Tea Book Proza Najlepsze opowiadania portalu „Herbatka u Heleny“ Tomasz Borkowski, Tomasz Radosław Borkowski, Marcel Chrust, Kasia Lankof, Marcin Lena...
12 downloads
42 Views
2MB Size
Tea Book Proza
Najlepsze opowiadania portalu „Herbatka u Heleny“
Tomasz Borkowski, Tomasz Radosław Borkowski, Marcel Chrust, Kasia Lankof, Marcin Lenartowicz, Wojciech Leszczyński, Aleksandra Guzik, Izabela Kudasik, Przemysław Morawski, Michał Pęczek, Dominika Plotzke, Jarosław Sapierzyński, Agata Sienkiewicz, Anna Wasińska, Dariusz Zajączkowski
Herbatka u Heleny Wrocław 2013
Redakcja, opracowanie graficzne i skład Agata Sienkiewicz Korekta Dominika Plotzke Fotografia na okładce Katarzyna Radziej Zdjęcia Juliusz Prawa autorskie do utworów oraz zdjęć pozostają własnością ich twórców.
Słów kilka... Jak w kilku słowach opisać ten zbiorek? Ciężka sprawa. Tak właściwie, autorów łączy tylko to, że lubią pisać i robią to bardzo dobrze. Poza tym każdy jest inny i to właśnie dzięki temu, nie znajdziecie tu dwóch podobnych opowiadań. Czyli czego tak właściwie możecie się tu spodziewać? Prawie na sto procent jestem pewna, że każdy znajdzie coś akurat w swoim guście. Nie każę Wam jednak szukać na oślep. Oto krótki przewodniczek po dalszych stronach. Może najpierw, nawiązując do poprzedniego tomiku sygnowanego logiem „Herbatki u Heleny“, wielbicielom poezji polecę prozę poetycką, którą reprezentują Kasia Lankof oraz Marcin Lenartowicz. Dla równowagi, czytelnicy szukający mocniejszych wrażeń powinni zajrzeć do tekstów Tomasza Borkowskiego, Przemka Morawskiego i Michała Pęczka. Różne oblicza codzienności, czasem zabawne, czasem wprost przeciwnie, znajdziecie w tekstach Tomasza Radosława Borkowskiego, Wojtka Leszczyńskiego, Izabeli Kudasik, Jarosława Sapierzyńskiego i Agaty Sienkiewicz. Wielbicieli klimatów z pogranicza snu, jawy i nierzeczywistości zapraszam do tekstów Aleksandry Guzik, Dominiki Plotzke, Anny Wasińskiej oraz Dariusza Zajączkowskiego. Do tego historyczne spojrzenie na „Robin Hooda“, czyli jeszcze raz Jarosław Sapierzyński oraz Marcel Chrust, którego nijak nie da się sklasyfikować. Mam nadzieję, że w tym momencie każdy ma już jakiś upatrzony typ, ale na nim nie poprzestanie. Życzę przyjemniej lektury. Jeśli możliwe, to oczywiście przy ulubionej herbacie. Helena Chaos
5
Tomasz Borkowski Imię i nazwisko: Tomasz Borkowski Znany także jako: zochanodon O autorze: Urodził się w 1965 roku. Z zawodu archeolog. Mieszka we Wrocławiu. Jest autorem opowiadań oraz książek: "Irlandia Jones poszukiwany. Wynurzenia ciała z bagien”, "Trupa” oraz redaktorem książki "Człowiek spotyka psa”.
Atlas – O, idzie Odarpi – powiedział wesoło Grzegorz. Patrzył przez kółko, które sobie wychuchał wśród ostów i gwiazd mrozowego deseniu na szybie. Nosił grube okulary, polar i wełnianą czapkę. – Kto? – zapytała Magda. Przed chwilą usiadła przy stole. Ale zaraz wstała. Krzesło było zimne, jakby wyrzeźbione z kości morsa. – Syn Egigwy – wyjaśnił Grzegorz. – A, ten młody Eskimos – mruknęła, podchodząc do okna, za którym widać było tylko biel. Golf podciągnięty miała aż po czubek nosa. Dopiero zeszli na dół. Wacek klęczał przy kominku, w którym suche drewno paliło się już jasnym płomieniem. Pachniało dymem. Widok i zapach zapowiadały ciepło, ale była to na razie tylko mglista obietnica. – Rzeczywiście – powiedziała. – Musisz to zobaczyć, Wacek. – A pingwiny? – zapytał, wrzucając do kominka wielką bukową kłodę. – Pełno. Wacek podszedł do okna. Jedną ręką otrzepywał trociny z kraciastej koszuli, w drugiej trzymał kubek z kawą. – Powinniśmy dzisiaj wracać – powiedział. Śnieg po trzech dniach przestał padać. Wyszło słońce, ale za to zrobiło się bardzo zimno. Gdzieś tam pod śniegiem ukrywały się szczyty, zbocza,
6
Tomasz Borkowski doliny, lasy, drogi, strumienie, dziki, zające, jenoty i czerwony Ford Fiesta. W miejscu, gdzie go zaparkowali, wznosiło się teraz jakby igloo. Poza tym świeży śnieg pokrywał wszystko białym śpiworem strzelców górskich, a zimowe słońce, które wpadło w te strony tylko na chwilę, czyniło monochromatyczny krajobraz bardziej jaskrawym niż pocztówka z Dominikany. – Szwajcarscy Robinsonowie, można by rzec – odezwał się Grzegorz, przecierając zaparowane okulary. – Gdybyśmy byli w Szwajcarii, rzecz jasna. Ale mnie to bynajmniej nie martwi. Każda albowiem epoka lodowcowa ma swój koniec… – Oraz początek – przytaknęła Magda. – Najważniejsze, że mamy co czytać. Duży pokój na parterze można było nazwać od biedy salonem. Jego wyposażenie stanowił stół, cztery krzesła, trzy fotele, kanapa, regał z książkami, kominek i nad nim martwa natura w jasnej ramie. Obok była niewielka kuchnia, a z niej przejście do szopy z drewnem i narzędziami. Na górze mieściły się dwie sypialnie i łazienka. Dom letniskowy był mały, drewniany, otulony śniegiem do połowy okien. – Głodny jestem – powiedział Wacek – jak Bari, syn Szarej Wilczycy. Popatrzył znacząco na Magdę. Magda popatrzyła znacząco na jego kubek. – Zrobiłem tylko dla siebie, misiu polarny – powiedział. – Nie wiedziałem, czy chcesz. Bałem się, że zamarznie. – A może ja lubię mrożoną? – droczyła się Magda. – Słyszałeś, Grzegorz? Nie wiedział, czy chcę! – Niebo nie zna wściekłości takiej, jak miłość w nienawiść zmieniona – westchnął Grzegorz. - Ni piekło nie zna furii takiej, jak kobieta wzgardzona… – Dobre – powiedziała Magda. – Szekspir? – William Congreve. – A zatem śniadanie i kawa? – zapytał Wacek. Skinęła głową. Mężczyźni poszli do kuchni, a Magda usiadła na kanapie. Dwa okna we frontowej ścianie wpuszczały teraz sporo światła. Po kilku chwilach Magda poczuła wreszcie przyjemne ciepło bijące od kominka. Za godzinę, dwie, kiedy salon się rozgrzeje, będzie można już zdjąć golf, a może nawet założyć futrzane kapcie, które kupiła po drodze na stacji benzynowej. Na razie nosiła trekkingowe buciory. Sięgnęła za siebie i na chybił trafił wybrała z półki jedną książkę. Było to „Ślinienie” Stephena Koeniga. Dobra książka, ale przeczytała ją wczoraj.
7
Tomasz Borkowski Wyjęła z niej fioletową zakładkę w żyrafki i odłożyła tom z powrotem. Nie patrząc, wylosowała następny. Tym razem był to romans „Surdut i pogrzebacz” Jane Aspen, jednej z jej ulubionych autorek. Magda uśmiechnęła się, usiadła wygodniej i zaczęła czytać. Po kilku godzinach szyby odtajały na tyle, że biel na dworze można było widzieć wyraźniej. W salonie panowała cisza. Kominek buzował, słońce przesuwało się nad górami. Magda, leżąc wygodnie, kończyła powieść Aspen. Grzegorz, przy stole, czytał jeden z tomów sześćdziesięcioksiągu fantasy „Kamienne skały” Adelajdy Chrzan. Wacek zaś siedział na krześle obok kominka, z nogami na drugim krześle, podjadał chipsy i pochłaniał „Portfolio frajera” - sensacyjną historię pióra kolumbijskiego prozaika, Alejandro Astronave. Wieczorem znowu zaczął padać gęsty, ciężki śnieg. *** Piątego dnia rano Wacek, jak zwykle, rozpalił w kominku. Potem wyjrzał przez okno. Zobaczył to samo, co zawsze – biel. – Ciągle pada – westchnął. – Zgodnie z prognozą – powiedziała Magda. – Im bardziej pada śnieg, bim – bom, tym bardziej pada śnieg, bim – bom… Włożyła zakładkę w żyrafki do powieści obyczajowej Euthanasiosa Paralidakosa „Nie tym razem, Amando” i odłożyła książkę na stół. – Wygląda na to, że musimy tu posiedzieć jeszcze parę dni – dodał Wacek. – Nie mam nic przeciwko temu – odezwał się Grzegorz, podnosząc wzrok znad „Czterdziestu buchalterów” Jurgena Schmetterlinga. – W pracy wiedzą, co się ze mną dzieje. Więc co? Tylko jeść, spać i czytać. Super wakacje. Czegóż chcieć więcej? – Ale zapasy się kończą – powiedział Wacek. – Co ty gadasz, misiu polarny – zaoponowała Magda. – Lodówka jest pełna, a w szopie mnóstwo drewna. – Mówię o książkach... – O, matko! – westchnął Grzegorz i sprawdził szybko, ilu mu jeszcze zostało „Buchalterów”. Ze sześciu… – Ale… – żachnęła się Magda. Wstała i zaczęła nerwowo przeglądać tomy na półkach.
8
Tomasz Borkowski – Masz rację – powiedziała po chwili. – Wszystkie przeczytałam. Co teraz będzie? – zapytała płaczliwie. – Chyba musimy zacząć racjonować lektury. Czytać wolniej. Używać ich wtórnie… – Ale to nigdy, nigdy, przenigdy nie jest to samo! – zawołał histerycznie Grzegorz i ukrył twarz w dłoniach. – Książka nie warta tego, by ją dwa razy przeczytać, nie jest warta, by przeczytać ją raz – powiedziała Magda. – Tak się tylko mówi… Tak się tylko łatwo mówi… – Wiem… – Weź się w garść, człowieku! – huknął na okularnika Wacek. – I ty też, kobieto! – dodał po chwili, widząc, że ramiona Magdy zaczynają spazmatycznie drgać. – Obiecuję wam – dodał już trochę spokojniej – że was z tego wyciągnę. Że za tydzień, dwa, będziemy sobie siedzieć w jakiejś zacisznej czytelni i będziemy się serdecznie śmiać z naszej przygody… Zapanowało ponure milczenie. *** Następny ranek był jeszcze gorszy. Śnieg padał nadal. Magda, mimo że starała się czytać jak najwolniej, skończyła już dawno „Nie tym razem, Amando” i obecnie studiowała etykietkę na słoiku majonezu. Grzegorz tymczasem usiłował zadowolić się lekturą instrukcji obsługi gaśnicy. Wacek kończył śniadanie złożone z płatków kukurydzianych, do których czytał sobie ich opakowanie. Potem wstał od stołu i po raz kolejny spróbował otworzyć drzwi wejściowe. Zablokowane były od zewnątrz potężną zaspą. – Słuchajcie – wysapał Wacek. – Jest szansa. Tylko musimy dostać się do samochodu. – Ale przecież i tak nigdzie nie pojedziemy! – krzyknęła Magda. – Zrób coś. Ja już jestem u kresu! Lektura zawartości lodówki źle na nią wpływała. Zdecydowanie wolała prozę od poezji. Poza tym raz, przez pomyłkę, wetknęła do majonezu swoją ulubioną zakładkę. – W samochodzie są mapy – powiedział Wacek. – Dużo map… – No to co? – rzucił ponuro Grzegorz.
9
Tomasz Borkowski – Tam są legendy. – A legendy – zauważyła Magda – to prawdziwe historie, które wydarzyły się dawno, dawno temu… – Tak – zgodził się Wacek. – Poza tym opakowania z żarówkami, bezpieczniki. Opisy w wielu językach – kusił. - Ale są rzeczy znane i nieznane, a między nimi są drzwi. I musimy je otworzyć. – No, dobra – zgodził się niechętnie Grzegorz i odłożył gaśnicę. Poszli do drewutni poszukać narzędzi. Wacek znalazł szpadel, a Grzegorz dwie strony gazety „Głos Ludu” z piętnastego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku w starym kaloszu leżącym za stertą drewna. – Genialne! – zawołał Grzegorz przeglądając pożółkłe strony. – Jest nawet powieść kryminalna w odcinkach „Którędy do piekła?”. Porucznik Służby Bezpieczeństwa, Jan Kozoń, walczy z agentami NRF. Co to jest NRF? Wacek zaklął cicho jak bosman Nowicki. Wiedział, że nic teraz Grzegorza nie oderwie od porucznika Kozonia. Wszystko musiał zrobić sam. Założył kurtkę, czapkę, rękawice i grube buty. Wydostał się z domu przez okno i wpadł po pas w śnieg. Po godzinie kopania szpadlem otworzył w końcu drzwi. Zziajany i zadowolony zajrzał do środka. Popatrzył na dwie postacie tak zaczytane, że można by je niemal nazwać literackimi. Rzucił soczystym bluzgiem godnym bohatera współczesnej prozy i zaczął przekopywać się w stronę samochodu. Towarzyszył mu Jack London, James Oliver Curwood oraz Alina i Czesław Cętkiewiczowie. Dzięki ich pomocy, późnym popołudniem dokopał się do drzwi Forda. Otworzył je i wśliznął się do środka samochodu. Panował tam półmrok. Lampka na suficie świeciła słabo. Silnik nie chciał zapalić. „Trzeba będzie wyjąć i naładować akumulator”, pomyślał. Ale były ważniejsze rzeczy do zrobienia. Przeszukał schowki i znalazł cztery mapy oraz opakowanie żarówek. Już miał wysiadać, kiedy coś zalśniło za siedzeniem. Sięgnął i po chwili trzymał w ręce Pierwszą Nagrodę Za Wytrwałość: wymięty i poplamiony, ale za to gruby „Atlas chorób buraka” - pracę zbiorową z rycinami, tabelami i bibliografią. Ktoś ją zostawił ze dwa lata temu w Wacka samochodzie i nie próbował nigdy odzyskać. Przez ten czas książka pojawiała się i znikała. A to była w jakimś schowku, a to w bagażniku, a to na tylnej półce. Wacek kilka razy chciał ją nawet wyrzucić, ale jakoś nigdy się na to nie zdobył.
10
Tomasz Borkowski Teraz zrozumiał, że nie należy sądzić książki po obwolucie czy tytule. Bogato ilustrowany poradnik dla rolników nabrał w jego oczach zupełnie nowej wartości. Wacek nie spodziewał się wprawdzie zbyt wartkiej akcji, ale książka na pewno zawierała wiele pożytecznych informacji. „Poza tym”, myślał, „im nudniejsza, tym dłużej będę ją czytał.” Wrócił do domu, rzucił ostentacyjnie łup na stół i poszedł zmienić przemoczone ubranie. Po kwadransie wkroczył do salonu w świeżych spodniach i koszuli. Miał też kubek herbaty oraz zamiar spędzenia reszty wieczoru w wygodnym fotelu, rozkoszując się lekturą „Atlasu” i zawistnymi spojrzeniami pozostałych. Ale książki na stole nie było. Były mapy, były żarówki. Brakowało tylko „Atlasu”. Wacek stał w bezruchu przez minutę. – No, dobra – roześmiał się sztucznie. – Gdzie ona jest? – Kto? – zapytała Magda. Grzegorz udawał, że nie słyszy. Jak gdyby stojąca przed nim na stole gaśnica była warta, żeby przeczytać ją raz. – To jest zwykłe chamstwo! – oburzył się Wacek. – Pięć godzin się do niej dokopywałem, a wyście sobie siedzieli w cieple. Oddawajcie natychmiast! – O czym ty mówisz? – grał nieudolnie Grzegorz. – Dobrze wiesz! Idę teraz do kuchni. Kiedy wrócę, ma leżeć na stole. Rozumiem, że jesteście na głodzie, ale są jakieś granice… Poszedł do kuchni. Pogwizdując ostentacyjnie, postukał o siebie parę razy dwoma kubkami. Gniew w nim wzbierał. Odczekał jeszcze chwilę i wrócił do salonu. Na stole nic się nie zmieniło. Nie mógł uwierzyć, że mu to zrobili. Jego dziewczyna, z którą mieli przecież tyle wspólnego. I jego najlepszy przyjaciel, od podstawówki członek tych samych bibliotek. To nie było fair. To było po prostu podłe. Ogarnęła go mordercza wściekłość. Najpierw jego wzrok zatrzymał się na siekierze, stojącej obok kominka. Ale po sekundzie Wacek wpadł na lepszy pomysł. Wiedział, co zaboli najbardziej: nagłym ruchem porwał ze stołu zakładkę w żyrafki. – Gadaj gdzie to jest, bo… – zagroził. Magda zbladła. – Opamiętaj się – wyszeptała. – Możemy się jakoś dogadać. Czytać na zmianę czy coś…
11
Tomasz Borkowski – Nigdy! Ja ją znalazłem i jest moja. Moja! Rozumiesz? Magda wstała, wyciągnęła do niego rękę. – Oddaj zakładkę. Wiesz, że to moja ulubiona… – Oddaj atlas, dostaniesz zakładkę. Liczę do trzech… Policzył do trzech i cisnął zakładkę do kominka. Zajęła się natychmiast, błysnęła fioletowym płomieniem i zniknęła w żarze. Magda wydała zduszony jęk, zatrzepotała powiekami, upadła i uderzyła głową o kant kominka. – A więc to nie ona! – krzyknął Wacek, ocierając pianę z ust. – Zostałeś tylko ty! Oddawaj! – Pieprzony Gollum! – zawołał Grzegorz wstając. – Odbiło ci? Ona chyba nie żyje! W odpowiedzi Wacek zerwał mu z twarzy okulary, rzucił je na podłogę i rozdeptał obcasem. Kiedy przestał już pastwić się nad szkłem, podniósł wzrok. Tylko po to, by zobaczyć czerwień gaśnicy zbliżającą się szybko do jego głowy. Grzegorz, trzema ciosami zadanymi na oślep, pozbawił Wacka życia. Potem, macając w powietrzu rękami, bo jego byłe okulary były naprawdę bardzo grube, Grzegorz zrobił trzy kroki w stronę kominka, potknął się o ciało Magdy, upadł i wbił sobie w czoło ostrze siekiery. Spod polaru wysunął mu się wówczas „Atlas chorób buraka”. Zapanowała śmiertelna cisza. Tylko ogień w kominku cicho szumiał, a na dworze śnieg bezszelestnie zasypywał z powrotem Forda Fiestę. Wszyscy troje nie żyli jeszcze przez dobrych dziesięć minut. Potem wstali. Przeprosili się. Otrzepali sobie nawzajem ubrania, otarli krew. W małym domku wśród zaśnieżonych gór znów zapanowała zgoda, śmiech i przyjaźń. Bo „kto czyta książki, żyje podwójnie” (Umberto Eco).
12
Tomasz Radosław Borkowski Imię i nazwisko: Tomasz Radosław Borkowski Znany także jako: Jargos O autorze: Lat 38. Żona, syn 11 lat. Wyznanie: Katolik. Zamieszkały: Łęczyca. Zawód: nauczyciel, obecnie pracujący w szkole podstawowej. Zainteresowania: szachy, fantastyka, polityka, sport (uprawiam wiele dyscyplin sportu na poziomie kanapowym). Fan kolarstwa. Ulubiona książka: "Pożegnanie z bronią”. Ulubiony film: "Ojciec Chrzestny”. Ulubiona muzyka: tylko i wyłącznie Budka Suflera. Nie lubię: kaszy manny, zielonej herbaty, hałasu, śpiewać i tańczyć (bo nie umiem).
Ballada o Stefanku Droga lekko spływała w dół po łagodnym zboczu niewielkiego pagórka. Stary, okraszony drobnym kruszywem i oszukany smołą asfalt, wrzynał się między czarne połacie jesiennych pól. Już tylko gdzie niegdzie pozłacane rżyska wskazywały, że jeszcze całkiem niedawno czerń gruntu spoczywała pod dywanem zbóż. W oddali, po lewej stronie smołówki, stał rząd wysokich topoli od kilku już tygodni obficie broczących liśćmi. Niemal równo z topolami zaczynały się łąki, których zmęczona letnimi upałami zieleń przyjemnie kontrastowała z czarnoburym bezkresem pól. O położonej z drugiej strony pagórka wsi przypominały tylko odległe poszczekiwania psów i stłumione odległością warczenie ciągnika. Matka przystanęła na ułamek sekundy, tak krótki że nawet gdyby ktoś przyglądał się wędrującej powoli kobiecie, nie zauważyłby zburzenia rytmu kuśtykającej postaci. Jednocześnie moment ten był na tyle długi, aby mogła usłyszeć szuranie butów niechętnie wędrującego za nią syna i upewnić się, że nie uciekł. Idący za matką w kupionych wiosną w sklepie GS-u pantoflach i obszernych lnianych spodniach Stefanek, wiedział dlaczego matka upewniała się, czy idzie za nią. Do rzędu topoli, a tym samym i łąk, mieli nie więcej niż trzysta metrów. Na ogólnym, czyli należącym do całej gromady
14
Tomasz Radosław Borkowski pastwisku, kilkunastu wyrostków grało w piłkę. Za bramki służyły im polne kamienie, ustawione w odległości sześciu kroków, odliczonych z pietyzmem przez jednego z chłopców przed rozpoczęciem meczu. Matka i syn musieli przejść obok grających i dopiero dalej, za ogólnym, skręcić ze smołówki w prawo, w żwirową drogę prowadzącą do kliku zabudowań po drugiej stronie pagórka. – Żebyś się nie ważył! – groźnie wycedziła przez plecy matka. – Jak mi tylko uciekniesz, ojciec wygarbuje ci skórę, że ruski miesiąc popamiętasz! – Oj Mateczko, nigdzie nie pójdę. Nie chcę tam iść, ale jak już idziemy, to nie ucieknę. Przecież wiesz, że nie ucieknę. Po co ciągle sprawdzasz, czy idę za tobą? – przymilnie odpowiedział. Zbliżali się do wyznaczonego na prędce boiska. Jeden z grających zauważył nadchodzących wędrowców i krzyknął na całe gardło. – Stefanek! Chodź do nas! Posędziujesz! – Chodź Stefanek! Posędziuj! – odezwały się inne, przechodzące mutację, gardła. – Nie mogę dziś! Mam sprawę do załatwienia! Może jutro! – odkrzyknął Stefanek z wyraźną nutką żalu w głosie. – Co ty masz za sprawę z takimi srulami!? Synku, idzie ci już dwudziesty czwarty rok! Nic, tylko byś z dzieciamy latał! Bój się Boga, Stefanku, to wstyd! – zatroskała się Matka. Stefanek nie odpowiedział na przywarę matki. Wyciągnął z kieszeni nowo kupionego płaszcza butelkę GS-owskiej oranżady, zdjął uwięziony na drucianym pałąku korek i pociągnął spory łyk płynu o barwie jajecznego białka. Skręcili w prawo i po kilku minutach oczom ukazał się ukryty za pagórkiem przysiółek. Dom Lesiaków nie należał do najbogatszych we wsi. Poczerniałe cegły, ułożone nierówno przez pijanego murarza, świadczyły o niewielkich wymogach estetycznych właściciela budynku. Wnętrze także bardziej straszyło zacofaniem niż podkreślało gospodarski charakter domu. Stefanek dopił oranżadę, butelkę wrzucił do rowu przed domem i wolniej niż do tej pory powlókł się za matką, niknącą już za furtką Lesiakowego gospodarstwa. Jesień była jeszcze na tyle ciepła, że Lesiakowie mieszkali w letniówce, urządzonej w starym drewnianym domu, wybudowanym przez dziada albo pradziada obecnego gospodarza. Władysław Lesiak bez słowa otworzył drzwi do starego domu, zdjął podniszczona czapkę z głowy
15
Tomasz Radosław Borkowski i jakimś dziwnym gestem, od którego Stefanek mało nie parsknął śmiechem, zaprosił ich do obielonej wapnem chałupy. Odezwał się dopiero w środku. – Witamy, Witamy! Któż to do nas, na to zadupie, zabłądził?! Sama pani Filipczakowa! Ze synem! Stefanem zdaje mi się! – dziwnym tonem wygłosił powitanie gospodarz. – Ano przyszlim, jako było umówione, panie Lesiak. Czemu zatem się tak pan dziwi? Mielim przyjść dziś o szóstej, to i my przyszli! – Wiadomo, wiadomo! Pani Filipczakowa, wszystko wiadomo! Inom się męża bardziej spodziewał niż pani szanownej. Na mężam liczył. – A zawrzyj gębę, stary dziadygo! Nie kłap po próżnicy! Męża mu się zachciało, pijanicy jednemu! Pewno, już byś pił, cholero jedna! – warknęła gospodyni, pani Leokadia Lesiak, stając w progu izby. – Dzień dobry, Kumo! – Uśmiechnąwszy się do Filipczakowej, wskazała jej drzwi prowadzące do letniego pokoiku w następnym pomieszczeniu wiekowej chałupy. – Dzień dobry, gospodyni! – odpowiedziała matka Stefanka- Zmachałam się okrutnie kuśtykając na tą wasza kolonię. Nie krzyczcie na męża, bo i dobrze mówi, że mój by się tutaj też przydał. No bo jak dobijem targu, to i wypić by należało za pomyślność i szczęście. Oj daj Boże, żebyśmy się zmówili! Daj Boże. – A co się mamy nie zmówić! Filipczakowa? Jak ludzie mądre, to się i zmówią. Odkąd się znamy? Nie od wczoraj przecież. Wy, Filipczakowa, to zacna rodzina, a i my nie gorsi przecie. Zmówimy się, zmówimy! – serdecznie odpowiedział niewzruszony obsztorcowaniem żony Lesiak. – Tymczasem siądźcie sobie przy stole i odpocznijcie. Napijecie się czegoś? Lesiakowie nie czekali na odpowiedź. Po chwili na stół w pokoiku postawiono duży dzbanek kompotu z rabarbaru, talerz z pętem kiełbasy, kaszanką i pasztetową oraz pół bochenka pokrojonego w grube kromki chleba. Lesiak przyniósł kilka szklanek i duży nóż do krojenia kiełbasy i podrobów. Tymczasem Stefanek usadowił się na krześle obok matki i w ciszy oglądał urządzenie pokoju. Płaszcz krępował mu ruchy, ale wstydził się wstać i powiesić go na oparciu krzesła. Duże, sztywne spodnie z grubego, lnianego płótna sfałdowały się na udach chłopaka w dwie ogromne buły. Siedział niemal nieruchomo, łapczywie oglądając wnętrze pokoju, w którym się znalazł. Pograłby teraz z chłopakami w piłkę albo ostrugał zostawiony w szopie latawiec dla małego Adamka od sołtysów. Niestety, musi siedzieć
16
Tomasz Radosław Borkowski tutaj z matką i przysłuchiwać się dobijaniu targu za niego samego, jakby był jakimś cielakiem albo wieprzkiem, których pełno w ojcowej oborze. Matka posiliła się nieco, nalała kompotu w dwie szklanki, jedną podała synowi, a drugą postawiła przed sobą. – No. Co tu dużo odkładać. Panie Lesiak – zaczęła matka - Stefanek mój ma już dwudziesty trzeci rok. Na dwudziesty czwarty mu idzie. Zawodówkę w Kierzwinie dawno już skończył. Wojsko mu odpuściło i tak w domu siedzi z nami staremi. Chłopak grzeczny, pracowity, zdolny bardzo. Rower naprawi, motór do maszyny naprawi, żerandyl uwiesi, sołtysowym dzieciakom to takie zmyślne zabawki sposobi, że aż dziw bierze. Do mechaniki i sportu ma dryg i zapatrywanie, ale i w gospodarstwie ojcowi pomocny bardzo. Trzeba nam starym go ożenić, bo lata lecą, sił ubywa, a spokojnej starości nie widać. Wy panie Lesiak macie córkę! Iwonę! Może byśmy się tak spokrewnili? U nas jeden tylko Stefanek został, bo Krzysztof i Jasia do miasta poszły i już dawno spłacone. Grunt cały dla Stefanka został. Wy macie tylko jedną córkę, więc całe pole też tylko dla niej będzie. Razem to by było ze czternaście morgów. Niczego sobie gospodarka! Co wy na to? Stefanek wypił szklankę kompotu i Lesiakowa natychmiast nalała mu drugą. Iwonka siedziała w drugim kącie pokoiku, przyglądając się z zaciekawieniem Stefankowi i jego matce. To byli pierwsi konkurenci do jej ręki. Czuła się bardzo dorośle jak na swoje dziewiętnaście lat. Nie na tyle jednak, żeby otwarcie usiąść z matką i ojcem przy stole, mimo że jedno miejsce i szklanka z kompotem były wolne. – Wiadomo, wiadomo! Wszystko wiadomo! Filipczakowa! Iwonka to dobra dziewczyna, robotna, umiejętna, czysta. Matce pomaga we wszystkim. Handlówkę skończyła w zeszłym roku, tylko zamiłowania do sklepu nie ma. Wiadomo, wiadomo! Filipczakowa! Wszystko wiadomo. Trzeba ją, tak czy siak, wydać. Wy zacna rodzina, my nie gorsi. – perorował Lesiak. – Uj ty! Durnoto sakramencka! – wrzasnęła Lesiakowa, dolewając kolejną porcję kompotu do stefankowej szklanki - Wiadomo i wiadomo. Uczepił się dziadyga i klepie bez pamięci. Iwonka dobra dziewczyna, każdy to wie. Tutaj o co inne idzie. Dziadu zapity! Grunty Filipczaków po tamtej stronie pagórka, a nasze tutaj! Na plecy weźmiesz i przeniesiesz jedne do drugich? Co to za gospodarz, co pole będzie miał nie wiadomo gdzie? Trochę tutej, trochem tamuj? Sprzedać trza będzie jedne grunty i dokupić bliżej drugich. A jak sprzedać to czyje? O tym pomyśl dziadygo zachlana! A nie wiadomo i wiadomo.
