ISAAC ASIMOV’S SCIENCE FICTION MAGAZINE STYCZEŃ–LUTY 1992 Nancy Kress: Płonąca chęcią obłapiania (przekład: Anna Bartkowicz) Mike Resnick: Gdzieś w Eu...
14 downloads
22 Views
1009KB Size
ISAAC ASIMOV’S
SCIENCE FICTION MAGAZINE STYCZEŃ–LUTY 1992
Nancy Kress: Płonąca chęcią obłapiania (przekład: Anna Bartkowicz) Mike Resnick: Gdzieś w Europie (przekład: Anna Bartkowicz) Ian Watson: Zapach tamtych papierosów (przekład: Anna Bartkowicz) R. Garcia y Robertson: Żona drewnianego boga (przekład: Witold Nowakowski) Lawrence Watt–Evans: Epizod (przekład: Witold Nowakowski) Karen Jcy Fowler: Obłuda (przekład: Anna Bartkowicz) Greg Egan: Wierność (przekład: Anna Bartkowicz) Isaac Asimov. Trzęsę się z zimna, kochanie (przekład: Anna Bartkowicz) Thomas Wylde: Ku wschodniej bramie (przekład: Jacek Cierpiński) Jakub Miller. Bilans otwarcia Artur Starski: Opiekun snu Artur Starski; Pasiaste dziury Dariusz Zientalak Potępieńcza gra
Drodzy Państwo! To już drugie nasze spotkanie. Żywimy nadzieję, że praniem pisma na polskim rynku była udana, a zawartość numeru przypadła Czytelnikom do gustu. Co nas czeka dzisiaj? Przede wszystkim zakończą się perypetie astronautów występujących w mikropowieści Thomasa Wylde’a, którzy trafili w świat Hyperiona. Bohater opowieści Mike’a Resnicka, Theodore Roosvelt, tym razem udaje się na pola bitewne pierwszej wojny światowej. Następną historię z serii „alternatywnych prezydentów” zamieścimy w trzecim numerze pisma. Dla miłośników dziejów Anglii — przypadki Anny Boleyn przeniesionej wyobraźnią Nancy Kress w inne czasy. Zwolennicy prozy Jana Watsona znajdą, kontrowersyjne jak zwykle, opowiadanie zatytułowane „Zapach tamtych papierosów”. Pojawi się również postać Olafa Tryggvasona. Opowiadanie pod tytułem „Żona drewnianego boga” napisał R. Garcia Robertson, który niedawno powiedział o sobie, że mieszka w lasach z żoną Michelle i dwiema córkami. Isaac Asimov prezentuje zabawną nowelkę „Trzęsę się z zimna, kochanie”. Obok niej dwie inne, pióra Grega Egana i Karm Joy Fowler, oraz short story Lawrence’a Watta–Evansa „Epizod”. W dziale recenzji Artur Stonki, Dariusz Zientalak i Jakub Miller piszą o kilku godnych polecenia książkach z gatunku science fiction, jakie ukazały się na naszym rynku w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym. Ponadto znajdziecie Państwo w tym dziale obszerniejszą informację o bardzo interesującym piśmie, którego pierwszy numer ukazał się ostatnio w Polsce — o kwartalniku „Voyagsr”. Pragniemy jeszcze zwrócić uwagę Państwa na dwie sprawy formalne. Ponieważ polska wersja miesięcznika stanowi antologię, a nie replikę poszczególnych numerów pierwowzoru, postanowiliśmy zamieszczać przy każdym utworze informację, którego numeru oryginału pochodzi Bo jakkolwiek opieramy się na najnowszych edycjach IASFM, wiele opowiadań tworzących różnego rodzaju kontynuacje czy cykle, pojawiło się (i ciągle pojawia) na bonach amerykańskiego miesięcznika w kilku– lub kilkunastomiesięcznych odstępach. Tak było, na przykład, z Charlesem Sheffieldem i jego serią archeologiczną czy też z Mike’em Resnickiem, który stworzył cykl zatytułowany „Kirinyaga”. W numerze czwartym zaprezentujemy najnowszy, pochodzący już z tego roku, utwór. Tak zatytułowane opowiadanie znalazło się w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym w finale konkursu Nebuli oraz zdobyło nagrodę Hugo. I uwaga druga. Grafik, przez nieszczęsne zrządzenie losu, otrzymał na wzór okładkę styczniowego numeru z roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego (numery najnowsze były akurat u tłumaczy), kiedy to miesięcznik nie nosił w tytule słowa: MAGAZINE. Nasza wina. Jesteśmy skruszeni. Błąd już naprawiliśmy, więc nie należy się na nas dłużej złościć i po prostu zasiąść do lektury… …i niecierpliwie wypatrywać kolejnego numeru ISAAC ASIMOVS SCIENCE FICTION MAGAZINE. REDAKCJA
Nancy Kres
PŁONĄCA CHĘCIĄ OBŁAPIANIA tyt. oryg.: „And Wild For To Hold” IASFM nr 7/1991 Opowiadanie te] autorki pt. „Touchdown” opublikowane w IASFM nr 10/1990 zostało przerobione na widowisko fantastycznonaukowe. Jego premiera odbyła się w czerwcu b.r. w Strasenburgh Planetarium w Rochester w stanie Nowy Jork. Nancy Kress pracuje obecnie nad powieścią, która Jest rozwinięciem jej znakomitego opowiadania „Beggars in Spain” (IASFM nr 4/1991). Wkrótce zaprezentujemy je naszym Czytelnikom. W „Płonącej chęcią obłapiania” pisarka przedstawia upartą Annę Boleyn. Siłą wyniesiona w przyszłość królowa może uratować swoją epokę od krwawych wojen.
Po raz pierwszy demon ukazał się jej w długiej galerii zamku w Hever. Weszła tam, żeby popatrzeć jak Henryk odjeżdża, wspaniały na swym ogromnym rumaku, którego nogi z trudem dostrzegała w tumanach kurzu wzbijanych przez królewską świtę. .Jednak Henryka widziała doskonale. Uniósłszy się w strzemionach, wykonał półobrót i wpatrzył się w błyszczące w letnim słońcu okna, starając się sprawdzić, czy ona go widzi. Odjeżdżał tak — odtrącony zalotnik — obserwując przez ramię, jak jego ukochana to przyjmuje. Wiedziała, jaki wyraz mają w tej chwili jego oczy — małe i niebieskie, patrzące spod wijących się rudozłotych włosów. Są pełne smutku. I przenikliwe. A równocześnie w ich spojrzeniu maluje się niezłomna wola. Anna Boleyn nie była tym wszystkim poruszona. Niech sobie jedzie. Nie chciała go przecież widzieć w Hever. Odchodząc od okna, zauważyła błysk światła w najodleglejszym kącie galerii: to tam właśnie po raz pierwszy ukazał jej się demon. Cały był utkany ze światła, co wcale nie wywołało jej zdziwienia. Czyż bowiem sam Szatan nie miał na imię Lucyfer? Światło miało kształt sześcianu, regularnego sześcianu i nie przypominało żadnego ze świateł, jakie dołychczas widziała. Anna przeżegnała się i zrobiła krok naprzód. Świetlisty sześcian rozjaśnił się, a potem zamigotał i zgasł. Anna stała nieruchomo. Nie bała się — niełatwo ją było przestraszyć. Jednak przeżegnała się po raz drugi i zmówiła modlitwę. Nie byłoby dobrze, gdyby demon zamieszkał w Hever. Demony bywają bowiem niebezpieczne. Podobnie jak królowie. Spojrzenie Lambert oderwało się od konsoli i pobiegło w stronę Culhane’a, pracującego w drugim końcu pokoju. — Mówiono o niej, że jest czarownicą. — Tak? No to co? — powiedział Culhane. — W szesnastym wieku każdą kobietę mającą w sobie siłę, uważano za czarownicę. — Ale tu chodziło o coś więcej. O niej mówiono, że jest czarownicą, zanim okazało się, że jest silna i zanim stała się potężna.. Culhane nic na to nie odrzekł. Po chwili Lambert powiedziała spokojnie: — W równaniach Ranvoliego pojawia się ciągle znacznik początku elementu informacji na jej temat. Culhane zamarł w bezruchu. — Pokaż — odezwał się po chwili. Przeszedł przez mały pusty pokój i podszedł do jej konsoli. Unieruchomiła obraz w środkowym Sześcianie. W tej chwili i w tym miejscu konsola jawiła się jako seria splecionych ze sobą Sześcianów, wspinających się od podłogi do sufitu. Niektóre z nieb były ciałami stałymi — istniejącymi w realnym czasie stopami metali, inne byty holosymulacjami, a niektóre w ogóle nie istniały — ani w przestrzeni ani w czasie, mimo że wydawało się, że istnieją. W Sześcianie Informującym o Obiektach Zainteresowania, który istniał, pojawił się napis: PROGRAM: ZAPOBIEGANIE WOJNOM POPRZEZ INGERENCJE W STRUMIENIE CZASOWE ZJEDNOCZENIE WYŻSZEJ BIBLIOTEKI MODUŁÓW ŹRÓDŁOWYCH, ZIEMIA OBIEKT ZAINTERESOWANIA: ANNA BOLEYN ZAMEK W HEVER, KENT, ANGLIA, EUROPA 1525:645:89:3
CZASOWE ZEZWOLENIE KOŚCIOŁA ŚWIĘTEGO ZAKŁADNIKA #4592 W Sześcianie Przeskoku Czasu zobaczył młodą dziewczynę o ciemnych włosach prawie całkiem ukrytych pod czepeczkiem. Jej ręka znieruchomiała na poziomie długiej, smukłej szyi w trakcie robienia znaku krzyża. — Uważała się za dobrą katoliczkę — powiedziała Lambert jak gdyby do siebie. Culhane wpatrywał się w obraz. Głowę miał świeżo ogoloną. Ogolił ją, żeby uczcić swój awans na Kierownika Akcji. Traktuje to nowo zdobyte poczucie własnej ważności — pomyślała Lambert — jak delikatny przeszczep, jakby się bał, że ten przeszczep zostanie odrzucony przez organizm. Wzruszyło ją to. Powiedziała: — Prawdopodobieństwo Ralwotiego wynosi .798. Anna Boleyn to na pewno klucz. Culhane wciągnął policzki. Farba na nich dopiero co wyschła. — Ale nie tylko Anna Boleyn jest kluczem, jest też ten drugi — powiedział. — Myślę, że powinniśmy porozmawiać z Brillem. Służące wreszcie odeszły. Odeszli też księża, lekarze, dworzanie i niańki zabierając ze sobą dziecko. Nawet Henryk sobie poszedł.— Tylko dokąd? Może grać w karty z Harrym Norrisem? A może poszedł odwiedzić najnowszą kochankę? Wszystko jedno — najważniejsze, że wszyscy nareszcie zostawili ją w spokoju. A więc dziewczynka! Anna przewracała się na łożu, waląc pięściami w poduszkę. Dziewczynka! Nie książę, nie syn, którego potrzebowała Anglia i ona sama, ale dziewczynka. I do tego ten Henryk: z każdym dniem coraz bardziej oziębły. Czuła to — był coraz obojętniejszy: już jej nie pragnął, nie kochał. Spałby z nią — o tak, z całą pewnością — gdyby wiedział, że urodzi mu wreszcie upragnionego syna. Ale to już—nie było to co przedtem: jej moc opuszczała ją. Właściwie już ją opuściła. Ta moc, której nienawidziła i którą gardziła, którą się jednak posługiwała z tej prostej przyczyny, że nią dysponowała, a także dlatego, że Henryk jej ulegał — tak jak ona ulegała ciągle jego mocy… Jej moc opuszczała ją. Była królową Anglii, ale jej moc wymykała jej się, oddalała się jak Tamiza w czas odpływu, a ona była bezradna: nie potrafiła jej zatrzymać tak, jak nie potrafiła zatrzymać cofających się fal. Jedynie syn mógł jej tę moc przywrócić. A ona tymczasem urodziła dziewczynkę. Jej córka była silna, pełna wigoru, miała wijące się rude włosy, takie jak Henryk… ale była dziewczynką. Anna przewróciła się na wznak. Poczuła ból. Elżbieta miała już miesiąc, a ją wciąż wszystko bolało. Zachorowała na zapalenie żyły udowej, chorobę, której obawiano się o wiele mniej niż gorączki połogowej. Ale dolegliwość ją bardzo osłabiała. Spowodowała, że Anna już cały miesiąc nie opuszczała sypialni. Służące, damy, muzycy przychodzili i odchodzili, a ona leżała w gorączce i próbowała snuć plany… Henryk, jak dotąd, nie podjął żadnych kroków. Wydawało się nawet, iż dobrze przyjął to, że dziecko jest dziewczynką. — Jest pełna wigoru. Modlę się, żeby Bóg dał jej brata tak samo zdrowego i silnego. Tak powiedział. Ale Anna już wiedziała. Wiedziała jak zawsze. Jak wtedy, kiedy Henryk zobaczył ją po raz pierwszy. Jak wtedy, kiedy przez dziewięć lat celibatu i wyrzeczeń zmuszała go, żeby czekał, wyczuwając dokładnie każde drgnienie jego tęsknoty i każdą zmianę natężenia jego uczucia. Jak wtedy, kiedy uświadomiła sobie, w którym momencie w głowie tego twardego człowieka o małych niebieskich oczach powstała decyzja: „Warto. Rozwiodę się z Katarzyną i uczynię ją królową”. Wiedziała — zanim on sam zdał sobie z tego sprawę — że nadeszła już chwila, w której Henryk uznał, że wszystko to było pomyłką, że cena, jaką zapłacił za uczynienie jej królową, okazała się zbyt wysoka, i że ona nie była tej ceny warta. Chyba, że urodzi mu syna.
Ale jeżeli nie… Leżąc w ciemnościach, Anna zacisnęła powieki. To nic, to tylko atak połogowych waporów. Nigdy się przecież nie bała. Nie znała strachu. To ciemność nocy sprawiła, że ogarnęła ją panika. Kiedy otworzy oczy, wszystko minie. Przejdzie jej — bo musi przejść. A ona musi walczyć dalej. Musi zajść w ciążę i urodzić syna. To będzie gwarancja, gwarancja, że nie utraci korony. I zabezpieczenie dla córki. Nikt inny tego za nią nie zrobi. Nie ma innego wyjścia. Gdy otworzyła oczy, w kącie sypialni; której okna zasłonięte były kotarami, świecił demon w kształcie jarzącego się sześcianu. Kiedy, Arcykapłanka ją mijała, Lambert skłoniła głowę z szacunkiem. Arcykapłanka była wysoka i na żadnej z części ciała nie nosiła zewnętrznych powiększeń. Oczy, ramiona, uszy i ogolona głowa, a także nogi pod uroczystą szaro–zieloną szatą — wszystko to było jej własne, zgodnie z wymaganiami karty Kościoła Świętego Zakładnika. Lambert słyszała tę plotkę, że przed wyborem na urząd Arcykapłanki miała ona błyszczące, fiołkowe, powiększone oczy oraz gammawytrzymałościowe ramiona, ale kiedy została wybrana usunięto je i zastąpiono na powrót jej własnymi. Ktoś, kto reprezentował wszystkich Zakładników trzymanych w całym układzie słonecznym, nie mógł paradować z powiększeniami wymagającymi wysokotechnologicznej konserwacji. Zakładnicy mieli oczywiście do tego prawo. Ale osoba, której powierzono ich duchowy i materialny komfort, musiała mieć wygląd istoty ludzkiej w oczach wszystkich odwiedzanych przez siebie Zakładników. Zarówno w oczach czterorękiego Mieszkańca Kosmosu przebywającego w komorze swobodnego spadania na Marsie, jak i w oczach genetycznie zmodyfikowanego fruwacza z Ipsu przetrzymywanego jako Zakładnik w Nowej Republice Trieńskiej. Osiągnąć to można było tylko w jeden sposób: obywając się bez zewnętrznych powiększeń. Oczywiście powiększenia wewnętrzne — to co innego. Arcykapłance towarzyszył Dyrektor Instytutu Badań nad Czasem, Toshio BrilL Zakaz noszenia powiększeń zewnętrznych jego nie dotyczył. W ogolonej, czarnej głowie mężczyzny znajdowały się pozłacane czujniki Lambert uznała to za zbytek przepychu. Ale także za coś zastanawiającego. Bo Brill zwykle nie używał zbyt wielu ozdób. Być może dzisiaj chciał w ten sposób podkreślić różnicę, jaka istniała między nim a Jej Świątobliwością. Za Brillem stali kierownicy Akcji w ramach Programu Zapobiegania Wojnom — milczący, nie odzywający się — chyba, że ktoś przemówił do nich pierwszy. Był wśród nich Culhane. Wyglądał na zdenerwowanego. Był ambitny — Lambert wiedziała o tym. I czasami dziwiła się sama sobie, dlaczego i nią nie kieruje ambicja. — Jak dotąd, zaimponowaliście mi — powiedziała Arcykapłanka. — Jeżeli chodzi o stronę materialną, warunki, w których żyją Zakładnicy, są bez zarzutu. — No tak, strona duchowa to trudny problem — powiedział półgłosem Brill. — Zakładnicy tak bardzo różnią się między sobą. Każda z tych trzech osób jest zupełnie inna. Nawet kulturoznawcy i historycy mają z tym kłopoty. Poza tym kiedy ich tu sprowadzamy, czują się wyprowadzeni z równowagi. — Tak jak czulibyśmy się my, pań czy ja, w podobnych okolicznościach — powiedziała Arcykapłanka poważnie. — Właśnie, Wasza Świątobliwość. — A teraz chce pan sprowadzić czwartą osobę z czwartego strumienia czasowego. — Tak. Arcykapłanka obróciła się powoli i spojrzała na główną konsolę. Lambert zauważyła, że wzrok jej padł obok Sześcianu Przeskoku Czasu. Najwyraźniej nie była wyszkolona w technikach
widzenia peryferycznego. Jednak przez dłuższą chwilę patrzyła na Sześcian Trwania. Wszyscy ludzie z zewnątrz to robili, bo wszystkich ich nadmiernie fascynowała mysi, że cały ten budynek istniał między strumieniami czasu. A może Jej Świątobliwości po prostu nie podobało się to, że Instytut Badań nad Czasem, podobnie jak niektóre większe, ale z pewnością nie bogatsze od niego instytucje, zwolniony był z ogólnoświatowego podatku na utrzymanie Kościoła. Nieruchomości znajdujące się poza czasem pozostawały też poza zasięgiem przepisów podatkowych. — Nie mogę dać zezwolenia na takie zakłócenie porządku politycznego — powiedziała Arcykapłanka — bez pełnego zrozumienia wszystkich szczegółów. Proszę mi jeszcze raz przedstawić sprawę. Lambert ukryła uśmiech. Nie było żadnej potrzeby przedstawiania sprawy, ponownie. Arcykapłanka znała bowiem dokładnie całe uzasadnienie. Myślała nad nim już od dłuższego czasu, najprawdopodobniej korzystając z . pomocy doradców. I z pewnością wyda zezwolenie. Bo dlaczegóż by nie miała tego zrobić? Zezwolenie będzie tytko jeszcze jednym dowodem jej władzy. Brill też o tym wiedział. Poprosiła go o ponowne wyjaśnienia tylko dlatego, żeby pokazać, że może go zmusić do powtarzania ich dopóty, dopóki ona — a nie on — nie uzna, że są wystarczające i dopóki Kościół Świętego Zakładnika nie wyda stałego zezwolenia na zatrzymanie z powodów altruistycznych w charakterze Zakładniczki niejakiej Anny Boleyn zamieszkałej w Anglii w Czasie Delta w celu zapobieżenia wojnie Klasy Pierwszej, która —jak da się udowodnić — wybuchnie, jeżeli to się nie stanie. Brill nie pokazał po sobie, że, żądając ponownego przedstawienia sprawy, Arcykapłanka upokarza go. — Wasza Świątobliwość, ta kobieta jest elementem decydującym. Równania Rahvoliego opracowane w zeszłym wieku… — Wiem, jakie jest znaczenie tych równań — przerwała Arcykapłanka ze słodkim uśmiechem. — W takim razie wiadome jest Waszej Świątobliwości, że każda osoba określona przy pomocy tych równań jako element decydujący jest bezpośrednio odpowiedzialna za bieg historii. Nawet w wypadku, gdy wydaje, się — z punktu widzenia jej czasu — ze nie posiada jakiejkolwiek władzy. Anna Boleyn była drugą żoną Henryka VIII, króla Anglii. Żeby się z nią ożenić, król rozwiódł się ze swą pierwszą żoną, Katarzyną Aragońską, a w celu otrzymania rozwodu doprowadził do tego, że Anglia przestała być krajem katolickim. Protestantyzm był… — Więc czymże to był protestantyzm? — spytała Arcykapłanka, co przeraziło Culhane’a, który spojrzał z ukosa na Lambert Arcykapłanka kpiła sobie, kpiła z Dyrektora do Spraw Badań! Lambert ukryła uśmiech. Czy Culhane zdawał sobie sprawę z tego, że ktoś, kto jest tak śmiertelnie poważny, sprawia wrażenie nadętego? Prawdopodobnie nie. — Protestantyzm był odmianą chrześcijaństwa — wyjaśnił Dyrektor cierpliwie. Dotąd wygrywał dzięki temu, że nie dawał się sprowokować. — Podobnie jak katolicyzm, protestantyzm cechowała wojowniczość. W roku 1642 różne odmiany protestantyzmu rywalizowały między sobą, starając się zdobyć władzę w Anglii: frakcja katolicka też brała udział w tej walce o władzę. Król Karol w rzeczywistości wyznawał katolicyzm. Ta rywalizacja doprowadziła do wojny domowej, w której ludzie tysiącami ginęli na polach bitew, umierali z głodu, byli torturowani i wieszani jako zdrajcy. Lambert zauważyła, że jej’ Świątobliwość skrzywiła się. Prawdopodobnie ciągle wysłuchuje takich historii — pomyślała — sprawując swój urząd zmuszona jest przecież do tego. Jednak ten grymas wyglądał na wywołany szczerą emocją. Brill mówił dalej, chcąc udowodnić swoją rację.
— Dzieci musiały jeść szczury, żeby nie umrzeć z głodu. W Konwalii rebeliantom obcinano dłonie i stopy. Na placach targowych wznoszono szubienice i wieszano na nich żywych ludzi, a poza tym… — Dosyć — powiedziała Arcykapłanka. — Nasz kościół istnieje po to, żeby zapobiegać takim wojnom biorąc Świętych Zakładników. — Właśnie tym się chcemy zajmować — wpadł jej w słowo Brill. — Teraz, kiedy w naszym własnym strumieniu czasowym zapanował pokój, chcemy się zabrać za inne. Za Strumień Delta, w którym jest dopiero szesnasty wiek… Wasza Świątobliwość wie, że relatywne tempa upływu czasu w poszczególnych strumieniach różnią się między sobą… Arcykapłanka zareagowała na to gestem zniecierpliwienia; — Ta kobieta, Anna Boleyn, jest elementem decydującym. Uczynienie z niej zakładniczki — po tym, jak urodzi już córkę Elżbietę, która w ciągu swojego bardzo długiego panowania będzie działała na rzecz pokoju, a przed tym zanim Henryk doprowadzi do uchwalenia Ustawy o Supremacji, stanowiącej przyczynę i początek podziałów religijnych w Anglii — zapobiegnie śmierci ogromnej liczby ludzi. Obliczone przy zastosowaniu równań Rahroliego prawdopodobieństwo, że w ciągu następnych dwóch wieków proces dziejowy rozwinie się inaczej, o wiele bardziej pokojowo, wynosi 79,8%. Wojny religijne często… — Są inne wojny religijne, którym trzeba zapobiec, o wiele krwawsze niż wojna domowa w Anglii. — To prawda, Wasza Świątobliwość — odrzekł Dyrektor pokornie. W każdym razie Lambert uważała, że w jego głosie brzmiała pokora. — Ale nasza nauka jest nauką młodą. Rozpoznawanie strumieni czasowych, ukierunkowywanie działań na jeden z nich, rozpoznawanie elementów decydujących — wszystko to jest jeszcze ciągle w początkowej fazie rozwoju. Jednak robimy, co w naszej mocy. W imię Pokoju. Wszyscy obecni przybrali bardzo pobożne miny. Lambert starała się z całych sił, żeby jej twarz miała wyraz obojętny. Tak, w imię pokoju — ale też w imię prestiżowych badań naukowych, na które łoży się duże sumy i dzięki którym zdobywa się wielką sławę. — Naszym celem jest Pokój — ciągnął Brill — podobnie jak celem Kościoła. Mając stałe zezwolenie na wzięcie Zakładniczki Anny Boleyn, będziemy w stanie uratować od śmierci niezliczoną ilość istnień ludzkich egzystujących w tamtym strumieniu czasowym. Zrobimy dla tamtego strumienia to, co Kościół czyni dla naszego. Arcykapłanka bawiła się przez chwilę rękawem swojej szaty. Lambert nie widziała jej twarzy. Dopiero kiedy Jej Świątobliwość podniosła głowę, Lambert zobaczyła, że się uśmiecha. — Polecę Forum Ogólnoświatowemu, żeby wydało zezwolenie na wzięcie tej Zakładniczki, panie Dyrektorze. Za dwa miesiące wrócę tutaj, żeby dokonać oficjalnej inspekcji i przekonać się, jak się ma Święta Zakładniczka. Brill — Lambert zdążyła to zauważyć — nie zdołał się powstrzymać i zmarszczył brwi. — Za dwa miesiące? Ależ my mamy pod opieką wszystkich Zakładników w całym układzie słonecznym. — Za dwa miesiące, panie Dyrektorze — brzmiała odpowiedź Jej Świątobliwości — Na tydzień przed zebraniem Forum Ogólnoświatowego, na którym przegłosowane zostaną sprawy podatkowe i zagadnienia związane z dochodami publicznymi. — Ale… — A teraz chciałabym zobaczyć jak żyje trójka Świętych Zakładników, którą już teraz trzymacie dla zapobieżenia wojnom. Później, kiedy zostali już sami, Culhane powiedział do Lambert:
— Nie za dobrze mu poszło wyjaśnianie tej sprawy. Mógł ją przedstawić jako przypadek o wiele bardziej naglący… bo ten przypadek jest naprawdę naglący. Te gnijące ciała w Konwalii… Wzdrygnął się. Lambert popatrzyła na niego uważnie. — Przejmujesz się tym. Szczerze się tym przejmujesz. Spojrzał na nią zaskoczony. — A ty nie? Przecież musisz się tym przejmować. Inaczej nie mogłabyś pracować tutaj. — Ja też się tym przejmuję — powiedziała Lambert. — Ale nie do tego stopnia. — Nie do jakiego stopnia? Starając się to wyjaśnić jemu i sobie odrzekła: — Widzisz, te gnijące ciała… Mam je przed oczami. Ale jednak to nie jest nasza własna historia. — No to co, że nie nasza własna? Przecież chodzi o ludzi! Traktował to z taką powagą. Płonął cały tak, jak gdyby przed chwilą poddał się działaniu głaskownicy. Czy kiedykolwiek jej używał? — zastanowiła się Lambert. Koledzy uważali go za ascetę, który całą energię i cały swój czas poświęca dla dobra badań naukowych i Akcji. Pewna kobieta, jego sąsiadka, powiedziała kiedyś Lambert, że żyje w cnocie, że zgodził się przez cały okres otrzymywania stypendium naukowego pełnić Dobrowolną Misję Życia w Celibacie. Lambert nie znała dotychczas nikogo, kto by się tego podjął. I była tym zaintrygowana. — Czy myślisz o tym, żeby po zakończeniu prac związanych z Programem zostać kapłanem? — spytała. Zarumienił się. Najpierw poczerwieniały mu policzki, które — od chwili gdy został Kierownikiem Akcji — były pomalowane na niebiesko, a później delikatna skóra jego ogolonych skroni pomalowana na różowo. — Tak, mam taki zamiar. — A teraz pełnisz Misję Życia w Celibacie? — Tak. A dlaczego pytasz? Powiedział to wojowniczym tonem, bo Misja Życia w Celibacie to coś bardzo staromodnego. Lambert przyjrzała się jego ciału. Wysoki, dobrze zbudowany, silny. Czy miał powiększenia? Być może mięśniowe. Jego mięśnie wyglądały imponująco. — Bez powodu — powiedziała, pochylając się nad swoją konsolą. W chwilę potem usłyszała, że wyszedł. Demon posunął się naprzód. Osłabiona Anna leżała w łożu za zasuniętymi kotarami. Próbowała krzyczeć. Ale głos uwiązł jej w gardle. A zresztą kto by ją usłyszał. Gruba pościel tłumiła wszelkie dźwięki Jej damy dworu poszły już pewnie spać — same albo i nie same. Strażnicy z pewnością pili piwo, którym Henryk uraczył całą ludność Londynu z okazji chrztu Elżbiety. A sam Henryk? Nie było go przy niej. Bo go zawiodła. Bo nie dała mu syna. — Odejdź — powiedziała słabym głosem. Ale demon podszedł jeszcze bliżej. Nazywali ją czarownicą. Bo miała ten mały szósty palec i psa imieniem Urian, a także dlatego, że Henryk tak długo pozostawał pod jej urokiem, mimo że nie udało mu się skłonić jej, żeby została jego metresą. Gdybym naprawdę była czarownicą — pomyślała — umiałabym przepędzić tego demona. Umiałabym też zatrzymać przy sobie Henryka, powstrzymać go od wodzenia oczami za tą Jane Seymour o twarzy jak serwatka, zatrzymać go w swoim łożu… Nie, to nieprawda, nie była czarownicą. Z tego wynikało, że nie jest w stanie przepędzić tego demona; co po nią teraz przyszedł. Jeżeli Szatan, Ojciec Kłamstwa, postanowił uprowadzić ją i ukarać za to, ze odebrała innej kobiecie męża i za to, że… ciekawe ile też demony mogą o człowieku wiedzieć?
— Ja tego wszystkiego nie chciałam — powiedziała głośno do demona. — Chciałam wyjść za kogo innego. Demon zbliżał się coraz bardziej. Dobrze więc, niech ją uprowadzi, Nie będzie krzyczała. Nigdy tego nie robiła — i jest z tego dumna. Ani wtedy, kiedy jej powiedziano, że Harry Percy nie będzie jej mężem. Ani wtedy, kiedy odesłano ją ze Dworu — nieodwołalnie i nie wyjaśniając dlaczego. Ani wtedy, kiedy dowiedziała się, jaka była tego przyczyna, kiedy odkryła, że to Henryk chciał ją usunąć z Londynu i zrobić z niej swoją metresę w tajemnicy przed Katarzyną. Nie krzyczała też wtedy, kiedy gromada nierządnic wdarła się do pałacu, gdzie jadła kolację, domagając się, żeby wyszła do nich Nan Bullen, bo jak twierdziły, jest jedną z nich. Uciekła, przeprawiając się łodzią przez Tamizę i ani jeden okrzyk nie wydobył się z jej gardła. Podziwiali ją za odwagę: i Wyatt, i Norris, i Weston, i sam Henryk. Teraz też nie będzie krzyczała. Świetlisty sześcian zbliżał się i powiększał. Zdążyła tylko powiedzieć: — Byłam wierną i oddaną sługą Boga i mojego królewskiego małżonka. W tejże chwili demon ją dopadł. — Wojna zaczyna się — powiedziała Lambert, spoglądając w dół ku twarzom studentów zebranych w Sali Czasu — na długo przedtem, zanim wystrzelony zostanie pierwszy pocisk czy wyrzucona pierwsza włócznia. Popatrzyła jeszcze raz na ich twarze. Była tu stypendystką i do jej obowiązków należało prowadzenie zajęć z grupą młodych ludzi, z których cześć zostanie pewnie historykami. Zajęcia odbywały się zawsze w Sali Czasu. To bardzo kosztowne, bo przez blisko godzinę sala musiała pozostawać w stanie trwania, należało przeprowadzić studentów przez pole siły i musiała nastąpić aktywacja wszystkich Sześcianów. Cały wykład odtwarzano później, kiedy studenci mogli już skupić na nim uwagę. Lambert nie miała do nich pretensji o to, że teraz zaledwie ją zauważali. Bo dlaczego mieliby na nią patrzeć? Na wszystkich ścianach tego okrągłego pomieszczenia, które znajdowały się tu tylko w sensie potencjalnym, widniały Sześciany, lecz w rzeczywistości ich tu nie było. W Sześcianach pojawiały się prawdziwe sceny z wojen, jakie toczyły się w lokalnych strumieniach czasowych — w przeszłości i w chwili obecnej, gdzieś w czyichś rzeczywistościach. W bitwie pod Azincourt mężczyźni umierali, wijąc się w błocie; w ich jelitach, szyjach, pachwinach tkwiły strzały. W Cawnpore kobiety przykrywały własnymi ciałami zakrwawione dała swoich dzieci. W prażącym słońcu chmary much łaziły po rozpłatanych twarzach bohaterów spod Maratonu. Daleko od Hiroszimy słaniały się postaciei o wypalonych twarzach. Oddychające ciała o nietkniętych obliczach i mózgach’ zamienionych w papkę pod działaniem spekaliny siedziały w równych rzędach pod rozprutą kopułą na Io–Jeden. Tylko jedna twarz zwróciła się w stronę Lambert — gwałtownym ruchem, jak gdyby za pociągnięciem sznurka — twarz chłopca o szeroko otwartych, pełnych udręki fiołkowych oczach. Lambert uprzejmie rozpoczęła wykład jeszcze raz: — Wojna zaczyna się na długo przedtem, zanim wystrzelony zostanie pierwszy pocisk czy wyrzucona włócznia. Wojna ma zawsze wiele przyczyn: ekonomicznych, politycznych, religijnych, kulturowych. Jednakże wielkim historycznym odkryciem naszych czasów jest to, że po zbadaniu wszystkich tych przyczyn, po zanalizowaniu dokumentów pisanych, zeznań naocznych świadków i całego szeregu danych, które ogarnąć mogą tylko, równania Rahvoliego, dochodzi się zawsze do elementu decydującego. Do jakiegoś pojedynczego zdarzenia, czynu czy pojedynczej osoby. Ma się tu do czynienia z czymś w rodzaju dendrytu decyzyjnego z setkami
tysięcy generacji decyzji. Ale gdzieś, w którymś miejscu, była pierwsza z nich, pierwsze „tak/nie”. Tam właśnie zaczęła się wojna i w tym właśnie miejscu można było jej zapobiec. I ku wielkiemu zdziwieniu badaczy, w miejscu tym bardzo często znajdowała się kobieta. Mężczyźni walczyli, kiedy wojny już trwały. Mężczyźni mieli w swoich rękach złoto i broń, pni decydowali o tym, jakie będą cła i przepisy prawa morskiego i jakie będą religie powodujące wojny. Oni też mieli władzę nad ciałami innych mężczyzn biorących udział w walce. Ale mężczyźni są tylko mężczyznami. To mężczyźni podejmowali te pierwotne decyzje, jednak bardzo często o tym, jak mają postępować, decydowały osoby, jakie ci mężczyźni kochali. To znaczy kobiety. Albo dzieci. Taka osoba stanowiła bierną, bezsilną masę, którą mężczyzna postanawiał wynieść — i wtedy szala się przechylała. To nie on, nie mężczyzna, ale ona, kobieta, stanowiła ten punkt, w którym dendryt decyzyjny się rozgałęział i w którym zaczynała się wojna. Fiołkowooki chłopiec wciąż na nią patrzył. Lambert zamilkła na chwilę, czekając aż odwróci się i skieruje wzrok na Sześciany. Po to przecież się tu znajdował. Kiedy się już odwrócił, zaczęła go obserwować. Na jego twarzy malowała się udręka; był więc w stanie pojąć, czym jest wojna. Po skończeniu studiów byłby dobrym kandydatem do pracy w zespole realizującym badania i działania związane z zapobieganiem zbrojnym agresjom. Przypominał jej nieco Culhane’a. Culhane’a, który w tej chwili, jako Kierownik Akcji, przeprowadzał wywiad z nową Zakładniczką, a nie uczył dzieci, jak ona. Lambert stłumiła w sobie uczucie zazdrości. Zazdrościć to postępować niegodnie. I krótkowzrocznie. Przypomniała sobie, jak wielkie wrażenie zrobiły na niej te obrazy ludzkiej niedoli trzy lata temu, kiedy sama była studentką historii Po ich obejrzeniu przez kilka tygodni dręczyły ją senne koszmary. Uważała, że dzień, w którym dane jej było zobaczyć te sceny, był przełomowym dniem w jej życiu. Po ich obejrzeniu nie była tą samą osobą, co przedtem. Bo jakże mogła nią być? Przecież pokazano jej tę otchłań, w którą ludzkość zstąpiłaby, gdyby nie Kościół Świętego Zakładnika i gdyby nie Ogólnoświatowe Przymierze. Płonące oczy, okaleczone genitalia i generał, który, stojąc na wzgórzu, mówił: „Uwielbiam patrzeć, jak członki ludzkie fruwają w powietrzu!”. To było wstrząsające. Przeżyła taki szok, jakiego się po niej spodziewali jej nauczyciele. Fiołkowooki chłopiec płakał. Lambert miała ochotę zejść z podwyższenia i podejść do niego. Miała ochotę objąć go i przytulić jego głowę do swojego ramienia… Ale nie wiedziała, czy odczuwa tę potrzebę z powodu współczucia, jakie w niej budził, czy raczej z powodu jego fiołkowych oczu. Nie schodząc z podium, powiedziała po cichu: — Nic ci nie będzie. Ludzie nie zmieniają się tak łatwo jak ci się wydaje. Kiedy będzie już po całym tym widowisku, okaże się, że nie nastąpiła w tobie żadna nieodwracalna zmiana. Anna otworzyła oczy. Szatan pochylał się nad nią. Głowę miał ogoloną, a na sobie dziwny strój w szkaradnym niebiesko–zielonym kolorze. Jego policzki pokryte były farbą. Z jednego ucha zwisał mu błyszczący, metalowy przedmiot. Anna przeżegnała się. — Witam — powiedział Szatan głosem, który nie brzmiał jak głos ludzki. Zrobiła wysiłek, żeby usiąść. Jeżeli skazaną jest na potępienie, to nie przyjmie tego wyroku leżąc. Serce podchodziło jej do gardła. Ale to, że zdołała usiąść, pozwoliło jej zobaczyć lepiej Księcia Ciemności. Jej oczy rozszerzyły się. Wyglądał jak człowiek. Szkaradnie umalowany i obwieszony metalowymi sześcianami. Prawdopodobnie narzędziami, przy pomocy których czynił zło. Ale on sam był mężczyzną. — Nazywam się Culhane.
A więc to rzeczywiście mężczyzna. Z mężczyznami miała już do czynienia. Z biskupami, panami wielkiego rodu, Kanclerzem Wolseyem. I z Henrykiem, Księciem Anglii i Francji, Obrońcą Wiary, którego onieśmielała. — Proszę, nie bój się, pani. Wyjaśnię ci, gdzie jesteś i jak się tu znalazłaś. Zauważyła, że głos nie wydobywa się z jego ust, chociaż usta te się poruszają, ale z pudełka zawieszonego na szyi. Jak to możliwe? Czy w tym pudełku siedział demon? Zastanawiając się nad tym, zdała sobie nagle sprawę z czegoś jeszcze, z czegoś, co mogło być w tej chwili dla niej prawdziwym punktem zaczepienia. — Proszę, mów do mnie, panie, nie „pani” tylko „Wasza Miłość”. Jestem królową. Wyraz jego oczu przekonał ją w końcu, że był zwykłym śmiertelnikiem. Umiała czytać w męskich oczach. Ale dlaczego ten mężczyzna patrzy na nią w ten sposób? Ze współczuciem? Czy może z podziwem? Zrobiła wysiłek, żeby wstać, podnosząc się z niskiego łoża wyrzeźbionego z solidnego, angielskiego dębu. Ściany pokoju wyłażone były ciemnym drzewem. Wisiały na nich wełniane, haftowane dywany. Okna o drobnych szybkach wpuszczały jasne światło, w którym widać było rzeźbione krzesła, stół i komodę. Na stole leżał pulpit do pisania i lutnia. Nieco uspokojona, Anna obciągnęła ciężką materię swojej nocnej koszuli i wstała. Mężczyzna, który dotychczas siedział na niskim stołku, podniósł się także. Był wyższy od Henryka — a ona dotąd nie widziała kogoś przewyższającego wzrostem jej męża. Ten mężczyzna był jednak wyższy i miał wspaniałe muskuły. Czy to żołnierz? Serce znowu zatrzepotało jej ze strachu. Położyła sobie rękę na szyi. Ten człowiek patrzył na nią. Patrzył na jej s z y j ę . Czyżby to kat? Czy została aresztowana, odurzona i jakimś tajemniczym sposobem przeniesiona do Tower? Czy ktoś coś na nią doniósł, czy też może Henryka tak rozczarowało to, że nie urodziła mu syna, iż postanowił, że jej miejsce natychmiast zajmie inna kobieta? Starając się iść równo, Anna ruszyła w stronę okna. Za oknem w słońcu nie zobaczyła mostu Tower. Ani rzeki, ani szczytów dachu Pałacu Greenwich. Zobaczyła natomiast coś w rodzaju podwórza, na którym znajdowały się ogromne metalowe bestie wydające z siebie ciche pomruki. Na trawie podskakiwała grupa nagich młodych mężczyzn i kobiet. Machali rękami, biegali, uśmiechali się, a z ich ciał spływał pot. Zachowywali się tak, jak gdyby nie wiedzieli, że są bez ubrania, jak gdyby ogarnęło ich szaleństwo. Anna uchwyciła się mocno okiennego parapetu. Był śliski. Zobaczyła, że nie jest wcale zrobiony z drewna, tylko z jakiegoś materiału, który drewno przypominał. Zamknęła oczy, a potem je otworzyła. Jest przecież królową. Stoczyła ciężką walkę, żeby nią zostać, broniąc swej cnoty, mimo że nikt nie wierzył, że ją jeszcze posiada, broniąc jej przed człowiekiem, który twierdził, że zniszczyć tę cnotę to dać dowód miłości. Zwyciężyła w tej walce: korona stała się ceną, jaką Henryk zapłacił za jej cnotę. Zwyciężyła króla. Kanclerza doprowadziła do zguby, wprawiła w zakłopotanie samego papieża. Nie okaże więc lęku przed katem, przed którym stoi tutaj, gdzie przyprowadza się potępionych, w tym przeklętym miejscu, czymkolwiek by ono nie było. Odwróciła się od okna z podniesioną głową. — A więc, panie… — Culhane — przypomniał jej. — A więc panie Culhane, proszę, zechciej zacząć swoje wyjaśnienia. Bardzo chcemy je usłyszeć. I nie lubimy czekać. Odrzuciła w bok obszerne fałdy długiej koszuli nocnej, jak gdyby to były fałdy sukni noszonej podczas dworskich uroczystości, i usiadła na krześle rzeźbionym niczym tron, które zrobione było z materiału podobnego do drewna.
— Więc jestem Zakładniczką — powtórzyła Anna. — Znajduję się w czasie, którego jeszcze nie ma. Przy oknie stała Lambert i patrzyła na nią jak urzeczona. Według słów Culhane’a, Anna Bołeyn w milczeniu wysłuchała wszystkich wyjaśnień dotyczących Akcji Zapobiegania Wojnom — wszystkich tych wyjaśnień dokładnie przygotowanych i wielokrotnie sprawdzonych, aby stały się zrozumiałe dla umysłowości szesnastowiecznej. Królowa Anna nie wpadła w histerię. Nie rozpłakała się, nie zemdlała, nie twierdziła, że w to wszystko nie wierzy. Nie zadawała żadnych pytań. Kiedy Culhane skończył mówić, poprosiła spokojnie, ze zdumiewającą godnością o widzenie z władcą tego miejsca i jego ministrami. Toshio Brill, który obserwował całą tę scenę na monitorze, gdyż uważano, że początkowo nowym Zakładnikom łatwiej jest mieć do czynienia tylko z jednym przedstawicielem zespołu uczonych, pospiesznie wezwał , Lambert i dwie inne osoby. Wszyscy ubrali się w długie, sięgające ziemi szaty, których używano wyłącznie podczas wielkich uroczystości akademickich. Następnie wkroczyli uroczyście do niby–szesnastowiecznej komnaty i skłonili głowy przed Anną. Tylko skłonili głowy. Nie złożyli ukłonów. Anna Boleyn miała się dowiedzieć, że nikt już nie składał głębokich ukłonów. Lambert obserwowała ją ukradkiem. Obserwowała tę czwartą Zakładniczkę, która tak bardzo różniła się ód pozostałej trójki. Anna nie podniosła się z krzesła i — nawet siedząc w nim — wydawała się niezwykle drobna. Miała cienkie, delikatne kości, ogromne ciemne oczy i masę jedwabistych, czarnych włosów, spływających na białą koszulę. Nie była ładna — jeśli przyjąć kryteria oceny urody stosowane w tym stuleciu. Nie była zresztą uważana za ładną nawet w swoich czasach. Ale miała w sobie jakiś nieodparty urok. Lambert musiała jej to przyznać. — Jegtem więc więźniem — powiedziała Anna. Lambert podkręciła tłumacza, żeby lepiej słyszeć: słowa były jej znane, ale akcent tak dziwny, że nie mogła nic zrozumieć bez pomocy tego elektronicznego urządzenia. — Nie więźniem — odpowiedział Dyrektor — ale Zakładniczką. — Milordzie, jeżeli nie mogą stąd odejść, to jestem więźniem. Mówmy ‘ otwarcie: nie mogę opuścić tego zamku? — Nie możesz, pani. . — Mów do mnie, panie, „Wasza Miłość”. Czy zostanie wyznaczony jakiś okup? — Nie, Wasza Miłość. Ale dzięki temu, że Wasza Miłość znalazła się tutaj, pozostaną przy życiu tysiące ludzi, które w przeciwnym razie straciłyby życie. Ku swemu oburzeniu, Lambert zobaczyła, że Anna wzrusza na to ramionami. Śmierć tysięcy ludzi najwyraźniej nic jej nie obchodziła. Więc to prawda: oni rzeczywiście byli moralnymi barbarzyńcami, nawet kobiety. Powinni to zobaczyć studenci. To wzruszenie ramionami mówiło więcej niż wszystkie bitwy oglądane w Sześcianach razem wzięte. Lambert poczuła, jak maleje jej współczucie dla tej uprowadzonej „kobiety. Doznała fizycznej sensacji, jakiej doznaje się przy opróżnieniu pęcherza, i przyniosło jej to ulgę. Bo to znaczyło, że ona, Lambert, nie utraciła zdolności dokonywania ocen moralnych. — Jak długo mam tu pozostać? — Do końca życia, Wasza Miłość — powiedział Brill, nie ukrywając prawdy. Anna nie zareagowała. Zdumiewająco dobrze panowała nad sobą. — To znaczy jak długo, Milordzie? — Nikt nie wie, jak długo będzie żył, Wasza Miłość. — Ale wy — skoro, jak twierdzicie, znacie przyszłość — musicie znać długość mojego życia. To dało Lambert do myślenia. Nie możemy jej lekceważyć — pomyślała. — Ta Zakładniczka jest inna niż pozostali Zakładnicy.
Teraz odezwał się Brill, z taką samą jak poprzednio szczerością, która stanowiła dowód, że docenia inteligencję Anny. Swoją drogą, ciekawe czy ona sama zdawała sobie sprawę, jak to dla niej pochlebne. Brill powiedział:. — Gdyby Wasza Miłość nie znalazła się tutaj, umarłaby 19 maja roku 1536. — Jaką śmiercią? — To nie ma znaczenia. Wasza Miłość przestała być częścią tej przyszłości, teraz zresztą wydarzenia… — Jaką śmiercią? Brill nie odpowiedział. Anna Boleyn wstała i podeszła do okna. W tej długiej koszuli nocnej wydaje się niewiarygodnie drobna — pomyślała Lambert. Oglądając się przez ramię, Anna spytała: — Czy ten zamek znajduje się w Anglii? — Nie — odrzekł Brill, a Lambert zauważyła, że .wymienili z Culhanem spojrzenia. — We Francji? — Ten zamek nie znajduje się na Ziemi — powiedział Brill. — Chociaż z trzech miejsc na Ziemi można do niego wejść. Jest poza Czasem. Z pewnością nie była w stanie tego pojąć. Nie odzywając się ani słowem, patrzyła dalej w okna Ponad jej ramieniem Lambert widziała puste teraz podwórze do gimnastyki i generatory energii anty—materialnej. Dwóch techników kontrolowało je właśnie przy pomocy robota. Ciekawe co na temat tych generatorów sądzi Anna? — zastanawiała się Lambert. — Nie może się przecież domyślać do czego służą. — Bóg jeden wie, czy zasłużyłam na śmierć — powiedziała, a Lambert zauważyła, że w tym momencie Culhane drgnął. Brill zrobił krok naprzód. — Wasza Miłość—. — Zostawcie mnie teraz — poprosiła, nie odwracając się. Spełnili jej prośbę. Oczywiście, będzie bez przerwy kontrolowana przez aparaturę. Monitory wszystko pokażą — od stanu mózgu aż po treść jelit Ona sama nigdy się o tej kontroli nie dowie. Gdyby w jej buntowniczym umyśle pojawiła się myśl o samobójstwie, zostanie ono uniemożliwione. Co by się bowiem stało, gdyby do Jej Świątobliwości dotarła wiadomość o samobójczej śmierci któregoś z Zakładników… Rzucając na nią okiem ostatni raz przed zamknięciem drzwi, Lambert zobaczyła jej proste jak strzała plecy. Stała tam przy swoim oknie w tym budynku znajdującym się w stanie permanentnego trwania, patrząc na generatory energii anty–materialnej. — Culhane, za dziesięć minut mamy zebranie — powiedział Brill. Lambert domyśliła się, że tę dziesięciominutą przerwę wprowadzono po to, żeby Dyrektor mógł przebrać się w swoje zwykłe ubranie robocze. Toshio Brill wyszedł z rozmowy z Anną Boleyn jakby pomniejszony. Nawet wyglądał na niższego, chociaż porównanie z jej drobną postacią powinno sprawić, by wydawał się wyższy. Culhane stał nieruchomo w korytarzu pod zamkniętymi na klucz drzwiami pokoju Anny. Czy Anna będzie próbowała je otworzyć? — zastanawiał się. Lambert nie widziała jego twarzy. Odezwała się: — Culhane, dlaczego tak drgnąłeś? Wtedy, kiedy powiedziała, że Bóg jeden wie, czy zasłużyła na śmierć? — Bo to samo powiedziała na procesie — odrzekł Culhane. — Kiedy ogłoszono wyrok. Użyła prawie dokładnie tych samych słów. Stał nadal bez ruchu, nie drgał żaden mięsień jego wspaniałego ciała.
— Zrobiła więc na tobie wrażenie — badała Lambert. — Mimo że jest taka niepozorna. Wrażenie większe niż by to mogło wynikać z jej niezaprzeczalnie żałosnego położenia. Spojrzał na nią płonącymi oczami. Tak, oczy mu płonęły, jemu, który był maszyną do prowadzenia badań naukowych. — Była wspaniała! Nigdy się nie uśmiechała. Wiedziała, że mówią o tym między sobą. Usłyszała kiedyś ich rozmowę w otoczonym murem ogrodzie. „Anna Boleyn nigdy się nie uśmiecha” — mówili Kiedy jej nie było w pobliżu, nie nazywali ją Królową Anną ani Jej Miłością, nie używali nawet tytułu Markiza Rochford, tytułu, który nadał jej Henryk, czyniąc ją jedyną kobietą–parem Anglii. Nie, nazywali ją Anną Boleyn, jak gdyby nigdy nie wyszła za mąż za Henryka, jak gdyby nigdy nie urodziła Elżbiety. I mówili, że nigdy się nie uśmiecha. A jakiż miała powód, żeby się uśmiechać, tutaj, gdzie nie było ani życia, ani śmierci? Anna trzymała w rękach kawałek aksamitu w kolorze bursztynu. Szyła. I zgrabnie jej to szło. Nie była źle traktowana. Przydzielili jej służącą, dali materiał, z którego można było uszyć suknię. Zawsze miała w tym kierunku zdolności i nie utraciła ich nawet wtedy, kiedy mogła sobie pozwolić na zamawianie takich sukien, jakie jej się tylko zamarzyły. Dali jej też książki. Napisane po łacinie, ale ilustracje miały dziwnie płaskie, żadnych nie wykonano wypukłym inkaustem czy też nie matowano. Pozwalali jej wchodzić do wszystkich pokoi w zamku, które nie były zamknięte na klucz, a także wychodzić do ogrodów i na podwórza. Była Świętą Zakładniczką. Kiedy skończyła szyć suknię z aksamitu w kolorze bursztynu, ubrała się w nią. Dali jej lustro. I lutnię. I papier do pisania, i gęsie pióro. Dostawała wszystko, o co poprosiła. Byli tak hojni jak Henryk w początkowym okresie miłości, kiedy rozdzielił ją z ukochanym Harrym Percym i kiedy trzymał ją jako zakładniczkę miłości zdaną na każdy królewski kaprys. Tak, klatki w jej życiu miały różne rozmiary. I różne kształty. I — jeżeli to prawda, co mówili pan Culhane i Lady Mary Lambert — istniały w różnych czasach. — Nie mam tytułu „lady” — protestowała lady Mary Lambert. Niepotrzebnie się wysilała. Bo było oczywiste, że nie ma tego tytułu, że pochodzi z ludu, tak jak i wszyscy inni. A protestowała tak zawzięcie, bo w tym miejscu panowały opaczne przekonania, sprawiające, że kobieta czuła się obrażona, gdy ją tytułowano „lady”. Lambert jej nie lubiła. Anna wiedziała o tym, chociaż jeszcze nie odkryła przyczyny tej niechęci. A poza tym była pozbawiona kobiecego uroku, jak one wszystkie. Pracowały całymi dniami wśród książek i maszyn i gimnastykowały się nago razem z mężczyznami, którzy nie zwracali na ich ciała większej uwagi niż żołnierze żyjący w surowych obozowych warunkach na ciała swoich towarzyszy broni. Dlatego Annie sprawiało przyjemność tytułowanie Lambert, która nie chciała być tytułowana. Bo ona sama też była tutaj tym, czym nigdy być nie chciała. Była „Anną Boleyn, która się nigdy nie uśmiecha”. — Nadam ci tytuł „lady” — powiedziała do Lambert. — Zostaniesz dzięki mnie baronessą. Kto się temu sprzeciwi? Jestem przecież królową, a króla tutaj nie ma. Mary Lambert gapiła się na nią, jak przystało na pospolitą flądrę pozbawioną kobiecego uroku. Anna zrobiła supełek i ucięła nitkę srebrnymi nożyczkami. Suknia była gotowa. Włożyła ją przez głowę i zaczęła męczyć się z guzikami na plecach. Wolała zapiąć je sama niż wołać tę głupią dziewczynę, która była jej służącą, a która nie umiała nawet jej uczesać. Anna sama przygładziła włosy, po czym krytycznie popatrzyła na swoje odbicie w pięknym lustrze, jakie jej podarowali. Jak na kobietę, która półtora miesiąca wcześniej urodziła dziecko, wyglądała zdrowo. Powiedzieli jej, że w jedzeniu dostaje lekarstwa. Jej cera, ta gładka śniada cera, która tuk rzadko zmieniała barwę, wyglądała ładnie w zestawieniu z aksamitem w kolorze bursztynu. Często nosiła suknie w tym kolorze, albo brązowe. Ponieważ nie miała czepeczka i nie umiała go uszyć, jej
włosy spływały luźno na ramiona. W dłoniach — wydłużonych i szczupłych, których wcale nie szpecił dodatkowy palec — trzymała różę, którą przyniósł jej Culhane. Bawiła się nią, demonstrując piękno tych dłoni i wysoko trzymając głowę. Miała mieć audiencję u Jej Świątobliwości, u kobiety–papieża. I chciała zwrócić się do niej z pewną prośbą. — Wasza Świątobliwość, ona poprosi, żeby jej opowiedzieć przyszłość. Żeby jej opowiedzieć o tym, czego Anna Boleyn doświadczy w naszym strumieniu czasowym po zabraniu jej z własnego i uczynieniu z niej Zakładniczki. Będzie też chciała poznać przyszłość Anglii. Twarz Brilla pociemniała. Dla Lambert było oczywiste, że bardzo mu się nie podoba myśl o tym, że teraz powinien uprzedzić swoją polityczną rywalkę, iż Anna, czyli jedna z grupy Zakładników, poskarży się, że jest źle traktowana. Jedna z grupy Z a k ł a d n i k ó w , to znaczy osób, z których każda — wskutek ofiary złożonej z jej wolności osobistej — staje się świętością. Kiedy Tullio Amaden Koyusni z Marsa Trzy był Zakładnikiem w Republice Chińskiej, poskarżył się przedstawicielowi Kościoła, że nie pozwalano mu zażywać tyle, ile chciał ruchu. W wyniku tego nastąpiło takie zaostrzenie stosunków między układami, ze z Republiką Chińską nie podpisano dwóch ważnych umów handlowych. Nie mieli innego sposobu, musiało się tak stać, żeby system polityczny oparty na zasadzie brania Zakładników mógł się nadal cieszyć tek potrzebnym mu szacunkiem. Kościół Świętego Zakładnika był potężny. Musiał być taki, jeżeli w układzie słonecznym miał panować pokój. Brill wiedział o tym dobrze. Wiedziała też o tym Jej Świątobliwość. Nosiła dziś pełny galowy strój, wspaniale ozdobiony tysiącami maleńkich lusterek, jakie przysyłano jej w dowód wdzięczności ze wszystkich światów. Głowę miała świeżo ogoloną. W uszach jej błyszczały wspaniałe syntetyczne klejnoty. Słuchając przedwczesnych usprawiedliwień Brilla, Jej Świątobliwość uśmiechnęła się. Lambert zauważyła ten uśmiech i z tej odległości, z przeciwległego kąta pokoju, zdołała wyczuć, że Brill z ugrzecznieniem się ukryć frustrację. — Skoro tak — powiedziała Jej Świątobliwość — to dlaczego tego nie zrobić, dlaczego nie opowiedzieć jej ojej przyszłości? I o przyszłości Anglii? Lambert wiedziała, że Arcykapłanka z góry zna odpowiedź na to pytanie. I że chce, aby Brill odpowiedział na nie głośno. — Uważamy, że to nierozsądne, Wasza Świątobliwość — rzekł Brill. Zrobiliśmy już raz taką rzecz, Wasza Świątobliwość pewnie pamięta. — A tak, opowiedzieliście przyszłość ostatniej Zakładniczce, którą też, oczywiście, odwiedzę w czasie Obecnej wizyty. Czy królowa Helena ma się lepiej? — Nie — brzmiała krótka odpowiedź. — I nie pomogły leki działające na mózg ani leczenie środkami elektronicznymi? Ciągle jest obłąkana po szoku, jaki przeżyła po przeniesieniu jej do nas? — Nic jej nie pomogło. — Rozumiecie więc, dlaczego tak niechętnie zezwoliłam na kontynuowanie programu zapobiegania wojnom — powiedziała Jej Świątobliwość. Na te słowa Lambert dech zaparło. Bo to wcale nie Arcykapłanka podejmowała decyzje. Tylko Forum Ogólnoświatowe miało prawo zezwolić albo nie zezwolić na wzięcie Zakładnika i przemieszczenie go w przestrzeni lub w czasie. Kościół Świętego Zakładnika był odpowiedzialny tylko za kontrole i przedłużanie zezwoleń wydanych przez Forum. A tymczasem Arcykapłanka, mówiąc to, co powiedziała,, uzurpowała sobie władzę polityczną, której nie posiadała… Oczy Dyrektora zabłysły gniewnie. Ale zanim zdążył odpowiedzieć, drzwi się otworzyły i Culhane wprowadził Annę.
Lambert zacisnęła usta. Ta kobieta uszyła sobie suknię — idiotyczną szatę o obfitej spódnicy, ale tak obcisłą w pasie i w biuście, że prawdopodobnie trudno jej było w niej oddychać. Jak one mogły wytrzymać w takich strojach? Suknia obciskała talię Anny tak, że ta wydawała się niezmiernie cienka, a z dekoltu w karo wyłaniały się obojczyki tak delikatne jak u ptaka. Culhane górował nad nią — potężny i opiekuńczy. Anna podeszła prosto do Arcykapłanki, uklękła i podniosła ku niej twarz. Szukała pierścienia, który mogłaby ucałować. Lambert nawet nie zadała sobie trudu, żeby ukryć uśmiech. Oprócz kolczyków Arcykapłanka nie miała na sobie żadnej biżuterii. Ta nadęta mała Zakładniczka dowiodła, że nie zna etykiety, popełniła błąd, który w jej czasach z pewnością był błędem poważnym. Anna uśmiechnęła się do Jej Świątobliwości Był to pierwszy jej uśmiech, jaki tu widziano. Odmienił jej twarz, rozjaśniając ją, nadając jej figlarny wyraz i dodając blasku jej wielkim, ciemnym oczom. Lambert przypomniała sobie fragment wiersza poety nazwiskiem Thomas Wyatt, który opisywał swoją kuzynkę Annę słowami: „płonąca chęcią obłapiania, chociaż z pozoru bojaźliwa”. Anna odezwała się. To, co mówiła zdradzało lotność umysłu, a równocześnie powściągliwość. — Wydaje się, Wasza Świątobliwość, że zapragnęliśmy czegoś, czego nie mogliśmy dostać. Spowodowany tym brak odczuwamy tylko my — nikt inny. Mamy jednak nadzieję, że nie powtórzy się to, kiedy przedstawimy Waszej Świątobliwości naszą prośbę. Było to powiedziane wprost. I z wdziękiem. Wyczuwało się to nawet w tłumaczeniu i pomimo niedorzecznego pluralis maiestatis. Lambert spojrzała na Culhane’a, który wpatrywał się w Annę, jak gdyby ta była rzadkim i delikatnym kwiatem. Jak mógł? To jej kościste ciało, te mięśnie bez napięcia, nie mówiąc już o braku powiększeń, ta pozbawiona urody twarz, ten pieprzyk na szyi.. Przecież nie żyją w szesnastym wieku. Culhane był głupcem. Takim samym jak ten poeta nazwiskiem Wyatt. Jak Sir Harry Percy. I jak Henryk, król Anglii. Wszystkich ich urzekła nie piękność, ale jej osobliwy, nieuchwytny urok. Jej Świątobliwość roześmiała się. — Proszę wstać, Wasza Miłość. Tutaj nie klęka się przed osobami urzędowymi. Powiedziała Wasza Miłośc! Arcykapłanka zawsze używała takich honorofików, jakich życzyli sobie Zakładnicy, ale w wypadku Anny opóźni to tylko proces jej przystosowywania się. A co mnie obchodzi jej przystosowywanie się — zakpiła sama z siebie Lambert. — Nic. Obchodzi mnie tylko to, że Culhane się w niej zadurzył. A i to tylko dlatego, że najpierw odepchnął mnie. Odrzucenie zalotów — jak się zdawało — zawsze zaostrzało apetyt, w każdym stuleciu. Anna wstała. — Mam zamiar zadać Waszej Miłości kilka pytań — powiedziała Jej Świątobliwość. — Może Wasza Miłość odpowiadać, jak chce. Moim zadaniem jest zapewnić Waszej Miłości dobre traktowanie, a także dopilnować, żeby spełnione też były wymagania stawiane przez szlachetną naukę zajmującą się zapobieganiem wojnom, dzięki której Wasza Miłość stała się Świętą Zakładniczką. Czy Wasza Miłość zrozumiała, co powiedziałam? — Tak. — Czy wasza Miłość otrzymała wszystko, o co prosiła dla zapewnienia sobie wygody w sensie fizycznym? — Tak — odrzekła Anna. — Czy Wasza Miłość otrzymała wszystko, co jej potrzebne dla zapewnienia dobrego samopoczucia psychicznego? Książki, różne przedmioty, towarzystwo? — Nie — odpowiedziała Anna, a Lambert zobaczyła, że Brill zesztywniał. — Nie? — powtórzyła Jej Świątobliwość.
— Dla naszego dobrego samopoczucia, a także dla naszej wygody konieczne jest jak najpełniejsze zrozumienie sytuacji, w której się znajdujemy. Każde myślące stworzenie, jeżeli ma osiągnąć spokój umysłu, musi zrozumieć swoją sytuację. — Opowiedziano Waszej Miłości o wszystkim, co ma związek z sytuacją Waszej Miłości — powiedział Brill. — Wasza Miłość chce uzyskać informacje o sytuacjach, które, z racji tego, że Wasza Miłość znalazła się tutaj, nigdy nie będą miały miejsca. — O sytuacjach, które m i a ł y m i e j s c e , Milordzie. Inaczej nikt by o nich nie wiedział, nikt, nie wyłączając was samych. — W strumieniu czasowym, w którym Wasza Miłość się teraz znajduje, te sytuacje nie zaistnieją — odrzekł Brill. W tonie jego głosu — Lambert to słyszała — brzmiał tłumiony gniew. Lambert ciekawiło, czy i Arcykapłanka to zauważyła. Anna Boleyn nie miała pojęcia, jak poważną rzeczą było oskarżenie Jej Świątobliwości o złamanie zasad postępowania z Zakładnikami Jeżeli Brill był człowiekiem ambitnym — a dlaczegóż by miał nim nie być? — takie oskarżenie miałoby zgubny wpływ na jego przyszłość. — Strumień czasu, w którym się teraz znajdujemy, jest waszym strumieniem czasu — odpowiedziała Anna bez wahania. — I to wy sprawiliście, że tak jest To nie tak, że ta sytuacja nie zaistniała wskutek naszego wyboru. Jeżeli więc teraz wasz czas jest naszym czasem, mamy prawo mieć dostęp do tej wiedzy, która towarzyszy istnieniu w tym czasie. — Spojrzała na Arcykapłankę. — Dla spokoju naszego umysłu. — Wasza Świątobliwość… — zaczął Brill. — Nie, królowa Anna ma rację. Jej rozumowanie jest słuszne. Wyznaczy pan wykwalifikowanego pracownika, który odpowie na wszystkie jej pytania — wszystkie, jakiekolwiek one będą — dotyczące życia, jakie wiodła w szesnastym wieku i rozwoju wypadków w Anglii w sytuacji, gdyby nie została Świętą Zakładniczką. Brill sztywno kiwnął głową. — Do widzenia, Wasza Miłość — zwróciła się do Anny Jej Świątobliwość. — Wrócę tu za dwa tygodnie, żeby ponownie sprawdzić, jak Wasza Mjłość żyje. Za dwa tygodnie? Następna inspekcja miała przecież być za sześć miesięcy. Lambert spojrzała na Culhane’a, żeby się przekonać, jak zareagował na tę oczywistą chęć znalezienia dziury w całym, ale on patrzył na podłogę, ku której pochyliła się właśnie Anna Boleyn, składając kolejny ze swych wywołujących zażenowanie zebranych dworski dyg; aksamitne spódnice w kolorze bursztynu rozpostarły się wokół niej jak złote fale. Przysłali człowieka z ludu, żeby opowiedział jej o jej własnym życiu, o życiu, które straciła. Prostego człowieka z ludu. Na dodatek był tak bezczelny, że się w niej zadurzył. O takich rzeczach Anna zawsze wiedziała. I tolerowała takich parweniuszy — parweniuszy w rodzaju tego muzykanta, Smeatona —twtedy, kiedy mogli jej się przydać. Gdyby ten Culhane odważył się wyjawić jej swoje uczucia, spotkałby się z taką samą ostrą odprawą jak niegdyś Smeaton. Ludzie pośledniego stanu nie powinni się spodziewać traktowania takiego jak osoby ze znakomitych rodów. Siedział na krześle z prostym oparciem w jej komnacie w tym tutejszym Tower. Jego postawa wyrażała pokorę, jaką parweniusz powinien był odczuwać w obliczu królowej. Anna tymczasem zasiadła w wielkim rzeźbionym krześle, założywszy ręce na piersiach, żeby nie drżały. — Jaką śmiercią zmarłam w roku 1536? Na Boga, czy kiedykolwiek przedtem ktoś wymówił podobne zdanie?
