A n t o l o g i a Krzysztof Ceran
t o m
Karolina Cisowska
Jakub Ćwiek
Anna Dominiczak
Grzegorz Gajek
Witold Jabłoński
Maciej Kaźmierczak
II
Paweł Kontek
Filip Kopij
Maciej Lewandowski
Jan Madejski
Kornel Mikołajczyk
Artur Olchowy
Marcin Sergiusz Przybyłek
Emil Strzeszewski
Adam Podlewski
Łukasz Radecki
Przemysław Zańko
M i e j s c e
n a
Krzysztof Ceran
a u t o g r a f y
Karolina Cisowska
Jakub Ćwiek
Anna Dominiczak
Grzegorz Gajek
Witold Jabłoński
Maciej Kaźmierczak
Paweł Kontek
Filip Kopij
Maciej Lewandowski
Jan Madejski
Kornel Mikołajczyk
Artur Olchowy
Marcin Sergiusz Przybyłek
Emil Strzeszewski
Adam Podlewski
Łukasz Radecki
Przemysław Zańko
A n t o l o g i a
t o m
Antologia opowiadań ze świata gry fabularnej Wolsung: Magia Wieku Pary
Wydawnictwo Van Der Book Kraków 2015
II
Wolsung: Antologia. Tom II Copyright © by Wydawnictwo Van Der Book, Kuźnia Gier, Kraków 2015 Wstęp copyright © by Szymon Żakiewicz Pragnienie copyright © by Krzysztof Ceran Nie-Gracz copyright © by Karolina Cisowska Sześć minut Roberta Carlsona copyright © by Jakub Ćwiek Spełnione marzenie Karoliny Day copyright © by Anna Dominiczak Wołanie (nocą) copyright © by Grzegorz Gajek Lalka 2 (Miłość Wieku Pary) copyright © by Witold Jabłoński Nowy gracz copyright © by Maciej Kaźmierczak Szarada copyright © by Paweł Kontek Latająca wyspa copyright © by Filip Kopij Quincunx copyright © by Maciej Lewandowski Brudna dola copyright © by Jan Madejski Głód żelaza copyright © by Kornel Mikołajczyk Banalnie proste zadanie copyright © by Artur Olchowy Teterski Aeroklub Dżentelmena copyright © by Adam Podlewski Simon copyright © by Marcin Sergiusz Przybyłek Ostatnia wyprawa copyright © by Łukasz Radecki Szalona Maria copyright © by Emil Strzeszewski Horror vacui copyright © by Przemysław Zańko Wolsunga wymyślili: Artur ‘Garnek’ Ganszyniec oraz Maciej Sabat Twórcą oryginalnego pomysłu, świata, marki i logo Wolsung jest Artur Ganszyniec. Redakcja: Sławomir Spasiewicz, Karolina Bujnowska-Brzezińska Korekta: Karolina Bujnowska-Brzezińska, Katarzyna Koćma Koordynator wydania: Maciej Pitala Koordynator projektu Wolsung: Michał Stachyra Wydawcy: Michał Stachyra, Radosław Szeja i Szymon Żakiewicz Ilustracja na okładce: Mateusz Bielski Projekt i opracowanie graficzne okładki: Bartłomiej Fedyczak Ilustracje: Mateusz Bielski (s. 268), Roch Hercka (s. 74, 260, 348), Jan Jasiński (s. 242), Radosław Jaszczuk (s. 58), Michał Jaworski (s. 98, 292), Kacper Kutrzuba (s. 114, 226), Magdalena Mińko (s. 130, 184), Igor Myszkiewicz (s. 332, 358), Grzegorz Nita (s. 168), Łukasz Podgórski (s. 200), Marcin Rubinkowski (s. 12), Mateusz Wilma (s. 142) Projekt typograficzny i skład: Olga Furman Wydanie elektroniczne: Anna Jakubowska Opowiadania konkursowe oceniali:
- w pierwszym etapie: Maciej Pitala, Karolina Cisowska, Artur Olchowy - w drugim etapie: Michał Stachyra, Krzysztof Piskorski, Maciej Sabat, Michał Studniarek, Artur Ganszyniec, Sławomir Spasiewicz ISBN 978-83-64473-42-5 Tom II Wydanie I
Wydawca:
Wydawnictwo Van Der Book Kuźnia Gier ul. Stokrotek 1 31-463 Kraków www.vanderbook.pl
[email protected]
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być bez uprzedniej zgody wydawcy rozpowszechniana, zwielokrotniana, utrwalana, przerabiana, tłumaczona lub w jakikolwiek inny sposób używana w stopniu wykraczającym poza przepisy o dozwolonym użytku chronionych utworów z ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Spis treści
Szymon Żakiewicz Wstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9 Jakub Ćwiek Sześć minut Roberta Carlsona. . . . . . . . . . . . . . . . 13 Anna Dominiczak Spełnione marzenie Karoliny Day. . . . . . . . . . . . . . 59 Artur Olchowy Banalnie proste zadanie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 75 Kornel Mikołajczyk Głód żelaza. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 99 Karolina Cisowska Nie-Gracz. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 115 Krzysztof Ceran Pragnienie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 129 Grzegorz Gajek Wołanie (nocą). . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 143
Maciej Kaźmierczak Nowy gracz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 169 Filip Kopij Latająca wyspa. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 185 Witold Jabłoński Lalka 2 (Miłość Wieku Pary). . . . . . . . . . . . . . . . . . 201 Paweł Kontek Szarada. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 227 Adam Podlewski Teterski Aeroklub Dżentelmena. . . . . . . . . . . . . . . 243 Jan Madejski Brudna dola . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 261 Emil Strzeszewski Szalona Maria. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 269 Maciej Lewandowski Quincunx. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 293 Łukasz Radecki Ostatnia wyprawa. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 333 Przemysław Zańko Horror vacui. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 349 Marcin Sergiusz Przybyłek Simon . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 359
Wstęp
Popularność steampunku na całym świecie rośnie w imponującym tempie. Miłośnicy zębatek, trybików, machin, wynalazków i szalonych konstrukcji, wiktoriańskiej estetyki, a przede wszystkim wspaniałej fantastyki łączą się pod wspólnym sztandarem, sprawiając, że steampunk zaczyna już być postrzegany bardziej jako superkultura niż subkultura. Zapraszamy na drugą odsłonę steampunkowej uczty Wydawnictwa Van Der Book – świat Wolsunga kolejny raz staje przed wami otworem. Magiczna Rewolucja Przemysłowa trwa w najlepsze, fantastyczne rasy żyją obok siebie w pozornej harmonii. Golemy służą w armiach mocarstw, które nieustannie konkurują ze sobą w cieniu skrzydeł długowiecznych, potężnych smoków. W buchających parą i magią metropoliach wytworne damy, ekscentryczni arystokraci, szarmanccy amanci, nieustępliwi detektywi, szaleni naukowcy oraz brawurowi eksploratorzy wciąż poszukują przygód, wrażeń i ekscytacji. To właśnie ich historie, perypetie, rozterki i dramaty w niepowtarzalnej steampunkowej atmosferze będziecie wkrótce śledzić na kartach tej antologii. Uniwersum Wolsunga, stworzone kilkanaście lat temu przez Artura Ganszyńca, nieustannie się rozwija. Podręcznik podstawowy systemu RPG doczekał się wznowień oraz nowej edycji, a różnorodne dodatki regularnie 9
Szymon Żakiewicz
poszerzają wachlarz przygód i fabularnej rozrywki. Wolsung otrzymał kilka wyróżnień i nagród, a gra planszowa Wolsung: The Boardgame była pierwsza dużą planszówką Kuźni Gier, sprzedawaną w całej Europie. Micro Art Studio produkuje wspaniałe figurki, którymi można zagrać w skirmishowy system potyczkowy Wolsung SSG. Wolsung: Antologia to pierwszy projekt Wydawnictwa Van Der Book, a drugi tom antologii zawiera aż 18 opowiadań. Podobnie jak w pierwszym tomie, uznani i kochani autorzy prezentują wam swoje historie ramię w ramię z laureatami konkursu dla debiutantów. Na łamach tomu drugiego spotkacie m.in.: takich pisarzy, jak Jakub Ćwiek, Witold Jabłoński, Marcin Przybyłek, Emil Strzeszewski, Grzegorz Gajek, Maciej Kaźmierczak, Maciej Lewandowski czy Łukasz Radecki. Podobnie jak w pierwszym tomie, uznani i kochani autorzy prezentują wam swoje historie ramię w ramię z laureatami konkursu dla debiutantów. Dołożyliśmy wszelkich starań, aby lektura była dla Was przygodą, ekscytującą wyprawą, a przede wszystkim – potężną dawką steampunkowej przyjemności. Chcieliśmy bardzo serdecznie podziękować wszystkim autorom, których teksty za chwilę przeczytacie, oraz naszym współpracownikom pracującym przy redakcji, korekcie, składzie i oprawie graficznej. Czas rozpocząć podróż. Miłego czytania! Szymon Żakiewicz
10
Jakub Ćwiek
Sześć minut Roberta Carlsona
Wielu twierdzi, że byli tamtego poranka przy bramie głównej Twierdzy, że na własne oczy widzieli chwilę upokorzenia Roberta Carlsona. Ci sprawniej władający słowem zwykle raczą swych słuchaczy opisem krwawego wschodu słońca i takich omenów, jak obsiadające więźniarkę kruki i czarne kłęby pary buchające z komina maszyny, przyjmujące kształt trupiej czaszki. Są tacy, co twierdzą, że Carlson próbował uciekać konstablom, że rzucał się w tłum, ciskał na lewo i prawo najgorsze klątwy, że toczył z ust pianę. Mówili też, że pojmany najsłynniejszy mag Alfheimu – a kto wie, może i całej Urdy – szedł w swej prawdziwej, demonicznej postaci z rogami, kopytami i całą resztą. To wszystko – wybaczcie mi, proszę, mój akwitański – gówno prawda. Wiem, bo tam byłem, tak tego dnia, jak i przez większość kolejnych, aż do egzekucji Roberta Carlsona. Prawdę mówiąc, choć w to zapewne nikt już nie uwierzy, to ja pociągnąłem za dźwignię owego dnia, uznawanego potem przez prasę za triumf sprawiedliwości. Tak, szanowne damy, drodzy dżentelmeni. Nazywam się William Ascort i jeśli nie macie nic przeciwko – a pewnie nie, skoro poświęciliście czas i pieniądze, by znaleźć się na tej sali – opowiem wam moją wersję wydarzeń. 13
Jakub Ćwiek
To rzeczywiście był poranek, wedle zegarów zbliżała się siódma, choć – jak to zwykle na jesień – noc nic sobie z tego nie robiła i trwała w najlepsze. Do tego padał deszcz tak obfity, że wyciągnąwszy przed siebie rękę, własne palce widziałeś rozmyte. Pamiętam, staliśmy ze starym McFlyem pod bramą dobry kwadrans, czekając na więźniarkę, mokrzy, zziębnięci, ale dumni jak charty królowej, bo to nas właśnie spotkał zaszczyt odbierania najniebezpieczniejszego złoczyńcy Alfheimu, pojmanego ledwie dzień wcześniej przez dzielnych funkcjonariuszy Alven Yardu. Woda wlewała mi się za kołnierz, nie czułem też palców stóp, ale wiedziałem, że mógłbym tak stać godzinę, dzień cały, a nic nie zmyłoby uśmiechu z mojej twarzy. Wreszcie usłyszeliśmy szum, a zaraz potem więźniarka z trudem wtoczyła się na wzgórze i zatrzymała kilka jardów od nas. Pojazd, który podjechał owego poranka pod Twierdzę, należał do Alven Yardu. Co prawda, nie miał żadnego działa, ale i tak wyglądał imponująco i groźnie. Wielki jak chłopska chata, wymodelowany tak, by przypominał pocisk, a do tego jeszcze malowany na ciemny grafit, tak, że stanowił niemal jedność z deszczem. Był niczym skała wyłaniająca się na morzu podczas sztormu, zbyt późno, by wykonać jakikolwiek manewr. Trwało chwilę, zanim konstable z eskorty upewnili się, że wszystko jest w porządku i dopiero wtedy jeden z nich sięgnął po klucze i otworzył pojazd od zewnątrz. Potem zastukał do drzwi, ale najwyraźniej pomylił ustalony sygnał, bo zaraz odsunął się gwałtownie. W ostatniej chwili, gdyż z niewielkiego otworu buchnął gaz paraliżujący – na dłuższą metę nieszkodliwy, ale sprawiający dużo przykrości temu, kto choć na chwilę znalazł się w toksycznej chmurze. Nieostrożny konwojent, mimo iż pośliznął się i upadł w błoto, mógł mówić o prawdziwym szczęściu. Przyglądałem się temu pozornie bez śladu emocji, ale z rosnącym niepokojem w sercu. W końcu, czyż nie byłem – jak zresztą wszyscy 14
Sześć minut Roberta Carlsona
w mieście, a pewnie i całym Alfheimie – wychowany na opowieściach o Robercie Carlsonie i jego przerażających postępkach? Ludzie mówili, że podczas rozmowy, jeśli chciał, zostawiał w twojej głowie rozkaz, byś w wolnej chwili połknął własny język. Byli też tacy, którzy straszyli Carlsonem dzieci, gdy nie chciały jeść albo spać. O tak, wszyscy byliśmy w jakiś sposób pod jego wpływem. Tamtego dnia miałem nawet w wewnętrznej kieszeni płaszcza książkę opisującą kolejne starcie fikcyjnego detektywa Abberline’a z Carlsonem. Dobrze to pamiętam, nosiła tytuł Muzyka duszy i bardzo mi się podobała, mimo licznych podobieństw do innych groszowych czytadeł z tamtych dni. Miała w sobie to coś, pomysł oparty – jak się potem okazało, dość luźno – na prawdziwym zdarzeniu i dużo ciekawie opisanych pościgów. No i przede wszystkim niebanalny pojedynek niebanalnych postaci. Jedną z nich miałem właśnie poznać. Zanim ostatecznie otwarto drzwi, nadzorujący sprawę komisarz – chyba Glick, ale głowy nie dam – wylegitymował nas dokładnie, a potem jeszcze zastukał do bram więzienia, by potwierdzili naszą tożsamość. To na wypadek, gdyby Carlson podstawił swoich ludzi przy samej Twierdzy. W sumie, jeśli się zastanowić, byłoby to do niego podobne. I wreszcie drzwi więźniarki stanęły otworem. Z wnętrza wychynął najpierw uzbrojony konwojent, a po nim – dzwoniąc łańcuchami niczym upiór w starym dworze – sam Robert Carlson. Z trudem ukryłem swe rozczarowanie. Największy mag Alfheimu wyglądał bowiem, przyznaję, elegancko i wytwornie, ale niczym szczególnym się nie wyróżniał. Jak każdy czystej krwi elf miał przystojną, pociągłą twarz, prosty nos i, rzecz jasna, szpiczaste uszy. Szczęśliwie nie zaliczał się do tych nowomodnych smarkaczy oszpecających się na ludzką modłę i głoszących miłość ponad podziałami. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, jak można sobie coś takiego robić. W każdym razie, jak już wspomniałem, swym wyglądem Carlson nie zrobił na nas wrażenia. Postawą i krokiem również nie. Skulony, zgarbiony pod jarzmem łańcuchów i do tego przemoczony do ostatniej nitki swego eleganckiego fraka nie budził cienia lęku, a jedynie politowanie i świadomość, że pycha to jednak straszny grzech. 15
Jakub Ćwiek
W tamtej chwili – mimo iż sam stałem na deszczu i marzyłem jedynie o zdjęciu butów i kubku ciepłej zupy – było mi Carlsona naprawdę żal. A potem mag przemówił i wszystko się odwróciło.
– Wy będziecie mnie pilnować? – zapytał Carlson. Patrzył na mnie, ale tego dnia to McFly był szefem zmiany. On więc odpowiedział w naszym imieniu. – Robercie Carlson! Od tej pory do chwili egzekucji stajesz się więźniem Twierdzy i masz podporządkować się wszelkim jej prawom, inaczej zostaniesz surowo ukarany. Do momentu osadzenia w celi możesz się odzywać jedynie zapytany. Czy to jasne?! McFly mówił głośno, częściowo, by przekrzyczeć szum deszczu, bardziej jednak, by wywrzeć odpowiednie wrażenie i wzbudzić posłuch. Uczono nas tego przed skierowaniem do tej pracy – czasem krzyk działa lepiej niż pałka. Swoją drogą – formuły, którą wygłosił mój towarzysz, również nas uczono. Brzmiała zawsze tak samo, słowo w słowo, z wyjątkiem imienia skazanego i opcją finału odsiadki. Dodam też, że zwykle owa tyrada sprawdzała się znakomicie, wspierały ją bowiem posępne mury za naszymi plecami oraz zła sława Twierdzy. W pierwszej chwili pomyślałem, że Robert Carlson również zegnie kark i okaże skruchę, on jednak tylko na moment zwiesił głowę, pokręcił nią z dezaprobatą, po czym ponownie zadarł, tym razem skupiwszy wzrok na McFlyu. – Klątwa – powiedział spokojnie. – Rzucam klątwę na każdego strażnika, który przekroczy próg mojej celi. Postarajcie się, chłopcy, nie złapać tej fuchy. Ponownie zwiesił głowę i tak już pozostał do czasu, gdy dopełniliśmy wszelkich formalności przejęcia więźnia. Potem bez żadnego oporu pozwolił się wprowadzić do Twierdzy.
16
Sześć minut Roberta Carlsona
Trzeba wam wiedzieć, że jeśli chodzi o magię, zabezpieczenia Twierdzy podówczas nie miały sobie równych. Pewnie właśnie dlatego, jak historia więziennictwa Alfheimu długa i bogata, była ona miejscem przetrzymywania najniebezpieczniejszych magów, kapłanów krwiożerczych bóstw czy wróżbitów. Podobno zewnętrzne mury zbudowano z tysięcy porozbijanych ołtarzy, a drewniane elementy pochodziły wyłącznie ze świętych drzew. Gdzieś słyszałem nawet, że gdyby przekroić dowolną krokiew, popłynęłaby z niej krew druidów, ci starożytni mnisi przyrody przykuwali się bowiem do drzew własnymi wnętrznościami, byleby ustrzec je przed wycinką. W ten sposób łączyli się z pniami, a po latach ich wyegzorcyzmowane dusze stały na straży nowego ładu i porządku. Trudno powiedzieć, czy na pewno w to wierzę, nigdy nie odważyłem się sprawdzić. Wiem jednak – widziałem to po wielokroć na własne oczy – że każdego roku, w tydzień po urodzinach miłościwie nam panującej Tytanii, w Twierdzy zjawiała się rada Magów Królewskich, by uzupełnić bądź też wzmocnić osłabione przeciwzaklęcia więzienia. Inne zabezpieczenia Twierdzy? Tu przez długie lata było dużo gorzej, ale od dnia, gdy to najsłynniejsze i największe więzienie Alfheimu wyłączono spod jurysdykcji ministra sprawiedliwości i oddano pod opiekę sir Jamesowi Tangelinowi, wiele się zmieniło. To właśnie sir James – nie tylko jedyny w historii człowiek, który przełamał rasową barierę i przebojem wdarł się do elfiej arystokracji, ale i, co mówiono szeptem na ulicach, podobno zaufany niegdyś agent w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości – kazał zamontować mechaniczny system zarządzania więzieniem. Maszyna sprawiała, że drzwi cel otwierały się każdego ranka o tej samej porze – wpół do siódmej rano – i zamykały kwadrans po ósmej wieczorem. Maszyna uruchamiała też taśmociąg, którym dostarczano jedzenie na główny blok, obsługiwała prysznice, pralnię i całą masę innych rzeczy. W każdej niemal ścianie kryły się nieustannie pracujące tryby, napinające się sprężyny i miedziane rury przewodzące parę. Olbrzymie tłoki syczały w niegdysiejszych pralniach zamienionych w maszynownie. Brzmiało to czasem, panie wybaczą, jakby ktoś swawolił za drzwiami. 17
Jakub Ćwiek
Nie pytajcie mnie, proszę, jak to wszystko mogło działać, bo nie wiem, zupełnie się na tym nie znam. Doprawdy, wystarczy zagapić się na chwilę i już człowiek wypada z technicznego obiegu. Pamiętam jednak, że system działał i się sprawdzał, choć mechaników widywaliśmy dużo częściej niż królewskich magów. Dzięki maszynie ogrzy strażnicy z dolnych pięter właściwie nie musieli wchodzić na główny blok. Obserwowali wszystko ze stróżówki, gotowi reagować w przypadku wyjątkowo krwawych zamieszek. Na te drobniejsze mieli, z polecenia samego sir Tangelina, przymykać oczy. Oczywiście maszyna nie obsługiwała cel na najwyższym piętrze Twierdzy, zarezerwowanym dla najniebezpieczniejszych i najbardziej wpływowych więźniów. Tam każdy doglądany był indywidualnie przez specjalnie wyselekcjonowanych strażników. Większość stanowiły ludzkie sieroty ze szkoły generała Powella – podrostki znalezione na ulicy i od dzieciństwa szkolone na wojskowych zwiadowców. Wychowani prosto i ascetycznie, nigdy nie wyrobili w sobie ani kosztownego smaku czy gustu, ani pragnienia do zakładania rodziny; byli więc nieprzekupni i odporni na wszelkie szantaże. Oprócz nich służbę na najwyższym piętrze pełniło jeszcze dwóch samotnych wdowców – również ludzi – od dawna niemających nic do stracenia. Jednym z nich byłem ja. Ci z niższych pięter, a z czasem, za sprawą prasy, wszyscy – mówili na nas Nietykalni. Dlaczego o tym opowiadam? Otóż pragnę byście, szanowni państwo, zrozumieli dobrze, że naprawdę nie byliśmy byle kim i trudno było nas przestraszyć. Carlsonowi i jego beztrosko rzuconej klątwie udało się to znakomicie.
Rewizja i kąpiel Roberta Carlsona trwały przeszło trzy godziny. Odbywały się w łaźni strażników, bo zegar Maszyny pod normalnym prysznicem dla nowych był nieubłagany i puszczał wodę w stałych, określonych odstępach czasu, a potem blokował zbiornik, aż do następnej godziny przyjęć. A Carlson wymagał specjalnego traktowania. 18
Sześć minut Roberta Carlsona
Nie będę szanownych dam raczył wszelkimi szczegółami, ważne jest jednak, byście państwo wiedzieli, że każdy otwór w ciele maga został sprawdzony bardzo dokładnie, szorowaliśmy go również tak długo, że w niektórych miejscach pojawiły się kropelki krwi spod zdartego naskórka. Nie przeoczyliśmy żadnej blizny i sprawdziliśmy każde zgrubienie, czy aby nie kryje się pod nim tak zwana wszywka. Potem daliśmy biedakowi trochę przerwy, bo zaczęły działać środki przeczyszczające, które podał mu McFly. To był doprawdy smutny widok, prawdziwe upodlenie, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Pełna procedura opracowana niegdyś przez sir Tangelina dawała gwarancję, że więzień wchodził do celi pozbawiony jakiegokolwiek asa w rękawie. Gdy wreszcie zakończyliśmy kąpiel, w asyście jeszcze czterech chłopaków odprowadziliśmy Carlsona do jego celi na ostatnim piętrze. Zabawne, ale wpychając maga do środka, żaden z nas nie przestąpił progu. Wieść o klątwie Carlsona rozniosła się naprawdę szybko. I najwyraźniej, mimo wszystkich chroniących nas zabezpieczeń i przeciwzaklęć, wzięliśmy ją sobie mocno do serca.
Sprawa klątwy wypłynęła zresztą już niedługo później, gdy podczas wieczornej odprawy sierżant Brick przydzielił Carlsonowi opiekuna. W Twierdzy bowiem, o czym mogą państwo nie wiedzieć, bo to element wewnętrznego regulaminu, każdy więzień ma przydzielonego stałego opiekuna. Oczywiście nie znaczy to wcale, że ów opiekun jako jedyny zajmuje się rzeczonym więźniem, ale on za niego odpowiada i jemu składa się raporty odnośnie zachowań podopiecznego. Jeśli chodzi o więźniów z głównego bloku, każdy z pracujących tam strażników miał pod sobą ze dwudziestu podopiecznych. Nietykalni, jako że zajmowali się przestępczą pierwszą ligą, dostawali maksymalnie dwóch. I tak się składa, że tamtego dnia każdy miał komplet i nikt nie mógł wziąć Carlsona. Mówiąc szczerze, bardzo byliśmy ciekawi, co wymyśli Brick, by obejść regulamin, niezwykle w tym punkcie restrykcyjny. 19
Jakub Ćwiek
Staliśmy więc w równym szeregu, w dopiętych mundurach, jakbyśmy szli na paradę, a sierżant przechadzał się przed nami, tłukąc trzymaną w ręce pałką w otwartą lewą dłoń. W końcu się zatrzymał. – Cartmann! McFly! Przeniesiecie na dół wielebnego Marshalla – powiedział w końcu. – Żadna z jego wróżb się nie spełniła, nie można go zatem uznawać za prawdziwego wróżbitę. Dołączcie go do pospolitych. Wskazani strażnicy strzelili obcasami i wyszli z dyżurki. Nikt, nawet naczelnik więzienia, nie zamierzał dyskutować z Brickiem, który cieszył się względami sir Tangelina – rzekomo był kiedyś jego towarzyszem broni – i nieoficjalnie zarządzał całym więzieniem. Wtedy nie miało znaczenia nawet to, że wielebny Marshall skazany był nie tylko za wróżby, ale i pedofilię, a także odprawianie zakazanych rytuałów ocierających się o nekromancję. Właściwie w tym momencie zebranie mogło dobiec końca, bo rozstrzygnęła się też sprawa Carlsona. Opiekunem wielebnego Marshalla – zdegradowanego nagle do pospolitego przestępcy – był McFly.
Mogę się założyć, że w każdym zawodzie, w którym grupa ludzi zmuszona jest pracować razem, prędzej czy później powstanie jakiś dziwaczny ranking. Nasz dotyczył, a jakże, sławy podopiecznych. Im bardziej znany i niebezpieczny więzień znajdował się pod twoimi skrzydłami, tym wyżej stałeś na liście. Zwycięzca otrzymywał tytuł „króla twardzieli” i każdego dnia zrzutkowy dodatek do pensji od kolegów – nazywaliśmy go „pogrzebowym”. Ja nigdy nie załapałem się na tytuł, choć parę razy było blisko. McFly z kolei bardzo długo utrzymał się na tronie. Potem jednak dostał Marshalla i spadł wtedy naprawdę nisko. Bo wielebny, w porównaniu do innych ziółek z ostatniego piętra, był prawdziwą owieczką. Owszem, krzywdził dzieci i odprawiał krwawe rytuały, ale czy może się to równać z organizowaniem nekromantycznych zamtuzów, gdzie za odpowiednią opłatą klient mógł patrzeć zza krat, jak wskrzeszeńcy gwałcą niewolnicę? 20
Sześć minut Roberta Carlsona
Och! Najmocniej przepraszam szanowne panie za ten przykład, ale doprawdy trudno było o łagodniejszy. To naprawdę były szumowiny, mimo iż czasem nosili wielkie i szanowane nazwiska. Cóż, w każdej rodzinie – oprócz królewskiej, oczywiście – trafić się może czarna owca, zawsze to powtarzam. Weźmy takiego na przykład drugiego podopiecznego McFlya. Dziś jego nazwisko – Windsdor – niewiele już może państwu mówić, ale podówczas jego rodzina znaczyła naprawdę wiele. Elfy najczystszej krwi. Ich majątek, jak mawiano, dwukrotnie przekraczał bogactwo rodziny królewskiej, a stacjonująca w koloniach, będąca stale pod bronią, najemna armia zaspokoiłaby ambicje niejednego marzącego o władzy samozwańca. Najmłodszy z rodu, Dezyderiusz Windsdor III przez lata uchodził za genialnego ekonomistę i stratega, do czasu, gdy nie udowodniono mu, że przewodził szajce zbirów porywających ludzi dla ich wnętrzności. Z nich to podobno zatrudnieni przez Windsdora wróżbici zasięgali informacji na temat nadchodzących zmian na rynku. Dopiero po trzech latach, za sprawą inspektora Holmesa – o którym mówi się, że był pierwowzorem dla literackiego bohatera, Abberline’a – udało się rozbić szajkę i schwytać jej przywódcę. Oficjalnie Dezyderiusza osadzono za niedopełnienie podatkowego obowiązku, ale zarówno wyrok – podwójne dożywocie – jak i decyzja o osadzeniu go w Twierdzy świadczyły wyraźnie, że ukarano go za całokształt. Oczywiście McFly dostawał niezliczone propozycje tak od samego skazanego, jak od jego prawnika, przyjaciół i współpracowników – wszystko za pomoc w ucieczce. Każdy z nas słyszał podobne oferty setki razy, na przemian z czczymi pogróżkami, te od Windsdorów dla McFlya były jednak stanowczo najwyższymi kwotami. Mimo to nie robiły na naszym towarzyszu najmniejszego wrażenia. W sumie, jak się teraz zastanowić, wcale mnie nie dziwi, że to właśnie on dostał pod opiekę Carlsona. Ze wszystkich dostępnych opcji był niewątpliwie najlepszym wyborem. Co nie znaczyło wcale, że dobrym... Ale o tym przekonaliśmy się dopiero po czasie.
21
Jakub Ćwiek
Na ostatnim piętrze panowały zupełnie inne zasady niż w pozostałych częściach więzienia, przede wszystkim dlatego, że wyłącznie tam ostały się jednolite drzwi z wizjerem. Wszędzie niżej były jedynie odsuwane kraty, jakie spotyka się obecnie w większości więzień. To był – znaczy: kraty – pomysł sir Tangelina. Doszedł on kiedyś do wniosku, że dzięki ich wprowadzeniu może nie przejmować się źródłem światła w celach, a jednocześnie pilnować, by nie było w nich mroku i idących za nim samosądów czy innych aktów przemocy – wiele cel było bowiem pozbawionych okien. Przy nowym systemie wystarczyło zainstalować lampy gazowe w części głównej, a już uzyskiwało się półmrok w każdej celi, za jednym tylko podkręceniem kurka. Światło było zbyt słabe, by przy nim swobodnie czytać, ale powiedzmy sobie to szczerze, ilu pospolitych przestępców czyta? Jak już powiedziałem, także i pod tym względem ostatnie piętro mocno się wyróżniało. Z racji tego, że osadzeni na nim skazańcy często zaliczali się do szlachetnie urodzonych – a już niemal wszyscy byli inteligentami – zdecydowano, że każdemu z nich zostaną przydzielone świece. Pewnie zastanawiają się państwo, czy to rozsądne, dawać dostęp do ognia skazańcom, ale już spieszę rozwiać wątpliwości. Po pierwsze, w celach jedynymi łatwopalnymi rzeczami były materac, stół i krzesło. Ściany były kamienne, drzwi metalowe i tak zabezpieczone, że cokolwiek działo się w celi, pozostawało tylko w niej. Ponadto strażnicy, zgodnie z regulaminem i specjalnym dekretem królowej, zwolnieni byli z odpowiedzialności za samobójcze śmierci skazanych. Jeśli więc ktokolwiek zdecydowałby się na wzniecenie pożaru w swojej celi, mógł mieć pewność, że prędzej jego ciało zamieni się w skwarek, niż szczęknie w zamku klucz strażnika. Drugi powód był oczywiście ekonomiczny. Każdy z więźniów ostatniego piętra miał na wolności kogoś wpływowego i w miarę bogatego – niezależnie, czy był to ktoś z rodziny, czy prawnik zarządzający majątkiem – na kim spoczywał finansowy ciężar zapewnienia więźniowi takich luksusów, jak właśnie światło, papier do listów, węgiel czy ołówki. Rzecz jasna osoby te nie dostarczały po prostu produktów – kto bowiem wie, co mogłoby się kryć w specjalnie przygotowanych 22
Sześć minut Roberta Carlsona
świecach czy drążonych ołówkach? Opłacały tylko ich zakup i każdego miesiąca otrzymywały szczegółowy wykaz, co zostało zużyte. Świece, podobnie jak ołówki czy arkusze papieru, były policzalne. W przeciwieństwie do gazu. Różnice między najwyższym piętrem a niższymi nie kończyły się wcale na drzwiach i świecach. Dużo ważniejsze były na przykład wizyty w celach, a nie tylko w salach zbiorowych. Dezyderiusza Windsdora, że pozwolę sobie trzymać się tego przykładu, każdego wieczora odwiedzał jego prawnik, by nadzorować podawaną klientowi dawkę leku nasennego. Było tak od czasu, gdy na wniosek McFlya, rządca więzienia odrzucił prośbę o przeniesienie Windsdora do bloku szpitalnego. Rodzina skazanego wszczęła wtedy kampanię oszczerstw, tak w najwyższych kręgach, jak i w prasie, dla – wybaczcie państwo – ulicznego motłochu. Oczywiście na próżno. Nadzór prawnika i cotygodniowe wizyty lekarza więziennego to jedyne, co udało im się wskórać. Pewnie gdyby ładnie i na piśmie poprosili, dostaliby to z miejsca. Oczywiście nie każdy więzień miał prawo do odwiedzin. Taki na przykład krasnolud Wolowitz... Ale widzę, że chyba zaczynam państwa odrobinę nudzić. Nie, proszę nie zaprzeczać. Moja wina, że rozgaduję się o Twierdzy i rządzących w niej prawach, a nie skupiam na prawdziwym temacie. Dość zatem wstępów. Przejdźmy do Carlsona i jego drogi na szafot.
Pierwszy tydzień obecności wielkiego maga w Twierdzy był dla nas osobliwie trudny. I to, wbrew pozorom, nie za sprawą samego Carlsona, który zachowywał się wyjątkowo grzecznie i spokojnie. Dopytywał o regulamin, pytał, co mu wolno, a czego nie, doradzał w sprawach kobiet – to ostatnie wtedy, gdy któryś ze strażników z dołu podkradł się pod nieobecność McFlya do celi maga. Naprawdę był w owym czasie wzorowym więźniem. Problem natomiast stanowiła tak zwana opinia publiczna. Prasa czająca się na każdym kroku, biografowie wykrzykujący listy swoich 23
Jakub Ćwiek
wpływowych przyjaciół, byle tylko dostąpić zaszczytu spisania życia maga, wreszcie bankierzy i kupcy proszący o konsultację w kwestii zabezpieczeń swych bogactw. Każdego dnia prawdziwe tłumy utrudniały nam dotarcie do pracy oraz transportowanie nowych więźniów. Doszło nawet do tego, że sir Tangelin nakazał uruchomienie podziemnej kolejki, wcześniej zamkniętej z powodów ekonomicznych. Dzięki niej można było dotrzeć spod budynku Sądu Najwyższego do Twierdzy w ciągu mniej niż pół godziny, co cieszyło, choć wychodząc z kolejki, człowiek czuł się, jakby spędził ten czas w saunie. W tunelach wszak nie było należytego ujścia dla pary bijącej z komina lokomotywy. W każdym razie trudności były oczywiście potworne, jako że więźniowie ze wszystkich pięter najwyraźniej chcieli wykorzystać swój moment. Na głównym bloku mieliśmy nawet próbę wzniecenia buntu zakończoną dwoma ofiarami śmiertelnymi i blisko trzydziestoma rannymi. W sukurs przyszedł nam, co zaskakujące, sam Carlson. Pewnego dnia, chyba przy niedzieli, poprosił o widzenie z naczelnikiem i sierżantem Bricksem, by zaproponować rozwiązanie tej trudnej także dla niego sytuacji. Byłem przy rozmowie, myślę więc, że jestem w stanie przytoczyć ją bardzo dokładnie.
Sierżant Bricks zawahał się przed wejściem. Spojrzał ukradkiem najpierw na ziemię – gdzie krwią i pyłem rozrysowany był krąg wielkości całej niemal celi – a potem na wąskie plecy siedzącego przy biurku Carlsona. – Proszę się nie obawiać kręgu, sierżancie – powiedział mag, nie odwracając się. – Nie zamierzam karać uprzejmości skierowanej w moją stronę. To byłoby... niemądre, prawda? Pana, a także i pana naczelnika klątwa nie dotyczy. Przynajmniej w tej chwili. Bricks sapnął coś, ale to było jedyne, na co się zdobył. Pracując w tym zawodzie, człowiek ma świadomość, że przecież nie zawsze znajduje się w murach Twierdzy i narażanie się bez specjalnego powodu na gniew magów jest nierozsądne. Co innego, gdy trzeba, bo 24
Sześć minut Roberta Carlsona
obowiązek wzywa – wtedy nie ma czasu, by się wahać czy zastanawiać. Ale w takim przypadku... Gdy obaj mężczyźni, Bricks i naczelnik, siedzieli już na pryczy, Carlson przestawił świecę i odwrócił krzesło, siadając do nich przodem. Nogę założył na nogę, dłonie splótł na kolanie. Miałem też wrażenie, że zerknął na mnie z rozbawieniem – nie otrzymawszy pozwolenia, wciąż stałem w progu – ale równie dobrze mogło to być złudzenie wywołane tańczącymi na jego twarzy cieniami. – Doszły mnie słuchy, że mają panowie problem z prasą – powiedział mag po dłuższej chwili milczenia. – Odnoszę również wrażenie, że to poniekąd moja wina, jestem bowiem obecnie, wybaczcie brak skromności, najmodniejszą błyskotką sezonu. Roześmiał się, a obaj goście wraz z nim. Przyznam, że mnie także ubawiło to określenie. Fakt, dopiero niespełna miesiąc temu Alven Yard poznał aktualną twarz Carlsona, a ledwie tydzień temu zdołał go schwytać właściwie na gorącym uczynku – to sprawiało, że rzeczywiście mag był aktualną gwiazdą. Prawda jest jednak taka, że w mniejszym bądź większym stopniu wypełniał on swoimi czynami rubryki kryminalne wszystkich gazet od przeszło półtorej dekady. Stał się również najbardziej poszukiwanym przestępcą cywilizowanego świata, bohaterem książek, sztuk teatralnych i – jak już mówiłem – strachem z bajek dla dzieci. Zdecydowanie nazywanie go błyskotką sezonu, chwilowym kaprysem prasowej mody, mogło być odebrane wyłącznie jako żart. – W każdym razie, panowie – mag odezwał się znowu, przerywając śmiechy. – Chciałbym zaproponować rozwiązanie problemu. Otóż mam w planach napisanie pamiętników. Zrobił pauzę. I słusznie, bo wiadomość robiła wrażenie. Trudno było wyobrazić sobie książkę, która bardziej wzbudziłaby zainteresowanie opinii publicznej. Przypomniałem sobie o leżącej wciąż w dyżurce Muzyce duszy i zdałem sobie sprawę, że sam chętnie bym kupił taką publikację. – Nie chcę ich jednakże pisać dla zysków – podjął po chwili Carlson – czy też pomnażania własnej sławy, a właśnie dla spokoju. Przyznam, że znudziło mnie ukrywanie się, zmienianie tożsamości 25
Jakub Ćwiek
i słuchanie o sobie niestworzonych rzeczy. Pragnę czegoś nowego. Spokój jest tym czymś. – A szafot? – zapytał Bricks z uśmiechem. – Co pan powie o szafocie, panie Carlson? Mag wzruszył ramionami. – Jeśli po śmierci nie ma niczego, nie będę miał czasu, by się kłopotać. Natomiast jeśli jest... – Pochylił się do przodu i tym razem to on się uśmiechnął. – Jeśli istnieje jakiś inny świat, to czy jest pan pewien, panie Bricks, że puszczanie mnie przodem, bym miał czas na przygotowanie dla pana niespodzianki, jest takim dobrym po... – Dość! – wtrącił się naczelnik. – Przyszliśmy tu wysłuchać pana Carlsona, sierżancie, a nie wdawać się z nim w słowne utarczki. Czy może mi pan powiedzieć, Carlson, jak wyobraża sobie publikowanie owych pamiętników? – Ależ oczywiście, panie naczelniku. – Mag przeciągnął się i lewą ręką zaczesał włosy za ucho. – Co tydzień będę publikował fragment pamiętników w innej gazecie tak, by każdy mógł choć raz zgarnąć pełną czytelniczą pulę. Warunkiem będzie oczywiście odstąpienie od bram Twierdzy i odpuszczenie strażnikom nieustannych próśb o wywiady. Zarobione pieniądze zasilą moje konto, by nigdy nie zabrakło mi świec, papieru czy innych luksusów. Byłbym wdzięczny także za wino przy niedzieli – to tradycja, której chciałbym czynić zadość do ostatnich swoich dni. Oczywiście jego wybór pozostawiam panom, zdaję sobie bowiem sprawę z sytuacji. Jestem tylko więźniem Alfheimu, nawet jeśli pierwszym pośród równych. Kichnął, a gdy odsunął ręce, dostrzegłem na nich prócz wydzieliny jakąś ciemną substancję. Czyżby krew? Robert Carlson był chory? Naczelnik tymczasem podniósł się z pryczy, otrzepując spodnie. – Muszę się na ten temat rozmówić z sir Tangelinem, ale pana propozycja jest, nie zaprzeczam, dorzeczna. Bardzo za nią dziękuję. Carlson skinął głową. – Cieszę się, że przypadła panom do gustu.
26
Sześć minut Roberta Carlsona
Tangelin przystał na propozycję Carlsona niemal z miejsca. Jemu samemu doskwierać zaczęły nieustanne nagabywania prasy szukającej tematów zastępczych w naszych życiorysach. Co prawda sir James nie musiał się obawiać ujawnienia swej przeszłości – nie dość, że była ona ściśle tajna, to na dodatek, nawet ujawniona, więcej by mu przyniosła chluby niż wstydu. Jednak pewne nawyki, nie do końca przystające dżentelmenowi z najwyższych sfer, a pozostałe z czasów żołnierskich, wolałby on zapewne zachować wyłącznie dla siebie. A wszyscy wiemy, do jakich rzeczy potrafi dogrzebać się prasa, gdy jej naprawdę zależy. Jak zwykle przodowały w tym hieny z Daily Flash – proszę wybaczyć, ale mając w pamięci doświadczenia tamtych dni, nie potrafię określać ich inaczej – piętnując wizyty Nietykalnych w pubach czy zamtuzach. Jakby fakt, że każdy ma potrzeby, nie był czymś naturalnym. W każdym razie Tangelin wyraził zgodę – obostrzywszy ją pewnymi warunkami, o których później – a Carlson z miejsca zabrał się do pracy, obiecując pierwszy kawałek pamiętników właśnie Daily Flash. Była to historia nieszczęsnego strażnika miejskiego Aleksandra Petera Murphy’ego, którą wszyscy chyba znamy z opowieści i legend, a co starsi kojarzą pewnie z prasy. Prawdziwa tragedia, tak człowieka, jak i całego społeczeństwa Lyonesse. Chwileczkę, jak dobrze poszukam, to znajdę wśród papierów ten kawałek pamiętników z Flasha. Zaraz... moment. O, jest! Oto, jak pisze o tamtych wydarzeniach sam Carlson: W tamtych dniach powróciłem właśnie do Lyonesse z długoletniej banicji, na którą skazało mnie – jak wiele razy wcześniej i później – niegasnące, niedające się stłumić pragnienie wiedzy. Wbrew mym obawom, wkupienie się na nowo w łaski cywilizacji i odzyskanie swojego miejsca pośród elit przebiegło bez większego kłopotu. Spędziwszy blisko dekadę pośród różnorakich dzikich plemion, zatraciłem co prawda alfheimską ogładę, zyskałem za to status towarzyskiej ciekawostki, o ileż w środowisku ważniejszy. Nie było przyjęcia, na którym tłumy nie kłębiłyby się wokół mnie, pragnąc wysłuchać którejś z egzotycznych opowieści. Nie było nocy, by któraś ze szlachetnych dam nie próbowała zaspokoić swych żądz z na poły dzikusem. 27
Jakub Ćwiek
Był to dla mnie wspaniały okres. Czas odpoczynku, a także folgowania najgłębiej skrywanym żądzom. Nie znaczy to jednak, że choć na moment zapomniałem o pracy czy oddaniu magii i wiedzy, którym ślubowałem swe życie i każdą myśl. Wreszcie któregoś dnia, uprzątnąwszy warsztat, zabrałem się za pracę nad mechaniczną kończyną, która zespolona z ciałem setkami linek i wężyków zastąpiłaby prawdziwą rękę czy nogę. I to pod każdym względem. Wierzyłem głęboko, że jeśli się postaram, mój wynalazek okaże się wybawieniem dla okaleczonych muzyków, chirurgów i wszystkich tych, których praca związana jest z precyzją. Sztuczna kończyna w miejsce utraconej mogła dać im drugą szansę na realizowanie swojego powołania. Wyznaczywszy sobie cel, ograniczyłem życie towarzyskie, wyraźnie, ale nie dość drastycznie, by wzbudzić podejrzenia elit. Zwłaszcza na początku nie chciałem tracić ich przychylności, są bowiem w Alven Yardzie ludzie dbający o względną nietykalność najwyższych sfer. W owym czasie trzeba było być głupcem pokroju Dezdyderiusza Windsdora, by mimo wszystko trafić do Twierdzy. Praca nad mechaniczną kończyną wymagała wielu badań. Musiałem poznać mechanizm jej działania, dowiedzieć się, co sprawia, że poruszają się nadgarstek i palce. Czy to zmieniające się ciśnienie krwi w żyłach, jak w pneumatycznych tunelach? A może niedostrzegalne gołym okiem tryby mechanizmów łączące się w każdej tkance? Dużo czasu upłynęło, zanim pozbyłem się z głowy owego schematycznego myślenia właściwego cywilizowanym uczonym i zabrałem do tego, jak powinienem – z czystym umysłem, wolą odkrycia czegoś nowego. Miast myśleć, zacząłem badać i obserwować. Z pomocą przyszła mi lyoneska Mgła i czający się w niej Rzeźnik, który akurat ten czas wybrał sobie, by ponownie sterroryzować miasto. Wystarczyły dwie zbrodnie jego autorstwa, bym zrozumiał, że to znak od bogów. Rzeźnik na powrót zaszył się we Mgle, ale jego dzieło trwało, aż moja pracownia nie wypełniła się po sufit żyłami, skórą i tkanką wszelaką. Kości nie potrzebowałem, gdyż dawno już poznałem mechanizm pracy stawu – łatwo go było zastąpić niemal dowolnym tworzywem. Ilu zacnych obywateli i obywatelek zginęło podówczas z mojej ręki? Zdziwi się każdy, kto czyta te słowa, odpowiem bowiem, że ani jeden. Stało się to za sprawą skradzionego przeze mnie i starannie powielonego rejestru policyjnego 28
Sześć minut Roberta Carlsona
zawierającego nazwiska byłych skazańców oraz tych, którym udało się uniknąć prawdziwej odpowiedzialności. Nie chcąc, by nad moim dziełem ciążyła klątwa niewinnej krwi, wbrew swej woli stałem się narzędziem sprawiedliwości. Tak poznałem Aleksandra Murphy’ego. Był on strażnikiem miejskim, po wielokroć odznaczonym za zasługi na polu walki z przestępczością. Wcześniej przez wiele lat walczył ku chwale Alfheimu na wszelkich frontach, na jakie umyśliło się generałom posłać naszych żołnierzy. Wysoki, dobrze zbudowany, na tyle prosty, by można go było podejrzewać o brutalność nieprzystojącą wyższym sferom, z drugiej strony dość miał szlacheckich rysów, by wzbudzać respekt samym tylko spojrzeniem. On jeden powiązał zbrodnie Rzeźnika z policyjnym rejestrem, on też, dostrzegłszy mnie przypadkiem w środku nocy z workiem na plecach, nabrał podejrzeń co do mojej osoby. Z miejsca pokochałem tego człowieka, jak kocha się bratnią duszę – starczyło mi, że wstępując do mej pracowni, przesiąkniętej ohydnym fetorem rozkładających się zwłok, nie skrzywił się nawet, nie zaczął też wykrzykiwać modlitw czy klątw pod moim adresem. Zwyczajnie zapytał, co się tutaj dzieje. Nie widziałem powodów, by nie być wobec niego szczerym, zwłaszcza, że pracownia roiła się aż od pułapek, dzięki którym mogłem go zabić w jednej chwili. Wystarczyłby gest, palec na jednym z rozlicznym przełączników, nastąpienie na którąś z płytek-wyzwalaczy. Mówiąc, cały czas miałem świadomość, że rozmawiam z trupem, którego jedynym zadaniem jest wysłuchać tego, co mam mu do powiedzenia. Do tej pory nie wypowiedziałem jeszcze swych motywacji i założeń głośno – mówienie do siebie od zawsze miałem za oznakę szaleństwa – teraz zyskałem po temu okazję. Swoje życie Murphy kupił bronią i gorzkim uśmiechem. Tę pierwszą odłożył na stoliku, to drugie zagościło na jego twarzy, gdy podwinął rękaw lewej ręki, prezentując drewnianą kończynę podpiętą skórzanymi pasami do stelaża na ramieniu. A potem opowiedział mi gorzką historię o zdradzie, korupcji i utraconej miłości. O upadku bohatera, który po latach nienagannej służby ląduje na ulicy, zaszczuty przez lokalne bandy, pozbawiony wsparcia. O skazanym na śmierć przez uczciwą pracę. To była opowieść o jego życiu. Zapytałem, czy chciałby się zemścić. Namyślał się chwilę, ale ja już od pierwszej chwili wiedziałem, że chce. Wiedziałem też, jak mu w tym pomóc. 29
Jakub Ćwiek
Podwoiłem wysiłki, jak i czas poświęcony na przedsięwzięcie. Jako że najbardziej kontrowersyjny etap prac miałem już za sobą, wycofałem się zupełnie z życia publicznego, słusznie zakładając, że moja, rosnąca w głosy, opinia ekscentryka ślepo zapatrzonego w pracę pozwoli mi ustrzec się przed niebezpiecznymi plotkami. Te zwykłe, codzienne, były – rzecz jasna – nieuchronne, ale tylko głupcy biorą je sobie do serca. Wreszcie kończyna była gotowa. Zamocowanie jej kosztowało wiele czasu, mojej frustracji i bólu Murphy’ego, efekt jednak przerósł nasze najśmielsze oczekiwania. Mimo swego mechanicznego wyglądu – nie był to czas na estetykę i zabawy z obszywaniem skórą – sprawowała się jak prawdziwa ręka. Mój towarzysz był wniebowzięty, a ja wybrałem ten właśnie moment na przedstawienie mu mojego planu realizacji jego zemsty. Słuchał uważnie każdego szczegółu, każdej propozycji, patrząc to na mnie, to znów na swoją nową rękę, wreszcie powiedział, że musi to wszystko przemyśleć. Podziękowawszy raz jeszcze i zapewniwszy mnie o swym oddaniu, wyszedł z pracowni, a ja zabrałem się do dalszej pracy. Nie było go prawie miesiąc, ale nawet na moment nie zwątpiłem, że się zjawi. Widziałem wszak, jak patrzył na swoją sztuczną rękę, jak oceniał jej możliwości, które – dodam tu nieskromnie – znacznie przekraczały te, które daje zwykła kończyna. Poza tym byłem absolutnie pewien, że myśl o zemście nieustannie zaprzątała mu głowę, teraz nawet bardziej niż kiedykolwiek. Bo teraz pojawiły się możliwości jej zrealizowania. Gdy w końcu przyszedł, byłem gotowy, by go powitać. Zdziwił się, że nie zaprzestałem pracy, mimo iż nie było go tak długo, a potem długo wpatrywał się w efekt moich działań. Wreszcie wypowiedział na głos słowa, z którymi tu przyszedł. Był gotów. By wykonać plan, potrzebowałem czystej sali, to jednak nie stanowiło w owym czasie problemu. Wystarczyło mieć pieniądze i przychylność wyższych sfer, a można było kupić więzienie, świątynię, szpital. Czym była mała sala operacyjna? W umówionym dniu spotkaliśmy się z Murphym w pracowni i razem udaliśmy się do miejsca przeznaczenia, niosąc ze sobą wszystko, co było nam niezbędne. Do dziś nie wiem, dlaczego nie skorzystaliśmy z powozu. Widać podniecenie sprawiało, że żaden z nas ani myślał o siedzeniu – musieliśmy chodzić, być w ruchu, spuścić z naszych ciał odrobinę pary. 30
Sześć minut Roberta Carlsona
Na miejscu, zanim go uśpiłem, ostatni raz zapytałem, czy jest gotowy. Potwierdził, tym razem bez śladu wahania. Zadanie nie należało do łatwych. Choć czułem się pewny tak swojej wiedzy anatomicznej, jak i znajomości mechaniki, nie mogłem wiedzieć, jak długo organy mogą wytrzymać bez połączenia z sercem, czy brak krwi nie uszkodzi mózgu... ani nawet jak wiele było jeszcze podobnych zagadnień. Mimo to spróbowałem. Przenosiłem po kolei organy z ciała Murphy’ego do mechanicznego tworu pełnego sztucznych przewodów, drutów i wiązań, jaki dla niego stworzyłem. Magiczne zaklęcia zaklinania czasu – które choć odrobinę chroniły przeszczepiane organy – sprawiały, że powietrze drżało jak nad ogniskiem. Wreszcie nadszedł moment, gdy wszystko, co niezbędne, znalazło się na swoim nowym miejscu. Puściłem krew do sztucznych żył, zdjąłem zaklęcia i obserwowałem. Przez moment wydawało mi się, że nic z tego – serce po drugim skurczu zamarło, przez dłuższą chwilę nie podejmując pracy – okazało się jednak, że wszystko było w porządku. Murphy, który zasnął w swym zwykłym, przystojnym, acz ułomnym ciele, obudzić się miał jako półbóg. Organiczno-mechaniczne narzędzie zemsty. W przypływie euforii stwierdziłem, że nadam nowej twarzy strażnika dawny wyraz, oblekając drewniano-metalowy szkielet jego dawną skórą. Ostatecznie wyszedł nawet podobny. Och, proszę o wybaczenie, ale chyba zapodziałem gdzieś kolejne strony. Większość z państwa zapewne wie jednak, co wydarzyło się później. Strażnik miejski Murphy – pierwszy i jedyny mechaniczny strażnik w historii Alfheimu – wsławił się wieloma heroicznymi akcjami, odnosząc sukcesy tam, gdzie nie radzili sobie jego koledzy. Dostąpiwszy zaszczytu odznaczenia w siedzibie Alven Yardu, dokonał rzezi na wysokich funkcjonariuszach straży, a następnie, używając narzędzi ukrytych w mechanicznym ciele, próbował dotrzeć do samego ministra wojny. Powstrzymano go wreszcie wielkim wysiłkiem i kosztem setek poległych w akcji żołnierzy. Śledztwo, dzięki któremu powiązano Murphy’ego z Carlsonem, uczyniło z tego drugiego wroga publicznego numer jeden. Zarzucano mu zdradę, planowanie spisku przeciw Alfheimowi, oraz – uznawszy Murphy’ego jedynie za zahipnotyzowane narzędzie maga – wielokrotne 31
Jakub Ćwiek
morderstwo. Przytoczony fragment z Daily Flash był pierwszą wypowiedzią Carlsona w tej sprawie. Doskonały, przyznacie państwo, materiał dla żądnego sensacji brukowca.
Warunki, jakie postawił Tangelin Carlsonowi, zanim zgodził się na publikację, były przykładem rozsądku biorącego górę nad chęcią zysku. Pozornie oczywiste, ale ani ja, ani żaden z Nietykalnych nawet nie pomyśleliśmy, by je sformułować w taki sposób. Możliwe, że to dlatego, iż wszyscy byliśmy już zmęczeni ciągłymi atakami prasy, ale najpewniej wynikało to z faktu, że Tangelin, bogaty w swe niegdysiejsze doświadczenia, przerastał nas tak wiedzą, jak i pomyślunkiem o kilka głów. Oto, jak brzmiały owe obostrzenia. Po pierwsze: więźniowi nie wolno było dać do ręki ani wiecznego pióra, ani innego urządzenia zawierającego metalowe elementy. Rękopis miał być sporządzony przy użyciu ołówków, ostrzonych przez strażnika i rozliczanych co do sztuki po każdej pisarskiej sesji. Po drugie: każde słowo w dowolnym zdaniu mogło zostać zmienione przy zachowaniu norm gramatycznych i znaczenia, tak aby uniemożliwić przekazanie zaszyfrowanej wiadomości do ewentualnych współpracowników poza murami Twierdzy. Po trzecie: fragmenty nie mogły zawierać treści w oczywisty sposób nieprawdziwych, jak również pomówień skierowanych wobec obywateli Alfheimu, w szczególności zaś szlachetnie urodzonych. Po czwarte wreszcie, to do Tangelina należała decyzja, kiedy i w jakiej kolejności gazety otrzymywały fragmenty. On sam zobowiązywał się, by – gdy tylko to było możliwe – wyboru dokonywać losowo i przy świadkach. Zarobione pieniądze, jak wcześniej zostało uzgodnione, posłużyć miały na zapewnienie względnych wygód Carlsonowi. Wszystko, co ponad to, należało do Twierdzy. Mag zgodził się. Co prawda przy ustalaniu finansów nie obyło się bez żartów i uszczypliwości wobec sir Tangelina – że wciąż mało mu majątku, a przecież bankowe akta Twierdzy opatrzone są jego 32
Sześć minut Roberta Carlsona
nazwiskiem – ale ostatecznie Carlson podpisał, co było potrzebne. Wtedy jeszcze nie wyglądał jak ktoś, kogo czeka szafot, ale byliśmy przekonani, że w głębi jego serca kiełkowało już ziarenko strachu. Pieniądze nie były mu potrzebne tam, gdzie szedł.
