manta poznała nasze języki, historię i kulturę. Potrafi więc mówić, przyjaciele, lecz jej chwila jeszcze nie nadeszła. 20 — Jaka chwila? — wykrzyknęli uczeni w piśmie i holoreporterzy, z których wielu uświadomiło sobie dopiero teraz, że Gamaliel określa tę istotę jako żeńską. — Ona wygląda jak zielony chrząszcz–olbrzym, a pan przedstawia ją tak, jakby była posłańcem apokaliptycznej wieści. 21. — Manta religiosa cnicensis — pouczył Gamaliel biegłych w dziennikarstwie. — Rodzina Mantulae, rodzaj dictyoptera, istota boska. Proszę nie nazywać jej „zielonym chrabąszczem– olbrzymem”. Poza tym wydaje mi się, że ci, którzy przedtem stracili przytomność, żerują teraz na odwadze panny Dan. 22. Wśród zganionych podniosło się wrzenie. Uczeni w piśmie i reporterzy zamyślali wykpić astrogatora, ośmieszając jego wiarę w boskie pochodzenie owada. — Czy jest pan uczniem tego insekta? — zapytał jeden z nich. — Chce nas pan nawrócić na jedynie Prawdziwą Wiarę Chrząszczową? 23. Śmiech i kpiny towarzyszyły tej uwadze, a wrzawa była tak głośna, że kapitan Bajaj zaczął szykować się do przerwania konferencji prasowej.
24. — Jestem uczniem Alpha Crucis! — zawołał donośnie Gamaliel. — Przyznaję się do tego przed każdym narodem, każdym satelitą i każdą kolonią! 25. Gwar nieco ucichł. Zaś Rachelka Dan zwróciła się do kapitana i zapytała: — Czy manta pozyskała wśród oficerów i załogi Dwudziestego jeszcze jakichś zwolenników? Czy też wasz astrogator jest jedynym, który może złożyć tak zaskakujące wyznanie wiary? 26. I rzekł kapitan Bajaj, spuściwszy wzrok, jak gdyby palii go wstyd: — Przynajmniej dwóch członków załogi „Pielgrzyma” podziela jego poglądy. Andrew Stout, oficer sanitarny, i Priscilla Muthinga, asystentka ksenologii. Nie potrafię jednak powiedzieć, czy jeszcze inni przyjęli tę wiarę. — Po tych słowach opuścił podium, aby uniknąć bardziej szczegółowych pytań.
Mantikhoras uspokaja tłum
27. Zgiełk nie ustawał i ani Gamaliel, ani pięciu innych oficerów nie było w stanie opanować tego tumultu oraz zaprowadzić ładu. Hałas wzmagał się, aż sama manta poczęła przechadzać się po podium tam i z powrotem, co z kolei przeraziło wielu, powodując jeszcze większą wrzawę.
28. Głosem tak czystym jak porcelana Mantikhoras oznajmiła: — Posłuchajcie przez chwilę Gamaiicla! — Cisza zapadła we wzburzonym tłumie, a oczy wszystkich, pełne czci i zdumienia, skierowały się na tę dziwną istotę. 29. Zaś Gamaliel, którego droga została już utorowana, wyszedł na środek podium i przemówił, z żarliwością zwracając się do ludzi wszystkich narodów, wszystkich satelitów i wszystkich kolonii. Obwieścił co następuje:
Lądowanie na Acruxie V
2 Owa manta jest Mesjaszem, Pomazańcem, którego przybycie obiecano Żydom już od dawna. Jakkolwiek jestem pewien, że jest ona córką Abrahama, mogą wierzyć w nią również wyznawcy Kościoła Piotrowego i ich spadkobiercy–schizmatycy. Gdyż ona, podobnie jak problematyczny Jezus, jest tej samej istoty co Jedyny.
2. Albowiem musicie wiedzieć, że kiedy wylądowaliśmy na Acruxie V, trwała właśnie mesjaniczna misja Pani Manty i jej równie świętego rodzeństwa. O ten zbieg okoliczności musiał zadbać w swej nieskończonej dobroci i wszechwiedzy Jedyny. ,
3. Na tamtym świecie żyją myślące, inteligentne owady, mantydy. Podobnie jąkany, i one zostały wygnane z raju, popadły w grzech i śmierć. Aby wybawić je od zła, Bóg i Pan wysłał na ich planetę świętą rodzinę larw owadzich. 4. Każdy osobnik tego potomstwa pochodzi z tej samej ootheca, czyli torebki jajowej, która dojrzała w mancie—dziewicy i została zapłodniona przez Trans–uniwersalnego Ducha Świętego. 5. Na Acruxie V roi się od zwierząt czujących, przy czym każde z nich rozmnaża się odwieczną drogą właściwą owadom prostoskrzydłym. Dla tej tu Córki Manty, naszej Mantikhoras, pojawienie się pojedynczego zapłodnionego jaja, oznaczałoby uchybienie prastarym prawom biologicznym, jak również wyobrażeniom kulturowym.
Rachelka Dan przerywa
6. W tym miejscu Rachelka Dan przerwała mówiącemu i rzekła: — Czyżby chciał pan przez to powiedzieć, że Bóg — albo Jedyny, jeśli woli pan takie sformułowanie — wysłał na Alpha Crucis całą CHMARĘ Zbawicieli? — Pytanie spowodowało lekkie oburzenie wśród reprezentantów prasy pan–solarnej.
7. Kapitan Bajaj, który wrócił na podium, uniósł do góry rękę i zawołał: —Jestem Hindusem i w pełni to rozumiem. Jeżeli dama z CABLE–STAR–u pozwoli, wyjaśnię całą tę sprawę. 8. Ponieważ holoreporterka ochoczo wyraziła zgodę, kapitan kontynuował swoje wystąpienie: — Jest mnóstwo wcieleń Wisznu, jakkolwiek nie są tak liczne jak zastępy wysłane przez Boga i Pana na Alpha Crucis. Nawet Mahatma Gandhi zapytał kiedyś pewnego chrześcijańskiego misjonarza, dlaczego Bóg ograniczył się do jednego jedynego syna. 9. I dalej mówił kapitan: — Na Acruxie V Bóg miał tak wielu synów, że — podobnie jak ojciec Wergiliusz z piosenki dla dzieci — nie wiedział, co ma z nimi począć. — Przedstawiciele prasy skwitowali tę uwagę wybuchem wesołości i kapitanowi nie pozostało nic innego, jak tylko pokiwać głową i ustąpić miejsca Gamalielowi.
Dokończenie opowieści astrogatora
10. Uzyskawszy takie poparcie, astrogator podjął swoje opowiadanie: — Niektóre z kilkuset poczwarek, które wykluły się ze świętych torebek jajowych w samym środku kamienistej pustyni, idąc za głosem typowego dla prostoskrzydłych biologicznego impulsu, wszczęły walki między sobą pożerając się nawzajem, wskutek czego pozostało ich tylko około dwustu. 11. Mogą państwo określić to post–populacyjne święto jako Eucharystię, Pierwszą Wieczerzę lub Nieświętą Komunię. Zgodzę się na każdą nazwę. 12. Jednakże pamiętajcie, że jeżeli Jedyny życzył sobie, aby to owadzie potomstwo miało w sobie pierwiastek mantyjski i pierwiastek boski, to musiał je stworzyć w tak wielkiej ilości. W ten sposób Jedyny udoskonalił je. 13. — Ach — wyrwało się któremuś z holoreporterów, stojących w pobliżu podium. Jego koledzy upominali go najpierw, by milczał, potem zaś wyśmiali go. 14. Wówczas głos zabrał ponownie Gamaliel i rzekł: — Wylądowaliśmy w czasie, gdy Mantikhoras i ci z jej towarzyszy jajowych, którzy przeżyli, wyszli już dawno ze stadium bezskrzydłej poczwarki i opanowali sztukę latania. Przenosili się z jednej wioski na Alpha Crucis do drugiej, głosząc wszędzie ewangelię. Wygłaszali kazania, uzdrawiali chorych i dokonywali wielu cudów, których świadkami bywaliśmy często my, z Dwudziestego Korpusu Ekspedycyjnego. 15. Jednakże ewangelizacja wywołała gniew możnych i panujących tego świata, ponieważ rzucała wyzwanie istniejącemu status quo i burzyła autorytet władców. Uznano ją więc za zbrodnię tyleż przeciwko religii, co i porządkowi świeckiemu. 16. Nasze przybycie jeszcze bardziej skomplikowało sytuację. Ponieważ jednak wielu męskich zbawicieli folgowało swej chuci i traciło głowy w kleszczach swoich zaspokojonych wybranek, szeregi zbawicieli kurczyły się nieprzerwanie. W końcu pozostały jedynie żeńskie mantydy i im przypadła w udziale misja, jaką zlecił Jedyny. 17. Możni i panujący na Alpha Crucis, zaniepokojeni działalnością pozostałych sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu rabinek, które nie zaprzestały głoszenia ewangelii, postanowili skłonić część członków Dwudziestego do włączenia się do działań, które miały położyć kres tej ewangelizacji. 18. Bywaliśmy na dworach razem z władcami, obserwowaliśmy ich działania i wymienialiśmy z nimi dane, uznano więc nas za sprzymierzeńców, którzy stawią czoła wywrotowej działalności zbawicieli. 19. Obdarzeni bystrym intelektem, ale zacofani pod względem technologicznym, władcy Alpha Crucis traktowali nas prawdopodobnie jak zwiastunów ich własnej ewolucji materialnej. Dowodzili, że aby umożliwić rozwój tego procesu, należało przeszkodzić ewangelistom w zarażeniu szerokich rzesz narodu wiarą w zabobony i zachęcaniu ich do skrajnego egalitaryzmu. 20. Wtedy jeden z holoreporterów wykrzyknął z gniewem: — Tego już za wiele, Gamalielu! Niech
pan przejdzie wreszcie do rzeczy! 21. Astrogator odparł: — Kiedy Acrux V przebył już pół orbity, doszliśmy do przekonania, że nasza dalsza obecność na tej planecie stanowi czynnik destabilizujący. Z tego względu planowaliśmy odlot po uprzednim — symbolicznym — umyciu rąk. Nie czuliśmy się w żadnym stopniu odpowiedzialni za los panujących i ewangelistów. 22. Wówczas rzekł Najstarszy Wysokiej Rady na Alpha Crucis: .Jeżeli nie weźmiecie ze sobą jednej z samozwańczych Córek Manty, umrze pewną śmiercią podobnie jak jej siostry, które oskarżamy o bluźnierstwo oraz wichrzycielstwo i które za karę skonsumujemy”. 23. Inny zaś członek Wysokiej Rady dodał z błyskiem w oku: „Poczytujemy sobie za szczęście, iż możemy wypożyczyć jednego z naszych uciążliwych zbawicieli narodowi takiemu jak wasz, bogatemu pod względem technologicznym, lecz ubogiemu w potomków. Przy czym słowo „zbawicieli” wymówił z wyraźnym, pełnym pogardy lekceważeniem. 24. Ów śwjatry człowiek zwiedził kiedyś bowiem, znajdującą się na pokładzie „Pielgrzyma” salę operacyjną Andrew Stouta. Prawdopodobnie sądził, że dokonamy wiwisekcji naszego pasażera— Mesjasza, pokroimy jej ciało na kawałki, by zbadać je pod mikroskopem, co w efekcie doprowadziłoby do śmierci manty. 25. Zamiast tego przyjęliśmy dar po to, aby uratować życie tej istoty oraz aby jako wysłannicy Międzynarodowego Urzędu Badań, Handlu i Lotów Kosmicznych wykonać nasze potrójne zadanie. 26. Podczas powrotnego lotu z Alpha Crucis owa istota — właśnie ta, którą teraz nazywamy Panią Manta albo Mantikhoras — przekonała mnie o swoim boskim pochodzeniu i nawróciła dzięki swemu pogodnemu, a zarazem poważnemu usposobieniu, wyrozumiałej duszy, skromnemu zasobowi znaków i nielicznym cudom. 27. Na co Rachelka Dan wykrzyknęła podekscytowana: — Proszę o szczegóły! O szczegóły!
Pani Manta obdarza próżnię stałością
28. Gamaliel na to powiedział: — Podczas naszego lotu przez próżnię zdarzyło się, że w grodzi zewnętrznej wystąpiła niewielka szczelina, przez którą zaczęła dostawać się do środka śmiercionośna pustka. Jednak Mantikhoras wyciągnęła jedną ze swych przednich kończyn i wtedy szczelina poczęła się zamykać. 29. Kolejny holoreporter spojrzał szyderczo na astrogatora i przemówił: — Rutynowa naprawa zdziałałaby to samo. Cud często dodaje sił do walki, ale myślę, że w tym przypadku z cudu zrodziła się wiara. 30. Jednak Gamalicl nie dał się zbić z tropu. — Zdarzyło się kiedyś — mówił dalej — że Mantikhoras, ucieszona tym, że słowem honoru zobowiązałem się uznawać jej nauki, w nagrodę pozwoliła mi spojrzeć na tę śmiercionośną pustkę, którą dopiero wiara w Jedynego, poparta medytacjami nad jej osobą, jest w stanie przezwyciężyć. 31. Uczyniła to udawszy się tylko ze mną do grodzi rufowej statku gwiezdnego, gdzie nakazała trwałej konstrukcji: „Rozstąp się!”. 32. Wtedy wszystkie grodzie zniknęły, każdy zaś członek załogi wydawał się bujać — na kształt uduchowionej marionetki — pośród pozbawionej substancji czerni. Moi towarzysze nic mogli nigdzie znaleźć oparcia, a mimo to nie zdawali sobie nawet z tego sprawy. Wykonywali swoje czynności, jak gdyby nie otaczał ich wieczny mrok.
33. Trzęsąc się z zimna i trwogi, przytłoczony tym widokiem, osunąłem się w pustkę. Jednakże Mantikhoras podniosła mnie i powiedziała: — „Oto jest królestwo śmierci, ten zaś, kto mówi o roziskrzonym, przenikającym galaktyki wszechświecie, używa jedynie wytwornej alegorii.
34. Albowiem w pustce rozciągającej się za najbardziej oddalonymi galaktykami nawet astrogator nie jest w stanie odnaleźć swojej drogi. W jakiż sposób miałby ją rozpoznać tam, gdzie nie świeci ani jedna gwiazda, gdzie żadne słońce nie oświetla mu niebiańskich ścieżek? Jakiż zresztą sens miałaby wędrówka w pustce, gdzie przecież wszystkie miejsca są równie monotonne i proste? 35. Tak jak ty, Gamalielu, który ustalasz kurs »Pielgrzyma«, aby odnaleźć powrotną drogę do domu poprzez wrogie przestrzenie, tak i ja prowadzę tych, którzy mi zawierzą. Gdyż to ja nadaję kształty wszystkiemu, co pozbawione zarysów; jestem kręgosłupem podtrzymującym ciało, masztem w słonecznym żaglu…” 36. I wymówiła Mantikhoras słowo, które sprawiło, że ściany zamknęły się ponownie, a pod moimi stopami wyrósł pokład. W czynie tym rozpoznałem zarówno alegorię jak również cud, przyłączyłem się więc do manty jako jej uczeń.
37. W tym momencie wstąpił na podium kapitan Bajaj, oznajmiając, że konferencja dobiegła końca — i natychmiast pisarze i holoreporterzy zawołali chórem: — Czy wasz astrogator kłamie? Czy inni też tego doświadczyli? Jak pan to wytłumaczy? 38. Na co odrzekł kapitan: — Przyjaciele, to była po prostu halucynacja. Gdyż wszechświat jest królestwem przywidzeń.
39. Ani Gamaliel, ani Pani Manta nie mieli okazji, aby zaprzeczyć kapitanowi, gdyż właśnie wyprowadzono z sali przedstawicieli Dwudziestego. Mantikhoras podążyła za nimi swoim powolnym, majestatycznym krokiem, a Gamaliel pospieszył do przodu, aby torować jej drogę.
40. Jeden z kolegów szepnął do Rachelki Dan: — Jak sądzisz, co powie na to Thaddeus Thorogood i jego Wskrzesiciele Nowego Testamentu? Nikt z nas nie był na tyle mądry, by poruszyć ten temat, a przecież to chyba najważniejsze.
41. — Amen — odparła cicho Rachelka. — Przygoda dopiero się rozpoczęła. Zapamiętaj moje słowa!
3 Po owej dramatycznej konferencji Międzygwiezdny Urząd Badań, Handlu i Lotów Kosmicznych odizolował Mantikhoras zarówno od ludzi jak również od prasy pan–solarnej. Miejsca jej pobytu nie znali nawet kapitan Bajaj i Gamaliel. Albowiem wysokie czynniki postanowiły poddać mantę dalszym badaniom. Poza tym miała ona złożyć skłóconemu rządowi Podzielonej Unii Ameryki Północnej przysięgę na wierność. 2 Uczyniła to bez zwłoki i wahania. W słowa tchnęła swoją duszę (co może zostało sfałszowane), podporządkowała się doczesnej władzy możnych i ślubowała posłuszeństwo Jedynemu, który rządzi w prawdzie.
Mantikhoras leci nad krajem
3. Jednakże manta zdołała uzyskać wypuszczenie na wolność. Posługując się własną mocą, wyruszyła do Parku Rozrywki w Kalifornii, gdzie Andrew Stout, Priscilla Mulhinga, Nicholas Morowitz oraz Gamaliel — a więc jej uczniowie — korzystali z dobrze zasłużonego wypoczynku. „Pielgrzyma” odłożono na lepsze czasy. 4. Podczas lotu Mantikhoras spoglądała w dół, na ruiny miast, upstrzone kraterami pola, skażone rzeki, zniwelowane gór)’, martwe lasy, rozpęknięte wzgórza i chore jeziora Podzielonej Unii. Dziwiło ją, że wśród tego całego spustoszenia ludzie ocalili stadiony przeznaczone dla zawodowych sportowców oraz zdumiewającą różnorodność miejsc frywolnej rozrywki. Umysły ludzkie dbały wyłącznie o rozrywkę i zabawę. 5. Eskadra zdewastowanych turboodrzutowców towarzyszyła Mantikhoras od miejsca jej odosobnienia (wyspa Pelee na jeziorze Erie), aż do Kansas City w Missouri, gdzie manta przez czystą ciekawość zdecydowała się wylądować. Zapragnęła rzucić okiem na zabawiających się w pieczołowicie odrestaurowanych ruinach starego lunaparku. Ludzie szaleli na górskich kolejkach ósemkowych, spływali w dół wodospadu na drewnianych tratwach lub dosiadali autoskuterów. 6. Na widok osobliwego gościa ludzi ogarnęło podniecenie. Pokazywano go sobie palcami, uciekano, obrzucano wyzwiskami. Wielu z nich znało już mantę z holoprogramów. Mantikhoras z kolei litowała się nad licznymi Osobami ułomnymi, zgorzkniałymi i przygnębionymi cierpieniem. 7. Raz i drugi zabrała na swych skrzydłach pewną ilość młodszych dzieci na krótką wycieczkę, rozmawiała z ich rodzicami i odpowiadała na pytania bigotów oraz ludzi ogarniętych nienawiścią. Słowne ataki odpierała łagodnie i z humorem, rezygnując jednak świadomie z dokonywania cudów. 8. Jednakże nadszedł moment, kiedy dozorcy parku kazali jej się oddalić, stwierdzając, że brała łapówki od sprzedawców lodów i napojów bezalkoholowych, a poza tym napędziła strachu setkom małych dzieci, które uwierzyły, że po terenie włóczy się potwór. Jednak oskarżenie to zawierało jedynie cień prawdy.
9. Mantikhoras nie miała dozorcom tego za złe. Pożegnała się ze swoimi nowymi przyjaciółmi i ruszyła w dalszą drogę, kierując się na zachód. Leciała tuż ponad linią drzew, aby w ten sposób zapobiec wykryciu jej przez radar, a także uniknąć niepożądanej lecz hałaśliwej eskorty turboodrzutowców.
10. Unosiła się nad łanami pszenicy i pastwiskami, przeżartymi erozją wąwozami oraz owładniętymi mączniakiem lasami. Stwierdziła, że wiele miejsc na jej trasie wykazuje wysoki stopień skażenia radioaktywnego i ze zgrozą rejestrowała dużą ilość zdeformowanych promieniowaniem, zamieszkujących ów nawiedzony kontynent ludzi i zwierząt. 11. W korytarzu powietrznym nad Oklahomą za pomocą dwunastomilimetrowej dubeltówki zestrzelił ją ranczer siedzący na wozie zaprzężonym w konie. Śrut podziurawił prawe skrzydło manty. Zataczając niepewne kręgi, opadła na ziemię prosto w zionący alkalicznym fetorem strumień o stromych brzegach i krętym korycie; dzięki temu tylko udało jej się ukryć i uniknąć coup de grace. 12. — Ja jestem coup de grace — mówiła Mantikhoras do bezchmurnego nieba. — Ja jestem przebłyskiem boskiego miłosierdzia. Zaprawdę jestem miłosierną śmiercią otwierającą bramy raju. — Nie było jednak nikogo, kto mógłby jej wysłuchać. 13. Nie mogła teraz poruszać się w powietrzu, gdyż jedno skrzydło miała złamane. Postanowiła więc spędzić noc w korycie potoku. Prosiła o odpuszczenie winy swemu prześladowcy, który z pewnością wziął ją za forpocztę żarłocznego roju szarańczy.
Kuszenie na pustyni
14. Tak rozpoczęła się jej przygoda na pustyni, gdzie przebywała przez czterdzieści dni i nocy. Czas spędzała na bezustannych modlitwach i tęskniąc za widokiem pięknych krajobrazów na Alpha Crucis. Pragnienie gasiła, czerpiąc wilgoć ze słonawego miąższu kaktusa i popijając z puszek resztki dietetycznej coli.
15. W końcu zjawiła się przed Panią Manta postać odziana w strój koloru khaki — albo osoba z krwi i kości, albo wytwór majaczeń. Istota była nie ogolona, miała obszarpane ubranie i zdarte buty. Jej oczy przypominały zasuszone rodzynki. Zjawa zaprosiła Mantikhoras do rozklekotanego pojazdu i zaczęła czynić jej nieprzystojne propozycje. 16. — Jedź ze mną do Vegas, skarbie. Wpływy podzielimy sześćdziesiąt do czterdziestu. Ja dostanę więcej, bo załatwiam transport. Zresztą niech będzie pół na pół, bo coś mi się zdaje, że zrobisz tam naprawdę furorę…
17. wioząc Mantikhoras z Oklahomy do Nowego Meksyku, kierowca roztaczał przed nią widoki wspaniałego wynagrodzenia, jakie czekało ich, gdyby zaczęli występować regularnie w „Nero’s Bistro”. Tego typu przedstawienia oznaczały brzęczącą mamonę, zwłaszcza gdyby manta zdecydowała się dokonać kilku cudów.
18. I dalej mówił niedoszły impresario: — Wiesz co, uczynisz tak, żeby ten cały cholerny hotel zniknął, tak jak zrobiłaś to z rakietą. A potem, kiedy zobaczysz, że napędziłaś im stracha, sprawisz, żeby ściany pojawiły się z powrotem. To będzie dla nich szok! 19. Moglibyśmy też ustawić na scenie baterię automatów do gier, a ty byś . wymodliła nam wygranie całej puli. Właściciele domów gry pomyślą sobie od razu, że to samo jest możliwe w kasynach. 20. Znużona, rozdygotana żarem, jaki bił z asfaltu, oraz monotonnymi zaklęciami płynącymi z ust kierowcy, Mantikhoras milczała. 21. Ponieważ hazardzista — gdyż on właśnie był tym kierowcą — zauważył jej milczenie, dodał: — Cała ta sprawa to nie tylko kupa srebrzystych monet, skarbie. Miałabyś wszystko, czego dusza zapragnie. Chyba gra jest warta świeczki, co, kochanie? 22. Wtedy Mantikhoras powiedziała: — Zatrzymaj samochód i pozwól mi odejść. Nie na tym polega moja misja. — Co słysząc, rozgniewany kierowca wskazał jej drzwi i nawet nie zwolniwszy otworzy! je i wypchnął mantę na pustynną drogę, po czym pomknął pustą szosą do najbliższej miejscowości, składającej się wyłącznie z niewielkich lepianek.
Cielę
23. Kiedy Mantikhoras potoczyła się do najbliższego potoku, była już pewna, że jej kusiciel nie był
zjawą, lecz żywą istotą. Pożądała nie tylko jedzenia, lecz również pociechy. 24. Wówczas wyszło jej na spotkanie ślepe cielę o dwóch głowach. Zabeczało cicho, obwąchując jednocześnie jej tułów. Manta pogłaskała zwierzę odnóżami i powiedziała: 25. — Ponieważ to twoi panowie, którzy sami są ślepi, zawinili twemu nieszczęściu, ofiarowuję ci oto rozumną duszę, a wraz z nią wszelkie obowiązki i przywileje, jakie wiążą się z jej posiadaniem. 26. Po tych słowach cielę odzyskało mowę i obydwie głowy odezwały się chórem: — Jeżeli wszedłom w posiadanie duszy w sposób uczciwy, proszę cię, abyś mnie spożyła, abym mogło dostąpić królestwa. — Tak przemówiło cielę, albowiem poczuło się w pełni tożsame ze światem Alpha Crucis. 27. Wówczas manta zapłakała. 28. I przemówiła do cielęcia o dwóch głowach. — Zanim to uczynię, muszę zwrócić ci wzrok. — To stało się niezwłocznie, a cielę dostrzegło pierwsze gwiazdy, świecące na wieczornym niebie. I zabeczało z wdzięcznością i uwielbieniem. 29. Obejmując stworzenie Mantikhoras zaspokoiła swój głód. Skórę i kopyta pozostawiła jako dary ofiarne dla Jedynego (któremu spodobało się ukaz w postaci stada krążących w górze sępów). I duch w ten sposób wywyższone go cielęcia wzniósł się ku niebu.
Ponowne spotkanie z uczniami
30. I oto zakończył się okres czterdziestodniowy, w ciągu którego, aby ją odnaleźć, helikoptery, radiowozy policyjne oraz jednostki Cywilnego Patrolu Powietrznego przeczesywały całą zachodnią połać kontynentu. Mantikhoras, która uniknęła wykrycia i akcji ratunkowej, wzbiła się ponownie w : powietrze. 31. Daleko na zachodzie, w olbrzymim lunaparku nazywanym VII Krainą Magii Gamaliel i jego
współwyznawcy byli już znudzeni przedłużającym się wypoczynkiem. 32. Priscilla Muthinga powiedziała do pozostałych: — mam już dosyć rozrywek. — Na co jeden z pracowników parku, ucharakteryzowany na mrukliwego karła, ukłuł ją w kostkę kijem z gwoździem, służącym mu zazwyczaj do zbierania z ziemi śmieci. 33. Na ów widok Gamaliel polecił Priscilli wyciągnąć drugą nogę, aby karzeł mógł ją i tu ukłuć. Następnie astrogator i jego współwyznawcy pochwycili karła, odebrali mu laskę i ostrzegli go, by więcej nie wystawiał ich pobożności na próbę.
34. — To miejsce budzi we mnie wstręt, Gamalielu — powiedział Andrew Stout, kiedy karzeł pospiesznie się oddalił. — Dlaczego nic wyjedziemy na Hawaje?
35. Wówczas inni zakrzyknęli: — Jesteśmy za tym, jesteśmy za tym! — Nawet Gamaliel zwątpił, czy ich władczyni znajduje się jeszcze wśród żywych, zwątpił w sens dochowywania jej wierności jako uczeń. 36. Jednak w chwili, kiedy miał się już ugiąć przed frywolnymi planami pozostałych, rozległ się trzepot skrzydeł i ze stumetrowej góry ze sztucznego lodu spłynęła ku nim Mantikhoras we własnej osobie. 37. I lądując wśród orszaku swych następców, Pani Manta powiedziała: — Czeka nas zadanie. Zaczynajmy!
Na ekranach
4 Wkrótce Mantikhoras wystąpiła w holoprogramie pan–solarnym O jeden parsek wcześniej
prowadzonym przez Rachelę Dan. Program odbywał się na żywo przed publicznością zgromadzoną w podupadłym studiu CABLE–STAR w Burbank w Kalifornii. 2. Tematem wieczoru była rzekoma boskość gościa z Acruxa V. Producenci programu zaprosili nie tylko Panią Mantę, ale również cały zespół naukowców, którzy obserwowali ją podczas jej przymusowego pobytu na wyspie pelee po konferencji prasowej w Cleveland w Ohio. 3. Gamaliel i jego współwyznawcy nakłaniali swoją Panią, aby zrezygnowała z występu w tym programie, obawiali się bowiem, że dyskusja — prowadzona i manipulowana przez sprytną pannę Dan — może przerodzić się w pokazową demonstrację. Mantikhoras jednakże zbeształa ich i rzekła: 4. — Czy nie możecie przyjąć, że Córka Manty bywała już świadkiem większych manipulacji, niż jesteście w stanie to sobie wyobrazić i wie dokładnie, co czyni? 5. To powiedziawszy, udała się do studia. Podczas wstępnej rozmowy z Rachelką Dan wzbraniała się uporczywie przed określeniem siebie samej innym mianem niż „obdarzonej inteligencją manty”, zdumiewając wszystkich jasnością i poezją swej mowy. 6. Rachelka Dan podjęła temat: — Ale astrogator Dwudziestego utrzymuje, że stać cię na większe rzeczy. Słyszałam też, że podczas lotu z Cleveland do Anaheim, trwającego zaskakująco długo, zatrzymywaliście się w kilku mniejszych gminach, abyś mogła okazać swą… ee… moc.
7. Na co manta odparła: — Jedyną nadludzką umiejętność, jaką zademonstrowajgm, stanowił lot o własnych siłach. Owa zdolność właściwa jest również wszystkim dorosłym istotom na mojej odległej planecie.
8. Zaś gospodyni programu O jeden parsek wcześniej zawołała: — Na twej planecie, Pani Manto, rząd chciał się ciebie pozbyć i dlatego przykazał Dwudziestemu Korpusowi Ekspedycyjnemu, aby zabrał cię na Ziemię. W swoim świecie masz opinię niebezpiecznej rewolucjonistki, złego ziarna, które miast przechowywać u siebie, lepiej zasiać w spalonej, ale solidnie zaoranej glebie Staruszki Ziemi.
9. Czy można się dziwić, że niektórzy z nas wątpią w twoje dobre intencje i traktują twoich gorliwych uczniów jak głupców, którzy dali się omamić przez rząd na Alpha Crucis? A może celem twojej wizyty jest zniszczenie podstaw naszego bytu?
10. I Mantikhoras, ku wielkiemu niezadowoleniu swoich obecnych tam uczniów, odparła: — Jeżeli przybyłam tu, aby zniszczyć podstawy waszego bytu, to tylko z myślą o umocnieniu waszego człowieczeństwa i wyczuleniu waszych badawczych umysłów.
11. To usłyszawszy panna Dan zerwała się na równe nogi. — A więc to prawda, że twoim celem j e/s t działalność wywrotowa! Potwierdzają to twe słowa. W dodatku powołujesz się na jakieś ponadludzkie, metafizyczne przyczyny, których istnieniu wcześniej zaprzeczałaś. 12. Czułki Mantikhoras zadrżały niemal niedostrzegalnie na znak zgody, nie odpowiedziała jednak ani słowa. 13. Nadeszła kolej na kilka reklam (między innymi wakacyjnych wycieczek dookoła systemu Ganimeda, domowego laboratorium bioenergetycznego i kieszonkowego licznika Geigera). Następnie panna Dan przedstawiła kilku naukowców oraz niezależnych teologów twierdzących, że rozumieją genetyczną i duchową strukturę manty.
14. Doktor Miliard Crews, anatom zajmujący się istotami pozaziemskimi, nie znający jednak nawet wysp Galapagos stwierdził, że Mantikhoras posiada nadmiernie wyrośnięte ciało owada prostoskrzydlego i niezwykły, składający się z trzech płatów mózg, jakiego nie spotkał jeszcze w trakcie swoich studiów naukowych. Mimo to wyraził przekonanie, że chodzi tu o istotę pochodzenia naturalnego, a nie o wcielenie istoty boskiej.
