ISAAC ASIMOV’S SCIENCE FICTION MAGAZINE GRUDZIEŃ 1991 OD REDAKCJI Drodzy Państwo! Oddajemy Wam do rąk pierwszy numer polskiej wersji językowej ameryka...
9 downloads
27 Views
1MB Size
ISAAC ASIMOV’S
SCIENCE FICTION MAGAZINE GRUDZIEŃ 1991
OD REDAKCJI Drodzy Państwo! Oddajemy Wam do rąk pierwszy numer polskiej wersji językowej amerykańskiego czasopisma, sygnowanego nazwiskiem jednego z gigantów gatunku SF. Witamy w świecie ISAAC ASIMOV’S SCIENCE FICTION MAGAZINE! Nasze pismo różnić się będzie nieco od wersji anglojęzycznej. Każdy polski numer skomponowany zostanie z kilku numerów amerykańskiego oryginału. Ze względu na specyfikę kulturową amerykańskiej literatury SF i gust tamtejszego czytelnika niektóre z prezentowanych w miesięczniku utworów byłyby dla Polaka mato czytelne i w sumie niezbyt interesujące. Dlatego też, opierając się na kilku najświeższych numerach IASFM, wybierać będziemy pozycje najciekawsze, najbardziej aktualne, a jednocześnie charakterystyczne dla Światowego piśmiennictwa tego gatunku. Krajowy czytelnik, otrzymując utwór z miesięcznym czy dwumiesięcznym zaledwie opóźnieniem w stosunku do pojawienia się dzieła na rynku zachodnim, po raz pierwszy w Polsce będzie miał możność Siedzenia na bieżąco dokonań literackich Światowej czołówki twórców fantastyki naukowej. Zasadniczy zręb naszego pisma stanowić będą teksty literackie. Znajdziecie tu państwo plejadę autorów najlepszych. Jeśli ktoś nie wierzy, niech po prostu przejrzy nazwiska zamieszczone w spisie treści. W niniejszym numerze, oprócz opowiadania samego Isaaca Asimova, znajdziecie państwo utwór laureata ostatniej nagrody Nobla w kategorii opowiadania. Przejmująca i nastrojowa historia opowiedziana przez Terry’ego Bissona powinna zadowolić najwybredniejsze gusta. Mike Resnick. Tego autora również nie trzeba rekomendować. W obecnym numerze kapitalne opowiadanie „Setna zabawa”. Alternatywna historia przygód Teodora Roosvelta w Kongo w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku. W kolejnych edycjach naszego czasopisma, dalsze opowiadania o „alternatywnych prezydentach”, pióra zarówno samego Resnicka (Rooswelt na froncie I Wojny Światowej) jak i innych pisarzy, np. Pat Catigan. Ciekawy sposób interpretacji historii prezentuje dłuższy utwór Kim Stanicy Robinson, a szerokie przestrzenie kosmiczne, kontakt, obcy, astronauci — mikropowieść Thomasa Wylde. W grudniowym numerze nie może naturalnie zabraknąć tematu „bożonarodzeniowego „. Tym zajął się osobiście Gen Wolfe. Planujemy też dział recenzji z książek, które bądź się pokazały, bądź pokażą na naszym rynku księgarskim. Tu okazja dla wydawców do prezentacji swoich dokonań czy zamierzeń edytorskich. Chętnie będziemy promować dobrą literaturę science fiction. W tym numerze znajdziecie państwo artykuł cenionego i kompetentnego krytyka literackiego, który snuje rozwadnia na temat tego, jak doszło do obecnej sytuacji na rynku książki fantastyczno—naukowej w Polsce i co z tego wynikło. I to by było na tyle, jak mawiał profesor Stanisławski. Mamy nadzieje, że zachęceni lekturą pierwszego numeru, sięgniecie Państwo po następne wydania ISAAC ASIMOV’S SCIENCE FICTION MAGAZINE. Po polsku! REDAKCJA
Mike Resnick:
SETNA ZABAWA Mike Resnick — laureat nagrody Hugo — przenosi nas w świat alternatywnej historii, gdzie wraz z Teodorem Roseveltem bierzemy udział w niezwykłym safari, odbywającym się na teranie Konga Belgijskiego. Opowiadania pochodzi z wydanego przez M.Resnicka zbioru „Alternatywni prezydenci”. W następnym numerze dalszy ciąg przygód Roosevelta w kolejnym opowiadaniu z tego tomu.
I. Było to ósmego stycznia roku 1910. O północy dotarliśmy do placówki w Kobe, gdzie spotkało nas cieple przyjęcie ze strony okręgowego pełnomocnika rządu i gdzie zastaliśmy z pół tuzina zawodowych myśliwych, polujących na słonie — ludzi, którzy przeważnie robią pieniądze na kłusownictwie, z narażeniem życia zdobywając kość słoniową. Ci kłusownicy są niezwykle twardzi, gdyż mało jest zajęć bardziej ryzykownych, bardziej niebezpiecznych oraz wymagających więcej odwagi, wytrzymałości i odporności fizycznej niż to, którym się trudnią. Na każdym kroku bowiem stają oni twarzą w twarz ze śmiercią: kiedy grozi im choroba, kiedy narażeni są na ataki ze strony wojowniczych tubylczych plemion, czy też kiedy stoją oko w oko z ogromnymi zwierzętami, na które polują. Wszystko to wymaga nieustannego wysiłku z ich strony, ogromnego wysiłku, nadwerężającego ich zdrowie i siły. Teodor Roosevelt
MYŚLIWSKIE SZLAKI AFRYKI … Kiedy zebraliśmy się wszyscy w moim namiocie i kiedy nalano już szampana każdemu, z wyjątkiem samego Roosevelta — który upierał się przy tym, żeby pić tylko napoje bezalkoholowe, mimo że jego syn, Kermit, poszedł za naszym przykładem — eksprezydent uniósł swój kieliszek, wznosząc toast „za kłusowników polujących na słonie w Enklawie Lado”. Wypiliśmy, ale kilku z nas żartobliwie zaprotestowało przeciw tak obcesowemu postawieniu sprawy. Wtedy on, zachowując powagę, poprawił się, mówiąc, że pije „za środkowoafrykańskich gentlemenów — poszukiwaczy przygód”, bo — jak stwierdził — taki tytuł nadano by nam za czasów królowej Elżbiety. Eksprezydent okazał się więc chłopem na schwał, człowiekiem o szczerym zamiłowaniu do życia pod gołym niebem, a jego sympatia dla naszego sposobu istnienia i zazdrość w stosunku do nas w widoczny sposób wzrastały w miarę upływu czasu. W końcu opuścił nasze towarzystwo — widać jednak było, że czyni to niechętnie. Trzykrotnie podawał mi rękę na pożegnanie, trzykrotnie kierując się ku wyjściu, jednak za każdym razem — wysłuchawszy początku kolejnej historii o jakiejś przygodzie opowiadanej przez któregoś z chłopców — decydował się usiąść, aby dowiedzieć się, co zawiera kolejna stronica z księgi naszego codziennego życia. Zachęcaliśmy go nawet, żeby porzucił politykę i przyłączył się do nas, żeby zrobił coś, co przystoi tak wspaniałemu białemu człowiekowi jak on. Obiecaliśmy mu także, że jeżeli się na to zdecyduje, to oddamy pod jego komendę oddział zbrojny, który zajmie się zorganizowaniem w Afryce Środkowej polowań i działalności pionierskiej, co, być może, pociągnie za sobą zdarzenia o historycznej doniosłości Przypuszczam, że propozycja ta poruszyła go do głębi. Dużo później zwierzył się jednemu z przyjaciół, że nigdy żaden dowód czci i szacunku, z jakim się w życiu spotkał, nie zrobił na nim większego wrażenia i nie był dla niego większą pokusą niż ta propozycja kłusowników z Enklawy Lado. John Boyes
POSZUKIWACZE PRZYGÓD Roosevelt, kierujący się już ku wyjściu z namiotu, przystanął i odwrócił się w stronę Boyesa. — Powiedział pan: oddział zbrojny? — zapytał w zamyśleniu, podczas gdy z oddali dobiegło porykiwanie lwa, któremu towarzyszył maniakalny śmiech dwóch hien.
— Tak, panie prezydencie — odpowiedział Boyes, wstając. — Mogę panu obiecać co najmniej pięćdziesięciu ludzi takich jak my. Ich wygląd będzie może niezbyt zachęcający, ale żaden z nich nie przestraszy się pracy ani walki. I każdy, co do jednego, będzie w stosunku do pana lojalny. — Robi się późno, ojcze — zawołał Kermit, który już wyszedł z namiotu. — Idź sam — odpowiedział Roosevelt z roztargnieniem. — Ja przyjdę za parę minut. Odwrócił się ponownie w stronę Boyesa. — Pięćdziesięciu? — zapytał. — Tak jest, panie prezydencie. — Pięćdziesięciu ludzi miałoby ujarzmić całą Afrykę Środkową? — zamyślił się Roosevelt. Boyes potwierdził kiwnięciem głowy. — Właśnie tylu. Tutaj jest nas siedmiu. Resztę możemy zebrać w ciągu dwóch tygodni. — To bardzo kusząca propozycja — przyznał Roosevelt, usiłując powstrzymać pełen poczucia winy uśmiech. — Gdybym z niej skorzystał, mógłbym znowu poczuć się równocześnie chłopcem i prezydentem. — Kongo wspaniale się nadaje na prywatny teren łowiecki — powiedział Boyes. Eksprezydent milczał przez chwilę. W końcu pokręcił potężną głową i powiedział: — To się nie da zrobić. W każdym razie nie z oddziałem składającym się z pięćdziesięciu ludzi. — Ja też myślę, że to się nie uda — odrzekł Boyes. — Nie ma tu ani dróg, ani telefonów, ani telegrafu. — Roosevelt przerwał, wpatrując się w migoczące latarnie, które oświetlały wnętrze namiotu. — A kolej doprowadzona jest tylko do Ugandy. — Nie ma też dostępu do morza — dodał Boyes uprzejmie, gdy tymczasem lew odezwał się ponownie, a stado hipopotamów zaczęło porykiwać w pobliskiej rzece. — Nie — powiedział Roosevelt stanowczo. — To się po prostu nie da zrobić. Pięćdziesięciu ludzi to za mało. A i pięć tysięcy też nie wystarczy. Boyes wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Nie ma na to najmniejszej szansy. — Trzeba być wariatem, żeby być innego zdania — powiedział Roosevelt. — I ja tak myślę, panie prezydencie — zgodził się Boyes. Dla dodania wagi swym słowom, Roosevelt pokiwał głową. — Trzeba być kompletnym wariatem, kompletnym i nieuleczalnym. — Nie ma co do tego wątpliwości — powiedział Boyes, nie przestając się szeroko uśmiechać. — Więc kiedy zaczynamy? — Jutro rano — odrzekł Roosevelt, odwzajemniając wreszcie uśmiech i błyskając białymi zębami. — I, słowo daję, będzie to setna zabawa.
II. — Ojcze? Roosevelt siedzący na krześle przed namiotem nie przerywał sobie. Obserwował właśnie ptaki przez lornetkę. — Zasłaniasz mi kraskę o liliowej piersi i parę żurawi koroniastych. Kermit nawet nie drgnął. Roosevelt odłożył w końcu lornetkę na stojący obok stolik. Po czym wyciągnął notatnik i zaczął zapamiętale w nim gryzmolić. — Są tu wspaniałe możliwości obserwacji ptaków — powiedział, wciągając kraskę i żurawie na swoją listę. — Tylko dzisiaj udało mi się już zaobserwować trzydzieści cztery gatunki. A przecież nie zdążyliśmy jeszcze zjeść śniadania.— Podniósł głowę i spojrzał na syna. — Bardzo lubię te chłodne ugandyjskie noce i poranki. Przypominają mi Yellowstone. Mam nadzieję, że dobrze spałeś? — Tak, dobrze. — Wspaniały tu klimat — powiedział Roosevelt. — Po prostu cudowny! — Ojcze, jeżeli pozwolisz, chciałbym przez chwilę z tobą pomówić. Roosevelt z wielką pieczołowitością umieścił notatnik w kieszeni na piersi. — Oczywiście — odrzekł. — O czym chciałbyś porozmawiać? Kermit rozejrzał się wokoło, znalazł sobie drugie płócienne krzesło, przyniósł je, postawił obok krzesła ojca i usiadł. — Całe to przedsięwzięcie to chyba nieporozumienie. Roosevelt wyglądał na ubawionego. — Taki jest twój pogląd, do którego doszedłeś po głębokim namyśle? — Jeden człowiek nie zdoła ucywilizować kraju wielkości połowy Stanów Zjednoczonych — mówił dalej Kermit — nawet jeżeli tym człowiekiem jesteś ty. — Kiedy miałem dwanaście lat, najlepsi na całym świecie lekarze stwierdzili, że będę miął przez całe życie niedowagę i skłonność do chorób — odpowiedział na to Roosevelt. — Tymczasem ja w wieku lat dziewiętnastu zdobyłem mistrzostwo Harvardu w boksie jako bokser wagi lekkiej. — Wiem o tym, ojcze. — Nie przerywaj. Mówiono mi, że nigdy nie będę w stanie napisać jednego poprawnego zdania. Tymczasem ja napisałem dwadzieścia książek, z których cztery okazały się bestsellerami. Mówiono mi, że świat polityki to nie jest miejsce dla człowieka młodego, tymczasem ja, mając lat dwadzieścia cztery, byłem już przewodniczącym Izby Ustawodawczej stanu Nowy Jork. Mówiono mi, że na zachodzie kraju nigdy nie zapanują rządy prawa ani porządek, tymczasem ja pojechałem tam i sam, bez niczyjej pomocy, pojmałem trzech uzbrojonych morderców na terenie Bad Lands* w Dakocie. Przerwał na chwilę. — Nawet moi Rough Riders* byli zdania, że nie zdołamy zdobyć Wzgórza San Juan, a ja je zdobyłem. — Popatrzył na syna przeciągle. — Więc bądź łaskaw nie informować mnie, czego nie będę w stanie przeprowadzić. — Ale to przedsięwzięcie różni się od wszystkiego, co dotychczas robiłeś. — Kermit upierał się przy swoim.
*
Bad Land — nieurodzajny region w południowo—zachodniej części Południowe Dakoty i północno—zachodniej części Nebraski (wszystkie przypisy pochodzą w tłumacza) * Rough Riders — „surowi jeźdźcy” — nazwa nadana regimentowi ochotniczej kawalerii, walczącemu w wojnie o Kubę, którego rekrutację i dowództwo powierzono w roku 1898 Rooseveltowi.
— To najlepszy powód, żeby się za nie wziąć — odpowiedział Roosevelt, z zadowoleniem ukazując zęby w uśmiechu. — Ale… — Eksprezydent to ktoś, kto ma siedzieć w fotelu bujanym i pokazywać się tylko na paradach, tak? Mam pięćdziesiąt jeden lat i nie zamierzam jeszcze iść na emeryturę. A taka okazja może się nie powtórzyć. — Jego wzrok pobiegł ku zachodowi, w stronę Konga. — Pomyśl tylko: ponad pół miliona mil kwadratowych i na tym ogromnym obszarze żyją jedynie zwierzęta, dzikusi i paru misjonarzy. Brytyjczykom, Francuzom, Portugalczykom, a także Belgom! Włochom dana już była szansa działania na tym kontynencie. I dlatego przynajmniej jednym państwem w Afryce powinien zająć się ktoś, kto wprowadzi w nim postęp, przynosząc amerykańską technologię, amerykańską demokrację i amerykańskie wartości. My, „Amerykanie, jesteśmy rasą stworzoną do życia na otwartych przestrzeniach, na terenach pogranicza. Kto więc jest bardziej powołany do cywilizowania jeszcze jednego takiego terenu? Tu przerwał, wyobrażając sobie przyszłość, która dla niego była równie oczywista jak teraźniejszość. — Pomyśl też o bogactwach naturalnych! Zamienimy ten kraj w nasz protektorat i damy mu klauzulę uprzywilejowania w stosunkach handlowych. Z drewna, które się tu znajduje, można zbudować trzydzieści milionów domów. A kiedy wytniemy puszczę, stworzymy tu farmy i miasta. Powtórzymy historię Ameryki, tylko bez niewolnictwa, bez wymordowywania rdzennej ludności i bez krwawych rzezi dokonywanych na bizonach. Historię naszego kraju potraktuję niejako wzorzec, od którego ma nie być odstępstwa, ale jako najogólniejszy plan i wyciągnę wnioski z błędów, jakie popełniliśmy w przeszłości. — Ależ, Ojcze, ten kraj to n i e j e s t druga Ameryka — powiedział Kermit. — Jest to surowy i dziki kraj zamieszkały przez setki plemion, którym na podstawie doświadczeń biały człowiek kojarzy się wyłącznie z niewolnictwem. — Z pewnością więc będą uszczęśliwione, mając do czynienia z białym, który chce te krzywdy naprawić. — Na twarzy Roosevelta pojawił się uśmiech świadczący jak pewny siebie był w tym momencie eksprezydent. — A co ze stroną prawną tego przedsięwzięcia? — nie ustępował Kermit. — Kongo jest przecież kolonią belgijską. — Belgowie mieli już swoją szansę. A to, że z niej skorzystali przyniosło opłakane skutki. — Roosevelt przerwał na chwilę, po czym dodał: — Pozwól, że ja się będę tym martwił. Wyglądało na to, że Kermit, który chciał na ten temat dyskutować, zdał sobie sprawę z bezowocności dalszego sporu. — Dobrze — powiedział z westchnieniem. — Czy chciałeś pomówić o czymś jeszcze? — Tak — odrzekł Kermit. — Co wiesz o tym Boyesie? — Ten człowiek to prawdziwy pionier — brzmiała pełna podziwu odpowiedź. — Powinien był się urodzić Amerykaninem. Kermit pokręcił głową. — Ten człowiek to nicpoń. — Do takiego wniosku doszedłeś po jednym wieczorze spędzonym w jego namiocie przy dobrym jedzeniu i winie? — Nie, ojcze. Podczas gdy ty spacerowałeś dziś rano i obserwowałeś ptaki, ja pogadałem sobie o nim z kilkoma jego kompanami. Wydawało im się, że go chwalą i że to co mi opowiadają, zaimponuje mi. Tymczasem to, co usłyszałem, pozwoliło mi wyrobić sobie właściwe pojęcie o nim. — A co takiego usłyszałeś? — spytał Roosevelt.
— Bez przerwy popada w konflikty, to z prawem, to z armią brytyjską, to znowu z Urzędem do Spraw Kolonii. — Kermit przerwał. — Dwa razy usiłowano go deportować z Afryki Wschodniej. Wiedziałeś o tym? — Oczywiście — odrzekł Roosevelt. Nagle uśmiechnął się szeroko i wskazał małą książeczkę, lezącą na stole obok lornetki. — Spędziłem większą część nocy na czytaniu jego pamiętników. To niezwykły człowiek! — A więc wiesz, że Brytyjczycy aresztowali go za… — tu Kermit zaczął szukać właściwego słowa. — Rozbój. Kermit kiwnął głową. — Właśnie. — A czy wiesz, co to znaczy? — spytał jego ojciec. — Nie — przyznał Kermit. — W tym konkretnym wypadku znaczy to, że zawarł on traktat z plemieniem Kikuju, skłaniając je do zgody na osadnictwo białych na jego własnym terytorium, a to spowodowało, że ktoś wysoko postawiony w Zarządzie Kolonii uznał, że pan Boyes uzurpuje sobie prawo do wchodzenia w jego kompetencje. — Roosevelt parsknął śmiechem. — Wysłano więc oddział składający się z sześciu ludzi na terytorium plemienia Kikuju, żeby zaaresztować Boyesa. Okazało się jednak, że jego otacza pięć tysięcy uzbrojonych wojowników. Ponieważ żaden z tych sześciu żołnierzy nie miał wielkiej ochoty wdawać się w nierówną walkę, Boyes zgodził się pomaszerować do Mombasy z własnej woli. — Roosevelt przerwał na chwilę pokazując zęby w uśmiechu. — Kiedy wkroczył do sądu na czele pięciu tysięcy Kikujusów, sprawę natychmiast wycofano. — Roześmiał się głośno. — Przecież to historia żywcem wzięta z naszego Dzikiego Zachodu. — Są też i inne historie, ojcze — powiedział Kermit. — Mniej smakowite niż ta. — To dobrze — odrzekł Roosevelt — bo dzięki temu będę miał o czym z nim rozmawiać podczas podróży do Konga. — Wiesz oczywiście, że jest on tak zwanym Białym Królem plemienia Kikuju? — A ja jestem honorowym wodzem Indian. Mamy więc wiele wspólnego. — Nie macie ze sobą nic wspólnego — zaprotestował Kermit. — Ty pomagałeś naszym Indianom, a Boyes został królem wskutek oszustwa i zdrady. — Wkroczył do dzikiego kraju, do którego biały człowiek nie miał do tej pory wstępu i w przeciągu dwóch lat został królem całego narodu Kikuju. Takiego właśnie człowieka potrzeba mi teraz. Z nim dokonam tego, czego mam zamiar dokonać. — Ale, ojcze… — Tak, synu, ten kraj jest surowy i dziki, a ja zabieram się do dzieła, któremu nie podołają ludzie bojaźliwi ani słabi — powiedział Roosevelt stanowczo. — Boyes to człowiek, jakiego mi potrzeba. — I nie masz zamiaru przemyśleć tego jeszcze raz? Roosevelt pokręcił głową. — Uważam sprawę za zamkniętą. Kermit popatrzył na ojca przez dłuższą chwilę, po czym westchnął, uznając się za pokonanego. — Co mam powiedzieć mamie? — Edith mnie zrozumie — powiedział Roosevelt. — Zawsze mnie rozumiała. Powiedz jej, że skoro tylko będę miał odpowiedni dom dla całej rodziny, sprowadzę ją tutaj. Nagle uśmiechnął się znowu. — Być może powinniśmy natychmiast ściągnąć tu twoją siostrę Alice. W razie, gdyby tubylcy stawiali nam opór, będzie mogła zastraszyć ich do tego stopnia, że się nam natychmiast podporządkują — tak jak zwykle zastraszała moją radę ministrów.
— Ja mówię poważnie. — Ja też, synu. Ameryka nigdy nie miała imperium. I nie chce go mieć. Ale ja uczyniłem ją światowym mocarstwem. A teraz jeżeli tylko okaże się, że jestem w stanie poszerzyć jej wpływy i objąć nimi kontynent, na którym jeszcze nie mieliśmy okazji się zadomowić, uznam to za swój obowiązek. — No i będzie to świetna zabawa — podsunął Kermit domyślnie. Roosevelt znowu uśmiechnął się szeroko. — Zabawa będzie setna! Kermit popatrzył na ojca przez chwilę. — Skoro nie mogę ci tego przedsięwzięcia wyperswadować, pozwól, że ci będę towarzyszył. Roosevelt pokręcił głową. — Ktoś musi dopilnować, żeby nasze trofea dotarły zgodnie z planem do Muzeum Afrykańskiego. A poza tym, jeżeli obaj zostaniemy w tym kraju, to dziennikarze nabiorą pewności, że straciłem życie w czasie safari. Musisz wracać i opowiedzieć im o dziele, które tutaj rozpocząłem. — Nagle zmarszczył brwi. — Musisz też porozumieć się z redaktorem w wydawnictwie Scribnera i powiedzieć mu, że rękopis książki o safari zostanie dostarczony z pewnym opóźnieniem. Zacznę ją pisać, gdy tylko rozbijemy stały obóz. — Tu znowu przerwał. — I jeszcze jedno. Dziś rano kiedy jeszcze spałeś, dałem kilka listów panu Cunninghamowi, który będzie ci towarzyszył w dalszej podróży. Chcę, żebyś wysłał te listy, kiedy znajdziesz się w Stanach. Im wcześniej sprowadzimy tu inżynierów i ciężki sprzęt, tym lepiej. — Ciężki sprzęt? — Oczywiście. Musimy wyrąbać duże połacie puszczy i zbudować kolej. Wspaniały szpak podszedł odważnie do namiotu, w którym mieściła się jadalnia. Szukał resztek jedzenia. Roosevelt natychmiast wyciągnął notes i zaczął w nim coś pisać. — Kongo leży w samym środku kontynentu — zauważył Kermit. — Będzie więc bardzo trudno dowieźć z wybrzeża ciężki sprzęt. — Bzdura — wyśmiał go Roosevelt. — Brytyjczycy rozmontowywali parowce, transportowali je w kawałkach i składali z powrotem na Jeziorze Wiktorii i Jeziorze Niasa. Czy chcesz powiedzieć, że Amerykanie, którzy zbudowali Kanał Panamski i pokryli kontynent siecią kolei, nie znajdą sposobu na to, żeby przewieźć do Kongo buldożery i traktory? — Przerwał na chwilę. — Dopilnuj tylko, żeby te listy doszły do adresatów. Reszta zrobi się sama. W tym momencie podszedł do nich Boyes. — Dzień dobry, panie Boyes — powitał go Roosevelt wesoło. — Jesteśmy gotowi do drogi? — Możemy zwijać obóz w każdej chwili, panie prezydencie, kiedy tylko pan sobie życzy — powiedział Boyes. — Tylko że jeden z naszych tubylców mówi, że pięć mil stąd widział słonia–samca noszącego co najmniej sto trzydzieści funtów po każdej stronie łba. — Naprawdę? — spytał Roosevelt, wstając z miejsca w podnieceniu. — Czy jest tego pewien? W Kenii nigdy nie widziałem kłów takiej wielkości. — Ten boy rzadko się myli — odrzekł Boyes. — Mówi, że staremu samcowi towarzyszą trzy albo cztery młode i że idą na południowy wschód. Gdybyśmy poszli w tym kierunku — wskazał palcem suchą, porośniętą gdzie niegdzie akacjami sawannę po drugiej stronie rzeki — to na przestrzeni około trzech mil moglibyśmy je dogonić. — A mamy na to dość czasu? — zapytał Roosevelt, bez powodzenia usiłując ukryć podniecenie. Boyes uśmiechnął się. — Panie prezydencie, Kongo od milionów lat czeka na człowieka, który mu przyniesie cywilizację. Nie sądzę więc, że nie może poczekać o jeden dzień dłużej. Roosevelt odwrócił się w stronę syna. Uścisnął mu rękę. — Szczęśliwej podróży, Kermit. Jeżeli upoluję tego słonia wyślę jego kły w ślad za tobą. — Do widzenia, ojcze.
Roosevelt uściskał syna, a potem poszedł po strzelbę. — Nie martw się, synu — odezwał się Boyes, widząc zatroskanie młodego człowieka. — Będziemy się ojcem dobrze opiekować. Kiedy się znowu spotkacie, będzie królem Konga. — Prezydentem — poprawił go Kermit. — Niech będzie, że prezydentem — odrzekł Boyes, wzruszając ramionami.
III. Roosevelt dogonił słonia w ciągu sześciu godzin, a podejście go i upolowanie zajęło mu następną godzinę. Przez pozostałą część dnia jego ludzie odejmowali słoniowi kły i — na jego prośbę — odwozili blisko trzysta funtów mięsa do tragarzy, którzy zostali z Kermitem. Tego dnia było więc za późno na rozpoczynanie podróży do Konga, ale tuż po wschodzie słońca następnego ranka cała ich niewielka gromadka wyruszyła w drogę. Sawanna stopniowo zmieniła się w puszczę i w końcu, po sześciu dniach podróży, dotarli do Gór Księżycowych. — Jest pan we wspaniałej formie, panie prezydencie — zauważył Boyes, kiedy rozbijali pierwszy obóz na naturalnej polanie nad małym, czystym strumieniem na wysokości około sześciu tysięcy stóp. — W zdrowym ciele zdrowy duch — odpowiedział Roosevelt. — Nie opłaca się lekceważyć żadnego z nich. — Jednak — mówił dalej Boyes — gdy przejdziemy te góry, postaramy się chyba znaleźć jakieś uodpornione konie. — Uodpornione? — To znaczy takie, które zostały ukąszone przez muchę tse–tse i przeżyły — odpowiedział Boyes. — Po wyzdrowieniu są odporne na chorobę. Każdy z nich jest tu wart tyle złota, ile sam waży. — Gdzie ich będziemy szukać i ile kosztują? — Mają je na pewno żołnierze belgijscy — odrzekł Boyes beztrosko. — A co do ceny, to będą nas kosztowały dwie albo trzy kule. — Nie rozumiem. Boyes uśmiechnął się, szczerząc zęby. — Upolujemy parę słoni i wymienimy kość słoniową na konie. — Jest pan bardzo zaradny, panie Boyes — skomentował to Roosevelt, uśmiechając się z uznaniem. — W tym kraju biały jest albo zaradny, albo martwy — odpowiedział Boyes. — Z pewnością. Roosevelt patrzył z zachwytem na liczne ptaki i małpy, od których roiło się między gałęziami drzew otaczających polanę. — Pięknie tu — zauważył. — Przyjemne dni, rześkie noce, świeże powietrze, czysta bieżąca woda i pełno zwierzyny. Człowiek mógłby tu spędzić całe życie. — Tak, niejeden człowiek mógłby tu zostać na zawsze — powiedział Boyes. — Ale nie tacy ludzie jak my. — No tak — zgodził się Roosevelt. — My nie możemy. — Jednak — ciągnął dalej Boyes — nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy spędzili tu dwa czy trzy dni. Mamy się spotkać z naszymi ludźmi po drugiej stronie gór, ale przybędą oni na miejsce nie wcześniej jak za tydzień albo dziesięć dni. Zanim informacja o naszym przedsięwzięciu dotrze do kogo trzeba w Enklawie Lado, musi upłynąć trochę czasu. — Świetnie — powiedział Roosevelt. — Dzięki temu będę mógł trochę popisać. — Przerwał, a po chwili spytał: — A gdzie chce pan rozbić mój namiot? — Gdzie pan sobie życzy, panie prezydencie. — Jak najbliżej strumienia — odparł Roosevelt. — Kiedy się obudzę, będę miał piękny widok. — Nic nie stoi temu na przeszkodzie — powiedział Boyes. — Nie zauważyłem tu krokodyli ani hipopotamów. Wydał krótki rozkaz tubylcom, wskazując im miejsce, o którym mówił Roosevelt.
— Proszę dopilnować, żeby przed namiotem była flaga amerykańska — powiedział eksprezydent — no i żeby wniesiono do namiotu książki. — Panie prezydencie, dwóch boyów zajmuje się wyłącznie noszeniem pańskich książek. Czy nie moglibyśmy, zwijając obóz przed wyruszeniem w głąb kraju, trochę tych książek zostawić? Roosevelt pokręcił głową przecząco. — O tym w ogóle nie może być mowy. Bez dostępu do literatury człowiek jest całkiem zagubiony. Kiedy zabraknie nam ludzi, zostawimy moją strzelbę, a ten, co niósł broń poniesie jedną skrzynkę z książkami. Boyes uśmiechnął się. — Nie będzie takiej potrzeby, panie prezydencie. Tak tylko pytałem. — To dobrze — odparł Roosevclt z uśmiechem. — A tak między nami mówiąc, bez winchestera czułbym się tak samo zagubiony jak bez książek. — Doskonale pan sobie z nim radzi. — Jestem tylko zdolnym amatorem — odpowiedział Roosevelt. — Panu, zawodowemu myśliwemu, nie dorównuję. Boyes roześmiał się na to. — Ależ ja nie jestem żadnym zawodowcem. — Jednak, kiedy się poznaliśmy, polował pan na słonie, zdobywając kość słoniową. — Próbowałem tylko powiększyć swoje konto bankowe — odrzekł Boyes. — Kość słoniowa to środek do tego celu. Karamojo Beli czy też pański przyjaciel Selous, to są prawdziwi myśliwi. Ja jestem tylko przedsiębiorcą. — Niech pan nie będzie taki skromny, John — powiedział Roosevelt. — Zdołał pan zgromadzić całkiem sporą ilość kości słoniowej. Nie dokonałby pan tego, nie będąc myśliwym. — Czy chce pan wiedzieć jak naprawdę ją zdobyłem? — zapytał Boyes szczerząc zęby w uśmiechu. — Oczywiście. — Otóż nie umiem wcale tropić zwierzyny. Zatrzymałem się więc w brytyjskiej placówce granicznej, oświadczyłem, że boję się słoni i dałem strażnikom granicznym kilka funtów, żeby zaznaczyli mi na mapie gdzie słonie się gromadzą, bo chcę je ominąć. Roosevelt wybuchnął serdecznym śmiechem. — Ale kiedy już pan znalazł stada, musiał pan przecież wiedzieć, co robić. Boyes wzruszył ramionami. — Poszedłem po prostu tam, gdzie nie było żadnej konkurencji. — Myślałem, że Enklawa Lado roi się od myśliwych. — Nie w tych miejscach, gdzie trawa jest tak wysoka, że sięga do ramion — odrzekł Boyes. — W takiej trawie bardzo trudno jest wycelować. No i wycofać się w razie, gdyby słonie zaczęły szarżować. — To jak pan polował w takich warunkach? — Stawałem na ramionach tragarza. Przypominając sobie to, Boyes parsknął śmiechem. Z początku używałem 475, ale szarpnięcie było tak silne, że za każdym razem spadałem. Dlatego w końcu zdecydowałem się na lee–enfieid 303. — Jest pan człowiekiem o licznych talentach, John. Perski słowik o żółtym upierzeniu pod ogonem, śmielszy niż jego towarzysze, wylądował nagle na polanie, żeby przyjrzeć się dokładniej rozbijaniu namiotów. — Piękny ptak — zauważył Roosevelt, wyciągając notes i zapisując czas i miejsce spotkania z nim. — I głos ma przecudowny. — Świetny z pana obserwator ptaków, panie prezydencie — zauważył Boyes. — Ornitologia to moja pierwsza miłość — odpowiedział Roosevelt. — Pierwszą monografię ornitologiczną opublikowałem, kiedy miałem czternaście lat. — Przerwał na
chwilę. — Bardzo długo myślałem, że będę zajmował się ornitologią i wypychaniem zwierząt, ale w końcu okazało się, że łudzić interesują mnie bardziej niż zwierzęta. — Uśmiechnął się. — Albo że bardziej niż one potrzebują przywódcy. — W takim razie jesteśmy we właściwym miejscu — powiedział Boyes. — Myślę, że właśnie Kongo bardziej niż większość innych krajów potrzebuje przywódcy. — Dlatego tu jesteśmy — zgodził się Roosevelt. — Myślę też, że nadszedł już czas na to, żebyśmy zaczęli mówić bardziej konkretnie. Dotychczas operowaliśmy tylko ogólnikami. Kiedy spotkamy się z ludźmi, będziemy musieli im przedstawić określony plan działania. — Przerwał, a po chwili zaproponował: — Spójrzmy jeszcze raz na mapę. Boyes wyjął mapę z kieszeni i rozwinął ją. — To na nic — powiedział Roosevelt, usiłując studiować mapę, która trzepotała na wietrze. — Musimy mieć stół. Boyes kazał tubylcom przynieść stół i dwa krzesła. W chwilę później obaj siedzieli obok siebie, a przed nimi leżała mapa przytrzymywana czterema kamykami. — Gdzie jesteśmy? — zapytał Roosevelt. — Mniej więcej tutaj, panie prezydencie — odrzekł Boyes, wskazując miejsce na mapie. — Góry oddzielają Kongo od Ugandy. Z początku wszystkie nasze działania będziemy musieli prowadzić we wschodniej części kraju. — Dlaczego? — spytał Roosevelt. — Gdybyśmy dotarli tutaj — wskazał miejsce usytuowane bardziej w środku — mielibyśmy dostęp do rzeki Kongo. — To by było niepraktyczne — odrzekł Boyes. — Przeważająca liczba plemion mieszkających na wschodzie kraju zna suahili, a suahili to jedyny język afrykański, którym mówi większość naszych ludzi. Jeżeli posuniemy się dalej w głąb kraju, spotkamy się z ponad dwustoma dialektami; na dodatek jedynym cywilizowanym językiem, jakim ktokolwiek mówi na tych terenach jest francuski, a nie angielski. — Rozumiem — powiedział Roosevelt. Przerwał, zastanawiając się nad tą informacją, po czym znowu spojrzał na mapę. — No, a gdzie kończy się Kolej Wschodnioafrykańska? — Tutaj — pokazał mu Boyes. — W Kampali, mniej więcej w środku Ugandy. — Będziemy więc musieli zbudować około trzystumilowy albo nawet dłuższy odcinek linii kolejowej lub drogi, tak żeby dotarła ona do bazy usytuowanej we wschodniej części Konga. — To bardzo ambitne zadanie, panie prezydencie — powiedział Boyes z powątpiewaniem. — A jednak będziemy musieli to zrobić. Inaczej nie zdołamy sprowadzić potrzebnego sprzętu. — Roosevelt obrócił się ku Boyesowi. — Widać po pańskiej minie, John, że ma pan jakieś wątpliwości. — To może potrwać całe lata. Nie bez przyczyny przecież Kolej Wschodnioafrykańska nazywana jest Wariacka Linią. Roosevelt uśmiechnął się, był pewny siebie. — To jest wariacka Linia dlatego, że tylko wariat wydaje tysiąc funtów na zbudowanie jednej mili torów. Co jak co, ale koleje to Amerykanie budować umieją. Zbudujemy tę kolej dziesięć razy taniej i pięćdziesiąt razy szybciej. — Jeżeli zaczniecie budować w Kampali, to kolej będzie musiała biec przez Góry Księżycowe — zauważył Boyes. — Przeprowadziliśmy linię przez Góry Skaliste prawie pół wieku temu — powiedział Roosevelt, po czym zmienił temat. — A teraz interesuje mnie co innego: czy są we wschodniej części kraju jakieś większe miasta? Gdzie jest Stanleyville? — Jeżeli wziąć pod uwagę intensywność stosunków handlowych ze wschodnim Kongiem, to jest ona taka, że Stanleyville mogłoby równie dobrze być na innej planecie — odrzekł Boyes. — Większość osiedli belgijskich jest usytuowana wzdłuż rzeki Kongo — pokazał rzekę na mapie — która, jak pan widzi, nie płynie przez terytorium wschodnie. Nie ma ani kolei, ani rzek, ani dróg, które łączyłyby sektor wschodni z osiedlami. — Przerwał na chwilę. — Z
początku może to nam przynieść korzyść, bo informacja o tym, co w tej części kraju robimy, prawdopodobnie nie dotrze do Belgów przed upływem kilku miesięcy. — Co więc jest na wschodzie? Boyes wzruszył ramionami. — Zwierzęta i dzicy. — Zostawimy zwierzęta w spokoju, a zajmiemy się doskonaleniem dzikich — powiedział Roosevelt. — Jak nazywa się największe plemię na tych terenach? — Mangbetu. — Wie pan coś o nim? — Tylko tyle, że jest tak wojownicze jak Masajowie i Zulusi, i że podbiło większość innych plemion. — Tu przerwał. — A poza tym są to podobno ludożercy. — Tego będziemy musieli ich oduczyć — powiedział Roosevelt i znowu uśmiechnął się do Boyesa. — Nie można przecież dopuścić, żeby pożerali zarejestrowanych wyborców. — Zwłaszcza republikanów — domyślił się Boyes, parskając śmiechem. — Zwłaszcza republikanów — zgodził się Roosevelt. Po chwili zapytał: — Czy mają duże doświadczenie w handlu z białymi? — Belgowie trzymają się od nich z daleka — odpowiedział Boyes — bo zabili pierwszych kilku urzędników państwowych, którzy złożyli im wizytę. — Trzeba więc przypuszczać, że nie będą reagowali pozytywnie na nasze pokojowe próby nawiązania rozmów. — Myślę, że trzeba to przyjąć za pewnik. — W takim razie może wykorzystamy pańskie umiejętności, John? — powiedział Roosevelt. — W końcu Kikujusi też okazywali wrogie nastawienie do białych, kiedy pan przybył do ich kraju. — Tam sytuacja była inna — wyjaśnił Boyes. — Kikujusi prowadzili wojny między sobą, a ja po prostu oddałem siebie i swoją broń do dyspozycji jednego ze słabszych klanów i doprowadziłem do tego, że nie mógł się on beze mnie obejść. Skoro się zorientowali, że moja pomoc była czynnikiem decydującym o losach bitwy, zdali sobie też sprawę, że bez tej pomocy zostaliby zmasakrowani. Błagali mnie więc, żebym ich nie opuszczał. A później stopniowo przyłączały się do nas inne klany i w końcu zjednoczyliśmy cały kikujuski naród. — Przerwał na chwilę, a potem ciągnął dalej: — Plemię Mangbetu natomiast jest zjednoczone i wątpię, czy chciałoby, żebyśmy my wtrącali się w jego sprawy. — Popatrzył w zamyśleniu na Roosevelta. — A poza tym jest jeszcze jeden problem. — Jaki? — Nie przybyłem na terytorium Kikujusów z zamiarem przyniesienia im cywilizacji. Kolej Wschodnioafrykańska potrzebowała wtedy żywności dla dwudziestu pięciu tysięcy kulisów, którzy ją budowali, a ja chciałem znaleźć tanie źródło takiej żywności, żeby ją jej odsprzedawać. Próbowałem po prostu zarabiać na życie, a nie zmieniać sposób życia Kikujusów. — Przerwał na chwilę. — Afrykańscy tubylcy to dziwni ludzie. Dopóki zabija się ich słonie, wydobywa złoto i diamenty na ich terytorium, czy nawet prowadzi handel niewolnikami, zostawiają człowieka w spokoju, jakby to ich nie obchodziło. Kiedy jednak ktoś zacznie się wtrącać w to, jak żyją, może być pewien, że popadnie w prawdziwe tarapaty. — Między amerykańską demokracją a europejskim kolonializmem jest wielka różnica — odpowiedział Roosevelt stanowczo. — Miejmy nadzieję, że mieszkańcy Konga podzielą pańskie zdanie, panie prezydencie — zauważył kwaśno Boyes. — Podzielą je — brzmiała odpowiedź. — Ale, ale, John, przecież to nie kto inny tylko pan podsunął mi myśl, żeby rozpocząć całe to przedsięwzięcie. Z takimi poglądami nie powinien mi pan w nim pomagać. Dlaczego pan to robi?
— W przeszłości trzy razy zbiłem fortunę na tym kontynencie. I trzy razy straciłem ją — odpowiedział Boyes bez owijania w bawełnę. — Intuicja mówi mi, że wyłania się możliwość zrobienia pieniędzy po raz czwarty. Właśnie w Kongo. A poza tym — dodał z uśmiechem — zapowiada się przy tym setna zabawa. Roosevelt, słysząc, że Boyes używa jego ulubionego wyrażenia, roześmiał się serdecznie. — No tak, przynajmniej jest pan ze mną szczery. Czegóż więcej mogę wymagać. No, a teraz bierzmy się do roboty. — Przerwał na moment dla uporządkowania myśli, a potem ciągnął dalej: — Wydaje mi się, że skoro Mangbetu mają na tym terytorium pozycję dominującą, powinniśmy działać za ich pośrednictwem, dopóki nie wychowamy sobie wszystkich tubylców. — Myślę, że to dobry plan — odrzekł Boyes. — Jednak nie możemy tak po prostu wkroczyć na ich tereny, oświadczyć im, że przynosimy wszelkie dobrodziejstwa cywilizacji i spodziewać się, że przyjmą nas przyjaźnie. — Dlaczego? — spytał Roosevelt tonem świadczącym o pewności siebie. — Przecież podejście bezpośrednie jest zwykle najlepsze. — Bo oni są skłonni do tego, żeby panu nie ufać i nie żywić do pana sympatii, panie prezydencie. — Są skłonni do tego, żeby nie ufać Belgom i ich nie darzyć sympatią — odrzekł Roosevelt. — Przecież nigdy dotąd nie widzieli na oczy żadnego Amerykanina. — Nie sądzę, żeby byli tacy skorzy do odróżniania jednych białych od drugich — powiedział Boyes. — Traktuje pan ich, jak gdyby byli demokratami — odpowiedział na to Roosevelt z uśmiechem. — Ja wolę ich traktować jak nie zaangażowanych po żadnej stronie wyborców. — Lepiej by pan zrobił, gdyby pan ich traktował jak ludzi nastawionych wrogo oraz głodnych. — Niech pan posłucha, John, kiedy byłem prezydentem, miałem takie powiedzonko: „Postępuj łagodnie, ale noś ze sobą duży kij”. — Słyszałem o tym — przyznał Boyes. — Otóż ja zamierzam postępować z plemieniem Mangbetu łagodnie, jeżeli jednak nie będzie innego wyjścia, będziemy mieli na nich pięćdziesiąt dużych kijów. — A mnie się zdaje, że wtedy to i pięćdziesiąt karabinów nie wystarczy — powiedział Boyes, marszcząc brwi. — Ależ my nie mamy zamiaru ich wyrzynać, chcemy tylko zrobić na nich odpowiednie wrażenie. — Zrobilibyśmy na nich wrażenie, gdybyśmy zaczekali, aż pojawią się tutaj pańscy inżynierowie i Rough Riders. — Czas jest cennym towarem — odpowiedział Roosevelt. — Nigdy nie miałem zwyczaju go marnować. — Przerwał na chwilę, a potem dodał: — W roku 1912 Bill Taft będzie się z pewnością ponownie ubiegał o stanowisko prezydenta. Przed zakończeniem kadencji chciałbym mu zrobić prezent: dać mu protektorat Kongo. — I myśli pan, że w ciągu sześciu lat da się ten kraj ucywilizować? — spytał ubawiony nieco Boyes z niedowierzaniem. — A dlaczegóżby nie? —odpowiedział Roosevelt poważnie. — przecież Pan Bóg stworzył świat w sześć dni.
IV. Spędzili w obozie dwa dni, w ciągu których Roosevelt stawał się coraz bardziej niecierpliwy. Chciał jak najszybciej rozpocząć swoje wielkie przedsięwzięcie. W końcu przekonał Boyesa i ruszyli w drogę. Przekroczyli łańcuch górski i po tygodniu rozbili obóz–bazę na wschodniej granicy Konga Belgijskiego. Eksprezydent aż kipiał energią. Kiedy Boyes budził się o wschodzie słońca, on miał już zawsze za sobą napisanie dwunastu stronic książki i oddawał się zapamiętale codziennym ćwiczeniom gimnastycznym. O dziewiątej nie mógł już usiedzieć w obozie — zabierał więc tropiciela i tragarza i udawał się na polowanie, żeby zaopatrzyć obozową spiżarnię. W czasie najgorętszych godzin dnia, kiedy Boyes i tragarze spali w cieniu, on, siedząc na płóciennym krześle obok namiotu, oddawał się lekturze: czytał jedną z książek z sześćdziesięciotomowej biblioteki, którą wszędzie ze sobą woził. Późnym popołudniem szedł na długi spacer, następnie przez godzinę obserwował ptaki, a potem, przed kolacją, znowu pisał. Po kolacji, siedząc przy ognisku z Boyesem i tymi kłusownikami, którzy już zdążyli przybyć do bazy, rozprawiał przez kilka następnych godzin, roztaczając przed swoimi towarzyszami płomienne wizje przyszłego Konga i dyskutując z nimi o najskuteczniejszych sposobach ich urzeczywistnienia. Wreszcie, między dziewiątą a dziesiątą, wszyscy szli spać, to znaczy wszyscy z wyjątkiem Roosevelta, w którego namiocie światło paliło się jeszcze przez godzinę. W tym czasie eksprezydent znowu oddawał się lekturze. Boyes doszedł do wniosku, że jeżeli eksprezydent nie będzie miał czegoś konkretnego do roboty, nagromadzona w nim energia doprowadzi go do spontanicznego samozapalenia. A ponieważ dołączyło już do nich trzydziestu trzech spośród tych ludzi, na których czekali, postanowił zwinąć obóz i ruszyć w drogę, uważając, że pozostali, których było piętnastu czy dwudziestu, będą w stanie ich dogonić. Dwa dni zeszły im na tropieniu dużego słonia–samca i towarzyszących mu młodych; zdobyli czternaście kłów, w tym sześć pokaźnych rozmiarów, a potem przetransportowali je dwadzieścia mil na północ do belgijskiej placówki. Wymienili kły na siedem udopornionych koni, pozostawili w tyle trzech ludzi, którzy mieli zdobyć więcej kości słoniowej i kupić za nią pozostałe konie, udali się na południe na terytorium plemienia Mangbetu. Stanowili kompanię co się zowie. Był wśród nich Głuchy Banks, który stracił słuch w czasie polowań na słonie — bo jego uszy zbyt często narażone były na hałas wystrzałów oddawanych w bardzo bliskiej odległości. Nie chciał jednak wyjechać z Afryki ani nawet ruszyć się z buszu. Zabił ponad pięćset słoni. Był też Bili Buckley, potężnie zbudowany Anglik. Ten z kolei porzucił swoją kopalnię złota w Rodezji, bo przyciągnęło go białe złoto, jakie znalazł na północ od tego kraju. Był Mickey Norton, który w ciągu ostatnich dwudziestu lat w miastach spędził zaledwie trzy dni. I był Charlie Ross, który opuścił swoją ojczyznę, Australię, żeby zostać członkiem Kanadyjskiej Królewskiej Policji konnej, a potem doszedł do wniosku, że jego życie jest zbyt spokojne i wyemigrował do Afryki. A także Billy Pickering. Ten odsiedział już dwa wyroki w więzieniach belgijskich, bo był kłusownikiem — zdobywał w ten sposób kość słoniową — i miał swoją koncepcję ucywilizowania Konga. I bracia Brittiebanks, William i Richard, którzy Klondike uznali za miejsce zbyt spokojne i którzy przez prawie dziesięć lat polowali nielegalnie na słonie w Sudanie. Był nawet jeden Amerykanin, nazwiskiem Yank Rogers, były żołnierz z pułku Rough Riders Roosevelta. Nie znosił Brytyjczyków i Belgów, a mimo to przyłączył się do tej kompanii, dowiedziawszy się, że jego ukochany Teddy szuka ochotników. Tylko słynny Karamojo Bell, który zabił właśnie swojego dziewięćset sześćdziesiątego drugiego słonia i który palił się do tego, żeby dociągnąć do tysiąca, nie chciał opuścić Enklawy Lado.
Od samego początku rozumiało się samo przez się, że Boyes jest zastępcą Roosevelta, a ci nieliczni, co chcieli tę prawdę podważyć szybko się przekonali ile siły i stanowczości jest w tym chudzielcu, mającym pięć stóp i dwa całe wzrostu. Po stoczeniu kilku walk na pięści i po tym, jak o mały włos nie doszło do pojedynku na rewolwery, kiedy to interweniować musiał sam Roosevelt, hierarchii tej nigdy więcej nie kwestionowano. Zaczęli posuwać się w kierunku południowo—wschodnim, oddalając się coraz bardziej od granicy i — w miarę jak szukali terytorium plemienia Mangbetu — wkraczając na teren bardziej zalesiony. Przed upływem tygodnia dogoniło ich osiemnastu dalszych członków oddziału. Ósmego dnia dotarli do dużej wsi. Chaty były sklecone tu z wysuszonego krowiego łajna, miały dachy kryte strzechą i stały skupione wokół centralnie położonego dużego obejścia. We wsi mówiono jeszcze językiem suahili i poinformowano ich, że terytorium plemienia Mangbetu znajduje się o dwa dni marszu na południe. Boyes i bracia Brittiebanks upolowali kilka małych antylop i podarowali ich mięso mieszkańcom wsi. Boyes obiecał im, że wracając dadzą im więcej mięsa i wyjaśnił Rooseveltowi, że tak się tutaj postępuje zawsze, bo nigdy nie wiadomo, czy nie będzie się zmuszonym do pospiesznego odwrotu, a w takim wypadku dobrze jest mieć przyjaciół wśród tubylców. Roosevelt nie mógł się wprost doczekać na spotkanie z plemieniem Mangbetu. Jego życzenie spełniło się dwa dni później, zaraz po wschodzie słońca, kiedy natknęli się na jedną z wiosek zamieszkałych przez ludzi z tego plemienia położoną na dużej polanie nad rzeką. — Ciekawe, ilu białych dotychczas widzieli — zastanawiał się Roosevelt, gdy tymczasem kilkuset pomalowanych mieszkańców wioski zebrało się w samym jej środku. Część z nich, ze względu na chłód poranka, miała na sobie płachty lub peleryny ze skóry lamparta, a wszyscy wywijali włóczniami, obserwując zbliżających się białych. — Prawdopodobne skonsumowali do tej pory odpowiednią porcję Belgów — odrzekł Boyes. — W każdym razie na pewno wiedzą, co to jest strzelba, najlepiej więc zrobimy, jeżeli pokażemy im wyraźnie, że mamy broń. — Widzą przecież, że ją mamy — powiedział Roosevelt — a to wystarczy. — Ale, panie prezydencie… — Przyszliśmy tu, żeby się z nimi zaprzyjaźnić, a nie żeby ich zdziesiątkować. Niech pan nie pozwala naszym ludziom podejść bliżej, żeby nie pomyśleli, że im grozimy — rozkazał Roosevelt. — Ale, panie prezydencie — zaprotestował Mickey Norton — proszę mnie posłuchać. Mam doświadczenie w kontaktach z dzikusami. I reszta naszego oddziału także. Trzeba im pokazać, kto tu jest górą. — Oni nie są dzikusami, panie Norton — powiedział Roosevelt. — Więc czym są? Roosevelt uśmiechnął się szeroko. — Wyborcami. Zsiadł z konia. — Są naszymi wyborcami i dlatego chcę rozmawiać z nimi jak równy z równym. — Więc powinien pan zdjąć ubranie i wziąć włócznię. — Dosyć, panie Norton — powiedział Roosevelt stanowczo. Jeden ze starców, w nakryciu głowy zrobionym z grzywy lwa i strusich piór, usiadł na stołku, stojącym przed największą chatą, a kilku wojowników natychmiast ustawiło się przed nim. — Czy to jest naczelnik wioski? — spytał Roosevelt. — Prawdopodobnie — odrzekł Boyes. — Czasami trafia się chytry naczelnik, który obawiając się, że przybysze chcą go zabić, każe usiąść na tronie komuś innemu, a sam udaje wojownika. Ale ponieważ rządy na tym terytorium sprawują Mangbetu, przypuszczam, że można przyjąć, że ten człowiek jest prawdziwym naczelnikiem.
— Ładne nakrycie głowy — zauważył Roosevelt z podziwem. Oddał swoją strzelbę Nortonowi. — John, niech pan zostawi broń i idzie ze mną. A reszta niech poczeka tam, gdzie stoi. — Czy chce pan, panie prezydencie, żebyśmy otoczyli wieś półkolem? — spytał Charlie Ross. Roosevelt pokręcił głową. — Jeżeli już przedtem widzieli broń, nie jest to potrzebne, a jeżeli nie widzieli, to i tak na nic się to nie zda. — Czy jest coś co m o ż e m y w tej sytuacji zrobić? — Spróbujcie się uśmiechać — odpowiedział Roosevelt. — John, idziemy. Zaczęli zbliżać się do grupy wojowników skupionych wokół naczelnika. Podbiegł do nich pies. Ujadał wściekle. Roosevelt nie zwrócił na niego żadnej uwagi. Kiedy pies przekonał się, że ich nie przestraszył, położył się w pyle i z prawie ludzkim wyrazem rozczarowania w oczach obserwował, jak obaj biali przechodzą obok niego. Wojownicy zaczęli szemrać. Z początku z cicha, potem głośniej; wreszcie ktoś zaczął wybijać na bębnie pierwotny rytm. — Z każdą chwilą coraz bardziej cenię sobie warunki bytowania w Enklawie Lado — skomentował do Boyes ściszonym głosem. — To są też ludzie, John — zapewnił go Roosevelt. — Ludzie o bardzo specyficznych gustach kulinarnych — mruknął Boyes. — Jeżeli się boisz, poproszę Yanka, żeby był moim tłumaczem. — Nie boję się śmierci — odrzekł Boyes. — Nie chcę tylko występować w podręcznikach historii jako ten, co zaprowadził Teddy’ego Roosevelta do kotła, w którym gotują posiłki ludzie z plemienia Mangbetu. Roosevelt parsknął śmiechem. — Jeżeli to się stanie, to nie zostanie nikt, kto mógłby o tym napisać. Trochę więcej optymizmu, John. Spojrzał przed siebie na zgromadzonych Mangbetu. — Jak pan myśli, co się stanie jeżeli podejdziemy prosto do naczelnika? — Po obu jego stronach stoi po kilku byczków o zakazanym wyglądzie — zauważył Boyes. — Szkoda jednak, że nie mamy przy sobie broni. — Nie będzie nam potrzebna, zapewniam pana — powiedział Roosevelt. — Kiedy byłem prezydentem, zawsze otaczali mnie ludzie ze służb specjalnych, ale nigdy nie wtrącali się w to, co robię. Byli już tak blisko, że czuli zapach olejków, które tubylcy wtarli sobie w skórę i widzieli tatuaże na ich twarzach i torsach. — Niech się pan uśmiecha — powiedział Roosevelt. — Jesteśmy nie uzbrojeni, a nasi ludzie trzymają się z daleka. — Ale dlaczego musimy się uśmiechać? — spytał Boyes. — Po pierwsze dlatego, żeby pokazać im, że się cieszymy z tego spotkania, a po drugie dlatego, żeby pokazać, że nasze zęby nie są spiłowane. Gdy Roosevelt podszedł do wojowników, ci zaczęli groźnie wywijać włóczniami, kiedy jednak starzec wydał im krótki rozkaz, rozstąpili się i utworzyli wąskie przejście, co umożliwiło obu białym zbliżenie się do naczelnika wsi. Jednak znalazłszy się w odległości ośmiu stóp od niego, zobaczyli, że czterej potężni strażnicy wysunęli się naprzód, broniąc im dostępu. — John, niech pan mu powie, że jestem królem Ameryki, że go pozdrawiam i że życzę mu wszystkiego najlepszego. Boyes przetłumaczył słowa Roosevelta. Starzec wpatrywał się w niego z kamiennym wyrazem twarzy, a czterej strażnicy czekali w pogotowiu.
— Niech pan mu powie, że my, w naszym kraju, nie kochamy Belgów. Boyes powiedział coś w języku suahili. Starzec okazał nagle pewne zainteresowanie. Kiwnął głową i coś odpowiedział. — Mówi, że też nie darzy ich sympatią. Roosevelt uśmiechnął się jeszcze szerzej niż dotychczas. — Niech pan mu powie, że na pewno bardzo się zaprzyjaźnimy. Boyes znowu coś powiedział. — Chce wiedzieć dlaczego. — Bo przyniosę mu wszystkie dary cywilizacji i nie zażądam w zamian niczego poza jego przyjaźnią. Ponownie nastąpiła krótka wymiana zdań. — Chce wiedzieć, gdzie są te dary cywilizacji. — Proszę mu powiedzieć, że są tak wielkie, że nasza mała grupa nie uniosłaby ich, ale że są już w drodze. Naczelnik wysłuchał tego, co mówił Boyes, i w końcu uśmiechnął się szeroko do Roosevelta, po czym znowu coś powiedział. — Mówi, że wróg Belgów jest jego przyjacielem. Roosevelt zrobił krok naprzód i wyciągnął rękę. Naczelnik wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem wyciągnął swoją. Roosevelt potrząsnął nią energicznie. Dwaj strażnicy nasrożyli się i znowu podnieśli włócznie, ale kiedy naczelnik przemówił do nich, natychmiast się cofnęli. — Sądzę, że to ich zaskoczyło — domyślił się Boyes. — Dobry polityk lubi zawsze ściskać ręce, jak to się mówi u nas, w Ameryce — odrzekł Roosevelt. — Niech pan mu powie, że sprowadzimy do Konga demokrację. — W języku suahili nie ma słowa „demokracja”. — A jakie jest słowo najbliższe znaczeniowo? — Nie ma takiego. W tej chwili naczelnik wioski przemówił. Boyes słuchał go przez chwilę, po czym zwrócił się do Roosevelta. — Proponuje, żeby nasi ludzie odłożyli broń i przyszli na uroczysty posiłek, dla uczczenia naszej przyjaźni. — Co pan myśli o tej propozycji? — Być może on ma przyjazne zamiary, ale myślę, że na to jest jeszcze za wcześnie. — No, dobrze — powiedział Roosevelt i zasłonił ręką okulary, bo właśnie powiat wiatr, unosząc tuman kurzu. — Niech mu pan podziękuje i powie, że nasi ludzie już jedli. I że my dwaj przyjmujemy jego zaproszenie. Będziemy ucztować, podczas gdy nasi ludzie będą stali na straży, żeby ochronić wieś przed napadem Belgów. — Mówi, że w okolicy nie ma żadnych Belgów. — Niech mu pan powie, że my też ich nie widzieliśmy, ale że w tak niebezpiecznych czasach ostrożności nigdy nie jest za wiele i że teraz, kiedy już jesteśmy przyjaciółmi, nasi ludzie gotowi są oddać życie w obronie ich wioski przed Belgami. Wyglądało na to, że naczelnik się udobruchał, pokiwał bowiem głową na zgodę. — Czy pił pan kiedyś p o m b e ? — spytał Boyes, kiedy naczelnik wstał i zaprosił ich do swojej chaty. — Nie — odpowiedział Roosevelt. — A co to takiego? — To takie ich piwo. — Wie pan, że nie piję napojów wyskokowych. — W takim razie, panie prezydencie, będzie pan musiał bardzo szybko się tego nauczyć. W przeciwnym wypadku obrazi pan naszego gospodarza.
— Bzdura, John — powiedział Roosevelt. — Jesteśmy w kraju demokratycznym i każdy może pić to, co chce, — A kiedyż to ten kraj stał się demokratyczny? — spytał Boyes kwaśno. — W chwili, gdy pan i ja zostaliśmy zaproszeni na obiad zamiast stanowić produkty, z których miałby być on przygotowany — powiedział Roosevelt. — A teraz chodźmy i opowiedzmy mu o wszystkich cudach, jakie mamy zamiar tu sprowadzić. — Czy nie pomyślał pan o tym, panie prezydencie, że o demokracji powinien pan raczej mówić do l u d u a nie do wodza, którego władza jest dziedziczna? — zapytał Boyes sarkastycznie. — O, John, mówi pan tak, bo nigdy pan nie widział, jak potrafię czarować opozycję — powiedział Roosevelt z uśmiechem świadczącym o wielkiej pewności siebie. Podszedł do wejścia do chaty, pochylił się i wszedł do zaciemnionego wnętrza. — Niech mi pan da tylko trzy godziny, a zrobię z niego naszego zagorzałego zwolennika. Mylił się. Zajęło mu to zaledwie dziewięćdziesiąt minut.
V. Przez następne dwa tygodnie posuwali się coraz dalej w głąb terytorium plemienia Mangbetu. Informacja o ich pojawieniu się przekazywana była za pomocą ogromnych bębnów, z których każdy miał osiem stóp wysokości, i docierała do poszczególnych wiosek przed ich przybyciem. Wszędzie przyjmowano ich tak serdecznie, że po czterech spotkaniach z tubylcami Roosevelt pozwolił wszystkim swoim ludziom wchodzić do wsi. Ósmego dnia pobytu na terytorium plemienia Mangbetu byli już w komplecie: ci, co mieli ich dogonić dogonili ich, przyprowadzając ze sobą konie, tak że oddział składał się teraz z pięćdziesięciu trzech jeźdźców. Boyes zarządził, że wszyscy będą kolejno brać udział w pracach związanych z rozbijaniem obozów i z gotowaniem oraz w polowaniu na zwierzynę dla zaopatrzenia obozowej spiżarni. Roosevelt natomiast poświęcał każdą wolną chwilę nauce języka suahili. Zabronił wszystkim mówić do siebie po angielsku. Po dwóch tygodniach był już w stanie porozumiewać się z ludźmi z plemienia Mangbetu, a po miesiącu potrafił już bez pomocy tłumacza roztaczać przed nimi wizje demokratycznego Konga. — To wspaniały naród! — oświadczył pewnego wieczora Boyesowi, Charliemu Rossowi i Billy’emy Pickeringowi, gdy ci, usadowieni przy ognisku, odpoczywali po dniu pracy, w ciągu którego wciągnęli kolejne dwa tysiące ludzi z plemienia Mangbetu na listę swoich zwolenników. — Są schludni, bystrzy mają chłonne umysły. Jestem pewien, że nasza krucjata się powiedzie. Boyes cisnął kamieniem w dwie hieny przywabione tutaj zapachem mięsa impali, które jedli na kolację. Hieny, skowycząc i wydając z siebie charakterystyczny chichot, zniknęły w ciemnościach. — No nie wiem — powiedział. — Jak to tej pory, wszystko idzie gładko, ale… — Ale co? — Ci ludzie nie mają zielonego pojęcia, o czym pan do nich mówi, panie prezydencie — wypalił Boyes bez ogródek. — Ja chciałem właśnie powiedzieć panu to samo — wtrącił się Charlie Ross. — Ależ mylicie się, oni wiedzą, o czym mowa. Spędziłem przecież całe popołudnie z tym, jakżeż się on nazywa, Matapoli, tak? Więc przez całe popołudnie klarowałem jemu i jego starszyźnie, w jaki sposób wprowadzimy tu demokrację. Czy nie widzieliście, jacy byli zachwyceni? — W języku suahili nie ma słowa „demokracja” — powiedział Boyes. — A oni najprawdopodobniej myślą, że demokracja to coś do jedzenia. — Widzę, John, że ich pan nie docenia. — Całe moje dorosłe życie spędziłem wśród czarnych — brzmiała odpowiedź. — I zawsze miałem skłonność do tego, żeby ich przeceniać. Roosevelt pokręcił głową. — Wszystko to sprawa kultury, a nie rasy. W Ameryce jest wielu czarnych, którzy zostali lekarzami, prawnikami, uczonymi, a nawet politykami. Wszystko, co potrafi robić biały człowiek, potrafi i czarny. Pod warunkiem, że dostanie odpowiednie wykształcenie i że da mu się szansę. — Amerykański czarny być może tak — powiedział Billy Pickering. — Ale nie Afrykanin. Roosevelt roześmiał się ubawiony. — No, a skąd się wzięli amerykańscy czarni, Pickering? — Na pewno nie z Konga — nie ustępował Pickering. — Być może czarni z Afryki Zachodniej są inni. — Wszyscy ludzie są do siebie bardzo podobni, jeżeli da im się te same możliwości — powiedział Roosevelt.