17
Tomasz Radosław Borkowski – Ano w rzeczy samej, tak trzeba będzie zrobić – zafrasowała się Filipczakowa, bo ich grunty we wsi i choćby mieli pieniądze, to obok nowych nie kupią, bo kto sprzeda? Tutaj, w kolonijce, domów mało, a pola mają nawet gospodarze z dalekich wiosek. Tak zwane przydatki. Tutaj kupić łatwiej będzie niż u nich, w głównej wsi. Tylko gdzie się ona ze starym podzieje, jak przyjdzie grunty we wsi sprzedać? Na stare laty przyjdzie iść do Lesiakowej chałupy na wycug do synowej i teściów. Stefanek znudzony całą rozmową, zgrzany w poliestrowym płaszczu, kończył właśnie trzecią szklankę rabarbarowego kompotu. Gospodyni natychmiast dolała mu kolejną. Lesiak widząc, że kandydat na zięcia nie przyniósł wódki, stracił zainteresowanie całą sprawą. Córkę chętnie wyda za Stefanka Filipczaka i wiedział, że jeśli przyjdzie do sprzedaży gruntów, to na pewno nie jego. Nie było się o co martwić, no może tylko o to, że nie ma z kim wypić. Słyszał, że Stefanek jakiś dziwny, za piłką gania, samoloty skręca, radia słucha, przeglund czy jakieś insze coś sportowe czyto. Listonosz mu koszule cudaczne przynosi, a on na ścianach je wiesza. Nawet ksiądz, jak po kolędzie chodził, to mówił, że Stefanek niedopasował się do tej wsi i innego świata szuka. Ale koszuli w zębach nie nosi, ojcu posłuszny i w gospodarstwie robi. Nadaje się na zięcia bez dwóch zdań, zwłaszcza że Kazimierz Filipczak, ojciec Stefanka, za kołnierz nie wylewa. Baby niech sobie pogadają, po to jęzory maja długie, żeby nimi pytlować. Jak się z Filipczakiem spotka, to przy literku albo dwóch wszystko ustalą. Szukając sposobności do ulotnienia się z chałupy, dolał Stefankowi kompotu i zagadnął córkę. – A ty, Iwonka? Co powiesz na te nasze zamysły? Pójdziesz za Stefanka? – A pójdę tato albo i nie pójdę. Co mi po kawalerze, co na mnie nie spojrzy nawet, tylko kompot żłopie jak krowa wodę? – odparowała hardo dziewczyna. – A to się i ciesz, że kompot nie wódkę! Jak nie przymierzając twój ojciec! Chłop, co nie pije, to skarb najwyższy. Dobrze mówię Filipczakowa? – wtrąciła się Lesiakowa. – Dobrze. Stefanek nie ma parcia do wódki. Najwięcej to oranżady z GS-u pije. I krowiego mleka, takiego zaraz po dojeniu, ciepłego lubi. Wódki nie pije. Iwonka wstała, z szyderczym uśmiechem napełniła znów pustą szklankę kawalera i usiadła przy stole obok matki. Kobiety szeptały już o wiejskich plotkach i swoich babskich sprawach. Pierwsze spotkanie mających się spokrewnić rodzin wypadło pomyślnie. Resztę trzeba będzie z mężami
18
Tomasz Radosław Borkowski obgadać przy zmówinach w którąś niedzielę po kościele, żeby cała wieś wiedziała, że Stefanek i Iwonka maja się ku sobie. O ile Stefanek wydał się Iwonie śmieszny i ciamajdowaty, to jego matka przypadła dziewczynie do gustu. Filipczakowa, rozochocona rozmową z przyszłą synową i teściową, zapomniała o czasie, który wybitnie działał przeciwko Stefankowi. Chłopak wypił po drodze do Lesiaków dwie butelki oranżady i tutaj ponad trzy czwarte dzbanka kompotu. W izbie było ciepło, on w płaszczu, bo wstydził się go zdjąć i w spodniach, które wyfasował mu ojciec na rzecz ożenku. Tatulo sam w takich spodniach chodził do domów panien, gdy zamierzał się ożenić i teraz syna w takie same zaopatrzył. Spodnie nie posiadały rozporka, tylko spinane były drewnianym guzkiem w pasie. Wypity kompot dawał się we znaki Stefankowi. Matka trajkotała w najlepsze z gospodynią i jej córką, Lesiak gdzieś polazł, a on siedział, zdając sobie sprawę, że musi czym prędzej się wysikać. Wstydził się odezwać, wstydził się wyjść i pytać o wychodek. Jeśliby nawet wyszedł bez słowa, to na dworze może być Lesiak i nie będzie mógł się wysikać. Co zrobić? Siedział dalej, ścisnąwszy mocno uda i patrzył ze wzgardą na pełną szklankę podstępnego kompotu. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Oto matka zobaczyła, że szklanka Stefanka jest pełna i niespodziewanie powiedziała. – Stefanku, nie ładnie żebyś nie wypił kompotu od Iwonki! To taka miła dziewczyna i bardzo ci przychylna. Wypij kompot od narzeczonej! – Ale mnie już się nie che pić – odezwał się po raz pierwszy od przyjścia Stefanek. – Nie marudź mi tutaj. Pił jedną za drugą, teraz nagle nie chce mu się pić! Pij natychmiast, nie rób mi wstydu! – zganiła go stanowczo matka. Oczy Lesiakowej i Iwonki wpatrywały się to w szklankę, to w Stefanka. Wiedział, że nie zdoła się obronić. Naczynie z nienawistnym, zdradzieckim płynem podniósł do ust i upił mały łyczek. – No do dna synu! Do dna! Niegrzecznie będzie nie wypić! – niemal krzyknęła zdenerwowana matka. Zrezygnowany Stefanek wlał w siebie całą zawartość szklanki. Puste naczynie odstawił i nerwowo spojrzał na drzwi. Szybko poderwał się na równe nogi, przewracając przy tym krzesło i niemal wybiegł z pokoiku. W jednej chwili znalazł się na dworze. Było już całkiem ciemno. Lesiaka nigdzie nie widział. Nie szukał go. Prędko pobiegł za szczyt drewnianej chałupy. Chwilę męczył się drewnianym guzkiem w pasie spodni. Rozpiąwszy niewy-
19
Tomasz Radosław Borkowski godne, staroświeckie galoty, opuścił je swobodnie w dół. W ciemnościach podreptał ze spodniami w kolanach do ściany budynku. Poczuł nagłą ulgę nie musząc już wstrzymywać sikania. W całkowitym mroku Stefanek nie mógł widzieć workowatego wybrzuszenia jakie ukształtowało się z płótna spodni przed jego kolanami. Nie mógł też widzieć strumienia moczu, który z dużym ciśnieniem spływał na leżącą bezpańsko cegłę. Nie mógł także widzieć, jak ten strumień, po odbiciu od cegły, rozbryzguje się na pięć mniejszych, z których dwa siłą bezwładności wpadają do niecki z lnianego płótna. Przez długą chwilę Stefanek czuł przyjemną ulgę. Kiedy się wysikał, nieświadomy niczego podciągnął spodnie, których płótno przefiltrowało znaczną część wydalonej przed chwilą uryny. Z łatwością zapiął drewniany guzek i z widoczną na twarzy ulgą wrócił do izby. Matka, Lesiakowa i Iwonka w osłupieniu patrzyły na szczerze uśmiechniętą gębę Stefanka, stojącego przed nimi w grubych, lnianych spodniach z żółtą, mokrą plamą na udach. Wszystkie kobiety wiedziały, co to za plama i skąd się wzięła. Dopiero teraz Stefanek poczuł wilgoć okalającą mu górną część nóg. – On się podejszczywa Mamo! Ja za pojszczańca nie pójdę. Żeby miał wszystkie grunty za pagórkiem. Nie pójdę i już. – Iwonka od krzyku przeszła do głośnego płaczu. Nocą wędrówka smołówką też ma swoje uroki. Można podziwiać gwiazdy, słuchać cykania świerszczy lub rechotu żab z pobliskiego bagienka. Można też ukryć w mroku wielką plamę po sikach na grubych, lnianych spodniach, wyfasowanych specjalnie na żeniaczkę. - Oj co z tobą będzie? Co z tobą będzie? Synku? Wiedziałam, że ożenić cię nie będzie łatwo. Jutro ojciec będzie musiał iść z wódką do Lesiaka, żeby zawarł pysk swojej babie i córce. Bo inaczej która cię zachce? Oj biedaku, co z tobą będzie? – mruczała pod nosem Filipczakowi, kuśtykając powoli przed człapiącym za nią synem.
20
21
Marcel Chrust Imię i nazwisko: Marcel Chrust Znany także jako: Oscylator O autorze: Narodzony z bitej piany. Prapostać moja, kogel-mogel, pełna była niewykształconych walorów. Roztrwoniwszy je przedwcześnie, wstąpiłem na drogę nauki kwaśnoludzkiej, w słone wody uczelni wyższej, która, celując w kształceniu ciała, rykoszetem ugodziła ducha. Wówczas rozsypałem się w literki. Zawodowo leżę na łonie matki budżetówki, sąc jej - wciąż jeszcze - wypłatodajne piersi. Nie ma w tym nic erotycznego. Poza tym zajmuję się wynajdywaniem problemów na piętrach abstrakcji. Parter, zajmowany w całości przez rzeczywistość, jest mi kocem, na którym leżę w dzień, a nocą chowam pod niego stopy - nosicielki ciężaru, jakim jestem dla siebie. Twórczością oscyluję wokół tego, czego mi poskąpiono.
Wznak Wodnika Mylił Lechonia z Leśmianem. Nigdy nie pamiętał, który z nich bardziej zmyślał na temat przyrody. Bał się tych zmyśleń, one jednak były na swój sposób swojskie. Darek pracował nad wodą. Co prawda, obcował z żywiołem ujarzmionym, ponieważ to był kryty basen, ale gdy tylko utkwił wzrok w lustrze jego wody, w refleksach świetlnych, w szumach i pluskach, wówczas wiedział, że robi krok w kierunku… no właśnie nie wiedział czy w stronę świata Lechonia, czy świata Leśmiana. W każdym razie, w podobnych momentach było mu niewypowiedzianie dobrze. Jako ratownikowi, nie wypadało mu o tym komunikować, zresztą nie miał komu. Spacerował, jak to miał w zwyczaju, po obrzeżu niecki basenowej, wyobrażając sobie siebie zgoła odmiennie, niż w rzeczywistości, o czym każdorazowo miał się przekonywać mijając szybę, lustro weneckie skrywające ambulatorium. Nie wyglądał tak, jakby chciał. W fantazjach zaokrąglał siebie do postaci rozkojarzonego artysty, podczas
22
Marcel Chrust gdy naprawdę był pospolitym, bystrym i energicznym kwadratem. Darek całym sobą wiedział, że nie pasuje do pracy na pływalni, z drugiej strony, pasował do niej doskonale. Świadczył o tym chociażby fakt, że nikt nie zwracał na niego uwagi. Zdawał się być elementem wyposażenia, jak woda i deski do pływania. Gdyby znał siebie tylko z widzenia, byłby zadowolony z życia, a jednak musiał odbierać się od środka i dogłębnie. Razu pewnego przystanął zamyślony tuż nad taflą wody, po czym spojrzał w dół, jak Narcyz albo podobnie fantastyczny bohater Lechonia lub Leśmiana. U podnóża darkowego posągu - a był w istocie monumentalny w tym momencie, przynajmniej w sobie - pławiła się dziewczyna. „Topielica” – pomyślał. Czepek miała wypchany do niemożliwości kłębowiskiem węży. Wiedział, że to włosy, a nawet zidentyfikował warkocz oraz rozczytał rodzaj splotu. Chciał jakoś zareagować, ale postanowił tym razem nie zstępować w rzeczywistość. Piękność trzymała się urwiska wodnego krateru i leżąc utrzymywała wiotkie ciało pod lustrem wody urokliwymi, rybio zwinnymi ruchami zgrabnych nóg. „Syrena” – pomyślał i spojrzał w jej rowek pomiędzy piersiami. Ten był niczym strzała, wycelowana prosto – tak mu się zdawało – w jego serce. Dziewczyna uśmiechała się sympatycznie odwzajemniając zainteresowanie ratownika. Patrzyła w czeluści jego szerokich szortów. Ta baśniowo sprawiedliwa relacja: on w piersi, ona w krocze, trwała czas jakiś. Tory młodzieńczych wpatrzeń utworzyły pętlę, po której krążył duchowy pokarm. Byli jednym: Prawdą, Wiarą i Nadzieją. Magia, na jaką zwykły śmiertelnik jest najzwyczajniej ślepy, naprawdę istniała, tam, nigdzie, na basenie. I gdyby Lechoń z Leśmianem byli w tym momencie niedaleko, oni jedyni doceniliby wagę wydarzenia. Decyzją właścicielki bujnego włosia czar prysł, jak na prawdziwy czar przystało – nagle. Piękność udała się wpław na drugą stronę, Darek ruszył lądem w przeciwną – pierwszą. Niedawny widok wywołał w myślach stróża basenu obraz jego własnej dziewczyny, Wioletty. Los w każdym obszarze życia drwił z niego i z jego ambicji. Wioletta była fryzjerką. Blondynką była. Skromną dziewczynką o równie bogatym wnętrzu, którego zupełnie nie umiała wyprojektować na zewnątrz. Trudno wyobrazić sobie bardziej stereotypową parę. Świat się bronił przed ich wyjątkowością i nawet nie pozwolił ani jej, ani jemu nosić okularów, chociaż oboje zarywali całe noce na czytaniu książek. Darek marzył o jesionce, w jakiej widział Lechonia albo Leśmiana (nie pamiętał),
23
Marcel Chrust lecz wiedział, że wyglądałby w niej śmiesznie. Spodnie też zawsze musiały być szerokie, z powodu krasnoludowego rozmiaru ud. Wioletta z kolei pracowała w luźnych, sportowych ciuchach dla wygody. Aparycja opisywanego duetu pozwalała najwyżej oddać z sukcesem sprzęt AGD do reklamacji. Obrazowo mówiąc, sukno, z jakiego życie Wioletty i Darka miało być szyte, było długie, ale wąskie. Rozmach w pionie: wysoka amplituda, koturny, pawie ogony, wykwintne czuby, drapacze chmur, Himalaje, ambony nie były im dane, a tylko pospolite pełzanie blisko ziemi. Nawet w pracy zawodowej żadne z nich nie miało okazji się wykazać. Chłopak chciałby choć raz wzbić się w powietrze swoim kartoflanym ciałem, wybić ze startera, wybitnym być z niego, rozerwać materię więżącą go w przeciętności, ale nie, nic się nie działo. Każdy przejaw inicjatywy, jaki testował w myślach, okazywał się najwyżej nieszkodliwie śmieszny, a zawsze głupi. Nikt nie miał się dowiedzieć z jak wysoka Darek patrzy na klientów i jakie przygody przeżywa na jawie, chodząc to tu, to tam, po plaży krytej pływalni. *** Szpital, którego basen był niejako modułem zewnętrznym, specjalizował się w rehabilitacji. Skupiał pacjentów pourazowych lub trwale kalekich. Pewnej wiosennej nocy Leśmian (lub Lechoń) oświecił ratownika Darka sugestywnym słowem, które – jak pazur opatrzności – zdrapało natrętny pozór zwykłości pracy zawodowej, ukazując nadzwyczajną prawdę. A była ona taka oto. Klienci to prezent od losu. Co drugi powykręcany, bez kończyny lub opóźniony umysłowo. Zdawali się być postaciami fantastycznymi ze świata poezji, mitycznymi symbolami, stworkami o gestach, które od tej pory Darek odczytywał tylko na sposób metaforyczny. Cudakami wręcz nie mógł się najeść. Rozmawiał z nimi, wnosił do wody i wyjmował z niej. Bywało, że nastrajał się na tak wysoki ton, że mniemał iż chrzci pogańskie istoty. Wspaniałe było, że na ich tle czuł się nareszcie wyjątkowy i to w każdym wymiarze. Dopiero teraz zauważył przewiercający wzrok kobiet na wózkach inwalidzkich, które wpatrywały się po stokroć zrezygnowanym (programowo) wzrokiem w jego zdrową cielesność. Podarowywał im 3/8 uśmiechu albo zrywał się, by dokarmić duchowo inwalidkę obrazem energicznej pracy swoich członków. Od tej pory żył, jakby był bohaterem utworów Leśmiana albo Lechonia, takim, który przejął kontrolę nad słowem. Teraz ono podążało za nim, a nie
24
Marcel Chrust on za słowem. Nawet chodził wokół basenu rytmicznie, melodyjnie, a przy każdym napotkanym kole ratunkowym robił szybki przeskok nogami dla zaakcentowania wyimaginowanego rymu. Cały był poezją. Wywinął siebie na lewą stronę, wnętrze mając z wierzchu. Nie wiadomo co myśleli o cichej, basenowej rewolucji zdrowi klienci. Zamyślony chłopak w pomarańczowej koszulce, do tej pory niewidoczny, nagle się zjawił, był w stopniu podwyższonym do potęgi. Pewne natomiast, że Wioletta odeszła w obronie pozycji bezpiecznej, nie rzucającej się w oczy. Może nawet nie odeszła, a została tam gdzie była, tylko Darek zniknął za horyzontem jej świata. On był swoją transpozycją, undecymą względem dawnego siebie i nie współbrzmiał harmonijnie z fryzjerką, dysonował w związku. Wioletta nie wiedziała, że ton Darka jest interwałem czystym (kwartą w tym wypadku), tylko oktawę wyżej. W końcu wszyscy, poza niepełnosprawnymi gośćmi pływalni, odwrócili się od dziwacznego, wodnego ciecia. Darek w istocie zaczął przypominać zjawę, na poły realną i zmyśloną. Leśmian albo Lechoń, mógłby dosłownie przepisać czyny młodego ratownika na papier, a wyszedłby z tego punktualny rytmicznie i zjawiskowo senny wiersz-obraz. Należy również wspomnieć, że o wartości młodego pracownika basenu najdobitniej świadczyło jego wyczucie tragedii. Czuł, że życie – chociaż pozornie banalne i lekkie – jest chodzeniem na krawędzi przepaści. Wyraźnie doświadczył tego, gdy dzieci przychodzące na basen przestały reagować na jego uwagi. Spojrzał w dół. Lęk wysokości okazał się tak silny, że… stojąc jedną nogą w urojonym świecie, postanowił dociągnąć drugą, odciąć pępowinę pospolitej macochy rzeczywistości, która przestała go karmić. W tym celu stanął na starterze numer „1”, po czym wykonał tę cyfrę w powietrzu, wpadając do wody głową w dół. Całym sobą uderzył o fundament wodnego świata, łamiąc kręgosłup, którego prostota uprzykrzała mu życie.
25
Kasia Lankof Imię i nazwisko: Kasia Lankof Znana także jako: kasialan O autorce: 21 lat. Urodzona w Krakowie, obecnie mieszka w Katowicach, gdzie studiuje medycynę na Śląskim Uniwesytecie Medycznym.
Pieprzą mi się słowa, czyli erotyk prozatorski Tutaj czas mierzy się w piętrach. Na seks mamy trzy. Nie krzycz, że to mało, nawet nie znam twojej twarzy, choć przecież to bez znaczenia, nie z nią będę się kochać. Wszystko, co mówię, wychodzi spod twoich palców, prowadź nimi umiejętnie. Jestem naprawdę pełna podziwu. W ciągu miesiąca owinąłeś mnie wokół nich jak recepturkę, tłumacząc, dlaczego gumki nie są teraz potrzebne. Wszystko to tylko dlatego, że umiejętnie kopnąłeś mnie w tyłek, mówiąc później nonszalancko, że w sumie jest całkiem niczego sobie. Niczego sobie bardziej wtedy nie życzyłam niż ciebie w mojej windzie. Podobno pisarze są kiepskimi kochankami. „Skąd możesz to wiedzieć?“ - pytasz, kładąc rękę na moim brzuchu, a ja naciskam trójkę. Pierwsze piętro pokonujemy stojąc bez ruchu. Nie mieliśmy wiele czasu na to, żeby się poznać, w gruncie rzeczy, nie poznaliśmy się w ogóle, bawi mnie to do tego stopnia, że robi mi się ciepło. Studiuję uważnie twoje ciało, tylko tyle, ile może mnie zainteresować, a więc od szyi w dół. Zaczynasz mówić, mówisz prosto i sugestywnie, jakbyś wiedział, że tak właśnie lubię słuchać. Mówisz z miejsca, do którego nie mam wstępu, a do którego podstępnie próbuję się wkupić. Świadomy wrażenia, które na mnie wywierasz, szepczesz nieco ciszej, tak że musisz się nachylić. Kiedy twoje usta dotykają mojego ucha, przed oczami miga mi numerek 1.
26
Kasia Lankof Nie ufam poetom. Nie potrafią mówić, krzyczą więc o tym całemu światu, jak to dobrze, że nie jesteś jednym z nich. Twoja bezpośredniość łapie mnie za klatkę piersiową tak mocno, że zamykam oczy, przytłacza mnie ciężar twojej wielkości, sztywno trzymasz się zasad, które sam sobie upatrzyłeś. Karmię się tobą, jakbyś mógł w ten sposób stać się nieco bardziej przystępny, tak ogromne robisz na mnie wrażenie, że głęboko w środku – trudno się przyznać przed samą sobą - chciałabym mieć dokładnie ciebie, a ty po prostu wchodzisz, jakby to mogło sprawić, że już tam zostaniesz. Numerek 2. To doprawdy rozkoszne, nasz czas dobiega końca, wszystko jest teraz takie szybkie. Przez wąską szybkę windzianych drzwi zagląda podłoga piętra trzeciego. Docieramy na szczyt, mój drogi, nagle wybucham śmiechem. Zanim się orientujesz, wyślizguję się i staję całkiem prosto na miękkich nogach. Odwracam się do ciebie plecami, winda zatrzymuje się, a ja oddalam się do mojego gdzieśtam. Widzisz, mój drogi, trzy piętra wystarczą. Podobno pisarze są kiepskimi kochankami. Jeśli to prawda, muszę cię zmartwić, prawdopodobnie nie masz przed sobą kariery. O więcej nie proszę, wciąż czuję cię w sobie i zostań tam, jesteś mi potrzebny. Ja też chcę zostać pisarką.
27
Marcin Lenartowicz Imię i nazwisko: Marcin Lenartowicz Znany takze jako: unplugged, insea O autorze: Urodzony w Babilonie, w roku kota. Astygmatyk. Nie bez powodu nie opuszczający nigdy/przenigdy hermetycznych piwnic czy najciemniejszych zakamarków pokoju, gdzie nie dociera żadne światło, a dźwięki zdają się być wyłącznie wyobraźnią. Koszmarem. Laureat wielu nieistniejących jeszcze nagród literackich, w tym Archanioła za rdzę. Doceniany głównie w pręgach, za nieposłuszeństwo, chęć do picia i nos - rosnący coraz bardziej w miarę rozwoju wypadków. Jeśli spotkasz go kiedyś na ulicy, pochyl głowę - to prawdopodobnie będzie ostatni ptak.
I, że Cię opuszczę w razie śmierci Męczy mnie brak wstęg na plecach – zasłużyłem sobie na nie. Przekrzykiwałem pociągi, uderzałem w nie kamieniami, a czasem nawet paliłem stosy tuż przed przejazdem tak, że w razie gdyby jednak - kipiały. Siadałem wtedy na stopach, oparty o powyłamywane ogrodzenia i czekałem – marzłem, choć przecież wilgoć i odpowiednie nastawienie na brak snu lub wszelki wypadek. Nadjeżdżał/Nadjeżdżali – cichy turkot szyn, światła miasta – bo dwa to już para, a para to zgiełk – nastawienie. Oddech w którym dałbym słowo, czuć obietnicę, że jeśli wystarczająco jeszcze wrosnę, następnym razem zostanę sam – w pojedynkę. Że wystarczy trzask i chrzęst łamanych kości – poddanie się pod pęd zdawkowych słów, z których wynika spotkanie przy piwie następnym razem, kiedy dojdzie do zetknięcia dwóch galaktyk o równoległej trajektorii – co za nonsens. Kładę się zatem w trawie – ta głaszcze mnie po policzku, szepcze do ucha zaklęcia, lub przekleństwa - chowa urazę, zupełnie jak ty.
28
Marcin Lenartowicz
Pierwszy raz odbija się również na potomnych Powiedz, że źle ostatnio sypiasz. Męczą cię te stałe spadki ciśnienia i nie wytrzymujesz ani tkanki bez kawy, bądź ciastka z nadzieniem. Nie musi być ono specjalnie waniliowe – przypominać zapachu jej ciała, jego nóg, ich całego pozorowania się na samobójców bez butów. Usiłując dojść ze sobą do jakiegokolwiek porozumienia, układasz się wygodnie obok poduszek, tak żeby głowa zwisała bezwiednie z brzegu łóżka, a włosy dotykały podłóg z rywanolem zamiast dywanu. Wyobrażasz sobie, że oświetlenie bijące spoza okien, to tylko wniebowstąpienie. Nie wiadomo – twoje czy tych, którym zawiniłeś. Wyciągasz prawą dłoń ku pochylonym cieniom drzew, łapiesz się na tym, że ciągle pamiętasz i starasz się po prostu nie oszaleć. Zresztą zupełnie bezpodstawnie. Gałęzie wyciągają się i prężą na ścianach z marmuru, zastygając co centymetr, żebyś nie musiał za daleko iść. Podnosisz się, czołgasz, majaczysz o potworach i coś o zsiadłym mleku. Ona siedzi obok, opatruje oko, kostki rąk, łokcie. Mówi, że to było z góry przesądzone, a ty chcesz jej wierzyć, przytulić ją do każdego z wcześniejszych zahamowań i zwyczajnie je rozerwać, powtarzając przyczynę niezaśnięcia. Wiedząc, ile to dla Niej znaczy, ile Ją to kosztuje, jak wgryza się w nadgarstki i tworzy na nich stygmaty z bandaży – nie wiedząc, jak inaczej to można nazwać – Promieniujesz.