— Wasza Miłość została stracona przez ścięcie. Po uznaniu jej winną zdrady — Culhane przerwał, a jego twarz zalał rumieniec. Ach tak, wszystko było jasne. Królową można było oskarżyć o zdradę tylko z jednego powodu. — Oskarżył mnie o cudzołóstwo. Żeby się mnie pozbyć i móc się ponownie ożenić? — Tak. — Z Jane Seymour? — Tak. — Czy, zanim to się stało, urodziłam mu syna? — Nie — odpowiedział Culhane. — Czy Jane Seymour urodziła mu syna? — Tak. Edwarda VI. Ale umarł, mając szesnaście lat. W kilka lat po śmierci Henryka. To była kara. Ale zbyt lekka. Wiadomość o niej nie mogła więc spowodować, żeby przestało nękać Annę uczucie mdlącego ściskania w trzewiach. Zdrada, oskarżona o zdradę, I nie urodziła mu syna… Musiało się za tym wszystkim kryć coś więcej niż pożądanie, niż chęć poślubienia tej suki. Henryk musiał jej nienawidzić. Cudzołóstwo… — Z kim? — Z Sir Henrym Norrisem. Z Sir Francisem Westonem. Z Williamem Breretonem, z Markiem Smeatonem. I z George’m, bratem Waszej Miłości. Przez chwilę miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Każde z tych imion spadała na nią jak cios. Ostatnie było jak uderzenie toporem. Jej brat, jej ukochany brat, taki zdolny muzyk, taki mężny i taki dowcipny… Henry Norris, przyjaciel króla. Weston i Brereton, tacy młodzi i beztroscy i tacy zawsze pełni szacunku dla niej… i Mark Smeaton, niedołęga, który został dworzaninem, bo potrafił grać na wirginale. Jej długie, piękne dłonie wpiły się w krzesło. Ale po krótkiej chwili była już w stanie powiedzieć z godnością: — Ale oni zaprzeczyli tym oskarżeniom? — Smeaton się przyznał, jednak zmuszono go do tego torturami: Pozostali zaprzeczyli stanowczo. Henry Norris był gotowy bronić honoru Waszej Miłości w pojedynku. Tak, to by do niego pasowało. Był taki staromodny, tak wierny zasadom. — Wszyscy umarli — powiedziała. . Nie było to pytanie. Jeżeli ją stracono za zdradę, oni także musieli stracić życie. I nie tylko oni, bo nikt nie umierał sam. — Kto jeszcze? — Kto jeszcze? Mój ojciec? — Nie. Sir Tomasz Morus, John Fisher… — Morus? Za moje… — nie była wstanie wymówić słowa „c u d z o ł ó s t w o ”. — Bo nie chciał złożyć przysięgi na wierność królowi jako głowie Kościoła w Anglii. Ustawa o Supremacji czyniąca króla głową Kościoła zapoczątkowała waśnie religijne. — To nieprawda. Heretycy w Anglii byli już wtedy silni. Nie można o to winić mnie. — Nie tak silni jak w późniejszych czasach — powiedział Culhane tonem niemalże przepraszającym. — Królowa Maria znana była jako krwawa Maria, bo paliła na stosach heretyków, którzy, powołując się na Ustawę o Supremacji, nie chcieli podporządkować się Rzymowi. Wasza Miłość! Czy dobrze się czujesz, pani?… Anno! — Nie dotykaj mnie — powiedziała. Królowa Maria. To znaczy, że jej własna córka, Elżbieta, została wydziedziczona albo pozbawiona życia… Czy charakter Henryku był tak wypaczony, że był on w stanie zabić dziecko? Własne dziecko? Jeżeli nie uwierzył w to, że…
— Elżbieta? — wyszeptała. W jego oczach pojawił się błysk zrozumienia. — Ależ nie, Anno! Nie! Maria panowała najpierw, jako starsza. Kiedy umarła bezpotomnie, Elżbieta miała zaledwie dwadzieścia pięć lat Elżbieta stała się najwspanialszą władczynią, jaką kiedykolwiek miała Anglia! Panowąnie jej trwało czterdzieści cztery lata i w czasie tego panowania Anglia stała się potęgą. Jej dzieciątko, jej Elżbieta — najwspanialszą władczynią. Siedząc na swym szkaradnym krześle ze sztucznego materiału, Anna poczuła jak ustępuje napięcie w jej rękach. Więc Henryk nie odepchnął Elżbiety, ani jej nie zabił. I Elżbieta została największą królową Anglii — Dlatego właśnie uważaliśmy, że lepiej będzie, jeżeli o tym wszystkim Waszej Miłości nie powiemy. — O tym, czy to lepiej, czy gorzej, będę sądzić ja sama — padła lodowata odpowiedź. — Przepraszam. Siedział sztywno, ręce trzymał między kolanami. Wyglądał jak oracz, jak ten niedołęga Smeaton… przypomniała sobie, co zrobił Henryk i znowu poczuła wściekłość. — Stałam tam przed nimi. Oskarżona. Wraz z pięcioma mężczyznami, wśród których był mój brat I zarzuty były fałszywe. — Wyraz jego twarzy zmienił się. Spojrzała mu stanowczo w oczy. — Chyba że… Czy rzeczywiście były fałszywe? Wiesz, panie, tyle o historii; czy historia mówi, że… — Nie była w stanie dokończyć. Błagać o wyrok historii z ust takiego człowieka… Nie przeżyła nigdy większego upokorzenia. Nawet wtedy, gdy ambasador hiszpański nazwał ją „konkubiną” upokorzenie nie było większe. — Historia milczy na ten temat, Wasza Miłość — powiedział Culhane ostrożnie. — Jakie było1… jakie byłoby postępowanie Waszej Miłości… wie tylko Wasza Miłość. — I tak powinno być. Bo to postępowanie było… byłoby… moje — powiedziała zjadliwie, mistrzowsko naśladując jego intonację. Patrzył na nią, jak zraniony szczeniak, jak ten gbur Smeaton, kiedy dała mu odprawę. — A teraz, powiedz mi, panie… Zmieniłeś, panie, historię, więc musisz mi to powiedzieć: czy moja córka Elżbieta zostanie największą królową Anglii w moim strumieniu czasowym? Czy też i to ulegnie zmianie, z powodu waszego dążenia do zachowania pokoju za wszelką cenę? — Nie wiemy. Wyjaśniałem już. Jesteśmy w stanie obserwować obecny strumień czasu Waszej Miłości tylko w miarę, jak on się rozwija. Jest w nim teraz dopiero październik roku 1533. Dlatego też — po zanalizowania naszej własnej historii… — Już to wyjaśniałeś, panie. Dopiero za sześćdziesiąt lat od chwili obecnej będziecie wiedzieli, czy moja córka zostanie wielką królową, czy też nie, wskutek uprowadzenia mnie i zniszczenia mojego życia historia potoczy się inaczej. — Uprowadzenia?! Miano cię, Wasza Miłość, zabić! Oskarżyć, ściąć ci głowę… — A ty temu zapobiegłeś, panie. — Wstała. Ogarnął ją gniew większy niż kiedykolwiek przedtem. Była bardziej wściekła na niego niż na Henryka, niż na Wolseya, niż na kogokolwiek. — Zrabowałeś mi trzy lata życia, które mi pozostały, tak jak Henryk zrabowałby mi starość. I być może obrabowałeś też i moją córkę, być może zrobiłeś, panie to, co Henryk chciał zrobić ze j względu na tego księcia, którego urodziła mu Jane Seymour. Więc czym się różnisz, panie, od Henryka? Dlaczego uważasz siebie za świętego, a jego za łotra? On więził mnie w Tower do chwili, kiedy moja dusza została powierzona Bogu; a ty, panie, trzymasz mnie tu, w tym zamku, którego, jak mówisz, nie wolno mi opuszczać, w miejscu, gdzie nie istnieje czas i gdzie pewnie nie istnieje Bóg. Kto więc wyrządził mi większą krzywdę? Henryk dał mi koronę. A ty, panie? Wszystko, co mi dałeś, panie, co daliście mi wy ; wszyscy wraz z lordem Brillem — to śmierć za życia. I na dodatek sprawiliście, że nie wiadomo czy moja córka dostanie koronę, sprawiliście, że
jej ‘ przyszłość jest zagrożona, wystawiliście ją na niepewny los, jakiego by — bez waszej interwencji — nie zaznała! Kto więc skrzywdził nas bardziej? I to wszystko po to, żeby zapobiec wojnie! Żeby zapobiec wojnie wypowiedzieliście wojnę mnie! Precz z moich oczu, precz! — Wasza… — Precz! Nie chcę cię nigdy więcej widzieć! Skoro jestem w piekle, niech będzie tu o jednego demona mniej! Lambert wsiała od monitora i pobiegła wzdłuż korytarza. Culhane wyleciał z pokoju; w tej samej chwili coś większego uderzyło o drzwi. Culhane oparł się o nie bezwładnie. Jego policzki — w miejscach niepokrytych farbą — miały kolor ziemisty. Lambert prawie mu współczuła. Prawie. — Mówiłam ci, że tak będzie — powiedziała cicho. — Jest jak rozjuszona bestia. — I wiedziałeś, że tak będzie. Jest dość dowodów na to, że tak reaguje. Nastawiłam aparaturę kontrolującą skłonności samobójcze. — Tak. Dobrze. Ja… Była jak dzikie zwierzę. Lambert przyjrzała mu się. — Ciągle jej pragniesz! Nawet po tym wszystkim! Te słowa otrzeźwiły go. Wyprostował się i zmierzył ją lodowatym spojrzeniem. — Ona jest Świętą Zakładniczką. — Wiem. Ale czy i ty o tym pamiętasz? — Nie obrażaj mnie, stażystko. Rozgniewany, chciał odejść. Złapała go za rękaw. — Culhane, nie złość się. Miałam na myśli tylko to, że wiek szesnasty różnił się bardzo od naszego stulecia, jednak nie… — Czy myślisz, że o tym nie wiem? Zajmowałem się badaniami historycznymi, kiedy ty dopiero uczyłaś się czytać. Więc mnie nie pouczaj. Oddalił się z dumnie podniesioną głową. Lambert zacisnęła zęby z wściekłości i wpatrzyła się w zamknięte drzwi pokoju Anny. Nie dochodził zza nich żaden dźwięk. Patrząc na te drzwi, dokończyła zdanie: — …jednak niektóre pułapki były w nim takie same. Za drzwiami panowała cisza. Lambert wzruszyła ramionami. Nie obchodziło ją, co stanie się z Anną Bolcyn — w tym czy w innym stuleciu. Ani co stanie się z Culhanem. Bo dlaczego miałoby ją to obchodzić? Są przecież na świecie inni mężczyźni. A ona nie jest Henrykiem VIII, żeby dla namiętności doprowadzić swój świat do zguby. Jaki byłby pożytek z badań nad czasem, gdyby człowiek nie wyciągał wniosków z tego, co się zdarzyło w przeszłości? Oparła się w zamyśleniu o drzwi, starając się przypomnieć sobie nazwisko tego przystojnego chłopca, którego zauważyła w czasie wykładu, tego chłopca o fiołkowych oczach. Zastanawiała się nad tym jeszcze w chwili, kiedy Toshio Brill zwołał zebranie, na którym oświadczył im — głosem pełnym tłumionej złości — że Jej Świątobliwość, Arcykapłanka Kościoła Świętego Zakładnika, zgłosiła wniosek, żeby Forum Ogólnoświatowe przestało zarządzać Instytutem Badań nad Czasem i żeby ten Instytut — ze względu na doniosłe znaczenie programu Zapobiegania Wojnom — został oddany pod bezpośredni zarząd Kościoła. Musiała trochę pomyśleć. Myślenie było rzeczą ważną w jej życiu: myślała dużo w tych czasach, gdy nieugięcie odmawiała Henrykowi wtedy, kiedy jego uczucie pełne było żaru, a także wtedy, kiedy żar ten ostygł i myślenie było wszystkim, co jej pozostało.
Nie mogła wrócić do Londynu, do Elżbiety. Powiedzieli jej, że to niemożliwe. Ale czy to prawda? Anna wyszła ze swoich apartamentów. U szczytu schodów, którymi zwykle schodziła do ogrodu, odwróciła się i otworzyła jakieś drzwi. Przyszło jej to łatwo — drzwi nie stawiały oporu. Szła teraz drugim korytarzem, który zaczynał się za drzwiami I najwyraźniej nikt nie miał zamiaru jej w rym przeszkadzać — nawet teraz. A gdyby chcieli jej przeszkodzić, to co mogli jej zrobić? Nie uznawali szafotu ani koła tortur — dowiedziała się o tym z rozmów z tym niedołęgą Culhanem i z tą grubą, niezgrabną lady Mary Lambert. Nie uznawali też przemocy, ani kar, ani śmierci. (Jak można było nie uznawać śmierci? Przecież n a w e t o n i będą pewnego dnia musieli umrzeć). Największą karą, jaką mogli zastosować, było zamknięcie w jej pokojach, w których odwiedziłaby ją kobieta–papież, żeby sprawdzić, czy jest dobrze traktowana. Więc tak prawdę mówiąc, byli bezsilni. W ścianie korytarza znajdował się szereg drzwi. Prawie wszystkie miały małe okienka. Zaglądała przez nie. W wielu pomieszczeniach stały biurka i maszyny, w innych jacyś ludzie siedzieli przy stołach i rozmawiali. Niektóre były pomieszczeniami kuchennymi, a inne znowu pokojami. Nikt jej nie zatrzymał. Na końcu korytarza znalazła drzwi bez okienka. Spróbowała je otworzyć. Były zamknięte na klucz, ale kiedy stała przed nimi z ręką na klamce, ktoś otworzył je od wewnątrz. — Lady Anna! Czy nikt w tym przeklętym miejscu nie wie, jak się trzeba do niej zwracać? Mogła się domyślić, że kobieta, która stała w drzwiach, była służącą, .chociaż miała na sobie brzydki szarozielony strój, taki jaki nosili tutaj wszyscy. Zapewne była terminatorką, jak lady Mary. Właściwie nie miało to żadnego znaczenia, bo ta kobieta się po prostu nie liczyła, ale za nią Anna zobaczyła coś, czego się w tym miejscu najmniej spodziewała: dziecko. Minęła służącą i weszła do pokoju. Przed nią stał mały chłopiec w dziwnym stroju, który najwyraźniej był jakimś mundurem. Miał ciemne oczy, kręcone, ciemne włosy i uśmiechał się promiennie. Ile mógł mieć lat? Pewnie ze cztery. Coś w nim nieomylnie wskazywało na to, że ma się do czynienia z dzieckiem krwi królewskiej — Anna założyłaby się o własne życie, że tak jest. — Kim jesteś, maleńki? Odpowiedział jej potok słów w języku, którego nie rozumiała. Służąca rzuciła się ku jakiemuś urządzeniu umieszczonemu na ścianie i za chwilę zjawił się Culhane. — Wiem, że wasza Miłość nie chce mnie widzieć: Ale znajdowałem się najbliżej i mogłem natychmiast zjawić się tutaj na wezwanie Kiti. Anna popatrzyła na niego przez chwilę. Wydawało jej się, że przejrzała go na wskroś, że nie ukryją się przed nią ani jego pożądanie, ani duma z tej żałosnej dziwnej wiedzy, jaką posiadł, misji, która zrujnowała jej życie. Jej życie i, być może, życie Elżbiety. Dzięki swej przenikliwości Anna widziała, że i Culhane, i lord Dyrektor Brill, i nawet taka osoba jak lady Mary żywią przekonanie, że to, co robią, jest słuszne po prostu dlatego, że to oni to robią. Znała dobrze wyraz świadczący o takim przekonaniu: taki właśnie wyraz miała twarz Kardynała Wolseya, prawej ręki Henryka i lorda Kanclerza, człowieka, który poradził Henrykowi, żeby ona i Harry Percy zostali rozdzieleni, który odradzał królowi małżeństwo z nią i judził przeciwko niej do czasu, kiedy ona nastawiła Henryka przeciwko niemu i spowodowała, że stanął przed sądem, do czasu, kiedy zrobiła to o n a , słaba córka parweniusza nazwiskiem Tom Boleyn. W rym momencie podjęła decyzję. — Popełniłam błąd — zwróciła się do Culhane’a. — Mówiłam w gniewie. Proszę o wybaczenie. Z uśmiechem wyciągnęła do niego rękę i, ku swojej satysfakcji, zobaczyła, że poczerwieniał.
Ile mógł mieć lat? Nie był człowiekiem pierwszej młodości. Ale i Henryk też nie był młodzikiem. — Oczywiście, Wasza Miłość — odrzekł. — Kiti powiedziała mi, że Wasza Miłość rozmawiała z carewiczem. Zrobiła zabawną minkę — nie spuszczając go z oka. Często tak się drczyła z Henrykiem. I z Hanym Percym, tak dawno temu, całe życie temu… Nie, dwa życia temu. — Z kim? — Z carewiczem — wskazał dziecko. Czy farba na jego twarzy dawała się zmyć, czy był pomalowany na stałe? — On jest też zakładnikiem — powiedziała tonem wcale nie pytającym. — On też, taki maleńki, jest tutaj, żeby nie wybuchła jakaś wojna. Culhane kiwnął głową. Najwyraźniej nie miał pewności, w jakim Anna jest humorze. Anna spojrzała z zaciekawieniem na dziecko, a potem z ujmującym wyrazem twarzy na Culhane’a. — Proszę, opowiedz mi coś o nim, panie. Jakim mówi językiem? Kim jest? — Mówi po rosyjsku. Jest, to znaczy był, przyszłym imperatorem. Cierpi, na straszną chorobę. Wy nazywaliście ją krwawiączką. Ponieważ jego matka, imperatorowa, bardzo się o niego martwiła, dostała się pod wpływ pewnego świętego męża, który skłonił ją do podjęcia tragicznych w skutkach decyzji, kiedy działała w zastępstwie swego małżonka, imperatora, przebywającego właśnie na wojnie. — I te błędne decyzje spowodowały kolejną wojnę — powiedziała Anna. — Spowodowały wielką rebelię, strasznie krwawą i niepotrzebną. — Więc zapobiegacie też rebeliom? Buntom przeciw monarchii? — Tak. Historia nie toczyła się w kierunku sprzyjającym istnieniu monarchii. To, co powiedział, nie miało sensu. Jak to było możliwe, żeby historia toczyła się w innym kierunku? Żeby nie sprzyjała tym, którzy byli pomazańcami bożymi, tym, którzy władali? Przecież to oni zwyciężali. W końcu zawsze zwyciężali oni. Ale zanim ten koniec nadszedł, wojna mogła pochłonąć liczne ofiary. Z promiennym spojrzeniem ciemnych oczu, któremu towarzyszyła postawa wyrażająca powściągliwość, z tą mieszaniną wdzięku i dumy, która tak intrygowała Henryka — i Norrisa, i Wyatta, i nawet pewnego siebie Marka Smeatona, niech dusza jego pójdzie do piekieł — Anna powiedziała: — Chcę wiedzieć więcej o tym dziecku i o historii jego kraju. Opowiesz mi o tym, panie? — Tak — odrzekł Culhane. Zauważyła, jak się uśmiechnął — z ulgą, ale wciąż niepewny, czy mu do końca wybaczyła i pałający chęcią, żeby się tego dowiedzieć. Wszystko to było jej znane, bardzo dobrze znane. Kiedy przechodzili przez drzwi, bardzo uważała, żeby go nawet nie musnąć rękawem. Ale poszła przodem, tak żeby on mógł poczuć zapach jej włosów. — Na jednej z maszyn–demonów napisane jest „M. Culhane”. — Na… och tak, na komputerze. Nie wiedziałem, że Wasza Miłość przyglądała się Komputerom. — Widziałam je przez okno. — Ale te maszyny nie są demonami, Wasza Miłość. Nie zwróciła uwagi na te słowa. Co ją to obchodziło? Jednak ton jego głosu dał jej do myślenia. Najwyraźniej sprawiało mu przyjemność, kiedy mógł ją uspokajać. W tym świecie, w którym kobiety wykonywały tę samą pracę co mężczyźni i w którym ich obnażone ciała można było do znudzenia oglądać podczas gimnastyki, tak że odechciewało się nawet na nie patrzeć, temu niedołędze sprawiało przyjemność, kiedy mógł ją uspokajać.
— Co znaczy to „M”? — spytała — Michael — odpowiedział z uśmiechem. — A dlaczego Wasza Miłość pyta? Anna też się uśmiechnęła — Tak sobie pytam. Zastanawiałam się, czy „M” nie oznacza przypadkiem „Mark”. — Jak Kościół uzasadnia swój wniosek zgłoszony do Forum Ogólnoświatowego? — spytał jeden ze starszych pracowników naukowych. — Gdzie jest Mahjoub? — powiedział zirytowanym głosem Brill, jak gdyby uważając, że odpowiada na zadane mu pytanie. — Jest u Heleny Trojańskiej, panie dyrektorze — pospieszyła z odpowiedzią Lambert. — Jest też u niej lekarz. Zeszłej nocy królowa miała kolejny atak. Enzio Mahjoub był tym pechowcem, który pełnił funkcję Kierownika ostatniej Akcji. Brill przeciągnął sobie ręką po karku. Jego czaszka wymagała już golenia, a farba na policzkach położona została byle jak. — Zaczniemy więc bez Mahjouba — powiedział. — Jej Świątobliwość utrzymuje, że głównym zadaniem Instytutu nie jest już zajmowanie się teoretycznymi badaniami nad czasem, tylko ich zastosowanie w praktyce— i że podstawowym zastosowaniem praktycznym tych badań jest zapobieganie wojnom. Z tego wynika, że Instytut nasz istnieje po to, żeby brać Zakładników, a skoro tak, to powinien podlegać bezpośrednio Kościołowi Świętego Zakładnika. Drugim powodem, dla którego Jej Świątobliwość złożyła swój wniosek jest to, że — według niej — sposób traktowania Zakładników nie jest zgodny z normami określonymi w Ugodzie Ogólnoświatowej z roku 2154. Lambert rozejrzała się pośpiesznie po pokoju. Cassia Kohambu, Kierowniczka Akcji, która okazała się największym sukcesem Instytutu, siedziała wyprostowana z wyrazem oburzenia na twarzy. — Sposób traktowania Zakładników nie jest… na jakiej podstawie oparte są te oskarżenia? — Formalne oskarżenia nie zostały jeszcze wniesione — wyjaśniał Brill. — Ale Jej Świątobliwość zażądała, żeby przeprowadzone zostało dochodzenie. Uważa, że mamy do dyspozycji setki potencjalnych Zakładników wytypowanych na podstawie równań Ralwoliego i że ci, których wybraliśmy, ani nie odpowiadają normom równowagi psychicznej określonym w Ugodzie Ogólnoświatowej, ani nie czerpią określonych w Ugodzie korzyści ze statusu Zakładników. Wybraliśmy ich dla własnej satysfakcji, okazując skandaliczne lekceważenie ich dobra. — Skandaliczne lekceważenie! — wykrzyknął Culhane, zrywając się z miejsca. Jego pokryte farbą policzki pałały. Lambert przyglądała mu się uważnie. — Jak można oskarżać nas o skandaliczne lekceważenie ich dobra?! Przecież gdyby nie my, carewicz Aleksy cierpiałby nieustannie na dolegliwości spowodowane hemofilią. Królowa Helena dostałaby porwana i zgwałcona, Herr Hitler zginąłby pod gruzami wysadzonego w powietrze podziemnego bunkra, a królowej Annie ścięto by głowę! — Można — powiedział bez ogródek Brill — bo carewicz bez przerwy płacze z tesknotyza matką, Helena zwariowała, a Anna Boleyn mówi, że Kościół wypowiedział jej wojnę. . Dobrze przynajmniej — pomyślała Lambert — że Herr Hitler nie ma żadnych pretensji. Była tak samo jak wszyscy przerażona oskarżeniami Jej Świątobliwości, ale uznała, że Culhane dał dowód zarówno braku dobrego wychowania jak i braku rozsądku. Brill nigdy nie pochwalał zarozumiałości. Brill mówił dalej.
— Komisja Forum Ogólnoświatowego przybędzie tu w przyszłym miesiącu, żeby przeprowadzić dochodzenie. Będzie się składała tylko z trojga delegatów. Tymi delegatami będą: Soshiru, Vlakhav i Tullio. Za trzy dni w sali odbędzie się ponownie zebranie personelu Instytutu. Chcę, żeby na na zebraniu każda ekipa przedstawiła uzasadnienie swojego wyboru Zakładnika. Posłużcie się uzasadnieniami, jakie przedstawialiście przed uzyskaniem zezwoleń, uwzględniając potrzebne modele matematyczne. Jednak wyliczając korzyści płynące dla Zakładników z pobytu u nas, idźcie o wiele dalej w swej argumentacji niż przed uzyskaniem zezwoleń. Czy są jakiej pytania? Tylko jedno — pomyślała Lambert. Wstała. — Panie Dyrektorze, czy ta trójka delegatów została wybrana przez Forum Ogólnoświatowe, czy zaproponowana przez Jej Świątobliwośc? Komu są winni posłuszeństwo? Brill wyglądał na zirytowanego. — Myślę — odpowiedział surowo — ze możemy być pewni, że delegaci Forum okażą się sprawiedliwi, stażystko Lambert. Lambert spuściła oczy. Najwyraźniej musiała się jeszcze dużo nauczyć. Tego pytania bowiem nie należało wypowiadać głośno. Ciekawe, czy Anna Boleyn wiedziałaby o tym, gdyby tu była. Anna zdjęła rękę z ramienia chłopca. — Chodź, Aleksy — powiedziała — pójdziemy na spacer. Książę spojrzał na nią. Był taki ładny ze swoimi gęstymi, kręconymi włosami i pięknymi oczami, prawie tak ciemnymi Jak jej własne. Gdyby tylko mogła dać Henrykowi takie dziecko.. Odpędziła od siebie tę myśl. Mówiła do Aleksego po rosyjsku — prostymi zdaniami, gdyż znała zaledwie podstawy tego języka. Nie używała urządzenia tłumaczącego, które — jak dziwny, brzydki wisiorek — zawieszone było na jej szyi. On natomiast odpowiadał potokiem słów, lecz nie mogła ich zrozumieć. Czekała więc aż urządzenie je przetłumaczy. — Dlaczego na spacer? Tu w ogrodzie jest bardzo ładnie. — Ogród jest piękny — zgodziła się Anna. — Ale ja chcę ci pokazać coś ciekawego. Aleksy podreptał więc posłusznie za nią. Nie było trudno zdobyć jego zaufanie. Czy tutaj nikt nie zajmował się dziećmi? Wystarczyłoby przecież zmyć z policzków tę okropną farbę, zagrać mu piosenkę na lutni — na instrumencie przemawiającym do jego wrażliwości, zamiast straszyć go przerażającymi dźwiękami, które — bez udziału muzyków — wydobywały się z jakiegoś pudełka. Wystarczyłoby nauczyć się trochę jego języka. Jeżeli o nią chodzi, to zawsze miała zdolności do języków. Przez bramę w murze okalającym ogród Anna poprowadziła chłopca na podwórzec. Maszyny huczały, kobiety i mężczyźni — wszyscy nadzy — „gimnastykowali się” razem na trawie. Aleksy przyglądał się im z ciekawością, ale Anna nie zwracała na nich uwagi. Byli przecież służącymi Jej długie, obfite spódnice z brązowego jedwabiu ciągnęły się za nią po ziemi. Kiedy znaleźli się w drugim końcu podwórza, weszła na krótką ścieżkę, biegnącą ku tej drugiej bramie, która prowadziła donikąd. Izabela, królowa Hiszpanii — jak kiedyś powiedział Annie Henryk — zorganizowała ekspedycję żeglarzy, którzy mieli opłynąć świat dookoła. Mieli też odkryć krótszą drogę do Indii. To im się nie udało; jednak, wbrew temu, co im przepowiadano, udało im się nie spaść z krawędzi ziemi. Wtedy, kiedy Henryk jej to opowiadał, Anna nie zainteresowała się zbytnio tą historią, bo Izabela była przecież matką Katarzyny. Ale teraz przypomniała jej się ta krawędź ziemi. Za bramą znajdowała się ściana nicości. Anna sprawdziła: nie dawało się tam nic dostrzec, nie czuło się żadnego zapachu ani smaku. W dotyku ściana wydawała się ciałem stałym. Kiedy przyłożyła do niej rękę, poczuła w palcach lekkie łaskotanie. Culhane nazywał to „polem siły”.
Istniało ono poza czasem — takim, jakiego my doświadczamy. I poza przestrzenią. Brama, która była jedną z trzech bram, prowadziła do miejsca określanego mianem Wyższej Biblioteki Modułów Źródłowych, znajdującego się na obszarze niegdyś zwanym Egiptem. Anna wzięła na ręce Aleksego. Był cięższy niż przed miesiącem. Od czasu, gdy zaczęła się nim codziennie zajmować, lepiej jadł, więcej się bawił i przestał płakać z tęsknoty za matką. Płakał jeszcze tylko w nocy. — Zobacz, brama. Dotknij. Chłopiec dotknął. A kiedy poczuł łaskotanie, cofnął rękę. Anna roześmiała się, a po chwili zawtórował jej Aleksy. Rozległy się dzwonki alarmowe. — Dlaczego, Wasza Miłość? — spytał Culhane. — Dlaczego Wasza Miłość z n o w u to zrobiła? — Chciałam zobaczyć, czy brama nie jest zamknięta na klucz — odpowiedziała Anna spokojnie. — Oboje chcieliśmy to sprawdzić. Było to kłamstwo. Wiedziała o tym, ale czy wiedział o tym i On? Prawdopodobnie jeszcze nie. — Wyjaśniałem już Waszej Miłości: tej bramy nie można zamknąć na klucz — w waszym rozumieniu tego słowa. Musi być aktywowana przy pomocy Sześcianu Trwania. — To proszę, zrób to, panie. Książę i ja chcemy odbyć spacer. Oczy Culhane’a pociemniały. Cierpiał katusze za każdym razem większe. I za każdym razem przybywał pędem. Bez względu na to jak bardzo pragnął uniknąć spotkań z Anną i bez względu na to jak często usiłował wysyłać swoich giermków, żeby zabawiali ją rozmową, zmuszony był przychodzić w nagłych wypadkach dlatego, że to on był jej strażnikiem wyznaczonym przez lorda Brilla. Anna wypróbowywała go przez cały miesiąc i po miesiącu była tego pewna. — Mówiłem Waszej Miłości — odezwał się teraz — że Wasza Miłość nie może przejść przez pole siły, tak jak ja nie mógłbym zamieszkać w pałacu Waszej Miłości w Greenwich. W strumieniu czasu, który istnieje poza tą bramą, w m o i m strumieniu czasu, Wasza Miłość nie istnieje. W chwili przekroczenia pola siły, Wasza Miłość zniknęłaby po prostu, zamieniłaby się w nicość. Nicość — znowu ta nicość. Anna zwróciła się do Aleksego, stwierdzając ze smutkiem po rosyjsku: — On nas nigdy stąd nie wypuści. Nigdy. Chłopiec zaczął płakać. Anna przytuliła go do siebie, patrząc z wyrzutem na Culhane’a, którego uczucia zaczynały być coraz podobniejsze do złości. Zanim jednak się w tę złość przekształciły, ona zdążyła się odezwać i oczarować go, bo w jej głosie zabrzmiała niespodziewanie nutka tęsknoty. — To wszystko dlatego, że nie mamy tu co robić, tutaj, w świecie tego czasu, do którego nie należymy. To chyba da się zrozumieć, prawda? Czy ty, panie, nie czułbyś się tak samo na moim dworze w Anglii? Na twarzy Culhane’a malowały się sprzeczne uczucia. Anna delikatnie położyła dłoń na jego ramieniu. Spojrzał na jej długie, szczupłe palce o delikatnych ścięgnach i na brązowy jedwab dotykający jego bezbarwnego munduru. — Wszystko, co w mojej mocy — wykrztusił — wszystko, co nie jest sprzeczne z przepisami, Wasza Miłość… Nie doprowadziła go jeszcze do tego, żeby powiedział „Anno” — jak wtedy, kiedy cisnęła w niego lichtarzem. Cofnęła rękę. Przytuliła łkającego chłopca do siebie i zaczęła mówić coś tak cicho, że Culhane nie mógł jej usłyszeć. Pochylił się więc ku niej.
— Co Wasza Miłość powiedziała? — Czy przyjdziesz, panie, dziś wieczorem, żeby akompaniować mi na gitarze, kiedy będę grała na lutni? Zrobisz to, panie, dla nas, dla mnie i dla Aleksego? Culhane cofnął się. Jego oczy były oczami kogoś, kto znalazł się w pułapce. — Zrób to, proszę, panie. Culhane kiwnął głową. Lambert wpatrywała się w monitor. Widać w nim było pokój szpitalny o zakratowanych oknach. Stały w nim niskie białe łóżka. Przebywała tu Helena Trojańska. Królowa siedziała nieruchomo na podłodze. Z wyjątkiem krótkich i przerażających chwil szału, kiedy to z krzykiem targała się za włosy, tkwiła bez przerwy w tej pozycji. Od chwili, kiedy się ocknęła jako Zakładniczka i kiedy powiedziano jej, gdzie się znajduje i dlaczego, nie wypowiedziała — w trakcie swych napadów szału — ani jednego sensownego słowa. Od tej też chwili nie reagowała zupełnie na to, co do niej mówiono Być może jej delikatny umysł — trzepoczący się jak motyl pod wpływem napięcia, jakie niósł ze sobą jej romans z Parysem — zamknął się tak dokładnie, że nawet tego nie słyszała. Helena — pomyślała Lambert — to nie jest osoba w rodzaju Anny Boleyn. Anna siedziała obok obłąkanej greckiej królowej. Jej spódnice spływały na białą tunikę Heleny. Wychyliła się tak daleko w przód, że ciemny wodospad jej prostych włosów mieszał się z ogromną masą czarnych, sprężystych loków Heleny. Prawie nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Lambert przeciągnęła dłonią po swojej ogolonej głowie. Co mówi Anna do ucha Heleny? — zastanowiła się. Słowa Anny były wypowiadane zbyt cicho — mikrofony ich nie rejestrowały, a podwójna zasłona włosów nie pozwala dostrzec jej warg. Jednak Lambert była pewna, że Anna coś mówi. Ale Helena, siedząca nieruchomo — czy ją słyszała? A gdyby nawet ją słyszała, to co? Były to przecież słowa w języku, który z jej punktu widzenia nie miał istnieć przez następne dwa tysiąclecia. A jednak ta Boleyn odwiedzała ją codziennie. Od carewicza szła prosto do niej. Do jakiego stopnia Anna — pochodząca z czasów prawie tak samo barbarzyńskich jak Helena — była zdolna do niewerbalnego sterowania psychicznie chorymi? Wszedł Culhane. Spojrzał w monitor i skrzywił się. Lambert odezwała się spokojnie: — Jesteś głupcem, Culhane. Nie odpowiedział. — Pędzisz na każde jej wezwanie… Robisz… Przeszedł nagle przez pokój dużymi krokami. Schwycił ją, ściągnął z krzesła i postawił gwałtownie na ziemi. Zdumiona, przez chwilę myślała, że ją uderzy. Co za widowisko: dwoje bijących się pracowników naukowych. Bo przygotowała się już do tego, że mu odda. Ale on nagle puścił ją i pchnął lekko, tak że opadła niezdarnie na krzesło. — Jakbym podniósł wór piachu. Lambert gapiła się na niego. A on, obojętnie, dokonał aktywacji swojej konsoli i zabrał się do pracy. Poczuła w sobie nagły chłód, jak gdyby wszystkie kręgi jej stosu pacierzowego powleczone zostały warstwą lodu. Sztywno podniosła się z krzesła, wyszła z pokoju i poszła przed siebie korytarzem. W ó r p i a c h u . Była jak wór piachu! Ciężka, bezwładna, jak gdyby uformowana z zakalcowatego ciasta, miała ciało jak ślimak, albo jakaś larwa. Otyła i bez wdzięku, brzydka i prawie pozbawiona indywidualności, bo wszystkie wory z piaskiem wyglądają jednakowo. Wór piachu.
Anna Boleyn wychodziła właśnie z pokoju Heleny. Wracając korytarzem do swojego monitora, Lambert stanęła z nią twarzą w twarz. Głosem niskim, podobnym do pomruku wydobywającego się spod ziemi, powiedziała: — Zostaw go w spokoju. Anna popatrzyła na nią obojętnie. Nie spytała, kogo ma na myśli. — Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, że jesteś bez przerwy obserwowana? Ze nawet gdy korzystasz z nocnika, rejestrujemy każdy twój ruch? Jak możesz się spodziewać, że wciągniesz go do łóżka? Albo że uda ci się i namówić do czegoś tę nieszczęsną Helenę? Oczy Anny stały się ogromne. — Nawet kiedy korzystam z nocnika? — spytała podniesionym głosem. — Podglądacie mnie? Więc nie mam nawet tyle prywatności co zwierzę? Lambert zacisnęła pięści. Anna grała komedię. Ktoś już wcześniej jej o tym powiedział, albo sama się domyśliła, że jest obserwowana. Lambert wiedziała, że Anna gra, ale nie wiedziała d l a c z e g o . Częścią świadomości zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu doznaje chęci zabijania. Więc to tak, to tak wyglądały te uczucia, uczucia, które badała i które występowały u łudzi różnych epok: wściekłość, zazdrość i chęć zniszczenia. Uczucia, które były przyczyną wojen. Anna krzyknęła, podnosząc głos bardziej niż przedtem: — Lepiej by mi było nigdy się o tym nie dowiedzieć! Po czym ruszyła pędem w stronę swoich apartamentów. Lambert — wór piachu — wróciła powoli do swojej konsoli. Anna leżała w trawie. Po obu jej stronach wznosiły się bryły dwóch generatorów energii. Marna to była trawa, dość co prawda zielona, ale bez zapachu. Nigdy, nawet w nocy, nie powstawała na niej rosa. Culhane wytłumaczył jej, że trawa była sztucznie hodowana i odporna na choroby i że rosa nie tworzyła się dlatego, że w powietrzu było mało wilgoci. Wyjaśnił też, że noc, podobnie jak trawa, stanowiła w tym świecie sztuczny wytwór człowieka. Nie było tu bowiem naturalnej nocy. Henryka z pewnością bardzo by to zainteresowało. Ale ją takie rzeczy nie ciekawiły. Słuchała jednak uważnie, jaki zawsze, kiedy Michael do niej mówił. Leżała nieruchomo. Czekała. W końcu, zza masywnej bryły generatorów, wyłoniła się głowa kobiety — pracowniczki Instytutu. Oczywiste było, że jej właścicielka nie znalazła się tu przypadkiem. — Wasza Miłość, co Wasza Miłość robi? Anna nie odpowiedziała. Wstała i wróciła do zamku. Miejsce między generatorami nie nadawało się. Ta kobieta dowiedziała się, gdzie jest. Przybywając do Instytutu Badań nad Czasem, delegaci Forum Ogólnoświatowego wyglądali na nieco wystraszonych. Lambert mogła zrozumieć, co czuli. Dla ludzi, którzy nigdy dotąd nie opuszczali swojego kontinuum przestrzenno–czasowego, przekroczenie pola siły i wejście w obszar, który nie istniał w żadnym przyjętym sensie tego słowa, było z pewnością przeżyciem. Delegaci przyjrzeli się gruntowi pod nogami, obejrzeli urządzenia i zadali takie same pytania, jakie zadawali wszyscy goście. Dopiero potem zabrali się do pracy. Sam Dyrektor wygłosił dla nich godzinny odczyt na temat programu zapobiegania wojnom. Lambert, która nie pomagała w napisaniu tego tekstu słuchała sentymentalnych uwag na temat samego programu, na temat szlachetności Zakładników, na temat głębokiego zrozumienia, z jakim pracownicy Instytutu odnosili się do Ugody Ogólnoświatowej z roku 2154 i na temat altruizmu tych, co pełnią Świętą Misję pokoju w strumieniach czasowych innych niż ich własny. Następnie Brill zaczął mówić o czwórce Zakładników, specjalną uwagę poświęcając pierwszemu. W ciągu
czterech lat pobytu Henr Hitlera tutaj Partia Narodowo–Socjalistyczna wcale nie podupadła. Prezydent Paul von Hindenburg zmarł zgodnie z harmonogramem i nowi, umiarkowani Kanclerze powoli porządkowali państwo niemieckie— Sprawy gospodarcze ciągle przedstawiały się źle i było sporo niepokojów społecznych, ale nikt nie aresztował Żydów, ani Cyganów, ani homoseksualistów, ani świadków Jehowy, ani… Lambert przestała słuchać. Delegaci wszystko to wiedzieli. Cały układ słoneczny to wiedział. W przypadku Hitlera Instytut odniósł ogromny, powszechnie znany sukces, w wyniku którego otrzymał zezwolenie na wzięcie trojga następnych Zakładników. Herr Hitler przetrzymywany był w zamkniętym na klucz apartamencie. Spędzał ten czas na czytaniu powieści fantastycznych. Ich akcja rozgrywała się w kręgach władzy, a ich autorów nie było jeszcze na świecie w chwili, kiedy wyleciał w powietrze bunkier w Berlinie. — To imponujące, panie Dyrektorze — powiedział drobny, szczupły Góro Soshiru. Typowy mieszkaniec Kosmosu zdolny do życia w komorach swobodnego spadania. Posiadał bystry umysł i nieskazitelną opinię. — Czy możemy teraz porozmawiać z Zakładnikami? Z każdym oddzielnie? — I bez monitorów. Takie jest zarządzenie — powiedziała Anna Vlakhav, członek grupy dochodzeniowej, ulizana, siwa Chinka, która nie chciała nosić żadnych powiększeń. Należała do Wewnętrznej Rady Forum Ogólnoświatowego i sama była kiedyś Zakładniczką — przez trzy lata. — Tak, prosimy o to — wtrącił się z uśmiechem Soren Tullio. Był młody, przystojny i bardzo bogaty. Pozostawał zawsze do dyspozycji Forum. Właściwie został przysłany tylko dla uzupełnienia składu delegacji. Nie miał prawie żadnych powszechnie znanych własnych poglądów. I z całą pewnością nie był nastawiony stronniczo: nie faworyzował Kościoła. Wyglądało więc na to, że Jej Świątobliwości nie udało się wyznaczyć wygodnych dla siebie członków komisji — jeżeli próbowała to uczynić. — Oczywiście, bez monitorów — powiedział Brill. — Przygotowaliśmy dla komisji odizolowaną salę konferencyjną. Zgodnie z życzeniem Kościoła, nie ma tam żadnych monitorów. Radziłbym jednak, żebyście państwo pozwolili, aby Herr Hitlerowi towarzyszył strażnik, chociaż, oczywiście, postąpicie, jak uważacie. — Dobrze, niech mu towarzyszy — powiedziała delegatka Vlakhav. — Herr Hitler nie jest obiektem naszego zainteresowania. Co za niespodzianka — pomyślała Lambert. — A kto nim jest? Z Hitlerem delegaci załatwili się w ciągu dziesięciu minut, a ze znajdującą się w stuporze katatonicznym Heleną w trzy. Stwierdzili, że królowa nic nie mówi. Z małym carewiczem rozmawiali przez pół godziny. A Annę Boleyn trzymali w odizolowanej sali konferencyjnej cztery godziny i dwadzieścia trzy minuty. Wyszła stamtąd spokojna, z obojętnym wyrazem twarzy i udała się do swoich apartamentów. Usta trojga delegatów, którzy ukazali się w drzwiach sali w chwilę po niej, były zaciśnięte. Anna Vlakhav, była Zakładniczka zwróciła się do Toshio Brilla, mówiąc: — W chwili obecnej powstrzymamy się od jakichkolwiek komentarzy, Informacja zostanie panu udzielona w późniejszym terminie. Oczy Brilla zwęziły się. Nic nie odpowiedział. Następnego dnia Dyrektor Toshio Brill został wezwany — pod gróźbą kary — do stawienia się przed Forum Ogólnoświatowym. Oskarżono go o największą zbrodnię: o złe obchodzenie się ze Świętymi Zakładnikami przetrzymywanymi, by zapewnić Pokój. Dla osądzenia go miano powołać Trybunał skradający się ze wszystkich członków Wewnętrznej Rady Forum Ogólnoświatowego. Ponieważ oskarżonemu przysługiwało prawo, by stanąć twarzą w twarz naprzeciwko tych, co go oskarżają, w Instytucie Badań nad Czasem miało się odbyć dochodzenie. W jaki sposób — zastanawiała się Lambert — w jaki sposób ta kobieta to osiągnęła? Przecież nie mogli uwierzyć jej niczym nie popartym słowom.
— Delegaci — powiedziała do Culhane’a — najwyraźniej nie widzą różnicy między Zakładnikami politycznymi z naszego świata i czasu a Zakładnikami pochodzącymi z tych tajemniczych strumieni równoległych. — A dlaczegóż by mieli widzieć taką różnicę? — brzmiała lodowata odpowiedź. Ależ z niego idealista. I dokąd go ten idealizm zaprowadził? Tej nocy Lambert miała monitorować carewicza, który spał w swoim łóżeczku. Usiadłszy na swoim stanowisku, nastawiła aparaturę na obserwację apartamentów Anny Boleyn. Podglądała ją, gdy królowa grała na lutni i cicho śpiewała sobie pieśni, które Henryk VIII napisał dla niej w czasach początków ich miłości, sześćset lat wcześniej. Anna siedziała w swojej komnacie, pokrywając haftem aksamitny rękaw w kolorze cynamonu. Czarnymi, jedwabnymi nićmi wypisywała na materiale dwie splecione ze sobą litery: H i A Henryk i Anna. Niech sobie te ich szpiegujące maszyny myślą o tym, co chcą. Drzwi się otworzyły i — bez pozwolenia — wszedł Culhane. Stanął przy jej krześle i spojrzał z góry na jej twarz. — Dlaczego, Anno, dlaczego? Roześmiała się. Nareszcie zwrócił się do niej po imieniu. Teraz, kiedy to już nie mogło mieć znaczenia. Kiedy przekonał się, że Anna nie ma zamiaru mu odpowiedzieć, jego głos przybrał ton oficjalny. — Przydzielono ci, pani, prawnika. Będzie tu jutro. Prawnik! Thomas Cromwell był prawnikiem, a także Sir Tomasz Morus. I obaj zginęli na rozkaz Henryka. Sam jej o tym powiedział, a teraz okazuje się, że wierzy w to, że prawo człowieka chroni. — Prawnik przejrzy wszystkie zapisy z monitorów. Sprawdzi wszystko, co robiłaś, pani, i co mówiłaś, sprawdzi wszystko co do minuty. Uśmiechnięta się do niego kpiąco. — Po co mi to teraz mówisz? — Bo masz, pani, prawo wiedzieć o tym. — A wy się troszczycie o prawa, tak? Tak bardzo jak o śmierć! Zrobiła supełek i ucięła nitkę. — Jak to jest: macie władzę nad taką ilością maszyn, a nie opanowaliście tej wiedzy, która mówi, że człowiek musi umrzeć. — Wiemy o tym — powiedział Culhane spokojnie. Już jej nie pożądał. Zabił w sobie wreszcie to pożądanie. Czuła to, czuła, że on jest jak pusta studnia. Jej imię, które wymówił przed chwilą, było jak ostatnia kropla żywej wody. — Jednak próbujemy zapobiec śmierci — wtedy, kiedy to jest możliwe. — Ale to n i e j e s t m o ż 1 i w e . „Zapobiec śmierci” — jak gdyby to była gorączka! Śmierć można tylko odłożyć na później. A wy nigdy się nawet nie zastanawiacie, czy warto to zrobić. — Przyszedłem tylko po to, aby cię zawiadomić, pani, o przybyciu prawnika — powiedział Culhane chłodno. — Dobranoc, pani. — Dobranoc, Michael — odrzekła i wybuchnęła śmiechem. Śmiała się jeszcze, gdy drzwi się już za nim zamknęły. Sala Czasu, przeznaczona na trzysta osób, była pełna. Lambert przypomniała sobie dzień, w którym wygłaszała tu wykład dla studentów historii, wśród których był ów fiołkowooki chłopiec — jakżeż się on nazywał? Dwadzieścioro młodych ludzi zbitych w gromadkę obserwowało okropne sceny rozgrywające się w Sześcianach, w Sześcianach wirtualnych i symulowanych, ale w rzeczywistości nieobecnych. Dzisiaj Sześcianów
nie było. Środek sali świecił pustką. Natomiast naokoło znajdowało się dziesięć rzędów wysokich, wypolerowanych ław, w których zasiedli członkowie Ogólnoświatowej Rady Wewnętrznej, arcybiskupi, lamowie i szamani reprezentujący kościół Świętego Zakładnika, a także reporterzy przysłani tu przez wszystkie agencje z całego układu słonecznego. Jej Świątobliwość Arcykapłanka zasiadła wśród swoich zwolenników, udając, że chce, żeby jej osoba nie rzucała się w oczy. Toshio Brill zajął miejsce oddzielnie na krześle twarzą w twarz z aktualnym Prezesem Rady Ogólnoświatowej Dagarem Krenyą z Marsa. Wprowadzono Annę Boleyn. Weszła z wysoko podniesioną głową, a jej długie, czarne spódnice ciągnęły się za nią po podłodze. Lambert przypomniała sobie, że podczas procesu w roku 1536 ubrana była na czarno. — Zaczynamy dochodzenie — powiedział Prezes Krenya. Włosy opadały mu na ramiona: na Marsie najwyraźniej znowu zmieniła się moda. Lambert popatrzyła na ogolone głowy swoich kolegów i na długie czarne włosy Anny i szepnęła do siedzącego obok Culhane’a: — Wkrótce i my zapuścimy włosy. Spojrzał na nią jak na wariatkę. Zresztą rzeczywiście była do pewnego stopnia wariatką. Bo czyż nie było szaleństwem przeżywać wszystko dwa razy: raz podczas pracy badawczej, a drugi raz w sposób namacalnie rzeczywisty? Czy Annie Boleyn też się tak wydawało? Lambert zdała sobie sprawę z tego, że ta frywolna myśl jest nie: na miejscu. I przypomniała sobie też, że i Anna miała frywolne myśli tam, w Tower, tuż przed egzekucją, kiedy powiedziała do strażników: „Nie będzie] tak trudno wymyślić dla mnie imię. Będą mnie nazywać Anną Bezgłową”. Na to wspomnienie Lambert znowu zapałała nienawiścią. Ona to pamiętała, ale sama Anna nie będzie miała nigdy tego wspomnienia. Jednak, docierając do świadomości Lambert, istniejącej w odległej przyszłości, wspomnienie to było wspomnieniem z drugiej ręki Prawdziwa zbrodnia Anny Boleyn, zbrodnia, z powodu której nigdy nie będzie sądzona, polegała na tym, że spowodowała ona, że cała ta sprawa — tak ważna dla Lambert, Brilla i Culhane’a — stała się po prostu odgrywaną ponownie sceną. Sceną, której scenariusz był z góry znany. Sceną z drugiej ręki. Obrabowała ich z ich własnego, nie przeżywanego jeszcze czasu. Przemówił Krenya. — Oskarżenie jest następujące: Instytut Badań nad Czasem źle traktował Świętą Zakładniczkę, Annę Boleyn, przetrzymywaną, aby zapobiec wojnie. Rozpatrzone zostaną trzy zarzuty, mówiące, że popełnione zostały trzy przewinienia. Pierwszym jest to, że pracownicy Instytutu celowo powodowali nasilenie się męki duchowej Zakładniczki, opowiadając jej ze szczegółami o cierpieniach tych, których opuściła, kiedy stała się Zakładniczką i kładąc nacisk na te aspekty jej sytuacji jako Zakładniczki, które powodują dyskomfort emocjonalny. Drugim jest to, że pracownicy źle wybrali, że trzeba było na Zakładnika wybrać osobę, której uwięzienie naprawdę zapobiegłoby wojnie. Trzecim jest to, że pracownicy umyślnie wykorzystali Zakładniczkę w celu zaspokojenia swoich zachcianek seksualnych. Lambert poczuła, że sztywnieje. Znajdujący się obok niej Culhane wstał, po czym usiadł z kamiennym wyrazem twarzy. Czy to możliwe, że on… nie. Zadurzył się w niej, to prawda, ale nie do tego stopnia, żeby rujnować sobie karierę. Nie był przecież Henrykiem. Nie poświęciłby kariery, podobnie jak nie zrobiłaby tego ona, Lambert, z j e g o p o w o d u . Publiczność zaszemrała; nieregularny pomruk przypominał buczenie źle funkcjonującej maszynerii. Krenya zastukał w pulpit, przywołując zebranych do porządku. — Co pan ma na to do powiedzenia, panie Dyrektorze? — Te zarzuty są fałszywe, panie Prezesie. Wszystkie są fałszywe. — Wysłuchajmy więc tego, co ma do powiedzenia poszkodowana.
Wezwano Annę Boleyn. Usiadła na krześle, które poprzednio zajmował Brill. „Wkroczyła tak, jak gdyby za chwilę czekało ją walne zwycięstwo, i wytwornym ruchem spoczęła na krześle”… no tak, ale to miało miejsce kiedy indziej — tak było z a p i e r w s z y m r a z e m . Lambert po omacku znalazła dłoń Culhane’a. Dłoń była bezwładna i miękka. — Proszę nam powiedzieć — zwrócił się Krenya do Anny; najwyraźniej nikt mu nie powiedział, że domagała się, żeby zwracać się do niej jak do królowej; Lambert przyjęła, to ze złośliwą satysfakcją — w jaki sposób pracownicy Instytutu celowo powodowali nasilenie się twojej udręki, pani. Anna wyciągnęła rękę. Ku zdumieniu Lambert, prawnik podał jej lutnię. „Matnię — w czasie oficjalnego dochodzenia prowadzonego przez Forum Ogólnoświatowe! Anna zaczęła grać. Lutnia wydawała tony wysokie i żałosne. Rozpuszczone włosy opadły Annie na twarz; wzruszające było zestawienie jej drobnej postaci z ogromem bólu zawartym w słowach pieśni: Oto ludzka złość okrutna i fałszywe oskarżenia Imię moje splugawiły, przyniosły srogie cierpienia. Przeto teraz, na zawsze, w tym strapieniu ciężkim, wielkim, „Adieu” mówię swym radościom, „żegnajcie” pociechom wszelkim. Przyjdź, śmierci, utul mnie do snu. Niech spocznę — uspokojona I niech dusza ma niewinna Opuści zbolałe łono. Niech żałobne zabrzmią dzwony, Obwieszczą kies drogi mojej, Bo umrzeć muszę niechybnie, Bo Śmierć już u mych drzwi stoi. Kiedy ucichły ostatnie dźwięki, Anna spojrzała Krenyi prosto w oczy. — Milordzie, napisałam tę pieśń w tamtym życiu. Pan Culhane zagrał mi ją; zagrał mi też pieśni, które napisał przed śmiercią… mój brat… — Pani, czy… — Nie, nie, już mi przeszło. Wyobrażacie sobie chyba, Milordzie., jak ciężko mi było słuchać pieśni George’a, którego zawsze tak bardzo kochałam i którego oskarżono i skazano z m o j e g o powodu. Czy rzeczywiście Culhane zmusił ją do wysłuchania tych .pieśni? — zapytał Krenya prawnika, którego podwładni przez miesiąc zajmowali się badaniem zapisów z monitorów, na których zarejestrowane było wszystko co minuty. — Tak — odpowiedział prawnik. Culhane siedział nieruchomo obok Lambert. — Mów dalej, pani — zwrócił się Krenya do Anny. — Opowiedział mi, że zmuszono mnie do tego, żebym była świadku śmierci mężczyzn oskarżonych wraz ze mną. Że zaprowadzili mnie do z którego było widać pień katowski i że patrzyłam jak mój brat klęka, li głowę na pniu i jak kat podnosi topór — przerwała, wzdrygając się. Przez salę przeszedł pomruk. To rzeczywiście było okrucieństwo pomyślała Lambert — ale z cz yjej strony? — Ale najgorsze było to, Milordowie — mówiła dalej Anna — że powiedział mi, że z mojej winy moje własne dziecko stało się bękartem. Bo podpisałam oświadczenie, ze moje małżeństwo
było nieważne, gdyż to Sir Henry Percy był tyranem, któremu obiecano moją rękę. W ten sposób moja córka Elżbieta stała się dzieckiem z nieprawego loża i odebrano jej prawo do dziedziczenia tronu. Robiłam sobie wyrzuty, że zrujnowałam przyszłość własnego dziecka. A pan Cuthane mówił mi wielokrotnie, że to zrobiłam, wciąż mi to powtarzał… — Czy zapisy to potwierdzają? — spytał Krenya prawnika. —Tak. Krenya zwrócił się ponownie do Anny. — Ale te rzeczy n i e z d a r z y ł y s i ę , z tego powodu, że ty pani, zostałaś naszą Zakładniczką. I n i e z d a r z ą s i ę w twoim obecnym strumieniu czasowym. Dlaczego więc wywołują w tobie taki niepokój? Anna wstała z miejsca. Zrobiła krok naprzód, po czym zatrzymała się. Przemówiła głosem niskim i z wielką żarliwością. — Ależ, Milordzie, jak można tego nie zrozumieć? Te rzeczy nie zdarzyły się, bo przenieśliście mnie tutaj. Gdybym jednak pozostała we własnym czasie, b y ł a b y m z a t o w s z y s t k o o d p o w i e d z i a l n a . Za śmierć mojego brata, za śmierć pozostałych czterech dzielnych ludzi, za uczynienie mojej córki bękartem, za to, że moje pieśni wyrażały całą moją udrękę… Uniknęłam tego wszystkiego tylko d z i ę k i w a m . Opowiadać mi o tym z takimi szczegółami — nie po prostu wymieniać fakty, o co sama prosiłam — ale przedstawiać te chwytające za serce szczegóły, to tyle, co mówić mi, że j a s a m a jestem zła, że mam zły charakter i skłonna jestem sprawiać ból tym, których najbardziej kocham. To tyle, co mówić mi, że z r o b i ł a m t o w s z y s t k o r z e c z y w i ś c i e — w tym strumieniu czasowym, do którego mnie przenieśliście, że to wszystko w tym strumieniu czasowym przeżyłam i ciągle przeżywam. To wy sprawiliście, ze czuję się winna. Milordzie Prezesie, powiedz mi, proszę, czy sam kiedyś byłeś Zakładnikiem? Czy wiesz, Milordzie, albo czy możesz sobie wyobrazić, jak wielkie cierpienie znosi się na mysi o nieszczęściach, jakie spotykają tych, którzy nas kochają? I na myśl o tym, że się samemu te nieszczęścia s p o w o d o w a ł o — nie tylko stratę, ale i śmierć i przelew krwi i wydziedziczenie? Czy możesz sobie wyobrazić jak cierpi ktoś, kto to wszystko spowodował i komu teraz opowiadają o ogromie bólu, którego był przyczyną? Opowiadają nie raz i nie dwa, ale wiele razy. Przy pomocy zwykłych słów i przy pomocy pieśni. Czy możesz sobie, Milordzie, wyobrazić, co to oznacza dla kogoś takiego jak ją, kto nie może z własnej woli wrócić i pocieszyć tych, których skrzywdził swoimi postępkami? W sali panowała cisza. Kto — pomyślała Lambert — powiedział Annie Boleyn, że Prezes Krenya był kiedyś Świętym Zakładnikiem? — Wybaczcie, Milordzie — odezwała się znowu Anna, a jej głos brzmiał głucho. — Zapomniałam się nieco. — Możesz, pani, składać zeznania w takiej formie, w jakiej sobie życzysz — powiedział Krenya, a Lambert zauważyła, że w jego głosie pojawiła się jakaś emocjonalna nuta. Przesłuchanie trwało dalej. Anna oświadczyła, że pracownica Instytutu szyderczo poinformowała ją, że jest śledzona, nawet wtedy, gdy używa nocnego naczynia. Lambert w tej chwili pochyliła się powoli naprzód, a Anna dodała, że na wieść o tym wykrzyknęła: „Lepiej by mi było nigdy się o tym nie dowiedzieć!” Od tego czasu skromność nie pozwalała jej nawet chodzić za naturalną potrzebą, wskutek czego bez przerwy czuje, jak przewraca jej się w trzewiach. Na pytanie dlaczego uważa, że Instytut dokonał błędnego wyboru Zakładnika, Anna odpowiedziała, że tak powiedział jej lord Brill. W sali zapanowała wrzawa. Krenya musiał uspokoić zebranych uderzeniem w pulpit. — Proszę o ten zapis. Na trzech ścianach Sześcianu, który w tej chwili utworzył się w środku sali, pokazały się zapisy.
— Milordzie… Czy nie było innej osoby, jaką należało zabrać, żeby zapobiec wojnie, która miota wybuchnąć w sto lat później? Wojnie domowej w Anglii? — Posługując się metodami matematycznymi wykazano, że to właśnie Wasza Miłość jest najlepszą kandydatką na Zakładniczkę. — Najlepszą? Najlepszą pod jakim względem, Milordzie? Gdybyście wzięli Henryka, nie byłoby Ustawy o Supremacji. Jego domniemana śmierć tak samo dobrze posłużyłaby waszym celom jak moja. — Tak, ale nie byliśmy pewni, czy zniknięcie Henryka w momencie, kiedy następca tronu miałby zaledwie miesiąc nie spowodowałoby wojny domowej. Między frakcją popierającą Elżbietę a frakcjami będącymi po stronie Katarzyny, która jeszcze żyła. — No i co wam na ten temat powiedziała wasza matematyka? — Że prawdopodobnie do takiej wojny by nie doszło — odrzekł Brill. — Mimo to wybraliście mnie, a nie Henryka. Zostawiliście mu swbodę działania, z której, jak sami powiedzieliście, skorzystał i ściął głowę jeszcze jednej żonie, mojej kuzynce, Katarzynie Howard! Brill przysunął się do niej z krzesłem. — To prawda, Wasza Miłość, tak było. — Więc dlaczego nie wzięliście Henryka, tylko mnie? — Obawom się, że nieznajomość rachunku prawdopodobieństwa pozwoliłaby Waszej Miłości zrozumieć moich wyjaśnień. Anna milczała. Wreszcie odezwała się: — Myślę, że prawdopodobne jest to, że łatwiej wam było poradzić sobie z pozbawioną tronu kobietą niż z Henrykiem, królem Anglii, któremu żaden człowiek nie był w stanie dorównać ani intensywnością uczuć, ani porywczością. Na to nie otrzymała żadnej odpowiedzi Minęło dziesięć sekund, min piętnaście — wszystko było zarejestrowane — a Brill nie odpowiadał. — Fanie Prezesie — odezwał się Brill, a głos wydobywał mu się z trudnością ze ściśniętego gardła. — Panie Prezesie… — Wkrótce będzie pan miał okazję ustosunkować się do tych spraw,;, panie Dyrektorze — powiedział Krenya. — A teraz, pani, przejdźmy do trzeciego zarzutu… do oskarżenia o czyn nierządny… W szesnastym wieku ten termin nie istniał — pomyślała Lambert. Jednak Anna zrozumiała go. — Czułam się tutaj tak obco, Milordzie, że bez przerwy się bałam. Bałam się o swoje życie. Nie wiedziałam, że kobieta może odmówić tym, którzy mają władzę, że może… — Dlatego właśnie stosunki seksualne z zakładnikami są kategorycznie zabronione — stwierdził Krenya. — Proszę nam powiedzieć, pani: jak sądzisz, co się wydarzyło? Nie powiedział: „co się wydarzyło” tylko jak sądzisz, co się wydarzyło”. To dodało Lambert otuchy. — Pan Culhane kazał mi przyjść na spotkanie z nim w pewne miejsce… do małej alkowy obok krótkiej kondygnacji schodów koło kuchni… Kazał mi tam przyjść w nocy. Bałam się, więc poszłam. — Proszę o zapis — powiedział Krenya, a w jego głosie było napięcie. Wirtualny Sześcian ukazał się ponownie. Anna, ubrana w tę samą białą koszulę nocną, którą miała na sobie wtedy, kiedy została Zakładniczką, wymknęła się ze swojej sypialni i poszła korytarzem. Temperatura jej ciała uwidoczniona była w formie promieniowania podczerwonego. Zeszła po schodach, skręciła
około kuchni i weszła w zaułek za schodami, które skręcały pod dziwnym kątem, jak gdyby zostały dobudowane lub przebudowane już po zainstalowaniu monitorów… Padła na kolana, wpełzła za schody i zniknęła z pola widzenia. Lambert wstrzymała oddech. Wszyscy Zakładnicy mieli pozostawać pod stałą obserwacją — taki był podstawowy warunek, od tego zależało otrzymanie zezwolenia. Nie powinno było być mowy o tym, żeby ta suka wymknęła się monitorom. A jednak jej się to udało. — Pan Culhane już tam na mnie czekał — powiedziała Anna stłumionym głosem. — I wykorzystał mnie. Zebrani podnieśli straszną wrzawę. Krenya starał się ją przekrzyczeć. — Ależ, pani, nie widać, że pan Culhane tam się znajdował. Nie ma na to dowodu. A on sam przysiągł, że go tam nie było. Czy możesz, pani, udowodnić, że się tam z tobą spotkał? Czy masz, pani, na to jakikolwiek dowód? — Tak. Mogę przytoczyć dwa argumenty na poparcie mych słów. Po pierwsze: skąd mogłam wiedzieć, że tylko w tej ukrytej alkowie nie ma urządzeń szpiegujących? Ten zamek nie jest mój, nie ja go zaprojektowałam. Twarz Krenyi pozostała kamienna. — A jaki jest drugi argument? — Noszę pod sercem dziecko pana Culhane’a. Nastąpiło istne piekło. Krenya uderzył w pulpit, chcąc uspokoić obecnych. Kiedy w końcu wrzawa ucichła, zwrócił się do Brilla: — Czy pan o tym wiedział? — Nie. Zgodnie z tym, co mówi Ugoda, wszyscy Zakładnicy mają prawo odmowić zgody na niepożądane zabiegi czy badania lekarskie…. była zdrowa, więc… — Zostaniesz, pani, natychmiast zbadana przez lekarza. Wyraziła zgodę skinieniem głowy. Lambert obserwowała ją i wiedziała, że mówi prawdę. Anna Boleyn była w ciąży i, dzięki temu, była już pokonana. Ale o tym nie miała jeszcze pojęcia. Tymczasem Lambert wiedziała o tym doskonale, była to dla niej oczywista prawda, obiektywna — i zimna w swej obiektywności jak stal. — Skąd możemy wiedzieć — spytał Krenya — że nie byłaś, pani, brzemienna, zanim zostałaś Zakładniczką? — Zaledwie miesiąc upłynął od narodzin mojej córki, Elżbiety. A poza tym byłam chora na zapalenie żyły udowej. Zapytaj, panie, lekarzy, czy w takim stanie kobieta obcuje z mężczyzną. Zapytaj eksperta od spraw kobiet żyjących w moich czasach. Zapytaj Lady Mary Lambert. Obecni zaczęli się rozglądać po sali. Kogo miał zapytać? — Kogo mam zapytać? — spytał Krenya. Któryś z doradców pochylił się ku niemu i powiedział coś szeptem, a Krenya stwierdził: — Wciągniemy ją na listę świadków. — Noszę pod sercem dziecko Michaela Culhane’a — powiedziała Anna. — Noszę to dziecko ja, która nie mogłam dać królowi księcia. — To ostatnie, pani — odrzekł Krenya, w którego głosie zabrzmiała bezsilność — nie ma nic wspólnego z obecnym dochodzeniem. Popatrzyła na niego bez słowa. Następnie zeznawał Brill. Przytoczył mnóstwo równań, za pomocą których obliczano prawdopodobieństwo, ale wszystkie one razem nie wyjaśniały, dlaczego wybrano Annę, a nie Henryka. Czy więc Anna miała rację? Czy odbyło się jakieś zebranie personelu, na którym miano wybrać kandydata w oparciu o równania Rahvoliego i czy — w trakcie rozpatrywania dwóch bardzo zbliżonych kandydatur — ktoś powiedział: „Powinniśmy wziąć pod uwagę nie tylko skutki
tego pociągnięcia dla historii, ale też dla Instytutu”. Czy może ktoś pracował właśnie nad nadrzędną teorią, mówiącą, że to kobiety mają decydujący wpływ na historię? A może ktoś był fanatykiem badań nad tym okresem historycznym i to jego poglądy zadecydowały o tym, co postanowiono zmienić w przebiegu historycznych zdarzeń? Tego wszystko. Lambert nie miała się nigdy dowiedzieć. Była przecież tylko stażystką… Tak, była stażystką — jeszcze nią była. Wezwano Culhane’a. Powiedział, że nie uwiódł Anny Boleyn. Pieśni przy wtórze lutni, opisy śmierci brata, opowieść o uczynieniu Elżbiety bękartem — wszystko miało na celu przekonanie Anny, że los, jakiego jej oszczędzono, był gorszy od tego, który jej zgotowano, czyniąc ją Zakładniiem. Culhane był żałosnym świadkiem — za bardzo wszystko przeżywał. Jąkał się, zbyt energicznie protestował. Następnie zeznawała Lambert. — Tak, panie Prezesie — powiedziała z taką obojętnością, na jaką było ją stać — z dokumentów historycznych wiemy, że królowa Anna po urodzeniu Elżbiety zachorowała na zapalenie żyły udowej. Jest to choroba poporodowa. Nogi puchną i bardzo bolą. Choroba trwać może od kilku tygodni do kilku miesięcy. Nie wiemy, jak długo trwała — jak długo trwałaby — u Anny Boleyn. — A czy kobieta chora na tę chorobę jest skłonna do aktywności seksualnej? — Czy jest skłonna? Nie. — Dziękuję, badaczko Lambert. Lambert wróciła na swoje miejsce. A potem komisja przeglądała zapisy, przeglądała je całymi godzinami. Jej członkowie oglądali Culhane’a jak — zaczerwieniony i pełen czułości — robi z siebie idiotę grając na gitarze. I Annę z małym carewiczem — wygnankę usiłującą pocieszyć dziecko, które oderwano od matki. I Helenę Trojańską — obłąkaną i godną współczucia. I Brilla informującego przedstawicieli agencji prasowych z całego układu słonecznego, że program zapobiegania wojnom, dzięki któremu uratowano życie nieprzeliczonych zastępów ludzi, jest zgodny z Ugodą Ogólnoświatową z roku 2154. Przez cały ten czas, całymi godzinami, Lambert czekała, żeby okazało się to, o czym wiedzieli wszyscy zgromadzeni w tej sali, wszyscy z wyjątkiem Anny Boleyn. Żeby się okazało, że w obecnym stuleciu nie może jej się udać to, co udałoby się jej w czasach Henryka VIII. Bo w tym stuleciu potrafiono już — przy pomocy metody genetycznej — ustalić, kto jest ojcem nie narodzonego jeszcze dziecka. A więc kto był ojcem? Czy, mimo wszystko, Mark Smeaton? Czy może było to dziecko Henryka? Poczęte w pośpiechu i nie wymienione w dokumentach historycznych, bo Anna poroniła? A może ojcem był Thomas Wyatt, kuzyn i najwierniejszy rycerz Anny? Kiedy Komisja uznała, że przejrzała już dostateczną ilość materiału, wyproszono z sali wszystkich z wyjątkiem delegatów Forum. Lambert, zauważywszy, że Annę wyprowadził lekarz, uśmiechnęła się do siebie. Było już po wszystkim. Ta Boleyn przegrała. Obrady Komisji dochodzeniowej Forum Ogólnoświatowego nie trwały nawet jednego dnia. Po czym komisja wydała oświadczenie. Dziecko Świętej Zakładniczki, Anny Boleyn, nie zostało spłodzone przez badacza Culhane’a. Kod genetyczny dziecka nie wskazywał na to, że ojcem był ktokolwiek zatrudniony w Instytucie Badań nad Czasem. Jednakże Instytut miał na sumieniu dwa przewinienia, gdyż na dwa sposoby dopuścił się złego traktowania Zakładniczki. Został więc pozbawiony swojej karty nadającej mu status organizacji niezależnej i zwolnionej od podatków. Toshio Brill, Kierownik Akcji Michael Culhane i stażystka Mary Lambert zostali zwolnieni ze swoich stanowisk. Instytut oddano w zarząd Kościołowi Świętego Zakładnika, a jego bezpośrednim zwierzchnikiem miała być odtąd Jej Świątobliwość Arcykapłanka.