— Nie zgadzam się z tym — zaoponował Boyes. — Ja zostałem królem Kikujusów, a pan zostanie pewnie prezydentem Konga. A gdzie są czarni królowie i prezydenci białych krajów, no gdzie? — A ja panu mówię, John, że z czasem pojawią się tacy. — Uwierzę, jak zobaczę to na własne oczy. — Prawdopodobnie żaden z nas tego nie dożyje — powiedział Roosevelt. — Ale przyjdzie taki dzień, kiedy moje słowa się sprawdzą, mogę pana o tym zapewnić. Jakieś sto jardów od obozu odezwał się lew. Obaj mężczyźni nie zwrócili na ten odgłos uwagi. — Jest pan, panie prezydencie, człowiekiem bardzo wykształconym, więc prawdopodobnie tak będzie, skoro pan tak mówi — odezwał się Boyes. — Ale mam nadzieję, że ma pan też rację, mówiąc, że ja tych czasów nie dożyję. — A wie pan co — zastanowił się Roosevelt — może należałoby namówić amerykańskich Murzynów, żeby tu przyjechali. Mogliby, że tak powiem, stać się tutaj pierwszą generację kongresmenów. — No przecież parę lat temu cała banda waszych wyzwoleńców przyjechała do Liberii — wtrącił się Ross. — I wie pan od czego zaczęli? Od polowania na rodowitych Liberyjczyków i sprzedawania ich w niewolę. — Tu prychnął pogardliwie. — Też mi demokracja. — Ci, których ja przyślę, będą inni, panie Ross — odpowiedział Roosevelt. — Będą to wykształceni politycy amerykańscy, którzy tylko przypadkiem urodzili się czarnoskórzy. — W ciągu tygodnia wszystkie wioski stąd do Sudanu zostałyby ozdobione ich głowami — powiedział na to Pickering, a jego głos brzmiał w sposób, który wskazywał, że nie miał co do tego cienia wątpliwości. — Być może w tej chwili Belgowie uciskają tubylców — dodał Boyes. — Ale kiedy stąd się wycofają, tubylcy zaczną natychmiast prowadzić wojny między sobą. — Przerwał na chwilę, a potem kontynuował: — W pańskim demokratycznym kraju będzie dokładnie tyle partii, ile jest plemion, nie mniej i nie więcej, a wszyscy głosować będą wyłącznie na członków własnego plemienia. — Nonsens — powiedział Roosevelt lekceważąco. — Gdyby to była prawda, nie zdobyłbym nigdy ani jednego głosu poza moim rodzinnym stanem Nowy Jork. — Nie jesteśmy w Ameryce, panie prezydencie — odrzekł Boyes. — Z całą pewnością ja mam więcej wiary w tych ludzi niż pan. — Prawdopodobnie dlatego, że ja ich lepiej znam. Na twarzy Roosevelta pojawił się szeroki uśmiech. — A zresztą, gdyby nie było żadnych trudności, nie byłoby też dobrej zabawy, co, jak myślicie? Boyes uśmiechnął się kwaśno. — Ja myślę, że zabawa zapowiada się nawet trochę lepsza, niż pan się spodziewa. — Bóg nas tu przysłał tutaj, żebyśmy stawiali czoła wyzwaniom. — Aha — powiedział Charlie Ross —a ja n i e m o g ł e m s i ę n a d z i w i ć , po co to zrobił. — To jest bluźnierstwo, panie Ross — odparł Roosevelt surowo. — Nie chcę takich rzeczy więcej słyszeć. Zamilkli, a w parę chwil później, kiedy ogień zaczął przygasać, Roosevelt poszedł do namiotu, żeby poczytać. — Porywa się z motyką na słońce — powiedział Billy Pickering, kiedy eksprezydent nie mógł już ich usłyszeć. — Być może — odpowiedział Boyes, zachowując rezerwę. — Nie żadne „być może” tylko tak — powiedział Pickering. — Nigdy nie mieszkał wśród Afrykanów. A my tak. Przecież wiesz, jacy są. — Jest jeszcze jeden problem, John — dodał Ross.
— Tak? Jaki? — spytał Boyes. — Wydaje mi się, że on traktuje nas tak jak swoich Rough Riders. To znaczy jak ludzi, którzy zaangażowali się w to wszystko na dłuższą metę. Tymczasem za parę miesięcy nastanie pora deszczowa, a my musimy odwieźć kość słoniową do Mombasy, zanim zacznie padać. I nie tylko my, także wielu innych. — O, tutaj, Charlie, bardzo się mylisz — zaoponował Boyes. — On nam proponuje cały kraj, a w tym kraju jest nie tylko kość słoniowa. Jest w nim złoto i srebro, a także miedź. A poza tym ktoś musi nim administrować. Jeżeli teraz nas opuścisz, nie dopuścimy cię do tego wszystkiego później. — Chcesz mnie powstrzymać? — spytał Ross ubawiony. — Dla dezerterów nie ma tu miejsca — powiedział Boyes poważnie. — Nie podpisywałem żadnych dokumentów, mówiących o tym, że zaciągam się do wojska. Na jakiej podstawie nazywasz mnie dezerterem? — Na takiej, że chcesz opuścić prezydenta w chwili, kiedy potrzeba mu jak najwięcej ludzi. — Słuchaj, John — powiedział Ross — gdybym uważał, że istnieje jedna szansa na sto, że mu się uda, zostałbym, zostałbym na pewno. Jak dotąd, zdobyliśmy trochę kości słoniowej, zabawiliśmy się razem i nie byliśmy zmuszeni do walki z Belgami. A teraz czy nie trzeba przypadkiem pomyśleć o wycofaniu się z tej zabawy póki czas, póki wszystko się tak na dobre jeszcze nie zaczęło? Boyes pokręcił głową. — To wielki człowiek, Charlie. I zdolny do wielkich czynów. — No dobrze, przypuśćmy, że uda mu się wszystko, co sobie zaplanował. Czy w takim wypadku naprawdę chcesz resztę życia spędzić w tym kraju? — Będę żył gdziekolwiek, pod warunkiem, że można się tam łatwo obłowić — odpowiedział Boyes. — A ty, jeżeli masz olej w głowie, zrobisz to samo. — Będę to musiał przemyśleć — stwierdził Ross, wstając i kierując się do namiotu. — A ty, Billy? — spytał Boyes. — Co do mnie, to jestem tu tylko z jednego powodu — odrzekł Pickering. — Chcę zabijać Belgów. Nie spotkaliśmy ich jak dotąd, więc myślę, że was jeszcze przez jakiś czas nie opuszczę. Powiedziawszy to wstał i także odszedł do namiotu. A drobny Anglik z Yorkshire siedział przez chwilę przy dogasającym ognisku, zastanawiając się, jak długo jeszcze Roosevelt będzie w stanie ciągnąć to przedsięwzięcie.
VI. Po dwóch miesiącach tego, co Roosevelt nazywał „setną zabawą”, natrafili w końcu na zorganizowany opór. Nie było dla nikogo niespodzianką, że nie stawiło go żadne z plemion, które pozyskiwali dla swojej sprawy, lecz rządowe siły belgijskie. Mimo że nadciągała już pora deszczowa, żaden z członków oddziału Roosevelta nie opuścił Konga. Osiągnął to Boyes, który — wtedy gdy eksprezydent nie mógł go usłyszeć — prosił, groził i obiecywał bogactwa swoim kompanom. Zostawili właśnie za sobą obszar gęsto zalesiony i dotarli do krętej rzeki, rojącej się od krokodyli. Tutaj rozbili obóz. Dwunastu członków wyprawy poszło polować na słonie, a Pickering z przewodnikiem z plemienia Mangbetu penetrował okolicę położoną o trzydzieści mil na zachód w poszukiwaniu miejsca na następne obozowisko. Trzech ludzi odwiedzało duże wsie, zapowiadając przybycie „króla Ameryki” i zarządzając, żeby informacja o jego wizycie została przekazana do mniejszych wiosek, których mieszkańcy chcieli przyjść i posłuchać, jakie to cuda obiecuje on ich krajowi. Roosevelt siedział na płóciennym krześle przed namiotem. Na szyi miał zawieszoną lornetkę, a na stoliku przed nim leżała kupa papierów. Redagował właśnie to, co napisał tego ranka, kiedy podszedł do niego Yank Rogers ubrany w skórzane ochraniacze na spodnie z oryginalnym znakiem firmowym i w miękki kapelusz kowbojski z szerokim rondem. — Mamy gości, Tedd — powiedział swoim śpiewnym akcentem charakterystycznym dla mieszkańców Teksasu. — Tak? Rogers kiwnął głową. — To Belgowie. I wygląda na to, że są gotowi wypowiedzieć nam wojnę jeszcze dzisiaj przed lunchem. — Pan Pickering będzie niepocieszony, kiedy się o tym dowie — powiedział Roosevelt sarkastycznie. Otarł chusteczką pot z twarzy. — Odpraw ich i powiedz, że będziemy rozmawiać tylko z człowiekiem, który ma władzę. — Władzę nad czym? — spytał Rogers zaskoczony. — Nad Kongiem — odrzekł Roosevelt. — Wcześniej czy później będziemy musieli się z nim spotkać. Lepiej oszczędzić sobie marszu do Stanleyville. — A co mam zrobić, jeżeli będą obstawali przy swoim? — Ilu ich jest? — Jeden w garniturze i sześciu w mundurach — odpowiedział Rogers. — Weź dwudziestu naszych ludzi. Koniecznie ze strzelbami. Zapewniam cię, że Belgowie nie będą się upierać. — Dobrze, Teddy. — I jeszcze jedno, Yank. — Tak? — Powiedz panu Boyesowi, żeby przed ich odejściem nie zabierał im portfeli. Rogers wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Ten kurdupel potrafi ze wszystkiego wycisnąć zyski dla siebie. Wiesz że z całej kości słoniowej, jaką upolują nasi ludzie, ściąga dziesięcioprocentowy haracz? — Nie wiedziałem o tym. Czy ktoś się temu sprzeciwiał? — Nie. Od chwili kiedy spuścił lanie Billowi Buckey’owi — roześmiał się Rogers. — Myślę, że planuje sobie, że do końca świata będzie ściągał procent z całej kości słoniowej eksportowanej z tego kraju. — Przerwał na chwilę, a potem dodał: — No dobrze, a teraz zbiorę nasz oddziałek i pójdę odbyć konferencję z naszymi gośćmi.
— Bierz się za to — powiedział Roosevelt, strzepując z papierów jakiegoś owada. — I przyślij tu pana Boyesa. Muszę z nim porozmawiać. — Jeżeli masz zamiar się z nim bić, to chyba mogę postawić trzy do jednego na ciebie — powiedział Rogers. — Żaden z nich nie widział, jak w bitwie o Wzgórze San Juan sam bez niczyjej pomocy radzisz sobie z tymi karabinami maszynowymi. A ja tak. No więc jak, ile mam postawić? Roosevelt zaśmiał się na tę myśl. — Może funta albo ze dwa, jeżeli już do tego dojdzie. Lecz wiem — dodał poważnie — że nie dojdzie. Rogers poszedł zebrać ludzi, a w kilka minut potem Boyes zjawił się przed namiotem Roosevelta. — Chciał pan mnie widzieć, panie prezydencie? — zapytał. — Tak, John. — Czy w związku z wizytą Belgów? Yank Rogers powiedział mi, że kazał ich pan odprawić. — Odeślemy ich, ale oni i tak wrócą — powiedział Roosevelt, ocierając znowu twarz i zastanawiając się, czy gdziekolwiek w Ameryce panuje tak wilgotny klimat. — Proszę sobie przysunąć krzesło. Uczyniwszy to, Boyes usiadł naprzeciw Roosevelta. — Yank mi powiedział, że robi pan tu niezły interes. — Chodzi panu o kość słoniową? — zapytał Boyes, nie usiłując wcale ukryć całej sprawy. Roosevelt kiwnął głową. — Nie przyszliśmy tu, żeby się bogacić. Przyszliśmy, żeby wprowadzić do tego kraju demokrację. — Żadne prawo nie zabrania robić i jednego i drugiego — powiedział Boyes. — Bardzo mi się to nie podoba, John. Tak robią spekulanci. — Przecież nie wykorzystuję tubylców — zaprotestował Boyes. — Dlaczego nazywa mnie pan spekulantem? — Bo wykorzystuje pan naszych ludzi — powiedział Roosevelt. — A to jest równie naganne. — Bałem się, że pan to tak potraktuje — westchnął Boyes. — Jednak, mię prezydencie, proszę posłuchać, wszyscy jesteśmy tu po to, żeby cywilizować Kongo, ale jesteśmy dorośli i musimy zarabiać na życie. A zarabianie na życie dla większości naszego oddziału jest równoznaczne ze zdobywaniem kości słoniowej w chwilach wolnych od zdobywania sympatii tubylców. Proszę mi wierzyć, gdyby im tego zabronić, osiemdziesiąt procent tych ludzi odeszłoby od nas natychmiast. — Wierzę panu, John — powiedział Roosevelt. — I nie zabraniam polować. Mogą to robić, kiedy tylko mają wolny czas. — No tak, ale ja wolnego czasu nie mam. Zarządzam obozem, działam jako pański zastępca — mówił Boyes. — Nie mam czasu na to, żeby spędzać całe dnie w buszu, na polowaniu. I nie mam przecież pensji. W związku z tym sposób zarabiania pieniędzy, jaki wybrałem, wydaje się najsensowniejszy. A nasi ludzie znali warunki, zanim się zaciągnęli do oddziału. Roosevelt przez chwilę zastanawiał się nad tymi argumentami, w końcu kiwnął głową na znak, że się z nim zgadza. — No dobrze, John. To nie w moim stylu przeszkadzać człowiekowi przedsiębiorczemu. — Przerwał na chwilę, po czym dodał: — Ale chcę, żeby mi pan jedną rzecz obiecał. — Co takiego? — Zanim zacznie się pan bogacić w jeszcze jakiś inny sposób, poinformuje mnie pan, że ma pan taki zamiar.
— Mam zawsze w zanadrzu jakiś dodatkowy sposób bogacenia się, panie prezydencie — zapewnił Boyes. — Więc niech mi pan o nim opowie. — Dlaczego nie? — odrzekł Boyes, wzruszając ramionami. — Nie mam nic do ukrycia. Pochylił się naprzód. — Kiedy zacznie pan tu budować kolej, będzie pan potrzebował około dziesięciu tysięcy robotników. Nie wiem, czy będą to tubylcy, czy kulisi z Brytyjskiej Afryki Wschodniej czy też może robotnicy sprowadzeni z Ameryki, ale wiem, że dla dziesięciu tysięcy ludzi potrzeba mnóstwo żywności. Pomyślałem więc, że założę małą firmę, która zajmie się handlem z tubylcami, wymieniając rzeczy, jakie oni chcą mieć na worki mąki i inne produkty spożywcze. — Przerwał na chwilę, a potem mówił dalej. — Będzie to taka działalność, jaką prowadziłem wśród Kikujusów w czasie budowy Wariackiej Linii, żywiąc dwadzieścia pięć tysięcy kulisów przez blisko dwa lata. — Nie chcę, żeby pan obdzierał ze skóry ludzi, z którymi próbujemy się zaprzyjaźnić — powiedział Roosevelt. — Jesteśmy tu po to, żeby wyzwolić ten kraj, a nie po to, żeby go ograbić. — Jeżeli nie zechcą towarów, które im zaoferuję, nie będą musieli rozstawać się ze swoją żywnością — powiedział Boyes. — A jeżeli zechcą je dostać, to ja będę żywność sprzedawał o pięćdziesiąt procent taniej niż ktokolwiek inny, co pozwoli pańskiemu raczkującemu skarbowi oszczędzić dużo pieniędzy. Roosevelt popatrzył na niego przez dłuższą chwilę. — Skoro potrafi pan zaoszczędzić tyle pieniędzy, nie oszukując przy tym tubylców, niech się pan bogaci, John, niech się pan bogaci, ile wlezie. Boyes uśmiechnął się. — Postaram się, panie prezydencie. — Jest pan naprawdę niezwykłym człowiekiem, John, naprawdę. Boyes pokręcił głową. — Nie, jestem tylko chuderlawym, małym człowieczkiem, który musiał nauczyć się ruszać mózgiem. A wszystko po to, żeby przeżyć, przeżyć razem z całą kupą krzepkich białych myśliwych. — Podobno dał pan jednemu z nich niezłą lekcję boksu — zauważył Roosevelt. — Mam pan na myśli Buckley’a? Nie miąłem wyboru — odrzekł Boyes, — Gdybym mu przepuścił, wszyscy inni przed upływem tygodnia przestaliby dotrzymywać umowy — tu uśmiechnął się. — Dałem mu potem butelkę dżinu i pomogłem mu ją wypić, a na drugi dzień rano byliśmy znów przyjaciółmi, — Minął się pan z powołaniem, John — powiedział Roosevelt. — Powinien pan być politykiem. — Na polityce robi się zbyt małe pieniądze — odpowiedział Boyes bez owijania w bawełnę. — Ale skoro już mowa o polityce, to dlaczego przepędziliśmy tych Belgów? Przecież prędzej czy później będziemy musieli s nimi pertraktować. — Zrobiłem to ze względów praktycznych — wyjaśnił Roosevelt. — Myślę, że nasze zachowanie było do tego stopnia obraźliwe, że gubernator Konga pofatyguje się do nas osobiście, chcąc nas przekonać, że czegoś takie go rząd belgijski nie przepuści. A im wcześniej się z nim spotkamy, tym wcześniej będziemy mu mogli przedstawić nasze żądania. — A jakie są te nasze żądania? — Będziemy się domagali, żeby wycofali z Konga wszystkie swoje siły wszystkich przedstawicieli. A także, żeby ogłosili w prasie światowej, że nie mają już żadnych ambicji kolonizatorskich, że nie chcą kolonizować żadnych obszarów w Afryce. — Tylko tyle? — spytał Boyes z sardonicznym uśmieszkiem.
— Belgowie nie żywią sympatii do tego kraju, a na administrowanie nim wydają mnóstwo pieniędzy. — Roosevelt przerwał, a po chwili ciągnął dalej: Król Albert może sobie znaleźć inne tereny łowieckie. A my stworzymy tutaj naród. Boyes roześmiał się szczerze ubawiony. — I spodziewa się pan, że skapitulują w obliczu zagrożenia ze strona oddziału składającego się z pięćdziesięciu trzech ludzi i że, ot tak po prostu oddadzą kraj w nasze ręce? — Oczywiście, że się tego nie spodziewam — odpowiedział na to Roosevelt. — Ale jestem pewien, że oddadzą kraj w ręce tubylców, jego rdzennych mieszkańców. Boyes popatrzył na Roosevelta uważnie. — I mówi pan to serio? — Przecież jesteśmy tu po to, żeby do tego doprowadzić. — Tak, ale… — Mamy do spełnienia misję, John. A czas jest jedynym towarem, którego nie można niczym zastąpić. Dlatego nie możemy go marnować. — Czy jest pan pewien, panie prezydencie, że pańskie plany nie są nieco przedwczesne? — powątpiewał Boyes. — Myślałem, że jakiś rok zejdzie nam na organizowaniu tubylczej armii, a później… — Ależ John, nie jesteśmy w stanie wygrać wojny z Belgami. — Więc jakiego rodzaju presję może pan na nich wywrzeć? — spytał Boy zaintrygowany. — Możemy im zagrozić, że wojnę z nimi p r z e g r a m y . Boyes zmarszczył brwi. — Muszę przyznać, że nie rozumiem, panie prezydencie. — Zrozumie pan to z czasem — powiedział Roosevelt tonem świadczącym o wielkiej pewności siebie. — Zapewniam pana.
VII. Upłynęło ni mniej ni więcej tylko siedem tygodni, zanim zastępca gubernatora Konga, dowiedziawszy się o obcesowej odprawie, jaką eksprezydent dał zarządcy okręgu, ruszył się ze Stanleyville i dotarł do obozu Roosevelta. Przez ten czas pora deszczowa zdążyła się zacząć i skończyć, a eksprezydent pozyskał dla swego dzieła nie tylko cały naród Mangbetu, ale i siedem Mnniejszych plemion. Informacja o tym, że Belgowie się do nich wybierają, dotarła do ludzi Roosevelta na tydzień przed ich pojawieniem się w obozie. — Te bębny są wprost wspaniałe — skomentował to Roosevelt, po czym wysłał Yanka Rogersa i braci Brittiebanks na spotkanie gości. Przywitawszy ich, mieli ich doprowadzić do obozu. Poza tym eksprezydent polecił Boyesowi wysłać pięciu ludzi na polowanie. Beli spędzić w buszu dwa tygodnie. Kiedy mały Anglik zapytał, na co powinni zapolować, Roosevelt odpowiedział, iż nie ma to specjalnego znaczenia, chodzi tylko o to, żeby przez co najmniej czternaście dni byli tak daleko od obozu, by porozumiewanie się z nimi było niemożliwe. Boyes wzruszył na to imionami, podrapał się w głowę i w końcu wybrał na chybił trafił pięciu ze swoich kompanów, podsuwając im pomysł. Polowania na słonie na terenach położonych daleko na południe od obozu przez następne dwa tygodnie. A ponieważ w pobliżu zwierzyna była porządnie przetrzebiona, nie usłyszał od nich słowa sprzeciwu. Kiedy Belgowie dotarli wreszcie do obozu, Roosevelt już na nich czekał. Jakiś czas przedtem na jego rozkaz przygotowano wielki stół. Miał on ze trzydzieści stóp długości i pięć stóp szerokości. Kiedy tylko goście zsiedli z koni, eksprezydent zaprosił ich na lunch. Miał w nim wziąć udział on sam jak również jego ludzie. Zastępca gubernatora, wysoki, chudy, ambitny człowiek nazwiskiem Gerard Silva, wydawał się nieco zaskoczony tą gościnnością, ale pozwolił, by ludzie eksprezydenta zaprowadzili i jego i towarzyszących mu dwudziestu uzbrojonych żołnierzy do stołu przygotowanego do wspaniałej uczty. Na stole tym pyszniły się guziec, antylopy i perliczki. Ludzie Roosevelta — którzy zmieścili się po jednej stronie stołu — siedzieli zwróceni twarzami na zachód, a żołnierze belgijscy usadzeni zostali na przeciwko nich. Roosevelt zasiadł przy jednym końcu stołu, a Silva naprzeciwko niego przy drugim, w odległości trzydziestu stóp. W takich warunkach poufna wymiana zdań między nimi była niemożliwa, tym bardziej, iż Roosevelt zachęcał swoich ludzi, by opowiadali o przygodach związanych z polowaniem i podróżami, co czynili, mimo że nie więcej niż pół tuzina Belgów mówiło po angielsku. W końcu, po prawie dwóch godzinach, uczta się skończyła i ludzie Roosevelta, z wyjątkiem Boyesa odeszli jeden po drugim od stołu. Silva dał znal młodemu porucznikowi i żołnierze belgijscy uczynili to samo, po czym, jakby nie wiedząc, co ze sobą zrobić, skupili się wokół swoich koni. Wtedy Silva wstał, przeszedł wzdłuż stołu i usiadł obok Roosevelta. — Mam nadzieję, że panu smakowało, panie Silva — powiedział Roosevelt i pociągnął łyk herbaty. — Tak, posiłek był doskonały, panie… — tu Silva zawahał się. — Przepraszam, jak mam pana tytułować? — Jak pan chce. Może mi pan mówić po nazwisku, tytułować mnie pułkownikiem albo prezydentem. — A więc, panie Roosevelt, posiłek był wyśmienity — powiedział Silva swoją pedantyczną angielszczyzną z wyraźnym cudzoziemskim akcentem. Wyciągnął cygara i poczęstował Roosevelta, który jednak nie zapalił. — Bardzo mądrze z pana strony. Ten tutejszy tytoń jest bardzo kiepski.
— Musi pan więc z pewnością z utęsknieniem czekać na powrót do Belgii — powiedział Roosevelt. — A pan na powrót do Ameryki — odrzekł na to Silva. — Mnie się tu podoba — brzmiała odpowiedź. — Nie wziąłem cygara, bo po prostu nie palę. — Tak, palenie to zły nawyk — przyznał Silva. — Podobnie jak naruszanie cudzych praw. — Czyżbym ja naruszał czyjeś prawa? — spytał Roosevelt z niewinni miną. — Proszę przede mną nie udawać — powiedział Silva. — To panu nie przystoi. Z nie znanych nam powodów przyprowadził pan na terytorium belgijskie uzbrojony oddział. Nie ma pan zezwolenia na polowanie, ani wizy, ani nawet zezwolenia na pobyt. — Czy mam przez to rozumieć, że każe nam pan się stąd wynosić? — Usiłuję po prostu dociec, jaki jest cel pańskiej wizyty w tym kraju — powiedział Silva. — Jeżeli przyjechał pan tu dla rozrywki, osobiście wydam panu dokumenty upoważniające do poruszania się po całym jego terytorium. Ale jeżeli przybył pan w innym celu, żądam, żeby pan go wyjawił. — Wolałbym o tym porozmawiać z samym gubernatorem — odpowiedział Roosevclt. — Gubernator jest ciężko chory na malarię i prawdopodobnie nie będzie mógł opuścić Stanleyville przez najbliższy miesiąc. Roosevelt zastanawiał się przez chwilę nad tym, co usłyszał, a potem pokręcił głową. — Nie, miesiąc to za długo. Zmarnowaliśmy już i tak dużo czasu. Ale skoro rzeczy tak się mają, przekaże pan po prostu moje oświadczenie. — Przerwał, a po chwili mówił dalej: — Myślę, że można tak zrobić. Bo jedynym zadaniem gubernatora będzie przekazać to, co powiem królowi Albertowi. — A jaka jest treść pańskiego oświadczenia, panie Roosevelt? — zapytał Silva, pochylając się naprzód z uwagą. — My wszyscy, to znaczy ja i moi ludzie, nie uważamy, że znajdujemy się na terytorium belgijskim. Na twarzy Silvy pojawił się pozbawiony radości uśmiech. — Może pozwoli pan, że pokażę panu na mapie, gdzie dokładnie jesteśmy w tej chwili. To miejsce z całą pewnością znajduje się w legalnie wyznaczonych granicach Konga Belgijskiego. — Wiemy, gdzie się znajdujemy i zgadamy się w zupełności, że jesteśmy na terytorium Konga — odrzekł Roosevelt. — Ale nie uważamy, że wy tutaj macie władzę. — Tutaj? Ma pan na myśli miejsce, w którym siedzimy? — Mam na myśli całe terytorium Konga. — Ależ, panie Roosevelt, Kongo jest terytorium belgijskim. Roosevelt pokręcił głową. — Kongo należy do tych, którzy je zamieszkują. Już czas, żeby rdzenni mieszkańcy tego kraju zaczęli decydować o własnej przyszłości. — To, co pan mówi jest po prostu śmieszne — powiedział Silva. — Wszystkie mocarstwa uznały, że Kongo jest naszą kolonią. — Wszystkie z wyjątkiem jednego. — Ameryka też uznaje nasze prawa do tego kraju. — Ameryka zawsze przeciwstawiała się wszelkiemu imperializmowi — brzmiała odpowiedź. — Wyrzuciliśmy Brytyjczyków z naszego kraju i jesteśmy gotowi wyrzucić Belgów z Konga. — Tak jak, za pańskiej prezydentury, wyrzuciliście Panamczyków z Panamy — zapytał Silva ironicznie. — Ameryka nie rości żadnych pretensji do terytorium Panamy. Nie mamy pod tym względem żadnych imperialistycznych zapędów. Panamczycy mają własny rząd, który my
uznajemy — Roosevelt przerwał na chwilę, a potem dodał: — A poza tym nie mówimy teraz o Panamie tylko o kraju, który nazywa się Kongo. Silva popatrzył na niego uważnie. — A w czyim imieniu pan mówi? — zapytał. — Nie jest pan już przecież prezydentem, więc z pewnością nie mówi pan w imieniu Ameryki? — Mówię w imieniu obywateli Konga. Silva roześmiał się pogardliwie. — To jest banda dzikusów, których w ogóle nie obchodzi, kto nimi rządzi. — Czy chciałby pan poddać to pod głosowanie? — zapytał Roosevelt z uśmiechem. — Więc oni już głosują? — Jeszcze nie — odpowiedział Roosevelt. — Ale będą głosować, skoro tylko odzyskają wolność. — A kto ich wyzwoli? — My! — wykrzyknął Boyes siedzący w połowie długości stołu. — Wy? — zapytał Silva, odwracając się ku niemu. — O panu to ja niejedno słyszałem, panie Boyes. Ma pan na pieńku z rządami wszystkich krajów od Afryki Południowej aż po Abisynię. — Rządy kolonialne to nie są rządy, z którymi mógłbym żyć w zgodzie —odpowiedział Boyes. — Rządy tubylców także — powiedział na to Silva i ponownie zwrócił się do Roosevelta. — Czy wie pan, że pański towarzysz wmówił głupim tubylcom, którzy zrobili go swoim królem, żeby sprzedali mu Górę Kenia za nadzwyczaj wysoką cenę czterech kóz? — Sześciu — poprawił go Boyes z uśmiechem. — Nie chciałbym, żeby opowiadano, że zaoferowałem cenę zbyt niską. — To jest po prostu oburzające! — powiedział Silva z wściekłością. —Wprost nie mogę uwierzyć, że coś takiego można powiedzieć! I czy naprawdę zamierzacie podbić Kongo Belgijskie, dysponując oddziałem składającym się z pięćdziesięciu trzech ludzi? — Ależ w żadnym wypadku — powiedział Roosevelt wesoło. — Więc o co wam chodzi? — Po pierwsze — powiedział Roosevelt — mówimy o kraju, który nazywa się Kongo, a nie Kongo Belgijskie. Po drugie, nie zamierzamy tego kraju podbić, tylko go wyzwolić. A po trzecie, pański wywiad się pomylił. Mój oddział liczy tylko czterdziestu ośmiu ludzi. — Czterdziestu ośmiu czy pięćdziesięciu trzech — jaka to różnica? — A jednak jest pewna różnica, panie Silva — powiedział Roosevelt i zawiesił głos. — Bo pięciu pozostałych znajduje się w tej chwili w połowie drogi do Nairobi. — I co mają zamiar tam robić? — spytał Silva podejrzliwie. — Mają zamiar powiedzieć dziennikarzom amerykańskim, że Teddy Roosevelt, który — mówiąc bez fałszywej skromności — jest w tym półwieczu najpopularniejszym i najbardziej wpływowym człowiekiem w Ameryce, został zaatakowany przez belgijskie siły rządowe. Jego mały oddział dzielnie się broni, ale potrzebna mu pomoc, gdyż bez niej niedługo będzie musiał się poddać. Na wypadek, gdyby pisane mu było paść w boju o wyzwolenie obywateli Konga spod jarzma belgijskiej tyranii, chce, żeby Ameryka wiedziała, że sprawcą jego śmierci jest król Albert, który, jak sądzę, ma dość problemów w Europie i któremu ten dodatkowy problem nie jest wcale potrzebny. — Pan oszalał! — wykrzyknął Silva. — Czy naprawdę pan myśli, że to, co się tutaj dzieje będzie kogokolwiek obchodziło? — To samo prawdopodobnie powiedział Mahdi Chińskiemu Gordonowi*, kiedy zdobył Chartum — odparł Roosevelt, nie przejmując się słowami Sihy. *
Charles George Gordon („Chiński Gordon” „Gordon Pasza”) (1833–85) — generał brytyjski, walczył w l. 1860–63 w Chinach; w l. 1873–80 w Sudanie; w r. 1884 wrócił do Sudanu jako dowódca wojsk walczących z
— Niech pan poczyta podręczniki historii, a dowie się pan, co się stało, kiedy Brytyjczycy dowiedzieli się o śmierci generała. — Pan blefuje! — Nikt panu nie zabrania tak uważać — odrzekł Roosevelt spokojnie. — Ale oświadczam panu: w ciągu dwóch miesięcy pięćdziesiąt tysięcy Amerykanów stanie u mojego boku, żeby walczyć tu, w Kongo. A jeżeli mnie zabijecie, możecie być pewni, że będzie ich sto razy tyle i większość będzie chciała bić się w Belgii. — Nie słyszałem nigdy nic bardziej niedorzecznego! — krzyknął Silva. Roosevelt sięgnął do kieszeni swojej kurtki myśliwskiej i wyciągnął gruby, oficjalnie wyglądający dokument, który przygotował poprzedniego dnia. — Tutaj ma pan wszystko czarno na białym, panie Silva. Proponuję, żeby dostarczył to pan jak najszybciej swemu zwierzchnikowi, bo on na pewno zechce to wysłać do Belgii, a już ja wiem, jak długo trwają takie procedury. — Przerwał, po czym dodał: — Chcielibyśmy, żebyście opuścili Kongo w ciągu sześciu miesięcy, więc sam pan widzi, że nie ma czasu do stracenia. — My się stąd nie ruszymy! Roosevelt westchnął głęboko. — Obawiam się, że stoi pan w obliczu historycznej konieczności — powiedział. — Ma pan dwudziestu uzbrojonych ludzi, a ja mam czterdziestu siedmiu, nie licząc mnie samego. Atakować nas w tych warunkach byłoby samobójstwem, a do czasu, kiedy pan wróci ze Stanleyville, ja będę miał pod moim dowództwem ponad trzydzieści tysięcy Mangbetu oraz parę innych plemion, które nie chcą się dłużej godzić z brakiem niepodległości. — Moi ludzie to dobrze wyćwiczeni żołnierze — powiedział Silva. — A pańscy to hołota, to banda wyrzutków i kłusowników. — Ale dobrze strzelają — powiedział pewny siebie Roosevelt, pokazując zęby w uśmiechu. Po czym przerwał na chwilę, a uśmiech zniknął z jego twarzy. — Poza tym, jeżeli uda się panu mnie zabić, będzie pan człowiekiem, który pochopnie rozpętał wojnę ze Stanami Zjednoczonymi. Czy jest pan pewien, że chce pan przyjąć na siebie taką odpowiedzialność? Silva milczał przez dłuższą chwilę. Wreszcie odezwał się. — Pojadę do Stanleyville — oświadczył. — Ale później wrócę tutaj. To mogę panu obiecać. — Nas tu nie będzie — odrzekł Roosevelt. — A gdzie będziecie? — Nie mam pojęcia, ale jestem zdecydowany nie dać się zabić do czasu, kiedy wieści o tym, co się tutaj dzieje, dotrą do Ameryki. — Roosevelt zamilkł na chwilę i uśmiechnął się. — Kongo to duży kraj, panie Silva. I, czekając na decyzję władz belgijskich, mam zamiar pozyskać tu sobie jeszcze wielu przyjaciół. Silva zerwał się na równe nogi. — Sporządzając ten dokument — powiedział, potrząsnąwszy papierem — podpisał pan wyrok śmierci nie tylko na siebie, ale i na wszystkich tych, którzy się do pana przyłączą. Siedzący w połowie długości stołu Boyes wybuchnął śmiechem. — Czy pan wie, ile wyroków śmierci wydano na mnie? Dodam ten do swojej kolekcji. Przerwał i widać było, że się doskonale bawi. W chwilę potem dodał: — Jak dotąd żaden z nich nie był napisany po francusku. — Obaj zwariowaliście — warknął Silva, wycofując się sztywno w stronę swoich ludzi. Roosevelt obserwował, jak zastępca gubernatora wsiada na konia i odjeżdża galopem wraz z dwudziestoma żołnierzami. — Myślę, że trzeba go było zaprosić na kolację — zauważył wesoło. Mahdim; zginął w Chartumie po zdobyciu go przez powstańców Mahdiego. Jego klęska i śmierć spowodowane tym, że zwlekano z wysłaniem posiłków dla oblężonego Chartumu, poruszyły angielską opinię publiczną. Został pomszczony w r. 1898, kiedy wojska brytyjskie pod dowództwem Kitchenera podbiły Sudan.
— Czy naprawdę pan myśli, że to wszystko się uda? — Oczywiście. — Można na ten temat dużo gadać, ale tak naprawdę to sprawa w końcu sprowadza się do tego, że jest nas ciągle tylko pięćdziesięciu trzech —powiedział Boyes. — Tubylców nigdy pan nie namówi, żeby wojowali z Belgami. Nie mają broni palnej, a nawet gdyby ją mieli, to w ciągu sześciu miesięcy nie nauczymy ich, jak się prowadzi nowoczesną wojnę. — Niech pan posłucha, John, pan zna Afrykę i zna się pan na polowaniu — odrzekł Roosevelt poważnie — ale ja znam się na polityce i znam historię. Kongo to dla Belgów kłopot. Leopold zmarnował tu tyle pieniędzy, że dwa lata temu jego własny rząd mu je odebrał. Poza tym w Europie niedługo będzie wojna, o jakiej świat nie słyszał. Wojna z Ameryką o kawałek terytorium, którego tak naprawdę wcale nie chcą, jest ostatnią rzeczą, jakiej Belgowie mogliby sobie życzyć. — Ależ muszą chcieć tego terytorium. Inaczej nie byłoby ich tutaj —upierał się Boyes. Roosevelt pokręcił głową. — Nie chcieli po prostu, żeby zajął je ktoś inny. Mocarstwa dokonały podziału Afryki Zachodniej w roku 1885. Belgia straciłaby twarz, gdyby nie upierała się przy swoim prawie do kolonizacji Konga. Ale w rzeczywistości okazało się, że to kosztowna inwestycja, która przez ponad dwadzieścia lat wyciskała z nich pieniądze a z politycznego punktu widzenia przysparzała tylko kłopotów. — Zamilkł na moment, a potem kontynuował: — To, co mówiłem o generale Gordonie to prawda. Nie chciał wycofać się z Chartumu, a jego śmierć spowodowała w efekcie to, że kiedy opinia publiczna domagała się by go pomścić, rząd brytyjski zmuszony był wysłać wojska, które podbiły Sudan. — Tu Roosevelt uśmiechnął się szeroko. — A liczba moich wyborców była o wiele większa niż liczba tych, którzy kiedykolwiek słyszeli o Gordonie. Niech mi pan wierzy, John, rząd belgijskie będzie robił wiele hałasu i wygrażał nam przez miesiąc czy dwa, a później przystąpi do negocjacji. — Zdaje się, że to, co pan mówi trzyma się kupy — odrzekł Boyes. — Ja jednak nadal nie wierzę, że pięćdziesięciu trzech ludzi jest w stanie przejąć od nich cały kraj. Jest to po prostu niemożliwe. — Ależ, John, niech pan zapamięta raz na zawsze: tu nie chodzi o pięćdziesięciu trzech ludzi — powiedział Roosevelt. — Tu chodzi o p o t e n c j a l n y milion oburzonych Amerykanów. — Wiem, ciągle pan to powtarza. A jednak… — John, tam gdzie chodzi o polowanie na słonie czy lwy, ja ufam panu bez zastrzeżeń. A pan niech się postara w takim samym stopniu zaufać m n i e wtedy, kiedy chodzi o sprawy, na których ja znam się najlepiej. — Chciałbym móc panu zaufać — powiedział Boyes. — Ale to nie jest takie proste. Trzeciego grudnia roku 1910, po upływie pięciu miesięcy i dwudziestu siedmiu dni od chwili, gdy otrzymał żądanie Roosevelta, rząd belgijski oficjalnie zrzekł się wszelkich praw do Konga, a obywatele belgijscy zaczęli opuszczać terytorium tego kraju.
VIII. — Cholera by wzięła tego Tafta*! Roosevelt zgniótł w swojej potężnej dłoni telegram dostarczony przez posłańca ze Stanleyville i rzucił go na ziemię. Jego gniewny, ostry głos i gwałtowne gesty przestraszyły ptaki, szukające owadów na rozległym trawniku. Skrzecząc i popiskując ukryły się w kępie pobliskich drzew. — Jakieś niepomyślne wiadomości, panie prezydencie? — spytał Boyes. Rezydowali teraz w domu Francuza, właściciela plantacji nazwiskiem Beauregard de Vicennes. Dom położony był w odległości około piętnastu mil na zachód od Stanleyville, nad rzeką Kongo. Trzydziestu sześciu ludzi Roosevelta obozowało w pobliżu, a reszta zajmowała się na zmianę polowaniem na słonie i przygotowywaniem dwóch tutejszych dużych plemion, Lulua i Baluba, do wizyt, jakie miał im złożyć eksprezydent. — Ten człowiek to niewdzięcznik, kompletny niewdzięcznik — złościł się Roosevelt. — Jakiś czas temu dałem mu prezydenturę, wręczyłem mu ją jak podarunek. Teraz chcę mu dać solidny punkt zaczepienia w Afryce, a on ma czelność pisać, że nie stać go na to, żeby przysłać mi ludzi i pieniądze, o które proszę. — A czy przyśle choćby ich część? — spytał Boyes. — Prosiłem o dziesięć tysięcy ludzi, a on przysyła mi sześciuset! — pienił się eksprezydent. — Napisałem, że potrzebuję co najmniej dwudziestu milionów dolarów na budowę dróg i rozbudowę kolei, a on mi chce dać tylko trzy miliony. Trzy miliony dolarów na potrzeby kraju wielkości jednej trzeciej Stanów Zjednoczonych! Niech go szlag! J.P. Morgan* może sobie być łotrem bandytą, ale on .na pewno doceniłby tę okazję i błyskawicznie by ją wykorzystał, tego jestem pewien! — Przerwał na chwilę, potrząsając energicznie głową. — Wiem, co zrobię! Zatelegrafuję zaraz do Morgana! — Myślałem, że to pana śmiertelny wróg — wtrącił Boyes. — Tak przynajmniej mogłem wywnioskować z tego, co pan o nim mówił. — Bzdura — odparł Roosevelt. — Stoimy po przeciwnych stronach politycznego płotu, ale to jest człowiek kompententny, nie taki jak ten idiota, co siedzi teraz w Białym Domu. — Tu uśmiechnął się szeroko. — I jest entuzjastą kolei. Tak, dziś po południu wyślę do niego telegram. — Czy w takim razie nie przyjmiemy tego, co daje prezydent Taft? — Oczywiście, że przyjmiemy. Potrzeba nam jak najwięcej i ludzi i pieniędzy, więc weźmiemy wszystko, co dają. Wyślemy telegram z informacji że bierzemy tych ludzi i te pieniądze, a równocześnie zawiadomimy parę przychylnych nam gazet o tym, jak skąpy okazał się dla nas Waszyngton. Ja, będę tutaj, w buszu, nie mogę wywrzeć na Tafta żadnego nacisku, ale dziennikarze, być może, będą mogli to zrobić. Roosevelt pokręcił smutno głową. — Dobrze mi tak. Trzeba było nie pakować tego głupka do Białego Domu. Mówię panu, John, gdyby nie to, że mam do wykonania zadanie tu, w Afryce, pojechałbym do Stanów i nie dopuścił do tego, żeby został kandydatem na prezydenta z ramienia partii Republikanów w wyborach w 1912 roku. On nie zasługuje na to, żeby drugi raz kandydować. Przez następny kwadrans Roosevelt perorował na temat „tego opasłego głupca z Białego Domu”, po czym wycofał się do swojego pokoju, żeby przygotować telegramy. Kiedy w godzinę później przyszedł na lunch, był znowu sobą; miłym, energicznym optymistą. Boyes, *
William Howard Taft (1857–1930) — dwudziesty siódmy prezydent Stanów Zjednoczonych w latach 1909–1913 * John Pierpont Morgan (1837–1913) — finansista i filantrop
Bill Buckley, Mickey Norton, Yank Rogers i Głuchy Banks siedzieli właśnie przy stole pod starym drzewem. Wszyscy z wyjątkiem Banksa, który nie słyszał, że eksprezydent się zbliża, wstali, żeby okazać mu szacunek. — Siadajcie, panowie — powiedział Roosevelt, przysuwając sobie krzesło. — Co dziś mamy na lunch? — Sałatkę i perliczkę na zimno w jakimś sosie — odrzekł Norton. — Tak w każdym razie powiedziała mi pani Vincennes. — To świetnie, bo bardzo lubię perliczkę — powiedział Roosevelt zadowolony. — Państwo Vincennes to poczciwe dusze. Cieszę się, że zgodzili się udzielić nam gościny. — Przerwał, a po chwili dodał — Jest tu o wiele przyjemniej niż w tych dusznych i ciasnych budynkach rządowych w Stanleyville. — Podobno przyszły złe wiadomości od Billa Tafta — odważył się wtrącić Rogers. — Już to załatwiłem — odrzekł na to Roosevelt, pewny siebie, poklepując się po kieszeni, w której były telegramy. — Ludzie, których chce nam przysłać przyjadą tu w czasie pory deszczowej, a do czasu, kiedy deszcze przestaną padać, będziemy mieć więcej rąk do roboty, niż nam potrzeba. — Popatrzył na swoich towarzyszy. — Czas, panowie, żebyśmy się zastanowili nad sprawami nie cierpiącymi zwłoki. — Co pan ma na myśli, panie prezydencie? — spytał Buckey. V tym momencie sześciu czarnych służących podeszło do stołu, niosąc tace z sałatką i napojami. — Od dwóch miesięcy ten kraj jest w naszych rękach — odrzekł Roosevelt. — Czas, żebyśmy zaczęli coś tu robić. To znaczy coś innego niż dziesiątkowanie populacji słoni — dodał cierpko. — Możemy się zająć dziesiątkowaniem tych Belgów, którzy jeszcze nie wyjechali — powiedział Buckley z uśmiechem. — To by odpowiadało Billy’emu Pickeringowi. — Ja mówię poważnie, panie Buckley — powiedział Roosevelt, biorąc z talerza skórkę chleba i rzucając ją szpakowi znajdującemu się w pobliżu. Ptak natychmiast porwał przysmak i oddalił się pospiesznie. — Po co było wypędzać Belgów, jeżeli nie robimy nic, żeby poprawić los mieszkańców tego kraju? Wszędzie, gdzie się znaleźliśmy, obiecywaliśmy im dobrodziejstwa demokracji. Czas zacząć spełniać tę obietnicę. Ci ludzie zasługują na to. — Boy! — zwrócił się Norton do jednego ze służących. — Ta kawa jest zimna. Pogrzej ją. Służący kiwnął głową, ukłonił się, postawił kawę na tacy i odszedł w stronę kuchni. — Nie wiem, jak ma pan zamiar ucywilizować tych ludzi, którzy nawet nie potrafią zapamiętać, że kawa ma być gorąca, a nie ciepła — powiedział Norton. — I niech pan zobaczy, jak on ślamazarnie się rusza. Zanim ją tu doniesie do kuchni, gdzie dostał ją gorącą, kawa zupełnie wystygnie. — Tubylcy nie piją kawy, więc trudno wymagać, żeby przywiązywali wagę do tego, czy jest gorąca czy zimna — odrzekł na to Roosevelt. — To prawda, ale oni również nie głosują ani nie znają instytucji ławy przysięgłych — zauważył Buckey. — Jeżeli o to chodzi, sądzę, że głosowanie i działanie sądów to są rzeczy, którym powinniśmy dać pierwszeństwo, wprowadzając ich w arkana cywilizowanego życia. — Oni nie potrafią nawet czytać — powiedział Buckley. — Jak ma pan zamiar nauczyć ich, jak się głosuje? — Mam zamiar założyć szkoły publiczne na terenie całego kraju —odparł Roosevelt. — W tej dziedzinie początek zrobili misjonarze belgijscy, ale im brakowało ludzi i pieniędzy. W kieszeni mam telegram, który opublikuje ponad tysiąc amerykańskich gazet. Jest to apel do nauczycieli i misjonarzy, żeby przyjeżdżali tu i pomogli kształcić ludność Konga. — Ale to potrwa całe lata, panie prezydencie — zauważył Boyes. — Zajmie to najwyżej dziesięć lat — powiedział Roosevelt pewny swego.
— A czym im będziesz płacił, Teddy — spytał Rogers. — Przecież nie masz nawet pieniędzy, żeby zapłacić n a m . — Misjonarze będą na utrzymaniu swoich kościołów, to oczywiste —odparł Roosevelt. — A co do nauczycieli, to początkowo będziemy im przydzielać ziemię. — To może się nie spodobać ludziom, którzy są właścicielami tej ziemi —stwierdził Rogers. — Ależ Yank, ziemia to, obok owadów i wilgoci, coś, czego w Kongo jest po dostatkiem. — Mówisz, że wykształcenie ich zajmie dziesięć lat — ciągnął dalej Rogers. — A jak odbywać się będą wybory przed upływem tego czasu? — Ustnie — odpowiedział Roosevelt. — Każdy mężczyzna i każda kobieta wejdzie do lokalu wyborczego i powie, na kogo głosuje. Prawdopodobnie dzięki temu będzie nawet mniej oszustw wyborczych. — Czy źle usłyszałem, czy powiedziałeś, że kobiety też będą głosować? —spytał Yank Rogers. — Są przecież obywatelkami tego kraju. — Ale nawet w Ameryce kobiety nie głosują! — To się musi zmienić — powiedział Roosevelt stanowczo. — Ojcowie naszego narodu popełnili błąd, nie dając im prawa do głosowania i nie mi powodu, żeby ich błąd popełniać tutaj, w Kongo, kobiety są takimi samym ludźmi jak my i zasługują na to, żeby mieć takie same prawa i przywileje — na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. — Żal mi człowieka, który będzie musiał powiedzieć mojej córce Alice, że nie przysługuje jej prawo głosowania w wyborach. Już ona da mu w kość. — Czy wie pan, że możemy zdobyć pieniądze, wprowadzając podymne? — zasugerował Buckley. — Brytyjczycy robili to we wszystkich swoich koloniach w Afryce. — Podymne? Buckley kiwnął głową. — To znaczy podatek w wysokości dziesięciu albo dwudziestu szylingów rocznie, jaki każdy tubylec musi uiścić na każdą chatę, którą postawi. Jest to sposób nie tylko na to, żeby napełnić skarb pieniędzmi, ale także na to, żeby nauczyć ich, jak produkować płody rolne nie tylko dla zaspokojenia własnych potrzeb, ale też na sprzedaż w celu zdobycia pieniędzy. Roosevelt stanowczo pokręcił głową. — Jesteśmy tu po to, żeby ich wyzwolić, a nie zrobić z nich niewolników. — A poza tym — dodał Boyes — to nie dało dobrych rezultatów w Brytyjskiej Afryce Wschodniej. Kiedy tubylcy nie płacili podatku, władze wtrącały ich do więzienia. — Tu odwrócił się twarzą do Roosevelta i uśmiechnął się. — Czy wie pan, jak Kikujusi i Wakamba nazywali więzienie w Nairobi? Nazywali e „hotelem króla Jerzego”. Było to jedyne miejsce na świecie, w którym mogli dostać za darmo trzy solidne posiłki dziennie i mieć dach nad głową. — Zaśmiał się na to wspomnienie. — Kiedy się o tym dowiedzieli, ustawiali się w kolejce do więzienia. — My nie będziemy eksploatować mieszkańców Konga — powiedział Roosevelt. — Musimy zawsze pamiętać, że to jest i c h kraj i że mamy obowiązek nauczyć ich, na czym polega demokracja. — Prawdopodobnie łatwiej to powiedzieć niż zrobić — zauważył Rogers. — Dlaczego tak myślisz, Yank? — spytał Roosevelt. — Pojęcie demokracji jest dla nich obce — odrzekł Rogers. — Będą się musieli dopiero do niego przyzwyczaić. — To pojęcie było też z początku obce dla Bookera T. Washingtona* i dla George’a Washingtona Carvera* — Powiedział Roosevelt. — A jednak szybko je sobie przyswoili. Nie jest trudno przyzwyczaić się do wolności. * *
Booker Taliaferro Washington (1856–1915) — amerykański reformator, pedagog, pisarz i wykładowca. George Washington Carver (1864?–1943) — amerykański botanik i chemik
— Ale tu nie chodzi o wolność, Teddy — zaprotestował Rogers. — Bo oni byli wolni przez tysiące lat, zanim przyszli do nich Belgowie. Byli wolni, ale nigdy nie mieli demokracji. Rządzili i rządzą nimi wodzowie i czarownicy, a nie kongresmeni. — A teraz, kiedy Belgowie wycofują się — dodał Norton — najwięcej kłopotu sprawi nam powstrzymanie ich od zabijania się nawzajem do czasu zorganizowania wyborów. — Wszyscy przewidujecie najgorsze — zirytował się Roosevelt. — I zapominacie, jak wielki krok naprzód zrobił amerykański Murzyn od czasu Proklamacji Emancypacji. Mówię wam, panowie, że wolność nie ma koloru skóry, a demokracja nie jest przeznaczona dla jednej tylko rasy. Boyes uśmiechnął się. Widząc to, Buckley zwrócił się do niego. — Co cię tak bawi, John? Jesteś tu dość długo, żeby wiedzieć, że wszystko, co powiedzieliśmy, jest prawdą. — Wszystkim wam się zdaje, że zniechęcicie prezydenta do działania, że, opowiadając mu o tym, jakim dzikusami są tubylcy, skłonicie go, żeby razem z wami polował na słonie dopóty, dopóki nie zostaną wybite do nogi i żeby potem wrócił z wami do Nairobi. — Tu Boyes przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej — Ale ja znam go lepiej niż wy i wiem, że wszelkiego rodzaju wyzwania są jedyną rzeczą, jakiej nie może się oprzeć. — Tu zwrócił się do Roosevelta. — Mam rację, panie prezydencie? Roosevelt uśmiechnął się do niego. — Najzupełniejszą, panie Boyes. Popatrzył na swych towarzyszy. — Panowie — oświadczył — dosyć krakania. Czas zakasać rękawy i brać się do roboty.
IX. Roosevelt ubrany w elegancki przedpołudniowy garnitur, przyglądając się swemu odbiciu we wspaniałym dużym lustrze w pozłacanej ramie, które ozdabiało salon w jego rezydencji w Stanleyville, poprawił sobie krawat. — Dobrze, że ten Niemiec, który jest świetnym krawcem, postanowił stąd nie wyjeżdżać — powiedział do Boyesa ubranego podobnie jak on sam. — W przeciwnym razie musielibyśmy załatwiać sprawy wagi państwowej w strojach myśliwskich. — Ja w każdym razie czułbym się w takim stroju o wiele swobodniej — odrzekł Boyes, sprawdzając w lustrze jak wygląda i dochodząc do wniosku, że powinien się przyczesać. — Plecie pan głupstwa, John — powiedział Roosevelt. — Spotykamy się przecież ciągle z reporterami i fotografami z całego świata. — Jeżeli o mnie chodzi, to wolałbym o wiele bardziej stanąć oko w oko z nacierającym słoniem — powiedział Boyes, wyglądając przez okno. — Nie znoszę tłumów. Roosevelt uśmiechnął się na to. — A ja zdałem sobie właśnie sprawę, że tu, w Afryce, zdążyłem już zapomnieć, jak b a r d z o j e l u b i ę .— Włożył cylinder i skierował się ku drzwiom. — Możemy chyba zaczynać. Boyes, niezadowolony i skrępowany, mając wrażenie, że bez rewolweru strzelby jest nagi, podążył za nim. Wyszli obaj z domu i weszli na drewniani platformę, którą poprzedniego dnia wzniesiono przed rezydencją. Roosevelt nie mylił się — przedstawiciele prasy już tam byli. Reporterzy i fotografowie z Ameryki, Belgii, Anglii, Francji, Wioch, Portugalii, Kenii, dwaj nawet z krajów Wschodu odbyli długą i męczącą podróż do Stanleyville, żeby uslyszeć przemówienie Roosevelta i uwiecznić tę chwilę dla potomności. W pierwszym rzędzie, na krzesłach zarezerwowanych dla notabli siedzieli wodzowie plemion Mangbetu, Simba, Mongo, Luba, Bwaka, Zande oraz plemienia Kongo, od którego pochodziła nazwa nadana przed wiekami temu krajowi. Było nawet dwóch wodzów Pigmejów, z których jeden nie miał na sobie nic prócz przepaski na biodrach, pary kolczyków i naszyjnika z pazurów lamparta, a drugi ubrany był w garnitur wyglądający tak, jakby go uszył krawiec z Savile Row*. Kiedy Roosevelt wszedł na podwyższenie, tłum w liczbie około sześciuset ludzi, składający się z prawie jednakowej ilości białych i czarnych, natychmiast zamilkł i zamarł w uprzejmym oczekiwaniu. Eksprezydent wszedł na podium i wyciągnął z kieszeni notatki. — Dzień dobry państwu. Dziękuję, że państwo byli uprzejmi tu przybyć i okazać cierpliwość. Zdaję sobie sprawę, że wskutek tego, iż nie zdążyliśmy jeszcze zbudować dróg i kolei, musieli państwo mieć jeszcze niejakie trudności z dojazdem. — Przerwał na chwilę, mając pewność, że obecni zareagują na tę uwagę dobrodusznym śmiechem, a potem kontynuował. — Dotarliście jednak jakoś do Stanleyville i radzi jesteśmy widzieć was tutaj jako gości naszego nowo powstałego państwa. Przerwał znowu, wyciągnął z kieszeni nowiuteńką chusteczkę i otarł pot spływający mu obficie po twarzy. — Zebraliśmy się tutaj, żeby proklamować suwerenność tego przepięknego kraju. Kiedyś znany on był jako Wolne Państwo Kongo. Ale wtedy nazwa ta kłamała, bo kraj nie był wcale wolny. Dzisiaj ta nazwa nie kłamie, odtąd bowiem ten kraj będzie znany jako Wolne Państwo Kongo, jako niezawisłe państwo, w którym dba się o to, żeby ludzkiej godności nie poniżano i żeby dążenia obywateli traktowano z najwyższym szacunkiem.
*
Savile Row — nazwa ulicy w Londynie, przy której mają swoje firmy modni i drodzy krawcy. Słynne są zwłaszcza szyte przez nich męskie garnitury.
Dwa, kryjące się na pobliskim drzewie, niebiesko upierzone turaki, zaczęły krzyczeć przeraźliwie. Eksprezydent uśmiechnął się i odczekał kilka sekund, aż ta wrzawa ucichnie. — To, co było, należy już do przeszłości. Teraz Wolne Państwo Kongo zaczyna nowe życie z czystą kartoteką. Nie żywi żalu ani do poszczególnych osób, ani do narodów, które w przeszłości eksploatowały jego bogactwa i wykorzystywały jego ludność. Jednak oświadczam — tu dolna szczęka Roosevelta wysunęła się naprzód zawadiacko — że w przyszłości nikt tego kraju nie będzie więcej grabił ani eksploatował. — Zmierzył swoich słuchaczy surowym spojrzeniem. — Nigdy więcej uprzywilejowana mniejszość nie narzuci swej woli większości. Nigdy więcej jedno plemię nie podniesie broni na inne. Nigdy więcej kobiety nie będą obciążone nadmierną pracą, z której nie mają żadnej korzyści. I nigdy więcej okrutne widmo ignorancji, nędzy i chorób nie zapanuje nad obszarem, który Henry Stanicy nazwał Najczarniejszą Afryką. — Tu dramatycznie podniósł glos. — Od dziś zaczniemy oświecać Wolne Państwo Kongo światłem demokracji i zamieniać je we wzór tego, co będzie się nazywało Afryką Świetlaną. Roosevelt przerwał, poczekał, aż jego słowa zostaną przetłumaczone, a potem uśmiechnął się znowu, widząc, że wodzowie wstali, wiwatując namiętnie i że za ich przykładem, aczkolwiek z mniejszym entuzjazmem, poszli i Europejczycy. — Dziękuję wam, przyjaciele — mówił dalej, gdy przywódcy plemion wreszcie usiedli. — My, którzy właśnie mieliśmy szczęście dopomóc przy narodzinach Wolnego Państwa Konga, planujemy dla niego wspaniałą przyszłość. Naprawdę wspaniałą — dodał z naciskiem, uśmiechając się triumfująco. — W przeciągu dwóch lat rozbudujemy Kolej Wschodnioafrykańską, prowadząc linię z Ugandy, gdzie się ona teraz kończy, aż do Stanleyville, a w przeciągu następnego roku zbudujemy następny odcinek: do Leopoldville. W ten sposób uzyskamy połączenie z Ocenanem Indyjskim. A ponieważ dzięki rzece Kongo mamy też połączenie z Atlantykiem, już wkrótce po wprowadzeniu nowoczesnych metod uprawy roli zajmiemy się eksportem na wielką skalę, wykorzystując do tego celu oba wybrzeża. Tu nastąpiły kolejne wiwaty, mniej nieokiełznane niż poprzednio, gdyż większość wodzów miała bardzo mgliste pojęcie o takich zagadnieniach ekonomicznych, które nie ograniczały się do spraw dotyczących ich własnych plemion. — Pokryjemy cały kraj siecią szkół publicznych — ciągnął dalej Roosevelt. — Postawiliśmy sobie cel: do roku 1930 w tym kraju nie będzie ani jednego analfabety. Tym razem swój aplauz wyrazili tylko wodzowie, gdyż obecni biali najwyraźniej odnosili się do tego planu sceptycznie. — Wkrótce we wszystkich większych miastach Wolnego Państwa Kongo zaczniemy budować nowoczesne szpitale — mówił dalej Roosevelt — dzięki czemu żaden obywatel nie będzie pozbawiony opieki lekarskiej. Inżynierowi amerykańscy zbudują na rzece Kongo tamy, tak że możliwe będzie wyprodukowanie energii elektrycznej w ilości wystarczającej dla zaspokojenia potrzeb nowoczesnego państwa. Pozostawiając ogromne połacie kraju nietknięte jako parki narodowe i tereny łowieckie, pokryjemy jednak cały jego obszar siecią dróg, tak że żadna wioska, nawet najbardziej zapadła, nie będzie niedostępna. — Przerwał, patrząc wyzywająco w twarze białych, na których malował się wyraz niedowierzania. — Dokonamy wszystkiego, o czym tu mówiłem — zakończył. — I dokonamy tego wcześniej niż myślicie! Wodzowie zaczęli podskakiwać, wiwatując entuzjastycznie, a pozostała część publiczności, domyślając się, że zakończył główną część swego wystąpienia, zaczęła uprzejmie bić brawo. — A teraz, panie i panowie, proszę wszystkich o powstanie z miejsc, gdyż za chwilę po raz pierwszy zostanie wciągnięta na maszt flaga Wolnego Państwa Konga. — Tu zwrócił się do Boyesa: — Panie Boyes, proszę o wciągnięcie flagi.
Boyes wyjął z zanadrza złożony materiał, zaczekał, aż podejdzie do niego oddział gwardii honorowej, składający się z tubylców w mundurach kolorze khaki, po czym uroczyście wręczył go dowódcy. Żołnierze odmaszerowali, podeszli do niedawno wzniesionego masztu, znajdującego się koło platformy i zaczęli wciągać flagę. Na zielonym polu widniało dwadzieścia barwnych tarcz, symbolizujących główne plemiona. Równocześnie Yank Rogers, który nie zdołał w ciągu dwóch dni skomponować hymnu narodowego, zagrał na swojej starej trąbce wojskowego marsza. Roosevelt stanął na baczność i zasalutował, Boyes i wodzowie poszli za jego przykładem, a reporterzy, politycy i dygnitarze wstali pospiesznie z miejsc. Kiedy flaga była już na maszcie, zabezpieczona liną zaczepioną u jej stóp, Roosevelt jeszcze raz zwrócił się do tłumu. — Wybrano mnie, za jednogłośnie wyrażoną zgodą plemion, których przedstawiciele są tu dzisiaj obecni, abym przygotował i wprowadził w życie demokratyczną konstytucję Wolnego Państwa Konga. Będę sprawował urząd Naczelnego Zarządcy. Urząd len zostanie zniesiony z chwilą, kiedy — od dzisiejszego dnia za rok — odbędą się tu pierwsze wybory powszechne. W tych wyborach wszyscy obywatele Wolnego Państwa Konga, bez względu na rasę czy pleć, wybiorą prezydenta i ciało ustawodawcze. Od tej chwili ich los spocznie w ich własnych rękach. — Tu popatrzył na słuchaczy i dodał: — Dziękuję państwu za obecność na tej historycznej uroczystości. Na trawniku zostanie podany lunch. Zapraszam na niego wszystkich obecnych. Sam będą przez całe popołudnie do dyspozycji dziennikarzy, chcących przeprowadzić ze mną wywiad. Schodząc z podwyższenia przy wiórze oklasków i wiwatów, obdarzył słuchaczy swoim słynnym szerokim uśmiechem. Po czym, zaczekawszy chwilę na Boyesa, zniknął we wnętrzu rezydencji. — Jak wypadłem? — spytał podniecony. — Ja uważam, że wspaniale — odrzekł Boyes zgodnie z prawdą. — Wspaniale, panie prezydencie. — Chciał pan powiedzieć: „panie naczelny zarządco” — poprawił go Roosevelt i uśmiechając się, dodał: — chociaż w gruncie rzeczy znamy się już dość długo i może pan zacząć mówić mi po imieniu. Tak jak wszyscy. — Ja jednak wolę tytułować pana „panem prezydentem” — odrzekł Boyes. Przyzwyczaiłem się. Roosevelt wzruszył ramionami, po czym wyjrzał przez okno, za którym tłum ustawiał się już przy długich stołach z jedzeniem. — Oni nie wierzą, że mi się uda, prawda John? — Prawda. Nie wierzą w to ani trochę — odrzekł szczerze Boyes. — Mieliby rację, gdybym ja stosował ich przestarzałe metody — powiedział Roosevelt, prostując plecy. — Ale jest teraz początek dwudziestego wieku. Mamy nowe technologie, nowe metody i nowe spojrzenie na świat. — Jednak ten kraj jest stary — powiedział Boyes. — Co pan chce przez to powiedzieć? — Tylko to, że może nie być przygotowany na te pańskie nowe metody, panie prezydencie. — Widział pan przecież tych wodzów — powiedział Roosevelt. — Są moimi zagorzałymi zwolennikami. — Ze względu na swój własny interes — odrzekł Boyes. — Obiecał im pan przecież gwiazdkę z nieba. — I dotrzymam tej obietnicy — brzmiała stanowcza odpowiedź.
X. Boyes, wszedłszy do rezydencji, został wprowadzony do gabinetu Roosevelta. — Gdzie się pan tak długo podziewał? — spytał Roosevelt. — Przypuszczałem, że wróci pan trzy dni temu. — Organizowanie firmy handlowej zajęto mi trochę więcej czasu niż myślałem — odpowiedział Boyes. — Ale dzięki temu pańscy robotnicy nie umrą z głodu, kiedy już tu będą. Dostanę dla nich mąkę i mięso. — A co da pan tubylcom w zamian? — Jodynę — brzmiała odpowiedź. — Dlatego nie było mnie tak długo. Spóźniał się transport z Nairobi. — Jodynę? — powtórzył Roosevelt zaciekawiony. Boyes uśmiechnął się. — Są zakażenia, których nie umie wyleczyć nawet czarownik. Zadowolony z siebie usiadł w skórzanym krześle, stojącym naprzeciwko biurka Roosevelta. — Daję im uncję jodyny za trzydzieści funtów mąki albo za sto funtów mięsa. — Ależ, John, to niemoralne. Tym ludziom potrzebny jest ten specyfik, — A naszym ludziom będzie potrzebna ta żywność — odrzekł Boyes. — Kiedy zbuduję szpitale, nie będzie pan mógł prowadzić tego handlu — powiedział Roosevelt surowo. — Nigdy nie będzie się w nich odmawiało pomocy, nawet wtedy, gdy pacjent nie będzie w stanie zapłacić. — Do tego czasu znajdę już dla nich jakiś inny towar — odparł Boyes, wzruszając ramionami. Po czym postanowił zmienić temat. — Słyszałem, że podczas mojej nieobecności odbyły się pierwsze wybory lokalne. Jak poszło? — Powiedziałbym, że był to do pewnego stopnia sukces. — To znaczy? — To były wybory próbne, tak to nazwijmy — wyjaśnił Roosevelt. — Wybraliśmy okręg na chybił trafił i staraliśmy się pokazać, na czym polegają wybory. Frekwencja wyniosła prawie dziewięćdziesiąt procent, a to całkiem dobrze wróży. — To wróży dobrze, a co wróży źle, to zaraz zgadnę — powiedział Boyes. — Nikt nie głosował na kandydata z nie swojego plemienia, tak? Roosevelt pokiwał głową ponuro. — Tak. Sto procent głosów padło na współplemieńców. — Sądzę, że nie jest pan tym zdziwiony. — Nie, ale jestem rozczarowany — westchnął Roosevelt. — Będę im po prostu musiał długo tłumaczyć, że mają głosować na programy, a nie na koneksje plemienne, aż zrozumieją, na czym rzecz polega. Po raz pierwszy od dnia, kiedy się poznali, Boyes poczuł, że współczuje temu Amerykaninowi. — Nie winien? — powtórzył Roosevelt. — Jak, do diabła, mogli wydać taki wyrok? Zamieniwszy miejscowy teatr na salę sądową, większą część zaszłego tygodnia spędził, ucząc członków plemienia Luba i Zande, na czym polegają zawiłości systemu prawnego, zgodnie z którym wyrok w sądzie wydaje lawa przysięgłych. Następnie — w pierwszej sprawie sądowej, jaka odbyta się w Wolnym Państwie Kongo — sam odegrał rolę sędziego przewodniczącego. Teraz znajdował się w swojej prowizorycznej kancelarii i miotał się, nie posiadając się z wściekłości. — Decyzja została podjęta jednogłośnie — powiedział Charlie Ross, który działał jako pomocnik szeryfa.