29
Marcin Lenartowicz
Rak słów On, cały w nasturcjach zamyka za sobą drzwi. W ręce ma plik banknotów zawinięty w recepturkę i widocznie potargany garnitur – prezent na sześćdziesiąte urodziny – podobno nawet nazywane godami. Ona w oknie kuchni wypatruje zadymienia, zachmurzenia, czy przynajmniej za mur. Krząta się przy obiedzie i nie ma czasu na zauważanie. Za dużo za ma na Nią zły wpływ, więc ucina sobie pogawędkę ze stwórcą. Zmusza go do odpowiedzi krótkim pociągnięciem nosa. To nie skutkuje. On wraca i przysiada bezimiennie na fotelu – na szczęście, bądź przynajmniej na brak logiki. Słyszy, jak z sąsiedniego pokoju płaczą jej ręce i trzęsie się głos. Wstaje i przechodzi przez dywan – wspina się jeszcze na niego, jeszcze krąży chwilę po standardach muzyki poważnej i w końcu dołącza do Niej. Rozweselony o trzy tony.
Wyłącznie powrót. Wyłącznie razem. Wyłącznik, pstryk – rak światła.
30
31
Wojtek Leszczyński Imię i nazwisko: Wojtek Leszczyński Znany także jako: Avus Algor O autorze: Amator. Urodził się w rodzinie działkowca, w porze gdzieś pomiędzy zbiorem truskawek, a śliwek. Charakteryzował go dobry apetyt oraz upodobanie do obsikiwania podłogi. Dorastał szybko, przejawiając skłonności do psot. W wieku pięciu lat, po powrocie z przedszkola, nudził się niemiłosiernie, więc za pomocą nożyc krawieckich obciął sobie grzywkę. Dostał za to lanie od matki, której to poprzysiągł zemstę. Pragnienie owej zemsty żyło w nim przez dwa lata, aż wreszcie przeszło, kiedy poszedł do szkoły. O ile jeszcze podstawówkę ukończył bez większych problemów, o tyle od czasów licealnych począwszy zaczął, jak to mówią, chwytać życie jak byka za rogi. Zmieniał szkoły niczym rękawiczki, z kolejnych był wyrzucany za alkoholizm, niesubordynację i notoryczne bójki. Przetrzymywano go w drugiej klasie aż trzy lata, a gdy wreszcie uzyskał promocję, zrezygnował z dalszej nauki. Wcielony do wojska, musiał wyjechać na szkolenie do Ustki, gdzie, po jednej z libacji alkoholowych, przypadkowo postrzelił sierżanta i kapitana. Jakoś mu się to upiekło, gdy wyszło na jaw, że obaj poszkodowani byli znacznie bardziej pijani i usiłowali porwać statek straży przybrzeżnej, by użyć go do połowu śledzi. Leszczyński został ostatecznie zwolniony z armii za idiotyzm i powołany ponownie, gdy okazało się, że symulował. Ostatecznie spędził w wojsku trzy lata i trzy miesiące, a w międzyczasie zakochał się w Irenie, córce majora, dowódcy jednostki. Ożenił się z nią nawet, a owocem ich związku była piękna blond-włosa dziewczynka. Po dwóch latach nastąpił rozkład pożycia małżeńskiego, zakończony rozwodem, który przebiegł jednak w przyjaznej atmosferze. W tym czasie Wojtek pracował jako magazynier w zakładach przetwórstwa owocowego i notował wieczne niedobory. Długo uchodziło mu to płazem, ale kiedy podczas kontroli, jako przyczynę braku 2633 słoików dżemu truskawkowego podał "Czary“, miarka się przebrała. Po zwolnieniu wrócił do rodzinnego Zgierza i już pierwszej nocy urządził wielką imprezę zakończoną przyjazdem policji oraz mandatem w wysokości 300 złotych. Po tym wydarzeniu postanowił się ustatkować i tylko
32
Wojtek Leszczyński od czasu do czasu zalewał sobie pałę, adorując przy tym, skutecznie, żonę sąsiada. W międzyczasie prawidłowo wypełnił krzyżówkę w "Głosie Robotniczym“ i wygrał książkę, której nigdy nie przeczytał. Dzięki poparciu byłego teścia, Stanisława, dostał pracę jako zawiadowca stacji kolejowej Zgierz Północ, nieczynnej zresztą od trzynastu lat. Nudząc się setnie na powierzonym mu posterunku, Leszczyński sprobówał sił w pisarstwie, w krótkich opowiadaniach barwnie opisując swe dotychczasowe życie.
Weekend PIĄTEK, POPOŁUDNIE – Nareszcie – powiedział z ulgą Krzysztof. Przeciągnął się, stęknął i wyjął z kieszeni pudełko papierosów. – Pięć dni czekania, ale wreszcie jest. Weekend, proszę państwa! - dodał, częstując Mariusza. – Sześćdziesiąt cztery godziny laby – odparł Mariusz, zapalając zapałkę. – A ty, Anka, co planujesz? – Jak zwykle – mruknęła dziewczyna. Trójka przyjaciół opuszczała właśnie korporacyjny budynek. Pracowali razem od dwóch lat. Robota, jak robota, nic specjalnego – księgowość, finanse, controlling. Da się z tego żyć, ale o satysfakcji zawodowej można zapomnieć. W milczeniu szli na parking. Każde z nich układało w myślach plany na weekendowe dni. Krzysztof miał zamiar wyskoczyć do klubu, napić się, upalić i coś poderwać. Mariusz wyprawiał żonę i trzy córki na wieś, do teściów, sam postanowił zostać w domu i po prostu odpocząć. Ania zaś planowała spotkanie z narzeczonym. PIĄTEK, WIECZÓR – A teraz włóż mi samochód – zakwiliła rozochocona Ewelina. Krzysztof wiedział, że to może być bolesne, więc starannie natarł bakłażana wazeliną. W głowie mu szumiało. Nie zdawał sobie sprawy, dlaczego ta drobna blondynka, którą dwie godziny wcześniej poznał w klubie, nazywa
33
Wojtek Leszczyński warzywo samochodem, ale nie zawracał sobie tym głowy. Najważniejsze, że było przyjemnie. *** – Do niedzieli! Do zobaczenia! – wołał Mariusz, przekrzykując gwar na dworcu. Żona z córkami zajęły już miejsca w przedziale. Wyprawa pociągiem była najbardziej ekonomiczna, zakorkowane drogi nie sprzyjały samochodowym podróżom w piątkowe popołudnia. Zresztą i tak nie było innej opcji. Mariusz nie opłacił na czas składki OC, więc samochód musiał zostać w garażu. Mężczyzna nie miał głowy do drobnych spraw. Nie pamiętał o błahostkach, choćby jak mają na imię jego córki. Wszystkie nazywał „Gopło“, a w zależności, którą latorośl miał na myśli, inaczej akcentował to słowo. Szybko jednak zapomniał, który akcent oznacza daną córkę, ale nie zaprzątał sobie głowy szczegółami. Kiedy usłyszał stukot kół odjeżdżającego pociągu, poczuł się wolny. *** – Proszę! – zawołała Anna w stronę drzwi, gdy tylko przebrzmiał sygnał dzwonka. Rafał, narzeczony dziewczyny, nacisnął klamkę i powoli wszedł do środka. Oczekiwał kolejnego psikusa. Anna zawsze starała się go zaskoczyć. Nie inaczej było i tym razem. Hałas dobiegł go z lewej strony. Zdołał się odwrócić i osłonić, kiedy runęła na niego dwudrzwiowa szafa. Mebel nie był specjalnie ciężki, ale mężczyźnie zajęło chwilę, nim spod niego wypełzł. Pocałował zanoszącą się od śmiechu Annę i zdjął płaszcz. Z kieszeni wyciągnął małe, blaszane pudełeczko. – Dla ciebie, skarbie. Anna otworzyła je niezwłocznie. Zwolniony mechanizm trzech sprężyn uwolnił ładunek czarnego atramentu, który trysnął mocnym strumieniem, zachlapując dziewczynie kołnierz bluzki i twarz. – Chcesz herbaty? - zapytała, jak gdyby nigdy nic. SOBOTA – Co robisz? – zapytała Asia. Krzysztof nie odpowiedział. Zaopatrzony w latarkę wślizgnął się pod kołdrę. Po chwili usłyszał mruczenie.
34
Wojtek Leszczyński Dziewczyna, poznana podczas sobotniej wyprawy do pubu, wzdychała cicho, gdy pocierał jej łechtaczkę. Po chwili, kiedy była już mokra, włączył latarkę. Świecąc Asi w rozgwiazdę, z wielkim zainteresowaniem, na wszystkie możliwe sposoby badał jej strukturę. Stwierdził, że przypomina ścieżki z zakrętami w prawo i w lewo. Postanowił je policzyć. Podobała mu się podróż po takiej drodze. Odjechał, a Asia razem z nim. *** – Gdzie ty wczoraj byłeś, synku? - zapytał starszy mężczyzna, siedzący na kanapie przed telewizorem, znajdującym się w salonie jednopiętrowego domu. – U siebie, tato, na górze. Odsypiałem – odrzekł Mariusz, sprawdzając, czy nożyczki, które właśnie wyjął z komody dobrze działają. – No, zupełnie jakby cię nie było - mruknął, nie przestając gapić się w ekran. Mariusz podszedł do ojca i zaczął obcinać mu wąsy. Stary nie protestował, oglądając jakiś program przyrodniczy. Kiedy syn włączył elektryczną maszynkę, by dokładnie wygolić zarost, jedyną reakcją było zwiększenie głośności telewizora. Gdy operacja dobiegła końca, ojciec zapytał: – Ale co ty właściwie robisz? – No, ogoliłem cię. – A mogę wiedzieć, po co?! – Tak mi się wydawało, że zarosłeś. Przecież nigdy nie miałeś wąsów. – Co takiego?! Noszę wąsy od 1980 roku! Od kiedy się urodziłeś! – Tak? – No, kurwa, tak! – No, może. Nie będę się kłócił. *** – Przepraszam, skarbie, że tak długo. Kolejka straszna była – zawołał z przedpokoju Rafał, stawiając na podłodze torbę z zakupami. – Zaraz zrobię śniadanie. – Nie jestem bardzo głodna - odpowiedziała cicho Anna. Chłopak zajrzał do sypialni. Narzeczona leżała naga na zmiętej pościeli. Ciężko oddychała, ale błogi wyraz twarzy wyraźnie wskazywał, że wszystko z nią w porządku. Nawet więcej niż w porządku. – Długo cię nie było – wyszeptała, kiedy usiadł obok.
35
Wojtek Leszczyński – I musiałaś sama? - zapytał z wyrzutem. Nie odpowiedziała. Milczenie zaniepokoiło Rafała. „To co, nie sama? Ktoś tu był?“ - pomyślał i przytulił się do pleców dziewczyny. Głęboko wciągnął powietrze, chcąc wyczuć ewentualny zapach intruza na jej skórze. Długo nie mógł zrozumieć. Kiedy wreszcie rozpoznał woń płynu przeciwpchelnego ich psa, był zdruzgotany. – Reks? – wyjąkał cicho. Nie odpowiedziała. Zamknęła oczy i wtuliła się w poduszkę. Chłopak wybiegł z mieszkania. Anna podeszła do okna i zaśmiewając się z udanego żartu, patrzyła, jak narzeczony chwiejnym krokiem przemierza ulicę. NIEDZIELA – Żeby życie miało smaczek, raz dziewczynka, raz chłopaczek - pomyślał Krzysztof, całując Jarka, którego godzinę wcześniej poznał w barze. Znów było przyjemnie i jakże odmiennie. – Masz gumki? - zapytał Jarek – Nie używam. – Nie boisz się HIV? – Nie, już mam. – I nic z tym nie robisz? – A po co? Mężczyzna w życiu jest siewcą, więc sieję. – Ale wirusy? – Brak mi na razie lepszego pomysłu. A ty się nie boisz HIV? – Nie. Ja też mam. *** – Tato, masz chwilę? – zapytał Mariusz, schodząc na parter. – Mam. Zawsze mam – odrzekł ojciec, nie odrywając wzroku od telewizora. – Ta studnia, za ogrodem, to jest pusta czy pełna? – Pełna na jedną czwartą. Mniej więcej. – Możesz mnie do niej spuścić? W wiaderku. Ale, tak tuż nad powierzchnię, dobrze? – Pewnie, że mogę. Na długo? – Do wieczora. Aż Magda z Gopłami wróci.
36
Wojtek Leszczyński – O, Gopło! Cały ranek mnie męczyło, jak te twoje dzieciaki mają na imię. Teraz mam cię spuścić? – Już, tylko świeczkę wezmę. – Właściwie, to po co chcesz tam wleźć? – A, tak tam. Dawno nie byłem. *** – Dzień dobry, zastałam Rafała? Przepraszam, że tak w domu panią niepokoję, ale komórki nie odbiera... – Syn jest w szpitalu. – Jak to w szpitalu?! Co się stało?! – Motor go przejechał. – Jaki motor?! Kiedy?! – Z przyczepą. Wczoraj. – W którym szpitalu leży?! – Na peryferiach. Ale nie można go odwiedzić, jest w stanie krytycznym. – Muszę jechać... Chciała nacisnąć przycisk „Odłóż“ na komórce, ale z nerwów nie trafiła. Usłyszała więc jeszcze, jak rozmówczyni krztusi się od płaczu. A może od śmiechu... PONIEDZIAŁEK, PORANEK – Za pięć dni znów weekend. – Krzysztof, paląc papierosa, przywitał wysiadającego z samochodu Mariusza. – Za sto cztery godziny, bez dwóch minut. – Dla mnie już tylko za osiemdziesiąt godzin – powiedziała Anna, podchodząc do nich. Po chwili dodała: - Nie patrzcie z taką zazdrością, w piątek jadę na pogrzeb.
37
Aleksandra Guzik Imię i nazwisko: Aleksandra Guzik Znana także jako: Anaris O autorce: Rocznik 1994. Już od października studentka filologii angielskiej na specjalizacji translatorycznej. Swoje pisarskie korzenie zapuściła na Portalu Pisarskim, potem przeniosła się na Herbatkę u Heleny, gdzie pełni funkcję recenzentki. Absolutnie zakręcona na punkcie przecinków stawianych w odpowiednich miejscach. Lubi zaszywać się w lesie i korzystać tam z nagłego przypływu weny, tworząc niestworzone historie. Jej drugą miłością, zaraz po jedzeniu, jest czytanie książek
Trzy dwudziestominutowe drzemki „Wyobraź mnie sobie; nie zaistnieję, jeśli mnie sobie nie wyobrazisz.” - Władimir Nabokow 6:00 Dwadzieścia. – Opowiedz mi to – poprosił. Leżał już w łóżku, otulony ciepłą kołdrą, spod której wystawały jedynie zmarznięte stopy. W pokoju panowała absolutna ciemność, tylko głos świadczył o jej obecności. Prychnęła. Dziewiętnaście. – Każdego poniedziałkowego wieczoru prosisz mnie, bym ci to opowiedziała, stajesz się niepoprawnie nudny. Osiemnaście. – Przestałbym, gdybyś chociaż raz spełniła moją prośbę – powiedział, zakrywając stopy i pocierając je o siebie pod kołdrą. Był już nieźle zmarznięty, nie mógł się rozgrzać. Siedemnaście.
38
Aleksandra Guzik – Czemu akurat w poniedziałek? – zniecierpliwiła się. Musiał domyślić się, jaką ma minę. Choć w gruncie rzeczy światło też niewiele by tu pomogło. Szesnaście. – Nie wiem, zaraz coś wymyślę… – zamilkł na chwilę. – Urodziłem się w poniedziałek. Piętnaście. – O, dzięki ci! O niebo mi lepiej. A ja umarłam w poniedziałek, czy coś to zmienia? Czternaście. – Bardzo wiele, dziś jest właśnie poniedziałek. Milczała. Trzynaście. – Powiedz chociaż, co wtedy czułaś? – naciskał. Dopiero po chwili z ciemności dobiegł go cichy głos. Dwanaście. – Byłam nieszczęśliwa. Jedenaście. – Co widziałaś? Dziesięć. – A jak myślisz? – spytała cierpko. – Ciemność, do cholery! Dziewięć. – Ależ nie denerwuj się, moja Josephine. Osiem. – Nie mam na imię Josephine. I nigdy nie miałam. Siedem. – Ale będziesz miała. Sześć. – Po moim trupie. Pięć. – Tak szybko? – uśmiechnął się. Powoli morzył go sen. Oczy, które i tak cały czas miał zamknięte, robiły się coraz bardziej zmęczone. Cztery. – Idź spać, pleciesz bzdury – powiedziała, wstając. – A ja tymczasem pójdę się trochę przewietrzyć. Trzy.
39
Aleksandra Guzik – Przewietrzyć? Przecież nie potrzebujesz powietrza… – wymruczał sennie, odwracając się na drugi bok. Zaśmiała się. Dwa. – A ty nie potrzebujesz mnie – odparła nonszalancko. – Ale wciąż wołasz. Myślisz, że nie słyszę, co mówisz przez sen? - Cmoknął z rozbawieniem, ale coraz bardziej zapadał w błogie objęcia Morfeusza. Chwilę później pokój wypełnił jego miarowy, spokojny oddech. Często zasypiał z uśmiechem na twarzy. Wyglądał wtedy młodziej i przystojniej. Mogła wpatrywać się w niego godzinami, choć to zazwyczaj sprawiało, że czuła jeszcze większy żal, że nie może poczuć dotyku jego skóry. Jeden… – Niech ci będzie ta, Josephine, męczyduszo – mruknęła ni to do siebie, ni to do niego. – Dla ciebie też muszę coś wymyślić, nie możesz wiecznie być tym nędznym pisarczykiem. Dobranoc. – Musnęła palcami niewidoczne usta i posłała mu całusa. *** 6:20 Dwadzieścia. – Czy ja sobie ciebie nie wymyśliłem? – spytał, odkładając długopis. Odchylił się wygodniej na krześle, wziął herbatę i przez chwilę bawił się filiżanką, trzymając ją na krawędzi spodka. Na jej słowa zatrzymał rękę w połowie drogi do ust. Dziewiętnaście. – Nie schlebiaj sobie. Nie masz tak bujnej wyobraźni – powiedziała z rozbawieniem, kładąc się wygodniej. Bawiła się włosami. Teraz, o dwunastej, jej kształt był idealnie widoczny na nasłonecznionej ścianie południowej. Obserwowała, jak pisarz bierze łyk herbaty i roześmiała się, widząc, że się krzywi. – Znowu zapomniałeś posłodzić? – spytała pobłażliwie, nie mogąc się powstrzymać. Osiemnaście. – Ale zastanów się dobrze. – Zignorował jej uwagę i sięgnął po cukiernicę. Dodał dwie łyżeczki i pomieszał, brzdąkając wesoło o ścianki filiżanki. Siedemnaście. - No właściwie masz rację. Tylko wariat byłby zdolny mnie wymyślić. Zmarszczył brwi.
40
Aleksandra Guzik Szesnaście. – Sądzisz, że jestem szalony? Piętnaście. – Rozmawiasz ze mną, to wystarczy, żeby mieć nie po kolei w głowie. Czternaście. – Kocham cię, to chyba znaczy, że kompletnie straciłem rozum. Nie odezwała się na to. Trzynaście. – Może więc jednak cię wymyśliłem? – kontynuował, nie przejmując się jej milczeniem. Odstawił filiżankę na stół i, jak gdyby nigdy nic, powiedział: – Gdybyś była prawdziwa, odeszłabyś ode mnie. Dwanaście. – Głupi jesteś, kochając coś, co nie istnieje. Jedenaście. – Zdaje się, że jeszcze głupszy jestem, wiedząc, że to coś, co rzekomo nie istnieje, również kocha mnie. Dziesięć. – To smutne, że wiedza czasem przynosi głupotę. Dziewięć. – Nigdy za wiele takiej głupoty. Osiem. – Ludzie omijają cię szerokim łukiem. Krążą o tobie plotki, że jesteś niespełna rozumu. Kto ci wyda te wszystkie pisadła, jak tak dalej pójdzie? Siedem. – Gdzie tam! Mówi się, że szaleńcy piszą najlepsze powieści! Sześć. – Nie jest ci źle, będąc takim nędznym samotnikiem? Pięć. – Samotnikiem? Mam przecież ciebie. Cztery. – Tak, rzeczywiście. Masz mnie – swoją wyimaginowaną kochankę. Naprawdę ci to wystarcza? Zamyślił się. Trzy. – Nie. Ani trochę. Ale to jedyne, co dostałem od kogoś, kto rozdaje bony promocyjne.
41
Aleksandra Guzik Dwa. – Chyba powinnam się teraz obrazić. Jeden… – Nie, dlaczego? Jesteś jedna jedyna i to sprawia, że niezbędna w moim smutnym, żałosnym życiu. Bez ciebie chyba w ogóle nie wiedziałbym, że można kochać. *** 6:40 Dwadzieścia. – Jak wyglądałaś? – Jego pytanie wyrwało ją z zamyślenia. Czuła się jak spoliczkowana, to jedno zdanie przywołało tysiąc niechcianych wspomnień. Głos jej zadrżał. Dziewiętnaście. – Nie wiem – odparła krótko. Dość miała ciągłych pytań. Osiemnaście. – A kolor oczu? Przecież coś musiało zapaść ci w pamięć! – nalegał. Zdecydowanie nie podobał jej się nachalny sposób, w jaki wyciągał informacje. W końcu to on zgotował jej taki los. To jego głupia wyobraźnia wyrządziła to całe zło. Siedemnaście. – Odwal się, nędzny pisarczyku. Nie powinieneś wiedzieć tego lepiej niż ja? Szesnaście. – Jeszcze tylko jedna rzecz, zgoda? – Podszedł do niej i położył rękę na ścianie tuż przy jej twarzy. Dziewczyna przyłożyła swą czarną dłoń, sprawiając, że ich palce się złączyły. Kiwnęła głową. Piętnaście. – Jak to jest być cieniem? Głośno wypuściła powietrze z ust. Czternaście. – Jakby ktoś zapomniał cię pokolorować – urwała na chwilę. Wiele by oddał, żeby teraz zobaczyć wyraz jej twarzy. – Nawet nie wiesz, jakim chamem i prostakiem jesteś, więżąc mnie w takiej postaci. - Przez chwilę siedzieli w ciszy. Pisarza zaczęły boleć nogi od ciągłego klęczenia, ale trwał w bezruchu, zastanawiając się nad jej słowami. Albo może chciał odpokutować bycie chamem i prostakiem.
42
Aleksandra Guzik Trzynaście. – Już dawno dorysowałem ci twarz – powiedział w końcu i lekko się uśmiechnął. – Niebieskie, pełne życia oczy; gładka, delikatna skóra; mały, lekko zadarty nos - wymieniał, po kolei prostując palce jak w liczydle. - No i oczywiście długie, blond włosy. Muszą być jasne, żeby nic nie kojarzyło się z czernią, która cię pochłania... - zamyślił się. Cień kobiety westchnął z rozbawieniem. Oderwała lewą dłoń od ściany i podniosła się na nogi. Dwanaście. – A ty jak się czujesz, przebywając ciągle z kimś, kto nie istnieje? Jedenaście. – Beznadziejnie – przyznał. – Chciałbym, żebyś istniała naprawdę. Tysiąc razy na minutę żałuję, że nigdy cię nie dotknę, wiesz? I że nie zobaczę twojego uśmiechu tak naprawdę, nie tylko w wyobraźni. Czuję, że jesteś jedyna taka na świecie, może dlatego, że sam stworzyłem wszystkie twoje cechy. Boję się, że nie znajdę drugiej ciebie. Że już na zawsze pozostanę szczęśliwy tylko w połowie. Milczała. Dziesięć. – Jak to jest, że obrażasz mnie i równocześnie sprawiasz, że czuję się wyjątkowa? Potrzebujesz mnie, ale jednocześnie chciałbyś się mnie pozbyć. Chcesz ruszyć do przodu, ale wiesz, że będziesz szukał mnie tam, gdzie pójdziesz. Co za marny los! – Przeskoczyła na ścianę, która w ogóle nie była nasłoneczniona. Tu już nie było jej widać tak wyraźnie jak wcześniej. – Co by było, gdybym kiedyś cię opuściła? Dziewięć. – Przestałbym pisać. Osiem. – Dlaczego? Siedem. – Bo dopóki tu jesteś, mam o czym pisać. Jak widzisz, moje życie samo w sobie nie stwarza sytuacji godnych opisania. – Wrócił do stołu, po czym odsunął krzesło tak, by teraz stało przodem do ściany, na której się schowała. – Czemu o to pytasz? Chcesz odejść? Sześć. – Nie mogę tego zrobić, przecież istnieję tylko dlatego, że sam o tym zdecydowałeś.
43
Aleksandra Guzik Pięć. – W takim razie to ja mogę opuścić ciebie? Cztery. – Tak, na to wygląda. Trzy. – A chciałabyś tego? Chciałabyś, żebym cię opuścił? Dwa. – Nie, nie chciałabym. Zerknął na nią. Nie musiał zadawać pytania, wiedziała, że czeka na odpowiedź. Zwlekała z nią jak najdłużej. Przyjrzała się swym czarnym palcom. Wychyliła się o kilka centymetrów w prawo i w lustrze na przeciwległej ścianie pokazała się jej głowa, prawie bezkształtny balon – bez ust, oczu czy choćby jednego włosa, który byłby inny niż wszystko, niż całe jej ciało. Jeden… – Bo widzisz, mimo że kocham cię i nienawidzę równocześnie tak mocno, że moje czarne serce nie jest w stanie tego zrozumieć, sprawiasz, że moje życie jako cienia kobiety jest piękne. – Zastanowiła się nad swoimi słowami i poderwała się nagle. – Nie, to wszystko jest złe! Ty musisz odejść. Musisz znaleźć kogoś innego. Nie możesz ciągle żyć, kochając sen. Dostosuj się w końcu do swojego świata. Odejdź! Słyszysz? Słyszysz? Słysz… 7:00 Budzik w komórce znów zawibrował nerwowo koło jego głowy i wydał najokrutniejszy dźwięk na świecie. – Kurwa. Znowu to samo. Roztarł zmarznięte stopy, które przez całą noc wystawały spod kołdry i zbierając w pamięci resztki snu, sięgnął po długopis i czystą kartkę.
44
45
Izabela Kudasik Imię i nazwisko: Izabela Kudasik Znana także jako: Izolda Youkali O autorce: Od szczęśliwych narodzin pod Giewontem pląta się po południowej Polsce - podstawówkę ukończyła w Zakopanem, LO w Nowym Targu, studia pedagogiczne we Wrocławiu. Z mężem Tomaszem i dwoma synami mieszka w Rzeszowie. Zajmuje się terapią pedagogiczną, współpracuje z Wydawnictwem Harmonia, w którym ukazało się pięć pozycji jej autorstwa z zakresu terapii trudności w czytaniu i pisaniu. W sieci miniatury prozatorskie zostawia z pieczątką Izoldy Youkali.
Słowa w palcach Od wielu lat skupiony jestem na otoczeniu w szczególny sposób. Węszę za tym, co niedostrzegalne przez ludzkie oko, wypatruję w przestrzeni wszelkich znaków, jakich nie może uchwycić Natalia. Próbuję nie dopuścić, by umknęło nam coś cennego, istotnego właśnie dla mojego dziecka. W swoim równaniu los wciąż jej odejmuje, więc mnożę i dzielę, by rachunek wychodził dodatni. Spotyka mnie, niestety, wiele rozczarowań, gdy staję bezradny wobec skomplikowanej natury ziemi. Jesteś moim przewodnikiem, starasz się niczym pies, który wiedzie ślepca. Co dzień cierpliwie ścigasz się sam ze sobą w obmyślaniu sposobów przybliżania mi niedostępnej strony świata. Dzięki tobie życie jest jak tort nasączony ponczem. Uczyłem się mówić na nowo, odkrywałem giętki alfabet, upychałem znaczenia między struny, powtarzając pilnie jak uczeń równocześnie z Natalią. Szalałem z radości, gdy zaczęła rozumieć, i stawałem na głowie, by móc odczytać zdania wyplatane przez jej małe palce. Podpierałem się wszystkimi zmysłami, by odgadnąć, co myśli i sprawić, aby właściwie odebrała sens obłaskawianych przeze mnie pojęć. Nie nauczysz mnie nigdy znaczenia wielu abstrakcyjnych słów, ale każdego dnia pozwalasz czuć więcej, niż innym w mojej sytuacji jest dane. Podajesz mi lotnię, która unosi wysoko.