Co mógłbym powiedzieć o McFlyu z tamtych dni? Z pewnością bardzo się zmienił. Po pierwsze – mniej żartował, a choć nadal brał udział w naszych rozmowach w dyżurce, jego uwagi były czasem zupełnie wyrwane z kontekstu, jakby nie słuchał tego, co mówiliśmy. Zmienił się także jego stosunek do pracy. Nie można powiedzieć, że zaniedbał Dezyderiusza Windsdora, co to, to nie – wciąż bywał u niego równie często, jak kiedyś; czuwał, gdy w obecności prawnika podawano mu leki na sen, pilnował dostarczenia świec i wymiany nocnika – ale swą uwagę i prawdziwe zaangażowanie poświęcił nowemu więźniowi. W owym czasie nieraz widywałem go, jak stał przy drzwiach do celi Carlsona, nasłuchując dźwięków dochodzących z wnętrza. Czasami nocą otwierał nawet wizjer i patrzył do środka. Nie miał wtedy świecy ani lampy, co znaczyło, że mógł widzieć jedynie zarysowany w mroku niewyraźny kontur maga na pryczy, ale jemu to wystarczało. Mógł tak stać godzinę, a czasem i dłużej. W bezruchu. Właściwie, zgodnie z regulaminem, powinienem był zgłosić ową anomalię Bricksowi. Jeśli jednak Nietykalni mieli jakąś słabość, to była nią ogromna – zrozumiała chyba tylko dla towarzyszy broni z naprawdę trudnego frontu – lojalność wobec współtowarzyszy. Czy taka, by się zawahać, gdy więzień przykładał nóż do krtani któregoś z nas? Wątpię. Odruch był szybszy niż myśl – a my byliśmy jak dobrze wytresowane psy. Poza tym jednak działaliśmy jak rodzina – podobne sprawy załatwialiśmy między sobą. Milczałem więc przed innymi, nie szczędząc jednak czasu na pogadanki z samym McFlyem. Już przedtem często trzymaliśmy się razem, przez co ani on, ani nikt inny nie dostrzegł w moim zachowaniu niezwykłości. Ja natomiast uszczuplałem raz za razem swe 33
Jakub Ćwiek
oszczędności, zapraszając kolegę do pubu czy innych przybytków, na które przez wzgląd na obecne tu panie spuszczę zasłonę milczenia. Oczywiście, zachowując pozory, raczyłem McFlya opowiastką o swym niby nieszczęśliwym zakochaniu, a także o tym, że waham się, czy aby nie odejść ze służby. Była to wśród Nietykalnych rzecz niemal niewyobrażalna – nic dziwnego, że się przejął, a potem, że robił wszystko, byśmy się obaj dobrze bawili. Nie mówię tego, by wynosić swoje zasługi, ale by pokazać, że naprawdę dołożyłem wszelkich starań, by jakoś uchronić przyjaciela przed urokiem Carlsona. I kto wie, być może gdyby nie incydent z dziurą w ścianie, nawet by mi się udało.
Zanim jednak opowiem o wydarzeniu z dziurą, muszę zwrócić państwa uwagę na jeszcze jedno: Carlson świetnie rysował. Był nawet czas – zanim jego imię zaczęto kojarzyć wyłącznie z okropieństwami, jakich się dopuścił – że jego prace prezentowano w największych galeriach w Lyonesse. Podobno na czarnym rynku do dziś można kupić niektóre szkice po potwornie zawyżonych cenach. Dlaczego o tym wspominam? Jakieś dwa tygodnie po osadzeniu, przy okazji trzeciej publikacji – która, ze względu na swą drastyczność, ponownie powędrowała do Daily Flash; inne gazety, jak Lyonesse Crystalograph, zrzekły się swego miejsca w kolejce, nie chcąc tracić bardziej wysublimowanych czytelników – Carlson do listy swych zwykłych zakupów dołączył prośbę o węgiel do szkicowania i duże arkusze papieru. Pisanie, jak wyznał w krótkiej notce do naczelnika, wyzwoliło w nim na powrót wewnętrznego artystę i chciałby, tym razem bez użycia magii, dać upust sztuce palącej jego trzewia. Naczelnik nie podejmował żadnej decyzji związanej z Carlsonem samodzielnie, posłał więc ową notkę do Tangelina, który odpisał – panie wybaczą cytat, zależy mi jednak na dosłowności – „Dajcie, czego mu trzeba. Jak ma rzygać, niech rzyga sztuką”. 34
Sześć minut Roberta Carlsona
Jeszcze tego samego dnia Carlson mógł zabrać się za pierwszy rysunek. Przedstawiał on drzwi więzienne z uchylonym wizjerem. Za nimi, w mroku, czaił się strażnik. Nikt nie miał wątpliwości, że to McFly, ale chyba tylko nasz sportretowany kolega uznał ową grafikę za powód do niepokoju.
Przepraszam, ale nie dosłyszałem pytania. Ach, chciałby pan szanowny wiedzieć, cóż to za fragmentu nie zdecydowało się opublikować żadne pismo prócz najgorszego sortu brukowca? Przytoczyłbym go, rzecz jasna, gdyby nie obecność dam w tym jakże szanownym gronie... Na pewno? Są państwo zdecydowani? W takim razie chwileczkę. O, proszę, jest: Zdarzyło się pewnego dnia, że wezwano mnie do ciężko chorej. Goniec, który przybiegł z wiadomością – rumiany chłopiec o oczach jak dwa węgle – wielce się krygował, opisując mi dolegliwości. Z jego chaotycznego opisu wywnioskowałem jednak bez trudu, że problem dotyczył kwestii kobiecych. Zabrawszy ze sobą odpowiednią walizkę, wyszedłem na ulicę i wezwawszy powóz, udałem się do chorej. Na miejscu okazało się, że obfite krwawienie spomiędzy nóg, tak częste przy utracie dziecka, to jedynie wierzchołek góry problemów. Od czasu, gdy chłopiec wybiegł po mnie, na skórze pacjentki zdążyły się pojawić pęcherze i dziwne zgrubienia, twarz pokryła się wysypką, a pomiędzy palcami jęła wyrastać błona niczym u żaby. Co jakiś czas chorą targał kaszel, a z nim i gwałtowne torsje; tryskała wówczas na wszystkie strony obrzydliwą mazią barwy herbacianej, podobną do tej, w jakiej osadzony jest mózg, znacznie jednak od niej gęstszą. Ledwie uspokajał się jej organizm, w szaleństwo popadał duch, zmuszając ją do wykrzykiwania słów nieprzystojących nawet ulicznemu bandziorowi. To sprawiło, że w pierwszej chwili pomyślałem, iż mam do czynienia z opętaniem. O tak, przyznać muszę, zwiodła mnie jej choroba bardzo i zanim się spostrzegłem, wyzionęła biedaczka ducha na oczach wszystkich bliskich, nawet swych najmłodszych dzieci. Pamiętam ich rozpacz, gdy pacjentka wydała ostatnie tchnienie, pamiętam płacz i wykrzykiwane w niebo słowa pełne żalu i goryczy. I ja wtedy łkałem razem z nimi, raz, że palony wstydem – oto bowiem po 35
Jakub Ćwiek
raz pierwszy poniosłem porażkę – dwa, że zraniony tam, gdzie zawsze bolało mnie najbardziej. W centralny nerw ciekawości. Nie może być, pomyślałem, by taka niezwykła choroba, tak poważna i wyniszczająca, a przy tym działająca równie szybko, pozostała niezbadaną tajemnicą, którą nieboszczka zabierze ze sobą do grobu. Poziom skomplikowania i oryginalność choroby działały na mnie niczym list, w którym ustalono warunki i zasady pojedynku. Stawką było moje dobre imię jako lekarza... i oczywiście zaspokojenie wewnętrznego głodu. Z nadzieją powiodłem wzrokiem po najbliższej rodzinie, ale żadne z nich nie wydawało się chore w najmniejszym stopniu. Infekcja mogła się, rzecz jasna, rozwinąć z czasem – pierwsze symptomy bywają niekiedy niezauważalne – ale wolałem nie ryzykować. Pobrałem krew i tkankę nieboszczki i wyraziwszy swoje najszczersze kondolencje, udałem się do domu. W owym czasie dzieliłem mieszkanie z panią Bixby. Nie była ona towarzyszką mego życia, choć – nie ukrywam – korzystałem z jej uprzejmości, ilekroć męskie potrzeby wzbierały we mnie na tyle, że nie byłem w stanie się skupić. Przede wszystkim jednak nasze relacje opierały się na wymianie – ja użyczałem jej mieszkania, ona zaś dbała w nim o porządek i napełnianie spiżarni. Jeśli istniało coś, co wyróżniało moją współlokatorkę na tle innych ludzkich i nie tylko ludzkich kobiet, była to niezwykła (także dla mnie) odporność na wszelkie choroby. Nawet wówczas, gdy ja – chroniony drobnymi zaklęciami – kichałem i prychałem, ona trzymała się świetnie. Mogła biegać nago po mrozie, czy chodzić w mokrych butach całymi dniami, a i tak nie złapałaby nawet kataru. Fascynowało mnie to. Jednak, aż do owego dnia, nie miałem pojęcia, jak ową anomalię wykorzystać do swoich badań. Niezwykła choroba, której żadną metodą nie potrafiłem powstrzymać, stanowiła prawdziwą okazję – jeśli ktoś był w stanie utrzymać w sobie to paskudztwo wystarczająco długo, bym zdołał poznać jego naturę, to była to właśnie madame Bixby. Jeszcze tej samej nocy zakradłem się do jej łoża. Wpuściła mnie, jak zwykła to czynić, odsłaniając więdnące piersi i rozkładając szeroko nogi; jeszcze nigdy nie było w tym akcie mniej romantyzmu niż w owej chwili. Gdyby nie fakt, że trzymałem w ręku fiolkę skażonej krwi i tkanki, gdyby nie podniecenie wywołane szansą dokonania epokowego odkrycia, ani chybi straciłbym zainteresowanie nią na cały wieczór. Szczęśliwie jednak nauczony panować nad własnym ciałem, bez trudu utrzymałem w sobie stan pobudzenie wystarczający, by wbić się w nią, a potem w kilku chwilach doprowadzić do 36
Sześć minut Roberta Carlsona
rozkoszy. Moment, gdy rozchyliła usta, wzdychając – a może, jak zdarzało się już nie raz, wykrzykując obce mi imię – był dla mnie jedyną i niepowtarzalną okazją. Wlałem w nią zawartość fiolki i mocno zacisnąłem jej usta, nie dopuszczając, by uroniła choć kroplę. Ani jej to było w głowie – uznała to widać za część sypialnianej gry. Jedną z tych zabaw, która zdolna była pogłębić moją rozkosz. Jakże była bliska prawdy! Po twarzach szanownych pań widzę, że jednak lepiej będzie zaprzestać czytania w tym momencie, dalej bowiem jest już tylko gorzej. Dodam jedynie, że lekarz badający ciało madame Bixby – znalezione w rynsztoku z licznymi śladami chirurgicznych nacięć wzdłuż brzucha – stwierdził, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, jej agonia trwała wiele tygodni. Może nawet miesięcy.
Ale dziura w ścianie. Chyba czas najwyższy, by o niej opowiedzieć. To z całą pewnością była noc i to jedna z tych w środku tygodnia. W dni wolne na dole zdarzały się wizyty rodzin, a wtedy Bricks, by zapobiec ewentualnym incydentom – szturmom na najwyższe piętro, sabotażom – podwajał drużyny. Tego dnia było nas tylko czterech – McFly, ja, Stevens, Bradock – z czego ja i McFly akurat na obchodzie. Mogę się mylić, ale jestem prawie pewien, że zaczęliśmy ten obchód właśnie od wizyty u Carlsona. Z tego, co kojarzę, pretekstem do zmiany porządku obchodu – maga mieliśmy odwiedzić jako jednego z ostatnich – był śmiech. Dobiegał z jego celi: głośny, wesoły i swobodny; na pewno nikt przebywający w więzieniu nie powinien się tak śmiać. To był rechot wolnego człowieka. Gdy otworzyliśmy wizjer, Carlson stał właśnie w kącie celi i nad czymś się pochylał. Na dźwięk otwieranego wizjera podskoczył, a następnie odwrócił się do nas, prostując i uśmiechając łobuzersko niczym dziecko przyłapane na wyjadaniu pralinek. Miałem wrażenie, że zasłania coś plecami, więc kazałem mu się przesunąć – chciałem zobaczyć ścianę za nim. Chwilę się ociągał, ale wreszcie ustąpił i zrobił krok w bok. Wówczas zobaczyłem grafikę przedstawiającą kobietę, której jedyne okrycie stanowił teatralny 37
Jakub Ćwiek
kapelusz. Obraz oddany był w najwierniejszych szczegółach i bez trudu rozpoznałem w kobiecie Anastazję Hayworth – aktorkę z wyższych sfer, równie utalentowaną, co piękną skandalistkę, rozpalającą męskie umysły do czerwoności. Mimowolnie parsknąłem śmiechem, w sercu jednak poczułem ulgę. Nie wiedzieć czemu, ale świadomość, że Robert Carlson ma ludzkie potrzeby, sprawiała, że wydawał mi się mniej straszny. „Jeśli krwawi, znaczy, że może umrzeć” – mówiła stara wojskowa mądrość. Ja mogłem dodać: „Jeśli ma ludzkie potrzeby, ani chybi jest człowiekiem”. Rzuciłem w stronę maga jakąś uwagę – zapewne wulgarną, żołnierską i adekwatną do sytuacji – po czym odciągnąłem McFlya od wizjera. Ruszyliśmy dalej. Większość bloku, w tym moi więźniowie, spała spokojnie. Inni, jak chociażby Windsdor – któremu z powodu nieprzystojnego zachowania zablokowano odwiedziny adwokata, przez co nie otrzymywał od dwóch dni swych środków nasennych – kołysali się na łóżkach w przedziwnym półśnie katatonika. Było tak cicho, że słyszeliśmy obracające się w ścianach tryby wielkiej maszyny, a nawet niekiedy syk pary tłoczonej w jej metalowych żyłach. I wtedy właśnie dobiegł nas ten niepokojący dźwięk z celi Carlsona – jakby coś upadło. Popatrzyliśmy z McFlyem po sobie i rzuciliśmy się biegiem w tamtą stronę, dobywając jednocześnie pałek. Mój towarzysz dobiegł pierwszy, błyskawicznie otworzył wizjer i zajrzał do środka.
– Nie ma go! – zawołał McFly. – Zwiał. Gdyby to był ktokolwiek inny, pomyślałbym, że zwariował, albo że robi mnie w konia. Jednak, kto jak kto, ale McFly nigdy nie krzyczał „Wilk!” bez powodu. Bez słowa odepchnąłem go i zajrzałem do środka. Rzeczywiście, cela była pusta. Na stoliku wciąż stała zapalona świeca, mogłem więc stwierdzić to z całą pewnością. Niewątpliwie maga nie było ani na łóżku, ani pod nim, a były to jedyne kryjówki chroniące choćby częściowo przed spojrzeniem strażnika. Robert Carlson zniknął! 38
Sześć minut Roberta Carlsona
Dopiero przy drugim spojrzeniu dostrzegłem dziurę w plakacie z Anastazją. Nie była ogromna, nie większa niż pięść dziecka, jednak wyraźnie odsłaniała znajdujący się za arkuszem tunel. Powiedziałem o tym McFlyowi. – Za tą ścianą masz maszynownię – powiedział, jakbym sam nie był tego świadom. – Biegnij. Pognałem korytarzem, wołając na alarm. Już po kilku metrach dołączyli do mnie pozostali dwaj strażnicy. Bradocka posłałem do McFlya, Stevensa zabrałem ze sobą. W uszach mi huczało, mięśnie drżały, a w głowie miałem mętlik. Czyżby to na mojej zmianie miało się dokonać niebywałe? – pomyślałem. – Czyżby na mojej zmianie miała mieć miejsce pierwsza ucieczka w historii Twierdzy? – Nigdy! – zawołałem, przyspieszając kroku.
Z impetem wpadłem do maszynowni, zapominając, że powinienem był uprzednio zatkać uszy – huk o mało co nie pozbawił mnie wówczas słuchu. Rozejrzałem się, ale nigdzie nie dostrzegłem maga, pognałem więc wzdłuż ściany, by znaleźć chociaż wylot tunelu. Jakież było moje zdumienie, gdy i jego nie udało mi się odszukać. W panicznym odruchu zacząłem nawet opukiwać ściany, podejrzewając – niemożliwą przecież – iluzję. Wreszcie poddałem się i wyszedłem z maszynowni, zostawiając na głowie Stevensa dokładne sprawdzenie pomieszczenia. Pamiętam, że mój umysł pracował wtedy sprawniej niż maszyneria za ścianą. Rozważałem absolutnie wszystkie opcje, łącznie z tą, co by było, gdyby tunel Carlsona skręcał gdzieś po drodze, wychodząc do innego pomieszczenia. Ten pomysł jednak z miejsca odrzuciłem jako niemożliwy, ściany bowiem były tak grube, że zanim by tego dokonał, minęłyby – nawet przy jego przypuszczalnym tempie pracy – miesiące. Zostawała więc jedynie magia, choć sama myśl o przełamanych barierach Twierdzy napawała mnie przerażeniem. Jeśli jednak 39
Jakub Ćwiek
odrzucisz wszystko, co niemożliwe, to – jak mawiał fikcyjny detektyw Abberline – co zostanie, choćby najbardziej nieprawdopodobne, musi stanowić rozwiązanie. Pełen podobnych czarnych myśli szedłem szybkim krokiem w stronę celi Carlsona.
– Jest – powiedział Bradock, ledwie mnie dostrzegł. Stał w progu celi i wbrew regulaminowi palił fajkę. – Suczemu synowi zachciało się żartów. Podszedłem do otwartych drzwi i zauważyłem McFlya siedzącego na łóżku. W ręce wciąż trzymał pałkę, która w blasku świecy skrzyła się na czerwono. Zerknąłem na leżącego na podłodze maga. Wydawało mi się, że dycha jeszcze, że widzę unoszącą się pierś, choć równie dobrze mógł to być taniec cieni, wywołany drgającym płomieniem świecy. Twarz maga, choć wciąż rozpoznawalna, pełna była śladów po razach. Przypuszczałem, że z resztą ciała jest podobnie. – Co się tu stało? – zapytałem. – Jak mówiłem, żarty – wyjaśnił Bradock. – Ta dziura była jedynie rysunkiem na rysunku. Niezwykłym, bo wykonanym tak, że z punktu, w którym staliście, i tylko z niego, sprawiała wrażenie głębi. Nic dziwnego, że daliście się zwieść. Sam Carlson ukrył się pod łóżkiem za kolejnym ze swoich obrazków, podobnym, mającym udawać pustą przestrzeń pod materacem. Ani chybi chciał uciec, korzystając z zaskoczenia, jakie wywoła. Słuchałem tej relacji jednym uchem, myśli me w całości poświęciwszy McFlyowi. Teraz, gdy wszystko się wyjaśniło, byłem gotów uznać, że w zasadzie była to zwyczajna próba ucieczki, nie nastawiona na krzywdę któregoś z nas. Ot, sztuczka. Jak mogło dojść do tego, że mojego towarzysza – na co dzień spokojnego i opanowanego – opadła z miejsca taka wściekłość, że wbrew wszelkim zasadom niemal zakatował bezbronnego więźnia? Odpowiedź usłyszałem z ust samego McFlya, gdy tylko zostaliśmy sami. W pewnym momencie podniósł głowę i spojrzał mi w oczy. 40
Sześć minut Roberta Carlsona
– Żeby tu wejść, musiałem przekroczyć krąg – szepnął prawie niedosłyszalnie. – Carlson rzucił na mnie klątwę.
Często wieszaliśmy na sierżancie Bricksie psy, ale trzeba mu było przyznać, że jak przychodziło co do czego, stał za nami jak – wybaczą panie – alfons za dziwką. Wtedy, po incydencie z fałszywą dziurą, nie tylko dopilnował, by nie wyciągano wobec McFlya konsekwencji za nadużycie, ale też wybronił od urlopu, którego domagał się naczelnik. Jak łatwo się domyśleć, dla nas, Nietykalnych, którzy nie posiadaliśmy tak naprawdę prywatnego życia, przymusowy urlop był prawdziwą katorgą. McFly zresztą zachował się z klasą, już następnego dnia przepraszając Carlsona. Zrobił to podczas zmieniania mu opatrunków, oszczędnymi słowy, ale wyraźnie z własnej woli. Drwił przy tym sam z siebie, że po tylu latach tak strasznie dał się zwieść. Odpowiedzi Carlsona, cichej, niemal wyszeptanej, nie usłyszałem, ale najwyraźniej przyjął on przeprosiny, bo McFly był potem bardzo z siebie rad. Czy już wtedy dostrzegliśmy ślad rzekomej klątwy? Nawet jeśli, składaliśmy to na karb zmęczenia, może po trosze również poczucia winy. Symptomy zresztą nie były wyraźne. Ot, większa niż zwykle bladość oblicza, bardziej lśniąca skóra twarzy i rąk, mętne spojrzenie. No i jeszcze narastająca z każdym dniem małomówność. Ponieważ jednak nawet w swych najlepszych dniach McFly rozmawiał niemal wyłącznie ze mną, nikt nie zwrócił na ten fakt uwagi. Cóż, każdy czasem popełnia błędy. Nawet Nietykalni.
Dni dzielące wydarzenie z dziurą od zaplanowanej egzekucji Carlsona – czyli bez mała trzy tygodnie – minęły w Twierdzy całkiem spokojnie. McFly wciąż zajmował się magiem sumiennie, acz z widoczną niechęcią; w tamtych dniach o wiele więcej uwagi poświęcał drugiemu 41
Jakub Ćwiek
ze swoich więźniów, Dezyderiuszowi Windsdorowi. Po okresie wywołanej bezsennością apatii skazany wrócił do stanu, z którego pamiętaliśmy go najbardziej. Znowu był pyskatym, wyrośniętym bachorem bogatych rodziców, który nic sobie nie robi z ludzi i prawa. Jego wykrzyczane zapowiedzi tego, co nam zrobi, gdy wreszcie go wypuścimy, nieustannie zaskakiwały nas swą oryginalnością. Zapewniam, nigdy nie słyszałem, by ktoś przeklinał lepiej niż młody Windsdor. Oczywiście każdego tygodnia Carlson dostarczał nam nową porcję pamiętników. Mimo iż wyraźnie słabował na zdrowiu, a mówienie z przetrąconą szczęką sprawiało mu ogromne trudności, nie stracił nic z lekkości swego pióra, niezmiennie szokując swych czytelników, w tym mnie. Szczególnie ucieszył mnie – jeśli pozwolicie państwo na jeszcze jedną dygresję – fragment, w którym Carlson opisał wydarzenie stanowiące fundament dla powieści Muzyka duszy, którą w owym czasie czytałem.
Jeśli nie jest państwu znany ów tytuł, wyjaśnię, że książka dotyczyła śledztwa prowadzonego przez fikcyjnego detektywa Abberline’a. Próbował on wyjaśnić zagadkę porwań młodocianych chórzystów podczas festiwalu urządzonego na cześć Cesarza Wotanii i ich związku z tajemniczymi organami konstruowanymi przez Carlsona dla Richarda Wotana – najwspanialszego kompozytora naszych czasów. Powieść obfitowała w niezliczone sceny pościgów, bijatyk i wyuzdanych scen seksu – to znamienne dla powieści groszowych – budziła jednak zainteresowanie samym pomysłem na intrygę, jak również informacją, że oparto ją na prawdziwych wydarzeniach. Byłem doprawdy wielce ciekaw, co też rzeczywiście było prawdą w owej historyjce. Nie zawiodłem się, czytając odpowiedź, Carlson bowiem pisze tak: Zbadawszy ludzkie ciało na wszelkie możliwe sposoby, poznawszy strukturę mózgu, obserwując wędrówkę krwi w żyłach i przemianę posiłku w ekskrementy na każdym w zasadzie etapie, doszedłem do wniosku, że jedna li tylko rzecz pozostawała wciąż poza moim zrozumieniem. Istota talentu czy też cząstka 42
Sześć minut Roberta Carlsona
geniuszu – zwijcie to, jak chcecie. Dla wygody własnej, podczas sporządzania notatek pozwoliłem sobie używać terminu „dusza”, znanego dobrze zwłaszcza tym, którzy wiarę pokładają w bogach. Choć oczywiście ja pojmowałem ją zawsze inaczej, niż ci biedni zaślepieni ludzie. Jak zwykle w chwili, gdy znalazłem już kolejny obiekt badań, z pomocą przyszedł mi – wybaczcie krotochwilę – nieznany nikomu z imienia bóg wynalazców wszelakich, dając zlecenie na pracę w Wotanii. Owo zlecenie, choć pozornie związane bardziej ze światem sztuki niż nauki, dawało mi środki do rozpoczęcia badań, a także natychmiastowego zastosowania ich w praktyce. Byłbym głupcem, gdybym nie skorzystał. Tu, pozwolicie państwo, pominę fragment, bo dotyczy on wyłącznie informacji, które już państwu podałem. Szczegóły porwań utalentowanych muzycznie młodzieńców, testowanie ich talentu – to wszystko, choć interesujące, nijak się ma do prawdziwej rewelacji zawartej niżej. Proszę posłuchać: Najtrudniejszym zadaniem było ustalenie, czy owa dusza rzeczywiście istnieje, czy jest wyłącznie wymysłem kapłanów. Po wielu próbach doszedłem do wniosku, że jeśli coś istnieje, musi ważyć, choćby odrobinę. Zapragnąłem więc poznać wagę duszy, ważąc ciało człowieka w agonii i potem, gdy już – notabene – wyzionął ducha. Jak moje badania wyglądały w praktyce? Na niezwykle precyzyjnej wadze umieszczałem wielką szklaną bańkę z pacjentem w środku, a następnie przy użyciu ręcznej pompy, odsysałem z bańki powietrze. Podczas gdy pacjent wił się w konwulsjach, ja odnotowywałem sobie wskaźnik wagi i czekałem z pompą gotową odessać coś jeszcze, jeśli tylko przyszłaby taka potrzeba. Wreszcie, gdy pacjent zamierał w bezruchu, zapisywałem nowy wynik i odejmowałem go od pierwszego. W wyniku tego prostego doświadczenia otrzymałem wagę duszy, która zawsze – niezależnie od rozmiarów pacjenta czy stopnia jego uduchowienia – wynosiła dwadzieścia jeden gram. A skoro dusza ważyła, znaczy istniała. To z kolei prowadziło do wniosku, że można w prosty, acz dla wielu pewnie kontrowersyjny sposób, otrzymać destylat ludzkiego talentu. Wystarczy tylko w jakiś sposób oczyścić duszę z powietrza i zestawić z innymi, o podobnym ukierunkowaniu. Na przykład muzycznym. Wiele dni później, rozwijając tę myśl i przekuwając ją w czyn, stworzyłem owe słynne już organy dla Richarda Wotana. Grały cudownie, w którymś momencie 43
Jakub Ćwiek
jednak ludzie stwierdzili, że to ani chybi demon dmucha w piszczałki i tworzy te wszystkie cudne melodie, innej rady być nie mogło. Zapewne z tego właśnie powodu – chcąc chronić swe rodziny przed zgubną mocą diabelskiej muzyki – zniszczyli instrument. Szkoda, bo póki organy grały, dusze młodych chórzystów, którzy oddali swe życie za ideę tego niezwykłego instrumentu, ani myślały z nich ulatywać. Najwyraźniej dobrze się w środku bawiły. Fascynujący fragment, prawda? Ale, ale... znowu się zapędziłem w swych dygresjach, a zmierzaliśmy przecież w naszej opowieści do najważniejszego. Le grande finale, jak mawiają Akwitańczycy. Słowem, do dnia egzekucji Carlsona.
Mało co, a w ogóle by do niej nie doszło. Więzienny lekarz, widząc stan wielkiego maga – źle zrośniętą szczękę, tępe spojrzenie, ślinę w kąciku ust – chciał ją wstrzymać, tłumacząc swą decyzję złym stanem zdrowia pacjenta. Oczywiście obśmialiśmy go porządnie, ale wtedy okazało się, że rzeczywiście jest w regulaminie więzienia odpowiedni punkt. Skazany powinien być świadomy, że odbywa karę. Carlson sprawiał wrażenie, jakby nie był. Ostatecznie posłano po Tangelina, który stanowczo stwierdził, że gdyby przejmował się w swym więzieniu takimi – tu cytat – pierdołami, Twierdza już dawno stałaby się przytułkiem dla wariatów. Mimo protestów lekarza zarządził, że egzekucja ma się odbyć w zwyczajnym czasie i przy wcześniej już ustalonej obsadzie strażniczej – dziwnym, zupełnie przypadkowym trafem dokładnie tej samej, która pełniła służbę w dniu, w którym odkryliśmy plakat z dziurą. Tak więc punktualnie o godzinie jedenastej trzydzieści wyprowadziliśmy skazanego na więzienny korytarz. Denerwowaliśmy się, a jakże. Kto by się nie denerwował w podobnych okolicznościach? Trzeba bowiem państwu wiedzieć, że egzekucje publiczne – a ta Carlsona do takich właśnie należała – zawsze stanowiły najniebezpieczniejszą część naszej pracy. Nawet gdy miejsca przydzielano według zaproszeń, nigdy nie mieliśmy pewności co do osób zasiadających w równych rzędach przed szubienicą. Czy 44
Sześć minut Roberta Carlsona
któryś nie wnosi aby sprytnej broni? Czy nie rzuci się na nas w nieoczekiwanym momencie, prezentując swe niemal nadnaturalne umiejętności w zakresie sztuk walki? Nasze głowy pełne były podobnych myśli. Zawsze, a wtedy chyba najszczególniej. W końcu prowadziliśmy na szafot Roberta Carlsona. Jeśli jego poza i zachowanie były sztuczką – co do tego rzecz jasna nie mieliśmy pewności, a jedynie przeczucia – należało się spodziewać, że będzie próbował wyciąć jakiś numer. Staraliśmy się więc być przygotowani, jak tylko się da. Nie było chwili, w której żaden z nas na niego nie patrzył, McFly zatrzymywał nas także co kilka metrów, by upewnić się co do kajdan – czy aby dobrze są ściśnięte, czy nie osłabły ogniwa łańcucha. Mój, nazwijmy go, przyjaciel wciąż był blady i wyglądał na chorego, ale przynajmniej tego dnia odzyskał swą stanowczość i pewność siebie. Oczywiście rozumiałem ową przemianę, wszak każde dziecko wie, że śmierć maga zdejmuje większość klątw przez niego rzuconych. Szanse, że i ta Carlsonowa straci moc, były całkiem spore. Wreszcie weszliśmy do sali egzekucyjnej. Powitało nas grobowe milczenie ludzi ubranych w szaty z kapturami. Wyglądali jak mnisi jakiejś tajemniczej, niezwykle mrocznej religii. Rzecz jasna ich twarze – których nie dało się wymienić w sali obok na uniwersalne – zdradzały, że większość z obecnych z żadną religią nie miała nic wspólnego od naprawdę dawna. Pociągłe, symetryczne, zdrowe, a przy tym dostojne jak konie z karocy Tytanii. To była upadła arystokracja, panie i panowie, wielcy tego świata zwiedzeni przez maga i narażeni przezeń na śmieszność w oczach im równych. To ci, co zachowali swoje pieniądze, ale już nie dobre imię. Ci, którzy chcieli coś za nic, a ostatecznie – za sprawą Carlsona – otrzymali nic za coś. Obecność podczas egzekucji była jedynym rodzajem zemsty, jaki zdołali wymyślić i kupić. Nigdy nie kryłem pogardy dla takich jak oni, którzy swe szlachetne imiona stanowiące spuściznę Alfheimu rozmieniali na drobne dla własnego zysku. Dlatego też w owej chwili całym sercem pragnąłem, by Carlson wyprostował się, popatrzył na nich wszystkich i wygłosił jeden ze swych sławnych na cały świat drwiących komentarzy. Już niemal widziałem, jak to robi, i cieszyłem się na to, co zaraz nastąpi. 45
Jakub Ćwiek
Nic takiego jednak nie miało miejsca. Carlson bez strachu, ale i bez specjalnej ochoty, co oczywiste, wszedł na platformę i pozwolił sobie nałożyć pętlę. Jeśli rzeczywiście udawał, robił to wyśmienicie. Jeśli miał plan, była najwyższa pora, by go realizować. Zarzucono mu na głowę czarny kaptur, a potem pociągnąłem za dźwignię... i już. To był koniec. Wykonało się.
Zaraz po egzekucji, ledwie tylko publiczność opuściła salę, McFly poprosił Bricksa o zwolnienie go z reszty obowiązków przy Carlsonie. Chciał, jak się wyraził, jak najszybciej wrócić do normalnej pracy i zapomnieć o magu oraz wszystkim z nim związanym. Sierżant przystał na prośbę, co sprawiło, że na mnie spadł obowiązek wywiezienia ciała maga do krematorium. Nie protestowałem. Przypiąwszy je pasami do wózka – nawet martwy Carlson to przecież wciąż Carlson – i nakrywszy je prześcieradłem, ruszyłem w towarzystwie Stevensa do miejsca przeznaczenia.
Wszystko, co wydarzyło się później, mogą państwo wziąć za blagę, jako że w żadnych dokumentach, raportach ani w jakimkolwiek innym przekazie ustnym nie ma o tym wzmianki. Ja sam milczałem wiele lat, chroniąc dobre imię Twierdzy i sir Tangelina. Skoro jednak ani więzienie, ani jego założyciel nie ostali się do dnia dzisiejszego, nie widzę powodu, by dłużej milczeć. Zwłaszcza że to, co powiem, to nie przekaz z drugiej ręki. Byłem tam i widziałem wszystko na własne oczy. Jako pierwszy. Droga z sali egzekucyjnej do krematorium to zjazd przez cztery piętra po nisko opadających równiach pochyłych. Tunele szerokie na czterech chłopa albo wózek ze zwłokami postawiony w poprzek – to ułatwiało manewrowanie zwłaszcza na zakrętach. Po drodze, co ważne, 46
Sześć minut Roberta Carlsona
mijało się tylko jedne drzwi, zamknięte na klucz i sztabę tak ciężką, że nawet mocarz nie dźwignąłby jej w pojedynkę. Właściwie nikt nie wie, po co tam były, ale skoro nikomu w zasadzie nie przeszkadzały, naczelnik nie podjął żadnych kroków w ich sprawie. Mimo że transport nieboszczyka to zadanie z pozoru niewymagające pośpiechu, regulamin wyraźnie nakazywał, by podczas przejazdu nie robić nawet krótkich postojów. Chodziło przede wszystkim o piec, który w najwyższej temperaturze, zdolnej spalić zwłoki, utrzymywano naprawdę krótko. Rozpalany w chwili egzekucji, już pół godziny później był stopniowo wygaszany. Dlaczego tak robiono? Nie mam pojęcia, ale wiem, że z pewnością tamtego dnia trzymaliśmy się ze Stevensem regulaminu jak nigdy. Nie zatrzymaliśmy się nawet, bym mógł zawiązać buta. Mam wrażenie, że tego dnia pobiliśmy rekord w tempie zjazdu, wynoszący dotąd sześć minut. I kto wie, może gdybyśmy byli jeszcze szybsi, wszystko potoczyłoby się inaczej? Chociaż nie... Chyba nawet to niczego by nie zmieniło.
Stevens idący z przodu uderzył pośladkami w drzwi krematorium i wciągnął wózek do środka. Na miejscu czekał już na nas barczysty ogr Logan – główny mechanik i palacz – oraz dwóch jego pomocników. Znaliśmy ich wszystkich jak odciski na swoich stopach, więc pozwoliliśmy sobie na luźniejszy oddech. W przypadku ewentualnego zagrożenia pięciu to zawsze więcej niż dwóch. – Musicie jeszcze moment poczekać, bo zacięło się pokrętło pieca – powiedział Logan, zakładając rękawicę skrzyżowaną z ogromnymi szczypcami. Tak to przynajmniej wyglądało. – I odsuńcie wózek na bok, bo z pieca może buchnąć. Zrobiliśmy, jak kazał, marząc o tym, by jak najszybciej uporał się z robotą. Regulamin wymagał, byśmy zostali na miejscu do czasu spalenia zwłok, a w krematorium było tak gorąco, że – mimo iż byliśmy tam ledwie dwie minuty – już byłem cały mokry. Zastanawiałem się, jak mechanik 47
Jakub Ćwiek
i jego pomocnicy są w ogóle w stanie oddychać tym żarem palącym przełyk i wypalającym dziury w płucach. Czułem, że zaczyna mnie boleć głowa. Tymczasem Logan, klnąc na czym świat stoi, siłował się z drzwiczkami. W pewnym momencie musiał chyba nawet dotknąć rozgrzanego metalu, bo wrzasnął przeraźliwie, a w powietrzu rozeszła się woń palonego mięsa. A może tylko włosów? W końcu jednak został nagrodzony za swój upór i poświęcenie. Przekręcił pokrętło i szarpnął, pokazując nam piekielną czeluść zamkniętą dotąd w ogromnym bębnie pieca. Płomienie, pamiętam, były białe jak suszące się prześcieradła w blasku południowego słońca. – No dobra, dawać go tutaj – polecił Logan. – Tylko zdejmijcie tę szmatę, bo się jeszcze zapali od samej temperatury. Spojrzałem na Stevensa, a on lekko skinął głową. Równocześnie złapaliśmy za rogi prześcieradła od strony głowy zmarłego i szarpnęliśmy. A potem jednocześnie zamarliśmy z zaskoczenia i grozy. Na wózku przed nami leżał martwy McFly.
Jak mówiłem już wcześniej, jedyna droga wiodąca do krematorium to korytarz ciągnący się przez cztery piętra. Nachylenie podłogi na żadnym odcinku nie jest specjalnie strome – jakoś trzeba ten wózek potem odtransportować na miejsce – ale, co oczywiste, cała droga powrotna to spacerek pod górę. Jeśli dodać do tego fakt, że płuca pchających są wycieńczone suchym jak pustynny piach powietrzem, nie dziwi, że rekordowy czas wwożenia pustego wózka na górę był niemal dwuipółkrotnie dłuższy niż zjazdu. Tego dnia, jestem tego pewien, byliśmy bliscy zrównania obu wyników, choć kosztowało nas to naprawdę wiele. Stevens po drodze upadł dwukrotnie – w tym raz rozbijając sobie głowę – a ja, gdy już wpadłem do sali egzekucyjnej, nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa. Charczałem tylko, łapiąc oddech i trzymając się za serce. Swoją drogą i tak nie było komu przekazać wiadomości. Na sali egzekucyjnej znajdowało się teraz jedynie kilku ogrzych strażników 48
Sześć minut Roberta Carlsona
z dolnych pięter, którzy dostali polecenia posprzątania wszystkiego, ze szczególnym naciskiem na fekalia skazanego pod szafotem. Tłumaczenie im czegokolwiek mogłoby zająć zbyt dużo czasu, nawet gdybym był w stanie normalnie mówić. Myślę, że mój odpoczynek dał Carlsonowi jakieś dodatkowe dwie minuty, co – byłem o tym przekonany – w tym momencie nie robiło już żadnej różnicy ani dla niego, ani dla nas. Mając idealne przebranie strażnika z ostatniego piętra i dwadzieścia minut z górką na wyjście, musiałby połamać obie nogi na schodach, by nie zdążyć. Mimo to jednak, ledwie tylko poczułem, że znowu jestem w stanie się poruszać, pognałem na górę, jednocześnie goniąc młodych, by sprowadzili do mnie Bricksa. Ten, zagadawszy się z przełożonym straży z dolnego piętra, przybył szybciej, niż podejrzewałem. I, trzeba przyznać, zachował również zimną krew i równie chłodny umysł, wydając polecenia. Było jednak tak, jak podejrzewałem. Nic nie miało już znaczenia. Carlson opuścił Twierdzę. Był pierwszym i jedynym, który z niej uciekł.
Oczywiście, jak już wspomniałem, zakazano komukolwiek zabierać głos w tej sprawie. Oficjalnie Carlson nie żył, powieszony w sali egzekucyjnej, w obecności wielu świadków, a następnie został przewieziony do krematorium i tam spalony. Co zaskakujące, mimo iż tak wiele osób wiedziało, co wydarzyło się naprawdę, do prasy nie przedostała się nawet drobna wzmianka na ten temat. Trzeba przyznać, że gdy chodziło o honor placówki i sir Tangelina, potrafiliśmy trzymać się razem. Struganie pajaca na zewnątrz nie znaczyło, że i w Twierdzy sprawę porzucono, jakby się nigdy nie zdarzyła. Jeszcze w tej samej godzinie, na świeżo rozpoczęto dochodzenie, w którym miałem zaszczyt wspomagać sierżanta Bricksa, notując tak fakty, jak i jego uwagi oraz domysły. Przede wszystkim ustaliliśmy dokładny czas, w którym Carlson opuścił więzienie. Przyprawiło mnie to z początku o poczucie winy, 49
Jakub Ćwiek
okazało się bowiem, że gdybym tylko szybciej zebrał siły, być może zdołałbym go złapać – różnica między pojawieniem się na dyżurce pościgu a wyjściem maga wynosiła niemal dokładnie dwie minuty. Zastanawiająca luka czasowa w fabule wydarzeń – co Carlson robił tyle czasu po wyjściu z sali egzekucyjnej – wyjaśniła się zaraz potem. Morgan, jeden ze strażników pilnujących ostatniego piętra podczas egzekucji, zeznał, że widział, jak McFly wychodził z pustej celi Carlsona, a potem na krótką chwilę zniknął w stróżówce. Wyszedł stamtąd z płaszczem i cywilnym kapeluszem. – Zupełnie jakby dostał wolną godzinę i szkoda mu było czasu na przebieranie munduru – wyjaśnił Morgan, jakby chciał się w ten sposób wytłumaczyć, dlaczego nie zatrzymał kolegi. Niepotrzebnie, bo Bricks ani myślał go oskarżać. Zamiast tego zapisał wszystko, co do tej pory wiedzieliśmy i nakazał mi zmierzyć czas, podczas gdy sam zabrał się za odtwarzanie przebiegu wydarzeń. Gdy skończył, okazało się, że nadal brakowało nam co najmniej sześciu minut, podczas których nie mieliśmy pojęcia, co się działo. I mimo iż przepytaliśmy absolutnie wszystkich, których mógł napotkać na drodze, a także sprawdziliśmy każdą przychodzącą nam do głowy teorię, nie doszliśmy już do niczego.
Od tamtego tygodnia przejąłem obowiązki McFlya, dokładając do swoich dwóch więźniów jeszcze Windsdora. Nie była to przyjemna służba, bo drań, biorąc zmianę strażnika za dobrą monetę, nie tylko zaczął pozwalać sobie na wredniejsze niż ostatnio odzywki, ale i chwilami robił się prawdziwie agresywny, próbując atakować mnie podczas prób dostarczenia mu posiłków. Stanęło na tym, że naczelnik przeniósł go do izolatki i zakazał widywania z prawnikiem przez ponad tydzień. Później zresztą widział się z nim już tylko raz, gdyż mecenas, dopilnowawszy aplikowania leku, wyszedł z celi, oznajmiając, że wolą rodziny Windsdorów jest zapomnieć o wyrodnym dziedzicu – teraz dodatkowo uzależnionym od narkotyku – i że od tej pory nie będą go 50
Sześć minut Roberta Carlsona
już odwiedzać ani osobiście, ani poprzez osobę prawnika. Z tymi słowami wyszedł, uświadamiając nam, że odtąd mieliśmy mieć na piętrze pasożyta, na którego nikt nie łożył. Powoli godziliśmy się z makabryczną świadomością, że powiesiliśmy swojego kompana, a potem o mało go nie spaliliśmy, zacierając wszystkie ślady. Choć i te, jak się okazało, niewiele nam wyjaśniły. Nawet, powiedziałbym, wręcz przeciwnie. Szczegółowe badania wykazały długotrwałe przebywanie pod wpływem mocnego narkotyku, co znaczyło, że już od jakiegoś czasu Carlson był McFlyem i odwrotnie. Wspólnie z sierżantem doszliśmy do wniosku, że zamiana nastąpiła podczas incydentu z dziurą. Nadal jednak pozostawało pytanie, po co? Dlaczego nie uciekł od razu? Nie dawało mi to spokoju, podobnie jak owe zagubione sześć minut. Miałem głębokie przeświadczenie, że jedno z drugim musi być jakoś powiązane.
Półtora tygodnia po egzekucji w ciągu jednego dnia miały miejsca trzy istotne wydarzenia. Po pierwsze z samego rana znalazłem Dezyderiusza Windsdora powieszonego w jego własnej celi. Widocznie nie mógł znieść perspektywy życia bez środków nasennych. By się powiesić, potrzebował nogi od stołu zaklinowanej w szczelinie wydłubanej w ścianie, prześcieradła i sporej dozy szaleństwa. Gdy go znalazłem, sinego na twarzy, uśmiechał się, a w dłoni – wybaczą szanowne panie, prawda nie zawsze jest przystojna – trzymał własnego członka. Drugim wydarzeniem była zapowiedź w Daily Flash ostatniej części dzienników Carlsona, zawierających jakąś nieprawdopodobną rewelację. To było wielce niepokojące, mieliśmy bowiem powody przypuszczać, że zawierała ona opis ucieczki z naszego więzienia. Bricks wysnuł nawet teorię, że po to było magowi owe sześć minut. By poukrywać w Twierdzy coś, co znajdzie specjalna komisja miłościwie nam panującej Tytanii, a co udowodni, że artykuł mówi prawdę. 51
Jakub Ćwiek
Trzecim wydarzeniem było dostarczenie mi listu bez adresu, tylko z moim nazwiskiem. W środku znajdowała się karteczka, na której napisano: Drogi Williamie, całym sercem przepraszam za dokonane zniszczenia. W szczególności za konieczność posłużenia się Pańskim, jak mniemam, przyjacielem. Ubolewam, że nie było innego sposobu na realizację zlecenia, niż ścieżka, którą przemierzyłem. Proszę również uspokoić kolegów w kwestii rzekomej publikacji. Nie mam z nią nic wspólnego. Szanuję legendę Twierdzy i nie zamierzam jej niszczyć. Sługa uniżony, Robert Carlson
Szanowni państwo, rozumiem poruszenie, ale zmuszony jestem poprosić o spokój, jeśli mam dokończyć opowieść. Choć właściwie od tej pory będą to już wyłącznie moje wnioski oparte na szeregu obserwacji. Pierwsza z nich została dokonana przypadkowo i niemal równocześnie przez jednego z młodszych strażników i najstarszego pomocnika mechanika. Ten pierwszy, szykując wózek do kolejnej egzekucji, zauważył przy wezgłowiu białe krople, które w swej naiwności wziął wstępnie za stwardniałą ślinę, tudzież toczoną z ust pianę. Okazało się, że to wosk. To, co znalazł pomocnik mechanika, było kremowej barwy kałużą między brukowymi kostkami podłogi krematorium. Jak już mówiłem, było tam naprawdę gorąco. Idąc za tym śladem, Tangelin zamówił u najlepszych rzeźbiarzy specjalne modele głów Carlsona (jako wzór posłużyły rysunki grafików z Alven Yardu) i McFlya. Miały one pokazać, jak dalece posuniętej charakteryzacji potrzebował mag, by się upodobnić do strażnika. Ku ogromnemu zdumieniu wszystkich okazało się, że wcale nie tak wiele, bo obaj mężczyźni mimo różnicy ras byli do siebie podobni. Mieli zbliżony układ kości twarzy, zarys szczęki, oczodołów – słowem wszystkie ważne, acz nierzucające się na pierwszy rzut oka elementy. 52
Sześć minut Roberta Carlsona
Sir Tangelin, wiedziony przeczuciem, które nieraz pewnie wybawiło go z opresji podczas jego owianej legendą służby, kazał zamówić sobie wszystkie portrety Carlsona z czasów, zanim ten stał się wrogiem publicznym. Porównawszy twarze, doszedł do wniosku, że mag, zachowując delikatne podobieństwo do siebie z przeszłości, zmienił swój wygląd. Pozornie jego oblicze w naturalny sposób zmężniało, niczym u niegdysiejszego lekkoducha, którego potem doświadczyło życie. W praktyce natomiast starannie upodobnił się do McFlya. Wiedząc wreszcie „jak”, przystąpiliśmy do badania „kiedy”, choć z tym akurat nie mieliśmy większych trudności, jedynym bowiem momentem, który nadawał się na podmianę osobowości, był incydent z dziurą. Wtedy to Carlson mógł pochwycić McFlya, ucharakteryzować i sprać, pozbawiając przytomności. Później wystarczyło tylko starannie pilnować, by Carlson stale przebywał na lekach i oczywiście podrzucać kolejne części pamiętników. Gdy tak na to patrzyliśmy, coraz więcej trybów zaczynało się zazębiać. To chyba Bricks jako pierwszy stwierdził, że całe to gadanie z klątwą było jedynie zastraszeniem, mającym sprawić, byśmy bledli na samą myśl o magu. Dzięki temu, dokonawszy podmiany, Carlson mógł, wciąż blady, podawać się za jednego z nas. Same pamiętniki również wydawały się trafionym pomysłem, mógł mieć w końcu pewność, że wszyscy będziemy je czytać, a większość z nas pewnie i uwierzy chociażby w część tego, co było w nich napisane. Wzmianki o tajemniczej chorobie, którą badał w okrutny i bezwzględny sposób, o morderczych narzędziach ukrytych w sztucznych trzewiach strażnika miejskiego Murphy’ego i wiele innych opowieści – zwłaszcza tych powiązanych z magią – sprawiały, że Carlson naprawdę wzbudzał w nas strach. Dokładnie tak, jak chciał. A do tego miał przecież dostęp do takiej ilości świec, że gdyby z każdej uszczknął ledwie kawałek wosku, wystarczyłoby mu go na odlew całego siebie, a nie tylko drobne elementy do dwóch masek trzymanych pod łóżkiem za specjalnym obrazkiem. Notabene tym samym, za którym ukrył się w noc incydentu z dziurą. Z każdym kolejnym odkryciem i wnioskiem wszystko, czego doświadczyliśmy, stawało się coraz bardziej zrozumiałe, wciąż jednak nie 53
Jakub Ćwiek
wiedzieliśmy, po co była ta cała farsa. Co się naprawdę wydarzyło. Jeśli chodziło tylko o ucieczkę, dlaczego paradował tak długo w stroju i pod twarzą McFlya – zamienioną pewnie z woskowej na lepszą już po pierwszym dniu – a nie uciekł od razu. Za nic nie mogliśmy rozszyfrować tej zagadki, choć pewnego dnia naczelnik wygłosił wielce ciekawą uwagę, która być może pchnęła nas odrobinę do przodu. – Dlaczego zastanawiamy się tyle, jak Carlson uciekł – zapytał wtedy naczelnik. – A nikt z nas nie zada sobie pytania, jak taki spryciarz w ogóle tu trafił?
Trudno nam było dowiedzieć się od Alven Yardu czegokolwiek, nie informując ich przy tym, co się wydarzyło. Niezależnie od tego, kogo pytaliśmy, dostawaliśmy stek bzdur i pustych sloganów o wybitnej pracy każdej jednostki w wielkiej maszynie, jaką jest siedziba policji, o trybach i właściwym oliwieniu, o zaufaniu. Słowem: o tym wszystkim, czego policjanci, nie tylko z Alven Yardu, mogli się uczyć od nas, Nietykalnych. W końcu jedyne, co udało nam się z sierżantem Bricksem odkryć, to fakt, że właściwie całe wielkie aresztowanie było splotem korzystnych dla Alven Yardu okoliczności, które zaczęły się od życzliwego donosu, a skończyły na potknięciu maga o własny płaszcz, gdy salwował się ucieczką. Zwłaszcza to ostatnie pasowało do Carlsona jak męstwo do Akwitańczyka, sami państwo przyznacie. Wracaliśmy do Twierdzy z jednej strony zadowoleni, bo okazało się, że naczelnik miał rację, i Carlson nie trafił do Twierdzy przypadkiem, a dzięki swoim usilnym staraniom; potwierdzał to też fragment liściku kierowanego do mnie, mówiący o jakimś zleceniu i drodze do niego. Z drugiej jednak strony byliśmy wściekli, bo skończyły nam się ślady do zbadania, a my wciąż tkwiliśmy w martwym punkcie.
54
Sześć minut Roberta Carlsona
Minęły lata, w których wiele się wydarzyło. Nowy pierwszy minister widząc, jakim niezwykłym kultem otoczono Carlsona, nakazał zdobyć, a potem spalić wszystkie publikacje związane z magiem, zaczynając od groszowych książeczek, a kończąc na fragmentach pamiętników. Wydzielił nawet do tego specjalną jednostkę straży ogniowej, której członków ze względu na przezwisko dowódcy nazywano Salamandrami. Działali tylko rok, zanim znowu zmieniła się władza i cofnęła niedorzeczny nakaz, ale szkody, jakie poczynili wobec historii, nie dadzą się już naprawić. Przygotowywany przez lata spisek wymierzony w sir Tangelina pozbawił go ostatecznie tak majątku, jak i głowy, Twierdza wróciła pod pieczę departamentu i powoli sczezła w zgniliźnie i zepsuciu. Nas, Nietykalnych, wysłano na emeryturę, nawet odznaczono, a potem specjalny urzędnik państwowy przychodził tylko doglądać, jak każdy z chłopców po kolei popełnia samobójstwo. Ostatecznie zostaliśmy tylko we dwóch, ze Stevensem, który chyba jako jedyny prawdziwie odnalazł się w nowym życiu, założył rodzinę, miał dziecko, a w swych ostatnich dniach nawet został dziadkiem. Mnie z kolei przy życiu trzymała i wciąż trzyma przekora wobec świata i jego prawideł. A także zagadka ucieczki Carlsona i owych sześciu minut, których nie potrafiliśmy podporządkować żadnym wydarzeniom. Mam nadzieję, że kiedyś odkryję ich tajemnicę. Mam nadzieję, że dowiem się, o jakim zleceniu pisał wtedy w liście. Mam nadzieję zobaczyć, jak naprawdę dynda na sznurze... Mam nadzieję...
Epilog Sala konferencyjna powoli pustoszała. Starzec w mundurze strażnika siedzący na podwyższeniu patrzył na plecy wychodzących ludzi i niczym taktometr kiwał głową. W górę i w dół, w górę i w dół. Zapał, z jakim opowiadał jeszcze chwilę temu historię swej największej życiowej porażki i zarazem pasji, uleciał już z jego oczu, pozostawiając je mętnymi, jakby ukrytymi za mgłą. 55
Jakub Ćwiek
Wreszcie, gdy został na sali sam, podniósł się z krzesła i powoli ruszył w stronę wyjścia. W progu zderzył się z młodym, schludnie ubranym gnomem. – To dla pana – powiedział gnom, wręczając mężczyźnie kopertę, na której starannie wykaligrafowano imię i nazwisko staruszka. Niegdysiejszy strażnik zadrżał. Znał to pismo, miał nawet przy sobie inny liścik kreślony tą samą ręką. To była notka od Roberta Carlsona. Powoli, sztywnymi palcami otworzył kopertę. Witaj, Stary Przyjacielu – przywitał go nagłówek.
Cieszy mnie, że nie ustajesz w poszukiwaniach, bo to właśnie Tobie zawdzięczam, że pamięć o mnie nie zgasła do dnia dzisiejszego. W ramach podziękowań przyjmij ode mnie dwie wskazówki, które być może naprowadzą Cię na właściwy ślad (choć z drugiej strony, mogą być jedynie żartem, sam wiesz, co o mnie mówią). Po pierwsze, rzeczywiście jeden był tylko uciekinier, który uciekł z Twierdzy, jednak nie byłem nim ja, nigdy bowiem nie byłem tam więźniem. Wszedłem kiedy chciałem i wyszedłem, gdy uznałem to za stosowne. Po drugie, lekcja z twoim druhem McFlyem niczego was niestety nie nauczyła. A powinna. Jak to bowiem mawiają? Oszukasz mnie raz, twoja wina, oszukasz dwa razy, moja. Słowem – zawsze sprawdź, kogo kremujesz, Przyjacielu. Chociaż... te czasy już pewnie nie wrócą, prawda? Świat pędzi przed siebie, nie patrząc wstecz. Tak czy owak, jednak dziękuję Ci za wspólną podróż. Sługa uniżony, Robert Carlson
56
Sześć minut Roberta Carlsona JAKUB ĆWIEK (ur. 1982 w Opolu) – bestsellerowy pisarz młodego pokolenia, autor poczytnych serii Kłamca i Chłopcy. Znany z zamiłowania do klasycznego rocka oraz popkultury znawca i popularyzator komiksów na polskim rynku. Żyje w drodze – spędza w podróży ponad dwie trzecie roku. Wymyślił oraz zrealizował Rock&Read Festival, największą w kraju trasę promującą czytelnictwo. W 2013 roku w ramach R&R wziął udział w 41 spotkaniach z czytelnikami w ciągu 4 tygodni. Podczas pracy nad powieścią Ciemność płonie przez pół roku mieszkał na katowickim dworcu. Teksty Jakuba Ćwieka doczekały się adaptacji teatralnych, LARP-owych, teledysków, komiksu, gry karcianej, dwóch filmów krótkometrażowych oraz serii koszulek. Autor chętnie angażuje się w akcje społeczne. Pod koniec 2014 roku w ramach Ice Bucket Challenge wspierał chorych na stwardnienie zanikowe boczne. Założył Browncoats of Poland, czyli polski oddział fanów i popularyzatorów serialu Firefly, którzy na całym świecie zajmują się działalnością charytatywną. W ramach BoP wydał dwujęzyczną książeczkę dla dzieci (Świetlik w ciemności / Firefly in the Darkness), z której całkowity zysk przeznaczony został na popularyzowanie czytelnictwa wśród najmłodszych. Jakub Ćwiek jest autorem 16 książek, licznych opowiadań i artykułów publicystycznych, scenariuszy i słuchowisk. Najbardziej znany ze stworzenia uniwersum Kłamcy, rozwija też światy, w których prym wiodą Chłopcy oraz Dreszcz, a także wypuszcza się na zupełnie inne rejony. Dziewięciokrotnie nominowany do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla otrzymał ją w 2012 roku za opowiadanie Bajka o trybach i powrotach. W tym samym roku i ponownie dwa lata później został nominowany do Śląkfy w kategorii Twórca Roku. Rok 2015 jest dla niego dziesięcioleciem rozpoczęcia pracy twórczej.