— Wiem, panie Ross, wiem, że decyzja została podjęta jednogłośnie! — grzmiał Roosevelt. — Ale nie wiem, jak mogli ją podjąć! Mieli przecież niezbite dowody! — Proszę ich o to zapytać — zaproponował Ross. — Oczywiście, że ich zapytam! — powiedział Roosevelt. — Niech pan ich wprowadza pojedynczo. Ross wyszedł z pokoju. Nie było go z pięć minut. Przez ten czas Roosevelt bez powodzenia usiłował się uspokoić. Po pięciu minutach Ross wrócił, prowadząc szczupłego Afrykanina. — To Jest Tambika, jeden z przysięgłych. — Dziękuję panu, Ross — powiedział Roosevelt, po czym zwrócił się do Afrykanina. — Panie Tambika — rzekł w języku suahili z wyraźnym angielskim akcentem — chciałbym, żeby pan mi wyjaśnił, dlaczego podjął pan taką decyzję. — Mam to wyjaśnić, królu Teddy? — spytał zdezorientowany Tambika. — Proszę mnie nazywać „panie naczelny zarządco” — powiedział Roosevelt zakłopotany, a następnie po krótkiej przerwie, mówił dalej: — Ten człowiek, Toma, był oskarżony o to, że ukradł sześć krów. Czterej świadkowie stwierdzili, że widzieli go, jak pędził te krowy do swojego domu, a pan Kalimi pokazał wam umowę sprzedaży, którą otrzymał, kupując te krowy od Tomy. Nie ma żadnej wątpliwości, że krowy miały wypalone piętno, świadczące o tym, że należą do powoda, pana Salamaki. Czy może mi pan powiedzieć, dlaczego wydał pan taki wyrok, że Toma jest niewinny? — Ach, teraz rozumiem — powiedział Tambika, uśmiechając się szeroko. — Toma jest mi winien pieniądze. Jeżeli pójdzie do więzienia, to nie będzie mógł ich oddać. — Ale on naruszył prawo. — To prawda — zgodził się Tambika. — W takim razie musi pan orzec, że jest winien. — Gdybym ja orzekł, że on jest winien, to on nigdy nie mógłby mi zwrócić długu — zaprotestował Tambika. — A to nie byłoby sprawiedliwe, królu Teddy. Przez następne kilka minut Roosevelt dyskutował z Tambiką. W końcu odprawił go i polecił Rossowi sprowadzić następnego przysięgłego, starca imieniem Begoni. Wszystko powtórzyło się jeszcze raz: po przedstawieniu Bteriału dowodowego, zadał starcowi to samo pytanie co Tambice. — To proste — odpowiedział Begoni. — Toma jest z plemienia Luba, tak jak ja, a Salamaki jest z plemienia Zande. Człowiek z plemienia Luba nie może popełnić przestępstwa działając na szkodę człowieka z plemienia Zande. To niemożliwe. — Ale Toma to właśnie zrobił, panie Begoni — powiedział Roosevelt. Starzec pokręcił głową. — Ludzie z plemienia Zande od początku świata kradną nasze krowy i nasze kobiety. My mamy więc prawo odzyskać naszą własność, kradnąc ich krowy i ich kobiety. — Prawo mówi inaczej — zauważył Roosevelt. — Czyje prawo? — spytał starzec — wasze czy boskie? — A gdyby pan Toma pochodził z plemienia Zande, czy wtedy uznałby pan, że jest winien? — Oczywiście — odrzekł Begoni tonem, który wskazywał, że dla niego pytanie jest zbyt śmieszne, żeby się nad nim w ogóle zastanawiać. — A gdyby pan Toma pochodził z plemienia Zande i pan wiedziałby, że n i e ukradł krów, czy orzekłby pan, że jest niewinny? — Nie. — Dlaczego? — zapytał Roosevelt wściekły. — Bo na świecie jest za dużo ludzi z plemienia Zande. — No tak, to by było wszystko, panie Begoni.
— Dziękuję, panie Teddy — powiedział starzec, idąc w kierunku drzwi. Zanim wyszedł, zatrzymał się na moment i oświadczył: — Sąd przysięgłych to dobra rzecz. Dzięki niemu można uniknąć przelewu krwi. — To nie do wiary! — powiedział Roosevelt, kiedy za Begonim zamknęły się drzwi, po czym wstał i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. — Przez cały tydzień tłumaczyłem im, na czym rzecz polega! — Czy mam wprowadzić następnego? — Nie! — odburknął Roosevelt. — Wiem z góry, co powie. Toma to jego brat z tego samego plemienia. Jeżeli Toma pójdzie do więzienia, to nie będzie w stanie złożyć opłaty za jego córkę, którą bierze za żonę. Jeżeli jakiś dokument, na przykład umowa sprzedaży, świadczy na niekorzyść kogoś z plemienia Luba, to na pewno nie można wierzyć w to, co jest w nim napisane, bo rzucił na niego urok czarownik z plemienia Zande. — Tu Roosevelt zwrócił się do Rossa. — Co z nimi jest, Charlie? Dlaczego nie rozumieją, co chcę dla nich zrobić? — Mają swój własny sposób wymierzania sprawiedliwości, panie prezydencie — powiedział Ross łagodnie. — Widziałem, jak to działa — odrzekł Roosevelt z pogardą. — Czarownik dotyka języka oskarżonego rozpalonym żelazem. Jeżeli ten krzyczy, jest winien, jeżeli nie, jest niewinny. Cóż to za sprawiedliwość? — Taka, w jaką oni wierzą — powiedział Ross. — No tak — odezwał się Roosevelt ponuro, przejrzawszy cotygodniową pocztę. — Morgan nie chce inwestować w kolej. — Czy jest ktoś inny, kogo można by o to poprosić? — spytał Boyes. — Taft prowadzi błędną politykę ekonomiczną. Wydaje mi się, że w tym roku ludzie bogaci, którzy mogliby inwestować, przyjmują postawę konserwatywną. Mimo to jednak napisał tego popołudnia trzydzieści dalszych listów z prośbami o pieniądze i wysłał je nazajutrz rano. Wyrażał w nich co prawda głęboką wiarę, że fundusze, o które prosi, znajdą się wkrótce w jego rękach, ale równocześnie przygotowywał alternatywny plan na dzień — prawdopodobnie niezbyt odległy — w którym stanie budowa Kolei Transkongijskiej. — Jak to, panie Brody, jak może pan mówić, że brakuje panu szyn? — spytał Roosevelt. — Miał ich pan przecież wystarczającą ilość na dalszych pięć mil. Brody, potężnie zbudowany Amerykanin, stał zmieszany przed biurkiem eksprezydonta, majstrując coś nerwowo przy swoim hełmie tropikalnym, który trzymał niezgrabnie w wielkich dłoniach. — To prawda — powiedział. — No więc? — To sprawka tubylców — odrzekł Brody. — Bez przerwy je kradną. — Ależ to nonsens. Do czego mogą im się przydać stalowe szyny? — Nawet by pan nie uwierzył, do czego ich używają — brzmiała odpowiedź. — Podpierają nimi chaty, budują z nich zagrody dla kóz i krów, a także przetapiają je na ostrza do włóczni. — Więc musi pan te szyny odebrać. — Mamy wyraźne polecenie, żebyśmy nie robili krzywdy żadnemu z tubylców. Oni zaś grożą nam włóczniami, a czasami nawet bronią palną, kiedy próbujemy odebrać szyny. Jeżeli nie dostaniemy pozwolenia na odebranie szyn siłą, pozostaną tam, gdzie są, tak długo, że zardzewieją. — Kto jest wodzem w pana okolicy? — Mangbetu imieniem Matapoli. — Znam go osobiście — powiedział Roosevelt i twarz mu się rozjaśniła. — Niech go pan tu przyprowadzi. — Może coś się da na to wszystko poradzić.
— To zajmie sześć tygodni. Oczywiście pod warunkiem, że zgodzi się przyjść. Roosevelt pokręcił głową. — To na nic. Nie mogę płacić pańskim ludziom za to, że przez sześć tygodni będą siedzieli z założonymi rękami. — Przerwał i pokiwał głową w zamyśleniu; zastanawiając się, co robić. — Pojadę z panem. Czas zresztą, żebym znowu znalazł się wśród ludzi. Podczas gdy Brody jadł lunch w małej restauracyjce położonej w pobliżu, Roosevelt wezwał do siebie Yanka Rogersa. — Słucham cię, Teddy — rzekł Amerykanin. — Będę musiał pojechać na terytorium plemienia Mangbetu — oświadczył Roosevelt. — Ty i pan Buckley zostaniecie w Stanleyville i będziecie w czasie mojej nieobecności czuwać nad tym, co się tu dzieje. — A Boyes? — spytał Rogers. — Przecież to jego obowiązek. — John pojedzie ze mną — odrzekł Roosevelt. — Zdaje mi się, że plemię Mangbetu bardzo go lubi. — Ciebie, Teddy, lubi tak samo. — A drugi powód to ten, że ja lubię przebywać w jego towarzystwie — powiedział eksprezydent, a potem dodał z wymuszonym uśmiechem: — Poza ty będę się czuł bezpieczniej, wiedząc, że nikt podczas mojej nieobecności nie wystawi mojej rezydencji na licytację i nie sprzeda jej osobie oferującej najwyższą cenę. — John — odezwał się Roosevelt — czy zauważył pan, że od tygodnia nie widzieliśmy nawet śladu słonia? Siedzieli obaj przy obozowym ognisku. Konie, czując zapach lwa i hieny, który przyniósł wieczorny wiatr, zaczęły z cicha rżeć. — Być może przeniosły się na zachód — wyraził przypuszczenie Boyes. — No, no, John — odrzekł na to Roosevelt — nie poluję tyle lat co pan, ale za stary ze mnie myśliwy, żebym nie wiedział, kiedy w okolicy zwierzyna jest przetrzebiona. — W ciągu ostatniego roku wysłaliśmy dużo kości słoniowej do Mombassy i Zanzibaru — zauważył Boyes. — Nie mam nic przeciwko temu, żeby nasi ludzie zarabiali trochę na boku, ale nie dopuszczę do tego, żeby dziesiątkowali stada. — Od ponad roku nie dostają żadnej zapłaty — powiedział Boyes poważnie. — Jeżeli zabroni im się polować na słonie, wątpię, czy pozostanie ich w Kongo więcej niż dwunastu. — W takim razie będziemy musieli obejść się bez ich usług — stwierdził Roosevelt. — Słonie są teraz własnością obywateli Wolnego Państwa Kongo. Musimy zorganizować departament do spraw polowań i zacząć wydawać płatne licencje dla myśliwych, zanim zwierzyna zostanie wybita do nogi. — Cóż, jeżeli pan tak uważa… — odpowiedział Boyes. Roosevelt popatrzył na niego przez dłuższą chwilę. — Czy i pan będzie wśród tych, którzy odejdą? Boyes pokręcił głową. — To ja namówiłem pana do rozpoczęcia tego przedsięwzięcia, panie prezydencie — odrzekł. — Dlatego dopóki pan tu będzie, będę i ja. — Przerwał i zamyślił się na chwilę. — Zyskałem dotychczas więcej niż tylko to, co dało się zarobić na handlu kością słoniową i też jestem zdania, że powinniśmy położyć temu kres póki czas, póki są jeszcze słonie. Moja uwaga dotyczyła tylko konsekwencji, jakie pociągnie za sobą zwalczanie kłusownictwa. — A więc skoro tylko wrócimy, ma pan zacząć informować ludzi o tym, że nie wolno uprawiać tego procederu — powiedział Roosevelt. Nagle zmarszczył brwi i powiedział: — To dziwne. — Co jest dziwne, panie prezydencie?
— Przez chwilę poczułem zawrót głowy. — Wzruszył ramionami. — Jestem pewien, że to przejdzie. Ale nie przeszło. Tej nocy eksprezydent zachorował na malarię. Boyes pielęgnował go, dopóki Roosevelt nie wrócił do zdrowia. Choroba spowodowała cały tydzień zwłoki, zaś naczelny zarządca czuł, że na skierowanie tego kraju na właściwe tory nie pozostało mu już tych tygodni zbyt wiele. — Ooo, mój przyjaciel Johnny i król Teddy — powitał ich uśmiechnięty od ucha do ucha Matapoli. — Moja wieś jest zaszczycona waszymi odwiedzinami. Twoja wieś zmieniła się od czasu, gdyśmy tu ostatnio byli — zauważył Boyes kwaśno. Matapoli wskazał z dumą pięć wagonów kolejowych, które jego ludzie przez kilka miesięcy ciągnęli przez busz do wioski i w których teraz mieszkała jego najbliższa rodzina i rodziny czterech reprezentantów starszyzny plemiennej. — O tak — powiedział uszczęśliwiony. — Król Teddy obiecał nam demokrację i dotrzymał słowa. — Pokazał palcem jeden z wagonów. — Moja demokracja jest najlepsza. Zapraszam do środka. Roosevelt i Boyes, wymieniwszy ironiczne spojrzenia, weszli za Matapolim do wagonu, w którym gnieździło się ze dwadzieścioro jego dzieci. — Wrócił do nas król Teddy — entuzjastycznie oznajmił Matapoli. — Zapolujemy i urządzimy ucztę na waszą cześć. — Miło, że o tym pomyślałeś — powiedział Roosevelt — ale nie widzieliśmy się tak dawno. Dlatego musimy najpierw porozmawiać. — Dobrze — zgodził się Matapoli, prężąc pierś, a jego dzieci, poznawszy gości, pospieszyły zawiadomić o ich przybyciu pozostałych mieszkańców wioski. — Ile masz dzieci? — spytał Roosevelt. Matapoli zastanawiał się przez chwilę. — Dziesięcioro i jeszcze dziesięcioro i siedmioro — odrzekł. — A żon? — Pięć. Roosevelt, który jak przystało na Amerykanina, miał purytańskie poglądy, z trudem ukrywał dezaprobatę. — Masz więc bardzo dużą rodzinę. — Powinna być jeszcze większa — powiedział wódz Mangbetu. — Tylko że sprowadzenie tych demokracji zajęło tyle miesięcy. — Gdybyście zostawili wagony na torach, moglibyście teraz podróżować nimi po całym kraju — wtrącił Boyes. Matapoli roześmiał się, odrzucając głowę do tyłu. — A po co miałbym jechać do kraju Lulua czy Bwaka? — zapytał. — Oni by mnie zabili i zabrali mi moje demokracje. — Spróbuj zrozumieć, Matapoli — zaczął tłumaczyć Roosevelt. Nie ma już kraju Mangbetu, kraju Lulua czy kraju Bwaka. Jest jedno Wolne Państwo Kongo, w którym będziecie żyć. — Ty, królu Teddy jesteś królem wszystkich krajów — odrzekł Matapoli. — Ty nie musisz się bać. Jeżeli Bwaka powiedzą, że nie jesteś królem, my ich zabijemy. Przez następne dziesięć minut Roosevelt usiłował wytłumaczyć Matapolemu, czym jest Wolne państwo Kongo, ale Mapatoli pod koniec jego przemowy rozumiał równie mało jak na początku. — No, dobrze — powiedział wreszcie eksprezydent, wzdychając z rezygnacją. — Pomówmy więc o pociągach. — O pociągach? — powtórzył Matapoli.
— O demokracjach i stalowych kłodach, po których one jeżdżą — wtrącił się Boyes. — Ach, tak, o tych podarunkach króla Teddy — powiedział Matapoli entuzjastycznie. — Lamparty i hieny nie zdołają teraz przedrzeć się przez kolczasty żywopłot i wejść do zagród, żeby zabijać moje bydło. Bo teraz kolce, które chronią zwierzęta są z metalu. — Te metalowe kolce są po to, żeby umożliwić tobie i ludziom z plemienia Mangbetu odbywanie dalekich podróży. Są po to, żebyście mogli przemieszczać się, nie musząc chodzić — powiedział Roosevelt. — A dlaczego mielibyśmy odbywać dalekie podróże? — zapytał Matapoli szczerze zdziwiony. — Rzeka przepływa obok wsi, a puszcza pełna zwierzyny jest w niewielkiej odległości. — Bo, być może, zechcecie odwiedzić inne plemię. Matapoli uśmiechnął się. — Przecież nie moglibyśmy podkraść się do wioski wroga w demokracjach. Są na to za duże i robią zbyt wiele hałasu, tocząc się po żelaznych kolcach. — Pokręcił głową. — Nie, królu Teddy, one powinny być tu, gdzie można z nich zrobić użytek. Długi czas po zakończeniu uczty, jadąc konno w kierunku Stanleyville, Roosevelt — sftrustrowany — wracał myślami do wszystkiego, co tego dnia zaszło. Wreszcie westchnął i powiedział: — Mój Boże, to jest w końcu pewnie najlepszy użytek, jaki można było z nich zrobić! Boyes, uznawszy tę uwagę za bardzo zabawną, wybuchnął śmiechem. Po chwili Roosevelt mu zawtórował i przez jakiś czas śmiali się serdecznie obaj. Taki był oficjalny koniec Kolei Transkogijskiej. Kiedy, piętnaście mil od Stanleyville, dojechali do nowo wybrukowanej drogi, natychmiast skierowali na nią konie, zadowoleni, że nie muszą już przedzierać się przez busz i puszczę. Jadąc drogą, mijali mnóstwo mężczyzn i kobiet, idących obok niej. — Dlaczego nie idą drogą, tylko obok? — spytał Roosevelt zaciekawiony. — W całym Kongo jest zaledwie z piętnaście ciężarówek. Dopóki nie sprowadzimy ich więcej, drogi mogłyby służyć pieszym. — Ale oni są boso — powiedział Boyes. — No to co? Droga jest przecież o wiele gładsza niż teren obok, bo tam jest dużo kamieni. — Jest też o wiele gorętsza — odrzekł Boyes. — W południe można by na niej smażyć jajka. — Czy chce pan przez to powiedzieć, że wydaliśmy milion dolarów na budowę dróg, po których nie tylko nie jeżdżą samochody, bo ich nie ma, ale po których także nie mogą chodzić ludzie? — Nie jesteśmy w Ameryce, panie prezydencie. — Wydaje mi się, że wiem o tym coraz lepiej — powiedział Roosevelt a w jego głosie zabrzmiała nuta zmęczenia.
XI. Roosevelt siedział przy biurku, przyglądając się porządnie ułożonym listom i dokumentom, których sterty piętrzyły się przed nim. Po jego lewej ronię stała fotografia Edith i dzieci, a po prawej zdjęcie przedstawiające jego samego w chwili, gdy przed Kongresem Stanów Zjednoczonych wygłasza orędzie o stanie państwa. Za nim, w ozdobnym mosiężnym stojaku, znajdowała się flaga Wolnego Państwa Konga. W końcu, z westchnieniem, otworzył ostatni list, przeczytał go pośpiesznie marszcząc brwi, położył na stercie innych papierów. — Jakaś zła wiadomość, panie prezydencie? — zapytał siedzący w skórzanym krześle po drugiej stronie biurka Boyes. — Nie gorsza niż pozostałe — odpowiedział Roosevelt. — List jest od pana Bennigana, naczelnego inżyniera na budowie mostu nad Wodospadem Stanleya. Zawiadamia z przykrością, że będzie się musiał wycofać, bo jego ludzie od trzech tygodni nie dostają zapłaty za pracę. — Popatrzył na list. — Oczywiście nie ma pieczęci pocztowej, ale przypuszczam, że list szedł co najmniej dwa tygodnie. — I tak jego robota nie była nam potrzebna — Boyes wzruszył lekceważąco ramionami. — Po co budować most nad wodospadem, jeżeli nie mamy ani samochodów ani pociągów? — Bo pewnego dnia będziemy je mieli. A kiedy to nastąpi, drogi, tory i mosty okażą się niezbędne. — Jestem pewien, że kiedy nadejdzie ten szczęśliwy dzień, będziemy dyskutowali wystarczającą ilością pieniędzy, żeby skończyć budowę mostu — odrzekł Boyes. Roosevelt westchnął. — Ten cios nie jest w końcu aż tak wielki. Gorsze, że straciliśmy nauczycieli. Ilu ich wyjechało? — Prawie wszyscy. — A niech to diabli! — mruknął pod nosem Roosevelt. — No i jak teraz wykształcimy ludność; jak mamy to zrobić, kiedy nie ma nikogo, kto mógłby ich uczyć? — Przepraszam, panie prezydencie, ale ta ludność nie potrzebuje wykształcenia w zachodnim stylu — powiedział Boyes. — Pan próbuje z tubylców zrobić Amerykanów. A oni Amerykanami nie są. Czytanie i pisanie to nie są w ich sytuacji rzeczy niezbędne, tak samo jak kolej. Roosevelt popatrzył na niego uważnie. — A co, pańskim zdaniem, jest w ich sytuacji niezbędne? — To jest przecież społeczeństwo prymitywne — odpowiedział Boyes. Wiedza o płodozmianie, higienie i podstawowe wiadomości z medycyny są o wiele bardziej potrzebne niż drogi, którymi nigdy nie będą podróżować, niż wagony kolejowe, o których myślą, że to po prostu chaty na kółkach. — Nie ma pan racji, John — powiedział Roosevelt stanowczo. — Małe czarne dziecko afrykańskie nie różni się od małego czarnego dziecka amerykańskiego, ani od małego białego amerykańskiego dziecka. Jeżeli zajmiemy się nimi w odpowiednio młodym wieku i jeżeli damy im gruntowo wykształcenie… — Nie chciałbym się z panem sprzeczać, panie prezydencie, ale to pan nie ma racji. Jaki jest sens dawać wyższe wykształcenie dziesięciu tysiącom młodych ludzi, jeżeli wszyscy oni codziennie muszą wracać na noc do swoich prymitywnych chat i jeżeli w całym kraju nie ma nawet dwustu miejsc pracy dla ludzi o ich kwalifikacjach? Jeżeli chce pan spowodować rewolucję, niech pan doprowadzi do tego, że będą się spodziewać Bóg wie czego, niech pan ich przygotuje do życia w Londynie czy Nowym Jorku, a potem każe im żyć w Kongo. Roosevelt energicznie pokręcił głową.
— Gdybyśmy poszli za pańską radą, ci ludzie na zawsze pozostaliby ciemni i biedni. Powiedziałem panu na samym początku, że nie przybyłem tu, żeby zamienić Kongo w moje prywatne tereny łowieckie. — Przerwał na chwilę, a potem mówił dalej: — Nie znalazłem jeszcze klucza do tego problemu, ale wiem, że jeżeli istnieje na świecie człowiek, który jest w stanie wprowadzić w Kongo cywilizację dwudziestego wieku, to tym człowiekiem jestem właśnie ja. — A czy nie przyszło panu do głowy, że tego nikt nie potrafi dokonać? — Nigdy — odrzekł Roosevelt stanowczo. — Wie pan, panie prezydencie, że ja pozostanę tu tak długo jak pan — powiedział Boyes. — Jednak muszę panu powiedzieć, że jeżeli pan czegoś nie wymyśli — i to szybko — to może się okazać, że poza kilkoma misjonarzami i belgijskimi plantatorami, którzy się stąd nie zabrali, wkrótce w tym kraju pozostanie tylko dwóch białych. Będziemy nimi my dwaj. Prawie połowa naszych ludzi już wyjechała. — Ci, co wyjechali, przybyli tu tylko w poszukiwaniu kości słoniowej i przygód — powiedział Roosevelt lekceważąco. — A nam potrzeba ludzi, którzy się o ten kraj będą troszczyć. Nie takich, którzy go chcą ograbić. Nagle zapatrzył się w jeden punkt gdzieś za oknem. — Czy dobrze się pan czuje, panie prezydencie? — spytał Boyes, kiedy po upływie minuty Roosevelt wciąż jeszcze tkwił za biurkiem bez ruchu. — Nigdy nie czułem się lepiej — ocknął się nagle eksprezydent. — Wie pan, John, zdałem sobie nagle sprawę, że źle się do tego wszystkiego zabieraliśmy. Nikomu tak nie zależy na przyszłości Konga jak samym jego obywatelom. Nie miałem racji, próbując sprowadzić pomoc z zewnątrz. Na bliższą metę wszelki postęp, jaki osiągniemy, będzie miał o wiele większy sens, jeżeli będzie wynikiem naszych własnych wysiłków. — Naszych? — powtórzył zaintrygowany Boyes. — To znaczy: pańskich i moich? — To znaczy obywateli Wolnego Państwa Konga — odpowiedział Roosevelt. — Instruowałem pana, inżynierów, nauczycieli i misjonarzy, czego ci ludzie potrzebują. Sądzę, że nadszedł czas, żebym o tym poinformował samych obywateli tego kraju i zjednoczył ich dla sprawy. — Ale przecież już im obiecaliśmy demokrację — powiedział Boyes. — I mieszkańcy przynajmniej jednej wsi, ludzie z plemienia Mangbetu, przysięgną, że dotrzymaliśmy obietnicy — dodał z uśmiechem. — To były obietnice polityka, składane w celu umożliwienia nam włożenia stopy między drzwi — odrzekł Roosevelt. — Do demokracji można mieć prawo, ale nie można jej dostać w prezencie. Wymaga ona wysiłku i poświęcenia. Oni muszą to zrozumieć. — Najpierw muszą zrozumieć, co znaczy samo słowo „demokracja”. — Zrozumieją, kiedy im to wytłumaczę — powiedział Roosevelt. — Będzie im pan to tłumaczył osobiście? — spytał Boyes. — Właśnie — brzmiała odpowiedź. — Zacznę od wschodniej części kraju, bo mówię już płynnie w języku suahili. Kiedy znajdę się bardziej na zachód, będę korzystał z pomocy tłumaczy. Ale mam zamiar sam spotykać się z ludźmi. Siedząc tutaj, w Stanleyville, z pewnością nic nie osiągnę. Czas wstąpić na mównicę i przekonać jedynych ludzi, którym to, co mówię, może się na coś przydać. — Przerwał, a po chwili dodał: — Chciałbym bardzo, żeby pan mi towarzyszył, John, ale jest nas już tak niewielu, że będzie pan musiał zostać na miejscu i pilnować spraw w Stanleyville. — Zrobię jak pan każe, panie prezydencie — odrzekł Boyes. — Kiedy pan wyjeżdża? — Jutro — powiedział Roosevelt, — Albo nie. Dziś po południu. To jest najważniejsze zadanie, nie mamy więc czasu do stracenia.
Przez pięć tygodni przebywał wśród rdzennych mieszkańców kraju, a gdziekolwiek miał się pojawić, jego przybycie oznajmiały bębny, wskutek czego całe plemiona zbiegały się na jego spotkanie. Niespiesznie, unikając wszelkiego szowinizmu, dokładnie wyjaśniał słuchaczom, na czym polegają zasady demokracji. Mówił o tym, że niezbędne jest wykształcenie i o tym, jak ważna jest znajomość nowoczesnych metod uprawy roli, mówił też o konieczności wyrzeczenia się wszelkich form patriotyzmu plemiennego i przedstawiał zalety gospodarki opartej na pieniądzu. Pod koniec każdego takiego spotkania poświęcał sporo czasu na odpowiedzi na pytania słuchaczy, po czym przenosił się do następnej dużej wsi i tam powtarzał wszystko od początku. Rankiem trzydziestego szóstego dnia tej podróży dogonił go Yank Rogers, który przyjechał ze Stanleyville. — Czołem, Yank — wykrzyknął Roosevelt entuzjastycznie, widząc Amerykanina zbliżającego się do jego namiotu, który został rozbity na obrzeżu jednej z wiosek zamieszkałych przez ludzi z plemienia Lulua. — Witaj, Teddy — powiedział Rogers, zatrzymując konia i zsiadając. — Wyglądasz świetnie. Służy ci chyba życie w buszu. — Czuję się silny jak łoś amerykański — odrzekł Roosevelt z uśmiechem. — A co tam u Johna? — Robi pieniądze, jak zwykle — poinformował eksprezydenta Rogers, w którego głosie brzmiał podziw dla przedsiębiorczego Anglika. — Już myślałem, że kiedy budowa stanęła, nie zdoła się pozbyć miliona funtów mąki przeznaczonej dla robotników. Tymczasem on dowiedział się, że w Angoli Portugalskiej panuje głód. Wysłał więc tam mąkę, w zamian dostał kość słoniową. I, kiedy Buckley i bracia Brittiebanks uznali, że czas już tu zwijać interes, posłał ich z kością do Mombasy, obiecując zapłacić za transport połową zysku. — To całkiem w stylu Johna — przyznał Roosevelt. — Jednak szkoda, że w ten sposób straciłem Buckleya i Brittiebansków. Rogers wzruszył ramionami. — To Anglicy. Co oni mogą wiedzieć o demokracji? Poderżnęliby człowiekowi gardło bez zmrużenia oka, gdyby wiedzieli, że za to uzyskają audiencję u króla. — Przerwał, a po chwili dodał: — Wszyscy oni są tacy. Z wyjątkiem Boyesa. Bo ten za pieniądze potrafiłby pokazywać króla jak tresowaną małpę. Roosevelt roześmiał się serdecznie. — Najzupełniej się z tobą zgadzam. — To tyle jeżeli chodzi o pana Boyesa — powiedział Rogers. — A jak idzie kampania? — Doskonale — odrzekł Roosevelt. — Reagują entuzjastycznie. — Przerwał, po czym dodał: — Dziwne, że wieści o tym do was nie dotarły. — A w jaki sposób mogłyby do nas dotrzeć? — spytał Rogers. — Nie ma tu przecież radia ani gazet, a nawet gdyby były, to ci ludzie mówią trzystoma różnymi językami i żaden z nich nie umie czytać ani pisać. — A jednak — powiedział Roosevelt — zrobiłem jakiś początek. — Co do tego nie mam wątpliwości. — Każdego dnia pozyskuję sobie prawie pięciuset nowych zwolenników — kontynuował Roosevelt. — To daje więcej niż piętnaście tysięcy nawróconych miesięcznie. — Jeżeli pozostaną przy nowej wierze. — Pozostaną, na pewno. — No to do nawrócenia pozostało ich jeszcze sześć milionów — roześmiał się Rogers. — Jestem pewien, że ci, których przekonałem, dzielą się tym, czego się dowiedzieli, z innymi.
— Z innymi członkami własnego plemienia. To być może — odrzekł Rogers. — Ale na pewno z nikim więcej. — To, co mówisz brzmi pesymistycznie — powiedział Roosevelt. — Pesymizm i realizm są na tym kontynencie bardzo bliskie sobie — oświadczył Rogers. — A mimo to nie masz zamiaru mnie opuścić? Rogers uśmiechnął się. — Myślę, że jeżeli istnieje człowiek, który jest zdolny pchnąć ten kraj na dobrą drogę, to jesteś nim ty, Teddy. I jeżeli ci się uda, będę chciał móc uśmiać się ze wszystkich tych Anglików, którzy próbowali to zrobić, ale dali za wygraną i wyjechali. — No to trzymaj się w pobliżu — powiedział Roosevelt. — Bo to, czym się właśnie zajmuję, jest rozgrzewką przed tym wyczynem. — Zanosi się więc na dobrą zabawę — odrzekł Rogers. — Od czasu, kiedy kandydowałeś na stanowisko gubernatora Nowego Jorku, nie słyszałem, jak rozpalasz emocje tłumu. Bo przed twoją kampanią prezydencką wyjechałem do Afryki. — Nagle sięgnął do kieszeni na piersi i wyciągnął z niej kopertę. — Byłbym zapomniał, po co tu przyjechałem — powiedział, wręczając kopertę Rooseveltowi. — Co to jest? — List od Boyesa — odrzekł Rogers. — Kazał mi doręczyć do rąk własnych. Roosevelt otworzył list, przeczytał go dwa razy, potem zmiął w kulkę i wsadził do kieszeni. — Obawiam się, Yank, że w tym tygodniu nie wysłuchasz ani jednego mojego przemówienia — oświadczył. — Muszę wracać do Stanleyville. — A co się stało? Roosevelt pokiwał głową. — Zdaje się, że Bilty Pickering natknął się daleko na południowym zachodzie na czterech żołnierzy belgijskich, którzy nigdy nie zostali poinformowani o tym, że Belgowie wycofali się z Konga. Natknął się na nich i zastrzelił ich. — To znaczy, że jechałem taki kawał drogi tylko z tego powodu? — zapytał Rogers. — To sprawa doniosłej wagi, Yank. — Czterech zabitych? I to ma być takie ważne? — dziwił się Rogers. — Przecież w Afryce życie ludzkie jest tanie. — Rząd belgijski żąda odszkodowania. — Ach, tak, rozumiem: wskutek tego ich życie może okazać się znacznie droższe niż przeciętnie — zgodził się Rogers.
XII. — Nie byłem pewien, jak pan będzie chciał załatwić tę sprawę — powiedział Boyes, patrząc na siedzącego po przeciwnej stronie biurka Roosevelta, który niecałą godzinę wcześniej wrócił do Stanleyville. — Miał pan rację, że mnie pan wezwał, John. — Jak dotąd, nie posunęli się tak daleko, żeby nam grozić, ale co drugi dzień otrzymujemy od nich noty dyplomatyczne. — Co w nich piszą? — Żądają odszkodowania, tak jak panu pisałem w liście. Roosevelt pokręcił głową. — Wiedzą przecież, że nie mamy pieniędzy — powiedział. — Musi chodzić o coś więcej. — Pickering będzie musiał ponieść konsekwencje, prawda? — spytał Boyes. — Ci żołnierze obchodzą ich tyle samo, co jego — odrzekł Roosevelt. — Proszę mi pokazać te noty. Boyes wręczył mu plik papierów. Przez następne kilka minut Roosevelt był zajęty ich czytaniem. — No i — spytał Boyes, kiedy eksprezydent odłożył je wreszcie. —Potrzebuję więcej informacji na ten temat — odpowiedział Roosevelt. — Czy podali to do prasy światowej? — Jeżeli podali, to nie dowiemy się o tym przez dobrych parę miesięcy — powiedział Boyes. — Najnowsza gazeta, jaką właśnie przeczytałem to East African Standard sprzed dziesięciu tygodni. — Przerwał na chwilę, a następnie zapytał: — A dlaczego to ma takie znaczenie? — Bo jeżeli podali to do publicznej wiadomości, to znaczy, że ustawiają się na dogodnych pozycjach, z których będą próbowali odbić nam Kenię. Będą to chcieli zrobić, dowodząc, że nie jesteśmy w stanie zapewnić bezpieczeństwa pochodzącym z Europy mieszkańcom tego kraju. — Ale to nie byli mieszkańcy tego kraju. To byli żołnierze. — Tym gorzej dla nas — odrzekł Roosevelt. — Jeżeli nie potrafimy zapewnić bezpieczeństwa uzbrojonym mężczyznom znającym ten kraj, to jak możemy zapewnić je komukolwiek innemu? — No a co pan chce zrobić z Pickeringiem? — spytał Boyes. — Gdzie on teraz jest? — W więzieniu w Leopoldville. Charlie Ross przywiózł go tam kompletnie pijanego i wsadził do celi. — Podjął właściwą decyzję — powiedział Roosevelt, kiwając głową z aprobatą. — Muszę pamiętać, żeby dać mu pochwałę. — Obawiam się, panie prezydencie, że nie będzie pan mógł tego zrobić — powiedział Boyes. — Wrócił do Kenii. — Kto? Charlie? — Roosevelt był zaskoczony. — Myślałem, że on opuści mnie ostatni. Boyes milczał przez chwilę, patrząc z zakłopotaniem na eksprezydenta. — Jeżeli nie liczyć Yanka Rogersa i mnie, to on rzeczywiście zrobił to ostatni. — To znaczy, że w s z y s c y już odeszli? — Tak, panie prezydencie. — Boyes odchrząknął i mówił dalej: — Pan zrobił, co w pańskiej mocy, ale wszystko się nam rozlatuje. Większość z nich stała u naszego boku przez dwa lata. Jednak przez cały czas zdawaliśmy sobie sprawę, że prędzej czy później, odejdą. To nie są biurokraci ani administratorzy, to myśliwi i poszukiwacze przygód.
— Wiem, John, wiem — powiedział Roosevelt i nagle poczuł się stary. — Nie mam do nich pretensji. Zrobili dla nas więcej, niż mieliśmy się prawo spodziewać. — Tu przerwał i westchnął głęboko. — Ale nie liczyłem na to, że przez te dwa lata zorganizujemy tu administrację. — Wiem, panie prezydencie. — Ciekawe, czy to by coś pomogło? — zastanawiał się głośno Roosevelt. Potem spojrzał na Boyesa. — A ta podróż, z której właśnie wracam, to była strata czasu, prawda? — Tak, panie prezydencie. — Potrzebowaliśmy nauczycieli. Więcej nauczycieli. Jeden człowiek w ciągu jednego dnia nie jest w stanie nauczyć tych ludzi, czego trzeba. Potrzebowaliśmy więcej nauczycieli, więcej pieniędzy i więcej czasu. Boyes pokręcił głową. — Potrzebował pan innego kraju, panie prezydencie. — Nie, nie, John, nie mówmy już więcej o niższości rasy afrykańskiej — powiedział Roosevelt. — Dzisiaj to nie na moje siły. — Ależ, panie prezydencie, ja nigdy nie mówiłem, że oni są niższą rasą — odrzekł Boyes zdziwiony. — Mówił pan, John, i to często. — To nie tak, panie prezydencie — upierał się Boyes. — Bez względu na to, co pan myśli, ja nie gardzę Afrykanami ani ich nie nienawidzę. Dlatego właśnie zawsze jakoś dawałem sobie radę w krajach afrykańskich. — Przerwał, a po chwili mówił dalej. — Ja ich rozumiem. W takim stopniu, w jakim jest to możliwe dla człowieka białego. Oni nie są rasą niższą, są po prostu inni. To, co dla nich ma znaczenie, nie ma prawie żadnego znaczenia dla nas. I właśnie dlatego nie da się ich przerobić na Amerykanów. Ani w ciągu dwóch lat, ani w ciągu dwudziestu. — W Ameryce to się nam udało — upierał się Roosevelt. — To dlatego, że wasi czarni asymilowali się, przystosowując się do społeczeństwa mającego przewagę, do społeczeństwa, które już istniało i posiadało kraj — odrzekł Boyes. — A tutaj biali są tylko chwilowo. Afrykanie wiedzą o tym, nawet jeżeli sami biali nie zdają sobie z tego sprawy. Afrykanie mogą być zmuszeni tolerować nas przez jakiś czas. Jednak nie uda się nam spowodować trwałych zmian w ich kulturze. — Przerwał na chwilę, a Roosevelt zastanawiał się nad jego słowami. Potem mówił dalej: — W końcu to ich kraj i ich kontynent i pewnego dnia wyrzucą stąd nas wszystkich. A to, co tu zostanie, to nie będzie społeczeństwo zachodniego typu ani nic w tym rodzaju. To będzie społeczeństwo afrykańskie, uformowane przez Afrykanów i dla Afrykanów. — Tu uśmiechnął się krzywo. — Dobrze im życzę, ale osobiście nie chciałbym żyć w takim społeczeństwie. — Już to panu kiedyś mówiłem, John: jest pan bardzo interesującym człowiekiem — powiedział Roosevelt z osobliwym wyrazem twarzy. — Niech pan mówi dalej. — Dalej? — powtórzył Boyes zdziwiony. — Niech mi pan powie, dlaczego nie chciałby pan żyć w społeczeństwie afrykańskim opartym na afrykańskich zasadach i przekonaniach? — Z tego samego powodu, z którego oni, z chwilą gdy przestajemy ich przekupywać, żeby udawali, że jest inaczej, nie chcą być Amerykanami czy Europejczykami — odpowiedział Boyes. — Ich kultura jest dla mnie obca. — Przerwał, a po chwili mówił dalej: — Demokracja i cnoty chrześcijańskie i przyjemność poznawania dzieł literackich, także szacunek dla życia, to wszystko ma znaczenie dla pana, panie prezydencie, bo pan w to głęboko wierzy. A w tym kraju te rzeczy nie będą miały znaczenia, bo mieszkańcy Konga nie wierzą, że one są ważne. Oni wierzą w czarowników i patriotyzm plemienny, i w poligamię, i w rytuały, które mnie, człowiekowi, co spędził tu ćwierć wieku, wydają się ciągle barbarzyńskie. My nie jesteśmy w stanie przystosować się ich przekonań, tak jak oni nie mogą przystosować się do naszych.
— Niech pan mówi dalej, John — powiedział Roosevelt z rosnącym entuzjazmem. Boyes przyjrzał mu się z zaciekawieniem. — Ma pan, panie prezydencie, ten wyraz twarzy. — Jaki? — Ten sam, który widziałem w Enklawie Lado, podczas pierwszej nocy naszej znajomości — powiedział Boyes. — Jakby go pan określił? — spytał rozbawiony Roosevelt. — Jest to wyraz twarzy krzyżowca. Eksprezydent roześmiał się zachwycony. — Jest pan bardzo spostrzegawczy, John — powiedział. — Co za szkoda, że nie piję! Wzniósłbym teraz toast! — Mogę wypić za pana i za siebie, jeżeli mi pan powie, co pana tak poruszyło — odrzekł Boyes. — W końcu zrozumiałem, co było nie tak. — A co było nie tak? — spytał Boyes ostrożnie. — Wszystko! — stwierdził Roosevelt, śmiejąc się serdecznie. — Bóg wie, że wiele razy dyskutowałem o tym i z panem, i z innymi. Ale przez cały czas wychodziłem z założenia, że ja sam jestem elementem rozwiązania problemu. Tymczasem jest inaczej: nie jestem nim. — Przerwał zachwycony swoim nagłym odkryciem. — Ja jestem jednym z elementów składających się na problem, a nie na jego rozwiązanie! Pan podobnie. A także Brytyjczycy, Francuzi, Portugalczycy, Belgowie i wszyscy inni, którzy starali się temu kontynentowi narzucić swoją kulturę. I pan, i Mickey Norton, i Charlie Ross, wszyscy usiłowaliście mi to powiedzieć, jednak żaden z was nie potrafił właściwie wyrazić swojego stanowiska ani doprowadzić rozumowania do logicznego wniosku. — Przerwał znowu, prawie nie mogąc usiedzieć na miejscu. — A teraz wreszcie wiem, co musimy zrobić! — Czy sugeruje pan, że powinniśmy się stąd wynieść? — spytał Boyes. Roosevelt pokręcił głową. — Nie takie to proste, John. W końcu będziemy musieli to zrobić, ale jeżeli zrobimy to teraz, wkroczą tu Belgowie i nic się nie zmieni. Jest naszym świętym obowiązkiem dopilnować, żeby to się nie stało. Jeśli pan chce, niech pan nazwie naszą misją. Musimy dopilnować, żeby Kongo mogło rozwijać się bez żadnych wpływów z zewnątrz; i nasz własny wpływ ma być wykluczony tak samo jak wszystkie inne. — To bardzo trudne zadanie, panie prezydencie — powiedział Boyes. — Bo co, na przykład, zrobi pan z misjonarzami? — Jeżeli udało im się kogoś nawrócić, to są tutaj z woli mieszkańców tego kraju i stali się integralną częścią procesu rozwojowego — odpowiedział Roosevelt po pewnym namyśle. — Ale jeżeli nikogo nie nawrócili, to w końcu dadzą za wygraną i wrócą do siebie. — No dobrze — powiedział Boyes — a co w takim razie… — Wszystko we właściwym czasie, John — przerwał mu eksprezydent. — Będziemy musieli dopracować tysiące szczegółów. Jednak czuję przez skórę, że po dwóch latach błądzenia jesteśmy na właściwej drodze. — Przerwał i zamyślił się. — Pierwszy problem do rozwiązania, to co zrobić z Billym Pickeringiem? — Jeżeli niepokoi się pan o to, co powiedzą Belgowie, to nie można dopuścić, żeby sądził go tutejszy sąd przysięgłych — powiedział Boyes. — Tu bylcyod dziesiątków lat nienawidzą Belgów. Złożona z nich ława przysięgłych orzeknie więc, że jest niewinny, że jego przewinienie jest tak niewielkie jak przewinienie kogoś, kto wytępił trochę robactwa. A potem będą chcieli wybrać go na prezydenta. — Rzeczywiście, nie możemy dopuścić do tego, żeby sądził go sąd przysięgłych — zgodził się Roosevelt. — .Ale nie z powodów, o których pan mówi. — A z jakiego powodu?
— Nie możemy do tego dopuścić, bo sąd przysięgłych to zachodnia instytucja, czyli jedna z tych rzeczy, które mam tu zamiar wytępić, chyba że wyewoluują w sposób naturalny na miejscu. — Więc chce pan, żeby go stracono? — spytał Boyes. — To zadowoliłoby Belgów. Roosevelt pokręcił energicznie głowa. — Nie jesteśmy tu po to, żeby zadowalać Belgów. — Przerwał i zamyślił się na chwilę. — Niech Yank Rogers odwiezie go do najbliższej granicy i zabroni mu kiedykolwiek wracać do Konga. Jeżeli Belgowie będą chcieli dostać go w swoje ręce, niech go sami złapią. Zlikwidowawszy w ten sposób system wymiaru sprawiedliwości, jaki sam temu krajowi narzucił, Roosevelt spędził resztę tygodnia na demontowaniu pozostałych elementów demokracji, którą tutaj wprowadził.
XIII. Siedząc w cieniu starego baobabu, Roosevelt pisał swój cotygodniowy list do Edith. Od czasu, gdy w jego umyśle pojawiła się nowa wizja przyszłości Konga, upłynęły prawie trzy tygodnie. W liście — wśród pytań o to, jak się powodzi Kermitowi, Quentinowi, Alice i pozostałym dzieciom — pojawiły się entuzjastyczne uwagi na temat tej wizji. Boyes siedział w pobliżu, czytając z wielkim zainteresowaniem ostatnie wspomnienia Fredericka Selousa. Książka dedykowana była Rooseveltowi, dla którego trzy lata wcześniej Selous organizował safari. Nagle na dużym trawniku przed rezydencją pojawił się Yank Rogers. Przeszedł przez trawnik i podszedł do eksprezydenta. — O co chodzi, Yank? — Mamy gościa — brzmiała odpowiedź Yanka, na którego twarzy pojawił się wyraz pogardy. — Kto to taki? — Nasz stary znajomy, Silva — powiedział Rogers. — Czy mam go wprowadzić do gabinetu? Roosevelt pokręcił głową. — Zbyt piękna dziś pogoda, żeby siedzieć w domu. Porozmawiam z nim tutaj. Rogers wzruszył ramionami, okrążywszy dom poszedł do frontowego wejścia i w chwilę później wrócił z Gerardem Silva. — Witam pana, panie Silva — powiedział Roosevelt, wstając i wyciągając rękę na powitanie. — Proszę mi mówić „panie ambasadorze” — odrzekł Silva, odwzajemniając mu się krótkim uściskiem dłoni. — Nie wiedziałem, że Belgia ma teraz w tym kraju swojego ambasadora. — Oficjalnie noszę tytuł „przedstawiciela dyplomatycznego ad hoc”. Zostałem przysłany tu w misji specjalnej. — No, no, zdaje się, że od czasu, gdy był pan wicegubernatorem kłopotliwej kolonii, przebył pan długą drogę — powiedział Roosevelt, nie przejmując się zbytnio jego słowami. — Droga, którą pan przebył od chwili, gdy obiecał pan, że zrobi pan tu drugą Amerykę, jest równie długa — odpowiedział Silva lodowatym tonem. — I na dodatek jest to droga w dół po równi pochyłej. — To zależy od punktu widzenia — powiedział Roosevelt. Nastąpiła chwila niezręcznego milczenia. — Panie Roosevelt, przyjechałem do Stanleyville z dwóch powodów — odezwał się wreszcie Silva. — Jestem pewien, że musiał pan mieć jakieś powody, żeby wybrać się w daleką drogę — odrzekł Roosevelt. — Po pierwsze jestem tutaj, żeby zbadać sprawę tego Pickeringa. — Pan Pickering, jako osoba niepożądana, został z Konga deportowany dziewiętnaście dni temu — pospieszył z odpowiedzią Roosevelt. — Deportowany? — powtórzył Silva. — Ależ on zabił czterech belgijskich żołnierzy! — Takie były pogłoski, panie Silva — odpowiedział Roosevelt. — Nie mogliśmy znaleźć świadków, którzy by potwierdzili ich prawdziwość. — Ale Pickering przyznał się do tego! — Dlatego właśnie został deportowany. Nie było dostatecznych dowodów o winy, nie można więc go było skazać. Ale mieliśmy wrażenie, że najprawdopobniej nie kłamie. To
spowodowało uznanie go za osobę niepożądaną w tym kraju. Został pod strażą odprowadzony do granicy, gdzie mu powiedziano, że ma tu nie wracać. — Więc puściliście go wolno! — Deportowaliśmy go. — To posunięcie jest nie do przyjęcia. — Panie Silva, Kongo jest krajem wolnym i niezawisłym — powiedział Roosevelt, a w jego ostro brzmiącym głosie pojawiła się nuta gniewu. — Czy ma pan czelność mówić nam, jak mamy załatwiać nasze wewnętrzne sprawy? — Mówię, że to posunięcie jest nie do przyjęcia dla rządu belgijskiego — odrzekł Silva cierpko. — Jeśli pan Pickering kiedykolwiek przyzna się do popełnienia morderstwa na terytorium Belgii, pański rząd z pewnością postąpi z nim w sposób, który będzie dla pana bardziej możliwy do przyjęcia. — Tu Roosevelt przerwał na chwilę, a Boyes robił co mógł, żeby się w głos nie roześmiać. — Ma pan, zdaje się, jeszcze drugi powód, dla którego pan tu przyjechał? — Silva kiwnął głową. — Tak, mam drugi powód, panie Roosevelt, Przywożę pewną propozycję mojego rządu. — Tego samego rządu, który jest na mnie wściekły za to, że kazałem deportować pana Pickeringa? — spytał Roosevelt. — No więc dobrze, zamieniam się w słuch, co to za propozycja? — Panie Roosevelt, pański eksperyment skończył się kompletnym fiaskiem — zaczął Silva, rozkoszując się bez miary każdym wypowiadanym przez siebie słowem. — Pański skarb zbankrutował, pańskie linie kolejowe i drogi nie będą nigdy zbudowane do końca, pańskie mosty i kanały nie istnieją. Nie zdołał pan przeprowadzić wyborów powszechnych, które pan obiecał społeczności międzynarodowej. Nawet ta garstka ludzi, która współdziała z panem na początku, opuściła pana. — Silva przerwał i uśmiechnął się. — Musi pan przyznać, że pańskie położenie jest nie do pozazdroszczenia. — Do rzeczy, panie Silva, o co panu chodzi?! — Jeżeli pan publicznie zwróci się do nas z prośbą o pomoc — mówiła dalej Silva — to zgodzimy się jeszcze raz przyjąć na siebie odpowiedzialność rządzenie tym krajem. — Tu znowu się uśmiechnął.— Naprawdę, panie Roosevelt, nie ma pan wyboru. Z każdym dniem Kongo staje się krajem coraz bardziej niewypłacalnym i barbarzyńskim. Roosevelt roześmiał się na to ochryple. — Doprawdy, panie Silva, pański rząd odznacza się wyjątkowym poczuciem humoru. — Czy to znaczy, że odrzuca pan naszą propozycję? — Oczywiście — powiedział Roosevelt. — A pan niech się cieszy, że nie wziąłem pana jeszcze za kark i nie posłałem prosto do Brukseli. — Czy muszę panu przypominać, że kiedy mój rząd dojdzie do wniosku, że żywotne interesy Konga wymagają naszej w nim obecności, pan nie będzie dysponował stałą armią zdolną do powstrzymania nas od podjęcia konkretnych kroków? Roosevelt spojrzał na zegarek. — Panie Silva — powiedział — dam panu dokładnie sześćdziesiąt sekund na to, żeby pan się pożegnał i zabrał się stąd. Jeżeli po upływie tego czasu będzie pan jeszcze tutaj, każę panu Boyesowi odstawić pana do najbliższego środka transportu i wysłać pana do Belgii. — Czy to jest ostanie pańskie słowo? — zapytał Silva, a jego ogorzała twarz poczerwieniała. — Moje ostatnie słowo przeznaczone jest dla króla Alberta — odrzekł Roosevelt zirytowany. — Ale ponieważ jestem chrześcijaninem i gentlemanem, nie wypowiem go. A teraz niech się pan zabiera. Silva zmierzył go wściekłym spojrzeniem, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Roosevelt zwrócił się do Boyesa, który wciąż siedział w pobliżu z książką w ręce.
— Słyszał pan? — Słyszałem każde słowo — Boyes przerwał i uśmiechnął się. — Szkoda, że nie poczekał ze czterdzieści sekund. — Wstał i podszedł do eksprezydenta. — Co pan ma zamiar teraz zrobić? — Jedna rzecz jest pewna: nie można dopuścić do tego, żeby Belgowie tutaj wrócili — odrzekł Roosevelt. — W jaki sposób chce ich pan od tego powstrzymać? Roosevelt spuścił na chwilę głowę, zastanawiając się nad tym. Potem spojrzał na Boyesa. — Jest tylko jeden sposób, John. — Zmobilizować armię? Roosevelt uśmiechnął się i pokręcił głową. — A czym byśmy płacili naszym żołnierzom? — Przerwał, a po chwili mówił dalej: — Poza tym my nie chcemy wojny. My chcemy tylko mieć pewność, że Kongo może się rozwijać na swój własny sposób, bez żadnych wpływów z zewnątrz. — Więc co pan chce zrobić? — zapytał Boyes. — Wrócę do Ameryki i ponownie będę kandydował w wyborach prezydenckich — oświadczył Roosevelt. — Bill Taft to opasły głupiec. Popełniłem błąd, oddając kraj w jego ręce. Będę więc kandydował, a głównym punktem mojego programu będzie uczynienie z Konga protektoratu Stanów Zjednoczonych. To spowoduje, że Belgowie dobrze się zastanowią, zanim podejmą decyzję o wkroczeniu do tego kraju! — Pokiwał głową z zapałem. — Oto co muszę zrobić, żeby dać mieszkańcom Konga możliwość swobodnego rozwijania swojej kultury. — Był pełen entuzjazmu, oczy mu błyszczały. — Wyjeżdżam dziś po południu! Yank pojedzie ze mną. Na pewno znajdę dla niego miejsce w Waszyngtonie. — Zdaje pan sobie sprawę, co będzie, jeżeli pan przegra? — spytał Boyes. W pięć minut później Belgowie wmaszerują do tego kraju. — Dlatego nie ma czasu do stracenia — brzmiała odpowiedź.— Pan może jechać ze mną. Boyes pokręcił głową. — Dziękuję za zaproszenie, panie prezydencie, ale w Afryce można jeszcze zarobić parę szylingów. Przerwał, a po chwili dodał: — Pozostanę w Stanleyville do pańskiego powrotu, albo do czasu, kiedy dotrze do mnie wiadomość, że przegrał pan wybory. — Ależ John, niech pan nie będzie takim pesymistą — powiedział Roosevelt, uśmiechając się szeroko. — W naszym słowniku nie istnieje słowo „przegrać”. Boyes przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. — Pan nie żartuje, prawda? — spytał wreszcie, jak gdyby to, co powiedział eksprezydent, w końcu do niego dotarło. — Naprawdę ma pan zamiar ponownie kandydować. — Oczywiście. — Czy panu nigdy nie znudzi się stawianie czoła wyzwaniom? — A czy panu kiedykolwiek znudzi się oddychanie? — odrzekł Roosevelt, sam zaś z rozognioną twarzą zaczął wyliczać kolejne przeszkody, jakie będzie musiał pokonać. — Po pierwsze wybory, po drugie: status protektoratu dla Konga, a dalej zobaczymy, w jakim kierunku potoczy się ewolucja społeczna. — Przerwał na chwilę, by wkrótce oświadczyć — John zaczynamy wspaniały eksperyment. — Będzie to z pewnością interesujące zajęcie — powiedział Boyes. — Mało tego — entuzjazmował się Roosevelt. — To będzie setna zabawa, prostu setna! Byo to siedemnastego kwietnia roku 1912.
XIV. Kiedy Teodor Roosevelt wrócił do Stanów, Partia Republikańska odmówiła mu nominacji; nie mógł więc stawać do wyborów prezydenckich w roku 1912 jako jej kandydat. Nie zrażony, założył: Partię Amerykańskiego Łosia, stanął do wyborów jako kandydat tej partii i — kiedy z badań opinii społecznej wynikało, że jest bardzo popularny — został czternastego października postrzelony w klatkę piersiową przez fanatyka nazwiskiem Johnh Chrank. Co prawda rana się zagoiła, jednak stan zdrowia uniemożliwił mu dalsze prowadzenie kampanii wyborczej. Wybory wygrał Woodrow Wilson, a Roosevelt, mimo porażki w znacznym stopniu wyprzedził dotychczasowego prezydenta kandydującego z ramienia Partii Republikańskiej Williama Tafta. Jego zdrowie było podkopane, a w roku 1914 — badając na prośbę rządu brazylijskiego okolice Rzeki Wątpliwości (zwanej później Rio Teodora) i sporządzając mapy tego rejonu — stracił jego resztki. Do Afryki nie powrócił już nigdy. Zmarł w swoim domu w Sagamore Hill w stanie Nowy Jork szóstego stycznia roku 1919. John Boyes trzy razy jeszcze robił wielkie pieniądze w Brytyjskiej Afryce Wschodniej i trzy razy je tracił. Ostatni okres swego życia spędził jako woźnica rozwożący mleko w Nairobi Zmarł w roku 1951. Kongo Belgijskie (później przemianowane na Zair) stało się niepodległym państwem w roku 1960. Następnie obyły się tam pierwsze i jedyne w historii tego kraju wolne wybory, po których nastąpił trzyletni okres najokrutniejszych w dziejach kontynentu wojen plemiennych. Przełożyła Anna Bartkowicz
Kim Stanicy Robinson
ILUSTROWANA HISTORIA DWUDZIESTEGO WIEKU Tut. Oryg. „A Story of the Twentieth Century with Illustrations” W pomysłowej opowieści Robinson wydarzenia dwudziestego wieku rzucają cień na następne stulecie. Najnowsza powieść K.R.Robinson „Wybrzeże Pacyfiku? („Pacific Coast”) — ukazała się właśnie w Ameryce nakładem Tor Books.
Jeśli prawdy nie można znaleźć na półkach British Museum, to gdzie jest prawda pytam, biorąc notes i ołówek! Wirginia Woolf Dzienna porcja ostrego światła wyraźnie poprawia nastrój ludziom cierpiącym na depresję, więc codziennie, o ósmej wieczorem, Frank Churchill szedł do kliniki na Park Avenue i spędzał tam trzy godziny w pokoju rozjaśnionym szesnastoma setkami watów białego światła. To nie to samo co mieć słońce w pokoju, ale było jasno — mniej więcej tak, jakby szesnaście gołych żarówek wisiało pod sufitem. Tutaj żarówki zastąpiono prawdopodobnie długimi świetlówkami, umieszczono je za taflą białego plastiku i sufit; jarzył się całą powierzchnią. Frank usiadł za stołem i bazgrał fioletowym długopisem w bloczku o różowych kartkach. A potem nadeszła jedenasta i wyszedł na zewnątrz, na wietrzną ulicę, mrużąc oczy, gdy światła przepływały w mroku. Poszedł do domu, do pokoju utrzymanym w stylu późnych lat osiemdziesiątych. Miał wrócić do kliniki jutro o piątej rano na leczenie przed świtem, ale teraz nastała pora na sen. Czekał na nią z niecierpliwością. Od trzech tygodni przechodził kurację i czuł się już zmęczony. Właściwie leczenie zdawało się skutkować. O ile umiał powiedzieć. Stan jego zdrowia miał poprawiać się o dwadzieścia procent tygodniowo, ale Frank nie bardzo wiedział, na czym ma polegać. W jego pokoju mrugało światełko automatycznej sekretarki. Agent zostawił wiadomość, żeby Frank zaraz oddzwonił. Była już prawie północ, ale wykręcił numer i jego agent podniósł słuchawkę po pierwszym sygnale. — Cierpisz na DSPS — stwierdził Frank. — Co? Co? — Delayed Sleep Phase Sydrom, Zespół Opóźnionej Fazy Zasypiania. Wiem, jak się tego pozbyć. — Frank! Posłuchaj, znalazłem dla ciebie znakomitą ofertę. — Dużo masz zapalonych świateł? — Co? Ach, no właśnie, a jak z tym? — Poprawiło mi się chyba o sześćdziesiąt procent. — Dobrze, dobrze. Tak trzymać. Słuchaj, znalazłem coś, co ci pomoże na sto procent. Wydawca w Londynie chce, żebyś tam pojechał i napisał książkę o dwudziestym wieku. — Jaką książkę? — Twój standard, Frank, tylko tym razem masz nakreślić ogólny obraz. Zebrać to, co jest w pozostałych twoich książkach, że tak powiem. Chcą z tym zdążyć do przełomu wieków i ma to być duża rzecz, ilustrowana, ze sporą czcionką… — Książka na stolik w salonie? — Oczywiście, że ludzie będą się chcieli popisać czymś takim przy kawie, to nie znaczy… — Nie chcę pisać kolejnej salonowej książki. — Frank… — I czego chcą? Dziesięciu tysięcy stów? — Chcą trzydziestu tysięcy, Frank. I dadzą ci osiemdziesiąt tysięcy zaliczki. To go zastanowiło. — Czemu aż tyle? — Dopiero zaczynają publikować, przyszli prosto od komputerów i są przyzwyczajeni do liczb tego rzędu. Inna skala. — To na pewno. Ale ja nadal nie chcę tego pisać. — Frank, przestań, jesteś do tego jedyny! Jedyny spadkobierca Barbary Tuchman! — Tym reklamowano go na okładkach tanich wydań jego książek.