46
Izabela Kudasik Bywa, że nie martwi mnie los Natalii, a nawet cieszy to, czego potrafi oszczędzić jej ciału hałaśliwa atmosfera. Kiedy idziemy razem gwarnym miastem, odczuwam niebywałą ulgę, że nie jest narażona na okrutne zgrzyty, piski i zakłócenia w muzyce miasta, które potrafią moją równowagę rozmieść w pył. Brak harmonii sprawia, że stojąc na przystanku, chętnie bym ogłuchł, żeby móc w zgiełku uśmiechać się razem z Natalią. Udajesz, że nie ma nic, co mogłoby wyrządzić mi krzywdę, ale poznaję, kiedy chcesz mnie ochraniać. Zaciskasz szczęki, rośnie napięcie, którego myślisz, że nie odczuwam. Tymczasem odbieram więcej niż mogę pokazać. Pokonuje mnie przyroda. Spacerując zielonym kanionem pośród gór, doznaję niewypowiedzianej przykrości, że nie potrafię przełożyć na żadne znaki tego, co płynie w powietrzu, spada ze skał i wiruje w drzewach. Wszystkie moje próby idą na marne, bo są jedynie płaskim i czarno-białym odwzorowaniem trójwymiarowych i ubranych w bajeczne barwy dźwięków. Kiedy odczuwam twoje zmagania podczas prób ofiarowania mi niemożliwego, wiem, że to, co mnie omija, musi być piękne, więc chłonę wszystko całą sobą, starając się nie zawieść twoich marzeń. Jest jednak i taka chwila, której nigdy nie pojmę, mogę tylko obserwować, jak twarz córki mieni się gamą uczuć, jak jaśnieje, czasem przygasa, a często błyszczy uniesieniem. Ręka Natalii wędruje po gładkim lakierze drewna, przesuwa się bliżej otworu, oddala, przykleja mocno cała lub opiera tylko opuszkami palców. W tych chwilach często nie słyszę muzyki, gram na pamięć, nie patrzę w nuty, tylko zachłystuję się wyrazem twarzy córki. Są zdarzenia, które w całości należą tylko do nas - kiedy przytulasz wiolonczelę i czekasz, aż siądę obok i podam smyczek. Czasem pozwalasz, byśmy trzymali go wspólnie. Ofiarowujesz mi przeżycia, jakich nie umiem opisać. Na szczęście potrafisz czytać inaczej niż tylko z palców. Rozpacz, której doświadczyłem po zdiagnozowaniu Natalii, wyłączyła mnie z życia na kilka długich lat. Nie mogłem zrozumieć, jak muzykowi może się urodzić głuche dziecko. Poddałem się. Obudziła mnie Sławka, najdzielniejsza z matek, kiedy powiedziała, że cierpiałbym prawdopodobnie tak samo, gdyby się okazało, że Natalia nie ma słuchu muzycznego i nie może pójść w nasze ślady, ale wówczas nie byłoby wyzwania. Teraz jest i czas mu sprostać.
47
Izabela Kudasik Mam zdrowe oczy, które widziały, że nie zawsze chciałeś mnie kochać. Byłeś daleko wtedy, gdy bardzo potrzebowałam, żebyś się choć na centymetr zbliżył. Biorę cię takiego, jakim jesteś bez stawiania warunków i urządzania konkursów na najlepszego ojca. To dzięki mądrości mamy wszystkie i tak wygrywasz jak z nut. Jestem szczęśliwym ojcem, żyjącym w erze wynalazków komunikacyjnych. Kiedyś nie mógłbym mieć kontaktu z moją dorosłą, niesłyszącą córką. Dziś mogę zobaczyć ją na ekranie, gdy miga, wspomagając się mową, którą niewielu rozumie, ale ja i bez czytania z ruchu warg jestem dumny z własnych umiejętności słyszenia córki. Tęsknię za nią każdego dnia, chciałbym bardzo, aby mieszkała jak najbliżej, ale to Sławka trzyma wciąż rękę na pulsie i pilnuje, bym pozwolił Natalii żeglować własnym kursem. Jest ci trudno wypuścić mnie z gniazda na dobre, wciąż tropisz niebezpieczeństwa, chciałbyś nadal za mnie zmagać się z codziennością. Nauczyłeś mnie czujności na cuda świata i izolowania się od jego zagrożeń. Nauczyłeś mnie słuchać, mimo że nigdy nie będę mogła usłyszeć. *** Kilka tygodni temu urodził mi się wnuk. Teraz muszę przestawić opowiadanie świata na nowe szlaki. Będę odmalowywał go z innej perspektywy. To wyzwanie mnie cieszy, bo najgorszym w życiu jest zamknąć się w poznanym schemacie. Byłem na to przygotowany, ponieważ stary człowiek bierze pod rozwagę każde rozwiązanie. Mój wnuk nie słyszy, ale dostanie wkrótce implant, a ja będę razem z nim badał, jak słyszeć świat, poprawiany świat, nad którym znów będę mógł czuwać. Patrzę na jego paluszki i przymierzam w wyobraźni do pudła rezonansowego. Przygotowałem już stos nut.
48
49
Przemek Morawski Imię i nazwisko: Przemek Morawski Znany także jako: podstuwak O autorze: Nie lubi pisać, ale bardziej nie lubi nie pisać. Wciąż uczy się prawidłowo dobierać litery. Lubi spać i jeść. Jest entuzjastą malarstwa Cecylli Gimenez. Pisanie nie jest jego hobby.
Brylanty panny Toli I – To najdziwniejsze zlecenie, jakie kiedykolwiek dostałem. – Wilhelm Pogorzelski zapalił papierosa i zgasił zapałkę machnięciem ręki. – Jeśli dobrze rozumiem, mam odnaleźć skradzione zwłoki, tak? Ojciec Jan przechylił się w stronę detektywa i wsparł o blat biurka. – To nie są zwykłe zwłoki – powiedział. – To zwłoki świętego. Pogorzelski wydmuchał dym i podrapał się po nieogolonym podbródku. Jego zmęczona, kanciasta twarz nabrała wyrazu skupienia. Przez chwilę marszczył brwi, po czym znów zaciągnął się papierosem. Poskręcana nikotynowa mgiełka zaczęła ospale krążyć po gabinecie proboszcza. Mijała pozastawiane książkami ściany, osiadała na drobnych, mahoniowych meblach, by w końcu wniknąć w gruby, puszysty dywan i okienne zasłony, zza których pochmurne niebo straszyło groźbą nadchodzącego deszczu. – Musi pan zrozumieć – podjął ksiądz na nowo – jak ważne jest dla mnie to ciało. Św. August jest patronem tej parafii. Jego zwłoki są niezwykłe, zachowały się w nienaruszonym stanie przez setki lat. Ludzie wierzą, że czynią cuda. – Ksiądz pacnął ręką w stół, jakby chciał podkreślić te słowa. – W zeszłym roku nawet sam Paderewski się przy nich modlił, prosząc o szczęśliwą podróż za Wielką Wodę.
50
Przemek Morawski Wilhelm oparł się wygodnie na krześle i strzepnął popiół na dłoń, brudząc przy tym połę swojej wełnianej marynarki. – Proszę mi wybaczyć, ale nie znam się na muzyce – odparł. – Na świętych też nie. Niech mi ksiądz powie coś więcej o tym Auguście. Blizna na wysokim czole duchownego – jak dowiedział się Pogorzelski – pamiątka z Wielkiej Wojny – zwinęła się lekko pod wpływem grymasu, jaki wykwitł na obliczu księdza. Taką minę jego twarz przybierała zawsze, gdy ktoś przeszkadzał mu w wygłaszaniu kazania. Choć Wilhelm był przyzwyczajony, że wśród nowopoznanych zyskuje sobie zazwyczaj tyle samo sympatii, co nadepnięte grabie, dziwiła go rezerwa, z jaką Ojciec Jan go traktował. Niechęć ta była widoczna jeszcze zanim Wilhelm mógł dać do niej powody. I choć w jego zawodzie zdarzało się to wcale często, w tym przypadku było to dla Pogorzelskiego dość zaskakujące. Duchowny splótł dłonie, zastukał parę razy kciukiem o kciuk, poczym zaczął mówić: – Św. August zmarł w XV wieku. Był męczennikiem. Po śmierci jego ciało nie ulegało rozkładowi, co jednogłośnie zostało uznane za objaw świętości. Wilhelm zgiął usta w ironicznym uśmiechu. – Idąc tym tropem – wtrącił się – status świętego równie dobrze można by przyznać suszonym pomidorom. Twarz księdza zadrżała i Wilhelm usłyszał zgrzytnięcie zębów – dźwięk, od którego mimowolnie skrzywił się. – Proszę po prostu znaleźć to ciało. – Głos księdza był chłodny i ostry. Pogorzelski miał pewność, że mógłby się nim ogolić. – Nie proszę pana o więcej. Wilhelm dostrzegł w jego oczach dziwną mieszankę strachu i zaciętości. Było pewne, że ksiądz nie mówi mu wszystkiego. – Nasze miasto jest spokojne – zaczął po chwili Jan, już nieco łagodniej. – Nie mamy tu detektywów, a wolałbym nie mieszać w tę sprawę policji. Normalnie zająłbym się wszystkim sam, ale zależy mi na czasie. A skoro pan tutaj przyjechał... Wilhelm uśmiechnął się, tym razem serdeczniej. – Tak – przyznał. – Skoro już tu jestem, mogę wziąć jedno dodatkowe zlecenie. Mam nadzieję, że ksiądz wie, ile sobie liczę. Nie robię wyjątków. – Wiem. I nie liczę na wyjątki. Wilhelm zaciągnął się papierosem. – Jak poznam tego... Augusta? – spytał.
51
Przemek Morawski – Święty August, choć martwy, wygląda, jakby spał. Jego zwłoki są w doskonałym stanie. Pachną różami. Nie sposób pomylić ich z żadnymi innymi. Pogorzelski roztarł papierosa o podeszwę buta, poczym schował niedopałek do kieszeni. Ponownie podrapał się w podbródek i powiedział: – Jestem tylko ciekaw, komu mogłyby być potrzebne te zwłoki. I do czego. II Igo Krylik przycisnął twarz do suchych włosów trupa i wbił się mocniej między jego pośladki. Wsłuchany w dobiegający z gramofonu Allemande z Suity C–Moll, smakował z zachwytem martwą skórę. Od jej dotyku jego członek pęczniał jeszcze bardziej. Igo starał się wbijać go coraz głębiej, dostosowując swoje ruchy do delikatnego rytmu fortepianu: R a z.
Dwa.
Cztery.
Trzy. R a z.
Dwa. Trzy. Cztery.
Nadchodząca rozkosz przyprawiała go o dreszcze. Czuł, jak całe jego ciało poci się. Patrzył, jak sztywne zwłoki podrygują pod nim miarowo. Igo wiedział, że już dawno powinien się ich pozbyć. Ciało trupa było sine. Wiśniowe plamy nie bladły, nawet pod naciskiem dłoni. Igo podejrzewał, że mężczyzna jest martwy zdecydowanie zbyt długo, by spędzać z nim czas w ten sposób. Musiał zostać zastrzelony przed kilkoma dniami. Zaschnięta krew na ranie po kuli łuszczyła się teraz, ścierana przez Krylika przy każdym ruchu. Jednak Igo wiedział też, że kolejna taka okazja może się długo nie powtórzyć. A wtedy znów zacznie odczuwać tę obezwładniającą rządzę. Kiedy przyszedł koniec, był zawiedziony. Usiadł na podłodze z uczuciem niedosytu. Chwilę błądził dłonią po stołowym blacie, aż ściągnął z niego leżącą tam fajkę. Dopiero teraz poczuł, że jest mu zimno.
52
Przemek Morawski Restauracyjna piwnica, pełna poustawianych równo produktów, tonęła w delikatnym mroku. Wsłuchany w szmer obracanej przez gramofon płyty, Igo przytknął zapałkę do cybucha. W szybie stojącego przed nim kredensu zobaczył swoje odbicie. Zaczesane zazwyczaj na bok włosy, opadały mu teraz w nieładzie na oczy. Równo przycięty, drobny wąs, wyglądał na jego spoconej twarzy jak plama sadzy. Na swój widok Igo znów poczuł dojmującą pustkę. Uczucie bezsensu, które towarzyszyło mu od dziecka. Do jego myśli wdarła się czarna plama, hamując ich tok. Ale Igo nie potrzebował myśleć. Potrzebował jedynie wtulić się w to leżące nad nim ciało i zasnąć. Zasnąć na zawsze. Wiedział jednak, że jeśli zostanie tutaj zbyt długo, jego żona zacznie go szukać. Że zejdzie tu, nawet mimo wyraźnego zakazu z jego strony. Kiedy wypalił fajkę, ubrał się i ruszył na górę. Szedł jak lunatyk, myśląc tylko o tym, żeby położyć się spać. Musiał odpocząć. Rano czekało go dużo pracy. III Barbara Odolańska ścisnęła w dłoni zawieszone na szyi perły. Stojąc w obszernej, balowej sali, położonej we wschodniej części jej domu, z zawiedzioną miną oglądała kolekcję zdjęć i obrazów. Rozciągający się przed nią pokaźny zbiór przedstawiał różne osobistości, umieszczone tutaj bez wyraźnego porządku. Pisarze, naukowcy, poeci, politycy. Stłoczeni w jednym rzędzie, jakby tylko dla przykrycia ścian. Sienkiewicz, Smoluchowski, Norwid, Narutowicz... Nazwisk było wiele. Jedne znane bardziej, inne mniej. Tutaj figurowały bez żadnej hierarchii. Odwracając od nich głowę, Barbara spojrzała na trzymaną przez kamerdynera rycinę. Prosta, ikoniczna grafika przedstawiała św. Augusta. – Zabierzcie to – rozkazała. Służący wykonał polecenie, po chwili wrócił i na znak Barbary, podał jej papierosa w długiej, szklanej fifce. Kobieta ujęła go między palce, zmrużyła lekko oczy, a drugą dłoń wsparła na biodrze. Stała tak przez chwilę, po czym wróciła do stołu. Nikły blask zapalniczki rozświetlił jej ufryzowane w delikatne fale blond włosy. Jeśli ktokolwiek z zebranych nie był jeszcze przekonany do tego, co o Barbarze mówiono, teraz nie mógł mieć żadnych wątpliwości – rzeczywiście była piękniejsza od Lidii Wysockiej.
53
Przemek Morawski Kobieta wydmuchała smużkę dymu i zwróciła się do swoich gości: – Przykro mi, że państwa rozczarowałam. Mam jednak nadzieję, że danie przygotowane w ramach rekompensaty również będzie odpowiadały państwa gustom. Duże, dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się i do środka wszedł Igo Krylik, ubrany w bogato zdobiony uniform szefa kuchni. Szedł dumnie, z włosami nieskazitelnie zaczesanymi na bok i z równo przyciętym wąsem, zadzierając głowę do granic bólu. Podążająca za nim czwórka kelnerów wwiozła do sali dużą srebrną tacę. Ułożona na tacy kobieta była naga. Choć wydawała się żywa, jej tępe spojrzenie pozbawione było przytomności. Poruszając bezwiednie wszystkimi mięśniami, drżała na całym ciele, raczej odruchowo, niż w wyniku bólu. Jej poparzona skóra odchodziła płatami, upstrzonymi kolorowymi kropkami przypraw, a wycięta w czole dziura, zionęła szarą plamą, ujętą w białe ramy czaszki. Gdy mężczyźni doszli do stołu, Igo skłonił się, a Barbara odjęła od ust szklaną fifkę i przemówiła: – Oliwia Ciechan-Szucka. Poetka, malarka, kochanka Witkacego, a swego czasu jedna z potępienic, jakie zbierał przy sobie Przybyszewski. Kelnerzy przenieśli tacę na stół. Część z siedzących przy nim osób powyciągała z nosa nasączoną eterem ligninę. Sięgając po sztućce, uśmiechała się, z twarzami, jakie czasami można dostrzec po nieudanej lobotomii na obliczach podopiecznych przytułków dla umysłowo chorych. – Wyjątkowy intelekt, wyjątkowa artystka – kontynuowała Barbara. – Studiowała chemię na Uniwersytecie Monachijskim. Swoje talenty odkryła dosyć późno. Szybko jednak została doceniona przez tamtejszą bohemę i wtedy też dostała się pod skrzydła Przybyszewskiego. Na znak Barbary kamerdyner zawiesił w miejscu, w którym miała znaleźć się rycina ze świętym Augustem, fotografię przedstawiającą en face Oliwię Ciechan-Szucką. – Ale dość już tej prezentacji – zakończyła Barbara. – Może zechce pan zacząć, panie ministrze? Mężczyzna nazwany ministrem cmoknął i przy pomocy noża odciął wąski płat mózgu, kładąc go następnie na swoim talerzu. Reszta zebranych także chwyciła sztućce i zaczęła odkrajać kawałki ciała. Minister przeżuł kęs, upił łyk wina i spojrzał na Barbarę.
54
Przemek Morawski – Nie chcę wyjść na malkontenta – powiedział po chwili – ale to nie jest to, czego oczekujemy. Już dość najadłem się artystów i naukowców. Obiecała nam pani coś innego i dopóki tego nie dostaniemy, nasze opłaty członkowskie nadal będą zawieszone. Barbara uśmiechnęła się, a trzymana przez nią szklana fifka pękła pod wpływem nacisku. Minister nie zwrócił na to uwagi, zajęty posiłkiem. – Mogą państwo mieć pewność – powiedziała pewnym głosem Odolańska – że dołożę wszelkich starań, aby wywiązać się ze złożonych obietnic. Zaistniała sytuacja jest zapewne wynikiem nieporozumienia. Jestem przekonana, że nasz plat de résistance znajdzie się jeszcze dzisiaj. IV Bodo upił łyk wódki, schował piersiówkę, zapalił papierosa i westchnął głęboko. – Zacznijcie jeszcze raz, bo chyba nie rozumiem – zakomenderował. Polecenie rozeszło się echem między poustawianymi w magazynie dywanami. Flap podrapał się po swojej wielkiej głowie. Jego zaczesane na boki włosy, z przedziałkiem pośrodku, wyglądały jak krzywo przycięte kawałki filcu. W odróżnieniu od Boda, któremu przydomek nadano nie z racji podobieństwa do znanego aktora, ale z racji stylu, w jakim się nosił, Flap rzeczywiście wyglądał jak bohater slapstickowej komedii. Podobnie jak jego brat. Bodo nie rozróżniał bliźniaków i nawet nie próbował. Obu nazywał tak samo, czemu ci zresztą się nie sprzeciwiali. Wydawało się nawet, że lubią być brani za jedną osobę. Może właśnie dlatego nosili identyczne garnitury? Nawiasem mówiąc, oba za małe. Flap spojrzał na brata, a tamten na leżące na podłodze zwłoki. Zwłoki pachniały różami. – Było tak – zaczął Flap. – Szef zna tych dwóch – wskazał skulonych pod ścianą mężczyzn, przywiązanych do siebie grubym sznurem. – Czasami podnajmuje ich pani Barbara. Bodo skinął głową. – No więc widzieliśmy, jak drałują jej automobilem... – A Barbara jest nam dłużna – wtrącił się Flap. – I zwleka ze spłatą. – Flap spróbował ponownie przejąć kontrolę nad opowieścią. – Dam głowę, że przez ten jej klubik. – Flap nie dawał za wygraną.
55
Przemek Morawski – Cokolwiek ona tam robi – Flap znów przejął inicjatywę – musi ostatnio cienko przęć... – Przędź... – Prząść – poprawił ich Bodo. – Tak, przęść. – No więc ostatnio cienko przędzie. A szef pamięta, jak nam mówił o inicjatywie i samodzielnym działaniu? Bodo przytaknął. – No, a szef wie, że nam dwa razy nie trzeba powtarzać. – Odebraliśmy im automobil. – I chcieliśmy przechować, dopóki nie będzie spłacone. – To był klawy plan. Bodo zakrył twarz dłonią, ponownie westchnął, poczym zgasił butem papierosa i zapalił kolejnego. – Dlaczego więc pokazujecie mi trupa, a nie automobil? – zapytał spokojnie. – Bo automobil spłonął... Bodo zatrzymał rękę z papierosem w połowie drogi do ust i zamarł w bezruchu. Flap i Flap spuścili głowy, jak dzieci przyłapane na kradzieży cukierków. – Jak to: spłonął? – zapytał Bodo. – Normalnie – odparł Flap. – W płomieniach. Bodo rozmasował nasadę nosa. Zaciągnął się głęboko i powoli wypuścił kłąb dymu. Jakiś czas bawił się papierosem, rolując go między palcami, poczym wyjął Browninga i wystrzelał cały magazynek w dwóch związanych mężczyzn. Flap i Flap cofnęli się odruchowo. – Podrzućcie ich do Igo. Niech się nimi zajmie. – Bodo wyjął magazynek i zaczął go uzupełniać. – Nie podejmujcie już żadnych działań. – Kiedy skończył, przeładował i schował pistolet do kabury. – Gdzie jest wrak automobilu? – Z wrakiem wszystko git. Niech się szef nie martwi. – Z wami nie można się nie martwić. Flap i Flap, ze smutnymi minami, zdjęli z regału dywan i rozłożyli go na podłodze. Następnie rozwiązali martwych mężczyzn i przenieśli na niego ich ciała. – Na razie was zostawiam – oznajmił Bodo. – Nie zróbcie nic głupiego. Pamiętajcie, że ten detektyw węszy za naszymi kamieniami. Nie chciałbym, żeby je znalazł. – Poprawiając kapelusz, ruszył do wyjścia. – Jutro spotkamy
56
Przemek Morawski się u Igo – dodał, nie odwracając się. – Musimy zająć się księdzem. Chyba zasadza się na nasze blitwody. Nie powinniśmy zostawiać ich u niego. Ten łaps i tak pewnie by ich nie znalazł. Gdy Bodo zamknął za sobą drzwi, Flap uniósł jeden z końców zwiniętego dywanu. – Uważaj, bo upuścisz – przestrzegł go Flap, łapiąc z drugiej strony. Przeszli parę kroków i zostawili pakunek przy wyjściu. – Dobra, dawaj następnego. Flap stanął nad zwłokami i przyjrzał się im uważnie. – Wygląda, jakby spał – stwierdził. – I jeszcze ten zapach. Jak z pieprzonej kwiaciarni. Uznając, że to dobry czas na przerwę, Flap odszukał w kieszeni paczkę papierosów, poczęstował brata, po czym wyjął jednego, włożył do ust i zapalił. – Jak myślisz, jak on umarł? – A kto go tam wie. Znasz tych lalusiów. Pakujmy go lepiej i miejmy to z głowy. Kiedy ciała leżały już zawinięte przy wyjściu, Flap odsapnął i otarł pot z czoła. – Zastanawiałeś się kiedyś, co Igo robi z tymi sztywniakami? – zapytał brata. – Co ty taki ciekawski jesteś? Coś musi, skoro ich bierze. V – Ta pieczeń jest wyśmienita! – Wilhelm wypił setkę wódki i ukroił kolejny kawałek mięsa podany na talerzu z emblematem restauracji, prowadzonej przez Igo Krylika. Stojąca przy jego stoliku Zofia uśmiechnęła się smutno. Jej zmęczona twarz nabrała przez to gorzkiego wyrazu. Z jej uwiązanych, matowych włosów wysunął się ciemny kosmyk, opadając na skroń i policzek. Kobieta, wciąż krzywiąc usta w pozbawionym radości grymasie, poprawiła restauracyjny uniform i usiadła naprzeciw Wilhelma. – Igo mnie zdradza – oznajmiła. Detektyw spojrzał na nią uważnie, z widelcem zatrzymanym przed samymi ustami. Choć wstydził się do tego przyznać, wiadomość wywołała w nim uczucie zadowolenia. Nagle jego wizyta przestała być pozbawiona sensu. Gdyby tylko miał okazję z nią porozmawiać... O tej porze restauracja była pusta. Secesyjna sala z dużymi oknami i szeregiem zawieszonych na ścianach luster wyglądała zbyt dystyngowanie, jak na tak małe miasto. Kiedy Wilhelm zobaczył ją po raz pierwszy, zastanowił
57
Przemek Morawski się, skąd mąż Zofii bierze pieniądze na utrzymanie tego lokalu. Było pewne, że restauracja nie zarabia na siebie. Zofia sięgnęła po leżącą na stole paczkę papierosów i zapaliła jednego. W tym momencie w niczym nie przypominała kobiety, którą Wilhelm kochał przed laty. – Nie wiem, po co w ogóle ci o tym mówię – odezwała się. – Przecież kiedy tylko znajdziesz te brylanty i tak stąd wyjedziesz. Po twarzy Wilhelma musiał przebiec grymas zdziwienia, bo Zofia uśmiechnęła się i powiedziała: – Pisali o tym w gazecie. Wszyscy interesują się kamieniami tej stołecznej pudernicy. – Nie przyjechałem tu tylko po to. – Wilhelm sięgnął po papierosa. – To będzie moja ostatnia sprawa. – Dlaczego mi o tym mówisz? – A dlaczego ty mówisz mi o Igo? Zofia wydmuchała smużkę dymu. W jej oczach przez chwilę zatlił się dawny blask i Wilhelm poczuł, że jego puls przyspiesza. Kobieta zgasiła papierosa i zaczęła powoli obracać popielniczkę. – Przez te wszystkie lata nie napisałeś nawet jednego listu – odezwała się słabym głosem. – Nawet się nie pożegnałeś, gdy wyjeżdżałam. – Dziwisz się? Podniosła na niego swoje ciemne, zmęczone oczy. – Nie – odparła. Odstawiła popielniczkę, skrzyżowała ręce na piersiach i odchyliła się lekko na krześle. – Igo chce wyjechać do Warszawy – rzuciła. – Planuje otworzyć tam restaurację. – A co z tą? – To tylko mistyfikacja. Złudzenie. Gdyby nie Barbara Odolańska, musiałby zamknąć ten pałacyk już po tygodniu. Nie wiem, co za przyjęcia urządza ta latawica, ale Igo nieźle na nich zarabia. A raczej zarabiał, bo od jakiegoś czasu Odolańska zalega z płatnościami. Wilhelm bawił się przez chwilę papierosem, poczym zgasił go, wziął głęboki wdech i położył dłoń na dłoni Zofii. – Posłuchaj – zaczął niepewnie. – Odłożyłem trochę pieniędzy. Wystarczy na jakiś czas. Możemy... – Nas już nie ma Wil. Nie zapominaj o tym. – Zofia wyjęła dłoń z jego uścisku. – Lepiej skończ pieczeń. Pewnie już całkiem wystygła.