57
Anna Dominiczak
Spełnione marzenie Karoliny Day
Dopóki jej oczy nie przyzwyczaiły się do ciemności, Karolina widziała tylko pojedynczy, zawieszony w powietrzu ognik. Po chwili dostrzegła, że blask jest płomieniem świecy ustawionej na stole. Wokół niego siedziały jej przyjaciółki, w osobliwym mroku pokoju przypominające bardziej wiedźmy niż damy z towarzystwa. Między Anną a Dolores umiejscowiła się starsza kobieta o ostrych, wyrazistych rysach. Włosy ukryła pod chustą w kwiaty. Skoncentrowana i nieruchoma jak posążek, ani jednym gestem nie zareagowała na pojawienie się nowej osoby. A więc to jest ta niespodzianka Małgorzaty – pomyślała Karolina, z ociąganiem zajmując czekające na nią miejsce – Seans z tajemniczą madame Mesmer. Przecież ona wygląda zupełnie jak szarlatanka z Ogrodów Opackich! Małgorzata od kilku tygodni paplała o nowej ulubienicy salonów, medium oferującym śmietance towarzyskiej Alfheimu „niepowtarzalne doznanie kontaktu z Astralem”. Na salonach roiło się od dziwaków, których arystokracja jednego dnia wynosiła na piedestał, a następnego strącała, zastępując nową zabawką. Oprócz zwykłych szarlatanów wśród spirytystów nie brakowało też 59
Anna Dominiczak
byłych agentów Wywiadu Jej Królewskiej Mości, niespełnionych magów, czy obłąkanych starych panien, przed którymi Towarzystwa Spirytystyczne zamknęły z trzaskiem drzwi. Ci właśnie urządzali prywatne seanse dla znudzonej elity. Odkąd wprowadzono koncesję, zawęziło się nieco pole tego procederu, ale czasem wystarczyło subtelnie przeformułować nazwę działalności, aby naciągać dalej bez większych problemów. O, proszę! – pomyślała. Idealne zajęcie dla niej, jeżeli już wszystkie inne plany zawiodą. W tym momencie madame podniosła wzrok, a Karolinę przeszedł dreszcz. Oczy medium błyszczały nienaturalnie. Trochę tak, jak gdyby odbijały nie tylko blask świecy, ale jeszcze jakieś inne, niewidzialne światło. Siedzące po obu stronach Karoliny przyjaciółki ujęły jej dłonie. – Przyjdź do nas Duchu Astralu... – powiedziała madame Mesmer przejmującym szeptem. – Zdradź jeden z sekretów, odczytaj nasze najgłębiej ukryte pragnienia... Karolina wystarczająco nasłuchała się o seansach, aby wiedzieć, jak ma się zachowywać i na czym koncentrować w trakcie przywoływania ducha, nie mogła jednak opanować poczucia absurdalności całej sytuacji. Popatrzyła na natchnione twarze kobiet. Wydawały się rozmazywać i chwiać, podobnie jak płomień świecy. Co ja tutaj robię? – przebiegło jej przez myśli. Płomień zamigotał nagle i urósł. Z wąskiego pomarańczowego języka ognia zaczęła formować się niewyraźna postać, raz przypominająca salamandrę, innym razem małego człowieka. Któraś z przyjaciółek wzmocniła uścisk dłoni. Nie wiedziała dokładnie która, bo straciła na moment rozeznanie w kierunkach. Była świadoma jedynie ognistej, chwiejącej się przed nią istoty, prawie tak, jakby nagle znalazły się w pokoju zupełnie same. – Karolino Day – powiedziała do niej postać głosem brzmiącym niczym trzask polan na ognisku. Poczuła, że sztywnieją jej mięśnie ramion. – Jutro spełni się twoje marzenie... Dziewczęcy krzyk spłoszył astralną istotę. Płomień z sykiem skurczył się i zgasł, a pokój ogarnęły ciemności. 60
Spełnione marzenie Karoliny Day
Dziewczyny zaczęły na wyścigi piszczeć ze strachu, upadło krzesło. Nad ogólny tumult wzbił się głos madame Mesmer: – Mówiłam, że nie wolno wydawać żadnych dźwięków! Pokój zalała fala światła, gdy ktoś gwałtownie odciągnął kotarę. Panna Karolina, mrużąc oczy, zobaczyła na wpół omdlałą Annę, leżącą na podłodze. Przytomnie chwyciła gazetę i zaczęła wachlować przyjaciółkę. – No i co pani najlepszego narobiła – powiedziała szorstko do madame Mesmer, w głębi duszy szczęśliwa, że ktoś przerwał seans. Chociaż na pozór słowa przybysza nie niosły groźnego przekazu, jego głos brzmiał wystarczająco niesamowicie, aby napędzić strachu. O Astralu słyszała naprawdę dużo opowieści. Nieraz głupie zabawy przynosiły opłakane skutki. Wbrew pozorom, im mniejsza moc medium, tym więcej szkody mógł wyrządzić uczestnikom taki kontakt. – Zabierzcie stąd tę kobietę! – zażądała płaczliwie Anna. Madame Mesmer stała obok stolika z rękami opuszczonymi bezwładnie wzdłuż ciała. Ponura, a jednocześnie jakby... triumfująca? Małgorzata ujęła ją pod ramię i wyprowadziła z pokoju, przepraszając za zachowanie przyjaciółki. Gdy wróciła, Anna siedziała już na kanapie, popijając przyniesioną przez pokojówkę wodę. – Okropne przeżycie, brr! – Myślałam, że już brałaś w tym udział? – zapytała Karolina zaciekawiona. – Nie z tą kobietą. Inni przywoływali jakieś sympatyczne duszki... Sympatyczne duszki! Karolina stłumiła śmiech. Dziewczyny naprawdę nie zastanowiły się, z czym mają do czynienia. – ...a nie wielkie bestie z wyszczerzonymi zębami. – Bestia? – Małgorzata zdziwiła się. – Przecież to był mój zmarły wujek, Kleofas. Uśmiechał się do nas tak miło... Biedak dość często nas nawiedza, ciągle do niego nie dotarło, że nastąpił koniec... Małgorzata załamywała ręce. – Tak mi przykro! Przecież już brałam udział w jej seansach. Wszyscy byli bardzo zadowoleni... Zaraz każę podać herbatę i ciasto na werandzie, to na pewno poprawi nam humor. 61
Anna Dominiczak
W połączeniu z rozmowami o wszelkich nowinkach, szarlotka i herbata skutecznie pomogły odegnać widmo posępnej madame Mesmer. Uspokajał również widok ogrodu, wypielęgnowanego ze znaną na całym świecie alfheimską pedanterią. – Wiem, co możemy zrobić jutro wieczorem – powiedziała Dolores i spojrzała na Karolinę wyzywająco. Pośród przyjaciółek to Karolina uchodziła za duszę towarzystwa, główną inicjatorkę zabaw. Od pewnego czasu w grupie stworzyła się mała rywalizacja o to, kto prześcignie ją w pomysłach. W przypadku seansu spirytystycznego, Małgorzacie niemal się udało – takiego głupstwa panna Day by nie wymyśliła. – Pójdziemy na przedstawienie z Boskim Antonem, a potem zakradniemy się do jego garderoby! Maja i Anna zaklaskały w ręce z uciechy, ale ich zapał ostudził widok obojętnej miny Karoliny. Zawsze patrzyły na nią. Jej brak uznania oznaczał dla pomysłu wyrok śmierci. Dolores zmarszczyła brwi. – A co powiecie na to, drogie panie – zaczęła powoli Karolina. Od rana obmyślała tę chwilę i sposób, w jaki zakomunikuje dziewczynom swój plan. – Zamiast tracić czas na bożyszcze tłumów, zerwiemy bardziej zakazany owoc. Teatralnym gestem wyciągnęła z torebki amatorsko zrobioną ulotkę i położyła ją na stoliku, między półmiskiem szarlotki a dzbanuszkiem z herbatą... O tak, na pewno była lepszą aktorką niż Mistrz Fabian, którego gra kłuła w oczy. Ona odgrywała swoją rolę światowej damy subtelnie, z klasą. Małgorzata natychmiast porwała ulotkę, przebiegła jej treść wzrokiem i otworzyła usta. – Pokaż! – Anna przejęła kartkę. – Przyjdźcie zobaczyć niepowtarzalne widowisko... „Niepowtarzalne” z błędem napisali... Z ogniem, tańcem i niebezpiecznymi akrobacjami w wykonaniu artystów z dalekiej Morgowii... bla, bla, bla... Kuglarze z Ogrodów Opackich... Ooo! – Czy to nie w Ogrodach Opackich ostatnio miała miejsce ta wielka bójka, gdy okazało się, że jedna z piosenek wędrownego barda sprowadza szaleństwo? – zapytała niepewnie Małgorzata. 62
Spełnione marzenie Karoliny Day
– Dokładnie tam. A jutro pójdziemy obejrzeć przedstawienie... Usta Dolores zwęziły się w wąską linię. Wiedziała już, że jej plan został wielokrotnie przebity. Karolina z uśmiechem sięgnęła po ciasto.
Tuż przed wschodem słońca skończyła lekturę Przygód Zoltana Żeglarza i westchnęła. Ach, porzucić to nudne, salonowe życie i udać się w podróż do Lemurii, zapolować na kami w groźnej i nieprzebytej puszczy Kirin albo przejść się uliczkami Starej Dzielnicy Sultanabadu! Wyjechać daleko, daleko... – Któregoś dnia na pewno! – obiecała sobie. – Może w dzień ślubu? Cóż to by był za skandal, gdyby biedny Albin musiał czekać tam, u ołtarza, z każdą chwilą więdnąc coraz bardziej ze zgryzoty? Wciąż jeszcze pod wpływem przygodowych opowieści w swojej wyobraźni przeniosła Albina na krawędź stromego urwiska, dodając skradającą się za jego plecami pół kobietę, pół piranię. W tym momencie do drzwi sypialni zapukano gwałtownie, po czym pokojówka Marta wtargnęła do środka z właściwą jej bezceremonialnością i zaczęła rozsuwać zasłony. Karolina zanurkowała szybko pod kołdrę, mamrocząc pod nosem słowa z rodzaju tych, które nie przystoją damom. – Panienka znowu całą noc czytała – narzekała Marta. – A potem będzie płakać, że źle wyszła. Wyparowała wizja Albina, rozpaczliwie wymachującego kijem golfowym w celu odstraszenia napastnika. Karolina uzmysłowiła sobie, że czeka ją za chwilę kolejna wizyta u Mistrza Fabiana – specjalizującego się w śmiertelnie poważnych ślubnych portretach. Podniosła się, zerknęła w lustro. Spojrzała na nią niezbyt urodziwa twarz, o zapuchniętych oczach i lekko skręcającym w prawo nosie. Już ubrana i umyta usiadła na tarasie naprzeciwko swojej rodzicielki. Dorin Day przyglądała się córce, nie kryjąc niezadowolenia. 63
Anna Dominiczak
– Mam czasem wrażenie, że robisz wszystko, aby zniechęcić do siebie Albina. – Ależ skąd! – odparła Karolina. – To taki uroczy młody mężczyzna... – Proszę cię, chociaż dzisiaj daruj sobie ironię. Ciągle muszę znosić twoje krytyczne uwagi na jego temat! Znów pomyślała o wczorajszym seansie z madame Mesmer. Tę noc spędziła na czytaniu nie tylko dlatego, że nie mogła oderwać się od przygód alfheimskich awanturników – próbowała odgonić od siebie wspomnienie ognistej istoty. Głupia Małgorzata! Zanim postanowiła zaprosić do siebie tę całą madame, mogła chociaż zapytać ją o zdanie. Karolina należała do kobiet o mocnych nerwach, które nie lubią tracić kontroli nad sytuacją. Podczas seansu ktoś lub coś wejrzało w nią, docierając do tego fragmentu osobowości, którego nie zamierzała nikomu ujawniać. Ingerencja astralnego przybysza pozostawiła w jej duszy nieprzyjemny osad. – Wieczorem będę u Małgorzaty na wieczorku literackim – oznajmiła matce obojętnie. – Zaprosiła jakiegoś dobrze zapowiadającego się, młodego poetę. Mogę wrócić późno. – Och, oczywiście. – Matka nawet nie podniosła wzroku. Wzmianka o Małgorzacie, żonie wpływowego magnata, damie idealnie nadającej się na przyjaciółkę dla panny Day, zawsze ją uspokajała.
Obserwowanie Mistrza Fabiana przy pracy wynagradzało sowicie niewygodę wielogodzinnego pozowania. Siedząc półprofilem, przyglądała mu się kątem oka, co jakiś czas upominana („Panno Karolino, bardzo proszę patrzeć w dal!”). Mistrz marszczył wąskie, barwione henną brwi, ściągał usta w komicznej kontemplacji, wysuwał przed siebie dzierżącą pędzel dłoń i mrużył jedno oko. Matrony Alfheimu nie miały wątpliwości, że wszystkie te mimiczne akrobacje świadczą o stuprocentowym zaangażowaniu i profesjonalizmie malarza, ale Karolina nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ma do czynienia z dobrze przemyślaną 64
Spełnione marzenie Karoliny Day
strategią autoprezentacji. W końcu nic nie pomaga lepiej w uzyskaniu miana artysty niż zachowywanie się jak jeden z nich. – Drogi Mistrzu – ośmieliła się odezwać Dorin Day, uważnie śledząca postęp w pracy zza pleców Fabiana. – A może by tak delikatnie wyprostować nos, tylko ciut-ciut... – Mamo! – wybuchła Karolina gwałtownie, porzucając pozycję półprofilu. – Przecież ja dla twojego dobra! – broniła swojej wizji Dorin. – Ten obraz zawiśnie w waszym salonie i przez wiele kolejnych lat Albin będzie na niego patrzeć... – Albin wie, jak wyglądam, Mistrz nie będzie niczego prostować. Malarz chrząknął znacząco, dając kobietom do zrozumienia, że i jego osoba powinna zostać wzięta pod uwagę przy okazji dyskusji o ewentualnych zmianach w portrecie. Obie kobiety natychmiast spuściły z tonu, a modelka zastygła w pożądanym ustawieniu. – Dhroga pani – Mistrz zwrócił się do starszej kobiety. – Phroszę nie kwestionować mojej wizji. Głęboko gahrdzę jakimkolwiek przekłamaniem. Ahrtysta przez duże „A” – podkreślił swoją wypowiedź zamaszystym gestem uzbrojonej w pędzel dłoni – nie może ulegać naciskom! Dorin pospieszyła z zapewnieniami, że nie ma zamiaru malarza do niczego zmuszać, a Karolina, posłusznie patrząc w dal, znów oddała się myślom o porzuceniu pełnego konwenansów i „Ahrtystów” Lyonesse. Skończyłoby się wielogodzinne pozowanie, popołudniowe herbatki i nieciekawe spotkania. Nie musiałaby też przejmować się nadchodzącymi trzydziestymi urodzinami. Długo odwlekała zamążpójście, odstraszała potencjalnych kandydatów, aż z grona wielbicieli na placu boju pozostał jedynie Albin. – Jest słabego zdrowia – pocieszały ją przyjaciółki. – Poczekaj parę lat. Trochę porządnych kłótni małżeńskich, kilka przejażdżek konnych, kiepska dieta i będziesz miała spokój. – Albo po prostu wyjadę w nieznane – mówiła na to Karolina. – I będę pisać reportaże z moich wypraw. Przyjaciółki spoglądały na nią z podziwem, ale zaraz zaczynały wymieniać zagrożenia. 65
Anna Dominiczak
– A słyszałaś o purgatorskich diabłach? Podobno ich zęby są w stanie skruszyć kości ogra! – I czy naprawdę chciałabyś dostać tropikalnej gorączki? – Nie byłoby ciepłej wody! – Obrzydliwe jedzenie. – Orientalni mężczyźni – rzucała w końcu któraś z nich i cała dyskusja kończyła się na śmiechach i nie do końca przyzwoitych fantazjach. – Jutro spełni się twoje marzenie... – wrócił do niej syczący głos i potrząsnęła głową, otrzymując kolejną naganę ze strony Mistrza. Trzy godziny później siedziała w dorożce, ponuro spoglądając na ulice Queenstone. Chociaż widok muzeów i restauracji, wspaniałych budynków oraz wąskich, brukowanych uliczek wielu przyprawiał o szybsze bicie serca, nie odnajdywała w sobie zachwytu, tylko znużenie znajomym zgiełkiem. Oto jak przyjdzie jej spędzić resztę życia, jeśli nic się nie zmieni – jeżdżąc dorożką z miejsca na miejsce, od pseudoartystów i nawiedzonych panien z Klubu Charytatywnego do domów przyjaciółek o móżdżkach nie większych niż u kanarków. Tym razem w oranżerii baronowej Nimblewist odbywał się wykład na temat możliwych prób przywrócenia społeczeństwu młodych uliczników z Bridgebank. – Ci zagubieni chłopcy – mówiła ze łzami w oczach panna Azabella – z radością chwycą wyciągającą się w ich stronę pomocną dłoń...! – Po to, by pozbawić ją portfela – szepnęła Karolina do Anny. – Tylko czekają na okazanie im odrobiny uczucia! Ich młode serca biją tak samo jak nasze. Przy odrobinie dobrej woli z naszej strony, z tych chłopców wyrosną prawi, dzielni... – ...złodzieje i mordercy – dokończyła cicho Karolina. Jej przyjaciółki zachichotały. Karolinie bardziej podobał się wykład podsumowujący program przywracania społeczeństwu młodocianych prostytutek. Zwłaszcza gdy jedna z biorących w nim udział członkiń klubu rzuciła się pomysłodawczyni do gardła. Tajemnicą poliszynela było, że tydzień wcześniej przyłapała męża tête-à-tête z „zagubioną duszyczką”, której w ramach programu zaoferowała miejsce pomocy kuchennej w swoim domu. 66
Spełnione marzenie Karoliny Day
Spojrzała na zegar. Jeszcze dwie godziny do przedstawienia w Ogrodach Opackich i wreszcie trochę akcji! Wielokrotnie spacerowała między namiotami wędrownych kuglarzy na polanie Circus Circle. Ta zbieranina osobliwych postaci, karłów, tancerek brzucha i połykaczy ognia pozwalała jej na moment oderwać się od świata pozorów.
– Panie i Panowie! Oto przed wami Mocarny Hugon, potomek olbrzymów! Niezrównany siłacz, kruszący łańcuchy niczym chitynowe pancerzyki karaluchów! Karolina zaczęła przepychać się między gapiami. Przyjaciółki podążyły za nią, drżące z podekscytowania i strachu, marszcząc nieprzyzwyczajone do smrodu ciżby nosy i unosząc palcami sukienki, których doły już i tak zdążyły utytłać się w błocie. Do tej pory obejrzały kobietę z brodą, pokaz żonglowania nożami, dwóch klaunów prześcigających się w zastawianiu na siebie nawzajem pułapek oraz taniec z kobrą pięknej, półnagiej orczycy. Nawet Dolores, wcześniej naburmuszona, otwierała szeroko oczy ze zdziwienia, chłonąc barwy i muzykę roztańczonej trupy. Ciężko było nie zagubić się w oferowanych wokół atrakcjach i zdecydować, czy lepiej obejrzeć kukiełkowy teatrzyk, czy pokazywaną w strzeżonym namiocie odrażającą bestię z Lemurii. Gdy udało im się dotrzeć do pierwszego rzędu otaczających siłacza gapiów, przyjaciółki Karoliny jęknęły zgodnie. Uśmiechnęła się pod nosem. Przewidziała taką reakcję. Wspaniały, wysoki ogr, o ciasno obleczonych skórą potężnych muskułach, napinał mięśnie klatki piersiowej opasanej kilkakrotnie łańcuchem. Lśniły naoliwione kolumny jego ud. Rysy twarzy, choć wśród alfheimskich elit uchodziłyby za prymitywne, w zestawieniu z imponującym ciałem, zdawały się upodobniać go do wyrzeźbionej z hebanu figury pierwotnego bóstwa. 67
Anna Dominiczak
Kolorowo ubrany niziołek zachęcał gapiów do skandowania i podkreślał siłę Mocarnego Hugona. Wybranego z tłumu mężczyznę poprosił o sprawdzenie metalowych mocowań. – Może i któraś z dam zechce przekonać się o tym, jak dobrze zamknięte są kłódki? – zwrócił się do tłumu i zanim inna kobieta miała szansę ją ubiec, Karolina wyrwała się do przodu. Mocarny Hugon objął sylwetkę Karoliny spojrzeniem, za które Albin mógłby wyzwać go na pojedynek... gdyby nie był takim tchórzem. Podeszła bliżej. Dotykając łańcucha, musnęła twardą pierś. – Ty szczęściaro! – piszczały do niej Anna, Dolores i Małgorzata, kiedy spłoniona wróciła do pierwszego rzędu. Dwie z nich były żonami elfich arystokratów o androgenicznym wyglądzie i chłodnym temperamencie. – Czy naprawdę wolałabyś oglądać teraz boskiego Antona? – zwróciła się do Dolores. – A niech żywiołak porwie boskiego Antona! – Przyjaciółka nieskromnie oblizała usta. – Ten tutaj jest sto razy lepszy. Jęk zachwytu przeszedł przez tłum, gdy łańcuchy puściły.
Karolina zaśmiała się na wspomnienie wyrazu twarzy dziewczyn. Ubrana w lekką podomkę, siedziała przy burku z piórem w dłoni. Punktualnie o dwudziestej drugiej drzwi do sypialni otworzyły się i matka życzyła jej dobrej nocy. – Nie pisz za długo – doradziła. – I błagam, nie czytaj znowu do rana, jeśli nie chcesz później przypominać zmory. Dorin Day zamknęła drzwi. Oddaliła się do swojej sypialni. Dobiegał końca spokojny dzień w Kingsplace, dzielnicy gładko przystrzyżonych żywopłotów i jeszcze gładszych słów, którymi witali się i żegnali eleganccy sąsiedzi. Karolina odsunęła dziennik, podeszła do drzwi balkonowych i otworzyła je na oścież. Odetchnęła nocnym powietrzem. Z balkonu rozpościerał się widok na grzeczne, uśpione wille, zadbany ogród... oraz ciemną sylwetkę przesuwającą się właśnie po gzymsie 68
Spełnione marzenie Karoliny Day
w stronę okien Karoliny. Dziewczyna cofnęła się w głąb pokoju, gdy ubrany na czarno mężczyzna jednym susem przesadził balustradę. Aż trudno było uwierzyć, że tak ogromnych rozmiarów postać może poruszać się równie cicho i z podobnym wdziękiem. Szybko zdmuchnęła stojące na stole świeczki, aby ukryć fakt nocnej gościny. W półmroku sypialni objęły ją silne ręce. – Kochany, nareszcie! – zamruczała mu cichutko do ucha, wspinając się na palce. – Karolino...! – powiedział Hugon. Spróbowała popchnąć go w stronę łóżka, ale z niewiadomych przyczyn stawiał opór. Uszczypnęła twardy pośladek. – Karolino... – odsunął delikatnie jej ręce. – Muszę ci powiedzieć coś ważnego... – Proszę nie teraz – głaszcząc i pieszcząc, zdołała przewrócić Hugona na podłogę. – Mam dosyć ciągłego gadania. Tylko to dzieje się w naszych sferach, masz pojęcie? Cały czas tylko gadanie. – Pocałowała kochanka w policzek. – Gadanie... – I w szyję. – Gadanie...! Próbował jeszcze słabo oponować, ale wnet przekonała go, że istnieje znaczenie lepszy sposób komunikacji... Przekonywała go o tym dość długo. Nasyceni i zmęczeni legli obok siebie, ciężko oddychając. – Moje przyjaciółki chciały cię dzisiaj zjeść, zauważyłeś? Zachichotała. – Karolino, posłuchaj – Hugon przewrócił się na bok. – Muszę ci coś powiedzieć. Dopiero teraz dotarła do niej nienaturalna powaga w jego głosie. – Chcesz mnie zostawić – zrozumiała i natychmiast wstała. – Poczekaj chwilę, założę chociaż podomkę. Nie wypada porzucać nagiej kobiety. – Posłuchaj mnie w końcu! – powiedział głośniej, aż zerknęła przestraszona w stronę drzwi. – Nie chcę cię porzucać. Chcę, żebyś ze mną uciekła! Zamarła w połowie wkładania podomki. – Co takiego? 69
Anna Dominiczak
Podszedł do niej i chwycił ją za ramiona. – Ucieknij ze mną, Karolino! Tutaj nie ma dla nas przyszłości, oboje to wiemy. Rodzina zmusza cię do poślubienia tego sztywnego hrabiego, a ja codziennie paraduję prawie na golasa przed ludźmi, którzy uwielbiają oglądać ogry spętane łańcuchami – mówił żarliwie i uwierzyła, że nie kłamie. – Te wszystkie panny, które podsyłają mi bileciki... Gdybyś wiedziała, jak się nimi brzydzę! Dokończyła ubieranie się i usiadła na łóżku. Do tej pory traktowała romans z Hugonem jako przygodę, dodającą jej życiu dreszczyku emocji. Była pewna, że Hugon traktuje ją podobnie. – Ale przecież marzyłeś o karierze w Bellville? – Wiesz, jaki jest rezultat przesłuchań. Ciągle słyszę, że nie potrzeba im tak wielu ogrzych aktorów. Tych kilku z mojej rasy, którzy dostają zawsze role pełnych uroku twardzieli, póki co, zupełnie wystarcza. Zresztą, spójrzmy prawdzie w oczy: nie pasuję im do stereotypu. Zarzucają mi, że mówię zbyt literacko. I że mam zbyt szlachetny akcent. I po to przez tyle lat trenowałem sztukę pięknego wysławiania się! W cyrku nie odzywam się już w ogóle, bo ludzie nie tego oczekują. Cóż, nie mogła odmówić mu racji. Sposób wysławiania się Hugona był jej obojętny... – A ty jesteś – kontynuował – taka szczera, dobra. Działasz w organizacjach charytatywnych, jesteś troskliwa wobec przyjaciółek i matki. Tylko przy tobie mogę być naprawdę sobą! Spojrzała w bok, słuchając tego pochwalnego peanu. – Dokąd pojedziemy? – Najpierw udamy się do gorącej Korioli. A stamtąd dokądkolwiek chcesz! Świat stoi przed nami otworem! Jutro spełni się twoje życzenie... Jej umysł pracował na najwyższych obrotach. W tym momencie priorytet stanowiło pozbycie się Hugona z sypialni. Jak najszybciej. – Poczekaj, pozwól mi pomyśleć. Jestem trochę skołowana i... chyba słyszę kroki mamy! Nauczony doświadczeniem ogr natychmiast dał susa na balkon. Rzuciła za nim zwinięte w kulkę rzeczy. 70
Spełnione marzenie Karoliny Day
– Ale powiedz mi, co o tym myślisz? – nalegał, szukając w jej twarzy wyrazu szczęścia. – Jutro porozmawiamy, dobrze? Przyjdę na Circle Circus. Prędko, zanim mama cię zobaczy! Zatrzasnęła balkonowe drzwi, a nagi Hugon, z czarnym tobołkiem w zębach, zaczął posłusznie opuszczać się po rynnie. No i cudnie! Więc na tym miałoby polegać spełnienie marzenia? Szalony z miłości ogr pozbawia ją dobrze znanego życia, w którym przez lata ustalała swoją pozycję, i wlecze gdzieś do głuchej dziczy, narażając na wszelkie możliwe zagrożenia, począwszy od diabłów purgatorskich, na wszelkiego rodzaju możliwych epidemiach skończywszy? Niedoczekanie! Co powiedzieliby ludzie, gdyby nagle zniknęła, ot tak, z jakimś dziwadłem z cyrku? Dopiero powstałyby plotki! Albin nie należał może do najbardziej przystojnych czy elokwentnych mężczyzn, ale pochodził z szanowanej rodziny i był honorowym członkiem najstarszego klubu golfowego w Windbog. Nie, nie, ten romans trzeba natychmiast skończyć i to w przemyślany sposób, żeby zraniony ogr nie zepsuł jej reputacji. Gryząc palce, wędrowała z jednego kąta w pokoju w drugi, gdy nagły ból w klatce piersiowej przygiął ją do ziemi. Wrażenie tak niespodziewane, że nie zdołała nawet krzyknąć. Poczuła, jakby od jej ciała odrywało się coś dużego, ruchliwego. Jak gdyby jakiś stwór z innego wymiaru wbił swoje szpony w jej pierś i próbował zedrzeć z niej skórę. Już zbliżała się w konwulsjach do wiszącego nad wezgłowiem łóżka dzwonka, już sięgała po sznur, gdy ból ustąpił. Nie dowierzając jeszcze, że to koniec, dotknęła twarzy, pomacała brzuch i nogi. Drżącymi rękoma zapaliła lampkę naftową. W kącie ktoś stał. Szczupła, ciemna postać jej wzrostu. Wyglądała jak... Wyglądała jak ona! Karolina uniosła lampkę przed siebie, a kontury dziewczyny w kącie dziwnie zbladły. – Zostaw to światło! – nakazał Karolinie jej własny, autorytarny głos. – Kim jesteś...? 71
Anna Dominiczak
– Jestem tobą, a dokładniej twoim cieniem – odparła dziewczyna, przemieszczając się w stronę okna. – Mam dosyć tego ciągłego niezdecydowania. Marzysz o wielkich przygodach, ale nie mogą sięgać dalej niż dzielnica Tinkerton, prawda? Gardzisz głupiutkimi panienkami z towarzystwa, ale im się podlizujesz. Masz w nosie biedotę, a udzielasz się charytatywnie, tylko dlatego, że tak wypada. I wykorzystujesz tego biednego Albina, nie mówiąc już o Hugonie. Dlatego odchodzę! – Jak to? – zaprotestowała Karolina. – Przecież nie możesz mnie tak po prostu zostawić! – A właśnie, że mogę i właśnie to robię, o popatrz. Postać przeniknęła bez trudu przez szybę. Stanęła na balustradzie, lekka i zwinna, niczym baletnica. Czy na tym miałoby polegać spełnienie marzenia? Połowa Karoliny zostanie w Lyonesse, nadal wiodąc salonową egzystencję, a tymczasem jej druga część – Cień – będzie przeżywać przygody w dalekich miejscach? Ale to przecież niemożliwe cieszyć się takim przepołowionym, niepełnym życiem! Otworzyła szybko balkonowe drzwi i powiedziała błagalnie: – Zostań... Dojdziemy do porozumienia... Cień zeskoczył z balkonu, nie racząc zaszczycić jej spojrzeniem. Karolinę ogarnęła złość. Co on sobie myślał, ten ciemny twór! Należał przecież do niej! – Ludzie zorientują się, że nie jesteś prawdziwa! Że oszukujesz! – krzyknęła w ciemność, w tym momencie wcale nie przejmując się tym, co pomyślą sąsiedzi. – Akurat – dobiegł ją cichutki szept Cienia. – Przecież w twoim przypadku nigdy się nie zorientowali.
72
Spełnione marzenie Karoliny Day ANNA DOMINICZAK (ur. 1983 w Szczecinie) – uczestnikczka konkursu wolsungowego, autorka opowiadań, absolwentka socjologii na Uniwersytecie Szczecińskim. Inspirują ją opowiadania George’a R.R. Martina i Cortázara. Uwielbia czytać i snuć niepokojące historie. W 2010 roku jej opowiadanie Zwierzę zajęło II miejsce w ogólnopolskim konkursie fantastyczno-kryminalnym Horyzonty Wyobraźni. Tym właśnie opowiadaniem zadebiutowała w Science Fiction, Fantasy i Horror. Publikowała też w Nowej Fantastyce, Esensji, Fahrenheicie, Czasie Fantastyki oraz Wysokich Obcasach. Jej opowiadania ukazały się w antologiach: Malarz w Zemsta jest kobietą (2010), Potworzyca w I żywy stąd nie wyjdzie nikt (2014).
73
Artur Olchowy
Banalnie proste zadanie
Na Wystawie Światowej w Orseaux, jak co roku, zgromadzono największe, najważniejsze i najwspanialsze cuda techniki, sztuki, kultury i przyrody. Nic jednak nie może równać się z nowym krystalografem opracowanym przez czołowych inżynierów i technomagów z całej Wanadii. Rozmawiam z kierownikiem projektu, profesorem Lucienem van der Borhem. Panie profesorze, dlaczego pana urządzenie ma takie znaczenie i cieszy się tak ogromnym zainteresowaniem zwiedzających i fabrykantów? Lucien van der Bohr: Bohrem, van der Bohrem. Nasz krystalograf to zaledwie pierwszy etap najbardziej ambitnego naukowego i inżynieryjnego przedsięwzięcia cywilnego. Opiera się na synchronizacji wibracji pomiędzy stanowiskami nadawczo-odbiorczymi działającymi na zasadzie pola manicznego wysokiej częstotliwości, które nie wymaga ani ukierunkowywania sygnału dla zwiększenia zasięgu, ani stosowania dławików czy uziemienia. Redakcja: Brzmi imponująco. Czyli kieruje pan zespołem, który skonstruował krystalograf działający przy każdej pogodzie? Van der Bohr: Nie, nie. Pan w ogóle nie zrozumiał, o czym mówiłem. Ten krystalograf, a raczej sieć takich urządzeń, będzie emitować stały sygnał dostosowany pod względem parametrów fizyko-manicznych 75
Artur Olchowy
do sąsiednich stacji nadawczo-odbiorczych. Umożliwi to zbudowanie zwartej struktury przekaźników, rozmieszczonych na wieżach, masztach, szczytach gór i zakotwiczonych balonach... Red.: Czyli będzie można rozmawiać z całym światem? Van der Bohr: Jaki pan jest ograniczony. Komunikacja głosowa to tylko najprostsze, zastosowanie tego urządzenia. Sieć będzie transmitować bez przerwy. Z najbliższą podstacją będziemy się łączyć przy pomocy dowolnego nadajnika operującego na określonej częstotliwości drgań many lub Astralu, bo nad tym też pracujemy. Możliwe będzie przesyłanie głosu, tekstu, a w przyszłości nawet obrazu. Ale, co najważniejsze, sieć pozwoli dowolnej osobie na świecie triangulować własną pozycję z dokładnością do kilku metrów, równie łatwo będzie można zdalnie zlokalizować dowolne urządzenie i jego prędkość, dzięki wykorzystaniu prawa Oflera... Red.: A jakie będzie praktyczne zastosowanie tego urządzenia, skoro nie komunikacja? Wojskowe? Van der Bohr: Czy zawsze muszą wysyłać do mnie najgłupszego dziennikarza Akwitanii? Jakie wojskowe? Sieć nie nadaje się do zastosowań wojskowych, bo i jakich? Przecież żaden pozostający przy zdrowych zmysłach żołnierz nie będzie nosił przy sobie nadajnika, bo w ten sposób będzie można go zlokalizować. Nie, to technologia całkowicie cywilna. Wyobraź pan sobie polarnika, którego zaskoczyła burza śnieżna. Wysyła sygnał ratunkowy i po sekundzie stacja kontrolna otrzymuje wezwanie wraz z położeniem nieszczęśnika. Skończyły się czasy, kiedy z ciała odważnego podróżnika zostały już tylko kości, a my dopiero zaczynamy się niepokoić, czy nie doszło do jakiegoś wypadku. Red.: To rzeczywiście przełomowe rozwiązanie. A kiedy będziemy mogli podróżować, mając pewność, że w każdej chwili i w dowolnym miejscu ktoś obserwuje, czy nic nam się nie stało? Van der Bohr: Mamy dopiero prototyp. Działający, ale prototyp. Przed nami jeszcze mnóstwo eksperymentów, badań. Sieć, żeby działać, musi obejmować absolutnie całą planetę, wszystkie morza, oceany i kontynenty. I będzie musiała to być sieć gęsta. Red.: To znaczy, że krystalograf będzie pozwalał na komunikację przez Paroksyzm? 76
Banalnie proste zadanie
Van der Bohr: No... tego. Przecież powiedziałem, że przed nami jeszcze mnóstwo badań. Zgodnie z teorią, którą wielu wybitnych technomagów nazywa vanderbohrowską teorią pola, jest to możliwe, ponieważ częstotliwość i struktura czoła fali manicznej interferuje z Astralem na poziomie słabego oddziaływania. Ale teoretyczna i doświadczalna mechanika maniczna to zupełnie różne dziedziny. Red.: Życzymy zatem powodzenia – panu, profesorze, pańskiemu zespołowi oraz, oczywiście, nam wszystkim.
Protazy Wierzbowski nie był złym żołnierzem. Takich w Akwitańskim Legionie Kolonialnym nie awansowano, a Wierzbowski był przecież kapralem. Jednym z setek i tysięcy kaprali, biegających po pustyniach, dżunglach, udeptujących wieczne śniegi. Po prostu nie wyróżniał się i jego utrata byłaby mało znacząca... Tak po prawdzie, nikt by nie zauważył zniknięcia kaprala Wierzbowskiego. Pewnie dlatego wybrano go do tej misji „w jedną stronę”. Nie straceńczej, bynajmniej, w zasadzie to bardzo prostej, banalnej wręcz. Tyle tylko, że nie mógł już z niej wrócić. Taki dożywotni kontrakt z żołdem i specjalnym dodatkiem. No i orderem. Kontrakt podpisał, order przyjął. Problemy pojawiły się, gdy przystąpił do kompletowania oddziału. Zakopał się w aktach na trzy dni. Dano mu wolną rękę, dlatego szybko wybrał dwunastu wiarusów, którzy, jak i on, nie mieli szczególnego znaczenia dla Piątego Kolonialnego Regimentu Piechoty. Żołnierzy dobierał pod kątem nie tylko misji, ale także tych lat i dekad, które będzie musiał z nimi spędzić na małej wysepce, jakich tysiące zaśmiecają wody otaczające Purgatorię. Miał dowodzić posterunkiem nadawczo-odbiorczym, dlatego potrzebował inżynierów lub technomagów. Pozostali legioniści musieli być tylko bezkonfliktowi, a jednocześnie na tyle interesujący, żeby nie zabił ich lub siebie z nudów. Pierwsza propozycja przepadła. Kapitan Racaud przejrzał zapisaną stronę i rzucił ją na blat. 77
Artur Olchowy
– Sami Slawijczycy. Nie wyrażam zgody. Za duże ryzyko Klątwy. Dobierzemy ci ludzi. Odmaszerować – rzucił chłodno, wyraźnie oddzielając zdania. Wierzbowski postanowił walczyć. Wezwany ponownie, stawił się tego samego dnia z listą przekazaną mu przez sztab. – Nie, panie kapitanie, nie będę dowodził ludźmi, którzy nie potrafią dogadać się ze swoim dowódcą i między sobą. Wiem, że to armia akwitańska, ale w Purgatorii muszę mieć ludzi, którzy zrozumieją rozkazy, a nie takich, którzy zaśpiewają Nad Coteaun znów latają motyle po akwitańsku i bez akcentu – argumentował. – Dlatego chcę wyłącznie Slawijczyków. Albo wybierzcie sobie innego kaprala. Druga lista była do przełknięcia, z jednym wyjątkiem. Dlaczego Akwitańczycy, podobnie zresztą jak większość mieszkańców zachodniej Wanadii, uważali, że Zakon jest częścią Slawii? Ale niewiele mógł zrobić. Albo zaakceptuje proponowany skład, albo odejdzie z Legionu, oczywiście po odsiedzeniu reszty kontraktu w przytulnych szangijskich lochach. A, no tak. Przecież właśnie zawarł kontrakt dożywotni. Potem było już tylko dobrze. Oddział był... po prostu był. Zlepiony z obywateli Slawii, którzy trafili do Legionu z różnych województw i z różnych powodów. Wierzbowski nie spodziewał się po nich zbyt wiele, ale też nie przewidywał żadnych kłopotów, podobnie jak sztab, który poza zbędnym kapralem do zadania przydzielił równie niepotrzebnych legionistów. Oraz jednego kłopotliwego. Z portu wojennego marynarki alfheimskiej w Zhonglungu wypłynęli dopiero przed południem. Poprzedniego wieczora nadeszły oczekiwane od tygodnia monsunowe ulewy, które do cna rozmoczyły i tak kiepską drogę, jedyną, jaka łączyła bazę Regimentu ze stolicą Shang-In. Wypełnione sprzętem pojazdy wlekły się niemiłosiernie, grzęzły w błocie, osuwały się na ryżowe pola, a w końcu utknęły. Tej nocy Wierzbowski miał okazję po raz pierwszy zobaczyć swoich chłopców w działaniu. Siewiejski i Bogusławski, krasnolud i niziołek, uwijali się z bambusowymi tyczkami, z których układali platformę przed kołami. Ogr-zakonnik, Wolfgang, stał przy linie, a dzięki swojej sile i technozbroi równoważył pięciu legionistów 78
Banalnie proste zadanie
ciągnących z drugiej strony. Krople wody z hałasem odbijały się od napierśnika. Michnickiego i Palucha nie dostrzegł, może pomagali przy innym wozie. Trzech niziołków z Babińca też nie widział, ale słyszał ich okrzyki, gdy zagrzewali się do większego wysiłku albo bluzgali. Częściej to drugie. Adiutantowi oddelegowanemu z Drugiego Regimentu udało się w końcu przekonać dowodzącego kontyngentem porucznika, że muszą wykorzystać przynajmniej niektóre zbiorniki nośne, inaczej nie ma szans na wyciągnięcie przeciążonych stalowych kryp. Legioniści odetchnęli z ulgą. Wielozadaniowe desantowce były nowością w armii i mało kto potrafił wykorzystać ich pełny potencjał. Obecnie były za ciężkie, żeby nie grzęznąć, ulewa za słaba, żeby popłynęły, a wiatr zbyt silny, żeby poleciały. Ale można było przynajmniej zmniejszyć ich ciężar. Pompowanie trwało kolejną godzinę. Niektórzy żołnierze proponowali, żeby napełnić wszystkie balony i polecieć do portu. – Nie przy tej wichurze – tłumaczyli inni. Odciążone pojazdy bez problemu wyjechały z kolein. Mimo godzin pracy przy uwalnianiu stalowych szprychowych kół i raczej wysokiej temperatury powietrza Wierzbowski przemókł i zmarzł. Padający prawie poziomymi strugami deszcz zmył z munduru większość żółtego, lepkiego błota. W porcie kontyngent odprawiono w trybie przyspieszonym, jako że posiadał mandat Ligi Narodów. Drugi, morski etap podróży, wcale nie był przyjemniejszy. Legioniści z Piątego Kolonialnego Regimentu Piechoty są, jak sama nazwa wskazuje, piechurami. Na tak wysokiej i krótkiej fali rzygali jak koty, te największe – prążkowane. Dopiero po trzech godzinach walki ze sztormem, wypełnionych hukiem rozbijającej się o dziób wody, sykiem piany gotującej się na rozgrzanych do czerwoności kominach, trzaskiem pękających lin utrzymujących zasztauowany ładunek, powierzchnia oceanu uspokoiła się, wiatr zelżał, a chmury podniosły. Protazy Wierzbowski przez prawie cały ten czas nie wychodził na pokład. Nie mógł. Falująca podłoga, przechylające się ściany, uczucie wznoszenia i opadania wywracały mu żołądek na lewą stronę. Za pierwszym 79
Artur Olchowy
razem nie zdążył nawet dobiec do wiadra. Nie on jeden, jak pocieszał się w myślach. Po kwadransie wszyscy skoszarowani legioniści ślizgali się po brudnej podłodze. W ciasnym pomieszczeniu wisiał ostry, kwaśny smród. Ciemną kajutę z dwoma zaledwie bulajami, teraz zamkniętymi i zalewanymi przez fale, szczelnie wypełniali legioniści siedzący lub leżący na gęsto poustawianych piętrowych kojach. Dla niektórych zabrakło miejsca, dlatego stali pod ścianami, chwytając się jakichkolwiek przymocowanych do ścian i stropu elementów. Oczywiście obowiązywał dryl sztormowy, dlatego osoby niepełniące wachty lub niewezwane miały zakaz przebywania na pokładzie. Kapral krzyknął na jednego z marynarzy, przemokniętego na wskroś krasnoluda z brodą przypominającą rudy pędzel. – Marynarzu, wydaj mi rozkaz wyjścia na pokład – polecił salutującemu mu mężczyźnie. – Ale, panie kapralu... – zająknął się wezwany. – Jak ja mogę starszemu stopniem? Wierzbowski spodziewał się takiej reakcji. – Paragraf osiemdziesiąty trzeci, ustęp drugi, litera a, akapit drugi Regulaminu: w trybie sztormowym każdy członek załogi okrętu może wydawać rozkazy legionistom z oddziałów lądowych znajdującym się na jednostce, bez względu na stopień, jeżeli wymaga tego bezpieczeństwo okrętu, jego załogi lub pasażerów. Wykonać. Chwilę trwało, zanim marynarz się przełamał. – Potrzebuję pana pomocy przy ładunku na sterburcie. Tutaj są szelki. – Wskazał skrzynie, oplątane sieciami i przymocowane do wystających z pokładu szekli. W wyciągniętej dłoni trzymał uprząż i lajflinę. – Proszę się przypiąć – polecił i wrócił do swoich obowiązków. Deszcz siekł, aż skóra na twarzy piekła od soli. Trzeba się było nie golić, pomyślał kapral. Ale i tak uważał, że jest w lepszej sytuacji niż jego podkomendni. Wiatr orzeźwiał, a patrzenie w dal łagodziło torsje. Legioniści wypuszczeni w końcu na świeże powietrze przedstawiali przykry widok. Zieloni na twarzy, półprzytomni z wyczerpania, niechętnie przystępowali do wyciągania z bakist gigantycznych czasz balonów. Łodzie stały w dryfie. Koła napędowe, a wcześniej na drodze: po prostu 80
Banalnie proste zadanie
koła, zgrzytały, gdy szerokie szprychy obracały się, przekształcając w łopaty gigantycznych śmigieł. Kapral nie uczestniczył w pracach, a legioniści po wyciągnięciu zbiorników też tylko obserwowali uwijających się przy maszynach marynarzy. Michnicki, poeta z Krukowa, notował coś w mikroskopijnym kajeciku, pewnie wiersz o skrzeku mew i morskim odmęcie bezkresnej bezpamięci; korabczanie, bracia Więckowie, z zapałem komentowali różne urządzenia, rozbierając je w rozmowie na części pierwsze. Paluch milczał. Nie podobał się Wierzbowskiemu. Kapral nie wiedział tylko, z jakiego powodu. Rosnący pęcherz najpierw zsunął się do oceanu, ale po półgodzinie, wypełniony gazem aż poszycie trzeszczało, wyciągnął kadłub z wody. Pozostałe jednostki też już się uniosły i skierowały dzioby w stronę małej wyspy ze sterczącym pośrodku wulkanem o stromych stokach, z wierzchołkiem ukrytym w chmurach. – Coś to podejrzane. – Dowódca usłyszał wysoki, jak na krasnoluda, głos Lechosława Eichingena. – Coś za dużo płacą, za dużo. Ja myślę, że to nie chodzi tylko o posterunek. Wierzbowski uśmiechnął się pod nosem. Eichingen problemy na drodze do Zhonglung uznał za sabotaż, błyskawiczną odprawę ocenił jako podejrzaną, a w obowiązku zejścia pod pokład dopatrywał się próby utopienia ich wszystkich, to znaczy piechurów. Słońce na zachodzie w końcu wyjrzało pod chmurami. Ciepła fala przyciągnęła legionistów w okolice dziobu. Stali, milcząc, z zamkniętymi oczami wsłuchani w miarowe łopotanie śmigieł.
Mobilne laboratoria. Podobno każdy chmurzysty i mglisty region skrywał taką instalację, przynajmniej tak twierdzili przy ogniskach starzy weterani Wielkiej Wojny. To właśnie w nich miały powstawać najgroźniejsze rodzaje broni, to właśnie w takich miejscach testowano śmiercionośne gazy, potężne armaty, awionikę prototypowych wiwern, pancerze golemów frontowych. Podobno. 81
Artur Olchowy
Kapral Wierzbowski właśnie przekonywał się, że wszystkie te plotki i domysły nawet w połowie nie opisywały miejsca, w którym się znaleźli, ani rzeczy, które tu się działy. Potężna, ukryta w chmurze platforma, wisząca na gigantycznych balonach wspomaganych magią rodem z Serenissimy, była jednocześnie poligonem, miastem, bazą wojskową i placówką badawczą. Nieregularny kształt i różnokolorowa powierzchnia wskazywały, że plac oraz stojące na jego powierzchni budynki i urządzenia były stopniowo rozbudowywane. Po trzech stronach startowały, lądowały lub cumowały dziesiątki ogromnych sterowców transportowych i desantowych oraz setki wiwern. Przy czwartym brzegu ustawiono różne działa i wyrzutnie, z których bez zapowiedzi oddawano próbne salwy. Po każdym strzale całe miasto drżało, naczynia się tłukły, a przybyli niedawno do miasta podskakiwali zaskoczeni, upuszczali narzędzia, klęli i złorzeczyli, szczególnie ci nieprzyzwyczajeni, jak żołnierze Akwitańskiego Legionu Kolonialnego czy naukowcy. Złożony z trzynastu Slawijczyków oddział przebywał w bazie przez dwa tygodnie. Po pierwszym zaskoczeniu i zachwycie przyszło zmęczenie intensywnym treningiem, nauką inżynierii, podstaw technomagii, a także geografii. Kwalimir Bogusławski, sprytny i dowcipny niziołek z Gniazda, śmiał się, że to raczej archeologia, bo nikt nie potrafił powiedzieć, jak zmieniła się topografia po drugiej stronie Paroksyzmu. Po siedmiu dniach wkuwania przyszedł czas na ćwiczenia. Przydzielono im dwóch pracowników Politechniki w Orseaux: Wernera Setlitza, krasnoludzkiego inżyniera, Wotańczyka gościnnie wykładającego w Akwitanii, i Alaina Gruaiasa lub Albrechta Otta, gnoma i technomaga, który nie potrafił powtórzyć swojego nazwiska, tego akwitańskiego, jakby nie był w stanie go zapamiętać. Dla Biezprzema i Hubysława Więcków istniało tylko jedno wyjaśnienie tej dziwnej amnezji. – Jak oni są z Orseaux, to ja właśnie dostałem bilet na rejs okrętem transtetydzkim. I to pierwszą klasą – kpił Hubysław. – To jasne, że są z Kuźni – potwierdzał domysły całego oddziału Biezprzem, brat bliźniak Hubysława. – Aż dziwne, że nie ma tu tego profesora, z którym był wywiad w gazecie, van der Bohra – zauważył Małodąb Siewiejski. 82
Banalnie proste zadanie
On najbardziej z nich wszystkich interesował się technomagią i do ćwiczeń zgłosił się na ochotnika. Mimo że wychował się na wsi i nigdy nie skończył żadnej szkoły, to plantator właśnie jemu, młodemu i bystremu krasnoludowi, powierzył konserwację i naprawę automatów podwiązujących winorośle i zbierających owoce. Protazy Wierzbowski przystał na tę propozycję z ulgą. Według rozkazów w rozszerzonym kursie obsługi krystalografu miało wziąć udział czterech członków drużyny. Z ociąganiem zgodzili się jeden z Więcków i jeden z braci babiczan, a Wolfgang dał się namówić, o dziwo. Pozostali wynajdowali najbardziej wymyślne powody, żeby nie brać udziału w ćwiczeniach, szczególnie po wstępnym wykładzie wprowadzającym w vanderbohrowską teorię pola – nudnym jak horyzont pustyni, jakim go kapral zapamiętał sprzed lat. Wtedy jako prosty legionista eskortował wyprawę doktora Christophera Birleya z Towarzystwa Archeologicznego w Lyonesse, który poszukiwał drogi do tajemniczego Hemenupolis. Miasta oczywiście nie znaleźli. Siewiejski nie ukrywał, że marzy o spotkaniu z profesorem van der Bohrem. Nie krył również rozczarowania z powodu jego nieobecności. – Tamten gbur? – zakpił Eichingen. – To zasłona. Facet może coś tam do projektu wniósł, jakąś teorię, ale przecież Liga nie powierzyłaby zadania facetowi, który papla na wszystkie strony i gania z prototypem po wszystkich konferencjach, na których jest darmowy bufet. Zapomnij. – Machnął ręką. – Taki tam tajny – zaprotestował krasnolud z Chmielu. – Przecież profesor w każdym wywiadzie podkreśla, że to projekt cywilny i nie nadaje się do zastosowań wojskowych. Sam czytałem... – Czytaj więcej, to będziesz głupszy – przerwał mu Lechosław. – Projekt jest cywilny, a my siedzimy w kurorcie i wdychamy kojące sole z sadzy wulkanu, i to wcale nie jest tajna baza wypełniona najnowszym uzbrojeniem i nie ma tu ani jednego wojskowego, w tym nas. – Baczność – rozkazał kapral, widząc, co się szykuje. Zdążył już poznać podwładnych, przynajmniej do pewnego stopnia. Małodąb Siewiejski był bezgranicznie naiwny i absolutnie zakochany w technologii, technice i nauce, za to Lechosław Eichingen miał regularną 83
Artur Olchowy
kliniczną paranoję, zapewne wskutek ujściańskiej Klątwy. – Eichingen, ty nie bierzesz udziału w szkoleniu, więc sobie coś znajdź. Michnicki, zostaw ten kapowniczek i zgłoś się do sektora szesnastego przy dokach. Przejdziesz kurs pilotażu sterowca. – Ale, panie kapralu... – Albo urządzę ci wieczorek poetycki z udziałem całej załogi bazy, jasne? – Wierzbowski kilka razy był świadkiem, jak troll z Krukowa wpadał w panikę, gdy żołnierze poprosili go przeczytanie wiersza. Tym większą, im więcej osób liczyła grupa amatorów poezji. – Wolfgang... Jak ty w ogóle masz na nazwisko? Bo w papierach napisałeś... – Brat Wolfgang, uniżony sługa Żelaznej Panienki, pierwszy legion, trzecia dywizja, siódmy batalion, dziewiąta kolumna... – Starczy! – kapral przerwał zakonnikowi. – To właśnie napisałeś. Zostańmy przy samym imieniu. Wolfgang, Hubysław Więcek... – Hubysław to ten drugi. – Legionista wskazał brata, powtarzając najstarszy na świecie dowcip bliźniaków. – ...jeden z Więcków – kapral dokończył, zaciskając zęby. – Siewiejski i Zdamir z Babińca zgłosicie się jutro po wykładach i posiłku na warsztaty z obsługi i konserwacji krystalografu. Wykonać! – dodał, widząc nietęgie miny wymienionych żołnierzy. Oczywiście poza Małodębem, który wyglądał kwitnąco, co było raczej rzadkie w przypadku krasnoludów. Do rozpoczęcia misji pozostały cztery dni. Teraz przed obiadem nie odbywały się już wykłady, ale odprawy, w trakcie których wałkowano cały plan. Mieli dostać sterowiec desantowy napakowany sprzętem i prowiantem na miesiąc. Pojazd był wyposażony w sterującą maszynę różnicową, przeszczepioną z eksperymentalnej wiwerny zwiadowczej, dlatego trening Michnickiego był tylko na wypadek awarii, a ta, według zapewnień majora, była wykluczona. Na miejsce lądowania wyznaczono fort New Everness, gdzie przed wojną przybijały statki z więźniami zesłanymi na Purgatorię. Rozbiją obóz i dokonają wstępnego rozpoznania. Zgodnie z planem na uruchomienie krystalografu i nawiązanie łączności mieli dwanaście godzin od desantu. Jeżeli do tego czasu zacumowane przed Paroksyzmem okręty nie odbiorą sygnału, wyślą wiwerny z dodatkowym wyposażeniem, tym razem bojowym. 84
Banalnie proste zadanie
– Czy to jasne? – pytał major po każdym punkcie, mimo że wszystkie szczegóły mogli deklamować przez sen, a niektórzy tak robili. Po obiedzie czterej męczennicy szli rozbierać i składać krystalograf van der Bohra, Michnicki latał sterowcem, Biezprzem Więcek gdzieś zniknął, a pozostali snobowali się, grając w petankę – ulubioną grę wyższych szarż w Legionie. Czego jak czego, ale miejsca na grę nie brakowało, chociaż trudno było znaleźć płytę odpowiednio dużą, płaską i bez nitów. Przed samym wylotem żegnano ich jak idących na śmierć. Szli, owszem, raczej lecieli, ale pewnie na śmierć po kilkudziesięciu latach względnego komfortu i bezwzględnego spokoju. Po ostatniej odprawie odbyło się coś w rodzaju defilady, przypominającej tę zorganizowaną dla pierwszych podróżników na Lunę. Ich też brawami i orkiestrą odprowadzono do kapsuły stojącej u podnóża gigantycznej armaty. Przed wyjściem z koszar kapral kazał oddziałowi ustawić się w szeregu i przeszedł przed nimi, poprawiając kołnierzyki, buty, kepi. – Co to jest? – spytał Hubysława Więcka, wskazując dziwną błyskotkę, którą legionista miał przypiętą do munduru niczym order. – To, panie kapralu, jest hiperherodyna platynowa. To zupełnie zbędna część krystalografu, dlatego zabrałem ją ze sobą, na wypadek, gdyby jednak okazała się potrzebna. – Zbędna? – Wierzbowski zaczynał wątpić w swoją ocenę kandydatów do oddziału. – Zupełnie, panie kapralu. Melduję, że po zastąpieniu gwoździem stacja nadawczo-odbiorcza działała bez zmian. – Schowaj do kieszeni i nie zgub – polecił zbity z tropu kapral. Przeszedł obok Wolfganga, którego technozbroja była nieregulaminowa z założenia, minął Michnickiego, wzdychającego ciężko nad jakąś głęboką, romantyczną myślą, i zatrzymał się dopiero przy Bezprzemie Więcku. W klapie jego munduru też migotało coś metalicznego. – Pozazdrościłeś bratu? – Wierzbowski spytał z przekąsem, chwytając za zaskakująco ciężki kawałek blaszki. – Tak, panie kapralu, to jest nie, panie kapralu. Jakoś tak jednocześnie o tym pomyśleliśmy – wytłumaczył korabczanin bez cienia skruchy. 85
Artur Olchowy
– A co to jest? – To, panie kapralu, jest niwelator odchyleń pocisku. W zasadzie to element żyroskopu. – Ukradłeś to z rakiety!? – Wierzbowski wydarł się na podwładnego. To nie była nawet zwykła kradzież, ale sabotaż. Za to się szło pod lufy. – Nie, panie kapralu. Zastąpiłem znacznie lepszym zamiennikiem. Przyznał to sam kierownik sekcji balistycznej. Proszę go spytać – odpowiedział z dumą w głosie legionista. – Też do kieszeni – polecił dowódca i przeszedł dalej. Miał nadzieję, że w trakcie samego wylotu, podczas misji i później, przez następnych kilkadziesiąt lat, nie będzie miał zbyt wielu takich niespodzianek. Westchnął ciężko.