— Chcą, żebyś to był właśnie ty. Wiesz, Churchill o dwudziestym wieku, ha, ha. To naturalne. — Nie mam ochoty tego robić. — Frank, mógłbyś wykorzystać te pieniądze. Zdaje się, że masz kłopoty z płaceniem rachunków… — Tak, taak. — Pora na nowy chwyt. — Pomyślę o tym. — Im się spieszy, Frank. — Wydawało mi się, że mówiłeś o przełomie wieków. — Mówiłem, ale wtedy będzie już dużo takich książek, a oni chcą być pierwsi. Chcą stworzyć pewien typ publikacji i trzymać się go przez kilka lat. To by było świetne. — Zmieniliby go w przeciągu roku. Jeszcze przed ukazaniem się książki, jeśli znam się na tym. Jego agent westchnął. — Przestań, Frank. Mógłbyś te pieniądze wykorzystać. A jeśli chodzi o książkę, to będzie taka, jaką napiszesz, zgadza się? Zajmowałeś się tym przez całe życie i nadarza się szansa, żeby to podsumować. Poza tym masz wielu czytelników. Ludzie będą cię słuchać. — Jego głos stał się piskliwy z przejęcia. — Nie pozwól, żeby taka okazja przeszła ci koło nosa przez to, co cię spotkało! Zresztą praca jest najlepszym lekarstwem na depresję. No i masz szansę wpłynąć na nasz sposób myślenia o tym, co się wydarzyło! — Za pomocą salonowej książki? — Cholera, nie myśl w ten sposób! — To jak mam myśleć? Jego agent wziął głęboki oddech, wypuścił powietrze i mówił bardzo powoli: — Myśl o tym jako o osiemdziesięciu tysiącach funtów, Frank. Jego agent niczego nie rozumiał. Jednakże gdy następnego dnia siedział pod jaskrawym, białym sufitem, mażąc zielonym długopisem po żółtym papierze, zdecydował się jechać do Anglii. Nie chciał już siedzieć w tym pokoju; bał się, bo podejrzewał, że to mogło już przestać na niego działać. Nie był w sześćdziesięciu procentach zdrowszy. I nie chciał próbować terapii narkotykami. Z jego mózgiem było już wszystko w porządku, nie odczuwał też żadnych fizycznych dolegliwości choć może nie miało to wielkiego znaczenia, stanowiło jednak powód, że opierał się pomysłowi terapii za pomocą tych środków. Chciał pozostać taki, jaki był, i miał po temu powody! Technik oświetleniowy uważał, że już takie podejście samo w sobie stanowiło dobry znak. — Poziom serotoniny prawidłowy, tak? Więc nie jest źle. Poza tym Londyn leży bardziej na północ niż Nowy Jork, więc odzyskasz tam światło, które tracisz tutaj. A gdybyś potrzebował go jeszcze więcej, to zawsze możesz ruszyć dalej na północ, nie? Zadzwonił do Charlesa i Ryi Dowlandów, aby dowiedzieć się, czy będzie mógł u nich zamieszkać. Okazało się, że następnego dnia wyjeżdżali na Florydę, ale i tak go zapraszali; chcieli, żeby ktoś opiekował się ich mieszkaniem, gdy wyjadą. Frank już kiedyś wyświadczał im tę przysługę, tak że dysponował nawet kluczami.: „Dzięki” powiedział. W gruncie rzeczy tak było lepiej. Nie żywił ochoty do rozmów. Spakował zatem plecak, wrzucił doń sprzęt campingowy oraz ubrania i następnego ranka poleciał do Londynu. Dziwne, jak ludzie teraz podróżują: wskoczył do taksówki pod domem, a potem przez kilka godzin przenosił się z jednego pomieszczenia do drugiego. Na powietrze wyszedł dopiero w Camden na stacji metra, jakieś sto metrów od mieszkania Dowlandów. Kiedy przechodził Camden High Street i minął kino, wsłuchując się w odgłosy Londynu, ogarnęło go dawne przyjemne uczucie. To była jego stara metoda: przyjechać do Londynu,
mieszkać u Charlesa i Ryi, dopóki się nie znalazło jakiegoś kąta, zbierać materiały i pisać w British Museum odwiedzać antykwariaty na Charing Cross, a wieczorami siedzieć z Charlesem i Ryą, oglądać telewizję i gadać. W ten sposób żył w trakcie pisania swych czterech książek. Mieszkanie znajdowało się nad sklepem rzeźnika. Wszystkie ściany były zastawione półkami pełnymi książek, półki widniały w ubikacji i w łazience oraz nad wezgłowiem gościnnego łoża. Gdyby zdarzyło się trzęsienie ziemi (raczej mało prawdopodobne), gość zostałby pogrzebany pod setką tomów poświęconych historii Londynu. Frank rzucił swój bagaż na łóżko w pokoju gościnnym i minąwszy półkę z twórczością poetów angielskich, zszedł na dół. Salon był prawie zupełnie wypełniony stołem założonym książkami i papierami. Na dole, w bocznej ulicy znajdował się targ i dochodziły stamtąd głosy przekupniów, którzy składali swoje stragany. Choć minęła już dziewiąta, słońce nie zachodziło. Te późne majowe dni były już dość długie. Prawie tak długie, jakby Frank nadal brał udział w terapii. Zszedł na dół, kupił warzywa i ryż, potem wrócił do domu i przyrządził jedzenie. Okna kuchenne miały kolor słońca i małe mieszkanie lśniło, przywołując swoich właścicieli tak intensywnie, iż niemal zdawało się, że są w nim obecni. Nagle poczuł, że chciałby, żeby tak było. Po posiłku włączył odtwarzacz CD i puścił płytę z muzyką Haendla. Rozsunął zasłony w salonie i usiadł w fotelu Charlesa ze szklaneczką bułgarskiego wina w ręku i otwartym notatnikiem na kolanach. Patrzył, jak łososiowe światło przebija spod chmur na północy i próbował myśleć o przyczynach pierwszej wojny światowej. Rano obudziły go głuche uderzenia siekiery, którą rąbano kawały zamrożonego mięsa. Zszedł na dół i zjadł płatki z mlekiem, przeglądając jednocześnie „Guardiana”, potem pojechał metrem na stację Tottenham Court Road i poszedł do British Museum. Przy okazji książki „Belle Epoque” zbierał już materiały dotyczące okresu przedwojennego, ale pisanie w bibliotece Museum było obyczajem, z którego nie chciał rezygnować. Sprawiało, że stawał się częścią tradycji sięgającej aż do Marksa i dalej. Pokazał bibliotekarzowi swoją ciągle jeszcze ważną kartę i znalazł miejsce w rzędzie, w którym zazwyczaj siadał większą część „Entre Deux Guerres” napisał właśnie tutaj, pod czołowymi płatami wielkiej, czaszkowatej kopuły. Otworzył notatnik i zapatrzył się w pustą stronę. Powoli nakreślił: „1900 do 1914”. Potem znów zapatrzył się w stronę. Jego poprzednia książka koncentrowała się na wystawnych wybrykach europejskiej przedwojennej klasy rządzącej, jak to ostro określił młody i zdecydowanie lewicujący recenzent „Guardiana”. Po dotychczasowym badaniu przyczyn wybuchu pierwszej wojny zgadzał się z powszechnie panującą opinią; był to wynik narastającego nacjonalizmu, dyplomatycznego ryzykanctwa oraz kilku zwodniczych przykładów z poprzedniego dwudziestolecia. Wojna meksykańska, rosyjsko–japońska czy oba starcia na Bałkanach pozostały konfliktai lokalnymi i niekatastrofalnymi; ale też zaszło kilka wydarzeń, jak sprawa marokańska i jej podobne, które postawiły dwie wielkie koalicje niemal na krawędzi konfliktu, lecz nie zdołały ich doprowadzić do starcia. Tak więc, kiedy Austro–Węgry po zabójstwie Ferdynanda żądały od Serbii niemożliwego, nikt nie mógł przypuszczać, że sprawa skończy się okopami i masakrą. Historia jako przypadek. Cóż, nie da się ukryć, że sporo w tym prawdy. Teraz jednak myślał o cieszących się na myśl o wybuchu wojny tłumach na ulicach wszystkich większych miast, o zaniku pacyfizmu, który zdawał się być taką siłą; o, mówiąc wprost, wcale nie anonimowym poparciu dla zbrojnego konfliktu ze strony wpływowych obywateli europejskich mocarstw. Poparciu dla wojny, do której nie było rzeczywistego powodu! Kryło się w tym coś niewątpliwie tajemniczego i tym razem postanowił, że przyjrzy się temu dokładnie. Wymagałoby to zwrócenia uwagi na poprzednie stulecie, Pax Europeanea; w
gruncie rzeczy był to wiek krwawego jarzma, apogeum imperializmu, dzielenia większej części świata między mocarstwa, jeśli te rozwijały się kosztem swoich kolonii, które cierpiały poniżającą nędzę. A potem mocarstwa wykorzystały swoje dochody na konstruowanie broni i użyły tej broni przeciwko sobie, niszcząc się wzajemnie. Kryła się w tym jakaś przedziwna sprawiedliwość, podobnie jak w sytuacji, gdy wielokrotny morderca w końcu zwraca pistolet przeciwko sobie. Kara, koniec winy, koniec cierpień. Czy to naprawdę mogło stanowić wytłumaczenie? Podczas pobytu w Waszyngtonie ze swoim umierającym ojcem Frank odwiedził Mauzoleum Lincolna. Tam, na ścianie z prawej strony widniał cytat z drugiego przemówienia prezydenta, wyryty drukowanymi literami z pominięciem znaków przestankowych — udziwnienie, które w jakiś sposób dodawało jeszcze przemowie biblijnej mocy — a słowa o toczące wojnie brzmiały: „LECZ JEŚLI BÓG CHCE BĘDZIE TO TRWAŁO DOKĄD CAŁE BOGACTWO ZGROMADZONE PRZEZ NIEWOLNIKÓW PRZEZ DWA I PÓŁ WIEKU NIEODPŁACONEGO ZNOJU NIE ZOSTANIE POGRZEBANE I DOKĄD KAŻDA KROPLA KRWI UTOCZONEJ BATEM NIE ZOSTANIE ODPŁACONA KRWIĄ ZDOBYTĄ MIECZEM TAK JAK TO ZOSTAŁO POWIEDZIANE TRZY TYSIĄCE LAT TEMU NADAL WIĘC MUSIMY POWTARZAĆ «SPRAWIEDLIWE SĄ SĄDY PANA»„. Przerażający pomysł, płynący wprost z tej mrocznej części charakteru Lincolna, której nigdy nie skrywał dość głęboko. Jako wyjaśnienie genezy Wielkiej Wojny nie wydawał się jednak odpowiedni. Możliwe, że pogląd tak wyznawali królowie i prezydenci, generałowie i dyplomaci, oficerowie imperiów na całym świecie; oni wiedzieli, co robią, ale mogli zostać pchnięci do zbiorowego samobójstwa nieświadomym poczuciem winy. Lecz przeciętny człowiek, wiwatujący na ulicy na wieść o wybuchu powszechnej wojny? Bardziej prawdopodobne wydawało się, że taki człowiek uczestniczył po prostu w kolejnej manifestacji nienawiści do innych. Wszystkie moje kłopoty to twoja wina! Andrea i on często to sobie mówili. Każdy tak robił. A jednak… ciągle miał wrażenie, że, podobnie jak innym ludziom, przyczyny umykają jego uwadze. Może to po prostu czysta przyjemność niszczenia. Co jest pierwotną reakcją widoku budowli? Zburzyć ją. Co jest pierwotną reakcją na widok obcego? Atak. Czuł, że odbiega od tematu, popadając w rozważania nad „naturą człowieka”. To będzie stały problem przy pracy tych rozmiarów. I, niezależnie od przyczyn, rok 1914 istniał, nie dawał się pominąć, nie dawał się wytłumaczyć, musiał pozostać niezmienny. „I NADESZŁA WOJNA”. W swoich poprzednich książkach Frank nigdy nie pisał o wojnach. Należał do tych, którzy wierzą, że prawdziwa historia to wydarzenia z czasu pokoju i że podczas wojny wynik można równie dobrze rozstrzygnąć przez rzut kostką, albo od razu przystąpić do omawiania traktatów pokojowych. Dla każdego, z wyjątkiem historyków wojskowych, interesujące sprawy zaczynały się dopiero, kiedy wojna się kończyła. Ale teraz nie był tego taki pewien. Obecne poglądy na Belle Epoque zostały zniekształcone, bo zwykło się o niej myśleć przez pryzmat wojny, która ją zakończyła; znaczyło to, że wojna w jakiś sposób zdominowała Belle Epoque, w każdym razie w jego oczach. Zdaje się, że aby zrozumieć to stulecie, teraz będzie musiał pisać właśnie o tym. I pod tym kątem będzie musiał rozpocząć badania. Podszedł do stołów z katalogami. Gdy słońce zaszło za chmury, w sali zapanował mrok. Frank poczuł chłód. Przez długi czas zaskakiwały go liczby. Żeby zgnieść ofensywę z okopów, użyto artylerii o zdumiewającej mocy: pod Sommą Brytyjczycy umieścili działa co dwadzieścia metrów wzdłuż czternastomilowego odcinka frontu i wystrzelili półtora miliona pocisków. W kwietniu 1917 roku Francuzi wystrzelili ich sześć milionów. Niemiecka Gruba Berta strzelała na
wysokość siedemdziesięciu pięciu mil, głównie zresztą w przestrzeń. Pod Verdun doszło do „bitwy”, która ciągnęła się dziesięć miesięcy i w której śmierć poniosło prawie milion ludzi. Brytyjski odcinek frontu miał dziewięćdziesiąt mil długości. Każdego dnia wojny około siedmiu tysięcy ludzi padało rannych lub zabitych — nie w jakiejś konkretnej bitwie, ale w wyniku przypadkowej strzelaniny lub bombardowań. Nazywano to „stratami”. Frank przestał czytać, oczami duszy ujrzał nagle Mauzoleum Ofiar Wietnamu. Odwiedził to miejsce zaraz po opuszczeniu Lincoln Memorial i widok tych wszystkich nazwisk wyrytych na czarnych, granitowych płytach zrobił na nim ogromne wrażenie. Przez chwilę wyobrażał sobie tych wszystkich ludzi — mała, biała linijka dla każdego z nich. Pod koniec każdego miesiąca Wielkiej Wojny Brytyjczycy mieli wystarczającą liczbę zabitych, by zapełnić całe to Mauzoleum. I tak przez pięćdziesiąt jeden miesięcy. Wypełnił rewersy i oddał je bibliotekarzom w środkowym kręgu stołów, potem wziął książki, które zamówił wczoraj i wrócił do swojej kabiny. Przeglądał tomy i robił notatki, spisując głównie liczby oraz dane statystyczne. Rosyjskie fabryki wyprodukowały dwieście pięćdziesiąt milionów pocisków. W każdej wielkiej bitwie ginęło pół miliona ludzi lub więcej. Około dziesięciu milionów poniosło śmierć na polach bitew, a kolejne dziesięć na skutek rewolucji, chorób i głodu. Co jakiś czas przestawał czytać i próbował pisać; nigdy jednak nie zapuścił się daleko. Napisał parę stron o ekonomii wojny. Organizacja rolnictwa i przemysłu, szczególnie w Niemczech za Rathenaua i w Anglii za Lloyda George’a, przypominały mu bardzo współczesny sposób kierowania tymi sprawami. Można było prześledzić rozwój kapitalizmu aż do ulepszeń proponowanych w czasie Wielkiej Wojny przez Rathenaua w jego Kriegsrohstoffabteilung („Zarządzanie gospodarką w czasie wojny”) albo w Zentral Enkaufs–Gesellschaft. Cały przemysł został ukierunkowany na zwalczanie przeciwnika; kiedy wojna się skończyła i wróg przestał istnieć, organizacja pozostała. Ludzie nadal poświęcali to, co zaoszczędzili, ale teraz czynili to dla korporacji, które w danym systemie zajęły miejsce wojennych rządów. Tyle jeśli chodzi o pogrążony w Wojnie dwudziesty wiek. Potem, o jedenastej rano, jedenastego listopada 1918 roku podpisano zawieszenie broni. Tego ranka jak zwykle trwał ostrzał, tak więc do jedenastej zginęło wielu ludzi. Wieczorem Frank pędził do domu, ledwo unikając burzy. Powietrze pociemniało jak przydymione szkło. I wojna nigdy się nie skończyła. Pomysł, że dwie wojny były właściwie jedną, nie był jego pomysłem. Powiedział tak kiedyś Winston Churchill, podobnie twierdził nazista Alfred Rosenberg. Widzieli oni lata dwudzieste i trzydzieste jako okres przejściowy, czas na przegrupowanie się w środku dwustronnego konfliktu. Oko cyklonu. Dziewiąta rano, a Frank jeszcze ciągle w mieszkaniu Dowlandów marudził nad płatkami, przeglądał „Guardiana” i swoje notatki. Każdego rana później zaczynał pracę i chociaż to był maj, dni nie wydawały mu się coraz dłuższe. Raczej na odwrót. Istniały argumenty, które przemawiały za tym, że nie była to jedna wojna. Lata dwudzieste nie sprawiały złowieszczego wrażenia, w każdym razie od momentu podpisania układu w Locarno w 1925: Niemcy przetrwały upadek finansowy, a ogólna ekonomiczna poprawa wydawała się trwała. Dopiero lata trzydzieste ukazały rzeczywisty stan rzeczy: wielki kryzys, nowe demokracje zmieniające się w faszyzm, okrutna hiszpańska wojna domowa, śmierć głodowa kułaków, okropna atmosfera fatalizmu. Uczucie staczania się w przepaść, bezradnego wpadania z powrotem w wojnę.
Tym razem wyglądało to inaczej. Wojna Totalna. Niemieccy stratedzy wojskowi wymyślili to określenie w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, gdy analizowali kampanię Shermana w Georgii. Potem sądzili, że prowadzą totalną wojnę, kiedy torpedowali neutralne statki w 1915 roku. Byli w błędzie. Wielka Wojna nie była wojną totalną. W 1914 roku plotka, że niemieccy żołnierze zabili osiem belgijskich zakonnic, wystarczyła, żeby zaszokować społeczność światową, a później, gdy zatopiono „Lusitanię”, spotkało się to z tak ostrym protestem, że Niemcy zgodzili się pozostawić statki pasażerskie w spokoju. Mogło się to wydarzyć tylko w świecie, w którym ludzie nadal uważali, że podczas wojen armie zwalczają armie, a żołnierze zabijają żołnierzy, natomiast cywile, chociaż cierpią różne niewygody i mogą ginąć przypadkowo, nigdy nie stanowią właściwego celu. Tak wyglądały wojny w Europie od czasów renesansu: inaczej mówiąc — dyplomacja. Zmieniło się to w 1939. Być może tylko dlatego, że z technicznego punktu widzenia osiągnięto możliwość prowadzenia totalnej wojny w formie masowego rażenia z powietrza. Z drugiej strony mógł to być skutek lekcji, otrzymanej w czasie Wielkiej Wojny i tego, co ze sobą niosła. Na przykład zbrodnia popełniona przez Stalina na kułakach: pięć milionów ukraińskich chłopów zabitych, bo Stalin chciał kolektywizować rolnictwo. Żywność wywożono celowo z tego urodzajnego regionu, dostawy ratunkowe wstrzymywano, niszczono ukryte zapasy; kilka tysięcy wiosek zniknęło, gdyż wszyscy ich mieszkańcy wymarli z głodu. To była wojna totalna. Każdego ranka Frank wertował wielkie tomy katalogów, jakby oczekiwał, że znajdzie w nich jakiś inny dwudziesty wiek. Wypełniał rewersy, odbierał książki zamówione poprzedniego dnia, zanosił je do swojej kabiny. Czas spędzał raczej czytając, niż pisząc. Dni były pochmurne, a pod ogromną kopułą panował półmrok. Jego zapiski stawały się nieczytelne. Przestał pracować w zgodzie z chronologią i wracał ciągle do Wielkiej Wojny, chociaż od jakiegoś czasu czytał już o drugiej wojnie światowej. Dwadzieścia milionów ludzi zginęło w pierwszej wojnie światowej, pięćdziesiąt w drugiej. To śmierć ludności cywilnej zadecydowała o tej ogromnej różnicy. Pod koniec wojny tysiące bomb zrzucano na miasta w nadziei wzniecenia burz ogniowych, w których samo powietrze okazywało się substancją zapalającą, tak jak w Dreźnie, Berlinie czy Tokio. Ludność cywilna stała się teraz celem, a zaplanowane bombardowania sprawiały, że łatwo było w nią uderzyć. Hiroszima i Nagasaki to w pewnym sensie rodzaj wykrzykników na końcu powtarzanego przez całą wojnę zdania: zabijemy wasze rodziny w domach. Wojna to wojna, jak powiedział Sherman. Jeśli chcecie pokoju, poddajcie się! I tak zrobili. Po dwóch bombach. Nagasaki zostało zbombardowane trzy dni po Hiroszimie, zanim Japończycy mieli czas, żeby zrozumieć klęskę i odpowiedzieć. Zrzucenie bomby na Hiroszimę bez końca omawiano w literaturze, ale Frank znalazł tylko kilka osób, które próbowały choćby bronić ataku na Nagasaki. Truman i jego doradcy zrobili to, jak mówiono, żeby a) pokazać Stalinowi, że mielli więcej niż jedną bombę, i b) pokazać Stalinowi, że są gotowi użyć bomby nawet jako groźby lub ostrzeżenia, czego dowodziło Nagasaki. Liczba cywilów, która mogłaby zapełnić Vietnam Memoriał, zniknęła w króciutkim błysku, tylko po to, żeby Stalin traktował Trumana poważnie. Co też robił. Kiedy załoga Enola Gay wylądowała, wyprawiono wielki piknik. Wieczorami Frank siedział w ciszy w mieszkaniu Dowlandów. Nie czytał — patrzył, jak letnie, wieczorne światło rozpala się na północnej stronie nieba. Dni stawały się coraz krótsze. Potrzebował leczenia, czuł to. Więcej światła! Ktoś tak powiedział na łożu śmierci — Newton, Galileusz, Spinoza — ktoś taki. Bez wątpienia musiał być wtedy przygnębiony.
Brakowało mu Charlesa i Ryi. Wiedział o tym, że czułby się lepiej, gdyby tu byli i mógł z nimi porozmawiać. Po to właśnie ma się przyjaciół: są czymś trwałym i można z nimi gadać. To jego definicja przyjaźni. Ale Charles i Rya przebywali na Florydzie. W mroku widział, że ściany książek działają jak ołowiane zabezpieczenie w radioaktywnym otoczeniu, wszystkie te spisane myśli tworzyły coś w rodzaju tarczy przeciwko trującej rzeczywistości. Najlepszej tarczy, jaka mogła istnieć. Ale nie sprawdzała się przynajmniej w jego przypadku; książki zdawały się być tylko okładkami. Pewnego wieczora o przedwczesnym, niebieskim zachodzie słońca Frankowi wydało się, że całe mieszkanie stało się przezroczyste, a on siedzi w fotelu, zawieszony nad rozległym miastem pełnym cieni. Holocaust, podobnie ja Hiroszima i Nagasaki, miał swoje odpowiedniki w przeszłości. Rosjanie i Ukraińcy, Turcy i Ormianie, biali osadnicy i rdzenni Amerykanie. Zmechanizowana sprawność niemieckiej zbrodni popełnionej na Żydach była jednak czymś nowym i przerażającym. W jego stosie książek znalazła się pozycja dotycząca projektantów obozów zagłady, architektów, inżynierów, budowniczych. Czy byli oni mniej czy bardziej odrażający niż szaleni lekarze lub strażnicy–sadyści? Nie umiał powiedzieć. I jeszcze ta liczba — sześć milionów. Tego nie dawało się pojąć. Przeczytał, że w Jerozolimie istniała biblioteka, w której powzięto zamiar dowiedzenia się wszystkiego, co tylko możliwe o każdym człowieku z tych sześciu milionów. Tego popołudnia, idąc po Charing Cross Road, myślał o tym i nagle aż się zatrzymał. Wszystkie te nazwiska w bibliotece, kolejny przezroczysty pokój, kolejne mauzoleum. Przez moment zdał sobie sprawę, ile to ludzi — cały Londyn. Potem wrażenie zbladło i oto stał na rogu ulicy, rozglądając się w obie strony, żeby nie wpaść pod jakiś samochód. Idąc dalej próbował obliczyć, w ilu Mauzoleach Wietnamu można by pomieścić sześć milionów ludzi. Ze dwa na sto tysięcy; zatem dwadzieścia na milion. Wobec tego, sto dwadzieścia. Przelicz to, jedno po drugim, krok kroku. Zaczął wieczorami wychodzić do pubów. „Pod Wellingtonem” było tak samo, jak gdzie indziej, ale przychodzili tam czasami ludzie, których spotkał z Charlesem i Ryą. Przysiadał się do nich i przysłuchiwał ich rozmowom, choć często bywał roztargniony po całodziennym czytaniu. Rozmowa toczyła się bez jego udziału, lecz Anglicy, lepiej niż Amerykanie znoszący różne dziwactwa, nie dali mu nigdy odczuć, że jest niemile widziany. Puby wypełniał gwar i światło. Pojawiało się w nich mnóstwo ludzi. Gadali, palili i pili. Nowy rodzaj pomieszczeń o ścianach z ołowiu. On sam nie pijał piwa, więc z początku bywał trzeźwy; potem odkrył sprzedawany w pubach mocny jabłecznik. Polubił go; chłonął tak, jak inni piwo, więc dość szybko się upijał. Potem czasami robił się bardzo gadatliwy, opowiadał wszystkim o dwudziestym wieku rzeczy, które już wiedzieli, a oni potakiwali i dodawali z grzeczności jakieś uwagi, a potem wracali do tematów, na które już wcześniej rozmawiali — delikatnie i tak, żeby go nie urazić. Częściej jednak zdarzało się, że im bardziej się upijał, tym mniejszy brał udział w rozmowie. Toczyła się zbyt szybko, żeby był w stanie ja śledzić. Następnego ranka budził się późno, z obolałą głową, dzień już trwał, a wiele porannego światła zmarnował w czasie snu. Ludzie z depresją nie powinni w ogóle pić. Zrezygnował więc w końcu z chodzenia do pubu „Pod Wellingtonem”, zamiast tego zaczął jadać w tego typu lokalach blisko domu Dowlandow. Jeden nazywał się „Pod Połową Drogi”, a drugi „Pod Końcem Świata”. Nazwy wybrane wyjątkowo niefortunnie, ale stołował się w „Końcu Świata”, potem przesiadywał przy stoliku w kącie, popijał whisky i przeglądał notatki strona po stronie, obgryzając długopis, aż wreszcie zaczął wyglądać on jak plastikowy szrapnel. Walka nigdy się nie kończy, jak ujęto to w tytule pewnej książki. Bomba atomowa oznaczała jednak, że druga połowa wieku będzie wyglądać inaczej pierwsza. Niektórzy —
przeważnie zresztą Amerykanie — nazywali ją Pax Americana. Większość określała ją natomiast mianem okresu zimnej wojny — 1945–1989. Nie takiej znowu zimnej. Pod osłoną supermocarstw lokalne konflikty wybuchały niemal wszędzie — wojny, które w porównaniu z dwoma poprzednimi zdawały się niewielkie, ale było ich razem ponad sto, rocznie ginęło około trzystu pięćdziesięciu tysięcy ludzi, co dawało ogólną liczbę piętnastu milionów zabitych. Mówiono nawet o dwudziestu milionach; trudno zliczyć. Najwięcej ofiar przyniosło dziesięć większych wojen: dwie wietnamskie, dwie indopakistańskie, koreańska, algierska, wojna domowa w Sudanie, masakry w Indonezji w 1965, wojna w Biafrze oraz wojna iracko–irańska. Potem kolejne dziesięć milionów zostało zagłodzone w wyniku celowej akcji wojskowej; w rezultacie bilans strat tego okresu był prawie równy temu z czasu Wielkiej Wojny. Co prawda trwało to dziesięć razy dłużej. Była jakaś poprawa. Stąd prawdopodobnie nasilanie się „wojen” wewnątrz miast, jakby potworność pojedynczych morderstw mogła zrekompensować brak większych liczb. Może i tak było: na jego materiały składały się teraz zdjęcia gwałtów, ćwiartowań, tortur — ciał poszczególnych ludzi, w ich własnych ubraniach, rozciągniętych na ziemi w kałużach własnej krwi. Wietnamskie wioski w eksplozjach napalmu. Kambodża, Uganda, Tybet… Tybet to też ludobójstwo, które uszło jakoś uwadze świata, parę wiosek znikało co roku w procesie zwanym thamzing lub reedukacja: wioski opuszczone przez Chińczyków i wieśniacy zabijani na wiele sposobów, „paleni żywcem, wieszani, przez ścięcie, wyprucie wnętrzności, poparzenie, ukrzyżowanie, ćwiartowanie, kamienowanie, małe dzieci zmuszane do strzelania do własnych rodziców; kobiety ciężarne zmuszane do aborcji, płody ułożone w kopce na placach wiosek”. Tymczasem władza na świecie zaczynała się koncentrować w mniejszej liczbie ośrodków. Druga wojna światowa była odpowiednim zakończeniem Kryzysu, o czym pamiętali przywódcy: tak więc konsolidacja gospodarcza rozpoczęta w czasach pierwszej wojny światowej ciągnęła się przez okres drugiej, a także w czasie zimnej wojny, nakładając na cały świat jarzmo wojennej ekonomii. W końcu w 1989 roku zaczęto na to patrzeć inaczej, Teraz, siedem lat później, wszyscy którzy przegrali zimną wojnę wyglądali jak Niemcy w 1922. Dysponowali pieniędzmi bez wartości, a ich demokracje zmieniały się w junty. Ale obecnie junty miały zorganizowanych sponsorów; międzynarodowe banki kierowały dawnym blokiem wschodnim tak, jak to robiły z Trzecim Światem, stosując „programy oszczędnościowe” narzucane w imię „wolnego rynku”, co w praktyce oznaczało, że połowa świata szła każdej nocy spać głodna, żeby spłacać długi milionerom. Temperatura rosła, populacje rosły, a „lokalne konflikty” nadal trwały w co najmniej dwudziestu miejscach. Pewnego ranka Frank nie spieszył się z jedzeniem płatków, z niechęcią myśląc o wyjściu z mieszkania. Otworzył „Guardiana” i przeczytał, że roczne wydatki na zbrojenia wyniosą w skali światowej trylion dolarów. „Więcej światła” powiedział, przełykając z trudem. Był ciemny, deszczowy dzień. Mężczyzna czuł, jak jego źrenice się rozszerzają, czuł ten wysiłek. Dni z całą pewnością stawały się coraz krótsze, chociaż był to maj; powietrze zdawało się ciemnieć, zupełnie jakby wróciły londyńskie mgły z epoki wiktoriańskie i otuliły wszystko gęstą zasłoną. Przewrócił stronę i zaczął czytać artykuł poświęcony konfliktowi w Sri Lance. Bojownicy syngalezcy i Tamile walczyli już od pokolenia, a w zeszłym tygodniu pewne małżeństwo wybiegło rano z domu, by znaleźć głowy swoich sześciu synów ułożone na trawniku. Odrzucił gazetę i ruszył przez sadzę na ulicach. Do British Museum dotarł zupełnie automatycznie. Na szczycie stosu książek czekała na niego praca zawierająca ocenę liczby zabitych we wszystkich wojnach stulecia. Około stu milionów ludzi.
Znów znalazł się na ciemnych ulicach Londynu i rozmyślał o liczbach. Cały dzień chodził, nie będąc w stanie zebrać myśli. Tej nocy wyliczenia wracały do niego w snach w formie powtarzających się wizji: trzeba by dwóch tysięcy Mauzoleów Wietnamu, by pomieścić ofiary wojen tego wieku. Widział siebie jakby z góry, idącego przez Mall w Waszyngtonie, a cały park od Kapitolu do Mauzoleum Lincolna pokrywały czarne „V” Mauzoleów Ofiar Wietnamu. Zupełnie jakby siedziało tam stado gigantycznych, tajemniczych ptaków. Całą noc mijał czarne ściany–skrzydła, posuwając się na zachód, w kierunku białego grobowca nad rzeką. Następnego dnia pierwsza z brzegu książka, po którą sięgnął, zawierała informacje o wojnie między Chinami i Japonią toczonej w latach 1931–1945. Podobnie jak większość historii Azji, wojnę tę ledwo pamiętano na Zachodzie, była ona jednak straszna. W jej wyniku cała Korea stała się obozem niewolniczej pracy, a w japońskich obozach koncentracyjnych zginęło tyle samo Chińczyków, co Żydów w obozach niemieckich. Wśród ofiar znalazły się tysiące zabijanych metodami doktora Mengele i innych nazistowskich lekarzy. Ludzie ginęli z powodu „naukowych”, medycznych tortur. Japońskie eksperymenty polegały między innymi na transfuzjach, w czasie których wypompowywano Chińczykom krew i zamieniano ją na końską, żeby zobaczyć, ile więzień przeżyje. Wytrzymywali od dwudziestu minut do sześciu godzin, cały ten czas w agonii. Frank zamknął książkę i odłożył ją na bok. Wziął do ręki następną i spojrzał na nią. Ciężki, stary tom, oprawny w ciemnozieloną skórę, ze złotym ornamentem tłoczonym na grzbiecie i okładkach. „Ilustrowana historia dziewiętnastego wieku” — z podkolorowanymi fotografiami, teraz już wyblakłymi. Wydana przez George’a Newnesa w 1902 roku; zeszłowieczny odpowiednik tego, co teraz sam robił. To go zaciekawiło. Otworzył księgę i przekartkował ją. Zwrócił jego uwagę tekst na ostatniej stronie: „wierzę, że Człowiek jest dobry. Wierzę, że stoimy u progu wieku, który będzie pełen rozkwitu i pokoju bardziej, niż jakakolwiek epoka w historii”. Odłożył książkę i wyszedł z British Museum. W czerwonej budce telefonicznej sprawdził, gdzie najbliżej można wynająć samochód, znalazł ulotkę agencji Avis w pobliżu Westminsteru. Pojechał metrem, przeszedł kawałek do agencji i wynajął niebieskiego forda sierrę — minibusa. Kierownica znajdowała się oczywiście z prawej strony. Frank nigdy przedtem nie prowadził w Wielkiej Brytanii i usiadł za kierownicą, próbując nie okazywać agentowi swojego zmieszania. Dzięki Bogu, sprzęgło, hamulec i gaz umieszczone od lewej do prawej, jak zwykle. Dźwignię biegów też zamontowano na zwykłym miejscu, tyle, że musiał ją obsługiwać lewą ręką. Niezdarnie wrzucił pierwszy bieg i wyjechał z garażu, skręcił w lewo i pojechał lewą stroną ulicy. Dziwnie się czuł. Ale to, że siedział z prawej stanowiło dla niego taką nowość, że nabrał pewności, iż nie zapomni o jeżdżeniu lewym pasem. Zjechał na chodnik, dokładnie przestudiował mapę Londynu wziętą z agencji Avis, ułożył trasę, z powrotem włączył się do ruchu i pojechał na Camden High Street. Zaparkował pod domem Dowlandów, poszedł na górę, spakował się, a później zniósł plecak do samochodu. Wrócił i zostawił kartkę: „Pojechałem do kraju nocnego słońca”. Potem zszedł na dół i skierował samochód na północ, na autostradę, poza Londyn. Dzień był mokry, chmury sunęły nisko nad ziemią, to omiatając ziemię deszczem, to znów przepuszczając promienie słońca jak w wierszach Blake’a. Wzgórza były zielone, a pola żółte, brązowe albo jasnozielone. Z początku Frank widział wiele wzgórz, wiele pól. Potem autostrada mijała Birmingham i Manchester i ford sierra jechał wzdłuż wąskich, bezdrzewnych ulic. Wszystko porządne i czyste, a jednak tworzyło jeden z najposępniejszych krajobrazów, jakie zdarzyło się Frankowi widzieć. Ulice jak okopy. Z pewnością świat stawał się
przepełniony. Rozmiary populacji musiały zbliżać się do poziomu określonego w tych eksperymentach, w których doprowadzano szczury do szaleństwa. Było to tak samo dobre wyjaśnienie, jak każde inne. Przepełnienie dotykało głównie samców; łowcy, wychowani, aby zabijać dla zdobycia pożywienia, teraz zamknięci w ciasnych klatkach. Popadali w szaleństwo. „Wierzę, że Człowiek jest tym czy tamtym”, napisał edwardiański pisarz — czemu nie; nie można zaprzeczyć, że wszystko to jest głównie osiągnięciem człowieka. Planowanie, dyplomacja, walka, gwałty, zabijanie. Oczywistym rozwiązaniem byłoby oddanie władzy nad światem kobietom. Owszem, była Thatcher na Falklandach oraz Indira Gandhi w Bangladeszu, to prawda; może jednak warto dalej próbować, nie mogło być dużo gorzej! A jeśli dodać instynkt macierzyński, mogło być nawet lepiej. Każdej Pierwszej Damie powierzyć pracę jej męża. Może nawet każdej kobiecie pracę jej mężczyzny. Niech oni zajmą się dziećmi, przez pięć tysięcy lat albo przez pięćdziesiąt tysięcy i niech to będzie zadośćuczynieniem za każdy rok morderczego patriarchatu. Na północ od Manchesteru Frank minął wielkie wieże radiowe oraz coś, co wyglądało jak stosy reaktora jądrowego. Nad głową śmigały myśliwce wojskowe. Wiek dwudziesty. Jak ten edwardiański pisarz mógł nie widzieć nadchodzącej katastrofy? Może przyszłość była po prostu niewyobrażalna, tak wtedy, jak i zawsze. Albo może to wszystko nie wyglądało tak źle w roku 1902. Człowiek z epoki edwardiańskiej, który patrzył z punktu widzenia czasów dobrobytu, oczekiwał tego samego; ale nadszedł wiek okropności. Teraz patrzono z tej samej perspektywy i przez analogię spodziewano się kolejnego wieku bezwzględności. Wraz z pojawieniem się nowej technologii zniszczenia praktycznie wszystko stało się możliwe: wojna chemiczna, terroryzm nuklearny, biologiczna zagłada; ofiary przenikających wszędzie mikroskopijnych morderców, albo wirusów w wodzie, albo dzwonka telefonu; sprowadzeni do poziomu żywych trupów przez narkotyki czy przeszczepy mózgu, tortury lub działający na ośrodki nerwowe gaz lub po prostu załatwieni kulami albo zagłodzeni; technologia taka czy inna, metod było bez liku. Motywacja zaś silniejsza niż kiedykolwiek; rosnące populacje i zmniejszające się źródła utrzymania, ludzie będą walczyć nie o władzę, lecz o przetrwanie. Jakiś mały kraik zagrożony przegraną mógłby rozpętać epidemię, żeby zwalczyć wroga i przypadkowo wybić cały kontynent albo w ogóle wszystkich ludzi. To całkiem możliwe. Wiek dwudziesty pierwszy może sprawić, że dwudzieste stulecie będzie wyglądało zupełnie niewinnie. Kiedy przychodził do siebie po takich rojeniach, Frank zdawał sobie sprawę, że przejechał dwadzieścia, trzydzieści lub nawet sześćdziesiąt mil bez udziału świadomości. Zdalne sterowanie, kiedy drogi są „na odwrót”! Starał się koncentrować. Znajdował się gdzieś za Carlisle. Mapa wskazywała dwie możliwe szosy do Edynburga: jedna oddzielała się od autostrady tuż pod Glasgow, a druga węższa i prostsza odchodziła dużo wcześniej. Wybrał tę drugą, wjechał na rondo i na A702, dwupasmówką wiodącą na północ. Asfalt na niej był mokry od deszczu, a chmury przewalające się nad głową — ciemne. Kilka mil dalej minął znak informujący, że jechał „trasą krajobrazową”, co oznaczało, że wybrał złą drogę, ale nie chciał zawracać. Tą też mógł dojechać, tyle że wymagało to więcej wysiłku, obfitowała bowiem w częste objazdy, skrzyżowania z sygnalizacją, ciasne przewężenia. Zbliżał się zachód słońca, Frank prowadził już od wielu godzin; był zmęczony. Gdy czarne ciężarówki wyskakiwały na niego z mżawki i mroku, w każdej chwili groziło to zleceniem. Trudno jechało się lewą stroną zamiast prawą, jak nakazywało przyzwyczajenie. Należało zamienić odruchy lewej i prawej ręki, ale odwrócenie dotyczyło tego, którą ręką zmieniać biegi, a nie tego, co działo się po ich zmianie. Nagle wszystko zaczęło mu się plątać i mieszać, aż w końcu wyskoczyła przed nim wielka ciężarówka i Frank musiał gwałtownie skręcić w lewo, naciskając przy tym jednocześnie gaz, a nie hamulec. Przy nieoczekiwanym skoku w przód dla bezpieczeństwa zboczył jeszcze w lewo i manewr ten zepchnął koła z lewej strony
samochodu z asfaltu na pobocze, sprawiając, że wóz ruszył z powrotem na drogę. Frank wcisnął mocno hamulec i ciężarówka z rykiem przeleciała obok. Samochód stoczył się z mokrego asfaltu i stanął. Frank jechał na pobocze i włączył światła awaryjne. Kiedy wysiadł, zauważył, że lusterka po stronie kierowcy nie było. W ogóle nie było tam niczego, oprócz trójkątnego wgniecenia w metalu, czterech rozszerzających się lekko do tyłu otworów po nitach i jednej większej dziury, która stanowiła pozostałość po wsporniku przytrzymującym lusterko. Wspornika też brakowało. Obszedł samochód z drugiej strony, żeby przypomnieć sobie, jak właściwie wyglądały boczne lusterka forda. Solidny metal i plastikowy uchwyt. Wrócił ze sto metrów wzdłuż drogi, szukając w mroku brakującego lusterka, ale mógł go nigdzie znaleźć. Lusterko zniknęło. Przed Edynburgiem zatrzymał się i zadzwonił do Aleca, przyjaciela z dawnych lat. — Co? Frank Churchill? Halo! Jesteś tam? W takim razie przyjeżdżaj! Zgodnie z otrzymanymi od niego instrukcjami Frank przejechał przez centrum miasta, minął dworzec i wjechał w wąskie uliczki. Odwrotne parkowanie okazało się wyczynem niemal ponad jego siły: dopiero za czwartym podejściem udało mu się ustawić samochód równolegle do krawężnika. Sierra zakołysała się na kamiennym chodniku, aż wreszcie stanęła. Frank wyłączył silnik i wysiadł, ale całe jego ciało drżało nadal, niczym wielki wibrujący w mroku kamerton. Sklepy rzucały światło na przejeżdżające samochody. Rzeźnik, piekarz, indyjskie delikatesy. Alec mieszkał na trzecim piętrze. — Wchodź, stary, wchodź do środka. — Gospodarz wyglądał na zgnębionego.— Myślałem, że jesteś w Ameryce! Co cię sprowadza? — Nie wiem. Alec spojrzał na niego ostro, potem wprowadził go przez kuchnię do dużego pokoju. Z okna widać było dachy ciągnące się aż do zamku. Alec stał w kuchni dziwnie cicho. Frank odstawił swoją podręczną torbę i wyjrzał przez okno. Czuł się niezręcznie. Dawnymi czasy on i Andrea przyjeżdżali tu pociągiem, by odwiedzić Aleca i Suzanne, która była specjalistką od ssaków naczelnych. Mieszkali wtedy jeszcze w dużym, trzypoziomowym mieszkaniu w New Town i kiedy Frank i Andrea ich odwiedzali, wszyscy razem siadywali georgiańskim salonie o wysokim suficie, pili brandy i rozmawiali do późna. Podczas któregoś pobytu pojechali w góry, a innym razem Frank i Andrea zostali przez cały tydzień na festiwalu teatralnym, starając się zobaczyć tyle przedstawień, ile się tylko da. Teraz jednak drogi Aleca i Suzanne się rozeszły, Andrea i on byli po rozwodzie, a Alec mieszkał w innym mieszkaniu. Tamto życie należało już do przeszłości. — Przyjechałem nie w porę? — Nie, właściwie nie — szczęknięcie naczyń w zlewie, przy którym stał Alec. — Wychodzę na kolację z przyjaciółmi, chodź z nami. — Jeszcze nie jadłeś, prawda? — Nie. A nie będę… — Nie. Chyba spotkałeś kiedyś Peg i Roga. Należy się nam jakaś rozrywka. Byliśmy dziś wszyscy na pogrzebie. Dziecko naszych przyjaciół zmarło w kołysce, wiesz, jak to bywa. — Jezu! Chcesz powiedzieć, że tak po prostu… — Tak, zespół nagłej śmierci. Podrzucili go na dzień do żłobka i zmarł w czasie drzemki. Miał pięć miesięcy. — Chryste! — No. — Alec poszedł do stołu w kuchni i nalał szklankę Caphroaiga. — Chcesz whisky? — Poproszę. Alec napełnił drugą szklankę, opróżnił swoją.
— Zdaje się, że teraz jest taki pomysł, że odpowiedni pogrzeb ma pomóc rodzicom przez to przejść. Więc Tom i Elyse przyszli niosąc trumnę mniej więcej tych rozmiarów. — Pokazał rękami jakieś czterdzieści centymetrów. — Nie. — Tak. W życiu czegoś takiego nie widziałem. Wypili w milczeniu.
* Restauracja znajdowała się nad pubem i była modnym lokalem, w którym podawano potrawy z owoców morza. Frank i Alec dołączyli do Peg i Roga, jeszcze jakiejś pary oraz kobiety o imieniu Karen. Wszyscy byli behawiorystami, prowadzili badania nad zwierzętami i mieli wyjechać do Afryki w ciągu najbliższych tygodni — Róg i Peg do Tanzanii, reszta do Rwandy. Mimo porannych wydarzeń rozmowa toczyła się szybko, żywo, mówiono o różnych sprawach, Frank pił wino i słuchał, jak dyskutowali o polityce afrykańskiej, problemach z filmowaniem naczelnych, o rocku. Raz tylko poruszono temat pogrzebu i wszyscy potrząsnęli głowami; co tu mówić. Najlepiej nic po sobie nie okazywać. Frank powiedział: — Przypuszczam, że lepiej, że to się stało teraz, niż gdyby dzieciak miał trzy czy cztery lata. Wszyscy spojrzeli na niego. — Och nie — zaoponowała Peg. — Wcale tak nie uważam. Czując wyraźnie, że powiedział coś głupiego, próbował się bronić: — To znaczy, wiecie, będą mieli więcej czasu, żeby… — To jak porównywanie absolutów, nie? — zauważył Róg delikatnie. — Racja — zgodził się Frank. — Coś w tym jest. Napił się wina. Chciał mówić dalej: racja, każda śmierć to straszna katastrofa, nawet jeśli chodzi o dziecko zbyt małe, żeby rozumiało, co się dzieje. A co, jeśli spędziło się życie, wychowując sześcioro dzieci, a potem pewnego ranka wyszło się z domu i znalazło ich głowy na własnym trawniku? Czy to nie o jeden absolut za dużo? Był pijany, głowa go bolała, ciało miał ciągle rozedrgane po całodziennej jeździe i szoku związanym z otarciem się o ciężarówkę. Zdawało mu się, że wywołana zmęczeniem trudność wypowiadania się zawładnęła całym jego umysłem, poczuciem moralności i zablokowała go na dobre. Zacisnął więc szczęki i skupił się na winie, na drżącym mu w ręku widelcu, na szklance, o którą dzwonił zębami. W sali było ciemno.
*** Alec zatrzymał się pod drzwiami swojego domu i potrząsnął głową. — Nie jestem jeszcze na to gotowy — powiedział. — Chodźmy do Preservation Hall, w środy jest tam coś w twoim guście. Jazz tradycyjny. Frank i Andrea byli wielbicielami tradycyjnego jazzu. — Coś dobrego? — Wystarczająco dobre na dzisiaj. To jak? Pub znajdował się w zasięgu spaceru. Poszli przez szeroką, wykładaną kocimi łbami promenadę zwaną Grassmarket, potem w górę Victoria Street. Przystanęli pod drzwiami pubu: wisiało na nich zawiadomienie o zmianie programu — zamiast grupy, która zwykle grała, proponowano bufet i koncert kilku różnych zespołów. Dochód miał być przeznaczony dla rodziny muzyka z Glasgow, który niedawno zginął w wypadku samochodowym. — Jezu Chryste! — wykrzyknął Frank, czując, że ma ochotę zakląć. Odwrócił się, żeby odejść. — Można spróbować — powiedział Alec, wyjmując portfel. — Ja płacę.
— Przecież już jedliśmy. Alec zignorował go i zapłacił dwadzieścia funtów. — Chodź. Duży pub był całkowicie wypełniony ludźmi i olbrzymim stołem pełnym wędlin, rozmaitych rodzajów pieczywa, sałatek i potraw z owoców morza. Wzięli drinki z baru i usiedli przy końcu zatłoczonego stołu. Panował gwar, w którym dominował tak silny szkocki akcent, że Frank rozumiał ledwie połowę z tego, co mówiono. Miejscowi artyści kolejno przejmowali scenę: zwykle grający tutaj zespół jazzowy, komik, piosenkarz śpiewający przeboje music–hallowe z lat czterdziestych, wreszcie grupa country. Alec i Frank na zmianę chodzili do baru napełniać szklaneczki. Frank przyglądał się zespołom i tłumowi. Składał się z ludzi w różnym wieku, reprezentujących odmienne typy. Członek każdego zespołu mówił coś o nieżyjącym muzyku, który okazał się całkiem znanym wykonawcą rockowym i w dodatku, zdaje się, wcale nie świętym. Rozbił się po pijanemu, wracając do domu z jakiejś chałtury, czemu nikt się specjalnie nie dziwił. Koło północy opasły młody człowiek, który siedział przy ich stoliku i brał dotąd jedzenie ze wszystkich półmisków, podniósł się z wdziękiem słonia i ruszył w kierunku sceny. Ludzie ucieszyli się, kiedy przyłączył się do wchodzącego zespołu. Wziął gitarę, przysunął mikrofon i zaczął piłować wiązankę rythm & bluesa i wczesnego rocka. On sam i jego grupa byli, jak dotąd, najlepsi, pub oszalał. Większość osób wstała i zaczęła tańczyć. Tuż obok Franka młody punk musiał przechylić się przez stół, żeby odpowiedzieć siwowłosej pani na pytanie, w jaki sposób utrzymuje swoje włosy uczesane w czub. Celtyckie przebudzenie, pomyślał Frank, pił swój jabłecznik i wrzeszczał wraz ze wszystkimi, gdy grubas zaczął grać „Rock and Roll Music” Chucka Berry’ego. Kiedy zespół odegrał ostatni bis, on i Alec bez żalu wytoczyli się w noc i ruszyli w stronę domu. Zrobiło się dużo zimniej, a ulice były ciemne i puste. Preservation Hali okazał się tylko małym, drewnianym pudełkiem pełnym światła, pogrzebanym w kamiennym mieście. Frank spojrzał w jego kierunku i zobaczył, iż światło latarń odbija się na kocich łbach Grassmarket w taki sposób, że widać na nich tysiące delikatnych, białych kreseczek, które wyglądały jak nazwiska wyryte w czarnym granicie, jakby powierzchnia całej ziemi stała się jednym wielkim mauzoleum. Następnego dnia ruszył dalej na północ, przez Forth Bridge, potem skręcił na zachód wzdłuż brzegów jeziora do Fort William, a stamtąd znów na północ przez Highlands, szkockie pogórze. Za Ullapool strome granie wznosiły się nad błotnistymi, bezdrzewnymi zboczami wzgórz. Woda znajdowała się wszędzie, od kałuż po Atlantyk, widoczny z większości wysoko położonych miejsc. Widać też było wyspy archipelagu Hebrydy. Jechał na północ. Miał przy sobie śpiwór i karimat. Zatrzymał się więc w miejscu skąd rozciągał się piękny widok, ugotował zupę na turystycznej kuchence i przespał się w tylnej części samochodu. Obudził się o wschodzie słońca i ruszył na północ. Nie rozmawiał z nikim. W końcu dotarł do północno–zachodniego krańca Szkocji i był zmuszony skręcić na wschód, na drogę biegnącą wzdłuż brzegów Morza Północnego. Wczesnym wieczorem przybył do Scrabster, położonego na północno–wschodniej granicy Szkocji. Pojechał do portu i dowiedział się, że prom na Orkady odchodzi w południe następnego dnia. Postanowił popłynąć. Nie było wydzielonego miejsca do obozowania, więc wziął pokój w hotelu. Kolację zjadł w restauracji obok — świeże krewetki z majonezem i frytkami — i poszedł spać do pokoju. O szóstej rano starucha, która prowadziła hotel, zapukała do jego drzwi, żeby mu powiedzieć, że dodatkowy prom odchodzi za czterdzieści minut: czy chciałby pojechać? Odparł, że tak. Wstał
i ubrał się, a potem poczuł, iż jest zbyt zmęczony, żeby cokolwiek robić. Postanowił, że jednak popłynie zgodnie z rozkładem, rozebrał się i wrócił do łóżka. Później zdał sobie sprawę, że zmęczony czy nie, nie jest już w stanie z powrotem zasnąć. Przeklinając, prawie płacząc, wstał i założył z powrotem ubranie. Na dole stara kobieta miała już gotowy smażony bekon i zrobiła mu dwie grube kanapki, bo miało go nie być na śniadaniu. Zjadł kanapki siedząc w fordzie. Czekał, aż będzie mógł wprowadzić samochód na prom. W końcu zamknął wóz, poszedł do ciepłej, zatłoczonej kabiny, rozłożył się na wyściełanym plastikiem siedzeniu i znowu zapadł w sen. Obudził się, kiedy cumowali w Stromness. Przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć, jak dostał się na prom i nie mógł dojść do tego, czemu nie leży w swoim łóżku, w hotelu w Scrabster. Spojrzał ze zdziwieniem na kutry przez obrosły solą iluminator, a potem wszystko sobie przypomniał. Był na Orkadach. Jadąc wzdłuż południowego brzegu największej z wysp doszedł do wniosku, że jego wyobrażenie o Orkadach było całkowicie mylne. Spodziewał się przedłużenia Pogórza, a znalazł jakby wschodnią Szkocję, niską, łagodną i pełną zieleni. Większość terenu została przeznaczona pod uprawę. Zielone pola, płoty, domy na farmach. Trochę go to rozczarowało. Potem w mieście Kirkwall przejeżdżał koło gotyckiej katedry — bardzo małej gotyckiej katedry, można by wręcz powiedzieć — kieszonkowej. Frank nigdy przedtem czegoś takiego nie widział. Zatrzymał się i wysiadł, żeby się lepiej przypatrzyć. Katedra świętego Magnusa, budowę rozpoczęto w 1137 roku. Tak daleko na północ, a tak wcześnie! Nic dziwnego, że taka malutka. Budowa musiała wymagać sprowadzenia rzemieślników z kontynentu, tu, do obskurnej wioski rybackiej o domach budowanych z kamieni kładzionych bez zaprawy, z torfowymi dachami; dziwny to musiał być przyjazd, rodzaj rewolucji kulturalnej. Ukończony budynek musiał wydawać się czymś niemal z innej planety. Kiedy spacerował wokół pałacu biskupiego, a potem małego muzeum, dowiedział się, ze katedra nie musiała stanowić aż tak wielkiego szoku dla mieszkańców Kirkwall. Orkady leżały wtedy na swego rodzaju skrzyżowaniu traktów, spotykali się tu Skandynawowie, Szkoci, Anglicy i Irlandczycy. Wszyscy oni mieli wpływ na miejscową kulturę, której ślady dawało się wyśledzić aż do epoki kamiennej. Niektóre z mijanych przez Franka pól uprawiano już od pięciu tysięcy lat! I jeszcze twarze ludzi, obok których przechodził na ulicy, takie żywe i zaaferowane. Jego pojęcie o miejscowej kulturze było tak samo mylne, jak jego wyobrażenia na temat wyspy. Spodziewał się, że znajdzie zapuszczone wioski rybackie, rozpadające się w proch w miarę, jak ludzie przenoszą się do miast. Nic takiego nie miało miejsca w Kirkwall, gdzie młodzi, przejęci swoimi sprawami ludzie włóczyli się w rozgadanych bandach, a restauracje zapełniały się w porze lunchu. W księgarniach trafiał na duże działy o tematyce lokalnej: przewodniki przyrodnicze, archeologiczne, opracowania historyczne, legendy morskie, powieści. Kilku pisarzy, najwyraźniej popularnych, całą swoją twórczość poświęciło wyspom. Uświadomił sobie, że dla tutejszych mieszkańców Orkady stanowiły centrum świata. Kupił przewodnik i pojechał na północ zobaczyć zabytki z epoki neolitu w Brodgar, Stennes i w Maes Howe. W Brodgar i w Stennes znajdowały się kamienne kręgi, a w pobliskim Maes Howe ocalał grobowiec komorowy. Krąg w Brodgar był duży, miał prawie sto piętnaście metrów średnicy. Ponad połowa z sześćdziesięciu głazów zachowała się jeszcze, każdy był blokiem ledwo ociosanego piaskowca, a wieki erozji nadały im kształty o takiej
indywidualności i sile wyrazu, jaką miały rzeźby Rodina. Patrzył, jak pięknie promienie słońca załamują się na łuku, utworzonym przez głazy. Stennes robiła mniejsze wrażenie, zostały tam tylko cztery głazy, za to niewiarygodnie wysokie. Budziły raczej ciekawość niż szacunek: jak oni ustawiali takie olbrzymy? Nikt nie wiedział tego na pewno. Z drogi Maes Howe wyglądało jak porośnięte trawą stożkowate wzniesienie. Żeby obejrzeć wszystko wewnątrz, musiał poczekać na przewodnika. Na szczęście kolejna grupa miała ruszyć za piętnaście minut. Stał ciągle sam, kiedy niska, tęga kobieta zajechała mała furgonetką. Mogła mieć ze dwadzieścia pięć lat, ubrana była w dżinsy i czerwoną wiatrówkę. Przywitała się z nim i otworzyła bramę w ogrodzeniu otaczającym pagórek. Potem zaprowadziła go do wejścia, które znajdowało się na południowo–zachodnim zboczu. Musieli opaść na kolana i pełznąć jakieś dziesięć metrów w tunelu o wysokości niecałego metra. W zimie o zachodzie słońca światło wpadało dokładnie przez to wejście, powiedziała mu, odwróciwszy się specjalnie w tym celu. Miała na sobie nowe levisy. Główna komora grobowca okazała się dość duża. — Och! — powiedział Frank, wyprostowując się i rozglądając się wokół. — Duża, prawda? — odezwała się przewodniczka. Opowiadała o tym miejscu bardzo zwyczajnie. Ściany, jak wszystko tutaj, zbudowano z płyt piaskowca, a monstrualne monolity tworzyły obramowanie drzwi. I niespodzianka: grupa żeglarzy ze Skandynawii włamała się do grobowca w dwunastym wieku (cztery tysiące lat po jego wybudowaniu!) i schroniła się w nim w czasie trzydniowego sztormu. Wiadomo o tym, ponieważ zabawiali się wydrapywaniem znaków runicznych na ścianach i opisali swoją przygodę. Kobieta wskazała napis i przetłumaczyła: „Szczęśliwy, kto wielki skarb znajdzie”. A nieco wyżej: „Ingrid jest najładniejsza na świecie”. — Żartuje pani. — Tam jest tak napisane. Proszę spojrzeć tutaj, zajmowali się też rysowaniem. — Pokazała mu trzy pełne wdzięku rysunki z linii, zrobione prawdopodobnie ostrzem topora: mors, wieloryb oraz smok. Widział wszystkie trzy w sklepach w Kirkwall, odtworzone w srebrze jako kolczyki i wisiorki. — Piękne — powiedział. — Miał do tego rękę ten Wiking. Przypatrywał się zarysom długo, potem obszedł pomieszczenie, żeby jeszcze raz obejrzeć runy. Sugestywny alfabet, ostry i pełen załamań. Przewodniczce chyba się nie spieszyło, bo odpowiadała dokładnie na jego pytania. Oprowadzała turystów w lecie, a zimą sprzedawała swetry i pikowane kołdry. Tak, zimą było ciemno, ale nie bardzo zimno. Zwykle koło zera. — Tylko tyle? — No, to przez Golfsztrom, wie pan. To dlatego w Wielkiej Brytanii jest tak ciepło, Norwegowie mają za daleko. Ciepło w Wielkiej Brytanii. — Rozumiem — powiedział ostrożnie. Kiedy wyszli na zewnątrz, stanął i mrużył oczy w silnym, popołudniowym świetle. Właśnie wyszedł z grobowca, który miał pięć tysięcy lat. W dole, koło jeziora, widać było stojące głazy, obydwa kręgi. Ingrid jest najładniejsza na świecie. Spojrzał na Brodgar, krąg czarnych kropek nad srebrną taflą wody. To także mauzoleum, choć nie było jasne, o czym miało przypominać tym, którzy je widzieli. Wielkiego wodza; śmierć jednego roku, narodziny następnego, planety. Księżyc i Słońce w ich biegu. A może coś jeszcze innego, coś prostszego. Oto zagadka.
* Z położenia słońca wynikało, że jest wczesne popołudnie, więc poczuł się zaskoczony, gdy zerknąwszy na zegarek, stwierdził, że jest szósta. Zdumiewające. Zupełnie jak jego terapia! Nawet lepiej, bo na świeżym powietrzu, na słońcu i wietrze. Spędzić lato na Orkadach, zimę na Falklandach, które ponoć są podobne… Wrócił do Kirkwall i zjadł kolację w hotelowej restauracji. Wysoka, atrakcyjna kelnerka mogła mieć ze czterdzieści lat. Zapytała go, skąd przyjechał, a on ją, kiedy zrobi się ruch (w lipcu), ile jest ludzi w Kirkwall (przypuszczała, że około dziesięciu tysięcy) i czym zajmuje się zimą (księgowością). Zamówił duszoną cielęcinę, do tego szklaneczkę białego wina. Potem usiadł w samochodzie i przejrzał mapę. Chciał nocować w fordzie, ale nie znalazł jeszcze dobrego miejsca na postój. Północno–zachodni skraj wyspy wyglądał obiecująco, przejechał więc znowu przez jej środek, mijając jeszcze raz Stennes i Brodgar. Kamienne bloki Brodgar odcinały się od zachodniego nieba, które mieniło się na pomarańczowo–różowo–biało–czerwono. Na Przylądku Buckquoy, w najdalej na północny zachód wysuniętym punkcie wyspy znajdował się niewielki parking, pusty o tak późnej porze. Doskonale. Na zachód ciągnęła się grobla, łącząca wyspy, w tej chwili zalana wodą. W odległości kilkuset metrów znajdowała się mała wysepka, Brough of Birsay, płaska masa piaskowca wznosząca się na zachód tak, że wyraźnie było widać cały porośnięty trawą wierzchołek. Ruiny i muzeum znajdowały się na bliższym końcu, zaś mała latarnia morska na zachodzie wysepki. Z pewnością warto to jutro zobaczyć. Na południu brzeg wyspy zakręcał, tworząc szeroką, otwartą zatokę. Powyżej plaży widać było dobrze zachowane ruiny pałacu z szesnastego wieku. Zatoka kończyła się wysokim urwiskiem zwanym Marwick Head, na którego szczycie piętrzyła się wieża. Wyglądała niczym wspaniała brosza. Jak dowiedział się ze swojego przewodnika, kryła Mauzoleum Kitchenera. W 1916 roku, przy brzegu, statek HMS „Hampshire” wpłynął na minę i zatonął, a razem z nim sześciuset ludzi, włączając w to Kitchenera. Dziwne, widzieć to na własne oczy. Kilka tygodni temu (wydawało się, że to całe lata) przeczytał, że kiedy Niemcy na froncie dowiedzieli się o śmierci Kitchenera, zaczęli bić w dzwony i walić w garnki z radości: hałas rozlegał się w całych niemieckich okopach, od wybrzeży Belgii, aż po granicę szwajcarską. Frank rozłożył swój śpiwór i karimat w samochodzie i położył się. Miał świeczkę do czytania, ale nie chciało mu się czytać. Fale huczały głośno. W powietrzu pozostało jeszcze trochę światła; te północne letnie zachody są naprawdę długie. Słońce zdawało się raczej zsuwać na prawo niż zachodzić i nagle pojął, jak to musi wyglądać w kręgu polarnym w środku lata: słońce po prostu zsuwa się w prawą stronę, aż dotknie horyzontu na północy, a potem wślizguje się z powrotem na niebo. Powinien mieszkać na Ultima Thule. Samochód zakołysał się lekko od wiatru. Cały dzień wiało; w gruncie rzeczy zawsze tu było wietrznie, dlatego na wyspie nie rosły drzewa. Frank leżał i patrzył w dach samochodu. Mikrobus nadawał się na namiot, podłoga płaska, nic nie przemakało… Kiedy zapadał w sen, pomyślał jeszcze: „to musiała być stypa, na milę szeroka i na tysiąc długa”. Obudził się o świcie, który nadszedł tuż przed piątą rano. Cienie jego i samochodu wydłużyły się w stronę Brough, która wciąż była wyspą, jako że grobla nadal znajdowała się pod wodą. Wynurzała się tylko na dwie godziny podczas odpływu, jak napisano w przewodniku. Frank zjadł śniadanie przy samochodzie, a później, zamiast czekać, aż droga się wynurzy, ruszył na południe, wzdłuż Zatoki Birsay, mijając Marwick Head, aż do Zatoki Skaill. Poranek był spokojny. Frank miał całą drogę dla siebie. Przecinała zielone pastwiska. Na farmach dym unosił się z kominów i rozpływał się na wschodzie.
Domy w zagrodach były białe, z dachami krytymi dachówką i dwoma białymi kominami, po jednym w każdym końcu budynku. Ruiny takich samych domów stały albo w pobliżu, albo na niedalekich pastwiskach. Wjechał na jeszcze jeden parking, na którym stało już pięć czy sześć samochodów. Tuż za plażą w wysokiej trawie wycięto ścieżkę. Ruszył nią na południe. Biegła prawie milę wkoło zatoki i mijała duży, dziewiętnastowieczny dwór, najwyraźniej ciągle zamieszkały. Na południowym końcu zatoki widział niski, betonowy falochron i niewielki, nowoczesny budynek, a nieco ponad plażą — jakieś dziwne wycięcia w torfie. Jakieś dziury czy coś. Ścieżka wznosiła się. Kilka osób stało wokół mężczyzny w tweedowym płaszczu. Kolejny przewodnik? Tak. To Skara Brae. Te dziury w ziemi to ziemianki z epoki kamiennej: ich podłogi znajdowały jakieś cztery metry w głębi torfu. Ściany wyłożone były z taką samą precyzją podobnymi płytami, jak wszystko na wyspie. Kamienne paleniska, kamienne łóżka, kamienne półki: z powodu braku drewna na wyspie, mówił przewodnik, i powszechnej dostępności piaskowca meble w większości wykonane są z kamienia. Dlatego przetrwały. Stosy kamieni podtrzymywały większe, pojedyncze płyty, tworząc półki, w stylu, na który składają się różne połączenia cegieł i drewna. Teraz spotyka się je w college’ach. Półki zostały wpuszczone w ściany. Przypominały coś w rodzaju kamiennej szafki kuchennej z moździerzem i tłuczkiem poniżej. Już na pierwszy rzut oka jasne było, czemu te rzeczy miały służyć, wszystko wydawało się dobrze znane. Między domami biegły wąskie przejścia. Te także zostały przykryte: torfowe dachy w całej wiosce budowano na wielorybich żebrach lub drewnie wyrzuconym przez morze. „Pierwszy deptak”, pomyślał Frank. Wśród kawałków drewna można było znaleźć także świerk, który musiał tu przypłynąć aż z Ameryki Północnej. Znowu ten Golfsztrom. Frank stał z tyłu grupy, na którą składało się siedem osób i przysłuchiwał się przewodnikowi, gdy ten, opowiadając, zaglądał w głąb ziemianek. Przewodnik miał brodę, był krępy, liczył sobie około pięćdziesięciu lat. Podobnie jak przewodniczka z Maes Howe znał się na tym, co robił, nie recytował wyuczonych tekstów, lecz dzielił się swoją wiedzą. W wiosce zamieszkiwano przez mniej więcej sześćset lat, począwszy od roku 3000 przed naszą erą Brodgar i Maes Howe zostały wzniesione właśnie w tych czasach, więc tutejsi mieszkańcy zapewne pomagali przy ich budowie. Zatoka stanowiła prawdopodobnie lagunę pełną czystej wody, a od morza oddzielała ją plaża. Wieś mogła mieć pięćdziesięciu, sześćdziesięciu mieszkańców. Hodowano bydło, owce oraz uzyskiwano pożywienie z morza. Kiedy wioska została opuszczona, piasek wypełnił domy, a zarastający torf zamknął się nad nimi. W 1850 roku wielki sztorm zdarł torf i odsłonił domy zupełnie nie tknięte, z wyjątkiem brakujących dachów… Woda zaokrągliła wszystkie ostre krawędzie, tak że każda płyta wyglądała jak rzeźbiona. Każda była olśniewającym dziełem sztuki. Płyty miały po pięć tysięcy lat, a wydawały się tak znajome, te same potrzeby, ten sam sposób myślenia, te same rozwiązania… Franka przebiegł dreszcz, nagle uświadomił sobie, że gapił się na to wszystko z otwartymi ustami. Zamknął je i omal nie wybuchnął głośnym śmiechem. Takie zadziwienie bywało tak naturalne, fizyczne, nieświadome, szczere. Spacerował jeszcze między domami po obejściu turystów. Zbliżył się niego przewodnik, wyczuwając entuzjastę. — To tak, jak w „Między nami jaskiniowcami” — powiedział Frank i zaśmiał się. — Jak gdzie? — Człowiek się spodziewa kamiennego telewizora czy czegoś takiego. — Ach, tak. Bardzo to współczesne, prawda? — Wspaniałe.
Frank chodził od domu do domu, przewodnik z nim i rozmawiali. — Dlaczego ten jest nazywany domem wodza? — Właściwie to tylko przypuszczenia. Wszystko tu jest większe i lepsze, to tyle. W naszym świecie zająłby go przywódca. Frank kiwnął głową. — Mieszka pan tu gdzieś blisko? — Tak. — Przewodnik wskazał mały budynek w pobliżu. Miał hotel w mieście, ale go sprzedał: życie w Kirkwall było dla niego zbyt nerwowe. Dostał tę pracę, przeprowadził się i był teraz bardzo zadowolony. Korespondencyjnie studiował archeologię. Im więcej się dowiadywał, tym bardziej zdumiewało go to, że tu jest: w końcu to jedno z najważniejszych stanowisk archeologicznych na świecie. Trudno o lepsze. Nie trzeba sobie wyobrażać umeblowania ani narzędzi, „żeby zrozumieć, jak bardzo podobnie do nas myśleli”. Dokładnie. — Dlaczego właściwie opuścili to miejsce? — Nie wiadomo. — Aha. Szli dalej. — W każdym razie nie znaleziono żadnych śladów walki. — To dobrze. Przewodnik zapytał Franka, gdzie się zatrzymał, więc Frank powiedział mu o fordzie. — Rozumiem! — stwierdził przewodnik. — Cóż, gdyby chciał pan skorzystać z łazienki, jest w tylnej części domu. Mógłby się pan tam ogolić. Zdaje się, że od jakiegoś czasu nie miał pan po temu okazji. Frank, czerwieniąc się, przesunął dłonią po zaroście. Rzeczywiście, przestał myśleć o goleniu się długo przed wyjazdem z Londynu. — Dzięki — powiedział. — Może skorzystam. Pogadali jeszcze chwilę o ruinach, a potem przewodnik odszedł w stronę falochronu, zostawiając Franka samego. Ten zaś zajrzał w głąb pokoi, które wciąż jakby świeciły własnym światłem. Sześćset lat długich, letnich dni, długich, zimowych nocy. Może popłynęli na Falklandy. Pięć tysięcy lat temu. Zawołał na pożegnanie do przewodnika, który mu pomachał. W drodze na parking zatrzymał się, żeby raz jeszcze spojrzeć za siebie. Pod dywanem chmur wiatr szarpał wysoką trawę na wydmach, a wszystkie jej źdźbła i wszystkie chmury byty otoczone wyraźną obwódką; wszystko dotknięte srebrzystym ostrzem światła.