58
Przemek Morawski Chciała wstać, ale powstrzymał ją. – Ostatnio dużo myślałem – odezwał się. – O wszystkim, co się wtedy wydarzyło. O tym, dlaczego nam się nie udało. Musimy... Do środka weszli rośli bliźniacy w za małych garniturach. Wilhelmowi wydawało się, że zaraz potrącą któryś ze stołów i spektakularnie zniszczą część sali. Gdyby nie rozmowa z Zofią, pewnie by się roześmiał. Zofia wstała, żeby ich obsłużyć. Pogorzelski zapalił kolejnego papierosa i wyjrzał przez okno. Zbierało się na deszcz. VI – Chyba będzie padać. Igo wzdrygnął się, słysząc za plecami głos Barbary. Na chwilę przymknął oczy i zastanowił się, czy dostrzegła jego walizkę. Potem wziął głęboki wdech i odwrócił się od okna. – Kazałabym cię odwieźć, ale.. – Wyprowadzam się do Warszawy – przerwał jej. – Musisz sobie znaleźć innego kucharza. Barbara przymrużyła oczy i przechyliła lekko głowę. Jej twarz nabrała wyrazu, którego nawet Freud bałby się oglądać, w obawie przed nieuleczalną traumą. Igo zesztywniał. Jego policzek drgnął, a zęby zacisnęły się. – To ciekawe, że zdecydowałeś się na to właśnie teraz. – Barbara wpatrywała się w niego z papierosową fifką tuż przy ustach, trzymając w dłoni swoje perły. Jej wargi poruszały się lekko, a oczy ścięły w proste jak brzytwa linie. – Myślałem o tym już... – Milcz – przerwała mu, nie podnosząc głosu. Zaciągnęła się papierosem i podeszła do niego. Igo poczuł zapach jej francuskich perfum, owocu pracy Ernesta Beaux, sygnowanego przez Chanel. Oblepione słodkim aromatem powietrze wokół jej ciała wydawało się być pełne napięcia, jakby gęstsze i drżące. – Naprawdę myślałeś, że ci się to uda? – odezwała się w końcu. – O czym ty mówisz? Kobieta uśmiechnęła się. – Całe miasto wie, że robisz interesy z Bodo. A ja wiem, że Bodo ma ciało świętego. I że wszystkie ciała trafiają do ciebie. – Barbara zacisnęła usta na szklanej fifce, zaciągnęła się głęboko i pokryła twarz Igo kłębem
59
Przemek Morawski dymu. – Nie wiem, jak mogłeś sądzić, że się nie domyślę. Naprawdę musisz być głupi. A za głupotę zawsze płaci się najwięcej. Igo przymknął oczy, a wszystko, co zdarzyło się później, wydawało mu się zaledwie snem. Potem nawet nie potrafił przypomnieć sobie większości rzeczy, które wtedy się wydarzyły. Wiedział tylko, że złapał Barbarę za włosy, wyjął jej z dłoni szklaną fifkę, poczym wbił ją w jej oko, popychając głęboko palcem. Następnie kilkakrotnie uderzył głową Barbary o parapet, przypadkowo zrywając wiszące na jej szyi perły. Perły rozsypały się po podłodze wraz z kilkoma wybitymi zębami. Kiedy wychodził, trzymając w ręce przygotowaną wcześniej walizkę, Barbara wciąż żyła. Krztusząc się krwią, poruszała się nieznacznie, wstrząsana spazmami. Na zewnątrz pachniało nadchodzącym deszczem. Zachmurzone niebo coraz częściej rozświetlał błysk gromu, którego dźwięk nie docierał jeszcze w to miejsce. Igo ruszył na stację kolejową. Pełne ozonu powietrze zwiastowało zbliżającą się burzę. VII Bodo wystrzelił dwa razy. Ojciec Jan uskoczył w bok i wbiegł na schody, zahaczając sutanną o gwóźdź wystający z jednej z belek. Dwie kule wbiły się w ścianę, strącając krzyż. Przez chwilę wydawało się, że ksiądz zechce wypalić ze ściskanego w dłoni rewolweru, jednak nie zrobił tego. Bodo podszedł ostrożnie do poręczy i spojrzał w górę, przytrzymując ręką kapelusz. Zawinięte spiralnie stopnie ciągnęły się przed nim ku kościelnej dzwonnicy. Przyciskając ramię do zimnego muru, postawił stopę na pierwszym z nich. – Nie mam tych kamieni – odezwał się ksiądz. – Ktoś je ukradł. Musisz mi uwierzyć. W odpowiedzi Bodo znów wypalił ze swojego Browninga. Przez chwilę nasłuchiwał, po czym ruszył dalej z pistoletem wyciągniętym przed siebie. Prążkowana marynarka napięła się, utrudniając mu celowanie. – Zaufałem ci – odezwał się. – Myślałem, że mogę na tobie polegać. Że mogę na ciebie liczyć. Ale ty postanowiłeś mnie zeszloić. Wydmuchać dla kilku blitwodów! Aż tak ładnie się błyszczą? Flap usłyszał kolejny strzał. Nie widział już Boda. Klęcząc przy martwym bracie, potrząsał nim teraz bezwiednie, przyciskając rękę do rany na swoim brzuchu. Po chwili wstał, przeładował Colta i ruszył w stronę dzwonnicy. Szedł z trudem. Przed oczami pojawiały mu się ciemne plamy. Co kilka kroków potykał się o własne stopy, aż w końcu musiał wesprzeć się o ścianę. Gdy dotarł do schodów, z góry dobiegły go strzępy rozmowy.
60
Przemek Morawski – Nic nie rozumiesz – powiedział ojciec Jan. – Kamienie ma ktoś inny. Możesz je odzyskać. Musisz tylko odnaleźć świętego! To w jego ciele je schowałem! Bodo nie słuchał wywodu księdza. Nacisnął spust, ale zamiast odgłosu strzału, rozległo się suche szczęknięcie. Odruchowo cofnął się o kilka kroków i zaczął szukać w kieszeniach naboi. Kiedy skończył uzupełniać magazynek, przeładował broń i odezwał się: – Nie próbuj się tłumaczyć. I tak nie mogę ci odpuścić. To byłby precedens. Ustąpię raz i wszyscy zaczną traktować mnie jak kurwę. – Bodo znów zaczął iść w górę. Wydawało mu się, że dostrzega sylwetkę księdza. Wycelował broń, jednak nie strzelił. – Przecież wiesz, że facjenta to święta rzecz – kontynuował. – Że kiedy oddaję ci ją na przechowanie, to masz jej strzec jak hostii. A jeśli ktoś ci ją odbierze... Bodo usłyszał huk wystrzału. Spory fragment poręczy wyleciał w górę, tuż przed jego twarzą. Na tyle blisko, że musiał się cofnąć. – Widzę, że zmieniłeś taktykę – stwierdził z przekąsem. Kolejny strzał strącił mu z głowy kapelusz. – Nie pozostawiasz mi wyboru – dobiegł go z góry głos księdza. Bodo wypalił dwa razy, trafiając w balustradę. Ojciec Jan odsunął się od schodów. Gangster wykorzystał tę chwilę, by wbiec na dzwonnicę i oddać kolejny strzał. Przeciągły dźwięk uderzonego kulą dzwonu rozległ się w ich uszach przeraźliwym piskiem. – A więc to koniec. – Głos duchownego był donośny i pewny. – Zróbmy to przynajmniej tak, jak należy. Wyszli naprzeciw siebie. Ich kroki były pełne napięcia. Pistolety straszyły czernią luf, jak dzikie zwierzęta, próbujące zdominować przeciwnika. Z zaczesanych do tyłu, utwardzonych brylantyną, włosów Boda wiatr wyrwał cieniutki kosmyk i rzucał nim teraz wściekle, tuż nad jego przymrużonymi oczami. Z trzymanego przez księdza rewolweru wciąż unosiła się smużka dymu. Dotykając delikatnie spustu, duchowny ściskał przywieszony do cingulum różaniec. – Niech Bóg nam wybaczy... Padł strzał. Bodo poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Przełknął ślinę. Jego palec wciąż łagodnie łaskotał cyngiel, jednak nie nacisnął go. Ani teraz, ani przed chwilą. Ksiądz Jan zgiął się wpół, przyłożył dłoń do brzucha i cofnął o kilka kroków. Spomiędzy palców wypłynęła krew. Choć dzwon na wierzy pozostał nieruchomy, w uszach księdza rozległo się świdrujące, metaliczne bicie. Bodo odwrócił głowę i zobaczył jak Flap, półleżąc z Coltem wyciągniętym przed siebie, próbuje ponownie nacisnąć spust. Gdy kula przebiła grube, mięsiste ramię bliźniaka, wypuścił broń i opadł na plecy.
61
Przemek Morawski Jeszcze zanim Bodo ponownie spojrzał na księdza, wypalił ze swojego Browninga. Jan poczuł nowe ukłucie, w okolicy serca. Łapiąc się kamiennej ściany, zaczął strzelać na oślep, aż usłyszał suchy trzask pustego bębenka. Jedna z kul trafiła Boda. Rzucony na przestrzeloną barierkę, runął w prześwit między schodami, opróżniając magazynek w spiżowy płaszcz dzwonu. Ksiądz Jan osunął się powoli na kamienną posadzkę. Rewolwer wypadł mu z dłoni. Poczerniałe niebo błyszczało się teraz niemrawo nikłymi gwiazdami, przysłoniętymi szeregiem chmur. Okno, przez które duchowny obserwował firmament, zaczęło drgać i oddalać się, aż znikło zupełnie, ustępując miejsca jaśniejącej pustce. Ksiądz zdążył jeszcze poczuć na swojej twarzy gęste krople deszczu, zanim przestał czuć cokolwiek. Zagrzmiało. VIII Wilhelm Pogorzelski ścisnął mocniej kołnierz płaszcza, przebiegł przez ulicę i wszedł do restauracji, na chwilę przed tym, gdy pierwszy grom oświetlił brudne chodniki. Na jego widok Zofia bez słowa wstała od stołu, przyniosła szklankę i nalała do niej wódki. Twarz kobiety była szara i nijaka, jak czysta, makulaturowa karta, na której odbijało się jedynie wspomnienie papieru, z którego została zrobiona. Wilhelm zamknął drzwi na zamek, a kobieta w tym czasie zapaliła papierosa, chwyciła drugą ze stojących na stole szklanek i wypiła jej zawartość, odchylając głowę głęboko w tył. – Igo mnie zostawił – oznajmiła, odstawiając naczynie. – Wyjechał do Warszawy. Wilhelm stanął przy stole. Przez chwilę trzymał w ręce paczkę papierosów, pukając w nią nerwowo palcem, poczym wyjął jednego z nich i wetknął w usta. Nie zapalił go jednak. W końcu usiadł i zaczął stukać o blat pudełkiem zapałek. – Nie wiem nawet, dlaczego tak się tym przejmuję. Przecież wiedziałam, że to musi się stać. Przynajmniej nie zostawił mnie bez niczego. Detektyw zapalił papierosa i spojrzał na nią znad złożonych wokół płomienia dłoni. – Restauracja – powiedziała, jakby w odpowiedzi na pytający wyraz jego twarzy. – Przepisał ją na mnie. Pogorzelski milczał, zaciągając się papierosem do samego dna płuc. Wydawało mu się, że słyszy przy tym bicie własnego serca. – Znalazłeś już te brylanty? – zapytała Zofia po chwili.
62
Przemek Morawski – Jeszcze nie. – Detektyw położył papierosa do popielniczki i opróżnił stojącą przed nim szklankę. – A jeśli je znajdziesz... Czy wtedy wyjedziesz? – A co według ciebie powinienem zrobić? Zofia nie odpowiedziała. Przez chwilę szukała czegoś w kieszeni swojego fartuszka, poczym rozłożyła na stole aksamitną chustkę. Po blacie rozsypały się błyszczące, krystaliczne kamienie. Wilhelm skrzywił usta, podrapał się po nieogolonym podbródku i westchnął przeciągle. – Nie wiem, skąd Igo je miał – przyznała Zofia. – Pewnie część zostawił dla siebie. Ale tyle chyba wystarczy, byś mógł uznać tę sprawę za zamkniętą. Pogorzelski z powrotem zawinął kamienie w chustkę i przesunął pakunek w jej stronę. Zofia ujęła jego dłoń spoglądając mu w oczy. Chciała odezwać się, ale Wilhelm położył palec na jej ustach. – Ostatnie sprawy lepiej zostawiać nierozwiązane – powiedział i przechylił się przez stół, żeby ją pocałować. IX – Dziękuję i życzę panom przyjemnej podróży. – Kontroler skłonił się i wycofał w stronę drzwi prowadzących do przedziału. – Gdyby panowie jeszcze czegoś sobie życzyli... – Wszystko jest w porządku – uciął Igo, dając mu do zrozumienia, że jego obecność jest zbędna. – Jesteśmy ogromnie wdzięczni za pańską uczynność. Dość jednak już pan dla nas zrobił. – W razie koniczności proszę nie krępować się, by mnie wezwać. Jeśli pański towarzysz zechce... – Mój towarzysz śpi i wolałbym go nie budzić. Konduktor zrobił kwaśną minę, raz jeszcze skłonił się i wyszedł. Igo zasunął drzwi przedziału, zamknął je i zaciągnął zasłony. Siadając na ławce, przyciągnął do siebie wózek inwalidzki, położył usadowione na nim ciało obok siebie i wtulił się z rozmarzeniem w pachnącą różami skórę. Słodki zapach koił jego nerwy i czynił go szczęśliwym. Igo nie pamiętał już, kiedy ostatnio czuł się tak dobrze. Kołysany monotonnym stukotem pociągu zasnął wreszcie, z poczuciem prawdziwego spełnienia.
63
Michał Pęczek Imię i nazwisko: Michał Pęczek Znany także jako: sirmicho O autorze: Fan Stephena Kinga, klimatów dzikiego zachodu i futbolu amerykańskiego. Kociarz i rowerzysta. Zadebiutował w druku opowiadaniem "Cienie“ w antologii "Przedświt“. Chwilowo w stanie "writer‘s block“.
Charles Klucz przekręcił się w zamku, wydając przy tym głośny trzask. Znów coś zgrzytało i trzeba będzie naprawiać. Ale to zrobi już mój następca. Schowałem ciężki klucz do kieszeni i odwróciłem się w stronę ołtarza. Wierni–niewierni, którzy przybyli na dzisiejszą mszę, patrzyli z niedowierzaniem. Musieli być zszokowani. Siedemnaście lat służyłem Bogu w Bridgetown i jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by drzwi kościoła podczas mszy były zamknięte. Do dzisiaj. Ale tak musi być, moi kochani. To wielki dzień. Tak dla mnie, jak i dla was. Delektujcie się więc tą chwilą, zamiast spekulować i zastanawiać, o co chodzi. Czułem na sobie ich podejrzliwe spojrzenia. Czego się, kurwa, gapicie? Ryje do ołtarza i modlić się o pokój i zbawienie! Przechadzając się wąskim korytarzem między dwoma rzędami ław, słyszałem szepty. Mary Bennet, stara, wścibska, wszystkowiedząca plotkara, próbowała chwycić mnie za rękaw. Coś tam mamrotała pod nosem, ale nie chciałem jej słuchać. Nie teraz. Podniosłem prawą rękę, informując gestem, żeby się uciszyła. Miałem cel i nic nie mogło mi w tym przeszkodzić. A już na pewno nie pani Bennet. Ku mojemu zdziwieniu zamilkli wszyscy i zapanowała kompletna cisza. Wszedłem po trzech stopniach i stanąłem za ołtarzem. Nim zacząłem odprawiać mszę, wyjaśniłem, że powodem zamknięcia kościoła jest specjal-
64
Michał Pęczek ny charakter dzisiejszej modlitwy. Nie chciałem, by ktokolwiek nam przeszkodził. Cisza i spokój – tylko tyle potrzebowałem, by pożegnać się z moimi parafianami. Rezygnuję. Tak, dziś, dokładnie po mszy, którą miałem zamiar rozpocząć za kilka sekund, wielebny Charles zrzuci sutannę. Miałem dosyć. Już od jakiegoś czasu czułem się wypalony, bezradny. Głosiłem słowo Boże, które do nikogo nie docierało. Uczyłem, jak żyć w zgodzie z sumieniem, a ciągle byłem świadkiem okrucieństw, jakich dopuszczali się mieszkańcy miasta. Czy jestem aż tak beznadziejny? Zawiodłem, Boże Wszechmogący, zawiodłem Cię. Miej mnie w swej opiece, przebacz. Mimo moich starań, Bóg stanowił dla mieszkańców Bridgetown zwykłą ikonę – obrazek, który dawał nadzieję; osłonę, za którą można się skryć; posążek, przed którym można wylać żale, jak swojemu najlepszemu przyjacielowi i liczyć na zrozumienie. Tylko, że nie traktowali Go jak przyjaciela. Mieli gdzieś wiarę. Boga obawiali się tylko w momencie, kiedy czuli realne zagrożenie. Ból, choroba, śmierć? O tak, wtedy wiedzieli, do kogo się modlić. Jak trwoga, to do Boga. Jak Ty to znosisz? Jak możesz patrzeć na tę jawną ignorancję? Zakłamanie. Drażnili mnie. Moi parafianie byli jak wrzód na dupie. Doskonale wiedziałem, że Ojca Niebieskiego mają za nic, a mimo to przychodzili tu co niedziela. Modlili się, głęboko, prawdziwie. Gówno prawda! Okłamywali samych siebie i pluli Jezusowi prosto w twarz. Plugawe świnie, nie ludzie. Po mszy wyjdą i będą dalej czynić zło, jak co dzień. Nic się nie zmieni. A przecież przychodzili tu, by poczuć dobro, by znaleźć je w sobie. Ale szambo zostanie szambem, prawda? To nie ma sensu. Żadnego. Pokłoniłem się i ucałowałem, pachnący winem mszalnym, ołtarz. W ten właśnie sposób rozpocząłem coniedzielną syzyfową próbę nawrócenia pustych i nędznych dusz. Na szczęście to już ostatni raz. Całe napięcie, które w momencie zakluczenia drzwi, napełniło przestrzeń kościoła, ustąpiło. Znów byli sobą – pokornymi parafianami. Dobrze. Niech to będzie zwykła msza, jak co dzień. Tak będzie łatwiej. – W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego – wypowiedziałem, wykonując ręką symbol krzyża. Zebrani pokornie przeżegnali się, akcentując głośno „amen“. Wszyscy, prócz jednego. W ostatniej ławce, tuż przy drzwiach, siedział Thomas Wield. Z pewnością bardzo pragnął się przeżegnać, ale niestety w miejscu, gdzie powinno wyrastać długie jak dąb ramię, Thomas
65
Michał Pęczek posiadał jedynie kikut. Druga ręka zaś, tak jak większość lewej połowy jego ciała, była sparaliżowana. Wszyscy wiemy, dlaczego tak jest, prawda, Thomas? Trzeba było trzymać fiuta w spodniach, stary zboku! Rzuciłem okiem na przeciwległą stronę kościoła. Siedział tam jego oprawca – Chris Malooney. Grzeczny, niepozorny, dobrze sytuowany mężczyzna. W niczym nie przypominał człowieka sprzed kilkunastu lat – trzymającego zakrwawioną siekierę, którą raz po raz opuszczał na wrzeszczącego z bólu Thomasa. Nawet go rozumiałem, choć nie usprawiedliwiam tego, co zrobił. Nie wiem, jakbym zareagował, gdybym zobaczył kogoś dobierającego się do mojej kilkunastoletniej córki. Chris dotkliwie go pobił, a potem zawlókł do szopy na swojej posesji i po prostu odrąbał mu rękę. Kilka dni później stracił córkę, która targnęła się na swoje życie, skacząc z mostu do pobliskiej rzeki. Bywa. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Prowadziłem mszę według schematu, który tak mi się przejadł przez siedemnaście lat, że miałem ochotę rzygać. Ciekawe, jaka byłaby reakcja, gdybym puścił pawia prosto na ołtarz. Założę się, że część udałaby fałszywe oburzenie, reszta śmiałaby się do rozpuku. Nikt nie ruszyłby dupy, żeby zobaczyć, czy wszystko ze mną w porządku. Spokojnie, jeszcze chwilka, jeszcze moment i będziesz wolny. Uwolnię się wreszcie od tego gówna. Nie będę musiał już oglądać tych zakłamanych bałwanów. Siedząc w konfesjonale, nie wysłucham już Katie Fry, która co spowiedź opowiadała tę samą bajkę – „kłamałam, plotkowałam, używałam przekleństw i przypaliłam mężowi obiad“. Kurwa, przypaliła obiad. Ani słowem nigdy nie wspomniała, że kiedy mąż ciężko haruje, ona kurwi się z tym złamasem ze sklepu. Z tym, no, jak mu tam, Stevenem czy innym, kurwa jego mać, frajerem. No chyba, że to było właśnie przypalanie mężowi obiadu. Dzisiaj, kochany mężu, przyrządziłam ci Steve‘o-jebanię w sosie własnym. Daję takiej lafiryndzie rozgrzeszenie i pokutę, o której zapomina zaraz po odejściu od konfesjonału. Nic się nie zmienia. Boże, dodaj nam sił. Uwolnię się wreszcie od Billy‘ego Carpenter‘a – synka bankiera, który teraz pokornie składał dłonie do modlitwy w trzeciej ławce. Ten to jest ziółko. Jebany prześladowca niewinnych zwierząt. Sadysta. Siedzi z tym swoim durnowatym uśmieszkiem na twarzy, myśląc, że jest taki cwany, że nikt nie wie o jego makabrycznych zainteresowaniach. Otóż wiedziałem
66
Michał Pęczek o nich doskonale. Trzy koty, dwa psy i, w co nie chciało mi się wierzyć, nawet koń szeryfa. Odwaga godna pozazdroszczenia. Szeryf do tej pory nie wie, jakim cudem jego koń wykrwawił się na śmierć pod miejskim więzieniem, po tym jak stracił wszystkie kończyny. Taki z niego, kurwa, szeryf. John Dellaware, stróż prawa, obrońca obywateli. Zbirze! Skończyły się, kurwa, żarty, w Bridgetown John rozdaje karty! Szkoda tylko, że jest zimnokrwistym mordercą. Skurwiel sprawiedliwość wymierza na miejscu, nie przesłuchując nawet podejrzanego czy świadków. Kulka w łeb. Rachu ciachu, ciało w piachu. To jego metoda. Nie zna litości. Jeśli podpadłeś Johnowi, mój Boże, masz pecha, kop sobie grób. Oczywiście, zawsze wszystko uchodziło mu na sucho. Jak mogłoby być inaczej. Miał przecież protekcję w postaci braciszka, który piastował posadę burmistrza miasta. A tego delikwenta wszyscy się bali. Razem trzymali Bridgetown na krótkiej smyczy. Kto tylko podskakiwał, szybko wplątywany był w jakąś aferę i ginął w imię prawa z ręki zacnego szeryfa. Uwolnię się wreszcie od Sissy Borrows – miejskiego symbolu dziewczęcego zepsucia. Nie było chyba faceta w mieście, któremu by nie obciągnęła. Szesnastoletnia kurewka o niebagatelnej urodzie i świetnej figurze. Co gorsza była cholernie inteligentna. Potrafiła tak zmiękczyć serce mężczyzny (chociaż w jej przypadku chodziło o zmiękczanie zupełnie innej części ciała), że wyciągała z niego wszystkie pieniądze. Była w tym dobra. Każdy oddałby fortunę, byleby tylko przez chwilę poczuć się jak w nie... tfu! piekle. Toż to szatan w damskim ciele. Za kolejne pięć dolców to, za następne tamto. Zasób gotówki malał wprost proporcjonalnie do wzrostu rozmiaru kutasa, którym bawiła się ta... ta... lafirynda. Boże, daj nam sił. – Słowa ewangelii według świętego Jana – zaśpiewałem. Nie wiedziałem nawet, kiedy dotarliśmy do tego momentu. Tak bardzo byłem zajęty przeglądem grzechów i niecnych występków zebranych tu gnid, że kompletnie nie kontrolowałem przebiegu mszy. Jestem już tak zmęczony, że prowadzę mszę z pamięci. Rutyna. Wybacz Boże Wszechmogący. – Chwała Tobie, Panie – odpowiedzieli. Otworzyłem Pismo Święte i czytałem, co tam świętemu Janowi do głowy przyszło. Myślami krążyłem jednak po życiorysach zebranych tu ludzi. Boże,
67
Michał Pęczek oni są obrazą Twego dzieła. Stworzyłeś ich na swoje podobieństwo, a oto jak się odwdzięczają. Kurwa!!! Moja dusza, nie mogąc się z tym pogodzić, wrzeszczała z bólu. Rwała mnie od środka, próbując wydostać się na zewnątrz. Koniec z tym. Pora naprawić dzieło Boga. Przyznaję, Panie, spierdoliłeś robotę. To miasto Ci nie wyszło. Ale już ja się nim zajmę. Pozwól tylko, że tym razem zrobię po swojemu. Twoje metody zawiodły. Przerwałem w pół zdania. Spojrzałem na udających, że słuchają i rozumieją, wiernych-niewiernych. Prawa dłoń zanurzyła się na półce pod blatem. Jesteś pewny? Tak, jestem. Na pewno chcesz... Tak, kurwa. Właśnie tego chcę! Ale pastorze... tak nie wypada... pastorze... pastorze... – Pastorze – odezwał się stary Phil. Patrzyłem ślepo przed siebie. Dłoń nadal spoczywała na półce. Musiałem przerwać czytanie, co wprawiło wiernych–niewiernych w konsternację. Dopiero Philowi udało się wyrwać mnie z czeluści własnych myśli. – Wszystko w porządku? Spojrzałem na niego pałającymi złością oczyma. Przerażony usiadł z powrotem na ławce. Chcesz wiedzieć, stary pierdzielu, czy ze mną wszystko w porządku? Martwisz się, kurwa, o mnie? Czy może jednak chciałbyś, żebym skończył jak najszybciej? Mógłbyś wtedy szybciej zalać się w trupa, trzepiąc przy tym kapucyna, co nie, stary zjebie? Wszystko w porządku? – Nie! – krzyknąłem. – Nic nie jest w porządku! W kościele aż zahuczało. Rozległy się donośne głosy, ludzie spoglądali nerwowo na siebie. Peter O‘Connel podniósł swój tłusty zad i ruszył w kierunku wyjścia. Najwyraźniej zorientował się, że od kilkunastu lat tracił tu czas. Może zrozumiał, że Bóg nie wybaczy mu tego, co zrobił. Posłanie do Melrose dwóch czarnych jeźdźców, którzy uciszyli na zawsze niewyparzoną gębę szwagra, to nie jest coś, o czym Bóg zapomina, ot tak sobie. Biedaczysko zorientował się, jakim człowiekiem jesteś. Ale spokojnie, Pete, poznasz dziś, jak miłosierny jest nasz Pan.
68
Michał Pęczek Koniec mordowania. Koniec rozlewu krwi. Koniec tego całego gówna. Teraz nasza kolej! Charles... zaczynamy. Energicznym szarpnięciem wyciągnąłem rękę spod blatu. W dłoni dzierżyłem sześciostrzałowy rewolwer. Płynnym ruchem wycelowałem w srającego w tej chwili ze strachu Phila. Nacisnąłem spust, dłoń odskoczyła do tyłu. Huk wystrzału rozniósł się głośnym echem po kościele. Peter zatrzymał się w połowie drogi do wyjścia, w momencie, gdy kula z trzaskiem przebiła czaszkę Phila. Wylatując z drugiej strony głowy, ciągnęła za sobą strumień krwi. Mężczyzna padł bezwładnie na podłogę. Zebrani parafianie wpatrywali się z trwogą to we mnie, to w denata. – Bóg odpuścił tobie grzechy – wyrzekłem opanowanym głosem. Peter, który stanął między ławkami, wykonał ruch jako pierwszy. Pewnie stwierdził, że skoro był już na nogach, to miał realną szansę, by dobiec do drzwi i uciec. Naiwny kretyn, zapomniał, że wyjście jest zamknięte i nie ma takiej siły, która mogłaby je sforsować. No chyba, że z pomocą Bożą. Ale na to bym nie liczył. Skorygowałem cel, przesuwając lufę w prawo. Ruchoma tarcza stanowiła nie lada wyzwanie. Peter malał za muszką lufy z każdym kolejnym krokiem. BANG! Pocisk wystartował z niewyobrażalną prędkością. Chwilę później Peter witał się z kamienną posadzką, zostawiając na niej groteskowe wzory malowane własną krwią. – Tobie również, idź w pokoju. Usłyszałem huk. Dziwne, moja broń stygła jeszcze po ostatniej salwie. Nie ja strzelałem. Świst, który usłyszałem (i poczułem) za uchem uświadomił mi, że nie tylko ja mam pukawkę. A przecież, kurwa, prawo jest jasne. Nawet takie bęcwały, jak mieszkańcy Bridgetown powinni wiedzieć, że w mieście obowiązuje zakaz noszenia broni. – Rozumiecie to, kurwa? – wyrzęziłem na głos. John Dellaware szykował się do oddania kolejnego strzału. Celującego we mnie szeryfa dostrzegłem kątem oka. Błąd planistyczny. Durniu jeden, przecież oczywiste było, że szeryf będzie miał ze sobą giwerę. Stul pysk! Nie obrażaj mnie! Uchyliłem się w momencie wystrzału. Pocisk rozerwał skórę na plecach (ach, co za ból!) i utkwił w wiszącej na krzyżu postaci Jezusa. Zapłacisz za to! Zapłacisz za wszystkie swoje morderstwa, na które przyzwalało ci to zepsute miasto. Teraz cię rozgrzeszę.