Przez cały okres przygotowań nikt nie potrafił kapralowi Wierzbowskiemu opisać, jak wygląda Paroksyzm od wewnętrznej strony. Teraz już wiedział. Cały horyzont przesłaniał wodospad, a raczej sferyczna ściana gładkiej wody. Mimo że wydawała się odległa o dziesiątki mil, wiedział, że nie cofną się nawet o cal. Zresztą próbowali. Lot przebiegał spokojnie, wręcz leniwie. Legioniści wyglądali przez bulaje, niektórzy grali w karty. Tylko Michnicki kreślił ołówkiem po mapie. Widać wczuł się w rolę pilota. Spokój zakłócił odgłos kroków i krzyk. – Panie kapralu, coś tu leci! – Lechosław Eichingen był wyraźnie zdenerwowany. Protazy Wierzbowski momentalnie zerwał się na nogi. – Co leci, gdzie? – Na nas. Przypomina rakietę, taką jak testowane w bazie. Prosto na nas – powtórzył pilot. Wierzbowski doskoczył do sterówki i wyjrzał przez bulaj. Widoczność była doskonała. Również pocisk był idealnie widoczny. – Wyłącz wiwernę i czekaj na sygnał – polecił krasnoludowi. Chwycił wiszący przy mosiężnej konsoli mikrofon. 86
Banalnie proste zadanie
– Tu dowódca. Ewakuacja do kapsuł ratunkowych. Powtarzam, ewakuacja. Potem czekać na rozkaz. Komunikat przekształcił kabinę sterowca w rój, mimo że trutni było tylko trzynastu. Kapral nie patrzył na podwładnych, tylko skupił się na rosnącym obiekcie, ciągnącym za sobą smugę dymu. – Na mój sygnał odbijesz w prawo. Idzie trochę na bakburtę – wyjaśnił sternikowi. Krasnoludowi ręce oparte na kole sterowym trzęsły się tak, że zaczęli schodzić z kursu. – Teraz! – krzyknął dowódca. Legionista zakręcił sterem, aż szprychy zlały się w szarą plamę. Sterowiec najpierw nieznośnie powoli, potem żwawiej przechylił się na prawo. Mijały sekundy, a dowodzący wiedział już, że nie zdążą. Czy to on się pomylił w ocenie, czy była to wina konstrukcji desantowca – nieważne. Pięścią walnął w przycisk na konsolecie. Jednostką wstrząsnęła seria eksplozji, gdy przy mocowaniach kapsuł żołnierze zwalniali blokady pirotechniczne. Protazy Wierzbowski widział, jak fala uderzeniowa i płomienie ogarniają uciekające pojazdy. Ogłuszony nie zarejestrował, że chwilę wcześniej rakieta eksplodowała, rozrywając poszycie na lewej burcie. – Uda ci się wylądować? – spytał pilota. – Ja muszę... Ja muszę się położyć. Nigdzie nie idę – zapewnił, pokazując czerwoną od krwi dłoń, i upadł na pokład.
Wiatr przewiał kłujący kulisty zlepek kawałków gałęzi i łodyg. Wysłany na zwiad Obergefreiter przycupnął przy niskim, pozbawionym liści krzaku. Czarny mundur nawet podczas bezchmurnej nocy był prawie niewidoczny. Nie dla zakonnika. – Na chwałę Żelaznej Panienki – usłyszał nieumarły. Nawet na pustyni nie istnieje taka chwila, kiedy całe życie śpi lub zapada w letarg. Brata Wolfganga uczył tego sierżant Bonnet, cudowny człowiek, który nigdy nie zmuszał do wysiłku, bo potrafił do niego zmotywować. Ogr pamiętał tę lekcję również teraz. Nie było nocy, żeby na patrolu nie trafił na zgnilaka Nieumarłej Rzeszy. Miał wrażenie, że wcale 87
Artur Olchowy
ich nie ubywało, mimo że ciała rozczłonkowywał, a legioniści z drużyny palili je po zawietrznej stronie zabudowań. Spojrzał na niebo, gdzie na wschodzie pojawiła się pomarańczowa łuna. Świtało, czyli musiał wracać, zanim snajperzy Nieumarłej wezmą go na cel.
Kaprala Protazego Wierzbowskiego obudził ból i huk. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Czegoś tu brakowało. Dachu, zorientował się po chwili, gdy dostrzegł światło księżyca wpadające przez szczątki krokwi i płatew. Jego ocknięcie pierwszy dostrzegł Lechosław Eichingen. – Ha! – krzyknął uradowany. – Moje na górze, a twoje w dziurze. Dawaj żyroskop! – krzyknął do siedzącego przy ogniu Więcka. – Ja mam hiperherodynę, to Bezprzem ma żyroskop – odpowiedział tamten spokojnie. – Raport – polecił kapral legioniście, który przyklęknął obok. – Melduję, że sterowiec został zestrzelony nad niezidentyfikowaną wyspą. Dwóch poważnie rannych, w tym pan kapral, czterech lekko, pięciu poległych, jeden bez obrażeń. – Kto? – Melduję, że bez szwanku z kraksy wyszedł legionista brat Wolfgang jakoś tam dalej. – Kto zginął? – doprecyzował dowódca. – Polegli to legioniści Bogusławski, Pożeczko, Zdamir z Babińca, Paluch i Ochędowóz. Poważnie ranni to legionista Michnicki i kapral Wierzbowski, panie kapralu. – Pozostali zdatni do walki? – Zdatni i walczący. – Stwierdzenie poparł odgłos wystrzału w oddali. – Napotkaliśmy żołnierzy Nieumarłej, panie kapralu. Znowu huk. Wierzbowski zakrył uszy. – Kto to? Oni? – spytał, wyraźnie zirytowany. – Nie, panie kapralu. To legionista Wolfgang przeprowadza zwiad – spokojnie wytłumaczył Siemił z Babińca. 88
Banalnie proste zadanie
– Zwiad? Chyba rozpoznanie bojem! Ile czasu on tak zwiedza? – Trzecią noc, panie kapralu. Dowódca szarpnął się na te słowa, ale przeszywający ból w udzie osadził go z powrotem. Poczekał chwilę, aż zgasną mu gwiazdy przed oczami. – Wysłaliście sygnał? – wycedził. – Się pan kapral nie rusza. To poważna rana i szwy mogą puścić – poprosił ujścianin. – Urządzenie z wraku jakoś wydłubaliśmy, ale nie mamy ogniw manicznych. Czekamy, aż się jakaś wiwerna przebije. – Przebije? – Venrierowcy walą do wszystkiego, co nadlatuje od zachodu. Sztab wysłał już cztery wiwerny i sterowiec. Wszystkie poszły w pi... w pianę morską, panie kapralu. Wierzbowski poprosił jeszcze, żeby żołnierz pomógł mu się podnieść i oprzeć o ścianę. I żeby podał wodę. Dużo wody. W sumie sytuacja nie była tragiczna, skoro nawet o zwiad zadbali, pomyślał dowódca. Przepytywał żołnierza jeszcze dłuższy czas, mimo zmęczenia i bólu. Legioniści zachowali broń osobistą, mieli też dwa sztucery, trochę zapasów, narzędzi. Tylko to zasilanie... No i ostrzał nadlatujących wiwern. Kapral zdawał sobie sprawę, że jeśli nie uruchomią krystalografu, Liga nakaże wysłać kolejny oddział, który może nie mieć tyle szczęścia. A potem następne. Nawet jeżeli w końcu którejś drużynie uda się przebić, to przecież utkną za Paroksyzmem. Musieli temu zapobiec. Wolfgang po powrocie z patrolu zgłosił się prosto do kaprala. – Plugawcy mają instalację na północnym brzegu wyspy. Dwa szańce, na zachód i na wschód, baterie rakietowe i gniazda parowych kaemów. Budynek jeden, niski, masywny... – Ilu pomieści? – Wierzbowski przerwał zakonnikowi. – Jednego – odpowiedział legionista zupełnie poważnie. – To musi być szyb do instalacji podziemnych – wtrącił się Eichingen. – Jakieś laboratorium albo coś. Pewnie Liga wysłała nas na przynętę, a teraz, jak tylko puścimy sygnał, to wystrzelą te swoje doświadczalne rakiety. Mówiłem, że za dużo płacą. Dowódca poczuł ukłucie zwątpienia. Może faktycznie było tu drugie dno? Nieumarli musieli założyć bazę w latach siedemdziesiątych, 89
Artur Olchowy
może trochę później. Od tamtego czasu pewnie wymyślili całkiem sensowne zabawki, jak te swoje rakiety. A oni sami przecież właśnie przylecieli z miejsca, gdzie taką broń dopiero testowano. Pod stopami znajdowały się smoki wiedzą jakie artefakty, urządzenia, źródła energii... W tym momencie coś go tknęło. – Czy venrierowcy używają reflektorów? – zwrócił się do Wolfganga. Ten kiwnął głową. – Czyli muszą mieć ogniwa lub generatory. Da się nimi zasilić krystalograf ? – spytał Siewiejskiego, który majstrował przy technozbroi ogra, uszkodzonej w walce. – Nie widzę powodu, żeby nie. Może będzie trzeba transformator podpiąć, ale tych akurat trochę mamy. – Krasonolud ruchem głowy wskazał plażę, na której rozbił się sterowiec. – Więckowie – kapral zawołał bliźniaków grzejących się przy niewielkim ognisku. – Który z was brał udział w ćwiczeniach? – Obaj, panie kapralu – odpowiedzieli jednocześnie. – Ja w dni parzyste, a Bezprzem w nieparzyste – dodał Hubysław. Załamany Wierzbowski chwycił się za twarz. Faktycznie, rozkaz dotyczył jednego z bliźniaków, nie któregoś konkretnego i nie obu. Odprawił legionistów i z wysiłkiem położył się na kocu. Musiał przetrawić informacje. Długo nie trawił. Zasnął. Następnego dnia czuł się lepiej. Poprawił się również stan Radowuja Michnickiego, bohaterskiego pilota, który doleciał uszkodzonym sterowcem do wyspy. Po odzyskaniu przytomności legionista poprosił o wodę, a potem o swój kajecik. Kapral zebrał wszystkich wokół siebie, bo pokiereszowana odłamkami noga nieźle dawała się mu we znaki, choć kilka kroków był w stanie zrobić. – Mamy niemiłe towarzystwo... – zawiesił głos, bo ogr żachnął się z nieukrywanym obrzydzeniem. – ...i pytanie, co z tym towarzystwem zrobimy? Chodzicie po wyspie od czterech dni, zapasów mamy na kolejnych siedem. – Wybić plugastwo, a ziemię zasypać solą. Pójdę pierwszy – zadeklarował Wolfgang. 90
Banalnie proste zadanie
– Jeśli gdzieś pójdziemy, to ty z pewnością pierwszy, a ja z pewnością zostanę. Ilu ich tam jest? – Nie wiadomo, panie kapralu – wtrącił Hubysław Więcek. – Tam musi być podkop, bo nasz duży braciszek tylu ich już wytłukł, że naraz by się w tym bunkrze nie zmieścili. Wierzbowski przytaknął. Coś tu strasznie śmierdziało i nie chodziło o stos spalonych ghuli przy dżungli. Nie mieli zielonego pojęcia, jakie są faktyczne siły wroga. – Słuchajcie i radźcie. Musimy tylko podpiąć krystalograf i przesłać sygnał. Podobno jakąś wiadomość też można nadać? – spytał Siewiejskiego, który chyba jako jedyny zrozumiał tę teorię pola. Z pewnością jako jedyny nie przysnął na jej prezentacji. – Bez problemu. Możemy wysłać serię sygnałów, czyli po prostu nadać wiadomość kodem. Wystarczy? – I mamy tylko dojść do reflektora? Ile czasu potrzebujesz? Krasnolud przez chwilę myślał ze wzrokiem wbitym w stopy. – W dwie minutki się uwinę. – Czyli szybka akcja – zdecydował Wierzbowski. – Wpadamy, zdejmujemy patrole, wysyłamy sygnał i odwrót. – Tylko broni mamy mało – skrzywił się Bezprzem, wskazując pistolet w kaburze. – Mogę dorobić lunetę do sztucera i zrobić tę, no, wiatrówkę – zaproponował Małodąb. – Pomożemy – krzyknęli chórem bliźniacy. – Pójdziemy pojutrze w nocy – zadecydował kapral. – Więckowie i Siewiejski, do maszyn. Pozostali dokładne rozpoznanie: ilu, gdzie, o której się zmieniają? Wolfgang, ty dowodzisz. Ja zajmę się Michnickim, zanim nam skapieje. Wykonać – skończył. – Jeszcze jedno, panie kapralu. – Małodąb niepewnym krokiem podszedł do dowódcy. – Chyba znalazłem to wojskowe zastosowanie dla krystalografu. Wierzbowski gestem poprosił go na stronę. Pozostali legioniści rozeszli się grupami i od razu zaczęli dogadywać szczegóły w swoich pododdziałach. 91
Artur Olchowy
Dowodzący cierpliwie wysłuchał pomysłu legionisty, mimo że rozumiał może co czwarte słowo. – Tam na wykładzie mówili, że będzie można tym zlokalizować zaginionych podróżników czy coś, dobrze pamiętam? Czyli to będzie taki kompas, który będzie wskazywał zaginionego. – Nie, panie kapralu – Siewiejski zaprzeczył. – Będzie wskazywać, ale nie zaginionego, tylko nadajnik, jeżeli będzie w zasięgu krystalografu. – Mamy takie nadajniki? – Nie – krasnolud ponownie zaprzeczył. – Ale ja chciałem właśnie o tym. Przecież mamy sam krystalograf – dodał, widząc minę człowieka. – Flota namierzy nasze urządzenie, jak tylko je włączymy. – Z jaką dokładnością? – Łokcia? – niepewnym głosem odpowiedział legionista. – No i jak nadamy wiadomość, żeby szybko przysłali wiwerny, to może utrzymamy pozycję do czasu, aż dotrą posiłki. – Ryzykowne. Nie wiemy nawet, czy mają odpowiedni sprzęt. – Wierzbowski wątpił w powodzenie planu. – Ile czasu zajmuje zamontowanie takiego krystalografu na wiwernie? – spytał po chwili milczenia. – Z pół dnia. – A na rakiecie? Siewiejski od razu zrozumiał, co chodziło po głowie kaprala. Uśmiechnął się szeroko. A był to bardzo zły uśmiech.
Ukryty w szańcu Gefreiter patrzył przez peryskop zamocowany u szczytu betonowej ściany. Coś mignęło w oddali. Jeszcze niedawno nie zwróciłby na to uwagi, ale przecież teraz mieli towarzystwo. Chwycił wajchę przymocowaną do reflektora i skierował snop światła w tamtym kierunku. Dostrzegł coś tak dziwnego, że początkowo uznał to za przywidzenie. Przy samej dżungli jeden z legionistów stał zwrócony do niego plecami i tańczył przed lustrem. Oddział, który wylądował na wyspie kilka dni temu, był nienormalny, zachowywał się nieprzewidywalnie, nieracjonalnie. Hauptmann 92
Banalnie proste zadanie
rozkazał ich ignorować, nie podejmować żadnych działań zaczepnych. Gdy ogr w zakonnej technozbroi zaczął zabijać żołnierzy wysyłanych na patrole, polecił wycofać się do bazy i ustawić perymetr przy szańcach. W sumie nie było to głupie. Legioniści nie mogli liczyć na posiłki, dopóki działała obrona przeciwlotnicza i przeciwokrętowa, a działała wyśmienicie. Venrierowcy mieli dwa tysiące żołnierzy rezerwy, Slawijczycy wcale nie mieli rezerwy. Wystarczyło poczekać, aż skończą im się zapasy i amunicja. Gefreiter przez tubę wezwał patrol i nadal przyglądał się dziwnemu człowiekowi, który teraz podskakiwał i robił pajacyki. Trzyosobowa grupa ghuli podeszła ostrożnie, mierząc do legionisty. – Ręce do góry – rozkazał stojący najbliżej Sergeant. Slawijczyk zastygł z rękami wyprostowanymi nad głową, za to w rozkroku. – Możemy porozmawiać? – spytał drżącym głosem. – Poddaję się. Poddaję... Zanim skończył, nocną ciszę przeszył huk wystrzału. Stojący po lewej żołnierz Nieumarłej Rzeszy upadł na plecy. Jego zakończony u góry szpicem hełm spadł, odsłaniając ranę w nadgniłej głowie. Sekundę później poddający się legionista zrobił krok w lewo, odsłaniając swoje odbicie, klęczące teraz z dwoma rewolwerami w dłoniach. Nie wszystkie strzały były celne, ale nie musiały. Ranieni nieumarli upadli, a człowiek z lustra podbiegł i strzelił do każdego, przykładając im lufy do głów. – No to mamy trzy sztuki broni więcej – Hubysław podszedł do brata i poklepał go po ramieniu. – Którą chcesz? Gefreiter widział całe zajście, ale nie zdążył zareagować. Przeżarte rozkładem nerwy nie zdążyły przekazać do mózgu żadnych impulsów, gdy deszcz żelaznego złomu prawie rozerwał go na pół. – Na chwałę Żelaznej Panienki – powiedział stojący za jego plecami zakonnik z potężną bronią w dłoniach. Wolfgangowi podobała się skonstruowana przez Siewiejskiego wiatrówka o kalibrze solidnej armaty. Chmielniczanin wstawił tłok z pompy rozbitego sterowca, dzięki czemu pociski mógł zrobić ze wszystkiego, od patyka po kamień. Ogr chwycił miedzianą tubę i wyrwał ją 93
Artur Olchowy
z betonowej posadzki, choć wiedział, że i tak na dole usłyszeli huk, a już na pewno łomot nakrętek, drutów i kawałków blachy uderzających o ścianę szańca. Podszedł do drzwi niewielkiej wieżyczki i z wysiłkiem owinął rurę na gałkach podwójnych drzwi prowadzących do windy – to powinno zatrzymać nieumarłych na pewien czas. Za plecami słyszał strzały. To bracia Więckowie wyrywali sobie zdobyczny karabin, najwyraźniej niezabezpieczony. W świetle szperacza jak po prostej drodze biegli Siewiejski i Eichingen, z wyposażonym w lunetę sztucerem. Między nimi bujała się skrzynia, trzymana przez każdego legionistę za jeden uchwyt. W miarę jak się zbliżali, zakonnik przesuwał reflektor, oświetlając im drogę. Za jego plecami cichy początkowo szum wewnątrz wieży narastał. Coś zgrzytnęło, a po chwili rozległo się walenie w stalowe drzwi. – Nie mamy wiele czasu – ocenił zasapany Eichingen. Krasnoludy odstawiły skrzynię i Siewiejski od razu przystąpił do majstrowania przy lampie. Zdjął izolację z przewodów i przyłożył miernik. – Tak myślałem. Standardowe wotańskie napięcie. Jeszcze chwilka – uspokoił wyraźnie zdenerwowanego snajpera. Nadawanie wiadomości trochę trwało, bo chociaż reflektor dawał światło, to również oślepiał, a wiadomość od kaprala też nie była krótka. Małodąb poczekał jeszcze na potwierdzenie odbioru i starannie przymocował krystalograf pod siedziskiem stalowego taboretu operatora peryskopu. Upewnił się, czy obecności urządzenia nie zdradzą przewody. Już miał zawołać Eichingena, żeby chwycił skrzynię, gdy jego wzrok padł na ogra. – Ej, braciszku, a może ty to poniesiesz? – zaproponował zakonnikowi. – My osłonimy odwrót. Wolfgang bez wysiłku uniósł pudło i truchtem ruszyli w stronę swojego „fortu”. – Jakie to było banalne! – z dumą w głosie krzyknął Eichingen, a dżungla odpowiedziała echem. O świcie nadleciały rakiety. Venrierowcy zestrzelili dwie, ale pozostałe dosięgły celu. Ziemia zadrżała od eksplozji, ze ścian opadła chmura 94
Banalnie proste zadanie
kurzu. Trawy i roślinność na skraju dżungli płonęły jasnym ogniem do południa, kopcąc przy tym okropnie. Wierzbowski nie wątpił, że nie zniszczyli całej instalacji, ale nie o to mu chodziło. Kilka chwil od wybuchu Bezprzem wypatrzył pierwsze wiwerny lecące przez Paroksyzm. Krążyły jak jaskółki wokół sterowca, który ledwo utrzymywał wysokość, bo tak był obciążony. Do wyspy flota dotarła w ostatniej chwili. Legioniści zdążyli tylko wypakować i ustawić parowe kaemy, gdy nieumarli przeprowadzili szturm. Lechosław Eichingen, zanim położył się za kamieniem ze swoim sztucerem i zaczął zdejmować po kolei nadbiegających żołnierzy, przekazał kapralowi tubę zawierającą rozkazy ze sztabu. Wierzbowski, nadal niezdolny do walki, rozwinął kartkę i przeczytał pospiesznie. Utrzymać pozycję. Nie atakować. Odmawiam wysłania wsparcia. Uruchomić drugi prototyp. Po krótkich zdaniach rozpoznał, kto był autorem pisma: nie było równie wylewnego oficera w Legionie, co kapitan Racaud. Czyli nie przyślą nikogo więcej, tylko sprzęt. Trudno, wzruszył ramionami. Przecież tych venrierowców nie może być aż tak wielu, prawda? Może dwie setki, najwyżej trzy. W tydzień ich obskoczą, a potem poproszą o zgodę na zajęcie bazy wroga. No, ale najpierw muszą wytrzymać tych kilka dni. Z tymi zapasami? Banalne.
Kochani Rodzice, dawno nie pisałem, ale wiecie, jak to jest. W ostatnim liście informowałem, że przenoszą mnie na Purgatorię. Trzy miesiące temu objąłem dowodzenie nad małym fortem i oddziałem żołnierzy. Ponieważ nikt się tu nawet nie zbliża, bo przecież nie wróci, to jedyne, co nam pozostaje do roboty, to łatanie starych budynków i opalanie się na plaży, bo pogoda jest jak dotąd wyśmienita. Z tych nudów zacząłem uprawiać ogródek. Pory już kiełkują, na sałatę jeszcze czekam. Wyobrażam sobie minę kwatermistrza, gdy dostał zapotrzebowanie na nasiona i motykę. 95
Artur Olchowy
Za kilka miesięcy przygotuję sobie satysfakcjonującą surówkę. Według Twojego przepisu, Mamo. Legion regularnie przysyła transporty z zapasami, więc niczego nam nie brakuje. Mam nadzieję, że żołd do Was dociera. Jeśli nie, napiszcie do Piątego Regi... Kolejna seria z karabinu i nieludzki wizg trafionego venrierowca zdekoncentrowały Protazego Wierzbowskiego, klęczącego nisko nad służącym za blat kawałkiem drzwi. Obrócił się w stronę kaemu obsługiwanego przez dwóch Więcków. – Czy moglibyście łaskawie powstrzymać się na kilka minut, żebym skończył pisać wiadomość?! – wrzasnął na legionistów. – Przepraszamy, panie kapralu, akurat jeden sam wlazł w celownik. Działaliśmy instynktownie. Nad głową meldującego żołnierza zatańczyły kawałki betonu trafione kulami nieumarłych. – Schowaj się trochę – zwrócił bratu uwagę bliźniak i pociągnął go za mundur. W oddali głucho zabrzęczała blacha, pewnie pojazdu trafionego z wiatrówki Wolfganga. Po kwartale walk kapral potrafił już na słuch rozpoznać, czy była to tankietka, czy golem bojowy. Tym razem tankietka. – Kontynuować – polecił i wrócił do pisania. ...mentu. Jeżeli będą z tym problemy, zawsze możecie napisać do mnie. Kocham Was mocno i mocno tęsknię. Wasz Protaś A o to, co było dalej, trzeba już zapytać Mistrza Gry.
96
Banalnie proste zadanie ARTUR OLCHOWY (ur. 1981) – autor opowiadań i organizator konwentów, juror konkursu wolsungowego. Znany pod ksywą ‘Dzikowy’. Od kilku lat zajmuje się organizowaniem konwentów w Warszawie i w Piszu na Mazurach. Dwa lata temu z Błażejem ‘Błarzem’ Grygielem stworzył GOREktyw – kolektyw twórczy, którego działalność ogniskuje się na promocji różnych gatunków literackich i różnych dziwnych, pozytywnie zakręconych ludzi. Autor ponad dwudziestu opowiadań i szortów, z których kilka trafiło do GOREktywu jako słuchowiska, kilkanaście zaś do zbiorku Po 100 słowie. Szortal Fiction 2. Jego opowiadania znajdziemy w antologiach Księga Wampirów, Zombiefilia, Bizarro dla zaawansowanych, CITY3: Antologia grozy miejskiej, a jedno gościnnie w powieści Szczury Wrocławia Roberta J. Szmidta. Obecnie pracuje nad powieścią postapokaliptyczną.
97
Kornel Mikołajczyk
Głód żelaza
– Witammm pana niziołka w naszym skrommmnym przybytku. Egzotyczna orcza piękność, która stanęła w drzwiach, faktycznie musiała prowadzić dość skromny przybytek, gdyż nie stać jej było nawet na ubrania. Kompletnie golusieńka pod zwiewną jak mgła szatą z pajęczego jedwabiu, nie pozostawiała wiele utrudzonej męskiej wyobraźni. A ja, na własne nieszczęście, wyobraźnię miałem bujniejszą nawet od jej kształtów. Po co ja się cisnę do Tinkerton? – zapytałem sam siebie, stojąc jak głupi na progu lokalu. – Trzeba było zostać przy tej „tajemniczej chodzącej zbroi”. To jest sprawa, która przystaje ideałom Wielkiego Detektywa! W starym Uldport jest chociaż nudno. Zero rozproszeń. A tutaj... Odwróciłem wzrok od dwóch pokaźnych rozproszeń i przypomniałem sobie wreszcie, jak się nazywam: Hammond Lockholm, prywatny śledczy trzeciej klasy, licencja zawieszona. Na tropie arystokraty. – Nazywam się Lin-Su i jestem tu na kaaażdą pańską zachciankę, sir – zapewniła mnie kurtyzana ciągiem wypracowanych, akcentowanych pomruków. Kusząco wysunęła łydkę z rozcięcia sukni. – Czego sobie pan życzy najbaaardziej na świecie? – Świętego spokoju, madame – mruknąłem, wpychając się do środka. 99
Kornel Mikołajczyk
Dzielnica Tinkerton od zawsze przypominała mi gabinet osobliwości, rozdmuchany nieuważnym zaklęciem do urbanistycznych rozmiarów. Uliczki, z rzadka odwiedzane przez patrole konstabli, obejmowały we władanie eksces oraz brak obyczajów. Muzyka wkręcała się w uszy dysharmonią płynącą z domów rozpusty i od nieśmiertelnych namiotów cyrkowych w Ogrodach Opackich, akompaniowały jej zaś arie ulicznych kaznodziejów. Wszyscy – od narożnych kuglarzy, przez wróżbitki, aż po kurtyzany – nosili tu krzykliwe stroje, nawet w nikłym świetle gazowych latarni skrzące się jak w pełnym słońcu. Jeśli ktoś wracał stąd pijany, to aż po cylinder. Jeśli spalony lotosem, to do stadium szaleńczego bełkotania. Szum, gwar, światło i magia skąpane w oparach absyntu i laudanum. Przegniłe serce Lyonesse. Nic dziwnego, że to właśnie tutaj znalazł azyl skandalista, Algernon Wistful. Zblazowana elfia arystokracja normalnie chadzała wieczorami na spektakle do Comedians End albo sadzała spięte tyłki na podusiach w saloniku, by przedyskutować nową politykę zagraniczną Królowej. Ale nie młody panicz Wistful. Jego wytropiłem w przybytku zgoła odmiennym – w rozjarzonym czerwienią lampionów, woniejącym potem i seksem wnętrzu „Pod Srebrnym Kańczugiem”. – Uch, chce pan dominować, taaak? – nie poddawała się Lin-Su. Kształtnym udem przesłoniła mi widok na wyłożone poduszkami buduary oraz, przy okazji, na bywalców lokalu, twarze znane z gazet. – Chciałby pan poczuć się wielllki? – Ostry pazur przejechał mi po policzku. – Elsie doskonale zna się na takich. To ludzka kobieta, ale szallleńczo uzdolniona. Mam ją zawołać, hmmm? Westchnąłem. Skoro inaczej nie da rady... – Proszę zawołać Algernona Wistfula, poetę. – Błysnąłem jej blachą Alven Yardu, oczywiście fałszywą. – Jego ojciec polecił, abym czym prędzej go zlokalizował. Szangijce natychmiast zrzedła mina. – Panicz jest zajęty. Świętuje. Dziś ukazał się jego debiutancki tomik. – Założyła ramiona na piersi i przyjrzała mi się krytycznie. – A cóż 100
Głód żelaza
to, otwarliście może nowy Wydział Literacki? Od kiedy to Alven Yard zajmuje się poetami zamiast mordercami? – Od kiedy nadmiar nieobyczajnych aktów i nielegalnych substancji paraliżuje nas liczbą zgłoszeń, madame. – Pociągnąłem wymownie nosem. Woń palonego lotosu mąciła zmysły. – Proszę mnie zaprowadzić, albo zmuszę się i złożę tych parę dodatkowych raportów. Rozumiemy się? Lin-Su milczała przez dłuższą chwilę, rozpatrując wszystkie za i przeciw. W końcu z wyraźną niechęcią zdecydowała „za”. Kręcąc biodrami, ruszyła po schodach na piętro. Rozproszenie uwagi to śmierć detektywa – przypomniałem sobie po raz kolejny i smętnie powlokłem się za nią. Jako najniższy z niskich śledczych Lyonesse (całkiem dosłownie niski, po mateczce wzrostem nie grzeszę) zawsze dostawałem same parszywe fuchy – od zawieszenia licencji coraz gorsze i gorsze. Poszukiwanie synalka bogatego elfiego lorda przekraczało już jednak wszelkie granice. Niby wiadomo, że ważniaków z Alven Yardu nikt by nie zaciągnął do latania na posyłki, ale z drugiej strony... sam nie wiem. Czułem się przez to nie jak prywatny śledczy, a raczej jak publiczna latryna. „Spełnij swe zadanie i zniknij mi z oczu”. Nie to, co kiedyś: okultystyczne morderstwa, szalone wynalazki, złote posążki skradzione z zapieczętowanych magicznie pomieszczeń... O nie – powiedziałem sobie, gdy Szangijka otwierała drzwi do zacisznej komnaty na piętrze. – Teraz, jak się trafi coś porządnego, zaraz ściągają cię do ganiania za zerwanym ze smyczy pudlem, do ściągania haraczu z ogrzych bękartów, albo tak jak teraz... – Jestem blisko, moja słodka. Bij mnie! Niechże rozpłynę się w ekstazie! ...do tropienia dewiantów?! Nierealność sceny odrzuciła mnie do tyłu jak magiczna bariera. Wryłem pięty w próg i opuściłem szczękę aż do ziemi. Daleko nie miałem. Algernon Wistful tworzył. Oświetlone lampionami pomieszczenie przerodziło się w istne tornado papierów, książek, piór i kałamarzy, gdzieniegdzie naznaczone smugą niepokornego atramentu 101
Kornel Mikołajczyk
strąconego z kartki na zapomnienie. Mimo to jednak gęsie pióra pracowały zawzięcie, produkując linijkę za linijką, zaznaczając słowa w opasłych tomach poezji, kreśląc, przerabiając i dopisując, odrzuty ciskając na stosik zgromadzony w kącie. Przypominało to nieco zaczarowany model sfer niebieskich, w którym ktoś zastąpił wszystkie planety i księżyce zawartością sekretery. Praca maszynowa wsparta magią. Kwintesencja naszej epoki. Nie to jednak zaskoczyło mnie aż tak, że przez dobrych kilkanaście sekund nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Bardziej uderzył mnie sam Artysta – Słońce tego układu. Zgięty w nieprzystającej arystokracie pozie klęczał on bowiem na dywanie, a ludzka kurtyzana raz za razem okładała go po plecach żelaznym łańcuchem, zostawiając na nich sine pręgi. Dzyń! Dzyń! Dzyń! Żelazo! Ból! Śmierć! – Mateczko moja, co tu się wyprawia?! – Wyrwałem się do przodu i mało nie zarobiłem w twarz fruwającym słownikiem. Lin-Su przytrzymała mnie za ramię gładką dłonią. – Proszę się uspokoić, panie... – Lockholm, madame. Ależ on... żelazo i elf... – Mówiłam, że poeta świętuje, panie Lockholm – wyjaśniła spokojnym głosem. – Nie ma powodów do obaw, panicz to lubi. – Jak to LUBI?! Odpowiedź dotarła do nas w postaci jęku ekstazy. Wistful był „blisko”, cokolwiek by to miało nie znaczyć. Kobieta zręcznie wymierzyła mu kolejny cios. Dzyń! Samopiszące pióra ruszyły do akcji ze zdwojoną siłą, emanując niebiańską luminescencją. – Każdy ma swoje zachcianki, panie Lockholmmm. – Szangijka pochyliła się nad moim uchem, powracając do przeciągłego, nęcącego tonu. – Swoje fantazje. Jedni lubią zadawać ból, inni odczuwać go na własnej skórze. Znajdują w tym pewną skrzywioną przyjemność. My „Pod Srebrnym Kańczugiem” jesteśmy od tego, aby spełniać wszystkie te najssskrytsze pragnienia... – O mamuniu – bąknąłem, czując jej ciepło na małżowinie usznej. 102
Głód żelaza
Czy Wistful nie mógł zamiast tego, jak normalne rozpuszczone elfidło z bohemy, przejść się do palarni lotosów? – przemknęło mi przez myśl. – O czym tu pisać wiersze w takiej dziurze pośrodku Tinkerton? Liznąłem swego czasu nieco klasyków i wiedziałem, że taki William Mockingbird nie zniżyłby się do tego poziomu. A jednak... Jednak było w tej scenie coś potężnego, nawet poza magiczną Sztuką. Może piękno zakazanej, toksycznej miłości: elf i żelazo? Może siła społecznego skandalu: arystokrata na własne życzenie bity jak pies przez mieszczkę? Cokolwiek by to nie było, snuło się gdzieś w tle świetlnymi odbłyskami, jak przesłanie wiersza, które jeszcze do mnie nie dotarło. – Taaak... Tak! – wrzasnął nagle klęczący elf. – Muza nadchodzi! Jej dotyk... smak... Tak, tak już rozumiem, oooch! Orgastyczne stęknięcie wstrząsnęło ścianami. Wir poezji w jednej chwili się zatrzymał i zapadła głucha cisza – całkiem jak na chwilę przed burzą. Albo nim aktywuje się potężne zaklęcie. A potem Głos uroczyście zadeklamował ukończone dzieło: wyżej sterowców zabrała mnie ta kolej z peronu męki I nim ten ostatni wers wybrzmiał w sercach zgromadzonych, nim Artysta dopełnił swej zakazanej żelaznej Sztuki, wszystko zwaliło się na dywan w wodospadzie atramentu.
– Pański ojciec nie jest zachwycony – oznajmiłem lekko obrażonym tonem, ścierając błękitną plamę z rękawa. – Nigdy nie był. Ani razu przez trzysta lat życia. Zamówiony przez pneumę paromobil mknął mostem nad Teterą, ciskając z kotła ciemną parę. Poeta rozwalił się na tylnym siedzeniu i chłodził oblicze pędem wiatru. Ja sam ścisnąłem się naprzeciwko, niespokojny, jakbym jechał w jednej klatce z rozdrażnioną mantikorą. – A więc dokąd ta wycieczka, panie detektywie? 103
Kornel Mikołajczyk
– Pan jedzie do posiadłości ojca. Ja zaś z powrotem do Uldport – poinformowałem go. – Mam tam do rozwiązania zagadkę chodzącej zbroi. Wyobrazi pan sobie, wyszła jak gdyby nigdy nic z Imperialnego Muzeum Wojny! Podejrzewam golemologów. – Niebywałe – rzekł poeta z tajemniczym błyskiem w oku. – A zatem przez Stableton, panie szofer! Westchnąłem. Stableton nie leżało ani po drodze do Uldport, ani do Clairvale. Żelazista zawiesina unosząca się nad hutami krasnoludów sprawiała, że elfy zapędzały się do tej dzielnicy wyłącznie po to, aby doglądać swoich inwestycji – i to zawsze w hermetycznie zamkniętych lektykach. Ale nie Algernon Wistful. Ten przecież czerpał z żelaza nienazwaną przyjemność. Przyjrzałem mu się uważnie, usiłując wpisać go w jakiś znany mi profil osobowości. Nos wąski jak krawędź szabli pojedynkowej, co wskazywało na charakter. Kobaltowe włosy związane w węzeł: równie luźny, co jego obyczaje. Zwrócone ku ciemnym wodom spojrzenie pełne rozmarzenia i tęsknoty. Skandalista, z całą pewnością, ale niezrzeszony, jak choćby Poeci Wyklęci. Samotnik. Zachowaniem już bliższy był trollom – przeżywającym każdą chwilę jak ostatnia, igrającym z ogniem. Z tym, że czystość błękitnej krwi rodu Wistful była potwierdzoną sprawą: zero alvarów, ogrów czy nawet półelfów od tysiąca lat. Czuwali nad tym bacznie elfi nestorowie, tacy jak lord Albertus, mój obecny pracodawca. – Słyszałem coś o tomiku poezji, paniczu Wistful – zagaiłem, aby przerwać to niezręczne milczenie. Od kiedy zostawiliśmy za sobą Tinkerton, odgłosy miasta sprowadziły się do jednostajnego szumu maszyn. – Chętnie bym przeczytał, gdybym mógł cokolwiek zrozumieć. Wydawnictwo zapewniło panu duży nakład? Machnął perfekcyjnie wykrojoną dłonią. – Nakład nie gra roli. To powielone po stokroć słowa na papierze, które i tak zdyskredytuje mój ojciec, zlecając niepochlebną recenzję. Prawdziwa poezja to coś, co się DZIEJE – oznajmił z naciskiem. – Doświadczył pan tego na własne oczy „Pod Srebrnym Kańczugiem”. 104
Głód żelaza
Spojrzał wymownie na plamę atramentu, którą wciąż bezskutecznie usiłowałem zetrzeć chusteczką. Ślad po jego wielkim akcie natchnienia. – Ach tak – odchrząknąłem. – Więc pan zawsze tworzy, gdy... no... – Okładają mnie żelazem po grzbiecie? – uśmiechnął się tajemniczo. – Nazywają mnie przez to dewiantem, wie pan? Mogą palić czarny lotos i umierać z przepicia absyntem, ci wielcy panowie, jak mój ojciec. I nikt nie piśnie ani słówkiem. Ale gdy tylko dowiadują się, że czerpię przyjemność z przekleństwa naszej rasy, to jakbym napluł im do zupy. Jednakowoż, aby odpowiedzieć na pańskie pytanie, to tak. Moja Sztuka może jedynie złapać za nogi nieuchwytną muzę, gdy odczuwam tę słodką przyjemność. Moja poezja to czyste żelazo. Bez niego nie zapisałbym ani wersu. A przynajmniej żadnego wartego druku. Paromobil zakolebał się na kocich łbach. Algernon Wistful odetchnął głęboko smogiem Stableton i mówił dalej, natchniony dawką lotnego żelaza: – Mój ojciec zawsze mną gardził ze względu na tę przypadłość. Jestem jednak jego synem i „wypada”, abym pojawił się u jego boku. Widzi pan, w mojej rodzinie zbliża się wielkie święto, Milenijny Bal. Skinąłem głową. – Lord Albertus wspominał coś o tym przy okazji naszej rozmowy. Mija tysiąc lat, odkąd ród Wistful osiedlił się w Lyonesse, prawda? – Owszem, panie detektywie. Na balu będą wszyscy najważniejsi członkowie Izby Lordów, potentaci handlowi, dostojne damy i gwiazdy kina, wielcy myśliciele, politycy... oraz ja, pasujący tam niczym pstrokaty paw na wystawie rasowych kotów. W tej historycznej chwili ojciec chce trzymać mnie przy sobie, na oku. Lubi mieć wszystko pod kontrolą. Stąd pan. – Pochylił głowę w moim kierunku. – Nasyłał już na mnie wielokrotnie konstabli, silnorękich, Alven Yard i prywatnych śledczych. Ci ostatni sprawdzają się najlepiej w tropieniu mojej skromnej osoby. Ot, i cała historia mej udręki. Zasłuchałem się w warkot kotła. Wręczając mi dość pokaźną zaliczkę, lord Albertus faktycznie wspominał, że jego syn lubi się ukrywać, kiedy „zabawia się w literata”. Nie rozumiałem, przed czym mógłby 105
Kornel Mikołajczyk
się chować syn jednego z najpotężniejszych arystokratów w Lyonesse. Przed przybytkiem? Pieniędzmi? Uznałem to wówczas za eksces, jak to u poety. Ale teraz... Przyjrzałem się zasmuconemu towarzyszowi podróży. Czy to właściwe, że musi się kryć, tylko po to, aby móc uprawiać swą Sztukę? Mnie także cofnęli licencję i zakazali pracy śledczego, a i tak to robiłem, na przekór wszystkim odgórnym prawom, ciszkiem i w cieniach. Algernon Wistful może i nie musiał, jak ja, czepiać się parszywych robót w szemranych dzielnicach miasta, ale i tak zrobiło mi się przykro, że on, Artysta pełną gębą, utknął na tym... Zaraz, jak to on określił w wierszu? A, tak. Na „peronie męki”. Coś jest ze mną nie tak – pomyślałem, spoglądając na ostatnie zabudowania Stableton – skoro zaczynam rozumieć poezję. Nie rozmawialiśmy już więcej, każdy zatopiony we własnych myślach. Dopiero gdy wysiadałem z paromobilu, prosto na schody Imperialnego Muzeum Wojny, Wistful zatrzymał mnie na moment, wyciągając coś w moim kierunku. – Odnalazł mnie pan znacznie szybciej niż inni, panie detektywie – oznajmił ze słabym półuśmiechem. – Oto pańska nagroda. Czuję, że mimo wszystko zrozumie pan więcej, niż się panu wydaje. Zaskoczony, przyjąłem podarunek. Była to niewielka, obciągnięta skórą książeczka formatu quarto. Na okładce wytłoczono szarawą czcionką: Algernon Wistful
Ekstaza żelaza – Nie jestem pewien, czy aby... – zacząłem, lecz przerwał mi syk kotła. Uzdatniony magicznie węgiel zsunął się do paleniska, żar zagotował wodę i paromobil ruszył do przodu, smużąc za sobą ciemną wstęgą; porywając Algernona Wistfula do Clairvale na spotkanie z niezadowolonym ojcem. Wsunąłem tomik poezji w kieszeń płaszcza i przekonany, że już nigdy więcej nie spotkam dziwacznego Artysty-masochisty, wspiąłem się 106
Głód żelaza
po schodach. W muzeum czekał na mnie pusty piedestał po chodzącej zbroi – zalążek innej, prawdziwszej sprawy. A przynajmniej tak mi się wydawało, że innej.
– Panie i panowie! Damy i dżentelmeni! Wydanie popołudniowe Daily Chronicle! Najnowsze informacje w sprawie znikających budynków! Dodatek kulturalny z recenzjami spektakli, filmów i książek! Lista gości Milenijnego Balu lorda Wistfula – to już dziś, sprawdźcie, kim będą Wielcy Nieobecni! Tylko u nas! Tylko za... Gazeciarz darł się wniebogłosy, psując sielankę otwartych, półwiejskich przestrzeni Windbog. Wcisnąłem mu w dłoń kilka monet i odebrałem gazetę – głównie po to, aby poszedł zamęczać inną część trybun. Siedząca w pobliżu grupka krasnoludów z wdzięcznością pochyliła ku mnie brody. Na Torze Wyścigowym Maidenhand jak zawsze tłumnie kłębili się entuzjaści gonitw, zwykli znudzeni życiem dżentelmeni oraz hazardziści, którzy obstawili oszczędności życia na jednorożce-pewniaki. Mimo że musiałem zakupić wcale nietani jak na mą kieszeń bilet wstępu, aby się tu dostać, dobrze było odetchnąć świeżym powietrzem po zadymionym wyziewami getcie Svart Thule, w którym spędziłem większość ostatniego tygodnia, śledząc podejrzanych golemologów. Ostatecznie pomogli mi jednak czujni na obrót pieniądza gnomi bankierzy. Niejaki Mori Naumann, znany szwindlarz i kombinator, w tajemniczych okolicznościach powiększył ostatnio stan swego konta – do tego stopnia, że teraz mógł przepuszczać góry złota na wyścigach. Szczególnie zaalarmował mnie jednak fakt, że Naumann za młodu szkolił się w programowaniu golemów. Postanowiłem zatem wybrać się z wizytą na tor. Ogłoszono, że kolejna gonitwa rozpocznie się za pięć minut. Przeszedłem w dół trybun i niby przypadkiem przysiadłem się do Naumanna pod niebem cudownie kolorowym od balonów. Dla niepoznaki zanurzyłem twarz w kupionej gazecie. 107
Kornel Mikołajczyk
Od razu rzuciło mi się w oczy nazwisko Wistful. [...] zastanawia, doprawdy, jakież to inne, nieprzystające powadze Poezji wartości pragnął przekazać autor, pisząc chociażby: zakutym w honor ach, skąpać krzywe lica w Sztuki krwawicach Z pewnością nie są to wersy, które zapiszą się złotem w historii literatury. Mogą się zapisać najwyżej żelazem. Zasępiłem się nieco. Kolejna recenzja Ekstazy żelaza, rzecz jasna niepochlebna... Przeczytałem całość. Tak samo jak te, które ukazały się w większości dzienników, krytykowała wyjątkowo niealfheimską zwięzłość formy, odrzucenie romantycznych ideałów Wielkiej Poezji oraz pesymistyczną wizję świata przedstawionego w cyklu sonetów Zardzewiałą kosą. Do tej pory jedynie krytyk z mniej znanego i wpływowego Review docenił motyw igrania ze śmiercią przez symbolikę żelaza, wystawiając poecie pozytywną ocenę. Lord Albertus po cichu zwyciężał nad marnotrawnym synem, obnażając pełen zasięg swoich wpływów. Z nikłą znajomością literatury ciężko mi było wypowiadać się na temat tomiku panicza Wistfula. Jego poezja nie była jednak sztywna jak większość tego, co przedrukowywano w dodatkach kulturalnych; żadnej „powinności ciężkiej ołowiem harmat”, żadnych jedenastozgłoskowych refleksji nad zagładą smoków. Tak jak podczas aktu jej stwarzania, który trwale wrył mi się w pamięć, bazowała ona na odczuciach, nadwrażliwości wręcz. „Wyczul się, czytelniku, na ciosy żelaznych pięści losu i przyjmuj je z godnością do momentu, w którym ból przerodzi się w przyjemność. Wtedy zwyciężysz nad światem i nad sobą”. W przeciwieństwie do wersów, które wpędzały mnie w bliski śmierci letarg, te sprawiały, że chciałem żyć i walczyć o swoje. Odzyskać licencję i stać się na powrót detektywem, może nawet drugiej klasy! Ale na recenzje... cóż. Na recenzje poradzić nic nie mogłem. Paf! Huk wystrzału obwieścił początek gonitwy. Złożyłem gazetę i, nieco zmotywowany, powróciłem do właściwej pracy. 108
Głód żelaza
– Ale poszły! – zagaiłem sąsiada, gdy za jednorożcami podniosła się kurtyna kurzu. – Obstawiał pan któregoś? Gnom z chytrym uśmieszkiem podkręcił wąsa. Miał typowy, krótko przycięty wąsik drobnego cwaniaczka oraz schludnie utrzymane bokobrody. Stylowy melonik wyglądał na świeżo wyrobiony dłońmi kapelusznika, jeszcze wilgotny od kleju. – A obstawiałem. Tego tam, siwka na przedzie. – Pokazał opierścienioną dłonią. – Nazywa się Duma Thule. W tym sezonie świetnie się rusza. – Hm, doprawdy? Ciekawe... To samo słyszałem ostatnio o antycznych zbrojach w muzeum. Napięte na moment mięśnie szczęki i spazm dłoni ściskającej bukmacherski kwitek wystarczyły mi za odpowiedź. Naumann dobrze wiedział, o czym mówiłem. – Ależ... Ależ co mi pan tu znów... – Zamotał się, niepewny, czy udać oburzenie, czy konsternację. – Oszczędźmy sobie, panie Naumann. – Przysunąłem się bliżej. – Napływ pieniędzy z nieznanego źródła zawsze wzbudza podejrzenia w pańskiej komunie, choćby to miał być najmniejszy samorodek złota. Ilości pozwalające na obstawianie gonitw... No cóż, powiedzmy, że pojawiają się zazdrosne szepty. A takie chętnie wpadają w nadstawione ucho detektywa. Gnom zapatrzył się na tor z zaciętą miną. Jego siwek zostawał właśnie w tyle. – Szepty to jeszcze żaden dowód. – Ależ naturalnie, że nie. Jednak części golemicznych mechanizmów, które widziałem w pańskim mieszkaniu, są już od szeptu nieco głośniejsze. Zwłaszcza u kogoś, kto nie jest licencjonowanym golemologiem. Naumann pobladł lekko. Urzędy surowo karały wszystkich nielegalnych golemologów; nawet surowej niż nielegalnych detektywów. – Proszę przyznać, że animował pan tę zbroję, a zapewniam pana, że konsekwencje będą minimalne – obiecałem. – Nie chcę nikogo zgłaszać ani wsadzać do więzienia. Chcę tylko wiedzieć, kto panu za to zapłacił. Milczał jedynie przez chwilę. 109
Kornel Mikołajczyk
– Niewiele pan wie o golemach, detektywie. To widać. Animacja zbroi wymagałaby nie tylko Nadania Imienia, lecz także zamontowania motorów i serwitorów. Inaczej zbroja byłaby świadoma, lecz nie mogłaby się poruszyć nawet na krok! Ja zaś... Ja stworzyłem golema na bazie modeli szpiegowskich – powiedział z wyraźną dumą w głosie. – Zakradł się po cichu do środka, rozciągnął kończyny na teleskopowych końcówkach i bezpiecznie wyprowadził zbroję na oczach zwiedzających. Zbrodnia idealna. Nie miałem ochoty dyskutować nad perfekcją czy niedoskonałością jego czynu, zwłaszcza że przecież wytropiłem go bez większego trudu. Zależało mi tylko na rozwiązaniu. – Kto? – Nie wiem – odparł, wychylając się nagle do przodu. Idące łeb w łeb jednorożce dobiegały akurat do mety. – Wszystko było załatwione przez pośrednika, ale gość maniery miał nienaganne, a i forsę przekazał mi w jedwabnej sakiewce, znaczy wyższa klasa. Zakładam po prostu, że jakiś nadęty krezus chciał postawić sobie przy kominku kawał żelastwaaa... Taaak! Gnom zerwał się na nóżki. Duma Thule przecięła linię mety o długość rogu przez rywalami. Ja jednak poczułem się tak, jakby z całym impetem wbiła mi ten róg w trzewia. – Powiedział pan... „żelastwo”? – Ta, ta. – Naumann ledwo mnie słuchał. – Cholerstwo było z litego żelaza, staroć, dlatego zresztą stało w gablocie w muzeum. Po co to komu, nie wiem, może żeby wkurzyć jakiegoś elfika. – Wstał i uchylił melonik. – Przepraszam, muszę odebrać wygraną. Pokiwałem głową, nieobecny myślami. Siedziałem tak jeszcze długo pośród pustoszejących z wolna trybun i na spokojnie łączyłem kropki. Dałem się rozproszyć, rzecz jasna. Uległem artystycznemu urokowi Algernona Wistfula, zacząłem widzieć poezję, nie człowieka. Gdzieś tam, w jego walce o wolność ekspresji, ujrzałem swoje odbicie. I to mnie zgubiło. Ale teraz myśli miałem równie czyste, co niebo nad torami Windbog; zostawiłem za sobą zdradliwe, zadymione uliczki. Nie błądziłem. Rozumiałem. 110
Głód żelaza
Muzeum łączyło się ze zbroją. Zbroja z żelazem. Żelazo ze Sztuką. Sztuka z Wistfulem. Wistful z lordem Albertusem. Lord Albertus z Milenijnym Balem. Algernon Wistful nie mógł pokazać ojcu słów na papierze i oczekiwać, że zrozumie. Musiał mu pokazać akt stwarzania. „Poezja to coś, co się DZIEJE”. Zerwałem się na nogi i popędziłem na stację Rury.
Rurą, czyli Kolejką Metropolitalną, jak na złość nie dało się dojechać do Clairvale – rzecz jasna z powodu żelaza. Ze stacji Upperclip Court przesiadłem się więc prędko w konny tramwaj, dostojny przeżytek o wiele bardziej przystający dzielnicom bogaczy. Wszystkie szyny lśniły tu niealergicznym creidnallenem, a ciągnąca wagon szkapa, w myśl hołdowania tradycjom, pamiętała pewnie czasy, gdy pierwszy Wistful postawił stopę w mieście. Niespieszny rytm podróży gryzł się z moim pośpiechem do tego stopnia, że w końcu nakrzyczałem nieuprzejmie na ogra-woźnicę. Ogr równie nieuprzejmie wysadził mnie na bruk, dwie ulice od celu. Kiedy w biegu dopadłem do posiadłości, jasnym stało się, iż przybyłem za późno. Wachlujące się histerycznie damy i oburzeni dżentelmeni wylewali się za mosiężną bramę długim ogonkiem z sali balowej lorda Wistfula, konwersując podniesionymi głosami. Wszyscy bez wyjątku pokryci byli atramentem – słowa poematów ciągnęły się dookoła mankietów, rąbkami sukni, chowały się w butonierki, umykały w koafiury i pokrywały każdy odsłonięty cal skóry. Stangreci rzucili się do lejców, widząc powracających przedwcześnie gości, i na ulicy migiem zaroiło się od dorożek. Przepchnąłem się przez tłum i popędziłem do sali, nie zważając na okrzyki służby. Algernon Wistful leżał martwy na parkiecie, zakuty w ciężkie, lite żelastwo, otoczony swoim opus magnum. Spisane magią linijki biegły przez całe pysznie urządzone pomieszczenie, od epicentrum podłogi, 111
Kornel Mikołajczyk
rozchodząc się falami na ściany i sufit z kryształowym żyrandolem, z przerwami w miejscach, w których podczas eksplozji stanęli byli goście. Poemat w tysiącu części, rozchodzący się z wolna po mieście. Musieli jednak usłyszeć, w momencie ekstazy elfiego poety, całość dzieła odczytanego Głosem jego muzy. Wyprute z serca wersy rozbrzmiały w tym skostniałym towarzystwie, plując im w twarz swym hedonizmem, docierając nawet do lorda Albertusa i jego ojcowskiej opresji. A przecież tylko o to chodziło paniczowi Wistfulowi. zakutym w honor ach, skąpać krzywe lica w Sztuki krwawicach Pochyliłem się nad nim i uniosłem przyłbicę. Nadmiar przyjemności wyrażonej w alergicznym bólu zablokował mu krtań i pokrył skórę paskudnymi, sinoniebieskimi wykwitami. Mimo to jednak po jego ustach błąkał się uśmiech ekstazy. – Jesteś teraz wyżej sterowców – szepnąłem, przymykając mu oczy. – Z tak wysoka nie widać ani jednego krzywego spojrzenia. Jesteś wolny... Chciałem mu jeszcze podziękować, ale sam nie wiedziałem, jak ubrać to w słowa. Nie byłem przecież poetą. Zatrzasnąłem przyłbicę, wstałem i ruszyłem odszukać lorda Albertusa. Należało mu się pełne wyjaśnienie tej dziwacznej sprawy. Albowiem tak samo jak Wielki Poeta ginie młodo i tragicznie, tak Wielki Detektyw żyje, by opowiedzieć historię zbrodni. Aż do ponurego końca.
112
Głód żelaza KORNEL MIKOŁAJCZYK (ur. 1981) – uczestnik konkursu wolsungowego, autor opowiadań, student filologii angielskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Zadebiutował opowiadaniem Człowiek w Masce (Fahrenheit nr 67), po zdobyciu pierwszego miejsca w polconowym konkursie Uwolnij Fantazję 2009. Wielbiciel zielonej herbaty, dobrego anime, fantasy spod znaku systemów magii, sci-fi z okresu Złotego Wieku, bizarro fiction, power metalu, post-rocka i – przede wszystkim – pisania.