Przez zewnętrzne drzwi Lambert wymknęła się do otoczonego murem ogrodu. Zapadł już zmierzch. W drugim końcu, na ławce, siedziała jakaś postać. Spódnice rozpościerały się u jej stóp, a jej sylwetka majaczyła czarną plamą na tle ciemnej ściany. Kiedy Lambert do niej podeszła, Anna — wcale tym nie zdziwiona — podniosła głowę i popatrzyła na nią. — Culhane’a już nie ma. Jutro odejdę i ja. Żadne z nas nie będzie się już nigdy zajmowało badaniami nad czasem. Anna, zadzierając głowę, nie spuszczała z niej oka. Jej ciemne oczy były ogromne, a jej wysmukłą szyję tak łatwo było zranić… Lambert splotła mocno palce obu dłoni. — D l a c z e g o ? — spytała. — Dlaczego powtarzasz wszystko jeszcze raz? Zeszłym razem posłużyłaś się królem, żeby pozbawić władzy Kościół. Teraz posługujesz się Kościołem, żeby… Przedtem przynajmniej dostałaś koronę. Ale dlaczego zrobiłaś to tutaj, gdzie nie dostałaś nic? — Trzeba było wziąć Henryka. On na to zasłużył, a ja nie. — Ale my nie wzięliśmy Henryka — krzyknęła Lambert. — Więc dlaczego? Anna nie odpowiedziała. Wyciągnęła rękę, żeby wskazać gdzieś za siebie. Rękaw zsunął się i Lambert wyraźnie zobaczyła mały szósty palec, z powodu którego uważano ją za czarownicę. W tej chwili przez na wpół oświetlony ogród nadbiegł pracownik techniczny. — Badaczko Lambert… — O co chodzi? — Wszyscy chcą, żeby pani przyszła. Królowa, ta druga, królowa Helena się zabita. Obraz ogrodu zamazał jej się przed oczami. — Jak? — Wbiła sobie w pierś srebrne nożyczki, które ukrywała w fałdach tuniki. Zrobiła to tak szybko, że badacz, który widział to w monitorze nie zdążył z pomocą. — Powiedz im, że już idę. Spojrzała na Annę Boleyn. — To twoje dzieło. Anna roześmiała się. „Ta dama” — napisał o niej komendant Tower „znajduje upodobanie w śmierci”. — Lady Mary, każde narodziny to wyrok śmierci. A wy o rym zapomnieliście. — Helena nie musiała jeszcze umierać. A Instytut Badań nad Czasem nie musiał być rozwiązany bo z o s t a n i e n a p e w n o r o z w i ą z a n y . Raz na zawsze. Jednak gdzieś i kiedyś spotka cię za to kara. Już ja się o to postaram! — Kara? Może zetniecie mi głowę? Lambert przyjrzała jej się jeszcze raz: jeszcze raz popatrzyła na te wspaniałe czarne oczy, na szósty palec i na smukłą szyję. I wycedziła: — Sama domagasz się własnej śmierci. Tak jak wtedy. — A co innego mi pozostawiliście? — powiedziała Anna Boleyn. — Co mi pozostawiliście poza zdolnością do przeżywania tego, co jest moim własnym życiem? — Nigdy tego nie osiągniesz. My nie zabijamy. Anna uśmiechnęła się. — Więc jaką wymierzycie mi karę — kiedyś i gdzieś? Lambert nie odpowiedziała. Odeszła przez otoczony murem ogród w stronę majaczących w ciemności szarych ścian, w stronę komnaty, w której ta druga królowa leżała martwa. Przełożyła Anna Bartkowicz
Mike Resnick
GDZIEŚ W EUROPIE tyt. oryg.: „Over there” IASFM 9/91. Mike Resnick wysyła Teddy’ego Roosevella wraz z pułkiem Rough Riders za ocean, żeby „GDŻIEŚ W EUROPIE”, na potach krwawych bitew pierwszej wojny światowej, wzięli udział w walce z Niemcami.
Zwracam się z uprzejmą prośbą o zezwolenie na zmobilizowanie dwóch dywizji, które — na mocy właśnie uchwalonej ustawy — rozpoczną natychmiast służbę na froncie oraz deklaruję gotowość zmobilizowania — na rozaz Prezydenta — następnych czterech dywizji. Szczegóły sprawy przedstawiłem w swoich ostatnich listach skierowanych do Pana Ministra Wojny. Teodor Roosevelt Telegram do Prezydenta Woodrowa Wilsona z dnia 18 maja 1917 Z wielką przykrością stwierdzam, że nie mogę się przychylić do pańskiej prośby wyrażonej w telegramie skierowanym do mnie w dniu wczorajszym. Przyczyny tej decyzji przedstawiłem w oświadczeniu wygłoszonym na forum publicznym dziś rano. Nie muszę chyba Pana zapewniać, że podjęta ona została w oparciu o przesłanki wynikające z troski o sprawy publiczne, a nie pobudek o charakterze prywatnym bądź osobistym. Woodrow Wilson Telegram do Teodora Roosevelta z dnia 19 maja 1917 Rzecz działa się dnia 22 maja roku 1917. Woodrow Wilson podniósł głowę. Wzrok jego padł na postać krzepkiego mężczyzny, który, stojąc po drugiej stronie biurka, zdradzał oznaki zniecierpliwienia. — Nasza rozmowa musi być z konieczności bardzo krótka — powiedział głosem, w którym dawało się wyczuć zmęczenie. — Do tego żebym się na nią zgodził, skłonił mnie wyłącznie szacunek dla faktu, że sprawował pan kiedyś urząd, który ja mam zaszczyt sprawować obecnie. — Doceniam to, panie prezydencie — odrzekł Teodor Roosevelt, przenosząc cały ciężar ciała z jednej nogi na drugą. — A więc ?—spytał Wilson. — Wie pan, po co tu przyszedłem — oświadczył Roosevelt bez ogródek. — Potrzebne mi jest pańskie zezwolenie na ponowne sformowanie pułku; Rough Riders* i udanie się z nim do Europy. — Jak już mówiłem, jest to wykluczone. — Mnie pan nic nie mówił, panie prezydencie — odrzekł Roosevelt opryskliwie. — A to, co pan mówi prasie mnie, nie interesuje. — Mówię więc to panu teraz — powiedział Wilson stanowczo. — Niej mogę pozwalać komukolwiek, kto chce zebrać pułk i iść na wojnę, żeby realizował taki zamiar. Istnieją pewne procedury i hierarchie, a także…. — Ja nie jestem kimkolwiek — powiedział na to Roosevelt. — mam zamiar respektować i procedury i hierarchie. Zresztą wiele z tych procedur ustanowiłem ja sam — dodał, patrząc na prezydenta wyzywająco. Wilson spoglądał na niego przez dłuższą chwilę. — Skąd ten pański zapał do walki ? Czy przemoc jest dla pana rzeczą aż tak fascynującą? — Brzydzę się przemocą i rozlewem krwi — brzmiała odpowiedź. — uważam, że wojny należy unikać. Zawsze, kiedy nie pociąga to za sobą utraty honoru. Ale jeżeli wojna już trwa, to należy ją wygrać. Ostatecznie i tak szybko jak to tylko możliwe. Wierzę, że w obecnej sytuacji jestem w stanie przyczynić się do osiągnięcia tego celu.
*
Rough Riders — „surowi jeźdźcy” — nazwa nadana regimentowi ochotniczej kawalerii, walczącemu w wojnie o Kubę, którego rekrutacje i dowództwo powierzono w roku 1898 Rooseveltowi.
— Pozwolę sobie przypomnieć panu, że ma pan już pięćdziesiąt osiem lat i że od chwili powrotu z Brazylii, trzy lata temu, nie jest pan całkiem zdrów. — Nonsens — zaczął bronić się Roosevelt. — Czuję, że jestem tak silny jak łoś amerykański. — Jednooki łoś — wtrącił oschle Wilson. Roosevelt już miał coś odpowiedzieć, lecz prezydent podniósł rękę, nie dając mu dojść do słowa. — Wiem, wiem dobrze, oślepł pan na lewe oko za czasów własnej prezydentury podczas meczu bokserskiego — powiedział, nie mogąc ukryć, że takie młodzieńcze w swym charakterze wybryki budzą w nim uczucie niesmaku. — Nie przyszedłem tutaj po to, żeby rozmawiać o stanie swojego zdrowia — odburknął Roosevelt. — Przyszedłem pomówić o reaktywowaniu mojego patentu oficerskiego, żebym ponownie w randze pułkownika mógł służyć w armii Stanów Zjednoczonych. Wilson pokręcił głową. — Zna pan moją odpowiedź w tej sprawie. Nie powiedział mi pan nic, co mogłoby spowodować, żebym zmienił zdanie. — Zaraz coś takiego powiem. — Tak? — Bądźmy szczerzy, panie prezydencie. Ja nominację republikanów mogę mieć, kiedy tylko zechcę. A wy, demokraci, będziecie narażeni na krytykę bez względu na to, jak potoczą się losy wojny. Bo jedna potowa narodu ma do was pretensję za to, że w ogóle do niej przystąpiła. — Roosevelt, przerwał, a potem mówił dalej: — Jeżeli przywróci mnie pan do czynnej służby i pozwoli ponownie zorganizować mój pułk Rough Riders, mogę się zobowiązać, że w roku 1920 ani nie będę się ubiegał o nominację na kandydata na prezydenta z ramienia Partii Republikańskiej, ani takiej nominacji nie przyjmę, jeżeli mija zaproponują. — Czy ta sprawa ma dla pana aż takie znaczenie? — spytał Wilson, a jedna z jego cienkich brwi uniosła się w górę. — Aż takie, panie prezydencie. — Pański zapał imponuje mi i nie wątpię, że mówi pan szczerze — Powiedział Wilson. — Ale moja odpowiedź musi brzmieć: nie. Sprawuję swój urząd już drugą kadencję. I nie mam zamiaru ubiegać się o niego ponownie w roku 1920. Niepotrzebne mi więc to zobowiązanie z pańskiej strony i nie mam zamiaru zawierać z panem umowy, jaką pan proponuje. — A więc jest pan głupcem, panie prezydencie — brzmiała odpowiedź. — Bo ja na tę wojnę i tak pójdę, a pan odrzuca jedyną szansę, niewielką, być może ale zawsze szansę, na to, że republikanie nie zostaną dopuszczeni do Białego Domu. — Powtarzam jeszcze raz: odmawiam. Nie zostanie pan przywrócony do służby czynnej. Roosevelt wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki dwa porządnie złożone listy i położył je na biurku prezydenta. — CO to jest ? — spytał Wilson, wpatrując się w listy, jak gdyby bał się, że mogą go w każdej chwili ugryźć. — Listy od Brytyjczyków i Francuzów. I jedni i drudzy oferują mi patent oficerski we własnej armii. — Roosevelt przerwał na chwilę. — Jestem zawsze, przede wszystkim i nade wszystko Amerykaninem, panie prezydencie, i miałem nadzieję na ten najwyższy zaszczyt, jakim byłoby poprowadzenie moich żołnierzy pod amerykańskim sztandarem. Jednak jeżeli to jest niemożliwe, i tak wezmę udział w tej wojnie. A pan mnie od tego nie powstrzyma. W tej chwili na jego twarzy pojawił się słynny szeroki uśmiech.
— Około trzydziestu dziennikarzy czeka teraz na mnie na trawniku przed Białym Domem. Gzy mam im powiedzieć, że będę walczył w tej wojnie nie pod sztandarami ukochanego kraju, czy też że nasi europejscy sojusznicy bardziej pragną wygrać tę wojnę niż nasz własny prezydent? — Ależ, proszę pana, to jest szantaż! — powiedział Wilson z wściekłością. — Myślę, że to właściwe słowo — odrzekł Roosevelt, ciągle się uśmiechając — Chciałbym, żeby polecił pan, aby kapitan Frank McCoy opuścił swoją jednostkę i stawił się pod moją komendę. Resztą zajmę się sam. — Tu znowu przerwał, po czym dodał: — Dziennikarze czekają, panie prezydencie. Co mam im powiedzieć? — Niech pan mówi, co pan chce — wymamrotał rozwścieczony Wilson — Byleby pan już wyszedł z tego gabinetu! — Dziękuję, panie prezydencie — odrzekł Roosevelt i, odwróciwszy się na pięcie, energicznie odmaszerował., Wjlson odczekał chwilę, po czym powiedział głośno: — Może pan już wejść, Josephie. Joseph Tummulty, osobisty sekretarz prezydenta, wszedł do Owalnego Gabinetu. — Wysłuchał pan tego wszystkiego? — Tak, panie prezydencie. — Czy jest jakieś dobre wyjście z tej sytuacji? — Nie ma. Bo cokolwiek pan zrobi, rzuci się na pana prasa. — Tego się właśnie obawiałem — powiedział Wilson. — Przyparł pana do muru, panie prezydencie. — Ciekaw jestem, o co mu naprawdę chodzi — zastanawiał się Wilson. — Był gubernatorem, podróżnikiem, bohaterem wojennym, komisarzem policji, pisarzem, myśliwym i prezydentem. — Przerwał na chwilę, zastanawiając się nad tą tajemnicą.— Czego jeszcze można chcieć od życia? — Według mnie, panie prezydencie — powiedział Tummulty, nie starając się nawet ukryć pogardy — ten przeklęty kowboj chce jeszcze raz mieć okazję zaszarżować na jakieś Wzgórze San Juan. Przed Rooseveltem stały jego oddziały. Składała się na nie mieszanina tak różnorodna, jak tylko można sobie wyobrazić. Byli tam żołnierze i kowboje, zawodowi sportowcy i poszukiwacze przygód, myśliwi i farmerzy, awanturnicy i Indianie, tenisiści i zapaśnicy, było wśród nich nawet trzech . masajskich wojowników, których Roesevelt poznał, kiedy polował w Afryce. — Niektórzy z nich wyglądają na trochę podtatusiałych, panie pułkowniku — zauważył Frank McCoy, zastępca Roosevelta. — Niektórzy z nas są trochę podtatusiali, Frank — odpowiedział Roosevelt z uśmiechem. — A niektórzy mają jeszcze mleko pod nosem — mówił dalej kwaśno McCoy. — Na wojnie szybko wydorośleją. Roosevelt odwrócił się od McCoya i stanął twarzą do żołnierzy, czekając aż się uspokoją. Tym samym dał chwilę czasu towarzyszącym pułkowi dziennikarzom na przygotowanie piór i ołówków, po czym przemówił: — Panowie, zaczyna się dla nas wielka przygoda. Mamy ten przywilej, że bierzemy udział w wydarzeniach o wielkim znaczeniu dla historii ludzkości. W straszliwym wirze wojny wszystkie wielkie narody stają w obliczu poważnej próby, próby odwagi i poświęcenia. Kiedy padły pierwsze strzały w tej wojnie, wszelkie atrakcyjne, ale powierzchowne teorie pacyfistów przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Roosevelt przerwał, odchrząknął, po czym głosem, którego tembr był zaskakująco wysoki, powiedział:
— Obecna wojna jest największą wojną jaką widział świat. Ogromne armie, przerażające swymi rozmiarami rzezie, idealizm i bohaterstwo z jednej strony i odrażająca brutalność z drugiej, męstwo walczących i niezwykła pomysłowość tych, którzy zaprojektowali i skonstruowali różne rodzaje broni, gorący patriotyzm narodów broniących swoich ojczyzn i skomplikowane plany przywódców — wszystko to występuje w tej wojnie na tak wielką skalę, że nie może się z nią równać nic, co zdarzyło się w przeszłości. Sprawy, o które toczy się ta wojna, są sprawami fundamentalnymi. Ludzie wolni stowarzyszyli się, żeby walczyć z tyranią. I nie przesadzę, jeżeli Powiem, że wynik tej wojny zadecyduje o tym, czy dla tych, którzy ponad wszystko ukochali wolność, życie będzie ciągle warte przeżywania. Przerwał ponownie i popatrzył na szeregi swoich żołnierzy. — Jeżeli weźmiecie pod uwagę, jak ogromne są siły Aliantów, dojść do wniosku, że my będziemy tylko trybikiem w tej wielkiej machinie, że jeden pułk nie ma żadnego znaczenia. — Tu Roosevelt wysunął wojowniczo dolną szczękę. — Otóż ja wam powiadam: to bzdura! Reprezentujemy społeczeństwo, które niezłomnie wierzy w to, ze liczy się każdy wolny człowiek. I mogę wam zagwarantować, że Rough Riders też będą się w tej wojnie liczyli! Być może nie skończył jeszcze przemawiać, być może miał coś jeszcze do powiedzenia. I być może to powiedział…. ale jeżeli tak było, jego słowa zagłuszył wybuch nieokiełznanego entuzjazmu. W godzinę później wsiedli na statek płynący do Europy. Roosevelt wezwał kaprala i wręczył mu napisany odręcznie list. Kapral zasalutował i odmaszerował, a Roosevelt wrócił na swoje krzesło stojące przed namiotem. Właśnie miał zacząć czytać książkę, kiedy podszedł niego McCoy. — Codzienna porcja korespondencji do generała Pershinga? — spytał ironicznie. — Tak — odpowiedział Roosevelt. — Nie rozumiem, co mu się stało! Czekamy tu pod bronią, gotowi do walki, a on trzyma nas od prawie dwóch miesięcy na tyłach! — Wiem, panie pułkowniku. — Przecież to bez sensu! Czyżby nie wiedział, czego dokonali Rough Riders na Wzgórzu San Juan? — To było dawno temu — zauważył McCoy. — A ja panu mówię, Frank, że nasi ludzie to elita, to sama śmietanka! Nie pochodzą przecież z poboru. Każdy z nich jest ochotnikiem i o przyjęciu każdego z osobna zdecydowaliśmy my dwaj, ja i pan. Dlaczego skazani jesteśmy na to, żeby się tu marnować? Przecież trzeba wygrać tę wojnę! — Pershing ma bardzo dużo na głowie, panie pułkowniku — powiedział McCoy. — Musi rozmieścić pół miliona Amerykanów. I musi zsynchronizować swoje działania z działaniami Brytyjczyków i Francuzów; musi też troszczyć się o zaopatrzenie i… — Niech pan przestanie mnie pouczać, Frank! — burknął Roosevelt. — Mamy tu doborowe wojsko, a on nas ignoruje. Musi być jakiś powód, dla którego to robi. I ja chcę ten powód poznać! McCoy bezradnie wzruszył ramionami. — Nie mam na to odpowiedzi, panie pułkowniku. — Odpowiedź muszę uzyskać od Pershinga. I to zaraz! — mruknął Roosevelt. — Nie przyjechaliśmy tu z tak daleka, żeby brać udział tylko w oczyszczaniu terenu z trupów po wygranej bitwie. — Popatrzył na horyzont.— To, co się tu rozgrywa, to wspaniała krucjata, krucjata wolności. I ja mam zamiar wziąć w niej udział. Jeszcze długo po odejściu McCoya wpatrywał się w krajobraz na horyzoncie. Jakiś szeregowiec podszedł do Roosevelta, kiedy ten jadł lunch w towarzystwie oficerów.
— Przesyłka od generała Pershinga, panie pułkowniku — zameldował, wręczając mu kopertę i salutując energicznie. — Dziękuję — powiedział eksprezydent. Otworzył kopertę, przeczytał list i zmarszczył brwi. — Złe wieści, panie pułkowniku? — spytał McCoy. — Radzi mi, żebym był cierpliwy — odrzekł Roosevelt. — Cierpliwy! — powtórzył z wściekłością. — Ależ ja jestem cierpliwy wystarczająco długo! Dosyć tego! Jake, osiodłać mi konia! — Co ma pan zamiar zrobić, panie pułkowniku? — zapytał jeden z poruczników. — Mam zamiar stanąć twarzą w twarz z Pershingiem — odparł Roosevelt wstając. — Bo to jest nie do wytrzymania! — Ale my nie wiemy nawet, gdzie on jest. — Już ja go znajdę — odrzekł Roosevelt stanowczo. — Prędzej pan zabłądzi, albo straci życie — powiedział McCoy, który jako jedyny spośród oficerów miał odwagę mówić eksprezydentowi prawdę prosto w oczy. — Biegnący z Sarnami! Matupu! — zawołał Roosevelt — Osiodłajcie swoje konie! Krzepki Indianin i wysoki Masaj poderwali się z miejsc i udali się w kierunku stajni. Roosevelt zwrócił się teraz do McCoya. — Biorę ze sobą dwóch najlepszych naganiaczy. Zadowala to pana, McCoy? — Nie — odrzekł McCoy. — Ja pojadę także. Roosevelt pokręcił na to głową. — Pan zostanie i obejmie dowództwo podczas mojej nieobecności. — Ale… — To rozkaz — stwierdził stanowczo Roosevelt. — Czy zgodzi się pan przynajmniej wziąć ze sobą oddział strzelców wyborowych, panie pułkowniku? — upierał się McCoy. — Proszę posłuchać, Frank. Znajdujemy się czterdzieści mil za linią frontu. A poza rym tadę, żeby porozmawiać z Pershingiem, a nie żeby go zastrzelić. — Ale przecież nie wiemy, gdzie front n a p r a w d ę p r z e b i e g a — powiedział McCoy. — Przebiega tam, g d z i e n a s n i e m a — odrzekł Roosevelt ponuro. — I właśnie to mam zamiar zmienić. Powiedziawszy to, wyszedł z namiotu. Pierwsze cztery francuskie wioski, przez które jechali, były opustoszałe. Nie znaleźli w nich nic poza wypalonymi domami i sklepami W piątej wiosce ostały się jeszcze dwa całe budynki: dwór i kościół. Oba zamienione na szpitale dla żołnierzy z armii Aliantów. Żołnierze bez rąk i nóg, żołnierze z twarzami owiniętymi brudnymi bandażami, żołnierze, na ciałach których widniały rozległe rany — wszyscy oni leżeli na łóżkach albo po prostu na podłodze, dygocąc z zimna. W powietrzu panowała wilgoć, a niedostateczna liczba znękanych medyków robiła, co mogła, żeby utrzymać ich przy życiu. Roosevelt zarządził postój tutaj tylko na tyle czasu, ile mu było potrzeba, aby zasięgnąć języka i dowiedzieć się, gdzie znajduje się generał Pershing. Otrzymawszy tę informację, przeszedł się między rannymi, każdym swoim słowem dodając im otuchy. Usiłował nie zwracać uwagi na bijący w nozdrza odór gangreny i drażniący zapach środków dezynfekcyjnych. W końcu wsiadł na konia i wrócił do towarzyszących mu dwóch naganiaczy. Po drodze ku linii frontu natknęli się na kilka żołnierskich trupów. Większości zrabowano broń, a jeden, leżący na wznak, uśmiechał się makabrycznym, bezzębnym uśmiechem. — Co za hańba! — mruknął Rooseveltt na ten widok..
— Hańba? Dlaczego? — spytał Biegnący z Sarnami. — To oczywiste, że ten człowiek miał złote zęby i że ktoś je zabrał. — Zdobywanie trofeów na wrogach nie jest niczym haniebnym — stwierdził stanowczo Indianin. — Ale Niemców tu nie było, nie dotarli tak daleko na południe — powiedział Roosevelt — Zęby tego człowieka zostały zabrane przez własnych towarzyszy broni. — Pokręcił głową. — To po prostu haniebne! Masaj imieniem Matupu wzruszył ramionami. — Być może ta wojna nie jest zgodna z nakazami honoru. — To honor nakazuje nam walczyć o sprawę, o którą walczymy. A więc i sama wojna jest zgodna z nakazami honoru. — Jest to więc wojna zgodna z nakazami honoru prowadzona przez ludzi, którzy tych nakazów nie uznają — powiedział Matupu. — Czy Masajowie nie biorą trofeów? — zapytał Biegnący z Sarnami. — Bierzemy krowy, kozy i kobiety — odpowiedział Matupu. — Ale nie okradamy zmarłych. — Przerwał, a po chwili dodał: — Nie skalpujemy też wrogów. — Był czas, kiedy i my nie skalpowaliśmy — powiedział Biegnący z Sarnami. — Nauczyliśmy się tego od Francuzów. — A teraz jesteśmy właśnie we Francji — stwierdził Matupu tonem wskazującym na to, że odczuł pewną satysfakcję — jakby teraz wszystko stało się dla niego jasne. Jechali jeszcze przez dwie godziny, po czym zsiedli z koni i przez resztę drogi przebytej tego dnia prowadzili je za uzdy. Noc spędzili w zbombardowanym wiejskim domu. Na krótko przed południem dotarli do głównej kwatery polowej generała Pershinga. Kręciło się tu tysiące żołnierzy. Kurierzy nadjeżdżali z cogodzinnymi meldunkami z okopów, wysyłano na pozycje broń i czołgi, a całe konwoje ciężarówek jechały powali z transportami żywności i wody. Ledwie znaleźli się w obozie, zatrzymał ich młody porucznik. — Czy mogę wiedzieć, co pana tu sprowadza, panie pułkowniku? — zwrócił się do Roosevelta. — Przyjechałem, żeby zobaczyć się z generałem Pershingiem — brzmiała odpowiedź. — Tak po prostu? — zapytał żołnierz z uśmiechem. — Synu — powiedział Roosevelt, zdejmując kapelusz i pochylając się w stronę porucznika. — Przyjrzyj się dobrze mojej twarzy. — Przerwał na chwilę, po czym dodał: — A teraz idź i powiedz generałowi Pershingowi, że przyjechał Teddy Roosevelt i że chce się z nim zobaczyć. Porucznik wytrzeszczył oczy. — Na Boga, to n a p r a w d ę T e d d y R o o s e v e l t ! — wykrzyknął. Po czym wyciągnął rękę. — Czy mogę najpierw uścisnąć pańską dłoń, panie prezydencie? Chcę móc się tym pochwalić przed rodzicami. Roosevelt uśmiechnął się szeroko, podał mu dłoń, a potem, kiedy porucznik udał się do kwatery Pershinga, rozejrzał się po obozie, nie zsiadając z konia. W obozie mnóstwo budynków było w opłakanym stanie. W takiej samej kondycji znajdowali się żołnierze, znękani ogromem poniesionego wysiłku, który nie przyniósł im zbyt wielkiej chwały. Twarze mieli wymizerowane, w oczach niepokój, a z całej postawy wyzierało śmiertelne zmęczenie. Główne drogi obozowe tonęły w błocie, zaś nieustanna mżawka z kosmiczną obojętnością sprowadzała na obóz rdzę, zgniliznę i choroby. Wrócił porucznik. Jego nogi za każdym krokiem zapadały się kilka cali w błoto. — Jeżeli pan zechce pójść ze mną, panie prezydencie, spotka się pan natychmiast z generałem. — Dziękuję.
— Proszę uważać, panie prezydencie — dodał porucznik, kiedy Roosevelt zsiadł już z konia. — Wydaje mi się, że generał nie jest zadowolony z pańskiej wizyty. — Będzie sto razy mniej zadowolony, kiedy już sobie z nim pogadam — odrzekł eksprezydent stanowczo. Po czym zwrócił się do swych towarzyszy: — Zajmijcie się końmi. — Tak jest — zgodził się Biegnący z Sarnami — Poczekamy na pana tutaj. — Jak przebiega bitwa? — spytał Roosevelt porucznika, gdy obaj brnęli w błocie w stronę kwatery Pershinga. — Moi Rough Riders od chwili przybycia do Europy są praktycznie izolowani. Porucznik wzruszył ramionami. — Kto to może wiedzieć? Docierają do nas tylko plotki. A to że wróg się wycofuje, a to że naciera, to znowu, że zabiliśmy tysiące ich żołnierzy, albo że to oni zabili tysiące naszych. Może dowie się pan czegoś od generała. Może panu coś powie. Bo nam nie powiedział jeszcze nic. Byli już przy wejściu do kwatery Pershinga. — Poczekam tutaj na pana, panie prezydencie — zaproponował porucznik. — Naprawdę? Może pan to zrobić? — spytał Roosevelt. — Bo jeżeli nie, to może mnie odprowadzić jakiś ordynans. — Ależ dla mnie to zaszczyt, panie prezydencie — odpowiedział młody człowiek z przejęciem. — Wobec tego dziękuję ci, synu. Eksprezydent uścisnął mu ponownie dłoń, po czym wszedł do kwatery i znalazł się twarzą w twarz z generałem Johnem J. Pershingiem. — Dzień dobry, Jack — powiedział, wyciągając rękę. Pershing popatrzył na nią przez moment, po czym ją uścisnął i wskazał Rooseveltowi krzesło. — Proszę usiąść, panie prezydencie. — Dziękuję — odrzekł Roosevelt, przysuwając je sobie. Pershing tymczasem usiadł przy zarzuconym mapami biurku. — Z całym szacunkiem, panie prezydencie — odezwał się — kto panu dał zezwolenie na opuszczenie oddziałów i przybycie tutaj? — Nikt — odpowiedział Roosevelt. — Dlaczego więc pan to zrobił? — zapytał Pershing. — Powiedziano mi, że towarzyszy panu tylko czerwonoskóry Indianin i jakiś czarny dzikus. Nie jest to najbardziej bezpieczny sposób podróżowania w strefie, w której toczy się wojna. — Przyjechałem, żeby się dowiedzieć, dlaczego ciągle odmawiał mi pan, kiedy prosiłem o wysłanie Rough Riders na linię frontu. Pershing wyciągnął cygara. Poczęstował Roosevelta. Ten jednak nie poszedł za jego przykładem i nie zapalił. — Istnieją właściwe procedury dla przekazywania takiej prośby — odezwał się wreszcie generał. — Sam pan się przyczynił do ich ustanowienia. — I stosuję je od dwóch miesięcy. Jednak bez skutku. Pershing westchnął. — Byłem naprawdę t r o c h ę z a j ę t y prowadzeniem tej wojny. — Nie wątpię — powiedział RoosevelL— — Ale ja sformowałem pułk składający się z najwaleczniejszych ludzi w całej Ameryce. I stawiam go do pańskiej dyspozycji — Za co panu dziękuję, panie prezydencie. — Ja nie chcę, żeby mi pan dziękował — odparł opryskliwie Roosevelt. — Ja chcę, żeby pan użył tego pułku do walki. — Rough Riders zostaną wysłani na linię frontu we właściwym czasie —stwierdził Pershing. — We właściwym czasie? — powtórzył Roosevelt. — Ależ pańscy ludzie giną jak muchy! Wszystkie wioski, jakie mijałem, straszą kikutami zbombardowanych domów. Właściwy czas nastał już dwa miesiące temu!
— Panie prezydencie, pod moją komendą znajduje się pół miliona ludzi. To ja zadecyduję, gdzie i kiedy potrzebny mi będzie pański pułk. — Więc kiedy? — nie ustępował Roosevelt. — Pan będzie pierwszą osobą, której na to pytanie odpowiem. — Ta odpowiedź mnie nie zadowala. — Ona musi pana zadowolić. — Niech mnie pan posłucha, Pershing — powiedział Roosevelt w podnieceniu. — To ja zrobiłem pana generałem! I myślę, że winien mi pan przynajmniej odpowiedź na moje pytanie. Kiedy moi żołnierze znajdą się na linii frontu? Przez dłuższą chwilę Pershing przyglądał się spod krzaczastych brwi. — Po co do diabła pan tu przyjechał? — zapytał wreszcie. — Już mówiłem: żeby dostać odpowiedź. — Nie miałem na myśli mojej kwatery — wyjaśnił Pershing.— Chciałem zapytać, co pięćdziesięcioośmioletni człowiek, jednooki i kulawy, zrobi na wojnie? — Ta wojna to największa wojna w dziejach ludzkości. I walczy się tu w obronie zasad drogich każdemu wolnemu człowiekowi Jak więc mogłem n i e wziąć w niej udziału? — Mógł pan zostać w kraju, wygłaszać przemówienia i zdobywać pieniądze. — A pan mógł zaraz po Meksyku pójść na emeryturę i spędzić resztę życia grając w golfa — odciął się Roosevelt. — Ale pan tego nie zrobił. I ja też tego nie zrobiłem. Bo tacy już jesteśmy. Do diabła, Jack, sformowałem pułk z ludzi, jakich nie widziano od prawie dwudziestu lat. A pan, jeżeli ma pan choć trochę oleju w głowie, powinien to wykorzystać. Na naszych koniach i z naszymi umiejętnościami możemy się w tym terenie bardzo przydać. Mamy takie możliwości manewru i ataku jak Lawrence na pustyni arabskiej. Pershing przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, po czym ciężko westchnął. — Nie mogę tego zrobić, panie prezydencie. — Dlaczego? — Roosevelt domagał się odpowiedzi. — Powiedzieć prawdę? Ze względu na p a n a . — Na mnie? O czym pan mówi? — Postawił mnie pan w cholernie głupiej sytuacji — powiedział Pershing z goryczą. — Jest pan prawdziwym amerykańskim bohaterem, prawdopodobnie pierwszym od czasów Abrahama Lincolna. Jest pan uwielbiany. Jest pan cholerną narodową świętością, panie prezydencie. — No i co z tego? — Mamy wyraźny rozkaz nie dopuścić do pańskiego udziału w jakiejkolwiek sytuacji, która mogłaby się skończyć pańską śmiercią.— Zmierzył go wściekłym spojrzeniem. — Czy pan wreszcie zrozumiał? Jeżeli wyślę pana na front, to będę musiał panu przydzielić co najmniej trzy dywizje, które pana będą chroniły, żeby się panu nic nie stało. Nie mogę sobie na pozwolić. — Kto wydał ten rozkaz? — Naczelny dowódca. — Woodrow Wilson? — Tak. I muszę go słuchać. Tak, jak musiałbym posłuchać pana, gdyby pan był na jego miejscu. — Przerwał, a potem odezwał się znowu, już łagodniej: — Jest pan starym człowiekiem, panie prezydencie. Nie we własnych oczach, ale jednak za stary na to, żeby prowadzić szarże na Niemców. Powinien pan być teraz w kraju, pisać pamiętniki, wygłaszać przemówienia, przekonywać ludzi o słuszności naszej sprawy i zdobywać dla niej zwolenników. — Nie jestem jeszcze gotów do wycofania się do Sagamore Hill. Nie dojrzałem też do tego, żeby moją twarz wyrzeźbiono na stokach Mount Rushmore — powiedział Roosevelt. — Muszę jeszcze brać udział w bitwach i przyczynić się do wygrania wojny.
— Nie musi pan tego robić, panie prezydencie — odpowiedział Pershing. — Kiedy wróg zostanie pokonany i zacznie się wycofywać, sięgnę po pański pułk. Wtedy dziennikarze mogą sobie szaleć, fotografując pana galopującego w pogoni za niemieckimi maruderami prosto do Berlina. Ale nie wcześniej, bo nie sprzeciwię się wyraźnemu rozkazowi mojego naczelnego dowódcy. Dopóki mogę panu gwarantować bezpieczeństwo, pozostanie pan tam, gdzie pan był dotychczas. — Rozumiem — powiedział Roosevelt po krótkim milczeniu. — A gdybym zrzekł się dowództwa? Czy wtedy posłałby pan Rough Riders do boju? Pershing pokręcił głową. — Nie będę posługiwał się gromadą tenisistów i wykładowców uniwersyteckich, którzy wyobrażają sobie, że potrafią przedrzeć się; przez okopy niemieckie na swoich konikach do gry w polo — powiedział stanowczo. — Jedyni ludzie w pana pułku, którzy mają doświadczenie bojowe, są w pańskim—wieku. — Przerwał, a potem dodał: — Pański pułk byłby skuteczny w walce z Apaczami, którzy uciekli z rezerwatu, ale tutaj toczy się wojna nowoczesna, zmechanizowana. Do takiej wojny ten pułk nie jest przygotowany. Przykro mi, że mówię to wszystko tak prosto z mostu, ale taka jest prawda, panie prezydencie. — Popełnia pan wielki błąd, Jack. — To pan popełnił błąd, panie prezydencie. Popełnił pan błąd, przyjeżdżając tutaj. Moim zadaniem jest teraz dopilnować, żeby pan z powodu tego błędu nie stracił życia. — Do diabla, Jack. Nasz pułk naprawdę mógłby się przydać! Moglibyśmy wpłynąć na losy tej wojny! Pershing popatrzył na Roosevelta w milczeniu i nie bez współczucia. — Obecna wojna nie jest tym, czym wojny bywały kiedyś, panie prezydencie — odezwał się wreszcie. — Jeden pułk nie zdoła już wpłynąć na jej losy. Dużo czasu upłynęło od chwili, gdy Achilles walczył z Hektorem pod murami Troi. Wszedł ordynans z jakimś pisemnym meldunkiem. Pershing natychmiast go przeczytał i podpisał swoimi inicjałami. — Nie chcę pana popędzać, panie prezydencie — powiedział, wstając — ale muszę natychmiast udać się na ważną naradę. Roosevelt też wstał ze swego miejsca. — Przykro mi, że zawracałem panu głowę, panie generale. — Dla pana, panie prezydencie, jestem ciągle Jackiem — odrzekł Pershing. — I, jako pański przyjaciel Jack, chcę panu udzielić ostatniej rady. — Jakiej? — Dla pańskiego własnego dobra i dla dobra pańskich ludzi, niech pan nie działa pochopnie. — A dlaczego miałbym działać pochopnie? — spytał Roosevelt z niewinną miną. — Dlatego, że nie byłby pan sobą, gdyby myśl o tym, żeby zignorować rozkazy, nie powstała jeszcze w pańskiej głowie — powiedział Pershing. Roosevelt uśmiechnął się szeroko, uścisnął dłoń Pershinga i wyszedł bez słowa. Młody porucznik stał tuż za drzwiami. Odprowadził go do miejsca, w którym czekali na niego Biegnący z Sarnami i Matupu wraz z końmi. — Złe wiadomości? — spytał Biegnący z Sarnami, spojrzawszy na twarz Roosevelta. — Nie gorsze niż się spodziewałem. — Dokąd teraz jedziemy? — zapytał znów Indianin. — Z powrotem do obozu — powiedział Roosevelt stanowczo. — Tę wojnę trzeba wygrać i żaden wykładowca uniwersytecki ze stanu New Jersey nie powstrzyma mnie od tego!
— No więc tak się rzeczy mają — powiedział Roosevelt do swych oficerów zebranych w dużym namiocie, w którym odbywano narady strategiczne, przedstawiwszy im sytuację, — Nawet gdybym ja zrezygnował z dowództwa i wrócił do Ameryki, generał Pershing nie pozwoli wam wziąć udziału w akcji. — Znałem Czarnego Jacka Pershinga, kiedy był jeszcze kapitanem — warknął Buck O’NeiIl, który walczył w dawnym pułku Rough Riders. — Co ten człowiek sobie myśli? — Myśli, że jest dowódcą sił amerykańskich. I jest nim — odpowiedział Roosevelt kwaśno. — Co w tej sytuacji zrobimy, panie pułkowniku? — spytał McCoy. — Nie ma pan chyba zamiaru czekać bezczynnie, aż Pershing pozwoli nam ruszyć, kiedy będzie już po walce? — Nie, nie mam takiego zamiaru — powiedział Roosevelt. — Więc co masz nam do powiedzenia, Teddy? — spytał O’Neill. — Cel tej wojny nie zmienił się z tego powodu, że ja pojechałem zobaczyć się z generałem — odpowiedział Roosevelt. — Będziemy nękać wroga na tyle, na ile jesteśmy w stanie to robić. Jeżeli będzie trzeba, wykorzystamy do maksimum to, że chcą nam tu zapewnić wygodną egzystencję, a równocześnie zrobimy użytek z naszej umiejętności szybkiego przemieszczania się i wykonamy kilka taktycznych posunięć, starając się ze wszystkich sił doprowadzić ten konflikt do szczęśliwego końca. Przerwał, patrząc po twarzach oficerów. — Zdaję sobie sprawę, że robiąc to, zachowam się niezgodnie z rozkazem, ale tu chodzi o sprawy większe niż posłuszeństwo. Pochlebia mi, że prezydent uważa, iż jestem osobą koniecznie potrzebną narodowi amerykańskiemu, jednak ten naród uznaje zasadę mówiącą, że nikt nie zasługuje na to, by mieć prawa i przywileje, których nie mają wszyscy inni ludzie. —zrobił głęboki wdech i chrząknął. — Jednakże, ponieważ ja rzeczywiście sprzeciwiam się wyraźnemu rozkazowi, uważam, że nie tylko każdy z was, ale także każdy szeregowiec powinien mieć możliwość wycofania się z tego przedsięwzięcia. Nie będę nikogo zmuszał do postępowania niezgodnie z sumieniem i przekonaniami. Chciałbym, żebyście teraz poszli i przedstawili sprawę żołnierzom. Zaczekam tutaj na waszą odpowiedź. Nie było dla nikogo niespodzianką, że cały pułk jednogłośnie opowiedział się za wzięciem udziału w walce pod dowództwem Teddy’ego Roosevelta —nawet gdyby to miało skończyć się śmiercią na polu chwały. 3 sierpnia 1917 Najdroższa Edith! Bez względu na to, jak dawne może ci się to wydać (a mnie wydaje się to dziwniejsze niż cokolwiek innego), wkrótce będę przestępcą ściganym przez wymiar sprawiedliwości, będę miał przeciwko sobie nie tylko armię niemiecką, ale także armię Stanów Zjednoczonych. Wbrew życzeniom i wyraźnym rozkazom prezydenta Stanów Zjednoczonych dla moich Rough Riders zaczęła się właśnie wielka przygoda. Kiedy przypominam sobie dzień, w którym prezydent spełnił wreszcie moją prośbę i pozwolił mi sformować ponownie ten pułk, ogarnia mnie smutek na myśl o tym, jak byłem wtedy naiwny. Bo prezydent przysłał nas tutaj tylko z tego powodu, że chciał nie dopuścić do tego, żebym przedstawił sprawę dziennikarzom, a także dlatego, żeby nie musieć dłużej wysłuchiwać moich żądań. A teraz moich żołnierzy trzyma się daleko za linią frontu, nie pozwalając im odegrać decydującej roli w tej najszlachetniejszej z wojen, bo Jackowi Pershingowi sam Wilson dał rozkaz, żeby nie dopuścił do narażenia nas na najmniejsze niebezpieczeństwo. Kiedy się o tym dowiedziałem, przedstawiłem moim żołnierzom pewną propozycję i dumny jestem, że zareagowali na nią tak, jak zareagowali Wszyscy co do jednego głosowali bowiem za tym, żeby zwinąć obóz i udać się na Unię frontu po to, żeby tam zadać druzgocący cios w samo
serce niemieckiej machiny wojennej. Czyniąc to, sprzeciwiam się rozkazowi naczelnego dowódcy. Popuszczam, że z powodu znalezienia się w tej dość dziwnej sytuacji nie będę mógł przed zakończeniem tej wojny — do którego chcemy pomóc doprowadzić — wysyłać zbyt wielu listów do ciebie. Po zakończeniu wojny natomiast mam zamiar oddać się w ręce Pershinga czy też kogoś innego, kto będzie dowodni, i bronić swojej sprawy przed każdym trybunałem, przed jakim dowództwo uzna za stosowne mnie postawić. Jednakże, zanim to nastąp, zdołamy wreszcie wziąć udział w akcji — walcząc pod naszym wspaniałym amerykańskim sztandarem. Mój pułk jest jak doskonale wyregulowana machina bojowa i śmiem twierdzić, że moi żołnierze zachowają się w walce znakomicie. Nie znaleźliśmy się jeszcze twarzą w twarz z wrogiem, nie mogę też przewidzieć, gdzie to w końcu nastąpi, ale stoimy pod bronią i z niecierpliwością oczekujemy tej chwili, w której dane nam będzie po raz pierwszy zakosztować smaku bitwy. Jesteśmy wszyscy pełni zapału, a starzy żołnierze pamiętający jeszcze wojnę o Kubę spędzają całe godziny na śpiewaniu pieśni z czasów tej wojny. Z niecierpliwością czekamy na setną zabawę, jakiej z pewnością dostarczy nam każda bitwa i mamy zamiar dać tym Hurtom taką nauczkę, jakiej prędko nie zapomną. Pozdrów ode mnie serdecznie dzieci, a pisząc do Kermita i Quentina, zawiadom ich, że ich ojciec ma zamiar dotrzeć do Berlina przed nimi! Serdeczne uściski Teodor. Kiedy do namiotu wszedł McCoy, Roosevelt, pochłonięty pisaniem artykułu o ornitologii, podniósł głowę znad papierów. — Co tam? — Zdaje się, panie prezydencie, że znaleźliśmy to, czego szukaliśmy. — To świetnie! — Roosevelt starannie zamknął notatnik. — Proszę o szczegóły. McCoy rozłożył mapę. — Linia frontu, jak pan wie, przebiega tedy, około piętnastu mil na północ od miejsca, w którym się znajdujemy. Niemcy okopali się tutaj i od prawie trzech tygodni nie można ich stąd ruszyć. — McCoy przerwał na chwilę, a potem mówił dalej: — Doszły mnie słuchy, że Amerykanie zamierzają uderzyć na lewe skrzydło Niemców, o tutaj. — Kiedy? — Jutro o świcie. — Świetnie! — stwierdził Roosevelt. Przez chwilę patrzył na mapę, a potem podniósł wzrok. — Gdzie jest Jack Pershing? — Prawie dziesięć mil na zachód i osiem mil na północ od nas — odpowiedział McCoy. — Okopał się. I z tego, co wiem, był dzisiaj pod dość intensywnym ostrzałem z moździerzy. Będzie miał pełne ręce roboty i nie znajdzie czasu, by się zastanawiać, skąd wziął się dodatkowy pułk i rykański. — Coraz lepiej, coraz lepiej — powiedział RoosevelL — Nie tylko weźmiemy udział w bitwie, ale prawdopodobnie, narażając się na niebezpieczeństwo, wyciągniemy Pershinga z opresji — Wrócił do studiowania mapy. Po chwili dodał: — Dobrze. Amerykanie będą szli tędy. Co, według pana, stanie im przede wszystkim na przeszkodzie? — Chce pan zapytać, co stanie im na przeszkodzie oprócz błota i Niemców i gazu musztardowego? — spytał McCoy ironicznie. — Pan dobrze wie, o co chcę zapytać. — No więc — powiedział McCoy — w tym miejscu jest niewielkie wzniesienie…. nie nazwałbym go wzgórzem; na pewno nie przypomina wzgórza, które zdobyliśmy na Kubie… ale
jest na nim czterech ludzi z karabinami maszynowymi i widać stamtąd dokładnie teren, przez który muszą przejść Amerykanie. — A więc to będzie nasz cel — stwierdził Roosevelt zdecydowanie. — Jeżeli uda nam się zdobyć to wzgórze i zlikwidować to gniazdo karabinów maszynowych, nawet Woodrow Wilson będzie musiał uznać nasz wkład w tę bitwę. Na jego twarzy pojawił się słynny szeroki uśmiech. — Pokażemy mu, że Rough Riders coś jeszcze potrafią. — Przerwał, a po chwili dodał: — Proszę zwołać ludzi, Frank Chcę do nich przemówić przed wymarszem. McCoy wykonał polecenie i w dziesięć minut później Roosevelt wyszedł przed namiot, żeby wygłosić przemówienie do zebranych Rough Riders. — Panowie — zaczął — jutro staniemy twarzą w twarz z wrogiem na polu bitwy. Z szeregów rozległy się okrzyki radości. . « — Ktoś powiedział, że we współczesnej wojnie liczą się jedynie masy i logistyka, że nie ma w niej miejsca na bohaterstwo, że człowiek czynu może zasłużyć sobie na chwalę już tylko na boisku sportowym. Ale ja wam mówię, że to kłamstwo. K a ż d y z n a s s i ę l i c z y ! Honor i odwaga to nie są cnoty przestarzałe, to są ideały, które stanowią o wielkości każdego z nas j jako pojedynczego człowieka i które stanowią o wielkości naszego narodu. Udowodnimy to jutro tak, że dotrze to zarówno do tych, co chcą umniejszyć 1 nasze zasługi jak i do naszych wrogów. — Przerwał i zasalutował. — A teraz siodłajcie konie i jedźmy w imię boże! Poruszając się jak najciszej i starając się, żeby nie było słychać tętentu i szczęku uprzęży, podeszli na skraj pola bitwy tuż przed wschodem . Nawet McCoy, który brał udział w bojach toczonych w Meksyku, nie przygotowany na widok, jaki przedstawił się ich oczom. Jak okiem sięgnąć w bladym świetle poranka widać było walające się w trupy. Odór śmierci i rozkładu unosił się w wilgotnym powietrzu, ciał leżały w strugach deszczu. Wiele z nich spuchło, przybierając kształty. Niektóre były porozrywane, albo przez pociski, albo wskutek tego, że pękły im brzuchy. W ciągu poprzednich miesięcy usiłowano je stąd usunąć, ale okazało się to niemożliwe, bo brakowało miejsca, gdzie można by je umieścić. Panowała prawie idealna cisza, a przecież wiadomo, że ludzie w okopach po obu stronach frontu przygotowywali się właśsie do kolejnej rzezi. Roosevelt ściągnął cugle i zatrzymał konia. Rozejrzał się po pobojowisku. Pewna liczba trupów wisiała na drutach kolczastych. Niektóre kołysały się lekko. Deszcz padał bez przerwy, zamieniając równinę między okopami w brązowe, wypełnione lepką mazią jezioro błota. — Mój Boże, Frank — powiedział półgłosem. — Dość okropny widok — zgodził się McCoy. — Cywilizowani ludzie tak ze sobą nie postępują — powiedział Roosevelt przerażony obrazem, jaki przedstawiał się jego oczom. — To już nie jest wojna. To po prostu rzeź. — W dzisiejszych czasach tym właśnie stała się wojna. — Jak długo ci ludzie tkwią w tych okopach? — Ponad miesiąc, sir. Roosevelt siedział na koniu jak skamieniały, wpatrując się w morze błota. — Miesiąc strawili, starając się przebyć te ćwierć mili? — Tak jest, sir. — I ilu w tym czasie straciło życie? McCoy wzruszył ramionami. — Nie wiem. Może osiemdziesiąt tysięcy, a może trochę więcej. Roosevelt pokręcił głową.
— Dlaczego, na Boga, dlaczego? Czy jest ktoś, kogo obchodzi ich śmierć? I czemu to wszystko służy? McCoy nie znalazł na to odpowiedzi. Przez chwilę tkwili obok siebie w milczeniu, patrząc na pole bitwy. — To szaleństwo! — powiedział w końcu Roosevelt. — Dlaczego Pershing po prostu nie obejdzie tego terenu naokoło? — Na to pytanie powinien odpowiedzieć generał, panie prezydencie — powiedział McCoy. — A ja jestem tylko kapitanem. — Nie można dopuścić, żeby nasi chłopcy ginęli dalej za ten kawał błota! — powiedział Roosevelt z wściekłością. — Gdzie jest to gniazdo karabinów maszynowych? McCoy wskazał niewielkie wzniesienie, znajdujące się w odległości około trzystu jardów. — A gdzie są główne linie niemieckie? — Pierwszy rząd ich okopów jest na wysokości wzgórza. — Czy Amerykanie próbowali już zdobyć to wzgórze? — Nie mogło chyba być inaczej, panie prezydencie — powiedział McCoy. — Bo dopóki wzgórze znajduje się w rękach Niemców, dopóty są oni w stanie strzelać do naszych chłopców jak do kaczek. — Przerwał, a po chwili mówił dalej: — Cała trudność w tym, że trzeba przejść przez to błoto. Przeciętny piechur może dotrzeć do wzgórza w czasie nie krótszym niż dwie minuty, a może nawet trzy. A nie widząc tych karabinów w akcji, nie może pan sobie nawet wyobrazić, co w ciągu tych dwóch, trzech minut zdziałać. — A więc tak długo jak wzgórze pozostanie w rękach Niemców, będzie to wojna na wyczerpanie. McCoy westchnął. — Ta wojna już od trzech lat jest wojną na wyczerpanie. Przez następne kilka minut Roosevelt wpatrywał się we wzgórze, w końcu zwrócił się do McCoya: — Jakie mamy szansę, Frank? McCoy wzruszył ramionami — Gdyby było sucho, mielibyśmy szansę ich zlikwidować…. — Ale jest mokro. — Tak, jest mokro — powtórzył McCoy jak echo. — Więc co, nie mamy szans? — Nie wiem, sir. Z całą pewnością nic obyłoby się bez licznych ofiar. — Jak licznych? — B a r d z o licznych. — Proszę wymienić ich liczbę — powiedział Roosevelt. McCoy popatrzył mu prosto w oczy. — Dziewięćdziesiąt procent, jeżeli będziemy mieli szczęście. Roosevelt znowu zapatrzył się na wzgórze. — Pod Wzgórzem San Juan przewidywano, że ilość ofiar wyniesie pięć dziesiąt procent — powiedział. — Musieliśmy szarżować na zbocze o wiele bardziej strome i również znajdujące się pod ostrzałem z karabinów maszynowych. Wszyscy myśleli, że się nie uda, a jednak dokonałem tego. Frank, dokonałem tego sam, bez niczyjej pomocy. Natarłem na wzgórze i załatwiłem się z tym gniazdem karabinów. Sam. A potem moi ludzie poszli i za mną. — Wtedy okoliczności były inne, panie prezydencie — powiedział McCoy. — Teren był tak ukształtowany, że miał pan osłonę, a poza tym, walczył pan z wieśniakami kubańskimi, z poborowymi, a nie z wytrawnymi i zawodowymi żołnierzami niemieckimi.
— Wiem, wiem o tym — powiedział Roosevelt. — Ale jeżeli załatwilibyśmy się z tymi karabinami maszynowymi, to ilu Amerykanów pozostałoby dzisiaj przy życiu zamiast ginąć? — Nie wiem — przyznał McCoy. — Może dziesięć tysięcy, a może żaden. Możliwe, że Niemcy okopali się tak dobrze, że nawet bez użycia tych karabinów są w stanie odeprzeć każdy atak. — Ale przynajmniej przedłużylibyśmy życie pewnej liczby Amerykanów — upierał się Roosevelt. — O kilka minut. — To dałoby im szansę zdobycia bunkrów niemieckich. — Tego nie wiem. — W każdym razie większą szansę niż wtedy, kiedy będą wystawieni na ogień z karabinów maszynowych umieszczonych na wzgórzu. — Czego pan się po mnie spodziewa, panie prezydencie? — spytał McCoy. — Mam powiedzieć, że jeżeli rzucimy nasze życie na szalę i natrzemy na wzgórze, zrobimy coś wspaniałego i przyczynimy się do wygrania tej bitwy? Ja tego po prostu nie wiem! — Frank, przybyliśmy tu, żeby pomóc wygrać tę wojnę. Zanim poślę żołnierzy do walki, muszę wiedzieć, że to się na coś przyda. — Nie mogę dać panu żadnych gwarancji, panie prezydencie. Przybyliśmy tu, żeby wziąć udział w wojnie; na to zgoda. Ale proszę się rozejrzeć. Nie mieliśmy zamiaru uczestniczyć w takiej wojnie. Ta wojna toczy się według innych reguł; a reguły te zmieniono bez naszej wiedzy. — W tych okopach znajdują się setki tysięcy młodych Amerykanów, którzy, tak jak my, przybyli tutaj na wojnę, jednak nie na taką wojnę — odpowiedział Roosevelt. — Za niecałą godzinę większość z nich będzie musiała iść do ataku przez to morze błota, wystawiając się na ogień zaporowy z karabinów maszynowych wroga. Być może nie możemy skrócić tej wojny, ale spróbujmy przynajmniej przedłużyć życie tym chłopcom. — Możemy to zrobić, ale kosztem naszego własnego życia. — Jesteśmy idealistami i poszukiwaczami przygód, prawdopodobnie ostatnimi w historii ludzkości. Wiedzieliśmy z góry, po co się w to wszystko pakujemy. — Roosevelt przerwał, a po chwili mówił dalej: — Ci chłopcy są tutaj, bo tak zadecydowali politycy, a politykiem jestem i ja. Gdyby ci żołnierze polegali na własnym rozumie, pojechaliby do domu, do rodzin. Gdyby to jednak politycy mieli decydować o ich losie, znalazłaby się kolejna sprawa, za którą kazano by im walczyć. — Ale tu się nie walczy za sprawę, panie prezydencie — wyjaśnił McCoy. — Tu się uczestniczy w rzezi. — A więc tu jest nasze miejsce, tu jest miejsce dla tych, którzy chcą dalszym rzeziom zapobiec — odparł Roosevelt. Popatrzył na niebo. — Za jakieś pół godziny ruszą. — Wiem o tym, panie prezydencie. — Jeżeli wycofamy się stąd teraz, jeżeli nie zdobędziemy tego wzgórza, udowodnimy, że to Wilson i Pershing mają rację, a nie ja. Udowodnimy, że minął czas bohaterów i że człowiek taki jak ja to postać anachroniczna, że powinien siedzieć w domu w fotelu bujanym, pisać pamiętniki i namawiać młodych, żeby szli na wojnę. — Przerwał i jeszcze raz zapatrzył się na wzgórze. — Jeżeli nie zrobimy tego, co dziś powinniśmy zrobić, przyznamy rację tym, którzy uważają, że się nie liczymy, którzy twierdzą, że ludzie odważni i gotowi walczyć w imię ideałów nie są w stanie nic zdziałać. A jeżeli to jest prawda, Frank, to nie ma sensu czekać na jakąś inną bitwę, w której będzie się toczyła walka o sprawę bardziej słuszną. Jeżeli to jest prawda, to możemy od raz udać się na południe i wsiąść na pierwszy statek płynący do Ameryki. — Czy taka jest pańska decyzja, panie prezydencie? — spytał McCoy. — A czy istnieje jakakolwiek inna możliwość? — odpowiedział Roosevelt ironicznie.
— Nie, panie prezydencie — przyznał McCoy. — Dla ludzi naszego pokroju nie ma innej możliwości. — Dziękuję za poparcie, Frank — Roosevelt wyciągnął rękę i położył ją na ramieniu McCoya. — Proszę przygotować żołnierzy. — Tak jest, panie prezydencie — odrzekł McCoy salutując, po czym odjechał, kierując się do miejsca, w którym stał pułk. — Co za szaleństwo! — mruknął do siebie Roosevelt. Patrzył na wzdęte trupy. — Zupełne szaleństwo! W chwilę później wrócił McCoy. — Żołnierze czekają na pańską komendę, panie prezydencie. — Niech jadą za mną — rozkazał Roosevelt. — Panie prezydencie — odezwał się McCoy. — Co takiego? — Wolelibyśmy, żeby to nie pan prowadził. Pierwsze szeregi znajdą się pod najintensywniejszym ostrzałem, nie tylko ze wzgórza, ale także pod ostrzałem z armat, które znajdują się za bunkrami. — Nie mogę wymagać od żołnierzy, żeby robili coś, czego ja sam nie jestem w stanie zrobić — powiedział Roosewelt. — Ale my nie mażemy pana stracić. Stanowi pan zbyt wielką wartość, panie prezydencie. Chcemy przypuścić atak na trzy raty. Pan ma się znaleźć w tylnych szeregach trzeciej z atakujących grup. Roosevelt pokręcił głową. — Tam przed nami będą tylko kule, Frank, a ja mierzyłem się już z kulami w swoim życiu: w Bad Lands*, w Dakocie, na Kubie, w Milwaukee. Jeżeli jednak zostanę z tyłu, posyłając żołnierzy, żeby wykonali zadanie, którego ja sam boję się wykonać, będę się musiał zmierzyć z s a m y m s o b ą , każdy demokrata panu powie, że jestem twardszy od jakiejkolwiek kuli. — Nie przemyśli pan tego jeszcze raz? — spytał McCoy. — A czy pan opuściłby własną jednostkę i zaciągnął się do Rough Riders, gdyby pan myślał, że jestem zdolny w takim właśnie momencie zmienić decyzję? — spytał Roosevelt z uśmiechem. — Nie, sir — przyznał McCoy. — Najprawdopodobniej nie zrobiłbym tego. Roosevelt uścisnął mu dłoń. — Jest pan dzielnym człowiekiem, Frank. — Dziękuję, panie prezydencie. — Czy żołnierze są gotowi? — Tak, panie prezydencie. — A więc — powiedział Roosevełt, obracając konia w stronę niewielkiego wzniesienia — róbmy, co do nas należy. Wyciągnął karabin, odbezpieczył go i wbił pięty w boki konia. W tym momencie otoczyła go pierwsza grupa żołnierzy wznoszących różne okrzyki wojenne. Przez chwilę ze strony wroga nie było żadnej reakcji. A potem zagrały karabiny maszynowe i kule zaczęły świstać nad błotnistą równiną. Buck O’Neill spadł z konia pierwszy — jego ciało podziurawione zostało kulami jak rzeszoto. W następnej chwili ryknął z bólu Biegnący z Sarnami, któremu oderwało ramię. Konie padały z przestrzelonymi nogami, ludzie wylatywali z siodeł, w wilgotnym porannym powietrzu latały oderwane ręce i nogi, a natarcie wciąż trwało. *
Bad Lands — nieurodzajny region w południowo–zachodniej części Południowej Dakoty i północno–zachodniej części Nebraski.
Roosevelt przebył już połowę drogi, kiedy tuż przed nim padł Matupu z głową strzaskaną na miazgę. Usłyszał jęk McCoya, którego pierś została przeszyta tuzinem kul, ale nie spojrzał ani w prawo ani w lewo, kiedy jego koń przeskakiwał przez zakrwawione ciało Masaja. Kule karabinowe i armatnie świstały po obu jego stronach, a także przed nim i za nim, a jednak, jakimś cudem, w momencie, kiedy był już na ostatnim stujardowym odcinku, żadna go jeszcze nie drasnęła. Rozejrzał się pospiesznie wokoło i zobaczył, że z pierwszej grupy ocalał tylko on jeden. Potem usłyszał okrzyki wznoszone przez drugą grupę, ku której skierował się teraz ogień karabinów maszynowych. Był już o siedemdziesiąt jardów od celu, o pięćdziesiąt. Wzniósł okrzyk bojowy i spojrzał prosto w migoczącą źrenicę karabinu maszynowego. Przez jedno mgnienie oka, przez krótką, ostatnią, wspaniałą chwilę nacierał znowu na Wzgórze San Juan. 18 września 1917. List Generała Johna J. Pershinga do Dowódcy Naczelnego, Prezydenta Woodrowa Wilsona. Szanowny Panie Prezydencie! Z przykrością informuję, te w zeszły wtorek Teodor Roosevelt umarł z ran odniesionych w bitwie. Odmówił wykonania rozkazów i poprowadził swoich żołnierzy do daremnego ataku na niemieckie okopy. Wszyscy żołnierze z jego pułku, tak zwani „Rough Riders”, polegli. On sam, według wszelkiego prawdopodobieństwa, poniósł śmierć na miejscu, jednak jego ciało znaleziono na pobojowisku dopiero, w dwa dni później. Do czasu otrzymania pańskich instrukcji w tej sprawie, nie zawiadomię o śmierci pana Roosevelta dziennikarzy. Mają rację ci, którzy uważają, on postacią anachroniczną, raczej dziewiętnasto– niż dwudziestowieczną. Jednak najprawdopodobniej był on też ostatnim prawdziwym bohaterem, jakiego wydała nasza ojczyzna. Szarża, którą poprowadził, była źle obmyślana i w najwyższym stopniu ryzykancka, nie przyczyniła się też do skrócenia tej wojny ani o jeden dzień. Jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdybym miał 50.000 żołnierzy tak dzielnych i pełnych zapału jak on, doprowadziłbym tę wojnę do szybkiego i pożądanego końca jeszcze przed Nowym Rokiem. Nie ma żadnych wątpliwości, że Teodor Roosevelt zginął śmiercią głupca, ale w głębi serca mam pewność, że w chwili, gdy umierał, był przekonany, że ginie śmiercią bohatera. Oczekuję pańskich instrukcji i gotów jestem podać do publicznej wiadomości taką wersję wydarzenia, jakiej pan będzie sobie życzył. Generał John J. Pet 22 września, 1917. List Prezydenta Woodorowa Wilsona do Generała Johna J.Pershinga, Dowódcy Sił Amerykańskich w Europie. Drogi Johnie! A więc ten człowiek naprzykrza mi się dalej — nawet zza grobu. W naszej historii mieliśmy wystarczającą ilość głupców. W związku z tym on zginął śmiercią bohatera. A tak między nami mówiąc, to czas bohaterów już minął. I mam szczerą nadzieję, że Roosevelt był ostatnim bohaterem w historii naszego kraju. Woodrow Wilson
Nadzieja prezydenta spełniła się. Przełożyła Anna Bartkiewicz
Ian Watson
ZAPACH TAMTYCH PAPIEROSÓW tyt oryg. „The Odor of Coctail Cigarettes” IASFM nr 4/1991 Jeden z najpoczytniejszych brytyjskich pisarzy SF, znany polskiemu Czytelnikowi z opowiadań drukowanych na łamach „Fantastyki oraz powieści „Łowca śmierci” wydanej w 1987r. nakładem Wydawnictwa „Alfa”. W tym roku na Zachodzie ukazały się dwie jego nowe książki: „Checkhov’s Journey” staraniem oficyny Corcoll & Graff i „The Files of Memory” opublikowana przez wydawnictwo Gollancz.