69
Michał Pęczek – Panie, zlituj się nad jego duszą! – krzyknąłem, odpalając w kierunku szeryfa. Pech chciał, że na linii strzału stanął Billy. Gdy ołowiana kulka wbiła się w klatkę piersiową, chłopakowi oczy wyszły niemal z orbit. Czyż nie tak właśnie czuł się kocur, którego dusiłeś jednej pięknej niedzieli, Billy? – Niech Bóg ma cię w swojej opiece – wyszeptałem. Ciało Billy‘ego osunęło się na ławkę, wystawiając szeryfa na czysty strzał. BANG! Krew bluznęła z prawego ramienia stróża prawa. Jego colt wyleciał bezwładnie w powietrze. Nim opadł, John przyjął kolejną kulkę prosto między oczy. – Niech nikt nie waży się podnosić tej broni! – wrzasnąłem, schodząc po stopniach prowadzących do ołtarza. Dymiąca lufa namierzała po kolei zebranych w kościele. Podszedłem do ciała szeryfa, mijając sparaliżowanych ze strachu wiernych-niewiernych. Podniosłem spluwę i wsadziłem do kieszeni, ukrytych pod sutanną, spodni. Ruszyłem do skulonej ze strachu Sissy. Chwyciłem za jej złociste włosy i pociągnąłem do góry, zmuszając ją do wstania. – Klęknij przed Bogiem – wyrzęziłem. Posłuchała. Wyglądała niewinnie, jak dziecko. Jedynie zapłakane oczy zdradzały, że Sissy niejedno ma na sumieniu. – Otwórz usta, suko! Chyba nie zapomniałaś, jak to się robi? Dziewczyna rozchyliła drżące wargi. Spodziewała się poczuć w nich kawałek ciepłego, naprężonego ciała. Zdziwiła się, kiedy wsadziłem jej w usta lufę remingtona. Zaskomlała jak pies, gdy skóra zaskwierczała przy zetknięciu z rozgrzaną stalą. – Ssij! Normalnie proszę, bez fanaberii. Za jedyne pięć baksów. I zaczęła ssać. Przesuwała wargami w dół i w górę, sunąc po błyszczącym metalu rewolweru. Robiła to bardzo zmysłowo, bardzo... profesjonalnie. Była tak przekonywująca, że poczułem podniecenie. Nie, nie... nie można tak, nie w kościele... grzeszę. Pociągnąłem za spust, powodując opadnięcie kurka. Kula opuściła bębenek i wylatując z lufy rozerwała tył głowy Sissy. Usta nie poluźniły uścisku i musiałem mocno szarpnąć, by wyswobodzić z nich broń. Perwersyjna nawet po śmierci. Czy było już sześć? Tak, chyba właśnie oddałem szósty strzał. Wysunąłem pusty bębenek i załadowałem go nową porcją ołowianych aniołów, które skończą nic nie znaczące, zakłamane życie wiernych–niewiernych. Wtykając kule do komór wyrecytowałem na głos:
70
Michał Pęczek – Dlatego też jak przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć, i w ten sposób śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli... Gotowe. Pociski spoczywały na swoim miejscu, gotowe do akcji. Gotowe, by uwolnić od bólu i strachu kolejną zatraconą owieczkę. – Sukinsynu! – Chris Malloney odważył się odezwać, przeczuwając, że to będzie ostatnie jego słowo. – Och nie, Chris. Mylisz się – odpowiedziałem wpatrując się w jego załzawione oczy. – Znów się mylisz. Tak samo, jak myliłeś się, sądząc, że odrąbanie ręki Wieldowi powstrzyma go przed dobieraniem się do małych dziewczynek. Durniu jeden. Trzeba było odrąbać coś innego. Dziwne, że Bóg w swej nieskończonej doskonałości zezwolił na życie takiemu skończonemu głupkowi, jak ty. Nowo wsadzony nabój szybko zabrał się do roboty. Thomas, częściowo sparaliżowany, jednoręki kaleka, zawył z bólu, gdy kula trafiła prosto w klejnoty. Zaśmiałem się głośno. – Tu trzeba było celować, Chris – powiedziałem. – Rozumiesz? Dotarło do tego twojego durnego łba? Czy mam ci to wbić siłą? Kolejny wystrzał posłał Wieldowi śmierć. Nie mogłem dłużej patrzeć, jak się męczy. Byłem zbyt wrażliwy na cierpienie bliźnich. – Bóg odpuszcza tobie grzechy – wyszeptałem, przesuwając rękę w lewo, a następnie posyłając ołowianego anioła w kierunku Chrisa. – Zmiłuj się, Panie, nad jego duszą. Kutas, którego ostatnimi czasy używałem jedynie do oddawania moczu, naprężył się do granic możliwości. Czułem niesamowite podniecenie, radość, a nawet euforię. W końcu nie każdy otrzymuje szansę, by naprawić dzieło Stwórcy. Bóg przemawiał moimi ustami, moim ciałem, moim rewolwerem. On mnie wybrał. Czułem się jak apostoł, pełniący Bożą misję. To było wspaniałe uczucie. – Ale nie tak samo ma się rzecz z przestępstwem jak z darem łaski – recytowałem dalej list świętego Jana do Rzymian. – Jeżeli bowiem przestępstwo jednego sprowadziło na wszystkich śmierć, to o ileż obficiej spłynęła na nich wszystkich łaska i dar Boży, łaskawie udzielony przez jednego Człowieka, Jezusa Chrystusa. Kolejny strzał posłał do nieba bram (a może do piekła, ale to już zmartwienie świętego Piotra) zdradliwą Katie Fry. Już więcej nie przypalisz mężowi obiadu, głupia cipo.
71
Michał Pęczek – Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie. Do tej pory wszystko układało się idealnie. Dokładnie tak, jak zaplanowałem (za wyjątkiem zasranego szeryfa). Ale kiedy Katie wydała swoje ostatnie tchnienie, straciłem panowanie nad sobą. Wyjąłem colta należącego do świętej pamięci Dellaware‘a i zacząłem siać kulami z obu pistoletów. Zatraciłem się, zabijałem... Nie, nie zabijałeś. Wyzwalałeś. ... każdego po kolei, jak na jakiejś pierdolonej egzekucji. Lufy wypluwały pociski w akompaniamencie mojego śmiechu i płaczu ofiar. Wszędzie unosił się zapach śmierci, prochu i uryny. Kiedy dym już opadł i wszyscy wierni-niewierni spali snem wiecznym, odłożyłem broń i uklęknąłem przed ołtarzem. Czułem się spełniony, dokonałem czegoś ważnego. Oczyściłem miasto, wyzwoliłem je od grzechu. Spłukałem całe to gówno czystą, nieskazitelną wodą. – Albowiem zapłatą za grzech jest śmierć, a łaska przez Boga dana to życie wieczne w Chrystusie Jezusie, Panu naszym – szepnąłem. – Pastorze Charles – zaskoczył mnie, dobiegający zza pleców, damski głos. Czyżbym zapomniał o kimś? Kogoś ominąłem? Nie rozgrzeszyłem? Biedna duszyczka nadal pławi się w bagnie swoich grzechów? Ten głos... gorzki, ostry, czerstwy. Był mi bardzo znajomy, ale w pierwszej chwili, kiedy krew dziko buzowała w żyłach, nie byłem w stanie przypisać go do twarzy. Znam ją, na pewno. – Pastorze Charles – powiedziała ponownie. Tak, to musi być ona. Mary Bennet, moje oczy i uszy. Dzięki niej orientowałem się w miejskich wydarzeniach. Właśnie ona – wścibska Mary z niewyparzoną gębą i gumowymi uszami – przychodziła do mnie co tydzień i zdawała relację. Opowiadała o tajemnicach, których nie sposób dostrzec gołym okiem. Mówiła kto z kim, jak i dlaczego. Nie wiem, skąd to wszystko wiedziała, ale ufałem jej. Nie wiem też, po co przychodziła z tym akurat do mnie. Widocznie byłem jedyną osobą, która traktowała ją poważnie. Może byłem jedynym człowiekiem, któremu mogła ufać? I chyba nie pomyliła się. Skorzystałem z jej wiedzy. Rozgrzeszyłem ich. Przecież to zrobiłem, prawda? Mam rację? Czy mam pierdoloną rację? Masz. Okręciłem się, pozostając na klęczkach. Tak, to Mary. Jej niebieska bluzka umazana była krwią. Przy podartym rękawie dostrzegłem nawet zama-
72
Michał Pęczek zany, ale jeszcze wyraźny, ślad ludzkiej dłoni. Mary uniosła rękę. W dłoni trzymała rewolwer wycelowany prosto we mnie. Lufa remingtona (to mój?) spoglądała jedynym, doskonale czarnym okiem. – Pastorze Charles – powtórzyła Mary, unosząc kącik ust w groteskowym uśmiechu. – Kłamałam. Przez cały czas. Huk – ogień w lufie – ołowiany anioł – ciemność.
73
Dominika Plotzke Imię i nazwisko: Dominika Plotzke Znana także jako: Nathien O autorce: Rocznik 1991. Z wykształcenia edytor. Aktualnie poszerza swoją wiedzę o zagadnienia florystyczne. Wciąż przed książkowym debiutem, od lat skrobiąca na skrawkach papieru drobiazgi literackie. Nie stroni przed żadnym rodzajem literatury, choć serce oddała fantastyce. Recenzentka na portalu herbatkauheleny.pl oraz współredaktorka bloga naprzeciw-wam.blogspot.com
Dusiołek Wychodząc z budynku Polskiej Akademii Literatury, mocno zawiany Bolek Leśmian potknął się na schodach i spadł na chodnik. Podniósł się chwiejnie, otrzepał spodnie oraz marynarkę i rozejrzał się dookoła. Uff... Nikt nie widział jego upadku. Uspokojony znacznie, gwizdnął na palcach. – Szkapa, wołu, za mną! – zawołał. Ruszył w stronę domu, pokrzykując na wyimaginowanych zwierzęcych towarzyszy. Na szczęście dla niego ulice były puste, ponieważ już dawno minęła północ. Nie musiał się więc martwić, że spotka kogoś znajomego i następnego dnia po Warszawie rozniesie się plotka, jak to sławny pisarz i poeta wracał z zebrania literatów. W końcu wszedł do domu. – Dusiołku! – krzyknął. – Skarbie! – zawołał ponownie, wdrapując się po schodach na piętro. Okazało się jednak, że żona, którą tak uparcie wzywał, postanowiła na niego nie czekać i już dawno poszła spać. Spod kołdry wystawał jedynie jej niecałkiem jędrny pośladek. Literat zamlaskał i nie rozbierając się, położył obok żony. W mgnieniu oka zasnął kamiennym snem.
74
Dominika Plotzke Była wiosna. Leśmian wędrował po świecie, wiodąc ze sobą szkapę i wołu. Upał męczył go niemiłosiernie, więc postanowił przespać się chwilkę pod lasem. Gdy już zapadł w sen, z rowu wychynął Dusiołek niczym półbabek z łóżka. Pysk miał podobny do żabiego, zad niczym kwoka, kiedy znosi jajo, a ogonek z rzemyka. Siadł on Bolkowi na piersi i począł go dusić. Chłop spotniał, dmuchnął w wąsy ze zgrozy i jęknął strasznie. Długo ze zmorą się trudził, lecz w końcu parsknął i... Obudził się. – Szkapo, czemu chrapy zwieszasz? A ty, wołu, czemuś skąpił mozołu? – wystękał. Ból, spowodowany kacem po wczorajszej zabawie, utrudniał mu normalne funkcjonowanie. Nie wiedział, gdzie się znajduje, ani czy śni jeszcze, czy może już się zbudził. – Co ty tam znowu bajdurzysz? – spytała żona, wchodząc do sypialni. Zamaszyście rozsunęła zasłony i wpuściła do sypialni promienie wiosennego słońca. Był już ranek. – Wiesz, Dusiołku... Mam pomysł na nową balladę! – Uśmiechnął się Leśmian, wspominając męczący sen. – To dobrze, Bajdułku. – Żona pokręciła głową z niedowierzaniem.
75
Jarosław Sapierzyński Imię i nazwisko: Jarosław Sapierzyński Znany także jako: bury_wilk O autorze: Zodiakalny lew urodzony A.D. 1977 w Warszawie. Spontanicznie, pod pseudonimem bury_wilk publikuje opowiadania na kilku portalach internetowych. Podobno kilka osób je czytało. Opowiadanie "Jesienny liść“ ukazało się w kwartalniku Szafa. Opowiadanie "Zdrada - licentia erotica“ zostało wydane w ramach antologii "Wolni z wyboru“, zaś tekst "Hero Turbo“ doczekał się amatorskiej adaptacji w formie słuchowiska. Opowiadania "Smok“ i "Graj, muzyko“ znalazły drukowane miejsce w antologii "Przedświt“. W numerze Nowej Fantastyki z sierpnia 2010 roku ukazała się recenzja tej ostatniej pozycji, gdzie opowiadanie "Graj muzyko“ zostało wyszczególnione jako jedno z najciekawszych. Kilka opowiadań doczekało się wyróżnień na różnych internetowych portalach literackich, w tym teksty "Znikający punkt”, "We don‘t need another hero” i "Kicia” na stronie "Nowej Fantastyki”. Mieszka z żoną i synem, oprócz pisarstwa ma szerokie zainteresowania, z których na pierwszy plan wysuwają się: podróżowanie, piłka nożna i browarnictwo amatorskie. Je dużo mięsa, wystrzega się czosnku i wbrew burowilczości jest szowinistyczną, męską świnią.
Harlequin „(...)strach, seks i rock n roll, bo fascynują mnie uczucia, które nie pozostawiają miejsca na nic innego. Jak radość słuchania rocka w rozpędzonym samochodzie, jak pozbawiające nieomalże przytomności pożądanie, jak politycznie niepoprawne i wstydliwie negowane – przerażenie (...)“ Zygmunt Miłoszewski*
– Jezu... – jęknęła i ukryła twarz w dłoniach. Jednak w ten sposób było jeszcze gorzej. Kiedy to się stanie, wolała widzieć, być świadoma, choć strach i tak chyba świadomość odbierał. Ostatnio o tym tak głośno. Zginęło
76
Jarosław Sapierzyński tylu ludzi, nieraz bardzo młodych, nieraz bardzo zdolnych. Nawet tych z pierwszych stron gazet... A na nim to nie robi wrażenia. Przecież lada moment oboje umrą... Szaleńczy ryk silnika pięknie zgrywał się z gitarowymi riffami, z perkusją i chrapliwym wokalem. Ostro, szybko, jeszcze szybciej. Z prawej, środkiem, lewą, znów środkiem, po hamulcach, w lewo, ostro w lewo i znów gaz do oporu. Poślizg, kontra, jeszcze raz, redukcja biegu, przyspieszenie. Droga prosta, samochodów mało, ale jakby stały w miejscu. Sto pięćdziesiąt, sto sześćdziesiąt, sto siedemdziesiąt, w prawo bez hamowania, lekka kontra, sto osiemdziesiąt, sto dziewięćdziesiąt, dwieście... Gitara zwariowanym solo tłucze się gdzieś w głowie... – Zwolnij, zwolnij!!! – nie wytrzymała. – Zabijesz nas! – Nie zabiję... zresztą, nie boję się. – Ale ja się boję. Dowieź mnie żywą! – Wedle rozkazu – powiedział to jakby smutno. Odpuścił gaz, obroty spadły, samochód zaczął zwalniać. Jeszcze trochę i jechał tylko odrobinę szybciej od pozostałych. *** Siedzieli przy ognisku, nad rzeką, popijając jasne piwo. Byli sami. Cisza i kojący spokój. – Dobrze mi. Teraz i tu mi dobrze. Cieszę się, że ze mną jesteś. – Nabrał powietrza i powoli je wypuścił. Rzeczywiście, w tej chwili niczego innego mu nie było potrzeba. – Też się cieszę... Choć nie do końca cię rozumiem. Cichy i spokojny romantyk, i jednocześnie szaleniec... Żeby nie powiedzieć idiota... – Takich kontrastów jest mnóstwo. Ot, tak jest i już. Nie potrafię i nie chcę zrezygnować z żadnej z tych cech. Ani z wielu innych. – Dlaczego tak jeździsz? Bawi cię, że ludzie pukają się w czoło, że się boją, że ja się boję? Podnieca cię to? – Bzdura. Jeżdżę szybko, bo to uwielbiam, bo mam nadzieję, że kiedyś zdołam w ten sposób uciec, stać się wolnym. Taka jazda to namiastka wolności. Wolności ptaka kołującego na niebie. – Ptak w ten sposób nie zginie... – A ja mogę, wiem. Ryzyko wkalkulowane w przyjemność. Chyba jeszcze podnosi wartość tego uczucia. Lubię iść po krawędzi, nie, nie iść, lecz pędzić.
77
Jarosław Sapierzyński – Kiedyś z tej krawędzi spadniesz. – I nie będziesz się już musiała martwić ani bać... – Dureń!!! – Zezłościła się. Rzuciła butelką piwa, zerwała się i odbiegła w stronę namiotu. On został i patrzył smutno, jak niewielkie fale pulsują w rytm wybijany sercem rzeki. *** Huk był niewyobrażalny. Mimo że mężczyzna spodziewał się grozy i objawienia potęgi matki natury, to rzeczywistość trochę go przerosła. Miał wziąć ze sobą magnetofon, lecz zrezygnował. I tak nie usłyszałby ani jednego fragmentu piosenki. Wicher miał taką siłę, że trudno było ustać na wydmie, ale to, co wyprawiały fale, było jeszcze bardziej porażające. Wściekle spienione, ogromne i diablo szybkie. Ryczały, zawalały się, zderzały ze sobą, rozbijały. Miliardy kropli zacinały jak rzęsista ulewa, choć nie padało wcale. Zimne, mokre piekło. Walka gigantów, demonów, morskich bogów. Pierwszy raz widział sztorm (potężny sztorm) z tak bliska. Był zziębnięty i przemoczony, ale nie poddał się biczowaniu wichury, ani policzkującym go bryzgom piany, z której nie rodziła się Afrodyta. Gdzieś z tyłu z łoskotem runęło drzewo, a po lewej stronie osunął się spory kawałek wydmy. Morze połknęło górę piachu w mgnieniu oka. Rozebrał się i powoli zszedł na dół. Już w połowie drogi słony, rozszalały, spieniony wściekłością cios powalił go i pchnął na faszynę. Druga fala przeszła jak walec, a kamienie, gałęzie i piach, które niosła poobcierały go i rozorały skórę. Wstał w ostatniej chwili. Jeszcze jedno uderzenie i zabrakłoby mu powietrza. Woda się cofała. Szybko, diabelnie silnie, ciągnęła za nogi, prosto w odmęty. Utrzymał się ledwo co, a przecież stał na samym krańcu tego inferno i powinien kontrolować sytuację. Żywioł rządził, karał jego pychę, odwagę, głupotę i ciekawość. Kolejny ryczący białą grzywą posłaniec Neptuna wezbrał ścianą wody na wysokość kilku metrów, by całym swoim impetem runąć na wydmę. Rozerwał ją, przebił się i tylko trochę osłabiony ruszył na las. Rzucił śmiesznym człowieczkiem o pnie drzew i cofnął się dumnie. ***
78
Jarosław Sapierzyński Jak zawsze miał masę szczęścia. Ot, kilka siniaków, obtarć, niegroźnych skaleczeń, krew z nosa i wybity nadgarstek. Dziewczyna powiedziała, że nie chce go znać, jeśli pójdzie, ale czekała na skraju lasu, nerwowo paląc papierosa i mimo wszystko ucieszyła się na jego widok. Taka szalona, głupia, ślepa, skazana na porażkę miłość. – Jesteś nienormalny! – krzyknęła, rzucając mu się na szyję. – Może dlatego nie chcą mnie nawet tam... – Czemu, czemu tak chcesz umrzeć? – Nie chcę. Chcę tylko zobaczyć, jak daleko mogę wychylić się poza krawędź. Chcę dotknąć tego uczucia, poznać granicę. Wolę śmiertelne szaleństwo od zwykłej monotonii. – Nienawidzę cię – płakała, ocierając krew wciąż płynącą z nosa chłopaka. Oboje nawet nie zauważyli, w którym momencie przestali się kłócić, a zaczęli kochać. To było równie gwałtowne jak uderzenie sztormowej fali. Dzika pasja, żądza, nagłe spuszczenie ze smyczy wszystkich emocji, danie upustu wyobraźni i szaleństwu. Drapieżnie, zachłannie i tak subtelnie zarazem... Nie istniało nic poza nimi. *** Została w mieście. Powiedziała, że ma dużo spraw, że musi je załatwić. „Głupia“ – pomyślał. On też miał dużo spraw. Tysiące umów, obowiązków i konwenansów ściągało go do poziomu racjonalnej rzeczywistości, ale pragnął to rzucić, uciec... Więc po prostu uciekał. Był sam. Tym razem nikt nie mówił, że się boi, nie prosił, by zwolnić. Droga była pusta, świeciło słońce, a z głośników sączył się dobry rock. Gnał jak wiatr, gdzie oczy poniosą, ku wolności. Kątem oka dostrzegł ciemną sylwetkę jastrzębia kołującego po niebie. Jakże on był piękny. Dostojny, dziki, nieokiełznany. Pogromca przestworzy, symbol wolnej myśli. Ptak go prowadził, sunął po niebie niczym żaglowiec, niczym anioł śmierci lub nadziei. Lekki łuk i trochę żwiru rozsypanego przez ciężarówkę... Gładko, szybko... Tylne koła zaczęły uciekać, błyskawiczna kontra kierownicą. Teraz rzuciło w prawo, znów korekta, w lewo, obrót, jeden, drugi, trzeci. Droga, pobocze, drzewa, nie... Pomiędzy pniami, na pole rzepaku upstrzone słoneczną żółcią drobnego kwiecia...
79
Jarosław Sapierzyński Więc jeszcze nie dziś... Wysiadł z samochodu. Nogi uginały się w kolanach, ale był spokojny. Usiadł na masce i patrzył na polującego jastrzębia. *** Stał do pół uda w czarnej, śmierdzącej stęchlizną wodzie i oganiał się od chmary komarów. Przejść samemu, w poprzek wielkie bagno. Kolejne marzenie, kolejny nonsens... Pomiędzy gwizdy ptaków i cichy szmer wiatru gładzącego trzciny, wdarł się nienaturalnie ostry dzwonek komórki. – Proszę cię, wróć. Wróć teraz, potrzebuję cię. – Głos w słuchawce był słaby i smutny. – Ty przyjedź do mnie, tu jest pięknie... – Proszę. – Rozłączyła się... Zanim dobrnął do nieco suchszego terenu minęło sporo czasu. Błoto ciągnęło go, ale wypuściło ze swych objęć. Umył się, przebrał. Wśród mgieł i ciemnej, bezgwiezdnej nocy pognał w jej ramiona. Kochał ją, mimo całej beznadziei tej sytuacji. On, chorobliwie uzależniony od wolności i szaleństwa, wiecznie skrępowany własnymi marzeniami, egoizmem i nienasyceniem i ona, taka sama i zupełnie inna jednocześnie. Jakże jej zazdrościł, że potrafiła czuć strach, że potrafiła znaleźć dla siebie miejsce tam, gdzie dla niego miejsca nie było. Jak ją za to kochał i jak jej za to nienawidził! To się musiało źle skończyć... Ale jeszcze nie teraz, nie tej bezwstydnej nocy, do której teraz gnał. Przywitała go czule, gorącym pocałunkiem, wilgotnym ciepłem grzechu i zakazanej słodyczy, nieuświęconej sakramentem rozpusty. Chciała być z nim i chciała, aby on był z nią. Ten czas był tylko dla nich i nieważne, że gdzieś obok trwało zwykłe życie. *** Powiedział, że musi zobaczyć wschód słońca nad morzem, że musi być sam. Pozwoliła mu, bo wreszcie rzucił, niby mimochodem, te słowa, które tak bardzo chciała usłyszeć. Dwa krótkie słowa wyświechtane jak stara szmata, nadużywane przy wszystkich okazjach... Dwa słowa, które jako jedyne miały prawdziwy sens: „kocham cię“.
80
Jarosław Sapierzyński Pognał w noc, jak zwykle szaleńczo i jak zwykle dojechał tam, gdzie pchało go marzenie. Słońce wstało w cieple słonej bryzy i krzyku mew. Rozlało się złotem po falach i zimnym piasku. Czysta poezja, czyste piękno... A przecież dzień jak każdy. Taki sam, bez perspektyw... Ruszył do domu. No tak, teraz miał dom... Było tak wcześnie i tak jasno. Tak optymistycznie. Znów pusta szosa i ryk gniewnego tabunu mechanicznych rumaków. Most nad szeroką rzeką, trzy wolne pasy i Metallica. A może by tak?... Odbił w lewo, przytulił rozpędzony wóz do skraju jezdni, a potem szerokim łukiem, dodając gazu skierował się ku wolności. Chciał, choć przez chwilę lecieć jak ptak... Huk, zgrzyt dartego metalu, złowrogi trzask, skrzypienie i cisza. Barierki zatrzymały żelaznego wierzchowca, tak że tylko przednimi kołami dotknął rozpiętych nad rzeką przestworzy... Tam go nie chciano. W sumie, nie było się czemu dziwić... Chyba trzeba spróbować znów wrócić do niej i do życia. Oby tylko czekała jak zwykle... LCF 10.2005 * Nie znam tego człowieka i nic o nim nie słyszałem oprócz tego, że podobno pisze jakieś powieści. Ten cytat trafiłem w Gazecie Wyborczej i spodobał mi się...
81
Jarosław Sapierzyński
Robin Hood Zimna mżawka siąpiła z beznamiętną nieustępliwością. Rozjeżdżone kołami ciężkich wozów błoto, bure i grząskie, nasiąkało coraz mocnej, coraz agresywniej rozszerzało swoje panowanie, już nie tylko na główną drogę, ale też na mniejsze ścieżki i podwórka. W dużej, czarnej kałuży dogorywały niechciane już nawet przez psy szczątki zjedzonej w zeszłym tygodniu kaczki. Zgniłe resztki cuchnęły niemiłosiernie, ale ich odór i tak był niczym w porównaniu do woni, jaką wydzielali Sam i Johnny. Brudne ubranie, a raczej strzępy szmat, które kiedyś ubraniem były, tłuste, pozlepiane w strąki włosy pełne siana, liści i wszy, popsute zęby i niemyte przynajmniej od kilku tygodni ciała przesycały powietrze mieszanką różnej maści smrodu tak intensywnie, iż nawet pobliski dół kloaczny wydawał się atrakcyjniejszy od takiego towarzystwa. Sam i Johnny nie uznawali się za zagrożenie epidemiologiczne. Przywykli do brudu i do siebie, takimi jakimi byli. Jeśli chcieć być szczerym, to inni mieszkańcy Wickham, małej wioski na skraju lasu Sherwood, hrabstwa Nottingham, całej Anglii, czy wręcz całej Europy, pod względem higieny i estetyki prezentowali się tylko niewiele lepiej. Kiedy zaś zaczynało się picie, wszyscy na równi stawali się bandą zdegenerowanych, cuchnących wieprzy. Tymczasem mężczyźni, leżący w prowizorycznym, skleconym z gałęzi szałasie na drwa, właśnie kończyli picie. Pozostali już sami, bo byli najtwardsi. Od dwóch dni, razem z innymi chłopami, wytrwale przyswajali alkohol. I to nie jakiś tam podły bimber, do jakich przywykły ich chamskie gardziele. O, nie, nie! Sam i Johnny łoili przednie normandzkie wino, które miało trafić do Edynburga na wesele jednego z tamtejszych wielmoży. Transport win miał to nieszczęście, że droga wypadła mu przez Sherwood, a tamtędy, jak powszechnie wiadomo, nie jedzie się najbezpieczniej. Naturalnie ani Sam, ani Johnny, nie napadli na jadących pod eskortą żydowskich kupców. Nie tylko byli na to za głupi i za słabi, ale w ogóle z natury byli ludźmi spokojnymi i nieskorymi do zaczepiania, zwłaszcza do zaczepiania kogoś silniejszego. Co innego zdzielić kijem sąsiada, stłuc któreś z niesfornych bachorów, poszczuć psem żebraka, czy dla wprawy
82
Jarosław Sapierzyński porachować gnaty żonie, to normalna sprawa, się opojom zdarzało, ale żeby napadać na kupców? Nigdy w życiu. Od tego był kto inny. – Robin Hood naszym przyjacielem jest, przyjacielem jest! Ma on fantazję i ma gest! – Pijackie zawodzenia z trudem zahaczały o jakąś melodię. – Morowych chłopów leśna drużyna, leśna drużyna, nie zginie ten, kto z nimi trzyma, hej! Wygnany na banicję arystokrata, Robert z Locksley, znany teraz raczej jako Robin Hood, zadomowił się w lesie Sherwood i cokolwiek nie robiły miejscowe władze, pozostawał nieuchwytny. Napadał i grabił przejezdnych, nie mając żadnego szacunku ani dla wielmożów, ani dla kupców, ani nawet dla kleru. Kpił sobie z prawa, z kościoła i wojska, a miejscowy szeryf, Robert de Rainault, nic nie potrafił na to poradzić. To właśnie Robin w Kapturze poważył się napaść na transport win. Wesoła banda rzezimieszków z Sherwood wycięła w pień eskortę, zaś rodzinę żydowskich kupców ograbiła ze wszystkiego, łącznie z ubraniem i cnotą nastoletniej Racheli, a potem zaanektowała ciężkie od ładunku wozy. Gdy po kilku nocnych libacjach okazało się, że wciąż jest trochę nierozpieczętowanych beczek, Robin uznał, że należy je rozdać w pobliskich wioskach. Wina było mu szkoda, ale miał dość rozsądku, by cenić wsparcie okolicznej ludności. Dopóki mu sprzyjała, mógł liczyć na pomoc w ucieczce, na schronienie, a w ciężkich czasach na odrobinę strawy. Doceniał też niebagatelne oddziaływanie psychologiczne, jakie przynosiła rosnąca legenda. Wieśniacy chcieli w nim widzieć sojusznika w walce z wyzyskującymi panami, opowiadali niestworzone historie o jego przewagach nad siepaczami szeryfa Nottingham, śpiewali piosenki o tym, jak przeganiał pysznych rycerzy, opiewano, jak szydził z zakłamanego opata, a nawet, jak radził sobie z wiedźmami i diabłami. Efekt tego był między innymi taki, że choć w tych wszystkich legendach nie było więcej niż procent prawdy, to prości przecież gwardziści szeryfa na samo wspomnienie o Robin Hoodzie bledli z przerażenia. O tym, by weszli w gąszcz lasu Sherwood, w ogóle mowy być nie mogło. Do Wickham Robin Hood nie przyjechał osobiście. Choć, oczywiście, publicznie o tym nie rozpowiadał, wolał swawolić z rozpustną Lady Marian. Przybywający w jego imieniu Szkarłatny Will i Mały John powiedzieli, że w potyczce z nasłanym przez złego księcia Jana smokiem, dzielny Robin został ranny. Na szczęście nie było to nic groźnego, lecz zielarka zaleciła mu odpoczynek, gorące napary, odpowiednio tłusty rosół i odstąpienie od zwykłych zajęć.