113
Karolina Cisowska
Nie-Gracz
Dla Renaty Cisowskiej, za nauczenie mnie najważniejszej rzeczy w życiu. – Panie pisarz, pan ma pojęcie, że nasze życie to gra? A ci tutaj, w tej Wotanii, zdają się to brać śmiertelnie poważnie. Pan spojrzy na nich. Pan skończy pisać i posłucha... Oni swoją przyrodzoną nędzę potrafią spijać z każdym kielichem nabytego luksusu. Im większą zamożność osiągną, tym większą biedę widać po nich. Wotania, 6 maja Drogi czytelniku, skoro to czytasz, to albo jestem martwy, albo ten drań Kleinstein wreszcie zapłacił mi zaliczkę. Jakkolwiek, jeśliś moim przyjacielem (choć zdawało mi się zawsze, że przyjaciół nie mam), to świadom jesteś, że inspirację do historii swoich czerpać mogłem z własnych losów, a dbałem tylko o to, by szczędzić delikatniejszym z grona moich miłośniczek z „Pod Lupą i Piórem” co mroczniejszych szczegółów. – Osiągają przedziwny stopień skarłowacenia ducha, tak właśnie, niech się pan nie śmieje, to tak tylko wygląda, tak musi wyglądać widocznie, niech pan tylko spojrzy, jak ściągają z wykałaczek maleńkie kawałeczki sera – bredził z morgowskim akcentem, przeszkadzając w pisaniu, ale nie oczekując na szczęście odpowiedzi. – Przecież ci ludzie wyglądają, jakby nad nimi dalej stała die Mutti, patrząc surowo, czy 115
Karolina Cisowska
nie jedzą za dużo dobrego. Bo dziecku nie wolno dobrego więcej niż na koniuszku języka, żeby wiedziało, co traci. A zanim osiągną dorosłość, już im te łakocie przestają smakować. Los mój łatwym nigdy nie był, a ostatnio stawał się coraz trudniejszy, dlatego myśleć zacząłem o pozostawieniu po sobie dziedzica. Zaraz też począłem poszukiwać odpowiedniej kandydatki na rodzicielkę dla przyszłego wieszcza i proroka prozy niesamowitej. Kandydatki godnej tej roli – acz niewyróżniającej się, aby nie przyćmiła swoją indywidualnością wysmakowanej subtelności mojej krwi. – Czy pan ma w ogóle pojęcie, jak oni są podobni do wszystkich tych ras, którymi zdają się gardzić? Jakby w nich widzieli własne odbicie, tylko w formie jeszcze bardziej skarlałej. Przez to, pan wybaczycie, nędza, która z biedy duchowej na tyle tylko odrosła, coby brzuszyskiem po ziemi nie szorować, gardzić może przecież nie czym innym, a tym, co ze swoją nędzą jeszcze bardziej postacią mikre, co ducha podłego jeszcze lepiej uosabia. Niech pan spojrzy tylko, stąd krasnoludzkie poczucie wyższości, ich słabość do nekro... A pan, panie literat? Pan elfem jest czy może alvarem? Pan wybaczy moją bezpośredniość, pan powie coś. Dzięki elfiej mojej krwi długo jeszcze miało nie być znać po mnie starości, jakkolwiek nie miałem pewności, czy mój największy sekret nie okaże się w jakiś sposób znaczący dla mojego wieku dojrzewania. Czy nie spotka mnie kryzys z powodu plamy na moim pochodzeniu, którą, jak mi się zdawało, wszyscy musieli zauważać na pierwszy rzut oka. Jakkolwiek moja skóra nie była ani trochę ciemniejsza niż u innych elfów, a włosy nie nazbyt rude, to zdradzał mnie nieprzeciętny, nawet jak dla mojej rasy, wzrost i dzikość w spojrzeniu – tak mnie utwierdzały w przekonaniu damy z bohemy, z którymi zdarzało mi się spędzać przydługie wieczory. – Toż ta tłusta panna młoda w ogóle panny młodej nie przypomina. Oni wszyscy dla samego pozorowania dobrobytu od najmłodszego grosz do grosza ciułają, odmawiając sobie przyjemności z przedziwnego przekonania, że im się nie należy, że jeszcze nie teraz, że nadejdzie na to pora. Wiecznie tylko na innych się oglądają – tych bawiących się więcej – z przedziwnym poczuciem wyższości. Bo nie ten lepszy, co lepszy – a ten, co więcej sobie odmówić może. I tak ciułają 116
Nie-Gracz
w nędzy i bez namiętności, i bez zabawy, i bez rozkoszy do wieku średniego, a wtedy dopiero dzieci bawiące się w dorosłych zmieniają się w dorosłych bawiących się w dzieci. Żenią się z całym tym cukierkowym splendorem, bez wewnętrznej radości, z maską zadowolenia na podstarzałych twarzach. A czy pan ma pojęcie, że oni wszyscy to wesele wystawiają tylko na pokaz? Rodzaj inwestycji, żadnej z tego przyjemności, a w tym wieku – gdzie już namiętność? Czy pan ma pojęcie, że w ich języku nie ma słowa „kocham”? Lubi się tymi samymi słowy kobiece piękno, co i dobrą kiełbasę. O ile o jakimkolwiek pięknie mówić tu można... Dźwigając więc ciągnącą się za mną niczym przekleństwo ognistą aurę pochodzenia, znosiłem mój mroczny żywot już wystarczająco długo, by poczuć brak jakiejś rozjaśniającej mrok wiecznej samotności istoty (do której mógłbym przecież tęsknić i wzdychać, gdyby jej już zabrakło). Zdecydowałem się ostatecznie na kobietę ludzką, bo elfka mogłaby być zbyt długowieczna, jak na moje dość zmienne upodobania, i zbyt wielka była szansa, że odkryłaby moją mroczną tajemnicę. Zaś orcza niewiasta jednak nazbyt egzotyczna i mało pokorna, a nie chciałbym zyskać źródła dodatkowych kłopotów. O trollicy nie chciałem nawet myśleć. – Nie gniewam się – odpowiedziałem w końcu na monolog sąsiada. – Pan ze wschodu, jak mniemam po radykalnych poglądach i bezpośredniości wypowiadania. Pan chyba przesadził z alkoholem, będzie pan tak dobry... – Raczycie żartować, ja jeszcze pić nie zacząłem, picie dopiero mnie czeka. Co innego mogę zrobić, żeby utrzymać trzeźwość w tym świecie, co sam w sobie jest pijackim delirium? Jaki dzisiaj przejrzysty, spójrzcie tylko dookoła, posuwający się w kakofonię. Sam swojej dziwności wstydliwie zapomniał okryć dzisiaj, jak dama, co na bal przyszła w półprzezroczystym dezabilu. Panie... Pan jesteście chyba poetą czy pisarzem? Ja pana znam. Czyje to w ogóle wesele? Ja tu z ulicy wszedłem... Akurat zmierzałem w stronę kasyna, pan by poszedł ze mną? Czy pan się pozwoli przedstawić komuś? Moja siostra powinna już na mnie czekać w kasynie. Ładna jest i wcale jeszcze młoda, pewnie przypadnie wam do gustu, wyglądacie mi na zamożnego. A może chcielibyście coś zainwestować w ruletkę 117
Karolina Cisowska
w tym nieprzyzwoicie przyzwoitym mieście? Ruletka doskonale leczy z szaleństwa... Starannie więc, ale dość szybko, zorientowałem się, jakie na dworze są obecnie damy na wydaniu, z jakim wianem i jakiej powabności. Znalazłem pokornej natury młódkę o sarnich oczach i smukłych kształtach, jak na ludzką dziewczynę. Kończyła dopiero okres nastoletniości, miałem się więc cieszyć nią jeszcze długo, a delikatna była tak, że zaraz poczułem chęć roztoczenia wokół niej parawanu mojej opieki. Długa i wiotka niczym leśne zwierzątko z krain, z których pochodziła, o włosach brązowych i gładkich jak sarnia sierść. – Pozwoli pani, że się nią zaopiekuję. – Wasze wysokobłagarodje, zdajecie się sądzić, że potrzebuję opieki. Być może faktycznie, skoro jej nie potrafię uniknąć. – O roztoczenie opieki nad panią prosił mnie jej brat. Leżał tam, przy stole, jeszcze chwilę temu, a przyprowadziłem go z wesela, na które nikt go nie zaprosił, czemu się, za przeproszeniem, nie dziwię. Dalej coś bełkocze. Słyszy pani? – Słyszę. – Bo ten świat jest grą... Grą, rozumiecie? I to nie ja w nią gram, nie wy i na pewno nie oni...
Lyonesse, 13 sierpnia Tego dnia pogoda była tak rozmyta, jakby logika podlegała fluktuacjom „rzutu dziesięciościennymi” (jak mawiała moja matka w sposób niezrozumiały, ale jakże urokliwy). Oznaczało to, że wychodząc z domu, miało się świadomość, że po powrocie do niego, nie zastanie się już tego samego miejsca. Mówiono, że tak dzieje się głównie w Lyonesse, że kaprysy tych, których heretycy niewierzący w normalnych bogów nazywają Rozgrywającymi, rzadko sięgają cesarstwa Wotanii; że im ludniej, tym więcej dziwów, że im więcej ludzi prawdziwych, tych wyróżniających się, tym trudniej wiedzieć, czego się spodziewać. Że stąd ta dzika Mgła, którą dało się wytłumaczyć wszystko: i to, że mąż wraca do domu bez ubrań i pieniędzy, a wychodził przecież tylko do kościoła (co prawda w piątki, a w piątki inne świątynie zwykło się otwierać), i to, że żona widziana była pod okapem 118
Nie-Gracz
domu z obcym jakimś, nieznanym dżentelmenem. Byli podobno tacy, co z kapryśności Mgły potrafili korzystać, skarby z niej wynosić i załatwiać w niej swoje porachunki, ale na swoje szczęście nie znałem takich zbyt wielu. Więcej znałem takich, co z Mgły nie wrócili. Wróciłem do Lyonesse już żonaty, razem z nami przyjechał z Wotanii także brat mojej Mai, ale z powodu warchołowatej natury wolałem go stołować w pobliskim hotelu niż własnym domu i regularnie dawać mu na ruletkę. Odnalazł się w stolicy bardzo dobrze. Natomiast Maja nieustannie się gubiła. Luba moja, świeżo poślubiona małżonka o nieprzewidywalności Mgły oczywiście nie wiedziała. Biedna, naiwna cały czas ginęła mi w niej, a to idąc na poszukiwanie świeżych warzyw, a to rzekomo umówiona z fryzjerem. Musiałem jej czasem szukać godzinami lub w niepokoju czekać, aż wróci – najczęściej bez warzyw i z fryzurą niezmienioną, za to przerażona tym, co widziała, przejęta lub zwyczajnie zamyślona. Fakt, że pierwsze wycieczki nie nauczyły jej niczego i że na kolejne wychodziła z takim samym zapałem, musiałem jej wybaczyć, bo jakże to kobietę o zachowania uroczo głupiutkie i naiwne winić – toż jak winić królika, że nie potrafi mówić. Poza tym nieszczęsnym brakiem rozeznania w realiach lyoneskich Maja sprawowała się znakomicie. Wodziła za mną sarnimi oczami, zawsze kręciła się gdzieś pod ręką gotowa spełniać moje zachcianki – przynosić alkohole moje ulubione (a zawsze pamiętała, które lubię najbardziej), to z obiadem na mnie czekać, o którym często zapominałem pogrążony w myślach, to okrywać mnie kocem, gdy za długo zabawiłem na mieście i po powrocie nie dawałem rady dotrzeć do sypialni. Takiej to właśnie istoty potrzebowałem i tylko taką mogłem trzymać pod swoim dachem. Od dzieciństwa raczej wolałem stronić od kobiet, bo matka moja była istotą niezwykłej, brutalnej siły i porywczego charakteru. I chociaż piękno jej było słynne w całym mieście, a ognista natura sprowadzała co rusz jakichś absztyfikantów, gdy wyrzuciła ojca z domu, to niestety odstraszała wszystkie kobiety, które starałem się jej przedstawiać. Choć nie powinienem być może tego mówić, to szczęśliwie okazało się, że pochodzenie matki nie pozwoliło jej długo cieszyć się wiekiem sędziwym. Ale po jej śmierci zawsze, patrząc na kobiety, byłem albo rozczarowany tym, jak bardzo różnią się od ognistowłosego wspomnienia matki, albo przerażony tym, że mogą się okazać po osiągnięciu wieku dojrzałości równie angażujące i silne jak ona. Gdyby nie jej śmierć, żadna siła na świecie nie uwolniłaby mnie od jej cichej dominacji i niewypowiedzianej woli, której się oddawałem trzymany na grubym łańcuchu pępowiny. 119
Karolina Cisowska
Maja, choć równie cicha jak moja matka, w porównaniu z nią była trzciną. Może tylko drażniło mnie, gdy czasem próbowała wyjść ze swojej roli na modłę lyoneską i bez pozwolenia odzywała się, na dodatek przy innych mężczyznach, na temat sztuki, czy, co gorsza, polityki. Ale skarcona jednym moim spojrzeniem, natychmiast milkła i płoniła się. Uznawała też mój autorytet bezwzględnie, a przy tym uwielbiała mnie i moje towarzystwo. Cieszyłem się, że mogę być dla niej wzorem do naśladowania. Pasterzem, ba, niemal bogiem! – Nie powinieneś pisać w takie dni, gdy świat nie jest sprecyzowany wolą Mistrza Gry ani rzutami. – Mhm. – Nie słuchasz mnie wcale, prawda, kochanie? Nie wracam dzisiaj na noc. Nie lubię sypiać w nieogrzanej pościeli. – Mhm. Ale niestety ukochana moja miała też swoje wady. Gdy zamieszkała u mnie, cisza domu została zaburzona. Z czasem przestałem słyszeć jej kroki, jej śpiewy, jej gruchanie do kotów, jej energicznie krzątanie się po kuchni, ale początkowo miałem z tym problem. Musiałem ją, raz jeden czy drugi, wpakować do łóżka i dać jej do zrozumienia, że jest bardzo chora i dopóki nie skończę myśleć, musi cicho i nieruchomo chora w tym łóżku pozostać. Wtedy to naprawdę chyba zaczęła chorować, bo spała do późna, a po domu kręciła się z podkrążonymi oczyma. Ale być może to nie moja wina, bo nocą słyszałem jakby koty kręcące się po ogrodzie i dachu domu. Przynosiły mi sny dziwne, coraz dziwniejsze. I na granicy postrzegania zdawały się kręcić Fae, jakby uwaga samego Pana Snów skierowała się na moją osobę. Może to one i jej nie dawały spać. Nadeszła też, być może tylko dla mojego domu, pora zupełnie inna niż te, które dotąd przechodziłem. Coś dziwnego działo się z Mgłą, bezczelnie przekraczała nawet nasze ogrodzenie, a wtedy słyszałem dochodzące z niej śmiechy lub krzyki, łkanie i strzały. Mój dom zaczęły nękać jakieś zdarzenia niezwykłe, bałem się wychodzić i dniem, i nocą. Za to, gdy już wychodziłem, zauważałem, że ludzie inaczej na mnie patrzą i milkną na mój widok. Śledzą mnie ze spojrzeniem pełnym szacunku lub podziwu, czy też może niepokoju? Może to ciągłe ryzyko wydobyło z mojego wyglądu najszlachetniejsze przymioty? A może to moje wiersze zyskały na dramatyczności i ludzie zrozumieli w końcu, że sława moja przeżyje najbardziej długowiecznego z nich? 120
Nie-Gracz
– Dziś nie powinniśmy wychodzić, Fryderyku, padają wysokie stawki i piki poszły w ruch, gra potrwa całą noc, słuchasz mnie? Lyonesse, 20 sierpnia Dziś wieczór postanowiłem, że pora wyjść do teatru. Wystawiać mieli sztukę mojego największego konkurenta, jakiegoś obcego kundla orczo-ludzkiego pochodzenia, Slawijczyka czy, ki diabeł wie, jakiejś tej wschodniej, brudnej hołoty (pozwalam sobie tak pisać, bo wiadomo mi, że Slawijczyków nie stać na drogie magazyny). Poszedłem więc, a za mną moja skromna małżonka, o której, z powodu nieustającego niepokoju, zdarzało mi się coraz częściej zapominać. Tego wieczora była jakaś nieswoja. Powinienem był chyba lepiej o nią zadbać. Może i na nią wpływały te nocne hałasy w ogrodzie, te szepty w ścianach, zupełnie jakby ktoś w nich zamykał sny. Przycisnąłem jej rękę bardziej do siebie, a ona mi się wysunęła z uścisku, jakby jej było niewygodnie. Gdy usłyszałem strzały, zacząłem w myślach układać epitafium. Tu leży Fryderyk Comparse, największy pośród Was W jednej chwili poczułem, jak sięga po mnie miękka ręka Mgły wijącej się jak smugi lotosowego dymu. Zatracając stopniowo czucie w ciele, od nóg począwszy, obserwowałem ze zgrozą, że kocie łebki podłoża zbliżają się do mojej twarzy. W ostatniej chwili odwróciłem spojrzenie na niebo, a moje ręce, unieruchomione gdzieś z dala od głowy, zdawały się dotykać innego świata. Uszy i usta doświadczały muśnięć niby dotyku postaci ze snów, jakby trzymały je tam i pieściły chciwe Fae i ich senne, miękkie węże. Tymczasem tuż obok miejsca, w którym stałem, opadł podbity futrem płaszcz Mai, a ona zniknęła gdzieś z pola mojego widzenia. Żyjący cnotliwie i pokornie, poniósłszy śmierć mężnego Ciężkie, ołowiano-stalowe nogi trzech gigantycznych parowych ogierów niosły na swoich okutych w mosiężne zbroje grzbietach strzygi w mundurach z zakazanej ery. Pośród nich drobnej budowy elf w nieskazitelnym, białym surducie zdawał się krzyczeć coś w stronę dachu – co? Nie słyszałem, słuch utopion miałem we snach. Służący zawsze fantazją, której Wam mogło brakować Z góry, z dachu, na tych w zbrojach i na rumaki parowe spadły rozpuszczone jak w sennej powłoce wiwerny, które dotychczas, niewzruszenie kamienne, 121
Karolina Cisowska
stróżowały nad uliczką Endormi. Za nimi ukręcone z latarni węże zniosły z dachu postać wymykającą się ostrości spojrzenia. Coś jak poblask szyb ukształtowało skrzydła prężących się do ataku, nagle żywych pnączy okalających dotąd portal. Upstrzone owadzimi oczyma drobne istoty ginęły pod kopytami, usiłując gołymi rękami rozbierać koła zębate mechanizmu. Ulubieniec Fortuny, która Was nigdy nie kochała A pośród kłębów pary wydychanej przez stające dęba przed wiwernami rumaki, coś jak snujące się opary dymu usiłowało wślizgnąć się w ich nozdrza. I to one padły pierwsze, dotknięte czymś na kształt straszliwego gośćca, co skręcił je jak wyżętą szmatę. Zeskoczyły z nich strzygi i już o własnych nogach, zdziwaczałych, zwierzęcych, skoczyły do gardła kamiennym potworom, by stalowymi zębami próbować złamać podtrzymującą tamte przy życiu siłę. I może to by się im udało, gdyby nie wir skruszonej uliczki, który łamał wszystko po kolei, a i niewzruszonego dotąd dżentelmena skłonił do ucieczki. Ojciec wielkiej prozy, która przeżyje każdego z Was Postać, stojąca wcześniej na dachu, ta wymykająca się ostrości spojrzenia, spłynęła na nich, przekształciła się jednym machnięciem szklanego skrzydła i wszystko zaczęło wracać na swoje miejsce. Nie poczułem, jak ulica zmienia się wokół mnie. Zrozumiałem, że coś się stało, dopiero gdy Maja mnie ocuciła. Robiła wrażenie zdyszanej, pewnie uciekała w popłochu. Tłumaczyła, że jak tylko pojawiła się Mgła, padłem nieprzytomny, a ona ruszyła biegiem, by mi pomóc. Dopiero po odejściu Mgły udało jej się mnie dobudzić. Maja kuśtykała jakoś niewyraźnie, chyba się gdzieś potknęła, bo zostawiała za suknią ślady krwi. „Z łydki rozciętej na potłuczonej szybie”, powiedziała, a ja nie wnikałem. Nieprzystojnym byłoby wnikać. Od tamtej pory lęk o własne życie coraz bardziej powstrzymywał mnie przed wychodzeniem. Siedząc w domu, coraz częściej i częściej zacząłem zauważać, że w milczących pomieszczeniach (gdzie tylko ściany szeptały, jakby w nich ktoś uwięził sny) moja żona i gosposia mijają się w milczeniu. Nie witając się ani nie żegnając, nie wymieniając obowiązkowymi uwagami na temat pogody i sukni, mijają się w bawialniach, kuchni i oranżerii niczym dwa wrogie sobie psy, które nawzajem po sobie obwąchują teren, sprawdzając, co się zmieniło, gdzie czuć jeszcze tej drugiej perfumy. 122
Nie-Gracz
Mnie dręczyły koszmary, jakby się sam Hypnos na mnie uparł. Może przesadzałem ostatnio z opium, a może tamto na uliczce to wcale nie był nawiedzający w nieprzytomności sen. Lyonesse, 25 sierpnia Cokolwiek się nie działo wtedy w moim życiu, w dalszym ciągu pozostawałem świadom, jak ważną postacią byłem dla bohemy lyoneskiej i jak bardzo skrzywdziłbym swoich miłośników, gdybym się czasem nie pojawił na jakimś przyjęciu. – Przygotowałam herbatę, czy zechciałbyś się ze mną napić? – Zabierz to, jeszcze nie ma piątej. Czy ty zawsze musisz wymagać aż tyle atencji? – Nie muszę wymagać. Nie twojej. Bal odbywał się w najbardziej zadymionej części Clairvale i pojawili się na nim wszyscy wspaniali, w tym moje towarzystwo, które od razu powitało mnie długimi, być może zazdrosnymi spojrzeniami. Zmęczony już nieco obcowaniem tylko i wyłącznie z jedną kobietą, pozwoliłem sobie wpaść w tłum moich rozkochanych, uwielbiających fanek, a Mai dałem odrobinę swobody. Byłem w pełni świadom tego, jak przystojnie wyglądam w dopasowanym surducie z błyszczącymi od brylantyny włosami zaczesanymi silnie do tyłu, by odsłonić typowe dla inteligencji czoło i typowe dla elfów uszy (choć nieco zbyt sterczące, niczym u ognistszych reprezentantów tej rasy). Ze wspaniałym błyskiem żywiołowości w oczach musiałem się prezentować rewelacyjnie, bo zaraz poczułem, jak kocice bohemy ocierają się o mnie i rzucają mi spojrzenia. Nie musiałem też długo czekać, aż jedna z nich podstępnie zwabiła mnie w ustronne miejsce, gdzie jęła przymilnie pieścić mnie, ściskać i szeptać mi, aż stałem się całkiem bezwolny. – Nawet nie wiesz, jak żałuję, że w końcu dałeś się usidlić. I to takiej zakazanej wiedźmie. – O czym ty opowiadasz, to cielę świata poza mną nie widzi. – Hah, to ty chyba świata poza sobą nie widzisz, odwróć się, ale uważaj, byś porożem nie strącił żyrandola. Usłyszałem od wijącej się damy lekkich obyczajów kłamliwe szykany na temat mojej małżonki, które oczywiście natychmiast odrzuciłem, a nawet gotów byłem ją za nie spoliczkować. Ale powstrzymał mnie przed tym czynem fakt, że byłem dżentelmenem, a poniekąd także wspomnienie widoku Mai siedzącej w saloniku 123
Karolina Cisowska
pod nami, uśmiechającej się cicho do kawalerów, którzy mogli się przecież okazać dla mojego maleństwa niebezpieczeństwem. – Czekając na kogoś w kuluarach, słyszałam, jak się umawiała z dżentelmenem, nieskazitelnym niczym sam Pan Bizarro. O północy w hotelu Rêveur. Zaraz też zdjął mnie niepokój o nią i ruszyłem szybkim krokiem, by ją wyswobodzić; gotów nawet, w imieniu swojego honoru, wyzwać delikwentów na pojedynek. Niestety zniknęła mi z oczu, a znalazłem ją dopiero na jednym z zewnętrznych balkonów, gdzie stała sama, spoglądając na pełny księżyc. – Czekasz na kogoś? – Na ciebie, mój panie. – Wiem o wszystkim, kto tam ma być o północy? Milczenie. – Zabiję go, wiesz o tym. – Nie próbuj lepiej, sam byś przy tym zginął. Zbyt cenny dla mnie jesteś, bym ci pozwoliła na takie ryzyko. Jednakże rozmowa z moim aniołkiem nie uspokoiła mnie na tyle, bym mógł usiedzieć na balu i nim północ minęła, uciekłem stamtąd dorożką, a towarzyszył mi mój szwagier, którego widziałem pierwszy raz od ślubu. Miałem zamiar podrzucić go pod kasyno i jechać dalej w noc, bez konkretnego celu. – Nie sądzisz, że to wszystko robi się parszywe? Jaki sens jest tu żyć, gdy akcja toczy się tylko wokół nich, wokół Rozgrywających, a nam wszystkim spadają tylko ochłapy z ich stołu? – Sądzę, że wytrzeźwienie dobrze by ci zrobiło. – Ale wiesz? To ma sens, istnienie tego całego zbędnego barachła. Pamiętam, w poprzednim życiu, byłem w mniej rozbudowanym świecie, i choć wszystko było takie wspaniałe, to jednak czegoś brakowało: nie było czym gardzić i czego nienawidzić. A tutaj ta fantastyczna różnorodność pozwala na każdy rodzaj patologii i ksenofobii, jaki mogę sobie wymarzyć. I wiesz, w takie dni jak ten – „rozgrywane na wiele głosów”, jakby to powiedziała Maja – kocham tu żyć. Tu wszystko jest jak ruletka, wszystko: i pogoda, i chodnik, i nawet ta cholerna dorożka. Widzisz, jak się zmieniła? Jakby ktoś o innym usposobieniu przejął narrację. Widzisz to? Nie widzisz. Spojrzenie masz skierowane do środka. 124
Nie-Gracz
Niepokój dławił mnie i powoli zaczynałem mieć wrażenie, że jedno z dwojga musiało zwariować: rzeczywistość dookoła mnie lub ja sam. Ale jakże to ja mogłem zwariować? Komu więc mogłem ufać, jeśli nie własnym oczom i własnej intuicji? Nie myliłem się przecie dotąd nigdy, a to oznaczało, że z bogami nade mną coś musiało być nie tak. Za coś, co zrobiłem, postawili ukarać mnie sromotnie. Jakże to, takie plotki o mojej żonie? Przecież ona całkiem pozbawiona była zmysłów z miłości do mnie, przecież była najszczęśliwszą kobietą w uniwersum, przecież, ostatecznie, każda inna w mieście marzyła o tym tylko, by znaleźć się na miejscu Mai. A ja schyliłem się, aby spośród tego całego zwracającego się w moją stronę kwiecia wybrać właśnie ją – niewyróżniającą się niczym, pospolitą stokrotkę z ludzkiego plemienia, najbardziej szczurzego chyba ze wszystkich. – Grać tu w ruletkę też jest wspaniale. Bo wszystko ci mówi o tym, jaka będzie danej nocy passa, wiesz? Jeśli się przyjrzysz chmurom, to po ich układzie, po tym, jak się na siebie nakładają, poznasz z łatwością czy noir i rouge będą padać naprzemiennie, czy też jedno z nich zdominuje stół. Czy każdy z tam zebranych przeżyje szok, bo punkty fluktuacji zbiorą się tak, że raz za razem ograbi ich zero. I łatwo po oczach poznać, kto przy stole stojący jest Graczem, kto ma w sobie życie i kto zdecyduje o tym, używając uwagi Mistrzów, że całą noc padać będzie wybrane przez niego trzynaście. – Weź te jelenie i rozbij bank. – Rzuciłem mu wszystko, co miałem. – Zapij się za to na śmierć i nigdy więcej mi się nie pokazuj. Gdy w końcu zostałem sam, pogrążyłem się w myślach jeszcze bardziej ponurych niż wcześniej. Sam nie wiem, jak trafiłem przypadkowo w dość ciemną okolicę, do znanego tylko mętom (niecieszącego się ani sławą, ani niesławą, a przez to wiadomo, że najgorszego) hotelu o ironicznej nazwie Rêveur. Zapytałem w recepcji o najnowszych gości, chcąc sobie wybrać pokój w okolicy jakiegoś zabawowego towarzystwa. Zaraz też opowiedziałem, że jestem umówiony z taką a taką damą. Dostałem informację, zaskakującą, że i owszem, dama już mnie oczekuje. Pomyślałem sobie, że zrobię jej niespodziankę, pewien byłem, że nie mnie się spodziewała, a recepcja musiała się co do tego pomylić. A jednak na jej twarzy nie widać było zaskoczenia. Nalewała właśnie świeżo zaparzoną herbatę do dwóch nagrzanych filiżanek, wyprostowana i z nienagannymi manierami, jak zawsze od dnia, w którym pojąłem ją za żonę. 125
Karolina Cisowska
– Cieszę się, widząc cię zdrowym. Nie sądziłam, że mogę się do kogoś tak przywiązać. – Gdzie on jest? – Zajęłam się tym sama. Mówiłam ci przecież, że jesteś mi zbyt drogi. Nie pozwoliłabym ci zginąć za moje małe grzeszki. Spod świeżo zaściełanego łoża zdawała się wypływać ciemność, ale w tym świetle wydawało mi się, jakby opalizowała szkarłatem. Ale męskiego surduta z białego atłasu zwisającego z poręczy łóżka nic nie pozbawiło nieskazitelności. Ani kaskady koronek na rękawach skrywających drobne rączki w białych rękawiczkach. Kogo to te rączki mogły przed chwilą na śmierć zapieścić, co teraz gładzą cienką porcelanę? Kochanka? Wroga? Okradzionego z mocy Pana Snów? – Co prawda to jeszcze nie piąta, ale może zechciałbyś się napić ze mną herbaty?
126
Nie-Gracz KAROLINA CISOWSKA – autorka opowiadań, jurorka konkursu wolsungowego, filolog literatury brytyjskiej, znana pod pseudonimem ‘Nem’. Autorka prelekcji na konwentach i tekstów publicystycznych (Nowa Fantastyka, Czas Fantastyki, Esensja, Weryformat), angażuje się w ilustrowanie i projekty fotograficzne. Laureatka konkursów HW, Świetlne Pióro, Krakon. Publikowała opowiadania w czasopismach (Esensja, Qfant, Czas Fantastyki) oraz antologiach Ostatni dzień pary i Do diabła z Bogiem. Nosi się z zamiarem skończenia powieści.
127
Krzysztof Ceran
Pragnienie
Esmeralda sparowała cięcie strażnika, płynnie przechodząc w półobrót. Impet pomógł jej wyprowadzić kopnięcie, którym posłała trolla na posadzkę pałacu. – Rzuć broń! Stanowczy głos kapitana koriolskiej gwardii nie znosił sprzeciwu. Szkarłatna Mścicielka obróciła się w jego stronę. W rękach trzymał wycelowaną w nią flintę. Esmeralda zignorowała ją, patrząc kapitanowi w oczy. – Żaden mężczyzna nie będzie mi rozkazywał. Zanim Koriolczyk mógł zareagować, Szkarłatna Mścicielka wyskoczyła przez okno, na znajdujący się trzydzieści jardów niżej dziedziniec. Kapitan nie mógł w to uwierzyć – czy Mścicielka naprawdę wolała pewną śmierć niż niewolę? Kilkoma susami dopadł do okna... Rozlegające się od dłuższej chwili dzwonienie stało się w końcu tak natrętne, że przebiło się do świadomości pogrążonej w lekturze Millie. Zrywając się ze stołka, upuściła Szkarłatną Mścicielkę i koriolską koronę na podłogę. Zawahała się przez chwilę, nie chcąc zostawiać książki w takim stanie, ale dzwonienie nie ustawało, więc pospieszyła na spotkanie zniecierpliwionej gospodyni. Dwie godziny później pranie było już posegregowane i poukładane, a pokoje gościnne wysprzątane. Millie miała wreszcie chwilę, by 129
Krzysztof Ceran
wrócić do swojego kąta w pomieszczeniach dla służby. Książka leżała tam, gdzie upadła. Parę stron było zagiętych, a dama kier, która służyła jej za zakładkę, wypadła ze swojego miejsca. Millie westchnęła, choć tak naprawdę nie miało to znaczenia. Po chwili ponownie zagłębiła się w lekturze.
Wiatr szarpał rudymi włosami Esmeraldy, uwolnionymi, gdy pęd powietrza zerwał kapelusz z jej głowy. Szkarłatna Mścicielka zanosiła się śmiechem, wykonując wiwerną ciasną pętlę, by znaleźć się na ogonie swego prześladowcy. Tamten okazał się równie zręcznym pilotem i umknął jej zgrabną beczką. Esmeralda przez chwilę widziała jego twarz. I choć była przesłonięta goglami, zdawała się znajoma. Czy to mógł być kapitan koriolskiej gwardii? Pozbawiony intonacji głos gospodyni przypominał Millie bzyczenie natrętnego komara. Dziewczyna gapiła się przez okno, obserwując zasnute szarymi chmurami niebo. Postanowiła zignorować irytującą niziołkę. Jeśli nawet mówiła coś ważnego, balansując na swoim stołku jak kwoka na grzędzie, by patrzeć na zebraną służbę z góry, Millie mogła później wyłowić istotne informacje z paplaniny pozostałych służących. Większość okien w rezydencji Farnsworthów położonej w Mellow Hill wychodziło na południe i Millie wydawało się, że ujrzała lecący w stronę Tintagel District sterowiec. Dziewczyna wyciągała szyję, próbując go znaleźć. Na tle ciemnego, październikowego nieba szary kształt był niemal niewidoczny, ale udało jej się. Wbiła w statek tęskne spojrzenie i nie odrywała od niego wzroku, dopóki nie zniknął jej z oczu. W tym samym momencie zdała sobie sprawę z poruszenia, jakie zapanowało wśród pozostałych służących. – ...cisza! – gospodyni, pani Cholecyst, próbowała zapanować nad rozemocjonowanymi służącymi, głównie ludzkimi i niziołczymi pannami. – Tak, państwo będą dziś wieczerzać w gościach, także możecie wcześniej skończyć. Nie musicie być z tego powodu takie... entuzjastyczne. Równie dobrze mogłaby próbować zawrócić Teterę kijem. Perspektywa dodatkowego wolnego popołudnia podziałała na służące 130
Pragnienie
jak widok złota na stado harpii. Przestępowały z nogi na nogę i szeptały do siebie nawzajem. Pani Cholecyst dała za wygraną. – Żeby mi się żadna jutro nie spóźniła! – przestrzegła tylko, dramatycznie unosząc ręce. Kobiety pospiesznie ruszyły w stronę drzwi, jakby bały się, że niziołka zmieni zdanie. Miały rację. – Nie ty, Smallwood – oznajmiła donośnie pani Cholecyst, gdy Millie odwróciła się w stronę drzwi. Dziewczyna poczuła, jak na jej policzkach rozlewa się rumieniec. Jak ta stara baba mogła ją tak wyodrębnić? Za co? Millie odwróciła się do gospodyni w oczekiwaniu na wyrok. – Norma miała dziś posprzątać pokoje pana, ale nie przyszła. Zachorowała, biedactwo. Wyręczysz ją – oznajmiła pani Cholecyst, pozwalając sobie na delikatny uśmiech. Millie zacisnęła zęby. Wiedziała z doświadczenia, że jakikolwiek sprzeciw z jej strony tylko pogorszy sytuację. W rezydencji było jeszcze wiele innych obowiązków, które gospodyni mogła na nią zrzucić. Dziewczyna dygnęła i ruszyła w stronę schodów, myśląc o Szkarłatnej Mścicielce i koriolskiej koronie. Książka tkwiła w przedniej kieszeni jej płaszcza. Millie miała zamiar czytać ją w drodze powrotnej do Catfork, gdzie wynajmowała ciasną sypialnię. Gdyby szybko uporała się z dodatkowymi zadaniami, być może, kiedy wyjdzie, wciąż będzie wystarczająco jasno? Pocieszając się tą myślą, Millie przyspieszyła kroku.
Było już ciemno, gdy Millie klęczała na podłodze w sypialni pana Farnswortha, próbując usunąć trudno dostępne kurze spod łóżka. W myślach wykorzystywała swój cały – dość ograniczony, szczerze mówiąc – repertuar przekleństw, by zwymyślać panią Cholecyst. Nie tylko nie mogła już liczyć, że zdoła poczytać Szkarłatną Mścicielkę w drodze powrotnej – zaczynała się zastanawiać, czy w ogóle starczy jej czasu, by wrócić do Catfork. Może prościej będzie przenocować na miejscu? Miałaby wtedy parę godzin na lekturę... 131
Krzysztof Ceran
Z zamyślenia wyrwały ją hałasy dobiegające z gabinetu pana. Brzęk tłuczonego szkła, podniesione, obco brzmiące głosy. Hałasy zbliżały się. Millie zamarła, zastanawiając się, co zrobić. Gdy usłyszała odgłos otwieranych drzwi, przylgnęła ciaśniej do łóżka, kryjącego ją przed wzrokiem intruzów. – ...można mu ufać? – zapytał niski, męski głos. – Tak sądzę – odparł nieco wyższy, również męski głos. – Przecież wie, że nie może na nic liczyć, jeśli wyjdziemy stąd z pustymi rękami... – No tak, ale mówił, że papiery będą w gabinecie... – Mówił, że nie wie, czy na pewno są w gabinecie – sprostował wyższy głos. – Siedź cicho i szukaj. Millie miała wrażenie, że serce wyskoczy jej z piersi. Kroki zbliżały się. Za moment jeden z mężczyzn miał znaleźć się po jej stronie łóżka. Jeszcze chwila, a zostanie odkryta... – Dobra nasza. Znalazłem – oświadczył wyższy głos. Kroki przestały się zbliżać. Drugi mężczyzna – właściciel niższego głosu – przestał obchodzić łóżko. Millie przygryzła dolną wargę. Do jej uszu dobiegł dziwny, mechaniczny dźwięk – coś jakby kliknięcie. – Doprawdy – powiedział właściciel wyższego głosu, ale teraz brzmiał jakoś inaczej. – I ty nie ufałeś naszemu informatorowi? – Daj mi papiery – polecił niższy głos – a pozwolę ci odejść. Millie postanowiła zaryzykować. Przełknęła ślinę i zmusiła się, by zerknąć ponad krawędzią łóżka – tylko przez sekundę. Sekunda wystarczyła. Przy komodzie pod oknem stał bladolicy elf z uniesionymi rękoma. W lewej dłoni trzymał plik papierów. Bliżej łóżka – i Millie – stał śniady ork, celujący w elfa z rewolweru. – Dunwalla też zastraszysz tą pukawką? – zapytał elf. – Dureń – parsknął ork. – Jak myślisz, kto mi polecił, żebym upewnił się, że nie wyjdziesz stąd z towarem? Dłoń Millie zacisnęła się na rączce mosiężnej szkandeli, którą wyciągnęła spod łóżka, gdy zaczęła tam sprzątać. Nie wiedząc, co właściwie robi, dziewczyna podniosła się z podłogi, najciszej jak tylko mogła. Widziała rozszerzone oczy elfa, zdumionego jej obecnością, ale mężczyzna kontynuował rozmowę z orkiem, jak gdyby nic się nie stało. 132
Pragnienie
Millie zazdrościła mu tego opanowania. Była przekonana, że zdradzi ją własne tętno, które czuła na całym ciele. Było ogłuszające. – Dunwall kazał mnie zabić? – zapytał elf. – Niekoniecznie – odparł zniecierpliwiony ork. – Daj mi papiery, a przeżyjesz. – Nie sądzę – oznajmił elf, podnosząc głos, by ork nie usłyszał kroków Millie, ale nadaremnie. Ork odwrócił się ku niej, nieustannie trzymając elfa na muszce. Dziewczyna z rozmachem zdzieliła go w twarz szkandelą, aż zadzwoniło. Ork jak długi rozciągnął się na podłodze, a elf zaśmiał się perliście. – Znakomicie! – powiedział uradowany. Podszedł do swojego kompana i schylił się po upuszczony rewolwer. – Teraz będziesz cicho i nikomu nic nie powiesz, a w zamian... Millie nie dowiedziała się, co chciał jej zaoferować elf. Uchwyciła oburącz szkandelę i uderzyła go w potylicę tak silnie, jak tylko mogła. Mimo to musiała poprawić kolejnym uderzeniem, by pozbawić intruza przytomności. – Żaden mężczyzna nie będzie mi rozkazywał – zacytowała. W połowie zdania załamał jej się głos, ale w przypływie euforii nie zwróciła na to uwagi. Upuściła szkandelę i schyliła się, by wyłuskać papiery z dłoni elfa. Po chwili namysłu wzięła również rewolwer, a następnie ruszyła pędem w stronę schodów. Na parterze zwolniła, by nie ściągać na siebie uwagi tych kilku służących, którzy nie mieli wolnego. Zatrzymała się tylko po to, by chwycić swój płaszcz, po czym ruszyła w stronę tylnych drzwi rezydencji. W korytarzu stała pani Cholecyst. Millie zignorowała krytyczne spojrzenie niziołki, wymijając ją bez słowa. Kiedy otworzyła drzwi, wieczorne powietrze wydało jej się lodowate. Poczuła paraliżującą falę zwątpienia, ale ostatecznie odetchnęła głęboko i ruszyła w noc. Pani Cholecyst krzyczała za nią, ale Millie zignorowała ją. W końcu należała już do jej starego życia – życia, które właśnie postanowiła zostawić za sobą.
133
Krzysztof Ceran
W pierwszym odruchu Millie ruszyła w stronę przystanku konnego omnibusu jadącego do Catfork. Przypomniała sobie jednak jeden z pierwszych tomów Szkarłatnej Mścicielki, w którym Esmeralda znalazła się w podobnej sytuacji. Wystarczy, by intruzi zapytali o nią panią Cholecyst, by dowiedzieli się, gdzie mieszka. Dlatego zmieniła zdanie i siedziała teraz w omnibusie jadącym do Tinkerton, gdzie znajdowało się mieszkanie jej dalekiej kuzynki. Z uwagi na profesję, którą dziewczyna się parała, Millie nigdy nikomu o niej nie wspomniała. Teraz było to prawdziwym błogosławieństwem. Dziwny, niecodzienny ciężar rewolweru w kieszeni płaszcza doskwierał Millie, a jednak to lekkie listy w drugiej kieszeni sprawiały wrażenie, jakby były rozgrzane do czerwoności. Raymond Farnsworth, pan domu, był wynalazcą, pracującym co jakiś czas na usługach rządu. Dokumenty musiały zawierać jakieś wyjątkowo cenne schematy i dlatego padły łupem złodziei. A raczej – miały paść łupem złodziei. Chociaż ostatecznie padły łupem... złodziejki. Dziewczyna nie mogła dłużej czekać. Upewniwszy się, że pozostali pasażerowie nie zwracają na nią uwagi, wyciągnęła je z kieszeni i zaczęła czytać. Po jakimś czasie ułożyła je w równy plik na kolanach. Była zdezorientowana: listy były podpisane ręką niejakiej Alice, która deklarowała w nich płomienną miłość do pana Farnswortha. Dla Millie nie miało to sensu, żona Farnswortha miała na imię Maud i nie wyglądało na to, by pałała do niego płomienną miłością. Jeszcze raz zaczęła przeglądać listy. A może... Tak! Na pewno! To był szyfr! Zupełnie jak w Szkarłatnej Mścicielce i tajemnicy maharadży! Millie pospiesznie złożyła listy. Pozostali pasażerowie nie wydawali się zainteresowani jej poczynaniami, ale mimo to wolała nie ryzykować. Schowała papiery do kieszeni – i zamarła. Przez okno, pod ramieniem rozpartego przy nim ogra, dostrzegła jadący równo z omnibusem czarny paromobil, którym kierowała rudowłosa kobieta, zaś siedzenie pasażera zajmował elf, którego dopiero co zdzieliła szkandelą. Millie poczuła przypływ paniki. Odsunęła się tak daleko od okien omnibusu, jak tylko mogła, i zaczęła gorączkowo myśleć. Miała wkrótce zatrzymać się przy Half Moon Alley, gdzie na pewno wiele osób 134
Pragnienie
wysiądzie, by przesiąść się do podziemnej kolejki. Millie wiedziała, że nie dostanie drugiej takiej okazji, by zgubić się w tłumie.
Omnibus wjechał w Half Moon Alley, a pasażerowie zaczęli się tłoczyć przy wyjściu. Millie ze wszystkich sił starała utrzymać się pośrodku ciżby, gdzie najwyraźniej zawadzała wszystkim. Była poszturchiwana i popychana we wszystkich kierunkach, wyzywana i lżona w kilkunastu językach, ale mimo to powoli przesuwała się w stronę schodów prowadzących pod ziemię, na peron kolejki. Kiedy już zaczęła się uspokajać, tłum rozstąpił się na moment, a Millie zorientowała się, że patrzy prosto na elfa, który wkradł się do rezydencji Farnsworthów. – Tu jest! – krzyknął jej prześladowca. Millie kątem oka złowiła wysokiego mężczyznę – człowieka w znoszonym cylindrze – reagującego na słowa elfa. Instynktownie zaczęła się przeciskać przez tłum, byle znaleźć się jak najdalej od nich obu. Szturchnięcia i wyzwiska nasiliły się, ale teraz tłum działał również przeciwko jej prześladowcom, spowalniając pościg. Przynajmniej do momentu, gdy rudowłosa kobieta zjechała z ulicy, kierując paromobil wprost na przechodniów. Zatrzymała pojazd, nie wyrządzając nikomu żadnej krzywdy, ale na to nikt już nie zwracał uwagi. Przechodnie rozbiegli się na wszystkie strony – i tylko elf i mężczyzna w cylindrze biegli ku Millie, próbując zapędzić ją w stronę paromobilu. Dziewczyna wiedziała, że jeśli przyprą ją do czarnego pojazdu, już im się nie wymknie, zatem zaciskając pięści, rzuciła się w stronę elfa. Zaskoczony prześladowca przyjął postawę pięściarza, szykując się do walki. Millie uskoczyła w bok, wymijając go – o włos. Poczuła palce elfa zaciskające się na jej ramieniu, następnie usłyszała trzask dartego materiału. Mężczyzna został ze strzępem rękawa w garści. Dziewczyna gnała przed siebie, nie oglądając się. Elf coś krzyczał, ale jego głos zgubił się harmidrze wywołanym przez uciekających. Millie potknęła się, zostawiając lewy pantofelek w grząskiej kałuży czegoś lepkiego, o czym wolała nie myśleć.Nad głosy panikujących przechodniów 135
Krzysztof Ceran
wzniósł się odgłos silnika paromobilu: reflektory pojazdu oświetliły sylwetkę uciekającej dziewczyny. – Nie! – krzyknęła rozpaczliwie Millie. – Nie – powtórzyła, tym razem z nadzieją. Zdążyła oddalić się od Half Moon Alley. Zostawiła za sobą duże ulice, przystosowane do ruchu paromobili, omnibusów i dorożek. Czarny pojazd był tuż za nią, ale przed nią otwierały się wąskie zaułki Tinkerton. Bliska wyczerpania Millie skręciła w pierwszą uliczkę, jaka się nadarzyła. Po chwili z tyłu dobiegł okropny zgrzyt, gdy paromobil próbował wcisnąć się między stojące blisko siebie kamienice. Po raz pierwszy odkąd zaczęła biec, Millie spojrzała za siebie. Rudowłosa kobieta próbowała wycofać paromobil, ale pojazd zaklinował się między ścianami. Dziewczyna uśmiechnęła się triumfalnie, ale uśmiech ten zrzedł, gdy zobaczyła, że elf i mężczyzna w cylindrze wspinają się na czarny pojazd, by kontynuować pościg. Millie skręciła kilka razy, łudząc się, że zmyli swoich prześladowców. Musiała odpocząć. Oparła się plecami o brudną ścianę kamienicy. Miała wrażenie, że jej płuca płoną żywym ogniem. Po chwili dotarło do niej, że również z lewą stopą jest coś nie tak. Po tym, jak zgubiła pantofelek, musiała nadepnąć na coś ostrego – stopa była cała we krwi i zalegających na ulicach nieczystościach. Nie myśląc długo, Millie oderwała drugi rękaw swojego płaszcza, owinęła nim zranioną kończynę i zawiązała mocny supeł. Przygryzła wargę, czując ostre ukłucie bólu. Nie była w stanie dłużej uciekać. Potrzebowała czasu. Spojrzenie Millie padło na odsłoniętą studzienkę kanalizacyjną. Przyszło jej do głowy wiele powodów, dla których nie powinna robić tego, na co właśnie wpadła, ale wiedziała, że nie ma wyboru. Poza tym w taki właśnie sposób Esmeralda uciekła swym prześladowcom w Szkarłatnej Mścicielce na wojennej ścieżce.
Szczeble drabinki były śliskie. O tym Millie przekonała się, gdy tylko postawiła zranioną stopę na pierwszym z nich, ześlizgnęła się i boleśnie zatrzymała na kolejnym. 136
Pragnienie
O tym, jak bardzo są śliskie, dowiedziała się dopiero parę szczebli niżej, kiedy kolejny żelazny pręt wymsknął jej z rąk w tym samym momencie, gdy stopy straciły oparcie. Ostatni etap pokonała bardzo szybko, lądując na plecach w lepkiej mazi zalegającej na dnie kanału. – Ch....a! – zaklęła, powtarzając słowo, które usłyszała, gdy ogrodnik Evans wbił sobie szpadel w duży palec u nogi. Dopiero po dłuższej chwili zaczęła się zbierać, starając się nie myśleć o składzie brei pokrywającej ją od stóp do głów. Nie miała przy sobie żadnego światła, a to wpadające przez otwór kanalizacyjny podkreślało tylko ciemność panującą w dalszej części kanału. Mimo to Millie pomału, po omacku, ruszyła przed siebie. Chwilę później zamarła, słysząc odgłos ciężkich butów uderzających o metalowe szczeble drabinki. Nie miała już nawet siły, by zakląć, nie mówiąc nawet o rzuceniu się do ucieczki. – No, no – rozległ się pełen podziwu głos mężczyzny w cylindrze. – Sprawiłaś nam nie lada kłopot, mała. I na co ci to było? Millie odwróciła się. Elf schodził właśnie po drabince. Mężczyzna w cylindrze ocierał jedną ręką pot z czoła. W drugiej trzymał pistolet wycelowany w Millie. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale musiał się rozmyślić, ponieważ chwilę później pociągnął za spust.
Millie leżała na znajomym już, pokrytym nieczystościami dnie kanału. Bolało ją całe ciało. Głowa bolała ją od uderzenia o ceglane dno – pierwszego, drugiego, a może obu? Lewa stopa była odrętwiała, ale chyba przestała już krwawić. Klatka piersiowa bolała ją od postrzału. Przyszło jej na myśl, że powinna być martwa. Mężczyzna w cylindrze kucał nad nią, zerkając przez ramię na elfa, który właśnie zszedł po drabince. – Nie spieszyło ci się, co? – zapytał mężczyzna w cylindrze. – Ja już swoje dzisiaj zrobiłem, Dunwall – odparł elf, dmuchając na palce, którymi dotykał żelaznej drabinki. Choć nosił rękawiczki, musiało go to zaboleć. 137
Krzysztof Ceran
– Taa... – mruknął Dunwall. – I mówisz, że to ta mała zdzira zabiła Chena? – Słowo daję – skłamał uroczyście elf. – Taa... – mruknął ponownie Dunwall. – No, twarda jest, to jej przyznam. Popatrz, jeszcze dycha. Gdzie schowałaś listy, co? – zapytał ostro. – A, tu je masz – dodał, widząc, jak Millie wkłada rękę do kieszeni płaszcza. – No, dawaj – rzucił niecierpliwie. Millie zacisnęła palce na kolbie tkwiącego w kieszeni rewolweru i pociągnęła za spust. Trafiony pod pachą Dunwall zachwiał się zaskoczony, po czym usiadł ciężko na dnie kanału. Tym samym usunął się z pola widzenia Millie, odsłaniając stojącego dalej elfa, który próbował właśnie zrozumieć, co się dzieje. – Momencik, panienko, to się nie musi tak skończyć – oznajmił, kiedy w końcu mu się udało. – To ja zabiłam Chena? – wymamrotała niewyraźnie Millie. – No, panienka zaczęła, ja tylko dokończyłem – wyjaśnił szybko elf. – Po partnersku. I tak możemy działać dalej, jako partnerzy, co panienka na to? – zaproponował desperacko. – Panienka słyszała, Dunwall chciał mnie przerobić na szaro, wykorzystać, oszukać, nic mnie z nim nie łączy, razem moglibyśmy... Millie nie dowiedziała się, co mogliby razem zrobić. Przestała słuchać i zastrzeliła elfa. Po chwili rewolwer wypadł jej z dłoni, a ona nie miała siły, by go podnieść. Poklepała się tylko po przedniej kieszeni płaszcza. Szkarłatna Mścicielka i koriolska korona jakimś cudem wciąż tam była. Wystrzelona przez Dunwalla kula utkwiła w oprawie powieści. Millie pokiwała głową i oparła się o ścianę, gdy nagły zawrót głowy niemal posłał ją po raz trzeci na dno kanału. Po chwili oprzytomniała na tyle, by zacząć kuśtykać w głąb tunelu.
Millie nie wiedziała, ile udało jej się przejść. Wiedziała tylko, że nie zrobi już ani kroku. Po omacku znalazła podwyższenie, które było w miarę suche, i usiadła. Chwilę później zasnęła. 138
Pragnienie
Obudziło ją światło. Millie zamrugała wściekle. Dopiero po chwili jej wzrok wyostrzył się na tyle, by mogła się zorientować w sytuacji. Rudowłosa kobieta stała parę metrów przed nią. W jednej dłoni trzymała rewolwer. Drugą, uniesioną wysoko, otaczał migotliwy płomień, rozświetlający pomieszczenie. Millie dopiero teraz mogła się przyjrzeć zarówno kobiecie – która okazała się trollicą – jak i pomieszczeniu, w którym zasnęła. Wpadało tutaj kilka kanałów, których zawartość wypływała z drugiej strony pomieszczenia wartkim strumieniem. Millie ponownie skoncentrowała wzrok na rudowłosej kobiecie. Patrzyła jej wprost w twarz, z trudem ignorując rewolwer. Rudowłosa przyglądała się jej z namysłem. – Musisz go bardzo kochać – powiedziała w końcu. – Co? – odparła Millie, nie wiedząc, co powiedzieć. – Twojego pana. Przeszłaś przez to wszystko, żeby go chronić – oznajmiła rudowłosa. – Musisz go naprawdę kochać. Obolała, zakrwawiona i wysmarowana nieczystościami Millie w poszarpanym płaszczu zaniosła się śmiechem. Kobieta zdziwiła się. Millie zdziwiła się jeszcze bardziej. – W porządku – skapitulowała rudowłosa. – Nie chronisz Farnswortha. Więc czemu? – Bo oni... mają wszystko – oznajmiła Millie. – A my możemy co najwyżej liczyć na resztki ze stołu. Bo jeśli będę miała wielkie szczęście, może ktoś wybierze mnie na guwernantkę. Może zostanę czyjąś gospodynią. – Dziewczyna z trudem dobierała słowa. – Bo nie chciałam dłużej żyć życiem, w którym to wszystko, na co mogę liczyć. Bo skoro warto dla nich zabić, to te szyfry muszą być przepustką do czegoś lepszego... Teraz to rudowłosa nie wiedziała, co powiedzieć. – Szyfry? – powtórzyła. – Przykro mi, kochanie, to nie są żadne szyfry. To po prostu dowód afery Farnswortha. Dowód, za który na pewno zechce sporo zapłacić. Więc tak, te listy są przepustką do czegoś lepszego – dodała, przyglądając się Millie z uwagą. – Daj mi je, a obiecuję, że pokażę ci, jak to zdobyć. 139
Krzysztof Ceran
Millie nie miała już siły, by mówić. Skinęła tylko głową. – Tu jesteś – dobiegł z wylotu jednego z kanałów charczący głos. Dunwall wszedł w krąg światła rzucanego przez magiczny płomień rudowłosej. Mężczyzna zgubił gdzieś swój cylinder. Lewą rękę przyciskał do prawego boku, tuż pod pachą. Palce miał zalane krwią. – Mam już serdecznie dość tej błazenady – oświadczył, podchodząc do Millie. Bezceremonialnie sięgnął jej do kieszeni, wyciągając listy. Następnie odwrócił się do kobiety z rewolwerem. – Najwyższa pora to zakończyć. Zastrzel tę małą zdzirę. – Przepraszam – powiedziała rudowłosa. Uniosła rewolwer, wymierzyła bez pośpiechu i zastrzeliła Dunwalla. – Ale dałam słowo. – Żaden mężczyzna nie będzie jej rozkazywał – wyszeptała oszołomiona Millie. I choć był to zaledwie szept, był doskonale słyszalny w ciszy, która zapanowała, gdy tylko przebrzmiało echo wystrzału. – Och, to zależy od mężczyzny, kochanie – powiedziała z uśmiechem rudowłosa. – Jestem Rose. Rose O’Malley – dodała, wyłuskując listy ze sztywniejącej ręki Dunwalla. – Millie – powiedziała Millie. – Emily Smallwood... Wszyscy mówią mi Millie. – Chodźmy stąd, Emily. Trzeba się tobą zająć – powiedziała Rose, pomagając dziewczynie wstać i pozwalając, by oparła się na jej ramieniu. – Chwila – poprosiła Millie. Sięgnęła do przedniej kieszeni zrujnowanego płaszcza. Wyciągnęła z niej Szkarłatną Mścicielkę i koriolską koronę. Zerknęła na przestrzeloną okładkę i rzuciła książkę na ciało Dunwalla. Następnie, wsparta na ramieniu Rose, pokuśtykała przed siebie, w kierunku nowego życia i czegoś lepszego.
Parę dni po rozpoczęciu nowego życia Millie kupiła nowy egzemplarz Szkarłatnej Mścicielki i koriolskiej korony. Dramatyczne gesty miały swoją wartość, ale Millie zależało, by przekonać się, jak ta historia się kończy. 140
Pragnienie KRZYSZTOF CERAN (ur. 1987) – uczestnik konkursu wolsungowego i tłumacz. Studiował dziennikarstwo i kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Tłumacz z zawodu, przez pewien czas uczył angielskiego w Chinach. Od 2013 roku prowadzi podcast popkulturalny Myszmasz. To jego debiut literacki.