15. Doktor Szeherezada Tabataba’i, reprezentująca uniwersytet w Isfahanie, wykpiła przypuszczenie, jakoby Mantikhoras była oczekiwanym od dawna przez szyitów mahdim. Islamska teolog odrzuciła jednocześnie hipotezę, według której manta stanowić miała ucieleśnienie chrześcijańsko– żydowskiego Mesjasza. Pogląd ten określiła jako niesmaczny i mało przekonujący. 16. Doktor Joe Bob Newcombe, dyrektor Szkoły Wskrzeszenia Nowego Testamentu z El Paso w Teksasie, oświadczył publicznie, że już samo istnienie owej manty stanowi obrazę Boga. Wygłoszone przez nią w programie O jeden parsek wcześniej bluźnierstwa powinny stać się przyczyną natychmiastowej deportacji, albo czegoś jeszcze gorszego. 17. Inni „eksperci” zaręczali, że przybysz z Alpha Crucis jest: a) — spektakularnym złudzeniem optycznym, b) — ważkim argumentem za lub przeciw religii, c) — pozaziemskim odpowiednikiem świętego skarabeusza starożytnych Egipcjan, d) — insektoidalnym pomyleńcem, przekazanym lekkomyślnie przez jego własny naród ludzkości lub e) — geniuszem wygnanym z Acruxa V ze względu na głoszone rewolucyjne idee społeczne.
Psychoskop L.G. Kroebera
18. I wreszcie wszystkich obecnych zaskoczył doktor Felipe Novello, licencjonowany psychoskopista i znany prognostyk—hipnotyzer. Oświadczył mianowicie, że wierzy w boską naturę manty, dodając przy tym, że posiada na to niezbite dowody. 19. Rachelka Dan podbiegła do niego z mikrofonem. — Wspaniale, doktorze Novello, proszę zaczynać. Cały świat czeka. 20. Na to jej gość odparł: — Dla badacza zajmującego się analizą proroczych snów istota identyczna niemal pod każdym względem z Wszechmocnym Stwórcą stanowi wyjątkowe wyzwanie. Zgodzi się pani ze mną, prawda? Ja nie uchyliłem się przed tym fascynującym wyzwaniem. 21 — Doktor Novello chce nam przez to powiedzieć — skomentowała Rachelka Dan — że zbadanie podświadomości istoty podobnej do Boga czy do Jedynego stanie się pewnym przyczynkiem do zrozumienia Istoty Najwyższej. 22 Doktor Novello potwierdził jej słowa skinieniem głowy. Dwaj automatyczni pomocnicy sceniczni wtoczyli na plan programu O jeden parsek wcześniej błyszczący chromem psychoskop L.G. Kroebera. 23. Podchodząc do maszyny, psychoskopista mówił: — Odtworzę teraz z holotaśmy nagrania dokonane w naszym centrum badawczym, zawierające pracę struktur podświadomych manty podczas czterogodzinnego snu. Aby nie zajmować państwu zbyt wiele czasu taśmy zostaną odtworzone z dwudziestokrotnym przyspieszeniem. 24. W następnej chwili trójwymiarowy ekran, czyli videotunel psychoskopu wypełnił się gęstą mgłą. Obraz przysłoniły szare kłęby, chaotyczne i ogarniające wszystko, jak nicość przestrzeni pozbawionej gwiazd. Potem ta bezkonturowa masa rozżarzyła się i zaczęła emitować dźwięki. Drżące basso profundo zabrzmiało w głuchej ciszy, wywołując u widzów mimowolny dreszcz. 25 To co teraz nastąpiło, trudno było potem odtworzyć. Każdy zachował w pamięci nieco inny obraz wydarzeń. Niektórzy widzowie nie zauważyli w ogóle nic, inni natomiast obserwowali w psychoskopie kosmogenezę odtwarzaną tak szybko, a zarazem tak szczegółowo, że różni ludzie zapamiętywali najprzeróżniejsze jej elementy. 26. Na przykład Gamaliel odnalazł się znowu wewnątrz lepkiej powłoki ziemskiej mantis religiosa, która miała właśnie wykluć się z larwy. Przed nim wznosiły się na kształt mieczy źdźbła trawy, każde zaś ziarnko ziemi przywodziło na myśl skały Gibraltaru. 27. Tymczasem Andrew Stout krążył jako księżyc wokół olbrzymiej planety gazowej w obcej
galaktyce, a Priscilla zawisła gdzieś nad Oceanem Spokojnym i czyściła z drobnych pasożytów błyszczące cielsko rekina—młota. 28. To, co widzieli lub przeżywali inni, wiedzieli jedynie oni sami, w każdym razie przeżycie to było zawsze wyjątkowe, szybkie jak błyskawica, ale niezwykle wyraziste. Każdy czuł się świadkiem burzy kalejdoskopowych obrazów, uczestnikiem nie kończącej się uczty zmysłowych powabów, którymi mógł rozkoszować się do woli. 29. W końcu videotunel rozżarzył się intensywnym blaskiem i publiczność oglądającą O jeden parsek wcześniej oślepiło jaskrawobiałe, fosforyzujące światło. 30. W tym momencie przemówiła Mantikhoras: — Rozważcie, co was tak oślepia. Spójrzcie przez ten blask, a po drugiej jego stronie ujrzycie początek wszelkiej rzeczy. 31. Wszyscy krzyknęli z przerażenia, a następnie eksplodował psychoskop. I w ten tryskający iskrami deszcz Rachelka Dan zawołała:”— Przełączyć na obraz kontrolny! Na skutek zniszczenia trzech czwartych włączonych holoprzyrządów program O jeden parsek wcześniej zniknął z eteru, zastąpiony piekłem szalejących płomieni.
Ucieczka ze studia
32. I przemówił Felipe Novello: — Czy rozumieją państwo teraz, co miałem na myśli? — Jednakże jego pytanie zginęło w hałasie, jaki uczynili nie tylko jego koledzy, ale i publiczność. Córka Manty natomiast, nie nagabywana przez nikogo, opuściła studio i udała się na parking, dokąd uciekli Gamaliel i inni.
33. Była pierwsza w nocy, jednakże żaden z uczniów nie widział gwiazd; oślepił ich niebiański blask eksplodującego psychoskopu. Czuli się tak, jakby unosili się w gęstniejącej chmurze atramentu, tryskającego z rozjuszonego glowonoga.
34. Kiedy zaczęli się uskarżać, rzekła Mantikhoras: — Zaufajcie mi, albowiem ślepi odzyskaj;; wzrok. — I wyprowadziła ich z Burbank na pustynię, gdzie migotliwe gwiazdy znaczyły firmament. Noc spędzili na rozmowach o wieczności, cierpieniu oraz o zawodności holoprzyrządów.
Rachelka Dan zostaje nawrócona
5 Następnie Mantikhoras przewędrowała inne zamieszkałe jeszcze tereny kontynentu. Odwiedziła szpitale, stadiony sportowe, kasyna gry (nawet „Nero’s Bistro”), bazy wojskowe, ogrody zoologiczne oraz inne rezerwaty mutantów. 2. Jej udane wystąpienie w programie O jeden parsek wcześniej sprawiło, że wszędzie, gdzie tylko się pojawiła, witano ją z radością i entuzjazmem. Wszędzie — tylko nie w siedzibie Ruchu Wskrzeszenia Nowego Testamentu Thaddeusa Thorogooda. I wszędzie, wedle potrzeby, niosła słowa pociechy lub czyniła cuda.
3. Rachelka Dan była najmłodszą i zarazem najżarliwszą stronniczką manty. Wraz z Gamalielem, astrogatorem, tworzyli często przednią straż gościa z Alpha Crucis, przygotowywali trasy, troszczyli się o nocleg i aranżowali wywiady z manta.
4. Jako Żydzi z pochodzenia i wiary, Rachelka i Gamaliel doszli do przekonania, że Mantikhoras nie musi wcale być nowym wcieleniem Syna Bożego, którego czciły rozproszone resztki chrześcijan, może bowiem tu chodzi o Ciemiężonego Sługę Pana, którego przyjście przepowiadał Izajasz w rozdziale pięćdziesiątym trzecim. 5. Albowiem czytamy o Słudze Pana: „Nie miał postawy ani urody, które by pociągały nasze oczy, i nie był to wygląd, który by mógł się nam podobać*”. Opis ten odpowiadałby mancie oglądanej oczyma małodusznych ludzi.
6. Albo, jeżeli nic chodziło tu o Ciemiężonego Sługę Pana Izajasza, to może o Syna Człowieczego, o którym mówi Daniel w swoim wizjonerskim rozdziale. Czytamy tam: „Jego władza — władzą wieczną, niezmienną, jego królestwo — niezniszczalne”*.
7. Owe mesjanistyczne ewentualności nie popadały w konflikt z wiarą poznaną w dzieciństwie. Oboje oswoili się już z myślą, że służą Izajaszowemu Ciemiężonemu Słudze Pana, albo Synowi Człowieczemu Daniela, pędzącemu ku niebu na chmurze, w otoczeniu błyskawic i grzmotów. 8. I przemówił Gamaliel do Rachclki: — Oczywiście nigdy bym nic przypuszczał, że któregoś dnia będę towarzyszył Mesjaszowi odbywającemu na pokładzie „Pielgrzyma” podróż na Ziemię. Wolę jednak zdecydowanie to zwyczajne przybycie od powrotu na zasadzie apokaliptycznego ataku, który zapoczątkowałby wojnę totalną pomiędzy… ee… Dobrem i Złem. 9. — Nigdy nie wierzyłam w to, że jakiś wojowniczy Mesjasz albo władczy kapłan Lewitów przybędzie, by uwolnić nas od grzechów — odpowiedziała Rachelka. — Nadal jednak jestem przekonana, że w Mantikhoras tkwi Duch Boży. Idę za nią jako jej służka i kochanka. 10. Niepewność i wstyd sparaliżowały język Gamaliela (urlop spędzony na Acruxie V nie poprawił zbytnio jego ogłady towarzyskiej). W trakcie tych wszystkich ekscytujących podróży on i Rachelka sypiali tygodniami w oddzielnych pokojach motelowych, musiał więc robić wszystko, by okiełznać żądzę. Dlatego też o Rachelce myślał z czcią, a dla ich wspólnej misji gotów był ponieść najwyższe ofiary. 11. Pragnął, by Rachelka została jego służką i kochanką, by była nie tylko jego towarzyszką w wierze, lecz również małżonką.
Cudowne uzdrowienia
12. Tymczasem Mantikhoras odwiedziła sanatoria zorganizowane specjalnie dla ofiar skażenia radioaktywnego. Rozmawiała z chorymi na raka, których tu mory nie nadawały się już do operowania, poszukiwała wszelkiego rodzaju chorych, wobec których medycyna była już bezradna,
toteż ich dni były policzone. 13. Gamaliel widział, jak Córka Manty modli się wraz z mężczyzną, którego szpik kostny na termoekranie wyglądał jak rozżarzone strumienie strontu 90. W godzinę później radioaktywność zanikła, a podział komórek się unormował. 14. Astrogator był świadkiem pomocy udzielonej przez gościa z Alpha Crucis dwuletniej dziewczynce, która miała już przerzuty na wątrobę. Mantikhoras przekształciła guzy w grudkę śluzu, tę zaś dziewczynka natychmiast wykrztusiła, a lekarze oblali alkoholem i spalili w metalowym naczyniu. 15. Innym razem, w nędznej chacie w nawiedzonej przez wilki okolicy Tacomy, Mantikhoras objęła kobietę, która cierpiała na ostatnie stadium wścieklizny. Zanim jeszcze zapadła noc, kobieta ozdrowiała. Spożyła obfity posiłek i zaczęła planować podróż do Tucson. 16. Gdziekolwiek pojawiła się manta ze swym orszakiem, gromadzili się ludzie kalecy, głodni i chorzy. Wszyscy oni mieli nadzieję na ozdrowienie, posiłek lub pociechę, gdyż liczne były przypadki cudów, jakich dokonała Mantikhoras od czasu swojego występu w programie O jeden parsek wcześniej. 17. Wielu oczekujących pomocy odprawiła jednak z niczym, mówiąc: — Tę dolegliwość mogą usunąć wasi lekarze. — Andrew Stout zorganizował klinikę specjalistyczną, zaś Priscilla Muthinga przekazała niezbędne na ten cel pieniądze.
Niewdzięczny petent
18. Zdarzyło się, że Mantikhoras zaczął molestować młody człowiek, któremu amputowano obie nogi. Kiedy poradziła mu, aby zwrócił się do jednej z firm szwajcarskich w sprawie biogenetycznych protez, i ofiarowała odpowiednią sumę pieniędzy, zbeształ Mantikhoras za jej brak wrażliwości. Po czym zawołał:
19. — Moje kalectwo nic cię nie obchodzi, prawda? Bo ty masz skrzydła! Gówno dla ciebie znaczy, że musiałem obywać się bez nóg prawie przez całe życie! Czy nie tak, ty przeklęty, nadęty pasikoniku?
20. Andrew, który najchętniej zrzuciłby petenta z inwalidzkiego wózka, poczuł, że krew uderza mu do głowy. Oburzony, zarzucił młodemu człowiekowi, że brak kończyn jest najprawdopodobniej widzialnym znakiem jego umysłowego ubóstwa.
21. Mantikhoras uniósłszy pergaminowe skrzydła, nakazała mu milczenie, po czym przemówiła do rozżalonego kaleki: — Dałabym ci je, młody człowieku, gdyby ci się mogły przydać. Jednakże to nie cielesne skrzydła wybawią cię od złego i przybliżą do doskonałości, lecz skrzydła wiary, jakie zdobędziesz, jeżeli będziesz mi służył.
22. Ale mężczyzna w wózku inwalidzkim wykrzyknął pogardliwie: — To wszystko gówno warte! 23. Mantikhoras zaś skłoniła głowę i poprosiła swoich uczniów, aby oderwali jej skrzydła od tułowia, gdyż chce je ofiarować kalece w dowód swej miłości. Lecz Gamaliel i inni wzdragali się przed popełnieniem tak okrutnego czynu. 24. Zagniewana z powodu tego jawnego nieposłuszeństwa manta zwróciła się do tłumu. W końcu poleciła dwóm motocyklistom z Birmingham w stanie Alabama, aby podeszli do niej i wyrwali z jej ciała skrzydła. Śmiejąc się nerwowo, mężczyźni spełnili jej życzenie. Nie byli pewni, czy powinni posłuchać rozkazu. 25. Mantikhoras zwróciła się do beznogiego: — Obdarzam cię swoimi skrzydłami, ale one nie mają zastąpić ci nóg, lecz przekonać cię, iż jestem golowa dzielić z tobą cierpienie. 26. Wtedy młody człowiek odparł niechętnie: — Mimo to nie potrafię latać, te głupie skrzydła nie pomagają mi też w chodzeniu. Komu one są potrzebne? 27. I znowu Mantikhoras zwróciła się do motocyklistów i poleciła im, aby odcięli jej przednie kończyny, które złożyła do modlitwy. Wyglądało na to, że ci zamierzają wziąć się ochoczo do roboty, nie zważając na gwałtowne protesty Gamaliela i pozostałych uczniów manty. 28 Jednakże zanim zdołali wykonać polecenie, rozżalony mężczyzna w wózku inwalidzkim zawołał: — Zachowaj swoje cholerne odnóża! Nie chcę mieć potem wyrzutów sumienia. — Po tych słowach pospiesznie wytoczył swój wózek z tłumu, chowając do kieszeni adres firmy szwajcarskiej i czek wypełniony przez Priscillę.
29. I odezwała się Priscilla: — Pani, twoje poświęcenie poszło tym razem na marne. Ten człowiek ujrzałby chętnie cały świat w wózku inwalidzkim,, byle by sam mógł chodzić. Oszczędził ci okaleczenia odnóży nie ze względu na szacunek dla ciebie, lecz po prostu nie chciał obciążać niepotrzebnie swego sumienia. 30. Na co Mantis odparła: — To świadczy, że jednak je posiada.
O sumieniu
31. Później, kiedy Mantikhoras i jej uczniowie znaleźli się w spokojniejszym miejscu, wygłosiła kazanie: — Sumienie jest najcenniejszym darem Boga i oto powiadam wam, że n i e ma istoty duchowej, którą Jedyny pozbawiłby tego daru. 32. Niektórzy wkładają ten dar do szuflady lub szafy, zagrzebując pod ubraniem lub zabawkami. Lecz kiedy nadchodzi czas porządków w szafie lub w szufladach, ów dar boży choć okryty nieraz pajęczyną, ciągle tam czeka. 33. Z każdych ośmiu lub dziesięciu uczniów, których Pani Manta pozyskała dzięki cudom, bezinteresowności lub charyzmie jeden lub dwóch wykorzystywało jej przypadkowe komentarze (por. Gamaliel 5, 31–32),—by odstąpić od wiary lub opuścić swoją Panią. 34. Wprowadzeni w błąd za pomocą parabolicznych opowieści i pięknych słówek, które uznali wyłącznie za nabożną gadaninę, ci ludzie małego serca sffi znowu własną drogą. W konsekwencji Mantikhoras zaczęła wypytywać wiernych o skuteczność swoich metod, co z kolei zaniepokoiło słabych „i chwiejnych. Albowiem sądzili, że manta zwątpiła w siebie. 35. — Być może postępuję niewłaściwie — mawiała w takich przypadkach Manlikhoras. — Ale nic nie wskazuje na to, że są to czasy na przypowieści i hymny pochwalne. 36. Pewnego razu Rachelka Dan podjęła próbę usprawiedliwienia tych powtarzających się co pewien czas wypowiedzi samokrytycznych Córki Manty. Stojąc przed tłumem wyznawców
zgromadzonych wokół basenu luksusowego hotelu w Omaha, przemówiła. Oznajmiła niezadowolonym, że manta jest Mesjaszem, którego ludzkość wypożyczyła od innego gatunku, obdarzonych inteligencją istot i przeniosła do swojego systemu słonecznego. 37. Zwróciła się do niezadowolonych: — Jej sytuacja nie jest łatwa. Musimy pójść na ustępstwa. 38. Wtedy odparł ktoś z tłumu: — Czy dotyczy do również rozdziału mieszkań? Mantikhoras żąda dla siebie zawsze najwytworniejszych apartamentów, my natomiast mieszkamy w drugorzędnych hotelikach, o pięć, sześć ulic dalej. W moim pokoju nie ma nawet holosprzętu. 39 Mantikhoras, która wysłuchiwała tych obelg z balkonu, pokazała się teraz złorzeczącym i powiedziała: — Nie zazdrośćcie mi tego chwilowego komfortu. Nie będę bowiem długo przebywać wśród was, a^ komnaty, które przygotuję dla was, kiedy mnie już tu nie będzie, przewyższają nawet najśmielsze pomysły Conrada Hiltona. 40. To rzekłszy, opuściła ich, dręczona tęsknotą za domem. Uczniowie milczeli, przejęci wstydem i skruchą.
Wesele w okręgu Escambia
6 Wkrótce potem, w Pensacola na Florydzie, w Podzielonej Unii Ameryki Północnej, Gamalicl zapytał Rachelkę, czy nie zechciałaby zostać jego żoną. Wyraziła zgodę, stawiając jeden warunek, który został przyjęty ochoczo i bez zwłoki: ślubu miała udzielić sama Mantikhoras. 2. Ponieważ również manta nalegała, aby żądze astrogatora mogły zostać zaspokojone legalnie, młoda para zrezygnowała z hucznego wesela, z drużbami, kwiatami i nieodzownym, trzypiętrowym tortem o mdłym smaku. 3. Postanowili pobrać się jeszcze tego samego wieczoru, a nazajutrz, skoro świt, Mantikhoras miała poinformować o tym wydarzeniu jako o fait accompli podczas uroczystego śniadania wydanego dla uczniów w restauracji hotelu GulfSands Budget. 4. Pędząc w wynajętym powozie, cała trójka rozglądała się po okolicy wypatrując synagogi. Na przylegających do wybrzeża terenach, świątyń jednak było niewiele; okoliczność godna ubolewania! 5. Stwierdziwszy, że ich poszukiwania są daremne, Mantikhoras poleciła astrogatorowi sklecić w prawo i skierować się w głąb kraju. Niebawem natknęli się na wytworną budowlę, która służyła modlitwie i oddawaniu czci Jedynemu. 6. Byki to nowoczesna kaplica notestów, zbudowana z bloków ze sprasowanego żużlu i szkarłatnego polaryzowanego szkła. Otoczona palmami kryla się w cieniu wieżowca mieszkalnego, którego górne piętra tonery w gęstych chmurach, przecinanych błyskawicami.
7. Na widok kaplicy Gamaliel wykrzyknął: — To się nie nadaje! — Ale Rachelka uciszyła go kładąc mu palec na usta, a Mantikhoras rzekła: — W Kairze wybralibyśmy meczet, w Tokio — grobowiec, a na Acruxie V — zieloną łąkę bez kolumn czy baldachimu. Wejdziemy do środka. 8. Wrota świątyni nie były zamknięte; wnętrze kościoła tonęło w głębokim mroku. Na ścianie za ołtarzem wisiał patetyczny krucyfiks. Postać ukrzyżowanego przywodziła na myśl zlinczowanego koniokrada ze starego westernu. 9 Rachelka szepnęła: — Zawsze uważałam, że wizerunek Boga w ludzkiej postaci, którego przybiło gwoździami do krzyża, raczej odwodzi trwożliwe umysły od wiary.— Mimo to wraz z Gamaliclcm podeszła do ołtarza, gdzie Mantikhoras obejmując ich parą swych odnóży i modląc się bezgłośnie, w obliczu Jedynego udzieliła im ślubu.
Przemienienie
10. Następnie mieszkanka Alpha Crucis wypuściła ich z objęć, jak mucha wdrapała się po ścianie i znieruchomiała przed krucyfiksem. 11. Po chwili wpełzła na wykonaną z gipsu postać Chrystusa — i nagle wnętrze kaplicy notestańskiej rozbłysło niczym eksplodująca bomba zapalająca. Na chórze odezwały się basowym głosem organy, imitując do złudzenia ludzką mowę. 12. — Oto moja umiłowana córka — grzmiały organy — poprzez którą odnawiam swój związek z zagubionymi oraz chorymi na duszy i ciele. Zsyłam ją w żeńskiej postaci, aby wyrównać to, co nierówne, oraz w postaci kosmity, aby pokazać światu, że moja miłość nie zna granic. 13. Światłość nad ołtarzem przygasła, a kiedy Rachelka i Gamaliel spojrzeli w tamtą stronę, ujrzeli, iż Zbawiciel zstępuje ze swego dębowego krzyża, aby winszować nowożeńcom. W międzyczasie Mantikhoras zniknęła, co napełniło serca ludzkie wielkim przerażeniem.
14. Rachelka odsunęła się trochę od ożywionej postaci i rzekła: — Proszę, powiedz nam, gdzie jest teraz nasza Pani. Nie przyszliśmy tu, aby ci przeszkadzać. — Gamaliel, nie dorównujący odwagą oblubienicy, odskoczył ze strachem. Wytrącony z równowagi, wpatrywał się w broczącą krwią ranę w boku gipsowego Zbawiciela. 15. I oto przemówił gipsowy Chrystus kobiecym głosem Mantikhoras: — Jeszcze przebywam wśród was. Ten znak jest nam dany przez Jedynego, który chce potwierdzić moją władzę i związać nas troje ślubem. Gdyż wiedzcie, jestem jednocześnie człowiekiem i manią, rozumną duszą wszechświata, miłością i obietnicą miłosierdzia Boga. 16. Na co Rachelka odparła: — A poza tym poplamiłeś krwią cały dywan! — Nawet Mantikhoras uśmiechnęła się, słysząc ten ton. Odwróciła się i wzięła z ołtarza mszalny kielich. 17. Następnie ożywiona postać powiedziała: — Wino na ucztę weselną. — Chrystus podstawił naczynie pod ranę i napełnił je dobrym winem. 18. W chwilę później krwawienie ustało, a oni wznieśli toast i w ten sposób wszyscy troje spontanicznie uczestniczyli w sakramencie, stanowiącym jednocześnie prostą uroczystość nakazaną ludzkim obyczajem. 19. Astrogator rzucał znad kielicha ukradkowe spojrzenie na przemienioną mantę. Wreszcie zdobył się na odwagę i wypowiedział swoją opinię: otóż Mantikhoras wszystkim ułatwi życie, jeżeli zachowa tę nową, wzruszającą postać ludzką. Wystarczy tylko przystrzyc brodę i pejsy oraz włożyć współczesne ubranie. Naturalnie, o ile ta zmiana nie odbije się na jej umiejętności dokonywania cudów. 20. Rachelka powiedziała: — Gdybyś chciała zachować to ciało, o Pani, ułożę ci chętnie nową fryzurę i wybiorę dla ciebie odpowiedni strój. 21. — Dziwi mnie i rozczarowuje — odparła Mantikhoras — że przedstawiacie mi taką propozycję. Albowiem ma ona na celu wyłącznie wasze dobro. Zjawiłam się tu w swojej postaci, aby zlikwidować przesądy, a nie, by je umacniać. 22. Hindusi nauczają, że życie jest świętością. Rezygnują na przykład z zabicia owada, który ich użądlił. Jakkolwiek cenię bardzo tę naukę, moja troska odnosi się do istot obdarzonych rozumem, obojętne, jakiego są kształtu czy gatunku. Powinny mieć tylko dar wyznawania wiary w swoje pokrewieństwo z Jedynym i w Jedynym. 23. Z tego względu zwrócę gipsowe ciało na miejsce, a ci, którzy mogą sprawić, aby zmartwychwstało w ich sercach, niechaj to uczynią. Ci zaś, którzy tego nie potrafią, niech poszukają innych dróg wiodących ku prawdzie. 24. Kiedy wypowiadała te słowa, kościół wypełni! się ponownie promiennym blaskiem, który na krótką chwilę oświetlił nowożeńców. Gdy znowu odzyskali wzrok, ujrzeli przed sobą Mantikhoras w postaci z Alpha Crucis, zaś nieruchomy wizerunek Chrystusa zajął ponownie swoje miejsce na krzyżu.
Nowożeńcy ślubują milczenie
25. I powiedziała manta: — Nakazuję wam, nie opowiadać nikomu tego, co widzieliście dziś wieczorem. Musicie zachować milczenie do czasu, aż zostanę wam odebrana. — To polecenie napełniło nowożeńców bolesnym przeczuciem. 26. — W jaki sposób to się stanie? — zapytał Gamaliel. — I odpowiedziała Mantikhoras: — Nie trap się tym, mój astrogatorze. Dziś wieczorem mogę powiedzieć ci tylko tyle, że udzielono ci ślubu w jednej z nielicznych kaplic notestów na wschód od Missisipi oraz że zginę z rąk tych, którzy krzewią wiarę pod opieką i kierunkiem notestów. 27. Z trwogą pomyślał Gamaliel o Thaddeusu Thorogoodzie i Joe’e m Bobie Newcombie, głośno zaś zapytał, czy Mantikhoras wróci tu po pewnym czasie, aby zaświadczyć o tym cudownym przemienieniu. 28. Ku jego zaskoczeniu Córka Manty zaśmiała się i rzekła: — W pewnym sensie wróciłam już przecież, nieprawdaż? — Widząc zmieszanie Gamaliela i Rachelki, dodała: — Może nie wrócę już nigdy, Gamalielu. Ale niech to nie napełnia cię bojaźnią. Znasz już przecież swoją drogę. 29. I odprowadziła ich do powozu, albowiem musieli wracać do Gulf Sands Budget, o ile nie chcieli dodatkowo płacić za hotel.
Mantikhoras w Miami
7 Następnie mieszkanka Alpha Crucis i jej orszak udali się do Miami, gdzie zwiedzili Radosny i Zdumiewający Morski Park Rozrywki. Ten bajkowy ogród leżał w samym środku zdewastowanego, usianego ruinami miasta. Niewielką łodzią Mantikhoras, Gamaliel, Damaris Brown i Nicholas Morowitz wypłynęli na największe ze sztucznych słonych jezior; Mantikhoras chciała bowiem przemówić do morświnów i drapieżnych mieczników. 2. Kiedy podobne do dziobów pyski tych uśmiechniętych ciepłokrwistych ssaków morskich wyłoniły się obok łodzi, Pani Manta przemówiła do nich w ich własnym języku, wydając z siebie melodyjny pisk w tonacji tak wysokiej, że aż rozdzierającej ludzkie uszy. 3. Nie mogąc zrozumieć owej wygłoszonej stworzeniom homilii, Gamaliel zapytał: — Pani, o czym z nimi rozmawiasz? — W tym czasie morświny i mieczniki igrały wokół łodzi jak rozdokazywane, olbrzymie szczeniaki wodne. 4. Mantikhoras odparła: — Mówię z nimi o tych samych rzeczach, o których rozmawiam z tobą i resztą uczniów. Albowiem posiadają one rozumne dusze, podobne do waszych. W. swojej niewinności rozumieją to, co wy w swojej światowej mądrości z trudem jedynie potraficie pojąć. 5. Twarde to były słowa i Nicholas Morowitz poczuł się urażony. —— Wcale nie uważam, by ta niewinność była tak wspaniała! — wykrzyknął. — Gdyby posiadały ręce, jak my, popełniałyby z pewnością te same grzechy. 6. Na co odparła Córka Manty: — Błogosławieni niech będą ci, którzy nie mają ani rąk ani nóg, gdyż nie mogą ich nadużywać, aby grzeszyć. Ale podwójnie błogosławieni niechaj będą ci, którzy mają i ręce, i nogi, a mimo to wyrzekają się zła. 7. Z tej wypowiedzi Nicholas wywnioskował, że w oczach Jedynego ludzie przewyższają ssaki wodne, ale Mantikhoras zganiła go za to mniemanie mówiąc: — Ci, którzy posiadają ręce, biorą jednocześnie na siebie obowiązek, jednakże tylko nieliczni są rzeczywiście skłonni go udźwignąć. 8. Z wiadra stojącego na dziobie łodzi Damaris wyciągała kawałki ryb i karmiła nimi wyskakujące z wody morświny i mieczniki. Zdumieniem napawał ją fakt, że ryb w wiadrze nie ubywało. 9. Wreszcie na brzegu zjawił się zarządca Radosnego i Zdumiewającego Morskiego Parku Rozrywki, niezadowolony z przedłużającej się nadmiernie rozmowy manty ze zwierzętami. Narzekał też, że stworzenia, przekarmione przez Mantikhoras, nie zechcą jeść podczas następnego przedstawienia dla publiczności. 10. Kiedy Mantikhoras odparła: — Ale ja przecież przybyłam tu, aby je nakarmić — zarządca zaklął
i polecił jednemu ze swych podwładnych podjechać nad sam brzeg starym samochodem straży pożarnej. Pojazd był wyposażony w armatkę wodną. Rozkaz został wykonany i wkrótce z armatki wytrysnął na małą łódź potężny strumień wody. 11. Gamaliela i Nicholasa zmyło z pokładu. Na pomoc pospieszyły im morświny, przenosząc ich na przeciwległy brzeg sztucznego stawu, skąd obaj, przemoknięci do suchej nitki ale cali i zdrowi, obejrzeli nieoczekiwane zakończenie walki. 12. Mantikhoras, osłoniwszy Damaris własnym ciałem, wystawiła się pod uderzenia strumienia wody i — unosząc ramię — skierowała go z powrotem. Samochód od razu przewrócił się na bok, przypominając teraz swym wyglądem gigantyczną muszlę morską, a tryskający pod olbrzymim ciśnieniem strumień popychał go po mokrym betonie. 13. Zarządca i jego podwładny rzucili się do ucieczki. Mantikhoras znów rozmawiała z miecznikami bez żadnych przeszkód aż do czasu, gdy na zachodzie wzeszła Wenus, a od strony Wysp Karolińskich powiał lekki wietrzyk.