*** Zjadł obiad w Stromness, w pobliżu portu, patrząc na zacumowane kutry. Wyglądały bardzo solidnie, całe z metalu i gumy, z plastikowymi bojami. Po południu poprowadził sierrę wokół Scapa Flow, mostem aż do wschodniego kanału, tego samego, który Winston kazał zablokować wrakami. Na południu znajdowała się mniejsza wyspa, pokryta zielonymi polami i domami farmerów. Późnym popołudniem wrócił powoli na Buckquoy, zatrzymując się, by popatrzeć na ruiny pałacu szesnastowiecznego earla. W głównej sali, teraz już pozbawionej dachu, chłopcy grali w piłkę. Odpływ odsłonił betonową groblę, biegnącą po podkładzie z mokrego, brązowego piaskowca. Zaparkował i zmagając się z silnym wiatrem poszedł na Brough of Birsay. Ruiny z czasów Wikingów zaczynały się na samym brzegu, bo erozja strąciła część starych budowli do morza. Wszedł po stopniach w obręb sięgających mu do kolan murów. W
porównaniu ze Scara Brae było to duże miasto. W centrum niskich zabudowań wznosiły się do wysokości ramion mury kościoła. Dwunasty wiek, ambitne romańskie rozplanowanie; mniej niż dwadzieścia metrów długości, a szerokości zaledwie siedem. To dopiero kieszonkowa katedra. Wybudowano przy niej klasztor; niektórzy z jego mieszkańców podróżowali do Rzymu, Moskwy, Nowej Funlandii. Przedtem żyli tu Piktowie: resztki ruin ich posiadłości położone były poniżej skandynawskich. Odeszli, zanim Skandynawowie dotarli na to miejsce, nie wiadomo dokładnie, dlaczego. Wiadomo natomiast, że ludzie żyli tu od bardzo, bardzo dawna… Po niespiesznym zwiedzeniu ruin Frank udał się na zachód, na zbocze wysepki. Stąd dzieliło go zaledwie kilkaset metrów do stojącej nad urwiskiem latarni morskiej — nowoczesnego białego budynku o krótkiej, pękatej wieży. Za nią była już tylko krawędź wyspy. Poszedł w jej kierunku i wychylił się zza osłony, jaką dawał mu ląd, gwałtowny podmuch omal go nie przewrócił. Zbliżył się do urwiska i spojrzał w dół. Nareszcie coś wyglądało tak, jak to sobie wyobrażał! Do wody daleko, mogło być z pięćdziesiąt metrów. Ściana składała się z wielkich odłamów skalnych, pozornie ze sobą nie połączonych i wystających tak, jakby miały zaraz odpaść. Wielkie kamienne urwiska z blaskiem słońca bijącym prosto zza nich i z pianą, rozbijającą się u podnóża; to tak oczywisty, tak dosłowny Koniec Europy, że Frank musiał się roześmiać. Miejsce wprost stworzone, żeby się stąd rzucić. Skończyć z bólem, strachem, skoczyć z rufy Europy… Chociaż to wyglądało raczej jak dziób. Dziób bardzo wielkiego statku, przebijającego się przez fale na zachód; tak, czuł to podeszwami stóp. Czuł także, że statek tonie — drży, zatacza się w ostatnim wysiłku. Skok za burtę byłby wobec tego co najmniej zbyteczny. Koniec nadejdzie, tak czy inaczej. Frank wystawiał się na wiatr, czuł się jak Pikt lub Wiking i wiedział, że dotarł do końca. Końca kontynentu, końca wieku, końca kultury.
*** A jednak pojawiła się łódź, wypłynęła zza Marwick Head, z południa — mały, walczący z falami kuter ze Stromness. Brał kurs na północ, w stronę… w stronę czego? Więcej wysp już nie było, aż do Islandii, Grenlandii, Spitzbergenu… dokąd płynęli ludzie o tej porze dnia, tuż przed zachodem, przy silnym zachodnim wietrze? Frank patrzył na trawler długo, pogrążony z zadumie, aż łódź stała się tylko czarnym punktem na horyzoncie. Na morzu podnosiły się białe fale, a wiatr wzmagał się ciągle, przybierał na sile, Mewy ślizgały się w powietrzu i lądowały na skałach. Słońce znalazło się blisko powierzchni wody, zsuwało się na północ, a kuter ledwie było widać: i wtedy przypomniał sobie o grobli i o przypływie. Pomknął przez wyspę. Serce mu aż skoczyło, gdy ujrzał, że spieniona woda obmywa groblę i podnosi się niebezpiecznie z prawej strony. Gdyby coś go tutaj zatrzymało, musiałby włamać się do muzeum albo kulić się w kącie kościoła… lecz nie: beton znów się odsłonił. Jeśli pobiegnie… Przeskoczył kilka stopni i ruszył po twardym betonie. Parę złomów piaskowca wynurzało się jeszcze po lewej stronie grobli, ale z prawej już wszystko zasłoniła woda. Kiedy biegł, przetaczająca się fala zmoczyła go do kolan, nalewając mu wody do butów. Przestraszył się bardziej, niż to było uzasadnione. Zaklął i biegł dalej. Na skały i pięć stopni w górę. Przy samochodzie zatrzymał się, z trudem łapiąc oddech. Wsiadł od strony pasażera, zdjął buty, skarpety i spodnie. Przebrał się w suche rzeczy. I wysiadł z powrotem. Wiatr zmienił się teraz w silną wichurę, przewalającą się nad samochodem, ziemią i oceanem. Frank mógłby mieć kłopoty z ugotowaniem kolacji na kuchence, którą dysponował.
Samochód stanowił raczej marny parawan, a wiatr dmuchał pod nim akurat na poziomie palników. Frank wyciągnął zatem karimat i umocował go za pomocą butów po zawietrznej stronie forda. Materac i samochód tworzyły dla płomienia ledwie wystarczającą osłonę. Frank usiadł na asfalcie, przy kuchence i patrzył na ogień i na morze. Wiało niesamowicie, Zatokę Birsay pokrywały spienione fale, dając jej kolor biały raczej niż niebieski. Samochód kołysał się na resorach. Słońce zsunęło się wreszcie do morza, ale zanosiło się na długi, jasny zachód. Gdy woda na kuchence zagotowała się, Frank wrzucił do niej zupę z torebki, zamieszał, postawił jeszcze na moment na ogniu, a potem zgasił płomień i zaczął jeść, zgarniając przecieraną grochówkę z garnka wprost do ust. Zupa, trochę sera, trochę salami, czerwone wino z puszki, jeszcze trochę zupy. Zrobienie kolacji w tych warunkach dawało absurdalną satysfakcję: wichura szalała! Po jedzeniu otworzył samochód, schował naczynia, wyjął wiatrówkę, nieprzemakalne spodnie i założył to wszystko na siebie. Pochodził trochę po parkingu, następnie w górę i w dół po stromych skałkach Point of Buckquoy, przyglądając się północnemu Atlantykowi miotanemu już teraz silnym sztormem. Ludzie robili tak od tysięcy lat. Pyszny błękit zmroku wyglądał tak, jakby miał trwać wiecznie. W końcu Frank poszedł do samochodu i wziął swoje notatniki. Wrócił na sam koniec przylądka, czując, jak wiatr smaga go po uszach. Usiadł z nogami zwieszonymi nad urwiskiem, nad otaczającym go z trzech stron oceanem, na wietrze, który przeszywał go na wskroś. Na linii horyzontu najczystszy błękit stykał się z najbardziej niebieską czernią. Frank uderzał piętami w skałę. Widział akurat na tyle wyraźnie, żeby odróżnić zapisane strony; wydzierał je z brulionu, zwijał w kule i rzucał na wiatr. Odtruwały w prawo i znikały zaraz w mroku i falach. Kiedy pozbył się wszystkich notatek, wyjął jeszcze długie pasma papieru spod drucianych spirali i wyrzucił je w ślad za resztą. Robiło się zimno, a wiatr dokuczał coraz bardziej. Frank wrócił do samochodu i usiadł na siedzeniu pasażera. Notesy leżały na fotelu kierowcy. Horyzont na zachodzie przybrał teraz głęboko niebieski odcień. Musiało być koło jedenastej. Po pewnym czasie Frank zapalił świecę i umocował ją na desce rozdzielczej. Wiatr nadal huśtał samochodem, a płomień świecy tańczył i drgał. Wszystkie czarne cienie w samochodzie także drżały, doskonale zgrane ze światłem. Sięgnął po notes i otworzył go. Między wilgotnymi, tekturowymi okładkami zachowało się jeszcze kilka stron. Odszukał w chlebaku pióro. Położył na papierze dłoń i pióro gotowe do pisania. Stalówka skryła się w drżącym cieniu jego dłoni. Napisał: „wierzę, że Człowiek jest dobry. Wierzę, że stoimy u progu wieku, który będzie pełen rozkwitu i pokoju bardziej niż jakakolwiek epoka w historii”. Było ciemno i wył wiatr. Tłumaczenie: Anna Mieścicka
Gene Wolfe:
JAK BISKUP DO INNISKEEN ŻEGLOWAŁ „Jak biskup do Inniskeen żeglował” to niesamowita opowieść wigilijna, której akcja toczy się na tajemniczym, poszarpanym wybrzeżu Irlandii. „Gatunek zagrożony” )”Endangered Species”) — ostatni zbiór opowiadań Gene’a Wolfe’a zawiera „The Woman Who Loved the Centaur Pholus”. „The God and is Man”, „The Woman the Unicorn Loved”, „The Last Thrilling Wonder Story”, „The Nebraskan and the Nereid” oraz „The Peace Spy”. Wszystkie te opowaiadania były publikowane w „Isaac Asimov’s SF Magazine”. Akcja ostatniej powieści tego autora — „Soldier of Arete” — rozgrywa się w Grecji, w okresie wojenperskich.
Był wtedy władca sławny dla swej siły Miał admirała spośród Inniskenów Szalona pieśń kapłana na pustkowiu Jedynym była śpiewem tamtej ziemi T. H. White, 1959 Tę historię opowiedział Hogan, gdy siedzieliśmy przy ogniu w pozbawionej dachu kaplicy, patrząc na niszę nad drzwiami. Niszę, która niegdyś ukrywała święty kamień. — To była poduszka świętego Ciana — rzekł Hogan. — A twarda była, gdy ją dostał, twarda, jak dotknięcie szczupaka. Kiedy umarł, okazała się gładka, bo przez sześćdziesiąt lat wygładziła ją głowa świętego. Delikatniej i Dziewica by jej nie obrobiła. Tam, gdzie kamień został wytarty, widać było Najświętszą Panienkę. Jej obraz, nie inaczej, sir, widniał w rysach na kamieniu. Zabrzmiało to tak, jakby nie miał zamiaru więcej opowiadać, powiedziałem więc: — A dlaczego sypiał na kamiennej poduszce, Pat? Choć znałem odpowiedź, zapytałem po prostu dlatego, że noc i wdzierający się do środka znad Atlantyku ponury wiatr, sprawiały, iż chciałem słyszeć ludzki głos. — Nie za swoje grzechy, to pewne, bo ich nie miał. Ale za pańskie, sir, i za moje. Byli także inni, co przywędrowali, żeby żyć na wyspie. — Masz na myśli innych pustelników? Hogan przytaknął skinieniem głowy. — A kiedy oni odeszli, przybyli rybacy, a wraz z nimi moi pradziadowie. To oni postawili tę kaplicę i umieścili święty kamień nad drzwiami, gdyż On nie żył już i już go nie potrzebował. Kiedy był sztorm, brali kropidło, zanurzali w wodzie, spryskiwali święty kamień i sztorm mijał. A kiedy burza była naprawdę wielka, nieśli kamień do wody i w niej go zanurzali. Kiwnąłem głową, myśląc o tym, jak ciężko i samotnic musiało się żyć na wyspach Inniskea, i o tym, że wielu rybaków utonęło. — I co się z nim stało, Pat? — Zatonął w zatoce za czasów mojego dziada. Hogan zamilkł, ale widziałem, że wciąż jeszcze myślał, wciąż „w sobie mówił”, jakby to sam określił. — Jedni twierdzą, że to piraci, a inni, że protestanci. Powiedzieli tak kobiecie, która przyjechała z Dublina, i ona w to uwierzyła. Przebywałem w towarzystwie Hogana już od trzech dni i miałem zbyt wiele sprytu, żeby dać się wmanewrować w słuchanie opowieści o kobiecie z Dublina. Wiedziałem już, że to ona ogrodziła kromlech na szczycie wyspy. Powiedziałem więc tylko: — Ale co ty myślisz, Pat? Co się naprawdę z nim stało? — Biskup go zabrał. Widział to mój własny dziadek, ten, co umarł, zanim się urodziłem. Może to był zresztą mój pradziadek, ten, czy tamten. Co to a za znaczenie? Ale ojciec mi mówił, że biskup wziął go w samą Wigilię. Wiatr się nasilał. Łódź Hogana stała bezpiecznie w małym porcie, lecz słyszałem wyraźnie, że fale huczą nie dalej niż dwieście metrów od miejsca, gdzie siedzieliśmy. — Nigdy tu nie było księdza, tylko to, i człowiek, który się tym zajmował. Nazywał się O’Dea. Ponieważ już wtedy myślałem o spisaniu części tych historii, które mi opowiadał Pat Hogan (chociaż w gruncie rzeczy długo z tym zwlekałem), rzekłem: — To był twój dziadek, Pat, tego jestem pewien. — Bez wątpienia krewny, sir — przyznał Hogan — bo wszystkich na tej wyspie łączyło w mniejszym lub większym stopniu pokrewieństwo. Ale mój dziadek był małym chłopcem.
O’Dea opiekował się tym miejscem, kiedy nie pływał swoją łodzią po morzu. Widzi pan, to kobiety zwilżały święty kamień, gdy mężczyzn nie było. — Szkoda, że go tu nie mamy, ale skoro leży na dnie zatoki, powinien być wystarczająco mokry — powiedziałem. — Nie ma go tam, sir. Jest w Dublinie, w ich wielkim muzeum, wyschnięty na wiór. Kobieta pochodząca stamtąd wyłowiła go tego lata. — Mówiłeś, zdaje się, że biskup wrzucił go do zatoki. — Ona miała maskę na twarzy — ciągnął Hogan, jakby mnie nie usłyszał — i gumowy kostium do nurkowania na reszcie ciała, i powietrze w puszkach przymocowane do pleców, tak jak pan wie (tak, jak to widziałem w telewizji, chciał przez to powiedzieć). Przez trzy dni nurkowała z łodzi Kilkelty’ego. Był piątek, kiedy go wyniosła w dwóch kawałkach. Niektórzy mówią, że rozbiła kamień pod wodą, żeby jej było łatwiej go wynieść. — Hogan przerwał, by zapalić fajkę. — Czy biskup wrzucił go do zatoki? — spytałem. — W pewnym sensie, sir. Widzi pan, to wszystko się zaczęło, kiedy był jeszcze młodym księdzem. Ten biskup, co był przed nim, trzymał się blisko katedry, tak jak to oni czasem. W tamtych czasach podróżowanie nie należało wtedy do rzeczy najłatwiejszych. Szczególnie zimą. Gdyby pan widział te drogi, zanim je wyporządzono, Bogu by pan dziękował za Generał Walde. Sam miałem trudności z podróżowaniem po zachodzie Irlandii moim nowym fordem fiesta, przytaknąłem więc ze zrozumieniem. — No i ten nowy, jak dostał pracę, to zapowiedział: „Niech mnie diabeł porwie, jeśli dwa razy w tym samym kościele odprawię mszę na Boże Narożnie”. — I porwał go diabeł — zasugerowałem. — Tego nie zrobił, sir, bo biskup był tak dobry, jak jego własne słowo. Z czasem wielu błagała go, żeby zaprzestał wędrówki, ale nic nie było w stanie go powstrzymać. Idzie koniec adwentu — już go nie ma. Jak tylko usłyszał o jakimś miejscu gorszym niż inne, to zaraz tam jechał. Pewnego roku mnich z Ballycroy poszedł na pielgrzymkę i opowiedział biskupowi trochę o Innisken, bo był tu raz czy dwa. „Zawiadomcie — mówi biskup — „tego dobrego O’Dea. Napiszcie, żeby łódź czekała na mnie na Erris”. — Walczyli o to, kto popłynie, i stanęło na tym, że to mojego dziadka własny ojciec miał po niego jechać. — Aha — powiedziałem. — Mój dziadek chciał pójść pomóc przy łodzi, pewnie, ale jego ojciec się nie zgodził, bo morze było niespokojne, i musiał czekać ze swoją matką w tej kaplicy, właśnie tutaj, sir. Przyszli tu wszyscy już na długo przed północą. Jasne, gadali ze sobą i czekali na biskupa. A mój dziadek — proszę pamiętać, że był małym chłopcem — zasnął. Potem zorientował się, że matka nim potrząsa. „Obudź się, Sean, bo on już przybył!”. Budzi się i siada, oczy przeciera, a tu już biskup. Boże, nie przyszła nawet połowa tych, co powinni byli przyjść! A tu już zrobiło się tak późno, jak późno słońce wstaje na Święta, i czas już najwyższy. Ale dla Jego Ekscelencji to wcale nie miało znaczenia. Uścisnął dłoń wszystkim mężczyznom, uśmiechnął się do wszystkich kobiet, mojego dziadka pogłaskał po głowie i wszystkich pobłogosławił. Potem zaczął mszę. Nie słyszał pan nigdy takiej, sir. Kiedy śpiewali, to chóry anielskie śpiewały z nimi. Pewnie, że ich nie widzieli, ale wiedzieli, że tam były i mogli je słyszeć. A jak biskup mówił kazanie, to zobaczyli Bramy i poczuli niebiańską woń. Jakby w oczach mieli łzy szczęścia. Trwało to całą wieczność. Ojciec mój mówił, że staruszek sam płakał, jak o tym opowiadał — a robił to, sir, co roku, mniej więcej o tej porze, dopóki nie odszedł z tego świata.
Kiedy pasterka się skończyła, biskup znowu wszystkich pobłogosławił i dał O’Dea list, a O’Dea ucałował jego pierścień, co przynosiło mu potem wielki zaszczyt. Mój dziadek zobaczył swojego ojca, jak czekał, żeby zabrać biskupa z powrotem do Erris, i wiedział, że go ze sobą nie wezmą. Tak było, sir. Paliliśmy szczątki wraku, które zebraliśmy wcześniej na plaży. Hogan przerwał, żeby wrzucić kawałek belki do ognia. — Kamień, Pat — powiedziałem. — Biskup go wziął, sir, to pewne, Jak tylko dał ten list, pokazuje kamień, widzi pan — Hogan wskazał pustą niszę — i mówi: „Przykro mi, O’Dea, muszę to mieć”. A O’Dea włazi na stołek (oni tu wtedy siadywali na stołkach) i daje mu go. I tak odjechali z ojcem mojego dziadka. Tak po prostu, sir. Kiedy kobiety szły do domu, mój dziadek został w tyle i jak tylko nikt nie patrzył, poleciał za biskupem, bo miał nadzieję, że tym razem ojciec mu pozwoli płynąć — morze było spokojniejsze niż poprzedniej nocy. Wie pan, gdzie jest ten występ skalny, sir? Robił pan stamtąd zdjęci; — Oczywiście — powiedziałem. — Mój dziadek pobiegł na tę skałę i czekał, żeby przy świetle księża zobaczyć, czy tamci już odpłynęli. Jeszcze nie. Ujrzał w łodzi swojego ojca, który przytrzymywał ją, aby biskup mógł wsiąść. I ujrzał jak biskup, trzymając święty kamień, wchodził do łódki. Wtem wzeszło słońce, i tyle mój dziadek widział łódź, biskupa, ojca i święty kamień. Ciało ojca mojego dziadka wypłynęło aż w Duvillaun, ale ciała biskupa nie znaleziono nigdy. Wie pan, on chciał, żeby mu święty kamień dodał powagi. A poniektórzy znów mówią, że chciał na nim spać, tam, na dnie. Może to zresztą jedno i to samo. Skinąłem głową. W miejscu, gdzie wiatr jęczał wokół ruin kamiennej kaplicy, nie wydawało się to nieprawdopodobne ani nawet dziwne. — Teraz już wszyscy pomarli, sir. Z tych, co się urodzili na wyspach, nie został ani jeden mężczyzna, ani jedna kobieta. Ale mówią, że dusze tych, co nie przyszli na tamtą pasterkę, widziano, jak w Wigilię idą znad zatoki, bo albo zostali pochowani na stałym lądzie, albo zginęli na morzu, jak biskup. Nigdy ich nie widziałem i, proszę mi wierzyć, wcale tego nie pragnę. Potem Hogan zamilkł na dłuższy czas. Ja również. W końcu powiedziałem: — Proponujesz, żebym tu wrócił i to obejrzał. Hogan wystukał popiół z fajki. — Pana takie rzeczy interesują, sir, więc pomyślałem, że powinienem był o tym wspomnieć. Mógłbym pana przywieźć za dnia i zostawić tu z prowiantem, ze śpiworem i z kamerą. W pierwszy dzień Świąt bym po pana przypłynął. — Muszę jeszcze jechać do Bangor, Pat. — Wiem, że pan musi, sir. — Pomyślę o tym. Co było w liście? — Dopiero po Nowym Roku go otworzyli, bo O’Dea nie wypuszczał go z rąk., Oczywiście na wyspie nie mieszkał nikt, kto umiałby czytać. Szkoły też nie było. W liście napisano, że biskup utonął w drodze do Inniskeen, gdzie płynął odprawić pasterkę, i była tam prośba, żeby dobrzy ludzie odmówili nowennę za jego duszę. Napisał to ksiądz z Erris, dwa dni po Świętach. Potem Hogan położył się, ja jednak nie mogłem zasnąć. Wyszedłem z latarką i błąkałem się po wyspie przez godzinę lub dłużej, chociaż było dość zimno. Do Inniskeen, najbardziej wysuniętej spośród położonych najdalej na zachodzie wysp Irlandii, przyjechałem w poszukiwaniu dalekiej przeszłości. Jestem, między innymi, twórcą powieści o dawnych dziejach, kronikarzem Kserksesa i „Króla” Pauzaniasza. I rzeczywiście — przeszłości znalazłem tu pod dostatkiem. Na tutejszych mieliznach osiadały tonące statki hiszpańskiej Armaady. Wikingowie maszerowali po tych samych plażach, które ja teraz
przemierzałem, a jeszcze dawniej żyli tu ludzie z neolitu, głównie dzięki skorupiakom, jeśli wierzyć odpadkom, które po nich zostały. Tej nocy zdawało mi się, że znalazłem raczej przyszłość niż przeszłość. Wszyscy odeszli, jak mówił Hogan. Cywilizacja epoki neolitu padła prawdopodobnie jeszcze zanim współcześni Celtowie irlandzcy zaczęli formować jeden z głównych nurtów irlandzkiej wiedzy tajemnej. Ostatni pustelnicy świętego Ciana zasnęli w Panu, nie pozostawiając po sobie uczniów. Rybacy żyli tu przez dwa wieki czy dłużej, pokolenie za pokoleniem poskramiając zdradzieckie morze i uprawiając malutkie poletka ziemniaków. A przez ostatnie parę lat mieściła się tu jeszcze baza wielorybników. Nic więcej. Norwegowie już dawno temu odpłynęli ze swojej bazy. Dawno temu rząd irlandzki usunął stąd rybaków i przesiedlił ich gdzieś indziej: ich kamienne domy zapadają się, tak samo jak dawniej zapadały się chaty pustelników. Szare ptaki morskie znowu zakładają gniazda na Inniskeen, a wydry świszczą w świszczącym wietrze. Jedynym śladem człowieka jest kilka nędznych krów. Nie mogę ich nazwać dzikimi, bo znają istoty ludzkie na tyle, żeby się ich bać. Na wyspach Inniskea nas, ludzi, już nie ma. Istnieliśmy przez sto wieków i odeszliśmy. Następnego dnia, dwudziestego drugiego grudnia, pojechałem do Bangor. Posłałem stamtąd dwa telegramy i przeprowadziłem międzykontynentalne rozmowy telefoniczne tylko po to, żeby się dowiedzieć, że mój agent, który miał pracować, nie ma zamiaru tego robić przed przerwą świąteczną oraz że moi wydawcy, którzy powinni byli podjąć jakieś działania, niczego dla mnie nie robią. Irlandia, jak zawsze gdy miała po temu okazję, radośnie zamykała wszystkie drzwi. Mogłem zostać na Święta w Bangor, jechać do Dublina (modląc się po drodze o otwartą stację benzynową), albo też wrócić do Erris. Napełniłem więc bak mojego wypożyczonego forda, aż mogłem niemal zanurzyć palec w benzynie, i ruszyłem do Erris. Nie będę was zanudzał opowiadaniem o wszystkim, co mi się nie udało dwudziestego czwartego. Hogan miał zlecenie, którego nie można było ani odwołać, ani odłożyć. Motor w jego łodzi nie chciał zapalić i w końcu musieliśmy błagać właściciela jedynego sklepu, który posiadał takie rzeczy, żeby oderwał się od kolacji i sprzedał nam świecę zapłonową. Było już prawie zupełnie ciemno, gdy mogliśmy ruszać, a sztorm, na który zanosiło się przez cały dzień, tylko czekał, by eksplodować nad naszymi głowami. — Jesteśmy szaleni, wie pan — powiedział mi Hogan. — Ja w tym samym stopniu co pan. — Stał przy sterze, z fajką w ustach. Ja siedziałem na dziobie w kamizelce ratunkowej, z kapeluszem wbitym aż na uszy. — Jak pan rozpali ogień, sir? Proszę mi powiedzieć. Pomimo szczękania zębami zdołałem odpowiedzieć, że jakoś sobie poradzę. — Wcale pan sobie nie poradzi, sir, bo w życiu tam nie dopłyniemy. Powiedziałem, iż jeśli czeka, żebym powiedział, że wracamy, to będzie czekał, aż dopłyniemy do Inniskeen. I dodałem — z goryczą — że jeżeli chce wracać, to ja go nie mogę powstrzymać. — Wziąłem od pana pieniądze i dałem słowo. — Damy radę, Pat. Jakby na przekór moim słowom, błyskawica oświetliła zatokę. — Widzi pan wyspę? — Nie — powiedziałem, i dodałem, że z pewnością jesteśmy jeszcze oddaleni od niej o całe mile. — Muszę wiedzieć, czy dobrze steruję — rzekł Hogan. — A nie masz kompasu? — To na nic, sir. Za bardzo nami trzęsie. — Miał zwykły kompas kieszonkowy, a nie porządną busolę w obudowie, powinienem był o tym pamiętać.
Zacząłem uważnie patrzeć przed siebie. Wyspa Północna, niższa, leżała niewidoczna gdzieś z prawej strony, ale od czasu do czasu migał mi fragment wyższej i bliżej położonej Wyspy Południowej. Ląd, który pojawiał się po naszej lewej ręce, to mogła być wyspa. Duvillaun, albo Innisglora, albo Achill, albo wszystkie trzy naraz. Chwilami widzieliśmy latarnię Black Rock. Dodawało nam to nieco otuchy. W końcu, gdy ostatni, słaby promień zniknął, trochę na lewo od nas ujrzałem Inniskeen. Wskazując ją, uniosłem się na dziobie, a Hogan zaczął obracać łódź, by pokonać szczególnie niebezpieczną falę. Cisnęła nas tak wysoko, że łódź skoczyła jak szalona; pomknęliśmy po grzbiecie fali i zapadliśmy w głąb, po to tylko, by znów woda wyrzuciła nas w powietrze. — Niech pan się trzyma! — krzyknął Hogan. W tym momencie błyskawica przecięła ciemną kopułę nieba aż po horyzont. Nadal wskazywałem, ale już z powrotem w kierunku Erris. Mówiłbym, gdybym mógł, ale nawet nie potrzebowałem. Dwie godziny później, a może i później, siedzieliśmy wygodnie w salonie u Hogana ze szklankami grogu. Niemiecka tradycja choinki, którą my, Amerykanie, uważamy teraz za zwyczaj amerykański, nie bardzo przyjęła się w Irlandii. Ale stał adwentowy kalendarz ze wszystkimi okienkami rozmiaru znaczków pocztowych otwartymi szeroko i prezenty owinięte w kolorowy papier. Malutka szopka z pustym jeszcze żłobkiem, porysowane figurki zwiewnej Matki Boskiej i oddanego Józefa — wszystko to mówiło o Świętach więcej, niż te choinki, jakie widywałem. — Może wróci pan za rok — zaproponował Hogan, kiedy już opowiedzieliśmy swoje przygody. — Będzie pan mógł znowu spróbować. Potrząsnąłem głową. Jego żona oderwała wzrok od robótki i ten jeden rzut oka wystarczył, żeby domyśliła się wszystkiego, co tak bardzo starałem się ukryć. — Co takiego pan tam widział? — zapytała. Nie powiedziałem jej ani wtedy, ani nigdy potem. Nie jestem też pewien, czy mogę wam powiedzieć. To nie był duch, a w każdym razie to nie miało nic wspólnego z płachtami, czaszkami czy ektoplazmą, ani z żadnym z tych chwytów z kina lub Halloween. Na pozór nie więcej niż unoszące się na wodzie ciało raczej drobnego mężczyzny o długich, siwych włosach. Ubrany był w ciemne szaty, a jego oczy — widziałem je wyraźnie, gdy przewracał się na falach — były otwarte. Bez wątpienia sprawił to tylko ruch wody, ale przez te pół sekundy, kiedy mogłem go widzieć w świetle błyskawic, zdawało mi się, że uniósł ramię i pokazał — zapraszająco i w jak najuprzejmiejszy sposób — w stronę Inniskeen. Nigdy już nie wróciłem do Irlandii i nigdy tego nie zrobię. A mimo to nie mam wątpliwości, że już wkrótce nadejdzie czas, gdy ja także wezmę udział w odprawianej przez niego pasterce w ruinach kaplicy. Co zaś stanie się po tym nabożeństwie — tego powiedzieć nie umiem. Chryste, zmiłuj się nade mną. Tłumaczenie: Anna Mieścicka
Terry Bisson
NIEDŹWIEDZIE ODKRYWAJĄ OGIEŃ Tyt. oryg. „Bears doscover fire” Terry Bisson urodził się w Kentucky, mieszka w Nowym Jorku. Pracuje w radiu. Jest autorem powieści „Talking Man’ i „Voyage to the Red Planet” „Niedźwiedzie odkrywają ogień” to jego pierwsze opowiadanie opublikowane w magazynie Isaaca Asimova. Otrzymał za nie nagrodę czytelników pisma ora jedną z dwóch najbardziej prestiżowych nagród przyznawanych pisarzom SF — Nebulę. W kolejnych numerach zaprezentujemy kolejne utwory Bissona rekomendowane przez Isaaca Asimova na łamach jego pisma.
Jechaliśmy z moim bratem, kaznodzieją i jego synem, a moim bratankiem drogą I–65 na północ od Bowling Green i wtedy złapaliśmy gumę. Był to niedzielny wieczór i jechaliśmy moim samochodem odwiedzić Mamę, która przebywała w Domu. Pęknięcie opony wywołało u moich pasażerów kontrolowany jęk zawodu. Jestem nieco staroświecki (co mi nieraz wytykano) i sam naprawiam przebicia kół, chociaż mój brat stale powtarza, żebym wreszcie kupił radialne opony i przestał zbierać stare. Jeśli jednak wie się, jak naprawiać gumy i zakładać je, można mieć ich całe mnóstwo za bezcen. Ponieważ poszło lewe tylne koło, skręciłem w lewo i wjechałem na rozdzielający jezdnie pas trawy. Ze sposobu, w jaki zatrzymał się mój cadillac, wywnioskowałem, że guma jest stracona. — Przypuszczam, że nie warto pytać, czy masz w bagażniku „FlatFix” odezwał się Wallace. — Chłopcze, przytrzymaj no mi tu światło — powiedziałem do Wallace’a juniora. Był już wystarczająco duży na to, by chętnie służyć pomocą, a za mały (jeszcze), by uważać się za wszystkowiedzącego. Gdybym miał żonę i dzieci, chciałbym, żeby taki właśnie był mój syn. Stary caddy miał wielki jak stodoła bagażnik, który z czasem zapełniał się różnymi gratami. To był rocznik ‘56. Wallace włożył dziś odświętną koszulę, nie kwapił się więc z pomocą, gdy w poszukiwaniach lewarka przekopywałem się przez stare czasopisma, przybory wędkarskie, drewniane pudło z narzędziami i zniszczone ubrania zapakowane w torbę z morskiej trawy. Zapas wyglądał na nie dopompowany. Światło zgasło. — Potrząśnij lampką, chłopcze — powiedziałem. Znów się zaświeciło. Lewarek dawno gdzieś się zawieruszył, ale woziłem ze sobą ćwierćtonowy podnośnik hydrauliczny. Znalazłem go w końcu pod rocznikami Southern Livings z lat 1978–1986, należącymi do naszej matki. Od dawna zamierzałam je wyrzucić. Gdyby nie było z nami Wallace’a, pozwoliłbym Juniorowi umieścić podnośnik pod wahaczem. Ucząc się zmieniać koła, chłopiec niczego nie straci. Nawet jeśli nie będzie sam łatał gum, to pewnie przyjdzie mu nieraz zakładać nowe opony. Zanim udało mi się ściągnąć koło, światło znów zgasło. Było zdumiewająco ciemno. Ale w końcu był już późny październik i zaczynało robić się chłodno. — Potrząśnij jeszcze raz — poprosiłem. Gdy światło zapłonęło ponownie, było o wiele słabsze. Drżące. — Nie zdarzyłoby ci się to, gdybyś miał radialne — wyjaśnił Wallace tonem, którym zwykł był zwracać się do audytorium, w tym wypadku złożonego ze mnie i z Juniora. — A jeśli nawet, to po spryskaniu przebicia preparatem „FlatFix”, moglibyśmy jechać dalej. Trzy dolary, dziewięćdziesiąt pięć centów puszka. — Wujek Bobby potrafi naprawić oponę osobliwie — powiedział nie poczuwający się do obowiązku lojalności wobec ojca Junior. — O s o b i ś c i e — poprawiłem, wyłaniając się spod auta. Gdyby to zależało od Wallace’a, chłopiec wyrażałby się zgodnie z określeniem Mamy „jak dzikus z gór”. Ale używałby opon radialnych. — Potrząśnij jeszcze raz — powiedziałem. Światło znów zaczęło przygasać. Ściągnąłem oponę. Pękła wzdłuż bocznej krawędzi. — Nie da się naprawić — powiedziałem. Wcale mnie to nie zmartwiło. Pod szopą miałem stos na wysokość chłopa. Światło zgasło ponownie, po czym pojawiło się znów o wiele jaśniejsze niż poprzednio. Mocowałem właśnie koło zapasowe. — Znacznie lepiej — powiedziałem. Wszystko było zalane drżącym światłem o lekkim pomarańczowym zabarwieniu. Kiedy się odwróciłem, żeby pozbierać nakrętki, ze zdumieniem ujrzałem, że trzymana przez chłopaka lampka nie działała. Światło pochodziło z pochodni trzymanych przez stojące pod drzewami dwa niedźwiedzie. Byty to wielkie bestie, ważące chyba po trzysta funtów i wysokie na co najmniej pięć stóp. Wallace junior i jego stary, ujrzawszy je, stanęli jak przymurowani. Lepiej nie denerwować niedźwiedzi.
Wyłowiłem nakrętki z dekla i przykręciłem koło. Zazwyczaj zwilżam je przedtem smarem, lecz tym razem sobie odpuściłem. Sięgnąłem pod samochód po podnośnik, zwolniłem go i wyciągnąłem. Widząc, że w zapasowym kole jest dość powietrza do kontynuowania jazdy, odetchnąłem z ulgą rzuciłem felgę i podnośnik do bagażnika. Zamiast mocować dekiel, wrzuciłem go tam również. Przez cały ten czas niedźwiedzie stały nieruchomo. Po prostu trzymały swoje pochodnie, powodowane ciekawością, a może chęcią pomocy, kto zresztą może to wiedzieć. Wyglądało na to, że tam, z tyłu, między drzewami jest o wiele więcej niedźwiedzi. Każdy z nas dopadł swoich drzwi i ruszyliśmy natychmiast. Wallace pierwszy odzyskał mowę. — Wygląda na to, że niedźwiedzie odkryły ogień — powiedział. Kiedy zawoziliśmy Mamę do Domu, prawie cztery lata (dokładnie czterdzieści siedem miesięcy) temu, szykowała się do odejścia. — Nie martwcie się o mnie, chłopcy — szepnęła, przyciągając nas do siebie, tak, by nie mogła usłyszeć jej pielęgniarka. — Przejechałam już milion mil i jestem gotowa do przejścia na tamten brzeg. Nie zagrzeję tu miejsca. Mama przez trzydzieści dziewięć lat prowadziła szkolny autobus. Później, kiedy Wallace już wyszedł, opowiedziała mi swój sen. Grupa lekarzy siedziała wokół niej, omawiając jej przypadek. Jeden z nich powiedział: „Koledzy, zrobiliśmy już wszystko, dajmy jej umrzeć”. Obecni podnieśli ręce w górę i uśmiechnęli się. Mama była bardzo rozczarowana, że nie umarła tej jesieni, ale z wiosną, jak to bywa ze starymi ludźmi, zapomniała o wszystkim. Oprócz niedzielnych wizyt, kiedy zabierałem ze sobą Wallace’a i Wallace’a juniora, pojawiałem się u Mamy we wtorki i czwartki. Zazwyczaj zastawałem ją siedzącą przed telewizorem, chociaż nie zawsze śledziła program. Pielęgniarki nie wyłączały aparatu. Ich zdaniem, starzy ludzie lubią, kiedy coś się rusza. To ich uspokaja. — Co z tym odkryciem ognia przez misie? — spytała mnie we wtorek. — To prawda — odparłem, czesząc jej siwe włosy grzebieniem zrobionym z muszli. Wallace kupił jej go na Florydzie. W poniedziałek artykuł na temat misiów ukazał się w Courier–Journal Luisville, a we wtorek mówiono o tym w wieczornych wiadomościach NBC i CBS. Ludzie widzieli niedźwiedzie we wszystkich stanach, nawet w Wirginii. Przerwały sen zimowy i wyglądało na to, że zamierzają spędzić zimę na pasach zieleni rozdzielających jezdnie międzystanowych autostrad. W górach Wirginii zawsze były jakieś niedźwiedzie, ale nie w zachodniej części Kentucky. Co najmniej od stu lat. Ostatni został zabity, kiedy Mama była jeszcze małą dziewczynką. Courier–Journal wysnuwał teorię, że te niedźwiedzie pochodziły z lasów Kanady i przywędrowały z okolic Michigan wzdłuż drogi I–65, ale pewien staruszek z hrabstwa Allen (pokazywany w ogólnokrajowej telewizji) twierdził, że w górach uchowało się trochę tych zwierząt i po wynalezieniu ognia przyszły, by połączyć się z innymi. — Już nie zimują w swoich legowiskach — powiedziałem. — Wynalazły ogień i chcą przetrwać zimę. — Wyobrażam sobie — powiedziała Mama — co też one jeszcze wymyślą. Weszła pielęgniarka i zabrała Mamie tytoń, co oznaczało, że nastała już pora spoczynku. Co roku, w listopadzie, Junior mieszka u mnie, a jego rodzice wyjeżdżają wtedy na obóz. Wiem, że brzmi to głupio, ale tak już jest. Mój brat jest ministrem w Zreformowanym Kościele Właściwej Drogi, ale głównie trudni się handlem nieruchomościami. Wraz z żoną Elizabeth bierze udział w programie Chrześcijańskiego Treningu dla Sukcesu i wraz z ludźmi z całego kraju ćwiczy się w sprzedawaniu rozmaitych dóbr reszcie społeczeństwa. Wiedziałem o tym
nie dlatego, że mój brat był łaskaw poinformować mnie o tym, ale dlatego, że cały ten Plan reklamowano w telewizji. Autobus szkolny przywiózł Juniora w środę, w dniu ich wyjazdu. Aby zostać u mnie, chłopiec nie musiał zabierać zbyt wielu rzeczy. Miał tu swój pokój. Jako najstarszy z rodziny mieszkałem w naszym starym domu nieopodal Smiths Grove. Dom chylił się ku upadkowi, ale Junior i ja nie ujmowaliśmy się tym. Chłopak miał też swój pokój w Bowling Green, lecz odkąd Wallace i Elizabeth zmieniali co pół roku mieszkania, (stanowiło to część Planu), trzymał swoją strzelbę kalibru 22 i komiksy wraz z resztą drobiazgów niezbędnych dla chłopaka w jego wieku, tu, w pokoju, który niegdyś dzieliłem z jego ojcem. Junior ma dwanaście lat. Zastałem go siedzącego na werandzie za domem, skąd roztaczał się widok na autostradę. Wracałem z pracy, którą udało się dostać; sprzedawałem ubezpieczenia. Gdy przebrałem się, pokazałem mu, w jaki sposób można ściągnąć oponę z felgi, posługując się młotkiem lub najeżdżając na nią kołem samochodu. Wyrób syropu ze zboża sorgo i ręczna naprawa opon należą do ginących umiejętności. Mały uczył się szybko. — Jutro pokażę ci, jak zakładać oponę za pomocą młotka i łyżki. — Chciałbym zobaczyć niedźwiedzie — odparł. Spoglądał w stronę drogi I–65, której odcinek przechodził przez północną krawędź naszego pola. Nocami niekiedy słyszeliśmy w domu odgłosy pojazdów przypominające z tej odległości szum wodospadu. — W ciągu dnia nie widać ich ognisk — powiedziałem.— Zaczekaj do wieczora. Wieczorem CBS lub NBC (nie pamiętam już, która z nich) pokazywała specjalne wydanie poświęcone misiom, które zyskały ogólnokrajową popularność. Widziano je w Kentucky, Zachodniej Wiginii, Missouri, Illinois (na południu), no i oczywiście w Wirginii. W Wirginii zawsze były niedźwiedzie. Jakieś typki gadały coś o polowaniu na nie. Pewien naukowiec twierdził, że podążają w kierunku stanów, w których są mniejsze opady śniegu i gdzie mogą znaleźć na ogniska wystarczająco dużo drewna z płotów rozdzielających autostrady. Udał się tam nawet z kamerą wideo, ale na jego zdjęciach widać było jedynie niewyraźne postacie siedzące wokół ogniska. Inny naukowiec twierdził z kolei, że niedźwiedzie zwabił zapach jagód z krzewów, którymi w ostatnich latach obsadzono autostrady. Oświadczył, że jest to pełnie nowy gatunek jagód, powstałych w wyniku krzyżowania różnych krzewów. Zjadł taką jagodę przed kamerami, skrzywił się i nazwał ją „neojagodą”. Klimatolog z kolei dowodził, że ciepłe zimy (w ubiegłym roku nie było lęgu w Nashville, a tylko jedna zamieć w Louisville) zakłóciły cykl snu zimowo niedźwiedzi i odtąd te zwierzęta są zdolne zapamiętywać różne wydarzenia z ubiegłych sezonów. — Niedźwiedzie mogły odkryć ogień setki lat temu — mówił — ale o tym zapomniały. Według innej teorii odkryły (lub też zapamiętały) ogień podczas pożaru, jaki wybuchł przed kilku laty w parku Yellowstone. Ponieważ telewizja pokazywała więcej facetów opowiadających o niedźwiedziach niż samych niedźwiedzi, Junior i ja straciliśmy zainteresowanie programem. Kiedy pozmywaliśmy po kolacji, zabrałem chłopca w stronę zamykającego nasze pole płotu. Poprzez autostradę, pomiędzy drzewami, widać było ogniska niedźwiedzi. Junior chciał wrócić do domu po swoją strzelbę i upolować jednego z nich, wyjaśniłem mu więc, że to zły pomysł. — A w dodatku — powiedziałem — kaliber 22 może jedynie rozwścieczyć zwierzęta. — Pamiętaj też — dodałem — że polowanie na pasie rozdzielającym autostradę jest sprzeczne z prawem. Cały dowcip przy zakładaniu opony polega na prawidłowym ułożeniu pustej gumy na feldze. Kiedy już ją nabijemy na felgę, stawiamy w policji pionowej, przytrzymując pomiędzy nogami, lekko odbijamy ją w gorę i w dół. Prawidłowo założona guma rozprostuje się z charakterystycznym trzaskiem. W czwartek przywiozłem Juniora ze szkoły i pokazywałem
mu, jak to powinien robić, aż się w końcu tego nauczył. Potem wspięliśmy się na płot i poszliśmy popatrzeć na niedźwiedzie. W północnej Wirginii, jeśli wierzyć temu, co podano w programie „Good Moming America”, niedźwiedzie paliły ogniska przez cały dzień. Tu, w zachodnim Kentucky, panowała wciąż ciepła jesień i zwierzęta gromadziły się wokół ognia tylko nocą. Co robiły i dokąd szły w dzień, tego nie wiem. Może obserwowały, siedząc na krzakach neojagód, jak wspinamy się z Juniorem na państwowy płot i przecinamy pomocną stronę autostrady? Ja niosłem siekierę, a Junior wziął swoją strzelbę kaliber 22. Nie po to, by ustrzelić niedźwiedzia, ale dlatego, że chłopcy lubią nosić broń. Pas rozdzielający autostradę zarośnięty był chaszczami i winoroślą zwieszająca się z klonów, dębów i sykomor. Chociaż znajdowaliśmy się zaledwie sto jardów od domu, nie byłem tu nigdy ani nie słyszałem, żeby to miejsce odwiedzał ktoś ze znanych mi osób. To jak odkrywanie nowych lądów. Znaleźliśmy wydeptaną ścieżkę, którą podążyliśmy powoli. Tu i ówdzie przecinały ją małe strumyczki. Odciski w gliniastej ziemi stanowiły jedyne ślady niedźwiedzi, jakie początkowo ujrzeliśmy. W powietrzu unosiła się zatęchła, lecz niezbyt dokuczliwa woń. Opodal na nieco większej przestrzeni, przy niewielkim zagłębieniu, znaleźliśmy ślady ogniska. Nie pozostało tam nic poza popiołem. Spalone pniaki leżały ułożone w koło, a zapach stał się jeszcze bardziej intensywny. Rogrzebałem popiół i znalazłem pod nim wystarczającą ilość żaru do ponownego rozpalenia ogniska, przysypałem więc go z powrotem, doprowadzając do poprzedniego stanu. Wyciąłem trochę drzewa na ognisko i ułożyłem obok na kupkę, taka sąsiedzka przysługa. Może zwierzęta w tej chwili obserwowały nas z zarośli, nigdy nic nie wiadomo. Spróbowałem jedną z tych neojagód i wyplułem ją natychmiast. Była bardzo słodka i bardzo kwaśna zarazem. Ten smak powinien, moim zdaniem, odpowiadać niedźwiedziom. Tego wieczora po kolacji spytałem Juniora, czy nie zechciałby towarzyszyć mi podczas mojej wizyty u Mamy. Ku memu zdumieniu wyraził ochotę. Chłopcy są bardziej troskliwi, niż się powszechnie sądzi. Znaleźliśmy Mamę siedzącą na betonowym ganku Domu. Obserwowała samochody przejeżdżające autostradą I–65. Pielęgniarka powiedziała mi, że cały dzień Mama była bardzo podniecona. Wcale mnie to nie zdziwiło. Każdej jesieni, kiedy liście zmieniały kolor, stawała się niespokojna, jak gdyby czekała. Zabrałem ją do salonu i zacząłem czesać jej siwe włosy. — W kółko mówią o niedźwiedziach — poskarżyła się pielęgniarka, przełączając kanały telewizora. Po jej wyjściu Junior złapał pilota i włączył specjalny reportaż o myśliwych z Wirginii, którym spalono dom, nadawany przez CBS lub NBC. Był to wywiad z myśliwym i jego żoną. Ich posiadłość w Shenandoah Valley wartości 117,500 dolarów spłonęła doszczętnie. Kobieta oskarżała o to niedźwiedzie. On ich nie oskarżał, domagał się jednak odszkodowania od rządu, twierdząc, że ma ważne zezwolenie na działalność myśliwską. Komisarz stanowy do spraw łowiectwa oświadczył, że posiadanie zezwolenia nie zabrania (nie ujmuje, tak to chyba powiedział) o b i e k t o w i p o l o w a n i a prawa do obrony. Pomyślałem sobie, że to niezwykle liberalne podejście, jak na komisarza stanowego. W końcu mnie nie dotyczy. Nie jestem myśliwym. — Nie fatyguj się do mnie w niedzielę — powiedziała Mama Juniorowi, puszczając do niego oko. — Przejechałam już milion mil i jestem już jedną nogą na tamtym świecie. Przywykłem już do tego, że Mama wygaduje te głupstwa, zwłaszcza jesienią, ale zaniepokoiłem się, bo mogło to zdenerwować chłopca. Rzeczywiście wyglądał na przygnębionego i kiedy wyszliśmy, spytałem, co mu jest. — Jak mogła przejechać milion mil? — spytał. Powiedziała mu, że robiła dziennie 48 mil przez 39 lat i kiedy policzył to na kalkulatorze, wypadło 336960 mil. — M o g ł a — odparłem. — To było 48 mil rano i wieczorem, plus wyjazdy z drużyną futbolową, plus lekka przesada starej kobiety.
Mama była pierwszą kobietą w całym stanie prowadzącą szkolny autobus. Oprócz tego zajmowała się wychowywaniem dzieci. Tatko zajmował się tylko farmą. Zazwyczaj zawracam w Smiths Grove, ale tego wieczora pojechałem dalej na północ, aż do Horse Cave, nadkładając drogi w dwójnasób, tak, że wraz z Juniorem mogliśmy obserwować ogniska niedźwiedzi. Nie było ich tak wiele, jak można byłoby sądzić z relacji telewizyjnych, najwyżej jedno na sześć, siedem mil. Poukrywane za drzewami lub skałkami Widocznie zwierzęta potrzebowały wody równie mocno jak drewna. Junior chciał, żebyśmy się zatrzymali, ale postój na autostradzie jest niezgodny z prawem i bałem się, że złapie nas policja. W skrzynce znaleźliśmy kartkę od Wallace’a. Elizabeth i on czuli się wyśmienicie i doskonale się bawili. Nie wspomniał nawet o Juniorze, ale chłopiec nie wydawał się tym przejęty. Jak większość jego rówieśników nie przepadał zbytnio za wyjazdami w towarzystwie rodziców. W sobotnie popołudnie zadzwoniono z Domu do mojego biura (Burley Belt Drought i Hill) z wiadomością, że Mama odeszła. Byłem akurat w trasie. Pracuję w soboty. To jedyny dzień, kiedy większość ludzi zajmujących się tylko po części gospodarowaniem na farmie można zastać w domu. Serce mi zamarło, gdy po otrzymaniu tej wiadomości łączyłem się z Domem. Ale zamarło mi tylko na chwilę, bo byłem na to przygotowany. — Wola Boska — powiedziałem pielęgniarce, która odebrała telefon. — To nieporozumienie — odparła. — Wcale nie powiedziałam, że pańska matka zmarła, tylko że odeszła, uciekła. Mama wydostała się tylnymi drzwiami, korzystając z chwili nieuwagi personelu. Podważyła zamek grzebieniem i wyszła, zabierając ze sobą należącą do Domu kapę na łóżko. Spytałem, co z jej tytoniem. Zniknął również. Wywnioskowałem z tego, że postanowiła wynieść się stamtąd na dobre. Byłem we Franklin i dotarcie do Domu droga I–65 zajęło mi niecałą godzinę. Pielęgniarka powiedziała, że Mama ostatnio zachowywała się coraz dziwaczniej. To oczywiste, że musiała coś takiego powiedzieć. Rozejrzeliśmy się po najbliższej okolicy. Było to pozbawione drzew pole soi wielkości mniej więcej akra. Przylegało do szosy. Polecono mi zawiadomić szeryfa. Miałem też płacić za opiekę nad Mamą do chwili, kiedy zostanie oficjalnie uznana za zaginioną, czyli mniej więcej do poniedziałku. Gdy dotarłem do swojego domu, było już ciemno; Junior szykował kolację. Wymagało to jedynie otwarcia kilku puszek, już uprzednio przygotowanych i związanych gumką. Powiedziałem mu o babci, a on tylko skinął głową i skonstatował: — Mówiła przecież, że odejdzie. Zadzwoniłem na Florydę i zostawiłem wiadomość. To wszystko, co mogłem zrobić. Usiadłem przed telewizorem, usiłując zmusić się do oglądania programu, ale nie było niczego interesującego. Wówczas wyjrzałem przez tylne drzwi i pomiędzy drzewami rosnącymi na pasie rozdzielającym autostradę dojrzałem blask ognia. Pomyślałem sobie, że wiem, gdzie jej szukać. Zrobiło się bardzo chłodno, włożyłem więc kurtkę. Poleciłem małemu, żeby został w domu i czekał na telefon od szeryfa, lecz kiedy obejrzałem się, a stałem już wtedy na środku pola, zobaczyłem, że był obok mnie. Bez kurtki. Niósł za to swoją strzelbę, którą kazałem mu zostawić opartą o ogrodzenie. W nocy w moim wieku wdrapanie się na państwowy płot jest o wiele trudniej niż za dnia. Mam sześćdziesiąt jeden lat, autostradą mknęły samochody » na południe i ciężarówki zdążające na północ. Gdy znalazłem się już po drugiej stronie, rosa, która pokrywała długą trawę, zamoczyła mi mankiety spodni. Dla ścisłości, była to lokalna odmiana trawy bluegrass.
Po kilku pierwszych krokach uczynionych pomiędzy drzewa ogarnęła nas ciemność i chłopiec złapał mnie za rękę. Potem zrobiło się nieco jaśniej. W pierwszej chwili myślałem, że to światło księżyca, ale po chwili przekonałem się, że to odbijana przez wierzchołki drzew poświata pochodząca od ogniska. Dzięki niej mogliśmy z Juniorem obrać właściwy kierunek. Wkrótce znaleźliśmy ścieżkę nasyconą niedźwiedzim zapachem. Podchodzenie niedźwiedzi nocą jest trochę deprymujące. Idąc ścieżką, moglibyśmy natknąć się w mroku na któregoś z nich, ale z drugiej strony, gdybyśmy poruszali się przez gąszcz, niedźwiedzie mogłyby uznać nasze zamiary za nieprzyjazne. Zastanawiałem się, czy zbyt pochopnie nie zrezygnowałem ze strzelby. Zostaliśmy jednak na ścieżce. Światło odbijające się w listowiu przypominało migotliwy deszcz. Szło się nam dość łatwo, zwłaszcza gdy nie patrzyliśmy na ścieżkę, lecz pozwalaliśmy naszym stopom odnajdywać właściwy szlak. W pewnej chwili dostrzegłem ognisko. Płonęły przeważnie gałęzie buka i sykomory, dając mało ciepła i światła, a za to dużo dymu. Widocznie misie nie nauczyły się jeszcze odróżniać niuansów związanych z różnymi gatunkami drewna. Na razie nauczyły się drewno gromadzić. Wielki, ciemnobrązowy niedźwiedź pochodzący zapewne z północy grzebał w ognisku kijem i dokładał gałęzi z leżącego opodal stosu. Inne rozsiadły się wokół na pniakach. Na ogół były to mniejsze od tamtego samce, czarne i brązowe, znajdowała się również pomiędzy nimi samica z małymi. Niektóre pojadały jagody z dekla samochodowego. Pomiędzy nimi siedziała Mama otulona wyniesioną z Domu kapą, nie jadła, obserwowała tylko ogień. Jeśli nawet niedźwiedzie dostrzegły nas, nie dały tego po sobie poznać. Mama klepnięciem wskazała mi miejsce obok siebie na pniaku, więc usiadłem. Niedźwiedź posunął się nieco, robiąc miejsce Juniorowi z drugiej strony Mamy. Zapach niedźwiedzi jest silny, lecz nie odrażający, zwłaszcza gdy się do niego przywyknie. Pochyliłem się, by szepnąć coś Mamie do ucha, lecz ona stanowczo pokręciła głową. — To niegrzecznie szeptać, będąc wśród stworzeń, które nie p o t r a f i ą m ó w i ć — poinformowała mnie bez słów. Junior też nic nie mówił. Mama podzieliła się z nami kapą i wpatrzeni w ogień przesiedzieliśmy tak ładne parę godzin. Wielki niedźwiedź, ten, co dokładał do ognia, łamał gałęzie, unosząc je w łapach i przydeptując, tak jak to robią ludzie. Udawało mu się utrzymywać płomień na stałej wysokości. Inny miś też czasem dorzucił jakieś polano, ale pozostałe nie zajmowały się tym wcale. Wyglądało na to, że tylko kilka z nich wiedziało, jak obchodzić się z ogniem i demonstrowało to reszcie. Ale czyż nie jest tak ze wszystkim? Co pewien czas do ogniska zbliżał się jakiś mniejszy niedźwiedź z naręczem chrustu, który rzucał na leżący obok stos drewna. Gałęzie miały srebrny blask, jak gdyby oblane były wodą. Junior na szczęście nie jest taki ruchliwy jak większość jego rówieśników. Mnie osobiście siedzenie i spoglądanie w ogień sprawiało dużą przyjemność. Chociaż właściwie nie żuję, wziąłem od Mamy nieco tytoniu. Sytuacja w sumie nie różniła się tak bardzo od odwiedzin w Domu, z tym, że spędzaliśmy czas o wiele ciekawiej, choćby ze względu na niedźwiedzie. Było ich w sumie osiem czy dziesięć. Ognisko też miało swoją dramaturgię. Co pewien czas płomienie strzelały wyżej lub dopalające się gałęzie pękały z trzaskiem, sypiąc iskrami. Rozbudziło to moją wyobraźnię. Rozejrzałem się po siedzących wokół zwierzętach i zacząłem się zastanawiać nad tym, co one widzą. Niektóre z nich miały zamknięte oczy. Chociaż zgromadziły się razem, duchem były wciąż oddzielnie, tak jakby każde z nich siedziało samotnie przy własnym ognisku. Dekiel krążył wśród siedzących i wreszcie dotarł do nas. Wzięliśmy nieco neogód. Nie wiem, jak Mama, ale ja tylko udawałem, że je jem. Junior skrzywił się i wypluł owoc. Gdy usnął, okryłem nas wszystkich kapą. Robiło się coraz chłodniej, a my, w przeciwieństwie do
niedźwiedzi, nie byliśmy pokryci futrem. Chciałem pójść do domu, lecz Mama sprzeciwiła się temu. Wskazała na rozświetlone korony drzew, a potem na siebie. Czyżby sądziła, że to aniołowie zstępują z wysokości? Było to tylko odbicie długich świateł ciężarówek zmierzających na południe, lecz ona wydawała się tym usatysfakcjonowana. Czułem, jak jej dłoń powoli stygnie w mojej ręce. Junior obudził mnie klepnięciem w kolano. Dniało. Jego babcia siedziała nieżywa pomiędzy nami na pniaku. Ogień wygasł, niedźwiedzie poszły sobie, a coś przedzierało się w naszą stronę, ignorując ścieżkę. To był Wallace. Towarzyszyli mu dwaj żołnierze. Miał na sobie białą koszulę, co uświadomiło mi, że jest niedziela rano. Pod maską smutku z powodu śmierci Mamy wyglądał na zirytowanego. Żołnierze pociągnęli nosami i pokiwali głowami. Zapach zwierząt był bardzo intensywny. Wallace i ja zawinęliśmy ciało Mamy w kapę, a potem ruszyliśmy w stronę autostrady. Żołnierze zostali, by rozgrzebać popiół z ogniska i porozrzucać przygotowane gałęzie. Paskudna robota. W swoich mundurach sami przypominali niedźwiedzie. Na poboczu z wciśniętymi w trawę radialnymi oponami stał oldsmobile ‘98 Wallace’a, przed nim wóz policyjny, obok żołnierze, a z tyłu karawan, również oldsmobile ‘98. — Po raz pierwszy zdarzył się wypadek niepokojenia przez nie starszych ludzi — powiedział żołnierz do Wallace’a. — To niezupełnie tak było — odezwałem się, ale nikt nie zamierzał słuchać moich wyjaśnień. Mieli swój punkt widzenia. Dwóch mężczyzn w garniturach wysiadło z karawanu i otworzyło tylne drzwi. Dla mnie była to chwila, w której Mama tak naprawdę rozstała się z życiem. Gdy włożyliśmy już ją do środka, otoczyłem chłopca ramionami. Drżał, chociaż wcale nie było chodno. Powoduje to czasem tchnienie śmierci, zwłaszcza o świcie, w asyście policji, kiedy trawa mokra jest od rosy. Dzieje się tak nawet wtedy, jeśli ta śmierć przychodzi jak przyjaciel. Staliśmy przez chwilę, spoglądając na przejeżdżające samochody. — Wola Boska — powiedział Wallace. Byłem zdumiony tak wielkim natężeniem ruchu o 6.22 rano. Po południu wróciłem i narąbałem nieco drewna na opał, żeby zastąpić to, które porozrzucali żołnierze. Wieczorem znów widziałem ogień pomiędzy drzewami. Wróciłem dwa dni później, po pogrzebie. Ognisko płonęło i, o ile zdołałem zauważyć, siedziały przy nim te same niedźwiedzie. Usiadłem pomiędzy nimi na chwilę, ale spostrzegłem, że je to trochę drażni, wróciłem więc do domu. Zabrałem ze sobą garść neojagód z dekla. Kiedy w niedzielę pojechałem z Juniorem na cmentarz, ozdobiłem nimi grób Mamy. Znów spróbowałem jednej, ale to na nic, nie da się ich zjeść. Chyba, że jest się niedźwiedziem. Tłumaczenie: Feliks Forbert–Kaniewski
Isaac Asimov
WIZJE ROBOTA Tyt. oryg. „Robot visions” Co musimy poświęcić, aby spełniły się wizje idyllicznej przyszłości Ziemi przedstawione przez robota RG–32
Chyba powinienem zacząć od powiedzenia wam, kim jestem. Jestem bardzo młodym członkiem Grupy Temporalnej. Temporaliści (dla tych z was którzy, próbując przeżyć w tym surowym świecie roku 2030 byli zbyt zajęci, aby zwracać uwagę na postęp technologiczny, wyjaśniam) są współczesnymi arystokratami fizyki. Zajmują się jednym z najbardziej nierozwiązywalnych problemów — a mianowicie poruszaniem się w czasie z szybkością inną niż stały postęp czasowy wszechświata. Mówiąc w skrócie, próbują oni rozwinąć podróż w czasia. I co ja robię wśród tych ludzi, jeśli sam nie jestem nawet fizykiem, lecz zaledwie…? No cóż, zaledwie, zaledwie. Mimo braku kwalifikacji udało mi się zrobić całkiem dorzeczną uwagę i zainspirować Temporalistów do pracy nad koncepcją RSWC („rzeczywistych ścieżek w czasie”). Widzicie. Jedna z trudności podróżowania w czasie polega na tym, że baza nie pozostaje w jednym miejscu względem Wszechświata jako całości. Ziemia porusza się dookoła Słońca, Słońce — dookoła centrum galaktyki; galaktyka — dookoła centrum grawitacji grupy lokalnej — no cóż, rozumiecie samą ideę. Jeśli przemieścicie się pewnego dnia z przyszłości do przeszłości — po prostu w jednym dniu — Ziemia przemieści się około 2,5 miliona kilometrów po orbicie dookoła Słońca. Słońce zaś przemieści się w trakcie swojej wędrówki, zabierając ze sobą Ziemię i wszystko inne również. Dlatego trzeba poruszać się nie tylko w czasie, ale również w przestrzeni i to właśnie moja uwaga prowadziła do wywodu, który wskazywał, że to jest możliwe; że można poruszać się z ruchem przestrzenno–czasowym Ziemi nie w sposób dosłowny, ale „rzeczywisty”, który umożliwiłby podróżnikowi pozostanie z bazą na Ziemi, gdziekolwiek by się w czasie nie poruszył. Próba matematycznego wytłumaczenia Wam tego nie miałaby sensu, jeśli nie przeszliście przeszkolenia Temporalisty. Po prostu zaakceptujcie to. Inna moja uwaga doprowadziła do rozwinięcia rozumowania, które wykazywało, że podróż do przeszłości jest niemożliwa. Kluczowe stałe w równaniach musiałyby wzrosnąć ponad nieskończoność, zaś znaki czasowe zostałyby zmienione. To miało sens. Jest jasne, że podróż do przeszłości z pewnością zmieniłaby w niej wydarzenia, przynajmniej nieznacznie, i, niezależnie od tego jak nieznaczna zmiana zostałaby wprowadzona do przeszłości, zmieniłoby to teraźniejszość; bardzo prawdopodobne, że drastycznie. Skoro przeszłość wydaje się niezmienialna, to ma sens twierdzenie, że podróż w czasie wstecz jest niemożliwa. Przyszłość jednak nie jest ustalona, więc podróż do przyszłości i powrót z niej byłyby możliwe. Nie zostałem szczególnie nagrodzony za swoje uwagi. Sądzę, iż drużyna Temporalistów przyjęła, że miałem szczęście w swoich rozważaniach, natomiast to właśnie oni okazali się na tyle sprytni, że podjęli to, co powiedziałem i doprowadzili do pożytecznych wniosków. Nieszczególnie się tym przejąłem, a zważywszy okoliczności, byłem wręcz zadowolony — tak naprawdę to rozradowany — że z tego powodu (myślę, że z tego) pozwolili mi kontynuować z nimi pracę i pozostać częścią projektu, chociaż byłem zaledwie — no cóż, zaledwie. Naturalnie zajęło lata wypracowanie praktycznego przyrządu do podróży w czasie, nawet kiedy teoria była ustanowiona. Ale nie zamierzam pisać poważnego traktatu na temat czasowości. Moim zamiarem jest napisanie tylko pewnych częściach tego projektuj to wyłącznie dla przyszłych mieszkańców planety, a nie dla nam współczesnych. Nawet po tym, jak nieożywione przedmioty a potem zwierzęta zostały wysłane w przyszłość, nie byliśmy usatysfakcjonowani. Przedmioty znikały; wszystkie, jak się wydawało, docierały do przyszłości. Kiedy wysyłaliśmy je tam na niewielkie odległości — pięć minut czy pięć dni — w końcu ukazywały się znowu, pozornie nie uszkodzone, a jeśli były żywe, wracały żywe i w dobrej kondycji. Chcieliśmy jednak wysłać coś daleko w przyszłość i sprowadzić to z powroten.