Zaczynamy? Mirrion, kosmita, zwrócił się z tym pytaniem do naszej piątki. Jego głos przypominał głos osobników, którzy mają zwyczaj telefonować w nocy do nieznajomych ludzi i sapać do słuchawki. Być może to ziemskie powietrze przyprawiało go o astmę. Spod fałdów okrywającej go futrzanej peleryny wyczarował paczkę opalizujących papierosów koktailowych. Usunął celofan i stuknął pudełkiem o okrągły, dębowy stół. Początkowo zastanawialiśmy się, czy ta lśniąca czarna peleryna jest częścią jego ciała. Wszystko wskazywało na to, że nie. Co więc kryło się pod nią? Bez wątpienia ciało stworzenia dwunożnego. Jedna ręka była niewidoczna — chował ją jak kikut po amputowanej kończynie. Co do drugiej, to można było powiedzieć tyle, że na jej trójpalczastej dłoni Mirrion miał rękawiczkę. Długie brązowe paznokcie wystawały spod materiału. Czasami wciągał je do środka, więc prawdopodobnie były to pazury. Głowa Mirriona przykryta futrzanym kapturem była pozbawiona włosów, owalna i różowa. Ten różowy kolor powodował, że wyglądał jak ofiara poparzenia, która przeszła operację plastyczną. Miał niebieskie, ludzkie oczy, kształtny ludzki nos i wargi jak pąki róży odsłaniające ładne siekacze. Była to więc imitacja uroczej ludzkiej twarzy osadzona na ciele sfinksa, na jakimś zagadkowym kształcie zaopatrzonym w pazury. Podejrzewałem, że głowa zrobiona jest z pseudociała i że rysy twarzy zostały celowo przemodelowane tak, aby nadać im formę, którą my, ziemianie, zaakceptujemy. Przypuszczałem także, że kosmita nie zatroszczył się o to, żeby w ten sam sposób zmienić resztę swej postaci. Pisząc jedną z powieści sam kiedyś wymyśliłem kosmitów, którzy potrafili zmieniać swoje kształty tak, żeby upodobnić je do ciał tubylców, z którymi się mieli zetknąć. Różowe żaluzje w oknach hotelowego apartamentu, w którym się znajdowaliśmy, były zapuszczone. Na zewnątrz, niewidoczne dla naszych oczu, rozciągały się peryferie Las Vegas, przechodzące w pokrytą karłowatą roślinnością pustynię. Mały kulisty pojazd należący do kosmitów unosił się na wodzie Jeziora Mead w pobliżu Tamy Hoovera. Przypomniałem sobie Steve’a McQueena w jednym z filmów — chyba w The Cincinnati Kid — i pomyślałem, że ta paczka papierosów marki „Sobranje” to coś w rodzaju talii kart, nowej talii dopiero co otwartej przez rozdającego, który niszczył nas wszystkich — jednego po drugim. Był to naszej gry dzień siódmy… — Dzisiaj zagramy w kolorowe światy — zacharczał Mirrion. — Kolory istnieją w waszych oczach i mózgach, zwłaszcza w tej cudownej owsiance znajdującej się w waszych czaszkach! Ta rękawiczka jest żółta, jednak wasze oczy nie są w ogóle w stanie postrzegać żółtej barwy. Wasze siatkówki, rozróżniają tylko kolor czerwony, niebieski i zielony. — A skąd t y możesz wiedzieć, co rozróżniają nasze siatkówki? —zapytał Buck Henderson, generał, to znaczy Buckmaster Henderson z Sił Powietrznych USA, strateg i specjalista od gier wojennych, Buck o przenikliwym spojrzeniu — wysoki, o szczupłej sylwetce, szerokich ramionach i krótko przystrzyżonych rudych włosach. Jego pytanie trafiło w dziesiątkę. Rzeczywiście, skąd ci kosmici mogli to wiedzieć? Czy brali istoty ludzkie w niewolę, a następnie dokonywali sekcji ich zwłok? Czy też może poddawali zahipnotyzowanych więźniów badaniom przy pomocy stworzonych przez supernaukę urządzeń wybierających i analizujących dane na temat żywych organizmów? Zastanawiając się nad tym, nic można też było zapomnieć o owych domniemanych pazurach i o sposobie, w jaki Mirrion nosił futro — które mogło być syntetyczne, ale które równie dobrze mogło kiedyś stanowić naturalne okrycie jakiegoś kosmicznego zwierzęcia. Do jakiego okrucieństwa zdolni byli ci kosmici na własnym podwórku?
— To, co wy postrzegacie jako czystą i niezłożoną barwę żółtą, jest mieszaniną czerwieni i zieleni — mówił dalej Mirrion, nie zwracając uwagi na pytanie Bucka. — A jeżeli chodzi o bogactwo kolorów, które, według własnego mniemania, postrzegacie w waszym otoczeniu, to zawdzięczacie je zaawansowanemu procesowi przetwarzania, jaki zachodzi w owsiance! Wszyslicb to jest pomysłowe! To wasz mózg ubiera wasz świat w kolory. A na jak wysokim poziomie zaawansowania jest to przetwarzanie — wkrótce się okaże. Podważył pazurem wieczko pudełka i rozchylił zloty papier w środku… Początkowo było nas jedenaścioro. I całą jedenastką zaczęliśmy grać w gry, jakie proponował nam kosmita. Podejrzewałem, że Mirrion ma przetrwać do finałowej rozgrywki, w jakiej jedyny człowiek — mistrz, który do tej pory nie zostanie wyeliminowany — zmierzy się z nim, aby wygrać albo przegrać ostatecznie. Przypuszczałem też, że gry nie są skonstruowane tak, żeby z góry zapewnić mu zwycięstwo nad nami. Czyż bowiem Mirrion nic grał z jedną ręką nic tyle przywiązaną na plecach co niewidoczną? No więc ten ostatni zawodnik powinien być naszą największą nadzieją. Jeżeli wygra — otworzy się droga do gwiazd. Jeżeli przegra — zniknie w międzyprzestrzeni jak pozostali, jak ci, co przegrali wcześniej, skończy jako więzień tego wymiaru świadomości. A w jakim celu zostanie tam uwięziony? Ano po to, żeby Mirrion wywiózł go w dalekie światy jako źródło danych. Jako eksponat, trofeum czy może na pamiątkę, która następnie posłuży młodym kosmitom za zabawkę lub pomoc naukową. Każdy z nas, biorących udział w grach, wyposażony był w mózgo–siatkę, która umożliwiała mu zanurzenie się w scenariusze tych gier. Mirrion też miał taką siatkę pod kapturem. Dotychczas za każdym razem, kiedy wracaliśmy do rzeczywistości hotelowego apartamentu, było nas o jednego mniej. Ten jeden brakujący odchodził w międzyprzestrzeń — czymkolwiek i gdziekolwiek ona była. Mirrion pilnował, żeby w czasie gry pokój był zamknięty na klucz. Agenci tajnych służb patrolowali hotel. Po zakończeniu każdej z gier ci z nas, którzy przetrwali, rozchodzili się do swoich sypialni, żeby tam odpowiedzieć na pytania różnych zespołów specjalistów od badania inteligencji. Mirrion zostawał w apartamencie, w którym odbywały się gry. Kilka pierwszych scenariuszy to były labirynty, światy escherowskie, w których reguły pojawiały się w miarę, jak rozwijały się wydarzenia. Było to tak, jak gdyby gracz robił ruch pionkiem szachowym (którym w istocie i on sam) i odkrywał w trakcie tego ruchu prawa rządzące grą w szachy. Kolejne gry były coraz mniej abstrakcyjne. Wydawało się, że wkrótce wkroczymy na poziom elementarnych emocji, na terytorium Id i koszmarów sennych. Czy Mirrion pokaże wtedy pazury, czy obnaży kły? Oczywiście, wszystkie te gry to były testy. Mimo że nam tego nie powiedział, kosmita oceniał poziom umysłowy i, być może, przyszłej możliwości istot ludzkich. — Niech każdy zapali teraz papierosa — powiedział Mirrion. Wszystkie poprzednie gry zaczynały się podobnie: kosmita wyczarowywał spod peleryny jakieś przedmioty nie mające w sobie nic niezwykłego — gumki do włosów, spinacze połączone w łańcuszek, baloniki. — Ja nie palę — zaoponowała Shar, to znaczy Dahlia Czarnomski, która chciała, żebyśmy zwracali się do niej używając tej skróconej formy jej nazwiska. Shar była gruba. Jej ciało obleczone w brązową suknię przypominającą habit ważyło co najmniej dwieście pięćdziesiąt funtów. Ciemne, proste włosy okalały szeroką, dobrotliwą,
budyniową twarz o oczach jak rodzynki. Nic nie wskazywało na to, że pali papierosy, żeby ograniczyć apetyt. Shar wykonywała zawód, dla którego nie miałem specjalnego nabożeństwa: była najwyższej klasy projektantką gier opartych na zasadzie odgrywania ról. Dzięki pracy ludzi takich jak ona peryferie obszaru mojej własnej działalności, to znaczy poważnej fantastyki naukowej, zatłoczone były wszystkimi tymi groteskowymi miniaturowymi modelami uzbrojonymi po zęby (po kły i siekacze) w elektryczne miecze i pistolety ziejące ogniem, postaciami bez przerwy zaangażowanymi w walkę. Bo cóż innego mogły robić? Miały dyskutować o epistemologii, o wartości wiedzy? Czy może badać naturę wszechświata i psychologię kosmitów? To Shar odpowiadała za to, że Imperium Strachu zalewało właśnie Amerykę. I za kreskówki w telewizji. I w ogóle za cały ten kram. A jednak dotrwała aż do Siódmej Rundy, czyli dała sobie radę lepiej niż spec od rozszyfrowywania depesz z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, niż matematyk czy psycholog—specjalista od teorii Junga, niż mistrz szachowy, mistrz pentatlonu i kalifornijski szaman. Bo wszyscy oni przebywali już w międzyprzestrzeni, wszyscy przepadli. — Ja też nie palę — powiedział Chandler Brennan, przebojowy młody rekin biznesu, który został miliarderem w wieku lat trzydziestu trzech. — Dzisiaj wszyscy palimy papierosa — powtórzył Mirrion. — Bierzemy go do ręki, patrzymy na niego, zapalamy go i wciągamy dym. Buck Henderson spojrzał ubawiony na pastelowe wałeczki zakończone długimi złotymi filtrami. — No, kochani, gra tego wymaga. Jeden rakotwórczy papierosik nie doprowadzi nas do zguby. — Proszę, niech każdy wybierze sobie kolor. Papierosy w pięciu kolorach i pięciu graczy… oraz Mirrion. W myśli zrobiłem przegląd podstawowych barw, barw mających się pojawić w kosmicznych krajobrazach. Jeden z papierosów był żółty jak kadm, drugi szmaragdowozielony, trzeci w kolorze laki krapowej, chociaż nie — ten kolor to był raczej rodzaj róż,, czwarty był kobaltowofioletowy, piąty niebieski, a ściślej błękitny z domieszką fioletu. Czy to, jaki się wybrało kolor, miało znaczenie? Buck szybko wziął różowego papierosa. Dlaczego? Dłoń Brennana wysunęła się gwałtownie i wzięła fioletowego. Rzucił gniewne spojrzenie, niezadowolony z tego wyboru. On chciał wybrać kolor czerwony. Fiolet najbardziej przypominał go nastrojem, chociaż w rzeczywistości znajdował się na przeciwległym krańcu widma. Freyda Costello, po krótkim wahaniu, wzięła żółtego. — Ty pierwsza — powiedział do Shar. Zawsze byłem uprzejmy dla tych, którymi pogardzałem. Uważałem, że w ten sposób dowodziło się własnej wyższości. Zresztą nie pozostało już prawie nic do wyboru. Odchrząknąwszy, Shar wzięła zielonego papierosa. Dla mnie pozostał więc niebieski. Niebieskie jest niebo. I morze. No dobrze, dlaczego nie? A skoro już mowa o wybieraniu, to władze zarzuciły osobliwą sieć w celu dokonania rekrutacji naszej jedenastki. Jednak teraz niektóre z ich dziwnych wyborów okazywały się opłacalne. W jaki bowiem sposób należało dobierać zawodników do meczu mózgów wymyślonego przez kosmitów, w dodatku w warunkach, w których nie było czasu do namysłu? Wybierało się w tym celu najwyższej klasy specjalistę od rozszyfrowywania depesz i analityka inteligencji z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. I kobietę—psychologa, która prawdopodobnie też była zatrudniona przez tę Agencję. A także sportowca, mistrza w pięciu rożnych dyscyplinach, bo, być może, logika ciała będzie również mogła odegrać pewną rolę. I generała, co to to tak — i okazało się, że
słusznie, bo Buck był ciągle jeszcze z nami, a ja nabrałem większego szacunku dla wojskowych. A poza tym osobę celującą w nielegalnym korzystaniu z informacji komputerowych i w fałszowaniu ich, to znaczy Freydę, do której dostęp był łatwy, bo właśnie siedziała w więzieniu. Wybierało się też i p r z e k o n y w a ł o do udziału w grze rekina biznesu, zawdzięczającego wszystko samemu sobie szefa Międzynarodowego Koncernu, Brennana, człowieka, który poszukiwał nowych światów, chcąc je podbić. I szamana. Z tym, że nasz szaman, Carl Martinez, który — zanim założył w Berkeley swój Ośrodek Szamanistyki Integralnej — najprawdopodobniej rzeczywiście spędził szereg lat wśród Indian Huichol w Meksyku i odbywał tam liczne podróże w świat snu, nie wrócił już z pierwszej wycieczki z Mirrionem. Ten wybór był jednoznaczny z postawieniem na mistycyzm w nadziei, że okaże się dobrym sposobem na przeciwnika, i mimo porażki należało być z całym uznaniem dla władz za ich innowacyjne podejście i za to, że usiłowały się zabezpieczyć, posługując się w tym celu wszelkimi możliwymi metodami. Skaptowano i mnie. Pochlebiało mi to, stanowiło wyzwanie, a równocześnie miało w sobie coś złowrogiego i zbijało mnie z tropu. Dlaczego było w tym coś złowrogiego? Ano dlatego, że wybór ten uświadomił mi, że gdzieś za kulisami czuwały jakieś niewidoczne rządowe agentury i że moje dotychczasowe życie zostało nagle obnażone — i to nie przez jakiegoś przyjaźnie nastawionego bibliografa—wielbiciela mojej twórczości czy docenta, ale przez pozbawione twarzy zjawy o bezlitosnych oczach mające do dyspozycji superkomputery. Pochlebiało mi to, bo dzięki temu wyborowi mogłem się spodziewać, że będę odtąd uważany za najwybitniejszego spośród wszystkich autorów piszących fantastykę naukową. Stanowiło to dla mnie wyzwanie dlatego, że teraz nadszedł moment wyboru: kontynuować karierę — jeżeli moje pomysły są coś warte — albo zamilknąć. Bo ileż to razy pisałem o tym, w jaki sposób można przejrzeć zamiary wyimaginowanych kosmitów! Teraz nadszedł czas, abym udowodnił, że moja pisanina nie była pustym gadaniem. No i zbijało mnie to z tropu. Tak, bo w mojej twórczości nie pojawił się nigdy nikt z mojej branży. Nigdy żaden autor powieści czy opowiadań tego typu ani ich czytelnik nie był bohaterem mojego utworu. Raz nawet, będąc gościem honorowym na pewnym zebraniu, wygłosiłem mowę, w której wyrażałem ubolewanie, że inni autorzy piszący fantastykę naukową stosowali ten chwyt, chwyt, który mógł się podobać nieoświeconemu czytelnikowi, ale który, według mnie, burzył rusztowanie, na jakim wspierała się konstrukcja utworu. Zdarza się to niezbyt często — mówiłem — ale kiedy się zdarzy, to książka rozlatuje się, fabuła siada. A teraz co? Ja, James Swallow, stałem się bohaterem takiej historii. Brałem udział w spotkaniu z kosmitami! Ta myśl sprawiała, że się rumieniłem. Pięć kolorów. I pięciu graczy. No i Mirrion. Mirrion wybrał różowego papierosa, takiego samego jak Buck Henderson. Czy naśladując go w ten sposób brał go na cel, czy miał zamiar, go wyeliminować? Czy byliśmy poddawani procesowi selektywnego wymazywania, który wiązał się z poziomem zagrożenia, jaki każdy z nas stanowił dla kosmitów? A jeżeli tak, to według jakiego porządku: czy zaczynano od najmniejszego stopnia zagrożenia czy od największego? Co nas czekało, jeżeli to szaman z Berkeley był naszą najsilniejszą kartą, a my — jeszcze biorący udział w grze — nie byliśmy wcale najdoskonalszymi reprezentantami rodzaju ludzkiego, tylko garstką śmiechu wartych indywiduów? Widywałem przecież Shar na różnych zjazdach. Kto by zresztą nie zauważył tak otyłej kobiety o wyglądzie mnicha? A jednak, do czasu naszego obecnego spotkania w hotelu w Las Vegas, nigdy nie zamieniłem z nią słowa.
Mirrion wykonał jakiś ruch i jego papieros przygasł. Buck i ja mieliśmy zapalniczki typu Zippo. Ten fakt rozbawił mnie nieco. Po chwili znowu można było zobaczyć sześć palących się papierosów. Czując przyjemny zapach zdradzający ich bałkańskie pochodzenie, wsłuchiwałem się w natarczywy niebieski szept dymu. Pierścień z błękitnego papieru spalał się stopniowo: stawał się najpierw jasnobrązowy, potem czarny, a potem zamieniał się w popiół — proces ten był możliwy do zmierzenia w tym samym stopniu co przesypywanie się piasku w klepsydrze. Niebieskie drzewa podobne do dębów obwieszone baldachimami niebieskich pnączy. Niebieskie podszycie i trawa, niebieskie niebo, niebieskie słońce, niebieskie głazy i łagodnie wijąca się niebieska wyłożona ceramicznym tworzywem ścieżka. Moje dłonie też były niebieskosine. Jednak nie z zimna. I miałem trudności z odróżnieniem konturów! Moja owsianka zmuszona była wykonywać dodatkową robotę: musiała zgadywać — żeby, tam gdzie należało, wprowadzić do krajobrazu perspektywę i żeby rozróżnić zarysy poszczególnych jego elementów. Przypomniałem sobie obrazki — zgadywanki, na których twarze ukryte są wśród liści i wzorów na korze drzew i zastanowiłem się, co w tym krajobrazie u m y k a mojej uwadze. Zamrugałem oczami, więcej światła padło na moją siatkówkę, zrobiłem zeza, by przez chwilę widzieć podwójnie. Poszedłem naprzód ścieżką, bo ścieżki są przecież po to, by nimi chodzić. Doszedłem do polany, na której zbiegało się siedem niebieskich ścieżek. I były tam znaki: strzałki narysowane na każdej z nich, z wyjątkiem tej, którą przyszedłem. Strzałka zielona, strzałka fioletowa, dwie strzałki czarne i dwie niebieskie, w jaśniejszym odcieniu. Fioletowa powinna zaprowadzić mnie do Brennana, a zielona do Shar. Ale zaraz, chwileczkę. Czy naprawdę zielona strzałka mogła pojawić się w świecie przesiąkniętym błękitem? Z pewnością kolor, który dojrzałem na tej właśnie ścieżce, to był kolor ż ó ł t y , kolor papierosa Freydy. Żółty z niebieskim dawały zieleń. Strzałka fioletowa musiała być w rzeczywistości czerwona, a czerwony to kolor Bucka, nie mówiąc już o tym, że i Mirriona. Czy powinienem polować na Mirriona, czy też go unikać? Kiedy przyjrzałem się uważniej, okazało się, że i na mojej ścieżce była strzałka — niebieska. Niebieska na niebieskim tle. A tamte jasnoniebieskie strzałki musiały być białe. Widziane w niebieskim świetle wydawały się też niebieskie. Poczułem, że jestem straszliwie zdezorientowany. Muszę to jednak zbadać — pomyślałem. Bezczynne stanie w miejscu mogło doprowadzić tylko do klęski. Z lasu dobiegł mnie odgłos podobny do grzmotu. Czy był to ryk jakiegoś dzikiego zwierzęcia? Jakiejś bestii zamieszkującej między—przestrzeń? Wybrałem ścieżkę, na której była zielona strzałka. Posuwałem się po jej łagodnym łuku z coraz większą trudnością, bo wszystko zamazywało mi się przed oczami we wszechogarniającym błękicie. Mój mózg przyzwyczajał się do tego, że cokolwiek było w zasięgu wzroku, miało identyczny odcień. Moje szare komórki rezygnowały z podejmowania wysiłku w celu odróżnienia konturów. Uświadomiłem sobie, że ten głęboki basowy pomruk, który dobiegał mnie z tyłu, nie rozlegał się wcale za wcześnie na to, aby dodać mi bodźca do ruszenia w drogę. Możliwe, że to inni zawodnicy próbowali pochować się w krzakach, nie chcąc, by ich widziano na ścieżce. Wkrótce mogłem stać się ślepy na błękit i znaleźć się wśród widoków, które nie miałyby już dla mnie żadnego znaczenia. Nagle cały świat stał się żółty. Żółte było słońce na żółtym niebie, żółty był las i żółta była ścieżka. Ta gwałtowna zmiana stanowiła ostry szok dla moich oczu i dla mojego popadającego w otępienie mózgu. Zachwiałem się na nogach, zanim podjąłem marsz naprzód. Niebieski kolor był uspokajający, ale ta żółta barwa oślepiała mnie.
Po chwili inna łagodnie skręcająca żółta ścieżka skrzyżowała się z tą, którą szedłem; miałem teraz przed sobą trzy drogi do wyboru. No i oczywiście czwartą, którą mogłem zawrócić na kojący obszar błękitu. Odrzuciłem tę podszytą lękliwością alternatywę. Na skrzyżowaniu, na którym się teraz znalazłem, nie było żadnych strzałek — być może przedtem zobaczyłem już wszystkie, jakie miały kiedykolwiek ukazać się moim oczom. Wysiliłem pamięć, żeby przypomnieć sobie, jak były ułożone. I znowu z lasu, nie wiadomo z której strony, dobiegł mnie ryk. Zaczęła mnie boleć głowa. Poruszając się wśród tego mózgobrazu w dalszym ciągu miałem na sobie spodnie, jedwabną koszulę i kurtkę w stylu safari — te same, w które byłem ubrany w apartamencie hotelowym, tylko że teraz wszystkie te części mojej garderoby były żółte. Koszula, która była poprzednio czerwona, nie nabrała wcale barwy pomarańczowej. I dopiero teraz uświadomiłem sobie, że w świecie niebieskim nie stała się fioletowa. Istniała tu dziwna zgodność między naturą każdego z tych światów a kolorami, które się w nim pojawiały. Wzdłuż ścieżki po prawej stronie z wielką determinacją toczył się w moim kierunku kształt. Czyniąc pewien wysiłek, rozpoznałem kobietę o wyglądzie mnicha. — To ty, Shar? Spotkałaś jeszcze kogoś? — A czy powinnam cię o tym informować? — wysapała. — Czy powinniśmy współdziałać? — W tej grze wszyscy współdziałamy. Gramy razem przeciwko Mirrionowi — przypomniałem jej. — Jesteś snobem, Swallow. — Przykro mi, że tak uważasz. Usiłuję nim nie być. — Chcesz przez to powiedzieć, że masz dość powodów, żeby nim być, jeżeli tak ci się zachce? W porządku — była inteligentna. Tylko jej system wartości różnił się od mojego. Można było przypuszczać, że cieszy się, że ta gra realizuje się w rzeczywistości. Spotkanie w lesie stanowiącym cześć dóbr żółtego lorda; iloma punktami władzy dysponuje Uczona? Żeby się dowiedzieć, potrząśnij dwunastościenną kostką w jej głowie! Gdzie jest Wielki Kupiec? Gdzie jest Wódz Wojowników? (Innymi słowy: Brennan i Henderson…) — Ile kolorów już przeszedłeś? — zapytała. — Tylko ten i niebieski. — A ja zielony, pomarańczowy, żółty, potem znowu zielony — wyliczała — ten ostatni to przez pomyłkę. Potem wróciłam do żółtego. A ty działasz powoli. Kiedy kończy się żółty? Którędy idzie się do niebieskiego? Powiedziałem jej którędy. Zastanowiła się. — Mam tam iść czy nie? o rany, ona rzeczywiście rzuciła kostką. Ależ tak, czyniła to — w wyobraźni. Pozostawiała wybór przypadkowi. To było jej Tao, jej droga i sposób istnienia. Chociaż, zaraz, niech się zastanowię: może ona wcale tego nie robiła? Może to ja przypisywałem jej rzeczy, jakie przypisuje się bohaterom powieści? Zgodnie z moją naturą! Przecież kiedy spotykałem na swojej drodze ludzi, którzy robili na mnie wrażenie, łączyłem ich cechy i tworzyłem hybrydyczne postacie, które potem występowały w moich utworach. — Słyszałaś te straszne odgłosy w lesie? — Oczywiście. Ale one są tylko dla odwrócenia naszej uwagi. Czy naprawdę nie rozumiesz, co my robimy? Przędziemy nitki koloru, owijamy je wokół siebie nawzajem, tworząc w ten sposób pewien wzór. Zanegowujemy się nawzajem albo wzmacniamy naszą egzystencję. Dodajemy albo odejmujemy. A jaki jest ostateczny wynik? Czerń albo biel. Myślę, że ten kto pierwszy stanie się czarny — odpada. Cholernie dużo tych ścieżek. No, nie mogę tracić całego dnia na gadanie. Muszę iść. I Shar pomaszerowała w kierunku koloru niebieskiego.
W chwili gdy stanąłem na ścieżce, którą przyszła, poczułem, że coś jest nie tak. Skierowałem się więc ku zakrętowi w lewo. Ta droga była chyba lepsza. A może powinienem i siebie potraktować jak postać z powieści lub opowiadania? Może powinienem pozwolić, żeby prąd narracji porwał mnie we właściwym kierunku?! Być może zresztą — nieświadomie — czyniłem tak we wszystkich poprzednich grach. Bo taka była moja droga życiowa, takie było moje Tao. Doszło do mojej świadomości, że znowu słyszę w lesie tamten pomruk. No i, naturalnie, wkrótce dostałem się w sferę innego koloru. Tym razem fiolet. Z oślepiającej żółci wkroczyłem w obszar boleśnie ponury. Na następnym skrzyżowaniu spotkałem kolejnego zawodnika, Bucka Hendersona, który zasalutował na mój widok ironicznie. — Ty jesteś niebieski, a ja czerwony. I spotykamy się w obszarze fioletu. To by się zgadzało. Następną osobą będzie Freyda, którą spotkam w strefie pomarańczowej — bo jest żółta. Czy wiesz, którędy mam iść, żeby dostać się w tę strefę? Pokręciłem głową przecząco. — Kłamiesz czy mówisz prawdę? — A jak myślisz, czy opłaca się nam współdziałać? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie. — Tylko w wypadku jeżeli Mirriona można wyeliminować, zanim dojdzie do ostatniej rozgrywki. W przeciwnym razie opłaca się nam oszukiwać się nawzajem. — Ale robiąc to… — Tak, wiem — westchnął Buck. — Robiąc to, każdy z nas pomaga Mirrionowi przetrwać. Ale mnie interesuje, który z nas najlepiej, nadaje się do tego, żeby zmierzyć się z nim w ostatniej rundzie. Dla dobra całej planety. Dla jej przyszłości. — I oczywiście uważasz, że tym kimś jesteś ty sam? Co do mnie, to jestem za tym, żebyśmy współdziałali. — A czy postacie w twoich utworach współdziałają ze sobą? Wszystkie? — W moich utworach istnieje pewien rodzaj współpracy wyższego rzędu: polega ona na wspólnym modelowaniu ich formy, na układaniu mozaiki… — No to kogo spotkałeś do tej pory, możesz mi powiedzieć? — Tylko Shar — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Poinformowałem go też, skąd przyszła i dokąd poszła. — Hm, no tak, trzeba więc rozważyć dwie sprawy. Po pierwsze należy się zastanowić, czy rzeczywiście ją spotkałeś. A jeżeli tak, to czy powiedziała ci prawdę? I czy ty nie kłamiesz, kiedy powtarzasz to, co ona ci powiedziała? A teraz coś za coś: ja też podam ci pewną informację. Kiedy byłem w strefie zielonej, spotkałem Chandlera Brennana. A potem — kontynuował tonem hazardzisty podbijającego stawkę — widziałem Mirriona, jak wychodził ze strefy czerwonej i kierował się w przeciwną stronę niż ja. Do zobaczenia, Swallow — jeżeli rzeczywiście mamy się jeszcze zobaczyć. Cześć! I oddalił się ścieżką, która mnie tutaj przyprowadziła. Ruszyłem żwawo naprzód. Przeszedłem strefę fioletową a potem zieloną. Łukowato skręcające leśne ścieżki krzyżowały się ze sobą. Kusiło mnie, żeby na chwilę zatrzymać się w strefie zieleni. Ten zielony kolor tak dobrze pasował do strefy lasu! Do miejsca, które mogło być bazą główną. A jednak — pomyślałem — Shar nie dała się na to nabrać — nie zawróciła nawet wtedy, kiedy zielone polany zmieniły kolor na mniej przyjemny. Ścieżek było mnóstwo. Czasami trzy z nich krzyżowały się w jednym miejscu, dając mi w ten sposób sześć możliwości do wyboru. Z całą pewnością w obrębie każdego koloru musiało istnieć po kilka stref. Tak jak na mapie: było na pewno kilka kolorów zielonych, kilka czerwonych i tak dalej. Kiedy spotkałem Freydę w obszarze pomarańczowego — wiedziałem z góry, co powie. — To jest system informacyjny, Swallow. To kod. Język.
Freyda — drobna osóbka o płaskim biuście, oczach porzuconego dziecka i nierówno poobgryzanych paznokciach była przestępczynią — utalentowaną, namiętną gwałcicielką komputerów. Była kimś, kogo należało doceniać i kogo nie dało się traktować protekcjonalnie. Opowiedziałem jej o koncepcji Bucka Hendersona, o tym, że jego zdaniem zostaliśmy uwikłani w system gier prawdziwościowych. Zmarszczyła na to brwi. — Nie, nie, nie — powiedziała. — To jest algorytm, w którym funkcję zer i jedynek pełnią kolory. To coś podobnego do kodu genetycznego. Te ryki w lesie to program interceptorowy. Wcześniej czy później zostanie on uruchomiony. Zablokuje właściwą ścieżkę w momencie, gdy będę bliska celu. Ale do tego czasu ja będę znała hasło. Albo przynajmniej domyśle się, jakie ono jest… Później, w jednym z obszarów niebieskich, pojawił się nagle Brennan. Smagła cera, kędzierzawe kasztanowate włosy i łagodne piwne oczy, które potrafiły jednak stać się twarde; garnitur za pięćset dolarów i brązowe skórzane buty. Miał długie ręce. Pchnął mnie bezceremonialnie, zmuszając do zboczenia ze ścieżki i oparcia się o drzewo. Jego oddech pachniał miętą. A on sam wodą kolońską — jaśminową z domieszką czegoś bardziej intensywnego. — Słuchaj no, Swallow, wystarczy ci trzydzieści tysięcy? Bo tyle ci zapłacę, jeżeli postąpisz tak, jak ci powiem. Mam pewien plan. Nie przewiduje on, że ty przegrasz, masz na to moje słowo. — Wobec tego kto przegra? Pokiwał mi palcem przed nosem. — Ten kto przegra. — Coś mi się zdaje, że panikujesz. Jego oczy stały się twarde jak kamień. Byłem tym poruszony. Przemoc! Agresja! Oto co pojawiało się w nurcie mojego opowiadania — jak chropawy głaz, o który rozbijał się strumień narracji, rozpryskując się na drobiny piany, aby potem stworzyć na powrót zwarty nurt płynący wprost przed siebie. Brennan objaśnił mi, kiedy mam skręcić w lewo, kiedy w prawo i przez strefy jakich kolorów mam przejść. — A jeżeli zabłądzę? — spytałem. — Dowiem się o tym w chwili, gdy przegra nie ta osoba, która miała przegrać. — Czy próbował pan już zastraszyć i innych zawodników, panie Brennan? Zaśmiał się. — Gdyby tak było, to skąd miałbym wiedzieć, że to ty zabłądziłeś? Z chwilą kiedy dowiedziałem się, że zostałeś wybrany do udziału w tych grach, moją firma rozszerzyła działalność o sferę wydawniczą. Ode mnie zależy teraz, czy zarobisz na życie. — O, nie tak prędko. — Masz co do tego wątpliwości? Wykupić wydawnictwa to dla mnie pestka. Przedsiębiorstwa kontrolowane przez koncern Brennana połknęły już ich z tuzin. Mamy doskonałych prawników, którzy mogą cię zrobić na szaro na resztę życia. — A dlaczego wybrałeś akurat mnie? Skąd wiedziałeś, że dotrwam aż do tego etapu? Na jego twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. — Czy myślisz, że nie zapewniłem sobie przydatnych atutów przeciw jak największej liczbie osób? — Aaaa, rozumiem. Shar na pewno z łatwością zgodziła się być osobą, na której możesz polegać… Z przykrością dowiadywałem się, że dama przypominająca opasłego mnicha sprzedała się Brennanowi — chociaż, być może, nie we wszystkim była mu posłuszna, być może stosowała zasadę posłuszeństwa wyrywkowo: w pierwszych sześciu przypadkach postępowała, jak kazał, w następnych sześciu — oszukiwała go!
— Ale z pewnością nie kupiłeś generała ani komputerowej oszustki, która i tak jest po uszy w kłopotach. Które z nich ma więc przegrać według ciebie? Freyda… czy Buck? — Ty tego nie musisz wiedzieć. P r z y n a j m n i e j n a r a z i e . — Jeżeli do ostatniej rundy macie dotrwać we dwóch z Mirrionem — a domyślam się, że taki jest twój plan! — to dlaczego miałoby mnie w ogóle obchodzić to, które wydawnictwa są w twoich rękach? — Przez wzgląd na sławę, Swallow. Nie chciałbyś przecież, żeby dorobek twego całego życia zniknął z rynku. Nie chciałbyś popaść w niepamięć. — A w jaki sposób można to spowodować? — Różnie. Na przykład utrudniając rozprowadzanie twoich książek. Albo zawieranie umów. Można by też bezustannie oskarżać cię o plagiat albo zniesławienie. Osaczyć jak wielką rybę w malutkiej sadzawce. To by cię unicestwiło. — Efekt będzie taki sam, jeżeli ty wygrasz. Będę unicestwiony, bo zniknę w międzyprzestrzeni! — A ja podejrzewam, że jeżeli ja wygram, to wszyscy n a s i zawodnicy uwięzieni w międzyprzestrzeni powrócą do naszej rzeczywistości. Więc w czym problem? Jeżeli ja wygram — wszyscy na tym skorzystamy. Natomiast jeżeli wygra M i r r i o n , to… Niebieski kolor działał na mnie usypiająco. Prawie, w półśnie słuchałem, jak Brennan jeszcze raz mówił mi, którędy mam iść i przez jakie przejść kolory. Powtórzyłem to, co mi powiedział, po czym pozwolił mi odejść. Skierowałem się ku strefie czerwonej, przywodzącej na myśli pomieszczenie, w którym w zoo trzyma się zwierzęta o nocnej aktywności i które oświetlone jest specjalnym światłem nie powodującym wśród nich paniki. Wyobrażałem sobie, że od drzew odrywają się nietoperze i przelatują między gałęziami. Była to strefa wywołująca zadumę, kolor czerwony działał kojąco na oczy, a równocześnie wzbudzał spokojne ale silne uczucia. Zastanawiając się nad tym, co zaszło przed chwilą, doszedłem do wniosku, że istniała zadziwiająca zgodność między moim spotkaniem z biznesmenem a tym, o czym poprzednio myślałem. Ale czy rzeczywiście miałem pozwolić Chandlerowi Brennanowi na sterowanie moją własną historią, czy miałem mu pozwolić, żeby stał się autorem moich własnych zachowań? Każdy z nas reagował przecież na to wszystko zgodnie z własnymi predyspozycjami. Dla Shar cały ten mózgobraz stanowił tło dla gry w rodzaju tych, jakich wymyślaniem zajmowała się zawodowo. Dla Hendersona był on matrycą określającą zależności między wartościami logicznymi elementów różnego rzędu. Freyda z kolei usiłowała zrozumieć program, przedrzeć się przez niego. Brennan natomiast próbował sobie kupić najlepszą pozycję. Reagowaliśmy więc na tę rzeczywistość, ale n i e n a r z u c a l i ś m y jej naszych własnych wizji! Teraz, kiedy liczba zawodników się zmniejszyła, stało się to jeszcze bardziej oczywiste. Kiedy to sobie uświadomiłem, z miejsca postanowiłem, że moja własna wizja będzie tą, którą narzucę danej nam rzeczywistości. I że oszukam Brennana. A więc: za następnym zakrętem, na czerwonej polanie znajdę stół i ławki — takie, jakie ustawia się w plenerze z myślą o turystach przyjeżdżających na piknik. Na stole będą… Skręciłem i zszedłem ze ścieżki. Usiadłem na ławce. Patrzyłem teraz na otwarte pudełko z napisem „Sobranje”. Brakowało w nim sześciu papierosów. Ostrożnie wyjąłem cztery tkwiące w górnym rzędzie i odrzuciłem je. Czerwone światło sprawiło, że te, które znajdowały się w dolnym, wydawały się być w trzech kolorach: czerwonym, pomarańczowym i czarnym. Nie mogłem sobie przypomnieć, w jakim porządku ułożone były początkowo, ale nie miało to żadnego znaczenia. Porządek ten z pewnością jest zachowany: jest pięć kolorów, a papierosy ułożone są parami. Bohaterom swoich powieści nigdy nie pozwalałem palić. Kiedy postać literacka pali, trzeba, żeby robiła to często. A wtedy absurdalne kłęby dymu
zaciemniają akcję. Wziąłem pomarańczowego papierosa i zapaliłem go zapalniczką. Wciągnąłem dym, a potem wypuściłem go. Strefa, w której się znajdowałem, zmieniła kolor. Polana i niebo stały się jaskrawożółte. Zapaliłem drugiego papierosa. A potem trzeciego. I wreszcie czwartego i piątego — wszystkie naraz. Byłem jak grecki bożek. Pan grający na piszczałkach. Między palcem wskazującym a środkowym trzymałem pięć instrumentów. Powróciły wszystkie barwy. Moim oczom ukazał się krajobraz w technikolorze. Trawa była zielona, niebo niebieskie, a słońce żółte. A i papierosy; miały teraz «woje pierwotne barwy. Wziąłem drugiego w kolorze laki krapowej wpadającym w róż — z myślą o Mirrionie albo Bucku. Rozciągnąłem wargi jak w uśmiechu, żeby zmieścić w nich sześć złotych filtrów. Wciągając dym, poczułem zawrót głowy, a kolory zakręciły się jak w kalejdoskopie. Przed moimi oczami, jak śnieg w trąbie powietrznej, zawirowała biel. Mieszając różne barwy, mogłem sprawić, by cały krajobraz stał się biały. Wiedziałem już, że wygrałem. Jednak mogłem posunąć się dalej. Mogłem kolejno, jeden po drugim, wygasić wszystkie kolory i doprowadzić do tego, że świat stanie się czarny i zniknie. W oddali, w lesie, słychać było tętent kopyt, jak gdyby jakieś zwierzę zbliżało się pędem do mnie, waląc nogami o darń. Który kolor powinienem wygasić najpierw, a który na końcu? Pojawiła się Shar — jak gdybym wysłał jej sygnał przy pomocy dymu. Oddychała ciężko. Była spocona. Moje papierosy paliły się powoli. Każdy był innej długości. — Czy czerwony mam wygasić na początku czy na końcu? W momencie, gdy go wygaszę, skażę Mirriona na banicję. Szybko, mów. Jej oczy stały się szkliste. W wyobraźni rzucała kostką. Pięciościenną. — Na samym początku i na końcu. W ten sposób zamkniesz obwód! — powiedziała. Zgasiłem czerwonego papierosa. Potem żółtego. I fioletowego. Kolory znikały. Zgasiłem zielonego. Shar jęknęła, ale nie poddawała się. Zdusiłem niebieskiego, a wtedy przeniknął mnie ostry ból. Cały świat stał się czerwony. Zgasiłem ostatniego papierosa. Siedziałem przy dębowym stole w apartamencie hotelowym — byłem teraz jednym zawodnikiem. I byłem zupełnie sam. Futrzana peleryna Mirriona zwisała przerzucona przez krzesło, które stało nie opodal. Oprócz niej po komnacie nie pozostał żaden ślad. Nie było już pudełka papierosów marki „Sobranje”. Nalałem sobie wody do szklanki i napiłem się. Zabębniłem palcami po stole. Usłyszałem odgłos, jaki wydaje śmigło helikoptera. Podszedłem do okna i wyjrzałem. Na dole, za kordonem ustawionym na rozkaz władz, jeździły ulicą samochody osobowe i ciężarówki. Nad pokrytą karłowatą roślinnością pustynią wisiało piekące słońce. W oddali drgały blade miraże — złudne obrazy strumieni pełnych wody. Cofnąłem się od okna. Chwyciłem pelerynę i włożyłem ją na siebie. W tej samej chwili uświadomiłem sobie, w jaki sposób mogę ściągnąć swoich zaginionych towarzyszy z międzyprzestrzeni. — Spokój! — rozkazałem całej grupie, która znowu była razem. Niektórzy z tych, co przegrali, wyglądali na początku, jak gdyby mieli zaraz dostać ataku histerii. Inni byli zamyśleni — a może trafniej byłoby powiedzieć, że znajdowali się w stanie stuporu katatonicznego. Buck Henderson uśmiechał się do mnie szczerząc zęby, Brennan patrzył spode łba. Shar wyglądała na zadowoloną z siebie — w końcu to ona brała udział w ostatniej fazie tej gry. Wygładziłem pelerynę — tę pelerynę, która dawała mi moc działania. Dlaczego uważaliśmy, że każda maszyna, jaką posługują się kosmici, musi mieć wygląd znajomych nam maszyn? Bo
byliśmy w stanie zidentyfikować mózgosiatki, bo umieliśmy je nazwać. A tymczasem ta peleryna była też maszyną, chociaż nie znałem wszystkich jej możliwości. — Sprowadzę Mirriona — oświadczyłem. — Zobaczymy, jak naprawdę wygląda. Sprowadzenie Mirriona było z pewnością następną rzeczą, jaką należało uczynić. — Nie, zabraniam — sprzeciwił się Wilcock, agent służby bezpieczeństwa. — Musimy najpierw dokładnie pana przesłuchać, panie Swallow. Kosmita jest w sytuacji bez wyjścia, zaszachowany. Nie można go wypuścić tak po prostu, dla kaprysu. — Mogę pana zaraz wysłać z powrotem w międzyprzestrzeń — odpowiedziałem na to. Wilcock zadrżał. Ale czy rzeczywiście mogłem to zrobić? Nie wiedziałem. I czy mógłbym wezwać Mirriona, gdyby brakowało kogoś z naszej grupy? Nie przyzywałem przecież d e m o n a … Wzywałem tylko kosmitę znajdującego się na przechowaniu poza normalną czasoprzestrzenią. — Niech rozegra to tak, jak chce — powiedział Henderson. — Do tej pory radził sobie przecież dobrze. Skupiłem się… i Mirrion powrócił. Siedział teraz na krześle, na którym przedtem znajdowała się moja peleryna. Łysa czaszka manekina tkwiła na ciele, które było dziwną mieszaniną, koktajlem gatunków. Ramiona miał jak człowiek, ale jedna strona jego klatki piersiowej pokryta była łuską przywodzącą na myśl jakąś egzotyczną chorobę skórną, a druga — całą masą . niebieskich piór. Jedno jego ramię to był cienki, czarny, walec ze stawami, który kończył się trójpalczastą rękawicą. A drugie — brązowy podzielony na segmenty czułek podobny do ogromnej dżdżownicy. To to właśnie ramię ukrywał. Jego brzuch to była elastyczna, szara chrząstkowata substancja nakrapiana czerwono. Nogi byty poza zasięgiem mojego wzroku. Był jak stwory widniejące na herbach rodowych. Jego ciało składało się z części pochodzących od istot różnych gatunków, z którymi — jak się domyślałem — grał w swoje gry. Co się z nimi stało? Czy zostały pokonane, czy może przyjęte z otwartymi ramionami w Kosmosie? Czy te biologiczne części zamienne były honorowymi odznaczeniami za waleczność, czy też cielesnymi godłami kosmicznej cnoty? Co — za moją sprawą — ukazało się naszym oczom — dobra czy zła nowina? Jedno było pewne: w żadnej ze swoich książek nie opisałem nic podobnego. — Twój ruch — wycharczał Mirrion. Czyżby gra jeszcze się nie skończyła? — Uważaj — ostrzegł mnie Wilcock. Carl Martinez wydał z siebie rytmiczny chichot podobny do czkawki. Być może było to jakieś ćwiczenie oddechowe. — Nie zapominaj, o jaką stawkę grasz — wyszeptał Buck Henderson. — O drogę do gwiazd. Shar uśmiechała się do mnie przymilnie. Freyda — palcami o obgryzionych paznokciach — bawiła się w przekładanie i zdejmowanie sznurka. — A więc — zwróciłem się do Mirriona — lubisz stawać się częścią tych gatunków, z których reprezentantami rozgrywasz swoje gry? Jego niebieskie oczy wpatrywały się we mnie, a wargi podobne do pąków róży pozostawały zaciśnięte. — Czy powinienem był się domyślić, że później wrócisz do swojej własnej postaci i nie będziesz się składał z części obcych ciał? I że głowa — w każdej kulturze — ma największe znaczenie? Mirrion kiwnął głową. — To znaczy, że, prowadząc gry z przedstawicielami jakiegoś gatunku, masz głowę taką jak oni? Głowę, a nie inną część ciała?
M i ę d z y p r z e s t r z e ń — pomyślałem — region, w którym zawodników można przechowywać poza rzeczywistością, niewidzialnych, i z którego można ich przywołać z powrotem… Wydawało mi się, że w moim myśleniu na temat Mirrion tkwi jakiś oczywisty błąd. — Czy ktoś ma papierosa? — spytałem. — Chociaż nie, zaczekajcie… Skupiłem się i po chwili na stole przede mną leżało otwarte pudełko papierosów marki „Sobranje”. Teraz było ono prawie puste. Wybrałem niebieskiego papierosa i zapaliłem go. Głowa Mirriona, łysa głowa manekina, spojrzała na mnie lękliwie, a może z rezygnacją. W tym momencie uświadomiłem sobie, jaki popełniłem błąd. To znaczy, jaki błąd popełniliśmy wszyscy, przypuszczając, że Mirrion istnieje, że jest bytem jednostkowym, gdy tymczasem naprawdę wcale tak nie było. — Mirrionie — zwróciłem się do niego — bądź tak dobry i odsuń się od stołu. Oddychając ciężko, jak gdyby miał rozedmę płuc, Mirrion usłuchał mnie. Jedna jego noga była zielona o skórze przypominającej łuskę, a druga piękna, gładka, złota, o o dwóch stawach. Na obu stopach miał jednakowe żółte skarpetki z twardymi podeszwami. Stał tak, a jego postawa wyrażała bierność, był w nim też jakiś smutek. Podszedłem do niego i położyłem ręce na jego ludzkich ramionach. — Do widzenia — powiedziałem. — Dobrze to rozgrywałeś. Z każdego z jego pseudo–ludzkich oczu popłynęła łza. Cofnąłem się, uruchamiając możliwości swojej peleryny. Ludzka głowa Mirriona skurczyła się i zniknęła sprzed naszych oczu — było to tak, jak gdyby, w cyklu swoich przemian, wychodził z fazy, w której ważny był nasz punkt widzenia. Jego tułów, ręce i nogi powiększyły się, uległy zniekształceniu i pękły na pół tuzina, nie — na siedem rozdymających się postaci, które — wyłoniły się z międzyprzestrzeni i połączywszy z częściami swych ciał tworzącymi dotychczas ciało Mirriona — oderwały się i oddaliły od siebie. ‘ Kies krzyknął, ktoś inny zemdlał… bo w tym momencie siedmiu różnych kosmitów znalazło się w naszym apartamencie. Jeden z nich przypominał błękitnopiórego ptaka. Drugi był jaszczurem. A trzeci przygarbionym czarnym owadem o wielu stawach. Czwarty był wijącą się i wznoszącą na kształt kolumny plątaniną brązowych macek. A piąty złocistym humanoidem. Wszyscy — z wyjątkiem tego, który składał się z macek — mieli na sobie miękkie przezroczyste hełmy oraz coś, co mogło być częściami garderoby albo aparaturą. Moja ludzka ręka — ukryta pod naszą peleryną — umieszcza puste ceramiczne butelki na małym podium oświetlonym bio–światłem. Te butelki są elementem, wokół którego koncentruje się pierwsza gra. Mają one wnętrze i stronę zewnętrzną, ale składają się tylko z jednej ciągłej powierzchni Pod mozaikową kopułą jedenaście kudłatych, brązowych, małpokształtnych postaci w mózgo–siatkach klęczy wokół podium na poduszkach ozdobionych chwaścikami Przez duże błyszczące oczy w kudłatej głowie nowego Mirriona widzę te postacie. Przez szpiczaste owłosione uszy słyszę je. Tymczasem w jakimś zakamarku międzyprzestrzeni unosi się w doskonałej harmonii reszta naszego ośmiokrotnego ciała zakotwiczona w punkcie przecięcia, który jest Mirrionem. Mirrion szepcze coś w języku kosmitów. Jestem w stanie go zrozumieć. Pyta: — Zaczniemy? . Tak, zaczniemy. I będziemy kolejno eliminować zawodników. Czy któryś z tych inteligentych małpokształtnych stworków wygra pelerynę Mirriona? I czy te stwory zdołają nas w końcu odkryć? Nas, którzy jesteśmy tak blisko nich, a zarazem tak daleko? Cóż za ogromną odległość przebyłem podróżując kulistym statkiem! I z jak wielką prędkością się przemieszczałem ! W czasie podróży poznawałem swoich nowych towarzyszy, a równocześnie całkowicie pochłaniało mnie odgrywanie mojej nowej roli A więc ziściło się to, co wymyślałem
pisząc swoje utwory. Statek przebył już podstawowy poziom międzyprzestrzeni Teraz znajduję się na metapoziomie i pomagam testować następny nowo odkryty gatunek istot rozumnych. Zamaskowany w międzyprzestrzeni, gram z nimi w gry–testy, podczas gdy coraz to nowe kuliste statki, skonstruowane już na Ziemi, wyruszają w podróż do gwiazd. Chciałbym bardzo, żeby Shar była tu ze mną. Brak mi jej solidarności. Shar na pewno powiedziałaby mi, dlaczego ciągle czuję zapach tamtych papierosów. Przełożyła Anna Bartkiewicz
R. Garcia y Robertson
ŻONA DREWNIANEGO BOGA tyt oryg.: „The Wagon’a God Wife” IASFM nr 12/1989 R. Garcia y Robertson jest autorem tekstów x gatunku SF, fantasy, a takie utworów niebelatrystycznych. Zanim poświęcił się całkowicie pisarstwu, wykładał historię technologii i historię nauki w UCLA i Villanova. „Żona drewnianego boga” to opowiadanie oparte na jednym z wątków „Flateyjarbok” — sagi o Olafie Tryggvasonte. Gunnar Helming naprawdę spędził zimę w Szwecji, a historię tę opowiedział w jakiś czas po powrocie do Nowergii.
Szczyty gór czerniały na tle nieruchomego nieba. Martwoty poranka nie mącił ni całun mgły, ni tchnienie wiatru, ni przelatujące ptaki. Mróz wyssał z powietrza każdą kroplę wilgoci. Obok wbitej pionowo w śnieg włóczni wznosił się niewielki pagórek. Biała powłoka otaczająca drzewce poczęła pękać”. W szczelinie ukazały się palce, a następnie cała dłoń chwytająca kurczowo włócznię. Pagórek zrobił się większy, po czym opadł, uwolniwszy ze swej skorupy postać potężnego mężczyzny. Podbity futrem płaszcz i skórzaną kurtkę pokrywały resztki śniegu. Nie zważając na sople lodu zwisające mu z brody i włosów, Gunnar Helming łypnął zdrowym okiem w kierunku bladej poświaty wschodzącego słońca. Wstając na nogi, Gunnar powitał dzień niezwykłym tańcem. Najpierw potrząsnął jedną skostniałą kończyną, potem drugą. Uderzając ramionami o ciało, przytupywał wkoło, aby pobudzić do życia zmęczone mięśnie. Gdy spał okryty śniegową pierzyną, było mu znacznie cieplej. Skończywszy taniec, stanął posapując i patrzył, jak unosząca się z jego ust para niemal natychmiast zamarza, pokrywając lodem obfitą brodę. Nagle dostrzegł pasmo dymu, które wypływało zza ciemnego muru sosen. Przekreślająca niebo smuga była jedynym ruchomym elementem zamarłego krajobrazu. Wsparty na włóczni, Gunnar ruszył w kierunku smugi, w duchu zanosząc modły o szybki posiłek. Wspomniał uczty na dworze króla Olafa i żałował, że zbyt wiele uwagi poświęcał wówczas pieśniom skaldów, a zbyt mało jedzeniu. Odrzucał kości, miast rozłupać je w poszukiwaniu szpiku i pozostawiał skórkę od chleba, którą teraz wyssałby z niekłamaną lubością. Samotny w pogańskiej Szwecji, nie liczył na królewski poczęstunek — bardziej obawiał się, że sam zostanie zjedzony. Gruby, puszysty śnieg przywierał do nogawic i butów wędrowca. Wielekroć Gunnar musiał ramionami torować sobie przejście przez zaspy. Czuł narastające zmęczenie. Wiedział, że bez ciepła i pożywienia wkrótce upadnie i skona. W uszach dźwięczały mu słowa dziadka: „Nie czekaj, aż piwo i starość spowodują, że zlegniesz na łożu jak chora krowa. Mężczyzna powinien zginąć z mieczem w dłoni i z imieniem Odyna na ustach”. Gunnar liczył wówczas sześć zim i siedząc na kolanach siwowłosego mężczyzny słuchał z uwagą jego nauk, mimo iż nie w głowie były mu ani piwo, ani obawa przed starczą niedołężnością. Wiele się zmieniło od tamtej pory. Ciąć mieczem w imię Odyna mogli jedynie poganie. Lecz król Olaf Tryggvason uczynił Gunnara Helminga chrześcijaninem. Jak ktoś wyznający nauki Zbawcy miał szukać śmierci na polu bitewnym? Nawet teraz znajdował gorzką pociechę, porównując swą wędrówkę do cierpień Chrystusa. Najgorsza była myśl, że przyjdzie mu umrzeć tak daleko od morza. Pewnego lata, gdy Łąka Wiedźm była gotowa do zbiorów, Gunnar zobaczył, jak jego dziad odszedł w stronę fiordu i nigdy nie powrócił. Od tego czasu zawsze pragnął podobnej śmierci. Leżeć unoszony kołysaniem białogrzywych fal, spowity w sieć wodorostów. Teraz miał pewność, że miejsce w Łożu Wielorybów zajmie ktoś inny. Otoczony zewsząd górami, mógł dostrzec swym zdrowym okiem jedynie kamienne fale zamarzniętych szczytów, rysujące się nieruchomo na tle nieba. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa nim dotarł do skraju sosen. Opadł na kolana. Wejdź między drzewa — łomotało zmęczone serce. Pełznął w kierunku splątanych pni, zaciskając skostniałe palce na włóczni — podobnie jak tonący chwyta się dryfującego kawałka drewna. Ból ustąpił miejsca odrętwieniu. Minąwszy pierwszą linię sosen, Gunnar poczuł woń dymu. Spoglądając pomiędzy ośnieżonymi gałęziami dostrzegł stożek ziemi, regularnie wznoszący się ku górze; stary kurhan, połączony z niebem cieniutką, pulsującą życiem smugą. Stojące pionowo kamienie wskazywały przesłonięte futrem wejście, zza którego dobiegał trzaskający głos ognia — „Niosę ciepło. Niosę życie.” Zdrętwiałe palce puściły drzewce włóczni. Gwałtownymi skrętami ciała Gunnar czołgał się naprzód, pozostawiając szeroki ślad na śniegu. Czuł, że opuszczają go siły, że zmęczone płuca z
trudem chwytają powietrze, modlił się o wsparcie. „Chryste, nie porzucaj mnie u wrót schronienia.” Otaczający go świat przygasł i malał, jedynie zbawienne wejście pozostało na miejscu, kusząc jasnym kręgiem widocznym w ciemnościach jaskini. Futrzana zasłona odsunęła się bezgłośnie. Wysoka kobieta nieziemskiej piękności stanęła u wejścia, wyprostowana niczym maszt i wyniosła jak wysłanniczka śmierci. Owijacze butów miała umocowane za pomocą grubych rzemieni, a smukłą talię opinał pas nabijany srebrem. Krucze włosy okalały twarz gładką niczym kość słoniowa, a ciemne, głębokie oczy spoglądały na przybysza. Na ramieniu kobiety sokół straszył srebrnomiedziane pióra. Dumna nieznajoma stała w milczeniu. Sokół skubnął jej włosy, zerkając na Gunnara nieruchomym wzrokiem. Wokół zapanowała ciemność. Gunnar obudził się zlany potem. Przygniatały go ciężkie futra, słomiane posłanie lekko drapało w nagie plecy i biodra. Wraz z szelestem podściółki napłynął inny rodzaj ciepła; żywy, miękki i… kuszący. Poczuł delikatne muśnięcie kobiecego ciała. Krągłe piersi i jędrne biodra dotknęły jego palców. Był w Raju. Otworzył oczy. Nad sobą ujrzał twarz tajemniczej kobiety, którą widział u wrót kurhanu. Jej czarne włosy opadały w dół, tworzyły namiot oddzielający głowy leżących od zewnętrznego świata. Silne łydki oplotły nogi mężczyzny, powodując mocniejsze dociśnięcie bioder. Miękkie wargi dotknęły jego ust, przyniosły życiodajny oddech. Kobieta była naga; nie zamknęła oczu, jak czyniły to młode chrześcijanki. Gunnar rozchylił usta. Jedną ręką chwycił pierś, partnerki, drugą sięgnął pomiędzy smukłe uda i zacisnął dłoń na pośladku. Kobieta odchyliła swą kształtną głowę i wybuchnęła śmiechem. — Zdecydowałeś się pozostać wśród żywych? — Żywych? Kobieto, swym zachowaniem obudziłabyś trupa. Napiął mięśnie, by przewrócić ją na plecy. Miał nadzieję, że gdy uzyska przewagę, znikną ostatnie resztki odrętwienia. Kobieta niczym młoda niedźwiedzica, szybkim, zdecydowanym ruchem zsunęła się z ciała Gunnara. Nadal chichotała. — Powinnam rozetrzeć ci stopy, by pobudzić krew do krążenia. Mogłeś stracić palce. —— Zapomnij o moich palcach. Policzę je, gdy skończymy. Smukłe białe ramię zatrzymało go wpół ruchu. Ciemne oczy błyszczały ciekawością. — Spokojnie. Jeszcze nie zdążyliśmy się poznać. — Nazywam się Helming. Na chrzcie dano mi imię Gunnar i jestem bardzo rad z naszego spotkania — nie wyjmując dłoni spomiędzy jej ud, wolną ręką sięgnął w górę. Piękna trollica wzmocniła nacisk na jego pierś, by utrzymać dzielącą ich odległość. — Ludzie zwą mnie Freyja. Nie otrzymałam chrześcijańskiego imienia, ale… mam męża. Gunnar opadł na posłanie. Zachowanie kobiety poczęło go drażnić. Co prawda, pogański związek nie miał dla niego znaczenia — chyba, że mąż był w pobliżu i przejawiał zły humor — ale zdał sobie sprawę, że bez zgody pięknej olbrzymki nie osiągnie niczego. Spojrzał za jej plecy. Skórzane zasłony łoża podciągnięto, by nie tamować dopływu ciepła z paleniska. Gunnar nie dostrzegł śladów obecności innego mężczyzny. Miejsce na włócznię, znajdujące się obok drzwi, było puste, a portki suszące się nad ogniem rozpoznał jako swoją własność. Zdziwiła go wielkość podziemnego domu, lecz gdy przypomniał sobie wzrost swej towarzyszki… Twardo ubite ściany i klepisko, wzmocniony belkami strop — wszystko wykonane z wielką starannością, podobnie jak rzeźbione, wypełnione świeżą podściółką łoże, w którym leżał. Tu, w Szwecji, taki dom był niemal pałacem.
— Dziwnym sposobem rozgrzewasz zmarzniętego przybysza. Nawet medykowie króla Olafa nie potrafią równie szybko roztopić zmarzliny ani rozweselić zbolałego serca. Freyja kiwnęła głową, jej ciemne włosy zatańczyły wokół śnieżnobiałych piersi. — Każda kobieta wie, jak uleczyć serce mężczyzny. Gunnar przesunął się nieco, mocno trzymając jej pośladek. — Zły to uzdrowiciel, który przerywa kurację w połowie… Nie poruszyła się, jedynie uniosła czarne brwi. Palcami swobodnej dłoni Gunnar dotknął jej bladego sutka. Pochylił się i ucałował szyję kobiety. Freyja pozostawała w bezruchu. — Zapomnieliśmy o najważniejszym. Przełożywszy nogę nad jej ciałem, zyskał wreszcie przewagę, gotów do natychmiastowego działania. — Nie myśl o mężu. Jestem chrześcijaninem, nie mam żony i nie uznaję pogańskich obrządków. W oczach Chrystusa, jesteś wolna. Odpowiedziała poważnym, niemal smutnym głosem. — Wciąż czuję się związana przysięgą małżeńską. Jeśli chcesz, byśmy dokończyli kuracji, musisz mi coś obiecać. Pośliniwszy palec, przesunęła zimnym paznokciem w dół klatki piersiowej leżącego mężczyzny, aż do pępka. Wzdrygnął się pod jej dotknięciem. — Cóż takiego? Mam porąbać drzewo lub wymłócić zboże? Chętnie zostanę nawet przez tydzień. Przysunęła się bliżej. Czuł całą długość jej smukłego ciała, w uszach słyszał szelest jej oddechu. — Chcę, żebyś zabił mego męża i brata. Gunnar usiadł gwałtownie, napinając wszystkie mięśnie z wyjątkiem najważniejszego. Zapomniał, jak żądnymi krwi poganami są Szwedzi. Kobieta zrobiła niezadowoloną minę. Również usiadła, owinąwszy futro wokół bioder i brzucha. Kosym okiem zerknęła na mężczyznę. — Myślałam, że jako chrześcijanin będziesz miał mniej skrupułów. Pragnęłam, by jakiś żarliwy wyznawca Chrystusa uwolnił mnie od niedoli. — Pani, twa opinia o chrześcijanach jest zaskakująca nawet w ustach Szwedki. Chrystus zabrania zabijać bez uzasadnienia. Wzruszyła nagimi ramionami. Prostota tego ruchu na nowo obudziła żądzę mężczyzny. — Możliwe, że dotąd tylko źli chrześcijanie przekraczali Wierchy Jontun. Nawet w środku lata nasze góry są trudno dostępne. Gdy śnieg pokryje przełęcze, docierają tu jedynie banici i splamieni krwią mordercy, uciekający przed gniewem króla lub rodową zemstą. Jej słowa sprawiały mu przykrość. — To prawda, jestem banitą. Lecz przed wygnaniem Olaf Tryggvason uczynił mnie chrześcijaninem. Chcę być posłuszny naukom Chrystusa i wolałem opuścić Norwegię, niż bronić się przed pachołkami króla. Freyja spytała, dlaczego ściągnął na siebie gniew władcy. Gunnar utkwił wzrok w belkach sufitu. — Królowi wolno swą chciwość zwać prawem podatkowym, a zbrodnie sprawiedliwością. Olaf Tryggvason jest bohaterem — tak wspaniałym jak Ragnar Włochate Portki czy Hrolf Kraki, którzy bez zmrużenia powieki ćwiartowali hordy wyjących Szwedów. Dobrze jest słuchać pieśni o bohaterach, lecz trudno żyć u ich boku. Wielkość psuje człowieka, a władcę czyni nieznośnym. Freyja odparła, że, sądząc z liczby norweskich uchodźców, Olaf musi być naprawdę wspaniałym królem. — Człowieka można oceniać zarówno podług wartości jego wrogów, jak i przyjaciół — mruknął filozoficznie Gunnar.
Kobieta wydęła usta. — Cieszyłabym się, gdybyś do swych wrogów zaliczył mego męża i brata. Gunnar skrzywił się, ponownie słysząc propozycję zabójstwa. — Kobieto, zawdzięczam ci życie oraz całość mych stóp i dłoni, lecz twoje słowa sprawiają mi przykrość. Nie popełnię podwójnego morderstwa nawet dla ciebie, choć jesteś najpiękniejszą istotą ze słomą we włosach, jaką kiedykolwiek widziałem. Freyja podniosła się i powiedziała nadąsanym głosem: — Kto wspomniał o podwójnym morderstwie? Mój mąż jest moim bratem. — Poślubiłaś własnego b r a t a ? Poczuł, że wzmianka o kazirodztwie kala czystość łoża, w którym leżał. — A jeśli dodam, że mój brat–małżonek lubuje się w krwi niewinnych i cudzoziemców? — Odparłbym, że kobieta pragnąca śmierci nie chcianego męża, zdolna jest opowiedzieć każdą historię. Żadna z pięknych i wysokich poganek nie warta była grzechu wiodącego do potępienia. — Chodź — powiedziała chłodno. — Pokażę ci, jak nienaturalne jest moje małżeństwo. Choć Gunnar nie należał do cherlawych, Freyja przewyższała go wzrostem o pięść. Posuwistym krokiem okrążyła kamienne palenisko, oświetlone teraz promieniami słońca padającymi poprzez okrągły otwór w dachu i zniknęła w wewnętrznym przejściu. Spiesząc za nią, Gunnar przelotnie dostrzegł obszerną zagrodę dla kóz i owiec, uwiązaną mleczną krowę i czarną klacz niezwykłej piękności. U powały zawieszono pęki ziół, połcie sera i sznury cebuli. Myszy harcowały pomiędzy drewnianymi beczkami pełnymi sfermentowanego mleka. Gunnar z lubością wdychał różnorodną, ciepłą woń schnących liści, serów, ziemi i świeżego łajna. Na tyłach kurhanu czekała go mniej przyjemna niespodzianka. Ślady kół, odciśnięte w udeptanym klepisku, prowadziły do ponurej i ciemnej pogańskiej świątyni, podobnej do tych, które z rozkazu króla Olafa palono w całej Norwegii. Opodal glinianej ściany stał boski wehikuł; lekki, czterokołowy wóz pokryty pracowicie wykonanymi rzeźbami i umajony pędami winorośli. Niewielki stołek z brzeziny służył jako kozioł, a jesionowe dyszle przeciągnięto wzdłuż boków pojazdu, opierając je o podwójne osie. Środkową część wozu zajmował potężny posąg pogańskiego bożka, wycięty z pnia żywej jabłoni. Zdawało się, że bezimienny artysta całe swe umiejętności wykorzystał dla ozdobienia pojazdu, niewiele uwagi poświęcając idolowi. Gałęziane ręce zakończone pięciopalczastymi dłońmi wyrastały tuż poniżej grubo ciosanej głowy. Szeroko wyłupana szczelina dzieliła pień na dwie klocowate nogi wsparte o dno wozu. Kłąb zieleni, pokrywający szczyt drzewa, spływał ku dołowi, przywodząc na myśl zmierzwione włosy i skołtunioną brodę. Gunnar z niedowierzaniem wciągnął w nozdrza zapach świeżych jabłek. Spomiędzy listowia patrzyło na niego dwoje paciorkowatych oczu, umieszczonych po obu stronach sęka zastępującego nos. Na głowie rzeźby zatknięto hełm ozdobiony szablami dzika. Wykonany z kutego brązu nosal przedstawiał ryj odyńca, zaś w miejsce oczu zwierza umieszczono kawałki rubinu. Owinięty wokół drzewa sznur podtrzymywał torbę z foczej skóry. W kroczu, tuż nad szczeliną dzielącą pień na dwie nogi, wbito długi kamień ociosany w formę fallusa. Drewniany bóg imponował wieczną i twardą jak skała erekcją. Gunnar był szczerze ubawiony sytuacją, póki nie uświadomił sobie, że stoi całkiem nagi, patrząc na zieleń liści wyrastających z pozbawionego korzeni i pozornie martwego drzewa. — To jest — szepnęła głośno Freyja — mój bliźniaczy brat Freyr, będący także moim mężem. — Wybacz pani, że nie zauważyłem podobieństwa.