Mantikhoras oswabadza naczelne
14. Wkrótce potem przybywszy do Atlanty, Rachelka wraz z Manlikhoras udary się do ogrodu zoologicznego, gdzie niektórzy ze zwiedzających wzięli mantę za gatunek pozaziemski, sprowadzony tu w celach widowiskowych. 15. Ci jednak byli w mniejszości, bowiem sława Mantikhoras wyprzedzała znacznie jej przybycie. Ta sława budziła jednak zazdrość, nieżyczliwość i nieufność. Zwiększała się liczba wrogów wśród tępych i podłych członkowi poszczególnych rządów Podzielonej Unii. 16. W ostatnim czasie Mantikhoras rozmawiała często ze swoimi uczniami oj mającym niebawem nastąpić rozstaniu. W przyszłości oni, już bez niej, mielił kontynuować dzieło manty. 17. Ani Rachelka ani Gamaliel, ani pozostali nie lubili poruszać tego tematu. Zwłaszcza Rachelka
towarzyszyła z radością swej Pani w wędrówce po ścieżkach Grant Park Zoo. 18. Dotarły do małpiego domu, zamieszkałego przez naczelne, które dawniej; były obiektem badań naukowych w lokalnych instytutach badawczych, teraz jednak już ich użyteczność do celów eksperymentalnych się skończyła. Mantikhoras nalegała, by wejść do środka. 19. W mrocznym wnętrzu budynku roznosił się okropny fetor. W oddzielnych klatkach, w pewnym oddaleniu od wyjców i kapucynek przebywały naczelne z instytutu badawczego: goryle, szympansy, gibbony i orangutany. Wegetowały w półmroku jak więźniowie z anonimowych cel zakładu poprawczego. Rachelka czuła na sobie ich pełne wyrzutu spojrzenia. 20. — Co my tu robimy? — zapytała Córkę Manty. — Czyżbyś porozumiewała się nie tylko z mieszkańcami wód, ale również z tymi niemymi, kudłatymi istotami? 21. I odparła Mantikhoras: — Dusza potrafi być rozumna, nawet jeżeli nie znajduje języka by siebie wyrazić. Oto ci niewinni więźniowie przemawiają za pomocą rąk i oczu, lecz ich retoryka przewyższa umiejętnością najzręczniejszych holoreporterów. 22. — Touché — przyznała Rachelka z rumieńcem na twarzy, wchodząc głębiej do domu małp. Wraz z manta stały się dogodnym celem pełnych agresji i niezadowolenia ataków wielkich małp, które zaczęły je obrzucać łupinami i kałem. 23. Rachelka zawołała: — Pani, musimy opuścić to miejsce! — Ale Mantikhoras, choć sprawiała wrażenie bezradnej, zdanej na łaskę tych wrzeszczących, hałaśliwych stworzeń, nie zważała na jej słowa. 24. Przez zaciśnięte zęby Rachelka syknęła: — W Radosnym i Zdumiewającym Parku Morskim potrafiłaś odbić strumień z armatki wodnej. Dlaczego, do diabła, nie możesz ochronić nas przed tym obrzydliwym bombardowaniem? 25. — Przede wszystkim powinno się przytępić nienawiść istot będących w niezgodzie z prawem, dając im sposobność do wyrażania swoich uczuć — wyjaśniła Mantikhoras. Korzenie tej wrogości usuwa się tylko poprzez zniszczenie przyczyn gniewu.
26. Rachelka chciała zapytać: „W jaki sposób uda nam się to osiągnąć?”. Ale Mantikhoras zdążyła się już odwrócić i ruszyła z powrotem wzdłuż klatek. Przed każdą z nich przystawała, otwierała drzwiczki i zachęcała uwięzionych do wyjścia na wolność. Wkrótce cała chmara małp maszerowała za swymi powalanymi łajnem wybawicielkami.
27. Nieco dalej, przed małpim domem Mantikhoras oznajmiła naczelnym, że mogą spokojnie udać się swoją drogą, albo przyłączyć się do grona jej uczniów. Rachelka uznała, że w istocie małpy nie mają żadnego wyboru, gdyż wolność w tym zepsutym świecie ludzi może oznaczać dla nich jedynie
ponowną niewolę, albo nawet śmierć. 28. Przemówiła więc do swojej pani, która odparła na to, że małpy mogą również wrócić od razu do klatek i na pewno wiele z nich zdecyduje się na ten krok. Mantikhoras dodała przy rym: — Te jednak, które z nami zostaną, udowodnią tym samym, że posiadają rozumną duszę, która otworzy im drogę ku wolności. To rodzaj sprawdzianu. 29. I stało się, że podczas następnych podróży przez kontynent Andrew Stout dzielił pokój z orangutanem, a Priscilla Muthinga z sympatycznym, wyrośniętym gibboncm. Odtąd rezerwowanie miejsc w motelach stało się problemem, a koszty noclegu niebywale wzrosły.
Uduchowiona erotyka
8 Nocami, leżąc w łóżkach w różnych miastach i parkach rozrywki, Gamaliel i Rachelka starali się dotrzeć wzajemnie do swych dusz. Podczas tych nocnych obrzędów komunikowali się za pomocą słów i ciał. 2. Sanktuaria, w których recytowali liturgię miłości, pachniały (tak się wydawało) wodą kolońską i lizolem, balsamem do rąk i zawierającymi amoniak środkami czyszczącymi, kawą i płynem owadobójczym. 3. Podczas gdy świetlówki w łazience rozżarzały się i gasły w rytm nierównomiernych dostaw prądu, żyły astrogatora pulsowały podobnie intensywnie. Migoczące światło neonówek zdawało się rozjaśniać go od wewnątrz. 4. Oczy Rachelki przywodziły na myśl stawy w Heshbon, leżące przed bramą do Bathrabbim. W każdym razie lśniły o wiele mocniej niż kotliny słonej wody w Radosnym i Zdumiewającym Parku Morskim w Miami. 5. Noc w noc, w schroniskach ich Świętej Pielgrzymki, lewa ręka Gamaliela spoczywała pod głową Rachelki, podczas gdy prawa pieściła jej ciało. Kiedy żar przygasał, dłoń nieruchomiała ze
zmęczenia, a wzgórze wonności było już splądrowane, Gamaliel i Rachelka zaczynali paplać jak uczniaki.
Rozmowy nowożeńców
6. Gamaliel: Czy już ci mówiłem, jak bardzo się cieszę, że nie muszę jak Andrew dzielić pokoju z orangutanem? 7. Rachelka: A ja jestem szczęśliwa, że w moim pokoju nie ma żadnego gibbona. Niech Bóg ma Priscillę w opiece! Robi dobrą minę do złej gry, ale ten wzrost liczby nawróconych… wieloryby, małpy, zwierzęta ze sztucznie powiększonym mózgiem; mam wrażenie, że to wszystko tylko utrudni nam prowadzenie głównych prac. 8. Gamaliel: Od samego początku fundamentaliści sarkali, że Mantikhoras to Antychryst, ale teraz krzyczą jeszcze głośniej. Przyłączyło się do nich nawet kilku liberalnie nastawionych teologów protestanckich. To doprawdy zatrważające. 9. Rachelka: Ach tak, to ci, którzy szczycą się swą bystrością i umieszczają naczelne w gronie gatunków uznawanych za poprzedników gatunku homo sapiens, ale wzdragają się jednak pić z małpami herbatę. Szczerze mówiąc, jestem sympatykiem tych ludzi. Ja też nie chciałabym siedzieć przy jednym stole z małpą: Nie zamierzam też do tego dopuścić. 10. Gamaliel: Ależ Rachelko, Muggeridge ma wspaniałe maniery jak na szympansa, a sympatyczniejszego gibbona niż Edward nigdzie nie spotkasz. A Bonzo, no cóż, to mały nicpoń, ale… 11. Rachelka: Bonzo zniszczył mi wspaniały kombinezon, który miałam na sobie w domu małp w Grant Park w Atlancie. Nie wiem, czy kiedykolwiek to temu skurczybykowi wybaczę. 12. Gamaliel: Musisz spróbować — dla Mantikhoras. Zawsze podkreśla, że zostało jej do spędzenia z nami już niewiele czasu, a jeżeli to prawda, moja miła Oblubienico, to musimy ze szczególną dbałością trzymać się jej przykazań.
13. Rachelka: Przysięgam Ci, Gamalielu, niekiedy wydaje mi się, że ona umyślnie przyspiesza swoją drogę krzyżową. Bratanie się z najróżniejszymi istotami, nie będącymi ludźmi — niezależnie od inteligencji i sprytu nawróconych — sprawia tylko, że tracimy przyjaciół i oddalamy się od fundamen —talistów. 14. Gamaliel: Jest to nieodłączna część jej misji. W jaki sposób możemy nawiązać znaczące stosunki z nieznanymi cywilizacjami innych systemów gwiezdnych, skoro nie potrafimy nawet porozumieć się z naszymi rodzimymi wysoko rozwiniętymi gatunkami? 15. Rachelka: Czy ze względu na Chrystusa mam pocałować morświna? Fe! Czy wiesz, mój mądralo, co jest na tym świecie największym absurdem? Że już w czwartym pokoleniu po Kobaltowych Fajerwerkach wyznawcy tej samej wiary zwalczają się wzajemnie, agnostycy kłócą się między sobą, jeden ateista wyśmiewa drugiego, a materialiści dialektyczni opluwają każdego, kto chodzi w porządnych butach.
Uduchowiona erotyka
16. I odparł astrogator: — Mantikhoras nie obiecywała nam… eej… co ty robisz?… nigdy nie obiecywała nam, że będziemy mieli życie usłane różami. Mimo iż twoje uda są tak jedwabiste, a pępek przypomina pączek róży. 17. — Bądź już cicho, człowieku — zbeształa go Rachelka. — Za kilka dni wyruszymy, aby głosić zbawienie tych, którzy chcą nas nawrócić lub zabić. Ale ja nie odstąpię od swojej wiary. Tej nocy będziesz należał do mnie, mój ukochany. Myśl o tym i bądź jak jeleń, który pasie się na wzgórzu pokrytym pachnącym zielem. 18. I Gamaliel uczynił to z najwyższą ochotą. Z wnętrza motelowego baru dobiegały basowe dźwięki szafy grającej, ale astrogator i Jego Oblubienica zdawali się ich nie słyszeć. 19. Podczas gdy w ciemności spiesznie pomykały karaluchy, w jednym z pomieszczeń na górnym piętrze rozmyślając nad swym losem siedziała Córka Manty.
Noteści
9 Na Wielkich Równinach w Ameryce Północnej, które zaczynają się w Colorado i ciągną się na północy aż do Kanady, a na południe — aż do Teksasu i terenów dawnego Meksyku, mieściło się kilka rozwijających się ośrodków należących do sekt chrześcijańskich zwanych „notestami”. Określenie to jest neologizmem określającym Ruch Wskrzeszenia Nowego Testamentu.
2. Ich zwierzchnikiem był biskup Thaddeus Thorogood, doktor nauk teologicznych, zaś główna siedziba mieściła się w Colorado, w pobliżu Lamar. Gminy osiedliły się przede wszystkim w podziemnym labiryncie tuneli, wybudowanym wiele lat temu jako droga traasportu rakiet z głowicami bojowymi.
3. Podczas trwającej już trzy miesiące ziemskiej misji Mantikhoras Thorogood przekazywał każde jej słowo notestom. Od Four Buttes przez Montanę aż po Brownsville w Teksasie panowało przekonanie, że gość z Alpha Crucis to po prostu Antychryst. Joe Bob Newcombe, jego najbardziej znany adiutant, po odejściu Rachelki Dan zaczął prowadzić program O jeden parsek wcześniej. 4. W swym orędziu obaj mężczyźni stwierdzali, że każdy, kto udzieli schronienia lub pomocy Córce Manty i jej orszakowi, utraci Życie Wiekuiste albo też doświadczy w piekle najbardziej wyrafinowanych tortur.
5. Thorogood cytował obszerne fragmenty Ewangelii świętego Marka, przy czym ze szczególnym upodobaniem powracał stale do ustępu, który opowiada o tym, jak Jezus na Górze Oliwnej nawołuje do czujności. „Powstaną bowiem fałszywi mesjasze i fałszywi prorocy i czynić będą znaki i cuda, aby o ile można, zwieść wybranych.*” Jednak chociaż wielu notestów lżyło mantę, to pokaźna ich ilość, jeżeli nie większość, witała ją z uwielbieniem.
6. Kiedy okazało się, że w orszaku Mantikhoras podróżują, oprócz katolików, Żydów i unitów również przedstawiciele naczelnych, morświny i mówiące psy, liczba nawróconych notestów znacznie zmalała. 7. Skoro tylko Thorogood stwierdził ów fakt, zorganizował za pośrednictwem CABLE–STAR oraz O jeden parsek wcześniej kontrkampanię, w której kładł nacisk na podkreślaną w Nowym Testamencie „wyjątkowość człowieka” jak również „niezmienne znaczenie natury ludzkiej”. 8. Izba Reprezentantów Podzielonej Unii liczyła już tylko pięćdziesięciu czterech członków, gdyż senat obradował nieprzerwanie od momentu ewakuacji do Cleveland w stanie Ohio, a większość
członków zarówno władz wykonawczych jak również pseudo–Sądu Najwyższego, przebywała w więzieniu we Władywostoku w ZSRR. 9. Thaddeus Thorogood i jego adiutanci z sekty notestów uosabiali zatem coś, co w pewnej mierze stanowiło władzę. Jedynymi instytucjami w Ameryce Północnej, które przewyższały ich pod względem wewnętrznej spo—istości, byty Związki Zawodowe Dyrektorów Parków Rozrywki, Pan– solarny Klub Prasy oraz Międzygwiezdny Urząd Badań, Handlu i Lotów Kosmicznych. 10. I stało się tak, że kiedy Thorogood przesiał Gamalielowi Crucisowi dekret, on, astrogator, zaczął węszyć w tym podstęp. Dekret wzywał gościa z Alpha Crucis do odbycia pielgrzymki do podziemnej twierdzy Thorogooda mieszczącej się w pobliżu Lamar w celu udzielenia Jego Wielebności biskupowi pewnych wyjaśnień odnośnie swej działalności. 11. Gamaliel powiadomił swoją Panią o dręcząqch go obawach. Przeslrze—gał ją usilnie przed udaniem się do jakiejkolwiek twierdzy notestów, a zwłaszcza do siedziby samego Thaddeusa Thorogooda.
12. Również Rachelka, która dopiero co stwierdziła, że jest brzemienna, usiłowała odwieść Mantikhoras od zamiaru zastosowania się do tego butnego wezwania. Powiedziała: — Ten łajdak uważa cię za Antychrysta. Z imieniem Boga na ustach rozerwie cię na strzępy.
13. Mantikhoras jednakże odparła: — Prawdziwie wierzący nie poddaje się nigdy bez walki. Jeżeli zlekceważę tego człowieka albo przed nim ucieknę, utwierdzę go tylko w przekonaniu, że jestern oszustką. 14. Rachelka czyniła mancie wymówki: — Czy wszyscy muszą wiedzieć, kim naprawdę jesteś? Nie wyprowadzaj tego łajdaka z błędu. Pod swoją pobożnością ukrywa tylko własne samochwalstwo. 15. Na co Mantikhoras odparła: — Jest to niesłychane bluźnierstwo i nie omieszkam mu tego powiedzieć. Już samo jego nazwisko jest ironiczną alegorią, na co wcześniej czy później wszystkie myślące istoty zwrócą uwagę. 16. — Miejmy nadzieję — westchnął Gamaliel, znużony tą nieco przydługą egzegezą. Jednakże Córka Manty starała się nie zwodzić nikogo niejasną doktryną lub niezrozumiałą nauką. Zadowolona ze swych wywodów, niemal frywolnie pomachała do astrogatora czułkami.
Siostra Miłosierdzia i tak dalej
17.. Z Richmond w Wirginii mieszkanka Alpha Crucis udała się do Lamar w stanie Colorado. Jej orszak składał się z napędzanych metanem autobusów i cystern z wodą; paleta barw tych pojazdów sięgała od cytrynowej żółci do karmazynu. 18. Jeden z przedstawicieli prasy pan–solarnej nadał mancie i jej orszakowi przydomek: Siostra Miłosierdzia Wraz ze Swym ZOO w Technikolorze na Kółkach i Jej Uzdrowicielski Cyrk. Nazwa ta przylgnęła już do niej na dobre, podchwycona nawet przez Gamaliela i innych. 19. W St. Joseph w stanie Missouri, w miejscu, gdzie niegdyś przebiegał Szlak Oregoński, któryś z natrętnych holoręporterów zapytał mantę, dlaczego zdąża do przywódcy notestów z całym tym tak urozmaiconym orszakiem. 20. Manta odrzekła: — Skoro góra nie chce przyjść do Mahometa, to Mahomet musi udać się do góry. — Tę swobodną wersję utartego frazesu zaczęli analizować na wszystkie sposoby moderatorzy informacyjni. Interpretacje sugerowały, że wygłoszona opinia jest zaszyfrowaną zapowiedzią trzęsienia ziemi lub też zawoalowanym zdementowaniem opinii o boskim charakterze misji manty. =41 Dalszej podróży towarzyszyły tumuit i wrzawa. Mantikhoras wyleczyła jeszcze kilku chorych — same lekkie przypadki — wielokrotnie pertraktowała na punktach kontrolnych, gdy nie chciano przepuścić jej dalej, oraz uciszała awanturników łagodnym słowem i własnym spokojem. 22. W końcu autobusy i cysterny dotarły do celu. Podczas gdy z głośników o dużej mocy rozbrzmiewała stara piosenka kowbojska Dom na pastwisku, manta i jej uczniowie — oczywiście oprócz morświnów i mieczników — opuścili pojazdy.
Podziemna audiencja
23. W Lamar padał śnieg, ale w gigantycznym, podziemnym mieście notestów panowało miłe, niemal wiosenne ciepło. Na audiencję u Thaddeusa Thorogooda Mantikhoras, Gamaliel, Rachelka, Andrew i Priscilla udali się drezyną. 24. Biskupem — jak się okazało — był wysoki, wychudzony mężczyzna, przypominający swym wyglądem szkielet. Wrażenie to potęgowały łysina i ciemnobrunatne plamy na głowie — niewątpliwy objaw starości. Thorogood powitał gości niezwykle obfitym potokiem słów, z pewną serdecznością wyrażając radość, że przybyli do jego wyłożonej dywanami jaskini. 25. Rachelka spostrzegła, że biskup — aby ukryć podobieństwo swej twarzy do oblicza trupiej czaszki — pomalował wargi szminką oraz nieustannie wywracał szafirowo niebieskimi oczyma. Widocznie obawiał się, że goście uznają go za zmarłego. 26. Po wstępnych uprzejmościach (Mantikhoras nie przyjęła zaoferowanej jej filiżanki herbaty) zwierzchnik notestów zapytał: — Dlaczego działasz tylko na kontynencie Podzielonej Unii, skoro jest dosyć grzeszników w innych krajach, w oddalonych koloniach systemu słonecznego i zapewne również na twojej rodzimej planecie? 27. Mantikhoras odparła: — Tu właśnie jest miejsce, gdzie jestem potrzebna, gdyż roi się tu od parków rozrywki, stadionów sportowych, ośrodków rehabilitacyjnych dla ofiar choroby popromiennej. Pełno tu kasyn gry, sale nów masażu, rezerwatów dla mutantów i pawilonów z małpami. U was mogę znaleźć bazy wojskowe, gospody, domy publiczne, represje woj… 28. Thorogood (przerywając jej): Przedstawiłaś swój punkt widzenia, Pan Manto, ale nie wspomniałaś że w tej części świata wspaniale działają środki masowego przekazu. Czy ta okoliczność nie wpłynęła przypadkiem na twoją! decyzję? 29. Mantikhoras: — Czcigodny biskupie, opuściłam Acrux V wbrew własnej j woli. Wszystko, czego dokonałam na waszej zanieczyszczonej planecie, czyniłam w imię Jedynego, który sprawił, że mnie uprowadzono. Jego wola spełniła się z przyczyn, jakie już obwieściłam. 30. Thorogood: — „Wielu przyjdzie w imieniu moim, mówiąc: Jam jest, i wielu zwiodą” — Ewangelia św. Marka, rozdział 13, werset 6*. Ale nie zwiedziesz zwolenników Ruchu Wskrzeszenia Nowego Testamentu, pani Manto, a już na pewno — ich demokratycznie obranego pasterza, Thaddeusa Thorogooda, doktora nauk teologicznych. 31. Mantikhoras: Dwa wersety dalej czytamy: „Powstanie bowiem naród przeciwko narodowi i królestwo przeciwko królestwu i będą miejscami trzęsienia ziemi, będzie głód. To jest początek boleści”*.
32. Thorogood: — Wspaniale. Pismo Święte nie jest więc ci nie znane. Ale nawet Szatan potrafi cytować z owej Księgi, Pani Manto, a to, o czym mówisz, zdarzyło się w czasach największej udręki. Jak napisał poeta: „Drugie Nadejście z pewnością nastąpi”.
Dyskusja staje się zażarta
33. Rachelka mruknęła pod nosem: — Co za nieokrzesana bestia… to już aluzja do Betlejem. — Zwierzchnik notestów usłyszał jej słowa, odwrócił się ku niej i uśmiechnął.
34. Thorogood: — Proszę mi wybaczyć, łaskawa pani, ale określenie „nieokrzesana bestia” rzeczywiście pasuje do waszej Pani. I chociaż uważam Yeatsa za heretyka nawiedzanego przez wizje, jestem skłonny uwierzyć, że Pani Manta przybyła na ziemię jako oznaka mającego niebawem nastąpić prawdziwego Drugiego Nadejścia. 35. Mantikhoras: — Proszę mi wybaczyć, Wasza Wielebność, ale jeżeli cytujecie wersety z Ewangelii Marka, aby poprzeć swoje argumenty, to odpowiem tak: wraz z całym narodem przeżyliście gehennę, aczkolwiek Mesjasz nie przybył. Kobaltowe Fajerwerki należą już do przeszłości, miało też miejsce Wielkie Kalifornijskie Trzęsienie Ziemi, a jednak ludzkość istnieje nadal. 36. Thorogood: — Do czego zmierzasz? Chcesz powiedzieć, że znaki zwiastujące Drugie Nadejście utraciły już wiarygodność? 37. Mantikhoras: — Otóż to. Czasy są trudne, ale przecież nigdy nie było łatwo. Wojny i wieści o nich, wymieniane przez Chrystusa w rozmowie na Górze Oliwnej, to już przeszłość. Chociaż w wielu zakątkach Ziemi rozniecane są jeszcze nieraz konflikty, to ogólnie rzecz biorąc, narody Ziemi zawarły wreszcie pokój. 38. Gamaliel (który nie mógł się już powstrzymać): — Przede wszystkim dlatego, że są zbyt chore i
wyczerpane, aby móc prowadzić wojnę. (Ale ani Mantikhoras, ani biskup nie zwrócili uwagi na jego słowa.) 39. Thorogood: — Chciałbym wyjaśnić to zagadnienie. Przeżyliśmy czasy ciężkich prób; a więc nie możesz być Antychrystem, gdyż ten musiałby zjawić się tu wcześniej. Ale jeżeli przyjmiemy tę argumentację, to nie możesz być również Chrystusem, gdyż Antychryst nie poprzedził twojego przyjścia. Czy to jest istota twojej tezy? 40. Mantiklioras: — Tylko o tyle, że zastrzegam by nie identyfikowano mnie z tym waszym problematycznym Antychrystem. Niemniej druga część twojego rozumowania jest błędna. 41. Upłynęła dłuższa chwila, zanim Thor—ogood pojął sens ostatniej uwagi. Kiedy wreszcie to zrozumiał, zacisnął swoje i tak już wąskie usta. 42. Thorogood: — Kim zatem jesteś? 43. Mantikhoras: — Chociaż nie ulega wątpliwości, że wróciłam, to nie jest to owe obiecane Drugie Nadejście. Jedyny zezwolił mi w swej nieskończonej łaskawości i dobroci na przedłużenie mojej pierwszej metahistorycznej wizyty. W ten dramatyczny sposób odnawiam to, Wasza Wielebność, co wy i wasi zwolennicy zamierzacie jakoby wskrzesić. 44. Thorogood: — Aroganckie hołdowanie samej sobie, jakie zauważyłem u ciebie, jest równie odrażające co owe nie kończące się blużnierstwa. Świadczy to o niewłaściwym pojmowaniu teologii i o jeszcze gorszych manierach! Jezus nigdy by nie powiedział czegoś takiego, dlatego też będziecie potępieni, potępieni w najwyższym stopniu! 45. Gamaliel (przerywając mu): — W jaki więc sposób wytłumaczy Wasza Wielebność wszystkie przypadki uzdrowień, jakie miary miejsce za jej przyczyną, cuda, jakich dokonała, nawrócenia, miłość, jaką zwykła siać wśród obcych ludzi? 46. Thorogood: — A cóż w tym takiego?! Sugestia telepatyczna, telekinetyczne triki, fałszywe obietnice i diabelska umiejętność wywoływania zbiorowej histerii! Ludzie robią to codziennie. Ja sam już nieraz korzystałem z takich samych sztuczek! 47. Mantikhoras: — Nie rozumiem więc, dlaczego… 48. Thorogood — Przez caty czas popierały cię Pani, środki masowego przekazu. Fakt obecności Racheiki Dan w Pani orszaku jest wielce wymowny! Ale to byłoby jeszcze do zniesienia, gdyby nie bezczelność, z jaką głosisz — ty śmieszny prostoskrzydły owadzie — że jesteś nowym wcieleniem żywego Chrystusa!
Audiencja zostaje zakończona
49. To rzekłszy, szacowny biskup wypadł z betonowego pomieszczenia, pozostawiając swych adiutantów na pastwę posępnych spojrzeń uczniów gościa z Alpha Crucis. Tymczasem manta złożyła przednie kończyny do modlitwy. 50. Gamaliel upadał coraz bardziej na duchu. Byli w rękach wzburzonych notestów, a przed chwilą słyszał, jak jego pani mówi: „Nie rozumiem tego”, a tych słów nigdy wcześniej w jej ustach nie słyszał. 51. Jeden z oprawców uniósł ognistą lancę, groźnie wyglądającą broń, wołając przy tym: — Szkoda, że nie wzięliście ze sobą jednej z tych śliskich, tłustych ryb. Mógłbym ją teraz usmażyć i poczęstować sześcionożnego Jezusa, kiedy już zmartwychwstanie. 52. Śmiejąc się, oprawcy zapędzili Mantikhoras i jej uczniów z powrotem na drezynę, którą tu przyjechali. Gamaliel zrozumiał, że zostali uwięzieni i nieprędko wrócę na powierzchnię Ziemi.
A gdzie podziewa się Judasz?
10 Ową noc Mantikhoras spędziła wraz z Gamalielem, Rachelką, Andrew i z Priscillą w podziemnej komnacie, należącej do ich wrogów. Nie pozwolono im wrócić do ZOO w Technikolorze i
Uzdrowicielskiego Cyrku, którego członkowie czekali na nich na campingu pod Lamar. 2. Ściany ich więzienia wydzielały rdzawoczerwony, skondensowany płyn. Uczniowie zrozumieli wymowę tego znaku i tej nocy żaden z nich nie zmrużył oka. 3. W różnych miejscach komnaty Gamaliel zauważył miseczki, zawierające pieczoną, chrupiącą szarańczę. Jak na urągowisko, noteści przyrządzili im wieczerzę, którą mieli spożyć przed Męką ich Pani. 4. Ani astrogator, ani pozostali nie odczuwali głodu, jednak Mantikhoras poleciła im jeść. Pragnienie zaspokoili zlizując ze ścian żelazistą wilgoć. Chciało im się pić, gdyż od rana byli pozbawieni wszelkich potraw i napojów. 5. Uczniowie spodziewali się, że ich Pani będzie im towarzyszyć w posiłku, albo przynajmniej wytłumaczy jego symboliczne znaczenie; ona jednak nie przerwała swego pełnego troski milczenia, nie biorąc nic do ust. 6. Ku zdumieniu wszystkich, pieczona szarańcza była smaczna, a ciecz ściekająca po ścianach — zdatna do picia. Gamaliel spoglądał na Mantikhoras, która milczała i pościła, i czuł, że narasta w nim gniew. 7. Wreszcie, nie mogąc dłużej pohamować wściekłości, cisnął miseczkę o ścianę i zakrzyknął: — Nic trudno wyobrazić sobie, co stanie się dalej, Pani! Kto z nas okaże się zdrajcą? Kogo z nas wybrałaś, by był twoim Judaszem? Czy to mnie, Pani Manto? Jeżeli tak, to powiedz mi to jeszcze dzisiejszej nocy, natychmiast, bym mógł sobie od razu odebrać życie! 8. Rachelka usiłowała uspokoić małżonka, natomiast Andrew i Priscillą nalegali na mantę, by wymieniła imię tego, który byl przeznaczony do odegrania roli Iskarioty. Oboje błagali o łaskę, podkreślając, jak bardzo kochają swą Panią i służbę dla niej. 9. Mantikhoras odparła ze smutkiem: — Biadolenie nic przystoi wam, przyjaciele. Jeżeli Judasz okaże się niezbędny i tym razem, nie m o j ą będzie rzeczą go znaleźć. On podąży tylko za złym głosem, sączącym jad do jego lojalnego przedtem serca. 10. Astrogator zaklął i załomotał pięściami o wilgotną ścianę, wzburzony, jak gdyby wiedział z całą pewnością, że i tym razem znajdzie się Judasz, że komuś z nich przypadnie w udziale ta haniebna rola. Drażnił go zwłaszcza stosunek liczbowy. Dwunastka bardziej mu odpowiadała. 11. Mantikhoras powiedziała: — Uspokój się, Gamalielu, poskrom swój gniew i obawy. Czy nie zauważyłeś, że tym razem sama siebie zdradziłam? W oczach śmiertelników Jedyny błądzi; jakkolwiek nie zgadzam się z tym dowodzącym ograniczenia poglądem, to mogę zrozumieć stopień jego popularności. 12. I mówiła dalej: — To, że sama zdradziłam siebie stanowi ustępstwo na rzecz waszej ignorancji, jest także środkiem ostrożności. Albowiem nie chcę, by ktokolwiek z was czworga, będących przy mnie, znalazł się w potencjalnym niebezpieczeństwie. Jestem jedynie przestrogą, przypomnieniem
uroczystej umowy, zawartej za panowania Cezara, chętnie więc zrezygnuję z tego aktu dramatu, w którym konieczna jest obecność zdradzieckiego Judasza Iskarioty. 13. Odpowiedziała jej Rachelka: — Pani, chociaż chcesz nam w swej łasce oszczędzić Judasza, to nie wykluczyłaś tak zupełnie łotrów ze swojej historii. Noteści zastępują chyba faryzeuszy z oryginalnej wersji Ewangelii i obawiam się, że to oni utworzą rzymski pluton egzekucyjny. 14. — To niemal niemożliwe, by usunąć z tej historii wszystkie łotrostwa — odparła manta. — Nie ma społeczeństwa, które jest świadome siebie i posiada całkowitą odporność na ziarno zła. 15. I zapytała Priscillą: — Czyżbyś wybrała tym razem notestów, aby zademonstrować ten fakt? 16. Mantikhoras odpowiedziała: — Oni sami wybrali sobie tę rolę. Uroili sobie, że jestem Antychrystem, i tym samym zbłądzili. 17. Andrew zakończył metafizyczną dysputę, wyrażając przekonanie, że członkowie ZOO w Technikolorze przystąpią z całą pewnością do szturmu na tę podziemną Bastylię i uwolnią ich, tak jak Mantikhoras oswobodziła w ogrodzie w Atlancie małpy. 18. Jednak mieszkanka Alpha Crucis odparła: — Zgromadziłam was po to, żebyście zostali moimi uczniami, a nie — żeby wyćwiczyć was w partyzanckich bojach. Bujasz w obłokach, ale to marzenie przekonuje mnie o trwałości twej wiary i twej niezłomnej nadziei. — Usłyszawszy te słowa, Andrew zaszył się w kącie i zapłakał.