— Musielibyśmy wysłać to przynajmniej o dwieście lat dalej — powiedział jeden Temporalista. — Ważne, żeby zobaczyło, jaka jest przyszłość i przywiozło nam jej obraz. Musimy wiedzieć, czy ludzkość przetrwa i na jakich warunkach, a dwieście lat powinno wystarczyć, żeby się upewnić. Jeśli mam być szczery, to muszę przyznać, że uważam, iż szansę na przetrwanie są niewielkie. Warunki życia i środowisko bardzo się pogorszyły przez ostatni wiek. (Nie ma sensu opisywać, który z Temporalistów co powiedział. Było ich wszystkich razem ze dwa tuziny i dla mojej opowieści nie ma różnicy, kto i kiedy mówił, nawet gdybym to pamiętał. Dlatego będę po prostu dodawał: „powiedział Temporalista” lub „jeden z nich powiedział”, lub „niektórzy z nich twierdzili”, lub „inny rzekł” i zapewniam, że będzie to dla Was wystarczająco jasne. Naturalnie przedstawię zdanie swoje własne i jeszcze takiego jednego, ale zobaczycie, że te wyjątki mają zasadnicze znaczenie.) — Nie sądzę, żebym chciał znać przyszłość, jeśli to oznacza, że dowiemy się, że rasa ludzka wymrze, albo będzie istnieć jako nędzne szczątki — powiedział inny Temporalista raczej ponuro. — Czemu nie? — rzekł kolejny. — Dzięki krótszym wyprawom możemy się dowiedzieć dokładnie, co się stało, i działać najlepiej, jak możemy, to znaczy tak, żeby korzystając z naszej wyjątkowej wiedzy, zmienić przyszłość w pożądanym kierunku. Przyszłość, odwrotnie niż przeszłość, nie jest ustałona. Lecz wówczas pojawiło się pytanie, kto ma podróżować. Było jasne, że każdy z Temporalistów czuł się trochę zbyt wartościowy na to, by zgodzić się służyć za obiekt doświadczeń z wprowadzaniem techniki, która mogła być jeszcze niedoskonała, mimo że przeprowadzone na przedmiotach eksperymenty zakończyły się powodzeniem, podobnie jak tę z istotami żywymi, lecz nie dysponującymi tak niezwykle skomplikowanym mózgiem, jaki posiada istota ludzka. Mózg zapewne by i przetrwał, ale być może nie w całej swojej złożoności. Zdałem sobie sprawę, że z nich wszystkich ja byłem najmniej wartościowy i mógłbym być uważany za logicznego kandydata. Naprawdę już podnosiłem rękę, aby zgłosić się na ochotnika, ale wyraz mojej twarzy musiał mnie zdradzić, bo jeden z Temporalistów powiedział niecierpliwie: — Nie ty. Nawet ty jesteś zbyt wartościowy. — (Wątpliwy komplement) — Właściwą rzeczą — kontynuował — jest wysłać RG–32. To naprawdę miało sens. RG–32 był raczej przestarzałym robotem, w oczywisty sposób zastępowalnym. Mógł obserwować i składać raporty — może nie całkiem z pomysłowością i dociekliwością istoty ludzkiej — ale dość dobrze. Nie bałby się, byłby całkowicie oddany wykonywaniu rozkazów i należało się spodziewać, że powie prawdę. Doskonale! Zdumiało mnie, że sam nie wpadłem na to wcześniej i głupio rozważałem możliwość zostania ochotnikiem. Być może — myślałem — mam jakąś instynktowną potrzebę stawiania się na stanowisku, gdzie mógłbym służyć innym. W każdym razie to właśnie RG–32 stanowił logiczny wybór; zaprawdę jedyny. W pewnym sensie trudno wyjaśnić, czego potrzebowaliśmy. Archie (funkcjonował zwyczaj nazywania robotów zwyczajnymi imionami powstałymi z przekręcenia ich numeru seryjnego) nie pytał o przyczyny ani o gwarancję bezpieczeństwa. Przyjąłby każdy rozkaz, który był zdolny zrozumieć i wykonać, z takim samym brakiem emocji, jaki wykazałby, gdyby poprosić go o podniesienie ręki. Tak być musiało, skoro był robotem. Szczegóły jednak zajmowały czas. — Kiedy już znajdziesz się w przyszłości — powiedział jeden ze starszych Temporalistów — możesz pozostać tam tak długo, jak będziesz uważał za potrzebne dla dokonania pożytecznych obserwacji. Kiedy skończysz, przyjdziesz do swojej maszyny i wtedy,
nastawiwszy przełączniki w sposób, jak ci podamy, wraz z nią wrócisz do tej samej minuty, w której odszedłeś. Znikniesz, a nam będzie się wydawało, że jesteś z powrotem ułamek sekundy później, chociaż ty możesz odnieść wrażenie, że spędziłeś w przyszłości tydzień lub pięć lat. Naturalnie, gdy będziesz odchodził, musisz się upewnić, że zostawiłeś maszynę w bezpiecznym miejscu. Ale to nie powinno być trudne, ponieważ jest bardzo zwrotna. I będziesz musiał pamiętać, gdzie ją postawiłeś oraz jak do niej wrócić. Odprawa przeciągała się, bo co i rusz któryś z Temporalistów przypominał sobie nową trudność. I tak, jeden z nich nagle powiedział: — Ciekawe, jak bardzo zmieni się język przez dwa wieki? Naturalnie odpowiedzi nie dało się sformułować i wynikła wielka debata, ponieważ uznano, że może nie być wtedy żadnych szans porozumienia się, bo Archie ani by nie rozumiał, ani nie był rozumiany. — Zwróćcie uwagę, że język angielski przez kilka wieków stawał się językiem uniwersalnym i jest pewne, że ta tendencja będzie się utrzymywała dwa następne stulecia — rzekł w końcu zwięźle jeden Temporalista. — Nie mienił się też zasadniczo przez ostatnie dwieście lat, więc dlaczego miałby się zmienić przez następne dwieście? A nawet jeśli, to będą musieli istnieć uczeni, którzy potrafią mówić czymś, co powiedzmy, będą nazywać „starożytnym angielskim”. A nawet, gdyby nie istnieli, to Arenie nadal może czynić pożyteczne obserwacje. Przekazanie informacji, czy istnieje funkcjonujące społeczeństwo, niekoniecznie wymaga mówienia. Wynikły inne problemy. Co jeśli Archie spotka się z wrogością? Co, jeśli ludzie przyszłości znaleźliby i zniszczyli maszynę, czy to ze złej woli, czy też z niewiedzy? — Mądrze byłoby zaprojektować silnik czasowy tak zminiaturyzowany, że można by go nosić w kieszeni — powiedział inny Temporalista. — W takim wypadku dałoby się opuścić niebezpieczne miejsce w dowolnym czasie. — Nawet, gdyby to było w ogóle możliwe — wtrącił się następny — prawdopodobnie wynalezienie tak małego silnika zajęłoby tyle czasu, że my — lub raczej nasi następcy — przeżyliby dwa wieki od tego momentu i wtedy nie trzeba by już używać jakiejkolwiek maszyny. Nie, jeśli zajdzie jakiś wypadek, Archie po prostu nie wróci i będziemy musieli spróbować znowu. Zostało to powiedziane w obecności Archiego, ale oczywiście nie miało to znaczenia. Archie mógł kontemplować wygnanie w czasie lub nawet swoją własną destrukcję, nie tracąc równowagi, pod warunkiem, że wykonywał rozkazy. Drugie Prawo Robotyki, które głosi konieczność wykonywania poleceń przez robota, poprzedza Trzecie, głoszące z kolei, że robot ma bronić własnego istnienia. W końcu, oczywiście, wszystko zostało powiedziane i nikt nie mógł już wymyśleć ostrzeżenia lub obiekcji, lub możliwości, która nie została w pełni naświetlona. Archie powtórzył wszystko, co zostało mu powiedziane, ze spokojem i precyzją robota. Teraz należało nauczyć go obsługi maszyny. Tę umiejętność opanował również ze spokojem i precyzją robota. Musicie wiedzieć, że publika nie wiedziała w tym czasie o badaniach nad podróżą w czasie. Nie był to drogi projekt, dopóki polegał na pracy nad teorią, ale badania eksperymentalne uszczupliły budżet i miały go uszczuplić jeszcze bardziej. Stało się to wielce niewygodne dla naukowców zaangażowanych w wysiłek, którego cel wydawał się całkowicie niematerialny. W razie dużego niepowodzenia, które naruszyłoby stan publicznej kiesy, część ludzi mogłaby podnieść krzyk i przyszłość projektu zostałaby przesądzona. Wszyscy Temporaliści zgadzali się, nawet bez koniecznej zazwyczaj debaty, że należało donosić tylko o sukcesach i dopóki taki sukces nie został odnotowany, publika musi się dowiadywać jak najmniej, jeśli w ogóle.
Zebraliśmy się w odizolowanym, półpustynnym miejscu, w sprytnie chronionej przestrzeni przekazanej na Projekt Cztery. (Nawet ta nazwa została tak pomyślana, żeby nie zdradzać natury prac, choć zawsze uderzało mnie, że większość ludzi myślała o czasie jako o czymś w rodzaju czwartego wymiaru i że dlatego ktoś mógł zgadnąć, co robimy. Jednak o ile się nie mylę, nikomu się to nie udało.) Wówczas, w pewnym momencie, kiedy wszyscy siedzieli z zapartym tchem, Archie w maszynie podniósł rękę, aby dać znak, że zabiera się do rzeczy. Pół oddechu później — jeśli w ogóle ktoś oddychał — maszyna pojawiła się i z znikła kilka razy. Było to bardzo szybkie mignięcie. Nie byłem pewny, czy rzeczywiście je zauważyłem. Wydawało mi się, że po prostu założyłem, że powinna migać, jeśli pojawiała się w tej samej niemal chwili, co zniknęła — i zobaczyłem to, co byłem przekonany, że powinienem zobaczyć. Miałem zamiar spytać innych, czy oni także widzieli te mignięcia, ale zawsze obawiałem się zwracać do nich, chyba że odezwali się pierwsi. Oni byli bardzo ważnymi ludźmi, a ja zaledwie… ale już o tym mówiłem. Potem, również w zamieszaniu, kiedy wypytywano Archiego, zapomniałem o sprawie mignięć. To wcale nie było także ważne. Przerwa między zniknięciem a powrotem trwała tak krótko, że z powodzeniem moglibyśmy myśleć, że w ogóle Archie nie zniknął, jednak co do tego nie było wątpliwości. Maszyna wróciła w zdecydowanie gorszym stanie. Po prostu wyblakła. Archie też, wyłaniając się z maszyny, nie prezentował się lepiej. To nie ten sam Archie, który wszedł do maszyny. Wyglądał jak wyjęty z przechowalni, miał nieostre wykończenie i lekko nierówną powierzchnię w miejscach, gdzie mógł się z czymś zderzyć. W ogóle robił takie wrażenie, jakby ponownie przeżywał prawie zapomnianą scenę. Wątpię, czy chociaż jedna osoba uważałaby, że Archie nie był nieobecny przez długą chwilę, tak dalece jak na to pozwalało jej własne poczucie czasu. Pierwsze pytanie, jakie mu zadano, brzmiało: „Jak długo cię nie było?” — Pięć lat, proszę pana — odpowiedział Archie. — Taki odcinek czasu wymieniono w moich instrukcjach i chciałem wykonać dobrą robotę. — O, to obiecujące — powiedział jeden z Temporalistów. — Gdyby cały świat uległ zniszczeniu, z pewnością nie zabrałoby pięciu lat skonstatowanie tego. A jednak żaden z nich nie odważył się powiedzieć: „No cóż, Archie, czy Ziemia uległa zagładzie?” Czekali na niego, aby zaczął mówić, a on przez chwilę również czekał na pytania z grzecznością robota. Po chwili jednakże potrzeba usłuchania rozkazu i doniesienia o obserwacjach przezwyciężyła wszystko, co w pozytrowych obwodach skłaniało Archiego do tego, by zachowywać się grzecznie. — Wszystko było dobrze na Ziemi przyszłości — powiedział. — Struktura społeczna nie została naruszona i działała sprawnie. — Nienaruszona i dobrze działała — powiedział jeden Temporalista jakby zaszokowany tymi herezjami. — Wszędzie? — Mieszkańcy świata byli bardzo uprzejmi. Zabrali mnie w każdy zakątek globu. Wszystko kwitło i panował spokój. Temporaliści spojrzeli po sobie. Wydawało się, że łatwiej było im uwierzyć, że Archie się myli, niż że Ziemia kwitła i była spokojna. Zawsze mi się wydawało, że mimo wszystkich optymistycznych teorii, wierzono, że Ziemia znalazła się na skraju społecznej, ekonomicznej, a może nawet fizycznej destrukcji. Zaczęli go gruntownie wypytywać, Jeden krzyknął: — A co z lasami? Teraz prawie ich nie ma. — Był olbrzymi projekt — powiedział Archie — ponownego zalesienia lądu, proszę pana. Dziko rosnąca roślinność została przywrócona tam, gdzie to kazało się możliwe. Inżynieria genetyczna została spożytkowana z wyobraźnią i odtworzono faunę tam, gdzie spokrewnione
zwierzęta żyły w ogrodach zoologicznych lub były trzymane przez ludzi jako ulubieńcy. Zanieczyszczenia są sprawą przeszłości. Świat roku 2230 jest światem naturalnego pokoju i piękna. — Jesteś tego wszystkiego pewien? — zapytał Temporalista. — Nie ukrywano przede mną żadnego miejsca. Pokazano mi wszystko chciałem zobaczyć. — Archie, posłuchaj — powiedział inny Temporalista z nagłą surowością. — Możliwe, że widziałeś zrujnowaną Ziemie, tylko wahasz się, czy nam tym powiedzieć, bo myślisz, że popadniemy w rozpacz i popełnimy samobójstwo. Możesz kłamać, nie chcąc zrobić nam krzywdy. Nie wolno do te dopuścić. Musisz nam powiedzieć prawdę, Archie. — Mówię prawdę, proszę pana — powiedział spokojnie Archie. — Gdybym bym kłamał, to niezależnie od motywu, moje potencjały pozytronowe byłyby w stanie subnormalnym. To można sprawdzić. — On ma rację — wybełkotał Temporalista. Archie został przebadany na miejscu. Podczas testu nie pozwolono mu powiedzieć ani słowa. Z zainteresowaniem obserwowałem, jak potencjometry odnotowywały odczyty i jak te byty analizowane przez komputer. Archie był całkiem normalny. Co do tego nie było wątpliwości. Nie mógł kłamać. — Co z miastami? — zaczęto go znowu wypytywać. — Nie ma takich miast jak nasze, proszę pana. Życie w roku 2230 jest znacznie bardziej zdecentralizowane w tym sensie, że nie ma dużych, skoncentrowanych skupisk ludności. Z drugiej strony sieć komunikacyjna zrobiła się tak zawiła, że ludzkość jest jednym luźnym skupiskiem, jeśli można tak powiedzieć. — A przestrzeń kosmiczna? Czy eksploracja przestrzeni została wznowiona? — Księżyc jest całkiem nieźle rozwinięty, proszę pana — powiedział Archie. — To jest zamieszkały świat. Są osiedla kosmiczne na orbicie Ziemi i Marsa. Są osiedla żłobione w pasie asteroidów. — To wszystko ci powiedziano? — To nie pogłoska, proszę pana. Byłem w przestrzeni. Mieszkałem na Księżycu przez dwa miesiące. Przez miesiąc mieszkałem w osiedlach kosmicznych wokół Marsa i zwiedziłem Phobos i samego Marsa. Ludzie wahają się trochę, czy kolonizować Marsa. Są opinie, że powinien zostać zapełniłniony niższymi formami życia i pozostawiony sobie bez interwencji ludzi z Ziemi. Prawdę mówiąc, nie zwiedziłem pasa asteroidów. — Jak sądzisz, dlaczego byli tacy uprzejmi dla ciebie, Archie? — indagował jeden z Temporalistów. — Tacy są chętni do współpracy? — Miałem wrażenie, proszę pana, że oni jakby wiedzieli, że się pojawię. Odległa pogłoska. Niejasna wiara. Wydawało się, że czekali na mnie. — Czy powiedzieli, że oczekiwali na ciebie? Czy powiedzieli, że były zapiski, że wysłaliśmy cię naprzód w czasie? — Nie, proszę pana. — Czy pytałeś ich o to? — Tak, proszę pana. To było niegrzeczne, ale rozkazano mi dokładnie wszystko obserwować, więc musiałem ich zapytać, ale nie chcieli mi powiedzieć. — Czy dużo było rzeczy, których nie chcieli ci powiedzieć? — wtrącił inny Temporalista. — Parę, proszę pana. W tym momencie jeden Temporalista podrapał się w zadumie w brodę i powiedział: — Więc coś musi być z tym wszystkim nie tak. Jak liczna jest populacja na Ziemi w 2230, Archie? Czy powiedzieli ci to? — Tak proszę pana. Zapytałem. W 2230 na Ziemi jest trochę poniżej miliarda ludzi. 150 milionów żyje w przestrzeni. Ta liczba na Ziemi jest stała. Ta w przestrzeni rośnie.
— No tak — rzekł Temporalista — ale teraz na Ziemi jest prawie dziesięć miliardów ludzi, połowa z nich w poważnych tarapatach. Jak ci ludzie z przyszłości pozbyli się prawie dziewięciu miliardów? — Zapytałem ich o to, proszę pana. Powiedzieli, że to był smutny okres. — Smutny okres? — Tak, proszę pana. — W jakim sensie? — Nie powiedzieli mi tego, proszę pana. Powiedzieli tylko, że to był smutny okres i nie chcieli powiedzieć nic więcej. Jeden Temporalista pochodzenia afrykańskiego zapytał zimno: — Jakich ludzi widziałeś w 2230? — Jakich, proszę pana? — Kolor skóry? Kształt oczu? — W 2230 było tak, jak jest dzisiaj, proszę pana — odparł Archie. — Różne odcienie koloru skóry, włosów itd. Przeciętna wzrostu wydawała się wyższa, teza, niż jest dzisiaj chociaż nie studiowałem statystyk. Ludzie robili wrażenie młodszych, silniejszych i zdrowszych. Tak naprawdę to nie widziałem niedożywionych, otyłych czy chorych, ale wyglądali bardzo różnie. — A więc nie było ludobójstwa? — Nie zauważyłem tego, proszę pana — powiedział Archie, po czym kontynuował. — Nie widziałem również śladów przestępstw, wojny czy represji. — No cóż — stwierdził jeden Temporalista takim tonem, jakby z trudem godził się z dobrymi wiadomościami — wydaje się, że mamy szczęśliwe zakończenie. — Być może i szczęśliwe — powiedział inny — ale jest po prostu zbyt dobre, aby je przyjąć. To jak powrót do Raju. Co zostało zrobione, czy też będzie zrobione, aby do tego doszło? Nie podoba mi się ten „smutny okres”. — Oczywiście — zgodził się trzeci — nie ma potrzeby, żebyśmy siedzieli i spekulowali. Możemy wysłać Archiego sto albo pięćdziesiąt lat w przyszłość. Możemy się dowiedzieć, co warte jest to, co się stało; to znaczy, co się stanie. — Nie sądzę, proszę pana — rzekł Archie. — Powiedzieli mi dokładnie że nie ma żadnych innych zapisków na temat czyjegokolwiek wcześniejszege przyjazdu z przeszłości niż mój. Według nich jakiekolwiek dalsze badanie okresu od teraz do czasu, kiedy przyjechałem, spowoduje zmianę przyszłości. Zapadła grobowa cisza. Archie został odesłany z instrukcją, żeby wszystko dokładnie pamiętał na potrzeby dalszych badań. Połowicznie czekałem, że zostanę również odesłany, ponieważ byłem tam jedyną osobą, która nie osiągnęła wysokiego stopnia w Inżynierii Czasowej, ale musieli przyzwyczaić się już do mnie, a ja z własnej inicjatywy nie proponowałem swojego odejścia. — Sprawa wygląda tak — stwierdził jeden Temporalista — że mamy szczęśliwe zakończenie. Cokolwiek zrobimy dalej, może to popsuć. Oczekiwali przyjazdu Archiego; oczekiwali, że będzie nam donosił; nie powiedzieli mu niczego, czego nie chcieli, żeby doniósł; więc jesteśmy nadal bezpieczni. Wszystko będzie, tak jak było. — Może nawet być tak — powiedział inny z nadzieją — że wiedza o przyjeździe Archiego i raport, z którym go wysłano z powrotem, pomogą osiągnąć szczęśliwe zakończenie. — Być może, lecz jeśli zrobimy coś jeszcze, możemy wszystko popsuć. Wolę nie myśleć o tym smutnym okresie, o którym mówią, ale jeśli spróbujemy teraz jakoś działać, ten smutny okres może i tak przyjść i okazać się jeszcze gorszy niż był — lub będzie — a szczęśliwy koniec również nie nastąpi. Sądzę, że nie pozostaje nam nic innego, jak zarzucić doświadczenia czasowe i nie mówić o nich. Ogłosić niepowodzenie. — To byłoby nie do wytrzymania. — To jedyna bezpieczna rzecz do zrobienia.
— Zaczekajcie — powiedział jeden. — Wiedzieli, że Archie przybędzie, więc musiał powstać jakiś raport, że eksperymenty się powiodły. Nie mamy powodu robić z siebie nieudaczników. — Nie sądzę — zaoponował jeszcze inny. — Była pogłoska; odległa pogłoska. Coś takiego, zgodnie z tym, co mówi Archie. Myślę, że mogły pojawić się przecieki, ale z pewnością nie jawne oświadczenie. I na tym stanęło. Przez wiele dni myśleli i od czasu do czasu dyskutowali nad sprawą, lecz z coraz większym przestrachem. Przewidywałem rezultat z niezachwianą pewnością. Oczywiście nie miałem żadnego wkładu w dyskusję — wydawało się, że ledwie zauważają, że tam jestem — ale bez wątpienia w ich głosach nabrzmiewała obawa. Jak ci biolodzy we wczesnych dniach inżynierii genetycznej, którzy chcieli nałożyć ograniczenia na eksperymenty ze strachu, że nic nie podejrzewająca ludzkość może zostać zaatakowana przez nierozmyślnie wypuszczoną na wolność zarazę. Temporaliści w strachu postanowili, że nie wolno mieszać się w Przyszłość ani nawet jej badać. Wystarczy, mówili, że wiedzą, iż za dwa wieki będzie dobre i zdrowe społeczeństwo. O dalszych badaniach nie ma mowy, nie śmieli ingerować nawet na grubość paznokcia, żeby wszystkiego nie zrujnować… Pozostali wyłącznie przy teorii. Jeden z Temporalistów odtrąbił ostateczny odwrót. Powiedział: — Pewnego dnia ludzkość będzie na tyle mądra i rozwinie dostatecznie delikatne sposoby operowania przyszłością, żeby zaryzykować obserwację, a może nawet manipulację w czasie, ale moment ten jeszcze nie nadszedł. Jest jeszcze daleko w przyszłości. Dały się słyszeć pełne aplauzu szepty. Dlaczego ja miałbym być mniej ważny niż ci zaangażowani w Projekt Cztery, dlaczego nie miałbym się nie zgadzać i nie podążać swoją własną drogą? Nie cierpiałem na brak inicjatywy spowodowanej zbytnią specjalizacją lub zbyt głębokim myśleniem przez całe życie. W każdym razie kilka dni później, kiedy moje zadania pozostawiły mi trochę wolnego czasu, rozmawiałem z Archiem. Archie nie wiedział nic o szkoleniu czy stopniach naukowych. Dla niego byłem człowiekiem i panem jak każdy inny człowiek i pan, toteż rozmawiał ze mną w ten sam sposób, co ze wszystkimi. — Co ludzie z przyszłości sądzili o ludziach z przeszłości? — zapytałem go. — Czy oskarżali ich o błędy i głupotę? — Nic takiego nie mówili, proszę pana. Byli rozbawieni prostotą mojej konstrukcji i moim istnieniem. Wydawało mi się, że z humorem uśmiechają się to mnie i do ludzi, którzy mnie skonstruowali. U nich nie było robotów. — Żadnych robotów, Archie? — Powiedzieli, że nie ma nic podobnego do mnie, proszę pana. Powiedzieli, że nie potrzebują metalowych karykatur człowieka. — A ty żadnych nie widziałeś? — Żadnych, proszę pana. Przez cały czas, jaki tam spędziłem, żadnego nie widziałem. Myślałem o tym przez chwilę, a potem zapytałem: — Co myśleli o innych aspektach naszego społeczeństwa? — Myślę, że podziwiali przeszłość na wiele sposobów, proszę pana. Pokazali mi muzea poświęcone czemuś, co nazywali „okresem niepohamowanego wzrostu”. Całe miasta zostały zamienione w muzea. — Powiedziałeś, że za dwa wieki od teraz nie widziałeś miast, Archie. Miast w naszym rozumieniu. — To nie ich miasta były muzeami, ale relikty naszych. Cały Manhattan stanowił muzeum, cały zachowany i odtworzony z okresu swej świetności. Godzinami zwiedzałem go z kilkoma przewodnikami, ponieważ chcieli wypytać mnie o jego autentyczność. Niewiele mogłem im pomóc, ponieważ nigdy nie byłem na Manhattanie. Byli z niego dumni. Inne miasta zostały
także zachowane, podobnie jak maszyny z przeszłości, biblioteki z drukowanymi książkami, wystawy minionych wzorów ubrań, mebli i innych szczegółów codziennego życia itd. Mówili, że ludzie z naszych czasów nie byli mądrzy, ale stworzyli stałą bazę dla postępu w przyszłości. — A widziałeś młodych ludzi? Bardzo młodych, mam na myśli dzieci. — Nie, proszę pana. — Czy mówili o dzieciach? — Nie, proszę pana. — Bardzo dobrze, Archie. Teraz posłuchaj mnie… Jeśli istniało coś, co rozumiałem lepiej od Temporalistów, to byty to roboty. Roboty dla nich to po prostu czarne skrzynki, którym się rozkazywało albo które zostawiało się mechanikom czy wyrzucało, kiedy się popsuty. Ja jednakowoż całkiem nieźle rozumiałem obwody pozytronowe robotów i mogłem operować Archiem w sposób, o który moi koledzy nigdy by mnie nie podejrzewali… Tak też zrobiłem. Byłem całkiem pewien, że Temporaliści nie zamierzają go znowu wypytywać, z powodu świeżo odczutego strachu przed mieszaniem się do czasu, ale nawet gdyby to zrobili, nie powiedziałby im tych rzeczy, których, czułem, nie powinni wiedzieć. Zaś sam Archie nie przypuszczałby nawet, że jest coś, czego im nie mówi. Spędziłem trochę czasu myśląc nad tym i nabierałem coraz większej pewności, co się stało przez następne dwa stulecia. Widzicie, wysłanie Archiego okazało się błędem. Był prymitywnym robotem i dla niego ludzie byli ludźmi. Nie klasyfikował ich. Nie dziwiło go, że stali się tak cywilizowani i humanitarni. Jego obwody zmuszały go do patrzenia na ludzi jako na istoty cywilizowane i humanitarne, a nawet podobne bogom, żeby użyć przestarzałego określenia. Sami Temporaliści, jako ludzie, byli zdziwieni, a nawet trochę sceptycznie nastawieni do wizji świata prezentowanej przez Archiego, w której człowiek stał się tak szlachetny i dobry. Lecz, będąc ludźmi, Temporaliści chcieli wierzyć w to, co usłyszeli, i zmuszali się do tego wbrew zdrowemu rozsądkowi. Ja w pewnym sensie byłem inteligentniejszy od Temporalistów, a może po prostu bardziej spostrzegawczy. Zapytałem siebie o to, dlaczego, jeśli przez dwa stulecia populacja zmniejszyła się z dziesięciu miliardów do jednego, nie zmniejszyła się z dziesięciu miliardów do zera? Między tymi dwoma możliwościami istniała bardzo mała różnica. Kim byli ci ludzie, którzy przeżyli? Może byli silniejsi niż pozostałe dziewięć miliardów. Bardziej wytrzymali? Bardziej odporni na brak wygód? Bardziej rozumni, bardziej racjonalni i bardziej prawi od dziewięciu miliardów ludzi, którzy umarli? To wynikało jasno z przedstawionego przez Archiego obrazu świata za dwieście lat. A zatem reasumując: czy oni w ogóle byli ludźmi? Uśmiechali się do Archiego z łagodnym szyderstwem i chwalili się, że nie mają robotów, że nie potrzebują metalowych karykatur człowieka. A co gdyby zamiast tego mieli organiczne duplikaty ludzi? Co, jeśli mają roboty humanoidalne; roboty tak podobne do ludzi, że są od nich nierozróżnialne przynajmniej dla oczu i zmysłów robota takiego jak Archie? A jeśli wszyscy ludzie przyszłości są humanoidalnymi robotami, robotami, które przeżyłty jakąś przytłaczającą katastrofę, której nie przeżyli ludzie? Nie było dzieci. Archie żadnych nie widział. Upewniłem się, na Ziemi populacja była stała i długowieczna, więc w każdym razie byłoby tam niewiele dzieci. O tę małą liczbę dbanoby, troskliwie opiekowanoby się i nie rozmieszczanoby ich przypadkowo w społeczeństwie. Ale Archie był na Księżycu przez dwa miesiące, a populacja tam wzrastała — i również nie widział żadnych dzieci. Być może ci ludzie z przyszłości są raczej konstruowani niż rodzeni.
I być może to jest dobre. Gdyby ludzie wymarli z powodu swojej własnej złości, nienawiści i głupoty, to przynajmniej zostawiliby po sobie godnego siebie następcę; uprzejmą, inteligentną istotę, która ceniłaby przeszłość i podążała w przyszłość. Starając się w miarę możliwości zaspokoić aspiracje ludzkości, budowałaby lepszy, przyjemniejszy świat i eksploatowała przestrzeń liczną zapewne bardziej efektywnie niż zrobiliby to „prawdziwi” ludzie. Ile inteligentnych istot we wszechświecie wymarło, nie pozostawiając swojemu następcy? Być może jesteśmy pierwszymi, którzy kiedykolwiek pozostawili takie dziedzictwo. Mieliśmy prawo być dumni. Czy powinienem to wszystko powiedzieć światu? Albo nawet Temporalistom? Rozważałem to przez chwilę. Po pierwsze, prawdopodobnie by mi nie uwierzyli. Po drugie, nawet jeśli, to czy w swojej złości na myśl o tym, że zostaną zastąpieni przez jakieś roboty, nie zwróciliby się przeciwko nim i nie zniszczyli wszystkich robotów na świecie, odmawiając kiedykolwiek skonstruowania innych? To oznaczałoby, że zarówno wizja przyszłości Archiego jak i moja własna nigdy nie zostałyby zrealizowane. To jednakże nie zahamowałoby rozwoju warunków, które zniszczą ludzkość. To po prostu zapobiegłoby wymianie; powstrzymałoby inną grupę istot stworzoną przez ludzi i ośmielającą ludzi do spełnienia ich dążeń i snów o wszechświecie. Nie chciałem, żeby to się stało. Chciałem się upewnić, że wizja Archiego i moja udoskonalona wersja się spełnią. Dlatego też piszę to i dopilnuję, aby zostało ukryte i przechowane w bezpiecznym miejscu i aby to otworzono dopiero za dwieście lat od teraz, na krótko przed pokazaniem się Archiego. Niech humanoidalne roboty wiedzą, że powinny go dobrze traktować i odesłać z powrotem do domu, zaopatrzywszy tylko w te informacje, które spowodują, że Temporaliści postanowią nie ingerować więcej w czas. W ten sposób przyszłość będzie mogła się rozwijać w swój własny tragiczno–szczęśliwy sposób. A co sprawia, że jestem pewien, że mam rację?… Jestem w wyjątkowo dogodnym położeniu, żeby to wiedzieć. Powiedziałem kilka razy, że jestem gorszy niż Temporaliści. Przynajmniej gorszy w ich oczach, chociaż ta właśnie niższość czyni mnie pod pewnym względem bardziej spostrzegawczym i, jak wcześniej powiedziałem, umożliwia mi lepsze zrozumienie robotów. Ponieważ, widzicie, ja też jestem robotem. Jestem pierwszym humanoidalnym robotem i właśnie ode mnie i od takich jak ja, którzy zostaną jeszcze skonstruowani, zależy przyszłość ludzkości. Przełożył Jacek Cierpiński
Thomas Wylde:
KU WSCHODNIEJ BRAMIE Tyt. Oryg. „To the Eastern Gate” Sześciu amerykańskim astronautom I naukowcom zostało bardzo niewiele czasu, by zrozumieć, co naprawdę dzieje się na pozaziemskim statku kosmicznym I kim są jego egzotyczni mieszkańcy. Drugą część tej opowieści znajdzie Czytelnik w następnym numerze.
„Nikt nie może uzurpować sobie tej wysokości” — odparł ten cień, „Tylko ci, dla których nieszczęścia świata Są nieszczęściami i nie pozwolą i spocząć…” J. Keats, „Upadek Hyperiona”
I Spadając z Hyperionem poprzez rozgwieżdżone, czarne niebo w kierunku odległej i bezwzględnej płaszczyzny ekliptyki pułkownik, Alexander Cameron Gray usiłuje przeżyć kolejny zabawny sen o śmierci: szósty z rzędu i nie ostatni. Sprawdźmy: W jego śnie jezioro jest absurdalne małe, dokoła tuż, tuż zalesione wzgórza, kryte stalą budynki stłoczone blisko ciemnoniebieskiej wody. Czuje na twarzy ciepły powiew wiatru. Zielono–biała łódka unosi się i opada na krótkiej, nieregularnej fali, woda uderza o drewniane boki z rytmicznym pustym dźwiękiem. Chlup… chlup… chlup… Promienie słońca spadają jak grad rozpalonych do białości igieł. Jest w łódce sam. Trzyma w rękach chłodne żelazo kotwicy wyjętej z zacienionego gniazda zrobionego z byle jak zwiniętej pod przednim siedzeniem liny. W swoim śnie wie, co się stanie, ale nie stara się temu zapobiec, ponieważ to tylko sen i chce zobaczyć, jak to przebiegnie. W mroku pamięci zawieszone jest napięcie tych wszystkich śnień, podczas których sen ten dobiegł końca. Dalej. Z rozmachem rzuca kotwicę przez dziób łodzi. Widzi, że sucha, bawełniana lina jest opleciona wokół jego lewej kostki, a mimo to rzuca kotwicę. Ma zaledwie dziewięć lat i chce wykonać ten maty eksperyment mieszczący się w kategoriach przyczyny i skutku. Kotwica rozpryskuje wodę i zanurza się jakby w gęstą zawiesinę. Lina rozwija się coraz szybciej, trze o łódkę, dźwięk jest coraz wyższy — aż zwala go z nóg. Pułkownik Alexander Cameron Gray kręci się, wymachując rękami dla równowagi, w końcu mocno uderza głową o grubą drewnianą burtę. Niet ściemnia się tylko o tyle, ile potrzeba dla pokazania paru gwiazd. Potem znajduje się w wodzie, spada na dno, a jego twarz jest bardzo zimna. Bąbelki powietrza ocierają się o jego policzki i łaskoczą w uszy. W swoim śnie całym ciałem ciągnie linę kotwicy, oczy ma otwarte, wpatrzone w ciekawskiego pstrąga. Spogląda w dół i obserwuje, jak kotwica z sykiem pogrąża się w głębinie, pozostawiając za sobą delikatne białe smużki. Pod nogami słońce odbija się od czegoś, co znajduje się na dnie, sto pięćdziesiąt stóp niżej. Rozszczepione wiązki światła rozrastają się jak płatki zmarszczone przez prąd; niczym kwiat ognia. Spada: coraz głębiej… Ostatnie, co czuje, to rosnące w głowie ciśnienie, wzmagające się jak ryk chóru. Crescendo, brutalne dłonie łączą się z hukiem, uderzając go w uszy: ogłuszający krzyyyyyk!
II. Odległość od Słońca: 18,95 milionów mil Prędkość: 93,75 mil na sekundę Do przybliżonego czasu odlotu: 35 godz. 48 min. Alex Gray obudził się z dźwiękiem tego krzyku w obolałych uszach. Jego długie, blade nogi sterczały wyciągnięte, uderzały o twarde, niebieskie ściany plastikowej kapsuły snu. Otworzył oczy i odnalazł siebie zawieszonego naprzeciwko syczącego wlotu wentylatora. Jego twarz
była zimna, jakby wciąż woda z jeziora spływała mu po policzkach. Z trudnem nabrał powietrza i, zdziwiony, że nie znajduje się pod wodą, wyciągnął rękę, żeby zamknąć wlot powietrza. Zakasłał; gardło miał wyschnięte. Poruszył językiem, starając się uzyskać trochę śliny, lecz po nieudanej próbie przełknął na sucho. Cholera. Czerep swędział go jak szalony pod wpływem bliżej nieokreślonego uczucia czegoś zakrzepłego. Gray zwalczył jednak chęć, by się podrapać, bo wiedział, że to tylko pogorszy sprawę. Prawie czuł, jak jego blond włosy pozbijały się w gumowe kłaki. Jestem grudką śmierdzącego śmiecia — myślał — i chyba już tak zostanie. Może za kilka dni, kiedy będą bezpieczni w drodze powrotnej znajdzie się idą na prysznic. Do tego czasu nie było sensu się myć. Jego niespokojny żołądek kołysał się i drżał. Gray połknął powietrze, żeby móc beknąć. O ludzie! Wyszło to jak dźwięk chorego fagotu. Dziewięćdziesiąt sześć dni w swobodnym spadku, a on nadal nie zdążył się do tego przyzwyczaić. Kiedy zamknął oczy, widział palące przez wodę jeziora słonice, podczas gdy srebrzyste pęcherzyki wężykiem leciały w górę. „Dios” — wyszeptał, próbując się ocknąć. Jeszcze raz głęboko nabrał powietrza i z gwizdem je wypuścił, kończąc tę czynność krótkim, wcale nie śmiesznym śmiechem. „Dobra robota, Gray. Naprawdę się trzymasz”. Przewrócił się na bok, odsunął plecioną zasłonę i z ulgą zobaczył, że maleńka kabina jest pusta. Miał wrażenie, że tuż przed obudzeniem krzyknął panicznie, gdy płynął w paraliżującym uchwycie hypnapompicznego snu. Wszystko zostało wzięte pod uwagę. Krzyczące koszmary z dzieciństwa nie były najlepszą reklamą dla kompetentnych oficerów. A gdy o kompetentnych oficerach… Spojrzał na swój zegar odliczający czas, odnalazł okienko zmiany czasu i jęknął. Był spóźniony. Znowu.
III. Pięć minut później stał na pokładzie, przygładzając potargane włosy i uśmiechając się nieszczęśliwie w jasnym blasku przezierającego przez wsporniki ochronne słońca. — O Boże. Czy wylądowaliśmy już na Słońcu? Curtis Jones zaśmiał się. — Jak się spało? — Jeśli to cokolwiek zmieni, będę musiał z tego zrezygnować. Nadal czuł jak spada poprzez zimną, zimną wodę. (Głębiej… głębiej…) — Aha, trochę się pan spóźnił, pułkowniku. — Znowu. — Dzięki za niewypominanie mi tego. — Przepraszam. Jones wzruszył ramionami, uśmiechając się na ten swój chłopięcy sposób. Mnóstwo puszystych, kasztanowych włosów starannie uczesanych: to Dennis Strach, bez cienia strachu. Irytowało Graya, że kapitan Jones przyszedł w jeszcze jednym ze swoich wykrochmalonych, niebieskich kombinezonów Sił Powietrznych. Skąd, do cholery, on je bierze? Wszyscy pozostali biegali brudni jak śmierć i cuchnęli podwójnie (no cóż, wszyscy oprócz pani pułkownik Liang: ona miała swój własny system). — Znowu w ruchu? — rzucił Gray. — A jak?
Gray obserwował, jak kapitan uaktualnia swoją kolorową kartę. Pokazywała ścieżkę skały do peryhelium i aktualną pozycję „Arthura C. Clarke a” — osiemnaście milionów mil powyżej ekliptyki. — Jesteś tutaj!” mówiła mała nalepka — nurkowali coraz niżej, coraz szybciej, przyciągani przez Hyperiona aż do takiego zbliżenia, którego ich statek bez ochrony nie mógł przeżyć. — Jak plan? Głupie pytanie. — A mówiąc o rzeczach, które idą okropnie źle, to Chandler Young szuka pana — zaśmiał się kapitan Jones. — Przeklęci cywile — Gray potrząsnął głową. — To tylko początek, Spike. Starsza Pani też czegoś od pana chce. — No cóż, myślę, że teraz to jest doskonale.
IV. Pułkownik Liang w maleńkim biurze, które zainstalowała dla siebie w pomocniczej komorze powietrznej, rozmawiała z NASA przez radio. Lub, może lepiej, mówiła do NASA. Ośmiominutowe opóźnienie uniemożliwiało normalną rozmowę. Gray zawisł na moment naprzeciwko szybki. No cóż, w porządku: pułkownik jest zajęta. Chciał odejść. Liang wyciągnęła rękę i lekko uderzyła w szybkę komory powietrznej, dając mu znak żeby został. Pokiwał głową, marszcząc brwi. Liang dopasowała delikatne szare wygięcie mikrofonu przy słuchawkach i dalej mówiła z oczami w notatkach: — …trudno podać określoną przyczynę opóźnienia w programie. Musicie po prostu zrozumieć, że sytuacja tutaj jest trudniejsza niż może się to wam wydawać. Aha… Przerwała, przejechała ręką po krótkich czarnych włosach uczesanych na jeża. Spojrzała na Graya i opuściła rękę. — Jednak …eee, uaktualniamy wasz ostatni rozkład. I do końca przyszłego okresu pracy spodziewam się, że nadrobimy wcześniejsze plany. Gray potrząsnął głową. Nie był uszczęśliwiony. Za Liang stał duży cyfrowy zegar, który wyświetlał 35 godzin i 35 minut — to wszystko, co pozostało z dziewięćdziesięciu godzin, z którymi zaczęli. Podczas gdy patrzył, minęła kolejna minuta. Uśmiechnął się; znowu było mu niedobrze. Liang nie wiedziała, o czym mówi. Popatrzyła na niego, nie przerywając dyktowania. „Co się tyczy obserwacji słonecznych, wypadają optymalnie…” O, tak; Gray wyłączył się. Jeśli o niego chodzi, to obserwacje słoneczne były wyłącznie problemem Nauki, w szczególności Judy Taves–Roth. Podczas, gdy dowódca ciągnął, wymawiając słowa superwyraźnie, aby zeszły przez wąskie pasmo obwodu nadawczego, Gray kręcił się na zewnątrz otworu komory powietrznej i uważnie przyglądał się przyklejonej do ściany mapie Hyperiona. Cały żółty, czarny, z czerwonymi plamami przypominał zdechłego hamburgera: trzy mile długi i jedną milę szeroki, obracający się wokół swojej krótkiej osi co pięć minut i dwadzieścia jeden sekund. Zaokrąglony koniec hamburgera był nieruchomy w stosunku do słońca, w ten sposób mógł uniknąć chaotycznego spadku tego drugiego Hyperiona — jednego z małych księżyców Saturna. (Ten Hyperion został nazwany Tytanem, imieniem bóstwa słonecznego z oczywistych przyczyn: przechodził w granicach dwa przecinek cztery trzy miliona mil od słońca). Jego powierzchnia — kulista, jak początkowo przypuszczano — okazała się zarażona jakimiś zwyrodniałymi purchlami. Jednakże niektóre części szerokiego brzegu były od nich wolne. Niektóre z tych świecących guzów mogłyby być motorami… lub bronią. Jeden z nich właśnie taki okazał się w środku.
Gray znalazł to paskudztwo i wówczas poczuł się dość szczęśliwy. Teraz nie mógł powstrzymać myśli, że gdyby nie znaleźli włazu, teraz by ich tam nie było… nie lecieliby po orbicie w kierunku pewnej destrukcji. Pewna destrukcja. To miało pewien przyjemny wydźwięk. — Coś śmiesznego, pułkowniku? — zapytała Liang, ściągając słuchawki z głowy. Miała ciemne, obrzmiałe worki pod oczami; nikt nie spał ostatnio zbyt długo. — Pan myśli, że to śmieszne, że tkwię tutaj w tej komorze powietrznej? — Mówiła przez interkom blaszanym głosem. — Nie, proszę pani. Nie śmieszne, po prostu bez sensu. — Zanim zapomnę — powiedziała Liang. — Chcę, żeby pan nagrał następny monolog wewnątrz skały. Wie pan, jak to się robi: niech pan nie pokazuje niczego ważnego, po prostu uśmiech i niech pan będzie przyjazny dla ludzi w bazie. I niech pan gdzieś tam umieści Jonesa, dobrze? — Tak, proszę pani. Gray nienawidził tych nagrań, ale wydawało się, że Curtis Jones je lubi. Liang większość z nich robiła sama, prosto ze swojego małego biura w komorze powietrznej: długi bełkot bez związku dla NASA do późniejszej publikacji. Wyprawa miała status poufny, nic więc nie było nadawane na żywo. — Jak idzie? — zapytała Liang. — Nie byłem tam jeszcze, dzisiaj. Pułkownik Liang nie uśmiechnęła się. — No to niech pan lepiej się zbiera. — E… ktoś powiedział, że pani chciała mnie widzieć. — Słyszał pan, co powiedziała NASA. Mamy dogonić plan. Niech pan ze mnie nie robi kłamczuchy, Gray. Gray popatrzył na zegar: 35 godzin 32 minuty. — Spróbuję. — Niech pan nie próbuje, tylko niech pan pamięta. — Tak, proszę pani. Idiotka. — No to już — powiedziała, machając mu na pożegnanie. — Niech pan zobaczy, czego chce Changle Young i cokolwiek to jest, niech oni też wracają do realizacji planu. Żadnych wymówek!
V. Gray tkwił wkurzony w lądowniku. Z trzaskiem zamknął właz komory powietrznej. Kółko zasuwy wpadło w brutalną rotację. Żadnych wymówek, mówisz. Żadnych wymówek! Nie mówiłaby tak do mnie, gdyby wiedziała, że wariuję. (Głębiej… głębiej… bąbelki odlatują…) Już trzeci raz spojrzał na światełka wewnątrz hełmu, wskazujące, że jego kombinezon ciśnieniowy jest przygotowany do wyjścia. Potem usiadł na siedzeniu dla pilota, pasy automatycznie się zapięły, a on wyciągnął kartę kontrolną ze szczeliny nad głową. Moment później wsunął ją z powrotem. Nie p r ó b u j lecieć, Gray, po prostu l e ć ! Tak.
Przeszedł przez procedury doładowania z pamięci, sięgnąwszy do znanych przełączników bez wysiłku, płynnymi ruchami ramion. Płaskie ekrany danych lśniły życiem, błysnęły podprogramami diagnostycznymi. Trenował przez dwa lata, latając tą kupą śmieci na powierzchnię Marsa. Wtedy pojawił się Hyperion, wysoko ponad płaszczyzną ekliptyki, w odległości 1164 milionów mil. Spadał szybko. Siedemdziesiąt dziewięć dni później udoskonalona wyprawa wyruszyła z orbity Ziemi: oznaczona jako czarna, złożona ze starannie dobranego amerykańskiego personelu, skierowana została wprost do piekła. W tle: zielone światła, silniki wentylacyjne huczą mu w plecy przez siedzenie. Ruszamy! Oddzielił się od „Clarke’a” i czekał chwilę, aż Hyperion obróci się pod nim. Skała miała gęstość suchej kości, co oznaczało, że „Clarke” — na orbicie 205 metrów od jego powierzchni — potrzebował czterech godzin na wykonanie obiegu. Przez ten czas Hyperion przeżywał czterdzieści cztery nieprzyjemne, krótkie dni. Gray przeciął szczelinę, kiedy kopuła numer jeden — komora powietrzna ze świecącego, podziurawionego metalu spryskanego czerwoną farbą — podniosła się ponad horyzont. Zrównał prędkość z zewnętrznym, brzegiem „hamburgera” i zawrócił swój pojazd. Zanurkował ładownikiem aux–2 w cień szerokich ust dokowych Hyperiona i przeniósł się do niecki goszczącej podstawowy ładownik „Clarke’a”. Pająkowaty pojazd Graya ciężko zasprężynował na swoich pneumatycznych wstrząśnikach, przesterowanych na 0,37 grawitacji marsjańskiej. Zredukował moc i siedział przez chwilę w przyjemnej ciszy. Lądownik był tu bezpieczny, przymocowany do spodniej części wargi dokowej poprzez siłę odśrodkową rotującej skały. Posuwając nogami, szybko przeszedł do małego włazu komory powietrznej. Ślizgał się w ciemnym cieniu, gdyż metalowy pokład był aż za tłusty od zamarzniętych gazów. Z tej strony ringu dokowego mógł dostrzec gwiazdy pod dużym kątem powyżej ekliptyki. Oś tej nie kończącej się nocy zmieniała się w miarę, jak Hyperion podążał po swojej hiperbolicznej orbicie, chociaż, jak dotąd, ruch był niedostrzegalny. To zmieni się, gdy skała nabierze przyspieszenia, spadając w kierunku peryhelium. Po drugiej stronie ringu dokowego oślepiający blask słońca powodował brak widoczności. Gray wypchnął właz i wkroczył do obcej komory powietrznej. Przypominała krzyżowanie przemysłowej suszarki do ubrań i automatycznej rzeźni: wygięte, stalowe ściany, wyłożone ostrą siatką, zapchaną szarpiami… tylko, że szarpie do niej nie przylegały. Kapitan Jones wpadł na pomysł, że to nie komora powietrzna, tylko komora do pozbywania się śmieci. Gray nie chciał o tym myśleć. Kiedy komora powietrzna zbliżała się do końca swojego cyklu, Gray przekręcił uszczelkę zamykającą i zdjął hełm. Sprawdził regulator ciśnienia w masce ratunkowej. Powietrze wewnątrz Hyperiona było mieszaniną helu i tlenu o niskim ciśnieniu — dawało się nim oddychać, ale na dłuższą metę stawało się to męczące jak bieganie w sztafecie dwa razy pół drogi na Mont Everest. Gdy wewnętrzny właz otworzył się, różnica ciśnień spowodowała, że Gray poczuł w uszach prawie huk eksplozji. Szczęka mu opadła i z bólem przełknął boleśnie ślinę. Zamknął właz i uszczelkę i patrzył na niebieski pęcherzyk pływający na wskaźniku. Brak przecieków. Budowniczym Hyperiona wydawało się, że kolor niebieski znaczy: „w porządku”. (Być może znaczyło to: „Wyrzutnia śmieci gotowa do użytku”,) Próbował się uśmiechnąć. Bez ostrzeżenia pęcherzyk zrobił się niewyraźny. Gray upadł ciężko zamroczony, opierając się o zimny metal. Cholera. Znowu półtora dnia tego gówna. Jak on to zniesie? (Żadnych wymówek, Gray.) Tak, w porządku. Otworzył oczy i czekał, aż otoczy go wszechświat. Teraz: Duży, duży uśmiech.
Uwielbiam swoją pracę! Tak! Naprawdę! (Patrzcie wszyscy: Znów pieprzę swoje podejście!) Gówno, nie żadne wymówki. Po prostu z r ó b to! Włożył hełm w duży, plastikowy pojemnik przy włazie komory powietrznej i wygramolił się z kombinezonu ciśnieniowego. Tylko dotąd można było dojść w kombinezonie; niektóre z soków Hyperiona po prostu zbyt szybko powodowały korozję. Naciągnął poplamione skórzane rękawice, uporządkował żelastwo zwisające mu z pasa i odepchnął się, jęknąwszy teatralnie. Teraz oficjalnie. Zaczął się nowy dzień. Szedł podskokami przez zaciemniony hangar, gdzie zaparkowane było pół tuzina czarnych, guzowato wyglądających obcych promów. Te brzydkie, metaliczno–ceramiczne maszyny, pierwsze artefakty odkryte wewnątrz Hyperiona, przez krótki czas wzbudzały sporo zainteresowania. Teraz prawie zupełnie je ignorowano. Wypukłe drzwi komory powietrznej na końcu hangaru prowadziły do pomieszczenia tak obszernego, że mogło pomieścić dowolne dwa obce promy, ale nikt nigdy nie rozwiązał problemu, jak je otworzyć. Dotychczas nie było to konieczne. Zanim zszedł z twardej podłogi na gąbczastą powierzchnię, Gray zatrzymał się, aby sprawdzić denerwujące czerwone cyfry na szumiącym generatorze mocy. W porządku. Niski, szeroki, zielony generator, który ledwie przeszedł przez komorę powietrzną, okazał się zbyt duży, żeby go postawić gdzieś głębiej w Hyperionie. Dlatego grube, niebieskie kable ginęły odprowadzone w ciemność. Gray poszedł ich śladem w górę pochyłości o niskiej grawitacji ku miejscu, gdzie rozpoczynała się Autostrada Jeden. Przy wejściu zatrzymał się i kopnął przewody. Po dwóch dniach tonęły w mokrym ciele Hyperiona. Stanął na czworaka i chwycił gruby, niebieski kabel, który wychodził nie na tę stronę, co trzeba. Gdy go wyciągał z błota, ten poruszył mu się w ręce. „Dios!” wykrzyknął Gray i szybko odrzucił przewód. Kabel zniknął w ścianie jak zakopująca się ryba płucodyszna w błocie. Gray wstrzymał oddech. W porządku, to po prostu nie był kabel… zwykłe małe coś, co rodzi Hyperion. Włączył latarkę na pełną moc i zbadał tunel. Kamieniste, żółte ciało zatrzęsło się; w ciemności poza zasięgiem promienia latarki błyszczały miliony bursztynowych oczu. I ja do tego wchodzę — pomyślał. — Chrystusie Wszechmogący… Zaczął odliczać. Dopasował okulary chronnc, zacisnął zęby i — gdzieś około pięciu lub sześciu — z wrzaskiem zanurzył się w główne wejście. Posuwał się naprzód w rozkroku, na wpół biegnąc, na wpół czołgając się przez spiralny tunel. Rękawice miał ubrudzone szlamem. Curtis Jones nazywał to miejsce Piekielną Mrówczą Farmą. Dla Graya ta nazwa brzmiała o wiele zbyt przyjemnie. Podążał wzłduż prawdziwych (i również znikających) kabli mocy i niebiesko–zielonej linii bezpieczeństwa z wiązki optycznej, która pulsowała modelowanym światłem laserowym. Na każdym odgałęzieniu szukał znaków drogowych z ręcznie napisanymi literami, ale większości brakowało — nawet tych nieprzyzwoitych. Coś ciągłe je kradło. Im głębiej wchodził, tym mniejsza stawała się grawitacja obrotowa. Już nawet ugięcie kolan zaczęło sprawiać mu trudności. Za każdym razem, kiedy pozwalał sobie na rozkojarzcnie, unosił się o dodatkowe pół cala i ocierał się o zadaszenie tunelu, zmiatając zaczesanymi do tyłu włosami gruby płaszcz lepkiego żółtego śluzu. O C h r y s t e ! Śluz spływał za kołnierz czerwonego kombinezonu komandosa. Gray chciał się zatrzymać, zdrapać ten brud, ale to miało sensu. Zawsze czekał na niego nowy ładunek lepkiego, zimnego błota. Powinienem był polecieć na Marsa…
VI. — Hej, Alex! Mijał wejście do Zielonej Komnaty, jednego z obszernych przedpokoi otaczających próżnię w centrum. Odwrócił się i zobaczył Judy Taves–Roth. Podskoczył jednym wolno opadającym łukiem. Tutaj grawitacja obrotowa wynosiła około siedmiu tysięcznych G. — Hej, malutka — powiedział głosem kaczora Donalda, do którego wypadało już przywyknąć. Hel o niskim ciśnieniu w atmosferze Hyperiona podnosił głos do pisku. — Jak leci? Zaśmiała się i podała mu butelkę do wyciśnięcia. — Lepiej się ululaj, zanim ci powiem. — Aż tak źle? — Wziął butelkę i pociągnął. Jabłko błotne. Judy wykopała lunch z pojemnej torby. Na chwilę jej okulary ochronne, odsłoniwszy duże, bladozielone oczy, zawisły na szyi. Dziewczyna nosiła na głowie ten sam głupi czepek kąpielowy — usiłowała utrzymać Hyperiona z dala od swoich rudych włosów. Gray pomachał plastikową butelką z sokiem. — Nie swędzi cię od tego głowa? — Ostatnio swędzi mnie od wszystkiego. Rozwinęła grudkowaty zlepek granoli i rzuciła folią w ścianę. Mieniący się pająk rozmiaru rękawicy baseballisty chwycił ją i uciekł. Gray przyglądał się, jak świecący się papier znika w norze. — Oto, co się dzieje z naszymi znakami w tunelu. Co, trenujesz te małe bękarty? Dała znak ręką, w której trzymała kawałek granoli, a on oddał jej wyciskaną butelkę. Ugryzła kawałek miękkiego ciastka, żuła przez chwilę z zamkniętymi oczami, a potem popatrzyła na Graya. Uśmiechnęła się i zaczerpnęła łyk napoju. — Dobre? — zapytał. — Mhm. Pogłaskał ją po ramieniu, rozprostowując zmięty rękaw jej koszulki. — Chodź, znajdziemy jakąś ciemną jaskinię albo co. Potrzebuję kolejnej dawki bapdi–bampdi–bamp. Uśmiechnęła się, nadal przeżuwając i ponieważ obie ręce miała zajęte, pchnęła go ramieniem. Po chwili przełknęła z przesadą. Powodował to brak grawitacji. — Chandler Young cię szuka. — Nie mój typ, kochanie. Chcę c i e b i e . Jesteś mi potrzebna. Nie mogę żyć bez… — Nie tym razem, Asie. Będziesz musiał się zdecydować na Younga. Jęknął przesadnie w żalu prosto z filmów rysunkowych. — Ta mała łasica stopuje cały program. Pomachała mu przed twarzą połówką granoli. — Nie słyszałeś? Nie ma dość czasu na realizację całego programu. Wszystko, co tu robimy, to kropla w morzu. Kąciki ust Graya wygięły się w dół, co miało symbolizować głębokie morze rozlewające się między horyzontami jego umysłu. Był tam całkiem samotny i przez chwilę miał trudności ze złapaniem powietrza. Gorzki posmak soku owocowego palił mu tylną ścianę gardła. — Popatrz — powiedziała Judy, mijając go. Odwrócił się. Jeden z dużych Hyprów z gulgotem przemknął obok. Pomarszczony, różowy owal ciała wpasował się w miękkie wygięcie metalu. Tuż przed zieloną komnatą Hyper zatrzymał się na moment, a jego rzęsy pieściły grube czarne guzki, które wyłoniły się za nim ze ściany. Potem stworzenie zagwizdało do siebie i odepchnęło się w kierunku prowadzącego do komnaty centralnej wygięcia w kształcie litery „S”.
Gray obserwował, jak odchodziło. — Dlaczego one się do nas nie zbliżają? — zapytał. — Może to z powodu twojego oddechu. — Ha, Ha! Kiedy odwrócił się Judy, przypatrywała mu się krytycznie, jak gdyby próbowała dostrzec jego oczy przez okulary ochronne. — Wyglądasz jak odsmażana śmierć. — Dziękuję — powiedział, wyczesując błoto z włosów palcami w rękawiczce. Kiedy czerep ostrzegawczo zapiekł — przestał. Wytarł ręce na udach kombinezonu, dodając jeszcze jedną powłokę brudu do ciemnych plam i zaczerpnął łyk tlenu ze zbiornika bezpieczeństwa. — To miejsce wciąga. Bogatym w tlen głosem, niskim teraz i czystym, wyrzekł słowa wagą przypominające wypowiedź Boga: Poczekaj, aż Chandler Young cię znajdzie. To będzie dobre. Wepchnęła resztkę granoli do ust i żuła radośnie. Z przylepionym płasko do czaszki czepkiem pokiwała głową, uśmiechając się z wyższością.
VII. Komnata centralna: potężna, z echem i lekką bioluminescencją. Ciemny owal o długości setek metrów był pasem niemal doskonałej nieważkości. Gray czekał przez chwilę przy wejściu do esowatego wygięcia, wejściu, którego używał on i załoga. Znajdowały się tam niezliczone otwory tunelowe, wszystkie w końcu prowadziły do komnaty centralnej. Żółte, nylonowe linie bezpieczeństwa jak pajęczyna blokowały pół otworu. Za nimi w mdłej poświacie ciągnęła się para linii tranzytowych oświetlona częściowo reflektorami, które błyskały i pulsowały rojami malutkich latających stworzonek. Poświata siatki jasnych świateł otaczała w pewnej odległości puste centrum masy Hyperiona. Tam pracowali cywile, ustawiając kamery, aby zarejestrować Zabijanie. Gray sprawdził zegar odliczający, w którym jedno z programowalnych okienek śledziło plan. Następne przedstawienie: 46 minut. Dobrze. Będzie czas sprawdzić załogę i wyjść, zanim cokolwiek się stanie. Widział już dosyć Zabijania. Znowu wytarł rękawiczki na przedzie swojego odrażającego kombinezonu, potem, z bijącym sercem popatrzył na ukos przez komnatę centralną. No, chodź, Gray: do roboty. Wypuścił ostatni podmuch powietrza, a rój brzęczących komarów rozpierzchnął się daleko od trującego, bogatego w dwutlenek węgla oddechu. No cóż, może Judy miała rację. Może to rzeczywiście z powoodu jego oddechu. — Przyzwyczajcie się do niego, wy, małe bękarty. Wyszarpnął pełzacz z siatki, gdzie urządzenie się doładowywało, i przypiął go do żółtych linii tranzytowych. Po sprawdzeniu stanu akumulatora, wystartował w kierunku świateł w centrum. Po kilku sekundach pojawiła się zwykła eskorta latających pająków. Uderzały go w kieszenie i w oczy, odbijały się od plastikowych soczewek ochronnych okularów. Gray szczelnie zamknął usta. W końcu dziwne stworzenia znudziły się i odleciały na podmuchach powietrza, aby poszukać bardziej interesujących towarzyszy zabawy. Poza tym miały powód, aby unikać głębokiej próżni w pobliżu centrum. Pełzacz liniowy nabrał prędkości. Jego silnik brzęczał. W połowie drogi do świateł centralnych pierwsza manta dała nura, aby go sprawdzić. Płaszczka miała niebieskoszare dropie i płaskie kwadratowe skrzydła o rozpiętości dwudziestu pięciu, a może trzydziestu stóp. Jej szeroki pysk był otwarty i w pogoni za przypadkowym latającym pająkiem zbierał roje
komarów (z których większość wydawała się przechodzić przez otwory skrzelowe bez uszczerbku). Gray zamknął oczy i czekał. Nikt nigdy nie został jeszcze skrzywdzony — nawet dotknięty — przez płaszczkę, ale spotkanie było denerwujące. Stworzenia te wydawały się ślepe, latały za pomocą echolokacji w ultradźwiękach. Gray czasami czuł wibrujące z tyłu czaszki wysyłane przez nie sygnały. Do czasu, kiedy brzęczenie silnika pełzacza zaczęło obniżać się, miał trudności z nabraniem powietrza. Widział postacie Laurela i Hardy’ego poruszające się na peryferiach centrum: ten wysoki, kościsty, czarny mężczyzna, Chandler Young; a drugi to MacPhail, starszy naukowiec: niski, pucołowaty w wieku lat siedemdziesięciu, jeden z najstarszych, którzy kiedykolwiek wyruszyli w przestrzeń. Gray miał ich śmiertelnie dość. Kiedy jego pełzacz liniowy dotarł do magnetycznie zakodowanego pasa zamknięcia, silnik już ledwie szeptał. Gray zobaczył, jak obaj mężczyźni odwracają się w jego kierunku. Światła reflektorów igrały w okularach ochronnych MacPhaila. O, cholera. Gray przerzucił nogi, po czym skoczył na brzeg świateł. Przygarbił się, udając, że sprawdza, czy na połączeniach drutów nie ma rdzy i ukradł łyk tlenu z małego czerwonego zbiornika, który zwisał mu z pasa. Granicę stanowi moment, kiedy człowiek zaczyna bać się rezultatów swojego strachu. Wydawało mu się, że teraz właśnie dostrzega tę granicę. I wydawało mu się, że znalazł się po niewłaściwej jej stronie. (Głębiej… głębiej… światło słoneczne błyskające przez wodę…) — Dios… Zamknij się, Gray. Coś uderzyło go w ramię. Krzyknął, obrócił się w obawie, że to na nim wylądowała jedna z płaszczek. Było to coś gorszego. Był to Chandler Young. — Muszę z tobą porozmawiać. Oczy Younga patrzyły z napięciem, odcinały się bielą od czarnej, spoconej skóry. W przeciwieństwie do Laurela i IIardy’ego, Young miał wąsy. I było w nim coś jeszcze, coś irytującego: ten człowiek nigdy nie nosił okularów ochronnych, które zdaniem Graya tak bardzo dodawały otuchy. Co on chciał udowodnić? — To jak? — zapytał Gray. — Dogoniliście plan? — Nie — odpowiedział MacPhail, gramoląc się poprzez pajęczynę linii ochronnych. — A jeśli chcesz wiedzieć dlaczego… — Pieprzę plan — stwierdził Young. — Są ważniejsze rzeczy niż plany. Gray zaśmiał się. To najlepsze, co mógł zrobić, pamiętając wyraz oczu pułkownik Liang. (Żadnych wymówek, Gray!) — Chcesz tu zostać? — zapytał Younga. — Dobra. Porozmawiaj z Hyprami. Może pozwolą ci przelecieć się aż do peryhelium. Reszta z nas chciałaby zabrać stąd swój tyłek, zanim statek zacznie się topić. — Zgadzam się — powiedział Young. — Odlećmy teraz. — Nie to mam na myśli i ty o tym wiesz. Ta misja jest zbyt ważna, żeby… — Pieprzę tę misję. — Spokojnie, Young! Jem też cywilów. — Gray momentalnie pożałował, że to powiedział, zwłaszcza, iż brzmiało to jak w filmach rysunkowych: rozzłoszczony kaczor Daffy. Young udawał, że tego nie zauważył. — Naprawdę tak myślę — przyznał się już miększym głosem. — Spakujmy się i ruszajmy. — Jezuniu! — wykrzyknął MacPhail. Gray odwrócił się do starego człowieka. — Czy to ma coś wspólnego z Zabijaniem? — Wiem, dlaczego to robią — powiedział Young.