Gunhar spoglądał na kamienny członek, myśląc o nocy poślubnej swej towarzyszki. Nic dziwnego, że wysoka poganka miała ogień między nogami. Odezwała się ponownie, gniewnie błyskając oczyma. — Jest mym bratem w życiu i w śmierci. Nie poznałeś mnie? Jestem Freyja, największa z dis i oddam się jedynie temu mężczyźnie, który porąbie posąg na kawałki. W jego wnętrzu przebywa bóg pragnący uniknąć śmierci. Aby go pokonać, będziesz zmuszony użyć całej siły swej Wiary. Listowie poruszyło się niespokojnie, choć Gunnar nie poczuł najmniejszego powiewu. Chłód ponownie ścisnął mu palce i stopy. — Olaf Tryggvason uczynił mnie chrześcijaninem, mówiąc, bym odrzucił pogańskie przesądy. Bożkowie są kamiennymi lub drewnianymi bałwanami, niczym więcej. Rozbijając posąg, uznałbym jego świętość, a tym samym zrównał się z jego czcicielami. Freyja rzuciła mu szybkie, pogardliwe spojrzenie. — Słyszałam, że najlepsi z chrześcijan są tchórzami. Odrzuciwszy futro, wyszła ze świątyni, ukazując całe piękno swej nagiej sylwetki. Gunnar potrząsnął głową, po czym podążył w ślad za nią. Patrzył, jak jędrne pośladki kobiety zwierają się i rozluźniają przy każdym kroku. Gdybyż Szwedki nie były tak chorobliwie przesądne, gdzie spoczywałoby teraz żądło wygnańca? Freyja nałożyła białą lnianą koszulę ozdobioną błękitnym wzorem. Z wiszącego nad ogniem kociołka zaczerpnęła miskę gulaszu. Wciąż w milczeniu podała ją Gunnarowi, dołożyła kilka kromek chleba i kubek kwaśnego mleka. Jedząc, mężczyzna obserwował, jak układała jego ubranie, suche i pachnące dymem. Była całkiem spokojna; gniew i pasja zniknęły gdzieś bezpowrotnie. Gunnar poczuł się niepotrzebny. Ta myśl sprawiła mu ból, podobnie jak widok wspaniałego ciała i dumnych ruchów kobiety. Obserwował ją, gdy zakładała resztę stroju — bursztynowy naszyjnik, bransolety i pierścienie, błękitno–czarny płaszcz z jagnięcej skóry i rękawiczki z kociego futra. Przypominała trochę czarownicę, a trochę damę oczekującą gości. Z zewnątrz dobiegał coraz bliższy dźwięk metalu uderzającego o metal. Gunnar rozejrzał się wokół w poszukiwaniu swej włóczni lub jakiegokolwiek innego Ostrego przedmiotu. Bez skutku. Nie dostrzegł ani włóczni, ani topora, nawet kuchennego tasaka, czy rożna. Chwytając z kąta miotłę, postanowił drogo sprzedać swe życie. Chór cienkich głosów, przypominający dziecięce zawodzenie, stawał się coraz silniejszy. Gunnar mocno ściskał trzonek miotły. Był gotów do walki z hordami Szwedów. Z szelestem szat do wnętrza kurhanu wkroczył niecodzienny orszak. Gunnar uznał, że Szwedki biorące udział w ceremonii musiały należeć do najbrzydszych kobiet swojego narodu. Nosiły suto marszczone spódnice, a twarze ukrywały pod kolorowymi maskami. Z jękliwym zawodzeniem mijały Gunnara, wykonując w jego stronę szereg nieprzystojnych gestów, trzęsąc biodrami i wskazując go tłustymi paluchami. Mężczyzna nie odczuwał podniecenia. Uznał ich zachowanie za wulgarne, a poza tym kobiety były zbyt owłosione. Nawet jak na Szwedki. Siadając, dostrzegł twarze skryte pod maskami. Z trudem powstrzymał się od głośnego śmiechu. To byli m ę ż c z y ź n i . Mieli wygolone policzki, pomalowane usta i koliste, srebrne kolczyki w uszach, lecz tu i ówdzie błysnęły bokobrody, a spod sukien wystawały włochate łydki. Gunnar przestał się martwić brakiem dobrego oręża. Był pewien, że nawet miotłą solidnie wymłóciłby bandę zniewieściałych Szwedów. Za grupą przebierańców postępowała samotna dziewczyna; szczupła, ledwo rozkwitła w swej kobiecości. Nie sposób było jej pomylić z pozostałymi uczestnikami orszaku. Dziewiczo wątła, o wąskich biodrach, małych piersiach i odkrytej, poważnej twarzy. Jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia na widok Gunnara. Odwróciła wzrok, za chwilę zerknęła ponownie. Mężczyźnie zdawało się, że widzi w jej spojrzeniu zakłopotanie, ciekawość i cień nadziei.
Bez namysłu podążył w ślad za procesją na tył kurhanu. Szwedzi tańczyli wokół świątyni, furkotali spódnicami, śpiewali falsetem i zachowywali się jak pomyleni. Kilka razy popchnęli dziewczynę w stronę wozu i boskiego bałwana. Chociaż ich język brzmiał jak chrząkanie prosiąt, Gunnar pojął, że imię młódki brzmiało Gerda i że przeznaczono ją na ofiarę. Posąg boga potrząsnął listowiem, co wprawiło tańczących w ekstazę. Gunnar z niesmakiem pomyślał o tym, jak łatwo zadowolić niektórych ludzi. Poruszenie wywołane przeciągiem naiwni Szwedzi uznali za znak niebios. Z pewnością, gdy myszy zjadały im ofiarne zboże, chylili głowy przed cudem Wciąż śpiewając, zamaskowani mężczyźni opuścili kurhan, pozostawiwszy Guanaraw towarzystwie dwóch kobiet i drewnianego boga. Freyja zakończyła ceremonię — stanęła przed posągiem i splunęła na pień. Twarz miała nieporuszoną, więc Gunnar nie wiedział, czy jest to wyraz pogardy, czy uwielbienia. Może Szwedzi uważali plwocinę za świętość? Przez resztę popołudnia Gunnar odpoczywał, obserwował krzątaninę kobiet zajętych codziennymi obowiązkami: sprzątaniem, gotowaniem, tkaniem i przędzeniem. Zwykle nie wzbudzało to jego zainteresowania, lecz teraz z lubością patrzył na silną sylwetkę Freyi. Z lekkością i wdziękiem wykonywała większość prac, pozostawiając Gerdzie łatwiejsze zadania, takie jak noszenie wody, czy podsycanie ognia. Dziewczyna szybko przystosowała się do nowej roli i Gunnar uznał, że stanowiła znakomity materiał na zapracowaną żonę dla jakiegoś leniwego Szweda. Nie próbując nawiązać rozmowy, zerkała w stronę leżącego mężczyzny, a raz czy dwa jej twarz okrasił uśmiech. Freyja — która wyciągnęła go ze śniegu, własnym ciałem rozgrzała i rozpaliła namiętność, a w końcu zażądała zabicia własnego męża — pozostawała nie—poruszona, ignorując obecność Gunnara. Więcej uwagi poświęcał mu siedzący obok dymnika sokół, który rzucał na niego co chwila baczne spojrzenie. Zachowanie Freyi nie dziwiło Norwega — było czymś naturalnym u kobiety — niemniej sprawiało mu przykrość. Drażniła go jej wyniosłość. Rozpamiętywał chwile, gdy nieomal ją posiadł, wspominał każdy załomek jej białego ciała zanurzonego w słomianą podściółkę, od różowych sutków po długie, silne nogi. Była kobietą zdolną wycisnąć z kochanka ostatnie soki i pozostawić go, by umarł szczęśliwy. Kolacja, którą podała mu Gerda, składała się z drugiej porcji wyśmienitego gulaszu, gotowanych jarzyn i sporego kawałka krwawej kiszki. Tnąc wędlinę drewnianym nożem, dziewczyna trąciła przypadkiem ramię Gunnara. Piękne złote włosy musnęły jego policzek. Mężczyzna spojrzał wprost w duże, szeroko rozwarte oczy. Twarz Gerdy pokryła się rumieńcem. Dziewczyna odstąpiła w tył, pozostała jednak w zasięgu ręki Gunnara. Norweg zerknął na wyprostowaną, wysoką postać Freyi. Patrzyła w kierunku świątyni, nie zwracała uwagi na pozostałą część domu. Kalecząc szwedzkie słowa Gunnar próbował podziękować Gerdzie, lecz przerwał w pół zdania. Dziewczyna przerażonym wzrokiem patrzyła w stronę korytarza. Po chwili także mężczyzna spostrzegł olbrzymią sylwetkę zstępującą z drewnianego wozu. Gdyby leżąca przed nim na talerzu kiszka podniosła się i przemówiła, nie byłby bardziej zdziwiony. Poczuł ucisk w żołądku, a soczysty kawał mięsa przybrał smak słomianego wiechcia. Martwy pień porośnięty gałęziami przekształcił się w kroczące powoli, sięgające wzrostem powały straszydło. Wpół ludzki, wpół drewniany potwór zmierzał w kierunku Gunnara, zamiatając klepisko zwieszonymi nisko kończynami. Był nagi, pominąwszy hełm z dziczymi szablami i torbę z foczej skóry przytroczoną u pasa. Kamienny członek pozostawał w nieprzerwanym wzwodzie. Ława trzasnęła ostrzegawczo pod ciężarem siadającego bożka, a stół zaskrzypiał, gdy ów pochylił się w stronę Gunnara. Paciorkowate oczy spoglądały poprzez gęstwinę zielonych włosów zwieszających się po obu stronach perkatego nosa. — Zwą mnie Freyr — rzekł stwór. — Szukasz schronienia?
— Wolałbym nigdy go nie znaleźć — serce Gunnara łomotało jak galopujący rumak. Zgrzytliwy śmiech Freyra wypełnił izbę, po czym padło następne pytanie. — Przypadkiem nie jesteś chrześcijaninem? — Nic przypadkiem — odparł Gunnar — lecz z woli króla Olafa Tryggvasona. — Tego samego, który wyrzucił Thora z chramu w Trondheimie i dosiadł mego świętego ogiera? Tego, który rozkazał torturować i zabijać zamieszkałych w Norwegii Szwedów odrzucających wiarę w Chrystusa? — Świat byłby za mały dla dwóch Tryggvasonów — ‘mruknął Gunnar, starając się nadać głosowi łagodne brzmienie. Nie wątpił, że Freyr dla rozrywki kruszył głazy i mocował się z niedźwiedziami. — Więc należysz do tej wstrętnej odmiany ludzi, którzy palą świątynie i szydzą z religii? — spytało monstrum. — Nic mnie bardziej nie złości niż nietolerancja. Uważam, że podobnych tobie należy topić lub wieszać na dębach jako żer dla kruków Odyna. Gunnar potrząsnął głową. — Jestem skromnym chrześcijaninem z grupy tych, którzy, jak może słyszałeś, otrzymawszy cios w prawy policzek, nadstawiają lewy i próbują żyć w zgodzie z wszystkimi sąsiadami. Freyr kiwnął gałęzią, zapraszając gościa, by usiadł bliżej. — Siostro, nalej piwa mojemu druhowi, tylko niezbyt mocnego, by nie zaczął pyskować. Freyja podała Gunnarowi napełniony kufel. Drżąca Gerda ukryła się w spiżarni. — Nie jem ani nie piję — stwierdził bożek — ale lubię patrzeć, jak inni się bawią — choć nie wiem, czy chrześcijanie potrafią korzystać z uroków życia. Mnie musi wystarczyć tylko jeden rodzaj przyjemności. Uniósł suknię Freyi i cmoknął ją w nagi pośladek, jednym okiem zezując na Gunnara. — Zdaje się, że zawarłeś znajomość z mą siostrą–małżonką? Gunnar potwierdził. Freyja nie odezwała się, ani nie zadrżała, gdy brat wymierzył jej solidnego kuksańca. — Posiadłeś ją już? — spytał Freyr, spoglądając z ukosa. Gunnar poczuł przypływ zadowolenia z przegranej w porannych zapasach. Mógł szczerze przyznać, że nie odbyli stosunku. Freyr pochylił się w jego stronę. — Idę o zakład, że próbowała cię rozgrzać. Gunnar zająknął się, rozpaczliwie poszukując słów na swoją obronę, lecz Freyr potrząsnął monstrualną głową. — Nie musisz zaprzeczać. Mam pełną spiżarnię i nie bronię innym dostępu do miodu. Znam się na kobietach; odpychają cię, udając, że nie pragną pieszczot. Lecz spróbuj się tylko odwrócić, a zaczynają harcować jak koza wśród stada capów. Tak, tak. Nie jestem głupcem, a poza tym… mam własne sposoby, by utrzymać je w ryzach. Spojrzał na przycupniętą za kadzią z mlekiem Gerdę i ponownie wybuchnął śmiechem. Choć Gunnar do pewnego stopnia podzielał poglądy potwora, żal mu było obecnych w kurhanie kobiet — szczególnie Gerdy, która wyglądała na śmiertelnie przerażoną. Aby nieco poprawić swój humor, pociągnął potężny łyk piwa. Freyja powtórnie napełniła kufel, po czym odwróciła się i odeszła w stronę kuchni. — Dumna suka — mruknął stwór, odprowadzając ją wzrokiem. — Na pewno nie powiedziała ci, ile ma lat. Jest starsza niż świerki i dęby, starsza niż rzeki. Urodziliśmy się wprost z Matki Ziemi, w dniu stworzenia. — Wygląda nieźle jak na swój wiek — zauważył Gunnar. — Przez długie lata chadzała własnymi drogami. Wskakiwała do łóżka każdego jurnego buhaja, lubując się zwłaszcza w królach, choć w owych czasach noszenie korony nie było czymś
szczególnym. Wystarczyło popełnić kilka błędów, a już jej służki żądały krwi niefortunnego władcy, czyniąc miejsce dla następnego. Postanowiłem ją więc okiełznać, biorąc na siebie obowiązki małżonka. Dziś królowie postępują według własnej woli i nigdy nie słuchają kobiet. Gunnar potakująco pokiwał głową. — Olaf Tryggvason nie słucha nikogo. — Winien mi wdzięczność, choć ślepo wierzy w Chrystusa! — odparł Freyr. — Dolej sobie piwa i wypij za moje zdrowie. Gunnar opróżnił kolejny kufel. Nie czuł zdenerwowania. Freyr okazał się nie gorszym kompanem niż berserkerowie króla Olafa, wychwalający nad piwem urodę dworek. Co prawda, najroślejszy z nich nawet w połowie nie dorównywał wzrostem i tuszą drewnianemu bożkowi, ale jeśli chodzi o wygląd… Gdy w królewskiej halli pojawiał się Hrolf Strzaskany Nos lub Sven Szczurzy Pysk, kobiety uciekały z piskiem. Ogień przygasł, przez dymnik migotały gwiazdy. Gunnar żałował jedny—nie, że nie ma do kogo przepijać. Freyr łomotał z stół, wołając o piwo dla druha. Freyja beznamiętnie napełniała kufel, podczas gdy Gerda wciąż drżała, ukryta w spiżarni. Gunnar brał już udział w weselszych ucztach, gdzie wszyscy z obecnych poddawali się nastrojowi wieczoru. Na koniec potwór wstał, owijając gałąź wokół talii Freyi. — Odstaw stągiew, siostro. Czas, byś zabawiła swego męża. Skinąwszy głową gościowi, zniknął wraz z żoną za skórzaną zasłoną łoża. Wyobraźnia Gunnara podsunęła mu widok delikatnej skóry Freyi i kamienego fallusa. Poczuł kwaśny smak piwa. Nachmurzony odszedł od stołu i powlókł się do zagrody, by spać między owcami. Z zadowoleniem stwierdził, że zwierzęta są spokojne i bije od nich przyjemne ciepło. Był wdzięczny również za to, że z łoża nie dobiegały żadne dźwięki. Nie chciał słuchać jęków Freyi niezależnie od tego, czy były spowodowane rozkoszą, czy bólem. Nie przybył na tę stronę gór, by nawracać pogan i nie uważał za godne chrześcijanina stawanie pomiędzy mężem a żoną, nawet jeśli ów związek nie należał do najszczęśliwszych. Przed świtem obudził go jakiś szelest. Coś pełznęło pomiędzy nim a owcą. Była to dziewczyna; jej szczupłe ciało wciąż dygotało. Gunnar, z trudem dobierając słowa, przemówił po szwedzku. — Zlękłaś się drewnianego człowieka, Gerdo? — Nie — odparła., — Nie zlękłam się, nie jestem Gerdą, a on nie jest człowiekiem. Freyr to bóg, ja mam na imię Yusa i jestem wręcz przerażona. — Więc śpij u mego boku — mruknął Gunnar. — Dopilnuję, by nic złego ci się nie stało. Nie uwierzyła mu, ale posłusznie zwinęła się w kłębek. Bił od niej zapach typowej Szwedki, a wszy na jej włosach były liczniejsze niż w owczym runie, lecz Gunnar nie zwracał na to uwagi. Biedny dzieciak, prawdopodobnie nigdy dotąd nie spała samotnie. Na Hel, to musiała być jej pierwsza noc poza rodzinną chałupą. Rankiem Gunnar obudził się rześki jak ryba. Nie odczuwał najmniejszych skutków przemarznięcia. Nie musiał liczyć palców, by widzieć, że żaden nie odpadł. Czuł wdzięczność dla Freyi, lecz nie bardzo wiedział, jak ją wyrazić. Przeklinał los, który uczynił tę kobietę małżonką boga. Wielu mężczyzn chciałoby mieć kochankę–boginię, ale Gunnar nie mierzył tak wysoko. Wolałby trafić na żonę wieśniaka, albo jeszcze lepiej…. na pannę. Gerda, która siebie nazywała Yusą, również już wstała i powędrowała do codziennych zajęć. Freyr zajmował swe miejsce w pojeździe. Nie wyglądał groźniej niż grubo ciosany pień drzewa. W nagłym przypływie odwagi Gunnar chwycił rękę przechodzącej Freyi, prosząc, by spoczęła na ławie.
— Nie musisz być zimna jak tyłek wieloryba tylko z tego powodu, że nie chciałem walczyć z twym mężem. Nie usiadła, choć nie próbowała uwolnić się z uchwytu. — Freyr porusza się tylko w nocy? — Także wówczas, gdy nie ma słońca. Blask poranka wpadał przez dymnik i odsłonięte częściowo wejście. Gunnar ruchem głowy wskazał na światło. — Uciekając teraz, zyskamy dzień przewagi. Znałem żony odchodzące od lepszych mężów. A w oczach chrześcijanina, wasz związek nie jest małżeństwem. Spojrzała na niego z niesmakiem. — To była moja świątynia, mój powóz i moi wyznawcy. Nie oddam mu niczego. Jeśli jest jakaś zbrodnia, której mój brat nie popełnił to tylko z czystego lenistwa. Jestem boginią, największą z dis i chcę mieć męża z własnego wyboru. Chytrością nic u mnie nie wskórasz. Gunnar pomyślał, że trudno my będzie nosić portki Freyra. — Nie moja to walka. Gerda, czy Yusa, ta młódka, lubi mnie i nie oczekuje nic w zamian. Freyja cofnęła rękę. — Ona o niczym nie wie. Jest dzieckiem, które myśli, że zostaniesz złożony w ofierze. — W ofierze? — To zimowa tradycja — gdy mój mąż jest w łaskawym humorze — by podczas Święta Zmarłych dusić chrześcijan i krzywookich wędrowców. Gimnar potarł swe zdrowe oko i uniósł się z ławy, myśląc, że o zachodzie słońca będzie już bardzo daleko. Freyja powstrzymała go. — Nie bój się. Nie jestem tak nieczuła względem ciebie, jak sądzisz. Nie staniesz się ofiarą. Tegoroczna zima jest inna niż wszystkie: śmierć chrześcijanina nie zmieni biegu wydarzeń. Odeszła. Gunnar patrzył w ślad za nią; czuł jednocześnie ulgę i gorycz. Pojawiła się Gerda, mówiąc, że chwilowo nie ma nic do roboty. Czy mogłaby wyczesać i zapleść mu włosy? Gunnar przystał na propozycję dziewczyny, choć z mniejszym entuzjazmem niż uczyniłby to chwilę temu. Teraz czuł się jak koźlę przygotowywane na rzeź. Lecz Gerda rzetelnie wykonywała swą pracę. Nie przerywała jej, póki nie wyczesała ostatniej wszy, a włosy i broda mężczyzny nie stały się miękkie i puszyste. Podziękowawszy jej serdecznym klapsem, Gunnar wyszedł na zewnątrz i umył twarz śniegiem. Gdy wrócił wyglądał czysto i świeżo. Po południu powrócili zamaskowani mężczyźni wciąż wyglądający jak Japońskie tancerki. Gunnar stłumił śmiech, by nie drażnić pomyleńców, lecz widok białych szat znów wywołał przerażenie Gerdy. Mężczyźni unosili maski, cmokali w stronę Gunnara, po czym zaprzęgli boski wehikuł i wywiedli posąg na zewnątrz kurhanu. Freyja ozdobiła suknię Gerdy złotą broszką w kształcie liści jabłoni i, ciągnąc rękę otępiałej dziewczyny, pomogła jej wejść na wóz. Gunnar poczuł naglą złość, że Freyja odchodzi bez słowa. Ogień zgasł, wnętrze ziemianki było chłodne i ciemne, ponure niczym otwarty grobowiec. Zapytał, co się dzieje. Freyja spojrzała na niego z wysokości powozu, dumna i wyniosła niczym herold na królewskiej biesiadzie. — To nasz doroczny pochód. Zdążamy do wsi na Święto Jesieni. — Pić i bawić się — dodał Gunnar. — To święto pogańskie, wstrętne dla chrześcijanina — jej głos wionął chłodem. — Świetnie — odparł Gunnar. — Pójdę więc jedynie by skorzystać z jedzenia i napojów. Miał dość boskiej niechęci dla uciech zwykłego śmiertelnika. — Pogoda się psuje. Tak pokojowo nastawiony człowiek powinien pozostać w ukryciu — odpowiedziała.
— Jakoś przeżyję — nawet jednym okiem dostrzegł nadciągające ciężkie śniegowe chmury. — Więc chodź. Pamiętaj, że cię ostrzegałam. Wóz odjechał z dwiema kobietami siedzącymi na koźle i rozśpiewanym tłumem dokoła. Gunnar odczekał, by oddalili się na sporą odległość, nim ruszył swobodnym krokiem beztroskiego wędrowca. Droga wiodła wciąż w górę lub w dół, dając Norwegowi wiele okazji do odpoczynku, gdyż pojazd musiano wyciągać z jednej doliny lub ostrożnie spuszczać w następną. Wehikuł wraz z posągiem były zbyt ciężkie dla jednego zwierzęcia, niezależnie do tego, jak wspaniale prezentowała się czarna klacz. Mężczyźni w bieli musieli pomagać tak często, że wkrótce zniszczyli swe szaty, podarłszy je i unurzawszy w błocie. Gunnar znał Szwecję z opowieści, toteż nie był ani trochę zdziwiony tym, co zobaczył. Każda z niezgrabnych, zbudowanych z kamieni i błota chałup kryła w swym ponurym wnętrzu czeredę mieszkańców. Wiele kobiet wyróżniało się wzrostem i urodą, lecz mężczyźni co do jednego byli krępi i nachmurzeni. Nikt nie wiwatował na cześć przejeżdżającego boga. W Norwegii widok wozu z łajnem wywoływał większe emocje. Milczenie patrzących denerwowało Gunnara, a kapłani już dawno zakończyli swe pienia. Jedynie ciche pochlipywanie Gerdy nieco ożywiało wesoły orszak. Na ostatniej przełęczy Gunnar zauważył, że wokół słońca dotykającego zachodnich szczytów, poczęły gromadzić się chmury. Oblodzona droga nieomal uniemożliwiała wtaszczenie wozu. Zmęczeni do cna kapłani poprosili o pomoc Gunnara. Zastanowił się, po czym odmówił. — Zrobiłbym to dla rozgrzewki, lecz nie chcę służyć waszemu bogu. Wehikuł pełznął coraz wolniej. Niebo nad przełęczą pociemniało, a porywisty wiatr cisnął im w oczy tumany śniegu, mrożąc do szpiku kości. Biało odziani kapłani popychający pojazd jęknęli i przewrócili oczyma, jak gdyby śnieg stanowił zły omen. Lecz czego innego spodziewali się wysoko w górach o tej porze roku? Freyja krzyknęła do Gunnara: — Proszę, jeśli nie chcesz popchnąć wozu, poprowadź konia. Ślizga się na oblodzonych kamieniach. Wiatr zatrząsł pojazdem. — Dobrze — odparł Gunnar — ale tylko z tego powodu, że jestem głodny, a nie dlatego, by hołdować drzewu. Był wściekły, gdyż nie miał od rana nic w ustach, lecz zrobiło mu się żal czarnej kobyły. Taki koń zasługiwał na lepszy los niż ciąganie po śniegu ciężkiego bożka. Ogromne, mokre płatki padały mu prosto w twarz. Podniósł rękę, by ochronić przed zasypaniem swe zdrowe oko. Słońce zniknęło za chmurami. Na dźwięk zduszonego krzyku Gunnar obrócił się, uniósł włócznię, drugą ręką chwycił uzdę zaniepokojonego zwierzęcia. Kapłani minęli go w pędzie, ich suknie trzepotały na wietrze wokół włochatych łydek. Niczym stado spłoszonych łabędzi zniknęli w dole drogi prowadzącej do wioski. Stanowili dziwny widok, nawet jak na Szwedów. Donośny głos dobiegł z wysoka, zza pleców Gunnara. — Dlaczego stoimy? Posąg ponownie ożył, choć wyglądał na w pół rozbudzony. Gunnar nie odpowiedział. Nawet drewnianogłowy poganin powinien zauważyć, że wóz utknął w zaspie. — Chrześcijaninie! — zawołał potwór. — Przyjdź tu i popchnij. Opóźnienie ceremonii mogłoby mnie rozgniewać. — Podeprzyj się gałęzią — doradził Gunnar — albo przynajmniej zleź z wozu. Będzie lżejszy.,
Jego uczynność miała swoje granice, nawet wobec pogańskich przyjaciół zdolnych rozedrzeć go na strzępy. Popychanie wozu nie miało sensu: równie dobrze mógłby próbować przesunąć górę. Gunnar miał ochotę pobiec za Szwedami, lecz bał się odwrócić tyłem do rozgniewanego boga, w dodatku większego niż obora i potworniejszego niż zwykle. Freyja, z sokołem na ramieniu, stała nieruchomo na przodzie pojazdu, Gerda przypadła do jej stóp. Czy bogini rozmyślała nad losem Gunnara? Rzuciła mu chłodne, pełne rezerwy spojrzenie. Płatki śniegu przyklejały się do jej rzęs i rozwianych niczym grzywa czarnych włosów. — Jeśli mamy ruszyć z miejsca, musicie wysiąść — rzekł Norweg, próbując mówić z respektem. — Klacz nie pociągnie ani kroku, ja zaś nie dam rady popchnąć takiego ciężaru. — Jeśli wysiądę, chrześcijaninie, to tylko po to, aby cię zaprząc w miejsce konia lub zaszlachtować jak knura. Nic dziwnego, że kapłani uciekli. Wiedzieli, że ich bóg jest potworem o nieokiełznanym charakterze. Bezradny jak wieprz na lodzie, Gunnar zrobił krok w tył unosząc włócznię. Miał wrażenie, że trzyma w ręku bezużyteczną laskę. Chłostany wichrem posąg zstąpił z pojazdu. Celując w oko, Gunnar całą mocą swego ramienia cisnął włócznię. Pocisk uderzył Freyra w środek twarzy z tak dużym impetem, że drzewce pękło. Rana jedynie mocniej oszpeciła drewnianego demona. Śmiejąc się kroczył do przodu, złomek włóczni sterczał mu niczym drugi nos. Gunnar zręcznie minął potwora. Chwyciwszy leżącą część drzewca, silnie uderzył w kark Freyra. Broń rozpadła mu się w rękach. Z równym skutkiem mógł walić w pień drzewa. Freyr obrócił się, nadal rechocząc. Gunnar szybkimi ruchami ciała unikał ciosów. Nurkując pod rozkołysaną gałęzią, wymierzył kopnięcie w krocze Freyra w nadziei wybicia kamiennego fallusa. Uznał to za jedyny sposób zranienia potwora. Freyr zatrząsł się na boki. Gunnar chybił celu, uderzył stopą w twardą korę. Ze złamanymi palcami cofnął się, aby ponownie okrążyć przeciwnika. Zakrzywione palce schwyciły płaszcz Norwega, wywracając go na plecy. Uderzywszy o ziemię, Gunnar poczuł na sobie straszliwy ciężar Freyra. Jedna z gałęzi chwyciła go za gardło. Widział, jak Freyr rozluźnia swój parciany pas i zwija go w pętlę. Nie zwracając uwagi na pokaleczone pięści, Gunnar tłukł w uśmiechnięty pysk potwora. Bezskutecznie. Krew szumiała mu w uszach. Usłyszał krzyk Freyi. — Wezwij swego Boga! Sokół, łopocząc w podnieceniu skrzydłami, zeskoczył z jej ramienia i przysiadł na dłoni. Gunnar otworzył usta, lecz nie mógł wydobyć głosu. Nie mógł nawet odddychać. Potwór zarzucił mu pętlę na szyję. — Wezwij swego Boga! Nie mógł nawet charczeć. Pętla dusiła go pomału. Freyja wypuściła sokoła, wskazawszy mu głowę swego męża i krzyknęła po raz trzeci. — Wezwij swego Boga! Ptak kwiląc wczepił się we włosy Freyra, zrzucił mu z głowy hełm zdobny w szable odyńca. Szpony sięgały oczu bóstwa. Odłamki kory i zielonego listowvia posypały się na twarz Gunnara. Freyr puścił sznur, rozluźnił uchwyt, próbując zrzucić napastnika. Gunnar chwycił gałąź krwawiącymi rękoma. Krzyknął: — Jezu Chryste, dopomóż! Ciężar przyciskający go do ziemi zelżał. Uniósłszy się i odepchnąwszy drewnianego idola, ponownie wezwał o pomoc. Freyr cofnął się, pociągając uczepionego gałęzi Gunnara. — Chryste pomóż mi! — krzyknął po raz trzeci Norweg. Gałąź, którą trzymał, pękła.
Okaleczony bóg obracał się wkoło, wymachując ocalałym konarem i rycząc z wściekłości. Potem zniknął wśród zamieci z sokołem wciąż uczepionym jego włosów. Wsparty o złamaną gałąź Gunnar próbował stanąć na poranionej nodze. Z trudem łapał powietrze. Freyja zeszła z powozu. — Mówiłam ci, że to zadanie dla chrześcijanina. Gunnar nie odpowiedział; używał swej na wpół zgniecionej krtani wyłącznie do oddychania. Stał chwiejnie, z falującą piersią, dłońmi pokaleczonymi przez korę Freyra i zwisającym z szyi sznurem. Freyja włożyła mu na głowę hełm pokonanego. Zdjęła pętlę z jego karku, po czym przyklękła i przypasała mu torbę z foczej skóry. Gunnar odchrząknął. — Co robisz, kobieto? Pomogła mu wstąpić na wóz. — Pojedziesz tutaj. Gdy dotrzemy do wioski, wkroczysz jako bóstwo. — Bzdury — Gunnar był zbyt zmęczony, by zejść na ziemię. — Boli mnie całe ciało i wcale nie czuję się jak bóstwo. Jak mogę być bogiem, jeśli nawet nie jestem poganinem? Nie wiedział, w jaki sposób Szwedzi karzą bluźnierców lub tych, którzy bez zezwolenia niszczą święte bałwany. Czy ich palą, odzierają ze skóry, czy robią coś naprawdę przykrego? — Jestem Freyją — powiedziała kobieta. — Boginią. Mój małżonek musi być bogiem. To wie każde dziecko. Małżonek? Gdy nadleciał sokół i usiadł na ramieniu swej pani, Gunnar wciąż rozmyślał nad jej słowami. Freyja pogładziła ptaka i zwróciła się w stronę Gunnara. — Pamiętaj, że bogowie stoją nieruchomo w świątynnej balii. Nie drapią się, nie smarczą, nie puszczają wiatrów i nie czkają dla okazania zadowolenia z biesiady. Ujęła uzdę czarnej klaczy. — Słabo mówię po szwedzku. — To dobrze — rzuciła przez ramię. — Lubimy, gdy bogowie milczą, a nie zanudzają nas mądrymi sentencjami i fałszywymi przykazaniami. Jej spojrzenie stało się dzikie i swawolne. — Uważamy, że wystarcza, jeśli bogowie cieszą się sobą.— Wóz ruszył, ślizgając się na śniegu i oblodzonych kamieniach. Gunnar chwycił za bok wehikułu i wsparł się o trzymaną gałąź. Uznał, że gdy Szwedzi zobaczą go na miejscu boga, to albo wybuchną śmiechem, albo go rozszarpią na strzępy. W wiosce powitała ich martwa cisza. Wóz mijał ludzi i pokryte strzechami chałupy, aż dotarli do ogromnej balii ozdobionej na zwieńczeniu belką w kształcie stewy. Rzeźbione twarze trolli spoglądały na nich spod okapu. Nadeszli zawstydzeni kapłani, otworzyli wierzeje balii i wpuścili pojazd do środka Gdy stanął wyprostowany, Gunnar zobaczył poczerniałe od dymu belkowanie. Wokół tłumnie gromadzili się Szwedzi, ci z tyłu wchodzili na ławy i stołki rozstawione pod ścianami, aby spojrzeć w milczeniu na Gunnara i Freyję. Zbyt przerażony, by drżeć, Norweg był pewien, że jedynym jego ratunkiem jest pozostawanie w bezruchu. Kapłani wepchnęli wóz po usypanej z ziemi rampie na wysoki stół ustawiony w głębi balii. Gunnar wciąż stał prosto. Szwedzi napełnili przyniesioną misę mięsem i burakami, a kapłani umieścili ją u stóp bóstwa. Gunnar poczuł, że słabnie. Zmęczonym ruchem opadł na brzozowy kozioł. Z piersi zgromadzonych Szwedów wyrwało się głośne, jednoczesne westchnienie. Freyja usiadła obok męża.
Gunnar poczuł woń wędzonej wieprzowiny i wpół surowej pieczeni Wokół było pełno potraw, lecz nikt nie jadł. Jeśli to on miał być posiekany i usmażony, powinien odejść z godnością. Sięgnął po największą porcję i wypchał usta mięsem. Szwedzi wydali okrzyk radości. Zasiedli wokół własnych stołów i rozpoczęli ucztę. Zdumiony Gunnar uniósł kufel i spłukał smak mięsiwa. Jego gest powitano jeszcze głośniejszym okrzykiem i ogólną pijatyką. To dziwne uczucie, gdy tłum wyznawców naśladuje najprostsze ruchy idola! Gunnar zastanawiał się, czy gdyby zdjął portki i naszczał do stojącej przed nim misy, to Szwedzi z okrzykiem uwielbienia wstaliby z miejsc, by wziąć udział we wspólnej ceremonii oddania moczu. Nie zaryzykował jednak, by to sprawdzić. Biesiada trwała. Gunnar nigdy dotąd nie widział, aby mężczyźni i Kobiety pili pospołu, nie wszczynając co chwila bójek ani nie mordując. Obecność niewiast zwykle prowokowała mężczyzn do przechwałek i podrywania żon sąsiadów. Lecz Szwedzi zachowywali się tak, jakby wspólna uczta stanowiła coś najnaturalniejszego w świecie, niegodnego wzajemnych zatargów. Gunnar obserwował obecne w balii kobiety. Były wysokie, ładne, z dumnie wykrojonymi ustami o smukłych nogach — zbyt dobre dla Szwedów. Z zaskoczeniem stwierdził, że nie odwracały wzroku, przypatrując mu się z zainteresowaniem i pewną zadumą, jak gdyby w myślach rozbierały swego nowego boga. Gunnar porównywał je z Freyją. Małżeństwo to poważna sprawa. Bogini ma swe własne zwyczaje i na pewno nie będzie posłuszną żoną. Siedziała swobodnie u jego boku, śmiejąc się i wysoko trzymając głowę na swej śnieżnobiałej łabędziej szyi. Pożądał jej — bardziej niż jakiejkolwiek innej kobiety — ale czy dla niej zrezygnowałby z każdej innej? Szacowni starcy w towarzystwie postawnych matron składali u jego stóp dary: plastry miodu, lisie futra, kry morsa i wiele najrozmaitszych różności. Stos rósł tak wysoko, że Gunnar z trudem rozróżniał kolejne przedmioty. Na koniec kapłani przyprowadzili swój podarunek. To była Gerda. Wyglądała na równie zalęknioną, co podczas ich pierwszego spotkania. Gunnar spojrzał niepewnie w stronę Freyi. — To Gerda — rzekła bogini. — Weź ją dla uciechy. Mówiła z namaszczeniem, jakby recytując tekst rytuału. Gunnar spojrzał ponowne na dziewczynę, która wyglądała teraz przepięknie, umyta i uczesana, przystrojona w złote pierścienie i bransolety. — Dziękuję — odparł, kalecząc wyrazy — ale nie tej kobiety pożądam. Szwedzi wznieśli radosny okrzyk, a zaskoczona Gerda przesłała mu promienny uśmiech. Gunnar z ponurą miną opadł ciężko na stołek. W czasach, gdy był człowiekiem, żadna młódka nie cieszyłaby się z tego, że ją odtrącił. Freyja zbliżyła twarz od jego oblicza, aby zapytać, czy wieprzowina była źle przyrządzona, czy piwo zbyt kwaśne. — Nie — szepnął Gunnar — jedzenie jest smaczne, ale myślałem, że ta dziewka choć trochę mnie lubi. Mogła przynajmniej udawać przygnębienie. Freyja uśmiechnęła się. — Nic nie rozumiesz. To jest Uczta Zmarłych, podczas której Freyr śle gońców do Podziemnego Świata. Jeśli nie ma pod rękę odpowiedniego cudzoziemca, domaga się, by przyprowadzono mu na ofiarę młodą dziewczynę. Wszystkie one są nazywane Gerda. Gdy Freyr kończy swe miłosne igraszki, dusi panienkę, używając sznura i foczej skóry. Ciało wrzuca do torby. To oczywiste, że żadna z dziewcząt nie pragnie być nałożnicą mojego męża. Gunnar wrzasnął i zerwał się z miejsca. Chwycił sznur, jak gdyby bronił się przed żmiją i cisnął go wraz z torbą w sam środek paleniska. Szwedzi zamarli w milczeniu; po czym zaczęli skakać, wznosząc okrzyki, które wstrząsały przydymionymi belkami sali. Gunnar usiadł. Zażądał wyjaśnień.
— Dlaczego wcześniej nie powiedziałaś mi, czemu służą torba i powróz? — Chciałam, by wszyscy zobaczyli, jak je odrzucasz. Bogini musi dbać o swych wyznawców, przedkładając to ponad własną przyjemność. Gunnar ponuro spoglądał na biesiadników do czasu, gdy ostatni Szwed powlókł się do chaty lub padł bez zmysłów na ziemię. Obrócił twarz w stronę Freyi. — Niewiele mam pożytku z boskości. Nie wolno mi się upić, ani żreć do przesytu, nawet młódki mnie omijają. Straciłem wszystkie przyjemności dostępne ludziom. Bogini wstała, ujęła go za rękę i szepnęła: — Z jednym wyjątkiem. Zabrała ze stołu dwa kubki wypełnione ciemnym miodem i powiodła małżonka ku osłoniętej łożnicy. Na współ zmartwiony Gunnar podążył za nią. Nigdy nie spytała go, czy pragnie być jej mężem, czy chce dla niej wyrzec się innych kobiet O wszystkim decydowała sama. Jak bogini! Nie wiedział, czy jako chrześcijanin powinien uważać ten związek za legalny. Lecz jeśli nie był mężem Freyi, nie był też bogiem, a to mogłoby być źle zrozumiane przez Szwedów. W ciemnościach, ręce Freyi wsunęły się pod koszulę Gunnara pieszcząc, szarpiąc i ciągnąc. Po chwili leżał na swej małżonce, orał ją z zadowoleniem i nie zwracał uwagi na dochodzące zewsząd chrapanie. Szwecja miała jednak jakieś uroki. Wiosna w górach zaczęła się późno. Gdy przyszło ocieplenie, brzuch Freyi nabrał pokaźnych rozmiarów. Gunnar był zadowolony, że jego zimowa orka przyniosła owoce, lecz coraz mniej miał okazji, by wykazać się swymi umiejętnościami. Podczas wiosennego przesilenia, do kurhanu przybyła procesja biało ubranych postaci. Tym razem nie byli to zamaskowani mężczyźni, lecz najprawdziwsze kobiety. Nie stroiły min, nie śpiewały, tylko, uśmiechając się, stanęły szeregiem. Delikatnymi ruchami poprawiały kwiaty wplecione we włosy, a spod rzęs rzucały znaczące spojrzenia w stronę Gunnara. Mężczyzna zawołał Freję, by to wyjaśniła. — To panny z okolicznych wiosek — padła odpowiedź. — Przyszły do swego boga po wiosenne błogosławieństwo. — Ciężko być bogiem — mruknął Gunnar. — Jakże mam udzielić pogańskiego błogosławieństwa? Słowa nie przejdą mi przez gardło! — Nie trzeba słów. Bóg, który tylko je i pije, nie znaczy nic wobec takiego, który potrafi być ojcem — poklepała się po wydętym brzuchu. — Ich bóstwo daje życie, miast je odbierać. Takiego błogosławieństwa pragną. Pomimo tego, że spędził zimę wśród Szwedów, wciąż czymś go zaskakiwali. — Byłabyś szczęśliwa, gdybym to zrobił? — Dla bogini najważniejsze jest szczęście jej wyznawców. Co zaś się tyczy tych kobiet… jesteś przecież chrześcijaninem. Czy możesz zrobić to, o co cię proszą? Gunnar spojrzał na starannie umyte, radosne twarze dziewcząt. Nie było wśród nich Yusy, lecz grubokoścista blondynka wyglądała na jej starszą siostrę. Ze zmarszczonymi brwiami odwrócił się w stronę żony. — Nie wiem — westchnął — co uczyniłby Chrystus na moim miejscu… Kątem zdrowego oka obserwował stojące dziewczęta. Uśmiech zagościł na jego twarzy. — Ale wiem, że choć Olaf Tryggvason uczynił mnie chrześcijaninem — to jeszcze do reszty nie zgłupiałem! Przełożył Witold Nowakowski
Lawrence Watt–Evans
EPIZOD tyl oryg.: „One Shot” IASFM nr 1/1991 Short story Lawrence’a Watta–Evansa pt. „Windwagon Smith and the Martians”, opublikowana w IASFM nr 4/1989, otrzymała główną nagrodę w czwartej edycji corocznego Konkursu Czytelników: Polskiemu odbiorcy autor ten znany jest z wydanej ostatnio nakładem „Ambera” powieści „Jedynym zaklęciem”. Dla docenienia finezji pomysłu, na którym oparty został „Epizod”, przydatne może okazać się przypomnienie, że Marylin Monroe zmarła przed śmiercią Kennedy’ego.
Agent Federalnego Biura Śledczego Obracał w dłoniach niewielki kalkulator, przypatrując mu się z niedowierzaniem. Ciszę przerwał głos więźnia. — Minęło sporo czasu nim się pozbierałem… całe szesnaście miesięcy. Chciałem wyznać wszystko od razu, ale nie mogłem. Bałem się. Jednak potem… wciąż mnie to dręczyło. Ktoś przecież powinien poznać prawdę! Agent odłożył kalkulator na oprawiony w zieloną okładkę rejestr przestępstw leżący obok starego wycinka z gazety. — No dobrze — mruknął. — Załóżmy, że przybył pan z przyszłości. Z alternatywnego świata. Załóżmy, że pańska nieprawdopodobna opowieść jest prawdziwa. Jednak nadal ciąży na panu oskarżenie o morderstwo. — Wiem — jęknął więzień — ale musiałem to zrobić. Nie mogłem pozwolić, by prezydent zginął. Agent skinął głową. Zerknął na kalkulator i postukał palcem w pożółkły papier. — Taaak — powiedział z namysłem. — Widzę. Pracownicy laboratorium stwierdzili, że mimo zeszłorocznej daty, gazeta rzeczywiście pochodzi sprzed trzydziestu, może nawet czterdziestu lat. Jeśli więc zaryzykować myśl o oszustwie, musiałby pan przygotowywać je bardzo długo. Po raz kolejny przeczytał nagłówek: STRZAŁY DO KENNEDY’EGO Pokręcił głową. — Cholera — odezwał się ponownie. — Nie mam pojęcia, czy zasługuje pan na krzesło elektryczne, czy na odznaczenie. Jak dotąd, sprawę udało się zatuszować, wszyscy zaakceptowali teorię o samobójstwie, lecz prędzej lub później ktoś dokopie się prawdy. Więzień przytaknął z rezygnacją. Agent wciąż wpatrywał się w skrawek papieru. — Prezydent Kennedy postrzelony — przeczytał głośno. — Pan temu zapobiegł, ale czy naprawdę musiał pan zabijać? Czy nie było innego sposobu? Więzień wzruszył ramionami. — Chciałem mieć pewność — odparł. — W postępowaniu z kimś tak niezrównoważonym półśrodki mogły okazać się niewystarczające. Agent zacisnął powieki i potarł dłonią czoło, próbując odpędzić narastający ból głowy. — Jeśli wolno spytać… — odezwał się więzień. Agent otworzył oczy. — Tak? — Czy ktoś rozmawiał już z prezydentem? Agent pokręcił głową. — Nie. Przekazałem wiadomość jego doradcom, którzy podejmą odpowiednią decyzję. W przyszłym tygodniu prezydent wraca z Dallas — twarz mówiącego wykrzywił gorzki uśmiech. — Jeśli dowie się wszystkiego, nie chciałbym być w pańskiej skórze. Naprawdę zależało mu na Marylin. Przełożył Witold Nowakawski
Karen Joy Fowler
OBŁUDA tyt. oryg: „Duplicity” IASFM nr 12/1989 W tajemniczym, nie naniesionym jeszcze na mapy zakątku Ameryki Południowej w brutalny sposób wychodzi na jaw przerażająca OBŁUDA.
Dzień w dzień wyprowadzali Alice z namiotu, Wracając, czasami płakala, a czasami była tak słaba, że musieli ją nieść. W tym stanie stanowczo nie była sobą. Natomiast w dniu, w którym obie z Tilly wróciły do bazy i zastały ją splądrowaną, Alice była jak najbardziej sobą. W namiocie wszystko było poprzewracane do góry nogami. Zniknęła obozowa latarnia, a także niektóre części ich garderoby w co jaskrawszych kolorach. Pudełko z tamponami było otwarte, a kilka z nich rozwinięto. Alice podniosła jeden, chwyciwszy go za długi ogon jak zdechłą mysz. Roześmiała się. — Myślisz, ze zgadli, do czego służą? — spytała. Wepchnęła sobie tampon do ucha, a drugie zatkała palcem. — To dopiero pomysł, co? — powiedziała. — Świetny sposób na to, żeby rano nie słyszeć ptaków i móc sobie dłużej pospać. Jej nazbyt ostentacyjna wesołość aż się prosiła, o wyjaśnienia. Alice była malarką, a amatorsko zajmowała się kartografią. Kiedyś powiedziała Tilly, że kartografowie często nazywają białe plamy na mapie „śpiącymi królewnami”. Zdumiało to Tilly, która nigdy przedtem nie poświęcała tym sprawom uwagi. Nie mogła sobie po prostu wyobrazić, jak można żyć z tak optymistycznym nastawieniem do rzeczy nieznanych. Wczucie się w taką postawę wymagało od niej nie lada wysiłku. Jej własna streszczała się w słowach: „Tutaj na pewno czai się coś strasznego”. Uważała, że człowiek powinien zawsze spodziewać się najgorszego, a rzeczywistość i tak przejdzie jego oczekiwania. Na splądrowanie obozu zareagowała niemal nieopanowaną paniką. No tak, spodziewała się, że ta wyprawa będzie niebezpieczna. Wybrały się na nią tak niefrasobliwie. Postąpiły bardzo głupio. Ale Alice zachowywała się jakby nigdy nic. — Przyszli tu w celach czysto badawczych — powiedziała spokojnie. — Nie byli wrogo nastawieni. Nic przecież nie zniszczyli. Gdyby chcieli, żebyśmy się stąd wyniosły, na pewno znaleźliby sposób, żeby nam to wyraźnie dać do zrozumienia Kierowała nimi po prostu ciekawość. Chociaż wolałabym, żeby nie zabierali nam latarni. Siedziała przed namiotem na słońcu, gdyż teraz nie mogła pracować po zapadnięciu zmroku. Na kolanach miała składany pulpit i nanosiła na mapę zakręt rzeki Nhamuda. Mapa, którą przywiozły ze sobą, sporządzono na podstawie zdjęć w podczerwieni robionych z dużej wysokości Natomiast mapy przygotowywane przez Alice miały być o wiele bardziej szczegółowe. Tego dnia pracowała nad czymś dziwacznym, co było po części mapą, a po części obrazem. Zaznaczyła zakręt rzeki, a następnie dorysowała głowę dużego żółwia zwanego tracaja wyłaniającą się z wody. W dniu, w którym tu przybyły, taki właśnie żółw przyglądał im się całymi godzinami, .obserwując, jak wyładowują rzeczy z łodzi i rozbijają obóz. Alice zaśpiewała mu wtedy żółwiową piosenkę z „Ulicy Sezamkowej”. W ten sposób, jak się wyraziła, przynosiła cywilizację zacofanym żółwiom brazylijskim, które nie wiedziały nic o ogólnoświatowym postępie będącym udziałem innych żółwi. Alice miała siostrzenice i siostrzeńców, a także upodobanie do takich informacji, których w żaden sposób nie mogła zdobyć. Tilly nie znała tej piosenki. Dwa potargane miedziane warkocze spływały z ramion Alice. Powiał lekki wiatr i niczym nie przytrzymywane kosmyki opadły jej na twarz. Odgarnęła je w tył lewą ręką, a prawą naniosła strzałkę na mapę. — Jesteśmy tutaj — powiedziała z ożywieniem. Tak, jesteśmy W rym miejscu. Słońce stało wysoko na niebie. Przyćmione zielone światło sączyło się przez ściany namiotu wypełnionego zapachem śpiworów, butów turystycznych i wilgoci Tilly i Alice codziennie odchylały klapy u wejścia, ale namiot ciągle przypominał cieplarnię. Dzisiejszego fanka Tilly
obudziła się, czując, że tęskni za Stevenem. To, co ją naszło, to nie były wspomnienia, bo wspominanie to myślenie, a ona w tej chwili n i e m y ś l a ł a . Ona czuła tę tęsknotę — całą powierzchnią ciała. Skórą. Gdzie on jest? — pytała skóra. Gdzie są jego usta? I dłonie? Spróbowała zastąpić te dłonie własnymi, ale jej ciało dostrzegło różnicę. A poza tym była jeszcze jedna różnica, mianowicie taka, ze teraz robiła to przy Alice. Jak gdyby Alice stała się częścią niej samej, jak ręka, jak lewa ręka, z którą była mniej ściśle związana niż z prawą, ale która, mimo to, stanowiła integralny element jej osoby. Chociaż tak naprawdę, to uważała, że Alice jeszcze śpi. W obecnej sytuacji sen był jej jedyną ucieczką. I Tilly czułaby się winna, gdyby zbudziła ją z niego zbyt wcześnie. Wsłuchiwała się więc w jej oddech, próbując zgadnąć, czy już się obudziła. Alice bardzo rzadko się poruszała, Jej ciało było jak pejzaż. Tilly miała ochotę wstać, ale to z pewnością zbudziłaby Alice, a poza tym namiot wypełniony był matami do spania i śpiworami, stała tam też nie używana kuchenka, pokrowce od aparatów fotograficznych Tilly i mapy Alice. Tylko w samym środku Tilly mogła stanąć w pozycji wyprostowanej. Dręczyły ją ataki klaustrofobii. Wszystko, co znała, wszystko, co była w stanie sobie wyobrazić, znajdowało się albo wewnątrz albo na zewnątrz namiotu. Między tymi dwoma zbiorami elementów zachodził stosunek zawierania. Chociaż nie: one się wzajemnie wykluczały. I tylko Alice była elementem, który mógł należeć do obu. Nigdy przedtem nie irytowało jej to, że namiot jest taki mały. Przedtem, to znaczy wtedy, kiedy w każdej chwili mógł” z niego wyjść i do niego wrócić. Tak naprawdę to namiot nie był chyba mniejszy niż jej sypialnia z czasów dzieciństwa, której nigdy nie uważała za małą, mimo że nie można było otworzyć jej drzwi na oścież, bo stała za nimi komoda. Sypialnia była miejscem bezpiecznym, miejscem, gdzie się o nią troszczono i otaczano ją opieką. Na tę troskę i opiekę mogła liczyć z całkowitą pewnością: a poczucie pewności powodowało, że nawet ich nie zauważała. Kiedy Tilly podrosła, zaczęła miewać wizje: ukazywały jej się kształty i cienie istot z innego świata. Za pewną dziewczynką z szóstej klasy chodzącą do tej samej szkoły co ona — kiedy pewnego razu wracała do domu — jechał jakiś mężczyzna w białym samochodzie. Tilly powiedziano przy kolacji, że nie wolno jej wdawać się w rozmowy z nieznajomymi. Angeli Ruiz mieszkającej w sąsiedztwie kuzynka z Chicago opowiedziała o pewnym znajomym chłopcu, którego własny ojciec bił szczypcami, podczas gdy matka się temu przyglądała w czasopiśmie „Life” Tilly widziała zdjęcie pewnego malca i jego dwóch sióstr. W ich wyglądzie było coś nienormalnego, a w artykule zamieszczonym obok pisano, że matka — nie chcąc, żeby ktokolwiek wiedział, że ma dzieci — zamknęła ich w piwnicy i trzymała tam przez pięć lat. Brak światła słonecznego i ruchu spowodował zahamowanie ich wzrostu. Cała trójka stała się podobna do drzewek bonsai. W ciągu ostatniego tygodnia ich dziwnie zniekształcone ciała pojawiały się w snach Tilly. W Obidos, gdzie dwunastoletnie dzieci grają w piłkę nożną i uprawiają seks, człowiek, u którego zaopatrzyły się w zapasy potrzebne na drogę, opowiedział im pewną historię. Ta historia miała być ostrzeżeniem. Tilly zrozumiała to teraz, patrząc wstecz. Dotyczyła słodkowodnych delfinów zwanych boto. Delfiny boto potrafiły posiąść kobietę. Robiły to w wodzie, na lądzie —przybierając postać mężczyzny — a nawet w snach. Kobieta taka stawała się coraz bledsza i umierała w czasie porodu — jeżeli w ogóle zdołała dotrwać do tego czasu, a jej dziecko rodziło się zdeformowane: miało gładką twarz ojca, jego skórę podobną do gumy i coś w rodzaju nozdrza na czubku głowy w miejscu, w którym powinno być ciemiączko. Tilly przesunęła swoje legowisko tak, żeby zajmowało — w stosunku do wejścia — pozycję, jaką w jej sypialni zajmowało łóżko. Alice nic na to nie powiedziała, chociaż operacja ta wymagała przesunięcia i jej własnego miejsca do spania. Tilly dokonała jej, kiedy Alice nie było w namiocie.
Alice bowiem była dzień w dzień wyprowadzana przez nich na zewnątrz. I trudno było nie zazdrościć jej tego, bez względu na to, jak wyglądała po powrocie. W pobliżu dało się słyszeć skrzeczenie niewidocznego ptaka zwanego trogonem. Dźwięk ten zagłuszył wszystkie inne odgłosy dżungli w taki sam sposób, w jaki syrena policyjna zagłusza zwykle odgłosy ruchu ulicznego. Dał się słyszeć szelest. To nylonowa zasłona u wejścia namiotu poruszała się na wietrze. Do wnętrza napłynęła na chwilę nikła woń mimozy, ledwo dostrzegalna pośród zapachów snu, potu i moczu oddanego w nocy. Miejsce, gdzie spała; Alice, znajdowało się w najbardziej oddalonej od wejścia części namiotu. Tilly podparła się na łokciu i spojrzała na przyjaciółkę. Alice wpatrywała w dach namiotu. — Alice — powiedziała Tilly. Każde słowo, które padało w tym małym pomieszczeniu, było powiedziane zbyt głośno. Cśśś — zaszeleściła zasłona u wejścia. — Jeszcze tu jestem — odparła Alice. — Myślałaś, że już mnie nie ma? Chciała wykonać jakiś ruch, ale ból spowodował, że zaraz znieruchomiała. Jej włosy zebrane były z tyłu w węzełek. Przestała je zaplatać kilka tygodni temu, kiedy pękła jej ostatnia gumka. — Bolą mnie plecy — powiedziała. — Wszystko mnie boli. — Spojrzała na Tilly. — Przypomniało mi się jeszcze jedno. Chłopiec w bańce mydlanej. Była to gra, jaką Alice wymyśliła dla zabicia czasu. Polegała na tym, że obie z Tilly robiły listę sławnych więźniów. Im dłużej grały, tym elastyczniejsza stawała się kategoria więźnia. Tilly chciała wciągnąć na listę Howarda Hughesa. Można być swoim własnym więźniem — uzasadniała. Ale Alice nie zgodziła się. Więźniem było się tylko wtedy, kiedy był strażnik, a strażnikiem mogła być tylko jakaś osoba lub r z e c z znajdująca się na zewnątrz. Przed namiotem coś się poruszyło i zakaszlało. Kiedy ich obóz splądrowano, Alice i Tilly przypuszczały, że zrobili to Indianie, mimo iż wydawało się to dziwne. Cóż innego zresztą mogły przypuszczać? Niektóre z miejscowych plemion można było uważać za takie, które posiadały niewielką wiedzę o społeczeństwach cywilizowanych, chociaż raczej nie kwalifikowały się do kategorii plemion nie mających żadnej styczności z cywilizacją. Plemiona Hkkaryana, Karatana i Tirio znały broń palną. Miary też motorówki Ich członkowie docierali do miast. Kiedy wymieniało się nazwisko Michaela Jacksona, kiwali głowami na znak, że słyszą je nie po raz pierwszy. Człowiek, który w Obidos doradzał im co kupić na drogę, był z plemienia Hrio. Udzielał im rad w zasadzie obojętnie, chociaż był przy rym nieco gadatliwy. To, że dwie kobiety chcą spędzić wakacje w dżungli, wywołało mniej komentarzy z jego strony niż się spodziewały. Zrobił jednak jedną złowieszczą uwagę po portugalsku. Powiedział mianowicie, że jest całkiem, możliwe, że młoda kobieta, która uda się do dżungli, wróci z niej jako staruszka. Alice i Tilly powinny były wystarać się o zezwolenie FUNAI na wizytę na terytorium Indian, których rząd brazylijski chronił przed ciekawskimi turystami. Ale Alice interesował tylko teren. Planując tę wyprawę prawie wcale nie myślała o Indianach. Steven pytał o nich, ale Steven interesował się wszystkim. Był teraz w Nowym Jorku, jeździł metrem i martwił się o Tilly przebywającą wśród dzikusów. W zeszłym roku Steven dwa razy padł ofiarą napadu. Po splądrowaniu obozu Tilly uparła się, żeby przenieść go dalej od rzeki, chociaż nie za daleko, bo potrzebna im była woda, a poza rym Alice nie skończyła pomiarów w tym rejonie. Przeniosły więc obóz z niemałym trudem. Jednak cala ich praca poszła na marne. Bo, rozbijając namiot na nowym miejscu, Tilly uświadomiła sobie, że jest obserwowana. Z daleka wyglądali jak Indianie. Tilly widziała ich cienie wśród drzew. To z tego właśnie powodu przyspieszyła kroku idąc po wodę. Zastanawiała się przy tym, czy kiedykolwiek jeszcze odważy się wykąpać, wiedząc, że być może są w pobliżu. Bałaby się nawet umyć zęby. Wróciła do
obozu i starała się przekonać Alice, że w nocy będą musiały stać na warcie. Było już po ‘ południu. Alice przygotowała lunch. — Zdecydujemy o tym później — powiedziała. — Później będzie dość czasu, żeby podjąć taką decyzję. Ale później to w obozie pojawili się oni. I tym razem wcale nie wyglądali jak Indianie. Ich głowy pozbawione były włosów i jednakowo spłaszczone z tyłu. Rysy ich twarzy przypominały rysy ludzkie na tyle, że dało się ich od siebie odróżniać. Każdy z nich miał dwoje podpuchniętych oczu osadzonych głęboko w fałdach skóry i dwoje nozdrzy znajdujących się w jednej płaszczyźnie z resztą twarzy, rozciągających się i kurczących z lekka w czasie oddychania. Ich usta były duże i ruchliwe. I — podobnie jak ludzie — mieli garnitur zębów przeznaczonych do miażdżenia pokarmów mięsnych i roślinnych. Gdyby Tilly zobaczyła tylko jednego z nich, pomyślałaby, że to jakiś mutant albo ktoś zniekształcony wskutek choroby czy wypadku. W książkach widywała zdjęcia ludzi zdeformowanych w podobnym stopniu. Ale ich było wielu i byli wszyscy jednakowi. Doszła do wniosku, że to kosmici. Powiedziała o tym Alice. Alice nie była tego taka pewna. Ubiór nie wskazywał na ich pozaziemskie pochodzenie. Składał się z ułożonych w luźne fałdy niefarbowanych kawałków tkaniny okrywających te same części ciała, które i ludzie czuli się zmuszeni kryć przed wzrokiem swoich bliźnich. Zwróciła uwagę na tampony przymocowane sznureczkami do ich płóciennych pasów. —. Gromadzą trofea — powiedziała. — Mają nasze skalpy. Nie wydaje ci się to zbyt prymitywne jak na stoły zdolne do podróży międzygwiezdnych? Alice zaprosiła ich do namiotu. Tilly nie weszła z nimi Miała dość rozsądku, żeby odczuwać przerażenie, Była gotowa uciekać. W stronę rzeki prowadziła ścieżka. Nie zastanowiła się nawet nad tym, że ucieczka oznacza pozostawienie Alice samej w ich rękach. Jednak ich było coraz więcej. Ucieczka okazała się więc niemożliwa. Zmierzając w stronę namiotu, jeden z nich obrócił się w kierunku Tilly. Próbowała się uchylić, ale jego ręka była dłuższa niż się spodziewała. Jego dłoń spoczęła na jej ramieniu. Palce były bardziej giętkie niż ludzkie dzięki dodatkowemu stawowi — ale w tym momencie Tilly tego nie zauważyła: Dłoń okazała się chłodniejsza niż jej skóra. Czuła to przez bawełnianą koszulkę. Czuła też puls bijący w tej dłoni — jeżeli nie było to bicie jej własnego serca. Była tak przerażona, że zemdlała. Stało się tak na skutek jej własnej decyzji, którą — jak przypomniała, sobie później — podjęła w tym ułamku sekundy; Pamiętała czarną pustkę przed oczami i swój własny głos ostrzegający, że zaraz zemdleje, „A może zachować przytomność?” zapytał ten głos, a Tilly odpowiedziała: „Nie, nie, lepiej zemdleć i tym sposobem wydostać się z tej sytuacji”. Zatrzaski przy wejściu uderzyły o siebie, wydając odgłos podobny do stukania paciorków różańca. Ktoś odgarnął zasłonę. Wjechało śniadanie. Na ich własnych talerzach. Tilly wręczono jej porcję. Porcję Alice umieszczono na ziemi przy wejściu. Jeden z nich pozostał w namiocie, żeby obserwować, jak jedzą. Porcja Tilly składała się z małej pomarańczy, owsianki z ich własnej mączki i małej gotowanej ryby, Były też krakersy pochodzące z ich własnych zapasów. Alice dostała tylko krakersy, których było mniej niż w porcji Tilly. Od samego początku traktowali każdą z nich inaczej, a różnica polegała między innymi na tym, że Alice dostawała mniej jedzenia. Oczywiście, Tilly dzieliła się z nią swoim. Żeby to zrobić, musiała przenosić się na legowisko Alice. Alice nigdy nie przychodziła do niej. Zmuszała ją po prostu do błagania o przyjęcie części porcji, bo nigdy nie dostawały takiej ilości jedzenia, która wystarczyłaby na dwie osoby. — Jak myślisz, co to za ryba? — spytała Tilly, wkładając sobie kawałek do ust i zmuszając Alice, żeby zrobiła to samo. — Martwa — odpowiedziała Alice bezlitośnie.