Uczniowie zostają otruci
19. Mniej więcej po upływie jednej godziny uczniowie manty poczuli się śmiertelnie chorzy. Mantikhoras domyśliła się, że jeden z siepaczy Thorogooda podał im zatrutą strawę. Świadomość, że bezwiednie nakłoniła ulubionych uczniów, by wypróbowali jedzenie, rozgniewała ją. 20. Spiesznie oczyściła ich krew ze szkodliwych substancji chemicznych, poczynając od Rachelki,
aby uchronić płód, a na Gamalielu kończąc. 21. Astrogator powiedział: — Pani, to miała być „humanitarna” forma ukrzyżowania, oczywiście w pojęciu notestów. Widocznie uznali, że odbierając życie tobie i pięciu niewinnym istotom (wliczając to nie narodzone), nie skalają sobie rąk. 22. Ponieważ gniew Mantikhoras na Thorogooda i notestów na nowo wezbrał, poczęła rzucać o ścianę wszystkimi pustymi miseczkami, jakie znalazła w pomieszczeniu, tak samo jak to czynił wcześniej astrogator. 23. — Pani, czy domyślasz się, co mogło być w jedzeniu? — zapytała Priscilla. — Wydaje mi się… 24. Ale Rachelka przerwała jej i powiedziała: — Priscillo, Mantikhoras nie jest tak zupełnie identyczna z Jedynym. Jej wiedza, tak jak i nasza, jest ograniczona, tyle że w swej mądrości manta przewyższa nas, niedoskonałych śmiertelników. 25. Teraz, kiedy niebezpieczeństwo już minęło, Gamaliela ogarnął gniew na myśl o ryzyku na jakie narażono jego małżonkę i nie narodzone jeszcze dziecię. Głośno wyraził zdziwienie, że mieszkanka Alpha Crucis nie wykorzystała swej mądrości, by w porę przewidzieć, że zostaną otruci. 26. Mantikhoras podeszła do człowieka, którego dopiero co uratowała. — Gdyby noteści próbowali skusić was smacznym mięsiwem lub soczystymi owocami, wzbudziłoby to we mnie nieufność. Oni natomiast podali wam 1 owady — pożywienie, którym zazwyczaj gardzicie. W ten sposób uśpili mą 1 czujność. 27 Jednak teraz spodziewam się ze strony naszych wrogów wszystkiego co najgorsze. Zamierzam utrudnić im realizację czynu, jakiego muszą się dopuścić z powodu swej ignorancji i skostniałej pobożności. 28. Ty zaś, Gamalielu, dopuściłeś się słowami niewielkiej zdrady, która ma usprawiedliwić moją mękę. Twój grzech można jednak wybaczyć i chętnie ci go odpuszczam.
29. Usłyszawszy te słowa, astrogator skłonił głowę, zamknął oczy i padł przed swą Panią na kolana.
Uczniowie są zachęcani do przeżycia
30. Tuż obok drzwi Mantikhoras odkryła włącznik aparatury nagłaśniającej. Wcisnęła go i melodyjnym, ale zarazem silnym głosem zaczęła mówić. Wezwała Thaddeusa Thorogooda (gdziekolwiek znajdował się w tym momencie) do natychmiastowego uwolnienia jej uczniów, jeśli ma nadzieję, że uda mu się pozbyć manty z powierzchni Ziemi.
31. Gamaliel i pozostali zaczęli się żalić, oświadczyli, że chcą zostać przy niej do końca i jeżeli nawet Thorogood ich uwolni, nie będzie to żadna łaska lecz okrucieństwo. 32. Lecz Pani Manta powiedziała: — Musicie przeżyć, przyjaciele, po to, by móc przenosić się z kontynentu na kontynent, z planety na planetę, odwiedzać najbardziej oddalone systemy słoneczne, a nawet obce galaktyki. Musicie głosić ewangelię każdej istocie, która posiada wystarczająco dużo rozumu, aby ją pojąć. 33. Ponieważ astrogator nalegał na mantę, by towarzyszyć jej w ostatniej drodze (jako pokuta za swój wcześniejszy brak wiary i niewdzięczność), Mantikhoras przychyliła się do jego życzenia, postawiła jednak warunek: kiedy już ujrzy na własne oczy jej mękę, wróci natychmiast do Rachelki i pozostałych.
Jeszcze większa zdrada
34. Raptem rozległ się nad ich głowami głos Thaddeusa Thorogooda: — Biada brzemiennym wężom,
podążającym śladem Wielkiej Żmiji. Albowiem zginą na dole, wraz z Wielką Żmiją, która je skusiła! 35. Zanim Gamaliel zdołał skorygować tę herpetologiczną metaforę i wskazać na insektoidalną formę swej Pani, drzwi do pomieszczenia otworzyły się, a do środka wtargnęła gromada notestów. Mieli na sobie mundury z insygniami pierwszych chrześcijan na kieszeniach. Każdy z nich wystrzelił ze swej płomienistej lancy do Manlikhoras i jej uczniów. 36. Uczniowie Mantikhoras z piskiem rzucili się na podłogę, lecz manta uznała, że konieczne są ostrzejsze środki. Unosząc więc jedno z odnóży, wstrzymała czas. 37. Jak na obrazie holograficznym, cały oddział napastników zastygł na miejscu. W powietrzu wisiały nieszkodliwe, barwne, splątane ze sobą smugi światła. Pomiędzy nimi widniały pociski karabinowe lub śrut (jako, że niektórzy z napastników użyli palnej broni, starszej niż ogniste lance). 38. Następnie manta zdjęła czar ze swych uczniów, po czym poleciła im przebiec obok skamieniałych żołdaków oraz udać się do znajdującego się przed więzieniem tunelu. Poszła tam wraz z nimi. Przed drzwiami dostrzegła drugi włącznik aparatury nagłaśniającej, uruchomiła go więc i przemówiła: — Jeżeli Wasza Wielebność chce mego życia, musi darować wolność moim przyjaciołom. Tylko pod tym warunkiem jestem skłonna złożyć swe życie w ofierze. 39. W odpowiedzi zwierzchnik notestów polecił wpuścić do tunelu gaz nitrylowy, podłączyć do podłogi prąd o wysokim napięciu, po czym opryskać uciekinierów deszczem chlorowodorowym. 40. Mantikhoras odparła każdy z tych ataków, wymawiając jakieś słowo lub unosząc do góry jedno z odnóży. Wreszcie u wylotu wilgotnej sztolni pojawił się sam Thaddeus Thorogood. Szedł ku niej jak żywy szkielet. 41. Rzekł gniewnie: — Zahipnotyzowałaś moich strażników. — Zniszczyła też urządzenia wychwytujące, które zapewniają nasze bezpieczeństwo. Ja dotąd, wygrałaś, Pani Manto. Jestem skłonny zawrzeć z tobą umowę.
42. Od tej pory żadnych sztuczek, zgoda? Poddasz się bez sprzeciwu losowi, na jaki zasłużyłaś. Tylko pod tym warunkiem pozwolę wszystkim oprócz astrogatora Gamalicla powrócić do tego obmierzłego, pełnego chaosu Parkuj Snów w Tcchnikolorze.
43. I odparła Mantikhoras: — Niech się tak stanie!
Thorogood ponawia próby
11 Jednak nawet wtedy, gdy Rachelka, Andrew i Priscilla znaleźli się w RIGHT SQUARE BRACKET bezpiecznym miejscu, manta niweczyła próby notestów zmierzające do jej; uśmiercenia. W swojej nienawiści i rozczarowaniu Thorogood oskarżył ją o niedotrzymanie warunków umowy. 2: Mantikhoras odparła, że chciałaby umrzeć w promieniach słońca, a nie w mrokach więzienia dla mrówek rodzaju ludzkiego. Gamalielowi natomiast zwierzyła się, że w rzeczywistości pragnie dać Thorogoodowi i jego siepaczom szansę rezygnacji z nikczemnego czynu, za który byliby na zawsze przeklęci 1 napiętnowani. 3: Z tego powodu udaremniła dwie próby zastrzelenia jej, jedną — otrucia i cały szereg wymyślnych zamachów na jej życie. Między innymi usiłowano ją zatłuc, spalić, ściąć, utopić, zabić prądem elektrycznym, udusić, powiesić, spowodować sztuczny zawał serca, przekarmić, zagłodzić, przeprowadzić wiwisekcję. 4. Niebezpieczeństwo groziło również Gamalielowi. Ocaliła go jednak opieka Mantikhoras. W końcu stał się już tylko przerażonym świadkiem owych bezsensownych i nieudanych zamachów, które jednak zamiast zniechęcać Thorogooda, rodziły w biskupie fanatyczne pragnienie zabicia manty.
Podróż
5. Wreszcie noteści wsadzili Mantikhoras i Gamaliela do wagonu kolejowego o zakratowanych oknach. Przez trzy dni podziemny pociąg mknął na północny zachód pod Wielkimi Równinami. We wnętrznościach Ziemi minęli Góry Skaliste. Celem podróży był rezerwat Indian Sarcee w Albercie w Kanadzie, należący również do Podzielonej Unii.
6. W drodze Gamalicl popadał często w stany deliryczne. Ciemne ściany tunelu, migające za oknami, budziły w nim bowiem wspomnienia pustych dróg przestrzeni międzygwiezdnej. Wydawało mu się, że pełni teraz funkcję astrogatora na pokładzie statku gwiezdnego, który utracił sterowność.
7. — Uporamy się z tym — fantazjował — kiedy tylko dokonam transwymiarowego pomiaru gwiazd. Ale dlaczego ich tu nie widać? Gdzie są te cholerne gwiazdy? — Mantikhoras łagodziła jego cierpienie, szepcząc słowa pociechy. 8. Nad ich głowami przemykały Denver, Casper, Billings i Great Falls (wszystkie miasta były mniej lub bardziej skażone). Wreszcie pociąg notestów dotarł do radioaktywnego pustkowia rezerwatu Sarcee. Chociaż miejsce to nie miało żadnego znaczenia strategicznego, stało się obiektem czterech ataków nuklearnych, gdyż rakiety zostały przez omyłkę źle zaprogramowane.
Calgary
9. Okolice Calgary przedstawiały krajobraz księżycowy skąpany w sinej poświacie, pozbawiony jakichkolwiek oznak życia. Właśnie tutaj Thaddeus Thorogood i jego siepacze przywieźli swoich jeńców. Noteści mieli na sobie kombinezony ochronne; Mantikhoras i jedyny towarzyszący jej uczeń wystawieni byli na działanie śmiercionośnych promieni. 10. — Dajcie Gamalielowi taki sam kombinezon, jaki wy nosicie — zażądała Mantikhoras. — W przeciwnym razie zaludnię jaskinię demonami, które znacie z dawnych czasów. A ty, Wasza Wiclcbność, staniesz się ich Wiecznym Lucyferem. 11. Nigdy przedtem astrogator nie słyszał, by jego Pani groziła innym. Jej szorstki ton zdumiał również Thorogooda. Ustąpił — i wkrótce Gamaliel zastał poddany procesowi dekontaminacji, przeprowadzonemu w oddzielnym, specjalnie wzniesionym w tym celu budynku, gdzie otrzymał taki sam kombinezon ochronny, zaopatrzony w filtr powietrzny, jaki mieli noteści. 12. I powiedziała Mantikhoras: — Zabierzcie go stąd, kiedy tylko skończą się moje cierpienia, jakie chcecie mi zadać. Moja moc wygasła.
13. Niebo pałało ciemną czerwienią, a góry, na kształt olbrzymich, przeżartych próchnicą zębów, przecinały równinę. Jak płynna miedź toczyła swe fale rzeka Elbow, a ponad upiorną wieżą Calgary krążyło stado dwugłowych sępów. 14. Jednym ze swych skrytych pod grubą rękawicą palców Thorogood dźgnął Mantikhoras w bok. — Skoro moc twa wygasła, postąpimy z tobą według naszego uznania. A twego astrogatora czeka los nie lepszy od twojego, Pani Manto. (Ku przerażeniu Gamaliela zwierzchnik notestów wypowiedział na głos to, czego on obawiał się od samego początku.) 15. Mantikhoras odrzekła: — Cierpienia odnowią tylko moje siły, zaś jeżeli chodzi o ochronę moich uczniów, to wiedz, że moja zemsta będzie straszliwa, nawet gdy przekroczę barierę śmierci. 16. Słowa te zachwiały postanowieniem Thorogooda, aby przeprowadzić egzekucję tego niezwykłego Zbawiciela. Jednak spojrzenia jego stronników zmobilizowały go do działania, zdecydował się, że weźmie na siebie tę wątpliwej wartości rolę obrońcy wiary. 17. Rozkazał więc: — Zaczynajcie! 18. Noteści, bardziej przypominający insekty niż sama Mantikhoras, pastwili się nad nią w cieniu smukłej metalowej wieży, której funkcji astrogator nie zdołał odgadnąć. Pragnął przyjść „swej Pani z pomocą, ale silne ramiona dwóch notestów udaremniły ten zamiar. 19. Żołdacy wyjęli Mantikhoras jedno oko, a kiedy zatoczyła się pod brutalnymi ciosami, wyrwali jej dwa odnóża z jednego boku i jedno z drugiego. Tuż u nasady głowy przytwierdzili do jej chitynowego pancerza nuklearny ładunek wybuchowy, uruchamiany za pomocą zdalnego sterowania.
Mantikhoras wspina się na wieżę
20. Noteści zmusili ją, by z owym ładunkiem na grzbiecie wspięła się na cieniutką wieżę Calgary. Towarzyszyły temu szyderstwa i kpiny. Wreszcie dotarła na górną platformę wieży, znajdującą się koło czterdziestu metrów nad równiną. 21. Tam jeden z pachołków, który przez cały czas podążał za nią zwinnie, najpierw wykłuł jej drugie oko, a następnie przykuł mantę łańcuchem do platformy. 22. Wreszcie zerwał sobie z głowy hełm i wykrzyknął: — Oto nic nie warty Bóg z Alpha Crucis! — Następnie założył z powrotem hełm i zszedł na dół do czekających na niego kompanów. Na ziemi panowało zamieszanie, radosne okrzyki, które wznosiły się (przytłumione) ku krwistoczerwonym niebiosom, krzyżowały się z (przytłumionym) lamentem Gamaliela, astrogatora. 23. Wypłoszeni przez wiejący od strony bieguna arktyczny wiatr noteści skryli się spiesznie w bunkrze leżącym na północ od Calgary. Gamaliela zabrali ze sobą. Tam włączono zapalnik atomowego ładunku wybuchowego umocowanego na grzbiecie bezsilnej manty. 24. Thaddeus Thorogood, który pojawił się nagle w bunkrze obok Gamaliela, powiedział: — Jest to stosunkowo czysty materiał rozszczepialny, mój przyjacielu. Twoja Pani Manta zostanie błyskawicznie uwolniona ze swej cielesności, a opad radioaktywny będzie znikomy. 25. Gamaliel, który wiedział, że dawka promieniowania będzie wyższa niż zakładał biskup, nie odezwał się ani słowem. 26. Pośród gigantycznej kopuły światła, osamotniona na równinie wieża, opasana sferyczną — niczym bańka mydlana lub kula ze zwierciadeł — powłoką, zapłonęła blaskiem oślepiającym nie tylko oczy, ale również duszę. Następnie wzbiła się — na kształt gigantycznego fallusa — i poszybowała ku niebu, otoczona fosforyzującym obłokiem pyłu i rumowiska. Błyszcząca kolumna rosła i rosła — aż udręczony Gamaliel oderwał od niej wzrok.
Gamaliel powraca do pozostałych uczniów
12 A kiedy noteści, pomni ostatnich słów Mantikhoras, wypuścili na wolność Gamaliela, ten dowiedział się szybko, gdzie przebywają pozostali uczniowie i pospieszył do nich. 2. Nieliczna gmina wiernych, lecz upadłych na duchu zwolenników gościa z Alpha Crucis zgromadziła się w South Bend w Indianie. Próbowano (o ile to było możliwe) dodać sobie wzajemnie otuchy, oglądając wspólnie mecz piłki nożnej drużyny Uniwersytetu Pod Wezwaniem Świętej Maiki z zespołem Akademii Rabinów z Rock City w Tennessee. Zwycięzca tych tradycyjnych rozgrywek miał zmierzyć się w dwie godziny po pierwszym meczu z drużyną Uniwersytetu Metodystów. 3. W trakcie meczu rozpętała się zamieć z kwaśnego śniegu i dopiero tuż przed przerwą Gamaliel zdołał podejść do Rachelki i pozostałych uczniów. 4. Na zapełnionej tylko w połowie, owiewanej tumanami śniegu trybunie Rachelka objęła męża. — Jest zero, zero, kochanie — powiedziała. — Bardzo żałuję, że nie było żadnych zwłok, o których wydanie moglibyśmy poprosić. To dlatego Thorogood wysadził ją w powietrze, prawda? Żeby nie pozwolić nam na oddanie zmarłej ostatniej posługi. 5. Gamaliel przyznał jej rację, po czym usiadł pomiędzy żoną a przysadzistym, korpulentnym mężczyzną w futrze z szopa. Okazało się, że grubas to Muggeridge, szympans, a to, co Gamaliel uznał za płaszcz, jest jego sierścią. Gamaliel odwrócił się i ujrzał innych uczniów. Uściskiem dłoni powitał Andrew Stouta, Nicholasa Morowitza i Damaris Brown. Przywitał się nawet z Muggeridge’a. Jego przybycie ucieszyło wszystkich, nie wyłączając szympansa. 6. Gamaliel położył delikatnie dłoń na brzuchu Rachelki (przedtem musiał pokonać puchowy skafander i dwa grube swetry) i szepnął jej do ucha: — Nasze dziecko znalazło sobie najlepsze miejsce na stadionie. 7. Priscilla Muthinga, która pospieszyła do astrogatora z filiżanką stygnącej już kawy, oznajmiła z radością, że wirujące płatki śniegu to „eucharystyczne okruchy ducha Zbawiciela”. Radziła wszystkim wysunąć języki, aby zdołali wchłonąć rozkładającą się na atomy Panią. 8. Uczniowie uczynili to, zaś Gamaliel wypił zimną jak lód kawę. Mecz toczył się dalej na zamarzniętej murawie, a dzielni stronnicy Mantikhoras trzęśli się z zimna. 9. Andrew mówił zrezygnowany: — Miałem nadzieję, że Ona zjawi się z powrotem w postaci prostoskrzydłego owada, tak jak ją znamy, a nie jako te cholerne „eucharystyczne okruchy” lub „rozkładający się na atomy duch”. Głośnym okrzykiem niezadowolenia zareagował na atak zawodnika z drużyny Pod Wezwaniem Świętej Matki, który z rozpędu kopnął w zaspę śnieżną, trafiając przy tym w goleń przeciwnika. 10. Rachelka zauważyła, że od wybuchu atomowego w pobliżu Calgary upłynął już tydzień i że
szansę zmartwychwstania maleją coraz bardziej (dziecko w jej brzuchu kopało z całych sił, jakby chciało wesprzeć drużynę Akademii z Rock City i Rachelka skuliła się z bólu i zaskoczenia). 11. Mecz trwał nadal, a duże, miękkie, eucharystyczne okruchy rozkładającego się na atomy ducha owiewały trybunę. Rozmowy na temat męki ustały, a nadzieje na wiarygodne zmartwychwstanie zmalały do zera, kiedy okazało się, że mecz zakończył się wynikiem zero — zero.
Posłaniec
12. Kiedy uczniowie wydostali się ze stadionu, natknęli się na odzianego w białe futro sprzedawcę orzeszków ziemnych. Stanął przed nimi i powiedział: — Nie martwcie się lak, przyjaciele. Ujrzycie ją jeszcze pod różnymi postaciami. Proszę, weźcie sobie trochę orzeszków! 13. Rzucił im kilka torebek, z których większość pochwycił zręcznie w powietrzu Muggeridge. 14. Zanim uczniowie zdołali podziękować sprzedawcy, ten zniknął w kłębach białego śniegu. Priscilla zaklinała się, że widziała anioła z przestrzeni międzygwiezdnej, na co Andrew tylko parsknął pogardliwie, a Gamaliel orzekł, że to po prostu jej życzenie.
Kontrapunkt
15. Upłynęło kilka miesięcy. Jednakże wbrew proroctwom sprzedawcy orzeszków ziemnych Manlikhoras nie ukazała się żadnemu z jej uczniów. 16. Wreszcie w szpitalu położniczym dla członków Międzygwiezdnego Urzędu Badań, Handlu i Lotów Kosmicznych Rachelka powiła dziecko. 17. Kiedy rozpoczęły się bóle, Gamaliel był przy niej, poród zapowiadał się jednak długi i ciężki. Jedna z pielęgniarek zaprowadziła Gamaliela do przyległej sali, w której stała prycza. Tam mógł się położyć i odpocząć. 18. I młoda kobieta powiedziała: — Obudzimy pana, gdy nadejdzie pora, daję na to słowo. Lepiej żeby Rachelka nie musiała martwić się jeszcze o męża. — To powiedziawszy, odeszła. 19. Wbrew własnej woli i wiedzy Gamaliel zasnął. Natychmiast też owładnął nim sen, podczas którego przyśniło mu się coś strasznego. Oblicze, jakie mu się ukazało, napełniło go takim strachem i wstydem, że zaczął się rzucać jak oszalały. Jednak zmora nie dawała za wygraną. 20. Tymczasem bóle Rachelki zaczęły się ponownie i pielęgniarka, która wyprowadziła Gamaliela, nie zdążyła już przywołać go z powrotem do sali porodowej. 21. Przez jedne z drzwi Mantikhoras weszła do pomieszczenia, w którym leżał astrogator. Zapach piżma, roznoszący się z jej jajników, stanowił wyzwanie, któremu Gamaliel nie zdołał się oprzeć. 22. Gamaliel nieco przerażony, ale jednocześnie podniecony, wstał z posłania i podszedł do manty, ona zaś powiedziała: — Mój małżonku! 23. Gamaliel obszedł dokoła zmartwychwstałego owada, którego ciało było już wyleczone, ucałował czoło i chwycił wyciągnięte ku niemu błagalnie czułki. Ulegając niememu pragnieniu manty, szykował się do odbycia godów. 24. Tymczasem akuszerka mówiła do Rachelki: — Przyj, moja droga, przyj! — Rachelka czyniła to, wykrzywiając z wysiłku twarz, zaś drobniutki człowieczek w jej wnętrzu przepłynął głową do przodu kanał rodny, a następnie wylądował łagodnie w zręcznych dłoniach akuszerki. 25. Astrogator natomiast wyczerpany po spółkowaniu, jakiego nie zaznał nigdy przedtem, kołysał się niczym lunatyk w silnych ramionach manty ze wzrokiem utkwionym w jej rozwartym, zielonym pysku. 26. I powiedziała Mantikhoras: — Teraz muszę cię spożyć, mój kochanku, mój małżonku. Albowiem tylko w ten sposób będziesz na zawsze mój, tylko w ten sposób złączymy się na wieki. 27. Jej żuchwy zacisnęły się na jego czaszce i oto, w rytm konwulsyjnych poruszeń, zaczęła połykać Gamaliela, kawałek po kawałku. Jego dusza uleciała nad bezcielesne obszary, gdzie na ciemnych
łąkach kwitły świetliste kwiaty, a gwiazdy zlewały się ze sobą, rozsyłając dokoła wspaniałe aureole. W szalonym, nieustającym orgazmie zatarły się nawet granice czasu. 28. Akuszerka wzięła dziecko z łona Rachelki i podstawiła je pod jaskrawe światło neonówki. — To chłopiec. I on jest doskonały, doskonały, doskonały! 29. Ktoś przypomniał sobie o Gamalielu i pospieszył go zbudzić. Znalazł go leżącego na podłodze, tuż obok przewróconej pryczy. Jeszcze zaspany, Gamaliel wszedł zataczając się do jasno oświetlonej izby porodowej. Uśmiechnął się do Rachelki i wziął w ramiona swego nowo narodzonego syna.
Po narodzinach, po śmierci
30. Następnie zjawili się z wizytą H.K. Bajaj, Priscilla Muthinga, Andrew Stout i inni członkowie Dwudziestego Korpusu Ekspedycyjnego. Przybyli poza tym Damaris, Muggeridge, Edward i inni przyjaciele. Kapitan oświadczył, że z podróży do gwiazd powróciły dwie ekspedycje, które uznano już za zaginione. 31. Na pokładzie jednego z owych statków znajdowała się według słów kapitana adeptka, która jeszcze przed lądowaniem na Ziemi przepowiedziała narodziny dziecka Gamaliela i Rachelki. Owa wiedza została jej przekazana w formie bolesnych impulsów myślowych, które stawały się coraz bardziej intensywne w miarę zbliżania się do Ziemi. 32. — Tak już będzie — powiedział kapitan. — Życie jest łaską. Ta wiedza objawiła się owej kobiecie w szeregu wizji. Adeptka życzy matce i synowi zdrowia, pomyślności i szczęścia. Chciałaby również pogratulować serdecznie ojcu. 33. I kapitan wręczył rodzinie wazon z kwiatami słonecznika; adeptka przysłała je z ogrodu
hydroponicznego. 34. W dalszym ciągu kapitan opowiedział, że drugi z powracających statków przywiózł galaktycznego pasażera na gapę, istotę pełną energii, plazmoidalną, obdarzoną inteligencją. Dostrzeżono ją na zewnętrznej powłoce gazowego olbrzyma w systemie Alphard. Ta pozbawiona ciała istota twierdzi stanowczo, że jest widzialnym fragmentem „duszy” Jedynego. 35. Rachelka pieściła dziecko. — Czy to możliwe — zapytała — aby Bóg posiadał duszę? Myślałam, że Jedyny jest duszą, transcedentną, czysto duchową istotą, równoznaczną po prostu z… no, z duszą. 36. Kapitan Bajaj, który odłamał kwiat słonecznika, aby wsadzić go sobie do butonierki, odparł: — Jak by nie było, ta plazmoidalna istota z Alpharda wzywa inteligencje wszystkich światów do wzięcia udziału w wielkiej krucjacie w imieniu Manty. Za pośrednictwem impulsów energetycznych, przekazanych do komputera pokładowego, plazma obwieściła, że: 37. A) syn człowieczy i Córka Manty są jej rodzeństwem i zwiastunem, B) jej przybycie — nazwała siebie Duchem Świętym — stanowi historyczne wydarzenie, inicjujące pochód triumfalny nauki o zbawieniu. I co wy na to? 38 Astrogator i jego żona wymienili znaczące pełne triumfu spojrzenia i zawołali zgodnie: — Alleluja!
39. W tej samej chwili z dala od szpitala i kliniki położniczej małpy w dżunglii na Bomeo wykonywały szaleńczy, swawolny taniec radości. Morświny kiś i mieczniki z wybrzeża Yukatanu skakały wysoko w górę, odbijając refleksy świetlne. Stworzenia na Ziemi świętowały ten dzień i wszystkie inne, jakie miały nastąpić.
40. I zapanował duch Mantikhoras. Amen.
Przełożył Mieczysław Dutkiewicz
Lucius Shepard
Jak mówił wiatr w Madaket
Tyt. oryg.: „Hów the Wind Spoke at Madaket” IASFM nr 4/1985
Ta historia odbiega nieco od opowieści, które zazwyczaj prezentujemy. Mamy jednak nadzieję, że przypadnie ona Państwu do gustu. Lucius Shepard od kilku już lat mieszka w Nantucket. Redakcja życzy mu z całego serca, aby aura była dla niego łaskawsza niż dla bohaterów tej historii.