141
Grzegorz Gajek
Wołanie (nocą)
Wszystko zaczęło się od tego, że Koniczynka o mało nie zginął przed bramą kamienicy, w której mieszkał. To był ciepły, leniwy wieczór schyłku lata. Nagrzane mury dyszały gorącem. Ludzie snuli się ospale – wielkie robale w miodowym blasku słońca. Rynsztoki śmierdziały. Miasto było dziwnie ciche, spojone winem, senne. Koniczynka, półelf, malarz, wracał właśnie z domu markizy de Beaumont, gdzie miał malować portret. Nie rozłożył nawet sztalug, za to piękna markiza rozłożyła co trzeba. Potem było wylegiwanie się na kobiercu, butelka czterolatka i darmowy obiad. Chciało się żyć. Jednak szczęście nigdy nie trwa wiecznie. A w tym przypadku trwało, dopóki wracający do wynajętego mieszkanka Koniczynka nie posłyszał świstu przecinanego powietrza. W następnej sekundzie ujrzał na bruku podejrzany, szybko rosnący cień, ale nawet nie zdawał sobie sprawy, że zwiastuje on niezwykłe zmiany, że stanowi proroctwo nadchodzącej sławy. Półelf odskoczył odruchowo i to uratowało mu życie. Tuż przed nim o ziemię gruchnął niewielki kuferek. Drewno pękło, na wszystkie strony posypały się pędzle, farby, szpachelki i inne malarskie przybory. Chwilę później z nieba sfrunęły koszule, spodnie, jeden prawie dobry 143
Grzegorz Gajek
surdut, gruby płaszcz, trzy cudaczne kapelusze, dwa mocno wytarte cylindry i cztery garści kolorowych chust. Koniczynka zadarł głowę. W oknie swojego pokoju na poddaszu spostrzegł wredną, zarośniętą mordę Pola Hubzera, właściciela kamienicy. Krasnolud szczerzył się paskudnie. – Jesteś, huncwocie... ladaco! – wykrzyknął na widok półelfa. – Ależ panie Hubzer, co tu się wyczynia?! – Co się wyczynia?! Ja ci powiem, co się wyczynia! Eksmisja się wyczynia, ot co! Będąca wynikiem niewywiązania się podmiotu prawem zobowiązanego do świadczeń finansowych z wyżej wymienionych świadczeń w wysokości osiemnastu smoków i sześciu centymów! To powiedziawszy, krasnolud chwycił duże, częściowo pokryte farbą płótno, wziął szeroki zamach... – Panie Hubzer, na bogi, tylko nie obraz! Czynsz zapłacę! Zapłacę! Zapłaaacę! ...obraz przefrunął gładko kilka stóp, kręcąc się wokół własnej osi, a następnie runął prosto pod koła pędzącej dorożki. – Pięćdziesiąt smoków – jęknął Koniczynka. – I co ja powiem panu Danglars... Coś mokrego uderzyło go w tył głowy. Podskoczył jak oparzony. Obrócił się i ujrzał, że krasnolud właśnie zbiera kolejną kulę flegmy. – Dobrze, już dobrze, znikam! – krzyknął. Z ponurą miną wziął się za zbieranie swego dobytku, który już zaczynały podskubywać nieobute dzieciaki. Te przybory, które pomimo bezlitosnego działania grawitacji nadawały się jeszcze do użytku, spakował do mocno poprzecieranej torby z bawolej skóry. Ubrania i szpargały upchnął w dużym, płóciennym worku. Na dwie potłuczone flaszki i kilka rozlanych farb popatrzył tylko zbolałym wzrokiem. Ruszył uliczką, ale zatrzymało go wrogie spojrzenie starego człowieka, który z drzwi niewielkiego sklepiku w oficynie oglądał całe zajście. – Te, uszatek, ale tego bajzelu pod sklepem to ty mi nie zostawiaj. Koniczynka pokazał mu dwa palce w wulgarnym geście. – O ty! – sapnął staruch i wyczarował skądś pogrzebacz. 144
Wołanie (nocą)
Półelf, ufny w rączość swych nóg, salwował się ucieczką. Zwolnił kroku dopiero przy Rue d’Errance, przy świątyni larów i penatów. Stopy w lekkich pantoflach kiepsko znosiły młócenie o nierówną kostkę. Do tego sznur przy worku wpijał się w ramię. Koniczynka przysiadł na schodach świętego przybytku. Popatrzył w szarzejące niebo. Przeszedł go dreszcz. Wieczory o tej porze roku stawały się już zimne. Jestem bezdomny, pomyślał. Oczyma wyobraźni zobaczył gałganiarzy śpiących przy Rue de la Charite. Wrzody na brudnych twarzach. Tłuste włosy, brody. A Hubzer zniszczył obraz, który i tak miałem oddać miesiąc temu. Danglars mnie zabije. Z piersi wyrwało mu się westchnienie. Ciężkie jest życie artysty. Z drugiej strony, zawsze znajdzie się ktoś, kto go kocha. Bo proroków sztuki nie sposób nie kochać. Koniczynka przypomniał sobie, że jest przecież para ciepłych ramion, która chętnie go przygarnie. Przygnębienie momentalnie go opuściło. Wstał, zebrał swoje rzeczy i ruszył do domu markizy de Beaumont, nucąc wesołą melodyjkę.
Och, jakże piękna była markiza. Ten owal twarzy, alabastrowa skóra, usteczka jak dojrzała, napęczniała wisienka, wielkie, roziskrzone oczy. To ciało szkicowane liniami raz zachwycająco miękkimi i krągłymi, raz podniecająco ostrymi, w idealnej symetrii i harmonii kształtów. Tylko czegóż taka spłoszona, czegóż blada, czegóż wargę przygryza, kaleczy ząbkami? Czemuż mówi zduszonym szeptem: – Co tu robisz? Czego chcesz? – A potem głośniej: – Pan myli się, nie wzywałam pana, portret miałam dopiero co robiony. – I znów cicho: – Głupcze, mąż mój w domu, cała służba cię widziała. – Ależ pani... – Wynoś się. Nie wracaj. Bo zgubisz mnie i siebie także.
145
Grzegorz Gajek
I znów trafił na ulicę. Słońce zdążyło już czmychnąć z nieba. Nad lepszymi dzielnicami uniosła się łuna latarnianego blasku. Jednak tam, gdzie się błąkał, zalegały ciemności. Nie miał pieniędzy na nocleg w oberży, więc skierował kroki do szóstego dystryktu. Ta część Mercatin opustoszała po Wielkiej Wojnie, w czasie której opanowała ją frakcja nekromancjonistów, sympatyzujących z Wotanią i Nieumarłym Kanclerzem. Akwitańska milicja przez kilka miesięcy prowadziła regularne oblężenie dystryktu, aż wreszcie, podczas jednej z pomniejszych utarczek, ktoś zaprószył ogień. Wiele domów spłonęło, przywódcy nekromancjonistów, a wśród nich osławiony Vincent de Villehardouin, zginęli zamknięci w tak zwanym Klubie Vedegesa. Ich zwolennicy albo oddali się w ręce sprawiedliwości, albo próbowali uciec z miasta. Krążyły jednak plotki, że coś po nich pozostało, coś mrocznego, co żyło w piwnicach. Od tego czasu w dzielnicy nikt nie mieszkał. Kręcili się tam tylko artyści, kochankowie i szaleńcy. Pasuję tu – pomyślał Koniczynka. Odpowiedział mu głośny warkot, irytująco dobywający się z jego własnego brzucha. – Świntuchu, przecież minęło zaledwie kilka godzin, odkąd napchałem cię polędwiczkami, śledziem w miodzie i maślanymi bułeczkami – powiedział półelf. – Jesteś napęczniały od wina jak ciężarna koza. Warkot powtórzył się. – Racja, że nawet największa uczta wydaje się niczym, gdy w perspektywie głód. Przykro mi, nie mam ani grosza, nie stać mnie nawet na najpodlejszą kaszankę. Brzuch nie dał się ułagodzić, aczkolwiek głośne protesty zostały zastąpione przez pomruki niezadowolenia. Koniczynka szedł dalej, powłócząc nogami i rozglądając się za jakimś miejscem, w którym mógłby złożyć swe doczesne szczątki. Większość kamienic, które mijał, była wypalona, więc obawiał się, że gdyby zdecydował się w którejś z nich spocząć, mógłby się obudzić z sufitem na głowie. Albo nie obudzić wcale. 146
Wołanie (nocą)
Ponadto, w wąskich alejkach hulał wiatr; wył wśród szczerbatych murów. A przeciągi źle robią na nerki. Koniczynka nie znosił przeciągów. Może Muzeum Historii Naturalnej? – pomyślał. – Z pożaru wyszło w dobrym stanie. Jestem pewien, że wśród eksponatów znalazłby się jakiś suchy, osłonięty zakątek. Starym kościom raczej nie będę wadził. Koncept wydał mu się niezły i już miał skierować się w stronę nadrzecznych bulwarów, przy których stało muzeum, kiedy w jednej z bocznych uliczek dojrzał czerwonawą poświatę. Wyobraził sobie grupkę bezdomnych grzejących się przy ognisku. Żebrak nie może wybrzydzać w doborze kompanii. Koniczynka ruszył w stronę światła. Kiedy się zbliżył, zobaczył, że blask wypływa z piwnicznego okna nieźle zachowanej kamienicy. Zajrzał do bramy – pusto. Cicho. Na podwórcu walały się jakieś bardzo stare śmieci, ale nic nie sugerowało, żeby w którymś z mieszkań na wyższych piętrach ktoś przebywał. Drzwi do klitki stróża były wyłamane. Półelf kucnął przy okienku. Było uchylone, ale nie dało się dostrzec, co znajduje się po drugiej stronie, bo szyba była zaparowana. W każdym razie musiało tam być ciepło. – Hej! – zawołał. – Hej tam! Cisza. Już miał odejść, gdy nagle dał się słyszeć głos. – Zwą cię Koniczynka, prawda? – Tak. Skąd wiesz? – Słyszałem o tobie. Od dawna podziwiam twoje prace. – Naprawdę? Głos nie odpowiedział na jego pytanie. – Chciałbyś tu do nas zejść? – zapytał za to. Koniczynka zawahał się. Był zmęczony, marzył o tym, żeby zagrzać się przy ogniu, lecz cała sytuacja wydawała mu się zbyt dziwna. – A macie tam coś do jedzenia? – zapytał. Krótka pauza, a potem... – Jeszcze nie – odparł głos. 147
Grzegorz Gajek
Jeszcze? – zdziwił się Koniczynka. To nie była dobra odpowiedź. Nie, to była bardzo zła odpowiedź. Koniczynka miał bujną wyobraźnię, a jako dzieciak czytał naprawdę dużo historii o kanibalach. – To dzięki, ale jednak nie skorzystam – rzekł, unosząc się z kucek. – Jak chcesz. Postąpił dwa kroki w tył. Zatrzymał się. Czuł, że postępuje głupio, irracjonalnie. Z drugiej strony, czy było normalne, że słyszał głos gadający z piwnicy w dystrykcie, który połowa ciemnych Akwitańczyków uważała za nawiedzony? – Bawcie się dobrze – rzucił jeszcze, powodowany jakimś niezrozumiałym kaprysem. Głos się nie odezwał.
Koniczynka obudził się i spojrzał prosto w najeżoną kłami paszczę olbrzymiego jaszczura, dalekiego kuzyna wielkich smoków. No jasne, pomyślał. Tak właśnie powinno się zaczynać dzień. Następnie potężnie kichnął, aż zadrżały prastare, zżółknięte gnaty szczerzącej się do niego bestii. Zziębł. Godzina musiała być nieludzko wczesna, bo do Sali Prehistorycznej Muzeum Historii Naturalnej sączyła się tylko odrobina szarobłękitnego światła. Uniósł się, wykopał ze sterty ubrań, przeciągnął, ziewnął. Zamordowałbym za kubek kawy – stwierdził. – I jakąś miłą kobitkę. Albo dwie. Nie miał jednak czasu na marzenia. Podczas licznych nocnych pobudek, spowodowanych zimnem, niewygodą i wyciem wiatru w pustych korytarzach, doszedł do wniosku, że jeśli ma się wykaraskać z obecnych tarapatów, musi poważnie wziąć się do pracy. Przede wszystkim należało odtworzyć obraz dla Danglarsa. Gdyby miał gotowy chociaż szkic, mógłby pójść poprosić o zaliczkę. Że niby nie ma potrzebnych farb i tak dalej. A nuż stary kutwa by zmiękł. W końcu córka prosiła go o ten obraz. Córka, która kochała się w Koniczynce i zachwycała jego wcześniejszymi pracami. 148
Wołanie (nocą)
Ponadto, mógł jeszcze spróbować złapać kilka innych zleceń: odezwać się do krasnoluda Jeana Zaraka, któremu wcześniej odmówił, bo stawka nie wydawała się godna jego talentu, albo zapytać, czy ta chałtura w kaplicy świętego Llomaine’a jest nadal aktualna. Ostatecznie pozostawał też Złoty Róg, na którym wielu młodych malarzy próbowało wciskać swe wypociny przechodniom. Koniczynka wściekał się na myśl, że musiałby wystawać obok tych wszystkich amatorów, ale z drugiej strony, wiedział, że przynajmniej nie stanowiliby dla niego żadnej konkurencji. To jednak była ostateczność. Najpierw zamierzał spróbować szczęścia u Danglarsa. Założył na siebie marynarkę, surdut i płaszcz, wziął szkicownik i wyszedł na muzealny dziedziniec. Stała tam jedna niemal kompletna ławka i mocno przerdzewiałe stelaże trzech kolejnych. Stare drewno zajęczało, gdy Koniczynka na nim zasiadł. Gdyby mi się to udało rozbić, mógłbym mieć dziś wieczorem ognisko – pomyślał półelf. Poślinił węgiel rysunkowy i zaczął szkicować. Próbował odtworzyć w pamięci to, czego sobie życzyła mademoiselle Madelaine, córka Danglarsa. Niby już raz zaczął malować obraz, ale jak tak teraz o nim myślał, dochodził do wniosku, że była to straszna fuszerka i dlatego dotąd nie mógł go skończyć. W pewnym sensie ten skurczybyk Hubzer wyświadczył mu przysługę. Światło słońca powoli napływało na dziedziniec, a wizja Koniczynki rozwijała się i nabierała kształtu. Po kilku nieudanych bohomazach jego umysł rozruszał się, fantazja ożyła. Palce wraz z ciepłem nabrały zręczności. W ciągu dwóch godzin szkic był gotowy. Półelf spojrzał na niego z uznaniem, pogratulował sobie w duchu i schował przybory. W tym momencie przypomniał o sobie jego brzuch. – Cicho, bestio ty nienasycona! – syknął Koniczynka. – Jak tylko dostanę zaliczkę od Danglarsa, pójdziemy do oberży. Ale najpierw potrzebne jest mi płótno.
149
Grzegorz Gajek
Godzinę później Koniczynka wyszedł z pracowni plastycznej Emanuela Baudoin. Pana Baudoin nie było akurat w domu, bo miał na mieście spotkanie z ważnym klientem. Za to pani Baudoin była w domu i czuła się bardzo, bardzo samotna. – Do zobaczenia, mój piękny! – zawołała, gdy półelf się oddalał. – Odwiedzaj mnie częściej! Czemu nie, gdybyś jeszcze tylko poszerzyła ofertę o śniadanie, pomyślał Koniczynka, jedną ręką wtykając koszulę w spodnie. W drugiej niósł świeże, pachnące, zagruntowane płótno na sosnowej ramie. Nadal był głodny. Odniósł zdobycz do swego legowiska w Muzeum Historii Naturalnej, po czym ruszył w długą podróż na drugą stronę rzeki, do ósmego dystryktu, dzielnicy przemysłowców. W salonie kolonialnym Danglars & Danglars ruch był duży. Rozmiłowani w modzie mieszkańcy Mercatin z zachwytem przebierali wśród cudów sprowadzanych z najdalszych zakątków świata, z Lemurii, Morgowii i dalszych, zamorskich krajów. – Jest gruba ryba? – zagadnął jednego z pracowników sklepu Koniczynka. Oczy subiekta za szkłami okularów zmieniły się w okrągłe talarki. – Szef. Chcę się widzieć z szefem – sprostował półelf. – Przykro mi, drogi panie, ale... – Nie ma go? – No... jest. – Więc proszę mu powiedzieć, że Koniczynka chce się z nim widzieć. Twarz subiekta znów przybrała wyjątkowo głupi wyraz. – To jakiś kawał, tak? – Żaden kawał, człowieku. Koniczynka to moje imię. A teraz leć pan po szefa. Subiekt zniknął na zapleczu. Po chwili wrócił w towarzystwie patentowanego bandziora przebranego za człowieka biznesu. – Pan Danglars pana przyjmie – rzekł bandzior. – Proszę za mną. Koniczynka ruszył za przewodnikiem. Przeszli przez kantorek i magazyn, a następnie wdrapali się do prywatnej części domu – na 150
Wołanie (nocą)
drugie piętro. Danglars czekał w gabinecie. Jego stukilowe cielsko spoczywało za potężnym, mahoniowym biurkiem, na którego blacie dziesięć ozdobionych pierścieniami serdelków udawało palce wybijające niecierpliwego marsza. – Koniczynka – powiedział Danglars. Tytaniczne poliki zafalowały, usta rozciągnęły się w uśmiechu. – Jakże miło cię widzieć. Usiądź. Napijesz się? Może poczęstujesz cygarem? – Nie pogardzę ani jednym, ani drugim. Kupiec machnął na bandziora, który nalał odrobinę brandy do kryształowego kieliszka, a następnie podał i przypalił Koniczynce cygaro. – Jeśli mam być szczery, zaczynałem się już o ciebie niepokoić. Wy, artyści, zawsze zadajecie się z niewłaściwymi ludźmi, włóczycie po niebezpiecznych dzielnicach. Kiedy nie było o tobie wiadomości, przestraszyłem się, że coś ci się stało, a moja słodka Madelaine nigdy nie dostanie swojego wymarzonego obrazu. Ale teraz już wszystko będzie dobrze, prawda? – Tak, oczywiście. Tylko... Po prawdzie, to właśnie w tej sprawie do pana przychodzę. – W sprawie obrazu? Tuszę, że jest już skończony. – Nie całkiem. Widzi pan... eee... miałem poważne problemy zdrowotne. Jak sam pan powiedział, my artyści wiecznie włóczymy się nie tam, gdzie powinniśmy, co nie sprzyja naszej konstytucji. I obawiam się... eee... że w związku z tym nie mogłem poświęcić obrazowi dla pańskiej córki wystarczająco dużo czasu. Co gorsza, choroba nadszarpnęła moje finanse... Koniczynka umilkł, widząc, jak czarne brwi Danglarsa marszczą się pod spoconym czołem. Jednak kupiec zaraz się uśmiechnął. – Nie wątpię jednak, że teraz, kiedy doszedłeś do siebie, praca idzie już pełną parą. – Jak najbardziej. Przyniosłem nawet szkice, aby panu pokazać. Półelf wyjął z torby szkicownik i schylił się nad przestronnym blatem, aby podać go gospodarzowi. Ten jednak nie drgnął, tylko machnął na swego pomagiera, który podał mu kajet. 151
Grzegorz Gajek
Danglars długo i z namysłem przyglądał się rysunkom. W końcu trzasnął szkicownikiem o biurko. – Wyborne! – zawyrokował. – Kiedy będzie gotowa wersja ostateczna dzieła? – Za miesiąc najdalej. Przy dobrych wiatrach nawet za dwa tygodnie. Czuję, że będzie to wspaniałe dzieło, godne pańskiej prześlicznej córki, a zatem spodziewam się, że nie będę w stanie oderwać się od pracy i będę malował nawet po nocach. – Znakomicie. – Jest tylko jedna mała komplikacja. Danglars uniósł brew. – Komplikacja? – zadudnił. – Tak... Bo widzi pan... Jak wspomniałem, choroba zaszkodziła moim finansom, a ceny materiałów ostatnio poszły w górę i... – Chciałbyś zaliczkę. – Tak. – Ile? – Jedną piątą. Dziesięć smoków powinno wystarczyć. Siedem, jeśli to problem. Danglars pochylił się, oparł łokcie na biurku. Drewno zapłakało. – Więc tak naprawdę przyszedłeś poprosić mnie o dziesięć smoków – powiedział powoli. – Na poczet obrazu, który mi obiecałeś przed kilkoma miesiącami. Który moja córka miała dostać na dwudzieste urodziny, dziesięć dni temu. Koniczynka zapragnął przełknąć ślinę, ale w ustach miał pustynię. Poczuł, że bandzior Danglarsa niebezpiecznie się zbliżył. Już po mnie – pomyślał. Lecz wtem Danglars się roześmiał. Półelf wypuścił powietrze, które nieświadomie wstrzymywał przez poprzednią minutę, i przyłączył się do śmiechu. – Panie Danglars, to będzie dzieło dobre na każdą okazję – powiedział. – Zaręczam, że pańska córka będzie zadowolona. – Naturalnie, naturalnie – odparł Danglars, po czym zwrócił się do swego pomagiera. – Alban, pomóż mi no wstać. 152
Wołanie (nocą)
Bandzior stanął u boku swego szefa, który wsparł się na jego ramieniu i uniósł się na nogi, przy akompaniamencie skrzeku skóry i jęku drewna. – Uff... – sapnął Danglars. – Powinienem zażywać więcej ruchu. No, chodź, Koniczynka, pokażę ci coś. Wszyscy trzej wyszli z gabinetu i przeszli do innego pokoju. Był to ohydny salonik pełen koronek, wstążek i porcelanowych lalek. Pod oknem, naprzeciwko drzwi, na honorowym miejscu, stała elegancka sztaluga. Na niej ustawiono duży obraz przedstawiający mitologiczną scenę z jednorożcem, dziewicą (o rysach cudnych, mimo zamierzonego podobieństwa do mademoiselle Madelaine) i dziarskim wojakiem. Koniczynka zmarszczył brwi – w duchu, by tak rzec, bo wolał nie okazywać gospodarzowi zdziwienia. – Co sądzisz? – zagadnął Danglars. Półelf obejrzał starannie płótno, postękał i pochrząkał. – Szkaradztwo – zawyrokował. – Perspektywa położona, kolory banalne, kompozycja oczywista... I taki wyraźny kontur! Cóż to, kolorowanka?! Czyż nie żyjemy w dziewiętnastym wieku? – Ile twoim zdaniem to może być warte? – To? Nie więcej jak pięć smoków. Ze względu na ramę i płótno. Danglars westchnął. Zgasił cygaro i dał je bandziorowi. – Widzisz, Koniczynka, to jedno przynajmniej nas łączy. Szanujemy dobrą sztukę. Nic nie mów! Wiem, że mi nie wierzysz. Jestem wszak filistrem. Jednak nie zgłupiałem na tyle, by nie poznać tandety, kiedy na nią patrzę. Ale cóż mi czynić? Madelaine uparła się. Mój dom zbrzydł. Zbiedniałem o sto smoków. Koniczynka milczał. W głowie zaczynało mu powoli świtać, że spotkanie z tłustym kupcem nie zmierza w dobrym kierunku. – Być może domyślasz się, że afekt mej córki przeniósł się na inny obiekt. Teraz kocha się w innym malarzu, jakimś Jacques’u Cośtam. I jak sądzisz, w jakiej sytuacji stawia to ciebie? Lubię cię, Koniczynka, naprawdę cię lubię. Co ważniejsze, lubię twoje malarstwo. Gdybyś przybiegł tu z gotowym obrazem i przeprosinami, być może nawet bym ci zapłacił. Ale ty, zamiast tego, obrażasz mnie kłamstwami, wymówkami... – Nie, nie, panie Danglars, to nie... 153
Grzegorz Gajek
– Zamknij się! – uciął Danglars. Sadło zafalowało ze wzburzenia. Po sekundzie kupiec odchrząknął i kontynuował. – Naprawdę lepiej dla ciebie, żebyś teraz milczał. Gadając, możesz mnie tylko bardziej zdenerwować. A ja nie mogę się denerwować. Mam słabe serce. Dlatego teraz bez słówka powędrujesz za Albanem, który odprowadzi cię do wyjścia. I należycie pożegna. Prawda, Alban? Koniczynka poczuł, że na jego ramieniu zaciskają się palce silne jak chwytaki jakiejś maszyny. Bandzior niedelikatnie wyprowadził go z pokoju i powlókł po schodach do magazynu i tylnego wyjścia z kamienicy. Na zewnątrz, z dala od Danglarsa, półelf odzyskał animusz. Wyrwał się z uścisku. – Puszczaj, parobku! – wykrzyknął. – A temu wieprzowi, swemu szefowi, możesz... Bandzior nigdy nie dowiedział się, co może, gdyż wolał krótkim prostym wyrżnąć Koniczynkę w zęby. Półelf tylko chrząknął, cofnął się, potknął i runął na bruk. Sługus Danglarsa na poprawkę kopnął go w bok. Następnie kucnął, chwycił Koniczynkę za włosy i powiedział: – Żegnam. Panie. Koniczynka. To rzekłszy, uniósł się i przydepnął głowę skamlącego malarza. Koniczynka zawył, czując, jak obcas łamie mu nos. Do ust napłynęła krew. Zemdlał. Gdy się ocknął, drzwi magazynu były już zamknięte, a bandzior zniknął. Tylko kilkoro dzieciaków gapiło się na niego, szczerząc szczerby.
Tego wieczora Koniczynka wracał do nory zbolały, głodny i zniechęcony. Nie udało mu się złapać żadnego zlecenia. Nic dziwnego, wyglądał jak szubrawiec przybyły wprost z morgowskich gościńców. Uroku osobistego pozostało mu w sam raz tyle, aby przekonać starszawą kapłankę Świątyni Bóstw Miłosiernych, żeby bez opłaty nastawiła mu nos. Gdy przechodził przez północną bramę szóstego dystryktu, minął parę obmacujących się młodych niziołków, które na jego widok zmyły się czym prędzej. 154
Wołanie (nocą)
Właściwie odpowiadała mu wieczorna cisza opustoszałej dzielnicy. Zginął w niej nawet grzechot, który przez cały dzień rozbrzmiewał w jego głowie, jakby bandzior Danglarsa obluzował tam jakieś kostki. Pasuję tu, pasuję coraz bardziej – pomyślał z ponurym rozbawieniem Koniczynka. Potłuczone fasady kamienic zdawały się wyrażać aprobatę dla tego stwierdzenia. W ruinach okien czaił się figlarny błysk, puste framugi drzwi prezentowały bezzębne uśmiechy. Półelf na poły świadomie, na poły nie, zboczył ku domowi, z którego piwnicy poprzedniej nocy wydostawało się światło. Ciekawiło go, czy nadal siedzą tam ci ludzie, z którymi rozmawiał, kimkolwiek byli. Czerwony blask było widać już z daleka. W mroku szybko zapadającej nocy i wśród wszechogarniającej szarości szóstego dystryktu momentalnie przyciągał oko. Pełzał radośnie po bruku, piął się na mur kamienicy po drugiej stronie alei. Koniczynka przysiadł na niewielkim gzymsie, wieńczącym zagłębienie, na które wychodziła większa część okna. Przez chwilę patrzył w światło. W końcu zapukał w zaparowaną szybkę. Okno uchyliło się. – Macie coś do żarcia? – zapytał półelf. Chwila ciszy. Potem: – Tak. Zejdziesz tu do nas? – Nie wiem. Miałem fatalny dzień. – Szukałeś pracy? – Tak. Ale najwyraźniej nie ma chwilowo popytu na dobrych malarzy. Mercatin to wszawa dziwka, tak stara, że wreszcie odechciało jej się malować. Koniczynka roześmiał się chrapliwie. – Tak – zgodził się głos z piwnicy. – Chodź do nas. Mówiłem ci, że od dawna podziwiam twoje prace. A jest nas tu więcej. Towarzystwo miłośników prawdziwej sztuki na pewno cię rozweseli. – No nie wiem. Widziałem się dziś z jednym takim, co się podawał za miłośnika sztuki. I nie czuję się rozweselony. Jeśli mam być szczery, marzę tylko o tym, żeby się przespać. 155
Grzegorz Gajek
– Więc chodź przespać się tutaj. Miejsce się znajdzie. Tu jest ciepło, a na dworze wieje taki straszny wiatr... – Dzięki, ale wolę jednak spać na własnych śmieciach. Roześmiał się znów. Trochę histerycznie. Nie mógł się powstrzymać. – Jak chcesz. – Dobra – Koniczynka wstał. – To idę. Na razie. Odwrócił się i zrobił nawet kilka kroków, lecz głos z piwnicy zawołał: – Gwylimie Cullachu! Półelf obejrzał się przez ramię. – Jak mnie nazwałeś? – To twoje prawdziwe imię, prawda? – Tak. Skąd je znasz? – To nieważne. Gwylimie Cullachu, chcielibyśmy, abyś namalował dla nas obraz. Zgodzisz się? Koniczynka wahał się, lecz tylko przez chwilę. – Zastanowię się – rzucił i odszedł.
Następnego ranka Koniczynki nie obudziło zimno. Przed pójściem spać zdewastował kilka mebli i rozpalił ognisko, którego żar utrzymał się przez całą noc. Tym, co wyrwało go ze świata dusznych, czerwonych, piwnicznych majaków, był głód. W żołądku ssało go tak, że czuł, jakby miał zaraz zapaść się w sobie. To wściekłe bydlę chyba chce pożreć mnie od środka – pomyślał. Wstał. Zachwiał się. Bolała go głowa i miał nudności. W dodatku dzień był parszywy: szary, zimny. Deszcz bębnił o szyby, na ścianach malował fantastyczne obrazy z cieni. Koniczynka znalazł jakąś starą, glinianą misę i na kilkanaście minut wystawił ją za okno. Kilka obfitych łyków deszczówki (o paskudnym, siarczanym posmaku) stłumiło nieco głód. Półelf poczuł, że w głowie jaśnieje mu na tyle, żeby mógł się wziąć za malowanie. Nie pozostawało mu nic innego. No, może poza... Ale nie. Wolał jednak podzielić płótno otrzymane od pani Baudoin i machnąć 156
Wołanie (nocą)
kilka wulgarnych, filisterskich bohomazów, które mógłby spróbować sprzedać na Złotym Rogu. Pracował do wczesnego popołudnia, na przemian opijając się deszczówką i sikając pod wypchanego tygrysa. Ręce mu drżały, umysł błądził. Obrazy, jak na złość, wychodziły niepokojąco dobre. Barwy wibrowały, kształty rozmywały się, perspektywa igrała z okiem. W końcu musiał przerwać. Zrobiło mu się niedobrze. Odbiegł kilka kroków od sztalug i zwymiotował krwią i żółcią. – Do diabła – mruknął. – Zdechłeś tam? Żołądek nie odpowiedział. Koniczynka odsunął się od barwnej kałuży, przysiadł pod ścianą. Dotknął czoła, krytycznie spojrzał na ślady potu na palcach. Cuchnę, uświadomił sobie. Jak gałgan, jak bezdomny, jak najgorszy ork. Z głębi jego trzewi ozwał się donośny głos. – Mówisz? – odpowiedział Koniczynka. – Pewnie masz rację. Uniósł się, zostawił niedokończone obrazy i poszedł do sali ze smokiem, w której umościł sobie legowisko. Założył jak najwięcej ciepłych ubrań i opuścił Muzeum Historii Naturalnej. Stopy poniosły go w stronę Wyspy. Szedł do pierwszego dystryktu, dzielnicy bogaczy. Poddał się. Nie myślał już o Złotym Rogu. Myślał o ostatniej alternatywie, tej, przed którą tak się wzdragał.
– Tak? W czym mogę pomóc... panu? – Chcę się widzieć z lordem Cullachem. – Tak. Niewątpliwie. A ja chciałbym mieć faktorię w Lemurii. Żegnam pana. – Chwileczkę! Proszę mu powiedzieć, że Koniczynka chce się z nim widzieć. On będzie wiedział, on... – Młody człowieku, nie sądzę, aby jaśnie pan znał kogokolwiek o takim mianie. – Do kata, Benoit, nie poznajesz mnie?! 157
Grzegorz Gajek
Kamerdyner zatchnął się, nadął, już chciał krzyczeć, łajać, lecz wtem w jego oku mignęła iskierka zrozumienia. Przyjrzał się uważnie chudej, bladej twarzy, zmierzył wzrokiem całą sylwetkę, skrytą pod warstwą łachów. Jakieś uczucia zagrały na jego twarzy, lecz zaraz opanował się i rzekł: – Naturalnie. Spytam jaśnie pana, czy zechce pana przyjąć. Proszę zaczekać w antykamerze. Kamerdyner oddalił się na minutę czy dwie, a potem wrócił i poprowadził Koniczynkę do biblioteki, gdzie czekał lord Cullach. Elfi arystokrata siedział właśnie przed kominkiem, w pięknym klubowym fotelu i ćmił długą fajkę o egzotycznych zdobieniach. Nie wstał, aby powitać gościa. Niecierpliwym ruchem odprawił tylko kamerdynera, a następnie ustnikiem fajki wskazał Koniczynce fotel naprzeciwko siebie, po drugiej stronie niewielkiego stolika z miedzianym blatem pokrytym inskrypcjami w języku trolli. – Czego chcesz? – zapytał. – Czemu zakładasz, że czegoś chcę? – burknął Koniczynka. Wiedział, że nie jest to dobry wstęp do negocjacji, jako że faktycznie czegoś chciał, lecz nie mógł się powstrzymać. – Bo cię znam, Gwylimie. – Nie nazywaj mnie tak! Na imię mam Koniczynka. Kolejne świetne zagranie. Jak dziecko, zupełnie jak dziecko. Rozmawiał z Cullachem od niespełna minuty, a już zdążył pożałować, że do niego przyszedł. – Nie mam pojęcia, dlaczego upierasz się przy tym durnym pseudonimie, ale nie zamierzam się wygłupiać i go używać. Gwylimie. – To tradycyjne imię naszego ludu. – Z czasów, gdy byliśmy niewiele więcej niż łażącymi po drzewach małpami. Za to Gwylim jest prawdziwie elfickim imieniem, mężczyźni klanu Cullach noszą je od pokoleń. – To twoje imię. Nie moje. – Tak. A mimo to nie przekazałem go żadnemu z synów mojej małżonki, tylko właśnie tobie. – Nie prosiłem cię o to. 158
Wołanie (nocą)
– Prawda. Ale twoja matka tak. Z miłości do niej zgodziłem się. Więcej, oficjalnie uznałem cię mym synem, narażając się na gniew mej małżonki i całego klanu Leightaeroc. Dla nich to był podwójny policzek. A gdy twoja matka umierała, obiecałem, że się tobą zajmę, że nie będzie ci brakować niczego, co mają moi pozostali synowie. Zapłaciłem za twoją szkołę, za studia prawnicze na Akademii Badońskiej. Jednak ty tym wszystkim wzgardziłeś, bo postanowiłeś zostać... malarzem. Odrzuciłeś nawet to imię, które ci się nie należało, i nadałeś sobie miano dobre dla ulicznicy! Koniczynka poczuł, że krew uderza mu do głowy. Zacisnął dłonie na poręczach fotela. Pochylił się ku swemu rozmówcy. Lord Cullach patrzył na niego niewzruszony, z cieniem ironicznego uśmiechu czającym się w kąciku ust. – Więc pytam cię jeszcze raz, Gwylimie – odezwał się po chwili ciężkiego milczenia – czego chcesz? Pieniędzy? Koniczynka zgrzytnął zębami. Siły nagle go opuściły i opadł na oparcie. – Tak. – Dostaniesz pieniądze. Nowych ubrań? – Tak. – Dostaniesz je także. Jeść? – Tak. – Dobrze. Benoit wszystkim się zajmie. Koniczynka kiwnął głową. – Nie podziękujesz – stwierdził lord Cullach. – Nieważne. Nie zależy mi na twoich podziękowaniach. – Z dobroci serca tego nie robisz. – Masz rację. Robię to z miłości... – Nie rozśmieszaj mnie! – parsknął Koniczynka. – Nie do ciebie – odparł zimno elf. – Nie łudź się, że mógłbym żywić do ciebie cokolwiek innego niż pogardę. – No to chyba nic się nie zmieniło, prawda? – Nie ma sensu o tym dyskutować. Teraz odejdź. Benoit! Kamerdyner zjawił się w bibliotece w mgnieniu oka, jakby znikąd. 159
Grzegorz Gajek
– Tak, jaśnie panie? – Niech naszykują kąpiel dla panicza Gwylima. Potrzebne mu będą także nowe ubrania i coś do jedzenia. Aha, i niech ktoś zajmie się jego... skaleczeniami. Koniczynka uniósł się ciężko z fotela. Z niesmakiem zauważył, że drżą mu nogi. Kamerdyner poprowadził go do holu i w dół po schodach – do pomieszczeń dla służby. Kąpiel przygotowano w kilka minut. Półelf zanurzył się w gorącej wodzie, wyszorował dokładnie całe ciało, aż skóra zaczęła piec, a potem długo leżał, wsłuchując się w pustkę swoich myśli. Gdy w końcu wyszedł z wanny, popatrzył na czyste, pachnące mydłem ubrania, a następnie wciągnął na siebie stare łachy: poprzecierane spodnie, zapoconą koszulę, resztkę kamizelki, surdut, płaszcz, dziurawe buty. Wyszedł z łazienki. W korytarzu stał kamerdyner. Trzymał spory kosz i sakiewkę. – Nie, Benoit – powiedział Koniczynka. – Ależ... – Ani słowa. Podziękuj pani Fayard za przygotowanie kąpieli. Półelf obrócił się na pięcie – szybko, zanim mógłby zmienić zdanie – i ruszył w stronę schodów. Kamerdyner podreptał za nim. – Jaśnie pan wydał wyraźny rozkaz... – odezwał się. – Nic mnie to nie obchodzi! – krzyknął Koniczynka i puścił się biegiem. Dobrze wiedział, że Benoit nigdy nie zrezygnuje ze swego dystyngowanego kroku. Dopadł do drzwi wyjściowych, odepchnął zdezorientowanego lokaja i wyleciał na ulicę. Omal nie wpadł pod koła dorożki; na jego głowę sypnęły się klątwy. Nie słyszał ich. Przebiegł kilka przecznic, aż dotarł do Parku Anioła. Tam rzucił się na ławkę. Czuł się słaby, czuł się jak gówno.
Resztę dnia spędził w norze. Próbował malować, żeby zapomnieć o głodzie, i szło mu nie najgorzej. Uprał też część ubrań w deszczówce i rozwiesił je nad ogniem, by szybciej wyschły. Po kąpieli w domu lorda Cullacha przypomniał sobie, że w gruncie rzeczy nie lubi być brudny. 160
Wołanie (nocą)
Pod wieczór zaczął omdlewać ze zmęczenia, więc postanowił trochę się zdrzemnąć. Niestety, rewolucje w głębi trzewi budziły go co kilkanaście minut. Kiedy wreszcie stwierdził, że lepiej wstać, bolała go głowa i chciało mu się rzygać. Wyszedł przed muzeum i przysiadł na schodkach. Pozwolił, aby krople deszczu, który przychodził i odchodził falami przez cały dzień, chłodziły mu czoło. Tak naprawdę pójście do Cullacha nie było jedyną rzeczą, jaką mogłem zrobić – pomyślał. – Jest jeszcze coś. To znaczy, poza kradzieżą albo polowaniem na dzikie koty. Wrócił do nory po szkicownik, schował go do torby wraz z garścią przyborów, następnie wyszedł na ulicę i skierował się do kamienicy, w podziemiach której mieszkali jego tajemniczy znajomi. Tym razem światło się nie świeciło. Koniczynka przysiadł na krawędzi zagłębienia, w którym umieszczone było okno. Zapukał w szybę. Nic. Zapukał jeszcze raz. Nic. – Jesteś tam, przyjacielu? – zawołał. Nic. A potem – błysk. Gdzieś w głębi piwnicznego pomieszczenia zapłonął niewielki, czerwony płomyk. Zbliżył się do okna, które zaraz się uchyliło. – Jestem – odezwał się dobrze już znany Koniczynce głos. – Cieszę się, że wróciłeś. Przyjacielu. – Taa... Więc macie jedzenie? – Tak. – I jest tam u was ciepło? – Bracia już się zbierają. Niedługo zapłoną ognie. Będzie ciepło. – Świetnie. Zatem chcecie, abym namalował dla was obraz? Duży, mały? Co właściwie miałby przedstawiać? – Mnie. – W porządku, czyli portret. Na to oczywiście potrzeba paru tygodni, a tak się niefortunnie składa, że znalazłem się w dość marnej kondycji finansowej, więc obawiam się, że będę potrzebował zaliczki. – Nie! To znaczy, rzecz jasna, dostaniesz zapłatę. Godziwą zapłatę. Ale portret musi powstać dziś. 161
Grzegorz Gajek
– To niemożliwe. Farby schną kilka dni. Dziś mógłbym najwyżej wykonać podmalówkę. Potem kolejne warstwy, poprawki. Potrzebuję przynajmniej kilku tygodni albo miesiąca. – Nie będzie żadnej podmalówki. Nie będzie żadnych warstw ani poprawek. Chcę, żebyś malował to, co widzisz i czujesz, na gorąco. Niezwykłość twoich obrazów polega na tym, że są żywe, że mają w sobie energię, dynamikę. Pragnę tej energii w postaci jak najbardziej wysublimowanej. – No dobra. Jeśli zadowoli cię szkic... – Tak. – Muszę tylko wrócić po farby i płótno. No i olej, terpentynę i tak dalej. – Nie ma takiej potrzeby. Mamy tu wszystko, co niezbędne. – Dobrze. To eee... wpuścisz mnie? Chyba nie będę musiał wchodzić oknem? – Przejdź przez bramę, idź do pierwszych drzwi po prawej stronie. – Dobra, zaczekam tam na ciebie – powiedział Koniczynka, ale kiedy dotarł na miejsce, ze zdziwieniem stwierdził, że drzwi są już otwarte i czeka w nich wysoka, zakapturzona postać. – Szybki jesteś. Razem zeszli po schodach do piwnicy. Przewodnik poprowadził półelfa przez niewielki przedsionek, a później do sporej sali. Czekało tam kilkunastu ludzi w kapturach i długich szatach. Na kilku okrągłych stolikach, niepokojąco podobnych do tego z biblioteki lorda Cullacha, rozłożono chleb, pieczone mięsa i sery. W centralnym punkcie pomieszczenia, dokładnie pod wielkim, czerwonym lampionem, stały sztalugi, a na nich podobrazie. Mnóstwo mniejszych lampionów wisiało na ścianach lub stało w kątach. Jedna z postaci odłączyła się od grupy i ruszyła w stronę Koniczynki. – Chodź, przyjacielu – powiedziała. – Posil się. – A, to ty. A ja myślałem, że ten gość... Nieważne. Półelf zgarnął z jednego ze stolików niewielki, srebrny talerz. Urwał pajdę chleba i zaczął łapczywie zgarniać mięsa i sery. Pozostali chyba potraktowali to jako znak, bo również wzięli się jedzenie. Rozsiadali się pod ścianami albo przy stolikach i pożywiali w ciszy. 162
Wołanie (nocą)
Koniczynka najadł się do syta, a potem obficie popił winem. Mężczyzna, z którym wcześniej rozmawiał, zdawał się mu przyglądać, jednak kaptur zasłaniał twarz, więc półelf nie mógł być pewien. – Wiesz, że będziesz musiał odsłonić twarz, jeśli chcesz, żebym cię malował – powiedział, gdy już zaspokoił głód. – Naturalnie. Przejdźmy do światła. Mężczyzna zbliżył się do sztalug i zdjął kaptur. Koniczynka zmartwiał. Znał tę twarz. Do diabła, znało ją prawdopodobnie całe Mercatin, mimo iż przez lata postarzała się i stała dziwnie napięta, jak coś martwego naciągniętego na kościany stelaż. Oto stał przed nim nie kto inny, jak Vincent de Villehardouin, przywódca nekromancjonistów. Żywy, we własnej osobie. – Widzę, że to oblicze nie jest ci obce – powiedział de Villehardouin, unosząc palce na wysokość policzków, lecz nie dotykając ich. – Zszokowałem cię? – Odrobinkę. – Czy to przeszkodzi ci w realizacji zlecenia? Koniczynka zastanowił się. – Nie – rzekł głosem tak bardzo opanowanym, że aż zaskoczył sam siebie. – Znakomicie. De Villehardouin odstąpił na bok i wykonał zapraszający gest w kierunku sztalug. – A przybory? – zapytał Koniczynka. Dwóch zakapturzonych ludzi przyniosło kolejny stolik i złożyło na nim przybory malarskie. Półelf przejrzał je uważnie. Farby były wysokiej jakości, pochodziły (o, ironio!) z zakładu Baudoina. Podobnie pędzle i szpachelki. Terpentyna pachniała dobrze, olej lniany zdawał się wolny od zanieczyszczeń. Ktokolwiek dobierał te materiały, wyraźnie nie oszczędzał. Szkoda tylko, że dopuścił się jednego przeoczenia. – Brakuje cynobru – powiedział Koniczynka. – Czerwieni – wyjaśnił, pamiętając, że może mieć do czynienia z laikami. – Bez tego ani rusz. Rozumiesz, w tym świetle... 163
Grzegorz Gajek
– Oczywiście – głos de Villehardouina zdradzał rozbawienie, lecz jego twarz pozostała nieruchoma. Do sztalug zbliżyła się jedna z zakapturzonych postaci, niosąc w rękach nóż i niewielką miskę. Zrzuciła kaptur. Wyłoniło się spod niego oblicze na oko osiemnastoletniego dziewczęcia. Koniczynka wzdrygnął się, patrząc w puste oczy o źrenicach tak rozszerzonych, że nie było już widać tęczówek. – Chwileczkę... – jęknął półelf, spodziewając się, że dziewczyna zamierza przeciąć sobie nadgarstek. Jednak ona zamiast tego poderżnęła sobie gardło. Koniczynka wrzasnął z przerażenia. Odruchowo odskoczył w tył, lecz zatrzymały go dwie pary silnych ramion. Dziewczyna osunęła się na ziemię. Jeden z zakapturzonych ludzi podtrzymał ją i podstawił przygotowaną miskę pod ranę. Gdy zebrało się wystarczająco dużo krwi, ciało zabrano. Półelf został popchnięty w stronę płótna. Nie opierał się. Popatrzył w martwe oblicze de Villehardouina i drżącą ręką chwycił pędzel. – Znakomicie – powiedział mężczyzna. Koniczynka umoczył włosie we krwi. Powstrzymał mdłości. Białe płótno rozcięła długa, czerwona szrama. Potem kolejna, i jeszcze jedna. Dołączyły do nich plamy żółcieni i pomarańczu, ciemne fiolety, niepokojące granaty w rogach. Z początku szło mu opornie, jednak z każdym kolejnym pociągnięciem pędzla czuł, że coś w nim umiera – i robi się łatwiej. Myśli w głowie gasły jedna po drugiej. Powoli wypełniała go pustka i gorączka, jak wcześniej, gdy dręczył go głód. A może nawet jeszcze bardziej dojmujące, wyraziste. Zostawały tylko barwy – brud i krew przeniesione na blejtram wprost z życia. W pewnym momencie de Villehardouin wykonał krok, jakby chciał zobaczyć, jakie kształty zapełniają płótno, jednak Koniczynka powstrzymał go władczym głosem: – Ani drgnij! Salę obiegł szmer gniewnych głosów, lecz przywódca zgromadzenia posłuchał. Zamarł. 164
Wołanie (nocą)
Koniczynka nakładał kolejne warstwy farby i krwi, rozmazywał je palcami, momentami bardziej rzeźbił w miękkiej tkance barw, niż malował. Obraz ożywał, pulsował. Dłonie malarza ogarnęło ciepło, a później gorąco. Płótno wibrowało. Plamy koloru zaczynały lśnić. W pomieszczeniu zrobiło się ciemniej, jakby obraz powoli odsączał światło. Wśród zebranych znów rozległ się szmer, ale tym razem w innej tonacji: żółtawy szept strachu. De Villehardouina przeszedł dreszcz. – Ani drgnij! – ryknął malarz. Model niezgrabnie poruszył rękami. Postąpił pół kroku naprzód. – Ani drgnij! – Nie mogę! – Ani drgnij! – To... to... PARZY! Mężczyzna upadł i zaczął orać palcami policzki, nieludzko zawodząc. Rozbrzmiał ohydny dźwięk ssania i coś wylądowało na podłodze. Mokre plaśnięcie wyrwało Koniczynkę z malarskiego szału. Zachwiał się. Przyklęknął. W jakimś dziwnym odruchu chwycił tajemniczy przedmiot. Uniósł go na wysokość oczu. Była to maska z wyprawionej ludzkiej skóry. Półelf przypadł do Villehardouina. Obrócił go na plecy, unieruchomił mu dłonie. Popatrzył w pokrytą poparzeniami i bąblami twarz. Wcale nie należała do przywódcy ruchu nekromancjonistów, tylko do jakiegoś młodego, nieznanego Koniczynce mężczyzny. – Mistrzu, przepraszam... – załkał młodzieniec. – Mistrzu... Nie byłem godzien... Nie byłem dość silny... Półelf odsunął się i ponownie spojrzał na maskę. Była ciepła i lśniła. Ożywiłem ją – pomyślał. Zwrócił wzrok ku niedokończonemu obrazowi. Z grubej warstwy farby wyzierało ku niemu to samo odrażające oblicze. Ale już powoli się zamazywało. Barwy nie chciały trzymać się płótna. Maska wysunęła mu się z palców. Przypadł do najbliższej zakapturzonej postaci i odsłonił jej twarz. Kolejny dzieciak, kolejna para pustych, nieprzytomnych oczu. Gniewnie odepchnął wyrostka na bok. Przyjrzał 165
Grzegorz Gajek
się kilku innym członkom zgromadzenia: sami gówniarze. Wszyscy stali jak sparaliżowani i przyglądali się agonii swego przywódcy. Przepchnął się między nimi, wdrapał po schodach. Na podwórku zaczął biec. Pędził ulicami szóstego dystryktu, aby zostawić koszmar jak najdalej za sobą. Jednak gdy dotarł do Muzeum Historii Naturalnej, stwierdził, że jego dłonie wciąż są gorące. Drżały z chęci do malowania. Wszak nie ukończył obrazu. Udał się więc do swej prowizorycznej pracowni i na resztę nocy oddał się szaleństwu barw.
Epilog Eliza omiotła wzrokiem grupę, którą miała oprowadzić. Tak wielu ludzi, pomyślała. Stare elfie rodziny, takie jak jej własna, wymierały. Krasnoludy przeniosły się do nowocześniejszych dystryktów. Niziołki nie interesowały się sztuką. Za to ludzie pchali się wszędzie. Każdego dnia tysiące, jeśli nie miliony ludzkich turystów z Alfheimu, Drugiej Republiki Wotańskiej, a nawet odległej Morgowii odwiedzały Mercatin, deptały jego starożytne chodniki, oblegały kawiarnie, chłonęły atmosferę artyzmu i dekadencji, podziwiały dziedzictwo najwspanialszej kultury Starego Świata. Każdy z nich przyjeżdżał do Miasta Tysiąca Cudów z niewielką książeczką, która pouczała go, że powinien zobaczyć Podwójną Wieżę Lacoursiere’a, Pałac Delfinów, Twierdzę Le Roche, Smoczy Plac, Fontannę Czterech Żywiołów i... no właśnie. – Mili państwo, mam przyjemność powitać państwa w sławnej na cały świat Galerii Cullachów. To właśnie tutaj, przed niemal stu laty, Gwylim Cullach, uważany za największego malarza wszech czasów, stworzył swoje pierwsze przełomowe dzieło. Aby je podziwiać, wystarczy, że zwrócicie się państwo w swoją prawą, a moją lewą stronę. Obraz zatytułowany „Maska Śmierci” zajmuje centralne miejsce w tej sali zwanej Sypialnią Smoka. Według legendy Cullach...
166
Wołanie (nocą) GRZEGORZ GAJEK (ur. 1987) – autor powieści i opowiadań fantastycznych, z wykształcenia kulturoznawca, z zamiłowania mitolog. Autor powieści grozy Szaleństwo przychodzi nocą, powieści s-f Ciemna strona księżyca oraz zbioru opowiadań Sen, brat śmierci. Jego teksty ukazywały się w czasopismach (Fantastyka Wydanie Specjalne, SFFiH, Magazyn fantastyczny, Esensja, Qfant), a także w różnych antologiach (m.in. 31.10. Wioska przeklętych, Księga Wampirów, Вizarro Bazar, Zombiefilia). Zagorzały fan Wielkiej Trójcy: Lema, Lovecrafta i Tolkiena oraz reprezentowanych przez nich gatunków fantastyki. Prywatnie fajczarz, muzykant od siedmiu boleści i amator gier bez prądu. Prowadzi blog pod adresem http://gajekgreg.wordpress.com
167
Maciej Kaźmierczak
Nowy gracz
Ogień już zgasł, z ciał pozostały jedynie popioły. Rynek opustoszał, a gapie odeszli. Pod rzędem przeciwległych do palenisk budynków, tuż przy wysokim paromobilu, stało jeszcze kilku mężczyzn i dwóch strażników. Jeden z nich co rusz chwytał za zegarek i nakręcał go niecierpliwie. – Psujący się zegarek to oznaka nadchodzącej śmierci. Może i lepiej, że tego nie dosłyszał. Mąż spalonej heretyczki podszedł bliżej, gdy tylko grupka specjalistów przeszukała i zbadała oba ciała, które już za chwilę miały być zabrane na dalsze ekspertyzy. Wszedł w stos popiołu, nie zważając na żarzące się jeszcze kawałki. Z ciała jego żony pozostał metalowy szkielet. Był cały, choć poskręcał się w wysokiej temperaturze. Ten drugi wyglądał podobnie. Był mężem jego znajomej, która nawet nie przyszła na egzekucję. Zupełnie inaczej przeżywała tę sytuację. Oboje poślubili przybyszów z Bawencji mniej więcej w tym samym czasie. Wtedy nie wydało im się to w żaden sposób podejrzane, za co teraz mężczyzna beształ swoją alvarską naturę. Wśród popiołów znalazł małą czaszkę, okopconą i poczerniałą. Wokół oczodołów lśniły jasne smugi po stopionej skórze. Pocałował gorące wciąż włókno, kciukiem dotknął tylnej części, gdzie zawsze 169
Maciej Kaźmierczak
wyczuwał małą wypukłość cieplejszą od reszty ciała, delikatnie wilgotną, bardzo przyjemną w dotyku. Stała się ona przyczyną wielu kłótni, po których kobieta wreszcie wyjawiła mu prawdę. Teraz natrafił na dziurę po móżdżku, którego twórca jego żony nie potrafił doskonale przekopiować. Organ ten był większy niż u alvara, poruszające się mechanizmy wytwarzały ciepło, mózg dostarczał odpowiednie dawki oleju, który wyparowywał przez skórę w postaci potu. Mężczyzna odłożył czaszkę. Nie pozwolili mu jej zatrzymać.
Komisarz Szalom poczuł dotknięcie czyjejś ręki na ramieniu. Chciał się obrócić, lecz z niewiadomych mu powodów kark, nagle okropnie zdrętwiały, odmówił posłuszeństwa. Syknął z bólu i odczekał kilka sekund, dopiero potem obrócił się cały. W tej samej chwili za węgłem budynku zniknął jakiś mężczyzna w czarnym płaszczu, który, gdyby nie pobliska latarnia, całkowicie zlałby się w mrokiem nocy. Zniknął we mgle, która wiła się ociężale ulicami – powoli, puszystymi kłębami wznosiła się i opadała, poruszana przez delikatny wiatr. Z trudem przenikały ją światła ulicznych latarni – i tak na niewielką odległość. Tworzyła swoistą kurtynę, otaczającą miasto i jednocześnie odcinającą od niego stojącą na samej granicy zabudowań stację kolejową, z której Szalom dopiero co wyszedł. Popatrzył w stronę peronu, widocznego między ścianą dworca a kilkoma nagimi, stalowymi drzewami. Lokomotywa nadal tam stała, choć przed momentem słyszał gwizd pary i szczękanie wprowadzanych w ruch kół. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że pojazd stoi odwrotnie niż w momencie, gdy z niego wysiadał. Lokomotywa zwrócona była w stronę rozległych pól, a nie miasta, jakby pociąg nadjechał z zupełnie innej strony. Szalom stwierdził jednak, że nie ma to teraz większego znaczenia. 170
Nowy gracz
Powoli ruszył chodnikiem. W miejscach, gdzie nie docierały światła latarni, widział niewiele więcej niż na krok przed sobą. Wzrok szybko zaczął mu się męczyć od ustawicznego wysiłku potrzebnego, by widzieć powierzchnię chodnika, jego zakręty i brzegi. Powłóczył nogami, posuwał się ostrożnie pośród nienaturalnie gęstej mgły. Jedynie tłumione, dochodzące z oddali odgłosy kroków czy stukot kopyt przekonywały go, iż rzeczywiście jest w mieście, a nie na bagnisku czy w lesie. Stukot stalowych odnóży, pełzanie po ścianie czegoś, czego nie widział, a co szczękało niczym naprawdę skomplikowany mechanizm. – Tak, to rzeczywiście jest miasto – powiedział, niby chcąc dodać sobie otuchy. Szedł powoli i ostrożnie, coraz bardziej zagłębiając się w miasto. W pewnym momencie we mgle dostrzegł ciemniejszy punkt, ziarnko brudu na obrazie rzeczywistości, przesuwający się w jego stronę, który dopiero gdy znalazł się tuż obok Szaloma, nabrał pełnego ludzkiego kształtu. Przemknął obok i zniknął tuż za komisarzem. Po pewnym czasie zaczął zauważać coraz więcej sunących po ścianach i chodniku cieni, które jako jedyne wyróżniały się spośród kłębów mgły. Nawet budynki dostrzegał później niż owe sylwetki, wynurzające się z bieli i znikające w niej znowu. Były dziwnie nienaturalne, choć umysł Szaloma nie potrafił tego zaakceptować, zbyt irracjonalnym wydawało się nienazwanie tego żywą istotą. Wyglądały jak on, jednak niewiele to zmieniało. W środku były czymś zupełnie innym, mogłoby się zdawać – czymś obcym, choć tak naprawdę bardzo dobrze znanym. Słyszał ich stłumione głosy, raz bliżej, raz dalej. Dziwnie przyciszone, niby na przekór temu, który chciał usłyszeć choć jedno wyraźne słowo. Stukanie. Szelest. Szuranie zębatek. Coś go potrąciło. Dotyk tego czegoś był jak dotyk człowieka. A jeżeli te postacie były jednak żywymi ludźmi? Jeżeli trafił do miejsca niewinnego? 171
Maciej Kaźmierczak
Przystanął, słysząc w pewnym momencie głośniejszy szelest. Zboczył nieco z drogi, którą sobie wcześniej obrał i którą, wydawało mu się, dobrze znał. Sskręcił w prawo. Przeszedł kilkanaście kroków, aż doszedł do szerokiej rynienki, zakrytej kratą, z której sączyła się powoli mlecznobiała mgła. Zagarnął jej odrobinę dłonią, pchnął w stronę twarzy; bał się zatapiać całą głowę w strumieniu mgły. Ta, wypływając ze źródła, miała nieco innych zapach, po niedługim czasie ulatniający się. Zapach rdzy, metalu. Szalom ukucnął, przybliżył się. W rynience słychać było szum dmuchawy. Podniósł się i wrócił, teraz jednak idąc blisko ściany domu, przy którym znajdowała się rynienka. Doszedł do skrzyżowania, cofnął się do tego fragmentu, gdzie budynek łączył się z innym, który w przeciwieństwie do niego posiadał okna, a nie jedynie malutkie wywietrzniki.