— Kupka gówienka! — powiedział MacPhail. — Nie może pan nawet udowodnić, że oni wiedzą, dlaczego to robią. Po prostu to robią. — To prymitywna religia. MacPhail powiedział: — To… — To rytualna ofiara! — Oni ci to powiedzieli? — MacPhail dmuchnął przez nos. — Nie muszą nic mówić. Ich działania… — …są niewytłumaczalne — dokończył MacPhail. — To dlatego, że są obcy, ty idioto! — odwrócił się do Graya. — I właśnie dlatego musimy ustawiać kamery i zbierać jak najwięcej informacji. Ze zdalnie sterowanym nadajnikiem satelitarnym moglibyśmy gromadzić dane przez trzy miesiące, a nawet lata po naszym odlocie. — Góra pięć, sześć miesięcy — powiedział Gray. — Hyperion porusza się zbyt szybko, żeby… — Faktem jest — powiedział MacPhail — że podejmowanie takich decyzji to nie nasza sprawa. Nawet jeśli mamy te wszystkie dane, może zająć lata, zanim dowiemy się, dlaczego… — Mogę ci powiedzieć, dlaczego — powiedział Young. — Kupka gówienka! — Powiedz mi — powiedział Gray. — On nie wie, pułkowniku. Może zająć całe lata, żeby… — jęknął MacPhail. — Oni się modlą — powiedział Young. — Jezuniu! To kupka… — Niech pan się zamknie, MacPhail — stwierdził Gray. — Naprawdę mnie pan męczy. Uwaga: kaczor Daffy był teraz naprawdę wkurzony. Chandler Young uśmiechnął się do MacPhaila, zachęcając go do ponownego wtrącenia się. Stary człowiek wytrzeszczył oczy na Younga. Za jego okularami ochronnymi znajdowało się więcej szkieł: były to, jak twierdził, ostatnie okulary dwuogniskowe. Mówił o tym z zadowoleniem, jakby rozpierała go duma z powodu, że dręczy go strach przed prostą operacją oczu. Ale dziwna rzecz: wyglądał w tych szkłach… skomplikowanie. — O co się modlą? — Gray zwrócił się do Younga. — Nie chcą nas tutaj. Nagły, kozi śmiech MacPhaila zamroczył Graya. Ja też. Ja też nie chcę tu być. — I nie tylko nas — dodał Young. — Wszystko, co przywieźliśmy tutaj światła, kamery, kable, liny, mapy drogowe, wszystko to musi zostać zabrane. Musimy zmazać fakt, że kiedykolwiek… — Jesteś wariatem — MacPhail zwrócił się do Graya. — Ten człowiek jest bez wątpienia… — Twój szef twierdzi, że tego nie można udowodnić — Gray dał mu znak ręką, żeby przerwał. — Właśnie — powiedział MacPhail. — Jak on może mieć nadzieję, że to udowodni? Oni nie chcą z nami rozmawiać. Nawet nie chcą na nas patrzeć. — A po co by, do diabła, mieli na nas patrzeć? — spytał Young. — To oczywiste, że… — Nie zostawiają żadnych dowodów na piśmie — rzucił MacPhail, zagłuszając Younga. — Nie ma archiwum, nie ma taśm, nie ma video, nie ma żadnych artefaktów. Nie wiemy nawet, czy oni są choć w najmniejszym stopniu inteligentni. — Użyj swoich pieprzonych oczu — odparł Young. MacPhail skurczył się tak, że niemal wypuścił z rąk siatkę ochronną. — Używają języka naturalnego. I mają… — powiedział Young. — Gwiżdżą — sprecyzował Gray. — Czy to… — Dokładnie. — Dajcie spokój! — wykrzyknął MacPhail, przysuwając się bliżej.
— Wystarczy ich posłuchać! — zaoponował Young. — To język! I to i wszystko. Mają rytuały. Mają prace. Oni… — Jakie prace? — zapytał MacPhail. — Nie potrafię tego opisać. Coś takiego jak uprawa ogródka. — Proste, zwierzęce zachowanie. — Nie. Jest rozmyślne, skierowane i skomplikowane. Myślę, że to coś w rodzaju pracy na utrzymanie. Być może nawet zbudowali Hyperiona. Mogą być prymitywni, ale nie są głupi. — To dlaczego nie zwracają na nas uwagi? Dlaczego nie chcą się niczego o nas dowiedzieć? — Może jesteśmy tabu — powiedział Young. — Może myślą, że jesteśmy złymi duchami. Poczytaj literaturę; są precedensy dla tego rodzaju podejścia. Spójrz na Papuę Nową Gwineę. — Nonsens! Young zawahał się, MacPhail był szanowanym antropologiem. Chandler miał wykształcenie archeologiczne. — A może… — To nam nic nie daje — stwierdził Gray. — I rozmowa o tym tutaj sprawia, że boli mnie głowa. Nie wspominam już o tym, jak głupio to brzmi, gdy robi się wykład oddychając helem. — Uśmiechnął się, ale jego słuchacze nie byli rozbawieni. Żadnych wymówek, Gray! Palcem wskazał na MacPhaila. — Niech pan wraca do pracy i spróbuje… nie, niech pan zrobi to, co jest konieczne, aby wrócić do planu. Zostało nam mniej niż trzydzieści pięć godzin. Niech pan udaje, że zamierza pan ustalić nieprzekraczalny termin, w porządku? — Próbuję! — Niech pan nie próbuje… — przerwał Gray. W głowie nieprzyjemnie brzęczał mu głos Liang: Nie próbuj, zrób! Jak można powiedzieć coś tak głupiego? — Dobra — rzekł Gray. — To wszystko, o co proszę. A ty Chandler, kiedy jesteś na służbie, chcę widzieć, że pracujesz. Jeśli chcesz przeznaczyć swój wolny czas na szukanie dowodu, w porządku. Przekonaj mnie, że jest tu jakiś problem. — Wystarczy przekonać pana? — zapytał MacPhail. — A co z pułkownik Liang? A jeśli o tym mówimy, to co ze mną? Jestem tutaj starszym naukowcem. Musi przekonać m n i e , kochaniutki! MacPhail miał oczywiście rację, ale Gray nie chciał się wycofywać. Liang nie zostawiła mu miejsca na wycofywanie się. — Powiedziałem tylko, że może sobie robić, co chce, w swoim wolnym czasie. — Co uczynimy? — zapytał MacPhail. — Po prostu odlecimy? Główny cel tej wyprawy stanowi zebranie danych o obcej kulturze. A to oznacza ustalenie aparatury i… — Nawet jeśli to zabija przedmiot badania? — zapytał Young. MacPhail odrzucił głowę do tyłu. — Ba! — Zwrócił się do Graya. — Jeszcze trochę i będzie chciał, żebyśmy zlikwidowali taśmy i dyski, które dotychczas sporządziliśmy. A potem możemy wszyscy iść do diabła. — Ty pójdziesz pierwszy — powiedział Young. — Chciałbyś. Głowa Graya pulsowała. (Głębiej… głębiej… światło słoneczne przebijało przez wodę…) Nabrał łyk tlenu. — Rozdzielcie się, jeśli nie możecie pracować razem. Ale wracajcie do pracy. Czas ucieka.
VIII. Gray zajrzał do Zielonej Komnaty, ale Judy poszła do pracy w laboratorium słonecznym. Zmarszczył brwi i wspiął się na Autostradę Jeden, stąd ruszył przez wijący się tunel w mięsie
Hyperiona do opuszczonego hangaru z komorą powietrzną. Cala powrotną drogę myślał: Nie mogę nimi kierować, nie mogę ich zmusić do zrobienia tego, co mówi Young. Jestem udupiony. Gray mozolnie posuwał się wzdłuż tunelu. Nienawidził cywilów, tego, że przebywają w czystej, suchej komnacie centralnej, bawiąc się swoimi głupimi kamerami. Jeśli nie musieliby pracować nad Zabijaniem, snuliby się całymi dniami po labiryncie schorowanych tuneli. — Niewdzięczne bękarty… Przynajmniej ci faceci byli winni tym nadętym, różowym gulkom podziękowania na piśmie. Zamiast tego potrafili tylko utyskiwać i jęczeć. Przeklęci cywile. Gray w końcu wynurzył się z tunelu. Dyszał, jakby po raz pierwszy startował w maratonie. Stał pochylony przy generatorze, otrzepywał rękawiczki na kolanach i oddychał z butelki z tlenem, dopóki nie odzyskał oddechu. To bez wątpienia dobry pomysł, aby posuwać się wolnym i statecznym krokiem przez tunele Hyperiona, szczęśliwie prześlizgując się przez śmierdzące i ohydne błoto, zachowując swoją siłę… swoją godność… ale po prostu nie było sposobu, żeby Gray mógł tam spędzić tyle czasu. Niewydarzony. Więc zastrzelić go. Kiedy poczuł się lepiej, posunął wzdłuż twardej podłogi hangaru, gdzie grawitacja obrotowa była największa, aż doszedł do zewnętrznej ściany. Tutaj natknął się na kupę aparatury: silniki, wiertła, plastikowe łaty, tubki lepiszcza do uszczelniania itd. — chłam do robienia kanału, który miał służyć do wyprowadzenia kabli do kamer na zewnątrz, skąd zasilany plutonem nadajnik powinien przesłać obrazy na Ziemię. Robota nawet nie została rozpoczęta. — Dios… Wtedy przypomniało mu się o monologu, który Liang chciała, żeby nagrał. — O, cholera… Myślenie o tym, co zostało do zrobienia w tym krótkim czasie, powodowało, że czuł się zmęczony. Chciał się położyć, ale w tym miejscu ściany były zbyt mokre i zimne, a jego ciągle wilgotny kombinezon zbyt cienki. Jezu — myślał. — Dopiero co wstałem z łóżka i wszystko, czego bym chciał, to znowu położyć się na półce. Coś się ze mną dzieje. (Głębiej… głębiej…) Sztywnym palcem w rękawiczce wydrapał swoje imię w ciele Hyperiona („Alex Gray jest tutaj”). Na Księżycu faceci ustawiali kamienic i pisali na proszkowatej powierzchni patykami napisy, które bez wątpienia przetrwają ludzką cywilizację. Ale nie tutaj. W kilka sekund jego słowa wypełniły się i znikły na zawsze („Poprawka: Alexa Graya nie ma tutaj!”) — Dziękuję bardzo — powiedział swoim najbardziej sarkastycznym tonem. Polazł w kierunku najbliższego obcego promu i oparł się o otwarty właz. Przez chwilę gapił się w ciemny otwór, potem odpiął długa, czarną latarkę i oświetlił komorę powietrzną. Łamigłówka z metalu bez wyrazu wystawała z jednej ze ścian: najbardziej skomplikowany na świecie prysznic. Jedno było pewne: pęcherzykowate Hypry, które tak ochoczo posuwały przez zardzewiałe jelita, nie mogły obsługiwać tych promów. Nie miały rąk. W komorze powietrznej pojazdu, zebrana na powierzchni podłogi grawitacyjnej, leżała kupa czegoś, co miało wygląd czegoś zwyrodniałego i przypominało wyschnięte liście, ale na pewno nimi nie było. Zgodnie z wytycznymi wyprawy, mieli pobrać próbki tego nie tylko dla potrzeb Nauki, lecz także dla ludzi zajmujących się wojną biologiczną tam, na Ziemi. Jeszcze więcej przeklętej roboty… nie wykonanej. Głębiej… głębiej…) Ojej, wystarczy. Gray przypomniał sobie sprzeczkę, jaką te śmiecie wywołały, gdy pierwszy raz znaleźli się w skale. Judy Taves–Roth, kiedy zobaczyła „wyschnięte liście”, zaproponowała, by spróbować
określić ich wiek metodą węgla C–14. Chciała w ten sposób zbadać, w którym momencie po oczyszczeniu Hyperiona tu się pojawiły. Dobra myśl. Dobra robota, prawda? Niewydarzona. To właśnie Chandler Young, zagorzały archeolog, powiedział im, że tego nie można zrobić. Przewidział, że w tym miejscu może w ogóle nie być węgla C–14. MacPhail w to nie wierzył. — To śmieszne. W każdej materii organicznej zawsze jest węgiel. — Być może — powiedział Young. — Kto wie? W każdym razie ja nie neguję obecności węgla, lecz neguję obecność C–14. — Ale przecież każdy żywy organizm, który spala… — Posłuchaj mnie — powiedział Young. — Tutaj nie ma azotu w powietrzu. — Co to ma wspólnego… — A nawet gdyby w powietrzu znajdował się azot, tę kupę chroniłaby przed nim gruba skorupa. Gray pamiętał przebijający przez maskę kombinezonu izolacyjnego uśmiech MacPhaila. Wtedy już wszyscy znowu nosili te kombinezony i oczekiwali, że spełnią one swoje zadanie. — Zabezpieczona? — dopytywał się MacPhail. — Zabezpieczona przed czym? — Przed promieniami kosmicznymi — powiedział Yung. — W taki właśnie sposób powstaje węgiel C—14 na Ziemi. — Kontynuował wyjaśnianie denerwujących szczegółów. — Protony o wysokiej energii uderzały w jądro azotu, wytrącając drugorzędne neutrony. Te neutrony z kolei reagowały z azotem–14 i tworzyły niestabilny azot–15. Gubił proton i tworzył węgiel C–14, który — jak MacPhail z pewnością wiedział — w wyniku rozpadu beta tworzył… — W porządku, w porządku — przerwał MacPhail. — Rozumiem. Young po prostu nie mógł przestać mówić. — Rzecz polega na tym, że trzeba wystartować od azotu w powietrzu, żeby otrzymać stałą dostawę… — Zamknij się, dobra? Powiedziałem, że już rozumiem! Gray pamiętał, że MacPhail obdarzył Younga spojrzeniem, które zdawało się mówić: „Jezuniu, co za dupek”. Niestety, Young miał rację. C–14 w Hyperionie nie było. I informował o tym MaePhaila ze zbędną precyzją. Może wtedy to wszystko się zaczęło, ich niezgoda, ich ośla rywalizacja?! Przeklęci cywile. Teraz, kiedy Gray zaczął wchodzić do komory powietrznej obcego promu, pozwolił oczom zdeakomodować się. Było to łatwe: jego umysł się rozluźnił. Długie, mokre westchnienie. Znowu czuł, jak spada ciągnięty w głąb zimnej wody. Chryste. Coś w locie statkiem w kierunku Słońca wyzwoliło w i nim wspomnienie wypadku na łódce i wyolbrzymionych koszmarów, które śnił jako dzieciak. Rozlatuję się, człowieku. Rozlatuję się. Miał zamiar pieprzyć wyprawę. Wiedział to. Po minucie do przytomności przywrócił go szeleszczący dźwięk. Spojrzał i zobaczył dwa duże, zielone pająki walczące o coś w obcym promie. Na pierwszy rzut oka wyglądało to jak książka w papierowej okładce. Trzymały ją w swoich wysuniętych żuwaczkach, splecione w zapaśniczym uścisku i komicznie ją przeciągały. Gray zaczął je dopingować. — Dalej, chłopaki — powiedział. Dźwięk jego piskliwego głosu sprawił, że pająki się zatrzymały i pół tuzina maleńkich czerwonych oczu odwróciło się, żeby na niego spojrzeć. Rozpoznał, o co walczyły. Była to rzeczywiście książka w papierowej okładce: należący do pułkownik Liang egzemplarz „Spotkania z Ramą” autorstwa Arthura C. Clarke’a. Jej najcenniejsza własność, książka opublikowana na dwa lata przed jej urodzeniem.
Trzynastoletnia Liang spotkała Clarke’a na zjeździe science fiction w Brighton i koniecznie chciała uzyskać autograf. Pierwszego dnia na Hyperionie położyła książkę na tarasie jak na tronie. Egzemplarz miał tam pozostać po tym, jak odlecą; rodzaj nieformalnego uczczenia pamięci człowieka, który blisko pięćdziesiąt lat wcześniej rozmyślał nad zawartością obcego statku kosmicznego przelatującego przez układ słoneczny. Połowa faxów na Ziemi nazywała teraz to miejsce „Rama”, czego nie robił nikt z wyprawy. Miejsce to było po prostu zbyt… obojętne. — Skąd, do diabła, żeście to wzięły — zapytał pająki Gray. Obserwowały go w napięciu. Nachylił się przez właz, wyciągając rękę po książkę. Pająki znieruchomiały, a gdy końce palców w rękawiczce przejechały po grzbiecie książki, uciekły. Odchrząknął, podnosząc się z wargi komory powietrznej, używając jednej ręki w jednej dziesiątej G grawitacji obrotowej. Dał nura, chwytając książkę. — A teraz zachowujcie się — powiedział, schodząc na podłogę hangaru. Zaczerpnął potężny łyk tlenu z pojemnika pomocniczego, potem wytrzeszczył oczy na lichą książkę. O, cholera. Ubłocone rękawice pobrudziły ją! Chryste! Liang dostanie szału, kiedy to zobaczy. (Kto to zrobił? Co za potwór mógł zrobić taką rzecz?) — Pieprzę to. Dwukrotnie popukał książką o wargę komory powietrznej, po czym rzucił dzieło z powrotem pająkom. — Zatrzymajcie ją sobie, chłopaki. Nic nie miało znaczenia. Hyperion już go nie interesował. Było mu niedobrze i czuł się wypluty. Wszystko, czego chciał, to wracać do domu. A jedynym sposobem, w jaki mógł to uczynić, było zakończenie tej przeklętej wyprawy. W tej chwili postanowił, że już więcej nie będzie słuchał Chandlera Younga.
IX. Odległość od Słońca: 16,78 milionów mil Prędkość: 96, 01 mil na sekundę Przybliżony czas odlotu: 29 godzin 15 minut Pięć godzin później Gray zwołał Younga i MacPhaila na spotkanie na tarasie, gdzie jasne światło słoneczne przezierało przez wykonane z kwarcu okna Hyperiona przysłonięte nierównymi żaluzjami. Przejęli to pomieszczenie i stworzyli w nim coś w rodzaju służącej spotkaniom towarzyskim nieoficjalnej komory powietrznej, wypełnionej bogatą w tlen mieszanką. Ludzie mogli tu normalnie mówić i to wydawało się stosowne. Kiedy mieli dyskutować nad poważnymi sprawami, wówczas, dzięki Bogu, mówili jak ludzie, a nie jak te przeklęte postacie z filmów rysunkowych. Mieli to miejsce dla siebie, jako że Judy wróciła na pokład „Clarke’a” i tam odizolowała się od wszystkich na środkowym poziomic, a Curtis Jones był zajęty nieudolnym majstrowaniem przy swoim ulubionym obcym promie w komorze powietrznej hangaru. Gray otrzymał fascynującą wiadomość z NASA, ale zanim mógł ją ujawnić, MacPhail zaczął się uskarżać na plan pracy. Chciał mieć więcej czasu. Gray omal się nie roześmiał, myśląc, co Liang by na to powiedziała. — Nie da rady, MacPhail. Możemy panu dać kapitana Jonesa. — Czy to wszystko, co pan może… — Niech pan lepiej podziękuje. — Gray spojrzał na Younga. — Wygląda na to, że wszyscy będą musieli pracować na dwie zmiany. Czy pan mnie rozumie? MacPhail zaśmiał się.
— To co robię w wolnym czasie… — zaczął Young. — Nie wystarczy. — Gray potrząsnął głową. — Powiedziałeś… — To było wtedy. Wszystko jest w ruchu, zdajesz sobie z tego sprawę? — Ale to nie… — Sprawiedliwe? — powiedział Gray. — Niesprawiedliwe? Powiem ci coś, doktorze… — Dupek — Young odwrócił się i wskoczył do komory powietrznej. — Hej, jeszcze z tobą nie skończyłem, Young! — Owszem, skończyłeś! Gray poczerwieniał. Zignorował uśmiech MacPhaila. No, no! — Trudno go ujarzmić, prawda? — powiedział MacPhail, kiedy Young zniknął. Gray wzruszył ramionami w drodze do konsoli sterowania żaluzjami. W chwilę później, gdy płytki w oknach się przekręciły, pokład słoneczny pociemniał. W tej szarości MacPhail ze swoimi pulchnymi policzkami wyglądał na młodszego, bardziej energicznego. Podwójne odbicie nałożonych jedne na drugie okularów dodawało mu autorytetu. To pozwalało Grayowi mieć nadzieję: Może MacPhail nadal będzie mógł kierować Youngiem. MacPhail powiedział: — Chyba będę musiał teraz mieć na niego oko. Wreszcie. — Czy może pan skończyć pracę bez niego? — spytał Gray. — Wątpię. Zmarnował zbyt dużo mojego czasu. Wciąż się kłóci o… no i cóż, słyszał go pan. Czy nie możemy przesunąć nieprzekraczalnego terminu? — Nie!! — W porządku… tak tylko zapytałem. Gray roześmiał się. — To ja krzyknąłem? MacPhail się uśmiechnął. — To niemożliwe. Niech mi pan wierzy. Kiedy napotkali skałę, znajdowali się niewiele mniej niż trzydzieści sześć milionów mil od Słońca, prawic tak daleko jak orbita Merkurego. W tej odległości „Clarke” był całkiem bezpieczny. Dziewięćdziesiąt godzin od tej chwili — trochę ponad dwadzieścia dziewięć godzin od teraz — znajdą się sześć i pół miliona mil od Słońca. Według NASA to wystarczająco blisko: temperatura powierzchniowa statku wyniesie wówczas 1500 stopni w skali Farenheita. Nie mogą już wtedy przebywać we wnętrzu pojazdu i będą musieli być przygotowani do oderwania się od hiperbolicznej orbity Hyperiona. Izaak Newton kierował prawidłami tej gry. Nie, gorzej: tak blisko Słońca mechanika orbity została ustalona przez Einsteina. Więcej czasu? Nie wydarzone. — Problem z Youngiem polega na tym, że za dużo na raz dostał — powiedział Gray. — Ta jedna wyprawa zrobi za niego karierę. Poleci z powrotem na Ziemię i będzie pisał książki, i występował w programach telewizyjnych. On wie, że to jest prezent i wydaje mi się, że ma poczucie winy. — Więc chce zrobić coś wielkiego, czy tak? MacPhail pokiwał głową. — Chce na to zasłużyć. — To, że jest czarny, mu nie pomoże. — Co pan ma na myśli? — Ma więcej do udowodnienia. MacPhail pokiwał głową, nie patrząc na Graya. — Domyślam się. — Jest jakaś szansa, że ma racje?
Stary człowiek wydał kilka dźwięków, z których żaden nie był słowem. Z namysłem sięgnął po rękawiczki, rozchylił jeden ze szwów na palcu, gdzie nitki przegniły i skóra się rozchodziła. Gray zmarszczył brwi i czekał. Wszyscy dzisiaj chcieli zrobić z niego chłopca na posyłki. — Problem polega na tym — powiedział MacPhail, pocierając o siebie pomarszczone dłonie rękawiczek — że na Hyperionie wszystko jest… możliwe. Prawdziwa praca, to próba oceny wszystkich hipotez. A to zabiera czas… i trzeba wykorzystać wszystkie informacje, jakie zdobędziemy. Naszym zadaniem jest zebrać te dane, ponieważ nikt nigdy nie będzie miał okazji tego zrobić. To nic innego tylko szczęśliwy traf, że pańska wyprawa na Marsa była prawie gotowa do wyruszenia w chwili, kiedy ta rzecz nadleciała… — Tak, wiem. — Gray nie chciał myśleć o wyprawie na Marsa. Na Ziemi zostało dwóch strasznie wkurzonych sowieckich kosmonautów i kilka innych, dobrze usytuowanych japońskich psów ścigających skałę. Ci bez wątpienia dostawali wypieków za każdym razem, kiedy rankiem na ekranach zobaczyli słowa „wiadomości z Ramy”. — Myślę więc, że rzecz polega na tym, że musimy zebrać te dane. — Myślę, że nie mamy wyboru. A pan? — zapytał MacPhail. — Nie. Nie mamy wyboru. — Bóg wiedział, że to G r a y nie miał wyboru. Nie wtedy, gdy miał pułkownik Liang na karku. — Żadnego wyboru — powtórzył, obserwując twarz starego człowieka. MacPhail wyglądał tak, jakby mu ulżyło, gdy scedował na Graya podjęcie ważnej decyzji — Co mam zrobić? — Niech pan go naciska, MacPhail. Niech pan go mocno naciska. Niech go pan złamie, jeśli to konieczne, ale niech pan go zmusi do pracy. Czas nam się kończy. — Wiem. Gray przypomniał sobie, że ma nową wiadomość. — Aha. Mam coś, co sprawia, że te kamery stają się jeszcze ważniejsze. — Co? — W NASA właśnie skończyli robić nowe odbitki obrazu trajektorii Hyperiona. Do dziewiętnastej minuty kątowej jest to doskonała hiperbola. — Myślę, że to normalne, ale… — I jeszcze — dodał Gray. — Kiedy opuści nasz układ, będzie leciał prosto w kierunku Alfa Centauri. — Naprawdę? Rozumiem, że mogą być tam nadające się do zamieszkania planety. — Właśnie. I właśnie dlatego, chcielibyśmy dokładnie przyjrzeć się temu miejscu. To wielka okazja, móc się tak przelecieć. — W każdym razie dla kamer na pewno. — Tak. Musieliby coś wymyślić, jak wysłać słaby sygnał z powrotem na Ziemię; rozłożenie transmisji sprawiało, że dane stawały się zupełnie niepotrzebne. NASA już coś wymyśli. — Ale — powiedział MacPhail — ile zajmie… — Ma pan rację: to jest problem. Na tej ścieżce Hyperion, kiedy będzie mijał orbitę Plutona, będzie się poruszał z prędkością tylko siedemdziesięciu kilku mil na sekundę. — Więc to… — Około dziesięciu tysięcy lat. MacPhail wyglądał na zmieszanego. — Czy to prawdopodobne, że sami znajdziemy sposób na dostanie się do Alfa Centauri, zanim dotrze tam Hyperion? Dziesięć tysięcy lat… — Może tak, może nie. Jeśli sprawy potoczą się tak samo, jak toczyły się od chwili, gdy zaczęły ukazywać się obrazy Alfa Centauri, to do tego czasu ani jedna ludzka istota nie zostanie na Ziemi.
X. Sprawdźmy: W jego śnie woda jest zimna i lepka, a strumienie pęcherzyków przechodź pluskiem koło uszu. Kiedy spogląda w górę, widzi wpadające w wodę słoń Powierzchnia jest jak podnosząca się szybko nad głową w kierunku słońca U ciemnego szkła. Gray nie może oddychać z powodu bólu w płucach, a ciśnienia jego głowie narasta, jak dzwon pulsuje w uszach, dzwoniąc, dzwoniąc…
XI. Odległość od Słońca: 1168 milionów mil Prędkość: 102,13 mil na sekundę Przybliżony czas do odlotu: 17 godzin 10 minut … dzwoniąc… dzwoniąc… Gray obudził się z oscylującym, składającym się z dwóch nut rykiem alarmu pożarowego w uszach. Z trudem wydostał się z siatki hamaku. W trzech susach dopadł głównego pokładu ładownika. Wszystkie światełka na konsoli alarmowej paliły się. — Jezu Chryste! Zgodnie z tym, co mówiły lampki, statek był konsumowany przez płomienie. Odsłonił przykrywkę systemu tłumienia, uzbrajając gaśnice rozlokowane na statku, lecz światła „gotów” się nie zapaliły. Wbudowany system tłumienia ognia został spalony. Uderzył konsole pięścią i musiał złapać się fotela, aby nie odszybować w polu niskiej grawitacji odśrodkowej. Boże, to był koszmar. Nagle wszystkie światełka ostrzegawcze błysnęły i zgasły z jodłującym wyciem. Gray stał w nagłej ciszy, gapił się bezmyślnie, a w głowie mu buczało. Konsola zrobiła się niewyraźna i wypełznął duch — bez formy, biały, o powolnych ukradkowych ruchach. Gray otworzył usta; zamrugał oczami, na języku czuł kwaśny smak metalu. — Co, do diabła? Potem jego oczy wypełniły się łzami, a nozdrza skurczyły się wypełnione zapachem palącej się izolacji elektrycznej. W końcu dostrzegł białą smużkę wznoszącą się w rogu konsoli. — Dios! Wyrwał gaśnicę z uchwytu w bocznej ścianie, odsłonił zabezpieczenie i wepchnął wkręcaną głowicę w specjalny otwór ogniowy w dnie konsoli ostrzegawczej. Nacisnął zapadkę, wyrzucając zawartość butli w otwór. Potem, pozwoliwszy butli swobodnie dryfować pod konsolą, otworzył pokrywę pudełka z narzędziami i rozrzucił zawartość po pokładzie, szukając śrubokrętu numer osiem. Zdjął przykrycie konsoli i pomacał śrubokrętem brudnoźółtą pianę wygaszacza. Nie było sensu sprawdzać przerywacza — obwody stały się martwe. Spojrzał przez ramię do tyłu i krzyknął: — Hej, jest tu kto?! — Wstrzymując oddech, słuchał szeptu wentylatorów. — Halo? Żadnej odpowiedzi; był na statku sam. Gray szybko obszedł ładownik. Węszył z całych sił i zerkał, czy w promieniu latarki nie ukaże się najmniejsza smużka dymu. Ale nic takiego nie dostrzegł. Wydawało się, że na statku zapaliła się tylko konsola alarmowa i teraz wszystkie obwody ochronne były zniszczone. — Uroczo — powiedział.
Gdzie, do diabła, podział się Chandler Young?
XII. Okrąg świateł w rdzeniu komnaty centralnej był większy i jaśniejszy. To w końcu jakiś postęp. Gray zaczepił swój pełzacz liniowy i popędził na ukos przez próżnię. Powietrze było lepkie od frędzli przelatującego brudu, tory energicznie ścigały manty: Zabijanie właśnie się skończyło. Dzięki Bogu, że już po wszystkim. Znalazł MacPhaila zmagającego się z dużym, czerwonym, sztywnym kablem do transmisji video. — Gdzie jest Young? MacPhail zaśmiał się. — Jeśli już o tym mówimy, to gdzie jest kapitan Joncs? Powiedział pan, że może mi go pan dać do pomocy. — Kłamałem. Jones jest zajęty. — Ale to ważne. — W s z y s t k o jest ważne, MacPhail. — Tak? To dlaczego nikt nie bierze tego poważnie? Gray zaśmiał się. — Niech pan mi o tym opowie. — Szkoda, że nie chce pan słuchać, z czym ja muszę się pogodzić — powiedział MacPhail głosem z filmów rysunkowych, który zaczynał zawodzić — Gray kaszlnął, żeby ukryć zdenerwowanie. W nagłym impulsie chciał uderzyć starego człowieka. (Przepraszam.) — Słucham. — Po pierwsze, mieliśmy właśnie wypadek w rdzeniu i nie mogłem tam się dostać na czas, żeby ustawić kamery wolnego ruchu. — Sam miałem maty wypadek w podstawowym ładowniku. Nie wiadomo co się stało. MacPhail zostawił splątaną kupę kabla, unoszącą się w obrębie sceny. Teraz był lekko zgięty w talii, opadał swobodnie, dmuchając w maskę powietrzną. — Nic panu nie jest? — spytał Gray. MacPhail machnął ręką, po czym opuścił maskę. — Czasami mam kłopoty z oddychaniem. — Jego głowa odchyliła się, mierząc Graya wielowarstwowym blaskiem wielu szkieł. — Na miłość Boską, niech pan nie mówi Chandlerowi Youngowi. Gdyby ten bękart myślał, że się tutaj wykańczam, wszedłby mi na głowę. Gray uśmiechnął się. Witamy w klubie, bracie.
XIII. Chandlera Younga znalazł siedzącego samotnie w prywatnym promie Curtisa Jonesa, wpatrzonego w podłogę. (Jones chciał pozbyć się ładowników przeznaczonych na Marsa i zaholować jeden z obcych statków do bazy, żeby go zbadać — gdyby tylko mógł otworzyć te wielkie drzwi komory powietrznej. Chandler nazywał to kradzieżą. NASA konferowała przy drzwiach zamkniętych. Nie wstrzymywać oddechu). — Wracaj do pracy, Young — odezwał się Gray. Ten nawet na niego nie spojrzał.
— Gdzie byłeś pół godziny temu? — dodał. Odpowiedzi nie było. Gray oparł się o drzwi i gapił się do środka. Young wyglądał jak adept wśród obcych sterów i oprzyrządowania. Czy jednak miał wystarczająco dużo praktyki, aby spieprzyć urządzenia alarmowe podstawowego ładownika? Może nikt nic nie zrobił. Może to zwykły przypadek… — Wiesz, Chandler, to będzie bardzo długa wyprawa, długa wyprawa powrotna. Nie mówiąc o kwarantannie. I będziemy musieli znaleźć sposób, żeby ze sobą żyć. Jakoś. Young w dalszym ciągu studiował zaśmieconą podłogę komory powietrznej. Był tak mocno skoncentrowany, jakby za chwilę wszystko miało się stać dla niego jasne. Po chwili Gray pochylił się i nabrał pewności, że człowiek ten jeszcze oddycha. Wyprostowawszy się wybuchnął pełnym satysfakcji śmiechem. Young skurczył się, ale nic nie powiedział. — Chandler, nie zaglądałem, ale jestem pewien, że twój palant jest bardzo długi. Twarz Younga wykrzywiła się. — Co powiedziałeś? — Myślę, że nie musisz nic udowadniać. — Pełen zdumienia uśmiech Younga zniknął. — Przedstawiłeś swoje stanowisko — ciągnął Gray. — I myślę, że wszyscy cię za to szanujemy. Ale teraz czas się zamknąć i wykonać robotę, dla której tu przylecieliśmy. Po dłuższej chwili milczenia dodał: — Jesteś innego zdania? Żadnej odpowiedzi. Gray wzruszył ramionami, odwracając się ku wyjściu. Young zapowiedział: — Pół godziny temu Hypry zajmowały się składaniem ofiary, zabijały kolejnego ochotnika. Jeśli chcesz wiedzieć, byłem tutaj i płakałem. Gray zaczął mówić coś, co miało Younga pocieszyć, ale zdał sobie sprawę, że nie wie, co powinien powiedzieć. Ponadto zauważył żółtą, plastikową rączkę śrubokrętu wystającą z kieszeni na piersi mężczyzny i nie mógł się powstrzymać od zastanawiania się, czy to przypadkiem nie jest śrubokręt numer osiem. Za wcześnie na wszczęcie dochodzenia w sprawie wypadku… czy za późno? — Wracaj do pracy — powiedział Gray. — Natychmiast.
XIV. Gdy Young odszedł w głąb Hyperiona, Curtis Jones ukazał się na drugim końcu hangaru komory powietrznej i zaczął przetrząsać aparaturę do drążenia otworu na kable. Gray uśmiechnął się. Mimo wszystko miał rację: Jones był zajęty. Posuwając nogami podszedł do niego i poklepał go po ramieniu. Jones odwrócił się, uśmiechnął i z uwagą, aby nie potargać sobie włosów, ściągnął słuchawki. Zawisły u jego pasa, dochodziła z nich muzyka. — Mamy wybór — powiedział. — Możemy przeprowadzić kable wideo przez otwór i podłączyć przełączniki do anteny lub możemy wyrzucić tutaj to żelastwo, wybrać widok od środka i przeprowadzić tylko jedną linię wideo i jedną linię sterowania. — Co chcesz zrobić? — Chcę jechać do domu i wskoczyć na pierwszego lepszego dobrze sprawdzonego kurczaka, który mnie zechce. — No to do diabła z tym — powiedział Gray. — Wynosimy się stąd. — Zabieramy Judy? — Zobaczymy. — Laurel i Hardy, oczywiście, zostają.
— Z pewnością. — Przeklęci cywile. — Dobrze to ująłeś. Kapitan Jones uśmiechnął się, drapiąc się w szczękę. Kiedy zobaczył, że Gray mu się przygląda, powiedział: — Trzeba się ogolić. Gray uśmiechnął się. To była prawda: jednodniowy zarost nie wypadał zbyt dobrze w porównaniu z pięknie wykrochmalonym kombinezonem to kapitana. Ale, do diabła z tym. — Hej, człowieku, ja o to nie dbam. Nie jestem cholernym oficerem, który pilnuje moralności. Tak naprawdę, to jesteś zbyt czysty. To znaczy, przy tobie wyglądamy jak… — Próbowałem się ogolić. Chciałem się ogolić. Naprawdę. — Wierzę ci. Jones zaśmiał się, potem mocniej podrapał poczerwieniałą szczękę. — Tylko to cholerne swędzenie — rzekł z zaciśniętymi zębami. — Tak, wiem. Też to mam: na karku i pod pachami. Boję się spojrzeć na swoje jaja. — Ja też. To znaczy… — Powinieneś się bać patrzeć na moje jaja. — Ale to nie… — Tak. Wiem, co masz na myśli. To miejsce to jeden wielki przypadek sparszywienia przyrodzenia. Możemy nigdy nie wyjść z kwarantanny. Jones przestał drapać się po twarzy. Jasne pręgi zostały pod zarostem. Wyglądał na komicznie niespokojnego. — O Boże, nie mów tego, nawet żartem. — Przepraszam. Gray nie wiedział, czy to był żart, czy nie. Przy tym, jak rzeczy się miały, mógł nie doczekać kwarantanny, nie mówiąc już o wyjściu z niej. To przeklęte miejsce zżerało go żywcem. Jones miał pomysł. — Hej, niewykluczone, że przywieziemy z powrotem lekarstwo na HIV. — Albo lekarstwo, albo dziesięć następnych mutacji. — O… — zmarszczył brwi kapitan. — Czy Starsza Pani powiedziała ci coś o monologu? — spytał Gray. — Nie. Dlaczego pytasz? — Chciała, żebyśmy przygotowali monolog. Ale to było wczoraj. Miałem pewną nadzieję, że zapomni. — Dlaczego? Zróbmy go. Jestem gotów. — Nienawidzę tego gówna. — To przecież zabawa. — Poniżająca. — To tylko praca. Krucho jest z pieniędzmi, wiesz — Jones roześmiał się. — Tak, to prawda. — Jeśli chcesz zrobić to nagrania, to ja jestem tutaj. — Chcesz być w telewizji? — Jasne. — Z tą brodą? Jones pogładził palcami podbródek. — Oj, zapomniałem. Może spróbowałbym… — Żartuję. Zobaczymy. — Zrobię z tobą wywiad. — Oni nie chcą wiedzieć, co ja myślę. Wierz mi. — Powiesz cokolwiek.
Jones wrócił do swojej platformy wiertniczej. Badanie ultradźwiękowe ustaliło grubość skorupy Hyperiona na dwadzieścia osiem centymetrów. Jones miał długie, cienkie wiertło w uchwycie wiertarki i stos łat próżniowych na wypadek, gdyby przebił warstwę na wylot. Podniósł pulsujące słuchawki do uszu, po czym pozwolił im luźno zwisać z szyi. Spojrzał na Graya, aby się upewnić, czy ich rozmowa dobiegła końca. — Tak — powiedział Gray. — Bierz się za to. Czas ucieka. — Najchętniej bym się stąd wyniósł i wracał do domu. — To ty to powiedziałeś. — Powinniśmy byli polecieć na Marsa. — Trenowaliśmy do lotu na Marsa. — No to powinniśmy polecieć. Pieprz to miejsce. — Bynajmniej. Jones przez chwilę przesuwał palcami po słuchawkach. — Wiesz, co mnie niepokoi? Martwię się, że te antyprotony wypłyną albo zanim będziemy mogli ich użyć. — Tak. Bez antymaterii zbrojeniowej ta wyprawa nie doszłaby do skutku. Potrzebny był ładunek delta–v, aby mogli wspiąć się powyżej ekliptyki, a potem zrównać orbity z tym hyperbolicznym wędrowcem. Należało wykonać jeszcze większy skok, żeby wyswobodzić się i wrócić na Ziemię. — Do zobaczenia. — Jones pokiwał głową i założył słuchawki. Zakasał nogawki wykrochmalonego kombinezonu, chroniąc kant w przysiadzie, po czym podniósł wiertarkę, wetknął wiertło w ścianę i patrzył na nie z uwagą. Silnik zajęczał jak jeden z rozzłoszczonych komarów Hyperiona.
XV. Gray przez kilka minut „nadzorował” wiercenie Jonesa. Wówczas jego radio zatrzeszczało. Człowcku: to była pułkownik Liang. — Waśnie rozmawiałam z Chandlerem Youngiem — powiedziała. — Stwierdził, że potrzebuje więcej czasu. — No cóż… — Więcej niż pan mu dał. Co on, do diabła, ma na myśli? — On… — Ile pan mu dał czasu? I skąd pan miał ten czas, który pan mu dał? — Powiedziałem mu… — Bo wygląda na to, że pan mu dawał mój czas, Gray. — Powiedziałem tylko, że może… — Nie ma więcej czasu, Gray. — Wiem. On chciał tylko… — Powiedział, że dał mu pan czas, zęby zbadał jakąś jego własną koncepcję. Niech pan mi powie, że pan tego nie zrobił. — No cóż. Niezupełnie. Powiedziałem… — Dlaczego on nie pracuje? — On pracuje. On… — MacPhail mówi, że nie pracuje. — Young ma taki problem, że…
— Ja mam problem, Gray. I niech pan zgadnie jaki? Moim problemem jest pan. Niech pan mnie posłucha: chcę, żeby to było jasne. Niech pan znajdzie Younga i zapędzi go do pracy. I nie jutro. Nie ma jutra, Gray. — Wiem, czego pani oczekuje. — Jestem wdzięczna, że pan to powiedział. Więc nie ma powodu, dla którego miałby pan tego nie zrobić? — Tak, tylko… — To brzmi jak początek wymówki, Gray. Niech pan w ogóle nie zaczyna takich zdań. Radio zasyczało i zamilkło. Jedna dobra rzecz: zapomniała zapytać o nagranie. Gray zaczerpnął haust czystego tlenu ze zbiorników bezpieczeństwa i rozejrzał się. Curtis Jones pochylał się nad wyjącym świdrem z ustami nadymającymi się w takt niesłyszalnej muzyki. Gray nigdy w swoim życiu nie czuł się tak odizolowany.
XIV. Odległość od Słońca: 12.15 milionów mil Prędkość: 103,19 mil na sekund Przybliżony czas do odlotu: 15 godzin 38 minut Gray znalazł MacPhaila przed miniaturowym przełącznikiem wideo — sprawdzał odczyt z sześciu kamer. — Gdzie jest Young? — zapytał, gwałtownie wypuszczając powietrze. — Wrócił? MacPhail popatrzył na niego i uśmiechnął się. On wie — myślał Gray. — Patrzy na mnie, gdy parskam jak mors na mieliźnie, i wie, że jestem przyparty do muru. Jak ja go zmuszę do tego, żeby robił to, czego chcę? — Chandler jest tutaj dobrą chwilę — powiedział MacPhail. — Pomagał? — Trochę. To było co innego niż powiedziała Liang… jeśli Liang nie okłamała Graya. Stary człowiek pokiwał głową, z nieszczęśliwą miną. — Jesteśmy prawie gotowi, niech pan spojrzy. Rząd grubych Hyprów wyłonił się z ciemności za siatką kamer i świateł. Ich wilgotne ciała trzęsły się i syczały, wciągały i wypuszczały powietrze. Usiłowały ustawić się w okrąg. Wyglądały jak błyszczące, różowe koraliki na sznurku. Gray rzucił okiem na zegarek. Dios! Za późno, żeby tego uniknąć. — Czy one nie wiedzą, że są obserwowane? Przychodzą w to samo miejsce, w sam środek świateł. Czy one nie wiedzą… Przerwał, tracąc oddech. Od tej chwili będzie musiał wymyślać krótsze zdania. — To jest centrum, pułkowniku, i zero G może być ważne. A może prądy powietrza są tutaj właściwe. — Może — Gray pokiwał głową. — Albo zapach, albo coś. Jeśli zbierzemy dostateczną ilość danych, może kiedyś uda nam się to wykoncypować. — O, tam idzie — wskazał Gray, choć kręciło go w żołądku. Hypry wybrały swoją ofiarą, która weszła do środka okręgu. Stworzenie zaczęło się kręcić w kółko, uderzane przez swoich ustawionych w okrąg kamratów z przezroczystymi włóknami świecącymi w blasku świateł.
MacPhail był zajęty wielopoziomowym magnetofonem. Monitory pokazywały różne obrazy obcych: w kolorze, w podczerwieni, w czerni i bieli itd. Gray rozejrzał się za Youngiem, ale go nie dostrzegł. Ofiara w środku okręgu wirowała w szalonym tempie, ponaglana przez swoich ziomków. Hypry gwizdały, mlaskały, jęczały i piszczały. Wszystkie obracały się pod pewnym kątem jak małe różowe Saturny w kółku. Korona cierniowa. Gray zaczął się uśmiechać, kiedy o tym pomyślał. Wówczas biczujące rzęsy stworzeń pogrubiały, przekształcając się w noże. O, cholera. Wiedział, że nie chce na to patrzeć. Puścił siatkę bezpieczeństwa, dając się odepchnąć przez siłę odśrodkową obracających się karuzeli kamer i świateł. Oddryfował w ciemność, za poświatę blasku, gdzie MacPhail nie mógł go widzieć, i zamknął oczy. Błyskawicznie jednak stracił orientację. Serce zaczęło bić szybciej. Zimna mgła skąpała mu twarz. Czuł się dobrze, dopóki nie zdał sobie sprawy, że był to śluz Hypra wypływający z ofiary. O, Chryste, tylko nie to! Poczuł, że jego skóra znowu się nagrzewa, by uniknąć mokrej mgły. W samym środku MacPhail zaczął przeklinać jak strajkujący kierowca ciężarówki. Oczy Graya otworzyły się — w ciemność. Jakiś bękart odciął światła. — O, cholera jasna… — powiedział. Coś dotknęło jego ramienia i zwinął się w kłębek. Manty nurkowały po niego! Coś brzęczącego otarło mu się o ucho w intymnej pieszczocie. Wyrzucił ręce przed siebie, ale nic nie znalazł. Zatrząsł się w opóźnionej reakcji. Chciał jak najszybciej się stąd wydostać. W ciemności dwadzieścia stóp dalej śpiew Hyprów doszedł do szczytu. Gray usłyszał soczysty wybuch wnętrzności, a jego twarz pokryła się odrażającym śluzem emanującym ze środka. Zacisnął szczęki, żeby nie krzyczeć. Proszę. PROSZĘ, zabierzcie mnie stąd. W ciemności zaczął rozpoznawać duże kształty… podnosiły się, opadały z znowu, przybliżały się i cofały. Kwadratowe formy, które krążyły w milczeniu na szerokich, turkoczących skrzydłach. Kark Graya bolał i pulsował. Płaszczki… Coś go znowu uderzyło, lecz zanim zdążył krzyknąć, MacPhail wyprzedził go, wrzeszcząc mu w ucho. — Spokojnie. To ja — powiedział Gray. Usłyszał nerwowy śmiech, czuł miętowy oddech starego człowieka na swojej szyi. Ich okulary ochronne zderzyły się, potem ktoś złapał go za ramię. — Przepraszam — powiedział MacPhail, wycofując się. — Przestraszyłem się. — Jego głos był silny i niski. Był na tlenie. Stary człowiek w końcu wyjął latarkę i włączył ją. — Zapomniałem, że ją mam — powiedział, po czym skierował strumień światła na przytroczoną do paska latarkę Graya. Uderzała o jego bok jak gruba czarna pałka policyjna. MacPhail zrobił minę, ustawiwszy głowę pod oskarżającym, choć zabawnym kątem. Gray schylił się, starając się, aby ten gest wypadł komicznie. — Dobra. Masz mnie. Niniejszym rezygnuję ze swojego udziału. — Chcę wiedzieć — powiedział MacPhail — gdzie jest Chandler Young.
XVII. Znaleźli go w Zielonej Komnacie samego. W ciemności zajadał czekoladkę. Dziesięć stóp dalej stalą skrzynka przerywacza, która zasilała kable oplatające Hyperiona z komory powietrznej hangaru. Podczas gdy MacPhail mierzył wzrokiem Younga, świecąc latarką prosto
w jego spokojną twarz, Gray otworzył przód skrzynki i zobaczył, że główny przerywacz był zwolniony. — Jest wyłączony? — zapytał MacPhail. — Nie, jest zwolniony. — To on go zwolnił. Gray pamiętał rączkę śrubokrętu wystającą z kieszeni Younga. Spojrzał: nie było jej teraz. — Możliwe. Podpłynął Chandler z oczami szeroko otwartymi z oburzenia. — Ja tego nie dotykałem. Światła po prostu zgasły. — Same — powiedział MacPhail z sarkazmem. — No, no. Young żuł swoją czekoladkę, czekając na dalszy ciąg. — Jeśli zobaczyłeś, że zgasły światła — powiedział Gray — to dlaczego nie nacisnąłeś przerywacza? Young uśmiechnął się. Wielkie zęby były ciemne od czekolady. Obce komary roiły się w pobliżu przyciągane jego słodkim oddechem. Delikatnie odpędził je ręką. — Czy to nie byłoby niebezpieczne? Przypuśćmy, że któryś z was znalazłby się w środku i został porażony? — Ale nas tam nie było — powiedział Gray. — Mimo wszystko — rzekł Young — mogło tam powstać zwarcie. — Możliwe — zgodził się Gray, ściągając rękawiczkę. Otworzył zatrzask i wcisnął kciukiem przerywacz. Monitor w Zielonej Komnacie zakwitł życiem i Gray zobaczył, jak w centrum komnaty wypełnia się światłem. Zwarcia w układzie nie było. Young zaśmiał się. — To niczego nie dowodzi. — On rujnuje wyprawę — stwierdził MacPhail. — To nie ja! — Zamknij się — odparł Gray, zakładając z powrotem rękawiczkę. — Obaj się zamknijcie. Męczy mnie to gówno. Jeśli tego nie skończymy i nie wyniesiemy się stąd, to wszyscy pomrzemy. — Oni też umierają! — Kto mówi, że oni umierają? — Gray wziął głęboki oddech z tlenu. — Wszystko, co wiemy, to to, że to małe przedstawienie może stanowić część ich cyklu życiowego. Być może grube Hypry są larwami czegoś, do czego nie doszliśmy. Możliwe, że ich wnętrzności zmieniają się w pająki, pająki wyrastają na manty, manty stają się komarami, a komary nadymają się, żeby zrobiły się znowu grube i zanim się zorientujesz… — Nie bądź głupi — przerwał Young. Gray zauważył, że MacPhail się uśmiecha. — Sprawa polega na tym — powiedział Gray — że nie wiemy, co tutaj się dzieje. — Właśnie — zgodził się Young. — Wice jak możemy usprawiedliwić to, że przylecieliśmy tutaj i niszczymy to miejsce? Grayowi chciało się krzyczeć. — Chandler, ty idioto! Nie niszczymy tego miejsca. To, co robimy, to ustawienie kilku nędznych świateł i kamer, żebyśmy mogli zbadać… — Co? Jak robić przekroje płatka śniegu? Albo palić książkę, żeby odczytać spektrum? — O rany! — rzekł MacPhail. — Nie wiemy, jak bardzo są wrażliwe — powiedział Young. — Być może ich potrzeba intymności jest zasadnicza dla życia. Jakie mamy prawo, żeby…
— Bzdura! — MacPhail oddychał ciężko, ale musiał odpowiedzieć Youngowi. — Wycinasz serce nauki. Skąd możesz wiedzieć, jak wrażliwa jest dana rzecz, dopóki jej nie zbadasz? Skąd możesz… o, cholera. Nie potrafię mówić. Young był podekscytowany. — Może to nauka jest zbyt destruktywna, zbyt agresywna, zbyt arogancka. Potrafi tylko dźgać i niszczyć, tylko… — Zamknij się! — Niech pan mu powie pułkowniku. My… — Ty też, MacPhail! — warknął Gray. Jego głowa wibrowała przeszywającym bólem. — Jezu Chryste, dlaczego musieli nas tu przysłać z dwoma intelektualnymi rozpruwaczami? Tylko gadanie, gadanie, gadanie! Dlaczego nie możecie się zamknąć i wykonywać swojej pieprzonej roboty? Czy proszę o zbyt wiele? — Pułkowniku… — powiedział MacPhail. Spojrzenie Graya uciszyło go. — Powinienem zamknąć was obu i sam przeciągnąć kable telewizyjne, ale nie mamy czasu. Czy nie wiecie, że musimy się oderwać od tej śmierdzącej góry mięsa za… — spojrzał na odliczający zegarek — …piętnaście godzin i dwadzieścia dwie minuty? Jeśli tego nie zrobimy, to umrzemy, spalimy się, ugotujemy. Obaj mężczyźni wytrzeszczyli na niego oczy, a on poczuł się jak eksponat. Miał uczucie, że za sekundę ci dwaj przeciwnicy utną sobie przyjacielską dyskusję nad jego dziwnym, choć fascynującym zachowaniem. Żałował, że pułkownik Liang nie widzi tego gówna, z którym on musi sobie dawać radę, ale Starsza Pani była zainteresowana wyłącznie wynikami. Z drugiej strony, co by było, gdyby Young miał rację? Czy to miało znaczenie? Czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Gray ponownie spojrzał na zegarek, starając się coś obliczyć. — W porządku, oto kompromis. Young, masz osiem godzin… — Wyraźnie ujrzał zdziwioną twarz Liang, ale nie wzruszyło go to, bo wiedział, że nigdy jej tego nie powie. — …Osiem godzin, Young, żeby znaleźć dowód, że stanowimy zagrożenie dla Hyprów. A pan, MacPhail, dostanie Curlisa Jonesa, tym razem naprawdę, i jeśli uda mi się to załatwić, również Judy Taves–Roth. Chcę, żeby pan zakończył ustawianie świateł i kamer. — Nie ma sensu pozwalać mu zaciągać tam następnego żelastwa, jeśli nie mamy więcej czasu, żeby… — Young potrząsnął głową. — W porządku. Masz rację. — Dobrze. — Właśnie straciłeś cztery godziny. Usta Younga otworzyły się szeroko. — Co do pana — Gray zwrócił się do MacPhaila — niech pan pomyśli, ile zajęłoby usunięcie tego wszystkiego. Twarz starego człowieka wyrażała protest, ale Gray uciszył go gestem. — Tak będzie. Ciemnym tunelem wykuśtykał z Zielonej Komnaty na Autostradę Jeden. Musiał od nich uciec. Gadanie, gadanie, gadanie: wariował od tego. Ponadto chciał koniecznie podrapać się w twarz, na której obcy śluz zaczynał twardnieć. — Czy to znaczy, że pogodzisz się z nieudaną wyprawą? — krzyknął za nim Chandler Young. Gray usłyszał, jak MacPhail odpowiada Youngowi: — On nic takiego nie powiedział. — Owszem. — To nie od niego zależy. Odległość tłumiła ich glosy. Grayowi kręciło się w głowie.
(Głębiej… głębiej… słońce odbija się od dna) Jezu Chryste, zabierz mnie stąd!
XVIII. Czuł się tak nieswojo, że w połowie drogi powrotnej do hangaru minął zakręt i zabłądził. Ten tunel był nowy, taki świeży, świecący i mokry, jakby przed chwilą się otworzył. Sprawiło to, że Gray błądząc w śluzie zaczął myśleć, że tunel, który się tak szybko otworzył, może się równie szybko zamknąć i uwięzić go w ślepej uliczce… albo zrobić jeszcze coś gorszego. Promień latarki oświetlał błyszczącą w oddali galaktykę fioletowych oczu. Co teraz? Bursztynowe oczy, do tego zdążył się przyzwyczaić. Czerwonookie pająki były praktycznie jego kolegami. Ale fioletowe oczy? — Boże, nienawidzę tego miejsca… Starał się cofnąć po swoich śladach, ale znalazł tylko dziewiczy tunel pełen ciemnych zakrętów. Zawołałby o pomoc, ale obawiał się, że jego głos może otworzyć… i myślał, że nawet pieniądze podarłby na pół, gdyby zaczęła się tworzyć choć najmniejsza szczelina. Odczepił od pasa z narzędziami zardzewiały lokator optyczny i popatrzył na przyrząd. Aby użyć lokatora tak daleko od właściwej ścieżki, musiałby zgasić latarkę. Gdy sobie to uświadomił, poczuł się prawdziwie nieszczęśliwy. — Dalej, Gray. Rób swoje. Podłączył słuchawkę, zgasił światło i zaczął wodzić lokatorem po ciemnym choć oko wykol tunelu, słuchając trzasków w słuchawkach. Jeśli nawet sygnał nadajnika tu docierał, lokator nie mógł go wykryć. — Kurwa. Gray tak bardzo koncentrował się na pisku w słuchawce, mając nadzieję, że zobaczy drogę powrotną z tej pieprzonej dziurze piekielnej, że nawet nie zauważył, w którym momencie zimna, koścista ręka znalazła się na jego kolanie. — Chryste! Odrzucił lokator i desperacko chwycił latarkę. Ręki już nie było. Podrapał kolano, starając się je oczyścić i spojrzał w głąb tunelu. Usłyszał hałaśliwe, mokre stąpanie. To ze dwa tuziny grubych, niebieskich, pająkowatych krabów cofało się w błoto. No cóż, dobrze, to ułatwiało sprawę. Złapał zwisający przewód od słuchawki i odbiegł w przeciwnym kierunku, ciągnąc za sobą bezwartościowy lokator. Po kilku sekundach przyrząd uderzył w lepką ścianę tunelu i zatopił się w niej. — Dalej — krzyknął Gray, godząc się ze stratą. Obejrzał się do tyłu, aby się upewnić, czy kraby znów nie podążają za nim, i zobaczył, że specjalnie dla nich otwiera się jakiś tunel. Wewnątrz dojrzał nowe pomieszczenie, pełne łososiowo zabarwionego światła i słabo dymiących maszyn. Otwór zamknął się za krabami. Gray potrząsnął głową. Nigdy nie dowiedzą się niczego o tym przeklętym miejscu. Kilka sekund później znalazł, zupełnie przez przypadek, małą, drgającą dziurę. Właśnie się zamykała. — W końcu. Przecisnął się na drugą stronę i wylądował twarzą w zimnej gumie pokrywającej kabel zasilający. Grayem targały dreszcze. Usłyszał krzyk i niemal skoczył do tyłu poprzez zwisającą ścianę. To był Chandler Young.
XIX. — Dios! — powiedział Gray, zmierzając wzdłuż Autostrad Jeden. — Nie mogę teraz rozmawiać! — Proszę! — powiedział Young. — Nie teraz! Zanim zwolnił i zatrzymał się, przeprowadził Younga przez prawie całą drogę do hangaru. Przynajmniej opanował oddech. Przysiadł, opierając się o mokrą, powyginaną ścianę i zaczerpnął łyk tlenu, którego zaczerpnąć nie musiał. Swędziały go stopy. To było coś nowego. — Niech to nastąpi szybko. Nie jestem taki cierpliwy jak zwykle. Young wyglądał na strapionego. — Nie sądzę, żeby istniał jakiś sposób udowodnienia mojej tezy. Gray zrobił minę pełną szyderczego rozczarowania. — Więc czego ode mnie oczekujesz? — Działaj tak, jakby to była prawda. — Po prostu udawać, że to prawda? Young pokiwał głową. — Ponieważ, jeśli mam racje, byłoby tragicznie ignorować ich cierpienie. A jeśli nie mam racji… — …to tylko jeszcze jedna wyprawa, tak? — Gray zacisnął palce u nóg, usiłując podrapać stopy o podeszwy butów. Young patrzył na niego przez chwile, po czym powiedział: — Wezmę odpowiedzialność na siebie. — Ale to nie tak działa. — Gray uśmiechnął się i potrząsnął głową. — Wiem, że rozmawiałeś z pułkownik Liang… — Ty wścibski skurwysynu. — Spróbuj znowu, czemu nie? — Nie chce mnie słuchać i ty o tym wiesz. — Do cholery, Young, o to właśnie chodzi. Co by ci dało, gdybyś mnie przekonał? Wtedy ja musiałbym przekonać… Jeśli to sprawi, że lepiej się poczujesz, to wiedz, że ona mnie też nie słucha. — Więc co? Czy to sprawiedliwe potępiać je, ponieważ nie mogą się zdobyć na to, żeby przyjść do nas i opowiedzieć o swoich problemach? — Cholera — Gray usiadł w błocie i uderzył o siebie podeszwami butów. Dwa, trzy, cztery razy… mocno! Teraz swędzenie zmieniło się w pieczenie. Jak na Hyperiona nazwijmy to postępem. — Czy ty masz pojęcie, ile to wszystko kosztuje? — Kto o to dba? — Chandler Young wyglądał tak, jakby miał się rozpłakać. Gray jęknął. O, Boże, Young. Nie rób mi tego. Ale był ciekaw: czy ten facet jest o tyle bardziej wrażliwy? O tyle bardziej… ludzki? Young mówił: — Wydać górę pieniędzy, to znaczy, że one wszystkie muszą umrzeć? — Chandler… — Czy tak? Czy to jakaś nowa reguła, według której żyją ludzie? Gray potrząsnął głową. Dlaczego ten facet myśli, że to nowa reguła? — Znajdź mi jakiś dowód, Chandlcr. Im bardziej błahy, im bardziej wątpliwy, tym lepszy. Łatwo daję się przekonać. Zapytaj Judy. Ale znajdź mi jakiś dowód, który mogę przedstawić Starszej Pani. Cokolwiek, czego mogę użyć, aby jej wytłumaczyć, że powinniśmy zaniechać wyprawy i wrócić wcześniej do domu. — Wstał z powrotem do przysiadu. Stopy piekły go nadal. — Po prostu znajdź mi dowód. — Nie mogę! Hypry nie chcą współpracować! — Zrób wszystko, co możesz. — Ale ja…
Chandler zacisnął powieki. Potrząsnął głową i kilka łez oderwało się i odleciało. Komary zaroiły się wokół srebrnych kulek, żeby im się przyjrzeć. — Naprawdę muszę już iść. — Gray odepchnął się w pełen błota tunel. Piekły go stopy, a w głowie mu huczało. Czy nie było wyjścia?
XX. Z komory powietrznej nawiązał łączność z szefową, która siedziała w swej przeklętej kryjówce, i skłamał przez żeby, że Young znowu pracuje. Pospiesznie przerwał rozmowę. Starał się sprawić wrażenie zajętego jak diabli: Przykro mi, nie ma czasu na dyskusję nad jakimiś nagraniami. Połączył się przez radio z Judy. Przekazał jej wiadomość i błagał o współpracę. Opierała się, była wkurzona, ale w końcu uległa pod warunkiem, że jej przynależność do grupy MacPhaila będzie tymczasowa. — Obiecuję — powiedział Gray i nie dbał o to, czy kłamie, czy nie. Pieprzyć to. Potem przy otworze spotkał się z Curtisem Jonesem. — Jak by ci się podobała mała zmiana tempa? Jones pomachał złamanym wiertłem przed twarzą Graya. — Powiedziałbym, że najwyższy czas na to. Gray uśmiechnął się. Nigdy nie widział Jonesa tak spoconego. Kosmyki sklejonych włosów zwisały mu ukosem na czole. — Ciężko idzie? — O, tak! — stwierdził Joncs. — Przede wszystkim ta ściana składa się z warstw: co kilka centymetrów masz inną gęstość. Już od tego samego można zwariować. Ale prawdziwym problemem jest czynnik ściskający. Bierzesz się za wiercenie i wszystko idzie pięknie, dopóki silnik nie zaczyna szarpać. Wiertło się zacina, rozumiesz? Ta pieprzona ściana zaciska się na wiertle! — Idź i zobacz się z MacPhailem. Jest w rdzeniu. Zatrudni cię. — Jak najchętniej, Spike. — Joncs znów włączył swoje urządzenie muzyczne. — Czy to ma coś wspólnego z Chandlerem Youngiem? — Wszystko ma. — Przeklęci cywile.
XXI. Przez kilka godzin Gray pracował samotnic nad otworem na kable, przenosząc swój ciężar z jednej piekącej stopy na drugą. Jones miał rację: szło powoli, szybkość silnika zmieniała się z minuty na minutę. Trzeba było czyścić wiertła, wymieniać te, które poszły, ale czuł się dobrze, bo pracował nad czymś, z czym w końcu mógł sobie dać radę. Problem polegał na tym, że to nie trwało długo. Podczas przerwy, gdy gryzł kawałek sztucznie otrzymanego, wysokoenergetycznego i lekkostrawnego pożywienia, zdał sobie sprawę, że musi wrócić i zobaczyć, co zamierza Young. Jego nieoficjalny czas na znalezienie dowodu prawie minął, a to oznaczało, że Gray bidzie musiał wysłuchać kolejnego maratońskiego festiwalu utyskiwania. O, tak. Chodźmy zobaczyć, co robi Chandler Young. Pomysł ten sprawił, że zrobiło mu się lak niedobrze, że nie ruszył się nawet o cal, dopóki nie zjadł ostatniego kawałka tabliczki pożywienia o paskudnym smaku.
XXII. Odległość od Slońca: 11,20 milionów mil Prędkość: 105,30 mil na sekundę Przybliżony czas do odlotu: 12 godzin 55 minut Kiedy Gray dotarł do Zielonej Komnaty, MacPhail i Curtis Jones już zaczęli. Judy Taves–Roth tkwiła w środku; Younga nigdzie nie było widać. — Przerwa? — zapytał Gray. MacPhail zignorował go. Po prostu przeszedł obok. Zaś Curtis powiedział: — Nie ma wypoczynku dla niegodziwców. Wiesz to, Spike. Jak tam dziura? — To koszmar. — Brzmi znajomo — zaśmiał się Jones. — Trzymając rękę na jego ramieniu podprowadził MacPhaila ku próżni. Nazwał go „Spike”. Gray potrząsnął głową, po czym odwrócił się, żeby spojrzeć na Judy. — Myślałem, że on tylko mnie nazywa „Spike”. — Żartujesz? On mnie też nazywa „Spike”. On wszystkich nazywa „Spike”. — Cholera. Dlaczego on nigdy tego nie zauważył? To było głupie, ale czuł się jakoś oszukany, jego poczucie wyłączności zostało rozciągnięte na cały wszechświat. Teraz był tylko jednym z wrzeszczącego tłumu „Spike’ów”. Zawisł w wejściu do Zielonej Komnaty, uśmiechając się jak idiota. — To coś w rodzaju zawodu, wiesz? Bycie nie jedynym Spike’em. Judy wzruszyła ramionami, wyglądała na znudzoną. Obok, przy świecącej ścianie, stała pochylona mała kamera–robot. NASA planowała, że robot ten będzie przetaczał się przez korytarze Hyperiona, kiedy oni już odjadą. Kamera miała rejestrować obraz miejsc, których nie zdążą zbadać. Niestety, wnętrze tego miejsca było bagnem i kółka robota wciąż zalepiały się śluzem. Od czasu do czasu Jones majstrował przy urządzeniu, ale ten głupi przedmiot zdecydowanie nie nadawał się do użytku. (Jacyś faceci w Laboratorium Napędów Odrzutowych próbowali zaprojektować maszynę kroczącą, która miała być złożona na miejscu ze znajdujących się na statku części zapasowych. Nikt na to nie liczył.) Gray spojrzał na zegarek. — Następne przedstawienie za dwadzieścia osiem minut — poinformowała Judy. Byli sami. Podpłynął i pociągnął za kołnierz jej czarnego kombinezonu. — Hej, uważaj, malutka. Coś ci odpada. Obejrzała się, marszcząc brwi. — Nie. — Nie sprzeczaj się ze mną. Jestem zdecydowany. Najpierw wyglądała na zdziwioną, potem po prostu zirytowała się. — Stary dowcip? — Brakuje mi konceptu. Daj mi odpocząć; mam mnóstwo problemów osobistych. Czując się niewyraźnie, odszedł kilka stóp i udawał, że bada małego robota. O, tak. Wszystko gra… — Jak leci? — zapytał, patrząc na nią przez ramię. — Jak ci się pracuje z MacPhailem? — Mogę sobie wyobrazić bardziej interesujące zajęcia. Jak to jest, że ty nie pracujesz? — Ja nadzoruję. — Tak to nazywasz?