1. O świcie, miękko szeleszcząc w rynnach suchymi liśćmi, chrobocząc o ścianę domu przewodami anten, przeczesując trawy wydm, wczepiając gole gałęzie głogu w drzwi komórki, dając żartobliwego prztyczka klamerce na sznurze do suszenia bielizny, prychając na śmieci i strzępiąc plastikowe torby, tworząc tysiące nerwowych dygotów i drżących szeptów, następnie wzmagając się i zawodząc w szczelinach okien i brzęcząc szybami, z hukiem plasnąwszy w arkusz sklejki opartej o stertę drewna, rośnie ponad wzburzoną tonią otwartego morza, jego wycie artykułowane jest gardzielami wąskich uliczek i ustami opustoszałych domów, aż zaczynasz wyobrażać sobie olbrzymie niewidzialne zwierzę, które zawodzi odrzuciwszy w tyl leb, a domek letniskowy trzeszczy jak kadłub starego statku…
2. Obudziwszy się z pierwszym brzaskiem, Peter Ramey leżał chwilę i nasłuchiwał wiatru; następnie, uzbroiwszy się przeciwko chłodowi, odrzucił kołdrę, pospiesznie wciągnął dżinsy, tenisówki i flanelową koszulę, po czym przeszedł do dużego pokoju, aby rozpalić w piecyku ogień. Na zewnątrz sylwetki drzew rysowały się na tle chmur, ale niebo było jeszcze zbyt ciemne, aby prześwit okna rzucał światło na stojący przy parapecie stolik turystyczny; pozostałe meble — trzy zniszczone wiklinowe fotele i składana kanapa — przycupnęły w swoich mrocznych kątach. Drewno zajęło się i po chwili w piecyku strzelał ogień. Wciąż zziębnięty, Peter uderzał się po ramionach i przeskakiwał z nogi na nogę, czym wprawiał w brzęczenie naczynia i szuflady. Był on bladym, potężnie zbudowanym mężczyzną w wieku trzydziestu trzech lat. Miał ciemne, zmierzwione włosy i brodę, a wzrost tak okazały, że musiał pochylać się, aby przejść przez drzwi domku letniskowego. Z powodu swych rozmiarów nigdy naprawdę się w nim nie zadomowił; czuł się jak włóczęga, który przystosował sobie opuszczony na zimę przez dzieci domek na drzewie. Kuchnia znajdowała się we wnęce dużego pokoju, więc gdy złagodniał ziąb, Peter z twarzą rozpaloną ciepłem piecyka zapalił kuchenkę gazową i zaczął przygotowywać śniadanie. W kromce chleba wyciął otwór, położył ją na patelni, następnie wbił w nią jajko (zazwyczaj otwierał jedynie puszki lub pudełka z płatkami zbożowymi, albo też odgrzewał mrożonki, ale jego obecna kochanka, Sara Tappinger, nauczyła go w taki właśnie sposób smażyć jajka, co dawało mu poczucie, iż jest zaradnym kawalerem). Śniadanie zjadł stojąc w oknie i przyglądając się, jak z ciemności wyłaniają się domy oklejone szarymi płytkami, jak cieniste kępy przeistaczają się w gęstwę goździkowców i wawrzynów, a za nimi pojawia się pikieta japońskich sosen. Wiatr ustał i zanosiło się na to, że chmury wisieć będą nad ziemią przez cały dzień. Peterowi to zupełnie nie przeszkadzało. Uświadomił sobie, że odkąd osiem miesięcy temu wynajął ten domek w Madaket, popada w coraz bardziej ponury nastrój, gdyż mroczne dni karmią jego wyobraźnię. Napisał już jedną powieść i zamierzał tutaj pozostać aż do skończenia drugiej. A może i trzeciej. Więc co z tego? Powrót do Kalifornii i tak nie miał większego sensu. Odkręcił kran, aby zmyć naczynia, lecz myśl o Kalifornii zważyła mu humor. Chrzanić to! Niech się mrówki żywią. Naciągnął sweter, do kieszeni wepchnął notatnik i wyszedł na chłód. Jak gdyby się wreszcie człowieka doczekał, wypadł zza węgła domu podmuch wiatru i zmroził mu twarz. Peter wcisnął podbródek w klatkę piersiową i ruszył w lewo na Tennessee Avenue, kierując się na przylądek Smith Point. Mijał domy kryte szarym gontem i opatrzone nad wejściem drewnianymi tablicami, na których umieszczono wdzięczne nazwy: Morski Szałas czy Zębne Łany (letni domek dentysty z New Jersey). Kiedy przyjechał do Nantucket, ubawił go fakt, że prawie każda budowla na wyspie, nawet sklep Searsa Roebucka pokryta była szarym gontem, i wysłał do swojej ex–małżonki długi, humorystyczny list w stylu „pozostańmy przyjaciółmi”. Opisał w nim dachy, dziwacznych mieszkańców miasteczka i osobliwości okolicy. Ex–małżonka nie odpisała, ale Peter nie miał o to żalu; nie po tym, co jej zrobił. Powodem przeprowadzki do Madaket, jak twierdził, byto osamotnienie, i choć pozornie odpowiadało to prawdzie, w rzeczywistości uciekł od gruzów, w jakich legło jego życie. Kontent ze swego małżeństwa pędził leniwy żywot pisując scenariusze do dziecięcych programów telewizji PBS tak długo, aż zapałał obsesyjną miłością do pewnej kobiety zamężnej. Obietnice zostały złożone, poczyniono plany. W rezultacie porzucił żonę, ale tamta kobieta — która poza znudzeniem i niechęcią nigdy nie żywiła do swego męża innych uczuć — nagle postanowiła dotrzymać przysięgi małżeńskiej. Pozostawiony na lodzie Peter czuł się jak skończony
głupiec i łajdak. Zdesperowany walczył o nią bez powodzenia jakiś czas. Starał się ją znienawidzić, jednak bez skutku. W końcu uznał, że zmiana miejsca pobytu doprowadzi do zmiany uczuć— jej lub jego — i przyjechał do Madaket. Działo się to we wrześniu, zaraz po masowym exodusie letnich turystów; teraz był maj i chociaż ciągle jeszcze trwały chłody, turyści zaczynali już powoli napływać, lecz uczucia żadnej ze stron nie uległy zmianie. Dwadzieścia minut dziarskiego marszu przywiodło go na szczyt wydmy górującej nad przylądkiem Smith Point, który był piaszczystą łachą wrzynającą się około stu metrów w głąb morza, a za nią, jak nanizane na sznurek, znajdowały się trzy małe wysepki; najbliższa z nich oddzieliła się od lądu podczas ostatniego huraganu i gdyby nie to — wraz z odległym o jakiś kilometr przylądkiem Eel Point — nadawałaby zachodniemu krańcowi wyspy kształt szczypców kraba. Daleko nad morzem przez warstwę chmur przedarł się promień słońca i rozświetlił wodę takim blaskiem, że sprawiała wrażenie świeżo rozlanej białej farby. W górze krążyły mewy, wznosiły się wysoko i zrzucały małże na kamienisty brzeg, a następnie śmigały w dół, aby wyłuskać mięczaki z rozbitych muszli. Zawodzący smętnie wiatr wzbijał w górę drobny piasek. Peter schronił się za wydmą, usiadłszy w miejscu, z którego mógł pomiędzy spłowiałymi wydmowymi trawami obserwować ocean i otworzył notatnik. Na pierwszej stronie widniały słowa napisane drukowanymi literami: JAKI MÓWIŁ WIATR W MADAKET. Nie łudził się, że wydawcy zostawią ten| tytuł; zmienią go na „ZAWODZENIE WIATRU”, „FUKANIE” lubi „DMUCHANIE”, opakują powieść w krzykliwą okładkę i wetkną na stojak ; w sklepie spożywczym, obok „DRĘCZĄCEGO SWĘDZENIA MIŁOŚCI” Wandy LaFontaine. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, skoro same słowa były dobre. A były, chociaż z początku nie szło mu najlepiej; aż do momentu, kiedy co rano zaczął chodzić na Smith Point, by tam pisać. Wtedy dopiero wszystko nabrało ostrości. Zdał sobie sprawę, że chce opowiedzieć swoją własną historię — o kobiecie, o samotności, o swojej psychice, o rozpadzie osobowości — a wszystko to ujęte w niesamowitą, metaforyczną historię o wietrze. Pisanie szło jak z płatka, wydawało się, że sam wiatr mu pomaga, podszeptując słowa i prowadząc mu dłoń po papierze. Peter przerzucił kilka kartek i zatrzymał wzrok na fragmencie, który brzmiał zbyt sucho i który należało rozbić i rozrzucić po całym opowiadaniu:
Dużą część życia Sadler spędził w Los Angeles, gdzie odgłosy natury były przytłumione, jvięc dla niego najbardziej charakterystyczną cechą Nantucket stanowiła ciągła obecność wiatru. Rano, w południe i wieczorem wiatr przelatywał nad wyspą i człowiek odnosił wrażenie, że jest mieszkańcem statku żeglującego po oceanie powietrza, popychanego przez prądy wypływające z egzotycznych zakątków kuli ziemskiej. Żył samotnie, a wiatr pomagał mu wypowiadać tę samotność, wyrażać ogrom świata, z którego został wyizolowany; po kilku miesiącach zaczął odczuwać pokrewieństwo z wiatrem, zaczął uważać go za towarzysza podróży przez pustkę i czas. Wierzył prawie, że niewyraźne, podobne do mowy ludzkiej jęki wichury są głosem, który jeszcze nie w pełni osiągnął moc, ale który kiedyś oznajmi wyrok. Słuchając tych jęków odnosił nieodparte wrażenie, iż nadciąga coś dziwnego i obcego. Nie zlekceważył tego przeczucia, ponieważ odkąd sięgał pamięcią, miewał podobne i zawsze okazywało się, że miały one swoje uzasadnienie. Nie był to żaden wielki proroczy dar, żadna zdolność przewidywania trzęsienia ziemi czy zabójstwa; była to raczej drobna właściwość jego psychiki: strzępy obrazów, którym często towarzyszyły mdłości i
bóle głowy. Czasem, dotykając jakiegoś przedmiotu potrafił dowiedzieć się czegoś o jego właścicielu, czasem postrzegał, jak gdyby cień nadchodzących wydarzeń. Przeczucia owe nie były jednak nigdy na tyle klarowne, aby mogły stać się przydatne do czegokolwiek; zapobiegać złamaniom kończyn lub — co odkrył ostatnio — klęskom uczuciowym. Ale przywiązywał do nich wagę. A teraz myślał, że może wiatr faktycznie chce przed nim uchylić rąbka przyszłości, powiedzieć, co skomplikuje mu życie, ponieważ kiedy tylko usadawiał się na wydmie na Smith Point, czuł…
Ciało pokryło się gęsią skórką. Poczuł mdłości i zawroty głowy, zupełnie jakby wirujące pod czaszką myśli wymykały mu się spod kontroli. Peter oparł głowę na kolanach, głęboko oddychał i niebawem sensacje ustąpiły. Zdarzało mu się to coraz częściej; była to zapewne wyłącznie sugestia, uboczny skutek pracy nad taką osobistą powieścią, lecz nie mógł pozbyć się wrażenia, iż uwikłany został w jakąś niedorzeczność ze Strefy Mroku, że pisana przez niego opowieść, w miarę jak ją rozwijał, przekształcała się w prawdę. Żywił rozpaczliwą nadzieję, że tak nie jest, gdyż historia, którą tworzył, nie należała do zbyt przyjemnych. Kiedy nudności już ustąpiły, wyciągnął niebieski pisak, odwrócił kartkę na czystą stronę i zaczął notować szczegółowo owe przykre doznania. Dwie godziny i piętnaście stron później, kiedy dłonie zesztywniały mu już z zimna, usłyszał wołanie. Sara Tappinger z wysiłkiem pokonywała zbocze wydmy, ześlizgując się po sypkim piasku. Z pewną dozą samozadowolenia stwierdził, że jest ona niebywale atrakcyjną kobietą. Miała około trzydziestu lat, długie kasztanowe włosy, kształtnie uformowane kości policzkowe i coś, co wyspiarze, znajomi Petera, określali mianem „dużych płuc”. Jeden z jego przyjaciół gratulował mu Sary mówiąc, że po rozwodzie była gotowa stłuc na kwaśne jabłko połowę facetów z wyspy. Stwierdził też, że Peter jest szczęściarzem. Pewnie tak: Sara była dowcipna, mądra, niezależna (prowadząca miejscową szkołę Montessori), i oboje pasowali do siebie pod każdym względem. Z drugiej jednak strony w ich związku brakowało gwałtownej namiętności. Była to przyjazna, pogodna zażyłość, co bardzo Petera niepokoiło. Przebywanie z Sarą tylko oszukiwało jego samotność, a jednocześnie stawał się on coraz bardziej zależny od tego związku. Świadczyło to o tym, iż Peter stawiał sobie coraz mniejsze wymagania, to zaś zapowiadało, że zaczyna już wchodzić w wiek średni, na co zupełnie nie był jeszcze przygotowany. — Cześć — powiedziała, siadając obok niego i całując go w policzek. — Chcesz się bawić? — Dlaczego nie jesteś w szkole? — Przecież dziś piątek. Mówiłam ci, pamiętasz? Spotkania rodziców z nauczycielami. — Wzięła go za rękę. — Jesteś zimny jak lód! Długo tu siedzisz? — Kilka godzin. — Zwariowałeś. — Roześmiała się ucieszona jego szaleństwem. — Obserwowałam cię przez kilka minut, zanim zawołałam. Z rozwianym włosem wyglądałeś jak knujący spisek zwariowany bolszewik.
— Bo tak naprawdę — powiedział, przybierając rosyjski akcent — przychodzę tutaj, by nawiązać kontakt z naszymi okrętami podwodnymi. — Tak? Co szykujecie? Inwazję? — Niezupełnie. Widzisz, w Rosji brakuje wielu rzeczy. Zboża, nowoczesnej technologii, dżinsów. Ale dusza rosyjska potrafi wznieść się ponad tego typu ograniczenia. Musimy jednak koniecznie rozwiązać problem braku jednego artykułu. W tym celu zwabiłem tu ciebie. — Potrzebujecie administratorów do szkół? — Udała zakłopotanie. — Nie, nie. To sprawa dużo poważniejsza. Zdaje mi się, że Amerykanie określają to słowem… — Złapał ją za ramiona i pociągnął na piasek, przygniatając dziewczynę ciężarem swego ciała. — Cipka. Bez tego nie możemy się obyć. Jej uśmiech, choć stał się niepewny, wyrażał pełne skupienia oczekiwanie. Peter pocałował ją. Pod płaszczem czuł miękkość jej piersi. Powiew zmierzwił włosy Sary i Peter odniósł wrażenie, że wiatr spogląda mu przez ramię by podejrzeć parę kochanków; przerwał pocałunek. Znowu poczuł się niedobrze. Wróciły zawroty głowy. — Pocisz się — powiedziała, przeciągając mu po czole dłonią w rękawiczce. — Czy to jeden z tych transów? Skinął głową i położył się na plecach. — Co widzisz? — Nie przestawała osuszać mu czoła. Troska zarysowała delikatne kąciki jej ust. — Nic. Jednak coś widział. Jakieś lśnienie za pochmurną płaszczyzną nieba. Coś, co go pociągało i przerażało jednocześnie. Coś o czym wiedział, że niebawem stanie się jego udziałem.
Choć wówczas nikt jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, pierwszą oznaką kłopotów było zniknięcie we wtorek wieczorem, dziewiętnastego maja, trzynastoletniej Ellen Borchard — wydarzenie, które Peter zapisał w swoim notatniku w piątek rano na chwilę przed tym, jak pojawiła się Sara. Dla niego jednak wszystko zaczęło się dopiero w piątek wieczorem, kiedy w Nantucket popijał sobie w barze „Atlantic Cafe”. Wybrał się tam z Sarą na kolację, ale ponieważ w restauracji nie było miejsc, zdecydowali się na drinki i kanapki przy barze. Zaledwie usadowili się na stoikach, do Petera przyczepił się Jerry I Iighsmith — młody blondyn, przewodnik rowerowych wycieczek po wyspie (… Samozwańczy Samiec nad Samce, jak nazywała go Sara). Był on starym bywalcem lokalu, a ponieważ za wszelką cenę chciał zostać pisarzem, wykorzystywał każdą okazję, by zasięgnąć porad Petera. Ramey, jak zwykle, dodawał mu otuchy, ale wewnętrznie czuł, że ktoś, kto lubi popijać w „Atlantic Café”, niewiele ma do powiedzenia czytelnikom. „Atlantic Café” stanowiła typową dla Nowej Anglii pułapkę na turystów. Pełna mosiężnych barometrów i rekwizytów
przeszłości wabiła młodych letników, którzy tłoczyli się ochoczo wokół baru. Łatwo było ich rozpoznać po opaleniźnie z Wysp Bahama. Jerry pognał niebawem za rudowłosą dziewczyną o śpiewnym akcencie, która należała do powierzonej jego opiece grupy turystów. Jego stołek zajął Mills Lindstrom, emerytowany rybak, sąsiad Petera. — Ten cholerny wiatr jest tak ostry, że przenika do szpiku kości — odezwał się Mills na przywitanie i zamówił whisky. Był to mężczyzna o dużej, czerwonej twarzy, ubrany w kombinezon i kurtkę dżinsową; spod czapki wymykały się siwe kędziory, a policzki pokrywała sieć popękanych naczyniek. Tego dnia żyłki były bardziej widoczne niż zazwyczaj, bo Mills miał już trochę w czubie. — Co tu robisz? — Peter był zaskoczony tym, że Mills w ogóle przekroczył próg baru; w przekonaniu rybaka turystyka była najbardziej plugawym zjawiskiem na świecie, a miejsca, takie jak „Atlantic” stanowiły jej zwyrodniałe odroślą. — Wypłynąłem dzisiaj w morze. Po raz pierwszy od dwóch miesięcy. — Mills wlał sobie do gardła połowę zawartości szklanki. — Myślałem, że postawię sieci, ale za przylądkiem Smith Point natknąłem się na coś takiego, że w ogóle odechciało mi się łowić. — Opróżnił szklankę i zażądał dolewki. — Wprawdzie już jakiś czas temu Carl Keating wspominał mi, że to się tworzy, ale widocznie wyleciało mi to z pamięci. — Co się tworzy? — zapytał Peter. Mills pociągnął whisky. — Przybrzeżne skupisko odpadów — odparł ponuro. — Tak się to ładnie nazywa, ale w rzeczywistości jest to wysypisko śmieci. Zajmuje ono z kilometr kwadratowy wody. Plamy oleju, plastikowe butelki, kawałki drewna. Zbierają się w zastoinach wodnych po odpływie, ale nigdy tak blisko lądu. To skupisko znajduje się nie dalej niż dwadzieścia kilometrów od cypla. Peter był zaintrygowany. — Mówisz o czymś w rodzaju Morza Sargassowego, tak? — Z tym, że to nie jest tak duże i nie ma tam wodorostów. — Czy te śmietniska są trwałe? — To za przylądkiem Smith Point jest nowe. Ale to czterdzieści pięć kilometrów od Vineyard istnieje już od kilku lat. Silne sztormy rozpędzają śmieci, lecz te zawsze znów się jakoś zbierają. — Mills poklepał się po kieszeniach, bezskutecznie starając się znaleźć fajkę. — Ocean zamienia się w stojący staw. Niedługo będzie tak, że człowiek zarzuci wędkę i zamiast ryby wyciągnie stary but. Pamiętam, jak dwadzieścia lat temu, kiedy nadciągały ławice makreli, było tyle ryb, że woda wydawała się czarna na przestrzeni wielu kilometrów. Teraz, kiedy zobaczysz czarną plamę na wodzie, wiesz, że to znów zesrał się jakiś cholerny tankowiec! Sara, która rozmawiała ze znajomym, objęła Petera i spytała, o co chodzi. Kiedy ten wyjaśnił w czym rzecz, wzruszyła ramionami teatralnym gestem i powiedziała grobowym głosem: — Brzmi to, jak opowieść o duchach. Dziwne, magnetyczne strefy, które wabią żeglarzy w pułapkę.
— Duchy — zakpił Mills. — Masz przecież trochę oleju w głowie, Sara. Duchy! — Im dłużej rozważał słowa kobiety, w tym większą wpadał złość. W pewnej chwili wstał i zamłócił rękami wywracając szklankę należącą do stojącego z tyłu młodego człowieka. Nie zwracając uwagi na reakcję chłopaka, spiorunował Sarę wzrokiem. — Mówisz, duchy! To wychodzi na jedno! Wysypisko śmieci! Tylko że to gówno się przemieszcza i mówi — przeniósł płonący wzrok na chłopca — i myśli, że cały świat należy do niego! — Cholera — powiedział Peter, obserwując, jak Mills przepycha się przez tłum. — Chciałem go prosić, by mnie tam zabrał, bym mógł to zobaczyć. — Poprosisz go jutro — oświadczyła Sara — chociaż nie rozumiem, po co to oglądać. — Uśmiechnęła się i uniosła rękę, powstrzymując jego wyjaśnieni — Przepraszam, powinnam wiedzieć. Dla kogoś, kto cały dzień spędza gapiąc się na mewy, widok kilometra kwadratowego śmieci niesie ze sobą potężny ładunek erotyzmu. — Zaraz pokażę ci, co znaczy erotyzm! — wykrzyknął, łapiąc ją za piersi. Roześmiała się, chwyciła go za rękę — jej nastrój zmienił się nagle — i przeciągnęła kostkami palców po jego wargach. — Pokażesz mi później — powiedziała. Wypili jeszcze kilka drinków, pomówili o pracy Petera, o pracy Sary, przedyskutowali pomysł spędzenia weekendu w Nowym Jorku. Twarz Petera poczerwieniała. Częściowo zadziałał tu alkohol, ale mężczyzna zdawał sobie sprawę, że i Sara ma w tym swój udział. Odkąd opuścił żonę, przez jego życie przewinęło się sporo kobiet. Niewiele dla niego znaczyły, choć starał się postępować z nimi uczciwie. Tłumaczył im nawet, że kocha inną, ale szybko uzmysłowił sobie, że jest to kolejna forma oszustwa, że kiedy idzie się z kobietą do łóżka, to bez względu na to, co by jej się nie mówiło o stanie własnych uczuć — ona nie przyjmuje tego do wiadomości, przekonana, że miłość przezwycięży wszystko. Tak więc, w rezultacie, wykorzystywał te kobiety. Z Sarą jednak było inaczej. Stała się dla niego kimś ważnym i nie opowiedział jej o pozostawionej w Los Angeles kobiecie. Kiedyś uważałby to za zwykłe oszustwo. Teraz zaczął podejrzewać, iż było to oznaką, że poprzednia namiętność już wygasła. Na tyle długo kochał się w tej nieobecnej, że prawdopodobnie zaczął wierzyć, iż nieobecność jest koniecznym warunkiem intensywnego uczucia, co zapewne nie pozwalało zauważyć mu narodzin i uczuć dużo bardziej autentycznych, choć nie mniej intensywnych i zlokalizowanych dużo bliżej. Podczas gdy Sara paplała o Nowym Jorku, obserwował jej twarz. Piękna. Rodzaj piękna, które go zaskoczyło, ponieważ dotąd uważał Sarę po prostu za ładną. Potem, dostrzegając, że jej usta są nieco zbyt pełne, stwierdził, że jest interesująco ładna; a jeszcze później spostrzegł energię skupioną w twarzy, oczy szeroko otwarte gdy do niego mówiła, pełne wyrazu wargi. Krok po kroku, szczegół po szczególe dostrzegał, że jest po prostu piękna. Och, faktycznie, stała się dla niego kimś ważnym. Problem stanowiło to, że podczas tych wszystkich miesięcy samotności (miesięcy? Chryste, to już ponad rok!) udawało mu się zachować dystans wobec własnych uczuć, i kiedy tylko zaczynał się niebezpiecznie rozhuśtywać, nie pozwalał sobie pójść za odruchem serca, lecz analizował je natychmiast po to tylko, by wyrzucić je z pamięci. Wątpił, by kiedykolwiek jeszcze mógł się zatracić. Sara obrzuciła ciekawym spojrzeniem kogoś, kto stanął za Peterem. Hugh Weldon, szef policji. Skinął w ich stronę i usadowił się przy barze.
— Sara — powiedział. — Panie Ramey. Cieszę się, że was złapałem. Weldon robił na Peterze wrażenie archetypu mieszkańca Nowej Anglii. Posępny, ogorzały, surowy. Wyraz twarzy miał zawsze tak ponury, obcięte przy skórze, siwe włosy wydawały się być ostrzyżone za karę. Miał około pięćdziesiątki, ale zwyczaj cmokania przez zęby czynił go o dziesięć lat starszym. Peter generalnie uważał policjanta za zabawnego; w tej chwili jednak ogarnęły go mdłości, które zazwyczaj poprzedzały trans. Po wymianie grzecznościowych formułek z Sarą, Weldon odwrócił się do Petera. — Nie chcę, żeby pan mnie opacznie zrozumiał, panie Ramey, ale muszę pana spytać, co pan robił w ubiegły wtorek wieczorem, około godziny osiemnastej. Trans Petera pogłębiał się. Ogarniała go ospała panika, jak po zażyciu silnego narkotyku. — Wtorek — oświadczył. — Wtedy właśnie zniknęła dziewczynka Borchardów. — Och mój Boże, Hugh! — wykrzyknęła zirytowana nagle Sara. — Cóż to znaczy? Ożywiasz czarnego luda za każdym razem, kiedy jakieś dziecko ucieka z domu? Wiesz doskonale, że to właśnie zrobiła Ellen. Gdyby Ethan Borchard był moim ojcem, sama bym uciekła. — Może. — Weldon zaszczycił Petera obojętnym spojrzeniem. — Panie Ramey, czy widział pan Ellen we wtorek? — Byłem w domu — odparł z trudem Peter. Czuł, że występują na niego siódme poty; wiedział, że wygląda na cholernie winnego; ale to nie miało już znaczenia, gdyż właściwie wiedział, co ma się wydarzyć. Siedział w jakimś osobliwym miejscu, a pod nim, prawic w zasięgu ręki, coś lśniło. — Musiał więc ją pan widzieć — oświadczył Weldon. — Zgodnie z zeznaniami świadków, blisko godzinę szwendała się wokół sterty drewna przy pańskim domu. Dziecko miało na sobie jaskrawo żółte ubranie. Trudno byłoby go nie zauważyć. — Nie wiem — odparł Peter. Sięgnął po ten błysk, wiedział, że w każdym przypadku będzie źle, będzie bardzo źle; że będzie jeszcze gorzej, jeśli tego dotknie, ale nie mógł się powstrzymać. — Nie rozumiem — dobiegł go z oddali głos Weldona. — Pański domek jest na tyle mały, iż każdy, kto w nim mieszka, moim zdaniem, zauważyłby bawiącą się przy stercie drewna dziewczynkę. Godzina osiemnasta to pora kolacji, a pan ma z kuchni piękny widok na tę stertę. — Nikogo nie widziałem — trans zaczynał mijać i Peter miał straszne zawroty głowy. — Nie wiem, jak to możliwe. — Weldon cmoknął przez zęby. Kleisty dźwięk sprawił, iż Peterowi żołądek podszedł do gardła. — Nie przyszło ci do głowy, Hugh, że mógł być zajęty czymś innym? — spytała ze złością Sara. — Wiesz coś na ten temat? Jeśli tak, to powiedz.
— Ja byłam z nim ostatniego wtorku. Oczywiście kręcił się po domu, ale nie wyglądał przez żadne okna. Czy to wystarczy? Weldon znowu cmoknął. — Myślę, że tak. Jesteś tego pewna? — Chcesz zobaczyć moją milusię? — roześmiała się sarkastycznie Sara. — Nie masz co się obrażać. Nie robię tego dla przyjemności. — Weldon dźwignął się na nogi i popatrzył z góry na Petera. — Coś marnie pan wygląda, panie Ramey. Mam nadzieję, że to nie zatrucie. Chwilę jeszcze spoglądał na niego, po czym zniknął w tłumie. — Boże, Peter! — Sara ujęła jego twarz w dłonie. — Wyglądasz okropnie! — Niedobrze mi — wymamrotał, rzucił na szynkwas kilka banknotów. Chodź, muszę zaczerpnąć powietrza. Przy pomocy Sary wyszedł na zewnątrz, gdzie oparł się o maskę zaparkowanego samochodu. Opuścił głowę i zachłannie łykał chłodne powietrze. Ramię kobiety stanowiło pewne oparcie i po kilku sekundach Peter poczuł się na tyle silny, by unieść głowę. Uliczka — okolona puszczającymi pąki drzewami, z brukowaną jezdnią, staromodnymi latarniami i małymi sklepami — wyglądała jak rekwizyt z modelu kolejki „piko”. Nad chodnikiem buszował wiatr, turlając papierowe kubki i trzepocząc markizami wystaw. Silny podmuch potrząsnął Peterem, przynosząc w retrospekcji zawrót głowy i wizję. Znowu sięgnął w dół, do lśnienia, które tym razem było bardzo blisko, tak blisko, że jego energia łaskotała opuszki palców pisarza, przyzywając go… Gdyby tylko mógł sięgnąć ręką jeszcze o kilka centymetrów… Potężny zawrót głowy… Uczepił się maski samochodu, ręce ugięły się i mężczyzna runął do przodu. Pod policzkiem poczuł chłodny metal. Usłyszał krzyk — to Sara wzywała pomocy. Chciał ją uspokoić, zapewnić, że za minutę wszystko będzie w porządku, lecz słowa ugrzęzły mu w krtani i tylko leżał, patrząc, jak świat faluje i wiruje, aż ktoś o ramionach silniejszych od ramion Sary uniósł go i powiedział: — Hej, człowieku, lepiej przestań się tak zalewać, bo może mnie podkusić, i poderwę ci kobitkę.
Uliczna latarnia rzucała ukośnie prostokąt żółtawego blasku na łóżko Sary, oświetlając jej odziane w rajstopy nogi i połowę zwalistej sylwetki Petera spoczywającego pod kołdrą. Kobieta zapaliła papierosa, lecz natychmiast rozgoryczona powrotem do nałogu zgasiła go. Przewróciła się na bok i zaczęła obserwować oddychającego regularnie mężczyznę. Martwy dla świata. Dlaczego, zastanawiała się, tak lecę na pokrzywdzonych przez życie? Zaśmiała się w duchu; znała odpowiedź. Chciała być tą, która pomoże im zapomnieć co ich zraniło — zazwyczaj inną kobietę. Stanowiła połączenie Florence Nightingale i seksuologa, i nie potrafiła oprzeć się żadnemu nowemu wyzwaniu. Chociaż Peter nigdy o tym nie mówił, domyślała się, że jakiś upiór z Los Angeles ciągle władał
połową jego serca. Wszystko na to wskazywało. Popadanie w nagłe milczenie, roztargnione spojrzenia, sposób, w jaki spieszył do skrzynki na listy zaraz po pojawieniu się listonosza i nieustanne rozczarowanie przychodzącą korespondencją. Wierzyła, że druga połowa jego serca należy do niej, ale ilekroć on sam zaczynał podążać za tą połówką, by zapomnieć o przeszłości, pogrążając się w chwili obecnej, pojawiał się tamten upiór i Peter natychmiast się oddalał. Na przykład sposób, w jaki traktował miłość fizyczną. Bywał czuły i łagodny, ale kiedy byli już bliscy osiągnięcia nowego stopnia intymności, nagle cofał się, rzucał jakiś dowcip lub robił coś paskudnego — jak łaskotanie jej tego ranka na plaży — sprawiając, iż Sara czuła się jak tani kociak. Czasami wydawało się jej, że jedynym rozsądnym wyjściem jest powiedzieć mu, by wyniósł się z jej życia do wszystkich diabłów i wrócił dopiero wtedy, kiedy będzie miał spokojną głowę. Wiedziała jednak, że tego nie uczyni. Peter posiadał więcej niż połowę jej serca. Wyśliznęła się z łóżka ostrożnie, aby go nie zbudzić, i rozebrała się. Gdy o szybę zachrobotała gałąź, przestraszona Sara zasłoniła piersi bluzką. Też coś! Podglądacz na trzecim piętrze. Może w Nowym Jorku, ale nie tutaj, w Nantucket. Odrzuciła bluzkę na pojemnik z bielizną do prania i kątem oka uchwyciła odbicie swej sylwetki w dużym lustrze trzydrzwiowej szafy, W przyćmionym świetle jej postać wydawała się dużo wyższa, obca i Sara odniosła wrażenie, iż to duch kobiety Petera obserwuje ją poprzez cały kontynent, zerkając na rywalkę z jakiegoś innego zwierciadła. Prawie mogła odtworzyć sobie jej obraz. Wysoka, o długich nogach i smutnym wyrazie twarzy. Aby wiedzieć, że jest smutna, Sara wcale nie musiała jej znać: to smutne właśnie łamały serca. A mężczyźni, których serca złamały, byli skamieniałymi wizerunkami tych kobiet. Wystawiały swój smutek na sprzedaż, lecz nie szukały lekarstwa, szukały pretekstu do kolejnego smutku — ostrej przyprawy do sosu, który warzyły przez całe swe życie. Sara przysunęła się bliżej lustra i złudzenie obecności drugiej kobiety zostało zastąpione obrazem jej własnego ciała. — Dokładnie to właśnie z panią uczynię, droga pani — szepnęła. — Wymażę cię. Ale słowa te zabrzmiały pusto. Uniosła kołdrę i wśliznęła się do łóżka. Peter cicho westchnął i Sara dostrzegła refleks światła ulicznej latarni odbity w jego oczach. — Przepraszam za to, co się stało — powiedział. — Nie ma sprawy — odrzekła pogodnie. — Poprosiłam Boba Fraziera i Jerry’ego Highsmitha, aby pomogli mi przytaszczyć cię do domu. Pamiętasz? — Niejasno. To dziwne, że Jeny oderwał się od swojej rudowłosej. Słodka Ginger! — Uniósł rękę, aby Sara mogła wtulić się w jego ramię. — Zdaje się, że popsułem ci reputację. — Nic mi o tym nie wiadomo, ale z całą pewnością wszystko to staje coraz bardziej ekscytujące. Wybuchnął śmiechem. — Peter? — powiedziała.
— Tak? — Martwią mnie te twoje transe. To był jeden z nich, prawda? — Zgadza się. — Milczał przez chwilę. — Mnie też one niepokoją. Miewam je dwa, trzy razy dziennie — nigdy przedtem tak nie było. Nic nie mogę jednak na to poradzić. Co najwyżej mogę tylko próbować o nich nie myśleć. — Czy widzisz przyszłość? — Nie. I nie staram się nawet niczego zgłębiać. Niczego nie rozumiem. Dopiero jak coś się wydarzy, pojmuję, że to właśnie przeczuwałem. Jak widzisz, niewiele z tego pożytku. Sara przytuliła się do Petera i przełożyła nogę przez jego biodro. — Może popłynęlibyśmy jutro na Cape Cod? — Chciałbym zobaczyć to śmietnisko Millsa. — W porządku. Zrobimy to rano, by zdążyć jeszcze na łódź odpływającą o piętnastej. Powinieneś opuścić wyspę na dzień lub dwa. — W porządku. Może to nie taki zły pomysł. Sara przesunęła lekko nogę i zdała sobie sprawę, że Peter jest podniecony. Wsunęła rękę pod kołdrę, aby go dotknąć. Mężczyzna przekręcił się tak, by miała lepszy dostęp. Jego oddech stał się szybszy, zaczął ją całować — łagodne, czułe pocałunki składane na ustach, szyi, oczach — poruszając przy tym biodrami w kontrapunkcie do rytmu jej ręki. Potem jego ruchy stały się ponaglające, konwulsyjne, aż w końcu zaczął dźgać jej udo i Sara zabierając dłoń pozwoliła mu wśliznąć się pomiędzy swoje nogi, otworzyć się. Jej myśli rozpływały się w naglącej potrzebie, a świadomość zredukowana została do postrzegania gorąca i mroku. Kiedy jednak Peter uniósł się nad nią, owe krótkie rozłączenie zerwało czar i do uszu kobiety doszły nagle niespokojne odgłosy wiatru, dostrzegła szczegóły twarzy mężczyzny i żyrandol zwisający za nimi z sufitu. Rysy Petera zdały się wyostrzać, stawać się czujne, toteż kiedy otworzył usta, by coś powiedzieć, położyła mu palec na wargach. Peter, proszę! Żadnych żartów. To jest poważne. Wysłała te myśli do niego i chyba je odebrał. Twarz mu złagodniała; gdy ponownie go naprowadziła, jęknął cicho; westchnienie, jakie może wydać duch po zakończeniu swej ziemskiej tułaczki; wtedy Sara wczepiła się w niego, wciągając go głębiej i głębiej, przemawiając do niego nie słowami, lecz oddechem, westchnieniami i ruchem pełnym znaczenia, które tylko on mógł zrozumieć.