Po takim śniadaniu Tilly była zawsze bardzo głodna. Alice też była głodna. Musiała być głodna, chociaż nigdy się do tego nie przyznawała. — Dziękuję ci, Tilly — mówiła. A później zjawiało się ich jeszcze dwóch i wszyscy trzej wyprowadzali ją z namiotu. Tilly zawsze się bała, że nie przyprowadzą jej z powrotem. Ta obawa płynęła z egoizmu, ale Tilly nie mogła nic na to poradzić: bała się i już: Zależało jej na Alice i Alice powinna była należeć do zbioru tych rzeczy, które znajdowały się wewnątrz namiotu. Wszystko inne, na czym jej zależało, nie wchodziło w skład tego zbioru. Na przykład Steven. Tęsknota za nim. To był taki dobry chłopak. Wszyscy byli tego zdania. Alice także zwracała jej na to uwagę. — Cały kłopot — filozofowała — polega na tym, że Steven jest taki dobry; Nie wierzyła, że Steven jest właściwym partnerem dla Tilly. — Powiedzmy to sobie szczerze — mawiała — kobiety nie pragną mężczyzn, którzy są po prostu dobrzy. — A ja tak — odpowiadała na to Tilly. — To dlaczego jeszcze za niego nie wyszłaś? Dlaczego jesteś tu, w dżungli, zamiast siedzieć w domu u boku swojego dobrego męża? Dlatego, że przy nim nie masz uczucia, że przezywasz coś niezwykłego. W tym, co przeżywasz ze Stevenem nie ma głębi. Wspaniałą i naprawdę atrakcyjną rzeczą w mężczyznach jest to, że nie można wierzyć ani jednemu ich słowu. Wtedy są fascynujący i zniewalający. Alice znała różnych mężczyzn. Niektórzy z początku sprawiać wrażenie dobrych. Jednak ona zawsze zdołała ich rozszyfrować. Czasami okazywało się, że są żonaci. — Nie mam pojęcia, dlaczego tak wiele kobiet narzeka, że mężczyźni nie chcą się wiązać — mówiła. — Ci, których ja spotykam, są zawsze aż za bardzo związani. Steven prawdopodobnie zaczyna się właśnie martwić, czy wszystko jest w porządku. Na razie zmartwienie jest niewielkie, ale z czasem stanie się poważniejsze. Wtedy kiedy dowie się, że w Obidos ich nie ma. A miały być już cztery tygodnie temu. Być może ktoś znajdzie ich łódź zarośniętą tym samym pnączem o fioletowych kwiatach, które pokrywa cały brzeg rzeki, zagłuszając inne rośliny. Czy Steven zdecyduje się przyjechać, żeby jej; szukać? Odprowadził ją na lotnisko i już w ostatniej chwili, obejmując ją, prosił, żeby nie leciała. Wysiliwszy pamięć, Tilly poczuła, jak jego ramiona zamykają się wokół jej ramion. Powinien był ją o to poprosić wcześniej. I mógł ją obejmować mocniejszym uściskiem. Odniósł się do planów ich podróży tak sympatycznie. Tilly myślała o nim całymi dniami, co powodowało, że czuła się osamotniona. W nocy jednak nigdy jej się nie śnił. W jej snach pojawiały się cienie o wydłużonych ramionach i kształtach ledwo dostrzegalnie zdeformowanych. Dla Stevena nie było miejsca w tym świecie. Ale nawet bez niego, nawet z tymi snami, noc była lepsza niż dzień. Nawałnica ogromnych, zielonych ważek szturmowała ściany namiotu; obijały się o nie, ale nie mogły dostać się do środka. Odgłosy tego rodzaju przypominały bębnienie kropel deszczu o płótno. Naokoło niej, na zewnątrz namiotu, jej strażnicy wydawali z siebie jakieś pomruki, opędzając się rękami od owadów. Byli przed namiotem. Byli i za nim. O ucieczce nie można, było marzyć. Alice już nawet nie planowała ucieczki Nie planowała już zresztą niczego. Żeby przekonać samą siebie, że Alice wróci, Tilly grała w wymyśloną przez nią grę. Siedziała spokojnie, ze skrzyżowanymi nogami i, przeczesując włosy palcami, usiłowała przypomnieć sobie kolejnego więźnia, który pasowałby do ich listy. Jej ostatnia propozycja dotyczyła bohatera historii, jaką opowiadał jej kiedyś ojciec. Był to matematyk skazany na śmierć za popełnienie jakiejś zbrodni. Nie pamiętała jakiej. W ciągu nocy poprzedzającej egzekucję próbował — bardzo szybko — przeprowadzić kilka dowodów. Dowody trudno było odczytać, a niektóre z nich były niekompletne. Głowiły się nad nimi całe pokolenia matematyków. Niektóre z tych problemów
pozostają nie rozwiązane do dziś. Ojciec Tilly był matematykiem. A Steven projektantem form przemysłowych. Alice powiedziała Tilly, że wszystko jej się poplątało. — Ten człowiek ani nie był więźniem, ani nie skazano go na śmierć — powiedziała. — Przygotowywał się do pojedynku. Ponieważ miał bardzo krótki wzrok, wiedział, że zginie. Nie zaliczyła Tilly tego matematyka. Ostatnim więźniem, jakiego sobie przypomniała Tilly i jakiego Alice zgodziła się uznać, była Maria Stuart Było to dawno, na początku ich niewoli. Tilly była tym troszeczkę zirytowana. Rzeka szumiała, ptaki skrzeczały, a z oddali dobiegały głosy wyjców, z tej odległości przypominające szum rwącego potoku lub wiatru. Owady bębniły o płótno namiotu. Każdy z tych zwyczajnych odgłosów był zdradą. Jakże szybko dżungla zaakceptowała obecność kosmitów. Było to tak, jak gdyby ktoś zagłębił nóż w wodzie. Woda natychmiast przystosowała swój kształt do jego ostrza i wyłom w niej uczyniony okazał się po prostu złudzeniem. Oczywiście, na obecność Tilly i Alice dżungla zareagowała bardzo podobnie. A teraz — w oczach ekspedycji przybyłej z gwiazd — obie były tubylcami, okazami miejscowej fauny. Tak przynajmniej myślała Tilly. — Jedyną naszą zemstą — powiedziała do Alice — jest wprowadzenie ich w błąd, bo zapewne mysią, że jesteśmy tubylcami Zrujnuje to cały system ich danych. Za ileś wieków ich inwazja na Ziemię nie powiedzie się, bo przygotują ją w oparciu o ten drobny błąd. Alice miała na ich temat dwie teorie. Podobnie jak teoria Tilly, obie wywodziły się wprost z ilustrowanej prasy podającej wiadomości w skrócie. Według pierwszej — prześladowcy byli potomkami kosmitów. Żyjąc w izolacji w dżungli, ulegali degeneracji i stopniowo osiągnęli swój obecny prymitywny stan. Według drugiej — Tilly i Alice trafiły na coś w rodzaju objazdu czy pętli na darwinowskiej drabinie ewolucyjnej. W tym środowisku musiało być coś, co sprzyjało rozwojowi głęboko osadzonych oczu i palców w kształcie korkociąga. Miały do czynienia z zamkniętą pulą genetyczną. — I my nie poszerzajmy tej puli — dodała Alice. Uśmiechnęła się i pokręciła głową, potrząsając warkoczami — „Południowoamerykańscy kosmici–zmniejszacze głów zmusili mnie, żebym urodziła dziecko Elvisa” — zacytowała wyimaginowany tytuł sensacyjnej informacji prasowej. Początkowo Alice prowadziła dziennik ich niewoli. Sporządziła serię szkiców, przywiązując wielką wagę do proporcji. Kazała Tilly robić zdjęcia, ale Tilly bała się, więc zrobiła je sama, posługując się jej aparatami fotograficznymi Zwinięte rolki filmów umieszczone w małych ciemnych rurkach miały zapewnić im fortunę — w przyszłości, kiedy uciekną albo kiedy zostaną wypuszczone na wolność lub uratowane. Alice zaznaczała na wykresach dni ich niewoli i zachowywała się tak, jak gdyby wkrótce miały się znaleźć na wolności Jednak w żaden sposób nie można było wywnioskować, jak szybko to nastąpi, bo nieodgadniona była przyczyna, dla której je uwięziono. Alice wymyślała sposoby ucieczki. A Tilly miała ochotę zaznaczać ilość dni na ścianie namiotu — o ileż bardziej przypominałoby to klasyczny sposób, jakim zazwyczaj posługiwali się więźniowie. Cztery kreski proste, a potem kreska ukośna. Hieroglif symbolizujący ludzką dłoń. Hołd oddany kciukowi przeciwstawionemu reszcie palców. Anna Boleyn miała sześć palców. Tilly zastanawiała się, jakie znaki stawiała ona na ścianie swojej celi. Odsunięta na bok zasłona u wejścia zaszeleściła cicho. Tilly, wzdrygając się, usiadła. Jeden z nich właśnie wchodził — pochylony, z jej talerzem w rękach. Był to jeden z tych trzech, którzy wyprowadzali Alice. Nie było co do tego wątpliwości, bo na plecy miał narzucony zielony sweter Tilly. Rękawy swetra zawiązane były wokół jego szyi; wyglądało to, jak gdyby ktoś go obejmował. Miał twarz potwora z filmów grozy wyświetlanych na porankach, twarz, która mogła
należeć do Upiora Opery. Od szyi do pasa — być ma dzięki temu, że miał narzucony sweter — wyglądał jak zwyczajny student pierwszego roku jakiegoś uniwersytetu na Wschodnim Wybrzeżu. A poniżej Tilly dostrzegła resztę jakiegoś jego workowatego ubioru, a także gołe nogi i bose stopy. Jak nogi i stopy mnicha, z tą różnicą, że nogi kosmity były nieowłosione. Na talerzu znajdowała się porcja jedzenia taka sama, jaką dostała na śniadanie. Wlepiła oczy w talerz. To było wprost niewiarygodne. Nigdy przedtem nie dostała dodatkowej porcji. Zasłona u wejścia zatrzepotała ponownie z lekkim stukotem i Tilly została znowu sama. Wzięła w palce mały kawałek ryby. Przyjrzała mu się. Włożyła go do ust. Wzięła następny kęs, a potem jeszcze jeden. W więc to prawda. Przynieśli jej dodatkową porcję. Dlaczego więc nie miałaby zjeść? Tylko dlatego, że Alice jest głodna? W jaki sposób to, że powstrzyma się od jedzenia, może pomóc Alice. Zresztą sama Alice na pewno chciałaby, żeby Tilly zjadła. Jadła więc coraz szybciej, oblizując palce. Zjadła skórkę i pestki z pomarańczy, a ości wsunęła pod swoje legowisko. Alice wróciła blada i zalana łzami. Położyła się. Oddychała nierówno, gwałtownie łapiąc powietrze ustami. Na jej ciele nie było żadnych śladów. Jak zwykle zresztą. Tylko wyraz jej twarzy zdradzał mękę. — Co oni ci zrobili? — spytała Tilly, a Alice zamknęła oczy. — To znaczy: czy dzisiaj było inaczej? — indagowała dalej Tilly. Usiadła przy Alice i głaskała ją po głowie dopóty, dopóki jej oddech się nie uspokoił. Alice nurtowało inne pytanie. — Dlaczego oni to robią? — wypowiedziała je głośno, a zresztą może i nie wypowiedziała. Jednak pytanie pozostało. — Nie próbują ze mną rozmawiać. O nic mnie nie pytają. Nie wiem, czego chcą ode mnie. Po prostu zadają mi ból. To potwory — powiedziała. Zapadła cisza, gdyż następne pytania obie zadawały sobie tylko w głębi ducha. Dlaczego męczą mnie, a nie ciebie? Dlaczego ciebie, a nie mnie? Zeszłego wieczoru na kolację były tytko krakersy. Alice dostała ich więcej j niż Tilly. Coś takiego nie zdarzyło się nigdy przedtem. — Spójrz tylko — po raz pierwszy od dłuższego czasu w głosie Alice zabrzmiała weselsza nutka. — Jak myślisz, dlaczego tym razem dali mi więcej? — Dołożyła krakersów Tilly, tak że porcje były teraz równe. — Na pewno zauważyli, że zawsze dzielimy się jedzeniem. Bez względu na to, jak z nami postępują. — Nie chcę twoich krakersów — powiedziała Tilly. — Naprawdę. Po tym, co ci dzisiaj zrobili, na pewno bardziej niż ja potrzebujesz pożywienia. Proszę cię, zjedz je. Rozzłościło to Alice. Obstawała przy swoim. — Ty się zawsze ze mną dzieliłaś. Zawsze. Dzielimy się. Te ostatnie słowa skierowała do niego, do tego spośród nich, który zostawał, żeby się przyglądać jak jedzą. Tilly wzięła krakersy. Słońce już zaszło. Ptaki uspokoiły się, nasiliło się natomiast brzęczenie owadów. Słychać było bezustanny śpiew żab. Śpiewały altem. W świecie zewnętrznym zapanowała przerażająca harmonia. A tu, w środku, ściany namiotu pociemniały i Tilly i Alice zostały same. Alice leżała bez ruchu. Tilly rozebrała się. Weszła do śpiwora, który pachniał pleśnią, i zaczęła tęsknić za Stevenem. W nocy poczuła, że musi oddać mocz. Zwlekała z tym długo, bojąc się obudzić Alice, aż do momentu, w którym okazało się, że dłużej nie wytrzyma. W końcu wyślizgnęła się ze śpiwora i podkradła się do pustego wiadra stojącego przy wejściu. Usiłowała przechylić je tak, żeby siusianiem nie narobić hałasu, ale każdy dźwięk, jaki towarzyszył jej czynnościom wydawał się w tym małym pomieszczeniu zbyt głośny. Oczywiście, Alice na pewno ją słyszała i zastanawiała się, co robi. Sama rzadko teraz korzystała z wiadra. Tilly pomyślała, że chciałaby móc je opróżnić,
zanim Alice je zobaczy. Wróciła do śpiwora. Aż do chwili, kiedy zasnęła — dopiero nad ranem — męczyła ją tęsknota za Stevenem. Kiedy się obudziła, uczucie tęsknoty było nadal obecne. Alice leżała obok z otwartymi oczami. — Wiem; nauczycielka, która zabiła lekarza — powiedziała Tilly. — Tego lekarza dietetyka. — Jean Harris — przypomniała sobie Alice, — Wymieniłam ją już poprzednio. — Wcale nie — zaoponowała Tilly. — Nie chcę już grać. Ta gra jest idiotyczna. Denerwuje mnie. Daj sobie z tym spokój. Oczywiście, rano Alice zawsze odczuwała napięcie. Ciężką próbę, jaka czekała ją w ciągu dnia, miała wtedy przed sobą. Tilly starała się nie mieć jej za złe niczego, co mówiła rano. Ale prawda była taka, że Alice bywała niegrzeczna. Być może dlatego właśnie oni traktowali ją w ten sposób. Tilly natomiast była zawszę uprzejma i nikt nie traktował jej tak jak Alice. — Przypomniałam sobie jeszcze jedną osobę. — Na jej czole pojawiła się warstewka potu: zapowiadał się gorący dzień. Wyszła ze śpiwora i położyła się na nim, ocierając twarz wierzchem dłoni. — Z całą pewnością nie wymieniłaś .jej jeszcze. Nie pamiętam, jak się nazywała, ale pamiętam, że żyła w Walii na początku dziewiętnastego wieku i że wsławiła się rym, że nic nie jadła. Przez dwa lata żyła bez jedzenia i picia. Ludzie uznali to za cud. Przychodzili do niej po błogosławieństwo, obdarowywali jej rodzinę. Alice milczała. — To była mała dziewczynka — powiedziała Tilly. — Przez cały czas leżała w łóżku. Przez dwa lata. Alice odwróciła głowę. — Rozpętał się medyczny spór na jej temat. Grupa lekarzy stwierdziła, stanowczo, że nikt nie jest w stanie przeżyć dwóch lat bez jedzenia i picia… Zażądali, żeby dziewczynkę poddać bezustannej obserwacji. Zatrudnili pielęgniarki, które miały czuwać nad każdym jej ruchem. Znasz tę historię? Alice nadal milczała. — Dziewczynka zaczęła głodować. Było jasne, że przedtem, przez całej dwa lata, jadła po kryjomu. Oczywiście, że jadła. I wszyscy ci lekarze dobrzej o tym wiedzieli. Teraz błagali ją, żeby też przyjmowała pokarmy. Ale nie chcieli odejść i pozwolić jej jeść po kryjomu. Tak naprawdę to oni nie byli zbyt sympatyczni. Więc nie jadła. I ona i jej rodzice nie chcieli ujawnić, że,, wszystko to było oszustwem. Dziewczynka zagłodziła się na śmierć, bo nikt nie miał ochoty przyznać, że cała ta sprawa była mistyfikacją — powiedziała Tilly: — Czyim była więźniem?, Zadaj mi ta pytanie. Zapytaj, kim byli jej strażnicy? Cśśś — zaszeleściła zasłona u wejścia. — Musisz być bardzo głodna — odezwała się Alice. — Dlatego chodzą ci po głowie różni dietetycy i głodujące dziewczynki. Ja też jestem głodna. Ale wolałabym, żebyś się zamknęła. — Nie było to grzeczne odezwanie. Na śniadanie Alice dostała krakersy. Tilly natomiast banana, trochę suszonego mięsa z ich własnych zapasów i jakiś sok owocowy. Usiadła przy Alice i zmuszała ją do wzięcia do ust kęsa pożywienia za każdym razem, gdy ona sama to czyniła. Alice nawet jej nie podziękowała. Kiedy skończyły śniadanie, weszli dwaj z nich i razem z tym, co je obserwował, wyprowadzili Alice. Przynieśli Tilly kawę. A z nią cukier i limony, a także sardynki z puszki. Był też chleb, jakiego Tilly nie znała: bochenek w kształcie koncentrycznych pierścieni. Zewnętrzne warstwy możną było odrywać po jednej, aż w końcu—pozostawał pojedynczy krążek. Ten chleb był bardzo piękny. Tilly była zła na Alice, więc zjadła cały bochenek. Jedząc, uświadomiła sobie po raz pierwszy, że oni ją przecież kochali. To dlatego przynieśli jej kawę. I dlatego upiekli dla niej chleb. A Alice nie darzyli miłością. Ale czy to była wina Tilly? Czyż można ją było za to potępiać?
Głód nie doskwierał już Tilly tak, żeby musiała zjeść pestki pozostałe po limonach. Uniosła materac, żeby wsunąć je pod legowisko, gdzie znajdował się już szkielet ryby. Liczne drobne ości ciągle jeszcze tkwiły w kręgosłupie: nie zaszkodziło im to, że Tilly przespała na nich całą noc Przypomniały jej się różne bajki: o czarodziejskich ościach, o księżniczkach śpiących na grochu i o książętach, którzy być może byli dobrymi ludźmi, a być może nie — tak naprawdę to czytelnik nigdy się nie dowiadywał, jacy byli prywatnie, w e własnym domu. Wyobraziła sobie, że jej ryba żyje i że pływa. Że jest to jedna z owych przezroczystych rybek o grzbietach ozdobionych czymś, co . wygląda jak pióra, i drżących zielonych serduszkach. Nikt nie powinien mieć prawa zaglądać w ten sposób komuś innemu do wnętrza — pomyślała. Alice popełniała błąd, nosząc swoje serce na dłoni. Popełniała błąd, mówiąc każdemu, co naprawdę myśli. Było z nią coraz gorzej. Oczywiście, teraz już nic nie mówiła, ale coraz łatwiej było odgadnąć jej myśli. Czuła niechęć do Tilly. I to uczucie było bardzo intensywne. Tilly nie była ślepa, zdawała sobie z tego sprawę. I za co, za co jej tak nie lubiła? Co Tilly jej zawiniła? Cała ta wyprawa to był jej własny pomysł, a nie pomysł Tilly. I była to część planu, żeby rozdzielić Tilly i Stevena. Tilly wyciągnęła notatki Alice, chcąc sprawdzić, czy przyjaciółka napisała coś na jej temat. Ale przez kilka ubiegłych tygodni Alice nie zanotowała ani słowa. Ostatnia notatka kończyła się skrótem: „P. N.” — Tilly przeciągnęła po literach palcem wskazującym. Co to mogło znaczyć? Kiedy Alice wróciła, Tilly była wstrząśnięta zmianą, jaka w niej zaszła. Nie przyszła o własnych siłach. Oni ją wnieśli. I położyli na plecach na macie Tilly — bliżej wejścia. Leżała tam bez ruchu. Jej wygląd zmienił się. Nie przypominała już dawnej Alice. Była wątła, a cała jej dotychczasowa kanciastość zniknęła, jak gdyby ktoś wypolerował ją papierem ściernym. Dawna Alice składała się cała z ostrych kantów. Obecna — to były po prostu kości, kości, które stawały się coraz bardziej widoczne. Obnażyć się w ten sposób było wielkim błędem. — Co to znaczy „P. R”? — spytała Tilly, ‘ — Daj mi wody — wyszeptała Alice. Przy wejściu, obok wiadra służącego za toaletę, stało drugie wiadro — z wodą. W wodzie coś pływało. Była to ogromna ćma. Na jej puszystych skrzydełkach widniał wzór z ledwo widocznych koi. Gdyby Tilly widziała, jak wpada do wody, wyratowałaby ją. Miała wątpliwości, czy Alice zadałaby sobie trud, żeby postąpić tak samo. Alice zmieniła się bowiem nie do poznania. Prawdopodobnie teraz na widok tonącej ćmy ucieszyłaby się. Pragnęła bowiem, żeby każdy cierpiał tak jak ona. Cierpienie innych było jej jedynym pocieszeniem. Żeby jej sprawić przyjemność, Tilly nabrała wody w kubek w ten sposób, żeby i ćma się w nim znalazła. Trzymała go poza zasięgiem ręki Alice. — Najpierw powiesz mi, co to znaczy — rozkazała. Alice leżała z głową odchyloną do tyłu. Słowa z trudem przechodziły jej przez gardło. Głos miała zmęczony i cichy. Cśśś — zaszeleściła płachta przy wejściu. — To skrót. Taki, jakich używa się w kartografii. Przymknęła powieki. W malutkiej szparce między nimi Tilly widziała jej oczy. Alice wpatrywała się w kubek z wodą. — Oznacza: „pozycja niepewna”. Tilly pomogła jej usiąść i dała jej się napić z kubka. Potem Alice położyła się z powrotem na macie. — Przyszłość niepewna — powiedziała. — Poszukiwane nie żyją — dodała. Tilly słyszała, jak na zewnątrz krzyczą wyjce. Dzisiaj były bliżej. Tak blisko, że prawie możliwe stawało się odróżnienie głosu jednego z nich od reszty: był to głos silniejszy, górujący nad innymi i odzywający się w innym rytmie. Kiedyś zdarzyło jej się znajdować się tak blisko stada
wyjców, że rozpoznawała okrzyki poszczególnych małp. Było to w zoo w San Diego. Ale wtedy to ona była na zewnątrz. To całkiem w stylu Alice; tak po prostu się poddać — pomyślała Tilly. Nie w stylu tej dawnej Alice, ale z całą pewnością w stylu tej, którą jest teraz. Tilly zdała sobie sprawę, że przebywanie sam na sam przez tak długi czas przyczyniło się do tego, że zaczęła widzieć Alice tak, jaką była n a p r a w d ę . Możliwe też, że ich prześladowcom chodziło o podobny efekt. Te dzieci delfina boto, południowoamerykańscy kosmici–zmniejszacze głów z pewnością tego przez cały czas chcieli; zobaczyć, jacy ludzie są naprawdę.! No i czego się dowiedzieli? Z jednej strony była Alice. Alice, która się całkiem przed nimi odkryła. Nic dziwnego, że nie darzyli jej miłością. Ale z drugiej strony była Tilly. Tilly, której rlie trzeba było zmuszać, żet sięzmienjja. Bo bardzo im się podobała. Bo ją po prostu kochali. Przełożyła Anna Bartkowicz
Greg Egan
WIERNOŚĆ tytuł oryg.: „Fldelity” IASFM NR 9/1991 Jak świat światem, ludzie wiecznie szukali doskonałego eliksiru wzbudzającego uczucie miłości. Wraz z pojawieniem się nanotechnologii uzyskali możliwość otrzymania tego, czego zawsze tak bardzo pragnęli.
Wysunąłem się ostrożnie z łóżka. Chciałem, żeby Liza jeszcze pospała dopóki nie wrócę ze śniadaniem. Ale w tej samej chwili ona poruszyła się i wyciągnęła rękę w moją stronę. Mogłem się domyślić, że zrobiła to przez sen, bo oczy jej były ciągle zamknięte. A jednak, widząc tę wyciągniętą rękę nie zdołałem się powstrzymać i wziąłem ją w swoje dłonie. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się. Oboje nie zdążyliśmy się jeszcze całkiem rozbudzić i nasz pocałunek miał smak ciepłego, leniwego snu. Nie kontrolowałem tego, co mówię, bo przecież nie ma znaczenia, co się we śnie. — Kocham cię — wyszeptałem. Drgnęła lekko. Tak, drgnęła — nie miałem co do tego wątpliwości. Przekląłem w duchu ten błąd, ale trudno — stało się. Nie mogłem nic na poradzić. To, co powiedziałem, powiedziałem szczerze. Nie miałem tej wątpliwości, że ona mi wierzy. Problem polegał na tym, że za każdym razem, kiedy ją zapewniałem o swoim uczuciu, jej przypominały się takie same zapewnienia słyszane w przeszłości. Takie same jak wtedy, w przeszłości brzmiące tak samo przekonująco. Kiedy się wyprostowałem i kiedy miałem już odejść, ona zapytała bezbarwnym głosem: — Kochasz, naprawdę? A jak długo ta miłość…? Powinienem był nie zwracać na te słowa uwagi. Powinienem był pójść do kuchni i zrobić śniadanie. To tylko chwilowy nastrój. Minąłby jej — jak zawsze. A jednak nie potrafiłem odejść. Wpojono mi bowiem przekonanie, że takich rzeczy nie należy zostawiać w zawieszeniu, że trzeba je zawsze omówić do końca. Uzbroiwszy się w odwagę, odwróciłem się do niej i wpadłem jej w słowo. — Wiesz d o b r z e , że cię kocham. Czy kiedykolwiek zrobiłem coś, co świadczyłoby o tym, że jest inaczej? I to był kolejny mój błąd. Bo uroczyste zapewnienia urażonego męża także trąciły fałszem. Siedziała teraz na łóżku z założonymi rękami i kiwała się w przód i w tył niespokojnym ruchem, jak gdyby powodowana wewnętrznym przymusem. — Nie. Ale ja chciałam zapytać jak długo, według ciebie, ta miłość potrwa. Wiedziałem z doświadczenia, że cokolwiek powiem, nie będę w stanie jej uspokoić. Bo na jej pytanie nie istniała prawidłowa odpowiedź. Mogłem wzruszyć ramionami i oświadczyć: „A skąd, do cholery, mam wiedzieć” i nie sprawiłoby to żadnej różnicy. Ale moje słowa były inne. — Do końca mojego życia, mam nadzieję — powiedziałem i natychmiast pożałowałem, że dodałem to niezręczne, aczkolwiek szczere „mam nadzieję”. Niepotrzebnie zresztą się martwiłem, bo ona nie zwróciła na te słowa najmniejszej uwagi. — Do końca t w o j e g o ż y c i a ? Naprawdę? A nie dziesięć lat, jak to miało miejsce w przypadku moich rodziców? Ani nie dwanaście — jak w przypadku twoich? Nie pięć lat — jak u mojego brata, albo sześć miesięcy — jak u twojej siostry? My będziemy wyjątkiem, tak? O nas będzie się mówić: „Ich miłość jest niezwykła, inna niż wszystkie”. W takich rozmowach nie należało wymieniać jej dwóch byłych mężów ani moich dwóch byłych żon, bo rozumiało się samo przez się, że ich istnienie stanowiło najważniejszy argument na potwierdzenie tezy, że nasze małżeństwo skazane jest na to, żeby się rozpaść. Odpowiedziałem łagodnie: — Będziemy musieli zrobić wysiłek, większy wysiłek niż oni. Nie starałem się już zbytnio, by ją przekonać. Nie dlatego, że zaraziła mnie swoim absurdalnym pesymizmem, ani też dlatego, ze przestało mnie obchodzić jej cierpienie. Kochałem ją i martwiłem się, bo odczuwała lęk, bez względu na to, jak bardzo był on nieuzasadniony. Męczyły mnie już jednak dyskusje, w trakcie których ani żadne racjonalne argumenty, ani żadne dowody uczucia nie były w stanie jej przekonać. Przed ślubem miałem nadzieję, że skoro się pobierzemy, Liza zaćmie przynajmniej dopuszczać możłiwość, że mamy przed sobą wspólną przyszłość. Stało się jednak
inaczej: odczuwała lęk większy niż kiedykolwiek przedtem, a ja nie miałem pojęcia, co zrobić, żeby jej udowodnić, że ją kocham. — Wysiłki czynią wszyscy bez wyjątku — powiedziała pogardliwie. — I co, według ciebie, z tego mają? Pytanie wyprowadziło mnie z równowagi. — Co za sens martwić się na zapas? Teraz jest między nami dobrze, prawda? Kiedy pojawią się problemy, będziemy je rozwiązywać. Albo przynajmniej spróbujemy je rozwiązać. Co innego możemy zrobić? Pobraliśmy się, każde z nas ślubowało drugiemu miłość. Co innego, można zrobić? Musiałem powiedzieć to głośniej niż zamierzałem, bo psychopata mieszkający za ścianą stuknął w nią dwa razy jakimś ciężkim przedmiotem. Stuknął w momencie, gdy Liza zaproponowała: — Moglibyśmy zastosować „Fiksator”. Byłem bliski wybuchnięcia śmiechem. Jednak powstrzymałem się z wahaniem, czekając na jakiś znak świadczący o tym, że Liza r z e c z y w i ś c i e ż a r t u j e . Gdyby to był żart, byłby to żart wspaniały. Tarzalibyśmy się po łóżku w napadzie śmiechu i każde z nas starałoby się wymyślić lepszy slogan reklamowy: „Martwisz się, że wygasło już to, co było między tobą a ukochaną osobą? Już po zmartwieniu! Trwały, n a p r a w d ę t r w a ł y związek zapewni ci…” No tak, ale Liza wcale nie żartowała. — Mamy teraz coś, co jest w życiu ludzkim bardzo ważne, prawda? — powiedziała. Kiwnąłem głową w milczeniu. — Coś, co warto ochraniać? — Tak — powiedziałem i przysiadłem machinalnie na łóżku. — Ben? Ocknąłem się z osłupienia. — Czy naprawdę nie masz do mnie a n i o d r o b i n y zaufania? I ani odrobiny wiary w n a s o b o j e ? Czy myślisz, że jeżeli nie zafiksuje naszych uczuć na stałej one się ulotnią — tak po prostu się ulotnią? — To się przecież zdarzyło wielu ludziom — powiedziała spokojnie. Pokręciłem głową i zacząłem się jej przyglądać. Spojrzała mi w oczy, Błagalnie. A równocześnie wyzywająca Moje oburzenie ustąpiło. Bo olśniła mnie bolesna myśl. Otóż uważałem dotychczas, że rozumiem jej lęk — w końcu ja sam też zostałem nieraz zraniony i nieraz doznałem rozczarowania. — Tymczasem teraz okazało się, że nigdy nie domyślałem się, jak głęboki jest jej brak poczucia bezpieczeństwa. Od naszego ślubu upłynęły zaledwie trzy miesiące, ale byliśmy ze sobą już prawie dwa lata — i co przez cały ten czas zrobiłem, żeby pomóc jej wydobyć się z tej otchłani cierpienia? Słuchałem tego, co mówi i kiwałem głową, traktowałem ją protekcjonalnie, recytowałem puste frazesy. Jak mogłem przez tak długi czas pozostawać ślepy na jej udrękę? A najgorsze było to, że nadal nie miałem pojęcia, co więcej mógłbym zrobić. — Powiedziałeś, że musimy uczynić większy wysiłek. Zastosowanie „Fiksatora” byłoby właśnie takim wysiłkiem. — Nie. Zastosowanie „Fiksatora” to rezygnacja z wszelkiego wysiłku. To ją rozzłościło. — Tak? A co jest złego w tym, że człowiek chce sobie to wszystko ułatwić? Nie jestem masochistką. Do osiągnięcia szczęścia niepotrzebne mi cierpienie. Ani walka. Co ty myślisz? Że cierpienie i walka powodują, f że to wszystko staje się bardziej cenne? I bardziej warte zachodu? Nieraz już przechodziłam przez całe takie gówniane bagno i w i e m , że to nie jest to, czego pragnę. Więc jeżeli myślisz, że miłość łączy się z męczeństwem, możesz po prostu… Rozległo się znowu walenie w ścianę i rozpłakała się Sara.
Sara była córką Lizy z pierwszego małżeństwa. Miała dziewięć lat, ale — wskutek wrodzonej kiły — została cofnięta w rozwoju: miała psychikę półtorarocznego dziecka i lekarze twierdzili, że taka pozostanie do końca żyda. Mąż Lizy wiedział, że jest chory, ale nie zadał sobie trudu, by jej o tym powiedzieć.. Zarówno Liza jak i dziewczynka zostały wyleczone — z ich ciał usunięto infekcję — jednak spustoszenia poczynione w organizmie Sary okazały się nieodwracalne. Na wspomnienie o tym, jak zwykle się we mnie zagotowało. Nic dziwnego, że jest taka cyniczna. Jeżeli ktoś mógł… Jednak w chwilę później przyszła mi do głowy inna myśl. Co ona chce przez to powiedzieć? Ano to, że ja nie jestem wcale lepszy od niego! No, jeżeli rzeczywiście tak uważa, to… — Pójdę już — powiedziałem półgłosem. Schyliłem się i pocałowałem ją. I uświadomiłem sobie, że drżę. Jej gniew już minął. Myślę, że zdała sobie w końcu sprawę, jak bardzo wstrząsnęła mną jej propozycja. — Zastanów się nad tym. B a r d z o c i ę p r o s z ę —powiedziała. Zawahałem się przez chwilę, a potem kiwnąłem głową. Byłem zdania, że pomysł jest szalony. Ale nie mogłem przecież oddalić od siebie całkowicie myśli o tym, co ona uważała za jedyne źródło nadziei. — Nie chcę cię stracić — powiedziała. — Nie stracisz mnie. Chciałem powiedzieć coś jeszcze, dodać jakieś stereotypowe, ale szczere słowa pocieszenia, jakieś banalne i równie szczere zapewnienie, że ją kocham. Ale to nie miało sensu. Słyszała wszystko już przedtem. Nie mówiliśmy o „Fiksatorze” przez następne miesiące. Jednak dużo o nim myślałem — często w pracy. — Miodowy miesiąc już minął — mówił niewesoło mój szef za każdym razem, kiedy przyłapał mnie na tym, że pogrążyłem się w myślach. Miałem trzydzieści sześć lat i zajmowałem odpowiedzialne — chociaż być mole nie dające nadziei na oszałamiającą dalszą karierę — stanowisko w pewnej firmie chemicznej, ale zaczynałem czuć się jak początkujący urzędniczyna, którego nękają młodzieńcze niepokoje. Człowiek w moim wieku powinien był mieć doskonale uporządkowane życie uczuciowe. Tymczasem ją miałem za sobą dwa nieudane małżeństwa i, jakby tego było za mało, straciłem właśnie ostatnie resztki wewnętrznego spokoju z powodu—propozycji Lizy. Może to i dobrze, że je straciłem, bo to oznaczało, że nie chcę uważać Jego, co podarował nam los, za coś oczywistego, za coś, co nam się należało. Ale z drugiej strony, nie miałem ochoty spędzać całego czasu na analizowaniu tych spraw, na przemyśliwaniu o nich bez przerwy i na stawianiu naszego związku pod znakiem zapytania. Oczywiście, gdybyśmy uciekli się do pomocy „Fiksatora” nie mogłoby już nigdy być mowy o tym, by go zakwestionować! Celem większości wszczepów nerwowych stanowiło d o k o n a n i e z m i a n y w mózgu, umożliwienie użytkownikowi dostępu do stanów psychicznych, umiejętności bądź przekonań, do których nie mógłby dojść w żaden inny sposób. Od halucynacji wypoczynkowych po możliwość opanowania w ciągu pięciu minut języka chińskiego, od zdecydowanego wzmocnienia (bądź jednoznacznego odrzucenia) nacechowanych niepewnością przekonań religijnych, preferencji seksualnych czy poglądów politycznych po możliwość stworzenia przydatnego bądź odrzucenia niewygodnego nakazu moralnego. Nie istniała żadna funkcja nerwowa, czy to najbardziej szacowna, czy to najbanalniejsza, której wszczep nie był w stanie uformować zgodnie z wymaganiami użytkownika. Urządzenia te miary duże powodzenie. Najwyraźniej przeważnie ludzi nie zadowalały ich własne osobowości, na kształtowanie których mieli tak mały wpływ. Skoro przezwyciężona została powszechna początkowo postawa nadmiernego szacunku dla mózgu, miliony
konsumentów z najbogatszych krajów świata z entuzjazmem zaczęły posługiwać się tą technologią. Jednak nie robili tego wszyscy. Niektórzy uważali cały ten pomysł za odrażający, dehumanizujący i bluźnierczy. I producenci wszczepów, mimo wszelkich usiłowań, nie potrafili takich ludzi przekonać do swojego towaru. Inni znowu, nie mający zastrzeżeń do samego mechanizmu działania tej technologii, uparcie nie chcieli uznać się za osobników, w których należy dokonać jakichkolwiek zmian. I, mimo że środki masowego przekazu intensywnie propagowały kult samodoskonalenia, badania opinii publicznej wciąż wykazywały, że istnieje pewna pokaźna mniejszość składająca się z ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na zakup tej technologii i nie mają żadnych istotnych skrupułów moralnych, lecz —którzy po prostu n i e c h c ą się zmienić. Jak to mówią: rynek nie znosi próżni. Zwykłe wszczepy wysyłały armie nanomaszyn w celu uformowania połączeń między kilkoma milionami neuronów a optycznym procesorem znajdującym się we wszczepie. Mikroskopijne elektrody osadzone w wybranych neuronach służyły równocześnie do monitorowania i do manipulowania sygnałami elektrochemicznymi rozprzestrzeniającymi się zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz każdej komórki. Mając do dyspozycji wystarczającą liczbę tych połączeń i wystarczającą moc obliczeniową, wszczep był w stanie wyeliminować wybrane części mózgu, bądź zastąpić je czymś innym. „Flksator”‘ oparty został na innych zasadach. Stosując go, nie budowało się żadnego obejścia w obrębie systemu nerwowego ani nie wszczepiało się żadnych elektrod. Działanie polegało na tym, że nanomaszyny powodowały (wysoce selektywnie potraktowane) uszkodzenie pewnych wybranych neuronów, niszcząc normalną zdolność tych komórek do modyfikowania siły istniejących już kontaktów synaptycznych i do wytwarzania nowych. Czyniły to jednak z taką delikatnością i precyzją, że pod wszelkimi innymi względami neurony pozostawały absolutnie nie naruszone. W efekcie „Fiksator” wbudowywał w część mózgu pewien stały nieprogramowalny układ, powodując, że w tej części niemożliwe stawały się jakiekolwiek zmiany. „Fiksator” przeznaczony był dla ludzi znajdujących się na szczycie fali, dla ludzi, którzy odnieśli sukces czuli się szczęśliwi, albo ludzi całkowicie zadowolonych z tego, że są tym, kim są, i bojących się zmian. Jeżeli wierzyć plotkom, to ze dwanaście osób — najpopularniejszych pisarzy i gwiazd rocka — mogło zaświadczyć, że „Fiksator” zastosowany we właściwym momencie, umożliwił im stworzenie o wiele większej liczby imitacji ich najlepiej sprzedających się utworów niż można było sobie wyobrazić. Harrison Oswald oświadczył przed kamerami międzynarodowej holowizji, że ostatnie cztery trylogie z serii „Żółtego Węża”, które przyniosły mu kolosalne pieniądze, właśnie „Fiksatorowi” zawdzięczały to, że napisane zostały z taką niezmienną konsekwencją jeżeli chodzi o tematykę. A zespół „Insistent Rhythms” sześć razy powtórzył sukces swojej pierwszej przebojowej płyty, powtórzył go z taką dokładnością, że nawet koreańskie komputery uprawiające piractwo artystyczne nie byłyby w stanie przyczynić się do zrobienia tego choćby w połowie tak dobrze. Jednak w zawodach twórczych zastosowanie „Fiksatora” przynosiło opłakane skutki. Młodzi matematycy i uczeni zajmujący się teorią nauk , ścisłych, którzy poddali się jego działaniu w nadziei, że przedłużą okres działalności twórczej, zwykle kończący się około trzydziestki, przekonali się, że nic takiego nie nastąpiło. Przeciwnie, nastąpiła u nich stagnacja, a wena twórcza ich opuściła. Machina kreatywności — zamiast wzmocnić się i zabezpieczyć przed degrengoladą — zamieniła się u nich w kupę bezużytecznego złomu. Oczywiście, my z Lizą nie chcieliśmy wprowadzać żadnych ulepszeń dotyczących naszego życia zawodowego. Te części naszych mózgów, które odpowiadały za jej talenty paraprawnicze i
za moje umiejętności w zawodzie inżyniera, miały zostać nietknięte, miały się swobodnie rozwijać i zmieniać — albo też więdnąć — zgodnie z tym, czego wymagałby rozwój naszych karier zawodowych. Nasz problem polegał na tym, czy wszczep potrafiłby zidentyfikować te szlaki wędrówek impulsów nerwowych, które chcieliśmy zamrozić. Aczkolwiek niechętnie, musiałem przyznać, że nie widzę powodu, dla którego miałoby to nie być możliwe. Nie cierpiałem na mistyczne urojenia na temat przyczyn miłości. Jeżeli odczuwałem miłość, to została ona umiejscowiona tam, w mojej czaszce, w miejscu tak samo możliwym do zidentyfikowania jak miejsce przebywania posępnej muzy Harrisona Oswalda. A ponadto wydawała mi się ona o wiele bardziej warta zachowania niż ta muza. W ilustrowanych czasopismach pojawiały—się stwierdzenia, że każde małżeństwo sławnych osób z wielkiego świata, które utrzymało się dłużej niż rok, trwało tak długo tylko dzięki zastosowaniu „Fiksatora”. Nie wszystkie te historie były prawdziwe… ale też nie wszystkie były nieprawdą. Oczywiście, z początku miałem poważne obawy. Część mojego ja aż się skręcała z obrzydzenia na myśl o tym, że j a k a k o l w i e k partia mojego mózgu mogłaby stać się skamienieliną — nie mówiąc już o tym, że chodziło o tą partię, która zawiadywała moim Uczuciem dla Lizy. Mieć wolny wybór i działać tak, jak nakazują uczucia — w porządku. Ale pozwolić na to, byśmy przez te uczucia zostali zniewoleni, byśmy nawet nie byli w stanie c h c i e ć się od nich uwolnić — to nie do przyjęcia, bo sprawiłoby, że sama myśl o kochaniu drugiej osoby zaczęłaby się wydawać bezsensowna. U s z k o d z e n i a m ó z g u s p o w o d o w a n e z w ł a s n e j w o l i . P a r a l i ż e m o c j o n a l n y . P a r o d i a m i ł o ś c i . Wszystko to wydawało i się wręcz nieprzyzwoite. Równocześnie jednak musiałem przyznać, że w takiej możliwe kształtowania przyszłości według własnego widzimisię j e s t jakiś czar,: atrakcyjna jest mysi o tym, że temu człowiekowi, którym miałem przyszłości stać się, mógłbym narzucić taki rodzaj życia emocjonalnego, ja bym chciał. Uważałem, że kryje się w tym jakiś powiew nieśmiertelności. Wiedziałem, że nie jestem tym samym człowiekiem, którym byłem przeszłości, pięć, dziesięć, czy dwadzieścia lat wcześniej. Bez względu na taj jak bardzo bolałem nad tym, że te stany mojej osobowości już nie istniały i nie byłem w stanie przywrócić ich do życia (i, szczerze mówiąc, wcale tego nie chciałem), p o j a w i ł a s i ę j e d n a k p r z e d e m n ą m o ż l i w o ś ć uniknięcia ich losu, to znaczy możliwość wyeliminowania sytuacji, w której bolałbym nad tym, że moja obecna osobowość przeminęła. Dzięki „Fiksatorowi” mogłem t r w a ć . Stopniowo zacząłem dochodzić do wniosku, że obawy, które mnie niepokoiły na początku, są dziecinne i nieracjonalne. Nie nastąpiłby u nas przecież „paraliż emocjonalny”, nie skostnielibyśmy. Zachowalibyśmy nato miast taką zdolność kochania i współodczuwania, jaką mieliśmy obecnie — dokładnie taką samą, nie mniejszą i nie większą. A co do „zniewolenia” przez nasze uczucia, to czyż nie zostaliśmy już przez nie zniewoleni? Przecież tak naprawdę to byłem szczęśliwym niewolnikiem, i wcale nie— chciałem się od mojej miłości uwolnić. I pytanie o to, czy jestem, czy też nie jestem zdolny do odczuwania czegoś innego niż w rzeczywistości odczuwam, raczej nie miało sensu. Przypuśćmy, że uczucie, jakim darzyłem Lizę, nie zmieni się do końca mojego życia bez pomocy „Fiksatora” — jaki praktyczny sens miałoby wtedy pytanie, czy kiedykolwiek byłem „zdolny” do tego, żeby przestać ją kochać? Człowiek ma tylko jedno życie i w związku z rym zastanawianie się „co by mogło być” jest nie tylko bezowocne, ale wręcz bez sensowne. A więc, jeżeli „Fiksator” miał tylko wyeliminować wybory, których i tak bym nie dokonał, w jaki sposób jego zastosowanie mogłoby pociągnąć za sobą utratę wolności? Przecież — porzucając już w diabły całe to filozofowanie — podejmowaliśmy oboje pewne kroki w celu ochronienia naszego szczęścia, zdrowia, własności i pracy, a nasze wzajemne uczucie
było oczywiście o wiele ważniejsze od wszystkich tych rzeczy. Czyż choćby dlatego nie zasługiwało tym bardziej na ochronę przed tym, co mogło mu zagrażać? Jednak — nawet nie ignorując powyższych argumentów — uważałem, że „Fiksator” nie jest nam potrzebny. Nie mogłem, też zaprzeczyć, że myśl o tym, że Liza ma tak mało wiary we mnie, sprawia mi ból. Ale z drugiej strony, kochałem ją przecież; A skoro tak, to mogłem nie zwracać na to uwagi i spojrzeć na całą sprawę z jej punktu widzenia. Była obolała: raniono ją w przeszłości i zdradzano wielokrotnie, a więc miała prawo mieć wątpliwości. Nie spodziewałem się przecież, że pójdzie i kupi sobie wszczep, który zmieni ją w głupkowatą optymistkę, szczerzącą nieustannie zęby w kretyńskim uśmiechu. Dla jej dobra mogłem zapomnieć o własnej dumie. Zdecydowałem się: wyrażę zgodę. Jednak Liza, od czasu naszej pierwszej rozmowy, nie poruszyła więcej tego tematu. Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem to, że powiedziała mi, że myśli ó użyciu „Fiksatora”, nie było dla niej czymś w rodzaju katharsis. Może, mówiąc o tym, chciała mnie zaszokować i sprawić, żebym bardziej poważnie potraktował jej jęki. Mając nadzieję, że tak właśnie było, opierałem się pokusie mówienia z nią o naszym związku. Zamiast tracić czas na zapewnianie jej o mojej miłości, starałem się czynem dowieść, że ją kocham. Gotowałem dla niej jej ulubione potrawy. Kochaliśmy się — kiedykolwiek tego chciała i w sposób, który jej najbardziej odpowiadał. Sprzedałem swój syntezator video, zdobywając w ten sposób pieniądze na opłacenie opiekunki dla Sary, dzięki czemu przez długie miesiące mogliśmy spędzać każdy sobotni wieczór poza domem. .Słuchałem nawet wszystkiego, co opowiada mi o swojej pracy, nie dopuszczając do tego, żeby ze znudzenia moje oczy stały się szkliste. To prawda, że to samo robiłem w przeszłości dla Alison i dla Marii, kiedy w moim związku z każdą z nich coś zaczynało nie grać. Ale wtedy było inaczej: wtedy byłem młody, naiwny i rozrzewniająco pewny siebie. Poniewczasie okazało się, że żadnej z nich nie potrafiłem dać tego, czego oczekiwała. Alison potrzebowała zabawnego kompana, który wiedział, gdzie jest jego miejsce i nie wtrącał się do niej, dyskretnego żigolaka i nic ponadto. Myślę, że w końcu takiego znalazła. Maria z kolei chciała mieć kogoś, kto do końca życia traktowałby ją jak dziecko — ulubione przez wszystkich, zdolne i obiecujące dwunastoletnie dziecko. Być może inny mężczyzna umiałby jej to wybić z głowy, ja jednak nie byłem w stanie tego zrobić. A Liza? Liza potrzebowała stałości, trwałości i wierności, a ja właśnie stałość, trwałość i wierność pragnąłem jej ofiarować. Ślub młodszej siostry Lizy okazał się wydarzeniem przełomowym. Przyszli na niego jej matka i ojciec — ona ze swoim aktualnym kochankiem, a on z kochanką. Liza i ja pobraliśmy się w urzędzie stanu cywilnego po kryjomu. Zrozumiałem teraz dlaczego. Skręcałem się, patrząc, co wyrabiali jej rodzice. Zaczęli od zniewag wypowiadanych półgłosem a skończyli na regularnej awanturze. Wrzeszczeli na siebie, a panna młoda zalewała się łzami. Liza z początku zachowywała się obojętnie. Zdawało się, że jest tym wszystkim prawie rozbawiona, ale gdzieś w połowie przyjęcia usłyszałem niechcący, że kłóci się z panem młodym, że mu wymyśla od nic niewartych sukinsynów i że przepowiada, że jego małżeństwo potrwa najwyżej tydzień. Tej nocy trzymałem ją w ramionach, ale oboje byliśmy zbyt przygnębieni, żeby się kochać. Nie mogliśmy też zasnąć. Przyglądałem się naszej „ślubnej fotografii” stojącej na stoliku obok łóżka, taniemu, dwuwymiarowemu, wykonanemu polaroidem zdjęciu, które pstryknął nam jakiś uprzejmy przechodzień przed urzędem stanu cywilnego. Zdjęcie to zrobione zostało zaledwie
sześć miesięcy temu, jednak w świetle księżyca wyglądało na bardzo stare. Liza miała na nim łagodny wyraz twarzy, ale ja wyszczerzałem zęby w głupkowatym uśmiechu. I to właśnie ź powodu tego uśmiechu zdjęcie wydawało się tak nieaktualne. Osobiście uważałem, że zachowanie rodziców Lizy nie może mięć żadnego związku z losami naszego małżeństwa. Do diabła z dziedzicznością i wychowaniem! Byliśmy przecież zdolni pokierować tym życiem, k t ó r e n a l e ż a ł o t y l k o d o n a s . Liza jednak widziała tę sprawę inaczej i wydawało się, że nic, co starałem się robić w ciągu ubiegłych kilku miesięcy, I nie mogło zmienić jej poglądu. Im szczęśliwsi jesteśmy teraz, rym większy będzie nasz upadek w przyszłości — tak sądziła. Próbowałem z nią dyskutować. — Nigdy, nie będziemy— tacy, jak oni — twierdziłem uparcie. — Nie dopuścimy do tego. Nigdy. — Co ty sobie właściwie wyobrażasz? Że oni pewnego dnia postanowili, że od tej chwili się nienawidzą? — Nie, ale ich los, to dla nas ostrzeżenie. Nie wpadniemy w taką pułapkę. — Czy chcesz, żebym ci opowiedziała o moich d z i a d k a c h ? — Raczej nie. Myślałem, że już podjąłem decyzję, ale teraz poczułem, że się znowu waham. Przez chwilę trzymałem ją w ramionach i usiłowałem jeszcze raz się nad tym zastanowić. Nikt nie chce być obiektywny, kiedy myśli o miłości Ja jednak musiałem się zmusić do obiektywizmu. W przeciwnym razie bowiem jak mógłbym dokonać racjonalnego wyboru? Nie było po co udawać, że miłość jest jakąś jakością duchową czy siłą moralną, zastanawiając się równocześnie nad dobrodziejstwami płynącymi z regulowania jej przy pomocy robotów molekularnych. Bez względu na to, czy zastosujemy wszczep, czy nie, sam fakt, że j dopuszczaliśmy możliwość jego użycia decydował o tym, że miłość przestała I być dla nas czymś takim. Cała współczesna ideologia, mówiąca o wzajemnym szacunku i oddaniu, została zaszczepiona na podłożu pradawnych instynktów, rządzących procesami rozmnażania się i wychowywania potomstwa. U niektórych gatunków seks jest wszystkim. U naszego gatunku natomiast — w związku z tym, że nasze młode osobniki potrzebują tak dużo czasu, zanim staną się samodzielne — partnerów zaczęły łączyć uczucia trwające o wiele dłużej niż sam akt s kopulacji. Mówi się więc p tym, że seks i wychowanie dzieci są sposobami „wyrażania miłości”, naprawdę jest jednak na odwrót: owa abstrakcyjna i przeintelektualizowana miłość jest niczym innym jak sposobem racjonalizowania instynktów, sposobem na zaprzeczenie temu, że jesteśmy zwierzęco bezradni i sposobem na dostarczenie motywacji dla naszych działań, motywacji godnej cywilizowanych istot ludzkich. Jeżeli o mnie chodzi, przyjmowałem to do wiadomości jako coś oczywistego. Uważałem, że zaprzeczanie twierdzeniu, że miłość cielesna bierze swój początek z biologicznych mechanizmów rozrodczych, byłoby śmiesznym samooszukiwaniem się. Nigdy nie udawałem, że moje pragnienie uszczęśliwienia Lizy bierze się z czysto filantropijnych pobudek, jakimi mógłby się kierować święty. Gdyby tak było, to — zamiast wieść wygodne życie przedstawiciela klasy średniej i martwić się tylko o nas oboje oraz o Sarę — pracowałbym w Kalkucie albo Sao Paulo i darzyłbym wszystkich ludzi jednakową miłością. Fakt, że tak myślałem, nie sprawiał, że kochałem Lizę choćby odrobinę mniej, jednak zdawał się powodować, że uważałem, iż podchodzenie do tych spraw z afektacją jest absurdem. To, że się pokochaliśmy, zawdzięczaliśmy przypadkowi. Nie zostało to zapisane w gwiazdach. A co stworzył przypadek, przypadek też mógł zrujnować — chyba, że postanowilibyśmy uniemożliwić taki obrót sprawy.
— Pamiętasz co mówiłaś o „Fiksatorze”? Przez chwilę zwlekała z odpowiedzią, wskutek czego pomyślałem: „Nie bądź głupi, ona wcale nie mówiła tego poważnie”. — Oczywiście, że pamiętam. — Czy ciągle tego chcesz? Jej twarz pozostawała ukryta w cieniu. Nie miałem pojęcia, o czym myśli. Nagle wydało mi się, że gdybym trzymał język za zębami, nigdy by do tęgo tematu nie wróciła.’ — Tak. Zaniemówiłem na chwilę. Coś we mnie krzyczało, że szykuję sobie kaftan bezpieczeństwa dla duszy i smycz, na której trzymane będą moje genitalia, a także ogrodzenie z drutu kolczastego wokół małżeńskiego łóżka. Mój uśmiech na fotografii ślubnej wyglądał jak zamrożony grymas pośmiertny. Pozwoliłem tym odczuciom rozwinąć się swobodnie i przeminąć, jak gdyby nie miały nic wspólnego ze mną. I w końcu odpowiedziałem: — Skoro ty tego chcesz, ja tego chcę także. Trochę mnie to przeraża, ale jeżeli ty tego chcesz… Roześmiała się. — Nie bój się! Nie ma się czego bać. Wiesz już przecież, wiesz dokładnie, jak to będzie. Ja też się roześmiałem. Miała rację. Oczywiście, że miała rację! A poza tym była szczęśliwsza niż przedtem. Dawno nie widziałem jej tak szczęśliwej. A o to przecież chodziło! Pocałowała mnie natarczywie, a ja pozwoliłem, żeby zawładnęły mną pradawne instynkty — i czyniąc to, wiedziałem, że dane nam będzie w końcu przekroczyć ich granice. Następnego dnia kupiłem wszczepy. Okazały się tańsze niż myślałem. Każdy z nich kosztował tylko pięćset dolarów. Czyli razem wydałem na nic tyle, ile zarabiałem w ciągu czterech dni. Na opakowaniu widniał wizerunek spokojnej i uśmiechniętej osoby nieokreślonej płci, w czaszce której znajdował się skarbiec, pełen klejnotów i świecący jak jakaś hollywoodzka Arka Przymierza i dzięki temu widoczny przez ciało i kości. Nad tym wizerunkiem wypisano cytat z wypowiedzi Harrisona Oswalda: „«Fiksator» to jedyny wszczep, jakiego pragnąłem! «Fiksator» jest tym, czego potrzebują; wszyscy, którzy już posiadają to, co chcą mieć na zawsze!” Razem przeczytaliśmy instrukcję. Nie trudno było zaprogramować „Fiksator”. Pytał, co użytkownik chce zafiksować, a ten zaś musiał mu na to] odpowiedzieć. Nie istniało niebezpieczeństwo, że wszczep źle zinterpretuje przekazane mu słowa, bo nie usiłował nawet ich zrozumieć. Po wprowadzeniu do pamięci wzoru werbalnego takiego jak: „uczucia, jakie żywię dla Lizy”, wszczep badał mózg użytkownika, identyfikował te szlaki wędrówek im pulsów nerwowych, które uaktywniały się pod wpływem tego komunikatu i przygotowywał się do fiksowania. Wszczep nie musiał mieć żadnego pojęcia o tym, co słowa znaczą, liczyło się tylko to, jakie znaczenie mają one d l a u ż y t k o w n i k a . Balem się, że nanomaszyny mogą się popsuć, że zaczną szaleć i że w tym amoku zapomną, jaki jest ich program, a co za tym idzie będą się miotać po naszych, mózgach, niszcząc wszystkie neurony oraz doprowadzając nas do stanu gorszego niż śmierć, wpędzając nas w pułapkę wiecznie trwającej teraźniejszości, a także uniemożliwiając działanie naszej pamięci, gdyż wszystkie potrzebne do jej funkcjonowania elementy systemu nerwowego staną się niezdolne do jakichkolwiek zmian. Jednak, przeczytawszy załączoną” broszurę z instrukcją, uspokoiłem się. Napisano tam bowiem, że każda nanomaszyna ulega autodestrukcji w trakcie procesu zmieniania jednego tylko neuronu, oraz, że cały wszczep nie zawiera takiej ilości nanomaszyn, która zdolna byłaby do zniszczenia całego mózgu.
Przystąpiliśmy do dzieła bez pośpiechu. Każde z nas wzięło urlop. Pożyczyliśmy pieniądze, żeby opłacić dwutygodniowy pobyt Sary w Ośrodku — Liza przystała na to niechętnie — niechętnie zresztą zostawiała ją tam na pobyty dzienne — ale jednak przystała, bo ustaliliśmy, że chcemy mieć spokój i że Sara by nam przeszkadzała. Liza upierała się, że przed dokonaniem wszczepów powinniśmy się przygotować. Nie byłem pewien, czy ma rację, ale chcąc, żeby wszystko przebiegało w doskonałej harmonii, zgodziłem się. To, w jakim stanie znajdowały się nasze umysły w momencie wprowadzania wszczepów, z całą pewnością nie miało znaczenia. Bo „Fiksator” działał tylko na połączenia nerwowe, które podlegały zmianom o wiele powolniejszym niż ulotne elektrochemiczne błyski myśli. Wśród istniejących szlaków wędrówek impulsów nerwowych zawsze była i zawsze miała być zachowana zdolność do odczuwania szerokiej gamy chwilowych nastrojów. I to właśnie ten zbiór możliwości (wraz z prawdopodobieństwem pojawiania się każdej z nich) „Fiksator” miał zafiksować. Jednak chyba istniała szansa, byśmy przez okres dwóch tygodni, dzięki wielokrotnemu użyciu mogli wzmocnić te szlaki, które były najbardziej pożądane i spowodować przynajmniej częściową atrofię szlaków niepożądanych. W związku z tym pojawiało się pytanie: jak w praktyce zoptymalizować miłość? Czy w tym celu trzeba patrzeć w oczy osoby ukochanej, szepcząc słodkie głupstwa? Czy należy współżyć i czuć się zaspokojonym, czy może powstrzymywać się od współżycia i czuć pożądanie? Czy trzeba słuchać romantycznej muzyki? Czy oglądać romantyczne filmy? Wspominać to, co już było, czy planować nie kończącą się świetlaną przyszłość? Wreszcie doszliśmy do wniosku, że należy wychodzić z domu. Chodziliśmy do kina, do teatru, na wystawy. W końcu miłość polega na . wspólnym robieniu rzeczy, które obojgu sprawiają przyjemność, a nie na siedzeniu w domu i oczekiwaniu na chwilę nieziemskiej rozkoszy. Oboje mieliśmy ten luksus, że nie chodziliśmy do pracy i że nie musieliśmy myśleć o Sarze. To powodowało, że odczuwałem dużą przyjemność, aczkolwiek trochę zmieszaną z poczuciem winy. Przyjemność ta byłaby jednak o wiele większa, gdybym nie musiał bez przerwy martwić się o to, czy rzeczywiście wzmacniam te synapsy, które chcę wzmocnić, a nie — przypadkiem, podświadomie czy z powodu braku dyscypliny — jakieś negatywne sposoby myślenia. Takim kontrolowaniem własnych odczuć doprowadziłem się do tego, że pod koniec tygodnia w sposób absurdalny zadręczałem się za każdym razem, kiedy Liza mówiła do mnie, uśmiechała się, czy też mnie dotykała, a ja nie reagowałem na to najwyższą adoracją. Zadręczałem się i próbowałem wywołać u siebie reakcję, którą uważałem za właściwą. Zaczęto wracać uczucie paniki, powróciła też cała ta klaustrofobia, którą, jak mi się zdawało, już zwalczyłem. Liza także okazywała nerwowość. Jednak nie odważyłem się zaproponować, żebyśmy całą rzecz odłożyli na później. Zresztą n i e c h c i a ł e m jej odkładać, bo wydawało mi się, że jest niemożliwe, abym wytrzymał chociażby jeden dzień dłużej z tą obsesją monitorowania własnych emocji, obsesją tak wielką, że doprowadzała te emocje do stanu, w którym w każdej chwili mogły się zdezintegrować w serię skurczów psychicznych godnych jakiegoś robota. Istniały tylko dwie możliwości: albo będziemy działać zgodnie z planem, albo zrezygnujemy z całego tego przedsięwzięcia. Jednak wycofanie się nie wchodziło w rachubę. Gdybyśmy to zrobili, Liza nigdy więcej by mi nie zaufała. Straciłbym ją. Nie miałem więc wyboru. Nadeszła noc poprzedzająca sfinalizowanie sprawy. Nie spałem, ale udawałem, że śpię. Bez wątpienia, Liza robiła to samo. Nie miało to znaczenia, bo doskonała szczerość nie stanowiła tego, co chcieliśmy osiągnąć. Mogliśmy nabyć wszczepy, które taką szczerość zapewniały, podobnie jak wszelkie inne atrybuty miłości rodem z bajki, ale zdecydowaliśmy, że interesuje nas tylko miłość z prawdziwego życia wzięta.
Leżąc tak w ciemności i starając się oddychać spokojnie, zastanawiałem się, jak wyglądało moje życie po drugim rozwodzie — zanim spotkałem Lizę. Były to trzy lata odrętwienia i szarości, trzy lata oscylowania między, rozczulaniem się nad sobą a psychicznym paraliżem. Trzy lata siedzenia w domu i słuchania radia, które wyrzygiwało z siebie piosenki o tańczeniu, piciu i pieprzeniu się p r z e z c a ł ą n o c . Co do mnie, to nigdy nie zdarzało mi się 1 robić czegokolwiek przez całą noc. Zwłaszcza spać. Wiedziałem jedno: nie mogę wrócić do takiego życia. Nie byłem już pewien, czy moje uczucia dla Lizy są tak wielkie, żeby spowodować, że zrobię 1 to, o co prosiła, tylko ze względu na nią. Nie o to jednak chodziło. Chodziło o to, że m u s i a ł e m k o g o ś m i e ć i że o n a t e ż k o g o ś p o t r z e b o w a ł a . Nasze wzajemne uczucia nie miały już znaczenia. Nie poświęcałem się, nie robiłem tego, żeby udowodnić, że ją kocham. Wszystko sprowadzało się teraz do wiedzy, że lepiej było żyć w łańcuchach niż w samotności. Obudziłem się w nastroju znacznie mniej ponurym od tego, który mnie dręczył w nocy. A widok Lizy rano w łóżku ciągle jeszcze napawał mnie wielką radością. Patrząc na nią czułem, że powróciła na chwilę miłość przeżywana jak dawniej bez wysiłku i bez udziału świadomości. Zjedliśmy śniadanie w milczeniu. Uśmiechałem się bez przerwy, tak że zabolały mnie policzki. Poszedłem po wszczepy. Dłonie miałem mokre od potu. Przypomniałem sobie, jak beztroski byłem w dzień naszego ślubu. Nie odczuwałem żadnego zdenerwowania, jednak przysięga, którą wtedy złożyłem to tylko słowa. Natomiast to, co miałem zrobić teraz, przypominało raczej pakt samobójczy. Ale nie, to nonsens. Bo kogóż to mieliśmy zabić? Nie mieliśmy się zmieniać, nie mieliśmy nic czuć. Dokonywaliśmy mordu na przyszłości, ale t o robi każdy — tysiąc razy dziennie. — Ben? — Tak? — Jesteś gotowy. Jesteś p e w i e n ? Uśmiechnąłem się do niej. N i e k u ś m n i e , d o j a s n e j c h o l e r y , n i e k u ś m n i e —pomyślałem. — Oczywiście, że jestem gotowy. A ty? Kiwnęła głową, a potem odwróciła wzrok. Wyciągnąłem rękę przez stoi i wziąłem jej dłoń w swoją. — Tego przecież chciałaś. Nie czas na wątpliwości czy lęki — powiedziałem najłagodniej jak umiałem. , Wszczepy były wielkości ziarenek piasku. Przy pomocy pincetki umieściliśmy je w programatorach i wypowiedzieliśmy słowa, przy pomocy których miały dokonać odwzorowania naszej miłości. Następnie włożyliśmy je do aplikatorów i byliśmy już gotowi, żeby wetknąć je sobie do nosów. Stąd miały przedostać się prosto do naszych mózgów i tam się rozproszyć. Miały to zrobić te mikroskopijne roboty wielkości wirusów, a następnie dokonać w nas, bardzo delikatnie, takich spustoszeń, jakich jeszcze nigdy w nas nie dokonano. Wstrzymywałem się na chwilę, usiłując się uspokoić i oddalić od siebie złe przeczucia. Gdybym się teraz wycofał, co by mi to dało? Co bym przez to zyskał? Już przecież przyszpiliłem swoją miłość, wypreparowałem ją z jakiegokolwiek kontekstu, zobiektywizowałem ją w sposób nieodwracalny. Czy nanomaszyny były w stanie zrobić coś jeszcze gorszego? Kiedy Liza podniosła swój aplikator, wyobraziłem sobie, że w tym momencie zrywam się z miejsca i wytrącam go jej z rąk. Ale było to tylko wyobrażenie. W rzeczywistości nie zrobiłem tego. Zrobiłem natomiast to samo, co ona, pospiesznie, jak gdybym się bał, że jeżeli się zawaham, to stracę odwagę.
Przez kilka sekund trwaliśmy w napięciu. Potem Liza zaczęła szlochać — tak wielką odczuła ulgę, a ja jej zaraz zawtórowałem. Padliśmy sobie w ramiona, drżąc i płacząc; łzy spływały nam po policzkach. Cokolwiek to było, było już poza nami, dokonało się. W tym momencie nie pragnęliśmy niczego więcej. Później zaniosłem ją do sypialni. Czuliśmy się zbyt wyczerpani, żeby się kochać. Zapadliśmy w twardy sen. Obudziliśmy się po dwudziestu godzinach. Był najwyższy czas, żeby pojechać po Sarę. Wszystko to zdarzyło się piętnaście lat temu. Ryzykując powiedzenie rzeczy oczywistej, muszę stwierdzić, że od tamtego czasu w naszym życiu zmieniło się bardzo mało. Oczywiście, nadal kocham Lizę i nadal zdarza mi się czasami popełnić gafę i powiedzieć jej, że tak jest. A ona traktuje te moje zapewnienia tak sceptycznie, jak przedtem. — Jak długo, według ciebie, ta miłość potrwa? — pyta. I dalej nie ma na to pytanie prawidłowej odpowiedzi. Liza zna prawdę tak samo dobrze jak ja, ale — jak zwykle — nie można nic poradzić na to, że odczuwa lęk. Sara ma teraz dwadzieścia cztery lata. W wieku dojrzewania dała nam dobrą szkołę, z trudnością sobie z nią radziliśmy, ale teraz sprawia nam mnóstwo radości. Mimo opinii lekarzy, że przez całe życie będzie miała psychikę półtorarocznego dziecka — nie ma, moim zdaniem, wątpliwości, że zrobiła pewne postępy. Czy bowiem półtoraroczne dziecko potrafi być delikatne, współczujące i pozbawione egoizmu? A Sara potrafi. Tak jak za dawnych czasów, prawie nie mówi, ale każdego dnia wynajduje nowe sposoby wyrażania swojej miłości do nas. Być może nie dojrzewała na naszych oczach w takim sensie, w jakim dojrzewa przeciętne dziecko, ale wiem, że nigdy nie przestała się rozwijać — na swój własny sposób. Jeżeli chodzi o „Fiksator”, to staram się nie myśleć o nim zbyt często. Kochamy się z Lizą nadal i nadal jesteśmy razem. Żadne z małżeństw naszych przyjaciół nie przetrwało tak długo. Z pewnością jest to namacalny dowód, że się nam udało; z całą pewnością: c z e g o ś to dowodzi. Jednak czasami, kiedy rankiem stoję przy łóżku i przyglądam się śpiącej jeszcze Lizie, odczuwam coś, co bez wątpienia — moglibyście nawet powiedzieć: dosłownie — jest tą samą {nie większą i nie mniejszą) czułością, której doświadczałem już przedtem tysiąc razy — w podobnych chwilach w przeciągu minionych piętnastu lat — i co — j e s t e m t e g o p e w i e n —i będą odczuwał tysiące razy w przyszłości, dopóki nie umrę. I łapię się na tym, że przeżywam coś w rodzaju rozszczepienia między poczuciem, że nie 1 upłynęła od tamtego czasu, piętnaście lat temu, nawet jedna chwila, a wrażeniem, że stoję tak i patrzę na Lizę przez całą wieczność. Zastanawiam się nad tym zjawiskiem — bez goryczy, ale z poczuciem jakiejś straty, której nie potrafię opisać i której nie mogę do końca zrozumieć. Być może, nie znajdujemy się na szczycie fali, jednak jedna rzecz jest pewna: nie może — naprawdę n i e m o ż e — być lepiej niż jest. Przełożyła Anna Bartkowicz
Isaac Asimov
TRZĘSĘ SIĘ Z ZIMNA, KOCHANIE Tyt. oryg.: „Baby, It’s cold outside” IASFM nr 7/1991 Eufrozyne i Alexius są w sobie głęboko „zapieniądzowani. Ale para naszych nieustraszonych kupidynów, George i Azazel, bierze się za nich, chcąc im udowodnić, że składając przysięgę małżeńską ślubuje się coś więcej niż „tylko inkasowanie, szacunek i posłuszeństwo bez granic”.