— To jest w podręczniku. Jej uśmiech błyskawicznie pojawił się i zniknął. — Poważnie, myślę, że Chandler przegrywa. — Nie dziwi mnie to. — Poważnie. Gray obrócił się, aby na nią spojrzeć. — Jest taki… zaangażowany, wiesz? Z tym jego głupim wąsikiem i fałszywym akcentem Ivy League. — Jakim akcentem? — Nie wiem. Jakby… nie wiem. — O co chodzi? Czy nie brzmi dla ciebie jak czarny? — Nie o to chodzi i ty o tym wiesz. — On nie jest jedyny. — Co przez to rozumiesz? — „Zaangażowany”, żeby użyć twojego słowa. — A kto jeszcze? — Ty. — Ja? W najmniejszym stopniu nie jestem zaangażowany. — Tak? To dlaczego ciągle jest „Dios!” to, „Dios!” tamto? Nie jesteś Latynosem. Jesteś biały. — To po prostu takie wyrażenie. — Wyrażenie, które brzmi trochę śmiesznie, gdy używa go taki gringo jak ty. Gray zmarszczył brwi. Odwrócił się do monitora rdzenia. Myślał: muszę mieć jakiś znak na plecach. (Pieprz mnie, proszę) — On jest gdzieś tutaj? — Young? — Tak. — Przychodzi i odchodzi. — Aha. Na monitorze widział Jonesa i MacPhaila. Holowali grube rolki jasnoczerwonego kabla wideo wzdłuż linii tranzytowych. Trzy bladoniebieskie manty rzuciły się za nimi. W ostatnim momencie skręciły, tworząc wzór wybuchającej gwiazdy. Loty akrobatyczne Sił Powietrznych Hyperiona. Co dalej? — Pojawiła się pogłoska, że możemy wcześniej lecieć do domu — odezwała się Judy. — Pobożne życzenie — Gray oderwał wzrok od ekranu. — Czy to prawda? — Nikt nie wie. Przysunął się znowu, wyciągając rękę, aby dotknąć jej nie osłoniętych w tym momencie rudych włosów. — Gdzie twój czepek? — Przestań — odrzuciła głowę do tylu. — Masz brudne rękawiczki. — Przepraszam, panienko. Hej, czy swędzą cię stopy? — Nie. — Może pieką albo co? — Nie. — Bo moje owszem… — Zamknij się na chwilę, dobrze? Mówią, że możemy zlikwidować wszystkie kamery. — To teoryjka Younga. — No i…? — Nie wiem.
— Nie powiesz mi, tak? — Nie mogę ci nie powiedzieć, dopóki nie wiem. Dostawała szału, a jemu nie podobał się sposób, w jaki wiek odbijał się na jej twarzy. Miała trzydzieści dwa lata — była dwa lata starsza od niego — urodziła się tego dnia, kiedy „Challenger” eksplodował. Nosiła imię po Judith Reśnik. Być może mogła obwiniać rodziców za wplątanie jej w tę kabałę. Gray nadal szukał kogoś, kogo mógłby obwiniać. Wskazał butelkę elektrolitów w swobodnym spadku, którą trzymała w ręce. — Mogę popić? Pokręcił głową. — Proszę — powiedział. Nie poruszyła się. — To twoje oficjalne oblicze członka Sil Powietrznych, prawda? — To po prostu ja. Alcxandcr Camcron Gray, pułkownik. Boże, pomóż mi. Jestem skazany na dożywocie. Nie podoba ci się, to idź, znajdź kogoś innego, na kogo możesz wskoczyć. Jeśli dotychczas tego nie zrobiłaś. Uśmiechnęła się, ale było to jak zamkniecie drzwi. — Miły. O, cholera. Co się ze mną dzieje? — No to jak, mogę popić? — powiedział, starając się wrócić do tematu. Uśmiechnął się. — Obiecuję, że nie powiem „Dios” przynajmniej przez następną godzinę. Popatrzyła na jego twarz. — Nigdy nie zauważyłam, jak bardzo ukrywasz niektóre rzeczy. Jeśli rzeczywiście nie możesz dowodzić, to musisz udawać, że dowodzisz. Myślę, że to wiedziałam, ale nigdy przedtem nie czyniło cię to tak mało… atrakcyjnym, — Hej, babciu, zabierz zęby z mojego pośladka. — Czy Liang wie, co tu się dzieje? — Wie wystarczająco dużo. Daję sobie z nią radę. — Aha. — Wyciągnęła rękę i odepchnęła się: powoli rozdzielała ich minimalna grawitacja obrotowa. — Zauważyłeś, że się rozchodzimy, pułkowniku? — Śmieszna kobieta. W otworze tunelu wepchnęła sobie butelkę między nogi i naciągnęła na głowę czepek kąpielowy. Czepek znalazł się z powrotem na miejscu. Na drodze z Zielonej Komnaty Judy wyrzuciła wyciskaną butelkę w powietrze. — Wiesz co, Spike: jest pusta. Złapał butelkę i odwrócił się ku wejściu do tunelu. Judy już nie było. Dobrze. Do diabła z nią. Oderwał zamknięcie i zgniótł butelkę. Była pusta, ale kilka kropel oderwało się i oddryfowało, blade obracające się kulki. Gonił je ustami.
XXIII. Pułkownik Liang czekała na niego przy dokończonym otworze na kable. Była ubrana w ostatni niedziurawy kombinezon ochronny. — Proszę o raport — powiedziała z naciskiem. Odparł, że sytuacja się poprawiła, że prawie wszystkie kamery znalazły się na już miejscu, że skończą za jakieś sześć czy siedem godzin: niech pani sobie wyobrazi, tylko połowa pozostałego czasu.
Zmierzyła go wzrokiem przez zaparowaną maskę, a on zastanawiał się, czy już wiedziała, że to kłamstwo, czy też dedukowała to właśnie teraz z grymasu jego twarzy. Ku jego zdziwieniu tylko pokiwała głową i popatrzyła na ukos przez hangar, w kierunku ciemnych ust Autostrady Jeden. Liang była ostatnim członkiem załogi nie wystawionym na atmosferę Hyperiona; nigdy nie doszła głębiej niż do pokładu słonecznego i hangaru j obcych promów. Gray nie winił jej za to. — To naprawdę ważne — stwierdziła, nie patrząc na niego. — Musimy wykonać prace i musimy bezpiecznie wrócić do domu. Jeśli zachodzi sprzeczność… jeśli nie możemy tego pogodzić… Pokiwał głową i powiedział, że wie. Dopóki nie przeszła z powrotem przez komorę powietrzną, zmierzając ku swemu względnie bezpiecznemu ukryciu, nie zdawał sobie sprawy, że nie wie, jak miała zamiar dokończyć to zdanie. Co było ważniejsze: wyprawa czy bezpieczeństwo? I dlaczego nie może tego rozwikłać?
XXIV. Gray usiadł na wardze komory powietrznej obcych promów i zdjął rękawiczki. Gdy odpiął paski butów, przyszło mu na myśl, że Liang zapomniała zapytać o monolog, który miał nagrać na jej prośbę. No cóż, do diabła z nim. Martwił się o to przeklęte nagranie. I tak prawdopodobnie było już na to za późno: wszyscy byli zbyt zajęci, żeby się obijać, robiąc szczęśliwe miny dla tłumu wielbicieli przedstawienia „Today”. Ściągnął buty i odwrócił głowę. Człowieku! Jego skarpetki śmierdziały jak oddech mopsa, któremu zbiera się na wymioty. Kiedy je zdjął, zobaczył fioletowawe, wilgotne łaty na obu stopach. O, Chryste, to wyglądało nawet gorzej, niż się spodziewał. Z grymasem dziobnął ranę na prawej stopie, oddzierając cienką luźną powłokę pomarszczonej, pobielałej od wilgoci skóry. Pod wpływem mdlącego zapachu usta wypełniły mu się śliną. Boże, chyba zwrócę. Założył maskę, ale nawet chłodny tlen nie pomagał. Wnętrzności stały się gorące i wilgotne. Graya ogarnęło głębokie uczucie okropności. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek wróci. — Gdyby wiedzieli — wyszeptał, opuszczając maskę — nigdy nie pozwoliliby nam wrócić na Ziemię. Wyrzuciliby nas z orbity. Miliony mil. Chryste. Wyciągnął zmiętą tubkę żelu z antybiotykiem z kieszeni kombinezonu i wycisnął resztkę lekarstwa na podeszwy stóp. Nakarm obcego grzyba. — Tutaj, chłopaki. To powinno sprawić, że wyrośniecie na dużych i silnych. Nie było teraz potrzeby zbierać próbek dla ludzi zajmujących się wojną biologiczną: Gray stał się chodzącym (no cóż, kulejącym) arsenałem nieziemskiej zarazy. Po prostu nazywajcie mnie Pan Splugawienie. Tak, racja. Kiedy skończył wcierać żel, zdał sobie sprawę, że nie ma czystych skarpetek. — No cóż, cholera. Zawahał się, po czym wciągnął z powrotem stare. Zamienił tylko prawą na lewą i wywrócił na drugą stronę. Gdy zakładał buty i zapinał paski velcro, zastanawiał się, czy jego wilgotne skarpetki nie infekują teraz podbicia. A jeśli tak, to co? — Moje ciało jest ogrodem… ogrodem obcych rozkoszy. — Śmiał się, dopóki to nie przestało być śmieszne, po czym krzyknął: — Chodźcie, wy, obce grzyby, neozwyrodniałe narosły, wy, szczęśliwe, szczęśliwe mikroby z tej planety, chodźcie tutaj chłopaki i ucztujcie na mnie! Hej: jestem doskonałym nosicielem.
Głupi dowcip, ale mimo wszystko śmiał się, żeby mieć coś do roboty. Nazwijmy to modyfikacją zachowania. To nie działało. Nie ma stąd wyjścia. Żadnego pieprzonego wyjścia.
XXV. Odległość od Słońca: 10,64 milionów mil Prędkość: 106,70 mil na sekundę Przybliżony czas odlotu: 11 godzin 20 minut Godzinę później Gray wyruszył w drogę powrotną odrażającym tunelem. Przedzierał się przez błoto, kulejąc na chorych stopach. Przeklinał i ścigał się z pająkami, które z sykiem dziobały go w uszy. Wszystkie ręcznie wypisane znaki drogowe zniknęły, szedł więc tropem ledwie widocznych w śmierdzącym śluzie niebieskich kabli zasilających. Curtis Jones i Judy Taves–Roth chichotali w Zielonej Komnacie. Zabawiali się zakładaniem czepka kąpielowego na podupadłego robota–wędrownika. — Dobrze się bawicie? — zapytał Gray. Zanim zdążyli odpowiedzieć, dodał: — Zostańcie na miejscu. Wrócę za minutę. — Czy to jest to? — zapytał Jones. — To jest to! — krzyknął Gray przez ramię. Dołączył do Younga i MacFhaila w oświetlonym rdzeniu. Young trzymał zniszczone opakowanie po lunchu. Wyglądał na chorego. Jego czas się skończył i on o tym wiedział. Przynajmniej Gray miał nadzieję, że wiedział. Najpierw zwrócił się do MacPhaila: — Ile czasu zajmie przyciągnięcie tego twojego świństwa? — To niemożliwe. To zajęłoby dni, jeśli nie chcielibyśmy zniszczyć wyposażenia. A więc z tego, co mówisz, wynika, że musielibyśmy zacząć natychmiast. I naprawdę przyłożyć się do roboty. — To znaczy, że to zrobimy? To znaczy, że naprawdę macic zamiar… — Young bardzo się podniecił. — O rany, Chandler. To nie zależy od niego. Gray zignorował starego człowieka. — Jeszcze nie wiem. Chciałbym właśnie, żebyście to przedyskutowali. Masz swój dowód? Co jest w tym pudełku? Chandler odsunął opakowanie na drugą stronę, z daleka od obu mężczyzn. — Nie wiem, czy jestem golów to pokazać. — No cóż, lepiej coś zrób, kolego. — Gray spojrzał nań ostro. — Nie mogę siedzieć nad tym w nieskończoność. Pokaż mi coś. — O to właśnie chodzi — zgodził się MacPhail. — On nie może panu niczego pokazać, ponieważ żaden dowód nie istnieje. I właśnie dlatego powinniśmy zostawić tutaj te kamery. Nie ma innego sposobu, żeby się dowiedzieć. I, do diabła, być może nigdy się nie dowiemy. Young odwrócił się, pieszcząc plastikowe pudełko. Skrzynkę efektów osobistych: totem z lat chłopięcych albo coś podobnego. Na kolorowej przykrywce obnażony do pasa Rambo napinał z groźną miną mięśnie. Pozostała część wykonana została z plastiku, porysowanego teraz i matowego, zniszczonego wieloletnim używaniem. Grayowi jednak wydawało się, że pudełko musi mieć jakąś zawartość. Może znajdował się tam lunch? Tak, racja: może dlatego Young nie chciał go pokazać. Gray spojrzał na zegarek. Następna ofiara rytualna (jeśli do diabła, to właśnie było to) za dwadzieścia minut. Filmowana z bardzo bliska, człowieku.
— No, dalej. Co jest w tym pudełku, Chandler? Pamiętam, że powiedziałeś, że będzie trudno o dowód. Obiecuję, że nie będę się śmiał. — Dlaczego miałbyś się śmiać? — usta Younga się wykrzywiły. — Nie wiem. Wymaż to. Young gapił się przez chwilę na pudełko, po czym otworzył przykrywkę. MacPhail potrząsnął głową w kierunku Graya. — Tu nic nie będzie, pułkowniku. Nic tutaj po prostu nie istnieje. Young zmarszczył brwi, wycelował pustym pudełkiem w środek komnaty i puścił je. Gray patrzył, jak odlatywało i zastanawiał się, jak ten facet mógł zachować się tak beztrosko. Przecież to pudełko bez wątpienia wiele znaczyło dla… MacFhail zapiszczał i zaczął się śmiać. Gray zachwiał się, chwycił linę bezpieczeństwa, aby odzyskać równowagę. Young podnosił rozpostarty na jego piersi jak naszyjnik kanibala sznurek z niebieskimi krabami wielkości pięści. — To jest to? — zapytał Gray. MacPhail wciąż się śmiał. Young był dziko kurzony. — Co to, do diabła, jest? — A na co wygląda? — zapytał Young. — To jest takie głupie! — zdołał wykrztusić MacPhail. — No cóż, wiesz… — Gray gapił się na kraby. Było w nich coś dziwnego. Stopy każdego kraba wyglądały inaczej, zostały zgięte lub złamane w odmienny sposób, a w niektórych wypadkach — w ogóle ich nie było. Przypominało to jeden ze znaków, jakie widuje się zawieszone na sznureczkach, takie, na których bywa napisane HAPPY BIRTHDAY albo WELCOME HOME czy coś w tym rodzaju. Czy był tu jakiś prymitywny język? — Gdzie to znalazłeś?! — Po drugiej stronie — powiedział Young, wskazując głową za plecami Graya w przeciwległy kąt komnaty centralnej. — Nie miałem szczęścia tutaj, więc spróbowałem tam. Tam są zyliony niezbadanych tuneli i jaskiń. — Czy to prawda? — wypytywał MacPhail. Zabawa z całą skałą. Young zignorował go. — Znalazłem odcinek, gdzie ściany mają kolor jakby blado–zielony. — Bladozielony, czy tak? — powiedział MacPhail. — Coś jakby komisariat lub dom wariatów? Young patrzył tylko na Graya. — W jaskini odchodzącej od jednego z tych tuneli znalazłem szeregi małych, pomarszczonych otworów, każdy miał może dwa czy trzy centymetry przekroju. — Co mi to przypomina? — zastanawiał się głośno MacPhail. — Zauważyłem, że te otwory… wibrowały — kończył Young. — O, Boże — powiedział MacPhail. — Coraz lepiej. — Niech pan się zamknie, MacPhail — nakazał Gray. — Niech pan mu da powiedzieć. Gray nie wiedział, czy głos Younga trząsł się ze złości, czy z napięcia. — Kiedy przejechałem ręką po jednym z otworów, otworzył się szeroko. MacPhail próbował stłumić wybuch śmiechu. Zrobił wielki pokaz zdejmowania okularów ochronnych i wycierania łez spod okularów dwuogniskowych. — Wewnątrz otworu — zaczął znowu Young, podnosząc głos — znalazłem takie sznury jak ten. Każdy inny. Ale wszystkie… ułożone… w różnych pudełkach. — Archiwum obcych dupków — stwierdził MacPhail — to ma dla mnie sens. — Hej — powiedział Gray. Popatrzył na Younga. — Mówisz, że to pismo? Young pokiwał głową. — Oj, daj spokój — rzucił MacPhail. — Tak jest, stary człowieku. — To sfabrykowane. Oczywiście. — Zamknij się!
— Tani, głupi, oczywisty fałsz. — MacPhail zwrócił się do Graya. — Wiedział, że nie może dowieść tej śmiesznej hipotezy, więc zajął się prefabrykowaniem danych. — Znów zwrócił się do Younga. — Rzygać mi się chce przez ciebie. — Stary człowieku… — Zamknijcie się obaj. — Gray wyciągnął rękę, aby zbadać jednego z małych krabów. Wyglądał jak delikatna ozdoba na choinkę: długie, smukłe palce, z niezliczonymi stawami, niektóre całe, inne obłamane. To mogło stanowić jakiś szyfr. Skąd MacPhail miał pewność, że ten naszyjnik został podrobiony? Gray wytarł rękę w kombinezon, po czym powąchał palce. Odór był ostry. Gray przyjrzał się starannie nodze kraba. Kropka czegoś lepkiego, różowego pojawiła się na złamanym stawie. — To złamanie jest świeże. — O, proszę — powiedział MacPhail. — Atrament nie wysechł na twoim dokumencie. Young wyglądał na sfustrowanego, lecz nie dawał za wygraną. — Nie ma powodu sądzić… — Fałsz, fałsz, fałsz, fałsz! Zaśpiewane jak piosenka. — Niech pan się zamknie, MacPhail — powiedział Gray, przysuwając się bliżej do Younga. — Więc… ten sznur jest po prostu świeży — powiedział Young i zaczął się wycofywać. Zderzył się z konsolą przełączników wideo i obejrzał się za siebie. — Rozumiem — powiedział Gray. — Poza tym nie wiemy, jak długo to trzyma wilgoć. — Oczywiste jak gówno, że nie wiesz — stwierdził MacPhail. — Zamknij się — zapiszczał Young. — Fałsz, fałsz, fałsz fałsz, i to w dodatku niezbyt udatny. — MacPhail — ostrzegł Gray. — A nawet, gdyby to nie zostało podrobione, czego by to dowodziło? Czy widziałeś, jak któryś z Hyprów robił ten sznur? Nie, nie widziałeś. A może masz zamiar zmienić swoją historyjkę o marszczących się dziurach w dupie? — Popatrz — powiedział Young. — Nie możesz… — Mówię ci, Chandler — MacPhail dalej nacierał — nie wierzyłbym w to nawet, gdyby mieli to na szyjach.. gdyby mieli szyje. — Nie możesz udowodnić, że Hypry nie wyprodukowały tego… — Young starał się odzyskać impet. — Wiesz co, Chandler? — powiedział stary człowiek. — Jesteś skończony. Ciągniesz to gówno i myślisz, że to dowcip? Myślisz, że powiesz: „Po prostu żartowałem” i zabierzesz swój dowód? To nie działa tak, kolego. Ja jestem świadkiem. On jest świadkiem. — Wskazał w nieokreślonym kierunku. — Oni są świadkami. Gray obejrzał się, bo podejrzewał, że MacPhail miał na myśli to, że Hypry obserwowały całą tę kabałę. Ale nikogo nie było… tylko szklane odbicia od kilku kamer wideo. No, tak. — Nagrywasz to? — Oczywiście. Teraz Young naprawdę wyglądał tak, jakby mu się chciało wymiotować. Wystartował w kierunku konsoli z przełącznikami, a MacPhail rzucił się na niego. — Za późno, Chandler. Young strącił go z siebie nawet się nie odwracając. — Spokojnie, MacPhail — powiedział Gray. — Nie zostało ustalone, że ta rzecz z krabami została sfingowana. Stary człowiek popatrzył na Graya tak, jakby poczuł się zdradzony, a Gray pamiętał, jak na Ziemi trąbił o tym, że z Youngiem nie należy się cackać. Nie dawać sobie wpychać gówna. Boże, nic dziwnego, że wciąż skakał koło naszyjnika z krabów. MacPhail blefował! Gray zmienił front, żeby z kolei jego ubezpieczyć. — Z drugiej strony, jeśli to jest fałsz… — Popatrzył na MacPhaila, kiwając głową w kierunku Younga: Dalej, wykończ go!
Usta MacPhaila zacisnęły się, po czym zwrócił się do Younga. — Oczywiście, że to fałsz i o n o t y m w i e . Od tej chwili, Chandler, rób, co mówię, bo odtworzę tę taśmę z małym incydentem dla każdego uniwersytetu albo sieci telewizyjnej, która będzie nią zainteresowana. Jeśli to się stanie, będziesz zniesławiony, twoja kariera spieprzona. Nie chcę słyszeć kolejnych… — Zamknij się. MacPhail skurczył się, jakby Young pierwszy raz na niego krzyknął. Chce spojrzeć na Graya, ale nie zrobił tego. Wskazał palcem na Younga. — Wielki humanista, wielkie krwawiące serce. Zabiłeś te kraby, żeby wykonać ten naszyjnik, prawda? Zabiłeś… — Powiedziałem: zamknij się. — Żeby udowodnić tezę, żeby dobrze wyglądać, po prostu żeby napompować własną… pieprzoną karierę, zabiłeś te biedne… — Co ty o tym wiesz? — Jesteś oszustem, oto, o czym wiem! — Mam rację jeśli chodzi o… — Morderca. — Zamknij się. — Po prostu zabiłeś te małe… — Naprawdę! — Zabójca, zabójca, zabójca! — Pieprzę cię! — wrzasnął Young, wytrzeszczając oczy. — Po prostu pieprzę cię! MacPhail zacisnął zęby. Rzucił się na Chandlera Younga, wykrzykując nonsensy. — Nie! — wrzasnął Gray. Young wziął zamach i wypuścił zwiniętą pięść. Coś zaświeciło pomiędzy nimi, potem spotkali się w uścisku. MacPhail powiedział „ooooooo”, a Chandler Young był bardzo blisko, ściskał go za łokieć, obejmował jego plecy. Przycisnął usta do ucha MacPhaila i zaczął coś gorąco szeptać. Coś i brzmiało jak: „przepraszam, przepraszam, przepraszam”. — Przestańcie! — wrzasnął Gray. Chwycił żółtą linię tranzytową i po ciągnął się bliżej. Za późno. Chandler Young pierwszy zablokował mu drogę, a następnie obrócił się. MacPhail odpłynął, ciągnąc za sobą łańcuch ciemnych kulek. — To koniec… — powiedział Young. MacPhail odbił się od konsoli z przełącznikami wideo, jego głowa obróciła się. Gapił się na Graya, choć ciało wirowało. — Wygrałem — wyszeptał. — Wygrałem. Oczy Younga poszerzyły się. Stał zmieszany. Gray wyciągnął rękę, złapał przód kombinezonu Younga, rąbnął go dwa razy w zęby — i, cholera, poczuł się lepiej. Po chwili namysłu, zanim zdążył oddryfować, wyrwał broń z otwartej ręki Younga. Gray przywarł do nieprzytomnego mężczyzny, obserwował go przez chwilę, potem rozluźnił ręce i wcisnął maskę na zakrwawioną twarz Younga. Gray zbliżył metalowy wałek do światła: były śrubokręt numer osiem miał teraz pociemniałą, pokrytą dziurkami, stopioną w łuku elektrycznym na ostre ostrze końcówkę… grubo oblepioną krwią MacPhaila. Chryste. Gray oderwał wzrok od narzędzia. Nie mógł złapać oddechu. Potrzebował maski. Po przekątnej, w wygięciu w kształcie litery „S”, zobaczył kilkoro obserwujących tę scenę ludzi, na czele z Judy Taves–Roth i Curtisem Jonesem. Nie mógł stąd dostrzec wyrazu ich twarzy. Odwrócił się. W Centralnym punkcie próżni Hypry zaczęły się zbierać do Zabijania. Oj, nie, jeszcze nie! MacPhail oddryfował w ciemność, nadal wyrzucając obracające się kulki krwi. Był jeszcze żywy, ale umierał prędko. Grayowi wydawał się spadającym przez słup ciemnej wody nurkiem, wypuszczającym czerwone bąbelki powietrza.
(Głębiej… głębiej…)
XXVI. Odległość od Słońca: 9, 26 milionów mil Prędkość: 110,76 mil na sekundą Przybliżony czas do odlotu: 7 godzin 29 minut W końcu znalazł Judy przy konsoli w laboratorium słonecznym. Robiła spektrum promieni gamma. Popatrzyła na niego i powiedziała: — Nie proś. — Nie proś o co? — Wiem, że biegasz w kółko, próbując zaciągnąć wszystkich do przeprowadzenia kabli telewizyjnych. Nie proś mnie o to, dobrze? — Ciebie to też dotyczy. — Ja to Nauka. — To j e s t nauka. I nie zapominaj: pułkownik Liang mówi, że nie możemy odlecieć, dopóki wszystkie kamery nie zostaną ustawione.. — Po prostu nie proś. Zrobiłam swój kawałek i teraz jestem zajęta. — Odwróciła się do monitora komputerowego, na którym widniał tylko napis: TEST RUNNING… Nadal była wkurzona i starała się odciąć od Graya. Podrapał kostki prawi ręki. Mimo ciężkiej, skórzanej rękawicy przeciął sobie skórę na zębach Younga. Ręka już swędziała od infekcji: Hyperion wyrażał swoją opinię. — Pewnie myślisz, że powinienem za nim pójść, że mogłem go jakoś uratować — powiedział po chwili Gray. — Jestem pewna, że było za późno. — No cóż, rzeczywiście było za późno. — Wiem, właśnie tak powiedziałam. — Mogłabyś to powiedzieć bardziej przekonująco. Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. — Ustatkuj się, Alex. Dłużej pożyjesz. — Chcesz się założyć? — Naprawdę chcesz przeciągnąć te kable? — Muszę. — A co z tym, co mówi Chandler? — Myślisz, że ma rację? — Nie mam pojęcia. — No to do diabła z Chandlerem. Mam swoje rozkazy. — Oczywiście. — Co chcesz przez to powiedzieć? Myślisz, że ma rację? — Powiedziałam ci, że nie wiem. Teraz daj mi spokój — odwróciła się do monitora. Te przeklęte drzwi znowu trzasnęły przed jego twarzą.
XXVII. Jedynym miejscem na Hyperionie wyposażonym w zamek była duża szafka, która przyniesiono i postawiono na pokładzie słonecznym aby przechowywać w niej precyzyjne
narzędzia optyczne. Gray odciągnął na bok rurę dostarczającą powietrze. Ktoś wepchnął ją do środka razem z linią zasilającą światła. Gray otworzył drzwiczki. — Co ja mam, do diabła, z tobą zrobić? — Powiedziałbym, że już to zrobiłeś — odpowiedział Young. — Pytanie brzmi: co zamierzasz zrobić z wyprawą? — Nie do mnie należy decyzja, Chandler. To sprawa Liang. — Czy powiedziałeś jej to, co powiedziałem? — Ona nie chce o tym słyszeć. Young wyglądał na przytłoczonego. — Nie ułatwiłeś tego, wiesz o tym — stwierdził Gray. — Musisz ją przekonać. — Ja? — Nie ma nic ważniejszego. — Błąd. Powrót do domu jest ważny. — Co ryzykujesz? — zapylał Young szyderczym tonem. — To, że cię skrzyczy? Gray nie odpowiedział i stali gapiąc się na siebie przez chwilę. Graya piekła prawa ręka. — To ty zwarłeś przerywacz śrubokrętem — rzekł w końcu. — To było łatwe: podniosłem pokrywę i zwarłem terminale. — Ładna była iskra, prawda? — Skąd wiesz? — Widziałem, jak wygląda końcówka. — Tak. Strasznie się przestraszyłem. — To samo z konsolą przeciwpożarową ładownika? — Mniej więcej. Ledwie zdążyłem wyjść, zanim ty się zwaliłeś. — No cóż, przyciągnąłeś moją uwagę. — Założę się, że tak. — Byłem prawie przekonany, że to ty, ale nie miałem pewności, że potrafisz coś takiego zrobić. — Popsuć jest łatwo. — Tak — Gray pokiwał głową. Young patrzył na niego z rozbawieniem. — Jezu, Chandler, czy musiałeś zabić tego człowieka? — odezwał się Gray. — Nie wiem, co się stało — Young przestał się uśmiechać. — Kiedy pokazałem mu te kraby, myślałem, że mnie poprze, weźmie moją stronę. Da mi przewagę swoich wątpliwości i to wszystko. Wiesz, że ja się nie mylę. Po prostu nie mogłem znaleźć sposobu, żeby to… udowodnić. Powiedziałem ci to. Ostrzegałem cię, pamiętasz? Zrób, co będziesz mógł, powiedziałeś. Zrób, co idziesz mógł! Więc miałem nadzieję… nie wiem. Właściwie to już zrobiłem wcześniej, wiesz, pchnąłem go, kiedy lego potrzebował. Tym razem nie chciał stąpić. Był jak skała. To ja. To ja to zrobiłem — pomyślał Gray. Poparłem go tak mocno, że nie miał jak się wycofać. — A co z tym naszyjnikiem? To ty go zrobiłeś? — A jak myślisz? — Myślę, że to ty. Young nic nie powiedział. — A co z krabami? — zapytał Gray. — Czy MacPhail miał rację? Były żywe, kiedy je znalazłeś? Usta Younga zacisnęły się. — Nie chcę rozmawiać o krabach. — Czy to ofiara?
Young nie odpowiedział. — Zapomnij o tym — powiedział Gray. Zaczęli iść w przeciwnych kierunkach. Gray myślał o naturze ofiar. Zastanawiał się, czy ktokolwiek wyjdzie z tego żywy. — Nie wiem, co się w końcu stało — powiedział Young chwilę potem. Jakby zwariował albo co. Popatrzył na Graya i uśmiechnął się przelotnie. — Pewnie powiesz, że był na świętej drodze ku wiedzy. — Podczas, gdy ty jesteś na innej świętej drodze. — Najwidoczniej — Young znów popatrzył w bok, mamrotał coś pod nosem. — Co? — Powiedziałem: jaka to różnica? I tak wszystkie one umrą. — Może właśnie tak powinno być. — Są rzeczy, z którymi człowiek nie powinien się wygłupiać — Chandler uśmiechnął się gorzko. — Być może. — Prawdą jest, że już żeśmy się wygłupili. Ale teraz mamy szansę się wycofać, zanim wszystko zniszczymy. — A jeśli nie masz racji, to ryzykowaliśmy tu życie wszystkich dl niczego. — Nie jesteśmy tu jedynymi istotami, które ryzykują życiem. — Rozmowa z tobą przyprawia mnie o ból głowy — roześmiał się Gray. — To dobrze. — Tak? — Czy ty wiesz coś o poezji? O poezji? Gray popatrzył na niego, uśmiechnął się, niepewny, czy dobrze słyszał. — O poezji? — Tak. — Na przykład: „Był sobie młody człowiek z Nantucket?” — Niezupełnie. — A może: „Piękna rzecz jest radością na zawsze?” — Znasz Keatsa? — Young sprawiał wrażenie zdumionego. — Tak, spotkaliśmy się na studiach — roześmiał się Gray. — „Piękna rzecz…” to pierwszy wers „Endymiona”… i jedyny, który pamiętam. Chyba nie zaszedłem daleko. Jest długi. — Wiem. Ten poemat to ponad cztery tysiące wersów. Czytałem to drodze tutaj. — Co za zbieg okoliczności. — Wcale nie. Pamiętam, że pisał wiersze o Hyperionie, więc, gdy miałem tutaj lecieć, zabrałem dysk z jego wszystkimi wierszami. Ten nosi tytuł: „Ku wschodniej bramie”. Właśnie tam Hyperion chował Słońce, kiedy prowadził je przez niebo. I tam właśnie zmierzamy, „ku wschodniej bramie”, na spotkanie ze Słońcem. — Nie, jeśli mógłbym coś na to poradzić. Gray czuł, że skurczyła mu się skóra na czole. Ostatnio wszystko, co miało coś wspólnego ze spotkaniem ze Słońcem… — Jest w „Upadku Hyperiona” coś, co powinieneś usłyszeć — powiedział Young. To fragment o poecie, który jest wyjątkowym rodzajem marzyciela: marzyciela, który nadal dostrzega nieszczęścia świata. Wiesz? Dostrzega nieszczęścia świata i one nie pozwalają mu odejść. — A ty widzisz siebie jako poetę, tak? Jedynego, który wic, co się dzieje. Jedynego, który widzi nieszczęścia. To ty jesteś tym marzycielem. — W marzeniach zaczyna się odpowiedzialność. — Tak, słyszałem o tym. Ale wciąż zapominasz, kolego, że ja mam własną odpowiedzialność. I muszę ją dźwigać. — Swoją służbę.
— To prawda. — I swoją karierę. — Jeśli będę dbał o to pierwsze, to drugie zadba samo o siebie. Chandler zmarszczył brwi. — A co, gdyby to wszystko było inaczej? Co, gdyby Hypry podeszły do nas, powiedziały „jak się macic” i wszyscy byśmy usiedli i pogadali o wszechświecie, wiesz — jak jedno stworzenie obdarzone świadomością z drugim? Co byś na to powiedział? — Powiedziałbym, że po to właśnie tu przylecieliśmy. Mieliśmy nadzieję, że to właśnie się stanie. — W porządku, przypuśćmy, że to właśnie się stało; tylko dodajmy, że jeden z Hyprów nie wytrzymał szoku spotkania z nami, zwariował, zjadł pająka i umarł. — Zjadł pająka? — uśmiechnął się Gray. — Martwiłbyś się? Gdyby jeden z nich umarł tylko dlatego, że myśmy się pojawili? — Tak, myślę, że tak. — Czy w tym stylu: „Jezu! Nie mieliśmy prawa sprawić, żeby ten facet wyciągnął kopyta”? Gray pokiwał głową. — Dobra, dobra, rozumiem, o co ci chodzi. — Bo jak pojawiają się potwory, musi być ktoś, kto zwariuje. — A my jesteśmy potworami, tak? — My jesteśmy. Oni są. Każdy jest dla kogoś potworem. — Więc sądzę, że my, potwory, powinniśmy być naprawdę ostrożni, żeby nie wyprowadzać się wzajemnie z równowagi. — Zawsze ktoś zostanie wyprowadzony z równowagi. Nie widzisz tego? Szok zawsze będzie dla kogoś za duży. — Więc w jaki sposób potwory wszechświata mają kiedykolwiek zebrać się razem, skoro każdy jest taki ostrożny i nie chce nikogo uszkodzić? — O to właśnie chodzi, Alex. Nikt się razem nie zbiera. Oni nawet ni próbują wołać się przez radio. Ale wiemy, że oni tam są, prawda? To paradoks Fermiego. I to jest właśnie różnica miedzy nami a nimi. — Jaka różnica? — Są delikatniejsze od nas. — Za dużo myślisz — potrząsnął głową Gray. — Za dużo marzę. Ja też — pomyślał Gray. (Głębiej… głębiej…) cdn. Przełożył Jacek Cierpiński
Tadeusz Lewandowski
RZUT OKA NA KOSMOS (księgarskich półek) Schyłek roku 1989 przyniósł zmiany rewolucyjne, mierzone zniesieniem państwowego monopolu wydawniczego i księgarskiego, reglamentacji papieru, obowiązku uzyskiwania zgody od służb państwowych na publikację. W rezultacie dokonała się rewolucja na polskim rynku książki. Wcale zresztą nie uważam, aby była ona już zakończona, przeciwnie, sądzę, że kresu dobiega ciągle pierwsza faza, destrukcyjna. Lecz nie czas i nie miejsce teraz o tym pisać szerzej. Wszystko, co się dotąd rzekło, określa w tym samym stopniu sytuację literatury głównego nurtu, co fantastyki, więc w pełni się do niej odnosi; musiało tedy zostać przywołane jako aktywny kontekst określający dzisiejszy obraz rynku polskiej S–F oraz gatunków pokrewnych. Gdybyśmy bowiem wyjęli z księgarskich półek pojedyncze, ciekawsze tytuły, moglibyśmy sobie poczytać interesujące fabuły, ale niewiele by z tego wynikło dla opisu sytuacji, w jakiej znalazła się obecnie S–F w Polsce. Na początku dokonajmy króciutkiego podsumowania dorobku, z jakim rynek S–F startował u nas do rewolucji w dziedzinie książki. Oto przez lata w S–F specjalizowały się głównie wydawnictwa młodzieżowe, wyraźnie celujące w czytelnika–małolata, co to mu różne fantastyczne bzdury może i zaśmiecą mózg, ale krzywdy ideologicznej przecież nie zrobią. Dzięki takiemu stawianiu sprawy liderowanic znalazło się w gestii przede wszystkim nastawionych na młodzież „Iskier”, oficyny najbardziej chyba zasłużonej dla prezentacji gatunków i odmian fantastyki polskiej oraz obcej już od lat sześćdziesiątych. Literaturą S–F zajmowała się też trochę „Nasza Księgarnia”, choć głównie na tamach wydawanej przez siebie pras („Młody Technik”), W latach siedemdziesiątych dołączyły te spośród wydawnictw, które nosem czuły pismo, a pod pismem żywą gotówkę: Krajów Agencja Wydawnicza, Wydawnictwo Literackie i kilka innych, jak chód „Czytelnik”. Wszelako, bądź to ze względów ideologicznych (wraże treści, bądź to z wyżej opisywanych powodów, typowych dla gospodarki niedobór (brak papieru, dewiz, kompetencji, pozwoleń „z góry”) polscy miłośnicy skazani byli na korzystanie z nader wyrywkowej i przestarzałej — z punktu widzenia tendencji ogólnoświatowych — oferty książek fantastycznych. Chyba że ktoś znał angielski i jeździł za granice, decydując się uszczknąć coś ze skromnych zasobów dewizowych na ulubione dzieła… Do lat siedemdziesiątych zjawisko mogło mieć jednak co najwyżej rozmiary hobbystyczne. A i późnił nic z niego dla prawdziwego rynku książki nie wynikało. Wszelako… Wszelako nie do końca nie. Bowiem w zuniformizowanym, grzecznym bardzo pejzażu wielkich i ubogich księgarń z jednej, zaś zdyscyplinowanych pokornych czytelników ustawionych w kolejce po nowości z drugiej strony wdarł się drapieżny okruch prawdziwego życia. W latach siedemdziesiątych rozwija się w rosnącym tempie i z rosnącą dynamiką kuli śnieżnej ruch klubowy, oraz jego owoc, słynne „klubówki” opatrzone zabezpieczającym napisem „do użytku wewnętrznego, nakład 99 egz.”. Gdyby sobie imaginować początek tych wydawnictw, bez wahania przyjąć można, że zrodziły się z autentycznej potrzeby serca. Oto jakiś fanatyk ściąga do własnej konsumpcji duchową strawę w postaci kolejnego tomu Howarda lub Vonneguta. Po lekturze, w klubie, opowiada kumplom, co też w tym akurat tomie spotkało Conana („któż jest, ów Conan?” — dopytują się łapczywie koledzy), wreszcie, aby zaspokoić rosnące zainteresowanie, bierze się za amatorski przekład. I o zaleźliśmy się w klubach, czyli w katakumbach wypełnionych wiarą wprost fantastyczną. Początek bardzo szlachetny. Niedługo jednak „klubówki” w dozwolonym, regulaminowym z punktu widzenia prawa autorskiego nakładzie przestają wystarczać, klub rodzimy oraz inne domagają się wciąż wiece więcej. Lata osiemdziesiąte dowodnie wykazały, że zastrzeżenie nakładu i informacja o
funkcjonowaniu tekstów w obiegu wewnętrznym są przykrywkami dla działalności par excellence pirackiej. Efekt nastąpił w postaci kilku spektakularnych śledztw, procesów i wyroków skazujących. Do więzienia trafiło wówczas kilku rekinów podziemnego rynku „klubówek”. Niektórzy z nich weszli teraz do grupy potężnych wydawców, a ich pozycja na jak najbardziej oficjalnym rynku fantastyki okazuje się nie do podważenia. Łacińskie porzekadło mówi, że nomina sunt odiosa, więc nie nazwę powszechnie szanowanych edytorów. Zadowolę się stwierdzeniem, że niektórzy obecni potentaci swoje pierwsze sto milionów zarobili w stylu iście amerykańskim, tj. nielegalnie. Warto o tym pamiętać, kiedy z sentymentem ogląda się kserograficzne odbitki pożółkłych „klubówek”, czyli powielanych maszynopisów z mocno wyblakłymi okładkami. Ale tak się zaczynało, stopniowo zresztą doskonaląc poziom. Ongiś miałem okazję do rozmowy z profesorem Bogdanem Michalskim, znawcą prawa autorskiego, ekspertem w procesach o pirackie wydania „klubówek” S–F. Profesor, sam zresztą miłośnik i koneser fantastyki, z uznaniem podkreślał stopniowe postępy w angielszczyźnie nielegalnych przekładów, widoczne z tomu na tom doskonalenie warsztatu edytorskiego, grafiki, itd, itp. Jak wyznał po cichu, aż mu było żal, że ludzie od „klubówek” musieli swoje odsiedzieć. Rok 1989 oczyścił atmosferę, wprowadzając na rynek nowe oficyny wydawnicze i profesjonalne edycje tomów literatury rozrywkowej, do której mainstreamowcy zaliczają — wiadomo, że po tylekroć niesłusznie! — literaturę typu S–F i gatunki pokrewne. Należałoby jednak nieco inaczej określić najbardziej w ostatnich dwóch latach ekspansywne odmiany literackie. Nie tyle bowiem chodziło o teksty rozrywkowe, co o te, na które najbardziej czekali ludzie, karmieni bez umiaru literaturą wyłącznie „ambitną”, co mogło też oznaczać nudną i głupią, lecz z różnych względów lansowaną. Czytelnicy głosujący na swoje ulubione tomy portfelem przy księgarskiej kasie teraz uzyskali sporą wolność i wybór. Fakt, że początek owego wyboru łączył się z tekstami sensacyjno—rozrywkowymi, także w obrębie szeroko pojętej fantastyki, nie powinien dziwić; skoro przez tyle dziesięcioleci wygłodzono Polaków również w tym względzie wcale skutecznie…Stąd zresztą ogromny zalew „łatwych” odmian S–F, rodzaju lżejszej fantasy, space–oper, utworów typu „magia i miecz”. Ale skupmy się jeszcze przez moment na wydawcach, skoro niniejszy przegląd zarysowuje panoramę ogólną S–F w chwili bieżącej, lecz z odwołaniem do fantastyki czasów heroicznych. Bezwzględne pierwszeństwo wśród nowych wydawców fantastyki przypisać należy „Amberowi”, który w 1990 roku konkurował na rynku o l palmę pierwszeństwa z przeżywającą wówczas szczytowy triumf „Alfą” (warta zauważenia rola Wiktora Bukaty), zajmującą szybko miejsce „Iskier” schodzących po odejściu Lecha Jęczmyka z liczącego się miejsca na rynku S–F. Do „Alfy” i „Ambera” dołączali stopniowo kolejni, jak choćby poznański „CIA–Books”, gdzie Przemysław Ilukowicz, wraz z Czytelnikiem, na serio upowszechnił superklasyczną tolkienowską trylogię, a przy pomocy Radosława Kota rzetelnie wziął się do roboty, co widać wyraźnie w księgarniach i na półkach bibliotek. W ogóle: ośrodek poznański (z którego wywodzi się przecież i „Amber” i „CIA–Books”, „Wydawnictwa Poznańskie”, „Rebis” i „SAWW” należy do czołówki. Usiłuje do niej dołączyć też Białystok (wydawnictwa „Arax”, „Versus”, „Białowieża”) oraz Gdańsk (czym stał się „Phantom Press” dla prezentacji nade wszystko fantasy i horroru nie trzeba zbyt długo tłumaczyć).. Oczywiście mocno miesza Warszawa, tutaj bądź co i bądź, skoncentrowało się życic prasowe fantastyki („Fantastyka” Jęczmyka, „Fantazja” dla dzieci, Niewiadomskiego, „Fenix” Ziemkiewicza, od niedawna „Voyager” spółki Kołodziejczak—Zicnalak, a teraz jeszcze ciężkiej artylerii ciąg dalszy w postaci polskiej mutacji „Issac Asimov S–F Magazine” Markowskiego; zapowiadają sio dalsze periodyki, choćby „S–F and Fantasy Magazine” Szatkowskiego). Za prasą idą wydawnictwa publikujące książki, poczynając od „GiG–u” poprzez kolejno wchodzące na rynek po 1989 r: „AS–Editor”, „Sigmę” (ale tylko za czasów redaktorowania naczelnego Stillera!), „Przedświt”
(wywodzący się z II obiegu) aż po „Temark”. Choć przyznać trzeba, że w geografii wydawniczej fantastyki nie Warszawa przoduje, szczególnie, gdy zważyć na widoczny kryzys „Alfy” i jej mutacji tj „Beta–Books”. Natomiast wyłaniają się z wolna na polskiej mapie S–F nowe obszary, szczególnie Bydgoszcz (wydawnictwo Expressu bydgoskiego pod nazwą „Express–Books”, do puli zamierza też wejść mniej dotąd znany „Somix”), Ogólnie powiedzieć można, że owocuje praca regionalnych fandomów: nowe oficyny pojawiają się tam, gdzie życic klubowe było dawniej najżywsze (w tym kontekście dziwi nieco słaba obecność Śląska). Ale pamiętajmy, że cały profesjonalny rynek wydawniczy, również rynek S–F, da się porównać do krajobrazu po bitwie, lecz przed odbudową, coś już sklecono, wszakże można oczekiwać, iż wiele jeszcze zostanie zburzone, a jeszcze więcej nowego się pojawi. Tym bardziej, że kiedy zniknęły dotychczasowe ograniczenia, zaczęła decydować ekonomia w czystej postaci, ze wszystkimi swymi zaletami i wadami. Już nie limitują wydawców przydziały papieru albo dewiz, natomiast nikt właściwie nie pozwala sobie na prezentację tekstów z góry określanych jako niżej nakładowe, czytaj: trudniejsze. Pierwszy rok działania rynek fantastyki potraktował głównie jako zachętę do zarabiania, zaś wygłodzeni czytelnicy z rozkoszą nurkować poczęli w pianach kolejnych cyklów fantasy czy kosmicznych oper (mydlanych). Nic zamierzam tu bynajmniej rozdzierać szat, przeciwnie, uważam zjawisko za bardzo zdrowe. Lecz także przejściowe. Dlaczego? Z dwóch powodów. Jak dobrze wiadomo, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych fantastyka zyskała ogromną popularność i wielkie nakłady, lecz działo się tak trochę dlatego, że funkcjonowała „zamiast… Zamiast normalnej literatury sensacyjno–rozrywkowej, którą trudno było wydawać wówczas w Polsce, bo jak tu pisać, że dobre CIA walczy z wcieleniem okrutnie przewrotnego zła, tj. z KGB? Cóż, nawet słynne „Psy wojny” Fredericka Forsythe’a okrojone zostały z ponad 1/3 tekstu, bo Amerykanie co prawda mogli się tłuc z Murzynami, ale wara im od anielskich agentów ZSRR! Dla literatury, gdzie trzeba co najmniej pary nieprzyjaciół, realny świat w Polsce nie istniał z powodów pryncypialnych. Literatura fantastyczna dostarczała więc masek, pod którymi czytało się opowieści jak najbardziej współczesne. Wszelako maski fantastyczne pozwalały też ukrywać się sprytnie autorom posiadającym ambicję dążenia do czegoś więcej niż opowiadanie fighterskich historyjek. Szczególne znaczenie miało to dla pisarzy polskich, takich jak Janusz Zajdel czy Andrzej Wiśniewski–Snerg. Maska literacka umożliwiała mówienie pełnym głosem na temat żywo wszystkich nas dotyczących aspektów totalitaryzmu oraz autorytaryzmu. Stąd fenomen popularności polskiej sociological–fiction, dziś przeżywającej wyraźny kryzys (leżą wznowione przez Wydawnictwo Literackie tomy Zajdla, bez triumfalnych sukcesów rozszedł się niewielki nakład najnowszej powieści Rafała Ziemkiewicza, Wiśniewski–Snerg szuka wydawcy chętnego do wznowień). Maska literacka S–F okazała się już bowiem, po prostu niepotrzebna. Nikt teraz nie usiłuje, jak pewien naczelny redaktor pewnego bardzo znanego miesięcznika, przerabiać kosmicznym krasnoludkom czapeczek czerwonych na czapeczki niebieskie, żeby się nie kojarzyło. Chociaż… Chociaż z głosów, które do mnie dochodzą, wynika, że kostium fantastyczny przywdzieją inne, bardziej dziś aktualne lęki — strach przed nadmiernie agresywną obecnością religii w życiu publicznym, mianowicie. Pierwsze ślady penetracji S–F na terenie właściwym religijności chrześcijańskiej widać w opowiadaniach Jacka Inglota („Quictus i chrześcijanie”) oraz Eugeniusza Dębskiego („Manipulacja Poncjusza Piłata”) z tomu zbiorowego „Wizje alternatywę” wydanego wspólnie nakładem „Araxu” i „Cersusa”. Jak informują z Białegostoku, redaktor „Wizji alternatywnych” Wojtek Sedeńko, szykuje kolejny tom zbiorowy fantastów polskich w całości obracający się w polu religijnych mistyfikacji i demistyfikacji. Nowe szyfry współczesności, nowe szyfry czopowe… Ważne, gdyż nic każdemu przecież musi odpowiadać tonacja „Kantyczki dla Leibovitza” Waltera M. Millera, wydanej nakładem PAX–u oraz „CIA–Books”, tak jak licznym czytelnikom nic odpowiadały
wizje t chrześcijaństwa po wojnie atomowej z kart dużo wcześniejszej powieści — uwaga! uwaga! — „Wyczerpać morze” Jana Dobraczyńskiego. W każdym razie, fantastyka w Polsce zmienia kostiumy. I czyni w sposób charakterystyczny dla ogólnych tendencji literackich polskich lat dziewięćdziesiątych, które odznaczają się redukcją ujęć racjonalistycznych na rzecz rozmaitych wariantów mistycyzmu, bez względu na fakt, czy będzie to mistycyzm myślowo pogłębiony, czy tylko zwykła historyjka, typu „magia i j miecz”. Kryzys racjonalistycznych historiozofii i związanego z nimi optymizmu poznawczego zapukał silnie do drzwi Europy już w trakcie II wojny Światowej, ale wtedy nic potrafił się ciągle dojmująco ujawnić. Stopniowo pustoszył jednak wyobraźnię zbiorową, coraz silniej podmywając korzenie racjonalistycznych utopii. Aż wreszcie drzewo jasnego poznania runęło, zaś w jego dziuplach i we wnętrzu spróchniałego pnia rozrechotał się diabeł ironicznego sceptycyzmu. Uproszczenia rozumu okazały się bezprawne, wiedza okazała się kolejną wiarą, pewność okazała się wątpliwością, zwątpieniem nawet. Heglowska sowa Minerwy całkiem wyłysiała. Dla pola problemowego S–F wiąże się to ze stopniową zmianą sensów, jakie wytyczają oznaczniki gatunkowe. Termin „Science” coraz mniej łączy się z nauką a coraz bardziej z wiedzą ezoteryczną. Do tego stopnia, że miejsce wąsko pojmowanej S–F zajmuje szeroko rozumiana fantastyka (greckie „phantastikon” oznacza zazwyczaj zjawiska nadprzyrodzone, po wielokroć wytwory fantazji) z uwypuklonym zdecydowanie akcentem „fiction”: zmyślenia lub kreacji rodem z autorskiej wyobraźni. Czy zwrócili Państwo uwagę, jak bardzo nie pasuje do dzisiejszej definicji fantastyki definicja S–F sformułowana przez Lema na kratach „Summa technologiae” oraz „Fantastyki i futurologii”? Mistrz z Krakowa wierzył ongiś w poznawalność świata, przenikalnego dla ludzkiego umysłu, jeśli dobrać stosowne procedury hcurystycznc. Ciekawe, czy zachował swą dawną wiarę nadal? Bo dzieci Lcma, pisarze polscy trzeciej i czwartej generacji, porzucili już stanowczo triumfujący ton wojującego scjentyzmu. Niepostrzeżenie ekspansja fantastyki przyczyniła się do znaczengo poszerzenia obszaru, który interesuje fanów gatunku. Są wśród nich miłośnicy wielu odmian S–F, mniejszość, zainteresowana odmianą hard (klasyczna S–F), rzesza czytelników fantasy, inner–space, horrorów, sprace–oper, opowieści retro typu „magia i miecz” oraz wielu innych hybryd z fantazji rodem. Przy czym regułą powoli staje się mieszanie rozmaitych odmian gatunkowych fantastyki; zwolennicy czystości gatunkowej muszą się dzisiaj czuć tak, jak się czuje kynolog sędziujący podczas wystawy kundli. Chociaż… kundle po wielokroć są inteligentniejsze od najbardziej rasowych psów. Jeśli więc miejsce Sherlocka Holmesa z umysłem nader racjonalnym zastępuje obecnie mistyczny detektyw o umyśle jasnowidza (patrz „Czerwony smok” i „Milczenie owiec” Toma Harrisa), to wydaje mi się ów fakt niewątpliwym znakiem czasu. Czasu, w którym — wśród wielu innych typów literatury — egzystuje także fantastyka lat dziewięćdziesiątych. Już bez czerwonych kapturków, lecz dobrowolnie narzucająca kapturki niebieskie. Bo takie kapturki, z gwiazdkami zresztą, noszą prawdziwi czarodzieje. Dodajmy: w Polsce początku lat dziewięćdziesiątych rynek książki z kręgu fantastyki zalały dość chaotyczne ławice różnych starych tekstów, które dotąd — już to z powodów ideologicznych, już to innych (np. brak dewiz na opłacenie praw autorskich) — nic ukazywały się. Cóż, zwykle wstępny okres odzyskiwania głosu cechuje się brakiem harmonii i niejaką chaotycznością piskliwych i basowych na przemian dźwięków, tedy niech nie dziwi, że póki co w księgarniach panuje dziwne materii pomieszanie, czyli mówiąc po prostu, zupełny groch z kapustą. Spróbuje jednak oczyścić z grubsza pole i pokusić się o kilka zasadniczych konstatacji. Jak zatem przedstawia się wolny rynek fantastyki, kiełkujący na gruzach gospodarki planowej? Na pierwszy rzut oka duże bogactwo. Wydawnictwa konkurują o czytelnika, większość książek fantastycznych publikowana jest na przyzwoitym papierze, z niezłymi, często dobrymi lub znakomitymi (np. kilka tytułów „Ambera”) okładkami. Kiedy przygotowywałem się do
napisania niniejszego szkicu, odwiedziłem kilka warszawskich, dobrze zaopatrzonych księgarń. Porachowałem, wyszło mi, że przeciętnie na półkach stoją książki ponad sześćdziesięciu pisarzy S–F, polskich oraz obcych, w sumie reprezentowanych przez około sto tytułów. Jest więc z czego wybierać, ale gdy już wybierać się zacznie… Może po kolei. Spróbuję odnieść się do kilku ważniejszych odmian gatunkowych fantastyki, skupiając uwagę na tłumaczeniach produkcji obcojęzycznej. Rzuca się w oczy wyraźny chaos w przyswajaniu polskim czytelnikom tytułów, nurtów, odmian gatunkowych. Wybitny agent literacki z RFN, pan Gerd Plessl, sam miłośnik S–F i jej propagator, uczynił kiedyś naszym wydawcom trafny zarzut, że nierozważną, nieskoordynowaną polityką wydawniczą sami zarżnęli popularność gatunku. Speszony czytelnik — o ile nie dysponuje erudycją dorównującą wiedzy Darka „Królika” Zientalaka z „Fenixa” — kręci się w księgarni, jak zdezorientowany, miękki fant w przeręblu. Zapewne minie jeszcze kilka ładnych lat, nim polskojęzyczny miłośnik fantastyki ustawi na półce pracowicie skompletowany zestaw rzeczywistych hitów światowej fantastyki w rodzimym języku. Główne słowo określające rynek książki S–F u schyłku 1991 roku, to upieram się przy swoim, chaos. Może on właśnie jest oznaką zdrowia? W obszarze klasyki, tej dawniejszej, dominują teksty z lat sześćdziesiątych, choć niekiedy wydawcy sięgają znacznie głębiej w przeszłość, aż do Verne’a, Henry R. Haggarta („Pierścień królowej Saby” to dość banalna powieść podróżnicza), czy Wellsa („Gracz w krokieta”). Uruchamia się nawet tak bardzo zardzewiałe urządzenia, jak machina czasu (Sprague de Camp „Jankes w Rzymie”). Łatwo dostępny jest Tolkien z „Władcą pierścieni”, a odkąd wiadomo, że nakładem oficyn gdańskich ukażą się dwa inne tytuły twórcy „Silmarilliona” oraz encyklopedia tolkienologiczna, można się spodziewać szybkiego zapełnienia luk w wiedzy na temat Mistrza, choć mimo wszystko wątpię, aby jakiś fanatyk porwał się na niektóre, bardzo trudne do przekładu, eposy z tolkienowskiego świata, wciąż jeszcze w Polsce nie przyswojone. Ze spraw tyleż osadzonych w historii gatunku, co dotyczących autorów młodszych nieco, choć już bardzo, bardzo uklasycznionych, wymienić należy koniecznie wprowadzenie na rynek polski Lovecrafta („Przypadek Charlesa Dextera Warda” w przekładzie jednego z najświetniej się zapowiadających tłumaczy fantastyki, Michała Wroczyńskicgo), dalsze teksty Asimova dla dorosłych („Koniec wieczności”) i dla dzieci („Fantastyczna Podróż”), przyswojenie polszczyźnie superstandardu Anthony Burgesa („Mechaniczna pomarańcza”) oraz Arthura C Clarke’a (przy czym „Odysea kosmiczna 2001” w opinii wielu fanów okazuje się tekstem absolutnie i pod żadnym względem nie dorównującym filmowi). Zatem: przewaga „klasycznej” hard S–F, z domieszkami fantasy i sociological fiction. Pozostańmy jeszcze przez chwilę przy odmianie hard, najczystszej i najbliższej kontynuacji fantastyki technologicznej. Wśród tekstów i nazwisk należy zwrócić uwagę na kilka. Za niewątpliwie warte lektury fani uznają opowiadania („Dziwne historie”), a także powieść („Dzień tryfidów”) Johna Wyndhama, bardzo ceni się powieści jeszcze jednego majstra z grupy klasyków, Heinleina (są „Władcy marionetek” będą „Drzwi do lata”), utwory Sheckleya, teksty Silverberga („W dół do ziemi”, „Szklana wieża”). Więcej kontrowersji wzbudziła prezentacja pierwszego tomu („Gdzie jest twój dom, Ziemianinie” tetralogii Blisha pt. „Miasto w Galaktyce”. Za zdecydowanie zły uznać trzeba przekład świetnej powieści Carla Sagana pt. „Kontakt”. Z mieszanek gatunkowych —podoba się ogólnie hybryda odmian hard oraz space–opery autorstwa Larry Nivcna („pierścień”), nic budzie sprzeciwu tom Lena Deightona („Mózg za miolion dolarów”), łączący wątki odmiany hard i thrillera. Znacznie bogaciej przedstawia się oferta fantasy, odmiany chyba najczęściej spotykanej w księgarniach. Nic dziwnego, fantasy jest tyleż efektowna, co dająca możliwość kontynuacji. Należy to rozumieć jako skłonność do pogłębień świata przedstawionego, jak w „Ziemiomorzu” Ursuli Le Guin (wciąż jeszcze brakuje tomu czwartego, po „Czarnoksiężniku z Archipelagu”, „Grobowcach Athuanu”, „Najdalszym brzegu”; za to pojawiły się inne tomy
Wielkiej Ursuli, np. „Słowo as znaczy świat”). Ale też trzeba to rozumieć jako skłonność wydawcy do nabijania kabzy wciąż nowymi tomami puchnących bez umiaru powieściowych seriali. Tak właśnie rzecz się przedstawia z pogarszającym się wraz z kolejnymi tomami — niestety! — „Światem czarownic”, słynnym cyklem Andre Norton. Z bojaźnią i drżeniem czeka się więc na ciągi dalsze innego cyklu, tzn. Adrienne Martine–Barnes, która wykorzystuje w swej twórczości fragmenty wierzeń i obyczajów podpatrzone w mitologiach różnych kultur (t. I nosi tytuł „Ognisty miecz”), czy spogląda się na cykl Craiga Shawa Gardnera („Katarem i mafia”, t.I pt. „Trylogia Ebenezuma” bynajmniej nie wzbudza zachwytu) albo na cykl bardzo się liczącej we wszelkich klasyfikacjach Annę Mc Caffrcy („Władcy smoków”). Wydawcy zapowiadają kolejne cykle fantasy, a zapewniam, że można w nich wybierać i przebierać — ile dusza zapragnie — na wszystkich liczących się tynkach świata. Ot, choćby taki cykl Karla E. Wagnera, którego Kane w kolejnych tomach zyskał akceptację znawców gatunku. O fantasy można nieskończenie, ograniczę się tedy do uwagi, że obok tekstów pisanych z uwzględnieniem tak serio podejmowanej problematyki kulturoznawczej, jak dzieje się pod piórem Rogera Żelaznego, który żongluje z godną szacunku erudycją wiadomościami na temat mistycyzmów Wschodu („Dilwish przeklęty”, „Pan światła”, „Pan snów”), obok więc Żelaznego można też znaleźć inteligentne, choć kontrowersyjne parodie fantasy, czego przykładem tom Gordona R. Dicksona („Smok i Jerzy”). Wreszcie ostatnia z odmian w moim tekście sygnalizowanych nieco dokładniej. Myślę o wchodzącym do Polski w szybkim tempie horrorze i wszelkich opowieściach grozy. Hard oraz fantasy znane były już od wielu lat, za to horrory właśnie teraz torują sobie błyskawicznie drogę do ośrodków lękowych miłośników fantastyki. Na serio wszystko zaczęło się wraz z Grahamem Mastertonem („Tengu” jest do kupienia), dziś — jak dżuma — groza już opanowuje rynek. Niekiedy zresztą drży się z autentycznej, nie papierowej grozy, kiedy się na przykład bierze do ręki kolejne wypociny Guy’a N. Smitha, którymi nas raczy aż do niestrawności „Phantom Press”, skądinąd bardzo dla edycji literatury, fantastycznej zasłużony. Zdarzają się też często pozycje zupełnie przeciętne, którymi nic warto zaprzątać uwagi, albo książki interesująco pomyślane, tyle że nudne (casus Roberta Faulcona). Lecz na rynku horroru zjawił się również autor bez żadnych wątpliwości wybitny, obok Vonneguta drugi z tych, którzy osadzili się wśród czołówki nie tylko współczesnej fantastyki, ale literatury pięknej w ogóle. Myśl, rzecz jasna, o Stephenie Kingu, wydarzeniu rangi światowej. Być może uzna ktoś, że nie potrafię miarkować zapałów do tego pisarza, wszelako uważam Kinga za twórcę w pełni chyba przemawiającego głosem epoki. Jak bowiem napisałem wcześniej, zajmując się przyczynami, dla których dominująca ongiś technologiczna S–F, tak hołubiona przez Stanisława Lema, osłabła, głos epoki uciekł już dziś z pola racjonalności. Obecnie, niczym dżin wypuszczony na wolność ze ściśniętego przerażeniem gardła przez szczękającą zagrodę zębów, rozszerza się krzykiem niepewnym jutra, wrzaskiem rozgorączkowanej emocji, wśród pejzażu trawionego plagami terroryzmu, nietolerancji, bezsensownej (na tzw. „zdrowy rozum”, rzecz jasna) agresji… Schyłek naszego brzydkiego stulecia przepełniony jest płaczem. Coraz mocniej dostrzegamy, że choć w pierwszym porywie wyciągamy do drugiego człowieka otwartą rękę, to po niedługim czasie zaczyna się ona zwierać w pięść. Stcphen King działa jak membrana, którą napina dekadencja ery technologicznej. Jego historie świetnie przystają do charakteru naszych dni; zwykle rozpoczynają się niewinnie, pozornie bez zagrożenia, co najwyżej z przeczuwanym, głęboko skrytym niepokojem, który coraz to bardziej gęstnieje, ogarnia ludzi i zwierzęta niczym chmura nasycona szaleństwem, doprowadza w głąb bezwyjściowej pułapki. Każdy, kto się zapoznał z „Miasteczkiem Salem”, „Misery”, „Jasnością” dobrze wie, o co mi chodzi. Pisarz epoki — określenie często nadużywane. Sądzę jednak, iż wśród świadków XX wieku, przez usta których mówią zbudzone upiory, na pewno jest miejsce dla znakomitego Amerykanina. Tym przyjemniej mi donieść, że wkrótce już czytelnik polski zyska okazję do lektury najlepszej w opinii wiciu krytyków i znawców
powieści Stephena Kinga. Oryginalny tytuł brzmi „Pet Semantary”, a błąd w angielszczyźnie nie jest przypadkowy. Tłumacz, wspomniany już przy okazji Lovecrafta, Michał Wroczyński, zaproponował polską wersję bardzo pomysłowo, nawiązał bowiem w polskim brzmieniu tytułu do charakterystycznych błędów, jakie robi dziecko (co było oczywistą intencją Kinga), leź propozycja przekładu tytułu („Smętarz dla Zwierzaków”) zawiera również dodatkowy walor, zbieżny z ogólnymi sensami dzieła Kinga. Nawiązuje bowiem do modernistycznych lęków, które jak spirala historii rozwinięta przez Nictzschego, wracają do nas po stu latach, tyle że o jeden obrót dziejów wyżej. Brak mi miejsca, by zająć się szczegółowo „Smętarzem dla Zwierzaków”, zresztą każdy miłośnik gatunku uzna na pewno lekturę za absolutny obowiązek. Na tym więc poprzestanę. Cóż, do omówienia ostało jeszcze sporo. Nawet nic tknęliśmy tak ważnej odmiany fantastyki, jak space–opera, ani słowo nic padło na temat heroic S–F, nic nie było o inner–fantasy, ani o odmianach psychologicznej S–F. Żal mi ponadto, że nic nie napisałem na temat autorów polskich (w naszym fandomie dużo spraw wielce frapujących!). Nic tknąłem też nawet antologii oraz tomów zbiorowych. Nic ruszyłem wielu jeszcze spraw, bo mój czas już się kończy. Dodam więc tylko, że zdaje sobie sprawę z względności wyżej przedstawionych ocen i licznych braków oraz niedostatków informacyjnych szkicu (gdzie Herbert, gdzie Frederic Brown, gdzie Jonathan Carrol, gdzie Henry Kuttner, gdzie Robert E. Howard, gdzie Roald Dahl? — długo sam mogę tak mnożyć). Pocieszam się wszelako, że Kosmos jest nieskończenie wielki, księgarskie półki stosunkowo obszerne, a moi czytelnicy — choć trochę wyrozumiali. Żegnajcie, Drodzy Kosmonauci! Przyjemnych snów i marzeń jak najfantastyczniejszych, aż wam ufoludki pozazdroszczą — tego wszystkim Wam życzę na do widzenia.