3. Tej samej nocy, kiedy Peter i Sara już spali, Sally McColl prowadziła swego jeepa asfaltową drogą wiodącą do Smith Point. Nie obchodziło jej, dokąd jedzie. Była pijana; samochód zataczając szerokie łuki omiatał reflektorami porośnięte jałowcem pagórki i splątane głogi. Kobieta ściskała w dłoni butelkę cherry brandy, już trzecią tego wieczoru. Nazywali ją Zwariowana Sally. Miała
siedemdziesiąt cztery lata, a nadal potrafiła wiosłować i rozłupywać małże lepiej niż większość mężczyzn na wyspie. Odziana w parę sukienek z Armii Zbawienia, dwa przeżarte przez mole swetry i przetarty na łokciach tweedowy żakiet wyglądała jak żebraczka pierwszej klasy. Spod rybackiej czapki sterczały jej strąki siwych włosów. Z radia dobiegały trzaski, a Sally akompaniowała im pomrukami, przekleństwami i nagłymi wybuchami śpiewu,— które najlepiej odzwierciedlały panujący pod jej czaszką zamęt. Zaparkowała w pobliżu miejsca, gdzie kończył się asfalt, wygramoliła się z jeepa i poczłapała przez miękki piasek na szczyt wydmy. Tam chwiała się przez chwilę, oszołomiona wiatrem i ciemnością, którą mąciło jedynie kilka stojących tuż nad horyzontem gwiazd. — Hu–hu — zaskrzeczała. Wiatr wessał jej okrzyk i dodał do swoich odgłosów. Przechyliła się do przodu, pośliznęła i stoczyła aż do podstawy wydmy. Usiadła i starała się wypluć piasek, który przykleił się jej do języka, po czym skonstatowała, że udało jej się utrzymać w ręku butelkę i że nakrętka nadal jest na miejscu, choć nie dokręciła jej zbyt dokładnie. Ogarnięta paranoicznym lękiem zaczęła się rozglądać. Nie chciała, by ktokolwiek ją szpiegował i rozpowiadał później historyjki o starej pijaczce Sally. Te, które już krążyły, były wystarczająco paskudne. Połowa z nich to kłamstwa, a reszta naciągnięta po to, żeby stara Sally wyglądała na bardziej pomyloną… na przykład plotka mówiąca o tym, jak za zaliczeniem pocztowym zamówiła sobie męża, który śmiertelnie przestraszony czmychnął po dwóch tygodniach i ukrył się na statku, a ona konno przyjechała do Nantucket z nadzieją, że go odnajdzie i sprowadzi do domu. Śniady makaroniarz w łóżku nie wiedział co lukier, a co gówno! Lepiej już być samą, niż zadawać się z takim wyskrobkiem. Chciała jedynie odzyskać spodnie, które mu kupiła, a plotkarze zrobili z niej wariatkę. Skurczysyny! Banda przeklętych… Rozpędzona lokomotywa myśli Sally znalazła się w tunelu i kobieta przez chwilę siedziała nieruchomo, spoglądając bezmyślnie w ciemność. Było cholernie zimno i nieco wietrznie. Pociągnęła łyk brandy; gdy alkohol dotarł do żołądka, poczuła, że zrobiło się o dziesięć stopni cieplej. Kolejny łyk postawił ją na nogi i ruszyła wzdłuż plaży, oddalając się od przylądka w poszukiwaniu ustronnego miejsca, gdzie nie natknie się na nikogo. Tego właśnie chciała. Tylko siedzieć, pluć i czuć na skórze dotyk nocy. Trudno dziś o takie miejsce. Letnia stonka napływająca tu od strony lądu, ci wszyscy przyjemniacy i te szykowne damulki chętne pochylić się, by nasmarować wazeliną tyłek dla pierwszego lepszego ubranego w garnitur za pięćset dolarów faceta, który wykaże zainteresowanie, dla jakiegoś tłustego chłopaczka na kierowniczym stanowisku, któremu nawet nie staje, ale gotów jest ożenić się po to tylko, aby mieć przywilej doznawania upokorzeń każdej nocy… Lokomotywa myśli odjechała, a Sally wraz z nią. Z impetem siadła na ziemi. Zagdakała jak kura. Spodobał jej się ten dźwięk, więc zagdakała głośniej. Pociągnęła łyk brandy, żałując, że nie wzięła ze sobą jeszcze jednej butelki. Pozwoliła! myślom postrzępić się na fragmenty obrazów i wspomnień, które napływały ku niej naganiane podmuchami wiatru. Kiedy oczy kobiety przyzwyczaiły się| do ciemności, na tle jaśniejszego nieba zauważyła skupisko kilku domów. Opustoszałe letnie domy. Chwileczkę, nie! To były te, jak się to nazywa, kondominia. Co to mawiał o nich ten Ramey? Inia odziane w kondomy. Profilaktyczne życia. Dobry chłopak z tego Petera. Pierwsza osoba obdarzona intuicją silniejszą niż jej własna, która zresztą pozwalała jej tylko przepowiadać pogodę, a Sally była już na tyle stara, że z powodzeniem mogły to robić jej kości. Peter opowiedział jej, jak jacyś ludzie w Kalifornii wysadzili podobne kondominia w powietrze, aby ocalić piękno linii wybrzeża.
Pomysł wydał się jej świetny. Na myśl o tym, że kondominia mogłyby okrążyć wyspę, łzy napłynęły jej do oczu i w przypływie pijackiej nostalgii zaczęła przypominać sobie, jak cudowne było morze za jej dziecięcych lat. Gładkie, czyste, rojące się od duchów. Potrafiła wyczuwać te duchy… Od strony wydm dobiegał głos jakby ktoś się przedzierał przez piasek. Chwiejnie podniosła się na nogi i nastawiła uszu. Łomoty i trzask. Skierowała się w stronę kondominiów. Może to jakieś dzieciaki demolują domki. Jeśli tak, to jeszcze je zachęci. Kiedy jednak wspięła się na najbliższą wydmę, odgłosy ucichły. Jednocześnie wzmógł się wiatr. Nie huczał i nie ryczał, lecz jakoś niesamowicie zawodził, prawie melodyjnie, jak gdyby grał na olbrzymim flecie. Sally zjeżyły się włosy na głowie, wzdłuż kręgosłupa przebiegł ją długi i śliski robak strachu. Znajdowała się na tyle blisko kondominiów, by widzieć na tle nieba zarys ich dachów; ale nic poza tym. Tylko ta niesamowita muzyka wiatru powtarzająca w kółko te same pięć nut. Niebawem i ona umilkła. Sally pociągnęła tyk brandy, zdobyła się na odwagę i podjęła marsz; wydmowe trawy chwiały się i łaskotały jej dłonie, powodując na ramionach gęsią skórkę. Około sześciu metrów od pierwszego kondominium Sally zatrzymała się. Serce waliło jej jak młotem, a strach zamieniał brandy w żołądku w kwaśną papkę. Czego tu się bać, pytała samą siebie. Wiatru? Cholera! Pociągnęła jeszcze tyk i ruszyła przed siebie. Było tak ciemno, że musiała iść po omacku wzdłuż ściany. Zaskoczyło ją, gdy w pewnej chwili jej dłonie natrafiły na wyrwaną pośrodku dziurę. Była większa niż jakiekolwiek pioruńskie drzwi, a jej krawędzie jeżyły się ostrzami połamanych desek. Wyglądało na to, że olbrzymia pięść przebiła ścianę na wylot. Choć kobieta czuła w ustach mdły smak, weszła do środka. Przetrząsnęła kieszenie, wyciągnęła pudełko zapałek i zapaliła jedną, osłaniając ją dłońmi. Oprócz wykładziny dywanowej, przewodów telefonicznych, gazet i pochlapanych farbą szmat w pomieszczeniu nie było żadnych mebli. Na przeciwległej ścianie znajdowały się zasuwane szklane drzwi, ale szyby zostały wybite i chrzęściły teraz pod stopami Sally. Kiedy podeszła bliżej, odłamek szkła zwisający z futryny, w kształcie sopla złapał blask zapałki i przez chwilę odcinał się w ciemności niczym ognisty ząb. Zapałka przypaliła jej palce. Upuściła ją, zapaliła następną i przeszła do drugiego pokoju. W ścianach ziało więcej dziur, a w powietrzu wisiała duchota, jak gdyby dom wstrzymywał oddech. Nerwy, pomyślała Sally. Może to dzieciaki spity się i najeżdżały samochodem na ściany. Skądś nadleciał podmuch wiatru, wśliznął się do środka i zgasił zapałkę. Zapaliła trzecią. Też natychmiast zgasła, ale wtedy kobieta zdała sobie sprawę, że to nie dzieciaki byty odpowiedzialne za zniszczenia. Tym razem poryw wiatru nie zniknął: trzepotał wokół niej, unosząc sukienkę, włosy, owijając się wokół nóg, poklepując i obmacując ją, a w samym podmuchu było czucie i wiedza, które zamieniały szpik w jej kościach w odłamki czarnego lodu. Coś nadeszło z morza, jakiś zły stwór pod postacią wiatru powybijał dziury w ścianach, aby móc grać swoją obrzydliwą, wywołującą ciarki muzykę i teraz otaczał Sally, zabawiał się z nią, przygotowując się do porwania jej do piekieł. Miał lgnący, gorzkawy zapach, a zapach ten przyklejał się do skóry kobiety, gdziekolwiek została dotknięta. Sally wycofała się do pierwszego pokoju, chciała krzyczeć, ale zdołała wydobyć z siebie jedynie słaby pisk. Wiatr podążył za nią. Uniósł gazety i ciskał nimi, jak pomarszczonymi białymi nietoperzami, rozpłaszczając je na twarzy i piersiach Sally. Wtedy z krzykiem dała nura w otwór w ścianie i rzuciła się oszalałym, rozsadzającym serce biegiem, potykając się, upadając, gramoląc na nogi i wymachując rękoma. Za nią z rykiem gonił wiatr i kobieta wyobraziła sobie, iż przybrał on kształt olbrzymiej postaci, czarnego demona, który pośród kpin pozwalał jej łudzić się nadzieją, iż
zdoła uciec, zanim ją dopadnie, rozerwie na strzępy. Stoczyła się ze zbocza ostatniej wydmy, ciężko dyszała, gdy dopadła jeepa; trzęsącą się ręką włożyła kluczyk w stacyjkę, i modląc się, dopóki silnik nie zaskoczył, z chrzęstem zmienianych biegów odjechała zygzakiem drogą do Nantucket. Była już w połowie drogi do ‘Sconset, zanim uspokoiła się na tyle, aby zebrać myśli. Pierwsza rzecz, jaka jej przyszła do głowy, to jechać prosto do Nantucket i opowiedzieć wszystko Hughowi Weldonowi. Chociaż Bóg jeden wiedział, co on zrobi lub co powie. Ten nędzny twardziel! Najpewniej roze—śmieje się jej w twarz i wyruszy, aby podzielić się z kompanami najnowszą historyjką o Zwariowanej Sally. Nie, powiedziała sobie. Nie będzie więcej opowieści o starej pijaczce Sally, której przywidują się duchy i która majaczy coś o wietrze. Nie uwierzą jej i tak, więc niech sobie myślą, że to robota dzieciaków. Poczuła przypływ złośliwego zadowolenia, które spaliło resztki strachu i rozgrzało jej krew szybciej, niż zrobiłby to tyk cherry brandy. Niech się stanie, co ma się stać. Dopiero wtedy wyjawi im wszystko, oświadczy, że powiedziałaby to dużo wcześniej, ale oni nazwaliby ją wariatką. O nie! Tym razem nie stanie się już obiektem pośmiewiska. Niech sami odkryją, że z morza przybył jakiś nowy diabeł.
4. Łódź Millsa Lindstroma była bostońską łodzią wielorybniczą o kanciastym, sześćdziesięciometrowej długości kadłubie. Wyposażona została w parę składanych siedzeń, nadbudówkę nawigacyjną i w zewnętrzny, hałaśliwy silnik o mocy pięćdziesięciu koni mechanicznych. Sara musiała siedzieć na kolanach Petera i choć mężczyzna w żadnym przypadku nie miałby nic przeciwko temu, teraz jednak był dodatkowo wdzięczny kobiecie za to, że grzała go własnym ciałem. Choć w powietrzu panowała cisza, powierzchnia morza sfalowana była spienionymi grzywaczami, a nad wyspą wisiały ciężkie chmury, które pojawiły się wraz z zimnym frontem atmosferycznym. Wprawdzie w oddali przez warstwę obłoków przebijało słońce, ale nad wodą strzępił się niski, białawy opar. Ponury cel wyprawy nie był w stanie zniszczyć dobrego nastroju Petera. Perspektywa miłego weekendu z Sarą sprawiła, że nieustannie gwarzył, nie myśląc o celu tej podróży. W przeciwieństwie do niego Mills milczał pogrążony w posępnej zadumie. Kiedy w zasięgu wzroku pojawiło się skupisko zanieczyszczeń, brudna, brązowawa plama pokrywająca setki metrów kwadratowych powierzchni wody, stary rybak wyciągnął spod nieprzemakalnego ubrania fajkę i zaczął żuć jej cybuch, jak gdyby chciał powstrzymać cisnące mu się na usta słowa. Peter pożyczył od Millsa lornetkę i przyłożył ją do oczu. Powierzchnia morza usiana była tysiącami białych przedmiotów: z tej odległości wyglądały jak sterczące z cienkiej warstwy ziemi białe kości. Pomiędzy nimi snuły się smugi mgły, a obrzeża skupiska poruszały się leniwie — obrzydliwa czapa na kopule wody. Była to ziemia niczyja, ohydna plama, a w miarę tego, jak się do niej zbliżali, jej brzydota się uwidaczniała. W większości owe białe obiekty okazały się butelkami po środku do dezynfekcji, używanymi przez rybaków do oznaczania miejsc, w których rozciągali sieci. Pośród tych pojemników unosiły się też przepalone żarówki lamp fluoroscencyjnych oraz odpady z tworzyw sztucznych, porwane strzępy sieci, dryfujące kawałki drewna. Wszystko to grzęzło w jasnobrązowej galarecie rozłożonych produktów naftowych. Była to Golgota świata substancji przetworzonych, równina ostatecznej choroby ducha, zwycięskiej entropii, i być może, pomyślał Peter, pewnego dnia taki będzie cały świat. Od solankowego, gorzkawego smrodu cierpła mu skóra. — O Boże — powiedziała Sara, kiedy zaczęli posuwać się wzdłuż obrzeża śmietniska; otworzyła
usta, by coś jeszcze powiedzieć, ale nie mogła znaleźć słów. — Teraz już wiem, czemu wczoraj miałeś ochotę pić — powiedział Peter do Millsa, który potrząsnął tylko głową i chrząknął. — Czy możemy w to wpłynąć? — spytała Sara. — Strzępy porwanych sieci zapłaczą się w śrubę — Mills popatrzył na nią z ukosa. — Czy stąd nie wygląda to wystarczająco paskudnie? — Możemy wyciągnąć silnik i użyć wioseł — zaproponował Peter. — Chodź Mills, to będzie jak lądowanie na Księżycu. I rzeczywiście, kiedy dziób łodzi werżnął się w jasnobrunatną masę, Peter odniósł wrażenie, iż przekraczają jakąś nieokreśloną granicę i wchodzą na nie oznaczone przez kartografów terytorium. Powietrze było tu cięższe, pełne stłumionej energii, a cisza wydawała się głębsza; jedynym dźwiękiem był plusk wioseł. Mills oświadczył Peterowi, że to tutaj ma z grubsza spiralny kształt, spowodowany działaniem przeciwnych prądów. To jeszcze spotęgowało wrażenie Petera, że weszli w nieznane: wyobrażał sobie, że są bohaterami powieści fantastycznej pełzającymi po olbrzymiej mozaice na posadzce porzuconej świątyni. Brunatna breja miała konsystencję słabo ściętej galarety i kiedy Peter zanurzył w niej dłoń, krople zebrały się na palcach. Niektóre struktury na powierzchni posiadały straszne, prawie organiczne piękno; wyblakłe, skręcone jak robaki, grzęznące w tłustej plamie sieci, przywodziły mu na myśl trop jakiegoś chorego zwierza; kawałki drewna w kształcie larw leżały na podłożu z błyszczącego celofanu; niebieska, plastikowa pokrywka z rysunkiem dziewczynki w kapeluszu tkwiła w spaghetti pasków styropianu. Pokazywali sobie nawzajem te dziwaczne przedmioty, ale nikt nie był skory do rozmowy. Obraz spustoszenia był przygniatający i nawet promyk słońca wskazujący swym palcem na łódkę, niczym ktoś z rzeczywistego świata usiłujący utrzymać z nimi kontakt, nie był w stanie rozproszyć ponurego nastroju. I wtedy, gdy zapuścili się już jakieś dwieście metrów w głąb, Peter zauważył coś błyszczącego. Schylił się i sięgnął po matowy pojemnik, w którym to spoczywało. W momencie, kiedy wyciągał go na pokład, zdał sobie sprawę, że istnienie tego właśnie przedmiotu przeczuwał. Miał nieodpartą chęć, aby go wyrzucić, ale zarazem coś w nim przyciągnęło jego uwagę, otworzył więc pokrywkę i wyjął parę srebrnych grzebyków, jakie Hiszpanki noszą we włosach. Gdy ich dotknął, ujrzał jak na jawie twarz młodej kobiety: bladą, wymizerowaną twarz, która mogłaby być ładna, gdyby nie chudość oraz malujące się na niej znużenie i smutek. Gabriela. Imię pojawiło się w jego świadomości tak, jak zamarznięty odcisk łapy wyłania się w czasie odwilży spod topniejącego śniegu. Gabriela Pa… Pasco… Pascual. Przeciągnął palcem po ornamentach wyrzeźbionych na grzebieniach. Każdy ze wzorów opowiadał mu, co przeżyła Gabriela. Smutek, samotność i — przede wszystkim — strach. Bała się bardzo długo. Sara też chciała obejrzeć grzebienie. Kiedy sięgnęła po nie, widmowy obraz życia Gabrieli Pascual rozwiał się i Peter trwał przez chwilę zupełnie wytrącony z równowagi. — Są piękne — powiedziała Sara — i muszą być naprawdę stare. — Wygląda to na wyrób meksykański — stwierdził Mills. — Hm. Co my tu jeszcze mamy? — Starał
się sięgnąć po coś wiosłem; wciągnął je z powrotem do łodzi i Sara zdjęła z pióra szmatę, na której poprzez warstwę tłuszczu widoczne były żółte smugi. — To bluzka. — Sara zmarszczyła nos z obrzydzenia, kiedy dotknęła cuchnącego mazidła. Potem odłożyła materiał i spojrzała na Petera. — O Boże! To bluzka Ellen Borchard. Peter wziął od niej strzęp ubrania. Pod metką producenta zostało umieszczone nazwisko właścicielki: Ellen Borchard. Peter zamknął oczy z nadzieją, że bluzka wywoła podobne wrażenia jak srebrne grzebienie. Nic. Stracił swoją zdolność widzenia. A mimo to miał niejasne wrażenie, iż wie dokładnie, i co się stało z dziewczynką. — Lepiej weźmy to dla Hugha Weldona — powiedział Mills. — Może… — Przerwał i utkwił wzrok ponad śmietniskiem. Początkowo Peter nie widział, co przykuło uwagę Millsa; po chwili dopiero zauważył, że zerwał się wiatr. Bardzo dziwny wiatr. Wolno okrążył łódź w odległości około pięćdziesięciu metrów, jego ruch uwidoczniony był poruszaniem się odpadów, ponad którymi przeszedł; szeptał i wzdychał, a kilka butelek po środku odkażającym z mlaszczącym dźwiękiem wyskoczyło z mazi i zawirowało w powietrzu. Po każdym zawirowaniu wokół łodzi wiatr zdawał się przybierać na sile. — Cóż to takiego, do diabła! — krew odpłynęła z twarzy Millsa, a pajęczyna popękanych żyłek na jego policzkach wyglądała jak jaskrawoczerwony tatuaż. Sara wbiła paznokcie w ramię Petera, który nagle pojął, że coś ostrzega go przed tym wiatrem. W panice strząsnął dłoń Sary, wygramolił się na tył łodzi i przerzucił przez burtę silnik. — Sieci… — zaczął Mills. — Do diabła z sieciami. Wynośmy się stąd! Wiatr zawodził, cała powierzchnia skupiska śmieci falowała. Przykucniętego na rufie Petera ponownie uderzyło podobieństwo tego miejsca do sterty wystających z ziemi kości, z tym tylko, że teraz te szczątki poruszały się rytmicznie na wodzie. Butelki leniwie toczyły się wzdłuż łodzi, odbijały od burt i podskakiwały wysoko, gdy trafiły na przeszkodę. Widok ten zmroził go na chwilę, lecz kiedy Mills włączył silnik, Peter przeczołgał się z powrotem na swoje miejsce i pociągnął za sobą Sarę. Stary rybak skierował łódź do Madaket. Breja gulgotała i plaskała o burty, a brunatne bryzgi zachlapywały przednią szybę i ściekały po burtach. Z każdą sekundą wiatr nasilał się, jego świst przeradzał się w zagłuszające warkot silnika wycie. Zużyta żarówka lampy fluoroscencyjnej zawirowała w powietrzu niczym batuta tamburmajora; ze wszystkich stron spadły na nich butelki i folie, zalewały ich strugi oleistej mazi. Sara wcisnęła twarz w ramię Petera, a on tulił ją mocno, modląc się, aby nie zablokowała się śruba silnika. Mills, by uniknąć zderzenia z drewnianą kłodą, która pojawiła się obok dziobu, wykonał łodzią gwałtowny zwrot i po chwili znaleźli się poza zasięgiem wściekle wyjącego wiatru, na długim grzbiecie fali spokojnego już morza. Peter westchnął z ulgą i pogłaskał Sarę po włosach; lecz kiedy spojrzał za siebie, wróciło przerażenie. Tysiące butelek, fluoroscencyjnych żarówek i innych śmieci wirowało w powietrzu
ponad zastoiną — obłąkańczy ruch zastygał na tle szarego nieba. Tuż za skrajem śmietniska, podrywane wirem powietrznym cienkie strumienie wody cięły fale niczym wpędzone w ruch siłą wiatru ostrza, próbujące podążyć w ślad za łodzią.
*
Hugh Weldon badał w Madaket skutki wandalizmu w kondominiach, lecz po otrzymaniu wezwania radiowego w kilka minut znalazł się w letnim domku Petera. Z perspektywy kanapy, na której siedzieli razem z Sarą, postać siedzącego obok Millsa przy stoliku turystycznym szefa policji na tle szarego kwadratu okna przypominała kształtem modliszkę. Weldon słuchał ich relacji. Kiedy skończyli, wstał, podszedł do piecyka, uniósł fajerkę i splunął; piecyk zasyczał odpowiadając snopem iskier. — Gdybyście byli tylko we dwoje — powiedział do Petera i Sary — przymknąłbym was i sprawdził, coście ćpali. Ale Mills nie potrafiłby wymyślić takich głupot, więc chyba muszę wam uwierzyć. — Z brzękiem opuścił fajerkę i zerknął z ukosa na Petera. — Mówiłeś, że wspomniałeś coś w swojej książce o Ellen Borchard. Peter pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach. — Tuż po zmroku znalazła się na przylądku Smith Point. Była wściekła na rodziców i chciała ich nastraszyć. Zdjęła bluzkę; miała ze sobą więcej ubrań, bo planowała uciec. Chciała ją właśnie podrzeć, by myśleli, że ją zamordowano, i wtedy zabił ją wiatr. — Jak miałby to zrobić? — zapytał Weldon. W książce wiatr był rodzajem żywiołu. Okrutny, kapryśny. Bawił się nią. Przewracał dziewczynkę, turlał po żwirze, pozwalał jej wstać by znowu ją przewrócić. Poraniona muszlami, krwawiła na całym ciele i krzyczała. W końcu wir powietrza poderwał ją i poniósł w morze. — Peter wpatrywał się w swoje dłonie; głowę miał ciężką, jak gdyby jego mózg zamienił się w ołów.
— Jezu Chryste — rzekł Weldon. — Co możesz o tym powiedzieć, Mills? — To nie był zwyczajny wiatr — odparł Mills. — Wiem tylko tyle. — Jezu Chryste — powtórzył Weldon; potarł kark przyglądając się uważnie Peterowi. — Od dwudziestu lat pracuję w tym zawodzie i słyszałem różne nieprawdopodobne opowieści. Ale to… mówiłeś, że co to było? Żywioł? — Tak, ale nie jestem całkiem pewien. Może gdybym mógł jeszcze raz dotknąć grzebieni, dowiedziałbym się czegoś więcej. — Peter — zmarszczywszy czoło, Sara położyła mu rękę na ramieniu. — Pozwólmy Hughowi się tym zająć. Weldon był rozbawiony. — Sara, pozwól panu Rameyowi zobaczyć, co jeszcze może zrobić. —Zachichotał. — Może powie mi, jak w tym roku będzie sobie radzić drużyna Red Sox. Ja i Mills jeszcze raz rzucimy okiem na ten bałagan za przylądkiem. Rybak wtulił głowę w ramiona. — Ja już tam nie wypłynę, Hugh. A jeśli chcesz znać moje zdanie, to ty też trzymaj się od tego z daleka. — Do cholery, Mills — Weldon klepnął się dłonią w biodro. — Nie będę cię błagał, ale mógłbyś oszczędzić mi trochę kłopotów. Stracę godzinę, zanim chłopaki ze Straży Przybrzeżnej ruszą tyłki. Chwileczkę! — Odwrócił się do Petera. — Może wam się coś przywidziało. Ta masa musiała wydzielać różne szkodliwe opary chemiczne. Możliwe, że się czegoś nawdychaliście. Zapiszczały hamulce, trzasnęły drzwi samochodu i w kilka chwil potem za oknem pojawiła się przemoczona Sally McColl i zastukała do domu. — A czegóż, na Boga, ta tu chce? — zapytał Weldon Peter otworzył drzwi i Sally obdarzyła go szczerbatym uśmiechem. — Dzień dobry, Peter — powiedziała. Zwykły zestaw sukienek i swetrów uzupełniał poplamiony płaszcz przeciwdeszczowy, a na szyi zamiast chustki zawiązała jaskrawy męski krawat. — Czy jest tu ten chudy, stary pierdziel, Hugh Weldon? — Nie mam dziś czasu na twoje bzdury, Sally — zawołał Weldon. Sally przepchała się obok Petera. — Dzień dobry Sara. Mills, cześć.
— Słyszałem, że jedna z twoich suk się oszczeniła — powiedział Mills. — Tak. Sześć małych warczących bękartów — Sally wytarła nos wierzchem dłoni. — Interesują cię? — Mogę wpaść i je obejrzeć — odparł Mills. — Dobermany czy owczarki? — Dobermany. Będą ostre. — O co ci chodzi, Sally? — spytał Weldon, stojąc pomiędzy nimi. — Muszę się wyspowiadać. — Co zmalowałaś tym razem? — Weldon zachichotał. — Z pewnością nie obrabowałaś żadnego sklepu z ubraniami. Grymas niezadowolenia pogłębił zmarszczki na twarzy Sally. — Ty głupi skurczysynu — powiedziała beznamiętnie. — Jestem pewna, że Bóg, kiedy ciebie lepił, nie miał już innych materiałów i musiał użyć gówna jako tworzywa. — Słuchaj, ty stara… . — Chyba zmełł twoje jaja i użył ich zamiast mózgu. Chyba… — Sally? — Peter odepchnął ich od siebie, i położył kobiecie dłonie na ramionach. Kiedy przeniosła wzrok na Rameya, wyraz jej oczu złagodniał. A gdy mężczyzna zabrał ręce, przygładziła włosy; osobliwie kobiecy gest, jak na kogoś pokroju Sally. — Powinnam była ci powiedzieć wcześniej — rzekła do Weldona. — Ale dość już miałam twojego naśmiewania się ze mnie. Potem zdecydowałam, że może to być ważne i powinnam zaryzykować wysłuchanie twoich oślich ryków. Mówię ci więc. — Popatrzyła za okno. — Wiem, co zniszczyło kon—dominia. Wiatr. — Rzuciła nienawistne spojrzenie na Weldona. — I wcale nie zwariowałam. Pod Peterem ugięły się kolana. Czuł, że będą kłopoty; to było w powietrzu, tak samo jak wtedy na Smith Point, ale teraz czuł to jeszcze wyraźniej, jak gdyby jego wrażliwość wzrosła. — Wiatr — powtórzył bezmyślnie Weldon. — Tak jest — odparła prowokująco Sally. — Wiatr wybił dziury w tych cholernych ścianach i gwizdał w nich, jakby grał na instrumencie. — Spojrzała nań wyzywającym wzrokiem. — Nie wierzysz mi?
— Wierzy ci — wtrącił się Peter. — Sądzimy, że wiatr zabił Ellen Borchard.
— Tylko tego nie rozpowiadajcie! Nie jesteśmy pewni! — powiedział Weldon, rozpaczliwie broniąc się przed daniem wiary temu, co tu słyszał. Sally podeszła do Petera. — Z dziewczynką Borchardów to prawda? — Tak sądzę — odpowiedział. — A to, co ją zabiło, jest tu, w Madaket. Ty to czujesz, prawda? Skinął głową. —Tak. Sally skierowała się do drzwi. — Dokąd idziesz? — spytał Weldon. Mruknęła coś pod nosem i wyszła; Peter widział, jak chodzi tam i z powrotem po podwórzu. — Stara wariatka. — Może i wariatka — odparł Mills. — Ale kiedy tylko jakiś statek rozbije się na Dry Shoals lub na innych skałach, Sally natychmiast rusza z pomocą swoją starą łodzią do połowu homarów. I zwykle dociera tam przed Strażą Przybrzeżną. W ciągu ostatnich lat wypływając w najgorszą pogodę uratowała chyba pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt osób. — Mills — powiedział z naciskiem Weldon. — Zawieź mnie na to wysypisko śmieci. — Nie słuchałeś, Hugh? — Mills wstał i podciągnął spodnie. — Peter i Sally mówią, że to jest gdzieś tu w okolicy. Weldon był zdenerwowany. Cmokał i wykrzywiał twarz. Wziął w ręce pojemnik z grzebykami, popatrzył na Petera i odłożył pudełko. — Chcesz, żebym zobaczył, czego mogę się od nich dowiedzieć? — spytał Peter. — Myślę, że by nie zaszkodziło. — Weldon wzruszył ramionami, a potem wyjrzał przez okno, jak gdyby nic go to wszystko nie obchodziło. Peter wziął pojemnik i usiadł obok Sary. — Zaczekaj — powiedziała. — Nie rozumiem. Jeśli to coś znajduje się w pobliżu, to czy nie powinniśmy stąd uciec? Nikt jej nie odpowiedział. Plastikowy pojemnik był zimny, i kiedy Peter uchylił wieczko, ze środka powiało na niego chłodem. Intensywnym, przenikliwym chłodem, jakby mężczyzna otworzył drzwi do zamrażarki.