Niekiedy zapadała zupełna cisza. Ulicą nie przejeżdżała dorożka ani paromobil, drugą stroną nikt nie przechodził, nic nie stukało. Opanowywał go dziwny lęk przed znalezieniem się całkiem samemu; dziwny, bo do tej pory mu nieznany. Jeszcze nigdy nie był w podobnym miejscu. Nigdy też nie był chociażby w Shang-In, lecz w dziwny sposób miasta te wydały mu się podobne. Równie tajemnicze. Miał dziwne wrażenie, że... wcześniej... Z trudem przemierzał pustą przestrzeń. Czuł, że umysł zaczyna go zawodzić. Nie był pewny, czy może za chwilę nie ogarnie go paniczny strach, który przyniósłby ze sobą dreszcze, chęć ucieczki z nieznanego mu miejsca. Tylko gdzie by mógł uciec? Na stację; może pociąg jeszcze nie odjechał. Nie pamiętał tylko, w którą stronę powinien iść, aby na nią wrócić. Zdał sobie nagle sprawę, że nie wie, gdzie jest. Nie znał tego miasta, lecz gdy się w nim znalazł, był pewny, że kolejne uliczki, kolejne kroki przybliżają go bezpośrednio do celu. Teraz zawahał się niespodziewanie. 172
Nowy gracz
Najpierw na prawo, po zejściu ze schodów stacji. Potem na lewo, przejść obok jedynej działającej latarni po tej stronie ulicy. Iść prosto. Do tego powoli i ostrożnie i... nie bać się? – Czemu mi to mówisz? – Nie wie pan, którędy do stacji? Ktoś wpadł na niego, zwracając się niemal jednocześnie z niespodziewanym, budzącym przestrach pytaniem. Uderzenie w ramię przez nieznanego jegomościa sprawiło Szalomowi ból. Wskazał palcem za siebie i odszedł. Po chwili obrócił się, sprawdzając, czy półelf za nim nie idzie, jednak nikogo nie dostrzegł. Mgła sprawiała, że instrukcje, które dostał, zacierały się. Zmęczony wzrok zawodził go, pamięć jakby przestawała działać. Kobieta, która doniosła im o pewnym mężczyźnie, ostrzegła, że niełatwo będzie do niej trafić, zapewne nie przyszło jej na myśl, że plany dodatkowo może pokrzyżować mgła. Gdy Szalom zszedł po schodach ze stacji, która nie była nawet oznakowana, jakby miasto nie miało żadnej nazwy, znalazł się w tak ponurym mroku, jakby nadal przebywał w wagonie sypialnym. Świat zdawał się nieprzenikniony, tylko dziwny chłód, który go przeszył, świadczył, że Szalom znajduje się pod otwartym niebem. Stał przez chwilę i patrzył, on – komisarz z centralnej Slawii, mający swój dom w miejscu jasnym i przejrzystym. Nowym widokiem napawał się może przez dziesięć minut, patrząc, jak kilka osób – niziołków i gnomów – wchodzi do pociągu. Opuścił odkryty peron, przeszedł przez stację i zanurzył się w mętnym morzu. Powtarzał sobie wskazówki. Ich informator zastrzegł sobie poufność, w razie wpadki Szalom nie powinien mieć przy sobie adresu czy też żadnych wytycznych. Musiał zdać się na swoją pamięć i instynkt. Lecz zmysł kierunku, tak silny u Szaloma wśród rodzinnych lasów Slawii i często odwiedzanych puszcz Czarnoborza, nagle zatracił się. Nie widział gwiazd, nie słyszał szumu wiatru, jedynie szczękanie 173
Maciej Kaźmierczak
zębatek i przekładni. Przydałby mu się przewodnik, jednak nawet ci, których mijał, szli niby po omacku, tak jak on. Niewiele miałby w takim razie pożytku z tubylca. Zastanawiał się, czemu kobieta nie zaproponowała, że po niego wyjdzie. Przynajmniej nie byłby sam. Chociaż nie, nie był zupełnie sam. Wokół ciągle jeszcze widział różne postacie – zarówno ludzi, jak i rodowitych mieszkańców Bawencji. Pokazywały się, po chwili znikały, materializowały w nowym miejscu i rozpływały z powrotem. Widział cienie, gęstsze punkty i plamy, słyszał głosy, stukanie. Te postacie musiały być realne, poruszały się przecież swobodnie, dwie odezwały się do niego. – Jestem tego pewien – na głos odpowiedział na zadane w duchu pytanie, znów chcąc dodać sobie nieco otuchy. Szalom wiedział, że znajduje się w anormalnym stanie. Widząc kogokolwiek, pytał sam siebie, czy ten ktoś jest rzeczywisty, materialny. Czy półelf pytający o stację nie był mimo wszystko cieniem. Nie miał pojęcia, jakimi prawami rządzi się miasto, które dopiero co się odrodziło, które było w rękach kogoś, na kogo donoszono tajemnicze wiadomości. Donoszono szeptem: „podobno wszędzie ma swoich szpiegów”.
– Skąd mamy wiedzieć, że pani nie jest jego szpiegiem albo... – tu komendant zaśmiał się głośno – jednym z jego wytworów, o których pani mówi? – Proponuję mnie spalić – odparła z ironią. Wielu uważało, że ułożenie dwóch stosów było nieodpowiednie. Jeden byłby już przesadą, należało pozostawić ich żywych. – Metalowe szkielety też są coś warte, przynajmniej naocznie pokazują, co się dzieje. – W takim razie niech pan znajdzie jakiś sposób, aby sprawdzić, czy i ja przypadkiem nie jestem nierzeczywista. Nie znalazł. 174
Nowy gracz
– Może być pani jego szpiegiem. – Mogłabym być. Ale wolę być waszym.
Wszedł na dziwnie pochyłą powierzchnię wyłożoną kamieniami. Po kilku krokach dostrzegł delikatne światło. Przypomniał sobie następną wskazówkę; kolejna latarnia, tym razem na mostku. Szalom doszedł na środek, przesunął się w prawo i złapał za metalową poręcz. Była zimna i wilgotna, woda ze strumienia musiała mocno parować. Pochylił się i nasłuchiwał, lecz do jego uszu nie doszedł szum wody, za to za nim rozległo się kolejne szuranie mechanizmu, który nie miał prawa istnieć. Pod względem fizycznym. Może nawet moralnym. Tuż za mostkiem mgła była znacznie rzadsza, przez chwile widać było wyraźnie ściany dwóch domów, okna, tkwiące za szybami niemrawe twarze, wpatrujące się gdzieś ponad Szalomem, niby też ponad budynkami, gdzie była jedynie biel albo szarość. – Może pan wie, którędy na stację? Szalom wskazał kierunek, skąd sam nadszedł. Przechodzień został jakby przez coś połknięty, po sekundzie nie było już słychać jego kroków. Komisarz zdziwił się, że kolejna osoba pyta o ten kierunek, ale to oznaczało, że w razie czego z miasta powinien niedługo odchodzić jeszcze choć jeden transport.
Przypomniał sobie adres, stojąc na rozdrożu, o którym, zdawało mu się, kobieta nic nie mówiła. Powoli poszedł w prawo, aż jakaś młoda panna, która nie bała się iść sama, wyjaśniła mu, jak dojść do celu, choć jej wskazówki niewiele mu mówiły, nic nie przypomniały. Musiały być błędne. – Może ta mgła wkrótce trochę opadnie – powiedziała kobieta na pożegnanie. 175
Maciej Kaźmierczak
Szalom wrócił na skrzyżowanie dróg i poszedł tym razem w lewo, wedle słów dziewczyny. Przekonanie, że idzie w złym kierunku, rozbiło go jeszcze bardziej. Znów z trudem trzymał się w garści, znów miał obiekcje odnośnie realności tych wszystkich stworzeń, tej dziewczyny. Kolejna latarnia, lecz nie było o niej mowy. Tam nie powinno jej być. Wokół stalowego słupa mgła zdawała się znacznie gęstsza niż wszędzie indziej. Latarnia rzucała dziwnie wyraźny cień. Nie! Poruszył się, do tego w kierunku Szaloma. Poczuł na plecach zimne krople, choć w sercu narastało gorąco. Tuż przed nim znów stała kobieta. Nie lekceważ ich, traktuj jak rzeczywistych. Rozmawiaj, idź z nimi, a dostrzeżesz, jacy są naprawdę. Czym są. Szalom niby ostatkiem sił podszedł bliżej, bo cóż miał zrobić, uciec? Kobieta wyglądała na przestraszoną, wbijała w Szaloma spojrzenie szeroko rozwartych oczu, jej usta były uchylone, oddychała szybko. Nie potrafił rozszyfrować jej rysów twarzy. Miała półelfią twarz, choć zaokrągloną jak u gnoma, do tego uszy za krótkie na elfie, a usta pełne niby u krasnoluda. – Pani też się zgubiła? Dopiero teraz przyznał przed samym sobą, że się zgubił. Może nawet ze stacji poszedł w złą stronę, nie był już tego pewny. Szalom po chwili nie był pewny, czy to na pewno kobieta. Czarne włosy wyglądały na sztuczne, szminkę na ustach nałożono niedokładnie, krzywo. Na brodzie widniał delikatna kępka czarnego zarostu, pod nosem czerniały drobne kropki. Czoło w tajemniczy sposób pulsowało. – Można pani pomóc? – Bił się z myślami. Kobieta zaczynała mu coraz bardziej przypominać informatorkę. Miała nawet podobną parasolkę, z bambusowym wykończeniem, o którą opierała się odzianą w sztywną rękawicę dłonią. Po chwili ze zgrozą spostrzegł również, że i do niego jest w pewien sposób podobna – do komisarza Szaloma. 176
Nowy gracz
– Gdzie jestem? – Jej głos był jakiś taki nienaturalny, męski, ale zupełnie wyprany z emocji. – Zgubiłam się, nie mogę znaleźć drogi z powrotem. Szalom zastanowiło dziwne połączenie w mowie kobiety – jedno zdanie mówiła po akwitańsku, drugie po armarecku, przez co Szalom musiał się chwilę skupić, żeby do końca zrozumieć, co odpowiedziała. – To samo ze mną – powiedział w końcu. – Kim pan jest? Teraz jej głos zabarwił się nieco, jakby dopiero spostrzegła, że nie rozmawia sama ze sobą, a z innym człowiekiem. – Idę do... – zawahał się. Milczał chwilę. – Gdzie pani mieszka? – spytał po namyśle. – Wyszłam tak nagle, niespodziewanie. Nie mogę... Obróciła się na pięcie, odepchnęła od latarni i zniknęła we mgle. Szalom poszedł natychmiast za nią. Nie chciał jej pomagać, nawet nie potrafił, lecz jej obecność dodała mu w pewien sposób otuchy. Musiał za nią niemal biec, miała szybki krok. Wyglądała teraz na pewną siebie, śmiałą. Poruszała się po uliczkach, jakby te w ogóle nie były zatopione we mgle. Szalom potykał się, lecz podążając za nią, ani razu nie spadł z krawężnika, nie wpadł na ścianę, nikogo nie potrącił. Oddalał się od swego celu, wiedział o tym. Podejrzewał jednak, że to ona była jego celem. A przynajmniej podobnym do niego. Może po prostu go nie rozpoznała. Albo on, i cały komisariat, nie rozpoznał w niej mężczyzny. Kobieta nagle zatrzymała się, weszła przez furtkę i długimi susami wspięła po schodach prowadzących do dwuskrzydłowych, drewnianych drzwi wysokiej kamienicy. Szalom podążył za nią na górę. Wpadła do środka, drzwi zostawiła uchylone. – Tu pani mieszka? – zawołał przez szczelinę. – Można wejść na chwilę? Pozwoli pani skorzystać z krystalografu? W takim domu musiał być. Tyle że i tak nie wiedziałby, z kim się kontaktować. 177
Maciej Kaźmierczak
Szalom wszedł za kobietą do środka, zamknął za sobą drzwi. Przekraczając próg, poczuł się jakby wkraczał do dekańskiego pałacu. W środku było dziwnie jasno, wzrok na chwilę odmówił mu posłuszeństwa. Gdy jednak przyzwyczaił się do blasku licznych lamp i świeczek ustawionych na długiej, ciągnącej się przez cały korytarz komodzie, których refleksy odbijały się w zawieszonej na ścianie dziwnie szerokiej szabli kawaleryjskiej, dostrzegł, że dzieje się coś dziwnego. Za nim nie było drzwi, ale otwarte, duże okno z widokiem na pogrążone w mroku, lecz nie zalane mgłą miasto. Na balkonie ktoś stał; włosy miał podobne do tych kobiety, lecz gdy obrócił się w stronę Szaloma, komisarz dostrzegł zupełnie inną twarz. Lewa połówka była twarzą pięknej kobiety, prawa pozostawała dziełem niedokończonym. Widać było malutkie trybiki i stelaż, na który ktoś nie naciągnął jeszcze skóry, nie doczepił drugiego oka, ucha. Za to dłonie, okryte skórzanymi rękawicami, zostały już wyposażone w tygrysie pazury, które nieprzyjemnie zaskrobały, gdy kobieta spojrzała na przybysza. Szalom odwrócił się i ruszył w stronę wielkiego zegara, zajmującego odległą ścianę, po czerwonym dywanie pokrywającym całą podłogę. Tuż za drzwiami, obok których wisiał szeroki obraz, przedstawiający szkic czegoś wielce skomplikowanego, co wyglądało niby nałożone na siebie, poszarpane pajęczyny, znajdowało się wyjście na kolejny balkon. Pusty tym razem. Szalom wyszedł na nocny chłód, stanął tuż przy marmurowej barierce i oparł na niej dłonie. Zabudowania miasta były naprawdę dziwne. Stanowiły połączenie ciemnych, starych budynków z nowymi, integrującymi w sobie różne surowce, chociażby kamień, stal i drewno. Szalomowi zdawało się, że poruszały się na tle horyzontu, niby za sprawą kołysania fal na morzu. Samo połączenie różnych stylów musiało wynikać z odnowy zburzonego podczas Wielkiej Wojny miasta. Dziwne było jednak to, że nie zlikwidowano wszystkich zabudowań, które przetrwały, a uzupełniono je i postawiono przy nich nowe, uwidaczniając kontrast, niekiedy nieestetycznie wyglądający. Niedaleko płynął strumień, nad którym w kilku miejscach wznosiły się kamienne mostki. Na każdym stały po dwie latarnie, każdy przemierzało 178
Nowy gracz
przynajmniej dwoje ludzi. Obok nich zaś stąpały dziwne, mechaniczne stwory, o nogach długich niczym szczudła, kończących się szerokimi łapami. Wyżej tułów stanowiły ruszające się tłoki, obudowane pancerzem z kraty, pośród których znajdowała się platforma, a na niej chyba stał człowiek, w czarnym stroju, masce i hełmie – niby jakiś osobliwy żołnierz. Czy te dwa wysięgniki po obu stronach szerokiego korpusu kończyły się lufami? Podobny osobnik przeszedł niemal tuż pod balkonem, na którym stał Szalom. Mężczyzna prowadzący machinę, z której tłoków wydobywały się kłęby pary, zerknął w górę i przez chwilę wbijał w niego spojrzenie zza czarnych gogli. Poszedł dalej. Tuż za nim podążała grupka dziwnych istot, które posiadały ludzkie kształty, jednak tylko co jakiś czas. Rozpływały się w powietrzu niczym potraktowana wiatrem mgła, potem na ścianie pojawiały się ich cienie. Coś sunęło po ziemi, ciemna plama, która po chwili podnosiła się, tworzyła cały czas sunący do przodu czarny słup, ostatecznie rozrastający się, zamieniający niby w człowieka i idący normalnym krokiem za przewodnikiem. Znów za stalową maszyną, której częścią, dostrzegł teraz Szalom, był bojowy wzmacniacz fal dźwiękowych profesora Schriecka, podążały jedynie plamy i cienie. W oddali coś przemknęło między budynkami. Szalomowi wydawało się, że to golemiczny pająk, pojazd był jednak zbyt szybki. Tuż za nim pociągnęła się smuga niby-macek, co już nie przypominało mu niczego znajomego. Zakasłał nerwowo. Wrócił do środka, gdy tylko po drugiej stronie strumienia dostrzegł dodatkowo sunący jakby po torach paromobil, na którego skrzyni spoczywało coś w rodzaju worków o kształtach... Ludzkich kształtach. Przeszył go chłód, gdy zimny wiatr wpadł za nim na korytarz. Kilka kroków od siebie dostrzegł przebranego za kobietę mężczyznę, który wytarł już z ust szminkę, a perukę miał przekrzywioną. Szalom ruszył w jego kierunku, lecz ten natychmiast zniknął za drzwiami. Komisarz 179
Maciej Kaźmierczak
dopadł do nich, lecz słysząc dochodzące zza nich głosy, nie nacisnął na klamkę, lecz nachylił się i spojrzał przez dziurkę od klucza. Dostrzegł kilku ubranych na biało mężczyzn, stojących nad czymś, co zasłaniali swoimi ciałami. Pośród nich nie dostrzegł tego, którego wypatrywał. Jeden z lekarzy zamarł w pewnym momencie i spojrzał wprost w oko Szaloma, aż ten z przestrachem cofnął się gwałtownie. Poszedł dalej.
Podkradał się do kolejnych drzwi, teraz już znacznie bliżej zegara na ścianie, gdy niemal tuż za jego plecami rozległo się pukanie. Odwrócił się, lecz za nim nie było ani nikogo, kto mógłby pukać, ani niczego, co mogłoby chociaż imitować drzwi. Za nim znajdowała się pusta ściana, bez jakichkolwiek dekoracji. Ale pukanie znów dało się słyszeć. Szalom cofnął się i przystawił ucho do drewnianej ściany, która nieco dalej wydawała twardsza, chropowata. W momencie, gdy Szalom chciał już odpukać, farba zaczęła pękać, zarysowując pionowy prostokąt, który po chwili otworzył się. W progu nowego przejścia stanął mężczyzna, niby-człowiek, choć o gnomich rysach twarzy i uszach niziołka, zapraszający Szaloma, aby ten wszedł do ciemnego pomieszczenia. Szalom zmieszał się, kiwnął głową niby na powitanie, zrobił krok w kierunku mężczyzny. Ruszył za nim do jego domu, jednak gdy dostrzegł, że w oczodołach mężczyzny zamiast oczu tkwią szklane, zabarwione błękitnie kule, cofnął się pod przeciwległą ścianę. Ta rozwarła się, na chwilę zamieniając w ruchomą sieć, która go pochłonęła.
Była to jedna z pracowni Nowego, którego jeszcze nikt nie znał. Na stole leżał niedokończony mechanizm, układający się w ludzką postać. Nowy dopiero w połowie obciągnął stelaż ludzką skórą, którą ściągnął z dwóch mężczyzn, błąkających się jeszcze kilka dni temu opodal 180
Nowy gracz
miasta – Miasta Mgły. Do wypełnienia pozostała klatka piersiowa, w której znajdował się mechanizm sterujący. Twarz ziała pustką. Na niektórych odsłoniętych jeszcze częściach widniały napisy, Szalom rozpoznał w nich słowa pochodzące z Eddy. – Może nadam mu ten sam wygląd, co tobie? Nowy spojrzał na stojącego pod ścianą Szaloma, uśmiechając się przy tym delikatnie. Przed chwilą Szalom, po pozbieraniu się z podłogi, gdy zaakceptował już obecność Nowego, dostrzegł na jednej ze ścian lustro, które uświadomiło mu, że wcale nie wygląda jak człowiek. – To chyba nie jest najlepszy pomysł. – Masz rację. A skoro tak mówisz, to znaczy, że już kiedyś nad tym myślałem. – Ten będzie lepszy ode mnie? – Idąc tu, miałeś pewne problemy, prawda? – Owszem. – Brakuje ci pełnej świadomości, uzupełnionej przeszłości, choć starałem się dokładnie wpoić ci choć podstawowe informacje o niej. Jaźń jednak nie może działać na strzępkach, niedopowiedzeniach. Dotknął stalowej czaszki postaci, która przed nim spoczywała. Kciukiem potarł łuk brwiowy, niby dotykając ciała kochanki, wpatrującej się w niego, czekającej. – Ten komputer będzie lepszy? – Znacznie lepszy. Już taki jest – poprawił Szaloma. – Cała postać będzie lepsza. Dwie warstwy skóry, twardej i wytrzymałej. – Kobieta. Dotknął otwartą dłonią tylnej części głowy, gdzie już niedługo miał przeszczepić skórę wraz z bujnymi włosami jakiejś kobiety, której nadal szukał. Powoli podniósł wzrok na Szaloma, cały czas intensywnie myśląc. – To działa – powiedział jakby bez przekonania, bez euforii, którą powinien wywołać ów fakt. Podrapał się po potylicy, gdzie wyczuł własnoręcznie wszczepiony wspomagacz. – Myślisz razem ze mną. – Chyba tak. – Myślisz tak, jak ja chcę. Myślisz tylko wtedy, kiedy ja chcę. 181
Maciej Kaźmierczak
Pierwszy sprawdzę, jak ona działa. Tak. Miękkość jej ciała, jak bardzo delikatna jest od środka. Za dużo myślę. Wtedy... ty też będziesz ją czuł? Razem ze mną? Nowy roześmiał się sam do siebie. – Zabawne musi być to uczucie. Kochanie się z samym sobą. Ciekawe, czy będzie nam razem dobrze, najdroższy – tym razem z rozbawieniem rzucił w stronę Szaloma. – Ciekawe... Włożył na głowę perukę, wczuwał się w rolę. Szalom śmiał się razem z nim.
Miriam wyszła z cienia, rozwiązując płaszcz. Zdjęła kaptur, odkrywając doskonale zespolony z resztą skóry skalp z bujną, złotą plątaniną kręconych włosów. Brązowe poły rozchyliły się i ukazały zgrabną sylwetkę, którą okrywała jedynie biała, pachnąca halka, rozwiązana na plecach, zsuwająca się delikatnie z ramion. W pracowni, naprzeciwko której dotychczas stała, zgasło światło. Słychać było szczęk otwierających się drzwi. Miriam odeszła nieco od latarni i usiadła pod niskim murkiem, który odgradzał chodnik od ulicy. Wyciągnęła jedną nogę, drugą podkurczyła, głowę opuściła bezwładnie. Wtedy jej umysł zresetował się. Z pracowni wyszedł przystojny alvar, ubrany w czarny, delikatnie połyskujący w świetle księżyca garnitur, kapelusz w tym samym kolorze, z którego zapomniał zdjąć gogle, i granatową kamizelkę, ściskającą białą koszulę z koronkowym wykończeniem, wokół kołnierza opinaną przez szeroki, granatowy krawat, nabity w kilku miejscach ćwiekami. Chwytak, będący przedłużeniem uciętej przed łokciem ręki, zastukał, wyciągając się i obracając, po czym złapał za klamkę, a wbudowany w mechanizm klucz wsunął się w zamek i zamknął wewnętrzny skobel. Zapiął guziki marynarki, odwrócił się i wtedy ją dostrzegł. Zawahał się przed natychmiastowym podbiegnięciem do niej, lecz ostatecznie 182
Nowy gracz
stwierdził, że nie mógłby kogokolwiek pozostawić w stanie, który wyraźnie był nienajlepszy. Szybkim krokiem podszedł więc do kobiety, delikatnie poklepał ją żywą ręką po policzku. Ta zakaszlała i podniosła na niego hipnotyzujący półelfi wzrok, teraz wyrażający zarówno zmęczenie, jak i przerażenie. – Co się pani stało? Rozejrzała się nieprzytomnie. – Nie jestem pewna... Mężczyznę zmieszała nieco ta odpowiedź. Milczał chwilę, cały czas jednak nachylając się nad kobietą. – Jak się tu pani znalazła? Popatrzyła na niego, kręcąc przecząco głową. Jej fizjonomia zmieniła się – na bardziej przestraszoną, jakby jej własna niema odpowiedź ogromnie ją zdezorientowała. Bo naprawdę nie wiedziała. A przynajmniej na razie.
MACIEJ KAŹMIERCZAK (ur. 1996) – autor książki Zwierzyna (2015) oraz ponad 60 opublikowanych opowiadań. Grafik wydawnictw Sumptibus i RW2010, redaktor portali Ofantastyce.pl, LoveKutno.pl i magazynu C@sper. Publikował w antologiach (Księga Wampirów, Po 100 słowie, Halloween po polsku III, Światy Zajdla, Zombiefilia, Fantazje Zielonogórskie II i III), magazynach (Qfant, Brama, Lost&Found, Horror Masakra, Krypta, Drabble Na Niedzielę, C@sper) oraz na Szortalu, Niedobrych Literkach, Szufladzie i Kostnicy. Tłumaczony na język angielski. Zwycięzca Konkursu na Opowiadanie Fantasy im. Krystyny Kwiatkowskiej 2014. Finalista konkursu Twoje 10 minut, Horyzontów Wyobraźni oraz Światów Zajdla. Laureat XVIII Ogólnopolskiego Przeglądu Twórczości Literackiej Lipa 2014. W 2014 r. portal Kostnica nadał mu tytuł Architekta strachu, a podczas VI edycji Harendy jako pierwszemu przyznano mu nagrodę Super Talent, za całokształt działalności literackiej i artystycznej. Animator kultury w mieście Kutno. 183
Filip Kopij
Latająca wyspa
Proszę, proszę, nie krępujcie się, panowie. Dzisiejsza kolacja jest na mój koszt. Muszę przyznać, że stęskniłem się trochę za wami i za naszym klubem. Ale wracajmy do opowieści. Na czym to stanąłem? Na mojej babci? Ach tak, już pamiętam. Moja babcia zawsze powtarzała, że hazard nie przystoi szlachcie. Prawdę mówiąc, z wiekiem powtarzała coraz więcej głupot i ciężko było ze staruszką wytrzymać. Teraz jest znacznie spokojniejsza, jeśli wiecie, co mam na myśli. Tak czy inaczej, jak wiecie, zakład, którego się podjąłem, nie miał nic wspólnego z plebejskimi rozrywkami typu trzy karty czy walki kogutów. Był natury szlachetnej i – chociaż podjęty w przypływie chwilowego uniesienia – nie mógł już zostać odrzucony. Tak właśnie, moi drodzy, znalazłem się na pokładzie Anabelli, choć przecież jeszcze kilka dni wcześniej mój świat sprowadzał się do rodzinnej rezydencji, boiska do krykieta oraz zacnego salonu naszego klubu. Szczęśliwie mój znaczący wkład w całą wyprawę pozwolił na zajęcie najlepszej z kajut, należącej wcześniej do samego kapitana. Wyprawa miała więc odbyć się w warunkach, które nawet wy uznalibyście za znośne. Pytacie, jak trafiłem na kapitana Le Sangre i Anabellę? Zupełnie przypadkowo wpadł mi w oko artykuł opisujący jego przygotowania do 185
Filip Kopij
wyprawy. Muszę przyznać, że im mniej dni pozostawało do końca wyznaczonego terminu, tym bardziej desperacko przeglądałem wszystkie gazety znoszone przez mojego Jamesa. Wydawałoby się, że nie ma nic prostszego, niż przeżyć prawdziwą przygodę w ciągu trzydziestu dni, lecz tego lata Lyonesse zdawało się pozbawione najmniejszych nawet awantur. Le Sangre i jego wyprawa spadły mi więc jak z nieba. Nasze pierwsze spotkanie nie należało do szczególnie udanych. Artykuł w gazecie słowem nie wspominał, że kapitan jest czystej krwi orkiem, możecie więc wyobrazić sobie moje zaskoczenie. Przewiercał mnie na wylot tym swoim spojrzeniem i zapewne nie było dla niego sekretem, iż nie wierzę w powodzenie całej wyprawy. Jednak po wycofaniu się poprzedniego inwestora nie miał większego wyboru. Doszliśmy szybko do porozumienia, szczególnie że nie naciskałem na wysoki udział w zyskach. Każdy procent z zera daje przecież zero, tak wtedy myślałem. Oczywiście, jak każdy z was, słyszałem już wcześniej opowieści o latającej wyspie czy też latającym mieście nad Oceanem Tetydzkim. W zależności od wersji: pełnej skarbów, nieznanych zaklęć lub zamieszkałej przez podniebne amazonki-nimfomanki. Nie ukrywam, że ta ostatnia najbardziej pobudzała moją wyobraźnię. Le Sangre nie był pierwszym, który wyruszył na jej poszukiwania, lecz jego pewność, że to właśnie on dokona odkrycia, zrobiła na mnie wrażenie. Nie da się opisać uczucia towarzyszącego startowi sterowca. W jednej chwili byłem częścią Lyonesse, patrzyłem w oczy panny Levine, żegnającej mnie wraz z wami z drewnianego pomostu, a już w kolejnej mknęliśmy wraz z Jamesem do góry, zostawiając pod sobą wszystko, co do tej pory nazywałem domem. Tak, tamten dzień, siedemnastego maja, ja – Juliusz Foggin – zapamiętam na zawsze.
– James! Ogr w liberii uchylił się w ostatniej chwili i twarda piłka do krykieta tylko musnęła jego ucho. Próbował jeszcze zamachnąć się trzymanym 186
Latająca wyspa
w ręce kijem, ale nie miało to większego sensu. Piłka wyleciała za burtę otwartego pokładu sterowca i zniknęła w chmurach. – Przepraszam, paniczu Foggin – wymamrotał ogr, wyciągając z jednej z licznych kieszeni uniformu kolejną piłkę. – Zamyśliłem się. Nazwany paniczem elf westchnął ciężko i spojrzał smętnie za reling, jakby spodziewając się, że piłka odbije się od czegoś i wróci mu do rąk. Opłacona z jego wkładu załoga Anabelli składała się z będącego orkiem kapitana Le Sangre, gnomiego mechanika odpowiedzialnego za maniczny napęd, kucharza-niziołka oraz malowniczej zbieraniny ludzi i podobnych im mieszańców. I ani jednego elfa czystej krwi. James pozostawał więc jedyną szansą na zabicie nudy wielodniowej podróży krykietem. Z kiepskim efektem. – A nad czym się tak zamyśliliście, James, jeśli można spytać? – powiedział wreszcie, odwracając wzrok od otaczającej ich pustki. – Nad szalupolotnią, paniczu – wymamrotał sługa, jakby lekko speszony. – Jest tylko jedna, czyż nie? Oglądałem ją wczoraj i tak sobie myślę, że nie zmieścimy się do niej wszyscy, gdyby przyszło co do czego. Szalupolotnia – kolejny gnomi wynalazek mający zwiększyć bezpieczeństwo lotu sterowcem, nigdy zapewne nie testowany, który zdecydowanie nie wzbudzał zaufania. Idealny temat do rozważań, gdy znajdujemy się ładnych kilka kilometrów nad ziemią, pomyślał elf i wzdrygnął się, jednak nie mógł dać po sobie poznać, że przerażała go wizja skorzystania z tego ustrojstwa. – Nie zaprzątajcie tym sobie głowy, James. Jest większa szansa, że zadławimy się bekonem podczas śniadania, niż że sterowiec zawiedzie. Prawda, kapitanie? Zmierzający właśnie w kierunku mostka Le Sangre obrzucił ich tylko beznamiętnym spojrzeniem. Od początku podróży dawał wyraźnie do zrozumienia, że traktuje swojego sponsora jak zło konieczne. Do tego, od opuszczenia Lyonesse, zachowywał się jak prawdziwy as przestworzy, pan i władca całego statku. Głowę przystroił krwistoczerwoną chustą, a wypłowiałą koszulę rozpiął tak, by odsłaniała umięśniony tors i dziesiątki kościanych naszyjników. Cały ten obraz stał w sprzeczności 187
Filip Kopij
z wymuskaną elegancją elfa, uzupełnioną o ciepły wełniany szal, którym ten owijał alabastrową szyję. Foggin wzruszył tylko ramionami i przyłożył się do kolejnego rzutu. W tym samym momencie rozległ się jednak głośny okrzyk od strony dziobu. – Kapitanie! Panie Foggin! Sterowiec przed nami! Wołającym był jeden z ludzi, pełniący tego dnia rolę wypatrywacza. Odrywał właśnie od oka mosiężną lunetę, a po chwili niewielki punkcik dostrzec już można było gołym okiem. Le Sangre zrobił w tył zwrot i rzucił się w stronę dziobu, wykrzykując komendy. Juliusz Foggin pomknął za nim, w biegu odrzucając trzymaną w dłoniach piłkę Jamesowi. – Obsługa karabinu na stanowisko! Zmniejszyć prędkość! Przygotować liny i pomosty abordażowe. Panie Foggin, proszę trzymać się z tyłu i nie plątać się nam między nogami!
Nie muszę wam chyba mówić, że nie posłuchałem rady kapitana? Nie po to wybrałem się w podróż, ryzykując ominięcie letniego sezonu w Lyonesse, żeby w takiej sytuacji barykadować się w kajucie. Szybko zresztą okazało się, że sterowiec dryfuje z wiatrem, a na pokładzie najwyraźniej nie ma żywej duszy. Muszę przyznać, że banda kapitana znała się na swojej robocie. W mig połączyli statki pomostami i mogliśmy przejść z pokładu na pokład niczym przez mostek w Earls Parku. Kapitan szedł pierwszy, w dłoni trzymając rewolwer gotowy do strzału. Ja trzymałem się tuż za nim, za całą broń mając kij do krykieta odebrany Jamesowi. Za nami cisnęła się cała hałastra uzbrojona w wydane im przez dowódcę muszkiety, garłacze i krzywe szable. Wyglądaliśmy naprawdę bojowo, ale ostatecznie nie było na kim zrobić wrażenia. Sterowiec był pusty. Dopiero w sterówce znaleźliśmy jedynego pasażera. Brodaty troll w podartym ubraniu leżał martwy z ręką wyciągniętą w stronę pulpitu sterującego. Zaproponowałem, żeby zostawić go w spokoju, zmarłemu 188
Latająca wyspa
nie mogliśmy przecież pomóc, ale Le Sangre zignorował mnie i pochylił się nad nim tak nisko, że niemal dotykali się czołami. Słyszałem nie raz o magii orków i zaglądaniu we wspomnienia zmarłych, ale powiem wam, że słyszeć to jedno, a widzieć na własne oczy – to drugie. Poczułem, jak jeżą mi się włosy na karku, gdy kapitan wpatrując się w oczy trupa, zaczął recytować coś szeptem. Przez sterówkę przeleciał zimny wiatr i nawet chłopaki z załogi cofnęli się pod ściany. Po chwili było już po wszystkim i Le Sangre jak gdyby nigdy nic wstał i przeszedł obok nas, rzucając tylko, że jesteśmy na dobrym kursie. Wtedy właśnie po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że być może cała ta wyprawa nie była najlepszym pomysłem. Było jednak o wiele za późno na takie myśli.
Od spotkania z opuszczonym sterowcem minęły trzy dni. Kapitan rzadko pojawiał się na pokładzie, a jeśli już, to jedynie w celu sprawdzenia kursu. Uzbrojony w sekstant lub mosiężną busolę patrzył ciężkim wzrokiem w przestrzeń przed dziobem Anabelli, po czym znikał w kajucie, nie zamieniwszy z nikim ani słowa. Załoga zaczynała szemrać, a Juliusz Foggin umierał z nudów, za jedynego towarzysza mając swojego wiernego sługę. Wszystko zmieniło się rankiem czwartego dnia, gdy wypatrywacz ogłosił, że widzi w oddali punkt, zbyt duży na wiwernę czy kolejny sterowiec. Cała załoga zebrała się na górnym pokładzie, by obserwować rosnący powoli obiekt. Gdy kapitan Le Sangre pojawił się wśród nich, rozstąpili się z szacunkiem. Foggin przyglądał się całej scenie, stojąc z boku i popijając przygotowaną przez Jamesa herbatę. Choć w głębi duszy miał ochotę dołączyć do poklepujących się po ramionach lotników, zamiast tego zwrócił się do sługi ze zwykłym sobie spokojem: – James, przynieście mi, proszę, pancerny gorset. Mam nadzieję, że nie zapomnieliście go spakować. Wydaje mi się, że niedługo zejdziemy na ląd. A przynajmniej na coś przypominającego ląd. 189
Filip Kopij
Rzeczywiście, latający obiekt, do którego się zbliżali, trudno było jednoznacznie zaklasyfikować. Był połączeniem wyspy, przerośniętego sterowca i skomplikowanej maszyny o nieznanym przeznaczeniu. Wielkości niedużej wioski i pokryty zielonymi tarasami, przypominał kawałek Avalonu oderwany przez któreś z Dwójcy i wyrzucony w powietrze. Z drugiej strony dymiące kominy i wystające daleko poza obręb wyspy rusztowania wskazywały na niewątpliwą ingerencję rozumnych ras. W czasie, gdy elf z pomocą sługi zakładał gorset pod surdut, Le Sangre z uwagą przyglądał się latającej wyspie przez oko lunety. Wreszcie złożył ją i wydał rozkazy załodze. – Spróbujmy przycumować do jednego z tych pomostów. – Kapitan jednocześnie mówił do rury łączącej go z gnomem w maszynowni i wpatrywał się w umieszczone na mostku wskaźniki. – Wyrównaj poziom do ich wysokości. Dobrze, teraz powoli zbliżamy się. Posłuszny do tej pory statek powietrzny zatrzymał się jednak gwałtownie kilkadziesiąt metrów od wyspy. Cała załoga zachwiała się na nogach, a Le Sangre zdziwiony spojrzał na rurę komunikacyjną, spodziewając się komentarza. Tymczasem rozległ się huk wystrzałów, a zaraz po nim głos zwielokrotniony przez tubę lub głośnik: – Złóżcie broń i poddajcie się! Jesteście na naszej łasce!
Podniosłem się na nogi i zobaczyłem, że Le Sangre klnie do rury komunikacyjnej, każąc odlatywać. Nic się jednak nie działo, sterowiec tkwił nieruchomo w powietrzu. Załoga rzuciła się w poszukiwaniu osłon, w rękach ściskając bezużyteczną w tym momencie broń. Wyglądało na to, że tylko ja zachowałem trzeźwość myślenia. Cóż jednak z tego, skoro, jak możecie się domyślić, nie miałem pojęcia, co robić? Spojrzałem wreszcie na wyspę i ujrzałem coś, co zmroziło mi krew w żyłach. Na jednym z pomostów stał golem bojowy, wyglądający, jakby właśnie wylazł z okopów Wielkiej Wojny. Krótko mówiąc, miał 190
Latająca wyspa
wszystko, czego potrzeba, żeby podziurawić balon sterowca, wypuścić w diabły żywiołaki, a nas wysłać dwa tysiące metrów w dół. Zaraz za nim stał brodaty krasnolud i darł się do nas przez tubę. W drugiej ręce trzymał niewielkie urządzenie, nie byłem w stanie rozpoznać, co dokładnie. Głównie skupiałem się jednak na golemie, który właśnie puścił ponad nami kolejną serię zapalających pocisków. I wtedy przypomniałem sobie o zamontowanym na dziobie karabinie. Parowy podajnik amunicji był włączony, ale obsługę najwyraźniej wygoniły serie golema. Byłem tuż obok i potrzebowałem dwóch susów, żeby go dopaść. Statyw był dobrze naoliwiony, lekko obróciłem broń w stronę pomostu. Nawet teraz, a przecież minęło już sporo czasu od tamtych chwil, widzę tę scenę jak żywą. Załoga zamarła i wpatrywała się we mnie z otwartymi ustami. Nawet Le Sangre przestał kląć. Krasnolud na brzegu rzucił tubę i siłował się z trzymanym w ręku urządzeniem, teraz zresztą wiem, że był to maniczny sterownik golema i całej wyspy. Pytacie, co zrobiłem? Otóż nie zrobiłem nic. Nie odważyłem się nacisnąć spustu, wiedząc, że jeśli nie trafię, mechaniczny potwór pośle nas w otchłań. Podniosłem ręce, a po mnie zrobiła to cała załoga.
Po kolei przechodzili ostrożnie po wysuniętym pomoście i ustawiali w rzędzie pod okiem golema. Jako ostatni przeszedł gnomi mechanik, nie dołączył jednak do reszty towarzyszy, lecz podszedł do krasnoluda i zamienił z nim kilka słów. Foggin usłyszał, jak kapitan syczy wściekle. – Zdrajca! Zapluty, zdradziecki karzeł! Od początku knuł zdradę, a ja dałem się omamić jak dziecko! – Co ma pan na myśli, kapitanie? Głos elfa był jak zawsze spokojny. Ostatecznie arystokrata pozostawał arystokratą, nawet pod lufą karabinu bojowego golema. – To on wskazał mi drogę do wyspy. – Le Sangre splunął pod nogi. – Kusił skarbami, twierdził, że wyspa to porzucony wotański prototyp, opracowany przez gnomy. Zresztą, może to jest akurat prawda. 191
Filip Kopij
– Cisza! – Głos krasnoluda, ponownie wzmocniony tubą, niemal ich ogłuszył. – Znajdujecie się na Wyspie Wolności, jedynym miejscu wolnym od opresji i wyzysku. Za chwilę zostaniecie zabrani w miejsce odosobnienia w celu odbycia kwarantanny. Teraz proszę o informację, kto jest właścicielem sterowca. – Ja – odezwali się jednocześnie Le Sangre i Foggin. Krasnolud spojrzał na nich zdziwiony, lekko podnosząc krzaczaste brwi. – Jestem kapitanem Anabelli – uzupełnił ork. – A ja sponsorem wyprawy – dodał elf. – Dobrze, w takim razie wy dwaj zostaniecie ze mną. Resztę odprowadzić. Wokół lotników zakotłowało się nagle od niziołków. Każdemu z członków załogi skrępowano ręce i pojedynczo odprowadzono w głąb wyspy. Foggin zwrócił jeszcze uwagę, że większość miejscowych ubrana jest w tradycyjne stroje wieśniaków. Gdy zostali sami, krasnolud odłożył na bok tubę i mogli przyjrzeć mu się uważniej. Jak wszyscy przedstawiciele swojej rasy nosił kapelusz z szerokim rondem oraz przyciemniane gogle chroniące przed słońcem. Jedną dłoń skrywał w czarnej rękawicy, podczas gdy drugą zastępowała mechaniczna proteza. – Nazywam się Fryderyk Karl. – Nieprzepuszczony przez tubę głos krasnoluda brzmiał niemal kojąco. Jedynie silny wotański akcent osłabiał to wrażenie. – Jestem założycielem i przywódcą Wyspy Wolności. Muszę was poinformować, że wasz statek zostaje skonfiskowany na potrzeby społeczności. Le Sangre zawył i chciał rzucić się na krasnoluda. Foggin złapał go za ramię i osadził w miejscu, w tym samym momencie golem zgrzytnął metalicznie i wycelował w nich broń. – Jak każda cywilizacja, musimy się rozwijać. Potrzebujemy przestrzeni życiowej – tłumaczył nieprzejęty zupełnie Karl, głosem ojca wyjaśniającego dziecku, dlaczego musi podzielić się z rodzeństwem ciastkiem. – Nie dokonujemy tego na drodze podboju, obcy nam jest imperializm i kolonializm. Wykorzystujemy naturalne zasoby i do takich należy wasza Anabella. Stanie się częścią naszej wyspy i pozwoli na dalszy rozwój. 192
Latająca wyspa
– Nie wydaje mi się, żeby w naszym przybyciu tutaj było coś naturalnego – odparował z ironicznym uśmiechem Foggin. – Ktoś nas tu przywiódł w jasnym celu. I zdaje się, że nie byliśmy jedyni. – To prawda – potwierdził beznamiętnie krasnolud. – Ale potraktujcie to, proszę, jako część sprawiedliwości dziejowej. Cała rasa, mówię tu oczywiście o niziołkach, została wygnana ze swoich siedzib, pozbawiona swojego stylu życia. Tu przywracamy godność odebraną im przez wasz świat. Mogą ponownie być rolnikami i żyć bez wyzysku. Wyzysku, który jest niezbędny do utrzymania luksusu, w jakim żyjecie. Fryderyk Karl zamilkł, czekając na ich odpowiedź. Le Sangre splunął mu jedynie pod nogi. Juliusz Foggin zawahał się, ale ostatecznie również nie powiedział ani słowa. – Będziecie mieli czas, żeby to przemyśleć w trakcie kwarantanny. Macie szansę na dołączenie do społeczności, tak jak wasz statek zostanie dołączony do jej bazy, rozbudowując latającą wyspę. Liczę, że z niej skorzystacie.
Muszę przyznać, że w jednym miał rację, zdecydowanie miałem czas na przemyślenia. Gdy szczęknęły ciężkie drzwi umieszczonej gdzieś we wnętrzu wyspy celi, wiedziałem, że przez wiele godzin nie pozostanie mi nic innego do roboty. Ale miałem o czym myśleć. Po drodze zdołałem przyjrzeć się powierzchni wyspy, a to, co zobaczyłem, zrobiło na mnie duże wrażenie. Tarasy, które obserwowaliśmy z pokładu Anabelli, pokryte były równymi grządkami i zagrodami. Niziołki pracujące na wyspie w niczym nie przypominały obdartusów znanych wam z ulic Lyonesse. Z przedstawicieli innych ras dostrzegłem jedynie kilku gnomów obsługujących parowe maszyny rolnicze i aparaturę do zbierania wody, rozstawioną na niezliczonych rusztowaniach i wysięgnikach. Nie tego się spodziewaliście, czyż nie? Amazonki-nimfomanki nigdy nie wydawały mi się realne, ale wszyscy oczekiwaliśmy skarbów, cudów techniki lub czegoś zupełnie poza naszym zrozumieniem. 193
Filip Kopij
Tymczasem napotkaliśmy idyllę, prawdziwy skarb, przeznaczony tylko dla jej mieszkańców. A przynajmniej tak to z pozoru wyglądało. Musicie bowiem wiedzieć, że podczas tej wyprawy zrozumiałem coś bardzo ważnego. Możemy, a wręcz powinniśmy, walczyć o swoje marzenia, ponieważ sukces nigdy nie przyjdzie sam. Taką właśnie walkę podjął Fryderyk Karl, krasnolud, który chciał przywrócić godność niziołkom. Jednak, co równie ważne, należy wiedzieć, że są siły, z którymi walka nie jest możliwa. Kto tego nie dostrzega, ten jest szaleńcem. I takim właśnie szaleńcem był Fryderyk Karl, krasnolud, który chciał walczyć z koniecznością dziejową. Gdy zapadł zmrok, okazało się, że tuż obok, za ścianami mojej celi, jest wielu innych więźniów. Jak wiecie, jestem w stanie wsłuchać się w sny osoby śpiącej nieopodal. Tym razem senne majaki były tak mocne, że odbierałem dziesiątki splątanych wizji, z których przebijało jedno marzenie. Marzenie o wolności. Śnili członkowie załóg zwabionych przed nami na wyspę. Śniły niziołki, marzące o powrocie do domów. Wizja idyllicznej Wyspy Wolności rozwiała się jak mgła w dokach Lyonesse. Cóż z tego, skoro nadal byłem zamknięty w celi i mogłem jedynie dołączyć do śniących.
– Paniczu Foggin? Paniczu, proszę się obudzić. Juliusz Foggin zerwał się gwałtownie na więziennej pryczy i ze zdziwieniem rozpoznał w mroku swojego sługę. – James? Jak mnie znaleźliście? I dlaczego nie zamknęli was z innymi? – Ano jakoś zapomnieli o mnie. – Ogr podrapał się z zakłopotaniem po głowie. – No to stanąłem sobie z boku, a potem wszyscy się rozeszli i zostałem sam. Nie wiem, ile godzin szukam już panicza, ale wreszcie się udało. Foggin miał ochotę rzucić się słudze na szyję, ostatecznie ograniczył się jedynie do poklepania go po ramieniu. – Dobra robota, James. A teraz wyprowadźcie nas stąd. 194
Latająca wyspa
Nawet w półmroku celi widać było wyraźnie, że sługa rozpromienił się od pochwały. Wreszcie obrócił się na pięcie i powiódł swojego pana w labirynt korytarzy. – To główny korytarz, paniczu. Dokąd teraz? – Spróbujmy przedostać się na Anabellę – odpowiedział Foggin po chwili namysłu. – Nawet jeśli nie uda nam się uruchomić sterowca, to zawsze jest ta nieszczęsna szalupolotnia. James jęknął cicho na wspomnienie gnomiego wynalazku. Chwilę rozglądał się po korytarzu, aż wreszcie ruszył pewnie przed siebie. Po niecałym kwadransie wyszli na powierzchnię wyspy, w miejscu odległym o rzut kamieniem od ciągle przycumowanej przy krawędzi Anabelli. Elf z podziwem pokręcił głową, ale nie skomentował doskonałej orientacji w terenie swojego sługi. Jedna pochwała dziennie to i tak dużo. Zostało im do przebiegnięcia kilkanaście metrów, ale Foggin niespodziewanie dla samego siebie nie mógł ruszyć się z miejsca. Przegryzał nerwowo wargę i miął w dłoniach wełniany szal, co było u niego objawem wyjątkowego zdenerwowania. – James – spytał wreszcie lekko chrapliwym głosem – czy umiałbyś znaleźć pomieszczenia krasnoluda? Ogr spojrzał na niego zaskoczony. Trudno określić, czy samym pytaniem, czy też jego formą. Nie byłby jednak sobą, gdyby odważył się na jakikolwiek komentarz. – Tak, paniczu. Jak szukałem panicza, to trafiłem też na jego laboratorium. Jest w samym środku wyspy. – No to prowadź. Spróbujmy posprzątać ten bałagan.
Środek wyspy musiał być jej najstarszą częścią. Łączenia między tworzącymi ją statkami były mniej wprawne, jakby dopiero z czasem mieszkańcom udało się wypracować najlepszą metodę. James prowadził jak po sznurku, czasem jedynie musieliśmy ukrywać się w cieniu przed przechodzącymi mieszkańcami. 195
Filip Kopij
Nie miałem planu. Nie miałem żadnej broni, nie licząc znalezionego styliska łopaty. Nie wiedziałem, co zrobię, gdy znajdę szalonego krasnoluda. Nie miałem też wątpliwości, że Le Sangre zostawiłby mnie na wyspie bez mrugnięcia okiem. Coś jednak pchało mnie w głąb wyspy, do konfrontacji z Karlem. Przekradliśmy się do drzwi, za którymi, według Jamesa, miały znajdować się pomieszczenia krasnoluda. W środku panowała ciemność, tyle udało mi się dojrzeć przez szparę w drzwiach. Zdecydowałem się więc uchylić je ostrożnie. Stąpając dosłownie na palcach, wszedłem do środka, za sobą mając posapującego Jamesa. Wtedy właśnie zapaliły się światła, a ja zdałem sobie sprawę, że całe to skradanie nie miało najmniejszego sensu.
– Proszę rzucić broń, panie Foggin. Krasnolud uśmiechnął się krzywo na widok trzymanej przez elfa pałki. Sam uzbrojony był w pistolet z wydłużoną lufą i celownikiem teleskopowym. W drugiej dłoni jak zawsze trzymał urządzenie sterujące golemem i wyspą. Rozświetlona nagle sala okazała się laboratorium zastawionym najróżniejszymi mechanizmami. Fryderyk Karl stał na niewielkiej platformie, górując nad całym pomieszczeniem. Za sobą miał bojowego golema. – Powrót był niezwykle szlachetny z pana strony, panie Foggin, ale również niezwykle głupi. Oczywiście i tak nie pozwoliłbym panu odlecieć, ale miałby pan odrobinę większe szanse na przeżycie – Karl zaśmiał się szyderczo i Foggin zdał sobie sprawę, że krasnolud nie ma na sobie gogli i że w jego oczach widzi teraz wcześniej skrywane szaleństwo. – Trzymasz tu ludzi siłą, Karl – powiedział elf, siląc się na spokój. – Wypuść tych, którzy chcą wracać, zabierzemy ich Anabellą. Niech zostaną tylko chętni. – Myślenie o innych? – Krasnolud podniósł brwi, nie przestając mierzyć z pistoletu. – Nie spodziewałem się tego po elfim utracjuszu. 196
Latająca wyspa
Nie ma to jednak znaczenia, wasza klasa nierobów jest chwastami, które trzeba wyrwać! Gwałtownym ruchem podniósł pistolet do oka i wystrzelił.
Wiedziałem, że strzeli. Widziałem to w jego oczach. Wybiłem się w piruet, gdy kończył mówić. Kiedy podnosił broń, byłem już przy Jamesie. Kończyłem obrót, gdy miał broń przy oku. Nie miałem czasu na celowanie. Nie uwierzycie, ale wykonałem najpiękniejszy rzut w moim życiu, nie celując. W tym samym momencie poczułem uderzenie w pierś.
Piłka do krykieta, rzucona z siłą wzmocnioną piruetem, wybiła urządzenie sterujące z rąk krasnoluda. James nadal patrzył zdziwiony na kieszeń liberii, gdy przyrząd z trzaskiem rozbijał się o podłogę. I wtedy wiele rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Bojowy golem zapląsał niekontrolowanie, zgrzytając zawiasami i posłał serię z karabinu, dziurawiąc ściany i sufit. Przez otwory do środka wlało się światło poranka. Fryderyk Karl rzucił się na ziemię, zasłaniając oczy dłońmi. Jednocześnie zewsząd rozległy się przeraźliwe trzaski, gdy poszczególne części wyspy zaczęły żyć własnym życiem. Juliusz Foggin jęknął głośno i sługa spojrzał na niego zdziwiony. Dopiero po chwili na twarzy ogra pojawił się wyraz zrozumienia. – Zabierz mnie stąd, James. Ogr, nie namyślając się wiele, wziął pana na ręce i nie oglądając się za siebie, pomknął z powrotem w stronę Anabelli. Nie mieli wiele czasu. Sworznie łączące elementy wyspy strzelały z trzaskiem, a z góry osypywała się na nich ziemia. Sługa przeskakiwał tworzące się rozpadliny, kilkukrotnie balansując na ich krawędzi. Zewsząd słychać było krzyki mieszkańców szukających ratunku. Na szczęście James dobrze znał drogę.
197
Filip Kopij
Jak widzicie, siedzę tu z wami, co znaczy, że udało nam się dotrzeć do Anabelli. Nie traciliśmy czasu na próby uruchomienia sterowca, ciągle spiętego z wyspą trapami i linami. Kazałem Jamesowi gnać prosto do szalupolotni, którą odpalało się jednym pociągnięciem dźwigni. O dziwo, wynalazek zadziałał, co przywróciło moją wiarę w gnomią myśl technologiczną. I tak, moi panowie, jestem tu z wami, by odebrać wygraną naszego zakładu. W ciągu trzydziestu dni nie tylko doświadczyłem prawdziwej przygody, ale również nie odniosłem żadnego uszczerbku na zdrowiu. Nawiasem mówiąc, polecam wam gorset pancerny od Pattersona i Wooda. Sprawdza się doskonale. Pytacie, jak udało nam się powrócić do Lyonesse? Cóż, to już zasługa kapitana Le Sangre. Okazało się, że gdy zniszczyłem sterownik, otworzyły się drzwi wszystkich cel. Kapitanowi nie tylko udało się uratować siebie i statek. Co więcej, miał tyle przyzwoitości, żeby wyśledzić i podjąć naszą szalupolotnię. Anabella jest więc gotowa do kolejnej podróży i właśnie dlatego muszę panów prosić o jak najszybszą wypłatę zakładu. A teraz żegnam was, panowie, i życzę udanego sezonu letniego w Lyonesse. Ja będę już wtedy daleko.
198
Latająca wyspa FILIP KOPIJ – uczestnik konkursu wolsungowego, z urodzenia zielonogórzanin, z wyboru „krakus”. Autor książki, która ciągle czeka na wydawcę, a także kilku nagrodzonych opowiadań. Na co dzień zajmuje się szeroko pojętym marketingiem internetowym. Miłośnik gier wszelkiego rodzaju, od planszówek po gry wideo.