Siedzieliśmy z George’m w restauracji. Jedliśmy lunch. Kelner postaw przed nim właśnie talerz marynarskiej grochówki, zupy, do której miał prze sądne upodobanie. George wlał w siebie trochę tej potrawy, westchnął rozkoszą i, patrząc w okno, powiedział: — W powietrzu daje się zauważyć pewien ślad śniegu. Na co ja odrzekłem: — Jeżeli tę kłębiącą się kurzawę nazywasz „śladem śniegu”, to rację. — Usiłuję jedynie — uzupełnił George wyniośle — nadać suchemu stwierdzeniu, że pada śnieg, pewną aurę poetyckości. Jednakże ty znasz się na poezji tyle co koń. — Istotnie. Różnica między mną a koniem jest tylko taka, że on zapłaciłby za lunch. — Ty też nie musiałbyś tego robić, gdyby nie fakt, że chwilowo zabrakło mi funduszy. To „chwilowo” trwało zawsze, przez całe jego życie, od kiedy ; poznałem. Już, już miałem zrobić sobie przyjemność i wypowiedzieć niemiłą dla niego uwagę, jednak ugryzłem się w język. — Taki widok, jak ten za oknem — stwierdziłem — napełnia mniej obawą, gdyż przewiduję, że wkrótce będzie bardzo zimno. Jednak pocieszam się, że potrwa to tylko kilka miesięcy i że potem będę odczuwał obawę na myśl o tym, że będzie gorąco. Okresowe zmiany rodzaju obaw są czymś,; co, jak podejrzewam, człowiekowi służy, a ponadto podsycają one tak potrzebne uczucie boskiego niezadowolenia. — Ciekawe dlaczego — zauważył George — niezadowolenie uważane jest za coś „boskiego”. — Dlatego, że to niezadowolenie z istniejącego stanu rzeczy spowodowało, iż ludzkość stworzyła cywilizację i kulturę. Zadowolenie prowadziłoby do stagnacji i niemożności, jak w twoim przypadku. A jednak, nawet i ty, mój przyjacielu, jeżeli te historie, które mi opowiadasz, są prawdziwe, dostrzegasz boskie niezadowolenie u bliźnich i starasz się następnie spowodować poprawę ich losu. Oczywiście; jeżeli te dalsze historie opowiadane przez ciebie są również prawdziwe, wydaje się, że twoje ingerencje w życie przyjaciół zawsze prowadzą do katastrofy. George poczerwieniał. — W tej jednej krótkiej wypowiedzi podałeś w wątpliwość wszystkie moje z życia wzięte opowieści, których miałeś przywilej wysłuchać. — Nie jest trudno podać w wątpliwość te twoje „z życia wzięte” opowieści. Pojawia się w nich bowiem istota pozaziemska, mająca dwa centymetry wzrostu, którą jesteś w stanie przywołać przy pomocy cumy kosmicznej i która potrafi robić rzeczy, jakich nie dokonałby żaden człowiek, nawet jeżeli zastosowałby najnowsze wynalazki techniczne. — Nie podoba mi się też twoje twierdzenie, że moja życzliwa pomoc prowadzi zawsze do katastrofy. Twierdzenie to tak dalece mija się z prawdą, te z całą pewnością wypowiedzenie go spowodowało, że aniołowie w niebie płaczą teraz nad tobą. — Jeżeli rzeczywiście płaczą, to ich boskie łzy ronione są na twoją intencję. Bo ty jesteś tym, który snuje te opowieści i opisuje te katastrofy. Ja . tylko ci to wytykam. — Niemniej, mój stary, faktem jest, że pewnego razu doprowadziłem do tego, że pewne małżeństwo stało się kochającą się parą. Do tego, że ten związek zaczął się opierać na wierności i zasadach moralnych. Wierz mi, ci ludzie zawdzięczają to wszystko wyłącznie mnie. Mam na myśli przypadek Eufrozyne Mellon i jej męża Aleriusa. Opowiem ci teraz tę historię. — Ale tak naprawdę, to ja nie jestem jej ciekaw. Eufrozyne Mellon (powiedział George) przed wyjściem za mąż nazywała się Eufrozyne Stump, a ja znałem ją od dzieciństwa. Była nieśmiałym brzdącem. Kiedy przedstawiano ją komuś spoza rodziny, chowała się za najbliższy mebel i wyglądała zza niego, obserwując nowego znajomego swoimi wielkimi, pełnymi lęku oczami. Tej nieśmiałości nie mogła nigdy przezwyciężyć, a gdy podrosła, stała się wyjątkowo nieśmiała w kontaktach z przedstawicielami płci przeciwnej.
Kiedy już była dorosła, ta cecha jej charakteru wydawała się całkiem absurdalna, a to z tego powodu, że miała ciało bogini, ciało o kształtach wprost cudownie doskonałych. Była co prawda boginią niedużą, gdyż miała tylko pięć stóp i dwa cale wzrostu, jednak młodzi ludzie z sąsiedztwa nie omieszkali jej zauważyć. Wielu z nich usiłowało się z nią zaprzyjaźnić i gdyby im się to udało, to zabawialiby ją, jak przypuszczałem, rozważaniami filozoficznymi o ogromnej głębi. Moje przypuszczenie nie miało jednak okazji się potwierdzić, gdyż żaden z nich nie zdołał zostać jej przyjacielem, a przyjaźń jest wszak warunkiem sine qua non dla takich rozmów. Eufrozyne ubierała się tak, żeby ukryć zadziwiającą naturę swoich fizycznych zalet, jednak przekonała się szybko, że jeżeli o te rzeczy chodzi, to młodzi mężczyźni są obdarzeni szóstym zmysłem. Każdy młody człowiek, nie mający dość inteligencji, żeby zauważyć omlet znajdujący się przed nim na talerzu, potrafił przeniknąć okiem wyobraźni warstwy zgrzebnego płótna, w które zakutana była Eufrozyne i dostrzec cuda, jakie się pod nimi kryły. Ja byłem oczywiście jej ojcem chrzestnym. Jak ci już kiedyś mówiłem, mam to szczęście, że mnóstwo pięknych dziewcząt jest moimi chrzestnymi córkami. Zawdzięczam to niewątpliwie temu, że cieszę się powszechnym szacunkiem. Jestem człowiekiem tak nieskazitelnego charakteru, że nawet Eufrozyne zrobiła dla mnie wyjątek: jej wszechogarniająca podejrzliwość w stosunku do pobudek działania wszystkich przedstawicieli męskiego rodu nie ogarniała mojej osoby. Siadywała mi na kolanach i szlochała, chowając głowę na moim ramieniu, a ja gładziłem jej złote włosy. — Rzecz polega na tym, że nie znoszę dotykać tych okropnych stworzeń — powiedziała mi pewnego razu — a oni tymczasem, wyraźnie to czuję, kierują się jakimś wstrętnym, dotykowym popędem. Chcąc nie chcąc, zauważam, że każdy z nich, zanim do mnie podejdzie, myje ręce, jak gdyby myślał, że z czystymi rękami lepiej mu się powiedzie. — A czy tak nie jest? Eufrozyne wzdrygnęła się. — Brudnych rąk bym nie zniosła, ale czyste nie są od nich o wiele lepsze. — A jednak siedzisz na moich kolanach, a ja gładzę twoje włosy, a nawet, od czasu do czasu twoje ramię. — Ty, wujku, to co innego. Ty należysz do r o d z i n y . Gładziłem ją dalej. Rodzina ma przecież pewne przywileje. Wiedząc o tym, że znałem jej stosunek do mężczyzn, nietrudno sobie wyobrazić, jak byłem zdumiony, kiedy mi oświadczyła, że wychodzi za mąż za Atenusa Mellona, młodego, krzepkiego człowieka nie obdarzonego specjalnym talentem poetyckim, lecz odznaczającego się pewną poetycznością charakteru i dobrze zarabiającego pracą komiwojażera. Kiedy przyszła do mnie z tą wielką nowiną, rumieniąc się i wdzięczący powiedziałem: — Jak mogłaś, Eufrozyne, zgodzić się na małżeństwo, skoro masz takie poglądy na temat przedstawicieli płci męskiej? — Myślę — powiedziała nieśmiało — że serce mam romantyczne. Wiem, że niebezpiecznie jest kierować się motywami merkantylno–romantycznymi. Mówi się przecież: „Pieniądz jest ślepy” i wiadomo, że dawszy mu się uwieść — można popełnić wielkie błędy. Jednak słyszałam także, że „pieniądz zwycięża wszystko” i obecnie wierzę w prawdziwość tego powiedzenia. Starałam się trzymać z daleka od Alexiusa i zamknąć przed nim drzwi mojego domu, ale wszyscy twierdzą, że. „pieniądz drwi sobie z zamkniętych drzwi”. Co więcej, okazało się, że to prawda. A poza tym, być może jestem głupia, ale — po wszystkich tych latach, w ciągu których starałam się trzymać z daleka od mężczyzn — obudziłam się pewnego ranka, pomyślałam o Alenusie i zdałam sobie sprawę z tego, że nie ma dla mnie ratunku, bo …zapieniądzowałam się. Cały dzień
podśpiewywałam sobie: „Pieniądz to najsłodsza rzecz” i, kiedy Atenus ponownie mi się oświadczył, powiedziałam: „Tak, kochanie, pobierzemy się i obiecuję ci inkasowanie, szacunek i posłuszeństwo bez granic”. Uśmiechnąłem się na to, i życzyłem jej wszystkiego najlepszego, ale kiedy wyszła, pokręciłem głową ze smutkiem. Bytem człowiekiem doświadczonym i wiedziałem, że złoty blask pieniędzy może zapewnić wspaniały miesiąc miodowy. Z chwilą jednak, gdy trzeba zająć się poważnymi życiowymi sprawami, same pieniądze nie wystarczą. Przewidywałem ponuro, że moją słodką, głupiutką córkę chrzestną, która naczytała się opowieści o pieniądzach i szczęściu, czeka mnóstwo rozczarowań. Moje przewidywania spełniły się wkrótce. Nie upłynęło jeszcze sześć, a może osiem miesięcy od jej ślubu, kiedy zjawiła się u mnie blada i wymizerowana. — Witaj, Eufrozyne — powiedziałem serdecznie. — Jak się ma Alexius? Rozejrzała się wokoło, jakby chcąc się upewnić, że nikt nas nie usłyszy, i powiedziała: — Dzięki Bogu, wyjechał właśnie znowu w podróż służbową. Wargi jej drżały. W chwilę później rzuciła mi się z płaczem w ramiona. — O co chodzi, kochanie? — spytałem, zabierając się do gładzenia jej po włosach, zajęcia, które zawsze sprawiało mi wielką przyjemność, prawdopodobnie i jej także. — Chodzi o niego. O Alexiusa. Przez pewien czas pieniądze nam wystarczały. Wydawaliśmy bez ograniczeń, dobrze się przy tym bawiąc. Zdawało się, że nie mamy żadnych zmartwień, kiedy nagle on zaczął się zmieniać. Zaczął coraz częściej mówić, że małżeństwo polega też na miłości. Wyśmiewałam go, twierdząc wesoło, że ,;tym, co inkasują, wystarczają same pieniądze”. Jednak w miarę upływu czasu robił się coraz bardziej natarczywy i w końcu zaświtała mi myśl, że wyszłam za mąż za miłościoholika. Mówię ci, wujku, to było jak jakaś choroba. Przedtem, jeszcze tydzień temu, sypialiśmy w oddzielnych łóżkach: jedno stało w jednym końcu pokoju, a drugie w drugim. Między nimi był jakiś ciężki mebel. Sypialiśmy jak normalni nowożeńcy. A potem, nagle, w pokoju pojawiło się duże, podwójne łoże. Alexius powiedział, że spanie oddzielnie powoduje, że małżonkowie odsuwają się od siebie i stają się sobie obcy. I teraz nie mogę nawet powiedzieć, że łóżko, w którym sypiam, jest moim własnym łóżkiem, bo on się w nim kładzie, a gdy już to zrobi, jego ręka czasami mnie dotyka. Pełznie w moim kierunku. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jakie chorobliwe pragnienia nawiedzają go przy tym. A czy ty, wujku, wiesz, co on wtedy myśli? — Czy nie uważasz, moja droga, że mogłabyś to polubić? Mam na myśli: polubić to, że on cię dotyka? — Nigdy. On zawsze jest taki ciepły. A ja jestem zawsze rozkosznie chłodna. Nie chcę czuć tego męskiego żaru. Powiedziałam mu to, a on mi na to: „Jesteś zimną…” Nie wypowiem nawet tego drugiego słowa. Mogę ci tylko zdradzić, że zaczyna się na „su” a kończy na „ka”. — Sądzę, że mogę się domyślić, o jakie słowo chodzi — rzekłem. — Jak uważasz, wujku, czy on już nie jest we mnie zapieniądzowany? W końcu nie nazywa się swojej towarzyszki inkasowania, z którą spędziło się całe pół roku, „zimną wiesz–czym”, jeżeli jeszcze jest się w niej zapieniądzowanym. — Zaraz, zaraz, Eufrozyne. Powiedz mi, jak długo Alerius będzie poza domem? — Długo. Pojechał na południowy zachód. Ma objechać cały ten region. Nie będzie go pewnie z miesiąc. — Zostaw więc tę sprawę mnie. A ja już pomyślę, jakie znaleźć wyjście z sytuacji. — Wiem, że znajdziesz jakieś wyjście — powiedziała, podnosząc ku mnie swą śliczną twarzyczkę, na której malował się wyraz ufności. — Należysz przecież do rodziny.
Wydawało mi się, że jest to odpowiednia sprawa dla Azazela. Wezwałem go więc: Pojawił się jak zwykle na półce, którą dla niego przymocowałem, na wysokości oczu. Jak zwykle był nie przygotowany na wezwanie, jak zwykle, stanął przede mną bez ostrzeżenia i jak zwykle towarzyszył temu jego przeraźliwy pisk. Twierdzi, że zawsze reaguje w ten sposób, kiedy niespodziewanie staje twarzą w twarz z okropnym potworem, ale nigdy nie wyjaśnił mi, dlaczego piszczy na mój widok. Był trochę bardziej czerwony niż zazwyczaj, jak gdyby po jakimś wysiłku. W malutkiej rączce trzymał przedmiot, który wyglądał jak mikroskopijna kula używana do pchnięcia kulą i wykonywał tym przedmiotem rytmiczne ruchy w górę i w dół nawet wtedy, kiedy piszczał na widok mojej osoby. — Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że przerwałeś mi gimnastykę, którą uprawiam dla zachowania dobrej kondycji? — Przykro mi z tego powodu. — I do czego to prowadzi? Przez ciebie nie odbędę dzisiejszych ćwiczeń. Będę musiał z nich zrezygnować. A jak — bez ćwiczeń — mam zachować kondycję? — A dlaczego masz ich nie odbyć, Wielki i Wspaniały Władco Wszechświata? Czy nie możesz do nich wrócić po naszej rozmowie? — Nie, to zbyt skomplikowane. A poza tym nie potrzebuję twoich głupich rad. Po prostu z nich zrezygnuję. Ale, ale chcę ci zadać jedno pytanie. — Jakie, Wasza Potężność? — Dotychczas przerywałeś mi grę, kiedy oddawałem się hazardowi i kiedy już, już miałem wygrać. Przeszkadzałeś mi też, kiedy inni oddawali mi honory i kiedy byłem właśnie pod prysznicem, a także kiedy — wraz z przedstawicielkami piękniejszej połowy naszego gatunku — brałem udział w pewnych skomplikowanych rytuałach. Jak to się stało, że do tej pory nie przeszkodziłeś mi nigdy w codziennej gimnastyce? Jeżeli już musisz mi przeszkadzać, to czas gimnastyki jest właśnie odpowiednim momentem. W przyszłości wzywaj mnie zawsze podczas gimnastyki. Odłożył kulę i odepchnął ją na bok nogą. Domyśliłem się, że nie lubi tej swojej codziennej gimnastyki. — Czego chcesz tym razem? — zapytał szorstko. Opowiedziałem mu historię Eufrozyne i jej męża. Wysłuchał jej, cmokając od czasu do czasu językiem. — To stara, bardzo stara historia — powiedział. — Nawet w naszym świecie niefortunne kaprysy młodości stają się przyczyną nieopisanych nieszczęść. Ale wydaje mi się, że ta Euf…, Euf… czy jak jej tam, powinna pójść za przykładem swego partnera i zacząć odczuwać takie samo ohydne i perwersyjne pożądanie. — W tym cały kłopot, Najpotężniejszy. Ona jest panienką czystą i bez skazy. — Zaraz, zaraz. To, co właśnie powiedziałeś, to był oksymoron. Było tak w każdym razie, jeżeli panienki z twojego świata przypominają choć trochę panienki z mojego. Za moich czasów spotkałem ogromną liczbę oziębłych zybulin, a używając określenia „zybulina” mam na myśli zwierzę domowe płci żeńskiej… — Wiem, wiem, Niezwyciężony, ale co zrobimy z Eufrozyne? — To bardzo proste. Ponieważ ona nie lubi męskiego ciepła… Czy możesz przynieść mi jej fotografię, albo jakąś część garderoby, coś, na czym mógłbym skupić swoją energię? Szczęśliwym trafem byłem w posiadaniu jednej z jej najlepszych fotografii, na widok której Azazel zrobił ponurą minę. Po czym szybko wykonał to, co miał do wykonania i zniknął. Zauważyłem, że nie zabrał ze sobą kuli. Mam ją w kieszeni i pokażę ci ją na dowód, że Azazel istnieje. No dobrze, nie wiem, co
uważałbyś za „prawdziwy dowód” — używając twojego własnego określenia — ale skoro nie chcesz na nią spojrzeć, będę opowiadał dalej. W dwa tygodnie później spotkałem znowu Eufrozyne. Wyglądała na bardziej nieszczęśliwą niż kiedykolwiek przedtem, tak że zacząłem się obawiać, że Azazel — bez względu na to jak na nią oddziałał — pogorszył tylko sytuację. A na dodatek on nigdy nie chce wprowadzić poprawek do tego, co już zrobił. — Czy Alexius już wrócił? — spytałem. — Będzie w domu w niedzielę — powiedziała apatycznie. — Wujku, czy ostatnio nie było ci zimno? — Nie zimniej niż zwykle o tej porze roku, kochanie. — Czy jesteś tego pewien? Bo mnie jest tak zimno, że siedzę całymi dniami i się trzęsę. Pod tym grubym płaszczem mam najcieplejszy kostium; mam też na sobie ciepłą bieliznę, a nawet wełniane skarpetki i ciężkie, zimowe buty. I mimo to jest mi zimno. — Może jesteś niedożywiona. Na pewno dobrze by ci zrobił duży talerz grochówki. Rozgrzałabyś się od razu. A później powinnaś pójść do łóżka. Włącz ogrzewanie, przykryj się kilkoma kocami, a będzie ci tak ciepło jak na plaży na jakiejś wyspie na południowym Pacyfiku. — No, nie wiem — powiedziała, marszcząc swój śliczny nosek i kręcąc głową. — To właśnie w łóżku jest mi najzimniej. Zwłaszcza w dłonie i stopy — są po prostu lodowate. Jestem taka zimna, że Alexius nie będzie c się ze mną położyć do łóżku. To jest jedyne moje pocieszenie — dc niewesoło. — Przekona się, że naprawdę jestem zimną wiesz—czym. Minęły następne dwa tygodnie i znowu rozległo się pukanie do moich drzwi — radosne pukanie, wesolutkie puk–puk–puk uszczęśliwionych paluszków. Byłem właśnie zajęty dokonywaniem jakichś skomplikowanych obliczeń matematycznych w związku ze statystyką dotyczącą koni i czułem się niezbyt uszczęśliwiony faktem, że ktoś mi przeszkadza, ale kiedy otworzyłem drzwi, wpłynęła przez nie tanecznym krokiem Eufrozyne. Na ten widok rozdziawiłem usta ze zdumienia i, gapiąc się na nią, spytałem: — O co chodzi, Eufrozyne? A potem widząc, jak jest szczęśliwa dodałem: — Czy Alexius uciekł od ciebie, zostawiając ci wszystkie pieniądze? — Nie, nie, wujku, oczywiście, że nie. Jest w domu od tygodnia, mój drogi, kochany Alejrius: — Drogi, kochany Alexius? Czy chcesz powiedzieć, że przestał być miłościoholikiem i że znowu uznaje tylko rozkosze płynące z posiadania pieniędzy? — Nie wiem, o czym ty, wujku, mówisz — powiedziała, wysuwając do przodu swoją śliczną bródkę. — Wiem tylko, że kiedy wrócił do domu, położyłam się do łóżka i było mi zimniej niż kiedykolwiek przedtem. Byłam sina z zimna. I trzęsłam się cała. I wtedy on położył się po swojej stronie łóżka, a mnie zaczęło się wydawać, że na odległość czuję jego ciepło. Nie wiem, jak to robił, ale z jego ciała wydzielał się cudowny żar, który zalał mnie całą. To była po prostu rozkosz. Oczywiście, przesunęłam się w stronę tego ciepła. Alexius był jak magnes, a; ja jak opiłki żelaza. Przysunęłam się do niego a potem przytuliłam się; gwałtownie, oplatając go swoimi biednymi zziębniętymi rękami. Krzyknął przerażony, kiedy poczuł, że dotykają go moje lodowate dłonie i stopy, ale ja nie miałam zamiaru go wypuścić. Przylgnęłam do niego bardzo, bardzo mocno. Odwrócił się do mnie, popatrzył mi w twarz i powiedział: „Biedactwo. Jesteś taka zimna”. Położył rozkosznie ciepłe dłonie na moich plecach i przesunął je w dół i w górę. Czułam ich ciepło
przez koszulę nocną. A potem, wujku, zasnęłam uszczęśliwiona w jego ramionach. Nigdy przedtem nie spałam lepiej, a rano nie chciałam wypuścić go z łóżka. „Nie idź” — prosiłam — „bo będzie mi znowu zimno”. Ale on musiał już iść. Każdej następnej nocy działo się to samo. Byłam bardzo, bardzo szczęśliwa. W ciepłych ramionach mojego ciepłego Alexiusa nawet pieniądze przestawały być ważne. Bo w pieniądzach jest taki jakiś chłód. — Cicho, moje dziecko, cicho — powiedziałem, bo wszystko to mną wstrząsnęło. — Ale to wszystko prawda. — Powiedz mi, kochanie — spytałem — czy wśród tych uścisków, wśród tego dotykania i ogrzewania, czy… — przerwałem, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, żeby wyrazić te zawstydzające myśli, które przyszły mi do głowy. W końcu byłem wystarczająco doświadczony: zdążyłem już poznać zło świata. — Tak — odpowiedziała mi z dumą — i nie uważam, że jest w tym coś złego. Moraliści mogą sobie mówić, co chcą, mogą mówić, że pieniądze to największy dar Boga, mogą też mówić, że „miłość jest źródłem wszelkiego zła”. A ja mówię, że miłość to coś najcieplejszego pod słońcem. — A co zrobisz w lecie? — spytałem prowokująco. — Będę się trochę pocić — odrzekła, a ja wiedziałem, że nic już jej nie zawróci z drogi, na którą wstąpiła. Nie poznałem nigdy innej pary małżeńskiej tak szczęśliwej jak Eufrozyne i Alexius. Co noc było im ciepło. Latem trochę się pocili. I w wyniku tego wszystkiego mieli dwoje dzieci. Eufrozyne zmieniła się nie do poznania. Ani trochę nie bała się już mężczyzn, nie traktowała też pobudek ich działania podejrzliwie. Przeciwnie, podobały jej się. Zaczęła też lekceważąco mówić o tych mężczyznach, którzy zachowywali się zgodnie z nakazami grzeczności rodem ze starego świata. Ubierała się tak, żeby przyciągać uwagę męskiej połowy ludzkości i przywabiła ogromną liczbę jej przedstawicieli. W późniejszym okresie zwierzyła mi się, że z prostej ciekawości próbowała ogrzać się od niektórych z nich, ale po piętnastu czy szesnastu takich eksperymentach — przyznała, że straciła rachunek— dała spokój. Bo żaden z nich nie dawał jej takiego niebiańsko rozkosznego ciepła jak Alexius. Była tym trochę rozdrażniona i twierdziła, że miłość — w przeciwieństwie do pieniędzy — jest czymś, czym należy się dzielić. Uważała również, że miłość — także w przeciwieństwie do pieniędzy — można pomnożyć jedynie wtedy, kiedy daje się ją bez żadnych ograniczeń. Powtarzała mi to wielokrotnie, mimo że ja przypominałem jej, że pieniądze — inteligentnie zainwestowane — przynoszą duży dochód. Żyje do dziś z Alexiusem. I powiedz mi, czy to nie jest naprawdę szczęśliwe zakończenie? — Mnie się zdaje, George — powiedziałem — że Eufrozyne jest prawdopodobnie bardzo nieszczęśliwa z tego powodu, że nie czerpie przyjemności ze swoich nielegalnych związków i że żyje w związku monogamicznym tylko dlatego, że została do tego zmuszona wskutek interwencji; Azazela, nie z wyboru. — Jak już mówiłem — odpowiedział George — jest trochę rozdrażniona; tym, że jej eksperymenty zakończyły się niepowodzeniem, ale co z tego. To, że czuje się trochę nieszczęśliwa, jest bardzo niską ceną, jaką płaci za swoją zdolność do życia zgodnego z zasadami moralnymi. A poza tym — dodał — kiedy miłosny szał się ulatnia, co się jej od czasu do czasu zdarza, są jeszcze pieniądze, pieniądze i zawsze pieniądze. Sprawa pieniędzy wypływy u niej tak jak na przykład u mnie, kiedy proszę cię o pożyczenie mi na kilka dni pięciu dolarów.
Te jego „kilka dni” — podobnie jak owo „chwilowo” miały trwać zawsze, do końca jego życia. Mimo to jednak pożyczyłem mu te pięć dolarów. Przełożyła Anna Bartkowicz
Thomas Wylde
KU WSCHODNIEJ BRAMIE tyt. oryg. „To The Eastern Gate” IASFM nr 8/1991 Dokończenie opowieści o sześciu Amerykanach, którzy w ciągu kilku godzin muszą poznać tajemniczy świat Hyperiona.
XXVIII. Odległość od Słońca: 8,10 milionów mil Prędkość: 115,05 mil na sekundę Przybliżony czas do odlotu: 4 godziny 19 minut — Ja to połączę — powiedział Gray. — Wy po prostu wszystko co jest zbędne wyrzucajcie. Jones i Judy Taves–Roth zasalutowali, po czym zniknęli w tunelu, a za n mi ciągnął się gruby, czerwony kabel wideo, który rozwijali ze szpuli. — Bardzo śmieszne! — krzyknął Gray. Słyszał, jak ich chichot słabnie. Kierowali się ku wyjściu. Szczęśliwi, dranie. Gray usiadł w śluzie ze skrzyżowanymi nogami i zabrał się do usuwania izolacji z końców kabli. Wystarczy wynieść jeszcze dwie linie wideo z komnaty centralnej i będą mieli instalację z głowy. Więc dlaczego nie czuł się lepiej? Dlaczego ściskało go w piersiach? Już prawie po wszystkim, prawda?! Kończył owijać złącze kurczącą się pod wpływem temperatury taśmą, kiedy jeden z grubych Hyprów zniknął w wąskim tunelu obok. — Hej, kolego! — krzyknął na niego Gray. — Martwisz się z mojego powodu? Hyper zatrzymał się kilka stóp za wejściem do korytarza. Jego rzęsy marszczyły się, oparte na wiązce kabli wideo. Wąchał? — Jesteś wyprowadzony z równowagi po prostu dlatego, że ja tu jestem? Naprawdę chcę to wiedzieć — rzekł Gray. Hyper zagwizdał, zatrząsł się jak galareta i ruszył w głąb tunelu bez dalszego komentarza. — Jesteś pewien? — krzyknął za nim Gray. Żadnej odpowiedzi. — Jeśli się nie żali — mówił do siebie człowiek, gdy już manipulował pistoletem zgrzewającym nad złączem — to jak ja mogę się mylić? Swobodnie. Pokrył je tłustym, czarnym lepiszczem, przymocował nowy kabel do wiązki i wstał na obolałe nogi. Zebrał narzędzia, za pomocą których wykonał złącze, i ruszył w kierunku próżni, nadal mrucząc pod nosem. Jeszcze dwie linie. Gdzie by nie poszedł, wszędzie widział dowody prowadzonej przez nich okupacji: kamery, kable zasilające, dodatkowe oświetlenie, dozowniki powietrza, budki telefoniczne, kanistry z rezerwą tlenu, siatki do łowienia nieczystości, zapinane na suwaki torby na odpadki, wreszcie zwykłe śmieci. Trzy i pół dnia w Hyperionie, a miejsce to zdążyło się zapełnić zostawianymi przez ludzi nieczystościami. A co, jeśli Young miał rację? Co, jeśli to wszystko musiałoby zostać oczyszczone? Czy mieli na to wystarczająco dużo czasu? Nawet, gdyby zaczęli od razu? Kiedy Liang w końcu coś
postanowił? Jones mówił, że rozmawiała przez radio z NASA i przedstawiła tezę Younga. Podobno przychyliła się do poglądu MacPhaila. Czy to źle? Czy cokolwiek z tego miało jakieś znaczenie? Gray nie mógł się zdecydować. Wszystko to sprawiało, że kręciło mu się w głowie i za każdym razem, kiedy próbował się skoncentrować, czuł, że spada ściągany pod wodę ciężarem Hyperiona. Jest już za późno — pomyślał. — Mam uszkodzony mózg. Jakiś przeklęty obcy grzyb wlazł do mojej głowy i rozłożył zupełnie mój mózg.
XXIX. Kiedy otrząsnął się z przygnębiających myśli, stwierdził że znajduje się w esowatym wygięciu, przy wejściu do Komnaty Centralnej. Po przeciwnej stronie sali, za enklawą mroku, w smudze światła zbierały się Hypry. Naliczył ich dziesięć. Jeszcze jeden i będzie kworum. Spojrzał na zegarek. Znowu pojawił się zbyt wcześnie. Kolejne Zabijania nadchodziły coraz szybciej. Zaczął się odwracać, żeby się wydostać ze swej kryjówki. Wtedy obok niego przemknął jeden z Hyprów. Opuszczał salę. — Hola! — krzyknął Gray. — Nie chcesz chyba stąd wyjść! Obcy rzeczywiście nie wyszedł na środek, pozostał przy wewnętrznej ścianie, „wąchając” czarne gałki wykładające pustkę. — Dobrze. Zostań tam, kolego. To dużo bezpieczniejsze. Gray wisiał na siatce bezpieczeństwa i obserwował Hypra. Mimo szybkich kamer rejestrujących Zabijanie, bardzo mało wiedziano o strukturze wewnętrznej tych stworzeń. Nigdy nie znaleziono żadnych „kości” ani worków pustej skóry. (Może pająki oskubały je tak, że nic nie zostało). Zawsze wiele gadało się na temat możliwości zbierania okazów, transportowania ich na Ziemię — żywych lub martwych. Prowadzono nawet zagorzałe dyskusje na temat analizy częściowej (podczas których Chandler Young mówił: „Czemu nie zrobić wiwisekcji jednego z nich — przecież to, dranie, naprawdę chcecie zrobić!) Niczego nie postanowiono. NASA wciąż zmagała się z problemem zanieczyszczenia, chociaż co poniektórzy „żartowali” w środkach masowego przekazu, że parę obcych robaków nie może zatruć Ziemi bardziej niż jest ona zatruta obecnie. Jak na razie jednak załoga była upoważniona tylko do obserwacji oraz fotografowania zachowań Hyprów. Przyszłe użycie promieni Roentgena i ultradźwięków majaczyło na horyzoncie, smażąc się w cieple Słońca, do którego tak szybko się zbliżali. Young pobił rekord, odmówiwszy przeprowadzenia jakiegokolwiek badania Hypra, jeśli wymagałoby ono użycia promieni innych niż widzialne, rozproszone światło. Uważał ultradźwięki za zbyt ryzykowne, obawiał się, że badany może implodować albo coś w tym rodzaju. Kiedy Gray ponownie spojrzał na próżnię, do grupy dotarł już ostatni Hyper, a wybrana przez nie ofiara znalazła się w centrum świateł i zaczynała kręcić się szybciej. Gray zaczerpnął tlenu głęboko w płuca i zmusił się do tego, aby obserwować ten rytuał do końca. Co takiego widział Young, i nie widział nikt inny? Dlaczego był taki pewny? Gray wstrzymał oddech. Nic w Zabijaniu nie zmieniło się poza tym, że szybkość wzrosła. Skończyło się, zanim on był gotów, a kilka sekund późniejrozlała się chłodna mgła, nawilżając wewnętrzną powierzchnię komnaty. Gray odwrócił się i rozstawił nogi w ustach wygięcia w
kształcie litery „S”, czekając aż wyschnie mu śluz na karku. Mdły, metaliczny odór sprawił, że oczy Graya wypełniły się łzami. Podniósł okulary bezpieczeństwa i potarł powieki wierzchem rękawicy. Przeklęci faceci. Hyper, który wcześniej przemknął obok człowieka, teraz wyłonił się a rogu i, pchnięty przez niego, skierował się znowu do środka. Zatrzymał i wydawało się, że się obraca, żeby spojrzeć na Graya, chociaż oczywiście drżące ciało stworzenia nie posiadało oczu. Może w tym właśnie tkwił problem? Może te bękarty były po prostu ślepe jak zwariowany, mały Pan Magoo, który przez cały dzień wpędza się w kolejne kłopoty? Lecz one nigdy nie odstawiały fuszerki i — poza rytualnym zabijaniem nigdy nie wpędzały się w kłopoty. Gray stał w miejscu i oświetlał obcego latarką. W głowie odezwał mu się pełen jęku głos Chandlera Younga: „Nie oświetlajcie ich! Nie wiecie, jak bardzo są wrażliwe!” Mimo tego Gray nie poruszył latarką. Czandker Young nie wie, jak bardzo ja jestem wrażliwy — pomyślał. Stać w ciemności z tym pełzającym skurwysynem? Niewydarzone. — Jak się masz? — zapytał Gray. Ciało Hypra zapulsowało. — No jak tam? Kiedy po raz pierwszy zobaczyli Hypry, Young sugerował, żeby spróbowali przeprowadzić jakieś testy na inteligencję: choćby rozpoznawanie symboli. Young zaczął pracować nad czymś w rodzaju maszyny do pisania dla delfinów, którą widział u Disneya w Buenos Aires. Lecz ponieważ stworzenia nie zainteresowały się jego wynalazkiem, projekt został odłożony, a budowy prototypowego modelu nigdy nie skończono. Ostatecznie NASA miała inne wymagania związane z tym, jak powinni wykorzystać ten ograniczony czas przebywania w Hyperionie. Z wielu względów kamery znalazły się na pierwszym miejscu. A poza tym, jak mogli mierzyć inteligencję pacjentów, którzy odmawiali współpracy? — Hej, mówię do ciebie, spryciarzu. — Kiedy nachylił się do przodu, słyszał dolatujący od obcego odgłos rytmicznych uderzeń. Uśmiech na twarzy Graya zgasł. Mężczyzna zbliżył się do stworzenia. Hyper drgnął. — Hej, człowieku — powiedział Gray — nie skrzywdzę cię. Hyper zadrżał. — Hej, człowieku — powtórzył Gray. — Nie skrzywdzę cię. Hyper zadrżał ponownie i Gray wyraźnie usłyszał…saksofony. Saksofony? Coś długiego i ciemnego wyłoniło się z ciała Hypra. — Co to jest, do diabła? Była to pętla drutu, cienkiego i czarnego. Wyciągnął rękę, lekko pociągnął za przewód; stworzenie zadygotało. Coś ciemnego, okrągłego wystrzeliło z jego skóry, przynosząc ze sobą dźwięk basa i bębnów. Przez długą chwilę Gray gapił się na odrażający czarny przedmiot, obserwując, jak bańka śluzu wibruje w rytm muzyki. Zwariowałem — myślał. — Odszedłem od zmysłów. Przytłumiony głos śpiewał; — Ha, tak, ha, all right. W umyśle Graya coś zakręciło się, po czym znieruchomiało, błyskawicznie rozpoznał oślizgły czarny przedmiot: słuchawki. Hyper piszczał i syczał w takt muzyki. W jakiś sposób stworzenie ukradło odtwarzacz dysków kapitana Jonesa i wchłonęło go w swoje grube, drżące jak galareta ciało. Gray puścił drut. — Zatrzymaj sobie to, kolego. Nie sądzę, żeby on chciał to teraz z powrotem. Hyper odbił się od ściany tunelu i kręcił się na podmuchach powietrza. Odbił się znowu i znieruchomiał, blokując drogę. Wyglądał jak rozklekotany balon pogodowy. Gray zaczerpnął łyk
tlenu, po czym zębami zdjął z lewej ręki ociekającą rękawicę. Znowu wyciągnął rękę, tym razem delikatnie pogładził wilgotną skórę obcego. Hyper zamruczał, połaskotał jego rękę. Gray uśmiechnął się, nadal zaciskając zęby na rękawiczce. Gorzki smak śluzu ze ściany przeciekał mu przez wargi. Wypluł rękawicę. — To nie pod twoim adresem. Dalej gładził skórę obcego, ciekawy, czy ktoś wcześniej wpadł na ten pomysł. W miejscu, gdzie dotykał stworzenia, bardzo powoli nabrzmiewała wypukłość i Gray pomyślał najpierw, że zaczęła się tworzyć pręga. (Zdenerwowany głos Younga: „Co ty mu robisz?”). Wtedy krótka „ręka” wysunęła się z ciała Hypra i przycisnęła swoją „dłoń” do dłoni mężczyzny. — Jezu! Omal nie cofnął ręki. Początkowo skóra była chłodna, potem się ogrzała, przeszedł po niej lekki, mrowiący dreszcz. O, cholera. — Nie rób tego człowieku. Denerwuję się. — Gray starał się cofnąć rękę, ale obcy podpłynął do niego, nie przerywając kontaktu. Byli zlepieni. — O, nie… — Teraz Gray żałował, że zdjął rękawicę. Przestał się poruszać, a obcy czekał, nie zbliżając się bardziej. Stali tak ręka w „rękę”. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. — W porządku. Spróbujmy czegoś nowego. Ścisnął „rękę” Hypra i poczuł się … słodko… słodko jak lody czekoladowe. Zamrugał oczami, a jego usta wypełniły się śliną. W głowie nadal mu huczało. Myślał, że słyszy… lub czuje… muzykę dochodzącą ze słuchawek. Znowu zamrugał oczami: świetliki wypełniły tunel. Przestał oddychać. Korytarz pociemniał, jakby oczy Graya nagle traciły zdolność widzenia. Wszechmogący. Obcy grał na jego systemie nerwowym jak na instrumencie muzycznym. Gray nabrał powietrza. — Poczekaj chwilę — powiedział, ale z jego ust nie dobył się żaden dźwięk. Ręka mężczyzny zacisnęła się bezwolnie. Nie. Nie rób tego. Nie to. Skóra Hypra nabrzmiała, wypłynęła z ciała i oplotła jego rękę. Gray znowu pociągnął, z początku delikatnie, potem coraz mocniej i mocniej. — Puść — próbował powiedzieć. Ale ręka była jak zatopiona w betonie, który szybko zastygał. Wokół z dziwnym sykiem wibrowały fioletowe plamki. Policzki mu poczerwieniały. Lędźwie zapiekły, genitalia poruszyły się. O, bracie… Z wnętrza tunelu zapiszczał inny Hyper. Napięcie natychmiast zostało rozluźnione, a ciało obcego cofnęło się, puszczając jego rękę. Z mokrym cmoknięciem ich „dłonie” się odseparowały. Tunel natychmiast się rozjaśnił, a latarka Graya — którą nadal mocno trzymał w prawej ręce — oświetlała różowo nakrapianego obcego. Gray gapił się, jak to coś, co naśladowało rękę, wtopiło się z powrotem w ciało. Policzył szybko: pięć palców. Hyper zagwizdał na niego: trzy zstępujące, raczej smutne nuty, po czym zaczął oddalać się ze zmarszczonymi bokami, aby przyłączyć się do swojego brzydkiego towarzysza. Wlekli się w kierunku mokrej ściany tunelu. Ściana zmarszczyła się i powstała w niej dziura. Hypry wciskały się do środka. Otwór zamknął się za nimi jak źrenica oka.
XXX Gray narzucił maskę powietrzną na twarz i wziął głęboki oddech. Kontakt! Chryste Przenajświętszy, to był kontakt! A nie? Nie? Serce mu biło. Człowieku, o, człowieku. Wystawił do
światła lewą rękę, poczerwieniałą nieco i trochę pozbawioną czucia. Strzepnął ją, rozstawił nogi i złapał rękawicę, która upadła na podłogę, w wygięcie w kształcie litery „S”, gdzie działało przyciąganie obrotowe. Założył ją z powrotem. Lepiła się w środku, ale mimo tego była przyjemna w dotyku. Dziwne. Gray trwał rozkraczony nisko nad oślizłą podłogą, z przyklejonymi do niej butami. Rozejrzał się i uśmiechnął do błyszczących ścian tunelu. Wszystkie jego małe bóle i swędzenia odeszły; przez jedną, krótką chwilę czuł się w Hyperionie jak w domu. W domu… dom w Hyperionie. Uczucie minęło niczym czar. Gray stał teraz zupełnie zdezorientowany. — O, nie! Nie tutaj! Nie ja! Wyprostował się. W miejscu, gdzie wnętrzności ofiarnego Hypra zeschły na metaliczny proszek, swędział go kark. Skurcze i bóle wróciły. W lewej ręce czuł mrowienie, a prawa piekła w okolicy kłykcia. Witamy z powrotem w rzeczywistości. Nie wiedział, co się właśnie stało, ale wiedział, że było to ważne. W porządku, może to nie kontakt, nie w podręcznikowym znaczeniu tego słowa. Ale już coś. Coś ważnego. Co znaczyło, że będzie musiał ponownie ocenić całą sytuację. Wszyscy będą musieli. Ile z tego rytuału NASA widziała? Co dokładnie mówiła im Liang? Przyszło mu do głowy, że pułkownik nie powiedziałaby niczego, co mogłoby skompromitować prawdziwe intencje planujących wyprawę. Powiedziałaby Agencji to, co wydawało jej się, że NASA chciała usłyszeć. Jak zwykle interesy. Chandler miał rację: Zbyt dużo pieniędzy zostało wydanych, żeby teraz powiedzieć prawdę. Jednak musiał spróbować. Gray nacisnął przyciski w radiu i wywołał Starszą Panią. — Uważam, że Young powinien mieć szansę przedstawienia swojego stanowiska w NASA. — W żadnym razie. — Jest ekspertem tu, na miejscu. — Jest mordercą, pułkowniku. Nie wejdzie na statek, dopóki nie będziemy gotowi do odlotu. Czy już skończył pan rozciągać kable wideo? Zignorował to pytanie. — Chcę przyprowadzić Younga na pokład, żeby mógł wykorzystać tę dużą antenę. — Nie ma mowy. — To jest uczciwe. — Nie na moim statku. Naprawdę! — Wobec tego chcę uzyskać połączenie. — Nie. — Powinien przedstawić swoją wersję. — Nie. — To jest uczciwe. — Gray, czy pan mnie słyszy? Czy radio panu przerywa? Powiedziałam: nie. Teraz do roboty. Nie chcę o panu słyszeć, dopóki robota nie zostanie skończona. Żadnych wymówek, Gray. Żadnych wymówek. Słuchał słabego syku zwolnionego kanału, zastanawiając się, czy powinien jej powiedzieć o swoim kontakcie z obcym. Problem polegał na tym, że miał kłopoty z przypomnieniem sobie, dlaczego był tak bardzo podniecony. Nie padły żadne słowa. Po prostu coś w rodzaju naładowanego elektrycznością uścisku dłoni. Wyobraził sobie, jak Liang śmiałaby się z niego: „Uścisk dłoni to nic, Gray. Niech pan wróci, kiedy znajdzie się pan w łóżku z jednym z nich”. Ha! Ha!
No cóż, z tego, co wiedział, to był w łóżku z tym facetem. Gray, chcąc zetrzeć wspomnienie tego małego przystępu podniecenia, oparł się impulsowi podrapania się w kroku. Gdyby kiedykolwiek opowiedzieć tę historię, to te jej części z pewnością zatrzyma dla siebie. Nie miał ochoty na wysłuchiwanie żartów. Wtedy pomyślał o kimś, kto by się nie śmiał.
XXXI. — Czego chcesz? — zapytał Chandler Young. Gray sięgnął ręką do gabinetu i złapał mężczyznę za koszulkę. — Chodź ze mną! — Dokąd? — Zabieram cię na statek. Nadasz program dla NASA. Wiesz, powiedzieć? — To nie ma sensu. — Trzeba im powiedzieć, a ja nie mogę tego zrobić. Nie mogę ; normalnie myśleć. — Oczywiście. — Słuchaj. Jeśli zabijają się dlatego, że my tu jesteśmy, musimy coś: tym zrobić. — Gray pociągnął Younga tam, gdzie prześwitywało słońce. Czy wiesz, co masz powiedzieć? — To nie ma sensu, człowieku. Liang już mi powiedziała, że nie pozwoli mi rozmawiać z NASA. — Nie będzie o tym wiedzieć. Chandler Young roześmiał się. — Naprawdę zwariowałeś. — Cokolwiek. W każdym razie nie mogę do tego dopuścić, już nie. — Dlaczego? Gray zawahał się. — Dotknąłem jednego z nich. To znaczy… jeden z nich… dotknął mnie. — Ty… — Nie pytaj, co się stało. — Ale w jaki sposób… — Powiem ci później. Chodź. Zabieram cię. Young poruszył nogami i przemieścił z mozołem swe niewiele ważące ciało. — Poczekaj chwilę. Przypuśćmy, że porozmawiam z NASA, a chłopcy stamtąd powiedzą, żebym o tym zapomniał? Przypuśćmy, ze nie będą chcieli mnie słuchać? — Zrób tak, żeby cię słuchali. Zrób tak, żeby ci uwierzyli. — Dlaczego ty nie możesz im powiedzieć? — Ty jesteś zawodowcem. — A jeśli nie mam racji? — To właśnie tam robiłeś? Tchórzyłeś? — Gray przestał go ciągnąć. — MacPhail miał rację. Możemy nigdy nie dowiedzieć się prawdy. — A nie powiedziałeś, żebym działał tak, jakby to była prawda? — Nie wiem… — Powiedziałeś wyraźnie… — Nie wiem!
— Jesteś nędznym gówniarzem, powinienem skręcić ci kark — Gray potrząsnął Youngiem w tę i z powrotem. — Teraz ich zdradzisz, te biedne, bezradne… — Przestań! — Jeśli nie pomożesz mi teraz, to będzie twoja wina. Wszystkie te ofiary, Zabijania jedno za drugim. To będzie w telewizji. Będziemy patrzeć na to razem, Young, miesiąc za miesiącem, dopóki sygnały nie osłabną i obraz nie wypełni się zakłóceniami. A kiedy obraz zamrze, kiedy nic już nie będzie widać, morderstwa będą nadal trwały. Wiesz, że to prawda: zabijanie, zabijanie i zabijanie, aż zginą wszystkie. Chandler obrócił się. Wokół oczu miał czerwone obwódki. — Zamknij się! — Posłuchaj mnie. One przyspieszyły plan, Young. Teraz to dzieje się co pół godziny. — Chryste — Chandler przestał walczyć. — Muszę je zobaczyć. Zabierz mnie do rdzenia. — Nie. Chcę, żebyś najpierw porozmawiał z NASA. Ty… — Muszę zobaczyć. — Nie! Bez ostrzeżenia Young uderzył Graya łokciem w bok, a potem ciosem karate w gardło. Palce Graya rozluźniły się, a słowa „co ty, do diabła, robisz?” uwięzły nie wypowiedziane w obolałym gardle. Young złapał butelkę z tlenem z pasa Graya i odepchnął się. W sekundę później znalazł się poza substytutem komory powietrznej i poza pokładem słonecznym. Gray kaszlał i oddychał z trudem, w oczach miał łzy. Skurwysyn! Nacisnął przyciski w radiu i usłyszał, jak kapitan Jones pyta: „Halo, kto mówi?” Wyłączył radio. Co mógł powiedzieć? Pozwolił Youngowi się uwolnić; teraz to właśnie on będzie musiał dostać tego faceta z powrotem. Sam.
XXXII. Zaraz za pokładem słonecznym, na przyciągającej stronie cielistego tunelu zobaczył słabe odciski stóp. Patrzył, jak zagłębienia wypełniały się i znikały. Dowód został usunięty. Ale to nie miało teraz znaczenia. Young nie kłamał: kierował się do środka w kierunku komnaty centralnej. Gray ruszył za nim. Tunele były wypełnione pająkami i grubymi Hyprami. Tempo życia w skale rosło. Gray w biegu spojrzał na zegarek. Szybko wyliczył. Jeśli trzymali się swojego nowego, przyspieszonego planu, powinno trwać składanie kolejnej ofiary. Przeciskał, przepychał i przekopywał się przez spiralną linię Autostrady Jeden. Gdy niebieskie linie zasilające znikły, podążał wzdłuż znanych blizn] odbarwień tunelu, kierował się pamięcią. Od czasu do czasu dostrzegał jasnoczerwone odbłyski splątanych kabli wideo. Stanowiły potwierdzenie, wybrał dobrą drogę. Minął wejście do Zielonej Komnaty i zajrzał do środka. Opustoszała. Odbijając się od ścian, przecisnął się przez esowate wygięcie. Przez tunel wyjściowy widział oświetloną próżnię, rojącą się od komarów i latających pająków. W środku, pływając w centrum świateł, formowało się kółko Hyprów. Chryste! Pomyślał, że powinien wrócić do Zielonej Komnaty i poszukać jakiejś butelki z tlenem, ale nie mógł marnować czasu. Wiedział, że w centrum są butelki, więc złapał pełzacz liniowy i zeskoczył
z wargi tunelu. Silnik jęczał wył, ssąc żółtą linę do wypolerowanego od częstego użycia gardła tak szybko, jak tylko młógł, ale trwało to wieczność. — Szybciej! Szybciej! Rękawice Graya zaciskały się na kółkach pełzacza w kształt litery „D”. Lewa ręka nadal piekła i wciąż była wilgotna od obcego uścisku. Jeszcze jedno zmartwienie. I Im bardziej się przybliżał, tym szybciej kółko obcych obracało się. Wybrany Hyper już był w środku, już zaczynał się obracać wśród świateł, kąsających razów i rytmicznych pogwizdywań”. — Szybciej! Szybciej! Dociskał zapadkę urządzenia do kółka — pełzacz liniowy śpiewał wysoką nutę, silnik się grzał. Ale to nie wystarczyło. Gdy Gray znalazł się prawie przy siatce świateł i sprzętu wideo, zobaczył wspinającego się na konsolę przełączników Younga. — Nie ruszaj się! — wrzasnął Gray. Young się nie obejrzał, wydawało się, że nie usłyszał. Gray z trudem już łapał powietrze. Przestał zwracać uwagę na Younga, najpierw musiał poszukać zapasowej butelki powietrza, która powinna być przyczepiona do stacji miksującej wideo. Znalazł ją — była gruba i czerwona. Miał nadzieję, że była również pełna. W miarę, jak zbliżał się do końca liny, elektryczny silnik pełzacza automatycznie zwalniał. Gray wiedział, że ostatni kawałek drogi pokona śmiertelnie powoli. Wytrzymał to najdłużej, jak mógł, po czym odepchnął się i skoczył w kierunku konsoli z przełącznikami. W oddali kółko Hyprów dochodziło do momentu kulminacyjnego. Chandler Young obejrzał się do tyłu, spojrzał na Graya i rzucił się ku dymiącym światłom. Gray próbował krzyknąć, ale jego płuca były puste. Skoncentrował się na czerwonej butelce z tlenem, ogłupiony powolną, beznadziejną trajektorią swobodnego spadku. — Wiem, co robię! — wrzasnął Young niskim, pełnym tlenu Graya głosem. — Nie zbliżaj się! Nie zbliżaj się? Usta Graya wykrzywiły się w słabym uśmiechu. Porozmawiaj z Newtonem, kolego. Porozmawiaj z Coriolisem. Jego ścieżka została ustalona i nie wolno jej zmienić. Young to wiedział. Graya bolały płuca, przepona poruszała się konwulsyjnie w spazmie, który znał ze snów. Czuł się tak, jakby tonął. (Głębiej… głębiej…) Young wrzasnął, głośno i bez słów. Gray, kątem oka jak przez mgłę zobaczył, że mężczyzna się poruszył. Ale sam nadal gapił się przed siebie, musiał skupić się na czerwonej butelce. Dziesięć stóp… pięć stóp… trzy stopy. Wyciągnął palce… (Chodź, suko!) i złapał butelkę. Przez moment wymykała mu się z oślizgłych rękawic i nie mógł zamknąć rąk na masce… (Cholera, cholera!)… w końcu ją uchwycił, maska znalazła się na jego ustach i nosie, a chłodny tlen wypełniał mu płuca. Wziął kilka głębokich oddechów i rozejrzał się rozjaśnionym wzrokiem. Zamrugał oczami. Członkowie kółka Hyprów nadal obracali się, tnąc rzęsami, gwizdy rozlegały coraz częściej i częściej… ale coś było nie tak. — O, nie… Chandler Young zmagał się z tym w środku, jego ramiona tkwiły głęboko zatopione w kleistym ciele. Próbował przerwać rytuał. — Young! Wynoś się stamtąd, do diabła! — Wszystko w porządku! — Cholera! Nie ładuj się w to. Nie możesz ich zatrzymać przez… Young wrzasnął i wykonał silne pchnięcie. Obaj — człowiek i obcy — wystrzelili z koła w przeciwnych kierunkach. Young kręcił się, młócąc rękami, aż złapał jednego z członków koła.
— Cholera! W tym samym czasie obcy wybrany na ofiarę odżeglował w ciemność na podmuchach powietrza. Szczęśliwy lub rozczarowany, kto to mógł wiedzieć? Young dosiadał innego Hypra, podczas gdy ten obracał się i drżał, gdyż przyklejony do niego płasko mężczyzna wytrącił go z równowagi. — Jezu Chryste, Young! — Wszystko w porządku. — Złaź z niego! — Gray zaśmiał się. — Mogą cię aresztować albo co. Young, zaśmiał się i opadł na kolana. — Jest lepki. — Masz szczęście. — Boże, robi mi się… słabo. — Zasługujesz na to. Chandler Young zmagał się przez chwilę z obcym. — O, nie… Wydawało się, że próbuje się czegoś złapać. — Coś się dzieje… Ześlizguję się. — Skacz! Young kręcił się i kręcił. Wyglądało na to, że zrobiło mu się niedobrze ale ciągle jeszcze próbował uchwycić się ciała obcego. Mdły promyk światła pod nim i Young krzyknął z bólu, po czym został rzucony do kółka Hyprów. — Young! Hyper musiał go zabić. — Na pomoc… — krzyknął Yaung słabym, stłumionym przez głosem. Odbijał się od obcych w kole, w końcu został ustawiony w centrum zabijania. — Young! Hypry jakby nie zauważyły różnicy i kontynuowały biczowanie silnymi przezroczystymi mackami. Young poruszał się jak oszalały przez kilka sekund, a potem się poddał.. Jego pojemnik z tlenem zaczął odlatywać; butelka i maska, połączone plastikową rurką drgały w tę i z powrotem, tańcząc ochoczo małego obertasa. Young zaczął się obracać. Jego twarz była już tylko plamą. Gray stał za daleko. — Chandler! Utworzyły się błyszczące dyski usztywnionych drucików — Gray wydawało się, że szybciej niż kiedykolwiek — i dotknęły karku mężczyzny. Chryste!
XXXIII. Po kilku godzinach zrezygnowano z poszukiwań głowy; Chandlera Younga.
XXXIV. Odległość od Słońca: 6,27 milionów mil Prędkość: 124,52 mili na sekundę Czas po planowanym odlocie: 37 minut
Gray złapał się wargi komory powietrznej czarnego promu i wykonał salto przez otwarty właz. Nie wiedział, jak zamknąć obcą komorę powietrzną, więc zrobił to, co mógł najlepszego — przywarł do wypełnionych odpadkami ciemności. Pułkownik Liang w swoim izokostiumie przeszła przez otwór. Kierując się ku pokładowi słonecznemu, spoglądała wprost przed siebie. Nie zauważyła Graya. Bez wątpienia chciała tylko wiedzieć, co się dzieje. Problem polegał na tym, że Gray nie miał pojęcia, co jej powiedzieć. MacPhail nie żyje, teraz Chandler Young. Przekroczyli nieprzekraczalny termin o trzydzieści osiem minut i nadal nie zdążyli się przygotować do odlotu ze skały. Wyprawa okazała się jatką, zresztą zawsze nią była. Czy przyznajesz się do tego? Tej informacji Liang nie zechce zaakceptować. Gray zaś był ostatnim człowiekiem na Hyperionie, który miałby ochotę ją przekazać. Czekał przez kilka minut w ciemnej komorze powietrznej. Palące stopy wciskał w jej dziwne zagłębienia. Śmierdziało kwaśnym moczem. Gray pamiętał, jak wyglądał Young wtłoczony w tę samą, ohydną dziurę. Myślał: zamieniliśmy się miejscami. Znaczyło to, że teraz on powinien stać się rzecznikiem opuszczenia Hyperiona, a jeśli to nie odniesie skutku, Gray miał obowiązek rozpocząć sabotowanie wyprawy.. Uśmiechnął się: a ja też wiem, jak to robić. Ale nie był na to przygotowany. Gdyby naprawdę wiedział, na czym stoi, czy chowałby się przed Starszą Panią? Tak, prawdopodobnie… . Przykucnął więc w mrocznym, śmierdzącym promie i gapił się na skomplikowane wnętrzności komory powietrznej. Przyszło mu coś do głowy. Nikt nie sądził, że Hypry mogły być najważniejszymi facetami na skale, pierwotnymi projektantami i budowniczymi, przede wszystkim dlatego, iż uważano, że nie mogły obsługiwać promów. Rozumowano w następujący sposób: jeśli promy należały do Hyperiona, wówczas ktokolwiek gospodarzył w tym miejscu, musiał być zdolny do ich obsługi. A Hypry nie mogły obsługiwać niczego, ponieważ nie miały rąk. Tak? Nie tak. Lewa ręka Graya nadal piekła w miejscu, gdzie dotknął ją, gdzie złapał ją jeden z nich. Mieli ręce, kiedy chcieli je mieć, ręce każdego kształtu i rozmiaru. Gray żałował, że nie pomyślał o tym, kiedy próbował zmusić Chandlera Younga do rozmowy z NASA. To mogło dać facetowi nadzieję, że uda mu się kogoś przekonać. Mogło nawet uratować mu życie.
XXXV. Pokuśtykał wzdłuż Autostrady Jeden. Zmierzał ku Komna cie Centralnej, świecąc ciężką latarką w tę i we w tę w poszukiwaniu pułkownik Liang. Przez ostatnie kilka godzin od śmierci Younga Hyperion trząsł się i tańczył. Po tunelach jak szalone biegały pająki; kręciły się i roiły brzęczące komary. Miejsce to było teraz zarzucone ludzkimi odpadkami, jakby pająki–kolekcjonerzy postanowiły przynieść wszystko z powrotem. Poprzyklejały do śluzu stare znaki tunelowe, które wskazywały teraz niewłaściwie drogę ewakuacyjną. Gulgocące rury spęczniały, niemal blokując niektóre przejścia, a przez ściany przechodziły dźwięki — głębokie mylące dźwięki. Ja i Hyperion — myślał. — Obaj wariujemy.
Gruby, zielony pająk wskoczył mu do rękawa i ugryzł go w ramię. Gray krzyknął i oderwawszy insekta od skóry, uderzył nim o ścianę tunelu. Pająk odwrócił się, poruszył oczami i zasyczał. — Też cię pieprzę — powiedział Gray. Skręcił i za rogiem zderzył się z jednym z Hyprów. Ten zmagał się z kawałkiem kabla sygnałowego, w który się zaplątał. Gray skrzywił się, ujrzawszy, jak cienki, czarny przewód wciął się w ciało stworzenia. — Przestań się wiercić — powiedział. — Tylko pogarszasz sprawę! Złapał wolny koniec kabla, ale Hyper wykręcił się, napinając go mocniej. Odwróć się w drugą stronę, idioto! Hyper zacisnął kabel, lecz udało mu się go przerwać akurat tam, oplatał zaciśniętą w pięść rękawicę Graya. — Auua! — Gray zbadał piekącą dłoń. Sztywne druty plecionego przewodu koncentrycznego rozerwały gnijącą skórę. Pod rękawiczką jego prawa, dłoń poczerwieniała, podbiegła jasną krwią. Cholera! Najpierw rozwalone kostki, teraz dłoń. Sprawy układały się tak, że niedługo będą musieli odciąć mu rękę. Rozejrzał się. Hyper zakręcił się, odbił się od podłogi tunelu i odleciał. — Wracaj tutaj! Gray ruszył za nim. — Zwolnij. Próbuję ci pomóc. Jeśli nie złapie tego faceta i w jakiś sposób nie odkręci kabla, Hyper przetnie się na pół. Zanurkował, ale obcy odkręcił się znowu, a luźny koniec kabla uderzył Graya w twarz, zerwał jego okulary zabezpieczające. Cholera! Zraniony wyżej brwi mężczyzna zwolnił, żeby wytrzeć krew z oczu. — Zaraz oszaleję. Hyper z piskiem popędził naprzód. Gray odrzucił zniszczone okulary i odepchnął się za nim. Obok przemknął rój pająków. Kilka wplątało mu we włosy. Gray przeklinając odpędził je, lecz nie mógł nadążyć za stworzeniem. Hyper przeciskał się przez otwór w ścianie tunelu. Gray krzyknął i otrzepują się z pająków, skierował się ku otworowi. Za późno, — Ty idioto! Wsunąwszy lewe ramię w zamykającą się dziurę, uchwycił pętlę kabla. Palce w rękawicy namacały miękkie ciało Hypra. Gray usiłował lepiej złapać przewód. Hyper piszczał i syczał. — O, Chryste — wymamrotał Gray. — Przepraszam. Wiedział, że tylko pogarsza sprawę. Stworzenie kurczyło się i zmagało, ciągnąc Graya na ścianę. Przekręcił głowę, przykleił się do ściany lewym policzkiem. Dziura w tunelu zamknęła się dookoła jego ramienia. — Proszę, wróć tutaj! Mogę ci pomóc! Nacisk ściany na ramię wzmocnił się; teraz drut wrzynał mu się w palce. Gray krzyknął, potem puścił kabel i wyciągnął rękę. Musiał zacisnąć pięść, żeby zachować obślizgłą rękawicę. Przez chwilę stał, drapał się w rękę i patrzył na szybko gojącą się w ścianie ranę. Komary krążyły energicznie wokół jego twarzy, starały się dostać do oczu i uszu. O, do licha. Nie można pomóc tym ludziom uratować życia: kiedy próbowałeś, tylko pogorszyłeś sprawę. W tunelu błysnęło światło; ktoś na nim szedł. O, nie! Nie Liang, nie teraz! Odwrócił się, odganiając komary i spojrzał w tunel, ku wolności. Droga była zablokowana fioletową mgłą. — Co teraz? Promień fioletowego światła zaatakował, parząc go w brodę.
— A to co, do diabła! — zapytała Judy Taves–Roth, wyłaniając się tuż za nim. Kiedy zobaczył, że to ona, odetchnął z ulgą. — Nie wiem. Coś w rodzaju organicznego lasera! — Ja nie… do diabła! — Odwachlowała brzęczącą chmurę komarów, wyczesując je z włosów. Nie miała czepka. — Auu, nagle te małe bękarty gryzą. — Zdaje się, że nas tutaj nie chcą. Myślę, że Hyperion nas wyrzuca. — Jakby system immunologiczny czy coś w tym rodzaju? Dlaczego nie uruchomili tego wcześniej? Potrząsnął głową i walnął coś pełzającego po wewnętrznej stronie nogawki. — Kto wie? To zwariowane miejsce. Rój tłustych pająków wylazł z fioletowej mgły. Ich szczęki mlaskały zajadle. Gray zamachnął się długą latarką, przepędzając pół tuzina z powrotem w głąb tunelu. Zobaczył na podłodze swoje okulary zabezpieczające i podniósł je. Pasek był przerwany; zawiązał supeł i spróbował je założyć. Przylegały teraz zbyt mocno, mimo iż wykorzystał cały zapas, jaki dawała regulacja. Ale był skłonny przyzwyczaić się do tego. Zbyt mocno denerwowała go perspektywa, że za chwilę znowu coś wpadnie mu do oka. Zaczerpnął nawet tlenu, potem zaoferował maskę Judy. Odmówiła, machnąwszy ręką. — Dokąd szedłeś? Tam, gdzie nie ma Liang — pomyślał, a głośno powiedział: — Chyba do próżni. To było najbezpieczniejsze miejsce, na ile znał Starszą Panią. — Pójdę z tobą. — Doskonale. Uśmiechnął się do niej. Czy naprawdę miała ochotę na jego towarzystwo? A może było jej wszystko jedno. Judy także jakby się uśmiechnęła. No i co…
XXXIV. Minąwszy wejście do Zielonej Komnaty, skierowali się prosto do wygięcia w kształcie litery „S”. Na ukos przez próżnię, w centrum Komnaty Centralnej unosiły się światła. Gray spojrzał na zegarek odliczający. Zrezygnowały z następnych. Po śmierci Younga zostało spełnionych jeszcze pięć rytualnych ofiar w dziesięciominutowych odstępach. Potem nagle Zabijanie ustało. Od blisko trzech godzin nie odbyło się żadne zgromadzenie Hyprów. Jeszcze jeden wybuch fioletowego światła przeszedł obok i zamarł w oddali. — Chwileczkę — powiedział Gray. Judy podążyła za nim do Zielonej Komnaty i patrzyła, jak gasił światła przy skrzynce z przerywaczem. — Patrz — dodał. Nikłe promienie fioletowego światła tu i ówdzie błyskały w komnacie, im dłużej obserwował, tym lepiej jego oczy przyzwyczajały się do warunków dostrzegał coraz więcej światełek. — Powinieneś to donieść Liang — wyszeptała Judy. — Tak, prawdopodobnie… Zawahał się. — To, to idź — powiedziała Judy głośniej. — Przekaż jej. — Nie ponaglaj mnie. — Co się stało? Nie rozmawiacie ze sobą?