Sally wpadła do pokoju i wskazała na pojemnik. — Co to jest? — Grzebienie — odparł Peter. — Nie czułem ich tak, gdy je znalazłem. Nie tak silnie. — Jak nie czułeś? — spytał Weldon; tajemniczość zdawała się denerwować go coraz bardziej i Peter sądził, że jeśli sekret nie zostanie wkrótce wyjaśniony, szef policji przestanie im wierzyć z czysto praktycznych względów. Sally podeszła do Petera i zajrzała do pojemnika. — Daj mi jeden — powiedziała, wyciągając brudną rękę. Weldon i Mills stanęli za nią, jak dwaj starzy żołnierze asystujący swojej zwariowanej królowej. Petcr z ociąganiem wyjął jeden z grzebieni. Bijący z przedmiotu chłód poraził jego rękę, potem głowę i przerażony Peter na moment znalazł się pośrodku wzburzonego sztormem morza, którego fale rozbijały się o dziób łodzi, a wokół śpiewał wiatr. Mężczyzna upuścił grzebień. Dłonie mu się trzęsły, a serce waliło w piersiach jak młotem. — O cholera. Nie wiem, czy chcę to zrobić.
Sara pozwoliła Sally usiąść obok Petera. Kiedy brali w dłonie grzebienie, by po chwili znów je odłożyć i opowiedzieć, czego się dowiedzieli, dziewczyna ze zdenerwowania obgryzała paznokcie. Rozumiała niepokój Hugha Weldona; to okropne tak siedzieć i patrzeć. Za każdym razem, kiedy Peter i Sally trzymali w rękach grzebienie, ich oddech stawał się płytki, a źrenice ginęły pod czaszką. Gdy srebrne ozdoby wracały na stół, oboje wykazywali oznaki wyczerpania i lęku. — Gabriela Pascual pochodziła z Miami — powiedział Peter. — Nie potrafię dokładnie określić, kiedy te wydarzenia miały miejsce, ale musiało to być wiele łat temu… jej ubranie wygląda trochę staromodnie. Może dziesięć czy piętnaście. Coś koło tego. W każdym razie miała jakieś kłopoty na lądzie, związała się z kimś uczuciowo i jej brat nie chcąc zostawić jej samej zabrał ją ze sobą w rejs. Był zawodowym rybakiem. — Ona miała dar — wtrąciła Sally. — Dlatego tak wiele z niej pozostało w grzebieniach. Dlatego, że miała dar i umarła trzymając je w dłoniach. — Dlaczego się zabiła? — spytał Weldon. — Strach — rzekł Peter. — Samotność. Chociaż wydaje się to zwariowane, wiatr ją więził. Myślę, że załamała ją samotność na dryfującej łodzi, gdzie jedynym kompanem był żywioł. — Samotność? — spytał Weldon. — A co się stało z bratem? — Umarł — głos Sally był drżący. — Przybył wiatr i zabił całą załogę z wyjątkiem Gabrieli. Potrzebował jej.
W miarę jak rozwijała się opowieść, podmuchy zaczęły wstrząsać domkiem, a Sara starała się nie dociekać, na ile stanowiły naturalne zjawisko. Odwróciła wzrok od okna, od chwiejących się drzew i krzewów, i skupiła się na tym, co mówiono, lecz każde brzęczenie szyb przyprawiało ją o drżenie, wzmagało panujący nastrój niesamowitości. — Gabriela Pascual — ciągnął Peter cierpiała podczas rejsu na chorobę morską; bała się załogi, której większość uważała, że przynosi im pecha, oraz czuła nadciągającą katastrofę. — I — dodała Sally — przeczucia te się spełniły. Pewnego bezchmurnego, spokojnego dnia żywioł rozszalał się i zesłał na wszystkich śmierć. Na wszystkich, z wyjątkiem Gabrieli. Porwał jej brata i całą załogę do góry, a potem roztrzaskał ich o pokład i nadbudówkę kutra. Gabriela również spodziewała się śmierci, ale żywioł przejawiał wobec niej inny rodzaj fascynacji. Pieścił i bawił się nią, przewracając ją i turlając po pokładzie; a w nocy przelatywał przejściami i korytarzami, wybijając szyby i komponując lodowatą muzykę, którą — w miarę upływu dni spędzonych na dryfującej łodzi — nauczyła się prawie rozumieć. — Nie uważała go za ducha — powiedział Peter. — Nie dostrzegała w nim nic mistycznego. Wydawał się jej być czymś w rodzaju… — Zwierzęcia — przerwała Sally. — Dużego, głupiego zwierzęcia. Był złośliwy. Ale nie zły. Przynajmniej jej nie wydawał się zły. — Gabriela — kontynuował Peter — nigdy nie była pewna, czego od niej chciał — może pragnął tylko jej obecności. Większość czasu pozostawiał ją w spokoju. Potem nagle pojawiał się znikąd, aby żonglować odłamkami szkła lub uganiać się za nią po pokładzie. Kiedyś łódź przydryfowała blisko brzegu, lecz kiedy dziewczyna próbowała wyskoczyć przez burtę, żywioł sponiewierał ją i zapędził z powrotem pod pokład. Początkowo kontrolował dryfowanie łodzi, stopniowo jednak zaczął tracić zainteresowanie Gabrielą i kilka razy pozbawiona jego opieki łódź omal nie zatonęła. W końcu dziewczyna, nie mając już siły dalej walczyć z nieuniknionym, podcięła sobie żyły. Umarła przu dźwiękach wycia wiatru, zaciskając w dłoniach pojemnik ze srebrnymi grzebieniami babki, które były najcenniejszą rzeczą, jaką posiadała. Peter, zamknąwszy oczy, oparł się o ścianę, a Sally westchnęła i poklepała się po piersi. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. — Ciekawe, czemu on trzyma się tego śmietniska na morzu — powiedział Mills. — Może bez powodu — głucho odparł Peter. — A może przyciągają go zastoiny odpływu, jakieś specyficzne warunki panujące w powietrzu? — Nie rozumiem — rzekł Weldon. — Co to jest, do diabła? To nie może być zwierzę. — Czemu nie? — Peter wstał, zachwiał się ale złapał równowagę. — A w ogóle, co to jest wiatr? Naładowane jony, przemieszczające się masy powietrza. Któż może zapewnić, że jakieś stałe formy jonów nie mogłyby być zbliżone do istot żywych? Być może w każdym sztormie tkwi jakiś tego rodzaju twór, który mylnie brano za ducha, a nawet antropomorfizowano jego postać. Coś w rodzaju
Ariela. —Zaśmiał się posępnie. — Z pewnością nie jest to wietrzny chochlik. Oczy Sally błyszczały w poblakłej twarzy nienaturalnie/jak wodniste klejnoty. — Rodzą się z morza — powiedziała dobitnie, jakby było to dostateczne wytłumaczenie wszystkiego, co dziwne. — Książka Petera mówi prawdę — powiedziała Sara. — To żywioł. Przynajmniej tak o nim opowiedzieliście. Gwałtowny, nieludzki stwór, na poły duch, na poły zwierzę. — Zaśmiała się, a jej śmiech miał wysoki, graniczący z histerią ton. — Trudno w to uwierzyć. — Racja! — powiedział Weldon. — Cholernie trudno! Stara, zwariowana kobieta i facet, którego nie znam, mówią mi… — Posłuchaj! — powiedział Mills; podszedł do drzwi i otworzył je. Przez chwilę Sara starała się skoncentrować na dźwięku, lecz zdała sobie sprawę, że w ciągu sekundy wiatr ucichł, przeszedł z ciężkich podmuchów w baraszkujący powiew, a z oddali, od strony morza, albo skądś bliżej, z okolicy Tennessee Avenue”, usłyszała ryk.
5. Kilka chwil wcześniej, Jerry Highsmith zajmował się tyleż zarabianiem na życie, co oczekiwaniem nocy pełnej egzotycznych przyjemności w ramionach Ginger McCurdy. Stał przed jednym z domów na Tennessee Avenue, na którym drewniana tabliczka głosiła AHAB–ITAT, a po obu stronach drzwi zawieszona była kolekcja starych harpunów i wielorybich kości. Za nim*znajdował się jego rower oparty o płot z żelaznych prętów. Jerry’ego otaczało dwudziestu sześciu członków Klubu Rowerowego Brzoskwiniowych Włóczęgów. Wystrojeni w pastelowe dresy i ubrania treningowe, dosiadali swoich rowerów. Dziesięciu mężczyzn, szesnaście kobiet, wysportowanych lecz po trzydziestce, co sprawiało, że wszystkie wydawały się Jerry’emu za stare. Tylko Ginger była pierwsza klasa. Dwudziestotrzy– lub dwudziestoczteroletnia dziewczyna z rudymi, sięgającymi do bioder włosami i z pełnym gotowości ciałem. Ściągnęła z siebie bluzkę i została tylko w staniku i szortach tak skąpych, że za każdym razem, kiedy zsiadała z roweru, widać było jej Perłowe Wrota. Wiedziała, co robi: każde potrząśnięcie bliźniaczymi cudeńkami skierowane było ku jego kroczu. Przecisnęła się na czoło grupy i z uwagą słuchała jego opowieści o bzdurnych, wielorybniczych czasach. O tak! Ginger była gotowa. Parę homarów, trochę wina, spacer po nabrzeżu — to tak napompuje ją wrażeniami z Nantucket, że wyskoczy z ubrania jak biały waleń z wody. A ten cholernik, dmucha! — Teraz, wszyscy… — zaczął. Zachichotali. Lubili, kiedy Jerry przedrzeźniał ich akcent. Uśmiechnął się z zażenowaniem, jakby nie świadom tego, co robi. — To chyba zaraźliwe — powiedział. — Pewnie nie mieliście jeszcze okazji zwiedzić Muzeum Wielorybnictwa?
Chór zaprzeczeń. — A więc dam wam lekcję na temat harpunów. — Wskazał na ścianę AHAB–ITAT. — Ten górny z pojedynczym grotem wystającym z boku był w erze wielorybniczej używany najchętniej. Drzewce wykonano z jesionu. Najczęściej stosowano ten gatunek drewna, gdyż jest odporny na wilgoć — wymownie patrzył na Ginger — i nie ugina się pod naciskiem. — Ginger starała się powstrzymać uśmiech. — Zaś ten harpun — kontynuował, nie spuszczając z niej wzroku — z ostrą końcówką ale za to nie posiadający grotu, był ulubioną zabawką niektórych wielorybników. Mówili, że pozwalał na głębszą penetrację. — A co z tym o dwóch grotach? — zapytał ktoś. Jerry spojrzał ponad głowami i zobaczył, że pytanie zadała dziewczyna, która pod względem atrakcyjności plasowała się na jego liście zaraz za Ginger. Pani Selena Persons. Miła brunetka około trzydziestki, z płaską klatką piersiową ale za to z zabójczymi nogami. Choć dla wszystkich stało się oczywiste, że Jerry uganiał się za Ginger, Selena nie przestała się nim interesować. Kto wie? Nie można było wykluczać uprawiania seksu w tercecie. — Tego używano pod koniec ery wielorybniczej — odpowiedział. — Na ogół jednak harpuny z podwójnym grotem były uważane za mniej efektywne od tych z pojedynczym. Nie wiem dokładnie dlaczego. Może wynikało to z przekory wielorybników. Z ich niechęci do nowinek. Uważali, że pojedynczy grot spełniał swoje zadanie. Pani Persons przesłała mu lekki uśmiech. — Oczywiście — kontynuował Jerry, zwracając się do wszystkich Włóczęgów — teraz drzewce zakończone są ładunkiem, który eksploduje w ciele wieloryba. — Puścił do Ginger oko i dodał sotto voce — To musi być uderzenie. Przykryła usta dłonią. — A teraz, proszę państwa — Jerry z rozmachem chwycił swój rower — wsiadamy i jedziemy do następnej pasjonującej atrakcji. W chwili, kiedy turyści śmiejąc się i gawędząc zaczęli dosiadać rowerów, potężny podmuch wiatru przeleciał Tennessee Avenue, zdmuchując ludziom czapki z głów i wywołując wśród kobiet piski. Kilka osób straciło równowagę i upadło, a kilku innym o mało nie przytrafiło się to samo. Ginger potknęła się i przylgnęła piersiami do torsu Jerry’ego. — Dobry chwyt — stwierdziła, ocierając się lekko o mężczyznę, po czym dała krok do tyłu. — Dobry rzut — odpowiedział. Uśmiechnęła się, ale po chwili jej uśmiech zbladł, a na twarzy dziewczyny odmalowało się zaskoczenie. — Co to?
Jerry odwrócił się. Około dwudziestu metrów od nich nad asfaltem uformowała się wysoka na kilkadziesiąt centymetrów kolumna wirujących liści. Choć niczego podobnego dotąd nie widział, dziwne zjawisko nie zaniepokoiło jednak Jerry’ego bardziej niż wcześniejszy nieoczekiwany podmuch wiatru. Ale po kilku sekundach kolumna urosła do wysokości czterech metrów; wsysała patyki, żwir i gałęzie, szumiała jak miniaturowe tornado. Ktoś krzyknął. Ginger przestraszyła się naprawdę i mocniej przylgnęła do Jerry’ego. W powietrzu pojawił się okropny zaduch, mężczyzna czuł też rosnące ciśnienie] w uszach. Nie był pewien, bo kolumna wirowała bardzo szybko, lecz zdawało mu się, że ciemnozielona sylwetka utworzona z roślin, śmieci i kamieni zaczyna przybierać ludzką postać. Zaschło mu w ustach, siłą woli musiał powstrzymać się, by nie odepchnąć Ginger i nie uciec. — Chodźcie! — zawołał. Kilkorgu spośród Włóczęgów udało się wsiąść na rowery, lecz wiatr stał się silniejszy, z rykiem i trzaskiem łamanych gałęzi pchnął ich w zarośla. Pozostali zbili się w gromadkę i z rozwianymi włosami wpatrywali się w coraz wyraźniejszą postać druida, który chwiał się nad nimi i sięgał już wierzchołków drzew. Gont odpryskiwał z dachów i żeglował w powietrzu, aby dać się wessać przez tę postać. Jerry starał się przekrzyczeć wichurę wołając, by turyści padli na ziemię i wtedy ujrzał jak ze ścian AHAB–ITAT odrywają się wielorybie kości i harpuny. Szyby budynku eksplodowały na zewnątrz. Jeden z mężczyzn przyciskał krwawy płat rozciętego kawałkiem szkła policzka; kobieta złapała się za kolano i zwinęła z bólu. Jerry jeszcze raz wykrzyczał swe ostrzeżenie i pociągnął za sobą Ginger do przydrożnego rowu. Ogarnięta paniką dziewczyna wiła się i mocowała z nim by się uwolnić, lecz on siłą pochylił jej głowę i mocno trzymał. Sylwetka rosła, znacznie przewyższając już drzewa, i choć nadal chwiała się, jej kształt się ustalił. Miała już twarz: cmentarny uśmiech z szarego gontu i dwie koliste plamy z kamieni zamiast oczu — okropne, martwe spojrzenie, które zdawało się powodować wzrost ciśnienia powietrza. Jerry’emu łomotało coś pod czaszką, a krew zdawała się gęstnieć do konsystencji szlamu. Sylwetka rosła coraz wyżej i wyżej. Jej ryk przechodził w basowe dudnienie, które wstrząsało ziemią. Teraz zaczęły opadać z niej kamienie i liście. Jerry wiedział, wiedział, co się stanie, ale nie mógł oderwać wzroku od zjawiska. Pośród zamieci liści zobaczył, jak jeden z harpunów poszybował w powietrzu i przeszył kobietę, gdy ta usiłowała się podnieść. Siła uderzenia wyrzuciła ją poza pole widzenia Jerry’ego. Wtedy olbrzymi kształt eksplodował. Jerry zamknął oczy i kurczowo zacisnął powieki. Uderzyły w niego patyki, grudki ziemi i żwir. Ginger podskoczyła, opadła na mężczyznę i uczepiła się jego biodra. Sądził, że wydarzy się coś gorszego, ale nic takiego nie nastąpiło. — Z tobą w porządku? — zapytał, spychając z siebie Ginger. Nie było w porządku.
Pośrodku jej czoła sterczał odłamek wielorybiej kości. Wrzeszcząc z przerażenia, Jerry strząsnął z siebie dziewczynę i stanął na czworaka. Jęk. Jeden z mężczyzn o twarzy, która stała się krwawą maską, z postrzępioną dziurą w miejscu prawego oka i z lewym szklistym jak u lalki, czołgał się w jego kierunku. Przerażony Jerry nie wiedział co robić. Dźwignął się na nogi i zaczął cofać. Zobaczył, że wszystkie harpuny trafiły do celu. Większość Włóczęgów leżała bez ruchu, ich krew rozmazana była na asfalcie; pozostali krwawiąc siedzieli ogłupiali. Jerry zahaczył o coś obcasem i odwrócił się gwałtownie. Tablica z napisem AHAB–ITAT, niczym wampir przygwoździła Selenę Persons do
pobocza drogi; tablica została wbita tak głęboko, że jedynie część litery A widoczna była ponad zabłoconymi resztkami dresu, jakby wystawiono ją na podobieństwo eksponatu na wystawie. Jerry zaczął drżeć i z oczu popłynęły mu łzy.
Podmuch rozwiał mu włosy. Z otępienia wyrwało go czyjeś zawodzenie. Powinien zadzwonić do szpitala, na policję. Ale gdzie szukać telefonu? Większość domów świeciła pustką w oczekiwaniu na letnich turystów, tam telefony są zapewne nieczynne. Ktoś jednak musiał wiedzieć, co się stało. Jerry powinien zrobić, co się da, zanim nadejdzie pomoc. Zebrawszy się w sobie, ruszył w kierunku mężczyzny, który miał wybite oko; lecz nim zdążył ujść kilka kroków, silny podmuch wiatru uderzył go w plecy i rozciągnął płasko na ziemi. Tym razem ryk otaczał go zewsząd, a ciśnienie tak wzrosło, że Jerry miał wrażenie, że rozgrzana do czerwoności igła przekłuła mu głowę na wylot. Zacisnął powieki i przycisnął dłonie do uszu by stłumić ból. Wtedy poczuł, że coś odrywa go od ziemi. Początkowo nie mógł w to uwierzyć. Nawet, gdy otworzył oczy i zobaczył, że wolno wirując unosi się w górę, nie był w stanie tego pojąć. Utracił słuch i cisza, która nagle zapanowała wokół, wzmagała poczucie nierealności. Wrażenie to pogłębił jeszcze rower bez rowerzysty, który pedałował tuż obok. Powietrze pełne było patyków, liści i kamieni, tworzyło coś w rodzaju wyświechtanej kurtyny pomiędzy nim a światem. Wyobraził sobie siebie wznoszącego się w gardzieli tej ohydnej, ciemnej postaci. Ginger McCurdy płynęła jakieś sześćdziesiąt metrów powyżej, jej rude włosy były rozwiane, a ramiona leniwie rozpostarte, jak w tańcu. Obracała się szybciej od niego i chłopak zdał sobie sprawę, że im wyżej się wznosi, tym szybciej wiruje. Wiedział, co będzie: wzniesie się wyżej i wyżej, szybciej i szybciej, aż zostanie zwymiotowany, wystrzelony ponad miasteczko. Jego umysł buntował się wobec perspektywy śmierci, więc Jerry próbował zawrócić i spłynąć w dół. Oszalały ze strachu, bił ramionami w powietrze, kopał rozpaczliwie wiatr, lecz mimo to wirował coraz szybciej i coraz wyżej, miotając się i okręcając wokół własnej osi. Coraz ciężej było mu oddychać i myśleć, zbyt był bowiem oszołomiony, aby się nadal bać. Kilka metrów od niego przepłynęła jakaś kobieta z otwartymi ustami, wykrzywioną w grymasie twarzą i krwawiącą głową. Wykonała gest, jakby chciała go pochwycić, wyciągnął więc rękę, nie wiedząc po co to czyni. Ich dłonie minęły się zaledwie o kilka centymetrów. Jerry powoli odzyskiwał zdolność myślenia. Może wyląduje w wodzie? Cudownie Ocalony ze Zwyrodniałego Tornado. Może przeleci nad wyspą i miękko opadnie na wierzchołek drzewa w Nantucket. Złamana noga, stłuczenie lub dwa. Postawią mu kolejkę w „Atlantic Cafć”. Może w końcu Connie Keating da się przekonać, doceni wspaniałe możliwości Jerry’ego Ilighsmitha? Może. Spadał teraz, wiatr szarpał nim na wszystkie strony i mężczyzna znów nie mógł się zdobyć na żadną myśl. W dole migały mu sylwetki domów, a w powietrzu postacie poruszających się w spazmatycznym zapomnieniu innych tańczących na tym wietrze ludzi. Nagle, przechylony w tył gwałtownym podmuchem, doznał szarpiącego bólu wewnątrz ciała i dopiero chrzęst pękającego kręgosłupa uwolnił go od niego. O Jezu Chryste! O Boże! Oślepiające wybuchy w głębi czaszki. Coś jaskrawo niebieskiego przemknęło obok i Jerry umarł.
6. Kiedy kolumna liści i gałęzi, która wyłoniła się w całej swej grozie znad Tennessee Avenue, zniknęła i ryk ucichł, Hugh Weldon podbiegł do wozu patrolowego. Peter i Sara podążyli za nim. Szef policji zmarszczył brwi, gdy oboje ładowali się do jego samochodu, ale nie uczynił żadnego gestu sprzeciwu, a to, zdaniem Petera, oznaczało prawdopodobnie, iż Hugh Weldon przestał oceniać to, co się działo, w sposób racjonalny, że zaakceptował wiatr jako siłę, wobec której nie dawało się zastosować postępowania nakazanego przez policyjny regulamin. Wbrew tej opinii Weldon włączył syrenę i ruszył. Lecz nie odjechali jeszcze pięćdziesięciu metrów od domku, kiedy nacisnął hamulec. Na przydrożnym drzewie wisiała kobieta przybita do niego starym harpunem. Sprawdzanie czy żyje nie miało sensu, bo widać było gołym okiem, że ma połamane wszystkie kości; ponadto ociekała krwią, co upodabniało ją do przerażającej afrykańskiej lalki, którą ktoś wywiesił, by odstraszyć przechodniów od zbliżania się do miejsca, gdzie przejście zostało zakazane. Weldon włączył krótkofalówkę. — Ciało w Madaket. Przyślijcie karetkę. — Możesz potrzebować więcej niż jednej — powiedziała Sara, wskazując na trzy kolorowe plamy w głębi ulicy. Była bardzo blada, ściskała rękę Petera tak mocno, że na skórze mężczyzny pozostały białe odciski.
W ciągu następnych dwudziestu pięciu minut znaleźli osiemnaście ciał: połamanych, okaleczonych, kilka przebitych harpunami lub odłamkami wielorybich kości. Peter nigdy nie uwierzyłby, że ciało ludzkie może przybrać tak groteskowy kształt; choć był przerażony i odczuwał mdłości, widok ten wprawiał go w coraz większe odrętwienie. Do głowy przychodziły mu rozmaite myśli, najczęściej powracała ta, że ten żywiołowy akt przemocy został dokonany po to, by właśnie on go zobaczył. Była to chorobliwa, paskudna myśl i starał się ją od siebie odsunąć; po jakimś czasie jednak zaczął rozpatrywać ją w kontekście innych, nachodzących go ni stąd, ni z owad, myśli. Na przykład rękopis JAK MÓWIŁ WIATR W MADAKET. Choć wydawało się mu to nieprawdopodobne, nie mógł pozbyć się wrażenia, że to wiatr zasiewał pomysły w jego głowie. Nie chciał uwierzyć, ale to było tak samo prawdopodobne jak wszystko, co się tu wydarzyła Więc, czyż jego ostatnia myśl mogła być tak zupełnie bezpodstawna? Zaczynał rozumieć rozwój wypadków, rozumieć z tą samą nagłą jasnością, która pozwalała mu rozwiązywać problemy pojawiające się w miarę pisania książki. Bardzo żałował, że zlekceważył wewnętrzny głos, który nakazywał mu nie dotykać grzebieni. Do tamtego momentu żywioł nie był go pewien. Niuchał dookoła niego jak — według słów Sally — duże, głupie zwierzę. Postrzegał w nim coś znajomego, ale nie potrafił przypomnieć sobie, kim jest ten człowiek. Kiedy Peter znalazł grzebienie i otworzył pojemnik, dokonało się połączenie jego mocy z mocą Gabrieli Pascual i żywioł nawiązał z nim kontakt. Pamiętał, że żywioł wydawał się być pobudzony, że miotał się tam i z powrotem po śmietnisku.
Kiedy zawrócili znowu na Tennessee Avenue, gdzie mała grupka mieszkańców przykrywała ciała kocami, Weldon ponownie odezwał się przez krótkofalówkę.
— Gdzie, do cholery, są te karetki? — Wysłaliśmy je pół godziny temu — nadeszła odpowiedź. — Powinny już tam być. Weldon rzucił ponure spojrzenie na Petera i Sarę. — Spróbuj nawiązać z nimi łączność — rozkazał dyżurnemu. Kilka minut później zakomunikowano mu, że żadna z karetek nie odpowiada. Weldon polecił swoim ludziom pozostać na miejscu. Zdecydował, że sam sprawdzi, co się dzieje. Kiedy skręcił z Tennessee Avenue w drogę do Nantucket, światło słoneczne przebiło się przez chmury i zalało ziemię żółtym blaskiem. Pod wpływem ciepła Peter poczuł się jeszcze bardziej zmęczony i obolały. Sara wsparła się na nim, a dotyk kobiecego ciała dodał mu sił. Prowadząc samochód, Weldon rozglądał się bacznie wokół, lecz nie dostrzegł niczego, co by go zaniepokoiło. Opustoszałe ulice, domy o oknach ziejących pustką były o tej porze w Madaket czymś zwyczajnym, gdyż ich mieszkańcy udawali się do pracy, albo załatwiali sprawunki. Około trzech kilometrów za miastem, kiedy wjeżdżali na szczyt małego wzniesienia tuż za hałdą śmieci, zauważyli karetki. Weldon zjechał na pobocze, zostawił silnik na jałowym biegu. Jakieś sto metrów dalej znajdowały się cztery ambulanse skutecznie blokując drogę. Jeden leżał przewrócony na dach, jak martwy, biały żuk; inny, roztrzaskany o latarnię, owijały elektryczne przewody, których pozrywane końce wystawały przez okno od strony kierowcy, rzucając snopy iskier. Dwa pozostałe płonęły na skutek zderzenia; przezroczyste języki ognia wyginały się nad poczerniałymi karoseriami. Jednak nie karetki były powodem, dla którego Weldon zatrzymał się tak daleko. Siedzieli teraz w milczeniu. Na prawo od drogi aż do znajdującego się na brzegu morza wzgórka, na którego szczycie rysowały się trzy szare domki, ciągnęło się pole Andrew Wyetha porośnięte spłowiałą od słońca trawą, zalane bladym, żółtawym światłem. Rosło na nim kilka skarłowaciałych dębów. Chociaż wokół policyjnego samochodu czuło się tylko kapryśne podmuchy, trawy na polu falowały, jak gdyby wędrowało przez nie tysiące małych zwierzątek. Łan falował tak gwałtownie, iż wydawało się, że padający na nie cień obłoku pozostaje bez ruchu, przemieszcza się zaś sama ziemia, gnana świszczącym naporem wiatru. Peter zapadł w trans, porażony mocą, którą ten widok w nim wyzwalał, mocą, która zapierała mu dech. — Jedźmy — powiedziała Sara drżącym głosem. — Jedź… — spojrzała poza Petera i na twarzy jej odmalowało się pełne przerażenia zrozumienie. Wiatr zaczął ryczeć. Niecałe trzydzieści metrów od policyjnego radiowoziu odsłoniła się zgnieciona połać trawy, nad którą wolno wirował unoszony prądem powietrza mężczyzna w okrwawionym stroju sanitariusza. Z przekrzywioną dziwacznie głową przypominał stracha na wróble. Samochód Weldona zadrżał miotany kolejnym podmuchem wiatru. Sara krzyknęła i uczepiła się Petera. Weldon daremnie próbował wrzucić wsteczny bieg. Silnik zgasł, więc policjant ponownie przekręcił kluczyk w stacyjce. Tym razem również motor zarzęził, zakrztusił się, i zgasł. Sanitariusz nadal wznosił się i, kręcąc piruety niczym tancerz na lodzie, zbliżał się do radiowozu. Sara krzyknęła, Peter także chciałby móc krzyczeć, aby krzykiem uwolnić się od ucisku w piersiach. Silnik zaskoczył. Zanim Weldon zdążył wrzucić bieg, wiatr przycichł i sanitariusz spadł na maskę. Krople
krwi zbryzgary j przednią szybę. Człowiek leżał przez chwilę rozkrzyżowany na karoserii, a .—i jego martwe oczy wpatrywały się w nich. Następnie, z obsceniczną powolnością ślimaka wyłażącego ze skorupy, ześliznął się na drogę, pozostawiając czerwony, rozmazany ślad na białym metalu. Weldon, oparłszy głowę o kierownicę, głęboko oddychał. Peter tulił Sarę w ramionach. Po paru sekundach policjant przechylił się do tyłu, chwycił krótkofalówkę i włączył przycisk. — Jack — powiedział. — Tutaj Hugh. Słyszysz mnie? — Głośno i wyraźnie, szefie. — Mamy problem na Madaket. — Weldon z trudem przełknął ślinę i, odrzuciwszy głowę do tyłu, dodał: — Chcę, żebyście zablokowali drogę jakieś osiem kilometrów od miasteczka. Nie bliżej. Nie przepuszczajcie nikogo, zrozumiano? — Co się tam dzieje, szefie? Alice Cuddy dzwoniła i mówiła coś o dziwnym wietrze, ale połączenie zostało przerwane i nie mogłem się już do niej dodzwonić. — Tak, trochę wiało. — Weldon wymienił spojrzenia z Peterem. — Ale głównym problemem jest skażenie chemiczne. Już to opanowaliśmy, ale w Madaket obowiązuje kwarantanna. — Potrzebuje pan pomocy? — Potrzebuję, żebyś zrobił, co ci mówię! Weź megafon i wezwij wszystkich znajdujących się między blokadą a Madaket. Każ im kierować się do Nantucket tak szybko, jak tylko mogą. Ogłoś to również przez radio. — A co z ludźmi, którzy będą jechać z Madaket? Mam ich przepuszczać? — Stąd nikt nie będzie jechał — odparł Weldon. — Szefie, z panem wszystko w porządku? — zapytał po chwili milczenia dyżurny. — Tak, do diabła! — rzucił Weldon i wyłączył się. — Czemu im nie powiedziałeś? — spytał Peter.
— Nie chcę, żeby pomyśleli, że zwariowałem i przyjechali sprawdzić — odparł Weldon. — To nie ma sensu. — Wrzucił wsteczny bieg. — Powiem wszystkim, żeby zeszli do piwnic i przeczekali to cholerstwo. Może wymyślimy, co robić. Ale najpierw odwiozę was do domu, żeby Sara trochę odpoczęła.
— Czuję się dobrze — powiedziała dziewczyna, unosząc głowę z piersi Petera.
— Poczujesz się lepiej, jak odpoczniesz — odparł Peter, przyciskając jej głowę z powrotem do piersi; tym pełnym czułości gestem chciał ją ochronić przed widokiem pola, które upstrzone cieniami chmur świeciło bladym światłem, innym niż to padające na policyjny samochód. Wydawało się, iż nagle znalazło się w zupełnie innej niż zazwyczaj odległości od drogi — to wrota prowadzące do alternatywnego świata, gdzie wszystko było podobne, a jednak nie takie samo. Trawy falowały jeszcze wścieklej niż przedtem, co chwilę unosiła się i rozsypywała ponownie kolumna żółtych ździebeł.