83
Jarosław Sapierzyński Banici zgwałcili dwie baby, wzięli trzy kury – oczywiście na wspomniany rosół dla herszta bandy, i prosiaka, ale za to zostawili beczkę wina. W oczach wieśniaków straty były niewspółmiernie małe w porównaniu do zysków. Dziewczyny i ich matki wprawdzie trochę płakały, ale raz, że to nie pierwszyzna, a dwa, trochę obite przez swoich chłopów, szybko nabrały rozumu. Z babami widać tak to już jest, że czasem muszą sobie pobeczeć, a czasem, jak robią się krnąbrne, dobrze jest im przyłożyć. Wychodzi im to na zdrowie. W ten właśnie sposób, za sprawą szlachetnego Robina, Sam i Johnny stali się posiadaczami beczki przedniego wina. W towarzystwie pozostałych mężczyzn z Wickham rozprawiali się z ową beczką, cieszyli, śpiewali piosenki i przejadali zapasy. Jako się rzekło na wstępie, pod koniec libacji zostali już sami. Mocno styrani, ubrudzeni błotem, winem, własnymi wymiocinami i moczem, wciąż mieli na tyle siły, by zawodzić i wznosić kolejne toasty. – Robin, Robin, ae, ae, ao! Ae, ae, ao! Ae, ae, ao! – Stuuul ryj! – Robin... – Stul mówię. Słuchaj Johnny. Jedzie kto. Może znów wielki Robin nas odwiedził? Przez monotonię deszczu rzeczywiście przebijało się sapanie koni, plaśnięcia opadających w błoto kopyt i skrzypienie osi wozu. Mężczyźni wygramolili się spod szałasu i, zataczając bezładnie, wstali. Ściemniało się już, więc w majaczącej na drodze ciemnej bryle nie od razu rozpoznali normalny wehikuł. W pierwszej chwili przyszedł im do głów straszliwy smok, który dopiero co zdradziecko ranił Robin Hooda. Gdyby nie to, że nogi odmawiały posłuszeństwa, zapewne rzuciliby się do ucieczki, ale, że fizyczność okazała się silniejsza od strachu, obaj stali nadal w miejscach. To nie był ani smok, ani Robin z Sherwood, choć powożący też ukrywał się pod obszerną, zakapturzoną peleryną. Kiedy za wozem pojawiły się rzędy zbrojnych, wszelkie wątpliwości rozwiały się niczym poranna mgła. Trudno powiedzieć, że Sam i Johnny nagle wytrzeźwieli, ale z pewnością starali się skupić myśli i panować nad słowami. Z poborcą podatkowym nie było żartów, a tym bardziej z przewodzącym eskorcie kuzynem szeryfa, Guyem z Gisburne. – Krwiopijcy! – warknął Sam. – Wyzyskiwacze! – dodał zjadliwie Johnny. – Żywicie się na naszej krzywdzie!
84
Jarosław Sapierzyński – Ech ludzie, ludzie... – Poborca z niezadowoleniem pokręcił głową i stękając, zeskoczył z wozu, od razu po kostki zapadając się w maziste błoto. – Narzekać, to potraficie, ale zamiast wziąć się do roboty, chlejecie na umór. Dzierżawicie ziemię, z której żyjecie, ale jak się upomnieć o opłatę, to od razu człek słyszy, że jest gorszy od wcielonego diabła. – Bieda u nas – warknął Sam, wilkiem przyglądając się zsiadającym z koni kusznikom. – Nie mamy czym płacić. Zima idzie. – A na picie macie? Nie po to wam książę pozwala ziemię uprawiać, byście zarobek przepijali. Chłopi zaśmiali się złośliwie, ale żaden nie przyznał się, że alkohol pochodzi z darów. – Człek pić musi. Inaczej by się całkiem zyzwie... wywie.. zwie zwierzą tocił. – Ech ludzie... I co ja mam z wami zrobić? Jeśli należnego do Nottingham nie dowiozę, szeryf mnie obić każe i jeszcze będzie miał rację, bo płaci mi za konkretne działania. – Ja se myśle, jedź ty po podatki do szeryfa. Nas w spokoju zostaw, to może i Robin Hood cię oszczędzi. – Ja bym nie szczędził. – Johnny nie był tak dobroduszny. – Taką grubą, bogatą świnię ze skóry najlepiej obedrzeć, bo się na naszej biedzie rozpasła. – Dość gadania! – wtrącił się Guy z Gisburne, który nie podzielał spokojnych metod preferowanych przez poborcę. – Panie Alan, ile się od wsi należy? – Dwa worki żyta, trzy kury i prosiak. Ale, panie Guy, niech pan pamięta, że książę Jan zakazał do cna wsie czyścić. Chłopi nam potrzebni, jak w zimę pomrą, to i na nas się lada moment odbije. Gwardziści weszli między zabudowania i już po chwili podniósł się rwetes. Kobiety się darły, dzieci płakały, psy szczekały, a między tym wszystkim gęsto przebijały się przekleństwa rzucane przez ludzi szeryfa. Chłopów słychać nie było z tej prostej przyczyny, iż większość z nich spała ciężkim, pijackim snem.. Po dłuższym czasie gwardziści ponownie zebrali się przed Guyem, Alanem i obserwującymi ich z nienawiścią Samem i Johnnym. Mimo protestów mieszkańców, a właściwie mieszkanek Wickham, trzymali wyznaczoną przez poborcę stawkę, czyli dwa opasłe worki z ziarnem, trzy potwornie gdaczące kokosze i zamiast prosiaka, cztery kaczki. – Prosiaków nie ma. Mówią, że zdechły. Jedna maciora jest, ale macior mamy nie brać.
85
Jarosław Sapierzyński – Pewnie łżą, psie syny. – Guy odruchowo sięgnął do zwiniętego przy pasie bata, jakby chciał zasugerować, że jest bliski wymierzania sprawiedliwości przy pomocy innych, niż słowne, argumentów. – Czy zdechły, to czort wie, ale we wsi nie ma. Sprawdziliśmy. Tu w ogóle niewiele już zostało. Tak, jakby ktoś już myto ściągał i to nie raz. Jeśli mamy słuchać książęcych wytycznych, to wszystko trzeba by im zostawić. – Aż tak źle? – Zainteresował się Alan. – Może i zimę jakoś przesiedzą, bo, znając życie, coś, gdzieś jeszcze mają zakiszone, ale lekko to im nie będzie. Poborca skrzywił się z niezadowoleniem i potężnie smarknął w wystający spod peleryny rękaw pikowanej kurty. Jeszcze przez chwilę taksował spoj-rzeniem przyniesiony inwentarz, wreszcie zrezygnowany machnął ręką. – Weźcie tylko kaczki. – Na pewno? – Guy z wyraźnym sceptycyzmem przyjął usłyszaną decyzję. – Na pewno. Gwardziści oddali zapłakanym kobietom szamoczące się kury, worki ze zbożem zostawili tam, gdzie je przynieśli, a zainkasowane kaczki upchnęli do wspólnej klatki i wrzucili na wóz. – Żeby wam w gardle stanęło! – Sam czuł, że za chwilę zwymiotuje, ale nie powstrzymało go to od docięcia przedstawicielom władzy. – Jeeeedzieeeemy! – wydarł się Guy z Gisburne i po chwili wóz poborcy razem z eskortą opuścili tonące w błocie Wickham. – Pijawki! – Parszywe psy! Sam i Johnny długo jeszcze ciskali przekleństwa za odchodzącymi, ale w końcu poczuli się zmęczeni. Nie zwracając uwagi na gderające zawzięcie żony, wrócili pod swój szałas. Całe szczęście, że gwardziści nie zainteresowali się beczką. Wytłumaczyć, skąd normandzki trunek wziął się w zapadłej wsi na skraju lasu, nie byłoby łatwo. No, i na pewno zabrano by te cudowne resztki, które teraz jeszcze można było wypić... *** Blisko tydzień później do Wickham przyjechał znany minstrel, Howard z Pyle. Co jakiś czas zdarzało się, że wędrowni śpiewacy trafiali i na
86
Jarosław Sapierzyński wiejskie podwórka, gdzie w zamian za poczęstunek snuli swoje opowieści. Najczęściej były to tylko krótkie przystanki w drodze do miast i zamków, ale Howard różnił się na tym tle od swoich kolegów po fachu. O Robin Hoodzie usłyszał przypadkiem, już dość dawno temu, podczas wizyty w zamtuzie, a że towarzysząca banicie legenda wydała mu się chwytliwa, nadstawił uszu i zapamiętał jak najwięcej szczegółów. Wiedziony instynktem, wkrótce odwiedził okolice Nottingham i na miejscu zebrał dość dużo historii, by ułożyć nie tylko jedną, lecz cykl bardzo udanych ballad. Pieśni te przyniosły mu rozgłos i niemałą fortunę, dlatego tradycją się stało, że co kilka miesięcy powracał do lasu Sherwood po nowe opowieści. Teraz to on stawiał chłopom wieczerze oraz, oczywiście, alkohol, odwdzięczając się za raczenie go wszelkimi nowinami dotyczącymi losów Robina w Kapturze. Zainwestowane pieniądze zwracały się szybko i wielokrotnie pomnożone, a zatem pomysł okazał się trafiony idealnie. Istna żyła złota. I tym razem wyglądało na to, że Howard nie opuści Wickham zawiedziony. Miejscowi z ogromną ochotą opowiadali wszystko, o czym wiedzieli, co zasłyszeli i dokładali nie mało własnych wymysłów. Im więcej zaś przy tym pili, tym ich relacje stawały się barwniejsze. – Przed zeszłą niedzielą, to dopiero się działo! – podchmielony młynarz Bill przekrzykiwał pozostałych. – Nie było mnie przy tym, ale Sam i Johnny opowiadali, jak to do wsi przyjechał poborca podatkowy. Wampir wcielony. Na smoku przyjechał, a towarzyszyła mu setka siepaczy szeryfa. – A smok to zwierzę diabelskie – wtrącił karczmarz Samuel.– Wiemy przeto, że szeryf ze złym w konszachty wchodzi, pewnie wiedźmę jakąś w tajemnicy na zamku trzyma! – Zabrali nam wszystko, co tylko mieliśmy, a gdyśmy próbowali protestować, bili i katowali. Nawet dwie młódki nam zepsuli, nie daj Bóg, brzuchate z wiosną będą. Wtedy pojawiła się drużyna Robina. Smoka on sam, jedną celną strzałą, ubił. Leśni gwardzistów rozgonili, a bezduszny poborca boso uciekał, jeno z jedną kaczką, i to chromą, pod pachą. Wesela było, co niemiara, a Robin, człek szlachetny, nie tylko, że nas od niechybnej śmierci głodowej ocalił, ale i na odchodne beczkę wina, na wstrętnych bogaczach zdobytego, nam zostawił. – Ależ brednie... – Howard sam się dziwił, jakie bzdury mu się opowiada, co nie przeszkadzało mu wszystkiego uważnie słuchać.
87
Jarosław Sapierzyński – Nie wierzycie? Beczkę na pamiątkę trzymamy. U wjazdu do wsi stoi i, da Bóg, szczęście nam przynosić będzie! – Ach, tak, widziałem, widziałem. Karczmarzu, dajcie więcej czegoś zacnego, może coś jeszcze ciekawego dziś usłyszę! – No pewno! – Samuel doniósł właśnie parującą misę pełną kaszy z omastą. – Nigdzie więcej niż u nas się nie wywiecie. Może o tym chcecie, jak Robin złego czarnoksiężnika pognębił, a może jeszcze nie słyszeliście, jak Herne Myśliwy opiekę nad naszym bohaterem roztacza? – Albo o turnieju łuczniczym? – Albo o wiedźmie, co się w Robinie zakochała? – Jak o miłości, to musicie o Lady Marian posłuchać... – I o Małym Johnie... *** Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Howard wysłuchiwał od chłopów niestworzonych historii o ludowym bohaterze, miały też miejsce inne wydarzenia. Teresa, żona Sama, poszła do Sherwood błagać o litość i trochę jedzenia dla swojej rodziny. Herszt banitów nie przymierał głodem, więc chętnie, po raz kolejny, wykorzystał szansę, by pogłębić przychylność wieśniaków. Teresa wróciła do wsi z dwoma kurami (tymi samymi, które niedawno zabrali Szkarłatny Will z Małym Johnem, trzecia zdążyła już skończyć w rosole), a jak się okazało kilka miesięcy później, w łonie przyniosła też małą niespodziankę dla swojego męża. Robin oddał drób bez większych targów, ale solidnie wydupczyć wieśniaczki nie omieszkał. Ostatecznie był rozbójnikiem, a tacy wiedzą, jak się korzysta z uroków życia. Dokładnie w chwili, gdy Robin sapał bliski orgazmu, a Teresa stękała zwierzęco, nie wiedząc czy ma płakać, czy zapaść się pod ziemię ze wstydu, podobne dźwięki, choć w zupełnie innych okolicznościach, wydawał Alan. Poborca, człowiek względnie majętny, przekonywał się boleśnie o istnieniu dwóch ważnych prawd życiowych. Nie wszystko da się kupić, to po pierwsze, zaś po drugie, czasem jednak warto mieć pieniądze, by dać sobie szansę na ratunek. Po kilkudniowej podróży między wioskami hrabstwa, cały czas w deszczu i słocie, Alan wrócił do Nottingham z wozem zdecydowanie zbyt pustym w stosunku do oczekiwań szeryfa. Robert de Rainault wysłuchał
88
Jarosław Sapierzyński relacji poborcy, wysłuchał też kuzyna Guya z Gisburne i choć przyjął do wiadomości, że więcej chłopom zabrać nie można, to zachwycony nie był. W ramach owego niezadowolenia przyciął o połowę pensję swojego poborcy, co jak się później okazało miało pierwszorzędne znaczenie. Pech chciał, że syn Alana miał poważny wypadek. Ojciec, na nic się nie oglądając, wyłożył wszystkie oszczędności na ratowanie dziecka, to jednak okazało się niewystarczające. Po kilku dniach cierpienia i kosztownych zabiegów medycznych, młody Gareth, niestety, wyzionął ducha, co jednak nie było końcem nieszczęść. Długotrwałe przebywanie na zimnie wywołało u Alana ostre przeziębienie, to zaś, początkowo zbagatelizowane, zaczęło się komplikować. Poborca leżał całymi dniami, tym samym nie pracował i nie zarabiał, kiedy zaś skończyły mu się ostatnie pieniądze, zatrudniany wcześniej konował zgrabnie zawinął się i zniknął. Alan zmarł dwa tygodnie później. *** Średniowiecze, brudne i mroczne, pełne śmierci, ciemnoty i brzydoty, zostawmy historykom. Całe szczęście, że z tamtego okresu zachowało się kilka pięknych opowieści. Jakże to znamienne, że z tak ciężkich czasów zrodziły się najwspanialsze legendy, które podbiły cały świat i do dziś rozpalają niejedno serce. Rycerze w lśniących zbrojach, księżniczki i smoki, a do tego szlachetny banita skrywający się w lesie Sherwood. Znamy wspaniałą opowieść o zakapturzonym łuczniku. Cieszmy się nią i chwalmy odwagę, uczciwość i serce. Pamiętajmy Roberta z Locksley, jego równie dzielnych kompanów i wspaniałe czyny. I nie zastanawiajmy się za bardzo nad źródłami legendy... 10.2010 LCF
89
Agata Sienkiewicz Imię i nazwisko: Agata Sienkiewicz Znana także jako: Helena Chaos O autorce: Bibliotekarka z wścieklizną mózgu, objawiającą się ciągłą potrzebą "robienia czegoś“. Inicjatorka portalu "Herbatka u Heleny“ oraz miesięcznika "Herbasencja“. Jednoosobowy dział DTP dwumiesięcznika kryminalno-fantastycznego "Qfant“. Były członek Loży Nowej Fantastyki. W sieci osiągalna pod pseudonimami Oke Mani, Suzuki M. i Helena Chaos. Wielbicielka literatury klasycznej, fantastyki, mang i anime. Zwierzolub z poważną fiksacją w kierunku kotów. Potomek Dżyngis-chana.
Czuwając przy drzwiach Nie lubię, kiedy ciebie nie ma, a tak często odchodzisz. Po każdej kłótni trzaskasz drzwiami i znikasz na kilka dni. Jestem prawie pewna, że idziesz do innej i wściekam się. Ale zawsze czekam. Wiem, że wrócisz. Wieczorem cicho otworzysz drzwi, powiesisz kurtkę na wieszaku i jakby nigdy nic usiądziesz przed telewizorem. Ja będę już leżeć w łóżku. Odczekam chwilę. Posłucham, jak nerwowo zmieniasz kanały. Może dziesięć minut, może dłużej. Pozwolę ci myśleć, że śpię. Potem bezszelestnie podejdę do drzwi i z założonymi rękoma oprę się o futrynę. Spojrzysz kątem oka na szarą piżamę, której tak bardzo nie lubisz. Zakładam ją zawsze, kiedy odchodzisz. Trochę tobie na złość, trochę dlatego, że sama w nocy strasznie marznę. Znowu nic nie powiesz. Demonstracyjnie pociągniesz łyk piwa z butelki. Wiesz, że nienawidzę, kiedy śmierdzisz piwem. Nie odezwę się, wrócę do łóżka i będę płakać, ale bardzo cicho, żebyś nie usłyszał. Przyjdziesz do sypialni, kiedy zacznę zasypiać. Nie zapalisz światła. Rozbierzesz się do naga, cicho wsuniesz pod kołdrę i przytulisz do moich pleców. Wtedy warknę: „spadaj“. Znasz to. Jeszcze mocniej zacieśnisz objęcie i spokojnie zaczekasz, aż przestanę się wyrywać. Nie padnie więcej żadne słowo.
90
Agata Sienkiewicz Zaczniesz dotykać ustami mojego karku. Potem przekręcisz na plecy i spróbujesz pocałować w usta, ale odwrócę głowę. Złapiesz za nadgarstki, żebym znowu nie przylgnęła do ściany i wtulisz się we włosy, wdychając ich zapach. Dzisiaj użyłam tych perfum, które kupiłeś mi na ostatnie urodziny. W końcu poczuję na szyi ciepłe i miękkie usta. Przejedziesz językiem, będziesz ssał i delikatnie gryzł. Wiesz, że to uwielbiam. Przestanę się bronić. Wpełzniesz na mnie powoli, z obawą, że ucieknę, spłoszona gwałtownym ruchem. Zachłannie poszukam drogi do twoich warg o paskudnym smaku piwa. Ale to nic, to nieważne. Będziemy wykradać sobie kolejne oddechy. Wkrótce poczuję dłoń wędrującą niżej i wślizgującą się pod piżamę, w poszukiwaniu nagich piersi. Twarde sutki z radością powitają dotyk, na który czekały od tak dawna. Przerwę pocałunek i wezmę głęboki wdech. To znak, że możesz ze mną robić, co chcesz. Najpierw pozbędziesz się góry od piżamy i przylgniesz do piersi. Nie należysz do tych delikatnych. Będziesz balansował na granicy bólu, nasłuchując coraz szybszego oddechu. Zanurzę palce w twoich włosach i wmówię sobie, że mam nad wszystkim kontrolę. Przesuniesz prawą rękę w dół, pod gumkę spodni. Będę już rozpalona i wilgotna. Teraz już nic cię nie powstrzyma. Zbadasz palcami każdy zakamarek, dokładnie, jakbyś był tu pierwszy raz, potem włożysz we mnie od razu dwa, żeby usłyszeć głośny jęk. Zaczniesz nimi rytmicznie poruszać, składając coraz niżej gorące pocałunki. Zatrzymasz się, kiedy dotrę prawie do szczytu. Powoli ściągniesz resztę piżamy i całując po brzuchu rozchylisz szeroko moje uda. Uwielbiam czuć tam twój język. Giętki, mokry i nieustępliwy. Zacznę drżeć, już kiedy delikatnie muśnie najczulszy punkt. Będę krzyczeć, prężyć się i niebezpiecznie zbliżać do granicy szaleństwa, ale nie wstrzymasz słodkich tortur, dopóki nie ulegnę spełnieniu. Wtedy położysz się obok, czekając aż trochę ochłonę. Nie pozostanę dłużna. Uklęknę między twoimi udami. Zadrżysz, kiedy włosami połaskoczę cię po brzuchu. Uwielbiam te łaskotki. Pochylę się, żeby przejechać językiem kilka centymetrów w bok od pępka i poczuję jak mimowolnie naprężasz mięśnie. Niby przypadkiem, zahaczę piersiami o twój skarb. Lubię drażnić w ten sposób, wtedy zawsze zabawnie warczysz, zniecierpliwiony. Na twoją meskość mogłabym patrzeć godzinami. Pieścić i wielbić. Obejmę go dłonią i przejadę powoli językiem, od samej nasady po czubek. Potem zacznę zakreślać coraz szersze kręgi, aż cała główka znajdzie się
91
Agata Sienkiewicz w moich ustach. Tam rozpocznę prawdziwą zabawę. Będę drażnić, lizać, ssać i wpychać go głęboko w gardło, ale nie pozwolisz skończyć w ten sposób. Zerwiesz się i wejdziesz we mnie cały za pierwszym pchnięciem. To zawsze trochę boli i nie potrafię na czas powstrzymać jęku. Przyszpilona do łóżka, całkowicie bezbronna, czuję, że to jest właśnie moje miejsce. Kiedy zaczniesz się poruszać, powoli i spokojnie, oplotę cię nogami i poczuję jeszcze głębiej. Spleciemy palce. Będę szczęśliwa. Wzrastająca natarczywość pchnięć będzie przeganiać świadomość coraz dalej, do odległych wymiarów, aż nie zostanie nic, oprócz gorąca, zrodzonego w podeszwach moich stóp i dążącego w górę, aby razem z twoim nasieniem rozpłynąć się gwałtownymi falami. Kiedy powrócimy z kosmicznej podróży, delikatnie pocałujesz mnie w czoło i pełen skruchy wyszepczesz do ucha: przepraszam. Wtedy kocham cię najbardziej. Dlaczego jeszcze ciebie nie ma?
92
Agata Sienkiewicz
Kot „tymczasowy” „Masz wolny kąt i trochę dobrej woli? Pomóż, oferując naszym podopiecznym domek tymczasowy.“ Na informację o „instytucji“ domu tymczasowego natknęłam się przypadkiem, w trakcie jednego z ataków przemożnej chęci posiadania kota, która nijak nie mogła być spełniona z powodu niestabilnych warunków mieszkaniowych, czytaj: studenckie życie. „Zaoferowanie naszym podopiecznym kawałka miejsca, w którym koty mogłyby dochodzić do siebie, to najważniejsza pomoc, jaka w ogóle ma miejsce. Nie przewyższą jej żadne datki finansowe, ani dary rzeczowe.“ Miesiąc – tyle miałam do kolejnej przeprowadzki do jeszcze niewiadomego celu. Czy miesiąc coś da? – Bartek, weźmiemy kota na „dom tymczasowy“? – rzuciłam od niechcenia. Bartek nawet nie odpowiedział. Już przyzwyczaił się, że od czasu do czasu rzucam takie pytania retoryczne. Po chwili ciszy zaczęłam głębiej studiować poprzetykane zdjęciami kotów informacje. *** – Przecież za miesiąc się wyprowadzamy! Dwa dni później byłam już zdecydowana przeforsować szczytną ideę przez mur niezrozumienia, otaczający mojego chłopaka. – Miesiąc to szmat czasu! Wiesz, jak może wykończyć kota miesiąc w schronisku?! Dyskusja trwała dobre kilka godzin, a właściwie przez wszystkie przerwy między zajęciami. Ostatecznie, przysięgając na wszystkie świętości, że kot będzie tylko i wyłącznie moim problemem, rozbiłam mur w drobny mak. Przez całą drogę powrotną ręce paliły mnie z niecierpliwości, żeby w końcu napisać do Fundacji. Rzuciłam się do komputera nawet nie zdejmując butów. Napisałam, wysłałam, po czym zaczęliśmy wspólnie decydować, którego kota ugościć. ***
93
Agata Sienkiewicz Na odpowiedź nie musiałam czekać długo. Najpierw kilka ważnych pytań o doświadczenie w opiece nad kotami i warunki mieszkaniowe, potem bardzo miły telefon w celu omówienia szczegółów. – Pewnie już oglądałaś koty na naszej stronie, ale mam tu pewną pilną sprawę, może się zastanowisz. Mamy jedną kotkę, która niedawno trafiła do adopcji i, niestety, nie dogadała się z kotką, która już w tym domu była. Piski, kłaki... Wiesz... No i niestety musimy ją błyskawicznie przenieść, a że u was nie ma kotów, to pewnie czułaby się dobrze. Tylko ta kotka jest po przejściach... Zresztą, zaraz wyślę ci zdjęcia na maila, sama zobaczysz. *** – Tylko nie ten... – Bartek nawet nie krył obrzydzenia. Patrzyliśmy na foto-story, przedstawiającą zabiedzoną czarną kotkę, najpierw z pyszczkiem umazanym we krwi, potem z oczyszczonym, przez co wyraźnie było widać strzęp oka zwisający z pustego oczodołu. Na następnych zdjęciach pyszczek był w połowie wygolony, a oko zaszyte, za to drugie pokrywała mleczna mgła. Nie ukrywam, że mi też zrobiło się nieprzyjemnie. – Ona teraz już wygląda lepiej. Sierść na pyszczku jej odrosła. Tylko dalej jest dosyć nieufna – usłyszałam w słuchawce. Popatrzyłam na Bartka, popatrzyłam jeszcze raz na zdjęcia... – Możecie ją przywieźć na weekend, będziemy w domu. *** Spotkanie z wolontariuszką Fundacji przypłaciłam utratą złudzeń. Bez skrupułów opowiedziała mi historię kotki. – Wyniosłam ją ze schroniska pod swetrem. Takich kotów się nie leczy, tylko usypia. Szkoda im kasy na zwierzęta, z których nie wiadomo, czy coś będzie. Zęby ma tak strasznie zniszczone, że nie można określić wieku. Może mieć i dwa i dziewięć lat. W fundacji jest od dwóch miesięcy, dużo przeszła: operację oka, walkę o to drugie, rekonwalescencję... Trochę ją podkarmiliśmy. No i jest prawie jak nowa... Spojrzałam na „prawie nowego“ kota: wymiarami przypominała kilkumie-sięcznego kociaka, przy dotyku wyraźnie czułam kości. Odrastająca sierść na pyszczku jeszcze nie osiągnęła normalnej długości, ale blizna po
94
Agata Sienkiewicz oku była już niewidoczna. Spod mgły przykrywającej drugie oko w jednym miejscu trochę bardziej przebijał pomarańczowy. „Jak nowa“? W sumie w porównaniu ze zdjęciami... Po serii ustaleń i porad dotyczących opieki, ale i poszukiwania nowego domu, wolontariuszka wyszła, a my zostaliśmy sam na sam z małym czarnym nieszczęściem. Jeden gwałtowny ruch i kot szybko czmychnął pod łóżko, skąd nie wyszedł przez dobę. *** Nie było wyboru. Wstawiliśmy pod łóżko miski z jedzeniem i wodą oraz kuwetę i czekaliśmy, aż nasza podopieczna trochę się oswoi. W końcu opuściła kryjówkę, ale długo jeszcze nie było mowy o głaskaniu czy braniu na ręce. Pierwszy tydzień upłynął na czujnym poznawaniu mieszkania i nas oraz błyskawicznych „czmychach“ pod łóżko w razie stwierdzenia jakichkolwiek nieprawidłowości. A potem się zaczęło... Najpierw było miło, bo kotka w nocy wyszła z kryjówki i przycupnęła na naszej pościeli. Taki pierwszy znak zadomowienia. No i wraz z postępującym zadamawianiem, coraz bardziej pokazywał się jej charakter... Niestety... Najpierw było „pacanie“ przedmiotów w jej zasięgu: pacała myszkę komputerową z biurka na podłogę, pacała doniczki z parapetu na podłogę, pacała kubki ze stołu na podłogę... Ostatecznie wszystko w naszym mieszkaniu drżało w obawie przed byciem pacniętym na podłogę. Bez szkód się nie obyło. Potem była wyższa szkoła berserkerstwa, czyli ataki szału bojowego... Zazwyczaj po pacnięciu następował moment, kiedy kot przez kilka minut biegał jak oszalały po całym mieszkaniu, rzucając się na wszystko godne walki, czyli zakrętki od butelek, małe maskotki, gumki do włosów, ostatecznie, kiedy tylko przyłapała nas na nieuwadze, na nasze ręce... Po kilku takich atakach już odruchowo tłumaczyliśmy znajomym: nie, to nie żyletka... Do tego każda okazja była dla niej dobra, żeby dać drapaka. Wchodzenie i wychodzenie z mieszkania stało się wymagającą najwyższej uwagi czynnością. Nie mówiąc już o otwieraniu i zamykaniu okien. Jednak na kres cierpliwości doprowadził nas fakt, że kotka miała własne pomysły na miejsca do załatwiania potrzeb fizjologicznych. O dziwo, były
95
Agata Sienkiewicz to zazwyczaj rzeczy Bartka: plecak, buty, kurtka, ale nie pogardziła też dywanem czy pościelą... Odliczaliśmy dni do rozstania... *** W następnym tygodniu kotka przestała szaleć, przestała pacać. Przez dwa dni prawie cały czas spała. W mojej głowie coraz głośniej dźwięczał alarm. Na szczęście do weterynarza było tylko „przez podwórko“. Okazało się, że kotka ma bardzo wysoką gorączkę i jest mocno osłabiona, co oczywiście nie przeszkodziło jej poharatać pazurami wszystkich trzech zgromadzonych w gabinecie osób, przy trywialnej próbie zmierzenia temperatury. Badania laboratoryjne wykazały stan zapalny. Kolejne kilka dni upłynęło nam na zastrzykach i wymyślaniu coraz to nowych sposobów, żeby wrócić od weterynarza z jak najmniejszymi szkodami. Po którejś wizycie wróciliśmy do domu, kotka nafukała na nas i poszła odreagować przy misce z jedzeniem. Wykończeni i jak zwykle poranieni zalegliśmy na łóżku. Po jakiś dziesięciu minutach kotka wskoczyła na pościel, położyła się między nami i zaczęła mruczeć... *** Siedzieliśmy już praktycznie na pudłach. Wieczorem wolontariuszka miała przenieść kota do innego domu tymczasowego, bo chętnych na adopcję brakowało. Leżałam na łóżku, bezmyślnie wpatrzona w telewizor, myślami już w nowym mieszkaniu. Kątem oka widziałam czarną plamę spacerującą obok i układającą się za moją głową. Po chwili coś zaczęło mnie szarpać za włosy. – Bartek, co ona robi? – Hmmm... Wygląda na to... że cię myje... To było jak uderzenie pioruna. Myśli od razu pobiegły innym torem. Po jakichś piętnastu minutach miałam już telefon w dłoni.. – Cześć, Iwona! Ja dzwonię tylko ci powiedzieć, że tak właściwie... to nie musisz przyjeżdżać. ***
96
To już siedem lat. Zmieniały się mieszkania, zmieniali się faceci, a Kredka Mora Berserker nadal ze mną jest. Tłucze moje kubki, obsikuje pozostawione na podłodze ubrania i każdej nocy zasypia przytulona do mojej głowy, mrucząc donośnie. Czasem w dzień budzi się z drzemki i rozgląda po pokoju, miaucząc przeraźliwie, dopóki nie usłyszy mojego głosu. Czasem przynosi mi w zębach upolowane pluszowe myszy i z dumą czeka na pochwałę. Co rano, kiedy tylko otworzę oczy, liże mnie po nosie. A mnie nic nie wyprowadza z równowagi bardziej, niż rzucane czasem przez kogoś zdanie: ja bym się takiego kota pozbył...