Zanim zdążył odpowiedzieć, ściany skurczyły się na kilka sekund. — Co to było? — zapytała dziewczyna. — Nie wiem. Czułem się tak, jakby całe to przeklęte miejsce zmieniło kierunki. Gray rozejrzał się. Wszystko wróciło do normalności. — No, idź — powiedziała Judy. — Teraz masz dwie rzeczy do przekazania. — W porządku, w porządku. — Wyciągnął krótkofalówkę, ale radio było pełne piszczących zakłóceń. — Posłuchaj — powiedział, nastawiając aparat; głośniej, aby Judy też mogła usłyszeć. Radio gwizdało, syczało i jęczało. — Hyperion odkrył radość emisji elektromagnetycznej. Wyłączył urządzenie, po czym wyciągnął rękę, żeby odczepić pająka, gryzącego plecy czarnego kombinezonu Judy. — Coś się dzieje — stwierdził. — Sądzę, że będzie lepiej, jak wrócimy… aha… zaczekaj chwilę. Skierował latarkę na wewnętrzną ścianę Komnaty Centralnej. Długie, żółte hacie majtały się i wyciągały, machając w powietrzu czarnymi łebkami. Większość małych, okrągłych końców otworzyła się, ujawniając kępki delikatnych, rudych włosków. Było ich miliony. Wyściełały wnętrze komnaty, tak daleko, jak sięgało światło. — Kwitnie! To zwariowane miejsce kwitnie! Zwrócił się do Judy, ale dziewczyna patrzyła na coś, co znajdowało się za nim. — Alex. Spojrzał. O, Chryste, to była pułkownik Liang balansująca na grzbiecie esowatego wygięcia. Zablokowała im drogę powrotną. Jej kostium izolacyjny ociekał żółtym, ciągnącym się śluzem, a twarz ukryta za przezroczystą przyłbicą kasku wydawała się odległa, martwa, jakby trupia. — No cóż, masz mnie — powiedziała, gapiąc się za niego w ciemną próżnię. — Myślę, że jesteś zadowolony. — Mnie pani o to oskarża? — zapytał Gray. — To Chandler Young! — Pan… — Liang przerwała, w tym czasie oddział pająków przemaszerował przez jej ramię na przód kombinezonu. Ręce opadły jej wzdłuż ciała. Po prostu przyglądała się i znosiła tę inwazję. — Niech pan zapali światła. Chcę to zobaczyć — poprosiła, gdy pająki zakończyły wędrówkę. — Tak, proszę pani. Poszedł sam do Zielonej Komnaty i włączył przerywacze. Kiedy wrócił, Liang unosiła się w wejściu z ramionami zaplątanymi w linię bezpieczeństwa. — O, mój Boże… — wyszeptała, jej wzmocniony głos był prawdopodobnie donośniejszy, niż sądziła. W próżni płaszczki spadały i podnosiły się, prześlizgując się przez poruszające się smugi automatycznych reflektorów. — Dzieje się tu coś dziwnego, odkąd… — Gray urwał. Hyperion skurczył się znowu, ściany tunelu lśniły lekko jak galareta. — Znowu! — powiedziała Judy. — Po prostu poprawka orientacji — powiedziała Liang, nadal patrząc w próżnię. — Trzyma krótką oś wycelowaną w Słońce. — O — rzekł Gray, jakby to robiło jakąś różnicę. — Aha, pułkowniku… próbuję powiedzieć, że… — Dobre wiadomości — przerwała mu Liang, odwracając się od otworu. — Odlatujemy. Był oszołomiony. — Naprawdę? — A czego oczekiwałeś? Skończył nam się czas. — No cóż, rzeczywiście… — Uspokojony uśmiechnął się do Judy.
— Sprzątnijcie stąd to wszystko i odlatujemy — powiedziała Liang. Gray, któremu wirowało w głowie, zrobił wydech, starając się stracić jak najmniej tlenu. Bał się zapytać, ale widocznie NASA podjęła korzystną dla Younga decyzję. Może spowodował to sposób, w jaki oddał życie, pieczętując swoją teorię ostateczną ofiarą. Z pewnością nie zamierzał tego zrobić, ale byłby zadowolony z rezultatu. Gray wskazał głową centrum próżni. — Niech pani mi da Curtisa Jonesa, to wyciągniemy te kamery w trzy godziny. Potem… — Zostawcie kamery — powiedziała Liang. — Co? — Mówię o tych śmieciach. — Wskazała na ściany esowatego wygięcia zanieczyszczone odpadkami, które świadczyły o ludzkiej tutaj bytności. Chcę, żeby te tunele zostały oczyszczone. — Ale kamery… — Spojrzał w próżnię. W blasku świateł kręciło się kilku Hyprów. Czyżby plan znów zaczął obowiązywać członków wyprawy? — Myślałem, że NASA postanowiła… — Na miłość Boską, Gray — powiedziała Liang. — Przylecieliśmy tu,; by zainstalować te kamery. Po to ta cała wyprawa. Oczywiście, że je zostawiamy. Co się, do cholery z panem dzieje? Niech pan je sprawdzi ostatneczie, i kabel, i konsolę przełączników, i system antenowy. — Gestenm wskazała Autostradę Jeden. — Curtis Jones kończy wiercić. Dołączy do was za godzinę. Odlatujemy za dwie. Zatem pracujcie. — Ale Zabijanie… — Gray wskazał na próżnię. — Nie ma dowodów, że Zabijanie ma cokolwiek z nami wspólnego — powiedziała Liang. — A poza tym, jeśli zabierzemy kamery, to nigdy nie dowiemy się, jak jest naprawdę. — Tak czy inaczej się nie dowiemy. Jeśli to my, to może i kamery też. — Tak — powiedziała Liang. — Jedno z małych misteriów życia. — Przeszła obok niego. — Do roboty. — Nie — zaoponował Gray. Popatrzył na Judy. Wycofała się, marszcząc brwi. Nigdy nie popierała Chandlera Younga i jego teorii. Do diabła z nią. Odwrócił się, żeby się przeciwstawić Starszej Pani, ale Liang znikała właśnie w tunelu. Szczelnie zamknięta w swoim izokostiumie najwidoczniej nie usłyszała jego małego buntu. Kurwa. Przebił się przez esowate wygięcie, dostrzegł Liang w głównym tunelu Autostrady Jeden. Patrzył, jak odchodziła, i krzyk, który czaił się w gardle, pozostał tam, obumarł w ciszy, a Gray wrócił do Judy. — Nie słyszała mnie. — Masz szczęście. — Ale ty mnie słyszałaś. Judy gapiła się na niego przez chwilę, potem popatrzyła w bok. — Lepiej myśl, co robisz. Przelotnie spojrzał na próżnię centralną. W światłach poruszyło się więcej, może z pół tuzina Hyprów. — Musiałbym ją zabić, prawda? — Na miłość Boską, Alex! — Co? — Nie powinieneś tak mówić. Hyperion jest cały w drutach, ktoś mógłby podsłuchać. — Po prostu mówię, że musiałbym ją zabić. Nigdy się nie zgodzi wyholować stąd całego sprzętu. Dla niej to proste: kamery to wyprawa. — Bo to prawda. — Tak sądzę.
Ta skata zafundowała im bezpłatną przejażdżkę do innego układu słonecznego. Muszą tę szansę wykorzystać. — Dziwię się, że nie zwerbowali ochotników — powiedział Gray. — Facetów, którzy pokonają całą drogę Hyperiona wraz z nimi. Całą drogę. (Głębiej… głębiej…) Wyciągnął rękę po butelkę z tlenem. — Prawdopodobnie ciągle teraz o tym rozmawiają. Zwłaszcza, że jest prawie oczywiste, iż moglibyśmy tu przeżyć dowolnie długo. Gdyby tylko Hypry były jadalne… — Tak, to byłoby doskonałe rozwiązanie: zostać na pokładzie i jeść rodowitych mieszkańców. — Gray roześmiał się, choć zrobiło mu się trochę niedobrze. — Hej, mamy drani na taśmie. Czego jeszcze chcemy? Dlaczego powinniśmy traktować tych facetów inaczej niż zwierzęta na planecie Ziemia? Powiem ci coś, kochanie. Zostajemy. Polecimy całą drogę. — Aha. — Nie, nie, naprawdę. Moglibyśmy pożreć to miejsce, pożreć je do gołych ścian. Ja, ty… i te małe szczury tunelowe, które przyjdą na świat. Jesteś płodna, prawda? To znaczy jak minie działanie środków. — Naprawdę jesteś zabawny. — Doskonałe rozwiązanie. Moglibyśmy do końca sterować kamerami, utrzymać antenę dokładnie skierowaną na Ziemię.” moglibyśmy trenować dzieciaki, żeby utrzymywały tradycję. To jednak chwilę potrwa, zanim dostaniemy się do Alfy Centauri. — Mniej więcej dziesięć tysięcy lat. — Tak długo będziemy szczęśliwi? — Jesteś wariatem. Jeden z grubych Hyprów pojawił się przy wejściu do próżni. — Teraz jeden przyszedł — powiedział Gray. — Spróbujmy go zjeść. — Przestań, Alex. — Dalej, kochanie. To najlepsze. To to, do czego zostaliśmy stworzeni. Hyper podszedł do nich bliżej i zatrzymał się. Gray gapił się na niego. — Czego chcesz? Przeprosin? — Co on robi? — wyszeptała Judy. Na jego ciele tworzyła się grudka. Nadymała się ku górze, gładko i jajowato, niemal na stopę wysoko, śluz spływał mu po bokach. — Dios! — wymamrotał Gray. — Co teraz? Grudka obróciła się, pokazała nierówny bok. Tłuszcz stopił się, ujawniając głębokie oczodoły i nos. — O, Boże… — powiedziała Judy. Głowa zatrzęsła się, oderwała, spadając wolno po lepkim boku stworzenia, prowadzona, jak się zdawało, przez miliony drobnych rzęs. Spoczęła na gąbkowatej podłodze tunelu. Patrzyła na Graya i Judy. — To Chandler Young — odezwał się Gray. — Znaleźli jego głowę. — I przynieśli z powrotem. — Mówiłem ci. Wiedzą, co robią. Wiedzą, co się dzieje. Wiedzą… — Pułkowniku Gray! Odwrócił się bez tchu. To znowu była Liang.
XXXVII. — Wróciła pani… — Gray czuł wodniste ciepło w ciele, jakby został złapany na kradzieży. Wysłała go do pracy, a on nawet nie zaczął nic robić. (Żadnych wymówek, Gray). — Tak, wróciłam — powiedziała, patrząc na błyszczącą głowę Younga — Chciałam opuścić to miejsce. Bardzo chciałam być daleko stąd. Ale to nie ma znaczenia. — Myślę, że nie — zgodził się. Zauważył małe rozdarcie w jej kostiumie izolacyjnym. Zakłócono jej spokój, materiał był porwany przez szczęki jakiegoś pająka albo innego stworzenia. Drzwi do jej małej biuro—kryjówki w komorze powietrznej będą teraz otwarte. — Witamy na Hyperionie — stwierdził bez wesołości. — Tak, słusznie. Wyglądała na oburzoną… i przestraszoną. No cóż, miała towarzystwo. Teraz wszyscy razem będą przechodzili kwarantannę na biegunie południowym. Może to musiało się stać, ale Gray nie mógł się powstrzymać od myślenia, że gdyby nie Chandler Young, wszyscy znajdowaliby się teraz w drodze do domu. — Gdzie znaleźliście głowę? — spytała Liang. — On ją przyniósł — Gray wskazał głową na Hypra. Liang obserwowała, jak obcy, odbijając Się na podmuchach powietrza, wracał do próżni. — No cóż, spełnił swój obowiązek. Gray nie wiedział, czy chwaliła obcego za uczciwość agenta biura rzeczy znalezionych, czy wychwalała Chandlera Younga. Zastanawiał się, czy to, że rozerwała kostium, spowodowało w niej jakąś zmianę. Prawdopodobnie nie. — Nie pozwólcie, żebym wam przeszkadzała — poprosiła. — Słucham? Zmarszczyła brwi i zaczerpnęła łyk tlenu z rurki. Wiedział oczywiście, co miała na myśl; robiła wrażenie wkurzonej, że on wciągał ją w całą tę grę. — Pana praca, pułkowniku. Czy nie ma pan nic do zrobienia? Mimo pańskich wątpliwości? Ona wie — pomyślał. — Słyszała mnie kilka minut temu, kiedy odmówiłem wykonania jej rozkazu. Mówić tu o grach. Zawahał się. Co teraz? Oczywiście, mógł znowu odmówić. Opowiedzieć się po stronie zasad moralnych. Wygłosić jakąś przeklętą mowę pełną Dramatycznych Gestów: ręka na sercu, łzy w oczach, łamiący się głos i grzyb na mózgu. O, tak. Tym razem by go zrozumiała. Ale to by nie wystarczyło. Mógł powiedzieć,’ co chciał, mógł protestować, jak mu się podobało, ale żeby to miało jakiekolwiek znaczenie, musiałby ją zabić. Rozumiecie, nie wystarczyłoby, gdyby odmówił — „sprawdzenia” kamer. Z kamerami wszystko było w porządku. Żeby przedstawić swój punkt widzenia, musiałby zacząć wyciągać stamtąd te kamery. A gdyby to zrobił, ona musiałaby go powstrzymywać, próbować go aresztować czy coś takiego. Naturalnie musiałby stawić opór. W końcu byłby zmuszony ją zabić. Do diabła, musiałby zabić ich wszystkich albo wszystkich wtajemniczyć w swój morderczy bunt. Ale gdyby ich zabił, kto pomógłby mu wyciągnąć stąd cały ten sprzęt? Kto pomógłby mu załatać dziurę, którą Curtis Jones nadal wiercił w ścianie hangaru? Kto pomógłby mu sprzątnąć te wszystkie śmieci z Hyperiona? Nikt. Już był udupiony. — O, człowieku… — powiedział. — Jest już za późno. Czy Chandler ma rację, czy Chandler się myli, nie ma żadnej różnicy. Cyngiel został pociągnięty, guzik naciśnięty, obwód zamknięty. Jesteśmy tutaj w samym środku wybuchu i nic, do diabła, nie mogę na to poradzić.
— Myślę, że można i tak na to patrzeć. — Liang odwróciła się do Judy. — Jakie zajmujesz stanowisko w tej sprawie? — Ja po prostu chcę do domu. — Judy wzruszyła ramionami. — Rok kwarantanny… pięć lat… nie dbam o to. Będę czytała Dickensa. Będę oglądała stare taśmy z Eddiem Murphym. Zjem milion lodów, jeśli będę musiała. Nie dbam o to. Ja po prostu chcę do domu. — Z tej strony nie nadejdzie żadna pomoc, co, pułkowniku? — Liang popatrzyła na Graya. Gray roześmiał się. — Nie potrzebuję żadnej pomocy. — Czyżby? — Już powiedziałem, że jest za późno. — Tak. — Kości zostały rzucone. — Możliwe, że Chandler Young się myli — powiedziała Liang. — Może nie być żadnych kości. — Być może. Nigdy się tego nie dowiemy. — Gray wzruszył ramionami. — Niech pan się rozchmurzy — rzekła Liang. — Przeżyje pan to. Gray uśmiechnął się. Poczuł się niedobrze. Był bliski łez i nienawidził swojej słabości. — Tak. — Popatrzył na Judy i napotkał jej wzrok, ale na krótko. — Widzisz — zwrócił się do niej. — Do tego też jesteśmy stworzeni. — A zatem — podsumowała Liang — mamy robotę. Jedziemy do domu. — Tak. Odwrócił głowę w kierunku próżni. — Więcej Hyprów radośnie podskakiwało w świetle, ale nie było kworum do Zabijania. Myślał: co ze mnie za gówno.
XXXVIII. Gray wyciągnął rękę w kierunku żółtej linii tranzytowej. Przytrzymał się jej obślizgłą lewą rękawicą. Tam, w jego zasięgu znajdował się pełzacz liniowy. Nie musiał patrzeć: Liang obserwowała go, żeby zobaczyć, co zrobi. — Żadnych wymówek, Gray… Manta zniżyła się, trzasnęła linię masywnym, niebieskim skrzydłem i odleciała w ciemność. Żółta lina drgała mu w ręce, żywa od wiadomości. Ultradźwiękowe brzęczenie rozgrzało tył jego głowy; to płaszczki wypełniały ciemność swoim tajnym kodem. O, ja też chcę lecieć do domu — pomyślał. — Chcę z Judy czytać Dickensa i oglądać stare filmy, i gapić się w dziurę w powłoce ozonowej, i śmiać się z tego, co zostało ze świata. Chcę lecieć do domu i jeść lody polanę słodkim syropem limonowym. Chcę nabierać w płuca to zimne, czyste powietrze i wydychać białą parę, i nie musieć się martwić, że jakieś stworzenie jest trute tylko dlatego, że ja wybrałem życie. Chcę lecieć do domu i nie być więcej przed nikim odpowiedzialny. Nie jestem marzycielem jak Young. Nie jestem poetą. Nie jestem niczym: więc dlaczego nie mam pozwolić Hyperionowi spadać? W ciemności coś ocierało się o linię tranzytową, która wibrowała mu w ręce. Wiadomości, wiadomości z próżni. Trzymał linę lewą ręką, tą, której dotknął Hyper. W głowie Graya znowu zabrzęczało. Wiadomości… niezrozumiale zakodowane wiadomości… — Czego ode mnie chcecie? — krzyknął.
— Rób swoje — powiedziała tuż za nim Liang. — Jesteś jednym z nas. — Podniosła przyłbicę swojego bezużytecznego izokostimu. Jej głos był ciepły, a słowa skierowane wprost do niego. — Naprawdę. Gray zaśmiał się, odwracając się twarzą do próżni. — Wiem, że naprawdę. — Rób swoje. — Tak. Swoje, swoje. Nie ma żadnej roboty, już nie: to jest po prostu pieprzony sprawdzian lojalności. — Liczę, Alex. Kiedy doliczę do pięciu, lepiej bądź na linii. Rozumiesz mnie? .— Tak. W centrum Hypry kręciły się koło świateł, jakby właśnie odkryły wspaniałe, nowe solarium i miały ochotę je wypróbować. Szwadron komarów i pająków błyskał w świetle reflektora przy wejściu, gdy przelatywał obok nich. Liang zaczęła liczyć, stanowczym głosem, absurdalnie wolno. Grayowi chciało się śmiać, ale w głębi ducha miał ochotę płakać. Wrażenie, że podejmuje w tej chwili ważną decyzję, przemknęło przez głowę i odleciało. O, człowieku, mój mózg gnije. Jak ona może oczekiwać, że się zdecyduję, kiedy nie mogę nawet odkryć tej przeklętej rzeczy? — Trzy — odliczała Dang. — Dalej, Alex — popędzała go Judy. — Nie bądź idiotą. — Aha. — Nie żartuję. — Wiem. — Cztery — powiedziała Dang. — Cztery — zatwierdził ledwie przytomny Gray. Jego umysł był powietrznym tunelem nonsensu. W centrum próżni Hypry stale uderzały o duże lampy. — Alex! — zawołała Judy. Nie odpowiedział. — Pięć — rzuciła Liang po dłuższej chwili. — Tak. Minęło więcej czasu, Gray gapił się w próżnię. Pięść swędziała go od wibracji pochodzących z liny. Liang była tuż za nim, prawie go dotykała. Czekał, że powie: „o, do diabła: sześć!” Ale nie uczyniła tego. — Czy ty wiesz, co robisz? Gray roześmiał się. — Nie mam wskazówek. — Bezpośredni rozkaz. — Wiem. — Nic nie możesz dla nich zrobić. — Wiem. Mówiła: Niech Hyperion spada. Dlaczego nie mógł zrobić tej prostej rzeczy? Przysunęła się do jego ucha i zaczęła konspiracyjnym szeptem: — A jeśli powiem panu, że wszystkie dyski, które dotychczas nagraliśmy, zostały skasowane? Czy zmieniłby pan zdanie? — Skasowane? — Musiał to zrobić Chandler Young. Wie pan, jaki był szalony pod koniec.
— Skasowane? Wszystko? — Każdy dysk, każda taśma, każdy skrawek informacji. Nikt o tym jeszcze nie wie. Boję się powiedzieć cokolwiek NASA. Mój Boże, Gray: wszystkie dane przepadły! Rozumie pan, co to oznacza? Dwadzieścia milionów dolarów wydane i tak jakbyśmy nigdy tu nie byli. Nie wiedział, co powiedzieć. Widział Chandlera Younga, który z głupim uśmiechem pochyla się nad urządzeniami, kasuje dane, chichocze z radości: „Wygrałem! Wygrałem!” Gray zmarszczył brwi. Chwileczkę: Jakby to skądś znał. (Wygrałem! Wygrałem!) Kto to powiedział? To nie Young. Obrazy migały w jego rozleniwionym umyśle. Widział światła odbijające się od okularów. Światła za światłami, okulary w okularach. Wykręcone usta, w bólu. Tak. To był MacPhail po tym, jak Young śmiertelnie go uderzył: „wygrałem” — powiedział — „wygrałem”. Po co by mówił coś takiego? — Musimy więc zostawić kamery — odezwała się Liang. — Jeśli tego nie zrobimy… — Kłamie pani. — Co pan powiedział? Sam się też zdziwił. — Kłamie pani, pani pułkownik. To kłamstwo. Chandler Young nigdy by nie skasował tych danych. — Czemu nie? — Z tego powodu, o którym pani mówi. Skasowanie danych musiałoby spowodować pozostawienie kamer w Hyperionie. Young nigdy by nie podjął takiego ryzyka. Może w drodze do domu próbowałby skasować dyski… — Do diabła, Gray — Liang zrezygnowała z intymnej bliskości. W próżni Hypry uderzały o światła. Gray puścił drgającą linię tranzytową i złożył dłonie wokół ust. — Hej, zjeżdżajcie stamtąd. — W porządku, próbowałam strzelać. Dane są bezpieczne — powiedziała po chwili Liang. — Do diabła, większość już została zakodowana i wysłana na Ziemię. Musieliśmy to zrobić, bo nikt nie jest naprawdę pewien, czy nam samym uda się wrócić. — Tak właśnie myślałem. — Ale kamery zostają. — Wiem. — Czy wykonasz swoją robotę? Niech Hyperion spada. — Myślę, że nie. — Chryste. —Wiem. — Co ja mam z panem zrobić? — Nie ma znaczenia. I tak jestem udupiony. Udupiony. Wszystko było skończone. Uśmiechnął się. Naprawdę wszystko było skończone. Śmiał się; potem śmiał się nawet bardziej ze zdumionego spojrzenia Liang. Do cholery, to się udało. Żadnej więcej odpowiedzialności, żadnych więcej prób zmuszania facetów, żeby robili swoje. Od tej pory musiał się martwić tylko o siebie. — Możesz stracić swój udział — powiedziała Liang. — Tak.
— Co z tego? — Możesz skończyć, odsiadując w Leavenworth. — Ma pani na myśli po McMurdo? — jeszcze jeden wybuch śmiechu. Nie odpowiedziała. Bez wątpienia myślała o kwarantannie. Zanim jej kostium izolacyjny nie podarł się, miała prawdopodobnie nadzieję uniknąć kwarantanny w McMurdo. Teraz była po prostu jednym z członków gangu, bez względu na konsekwencje. Kolejny rój komarów i pająków wyleciał z próżni i przeleciał obok. To miejsce robiło się okropnie ruchliwe. — Cholera, Gray, jesteś… co to? Mokry trzask dobiegał z centrum próżni. Ciało zasyczało przez chwilę, potem wszystkie światła zgasły. Zwarcie głównego przerywacza.
XXXIX. — To było rozmyślne! — powiedział Gray. — Jeden z tych bękartów dokonał zwarcia w systemie oświetleniowym. Ciemność jarzyła się, ściany błyszczały. Słabe błyski fioletowego światła laserowego przecinały Komnatę Centralną. W próżni Hyperion… zajęczał. Gray wyciągnął latarkę zza pasa i włączył ją. — Dios! Gotująca się chmara zielonych pająków wyleciała z ciemności wprost na niego. Zrobił unik, pociągając za sobą Liang. Pająki przeleciały przez otwór i zniknęły w esowatym wygięciu, mknąc w kierunku Autostrady Jeden. Judy była przypłaszczona do ściany tunelu. Groziło jej bezpośrednie niebezpieczeństwo, ze zostanie wciągnięta w obce ciało. — Dios! — powiedziała, na wpół przedrzeźniając Graya. Zaśmiał się. Liang odsunęła jego usłużne ramię, jakby mówiła: jeśli chcesz być prawdziwym buntownikiem, musisz się nauczyć trzymać ręce przy sobie. Gray także śmiał się z niej, tak bardzo, że aż stracił równowagę i zawisł nad próżnią na siatce nylonowych lin bezpieczeństwa. Gdy gramolił się, aby się stamtąd wydostać, pomógł sobie, chwytając jedną z miliona żółtych łodyżek. Przez chwilę wytrzymała obciążenie, potem odłamała się, wypuszczając błyszczący biały proszek. Zanim zdążył pomyśleć, co to mogło oznaczać, proszek zapalił się wokół niego jak aureola. — Co do diabła? Promień jasnego, białego światła przeciął go na pół, rzucając ciemne cienie na kwitnącą ścianę. Z próżni dobiegły piski i jęki, jakby jakiś niemożliwy j zespół zaczął grać dysonansową melodię. Podmuch poruszył łodyżkami, wzrósł szybko do wyjącego wiatru; aureola białego proszku znikła. Ktoś krzyczał: — Patrzcie, patrzcie! To Liang. Wyciągnęła rękę przez siatkę i pociągnęła Gaya, uderzyła go w plecy, a potem odwróciła. Utrzymała go w miejscu, na przekór wypełnionemu śmieciami podmuchowi wiatru, który wiał z tunelu. — O, Chryste! — westchnął Gray.
Przeleciała głowa Chandlera Younga, odbiła się od lewego ramienia Liang i zniknęła w jaśniejącej próżni. Przepadła na zawsze. Gray przekręcił szyję, żeby zobaczyć. Szeroka Komnata Centralna rozpadła się na torowe porcje. Przez jej środek przebiegały linie słonecznego światła. Po raz pierwszy Gray miał pełny obraz tego miejsca. Miliardy kwitnących, wielokolorowych łodyżek wyściełały wnętrze, tworząc plamisty, skomplikowany wzór na krawędzi znaczenia. Lot mant powodował gwiżdżący prąd, a ich błyszcząca skóra świeciła w niewyraźnych promieniach światła. Powietrze z komnaty uchodziło. — Chodź — krzyknęła mu do ucha Liang, ciągnąc go za sobą. Kieszenie żółtawego ciała kręciły się wokół nich. Hyperion rozciągnął się. Dostosowywał się do nagłego przypływu ciepła. Równomierna zadymka lepkich śmieci wypływała z esowatego wygięcia, łącząc się w powyginane linie, które dokładnie badały gorzejące światło. Kawałki odrywały się i znikały, podążając za mantami w zasysającą przestrzeń. Gray zrobił grymas. Czuł, jak ściągnęła się wysuszona nagle skóra twarzy. Dotknął okularów bezpieczeństwa, zadowolony, że dają mu jakąś ochronę. — Pośpiesz się! — krzyknęła Liang. — Poczekaj chwilę! Co to jest? Dziesięć metrów dalej w ścianie otworzyła się cielista fałda; zwisało w tym miejscu coś połyskliwego. Teraz oderwało się, wystrzeliwszy z kryjówki. — Mała, czarna kamera wideo. — Patrz! — wykrzyknął Gray. Kamera zatrzymała się; zawieszona na cienkim kablu. Patrzył się na nią, ryjąc palcami wewnętrzną ścianę. Czyja to była kamera? Przez chwilę rozważał możliwość, że została tam zawieszona przez inną rasę, podróżujących w przestrzeni obcych z innego układu słonecznego. Czyżby ktoś jeszcze chciał złapać przynętę, lecąc, aby zbadać Hyperiona, który przeniknął na wskroś ich życie? Ale nie: była to standardowa, lekka minikamera jak pół tuzina innych na pokładzie „Arthura Clarke’a”. Ktoś ją tam schował, zapasowa kamera, na wszelki wypadek… MacPhail! To była jego osobista kamera zabrana na wyprawę, jego ukryte źródło danych, jego narzędzie odwetu. Gdyby Youngowi udało się usunąć oficjalne kamery, ta wykonałaby pracę, pompując pirackie nagranie wideo w słaby nadajnik na powierzchni Hyperiona. Tajemnicze zwycięstwo MacPhaila. (Wygrałem! Wygrałem!) — Chodźmy, Gray! — krzyknęła, podciągając go, Liang. Teraz! Gdy gramolili się do zwężającego się teraz wygięcia w kształcie litery „S”, Gray zaraz za Judy, zaryzykował jedno spojrzenie do tyłu w niemal oślepiające światło. Skurwysyn! Skoro mowa o kwitnieniu: Hyperion sam otwierał się do słońca jak kwiat. —. Co ze sprzętem? — krzyknął. — Zapomnij o nim! — rzuciła Liang. Dobry pomysł. Kable pękały pod naporem ciężkiej, masy, konsole, światła, kamery i klamry, wszystko znikało wywiewane przez poszerzające się szczeliny. W następnej minucie wnętrze stanie się zewnętrzem i sprzęt zostanie wyrzucony na orbitę. — Szybciej! — krzyknęła Liang, przepychając się za Grayem, odciskając rękami ślady w drgającym ciele. Przeszli przez wejście do Zielonej Komnaty i ruszyli Autostradą Jeden. Liang pchała Graya mocno. Zasłoniła mu widok na to, co działo się z tyłu! Jej cierpliwość wreszcie się wyczerpała. — Idź!
Coraz więcej wylatujących z wnętrza śmieci uderzało w ich twarze. Odlatywały w próżnię. Coś zaplątało się wokół szyi Graya. Odczepił to: strony 149/150 „Spotkań z Ramą”. Rozejrzał się: w tunelu śnieżyło kartkami z książki. Pozwolił stronie 149 odlecieć wraz z innymi, zatrzepotała na otwartej, przezroczystej przyłbicy Liang. — Przepraszam — krzyknął. Jakby w odpowiedzi w ryczącym wietrze usłyszał krzyki: bezsensowny protest Hyperiona. Brzmiało to tak, jakby góra wody spadała z niebotycznej wysokości, jakby to sosny wyły w targanym wiatrem lesie. Powietrze miało metaliczny, mdlący smak. Hałas wzrósł do pisku… i zamilkł. Graya bolały uszy, więc krzyknął, aby je przeczyścić głośnym dźwiękiem rozbrzmiewającym w nagłej ciszy. Tunele już się zamykały za wędrującą trójką, każda muskularna zapora uwalniała następną, gdy szczelnie zamykała wyjście na zewnątrz. Podczas gdy przeciskali się przez tunele, odgarniając legiony rozsierdzonych pająków i komarów, Gray nie mógł powstrzymać się od śmiechu. — Wiesz, co to oznacza? Young się mylił! To nie my! Zobaczył to wyraźnie: Zabijanie było rodzajem procesu użyźniającego, karmiącego żółte łodyżki, które sterczały ze ścian tunelu w oczekiwaniu na światło słoneczne. Było absolutnie naturalne. — To seks! — krzyknął Gray. — To po prostu obcy seks! — Roześmiał się. — To nie my. W każdym razie nie tym razem. Zanurkował przed siebie i złapawszy Judy za nogę, przyciągnął się bliżej. Ściana tunelu napinała się i syczała, ale ciśnienie ustabilizowało się teraz. Zostali całkowicie odcięci od próżni, gdzie Hyperion rozłożył się, czekając na Słońce. — To nie my! — Najwyraźniej nie. — Jak moglibyśmy to być my? Jesteśmy ludźmi! Nie popełniamy błędów. Jesteśmy doskonałymi istotami. — Roześmiał się. — Doskonałe istoty! — Wariat! — krzyknęła na niego Judy, śmiejąc się do wtóru. Odwrócił się i uśmiechnął do Liang. — Lecimy do domu! — I ani odrobinę za wcześnie. Judy krzyknęła. Gray szybko odwrócił się. Przed nimi, przecinając prostopadle Autostradę Jeden, szła uroczysta procesja Hyprów. Każdemu na boku lub u góry ciała wystawała zawadiacko bąbelkowata replika głowy Chandlera Younga: otwarte, mrugające powiekami oczy, usta z wywieszonym językiem, poruszającymi się wąsami zajęte milczącym wykładem. Gdy ostatni Hyper przeszedł, głowa Younga odwróciła się i krzyknęła, dokładnie jak Chandler, kiedy usztywniające się noże dotknęły jego karku. Hyper zasyczał, posuwając się naprzód i zniknął w tunelu. — On jest bogiem — powiedział Gray. — Daliśmy im nowe bóstwo.
XL. Pulsujące coraz jaśniej światło odbijało się daleko przed nimi od ścian tunelu. Z mgły wychynął Curtis Jones z maską na twarzy i patrzącymi dziko zza okularów bezpieczeństwa oczyma. Jego niegdyś nieskazitelny kombinezon pokrywała trzeszcząca powloką wyschłego na powietrzu śluzu. — Wy! — Curtis! — wykrzyknął Gray.
Jones odchylił się od ściany, ciągnąc naręcze zapasowych kanistrów z tlenem, których całą stertę rzucił w ich stronę. — Jak się… — Z nami wszystko w porządku — pospieszyła z wyjaśnieniem Judy, wyciągając rękę po maskę. — Co się, do diabła, dzieje, Spike? — Wszystko — odparł Gray. — Jesteśmy odcięci? — Całkowicie — powiedziała Judy. Nałożyła maskę na twarz. — Wyprawa jest skasowana — uzupełnił Gray, wręczając butelkę Liang. Wzięła ją, ale zauważył, że miała już w ustach rurkę od wbudowanego w jej izokostium pojemnika na tlen. — Skasowana? — zdziwił się Jenes. — Chyba masz rację — powiedziała Liang, wypluwając rurkę. Jej głos był spokojny. Gray ściągnął maskę z twarzy. Poczuł się całkiem nieźle. — Pani pułkownik, myślałam, że będzie pani wkurzona. — Nie zawsze idę z prądem — odparła. — Ale zawsze z powodzią. — Co się stało? — dociekał Jones. — Cały sprzęt przepadł — rzuciła Judy. — To prawda — potwierdził Gray. Widział jednak małą kamerę wideo MacPhaila, która kręciła się na końcu kabla. Nie było sposobu, aby ją teraz odzyskać, okazała się zbyt lekka, żeby mogła zerwać kabel, na którym wisiała. Z pewnością Hyperion pozostanie otwarty aż do następnego zbliżenia ze Słońcem, a do tego czasu „Clarke” będzie już zmierzał z powrotem na Ziemię szeroką, zapętloną elipsą, oszczędzając paliwo z antymaterii. Kamera MacPhaila… Nastręczała przykrych wątpliwości. Gdyby musieli, mogli wyciągnąć generator mocy i przeciągnąć grube, niebieskie kable z powrotem, na statek (lub, co bardziej prawdopodobne, wyrzucić je w przestrzeń). Ale ta mała kamera znalazła się poza ich zasięgiem. Odwet MacPhaila. („Wygrałem. Wygrałem.”) .Co stałoby się, gdyby Young jednak miał rację? Do diabła z tym, choć nadal pozostawało miejsce na wątpliwości: kwitnienie Hyperiona można było postrzegać jako chęć pozbycia się ludzkiej zarazy, przypalenia ran w jasnym świetle Słońca. Procesja Hyprów z głową Younga przyprawiła Graya o zmieszanie. A jeśli to jeszcze nie koniec? Co, jeśli każda pozostałość ludzkiego pobytu musiała zostać stamtąd usunięta? Jęknął. Ale nie, to niemożliwe. Już za późno. Ponieważ nie był to po prostu sprzęt lub papierki od cukierków, czy obcięte paznokcie: to było w s z y s t k o . Jeśli Hyperion podarował Grayowi miliony obrzydliwych krost, to należało oczekiwać, że z kolei Gray i jego kumple zarazili to miejsce wszystkimi krostami, jakie zdarzyło im się mieć. Każdy zaraził każdego i, do diabla, było za późno, żeby coś na to poradzić. Od pierwszego momentu, kiedy znaleźli drogę do wewnątrz przez komorę powietrzną, było za późno. Teraz to tylko kwestia szczęścia, czy uda im się zobaczyć, że któraś ze stron przeżyje. Jak to może być w porządku? — pomyślał Gray. — To nie może być w porządku. Ale wiedział, że jest. I wyobrażał sobie, jak horror tej bezradnej myśli będzie gryzł go… i jak, mimo jego najsilniejszego postanowienia, ból przez to powodowany zginie w hałasie codziennych zmartwień. Groza tej myśli po prostu zniknie, zatopi się jak jego imię wydrapane na cielistych ścianach
Hyperiona: przetrwa tylko krótką chwilę nie uzasadnionej refleksji. I wszystko to wkrótce stanie się kolejną nieuniknioną omyłką popełnioną przez waszego przeciętnego potwora wszechświata. Young miał rację. Zawsze będą potwory. Choć po prostu nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest to nieuniknione. — Hej, Spike — odezwał się z uśmiechem Curtis Jones. — Czy myślałeś kiedykolwiek… — Przestań! — Co mam przestać? — Przestań nazywać mnie „Spike”. Jones sprawiał wrażenie tak skruszonego, że Gray nie mógł powstrzymać się od śmiechu. — O, do diabła, nazywaj mnie „Spike”. Nazywaj mnie „Gówniana Głowa”, jeśli chcesz. Lecimy do domu. — To prawda — powiedział Jones, a uśmiech znów zagościł na jego twarzy. — Jedziemy do domu. Przeżyjesz to? — Tak — powiedział Gray. — Przeżyję to. Takie jak my potwory mogą przeżyć wszystko — pomyślał. — W końcu to może być nasza jedyna siła. Przełożył Jacek Cierpiński
Jakub Miller
BILANS OTWARCIA Jaki jest bilans otwarcia polskiej mutacji magazynu Isaaca Asimova? Po jakim polu krążyć zaczyna? Co na krajowym rynku czasopism SF piszczy? Być może warto opisać to póle, zanim środowiska fanowskie zaczną gremialnie komentować wejście Asimova–smoka. Przede wszystkim Asimov zastaje prasowe pole bitwy w stanie dla fantastyki raczej korzystnym, za to dla poszczególnych redakcji — nieco mniej. Bo oto istnieje już kilka tytułów, które jako inicjatywy znaczące zapisały się w świadomości fanów gatunku, lecz rosnąca konkurencja zmusza każde z czasopism do coraz ostrzejszej, bratobójczej walki o przetrwanie. Dobrze siew tym muszą orientować przede wszystkim redaktorzy „Nowej Fantastyki”, gdyż właśnie ów miesięcznik przez długie lata minionej dekady szarogęsił się jako w istocie monopolista. Jak na czas miniony, wydawany był dobrze, luksusowo wręcz, ale obciążały go wszelkie grzechy biorące się z monopolu. Dużo to młodych polskich pisarzy, a pewnie starszych również, zgrzytało zębami na brak łamów do publikacji, podporządkowywanie rodzących się tendencji subiektywizmowi redaktorskich gustów, nie do końca reprezentatywny dobór tekstów przekładowych. Oczywiście, wiele powodów składało się na to; było, jak było, ale chwała Bogu, koniec z tym, ostateczny i nieodwołalny! „Nowa Fantastyka” musi więc teraz ostro pracować, by się utrzymać wśród naporu atakującej konkurencji. Już i nakłady nie te, i jakość okazuje się nie tak znowu nadzwyczajna, i potencjalni współpracownicy mają do wyboru konkurencyjne łamy. Co prawda związana z „Fantastyką” licznymi więzami „Fantazja” dzielnie walczy o zdobywanie młodzieży dla czasopism wydawnictwa „Prószyński i S–ka”, lecz jest już z czego wybierać. Gdybyśmy, dajmy na to, „rozejrzeli się dookoła, zobaczymy czasopisma pseudo– lub protofantastyczne (Czary, Nie z tej ziemi, tytuły dla fanów UFO itd.), zaś w obrębie fantastyki sensu stricte, dostrzeżemy „Fenixa” i „Voyagera”. Miesięcznik „Fenix” znają dobrze środowiska fanowskie; dzielnie, choć z rozmaitym skutkiem wojuje o własne miejsce na tym nie najlepszym ze światów. Za to słów paru wart jest „Voyager”, najmłodsze z urodzonych dzieciąt polskiej prasy SF, niezbyt jeszcze znane, ale raźno sobie poczynające. „Voyager” ma interesującą historię. Inicjatywa wykluła się w gronie młodych pisarzy, wywodzących się z Klubu Twórców PSMF, którzy od lat pracując ostro i solidarnie, debiutowali w ostatnich latach książkami lub przynajmniej pokazali się na lamach czasopism. Klub, napędzany przez spiritus movens, Tomasza Kołodziejczaka (autor powieści Wybierz swoją śmierć, krytyk znany m.in. z „Fenixa” oraz „Fantastyki”), zaczął się ujawniać własnym fanizmem („Fantom”), gdzie laurki oraz nagany rozdzielano zdecydowanie, a polemiczny ton obrażał wiele zacnych sław fan–grajdołka. Fanizm, jak to fanizm, docierał do wąskiej grupy odbiorców i stopniowo mógł albo zwiędnąć, albo się w coś przekształcić. Dzięki szczęśliwemu splotowi okoliczności, takoż dzięki ludziom życzliwym udało się Kołodziejczakowi znaleźć wydawcę („Prześwit”), skłonnego ryzykować własne pieniądze na dwumiesięcznik — almanach SF. Almanach w zamierzeniu twórców ma się stać trybuną dla autorów polskich oraz wchodzić w wolne, nie objęte uwagą potentatów „miejsca literackie”. Obydwaj redaktorzy (Tomasz Kołodziejczak, Dariusz Zientalak) wybornie orientują się w nowinkach SF, umieją więc szukać tam, gdzie innym się nie chce. Stwarza to nadzieję, że dzięki „Voyagerowi” da się stopniowo wzbogacić zbyt nikłą obecność na rynku plskim klasycznej SF, pokazać dorobek krajów innych, niż anglosaskie, takich jak Holandia, Francja, Węgry czy Estonia, wypromować autorów krajowych, jeszcze nie dostrzeżonych przez
rekinów rynku prasowo—wydawniczego. Słowem „Voyager” chciałby spełnić rolę czasopisma studyjnego, ambitnego przeglądu nowości i zjawisk z obszaru fantastyki światowej oraz polskiej. Coś jak dla literatury mainstreamowej skrzyżowanie „Literatury na Świecie” z „Twórczością”. Pierwsze dwa numery potwierdzają ambicje twórców „Vogagera”. #1 zawiera teksty opowiadali pisarzy związanych z bazowym środowiskiem almanachu, tj. dawnym Klubem Twórców PSMF. Opowiadania, dojrzałe już, czytają się płynnie, gładko. Widać, że autorzy myślą o czytelniku, walczą o niego i że pamiętają o zasadzie: „po pierwsze, nie nudzić”. Są tu pisarze, o których już się w środowisku mówi (Dariusz Zientalak Junior, Tomasz Kołodziejczak, Feliks W. Kres, Jacek Piekara, Mirosława Sędzikowska) obok mniej znanych (tajemniczy Sohei, piekielnie zdolny Artur C. Szrejter, Adam Z. Bański). Poziom numeru wyrównany, tematyka wszechstronna: od klasycznej SF do horroru i pastiszowych parodii gatunku. Czytać warto. Numer ? przynosi opowiadania Jerzego Nowosada (debiut książkowy sprzed dwóch lat interesującym tomem nowel grozy), Marii Keller (historyjka tyleż krótka, co zabawna), Jacka Piekary oraz obfity blok autorski znów na szczęście aktywnego Feliksa W. Kresa, który potwierdza wcześniejsze nadzieje wiązane przez miłośników fatasy najpierw z „Kręgami”, a potem ze słynnym zbiorem „Prawo sępów”. Numer drugi „Voyagera” przynosi dwa duże opowiadania Kresa oraz szkic na temat praw rządzących jego literackim światem. Zamieszcza też „Voyager” Isaaca Asimova „Złotą gęś” wzbogaconą o wywiad z autorem, co magazyn Isaaca Asimowa odnotowuje pełen satysfakcji. Numer trzeci zamierzają redaktorzy poświęcić odmianie fantastyki niezbyt jeszcze w Polsce znanej — dark fantasy. Co nastąpi potem — zobaczymy. Powstanie „Voyagera” i dalsze jego losy magazyn Isaaca Asimova przyjmuje wraz śledził będzie z satysfakcją. Bo twórcy almanachu nie idą tylko na tłuczenie żywego szmalu, bo o coś im chodzi, bo coś dla fantastyki robią. Pozostaje więc wyrazić nadzieję, że rodzące się nowe inicjatywy, tytuły SF zapowiadane z Białegostoku, Bydgoszczy i Krakowa będą musiały solidnie popracować, aby znaleźć własne, równie interesujące miejsce na coraz to bogatszym w tytuły czasopism S–F rynku prasowym naszego, wielce ciekawego kraju.
Artur Starski
OPIEKUN SNU Wiele zmieniło się, od czasu pojawienia się na księgarskich półkach „Taboru do Vaccares” MacLeana — pierwszej jaskółki nadciągającej fali paperbackow. Książki popularne (fantastyka, sensacja, romans), obok kolorowych albumów, zdominowały księgarski rynek. Mam przed sobą egzemplarz „Taboru” — źle przyciętą, rozpadającą się w dłoniach, na podłym papierze drukowaną książkę. A pamiętam przecież rozmowy sprzed dwóch lat. Ta książka kojarzyła się nam nieodparcie z produkcją zachodnią — formatem, stylem liternictwa, no i oczywiście, nazwiskiem autora. Dziś „Tabor do Vaccares”, postawiony na księgarskiej półce, wyglądałby blado. Dziś żądamy lakieru lub folii na okładce, złotych tłoczeń, pięknej grafiki. Kto wie, może już niedługo któreś z wydawnictw zafunduje nam okładki trójwymiarowe? Pozwoliłem sobie na ten wstęp, bo pierwsze, co rzuca się w oczy po wzięciu do ręki książki, którą tu omawiam, to jakość jej edycji. Mowa zaś będzie o. powieści Vondy Mclntyre „Opiekun snów” wydanej staraniem Phantom Pressu. Piękna, przyciągająca uwagę, acz nienachalna, grafika, złota folia, tłoczenia. Po lekturze tom nie rozpada się na trzydzieści części, grzbiet się nie łuszczy, rogi okładki nie zaginają. Na szczęście. Jest bowiem „Opiekun snów” powieścią bardzo dobrą. Jej akcja rozpoczyna się w koczowniczym namiocie. Gada — Uzdrowicielka — usiłuje wyleczyć chore dziecko. Pomagają jej w tym trzy węże. Mgła — kobra, Piasek — grzechotnik i Mech — tytułowy opiekun snu. Jad dwóch pierwszych służy jako substrat do produkcji surowicy. Jad— trzeciego leczy i, jak narkotyk, usuwa ból. „Z Trawy, Mgły i Piasku” — taki tytuł nosiło opublikowane kilka lat temu w „Fantastyce” opowiadanie, funkcjonujące w powieści jako jej pierwszy rozdział. Początkowe sceny książki sugerują jej przynależność do konwencji fantasy, tak zresztą zostało odebrane opowiadanie z „Fantastyki”. W trakcie lektury powieści przekonujemy się, ze mamy do czynienia z kolejnym utworem, pokazującym Ziemię po zagładzie. Widzimy więc świat spustoszony i dziki, pokryty pustyniami, niedostępnymi górami, radioaktywnymi polami. Gdzieniegdzie natrafiamy na betonowe ściegi dawnych dróg i opuszczone budowle. Ludzkość nie wyginęła do szczętu. Jednakże lokalne społeczności ‘ utrzymują się na różnym poziomie rozwoju — od koczowniczych plemion wypasających bydło, po zamknięte enklawy, w których ludzie dysponują dawną technologią i utrzymują kontakty z Pozaziemskimi (nie wiadomo, kosmitami czy ludźmi z kolonii). Gada–Uzdrowicielka należy do najbardziej szanowanego klanu. Jego członkowie przemierzają szlaki spustoszonego kontynentu, by leczyć. Kultywują ocalałe fragmenty dawnej wiedzy — w swoim ośrodku budują mikroskopy, dokonują nawet prostych zabiegów genetycznych. Jednak Uzdrowicieli jest niewielu. Bynajmniej, nie dlatego, że brakuje chętnych do tego zajęcia.. Brakuje natomiast Węży — Opiekunów Snu. Pochodzą z Kosmosu i na Ziemi rozmnażają się opornie. Ich klonowanie również jest trudne. Uzdrowiciel musi mieć Opiekuna Snu, by nieść pomoc cierpiącym. Gada traci swego węża już w pierwszym rozdziale książki. Wyrusza więc do Miasta, tajemniczego miejsca, zazdrośnie strzegącego wiedzy i umiejętności dawnej cywilizacji. Mieszkańców Miasta nie obchodzi los żyjących na zewnątrz ludzi. Nie wiadomo, czy zechcą pomóc Uzdrowicielce. Tymczasem tropem Gady, niczym cień, podąża tajemnicza postać — szaleniec albo nasłany przez kogoś prześladowca. Przedstawiam tu szeroko świat powieści nie bez kozery. Chciałbym po prostu zwrócić uwagę na fakt, że tak scenografia jak i fabuła książki są dość proste, mało oryginalne, by nie powiedzieć
banalne. Interesujący jest natomiast s p o s ó b ich przedstawienia. McIntyre bardzo sprytnie ogrywa tę właśnie prostotę i wtórność tego typu wizji. Niczego nie mówi wprost; nie pojawia się w książce żaden mądry starzec, wyblakły pamiętnik, naskalny ryt, który głównemu bohaterowi (i zarazem czytelnikowi) objaśnia dzieje świata, przybliża jego sytuację. Obserwujemy tę rzeczywistość oczami Gady. Natomiast nasz mózg (który zebrał dostateczną ilość doświadczeń w poruszaniu się w podobnych rzeczywistościach dzięki poprzednim lekturom, filmom i futurystyczno–katastroficznym prognozom) odczytuje porozrzucane w powieści znaki Skoro są radioaktywne pola — to znaczy, że była wojna. Skoro są dziwne węże — to znaczy, że ludzkość badała kosmos. Autorka delikatnie popycha naszą wyobraźnię, pozwala grać skojarzeniom, zakładając, że parę postkatastroficznych historii poznaliśmy wcześniej. Dlatego też nie musi zajmować się kolejnymi opisami zmutowanych potworów i człekopodobnych odmieńców. Interesują ją ludzie, ich myśli, uczucia i przeżycia. Wydaje mi się, że propozycja jest jedną z bardziej przemyślanych i interesujących, choć niekoniecznie prawdopodobnych, wizji ludzkości po katastrofie. Nazwałbym „Opiekuna snów” książką o godności i pokorze. Pokazuje McIntyre człowieka odmienionego przez potworne katharsis atomowego konfliktu. Pokora i godność są w bohaterów tej książki wpisane immanentnie, jako nieodzowny do życia element, jako ograniczana część ich jaźni. Nie kradną, nie zabijają bez potrzeby, są wierni, odpowiedzialni Oczywiście zdarzają się wyjątki — jak Ras, opiekun terroryzujący małą, kaleką Melissę, jak albinos Polarny i jego wyznawcy uzależnieni od dostarczanego przedniego narkotyku. Lecz istoty takie są w świecie stworzonym przez McIntyre postrzegane mniej nawet jako przestępcy, bardziej jako kaleki. Ras, gdy prawda wychodzi na jaw, udaje się do ludzi, których nazywa się nie sędziami, a naprawiaczami. Zło jest obecne w tym dzikim świecie — handluje się niewolnikami, popełnia błędy, czasem tchórzy. Lecz czyn taki podlega surowemu osądowi. Społeczność nie tyle karze przestępców, co ich odrzuca. Sami przestępcy częstokroć wybierają samotność, by odpokutować za swe winy. Przy tym wszystkim bohaterowie książki nie są postaciami sztucznymi, papierowymi, naszkicowanymi dla potrzeb prostej historyjki, ta tym jak to Dobro walczy ze Złem. Oni naprawdę są tacy. Szanujący innych, by samemu być szanowanym. Starający się zrozumieć ludzi, by lepiej rozumieć siebie. Jakby świadomość zbrodni, jakiej dopuścili się przodkowie, nauczyła wreszcie ludzi postrzegać bezwzględną granicę między Dobrem i Złem, uczyniła barometr etyczny naturalnym zmysłem człowieka. Powieść kojarzy się silnie z twórczością innej piszącej kobiety — Ursuli LeGuin. Świat „Opiekuna snów” przypomina scenograficznie rzeczywistość „Miasta Iluzji”. Tu, podobnie jak tam,, dominują wielkie przestrzenie, na których czasem natknąć można się na pamiątki wielkiej przeszłości zdobywającej Kosmos rasy lub jej niedobitków. Tam jednak człowiek stał się przeciwstawić sile napierającego, złego świata swoją siłę. Tu próbuje zaprzeczyć istnieniu zła dobrem w najprostszej swej postaci — prawdą, uczciwością, odpowiedzialnością, miłością. Ta wymowa i postać głównej bohaterki powieści — Gady, przypomina nieco cykl „Ziemiomorza” i największego maga (nomen omen, cóż za zbieżność imion) Geda Krogulca. Też wiecznie podróżującego, też zmuszonego do ciągłych wyborów między wiernością, a łatwością. „Opiekun snów”, książka piękna i mądra (a równocześnie, co podkreślam, bardzo przyjemna w lekturze) otrzymała nagrodę Nebula w 1978 roku, a Hugo w roku 1979. W Polsce możemy się z nią zapoznać dopiero teraz, piętnaście lat później. Dobre i to, tym bardziej, że jest to powieść, która szybko się nie zestarzeje. Dobrze, że pośród kolejnych tomów laserowo–toporowo–wilkołacznych jatek trafiają na nasze półki i takie książki. Czas najwyższy, by pojawiło się ich więcej, bo wiara
czytelników w potęgę anglosaskiej SF, dzięki zgodnym wysiłkom polskich wydawców, mogła się mocno zachwiać. . P.S. Żeby nie było tak lukrowato — Wydawnictwo „Phantom Press” zadbało o wysoką jakość edycji książki, natomiast wyraźnie zaoszczędziło na korekcie. Podwójne przecinki, brak spacji, dziwne cudzysłowy — takich niedoróbek jest w „Opiekunie snów” zdecydowanie za dużo.
Artur Starski
PASIASTE DZIURY SF często oskarżana jest o ponuractwo. Smutni kosmonauci wygłaszający dęte przemowy w najkoszmarniejsźycb sytuacjach — tak można by streścić obraz SFw oczach jej oskarżycieli. Oczywiście stwierdzenie takie grubo mija się z prawdą, jednak fakt pozostaje faktem, ostatnimi czasy niewiele śmiesznych książek SF trafia na nasz rynek. Gdzieś tam, na zakurzonych półkach leży może jeszcze „Na tropie jednorożca” Mike’a Resnicka. Natomiast pozycją względnie świeżą (piszę te słowa na początku grudnia, wrogiem aktualności tej recenzji jest Cykl Wydawniczy) jest powieść australijskiego pisarza, Damiena Brodericka p.t. „Pasiaste dziury”. Wydawnictwo „Rebis”, dzięki któremu polski czytelnik dostał do ręki to dzieło, reklamuje go jako „najlepszego autora Australii”. Chyba tylko Bóg Kangurów może wiedzieć, czy to prawda, poprzednia powieść pana Brodericka „Czarny Grali” nie zachwyciła, a z półpoufnych informacji, które posiadam, wynika, że i sprzedawała się kiepsko. Mam nadzieję, że los ten nie spotka „Pasiastych dziur” — książki znakomitej, której lektura sprawić może ogromną frajdę. Humor w SF funkcjonuje w zasadzie w dwojaki sposób. Po pierwsze stanowić on może jeden z elementów dzieła, jeden z jego smaków (obok scen lirycznych, scen gwałtownych, scen erotycznych, czy jakichkolwiek innych}. Pisarz wymyśla dowcipne powiedzonka, którymi faszeruje wypowiedzi i myśli bohaterów. Celują w tym szczególnie autorzy fantastycznych sensacyjniaków, zaludniających swoje kosmosy dziesiątkami dowcipnych agentów, detektywów i dziennikarzy. Niestety, najczęściej owi dowcipnisie sprzedają przerobione kawały o milicjantach, Żydach i teściowych, za opowiadanie których już starożytni Egipcjanie topili w Nilu. Natomiast większość autorskich pomysłów, naśladujących najczęściej styl Chandlera, to grepsy, jakie rzucałby Filip Marlowe, gdyby wycięto mu połowę mózgu. Jako przykład pozytywny można by tu podać „Grom” Koontza. Thelma Ackerson, pracująca jako artystka kabaretowa, rzeczywiście śmieszy. Drugi sposób, niewątpliwie bardziej interesujący, to wykorzystanie samej fantastycznej materii utworu do stwarzania sytuacji komicznych czy „sprzedania” zgrabnej anegdoty. To puenty Browna, sytuacje tworzone przez Sheckleya, bohaterowie Kuttnera, klimat prozy Bułyczowa. Jądro krystalizacji, trzydniowy znikacz, spodnie niewidki, bezgłośny pistolet, champion, astronauta, który sam sobie nabił guza pałą, kosmita na osiołku, jerzy, wodny pistolet chroniący przed duchami — czy pamiętacie Państwo, z jakich utworów pochodzą ci ludzie i przedmioty? Najwyższa szkoła jazdy to oczywiście połączenie obu, wypreparowanych przeze mnie, może nieco sztucznie, metod. Żonglerka słowem i sytuacją, wykorzystanie wątków SF częstokroć ironicznie i parodystycznie. W utworach Vonneguta, Lema czy Strugackich humor tkwi w języku i sytuacji, lecz jest też nieodłącznie z fantastyką sprzężony. Do tej grupy tekstów zaliczyłbym „Pasiaste dziury”. Humor totalny — to chyba najlepsze określenie dla tego rodzaju dowcipkowania. Broderick wymyśla grepsy. Broderick komentuje. Broderick parodiuje. Broderick błaznuje. Broderick łacbocze. Cała książka upchana jest dykteryjkami i dywagacjami — o tym, jak pleśnieje pakowany w folię chleb, o tym, jak pracują ludzkie gruczoły, o diable, o języku niemieckim, o robotach i o setce innych rzeczy. Równocześnie zaś Broderick prowadzi swą opowieść konsekwentnie i logicznie. Fabuła, zrazu poszatkowana i pozornie bezładna, łączyć się z czasem zaczyna w przemyślaną układankę. Usunąwszy, wywołany mnogością dygresji, informacyjny szum, przekonujemy się, że mamy do czynienia z wciągającą intrygą.
Sopwith Hammil jest telewizyjnym dziennikarzem, modnym i popularnym. Kochają się w nim tysiące kobiet, jest bogaty, przystojny, ustosunkowany. Nikt nie wie, że całą czarną robotę dla tego dziennikarza–pistoleta, związaną ze zbieraniem materiałów, wykonuje jego asystentka. Dla odmiany gruba i brzydka. (Broderick łaskawie nazywają krasnoludem). Pewnego dnia, w domu Hammila pojawia się dziwny pojazd. „Zarówno przybysz kierujący machiną czasu, jak i sama machina byli opakowani w impregnowany papier w jaskrawe wzorki, zawinięty i zaklejony na końcach…” Przybysz oznajmia dziennikarzowi, że Ziemię wkrótce spotka katastrofa i że wyselekcjonowane grupy ludzi zostaną z niej zabrane dla ocalenia ludzkiego gatunku. Pojawia się jednak problem. Dla kosmitów ważna jest moralność, zabierają tylko małżeństwa. — Parodia etycznego postępowania! Gdybym miała bat, wychłostałabym cię młodzieńcze! Ośmielasz się stać tutaj i chełpić się swoją gotowością do kopulacji z kobietą, której nie jesteś dozgonnie poślubiony? Co za bezwstyd! Co za bezwstyd!…” Sopwith ma trzy godziny na zdobycie żony. Drugi wątek to losy Hsia Shanyun, żyjącej w XXII wieku pięknej kobiety, ostatniej dysydentki w zdegenerowanej i zuniformizowanej ludzkiej społeczności. Hsia zostaje w końcu uwięziona i skazana na poddanie zabiegom dostosowawczym. Shanyun i Sopwith Hammil to pierwszoplanowe postacie „Pasiastych dziur”. Ich przygody stanowią osnowę akcji powieści. Broderick poznaje też czytelnika z paroma innymi osobnikami. Są to m.in. roboty, zamieszkujące Alfa Szekli, jedyną planetę w kosmosie zasiedloną przez rozumne maszyny (powstałe z pozostawionych tam przez przypadek i ewoluujących myszołapek). Meg Łagodne Serce, rozumna jaszczurka, prowadząca kącik porad sercowych dla tychże robotów. Joe Wagner, którego nagle zaczynają pożądać na świecie kobiety. „Wybuchło piekielne zamieszanie. Wirowały spódnice, trzeszczały skórzane szorty, a koszyki fruwały w powietrzu, gdy każda z kobiet, od krostowatej uczennicy na przednim siedzeniu do babuni odzianej w czerń, usiłowała oderwać Szczęśliwą blondynkę od zaskoczonego obiektu ich szalonej namiętności i zagarnąć go dla siebie…” George Bone, który okazuje się Bogiem. „Pasiaste dziury” to powieść gęsta. Masa tu wydarzeń i postaci, ich wzajemne powiązania czy logiczne następstwo mogą wydawać się z początku skomplikowane. Gęsty jest też język książki — dynamiczny, nadający powieści rytm, od razu narzucający czytelnikowi sposób, w jaki należy ją czytać. Jest to książka dla tych, którzy dobrze znają fantastykę. Nie chodzi tu o odwołanie do jakiś konkretnych utworów (choć być może są i takie, a ja je —przegapiłem). Broderick zakłada pewien poziom oczytania odbiorców swej książki. „To znacie i to też — mówi — a ja wam to opowiem inaczej, a ja pokażę wam absurdy, których wcześniej nie zauważaliście, a ja ośmieszę wasze czytelnicze przyzwyczajenia i nawyki”. Równocześnie wykazuje się całkiem niezłą znajomością współczesnej nauki — od biochemii po astronomię. Śmiało korzysta z naukowego żargonu i oswojonych przez wiele dziedzin wiedzy przedmiotów, zjawisk i poczynionych odkryć. Wzbogaca nimi język, jego plastyczność, metaforykę, oryginalność w sposób rzadko spotykany w innych książkach SF. Nie odważyłbym się porównać „Pasiastych dziur” do „Cyberiady” Lema czy też „Śniadania Mistrzów” Vonneguta (choć wpływ tego właśnie autora widać wyraźnie u Brodericka). Tamte książki, oprócz żartu niosą treści poważniejsze, głębsze (cokolwiek by to miało oznaczać, nie musi się od razu kojarzyć ze szkolnymi wypracowaniami). „Pasiaste dziury” pozostają bardziej parodią, repetą znanych motywów, tym razem na wesoło. Ale błaznowanie to najwyższej klasy.
Dariusz Zientalak
POTĘPIEŃCZA GRA To istotnie problem: w Polsce ukazało się już blisko sto powieści z gatunku horroru, a może dziesięć z nich warte jest uwagi. Nie będę zamęczał Państwa opowiadaniem, co dzieje się w pozostałych dziewięćdziesięciu. Powiem tylko, że część z nich trudno nawet nazwać książkami; to nieszczęście zapakowane w błyszczącą lakierem okładkę, sprzedawane jako produkt intelektu (autora) ku przyjemności umysłu (czytelnika). Żart, bo lektura ta mogłaby usatysfakcjonować tylko debila. A debile nie czytają książek. Pośród tej, możliwej do policzenia na palcach, liczby horrorów, które w ogóle warto wziąć do ręki, na pewno znajdzie się „Potępieńcza gra” brytyjczyka Clive’a Barkera. Barker to już na Zachodzie postać legendarna. Zasłynął jako ten, który zdetronizował Stephena Kinga, prawdziwego King Konga, horroru. Tych dwóch autorów doprowadziły do literatury drogi tak różne, jak różne są kultury Anglii i Stanów Zjednoczonych. Ze swoją przeszłością dramatopisarza, aktora i rysownika Barker bliższy jest intelektualiście Peterowi Straubowi, niźli „biwakowemu gawędziarzowi”. Kingowi. Różnice te widoczne są również w powieściach obu pisarzy. Brak u Barkera tej fascynującej kingowskiej potoczystości i soczystości języka, ale za to nie uświadczysz u Kinga nieskrępowanej fantazji, erotyki umiejętnie utrzymanej na granicy perwersji (z czego, nawiasem mówiąc, Barker jest chyba najbardziej dumny), umiejętności sączenia tajemnic rodowodem sięgających opowieści Lovecrafta i C. A. Smitha. Tym, co wyróżnia Barkera, jest świadomość własnej kultury, a nie bezmyślne małpowanie tej spod znaku hamburgera i krążowników, tak jak to czynią niektórzy autorzy. „Potępieńcza gra”, debiutancka powieść Barkera, napisana już po sześciu tomach „Ksiąg krwi” (rozparcelowanych u nas pomiędzy „Phantom Press I Int” i „Rębis”), a jeszcze przed niezwykłym z zupełnie innych powodów „Cabalem”. Już początek książki zaskakuje czytelnika, autor umieścił bowiem akcję prologu w… zrujnowanej wojną Warszawie. Nie nazwany z imienia złodziej wędruje zniszczonymi ulicami, szukając tajemniczego hazardzisty, który jakby nigdy nie przegrywa, ale za to nie popuszcza dłużnikom i biada temu frajerowi, który przeceni swoje siły. Po długich, bezowocnych poszukiwaniach odnajduje wzmiankowanego gracza w otoczeniu koszmarnych postaci. Rozpoczyna się gra, ale o jej wyniku czytelnik dowiaduje się dopiero jakieś trzysta stron dalej, albowiem tu następuje cięcie i akcja przenosi się do całkiem współczesnego więzienia w całkiem współczesnej Anglii, gdzie pewien inny hazardzista odsiaduje wyrok za napad z Bronią w ręku. Niespodziewanie pojawia się możliwość skrócenia wyroku poprzez najęcie się w charakterze „osobistej ochrony” pewnego ekscentrycznego bogacza. Można przewidzieć, co zdarzy się potem: z początku wszystko wygląda stosunkowo nieźle, jednak z upływem czasu sytuacja się komplikuje, padają pierwsze trupy, a komuś, kto trzyma w ręce książkę z wielkim, jakby namazanym krwią napisem HORROR, trudno jest się od razu nie połapać, że w całą historię zamieszane są moce ponadnaturalne. Dawno już jednak przestało chodzić oto, co autor opowiada, tylko JAK to robi. Oszukiwać się, że w czasach, gdy tygodniowo ukazuje się kilkadziesiąt tytułów, a każdy jest ostemplowany według obowiązującego nazewnictwa, można utrzymać czytelnika w niepewności, c o czyta — kryminał, thriller, czy horror, byłoby naiwnością. Tak więc z grubsza można powiedzieć, że nie chodzi o to, czy wreszcie wylezie na nas jakaś maszkara, tylko o to, czym nas tym razem przestraszy i czy jej się to w ogóle uda.
W przypadku książek nie tyle ważne jest straszenie przez wyskoczenie zza winkla z okrzykiem „Buuu!”, co zainteresowanie czytelnika naturą opisywanego zła. A to Barker bez wątpienia umie. Jego potwory, a właściwie potwór, nie jest bezcielesną, zwiewną postacią ani obojętną na wszystko istotą spoza czasu i przestrzeni. Ostatni Europejczyk,, centralna figura występującego w powieści „monster squad”, to postać jak najbardziej realna, mająca konkretny stosunek do własnego ciała, co jest logicznym wyprowadzeniem myśli, że ktoś posiadający powłokę fizyczną, nie może jej po prostu lekceważyć. Jest w „Potępieńczej grze” wszystko to, czego potrzeba dobremu horrorowi: postacie wychodzące poza proste ramy czerni i bieli, lęki, jakie każdy w sobie podświadomie hoduje, umiejętnie wprowadzona groza, przy czym umiejętnie, to w przypadku horroru znaczy: z zachowaniem prawdopodobieństwa, a przede wszystkim jest wspaniała makabra — np. scena w posiadłości Whiteheada, gdzie degustacja wina zamienia się w pijaństwo, to z kolei — w orgię, to zaś kończy się masakrą. Każdy ma coś dla siebie. Dla jednych cytaty z Thomasa Harrisa, odniesienia do sztuk grand guignol, dla drugich monstra wychodzące z muszli klozetowej. Dla jednych odkurzona i przerobiona na potrzeby współczesnego czytelnika opowieść o pakiecie z siłami wymykającymi się zwykłej klasyfikacji zło/dobro, a dla innych po prostu „git czytanka z momentami”. Kiedy „Potępieńcza gra” ukazała się w Wielkiej Brytanii, a niedługo później w Stanach, można powiedzieć, że odmieniła obraz literatury grozy. W jakiś sposób zakończyła pęd do unowocześnienia horroru. Barker wskazał alternatywną drogę rozwoju tej literatury. Zaproponował powrót do korzeni, których amerykańscy autorzy chowani na groszowych wydawnictwach często nawet nie znali. Chcąc nie chcąc, nawet King uznał przewagę konkurenta zza Oceanu, próbował jednak zachować część godności i chwały przez stwierdzenie „On jest lepszy niż ja… teraz”. Dłużej nie można było udawać, że nic się nie zmieniło. A u nas? Obawiam się, że zredukowany do kilku nazwisk rynek honoru długo będzie jeszcze przede wszystkim żenował. Na razie przyszłość należy do rozumnej musztardy, wariata z wiertarką udarową i krabów wielkich jak krowy. Czy to nie straszne?