— Nie jestem śpiąca — narzekała Sara. Ciągle jeszcze była blada, a jedna powieka drgała jej w nerwowym tiku. Peter siedział obok niej na łóżku. — Skoro nic nie możesz zrobić, dlaczego nie odpoczniesz? — A co ty będziesz robił? — Pomyślałem, że jeszcze raz spróbuję z grzebieniami. Zmartwiła się tym pomysłem. Peter zamierzał wytłumaczyć jej, dlaczego musi to zrobić, lecz zamiast tego pochylił się i pocałował ją w czoło. — Kocham cię — powiedział. Słowa te wymknęły mu się tak łatwo, że aż go to zaskoczyło. Wiele czasu minęło od chwili, kiedy po raz ostatni wypowiedział je do kogoś żywego, a nie do wspomnień. — Nie musisz mi tego mówić tylko dlatego, że sprawy mają się źle — powiedziała, marszcząc czoło. — Może rzeczywiście dlatego teraz ci to mówię — odparł Peter — ale nie sądzę, aby to było kłamstwo. — To nie brzmi zbyt przekonująco — uśmiechnęła się z niechęcią. Zamyślił się na chwilę. — Kiedyś byłem w kimś zakochany — powiedział — i to ukształtowało moje poglądy na miłość. Sądziłem chyba, że za każdym razem musi być tak samo. Uderzenie nuklearne. Zaczynam jednak rozumieć, że może być inaczej, że uczucie może się rozwijać powoli. — Miło to słyszeć — odparła Sara, a po chwili dodała: — Ale ciągle jeszcze kochasz tamtą kobietę, prawda? — Ciągle o niej myślę, ale… — pokręcił głową. — Próbuję o niej zapomnieć i chyba mi się udaje, lecz dziś nad ranem mi się śniła. Uniosła brew.
— Ach, tak? — Nie był to przyjemny sen — odparł. — Mówiła mi, jak oziębły jej uczucia do mnie. „Wszystko, co pozostało”, powiedziała, „to mały, twardy kamyk w mojej piersi”. Powiedziała mi, że on czasami się przemieszcza. Widziałem, jak to cholerstwo podskakiwało pod jej bluzką, i kiedy go dotknąłem — bo tego chciała — było niewiarygodnie twarde. Kamyk osadzony tuż pod skórą. Serce z kamienia. Tylko tyle z nas pozostało. Jedynie ten stwardniały okruch. Tak mnie to rozzłościło, że pchnąłem ją na podłogę i wtedy się obudziłem. Podrapał brodę zażenowany spowiedzią. — Po raz pierwszy myślałem o niej z taką gwałtownością. Sara wpatrywała się w niego tępo. — Nie wiem, czy to ma jakiekolwiek znaczenie — powiedział nieprzekonująco — ale wtedy wydawało się, że ma. Zachowała milczenie. Jej spojrzenie napawało go poczuciem winy z powodu, że sen mu się przyśnił i dlatego, że o nim wspomniał. — Nie śnię o niej zbyt często — powiedział. — To nieważne — odparła. — No tak. — Wstał. — Spróbuj się przespać, dobrze? Sięgnęła po jego dłoń. — Peter? — Tak? — Kocham cię. Wiedziałeś o tym, prawda? Wypowiedziała to z wahaniem, które go zabolało, ponieważ wiedział, że to on był winien temu wahaniu. Pochylił się i znowu ją pocałował. — Śpij — powiedział. — Porozmawiamy o tym później. Delikatnie zamknął za sobą drzwi. Mills siedział przy stole, spoglądając na Zwariowaną Sally, która chodziła po podwórzu, wymachiwała rękoma i poruszała ustami, jakby kłóciła się z jakimś niewidzialnym kompanem. / — Ostatnimi laty ta stara baba zmieniła się na niekorzyść. Była bystra i sprytna, teraz jednak zachowuje się tak, jakby oszalała. — Nie dziwię się — powiedział Peter, siadając przy stole naprzeciw Millsa. — Sam się czuję tak, jak bym zwariował.
Mills nabił fajkę. — Domyślasz się, co to jest? — Może diabeł? — Peter oparł się o ścianę. — Naprawdę nie wiem, ale zaczynam myśleć, że Gabriela Pascual miała rację, że jest to zwierzę. Mills ssał ustnik fajki i szperał po kieszeniach, szukając zapałek. — Jak to? — zapytał. — Jak powiedziałem, nie wiem na pewno, ale odkąd znalazłem grzebienie, staję się na to coraz bardziej wrażliwy. Przynajmniej tak to wygląda. Jakby więź między tym a mną stawała się coraz silniejsza. — Peter zauważył pudełko zapałek przy cukierniczce i pchnął je po stole do Millsa. — Zaczynam wyczuwać go intuicyjnie. Kiedy byliśmy tam na drodze, czułem, że wykazuje cechy zwierzęce. Oznaczał swoje terytorium. Zabezpieczał je przed najeźdźcami. Spójrz, kogo zaatakował. Karetki i rowerzystów. Ludzi, którzy wkraczali na jego terytorium. Kiedy wpłynęliśmy na skupisko śmieci zaatakował nas. — Ale nas nie zabił — powiedział Mills. Peterowi przyszła do głowy logiczna riposta na to Millsa stwierdzenie, ale wolał się do tego nie przyznawać. Bąknął więc tylko: — Może się mylę. — Jeśli jest to zwierzę, można złapać je na przynętę. Musimy tylko znaleźć jego pysk — mruknął Mills pozornie żartobliwie, po czym zapalił fajkę i wydmuchnął niebieskawy dym. — Kiedy jesteś na morzu przez parę tygodni, wyczuwasz, kiedy coś dziwnego znajduje się tuż obok, nawet jeśli tego nie widzisz. Nie daje się tego zaliczyć do sfery doznań psychicznych, ale wydaje mi się, że otarłem się o to raz czy dwa. Peter obrzucił go spojrzeniem. Choć Mills był typowym osobnikiem, jakich widuje się w barach, starym wilkiem morskim z zapasem egzotycznych historyjek do opowiadania, Peter od czasu do czasu wyczuwał w nim specyficzny ciężar gatunkowy, jaki jest właściwością ludzi spędzających wiele czasu w samotności. — Nie wygląda na to, abyś się bał — powiedział. — Nie wygląda? — Mills zachichotał. — Boję się. Jestem tylko za stary, aby biegać z tego powodu w kółko. Drzwi otworzyły się z rozmachem, i weszła Sally. — Gorąco tutaj — powiedziała. Podeszła do piecyka i dotknęła go palcem. — Hm! To pewnie przez te wszystkie szmaty, które mam na sobie. — Klapnęła obok Millsa, zwinęła
się w pozycji, którą uważała za wygodną i spojrzała na Petera z ukosa. — Ten cholerny wiatr nie chce mnie. Chce ciebie. — Co masz na myśli? — Peter byt zaskoczony. Sally wykrzywiła usta, jakby spróbowała czegoś kwaśnego. — Wziąłby mnie, gdyby ciebie tu nie było, ale ty jesteś zbyt silny. Nie mogę nic wymyślić, żeby tego uniknąć. — Zostaw chłopaka w spokoju — powiedział Mills. — Nie mogę — Sally rzuciła groźne spojrzenie. — Musi to zrobić. — Wiesz o czym ona mówi? — spytał Mills. — Tak, do cholery! On wie! A jeśli nie, wszystko, co musi zrobić, to wyjść i porozmawiać z nim. Rozumiesz mnie. On chce ciebie. Lodowaty strumyk spłynął wzdłuż kręgosłupa Petera. — Tak samo jak chciał Gabrieli? — upewnił się. — Czy o to ci chodzi?
— Wyjdź — powiedziała Sally. — Porozmawiaj z nim. — Kościstym palcem wskazała drzwi. — Wyjdź po prostu na zewnątrz, a on do ciebie przyjdzie.
Za domkiem, odgrodzone odeń japońskimi sosnami i komórką na narzędzia znajdowało się pole, które poprzedni właściciel przerobił na ogródek. Peter zupełnie o niego nie dbał i teraz cały ten teren porastały chwasty. Między nimi walały się kanistry po benzynie, zardzewiałe gwoździe, jakaś plastikowa ciężarówka, gnijąca piłka baseballowa, ścinki sklejki i .wiele innych śmieci. Peterowi przypomniało to skupisko odpadków na morzu i ź tego powodu wydało mu się odpowiednim miejscem, aby tu stanąć i rozmawiać z wiatrem… jeśli pomysł tej rozmowy nie był jedynie wytworem wyobraźni zwariowanej Sally. Peter miał nadzieję, że był. Zrobiło się chłodniej, bo zbliżał się wieczór. Srebrzysty blask zimowego słońca rozświetlał obrzeża szaroczarnych chmur pędzonych po niebie wiejącym od strony morza wiatrem. Peter nie odczuwał powiewu i zaczynał już myśleć o powrocie do domku, kiedy podmuch o gorzkawym zapachu musnął jego twarz. Zesztywniał. Znowu poczuł obecność tego: niezależną od wiatru znad morza. Ten wiatr dotykał delikatnymi palcami warg i oczu człowieka, obmacywał go jak ślepiec, który stara się odtworzyć w swoim umyśle czyjś wizerunek. Przeczesywał jego włosy i zaglądał pod klapy kieszeni kurtki jak oswojona mysz szukająca sera; rozwiewał sznurowadła i dotykał Petera między nogami. Pod wpływem tych muśnięć genitalia mężczyzny stwardniały, a jego ciałem wstrząsnęły dreszcze. Niezupełnie rozumiał,
w jaki sposób wiatr do niego mówi, ale nasunęło mu się skojarzenie, że tak jak kot komunikuje się z człowiekiem, ocierając się o jego rękę i przesyłając ładunek elektrostatyczny. Ten ładunek rzeczywiście istniał, kłuł Petera delikatnie i wydawał lekkie trzaski przy zetknięciu z ciałem człowieka. Bez wątpienia dzięki darowi, jaki Peter posiadał, doznania te przeistaczały się jakoś w wiedzę, ta zaś spowodowała, że Ramey dokonał personifikacji tego, co go otaczało. Zdawał sobie sprawę, że jego wyobrażenia byty ludzkim tłumaczeniem nieludzkich impulsów; w zasadzie wiernie go odtwarzał)’, tego był pewien. Przede wszystkim to coś było samotne. Jedyne w swoim rodzaju. Nigdy nie spotkało istot podobnych do siebie, jeśli w ogóle takie istniały. Peter nie czuł współczucia dla jego samotności, ponieważ to coś nie współczuło jemu. Nie potrzebowało Petera jako przyjaciela czy towarzysza, lecz jako świadka swojej mocy. Z wielką chęcią będzie się przed nim krygowało, manifestowało swoje istnienie igrając z wrażliwością człowieka i czerpiąc z tego jakąś niejasną przyjemność. Miało potężną siłę. Choć delikatne w dotyku, posiadało niezaprzeczalną żywotność, a nad wodą było jeszcze silniejsze. Ląd je osłabiał, więc niecierpliwie czekało, by wrócić nad wzburzone morze wraz z Peterem. Będą ześlizgiwać się razem w dzikie kaniony fal aż osiągną chaos grzmiącej ciemności i słonego wodnego pyłu, przemierzać będą najbardziej przepaścistą ze wszystkich pustyń — niebo nad morzem — i wypróbowywać swoją siłę w walce ze sztormami, które zawsze okażą się od nich słabsze. Będą łapać latające ryby i żonglować nimi, jak srebrnymi ostrzami, zagarniać pływające skarby i tygodniami bawić się ciałami topielców. To coś zawsze będzie się zabawiać. A może „zabawiać” nie było właściwym słowem. To coś zawsze będzie zajęte kapryśną przemocą, która stanowi podstawowy element jego charakteru. Gabriela Pascual niezbyt precyzyjnie nazwała to zwierzęciem, ale jak inaczej można to nazwać? Utworzone zostało z sił natury, a nie z jakichś mocy piekielnych. Było jak ego bez myśli, siła bez moralności i odnosiło się do Petera tak, jak człowiek mógł odnosić się do mądrej, zabawki: do czegoś, co należy przez jakiś czas cenić, następnie można zaniedbać, by w końcu zapomnieć. A wreszcie zgubić.
O świcie Sarę obudził sen, że się dusi. Gwałtownie usiadła zdyszana i zlana potem. Po chwili uspokoiła się, spuściła nogi na podłogę i siedziała patrząc w przestrzeń. W półmroku ciemne słoje desek układały się w motyw wyłaniających się ze ściany zwierzęcych pysków; za oknem widziała chwiejące się krzewy i kontury płynących drzew. Nadal zaspana, przeszła do dużego pokoju i skierowała się do łazienki by umyć twarz. Zastała jednak zamknięte drzwi, a ze środka dobiegało ją skrzeczenie zwariowanej Sally. Mills chrapał na rozkładanej kanapie, zaś Weldon siedział przy stole popijając kawę. Na talerzyku tlił się papieros i to ją uderzyło. Znała Hugha całe życie, ale nigdy nie widziała go z papierosem. — Gdzie jest Peter? — zapytała. — Na tyłach — odpowiedział ponuro. — Jedna wielka głupota, jeśli chcesz wiedzieć. — Co? — Sally mówi, że rozmawia z tym cholernym wiatrem. — Parsknął śmiechem.
Sara poczuła uścisk w sercu. — Co masz na myśli? — Nie mam zielonego pojęcia — odparł Weldon. — Jeszcze jeden z nonsensów Sally. Lecz kiedy ich spojrzenia się spotkały, dziewczyna wyczula strach i bezradność Weldona. Rzuciła się do drzwi. Weldon złapał ją za ramiona, lecz wyrwała się i pobiegła ku japońskim sosnom na tyłach domu. Odsunęła na bok gałęzie i w nagłym przerażeniu stanęła jak wryta. Ruch gałęzi wskazywał powolne zawirowania wiatru, jakby jakaś olbrzymia bestia wykonywała w tym miejscu taniec brzucha. Pośrodku pola stał Peter. Oczy miał zamknięte, usta otwarte, a kosmyki włosów powiewały wokół jego głowy jak włosy topielca. Widok ten tak ją poruszył, że zapominając o strachu pobiegła ku niemu wołając jego imię. Przebiegła połowę dzielącej ich odległości, kiedy podmuch wiatru rąbnął nią o ziemię. Oszołomiona i zdezorientowana próbowała podnieść się na nogi, alei wiatr znowu ją rozpłaszczył, przygniatając ją do wilgotnej ziemi. Jak przedtem z morza, tak teraz spośród chwastów podrywały się śmieci. Kawałki folii, zardzewiałe gwoździe, pożółkła gazeta, szmaty, a tuż nad głową Sary unosił się kawał polana. Ciągle jeszcze była oszołomiona, jednak z niezwykłą wyrazistością widziała rozpękniętą i pokrytą pleśnią spodnią część polana. Drżało, jak gdyby trzymająca je ręka nie mogła pohamować złości. I wtedy właśnie, kiedy Sara zdała sobie sprawę, że za chwilę polano spadnie i zmiażdży jej głowę, Peter ruchem nurka skoczył i przykrył sobą dziewczynę. Jego ciężar wyparł z jej płuc powietrze, ale słyszała, jak polano uderzyło w tył jego głowy. Zaczerpnęła tchu, zepchnęła z siebie Petera i podniosła się na klęczki. Peter był śmiertelnie blady. — Czy nic mu się nie stało? To był Mills idący ciężko przez pole. Za nim Weldon ciągnął próbującą mu się wyrwać Zwariowaną Sally. Mills przeszedł chyba jedną trzecią dzielącej ich odległości, kiedy śmieci, które już opadły w chwasty, znowu zostały uniesione w powietrze i, wirując i podrygując, błyskawicznie zostały skierowane w jego stronę jednym silniejszym podmuchem wiatru. Przez chwilę był otoczony rozszalałą kurtyną z kartonu i plastiku; po chwili wszystko opadło, a on chwiejnie postąpił krok do przodu. Jego twarz pokrywało wiele ciemnych plamek. Sara początkowo myślała, że były to grudki ziemi. Wtedy wokół tych plamek pojawiła się krew. Zardzewiałe główki gwoździ zostały wbite w czoło, w policzki, przypięły górną wargę do dziąseł. Mills nie wydał żadnego dźwięku. Oczy wyszły mu na wierzch, kolana ugięły się, wykonał niezgrabny piruet i upadł w zielsko. Sara z otępieniem przyglądała się, jak wiatr powiewał wokół Hugha Weldona i Sally, wydymając ich ubrania; przeleciał poza nich, smagnął konary sosen i zniknął. Przez gęste chwasty Sara dojrzała wystający brzuch Millsa. Łza zdawała się rzeźbić zimną bruzdę w jej policzku. Dostała czkawki i pomyślała, jaka to mało patetyczna reakcja na śmierć. Jeszcze jedno czknięcie, i jeszcze jedno. Nie mogła przestać. Każdy następny skurcz ją osłabiał, odbierał jej równowagę, jakby wypluwała małe fragmenty duszy.
cdn.
Witold Nowakowski
Król ekranu?
Wydawałoby się, że książki pisarza obdarzonego taką wyobraźnią jak Stephen King stanowią znakomity materiał dla scenarzysty. Pisane potoczystym językiem, wzbogacone o wiele elementów sensacji, od dawna pociągały filmowców. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że właśnie dzięki kinu, a ściślej, dzięki Brianowi de Palmie, King wszedł do panteonu mistrzów gatunku. Ale… Patrząc na zestaw tytułów dziewiętnastu ekranizacji, należy stwierdzić, że jedynie pięć z nich dorównuje materiałowi literackiemu. Zaczęło się od sukcesu. Jakby zrządzeniem losu, pierwszym utworem Kinga przeniesionym na ekran w 1976 roku była jego debiutancka powieść Carrie — historia zakompleksionej, brzydkiej dziewczynki obdarzonej nadnaturalną mocą. Książką zainteresował się wspomniany wyżej Brian de Palma, uważany przez krytyków za godnego następcę Hitchcocka i bez żenady czerpiący z bogactwa pomysłów swego mistrza. W interpretacji de Palmy Carrie stała się dramatyczną opowieścią o samotności, bolesnym dojrzewaniu i zdradzie. Film odniósł sukces, zarówno artystyczny, jak i finansowy, co z korzyścią odbiło się na literackiej karierze samego Kinga. Krytyka podkreślała dojrzałość warsztatu pisarskiego autora oraz znakomitą grę odtwórczyni roli tytułowej — Sissy Spacek. W późniejszych latach powieść została z powodzeniem wystawiona w formie musicalu na scenach Nowego Jorku. W 1979 roku King trafił do telewizji. Ceniony, acz określany mianem „sprawnego rzemieślnika”
Tobe Ilooper, autor głośnego horroru The Tacas Chainsaw Massacre zaadaptował w formie trzyczęściowego serialu wampiryczną powieść Salem’s Loi, angażując do filmu tej klasy weteranów aktorstwa co James Mason, czy Lew Ayres. Niestety, wymogi telewizyjnego ekranu w znacznym stopniu oganiczyły możliwości wypływające ze scenariusza i gdzieś zagubił się nastrój charakterystyczny dla pisarstwa Kinga. Film, przemontowany i skrócony, trafił do kin europejskich i na kasety video. Rok 1980. Kolejny sukces artystyczny, tym bardziej zaskakujący, że w zgodnej opinii recenzentów, powieść The Shining należała do słabszych w dorobku trzydziestotrzyletniego wówczas pisarza. Mistrzowska reżyseria Stanleya Kubricka i brawurowa rola Jacka Nicholsona zapewniły ekranizacji ogromne powodzenie. Atmosferę obrazu potęgowała sugestywna ścieżka dźwiękowa, wykorzystująca m.in. fragmenty utworów muzycznych Krzysztofa Pendereckiego. O dziwo, Kingowi film się nie podobał. Miał żal do Kubricka za odstępstwa od materiału literackiego — zwłaszcza za odrzucenie happy–endu. Można przypuszczać, że konflikt spowodowany został zderzeniem dwóch dojrzałych, wybitnych indywidualności. King począł uważniej obserwować światek filmowców, aby wybrać na reżysera kolejnej adaptacji kogoś o mniej artystycznym zacięciu. Wybór padł na George’a A. Romero, którego skromny czarno– biały film z 1968 roku The Night of the Living Dead okazał się prawdziwym przebojem i na trwałe zyskał miano klasyki gatunku. Tym razem za podstawę scenariusza posłużyło sześć nowel, którymi King złożył swoisty hołd komiksowemu wydawnictwu E.C. Film utrzymany zosta! również w konwencji ożywionego komiksu, a rolę łącznika poszczególnych epizodów pełniła animowana opowieść ramowa. W drugiej noweli w niewielkiej roli wystąpił sam King, niejako „autoryzując” ekranizację, która, choć interesująca, nie okazała się rewelacją na miarę dzieła Kubricka. W 1983 roku na ekrany kin amerykańskich wszedł Cujo — opowieść o wściekłym psie atakującym ludzi. King uznał film za doskonały, krytyka pominęła go milczeniem, a reżyser, Lewis Teague, zwrócił się w stronę przygody, realizując m.in. przebojowy The Jewel of the Nile. Niemal jednocześnie z Cujo powstała The Dead Zone Davida Cronenberga, oscylująca raczej w stronę political–fiction niż horroru. Scenariusz oparto na noweli opowiadającej o człowieku, który obudzony z pięcioletniego letargu okazuje się jasnowidzem. Oszczędna realizacja z minimalną ilością efektów specjalnych wzbogacona została wyrazistymi kreacjami Christophera Walkena i Martina Sheena. Rok 1983 okazał się nadzwyczaj obfity w „kingowskie” filmy, gdyż i John Carpenter (The Thing, Escape front New York) zainteresował się jego twórczością. Elegancka limuzyna, plymouth rocznik 58, obdarzona wdzięcznym imieniem Christine, lecz przejawiająca krwiożercze instynkty zaprezentowała (dzięki specjalistom od montażu i efektów specjalnych) szeroką gamę aktorskich umiejętności, ale film adresowany był głównie do młodszej części widowni. Duży zawód sprawił Fritz Kiersh, autor ekranizacji krótkiego opowiadania Children of the Corn. Powstał film nadmiernie rozwlekły, śmieszący w miejscach, w których powinien wzbudzać dreszcz emocji. Sztucznie doklejone zakończenie wypadło mało przekonująco. W 1985 roku umiarkowanym powodzeniem cieszył się Firestarter, głównie dzięki siedmioletniej
Drew Darrymore odtwarzającej główną rolę. Interesujący scenariusz oraz sukces literackiego pierwowzoru (każda książka Kinga była już wówczas bestsellerem) okazały się niewystarczające wobec ciężkiej reżyserii i nieprzekonującej gry „dorosłych” aktorów. Nic dziwnego, że King bez wahania zaakceptował reżysera swego ulubionego filmu, Lewisa Teague’a, jako twórcę kolejnej adaptacji. Jednak miłośników talentu pisarza czekał gorzki zawód. Zbiór trzech krótkich historii zatytułowany Cat’s Eye zrealizowany został w formie pastiszu, powielając znane schematy. Mimo udziału psa Cujo, samochodu Christine i małej Drew Barrymore nie wzbudził zainteresowania. Przełamaniem złej passy miała być opowieść o wilkołaku, zatytułowana Silver Bullet, ekranizacja krótkiej powieści Cycle of the Werewolf. Mało znany reżyser Daniel Attias nie potrafił jednak sprostać powierzonemu zadaniu, tworząc film tyle nudny, co nieprzekonujący. W tej sytuacji King postanowił sam stanąć za kamerą. W 1986 roku zrealizował Maximum Overdrive i… ściągnął na siebie gromy. Chaotyczny opis starcia ludzi i maszyn, znany z tysięcy podobnych filmów, okazał się niewypałem. Z bardziej przychylnym przyjęciem spotkał się natomiast The Running Man, ekranizacja nietypowej w dorobku Kinga powieści science–fiction, opublikowanej zresztą pod pseudonimem Richard Bachman. Nad całością filmowej wersji zaciążyła jednak osobowość odtwórcy głównej roli, Arnolda Schwarzeneggera, spychająca na dalszy plan antyutopijne przesłanie. Nieoczekiwanym sukcesem artystycznym okazał się skromny film Roba Reinera Stand by Me, będący adaptacją noweli The Body. Kameralna opowieść o czterech chłopcach poszukujących ciała zaginionego kolegi niosła ze sobą ogromną siłę wyrazu, popartą znakomitymi kreacjami młodocianych aktorów. Film niemal natychmiast został zaliczony do grupy tzw. „obrazów kultowych” i zyskał rzesze wiernych wielbicieli, a scenariusz nominowano do Oscara. W roku 1987 na ekrany powrócił Creepshow. Część druga, reżyserowana przez Michaela Gornicka, powtarzała niemal dokładnie styl i sposób narracji znany z oryginału. Sam Stephen King pokazał się w epizodycznej roli kierowcy ciężarówki. Dwa lata później, Mary Lambert podjęła się karkołomnego zadania adaptacji najlepszej jak dotąd powieści „króla horroru” — Pet Sematary. Film okazał się przebojem kasowym, lecz poniósł klęskę artystyczną. Innego zdania niż krytycy był King, ale swą opinię wyrażał z pozycji scenarzysty i aktora, gdyż ponownie wystąpił przed kamerą, tym razem w roli kaznodziei. Niejako „z obowiązku” włączono opowiadanie Kinga do filmowej składanki Johna Harrisona Tales from the Darkside (1990), lecz uwagę widzów bardziej przyciągnął mini–serial It! zrealizowany w konwencji thrillera. Maniakalny morderca dzieci, skryty pod maską klowna to postać nie nowa, ale poprawna reżyseria Tommy Lee Wallace’a potrafiła wypełnić standardową opowieść atmosferą grozy i tajemniczości. Jednak prawdziwym sukcesem okazał się drugi po Stand by Me film spółki Stephen King — Rob Reiner: Misery. Utrzymany w klimacie hitchcockowskiego Rear Window historia pisarza próbującego ucieczki przed okrutną wielbicielką jego twórczości przyniosła wyraziste kreacje Jamesa Caana i — nagrodzonej Złotym Globem oraz Oscarem za najlepszą pierwszoplanową rolę żeńską — Kathy Bates. Tylko… że w Europie film przyjęto bez entuzjazmu. Co przyniesie przyszłość? Czas pokaże. Zastanawiający jest fakt, że najbardziej udanymi były
ekranizacje słabszych lub nie mieszczących się ściśle w konwencji horroru utworów Stephena Kinga. Czyżby jego najlepsze powieści okazały się zbyt trudne do przełożenia na język filmu? Może King, przywiązany do własnej twórczości, nie pozwala reżyserom na swobodę interpretacji? Wygląda na to, że na drugie The Shining będziemy jeszcze musieli poczekać.
Filmy będące adaptacjami utworów Stephena Kinga 1. CARR1E (1976) reż. Brian de Palma wyk.: Sissy Spacek, Piper Laurie, John Travolta, Nancy Allen; 97 min. 2. SALEM’S LOT (1979) reż. Tobe Hooper wyk.: David Soul, James Mason, Lance Kerwin, Lew Ayres; 200 min. (wersja oryginalna), 112 min. (wersja kinowa i video) 3. THE SHINING (1930) reż. Stanley Kubrick wyk.: Jack Nicholson, Shelley Duvall, Danny Lloyd; 142 min. 4. CREEPSIIOW (1982) reż. George A. Romero wyk.: Hal Holbrok, Adrienne Barbeau, Fritz Weaver, Leslie Nielsen; 120 min. 5. CUJO reż. Lewis Teague wyk.: Dee Wallace, Danny Pintauro, Daniel Hugh—Kenny; 91 min. 6. THE DEAD ZONE (1983) reż. David Cronenberg wyk.: Christopner Walken, Brookc Adams, Martin Sheen, Herbert Lom; 103 min. 7. CHR1STINE (1983) reż. John Carpenter wyk.: Keitli Gordon, Alexandra Paul, John Stockwell, Harry Dean Stanton; 111 min. 8. CH1LDREN OF THE CORN (1984) reż. Fritz Kiersh wyk.: Peter Horn, Linda Hamilton; 93 min. 9. FIRESTARTER (1984) reż. Mark L. Lester wyk.: David Keith, Drew Barrymore, George C. Scott, Heather Locklear, Martin Sheen; 115 min. 10. CATS EYE (1985) reż. Lewis Teague wyk.: Drew Barrymore, James Woods, Candy Clark; 93 min.
11. SILVERBULLET (1985) reż. Daniel Attias wyk.: Corey Haim, Megan Follows, Terry O’Quinn; 95 min. 12. MAXIMUM OVERDRIVE (1986) reż. Stephen King wyk.: Emilio Esteves, Pat Hingle; 97 min. 13. STAND BY ME (1986) reż. Rob Reiner wyk.: Wil Wheaton, River Phoenk, Kiefer Sutherland; 87 min. 14. THE RUNNING MAN (1987) reż. Paul Michael Glaser wyk.: Arnold Schwarzenegger, Maria Conchita Alonso, Yaphet Kotto, Jim Brown, Dweezil Zappa; 100 min. 15. CREEPSHOW2 (1987) reż. Michael Gornick wyk.: Lois Chiles, George Kennedy, Tom Savini, Dorothy Lamour; 89 min. 16. PETSEMETARY (1989) reż. Mary Lambert wyk.: Dale Mikdiff, Fred Gwynne, Denise Crosby; 102 min. 17. TALES FROM THE DARKSIDE — THE MOVIE nowela CAT FROM HELL (1990) reż. John Harrison wyk.: Deborah Harry, Christian Slater, David Johansen; 31 min. 18. IT! (1990) reż. Tommy Lee Wallace wyk.: Harry Anderson, Dennis Christopher, Olivia Hussey; 174 min. 19. MISERY (1990) reż. Rob Reiner wyk.: James. Caan, Kathy Baker, Lauren Bacall; 108 min. 20. SOMETIMES TIIEYCOMEBACK(1991) reż. Tom McLoughlin śwyk.: Tim Matheson, Brooke Adams, Robert Rusler; 91 min. UWAGA! Film Return to the Salem’s Lot (1987) reż. Larry Cohen, nie jest ekranizacją powieści Stephena Kinga, choć wykorzystuje stworzone przez niego postacie. * Impala * Kudu,
— rodzaj niewielkiej antylopy afrykańskiej, która potrafi doskonale skakać.
kudu wielkie — duża antylopa ze stepów głównie Afryki Wschodniej, większa od jelenia, samiec wyposażony jest w śrubowate rogi.
* Veldt —
we wschodniej i południowej części Afryki piaski step, zazwyczaj przemieszany z rzadko rosnącymi krzewami i drzewami. * Boma
— ogrodzony, zabezpieczony teren.
* Shamba
(czyt.: szamba) — pole uprawne, gospodarstwo rolne.
* Jambo
(czyt.: dżambo) — pozdrowienie wypowiadane na powitanie.
* Pombe
— rodzaj samogonu wyrabianego z prosa lub bananów, zawierający duży procent alkoholu.
* Mayatta
— chata.
* Chłopcze
— per „chłopcze” (po ang. „boy”) zwracali się biali do czarnych służących bez względu na ich wiek. Dla czarnych Afrykanów jest to forma obraźliwa. * Panga
— duży afrykański nóż o szerokim ostrzu używany jako broń i jako narzędzie do ścinania
roślin. * Kikoi
— tradycyjny ubiór.
* Laser
— skrót od: Light Amplification by Stimulated Emission of Radialion. Asimov zastąpił słowo światło (light) słowem dźwięk (sound), tworząc w ten sposób słowo: saser. * Nieprzetłumaczalna
gra słów. W oryg. „Mantic true”, gdzie „mantis” znaczy modliszka (mantis religiosa), a „mantic” — „proroctwo” * Księga
Izajasza, 53, 2, Biblia, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1975
* Księga
Daniela 7, 14, op. cit.
* Ewangelia * op.
św. Marka, 13, 22, op. cit.
cit.
* Ewangelia
św. Marka 13.8, op. cit.