97
Anna Wasińska Imię i nazwisko: Anna Wasińska Znana także jako: Wasinka O autorce: Ścieżka wykształcenia zaprowadziła ją na wydział filologii polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, a po obronie pracy magisterskiej w klimacie etnograficznym - do Podyplomowego Studium Wydawniczego, gdzie pozyskała świadectwo jego ukończenia w zakresie prac edytorsko-wydawniczych i współczesnego ruchu wydawniczego. Aha, w międzyczasie nastąpił też finał przygody ze Studium Przygotowania Pedagogicznego. Nieumiejętnie plecie wianki i trzy po trzy - woli zatem milczeć. Pisać. Pisać. Lubi śnieg, deszcz i trawę. I boso. Z mgłą i Księżycem w wędrówce. Pełna przeciwieństw, więc i dylematów.
Łzy słonecznika Wrócili znowu razem. Zamknięci w rozpaczy pokoju, od nowa potęgowali swój dramat. Mężczyzna usiadł, schował twarz w dłoniach. A ona przypatrywała się smutkowi, tak bardzo kaleczącemu duszę. Stała w oknie, próbując opanować bolesną chęć podania mu dłoni, która kiedyś łagodziła każdy niepokój. Teraz nawet by jej nie zauważył. Trwała w milczeniu, a światło przepływało spokojnym oddechem przez jej drobną sylwetkę. Nie czuła ciepła. Żyła w mrocznej iluzji dawnych cieni, potęgujących cierpienie. Widziała kryształową miłość, tulącą zmarznięte stopy, odchodzącą w płaczu poza granicę krzyku. Jego krzyku. Bo to on jest teraz centrum, właśnie jemu pragnie oddać ciepło, które trzyma w dłoniach. „Zapomnij” – szepczą zdrętwiałe lękiem usta. To strach o niego. Jeśli sobie nie poradzi, jak będzie mogła odejść? Coś niezwykle silnego wtargnęło między ich stłamszone wnętrza. Coś, co powoduje, że mężczyzna wstaje co dzień słabszy i bardziej bezsilny, patrząc w martwe oczy poranka. Wychodzi z domu, ciągnąc ją za sobą. Biega po
98
Anna Wasińska szarych ulicach, zatapiając rozum w coraz większym chaosie niemocy. Rozdarty paniką i uczuciem poddania nie wie, w którą stronę podążyć. Wraca więc do pokoju, by wyrywać strzępy ułudy, która przecież nigdy już nie wypełni się jasnym blaskiem ciepła. Trwają w męczarniach, katusze już nie-wspólnych chwil rozdzierają bólem każdą część ciała. Stoi, skulona w sobie, prawie bezbronna. Ale musi mieć siłę. Musi przynieść ratunek... Patrząc, jak mężczyzna nagle rzuca się na podłogę i wije w koszmarze męki, czuje gdzieś w środku tak wielkie szarpnięcie, że niemal mdleje. A on raptownie wstaje, by dać upust niepohamowanej agresji, która rozrywa od tak dawna jego trzewia. Wystraszyła się, że już nigdy nie powróci do tego, kim był kiedyś. Zaledwie rok temu... Decyduje się w końcu podejść, by podjąć walkę z czernią w jego oczach. Stoją naprzeciw siebie, spięci, pogrążeni w mroku. Kobieta wpatruje się w wypalony błękit, dostrzegając jedynie pustkę. Rozległą i zdeptaną brudem nieugaszonego żalu i tęsknoty za czymś, co odeszło. Dotyka jego pobrużdżonej goryczą twarzy i wie, że nic nie poczuł, że jej wysiłki są daremne. Nie potrafi już niczego zmienić. Tego, co się zdarzyło, nic i nikt nie jest w stanie cofnąć... Znów dotyka jego twarzy, z całą mocą pragnąc, by ją wreszcie dojrzał, by wysłuchał uśmierzającego boleść tchnienia, lecz on odwraca się raptownie. Łzy bezsilności musnęły jej policzki, sercem zatargał krzyk. Jęknęła w bezgranicznym zwątpieniu, osuwając się do jego stóp. Ostatkiem sił wstaje jednak, a jej westchnienie wplata się we włosy mężczyzny. „Zapomnij” – szepcze, który to już raz, a on, jakby nagle przebudzony, słyszy ją po raz pierwszy. Uniósł powoli głowę, by spojrzeć prawdzie w oczy, jednak zobaczył tylko noc i rezygnację. Rozgrywające się w nim katusze powaliły zmęczone ciało na ziemię, żeby zaraz potem poderwać je do góry w nieopanowanej furii. Wystraszył się, że już nigdy nie powróci do tego, kim był kiedyś. Zaledwie rok temu! Dlaczego nie ma przy nim jej zrozumienia i dobroci, delikatności i czułych westchnień? Pozostało tylko wspomnienie, subtelnym pięknem malowane w jego głowie. Ale to tak rozdzierająco kłuje! Szarpie! Niszczy!
99
Anna Wasińska Jego oczy wyrażają zupełną próżnię, ale wewnątrz szaleje burza. Czuje lekki powiew na twarzy, który na sekundę orzeźwia umysł. A potem znów zanurza się w amoku nieszczęścia. Szaleństwo?! Apatia?! Gniew?! Wszystko to miażdży serce, jakby chciało udusić! Nie potrafi już niczego zmienić! Tego, co się zdarzyło, nic i nikt nie jest w stanie cofnąć! Silniejszy powiew przemyka po jego twarzy. Chce zamknąć drzwi i wygonić przeciąg, lecz po co! Odwraca się gwałtownie, by wybiec z pokoju. Ból wciska jednak stopy w podłogę. Wściekłość rozdziera głowę. Dlaczego mi to zrobiłaś!?! – krzyknęło wnętrze, słysząc równocześnie przeraźliwy jęk wydostający się z kipieli uczuć. Potem szelest słów połaskotał mu szyję. A on, jakby nagle przebudzony, słyszy ją po raz pierwszy! Wyszedł, by odetchnąć zwiewnością porannych mgieł, silnie zatrzaskując za sobą drzwi. Już wie, gdzie musi pójść. A przez jej bladą twarz przebiegło delikatne westchnienie uśmiechu... Sfrunęła z parapetu i stopiła się w pląsie z kroplami rosy, w których odbijała się ufność nadchodzącego dnia. Położył na granitowej płycie kwiat słonecznika. Jej ulubiony.
100
101
Dariusz Zajączkowski Imię i nazwisko: Dariusz Zajączkowski Znana także jako: Szuirad O autorze: Rocznik 1968, nawiasem mówiąc najlepszy w XX wieku, absolwent Politechniki Wrocławskiej, Wydziału Budownictwa. Po krótkiej przygodzie z chlebem majstra, ukończył Szkołę Główną Służby Pożarniczej i od kilkunastu lat, jako oficer Państwowej Straży Pożarnej, zajmuje się szeroko rozumianą ochroną przeciwpożarową. W pisaniu, jak na razie, sięga innych tematów. W 2003 dwa felietony znalazły się w zbiorze najlepszych artykułów gazety politycznej Korespondent.pl. W 2010 opowiadanie "Kat“ znalazło swoje miejsce w antologii opowiadań fantastycznych "Przedświt“, w 2012 tekst "Udało się“ trafiło do antologii "Dziedzictwio gwiazd“. A "Biały Królik“ w 2010 roku wygrał konkurs Wydawnictwa "Papierowy Motyl“. Ponadto kilka innych tekstów zostało docenionych w różnych konkursach.
Biały Królik Pulsujący, prześwietlony błękit wypełniał całą przestrzeń. Ciepło miękkim kokonem otulało jej drżące ciało, a cisza ospałym dotykiem mgieł łagodziła napięte nerwy. Skulona tkwiła w niebycie. Rozszalały oddech wracał do normy, napięte mięśnie stopniowo rozluźniały się i czuła, że zaraz będzie mogła otworzyć oczy. Jeszcze chwila, jeszcze moment… tu jest tak dobrze… Eryk przemył twarz zimną wodą i spojrzał w lustro. Szarozielone oczy czaiły się pod łukami brwi, zgaszone zmęczeniem i delikatnie zasnute umierającą nadzieją. Westchnął, przeciągnął mokrą dłonią po krótkich, ściętych na jeża włosach i wyszedł na korytarz. Noc przyklejona do
102
Dariusz Zajączkowski szyby straszyła przyczajonym w kątach mrokiem. Zdołał się do niego przyzwyczaić, jak i do septycznego zapachu szpitala i szmeru podłączonej do córki aparatury. Do pokoju wszedł cichutko i po raz kolejny bladym uśmiechem skwitował bezsens tego, co zrobił. Przecież wszyscy od pół roku marzyli, by Alicja w końcu się wybudziła. Przysiadł przy łóżku i skupił wzrok na jej twarzy. Gałki oczne łagodnie pływały pod przymkniętymi powiekami. Czasem tylko jakiś grymas na moment przepływał przez oblicze. Wtedy bywało, że Ala ściskała trzymającą ją dłoń. – Nie wiem, co śnisz – szepnął, muskając palcami policzek dziecka – ale my czekamy. I będziemy czekać. Pochylił się i ucałował chłodne czoło. Rozwichrzona grzywka połaskotała go w nos. Mimo sześciu miesięcy wciąż dziwiła go napływająca do oczu wilgoć. Przestrzeń stała się klarowna. Przytłumione słońce wisiało nad horyzontem, barwiąc promieniami setki wirujących, kolorowych latawców. Ala rozłożyła ręce i poszybowała. Uchwyciła grzywę wiatru i pomknęła, wpadając między furkot papierowych ogonów i feerię wizerunków naklejonych na delikatne konstrukcje. Część obrazów, realnych jak fotografie, wywoływała w sercu dziwną tęsknotę okraszoną bólem. Z letargu wspomnień wyrwał ją przepływający obok Biały Królik, ścigany przez Talię Kart. Chwilę później na niebie pojawiły się ogromne usta obsypane perłami łez. I wtedy spokój nagle minął. Motyle latawców, niczym myśliwce w bojowym szyku, zawróciły na północ i pomknęły na spotkanie czarnych chmur. Alicja, porwana ich pędem, z żalem zostawiła za sobą czerwień warg. Spojrzała w dół. Całą taflę potężnego jeziora zajęło odbicie twarzy mężczyzny. Szarozielone oczy rozpaczliwie przeszukiwały przestworza, a usta zamarły w bezgłośnym wołaniu. – Tato?! – zapytała odruchowo i poszybowała dalej, szukając w pamięci znaczenia tego słowa. A wiatr zmarszczył falą powierzchnię wody i poderwał krople pod nieboskłon. Zmoczone latawce bezradnie opadały w dół. Usiadł w fotelu i zacisnął dłonie na jego poręczach. Półmrok pomieszczenia i miarowy szum urządzeń kołysały do nieuchronnej drzemki. Wstał i, broniąc się przed snem, podszedł do okna. Szyba odbijała część pokoju. Kilka rysunków Stasia, rozwieszonych na sterylnych ścianach, przypominało Erykowi jak bardzo syn przeżył wypadek starszej siostry. Z boku na stoliku
103
Dariusz Zajączkowski leżało parę książeczek. Dzięki nim chłopiec odzyskał mowę. Teraz na głos czytywał Ali bajki, sam przechodząc rehabilitację. A Marta? Boże jak bardzo chciał, by do tamtej rozmowy nigdy nie doszło. Głuchy werbel kropel deszczu na metalowym parapecie przywrócił go rzeczywistości. Za oknem ciemność zgęstniała narastająca burzą. Potężniejący wiatr ponuro zawodził, uderzając zerwaną gałązką w szybę. Żałośnie rozpłaszczony na szkle liść próbował coś szeptać, ale brutalnie oderwany smagnięciem wichury odpłynął w otchłań. Nad miastem głucho przetoczył się grzmot, a Eryk, spoglądając na córkę, przeczuwał, że ta noc nie będzie podobna do innych. Kuliste pioruny, niczym robaczki świętojańskie, kłębiły się pod czaszą posępnych chmur. Tańczyły wyczekując na swój czas. Gdy dostrzegły gromady latawców, zgłodniałą watahą pomknęły naprzeciw. Uderzyły z impetem, przeszły falangą, pozostawiając spopielone warkocze, spadające oddechem ostatnich iskier. Okruchy wspomnień powoli gasły, dopalając się tuż nad samą ziemią. Kiedy Alicja podniosła wzrok, zauważyła, że dwie świetlne kule gnają wprost na nią. Umysł odblokował pamięć i koszmar powrócił rechotem silnika. Przetoczył się po horyzonty i zdławiony przeszedł w pisk opon, by umrzeć miękkim mlaśnięciem, niczym galareta ciśnięta w błoto. Przerażenie, przesiąknięte krzykiem chłopca, objęło ją lodową peleryną i strąciło w dół, na spotkanie kamieni bólu. Przeszłość wygasała, choć nie rodziła niczego nowego. Ala drgnęła. Dreszcze przemknęły przez jej ciało. Tętno wybuchło w aparaturze amplitudą wskazań, a na czoło dziewczyny wypełzł zimny pot. Eryk stał przy łóżku jak sparaliżowany. Uczucia strachu i nadziei obezwładniły go tak dalece, że nie wiedział, czy pielęgniarka dyżurna przyszła sama, czy na skutek jego wezwania. Po kwadransie sytuacja powróciła do normy. Wskazania czujników zabłysły zielenią spokoju, a siostra wychodząc, przygasiła światła. Stał wciąż dygocząc i czując, że w pokoju pozostało coś, czego wcześniej nie było. Ukryty po kątach niepokój wyczołgał się na środek izolatki i nasączał powietrze drażniącą niepewnością, wyczekiwaniem tajemniczości. Patrzył na córkę i roztrząsał ostatnie pół godziny. Bezradność, jaką się przed chwilą wykazał, cuchnęła, miał tego zupełne przeświadczenie, identycznie jak feralnego wieczoru, w ostatnich godzinach tamtego ciężkiego dnia.
104
Dariusz Zajączkowski Rano oficjalnie przyznał, że zbankrutowali. Wypłacił ludziom zaległości i przez resztę czasu łaził po mieście, szukając odpowiedzi na dnie kufli z piwem. Fakt, zapomniał odebrać dzieci ze szkoły. Kropla. Jedno głupie zdarzenie, przypadek, który normalnie po dwóch dniach odchodzi w niepamięć, tym razem dopełnił wielomiesięczną czarę. Kłótnia z Martą, garstka niepotrzebnych, zbyt głośnych słów. Kiedy zorientowali się, że Ala wszystko słyszała, dobiegł ich tylko trzask gwałtownie zamykanych drzwi, tupot nóg po schodach… a potem… potem nic już nie było takie samo. W jednej sekundzie rozsypało się wszystko. A może było źle spojone? Dla dobra Stasia pomieszkiwali jeszcze razem, ale dokumenty o separacji czekały na podpisy. Jak długo leżała w zimnych ciemnościach? Nie pamięta. Najważniejsze, że Mrok odpłynął, wsiąkł w rozmokłą ziemię i pozostawił puste miejsce. Alicja czuła, że przeszłość została oswojona. Jeszcze szczerzyła niegroźne już zęby, jeszcze przyczajała się gdzieś na granicy świadomości, ale Nowe Życie stało tuż za linią cienia. Nie widziała oblicza, ale była przeświadczona, że do niej należy wyrzeźbienie detali tej twarzy. Dopiero po chwili skojarzyła, że leży na czymś miękkim, puszystym i przyjemnie ciepłym. Odwróciła głowę za siebie. Biały Królik patrzył wyczekująco. Gdy wstała, z ulgą rozprostował skoki, poruszył pręcikami wąsów, chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę gęstych zarośli, nad którymi górowała wieża. Stworzenie, jakimś tylko sobie znanym sposobem, odnajdywało drogę przez morze zdziczałych róż, gęstwę czarnego bzu i dusznej czeremchy. Łany pokrzyw, owinięte wokół zdrewniałych łodyg potężnych ostów, usuwały się z drogi, kłaniając wpół jak przed koronowanymi głowami. Szli w milczeniu, a roślinny mur zarastał za nimi zieloną ścianą. W kilku miejscach Alicja dostrzegła strzępy latawców. Osmolone kikuty kalekich wspomnień błagalnie łypały przepalonymi źrenicami. Jeśli tylko mogła, delikatnym dotykiem dodawała im otuchy. W końcu wyszli na szeroki dziedziniec. Tu Królik przystanął i wskazał na metalowe okute wierzeje. Zrozumiała, że dalej musi iść sama. Wrota rozwarły podwoje, zapraszając do środka smugami zielono-różowej mgły, za którą piętrzyły się dziesiątki kręconych schodów. Eryk nie mógł znaleźć sobie miejsca. Rosnące napięcie wlewało adrenalinę w jego żyły, zdziwione serce przyspieszało, choć wokół wszystko
105
Dariusz Zajączkowski trwało uśpione mruczeniem medycznej aparatury. Coś się wydarzy. Coraz bardziej był pewny, że TO nastąpi tej nocy. Dziś! Podszedł do łóżka. Ala leżała odprężona z łagodnym, błogim wyrazem twarzy. Cień zwątpienia począł drążyć jego wcześniejsze przekonanie. Ileż razy przeżywał podobne uniesienia, nieodmiennie nasączone poranną goryczą rozczarowania? Opadł w fotel i odruchowo sięgnął po jakąś książeczkę Stasia. Palce same przeskoczyły po kartach i odnalazły właściwą stronę. Gdy spojrzał na obrazek, dreszcz zimnymi mrówkami przeszedł mu po kręgosłupie i kulę chłodu wtopił w skurczony nagle żołądek. Zaschnięte gardło wydało chrapliwy dźwięk. W pierwszej chwili nie wiedział, dlaczego widok kamiennej wieży zrobił na nim tak piorunujące wrażenie, ale gdy zamknął oczy jakimś cudem zrozumiał, że Ala rozpoczęła wędrówkę krętymi, wąskimi schodami, że z każdym krokiem pnie się w górę. Do nich, do życia… po siebie. Gwałtownie stanął na nogi. Gorączkowo oklepał kieszenie w poszukiwaniu komórki. Dopiero za trzecim razem roztrzęsione palce zdołały odblokować klawiaturę. – Idź, idź dziecko… – mruczał do siebie ogarnięty nagłą gorączką. – Marta? – wychrypiał, gdy po kilkunastu długich sygnałach w słuchawce zaszeptał zaspany głos. – Wiesz, która jest godzina? – Po drugiej stronie tchnęło lodem. – Nie, to znaczy wiem, ale – płatał się – wiem, że to będzie dziś, za chwilę. Marta, ona… – Eryk, na litość boską, przestań! Przynajmniej raz na tydzień zrywasz mnie w nocy i każesz jechać na drugi koniec miasta. Jaką dzisiaj miałeś wizję?! Że chodzi po wodzie? Że spotkała krasnoludki? – Marta… – Głos zadrżał i przycichł. Wiedział już, że nie powie ani słowa o wieży, o schodach, o nadziei. – Człowieku, przecież ty już zupełnie świrujesz! Trzask odkładanej słuchawki poprzedził stłumiony odległością obcy głos. Eryk był zbyt zaaferowany, by zwrócić na to uwagę. Otworzył następną stronę książeczki i zrozumiał, że całe racjonalne doświadczenie
106
Dariusz Zajączkowski jego dorosłego życia odeszło, skarlało do nieważnego, nic nieznaczącego epizodu. Z czułością ujął dłoń córki. Mgła leniwie owijała się wokół jej nóg, przelewała po stopniach, prześwietlona promieniami, których źródeł Ala nie potrafiła wskazać. W zasadzie wydawało się, że kroczy w chmurach. Opary gęstymi kłębami zielono – różowych smug z jednej strony odcinały powrót, z drugiej nie pozwalały dostrzec celu wspinaczki. Zmęczenie uwieszone stóp, kleiło znużeniem, plącząc krok za krokiem. Oddech stawał się krótszy, płytszy. Z coraz większym utęsknieniem oczekiwała na koniec marszu. Widok platformy zaskoczył ją. Błękit nieba zajaśniał nagle, jakby ktoś raptownie otworzył wieczko pudełka i rozsunął wszystkie ściany. Stanęła otoczona delikatną muzyką. Kilka kroków przed nią mgła odsłoniła szerokie zasłane atłasem łoże. Wyczerpana przysiadła na skraju, chwilę później, skulona w kłębek, głęboko spała. W spoconej dłoni ściskał kolorową książeczkę. Z bijącym sercem i rosnącą nadzieją wpatrywał się w twarz córki. Kiedy był już blisko, zawahał się. Zawsze dziwiło go jak szybko i skutecznie dorosłość tłamsi odruchy wewnętrznego dziecka, prostotę, by nie rzec, naiwność jego wiary. Z biegiem lat nabierał dystansu, otoczony twardą rzeczywistością, realiami codzienności, łudził się, że panuje nad wszystkim. A teraz stał bezradny z całym bagażem lat, rutyną, przyzwyczajeniami. Odetchnął głęboko. Potrzebował sześciu miesięcy, by zrozumieć, że racjonalizm to tylko skorupa, za którą chował swoją prawdziwą twarz. Wiedział, że musi zdjąć maskę, na chwilę stać się dzieckiem, małym brzdącem, wierzącym w elfy i dobre wróżki. I był na to gotów. Z wielkim namaszczeniem ucałował powieki Alicji. – Wróciłaś – stwierdził, gdy otworzyła oczy. Eryk stał przy oknie i z uśmiechem obserwował krzątaninę lekarzy, rozmawiających z Alą. Szczęśliwy odwrócił się i oparł czoło o chłodną szybę. Wiosenna burza pozostawiła po sobie świeże, rześkie powietrze. Na plac przed wejściem zajechała nieznana mu srebrna limuzyna. Staś wyskoczył z tylnych drzwi i pognał do budynku. Kierowca pomógł wysiąść Marcie i pożegnał ją pocałunkiem. Zabolało. Może tę sprawę przegrał, może przegra jeszcze wiele innych, może do końca życia pozostanie Białym Królikiem, ale ma swoją Alicję. I Stasia. I razem mogą zbierać rozsypane latawce wspomnień.
107
Spis treści
Słów kilka .............................................................................................................. 5 Tomasz Borkowski ............................................................................................... 6 Atlas ............................................................................................................ 6 Tomasz Radosław Borkowski .......................................................................... 14 Ballada o Stefanku ..................................................................................... 14 Marcel Chrust ..................................................................................................... 22 Wznak Wodnika ....................................................................................... 22 Kasia Lankof ....................................................................................................... 26 Pieprzą mi się słowa, czyli erotyk prozatorski ..................................... 26 Marcin Lenartowicz .......................................................................................... 28 I, że Cię opuszczę w razie śmierci ......................................................... 28 Pierwszy raz odbija sietakże na potomnych ........................................ 29 Rak światła ............................................................................................... 30 Wojtek Leszczyński ............................................................................................ 32 Weekend ................................................................................................... 33 Aleksandra Guzik ............................................................................................... 38 Trzy dwudziestominutowe drzemki .................................................. 38 Izabela Kudasik .................................................................................................. 46 Słowa w palcach ...................................................................................... 46 Przemek Morawski ............................................................................................ 50 Brylanty panny Toli ................................................................................. 50
108
Michał Pęczek ..................................................................................................... 64 Charles ....................................................................................................... 64 Dominika Plotzke ............................................................................................... 74 Dusiołek .................................................................................................. 74 Jarosław Sapierzyński ........................................................................................ 76 Harlequin .................................................................................................. 76 Robin Hood ............................................................................................. 82 Agata Sienkiewicz .............................................................................................. 90 Czuwajac przy drzwiach ....................................................................... 90 Kot tymczasowy ...................................................................................... 93 Anna Wasińska .................................................................................................... 98 Łzy słonecznika ....................................................................................... 98 Dariusz Zajączkowski ..................................................................................... 102 Biały Królik ............................................................................................. 102
109
Niepoważny portal okołoliteracki
He r b at k a u He l e n y w w w. h e r b a t k a u h e l e n y. p l