199
Witold Jabłoński
Lalka 2 (Miłość Wieku Pary)
– Monsieur Woklusky! Bonsoir! – przywitała go baronowa Vautrin, szczerząc drobne ząbki w nieszczerym uśmiechu. Stanisław Wokulski nawet nie próbował jej korygować. Wiedział, że uczenie Akwitańczyków poprawnej wymowy cudzoziemskich nazwisk to próżny trud. Jego przyjaciel i wspólnik, Suzin, miał jeszcze gorzej, odczytywali bowiem jego nazwisko jako „Siuzę”. – Niedobry – szczebiotała dalej baronowa z miną osoby urażonej, która gotowa jest jednak wybaczyć. – Wiem z pewnych źródeł, że trzy dni temu stanął pan w Hotelu Grand, a dopiero dzisiaj raczył mnie odwiedzić... Istotnie, przez te trzy dni Stanisław unikał starych znajomych, nurzając się samodzielnie w nieporównanej z niczym innym atmosferze Orseaux. Stolica Akwitanii, tak jak poprzednim razem, poraziła go swoim niesamowitym rozmachem i ogromem. W centrum miasta panował ruch tak wielki, jakby co najmniej połowa Gniazda biegła zobaczyć jakąś katastrofę lub wyszła właśnie z teatru. Gromady pieszych pędziły co chwila to w jedną, to w drugą stronę po szerokich trotuarach, a ulicami gładkimi jak posadzki sunęły konne powozy, chimerycznie chybotliwe bicykle, buchające białym dymem paromobile, żółte i zielone omnibusy, 201
Witold Jabłoński
obładowane podróżnymi wewnątrz i na dachach, między nimi zaś zręcznie przemykali pstrokato odziani dżokeje i zawoalowane woltyżerki. Turkot kół, brzęk dzwonków, ludzkie nawoływania, ujadanie psów, rżenie koni, trąbki, strzały z silników lub wiwatowych pistoletów zlewały się w niesamowitą symfonię, jakby wszyscy uczestniczyli w gigantycznej pogoni za upatrzoną zwierzyną, w wielkim polowaniu na wymarzoną fortunę. Nad najeżonymi od kominów dachami frunęły majestatyczne sterowce, szybkie, zwrotne wiwerny, śmigali niczym jaskółki śmiałkowie na motolotniach. Nad tym wszystkim majaczyła wśród chmur monstrualna Żelazna Wieża, wyglądająca jak wycelowany w górę wskazujący palec, przyozdobiony zaśniedziałymi pierścieniami i błyszczącym naparstkiem na czubku. Szczyt iglicy kołysał się lekko, jakby groził całemu miastu lub przypominał, że w niebie zabrakło już bogów i zamiast nich jest tam teraz wielka antena krystalograficzna. W kraju, który bywał już królestwem, cesarstwem, a obecnie republiką, którego rządcy i ministrowie zmieniali się jak modny krój sukien lub obłoki na niebie, trwała nieprzerwanie wytężona praca, służąca zachowaniu wielowiekowej kultury i cywilizacji. Niewyczerpana energia Akwitańczyków wznosiła tu, jakby dla rozrywki, istne giganty, zalewając je w dodatku niezliczonymi ozdobami. Stanisław, przytłoczony masą pałaców, fontann, rzeźb, pojazdów i machin latających, tłumów kipiących przepychem i swawolą, wychodzących nie wiadomo skąd i biegnących nie wiedzieć dokąd, czuł się czasem jak zdeptany robak, wlokący za sobą wnętrzności. Zarazem jednak odnosił wrażenie, że każdy spędzony tu dzień przynosi mu nowe idee albo objawia tajemnice duszy. Przeczuwał, że w tym wulkanicznym tyglu spotka go jeszcze coś nadzwyczajnego, że rozpocznie się tutaj nowa epoka w jego życiu. Dzisiejszego ranka otrzymał pocztą pneumatyczną wonny bilecik: „Osoba młoda, wytworna i wolna pragnie zwiedzić z Panem Orseaux na wspólny koszt. Odpowiedź złożyć w recepcji hotelu”. Był niepodpisany, ale bijący odeń zapach perfum wydał się okrutnie znajomy... Czyżby Ona?... Niepodobieństwo! W pierwszym odruchu chciał wrzucić liścik do ognia, po głębszym jednak namyśle postawił go na kominku obok innych zaproszeń i zdecydował pójść wieczorem do baronowej. 202
Lalka 2 (Miłość Wieku Pary)
W rezydencji przy bulwarze Beau Lieu pyszniły się złocone meble, obrazy, dywany i kwiaty. Wszędzie marmury, brązy, kolumny, posągi i medaliony... W jednym tylko pałacu było tego więcej niż w całym Gnieździe. Z tej perspektywy dostojne, lecz skromnie urządzone dwory rodzimej szlachty wydawały się Wokulskiemu ubogie jak kurne chaty. Gospodyni witała gości odziana w jaskrawożółty jedwabny szlafrok z bardzo szerokimi rękawami, obszyty kremowymi koronkami i ściągnięty w pasie złotym sznurem. Wspaniałe kasztanowe włosy (czyżby peruka? – przemknęło przez głowę przybysza) zwinięte były na czubku głowy w wielki węzeł, spięty brylantowymi szpilami, iskrzącymi wszystkimi kolorami tęczy. Stanisława szczerze rozbawił ten naiwny snobizm. Pamiętał, że w zeszłym sezonie baronowa była jeszcze głęboko przekonana, iż mieszkańcy Shang-In palą szczury w fajkach (sic !). Obecna salonowa moda nakazywała wielbić wszystko, co dalekowschodnie, toteż nieszczęsna dama musiała poddać się jej twardym regułom, jeśli chciała pozostać na fali. Szczury pieczone na rożnie stanowiły clou dań serwowanych w bufecie, obok szarańczy na miodzie, a podawała je sunirska służba. Baronowa wprowadziła Wokulskiego do mocno już zapełnionej bawialni. Jak od razu się zorientował, główną atrakcją wieczoru, oprócz egzotycznych przysmaków, była banda niesfornych, niechlujnie odzianych i nieogolonych artystów z Montangles, składająca się ze sławnych malarzy, ale także przymierających głodem literatów. Trzymali się razem, tęgo popijając absynt i głośno rozprawiając o Wielkiej Sztuce oraz tępocie burżujów. Stali bywalcy spoglądali na nich z lekką obawą przemieszaną z fascynacją, jak na okazy gabinetu osobliwości albo wypuszczone z klatek zwierzęta. Gros tutejszych gości pochodziło bowiem z najwyższej rodowej arystokracji. Wyfraczeni panowie mieli w butonierkach wściekle żółte żonkile lub trójkolorowe kokardki. Z aroganckimi minami zakładali nogę na nogę, wystawiając wysoko szpiczaste kolana, jakby chcieli dorównać tłoczącym się wokół pałacu strzelistym domostwom. Wydekoltowane damy zdawały się dla odmiany ożywione, przyjazne i pełne niewymuszonej ogłady. Wszyscy starali się bawić doskonale we własnym gronie. Ruchliwi i hałaśliwi, dokazywali i figlowali niczym 203
Witold Jabłoński
dzieciaki wypuszczone ze szkoły. Stanisław na tyle dobrze poznał już jednak elfią elitę, by wiedzieć, że beztroska swoboda i manifestacyjna radość życia są w istocie pozorne. Za maskami wrodzonego wdzięku i wytwornych manier kryły się zachłanne, bezlitosne bestie. „Każda rola jest dobra, byle grać ją z artyzmem i nie brać jej zbyt poważnie”, jak rzekł mu kiedyś pewien miejscowy lawirant. Wokulski, jako mieszaniec trolla, nie łudził się, że coś innego niż wielki majątek daje mu przystęp do tej cynicznej zgrai. Zdawał sobie sprawę, że po cichu, za plecami, wyśmiewają jego niezgrabne, spracowane, czerwone od odmrożeń dłonie i zwalistą figurę. Pożałował, że nie ma przy nim Suzina, który byłby dla niego oparciem. Morgowski miliarder, ogr z krwi i kości, szczerze nie znosił nadętych ostrouchych panków i traktował ich z góry, budząc respekt samym wyglądem topornego rudego olbrzyma z rumianą twarzą i konopiastą brodą. U baronowej Vautrin jednak lubił bywać, gdyż, jak często mawiał: „Tu można zawsze i w karty pograć, i ładne kobietki spotkać, i dowiedzieć się ciekawych rzeczy”. Niestety, akurat dzisiaj miał konferencję z alfheimskimi inżynierami i przemysłowcami w sprawie nowego modelu pancernego sterowca. „Obaj zarobimy do spółki” – wyjaśnił Stanisławowi, wychodząc. – „A na co, dla kogo i przeciw komu... nie pytaj”. Jeden z kręcących się w głębi sali dżentelmenów dość impertynencko przypatrywał się obcemu przybyszowi przez kryształowy monokl, wywijając od niechcenia kościaną laseczką. Wokulski energicznym krokiem podszedł do franta i z bliska zajrzał mu w oczy. Fircykowi monokl spadł na kamizelkę i opuściła go ochota do ironicznych uśmieszków. A gdybym go tak przy wszystkich strzelił w pysk? – pomyślał nagle kupiec. – Byłby tak uwielbiany przez tutejsze salony skandal, zaspokajający elfią żądzę krwi. Jutro pojedynek w Lasku Buissońskim i może by mnie zabił... Albo ja jego. W tym momencie Stanisławowi wydało się, że rozpoznał przeciwnika. Wszyscy elfi dandysi wyglądali dla niego podobnie z irytująco narzucającą się urodą gładysza. Rozróżniał ich głównie po drobnych szczegółach wykwintnej, a zarazem niedbałej w sposób niemożliwy do podrobienia garderoby, jak oryginalny sposób wiązania halsztuka, 204
Lalka 2 (Miłość Wieku Pary)
wyjątkowo cenna szpilka do żabotu lub ręcznie haftowany wzorek na kamizelce. Z nikim jednak nie mógł pomylić tych nieco śniadych, ostro zarysowanych policzków, pretensjonalnie przystrzyżonego wąsika, a przede wszystkim bezczelnego, emanującego narcystyczną pewnością siebie spojrzenia. Aparycja amanta ze szmirowatych filmideł... Starski! Wokulski zatrzymał się jak wryty. Jego główny rywal i antagonista stał obok, na wyciągnięcie ręki. Na pewno nie był urojeniem rozgorączkowanego umysłu. A skoro bywał w tym salonie, gdzieś tutaj musiała także być Ona... W tej chwili baronowa, jakby czytając w jego myślach, zakrzyknęła radośnie: – Voila mademoiselle Leska!... Ma chere Isabelle! Wokół Wokulskiego rozległy się przytłumione szepty. Cały stężał wewnętrznie, lecz zmusił się, by zwrócić wzrok tam, dokąd biegły zachwycone spojrzenia mężczyzn i zawistne pań. Z pewnością to była Ona. Kształtna, smukła figura, pyszne włosy blond z popielatym odcieniem, nosek prosty, usta trochę rozchylone, zęby perłowe, a przede wszystkim oczy wciąż zmieniające barwę, czasem ciemne i rozmarzone, częściej jasnoniebieskie i zimne jak lód. Miała na sobie wyzywającą, głęboko wyciętą, krwistoczerwoną suknię z niezmiernie długim ogonem, który pełznął za nią po śliskiej posadzce, wijąc się i grzechocząc jak żywa gadzina. Kryła się w nim modna ostatnio techniczna sztuczka, jakby ostateczne ostrzeżenie w formie dernier cri, że ta osoba może być zgubna i toksyczna dla niechcianego adoratora. Z pewnością nie odważyłaby się pokazać w czymś takim na balu w Gnieździe, tu jednak prezentowały podobne kreacje największe damy i najsławniejsze kurtyzany. Czasem trudno odróżnić jedne od drugich, stwierdził melancholijnie w myślach Wokulski, czując, jakby ognista szpilka wbijała się w jego udręczony mózg. Obnażoną szyję i dekolt panny Izabeli zdobiły olbrzymie perły. Ich barwa i połysk mogły nasuwać podejrzenie, że są, niestety, fałszywe. W dłoniach chwiał się śnieżnobiały wachlarz ze strusich piór. Szczególna perwersja albo kobieca intuicja kazały jej przyoblec na dzisiejszy wieczór slawijskie barwy narodowe, jakby się spodziewała, że spotka kolejnego 205
Witold Jabłoński
rodaka. Na razie jeszcze nie wyłuskała go z tłumu, choć on, stojąc w kącie z zaciśniętymi pięściami, dosłownie pożerał ją wzrokiem. Pojawiła się w asyście dwóch mocno nadskakujących jej brzuchatych dżentelmenów, na milę cuchnących bankierstwem i grubym portfelem. Odprawiła ich jednak dość szybko, mrożąc lodowatym spojrzeniem i wyniosłym uśmieszkiem. Potem z rezygnacją bogini znosiła trwające dłuższą chwilę hołdy baronowej, jej demonstracyjnie czułe pocałunki i egzaltowaną paplaninę. Gdy wreszcie skończył się powitalny rytuał, natychmiast wystartował ku niej kuzynek Starski, mknąc błyskawicznym ślizgiem, niczym łódź patrolowa na spotkanie malowniczo udekorowanej barki. – Ten bogaty troll chce mnie kupić – przemówiła doń oschle teatralnym szeptem, na tyle głośnym, że Stanisław mógł to usłyszeć. – Niech kupuje, ale przekona się, że jestem bardzo droga – dodała, zaciskając usta i tocząc wokół hardym spojrzeniem. Wokulski zauważył, że niby mimochodem wsunęła do kieszeni amanta zwitek banknotów, co ten przyjął jako rzecz naturalną, uśmiechnąwszy się tylko nieznacznie pod wąsem. Na co obojgu przyszło? – skonstatował niemal ze zgrozą. – Sutener i kokota! Właściwie mógł się tego spodziewać, skoro całe Gniazdo trzęsło się od plotek, jak skończyła hrabianka Łęcka, a jednak wszystko się w nim wewnętrznie buntowało, by przyjąć do wiadomości okrutnie nagą prawdę. Przekleństwo, że musiał pokochać właśnie taką kobietę... Klątwa zagniewanych bogów albo nieodgadnione fatum sprawiły, że wszystkie życiowe drogi prowadziły go zawsze do Niej. I zawsze na Jej widok czuł się, jakby mu serce wyrywano kleszczami. W tym momencie czarniawy adonis szepnął coś swej pani na uszko, delikatnym ruchem głowy wskazując niechcianego świadka ich poufałości. Izabela spojrzała na Stanisława przelotnie i jakby z lękiem, a może gniewem? Trudno to było odczytać, bo trwało zaledwie sekundę. Posągową twarz okrasił na chwilę rumieniec, by po chwili ustąpić śmiertelnej bladości. Zmieszany Wokulski, czując, jak na czoło występują mu krople potu, ukłonił się bardziej uniżenie, niż tego pragnął. Odpowiedziała delikatnym, machinalnym, na pozór obojętnym skinieniem głowy, jak gdyby jego obecność była bez znaczenia. Mężczyzna nie wiedział, czy może ośmielić się teraz do niej podejść i coś powiedzieć. Cóż miałby zresztą 206
Lalka 2 (Miłość Wieku Pary)
mówić, poza konwencjonalnymi salonowymi frazesami? Nie takiej rozmowy pragnął. W dodatku obecność Starskiego uwierała niczym wbity w stopę cierń. Kupiec obawiał się, że powie lub zrobi coś niestosownego i dojdzie do awantury. Całą trójkę wybawiła z krępującej sytuacji jak zwykle niezawodna baronowa: – Pozwolą państwo – zapiszczała tonem afektowanym – że przedstawię wam młodziutkiego geniusza z Montangles. Książę bohemy... Nadzwyczajnie zdolny poeta... Pan Rimbaudelaire! Uroczystym gestem wskazała rzeczonego artystę. Zza jej pleców wyłonił się złotowłosy elfik, śliczny jak serafin i rozczochrany jak ulicznik, z takimiż zresztą manierami. Otrzymawszy łaskawe pozwolenie gospodyni, z łobuzerskim błyskiem w oku jednym susem wskoczył na taboret fortepianowy, mnąc w dłoniach zatłuszczone kartki. – Zaprezentuje nam swój najnowszy poemat La Maison Bleue – dokończyła zapowiedź madame Vautrin, ogarniając młodzika czułym, macierzyńskim spojrzeniem, które wywołało gorączkowe szepty po kątach i zrodziło nieuchronne ploteczki. Młodzieniec, nie zwlekając, zaczął deklamować dźwięcznym, donośnym głosem: Dziwaczne cienie, mechaniczne, Jak arabeski fantastyczne, Biegły w krąg po zasłonie... Nie wypadało nie zachwycać się poezją rekomendowaną przez gospodynię salonu, toteż utytułowani goście stłoczyli się wokół podestu z fortepianem, lepiej lub gorzej symulując atencję. Napierające z dwóch stron fale ludzkie sprawiły, że panna Izabela i Stanisław znaleźli się tuż obok siebie. Owionęła go chmura perfum i poczuł, że poci się jeszcze bardziej, a serce wali jak młotem. Nagle zwróciła ku niemu jasną główkę i wyrzekła wprost do ucha zduszonym szeptem: – Ten nowy protege baronowej... Nie cierpię go! Wstrętne, bezczelne chłopaczysko! Wie pan, że zupełnie nie uznaje kobiet i jest utrzymankiem pewnego starego bankiera? – plotkowała bez żenady, nie bacząc na oburzone psyknięcia zasłuchanej publiki. 207
Witold Jabłoński
– Co kto lubi – mruknął ostrożnie skonfundowany Wokulski. Usłyszana rewelacja wywołała w nim lekki dreszcz odrazy, wiedział jednak, że akwitańska elita zapatruje się na pewne sprawy zgoła odmiennie od bogobojnych, zacofanych Slawijczyków. Wbrew woli poczuł nawet w głębi duszy coś jakby zazdrość dla cudzej niewrażliwości na kobiece wdzięki. No, chociaż jeden się do niej nie zalecał – stwierdził, dziwnie pocieszony. – Trafiła kosa na kamień! – Ja nie lubię – odpowiedziała z pasją pełną urażonej próżności – ani jego, ani tych ordynarnych wierszydeł. Baronowa, zapraszając „to coś”, zrobiła afront mnie oraz innym damom... Poeta recytował dalej: Niby automatyczne kukły Sylwetki, jak szkielety smukłe W kadrylu się kołyszą... – Nie chcę tego dłużej słuchać – stwierdziła z rozdrażnieniem hrabianka. – Chodźmy stąd – zażądała ostrym tonem osoby przywykłej do wydawania rozkazów. – Zaraz. – Ale... Gdzie się schronimy... tak nagle? – wyjąkał Wokulski, całkowicie zaskoczony zupełnie nowym dlań zachowaniem bogdanki. – Pojedziemy do mnie – oznajmiła bez ceregieli. – W moim buduarze nareszcie się rozmówimy tak, jak powinniśmy byli to uczynić rok temu. – Czy wezwać pani powóz? – spytał rzeczowo, podejmując męską decyzję, choć kręciło mu się od tego wszystkiego w głowie i ciemniało w oczach. – Pojedziemy kolejką podziemną – sprostowała z odcieniem politowania dla jego niedomyślności. – Trzeba iść z duchem czasu... Odległość do najbliższej stacji jest żadna. Chodź. To jedno krótkie: „chodź”, jakkolwiek zabrzmiało niby zawołanie ulubionego psa, wywołało w nim burzę uczuć. Salon zawirował wokół, a przed oczyma duszy rozwinęło się pasmo bolesnych wspomnień, wielkich nadziei i straconych złudzeń. Po chwili zresztą wyblakły i znikły jak zwodnicze cienie. Przeszłość straciła znaczenie, liczyło się tylko teraz. Nie stać jej na własny powóz! Mój Boże! – pomyślał z dojmującym 208
Lalka 2 (Miłość Wieku Pary)
współczuciem dla swej zbłąkanej gwiazdy. Bez zwłoki podał ramię i zaczęli oboje przepychać się do wyjścia wśród niechętnie rozstępującej się ciżby. W progu Wokulski zatrzymał się jeszcze na moment. – Nie obawia się pani – zaczął z wahaniem – jechać tak sama? – Jak to: sama? – zaoponowała bystro Izabela. – Skoro pan dotrzyma mi towarzystwa, na pewno nie spotka mnie nic złego – odrzekła z przekonaniem. Wokulskiemu krew uderzyła do głowy. Miał wrażenie, że za chwilę rozstąpi się ziemia albo niebo zwali się na nich, niwecząc ostatnią szansę miłosnego spełnienia. Nic podobnego się oczywiście nie stało, opanował się zatem. – A... Starski? – zapytał cicho, ochryple. – Doskonale da sobie radę beze mnie – oznajmiła, wzruszając ramionami. – U baronowej zawsze jest mile widziany, nie brak mu wielbicielek... – dodała prawie z wyrzutem. – Najwyżej dołączy do nas... później – stwierdziła ze spokojnym, niezmiennym przeświadczeniem, że cały świat powinien spełniać jej życzenia. W holu gonił za nimi jeszcze głos poety: Czasami nakręcana lalka Przytuli złudny cień kochanka... – Co się stało? – spytała zdumiona baronowa, gdy przebrzmiały oklaski. – Pańska kuzynka nie lubi poezji? – Nie tyle poezji, co raczej niektórych twórców – odparł Starski z dwuznacznym uśmieszkiem. – Znudził ich Rimbaudelaire, wyszli więc po alfheimsku... – Chyba po lemuryjsku – oceniła z niesmakiem madame Vautrin.
W przedsionku mógł się Stanisław przyjrzeć bliżej swej ukochanej. Spostrzegł, że jest wciąż trupio blada, a także mocno wychudzona, jakby długo głodowała. Otulając jej nagie, kościste ramiona futrem z polarnych lisów, wyczuł, że dama drży na całym ciele. – Nie czuje się pani dobrze? – zapytał troskliwie. – Jest pani chora? 209
Witold Jabłoński
– Chora? – powtórzyła z nikłym uśmiechem. – Nie. Najwyżej trochę zmęczona... albo lekko zepsuta – dorzuciła przewrotnie. Nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Wysoka gorączka niewątpliwie usprawiedliwiałaby jej niekonwencjonalne zachowanie, lecz skoro działała z chłodnym rozmysłem, sprawa poważnie się komplikowała lub przeciwnie, upraszczała aż nadto. Panna z towarzystwa nie zaprasza natychmiast adoratora do siebie, spotkawszy go przypadkowo (a może nieprzypadkowo?) na neutralnym gruncie. Zwłaszcza takiego, którego wcześniej ledwie tolerowała. Izabela więc albo oszalała, albo stała się dziewką sprzedajną. Co za różnica? – szepnęło coś w jego głowie cynicznie. – Liczy się tylko efekt, czyli miłosna schadzka. Na ulicy dał się zatem ponieść fali wydarzeń i prowadzić do najbliższej stacji metra. Szedł na pół przytomny machinalnym, lekko kołyszącym się krokiem, jak pijany marynarz holowany przez ulicznicę. Nie pamiętał potem, jak doszli do przystanku z kryształowym daszkiem, podtrzymywanym przez żelazne irysy o zmysłowo powyginanych płatkach, ani jak zeszli po schodach do podziemi. Zapłacił za przejazd, nie patrząc, ile daje pieniędzy i prawie nie zwracając uwagi, że kasjer wcisnął mu garść centymów. Oddał je konduktorowi, który zaprowadził ich do wagonu salonowego i zamknął za nimi drzwi z filuternym uśmieszkiem. Wokulski wiedział, że do każdego składu kolejki podziemnej dołączony jest wagon dla pasażerów z wyższych sfer, którzy nie mieli ochoty stykać się w zwykłych przedziałach z gnomią lub niziołczą hołotą. Sam nie korzystał dotychczas z tego udogodnienia, nad labirynt mrocznych tuneli przedkładając swobodę napowietrznych przestrzeni. Jak się okazało, wyposażenie salonki nie odbiegało od standardu luksusowej limuzyny: skórzana tapicerka, mahoniowa boazeria, suto zaopatrzony barek, gramofon, z którego sączyła się jakaś kojąca nerwy, wygrywana na akordeonie uliczna musette. Panna Izabela szybkim, zachłannym ruchem sięgnęła po kryształową karafkę i choć lekko drżały jej dłonie, całkiem sprawnie napełniła złocistym koniakiem pękate kielichy, ubiegając w tym towarzyszącego jej mężczyznę. Podsunęła mu potem pudełko akwitańskich papierosów 210
Lalka 2 (Miłość Wieku Pary)
z długim ustnikiem, ostrzegając, że kryją w sobie przymieszkę lekkiego narkotyku. Jeśli skruszy się małą kulkę u nasady filtra, zaczyna się postrzegać świat w zgoła odmiennych barwach. Wokulski postanowił zaryzykować, było mu wszystko jedno. Ze wszystkich sił pragnął wymazać z pamięci, jak nieprzyjemnie skończyła się ich poprzednia wspólna jazda pociągiem, właśnie do Orseaux. Pociąg ruszył, a wtedy panna Łęcka opadła na przeciwległą kanapę. Otuliła się szczelniej futrem, choć wagon był ogrzewany. Zdawało się, że ciągle wstrząsają nią drgawki, a nawet lekko dzwoni zębami. Wypiła koniak jednym haustem, lecz to chyba niewiele pomogło. W świetle lampy manicznej potwierdziło się wcześniejsze wrażenie, że jego ukochana bardzo zmizerniała, jakby wyniszczona chorobą. Przypominała anemiczny wielkomiejski kwiatek, hodowany bez powietrza i słońca. Czyżby żywiła się teraz tylko koniakiem i papierosami...? – rozważał Stanisław. Westchnął ciężko, wspominając jej niegdysiejszą bujną urodę, jaśniejącą niczym dziewanna pośród slawijskich łąk. Czuł, że musi koniecznie coś powiedzieć, by przerwać napiętą ciszę. – Nie tęskno pani czasem za ojczyzną? – zapytał trochę niepewnie, obawiając się odpowiedzi. – Do kraju nic mnie nie ciągnie – oświadczyła z niechęcią. – Nasz apartament zlicytowany, ojciec i ciotka umarli, konkurenci do ręki uciekli, gdy się dowiedzieli, że nie mam posagu. Pozostałby mi tylko klasztor... Prawda – skomentował w myślach. – Cóż bowiem robiła w Slawii ta rozpieszczona osóbka? Prowadziła pusty, bezużyteczny żywot. Ozdabiała salony, nic więcej. – W Orseaux jestem wolna, mogę robić, co chcę – mówiła dalej w jakimś dziwnym zapamiętaniu. – Kochane miasto... – Dopóki starczy pieniędzy – mruknął pod nosem. Jeśli nawet usłyszała, puściła tę uwagę mimo uszu. – Traktują mnie tu jak królową – dokończyła, wbijając wzrok w ciemność za oknami. Chyba królową półświatka – pomyślał całkiem przytomnie. – Dzieli tron z Naną i Kamelią... Jakie to wszystko smutne! Jego ideał sięgnął bruku, ale nie czyniło go to wcale mniej pożądanym. Przeciwnie, 211
Witold Jabłoński
w pewnym stopniu dodatkowo pociągającym. Człowiek to brudne bydlę – uświadomił sobie nie po raz pierwszy. – Otacza panią rój trutni, jak królową pszczół – zauważył w końcu dość cierpko. – Och, jak ja ich dobrze znam! – wybuchła nagle panna Izabela tonem prawdziwej goryczy. – Tych wszystkich donżuanów, poetów, filozofów, bohaterów, te wszystkie tkliwe, namiętne, złamane, rozmarzone albo silne dusze... A najgorsi z nich to artyści: nie wyłączając największych, bez sławy i hołdów nie mogą żyć, jak my bez pokarmu i powietrza. Znam całą tę menażerię i dobrze się nią bawię. Żaden z nich niegodzien się z panem równać, co najwyżej może buty pucować – dodała niespodziewanie i jak gdyby wbrew sobie. – Wiem, ile jesteś wart – podjęła, dostrzegając odruch zdziwienia u słuchacza. – W twoich rękach stalowe szyny zwijają się jak wstążki. Oni potrafią tylko produkować banały. Do pana należy przyszłość. A raczej sam dla siebie jesteś przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Umilkła, jakby wyczerpana tak długą przemową. On też milczał zaskoczony, nie mogąc zdobyć się na żadną sensowną ripostę. Przechodziły przezeń na zmianę fale gorączkowej ekstazy oraz lodowate dreszcze otrzeźwienia, zbyt krótkie jednak i tonące po chwili na powrót w rozkosznym oszołomieniu. Rozchybotane drżenie pociągu udzielało się Wokulskiemu; wszystko w nim drżało, każdy mięsień i każdy nerw. Nie wiedział, czy był to wpływ papierosowej używki, czy tak działała nań obecność ukochanej. Pożądanie pchało go, by rzucić się na nią, zedrzeć futro i suknię, zaspokoić wreszcie dojmujące pragnienie, nie bacząc, że w każdej chwili do salonki mógł wejść jakiś inny pasażer lub zastukać konduktor. Na razie upajał się kontemplowaniem jej klasycznego profilu na tle zaokiennej pomroki, rozdzieranej co jakiś czas błyskami mijanych lamp. Ten widok wystarczał, by czuł się absolutnie szczęśliwy. Wreszcie, po długiej jeździe, pociąg zaświstał, zazgrzytał i wstrzymał swój pęd z ogłuszającym łoskotem. Izabela zerwała się niecierpliwie. – Jesteśmy na miejscu – poinformowała chłodno, jakby lekko zawiedziona niemrawym zachowaniem towarzysza podróży. 212
Lalka 2 (Miłość Wieku Pary)
Gdy po wyjściu z małej stacyjki owionął ich nocny chłód, Stanisław rozejrzał się błędnym wzrokiem, na poły świadom, że odurzone zmysły mogą go mamić. Znajdowali się na peryferiach miasta, gdzieś w okolicach Charcoton. Nie było widać końca ulicy, hen daleko wznosiła się ku niebu, dachy zniżały ku ziemi, a reszta niknęła w ciemnościach. Dom, przed którym się zatrzymali, był bardzo stary, świadczyły o tym ściany pokryte pleśnią i zakurzone, gdzieniegdzie wybite okna. Otoczony był wysokim murem, w którym szczerzyła rdzawe kły niewielka żelazna furtka. Kilka uderzeń kołatki sprawiło, że otwarła się automatycznie, a gdy przemknęli oboje na dziedziniec niczym nocne cienie, zatrzasnęła się z głuchym łoskotem. W środku ściany frontowej domostwa znajdowały się drzwi, do których wchodziło się po kilku kamiennych, dosyć zmurszałych stopniach. Wokulski miał męczące wrażenie, że widział już kiedyś taką furtkę i tę upiorną ruderę, może w jakimś koszmarnym śnie. Obraz ruiny i upadku budził podejrzenie, że kondycja finansowa jego wybranki jest zaiste fatalna, tym bardziej więc zaskoczył Stanisława wystrój wnętrza, do którego niebawem go wprowadzono ciemnym korytarzykiem. Całą długość przeciwległej ściany buduaru zajmowała wielka i szeroka sofa pod baldachimem udrapowanym w formie namiotu i podtrzymywanym przez złote halabardy. U szczytu pod tym daszkiem ampla z żółtych, rubinowych i szmaragdowych szkieł rozsiewała omdlewające światełka, dobrze komponujące się z silną wonią zapalonych kadzideł. Stosy jedwabnych poduszek o jaskrawych barwach leżały porozrzucane na sofie i jasnym dywanie, odcinając się ostrymi plamami jakby porozlewanych farb albo kałuży krwi. Nieco z boku pysznił się sunirski parawan pełen droczących się smoków. W jednym rogu na tle olbrzymiego wachlarza z pawich piór stał pozłacany posążek wschodniego bóstwa z podwiniętymi nogami, drugi zapełniała żardiniera z brązu, pełna czarnych lotosów, podtrzymywana przez złote słonie. Ostentacyjny luksus wystawy sprawiał dziwnie sztuczne, jarmarczne wrażenie, jakby dekorator filmowy wykorzystał zgromadzone w magazynie rekwizyty do ustawienia sceny Wschodnie gniazdko rozpusty. Od tego dzikiego zbytku wionęło chłodem. Wokulski czuł się jak na 213
Witold Jabłoński
planie kiepskiego egzotycznego kryminału. Nie tak sobie wyobrażał azyl damy, którą kiedyś czcił jak boginię. Gdzie się podział jej dobry gust? – pomyślał zgryźliwie, wspominając urządzony ze smakiem apartament Łęckich w Gnieździe. – Czyżby utraciła go wraz z niewinnością? Panna Izabela zniknęła za parawanem. Wokulski rozsiadł się wygodnie na otomanie w oczekiwaniu na nocną kreację wybranki. Spostrzegłszy na pobliskim niziutkim stoliku dwa kryształowe kielichy i odkorkowaną butlę wina, chwycił ją i nalał sobie do pełna, a potem pił chciwie dużymi łykami, nie dbając, że trunek może zawierać jakiś afrodyzjak lub esencję z czarnego lotosu, rzecz częstą w tutejszych przybytkach pokątnych rozkoszy. Nic go nie obchodziło, że ryzykuje zdrowiem. Byle osiągnąć cel, który zdawał się właśnie przybliżać z prędkością rozpędzonego ekspresu. Po dłuższej chwili umiłowana objawiła się spowita jedwabnym peniuarem, który zdawał się seryjną, fabryczną kopią modnej sunirskiej szaty baronowej. Stanisław poczuł, jak przepływa przezeń fala ciekłego żaru, gdy zorientował się, że smukła elfka nie ma pod spodem niczego, nawet gorsetu. Powstał szybko, jakby otomana paliła go żywym ogniem. Chciał podać jej napełniony kielich, lecz odmówiła ruchem głowy. Stojąc na tle buzującego ruchliwą purpurą kominka, mieniąc się w odblasku płomieni tęczowo jak motyl, odezwała się głębokim, poważnym tonem z nutą fatalistycznej determinacji: – Był czas, że czciłeś mnie pan jak boginię i stawiałeś na urojonym piedestale, gniewając się, gdy nie spełniałam tych wygórowanych oczekiwań. To było dobre w Gnieździe, tam mogłeś nawet wzbudzać podziw swoim postępowaniem wśród sentymentalnych rodaków, ale tutaj, w Orseaux, narazisz się tylko na pośmiewisko. Tu patrzą na te sprawy przez okulary rozsądku. Tak wygląda miłość Wieku Pary... – dorzuciła bezdusznie. Stanisław uświadomił sobie w tym momencie, że słyszał już takie słowa z ust pewnej bogatej wdowy, która w zeszłym roku narzucała mu swe awanse. I pamiętał, jak odpowiedział tamtej, że taka miłość faktycznie przypomina kolej żelazną: jedzie prędko i bierze pasażerów, ilu 214
Lalka 2 (Miłość Wieku Pary)
się da. Tamta damulka jednak przynajmniej płaciła za siebie, stwierdził z mimowolną, bolesną ironią. – Fama głosi, że przyjechałeś nie tylko za mną, ale także, by sfinansować jakiś wynalazek... – podjęła po chwili elfka. Jaki znów wynalazek? – myślał gorączkowo Wokulski. – Ach tak, profesor Geist... Skąd ona o tym wie? Nie miał wszakże czasu nad tym się zastanawiać, bowiem bogdanka mówiła dalej twardo, rzeczowo: – Jeśli jednak zaniechasz tego niedorzecznego pomysłu i zechcesz roztrwonić na mnie swoje miliony, zostaniesz przez tutejsze towarzystwo uznany za wielce szykownego pana i znajdziesz się na okładkach wszystkich wytwornych żurnali. Wiem, że nie dbasz o takie błahostki i pragniesz mojej miłości. Porzuć zatem złudzenia. Nie kochałam cię i nigdy nie pokocham. Mogę jednak być twoja, zostanę twą utrzymanką, jeśli zgodzisz się słono za to zapłacić. Pamiętaj, że takie kobiety, jak ja, oddają się natychmiast lub wcale. Musisz się zdecydować od razu. Wóz albo przewóz – zakończyła cynicznie, niemal ordynarnie. Chwilę stał osłupiały, nie wiedząc, co rzec ani co czynić. Miał wrażenie, że słowa rozpadają się mu w ustach. Rozpalony umysł kupca pracował tymczasem automatycznie, pospiesznie rachując wydatki, jakie poniesie na spełnianie zachcianek damy swego serca i wiedział już, że gotów jest złożyć u jej stóp każdą ofiarę, tak jak dawniej. Zrujnuję się na nią w jakieś sześć, może siedem miesięcy... – oceniał w duchu. – Pal diabli forsę! Bywałem już w gorszych opałach, codziennie ryzykując majątkiem, a nawet życiem. Byle tylko nareszcie ją zdobyć, byle była naprawdę moja... Chociaż przez jeden sezon. Potem się znów odkuję... Pokrzepiony ową myślą, odurzony zmysłami, odstawił kielich i bez słowa porwał w ramiona wybrankę. Nie opierała się, uznając to zachowanie za oznakę zgody. W jego silnych łapskach zdawała się krucha i lekka jak piórko, gdy ją jednak przycisnął do piersi, ze zdziwieniem odkrył, że biust jej ma twardość drewna. Gdy zaś oplotła jego szyję ramionami, jeszcze bardziej zdumiała go siła jej niemal stalowego uścisku. Świeżo zawarty pakt winien być przypieczętowany pocałunkiem. 215
Witold Jabłoński
Wkrótce też karminowe usteczka elfki zawisły na grubych, mięsistych wargach trolla... Wpiła się weń z ogromną łapczywością, jakby chciała wyssać całą męską energię. Jej usta miały sprężystość i elastyczność kauczuku. Języczek wirował jak mały dentystyczny świder. Stanisław przymknął oczy, tonąc w euforycznym transie. Na oślep zaczął zdzierać z niej śliski, wymykający się jedwab, pragnąc wziąć ją nareszcie całą, nim ta jedyna w życiu chwila pierwszego spełnienia uleci w nierozpoznaną dal... I nagle coś się popsuło. Panna Łęcka zadygotała, wyprężyła się spazmatycznie i jak gdyby zdrętwiała na całym ciele. Oderwała odeń usta i odchyliła głowę gwałtownie do tyłu, jakby miała się zaraz wygiąć w łuk histeryczny. Zatrzepotała rozpaczliwie rzęsami, niby konająca ćma skrzydełkami, a z drżących warg wybiegło stłumione mamrotanie: – Spraw się dobrze, ty śliczna...! Wstrząśnięty Stanisław zdał sobie sprawę, że mówiła kiedyś coś takiego do klaczy, którą wystawił na wyścigach. Skąd jej to nagle przyszło do głowy? I jaki miało związek z obecną sytuacją? – Panno Izabelo – wyjąkał zdetonowany – co pani jest? Co to ma znaczyć? – Spraw się dobrze, ty śliczna...! Spraw się dobrze, ty śliczna... – terkotała w kółko jak katarynka. Te dziwnie niestosowne, obłędne słowa zmroziły go i otrzeźwiły. Pełen trwogi potrząsnął nią, pragnąc ocucić rozhisteryzowaną damę. Bez skutku. Mrugała wciąż frenetycznie i powtarzała swoje: – Spraw się dobrze, ty śliczna...! Spraw się dobrze, ty śliczna...! Nagle wydało mu się, że wszystko zrozumiał i oblał go zimny pot. Oszalała – skonstatował z przerażeniem. – A ten łotr, Starski, to wykorzystał... Bydlę! W przypływie irracjonalnego gniewu zaczął rozważać wymierzenie jej siarczystego policzka lub obrzucenie kostkami lodu, słyszał bowiem, że to najlepsze sposoby na histeryczki, nie mógł się jednak zdecydować na żaden drastyczny czyn, obawiając się skrzywdzić ukochaną. Ręce opadły bezradnie, cofnął się o krok, czując, że za chwilę 216
Lalka 2 (Miłość Wieku Pary)
sam oszaleje. Ona zaś trzęsła lekko głową i dalej powielała jeden motyw jak zdarta płyta: – Spraw się dobrze, ty śliczna...! Spraw się... Nie wiadomo, jak długo potrwałby jeszcze ten śniony na jawie koszmar, gdyby z półmroku buduaru nie wynurzyła się nagle dłoń w białej rękawiczce. Smukłe, długie palce ujęły zapięcie naszyjnika na karku i lekko coś przekręciły. Panna Izabela wreszcie umilkła i całkiem zastygła z makabrycznie przechyloną na bok główką i odpychająco półprzymkniętymi oczkami. Wyglądała teraz jak marionetka porzucona przez lalkarza, któremu znudziło się pociąganie za sznurki. – Zacięła się, psiakrew – warknął ze złością Starski. – Trzeba ją częściej oliwić. Potem spojrzał na niego i Wokulski ujrzał w oczach elfa wrogość z czającą się na dnie obawą. Pomrukujący niczym rozjuszony niedźwiedź kupiec ruszył w stronę intruza, zaciskając pięści wielkie jak bochny. Wówczas w dłoni dandysa błysnął ozdobny, ale też diablo skuteczny, srebrny rewolwer. – Ostrzegam – syknął ostro – kolejny krok będzie twoim ostatnim. Porozmawiajmy jak ludzie rozsądni. Siądź pan i dla ochłody napij się wina – zasugerował po chwili oziębłym tonem, jakby prowadził salonową konwersację. Kpi, czy o drogę pyta? – zastanawiał się w duchu Stanisław. – Nie zastrzeli mnie z zimną krwią, zbyt wielkim jest tchórzem. To raczej typ amanta, nie wojownika... Elfy jednak robią różne rzeczy ze strachu. Wokulski stanął zatem w miejscu, sapiąc jak miech kowalski. Miał mętlik w głowie, niczego nie rozumiał. Walczyły w nim o pierwszeństwo rozterka z zaciekłością. Wszystko działo się tak szybko, że nawet jego umysł nie był w stanie za tym nadążyć ani tym bardziej ogarnąć całości. Pragnął jednak coś zrozumieć, dowiedzieć się czegoś, nim zabije Starskiego. Zdołał więc jakoś się opanować i wydyszał z trudem: – Co to ma znaczyć...? Łajdaku, co z nią zrobiłeś?! – Uratowałem od pewnej zguby – odparł tamten dość oschle, bez cienia zmieszania, z bezczelną pewnością siebie. – Po śmierci ojca 217
Witold Jabłoński
znalazła się w całkowitej nędzy i zapadła na suchoty. Jedynym wyjściem było poddać ją eksperymentalnej terapii. Profesor ocalił jej piękno... – Jaki profesor? – wychrypiał Stanisław, czując, że nie spodoba mu się odpowiedź. – Geist – oznajmił Starski, wzruszając ramionami. W tym momencie portiera za otomaną zafalowała i Wokulski poczuł na plecach chłodny powiew. Dobiegły stamtąd dziwne hałasy, jakby łoskot wprawionego w ruch mechanizmu i coś przypominającego starcze pokasływanie. Starski odruchowo zerknął w tamtym kierunku. Stanisław pogratulował sobie, że nigdy nie rozstawał się z solidnie okutą laską z polerowanego slawijskiego dębu. Wykorzystał moment rozproszenia uwagi przeciwnika i dobrze obliczając odległość, smagnął nadgarstek elfa żelazną gałką. Starski żachnął się i wrzasnął jak oparzony. Ręka poleciała w bok i rewolwer wystrzelił. Kula przeszyła głowę nieruchomej panny Izabeli, wybijając sporą dziurę w lewym policzku. Wokulski ujrzał z przerażeniem, jak z uszkodzonego oczodołu wyskoczyło szklane oko na długiej sprężynie i posypały się jakieś śrubki, kółka zębate... Opanowany ślepą furią zaatakował bykiem zdezorientowanego Starskiego. Był o wiele większy i silniejszy, toteż szczupły mężczyzna poleciał w mig na podłogę. Uderzył potylicą w podstawę kominka, prawdopodobnie nie poczuł więc, jak Wokulski uderza jego głową kilkakrotnie o kamień, aż zamieniła się w miazgę, a szczupłe ciało całkiem znieruchomiało. Stanisław klęczał nad nim chwilę, przytomniejąc powoli i uświadamiając sobie, co właśnie zrobił. W pomieszczeniu zapanowała martwa cisza, zakłócana jedynie szmerem pracującej machiny. Wtem zza kotary dobiegło znów pokasływanie, przypominające teraz bardziej złośliwy chichot. Wokulski zerknął w tamtą stronę, przeczuwając, że czekają go tej nocy kolejne niemiłe niespodzianki. Kątem oka upewnił się, że laska i rewolwer znajdują się wciąż w zasięgu ręki. Sceneria wokół niego zmieniła się w jednej chwili, jak za dotknięciem różdżki czarodzieja. Luksusowe mebelki cofnęły się na szynach i ukryły we wnękach. Kominek zgasł, jak zdmuchnięty lodowatym powiewem. Sekundę potem ściemniała też ampla u sufitu. Wnętrze nie 218
Lalka 2 (Miłość Wieku Pary)
pogrążyło się jednak w zupełnym mroku. Zasłona za otomaną, wprawiona w ruch przez halabardy, uniosła się i zwinęła do góry jak operowa kurtyna. Pokój zalała bladozielona, trupia poświata, jakby fosforyzujący blask rozkładu. Było to zimne, chemiczne światło lamp laboratoryjnych. I to głównie za ich sprawą dom lalki przeistoczył się w obskurną, przykurzoną norę. Wokulski, nie dziwiąc się już niczemu, ogarnął szybkim spojrzeniem odsłoniętą część pomieszczenia. Znów mając przykre odczucie deja vu, ujrzał znajomy widok: rozległą kwadratową salę, z której wionęło przeraźliwym chłodem. Pośrodku stał ogromny cylinder podobny do kadzi. Jego stalowa ściana miała przynajmniej łokieć grubości i była w czterech miejscach ściśnięta potężnymi obręczami. Do grubego wieka były przytwierdzone jakieś aparaty, jeden podobny do klapy bezpieczeństwa, spod której od czasu do czasu wydobywał się obłoczek pary i szybko niknął w powietrzu, drugi przypominał manometr z ruchomą wskazówką. Nieco dalej, bliżej okna obracało się wielkie koło hydrauliczne, zanurzone do połowy w prostokątnym otworze, wybitym w podłodze. Wokół owej piekielnej machiny rozstawione były stoły, zarzucone retortami, miseczkami, rurkami z różnych materiałów i tajemniczymi, niewykończonymi mechanizmami. Pod oknami stały wanienki kamienne albo miedziane, napełnione kolorowymi cieczami. Pod sufitem podwieszona była przedziwna, odrażająca kukła, wyglądająca jak szkielet człowieka obdartego częściowo ze skóry i niektórych mięśni. Przy bliższym wejrzeniu można się było jednak przekonać, iż jest to niedokończony model naukowy. Na połyskujących metalicznie żebrach i piszczelach zwieszały się częściowo uformowane, gąbczaste odpowiedniki muskułów, niektóre pokryte cielistą imitacją naskórka. Głowa miała połowę twarzy i zwieszający się groteskowo pukiel przyklejonych włosów, druga połowa szczerzyła stalowe zęby i przeraźliwie wytrzeszczała sztuczne oko wprawione w oczodół. Wokulskiemu przez mgnienie wydało się, że niedokończona maska wykazuje uderzające podobieństwo z obliczem zmasakrowanego właśnie Starskiego, lecz nie zaprzątał tym sobie dłużej głowy, skoro jego uwagę zwróciła drobna postać, stojąca u stóp straszydła. 219
Witold Jabłoński
Był to profesor Geist. Bardzo mały i szczupły, nawet jak na niziołka, z twarzą żółtą jak wosk. – Zepsuliście mą malowaną lalę – wymamrotał uczony, przebierając paluszkami na brzuchu okrytym szarym fartuchem. – Ech, koguty, koguty! Ledwo z oka spuścić na chwilę, zaraz coś zbroją. Jak dzieci: tylko szampan i dziwki w głowie – gderał jak prawdziwie zgryźliwy tetryk. – Starskiego mi nie żal – podjął po chwili, nie doczekawszy się odpowiedzi od zszokowanego Stanisława. – To był tylko manekin. Ty jednak i panna Izabela to całkiem inna sprawa... Miałeś poświęcić swój majątek dla dobra nauki, chciałeś sfinansować mój wynalazek. Wiedziałem jednak, że natychmiast pobiegniesz za spódniczką, skoro będzie nią Ona – zauważył z wyrzutem. – Nastawiłem ją więc odpowiednio, by cię tutaj zwabiła. Przyznaję, próbna wersja uwodzicielki okazała się mieć drobne defekty, niemniej spełniła zadanie – skonstatował z zadowoleniem. – I po to była potrzebna ta cała inscenizacja? – wykrztusił rozgniewany Wokulski. – Trywialny melodramat, marny bulwarowy teatrzyk? Za kogo mnie masz, profesorze? Za nieszczęsnego rogacza z głupiej tragifarsy? Chciałeś mi udowodnić, jak bardzo zbłądziłem w uczuciach, by zdobyć środki na kolejne eksperymenty? – Zabezpieczyć i odpowiednio ulokować, nim zmarnujesz je na tę... pannicę – uściślił naukowiec, kręcąc małą, żółtą główką. – Brąz, żelazo, proch, igła magnetyczna, druk, machiny parowe dostawały się bez żadnego wyboru w ręce geniuszów i idiotów, szlachetnych i zbrodniarzy, którzy pozwalali, by geniusze tonęli w nędzy, a ich mózgi i płuca wyżerały małe, nędzne mikroby – stwierdził refleksyjnie. – Uznałem, że dość już wycierpiałem dla szczęścia wszystkich ras. Trzeba stworzyć nową istotę! – zawył z błyskiem szaleństwa w oczach. – Przekuć umysł, uczynić narzędziem rozwoju... Będziesz idealnym prototypem. Wzorcem dla innych. Świdrował przenikliwym spojrzeniem klęczącego wciąż Stanisława. Wokulski miał wrażenie, że uczony przygląda się mu i ocenia jak anatom badający trupa. Kompletnie zwariował – stwierdził w myślach. – Niszczy innych, by urzeczywistnić swoje obłąkańcze idee. Trzeba go powstrzymać, nim zniszczy cały świat... 220
Lalka 2 (Miłość Wieku Pary)
Serce zamarło na moment, gdy uświadomił sobie, jakie piekielne tajemnice i piorunujące mieszanki mogą się kryć w trzewiach tego przeklętego domostwa. – Nie – oświadczył, powstając z kolan, z rewolwerem wycelowanym w cherlawego niziołka. – Nie będę twoją bezwolną kukłą, profesorze. Choćbyśmy obaj mieli tu zginąć... – Ależ będziesz – sprzeciwił się Geist, nic sobie nie robiąc z groźby. – Dla postępu warto ponieść wszelkie ofiary. Jutro pójdziesz do banku i wypłacisz okrągły milion na poczet naszych prac. A potem bez reszty poświęcisz się badaniom... i obaj wypełnimy swoją życiową misję – zakończył, chichocząc triumfalnie. – Nie zrobię tego – upierał się Stanisław, mierząc prosto w wątłą pierś uczonego. – Zrobisz, zrobisz – przekomarzał się żółty diabełek. – Już moja w tym głowa. Dał nagle susa w półmrok i znikł za boczną kotarą, jak teatralny duch za kulisą. Zgrzytnęła ukryta dźwignia. Stanisław chciał strzelać na ślepo, lecz jego uwagę odwrócił trzask dochodzący z góry. Nad głową nieco skołowanego kupca otworzyła się klapka, z której wyskoczył żelazny pająk wielkości orzecha kokosowego. Nim mężczyzna zdążył doń strzelić, automat błyskawicznie strzyknął srebrną, kleistą cieczą. Skrzące od manicznych wyładowań nici oplotły zwalistą sylwetkę ofiary, paraliżując wszelką możliwość ruchu. Broń wypadła z bezwładnej dłoni na posadzkę. Stanisław wpatrzył się w nią osłupiałym spojrzeniem. Jego uszu dobiegł znowu złowieszczy chichot. – Jak widzisz, przygotowałem dla ciebie na dziś wieczór niejedną niespodziankę – chełpił się niewidoczny profesor. – Masz teraz trochę czasu, by zastanowić się nad swoim dotychczasowym życiem i przemyśleć obecną sytuację. Muszę jeszcze przygotować stół operacyjny, później się wezmę za ciebie. – Niee... – wyrzęził Wokulski, ledwie poruszając w ustach skołowaciałym językiem. Zrozumiał, że wszelkie protesty nie zdadzą się na nic. W chorym umyśle Geista stał się po prostu kolejnym obiektem badań, który wynalazca 221
Witold Jabłoński
chciał wykorzystać do swoich mrocznych doświadczeń. Wsłuchiwał się w dochodzące z niewidocznej stąd części pomieszczenia odgłosy fachowej krzątaniny, brzęk jakichś probówek i rozkładanych na blacie stołu instrumentów... Tak skończę? – pytał sam siebie w myślach. – Jako szczur laboratoryjny szalonego naukowca? Właściwie, co za różnica... Świat bez Niej i tak nie ma sensu. Choć w głowie kotłowały się same czarne myśli, zarazem jednak wszystko w nim się buntowało przed takim finałem. Czuł, że to nie może być koniec. Spory świetlik w suficie nad laboratorium rozpadł się nagle z hukiem na tysiące kawałków. Do pomieszczenia wleciał ze świstem pocisk i zdruzgotał jeden ze stołów. Potem pękł z hukiem i wnętrze wypełniło się kłębami bezwonnego, białego dymu. Wokulski usłyszał przeciągły jęk profesora i cichy odgłos upadku, a po chwili dojrzał wystające zza zasłony cienkie nóżki niziołka. Gaz usypiający, uzmysłowił sobie w jednym z ostatnich przebłysków gasnącej stopniowo świadomości. Przez otwór wybity w dachu sfrunęły na stalowych linach niewielkie, lecz krzepkie sylwetki gnomów w skórzanych kombinezonach i hełmach przypominających nurkowe. Stworzonka zakrzątnęły się niezwłocznie, bez trudu przenosząc na środek nieprzytomnego uczonego i, ze znacznie większym wysiłkiem, jego skrępowanego gościa. Opasały oba ciała linkami. Stanisław, walcząc z ogarniającą go sennością, ujrzał w poszarpanym otworze gondolę i gigantyczną czaszę sterowca wiszącego na tle rozgwieżdżonego nieba. Małym agentom nie pozostało zbyt wiele czasu. Zauważyły w tej chwili z okrzykami przestrachu, że jeden z odłamków uszkodził oś koła hydraulicznego, które przechyliło się niebezpiecznie, ze złowieszczym łoskotem opadając powoli na bulgoczący, rozedrgany kocioł. Cały dom zaczął się trząść w posadach, na podłodze i ścianach pojawiły się rysy pęknięć. Czym prędzej dowódca gnomów wystrzelił racę świetlną, dając znak pilotowi, że pora się zbierać. Ulecieli w górę, pozostawiając za sobą krwawą łunę, ryk straszliwej eksplozji i dreszcz 222
Lalka 2 (Miłość Wieku Pary)
wylęknionej ziemi. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał Wokulski, nim całkiem utonął w pomroce nieświadomości, był jęk syren straży pożarnej i policyjnych karetek.
Zbudził się z nadzieją, że wszystkie zdarzenia były tylko nocnym zwidem. Ze zdumieniem zobaczył majaczące nad sobą wielkie, rumiane oblicze z konopiastą brodą. Ogr przypatrywał mu się z niepokojem. – Nu jak, Stanisławie Piotrowiczu, lepiej ci? – zapytał troskliwie. – Nie bój się, zaraz dojdziesz do siebie. Wokulski rozejrzał się, mrugając, by przywrócić ostrość widzenia. Okazało się, że znajdują się w kabinie sterowca, on zaś jest przypasany do twardej, niewygodnej kozetki. Ponieważ Suzin zaczął właśnie rozpinać uprząż, delikwent zrozumiał, że miała jedynie na celu zapewnienie mu bezpieczeństwa. Przyjaciel pomógł mu usiąść i podsunął spotniałą szklankę wyśmienitej czystej wódki, która nieraz już stawiała Stanisława na nogi. Wypił więc bez wahania, czując, jak lodowata ciecz napełnia jego wnętrze przyjemnym, ożywczym żarem. Lód i ogień, najbardziej rozpoznawalne symbole Morgowii. – Ech, druhu mój, zginiesz kiedyś przez te romanse – stwierdził współczująco morgowski miliarder, spostrzegając z ulgą, że wspólnik dochodzi powoli do siebie. – Wy, Slawijczycy, wszyscy tacy – podjął po chwili z łagodną wymówką. – Fantaści i romantycy! Zawsze gonicie za jakąś niedostępną chimerą, szukacie szczęścia w dalekim świecie, zamiast docenić to, co macie pod nosem. Wszystko robicie za wcześnie albo za późno. Może dlatego nic nigdy się u was nie udaje – dorzucił z przekąsem. – Nie tylko przez Smoczą Klątwę... – Jak mnie znalazłeś? – chciał wiedzieć Stanisław. – Zdaje się, że uratowałeś mi życie... – Nie dziękuj, wyznam ci szczerze, że bardzo nam pomogłeś – przerwał mu bystro Suzin – i to my powinniśmy być wdzięczni. Wynalazki tego twojego profesora to wielka rzecz! – stwierdził z niekłamanym podziwem. – Zainteresowali się nimi nasz car ojczulek i nawet sam Kościej 223
Witold Jabłoński
Nieśmiertelny... A wokół tego staruszka wywiady wojskowe niuchały, uch, jak niuchały! A najwięcej wotański... Ale uprzedziliśmy ich, sława Bohu, dzięki tobie, serdeńko – stwierdził, promieniejąc dumą i satysfakcją. – Doprowadziłeś nas do niego w samą porę... Na razie trzymamy go w chłodni, aż skruszeje – poinformował, szczerząc ogromne, ostre kły. – Będzie z nim sporo roboty – dodał, posępniejąc. – On geniusz, ale i wariat. Chciał wyhodować nowy gatunek! Ot, bezbożna idejka! Nu nic, posiedzi trochę w tajdze, to i rozumu nabierze – zawyrokował, marszcząc krzaczaste brwi. Metal trzy razy lżejszy od wody albo dziesięć procent lżejszy od powietrza to łakome kąski – rozważał już całkiem przytomnie Wokulski. – Co stanie się z dzisiejszym światem na widok pierwszej machiny latającej bez skrzydeł, bez skomplikowanych mechanizmów, a trwałej jak okręt pancerny? Metale Geista dadzą początek nowej cywilizacji, o jakiej nikomu się jeszcze nie śniło, choć raczej nie uszlachetnią żadnego rozumnego gatunku, jak tego chciał profesor. – A co teraz będzie ze mną? – zadał jedyne logicznie nasuwające się w tej chwili pytanie. – Prawda, co z tobą począć? – podchwycił rudy olbrzym, zerkając nań z ukosa. – Do Gniazda nie masz co wracać, skoro sprzedałeś sklep gnomom. I to dla kogo, dla jakiejś głupiej lalki... Slawijska niefrasobliwość. Chyba nigdy nie zmądrzejecie. Tutaj nie możesz zostać, zbyt wiele niemiłych wspomnień... Ot, wiesz co – zawołał nagle z rozjaśnionym obliczem – jedź ty do Widlicy! Tam buduje się nowy przemysł, to miasto wielkich możliwości. Jest taki jeden, slawijski szlachcic jako i ty, na którego od dawna mamy baczenie. Chce handlować ze Wschodem. Ambitny, rzutki, bystry, a przede wszystkim uczciwy z natury, nie krętacz i nie malwersant, choć umie być także bezwzględny w interesach. Na pewno dobrze się dogadacie, gdy wejdziecie do spółki. – Jak się nazywa? – zainteresował się Stanisław. – Karol Borowiecki – poinformował Suzin. – Warto na niego stawiać – podkreślił znacząco. – Dziękuję, zastanowię się – odparł Wokulski. – Jednak teraz muszę odpocząć. 224
Lalka 2 (Miłość Wieku Pary)
– Oczywiście, wypocznij i nabierz sił – zgodził się wspólnik i bezzwłocznie opuścił kabinę. Kiedy Stanisław został sam, zadumany wpatrzył się w iluminator. Gigantyczny sterowiec minął właśnie Żelazną Wieżę i sunął dalej majestatycznie, niemal bezgłośnie nad szpiczastymi dachami z minimalnie pracującymi silnikami i wygaszonymi lampami, dryfując w gęstej porannej mgle niczym opasły lewiatan. Wokulski słusznie podejrzewał, że w mętnym oceanie tego niezwykłego miasta rozpocznie się dla niego nowa epoka, nie sądził jednak, że przebudzenie będzie takie bolesne. – Farewell, miss Iza! – szepnął ze smutkiem w skłębioną, brudnoszarą pustkę. Czuł, że tym razem pożegnał się naprawdę ze swą największą miłością.1
WITOLD JABŁOŃSKI (ur. 1957 w Łodzi) – pisarz fantastyczny, znany z cyklu o Witelonie oraz tłumacz literatury rosyjskojęzycznej. Jest pisarzem, tłumaczem, kusicielem, estetą, lekkostrawnym cynikiem. Ukończył polonistykę na Uniwersytecie Łódzkim, mieszka i pracuje w Łodzi. Uprawia fantasy historyczną (cykl Gwiazda Wenus, Gwiazda Lucyfer, Fryne hetera, Słowo i miecz – w przygotowaniu kontynuacja Ślepy demon) oraz miejski horror (Miasto Nawiedzonych – fragmenty dostępne na spoti.pl). Przekłada rosyjską fantastykę, m.in. powieści Kira Bułyczowa, a także Mariny i Siergieja Diaczenków. Pomawiany o szerzenie antyklerykalizmu, satanizmu i deprawowanie młodzieży przy piwie na konwentach fantastyki, w rzeczywistości ma naturę pustelnika lub pogańskiego filozofa. Prywatnie raczej nieszkodliwy, a ponoć nawet sympatyczny. Pracuje dużo w domu, potem wyrusza w świat. Całym światem bywa często ulica Piotrkowska ze swymi jedynymi w swoim rodzaju pubami i kawiarniami. W tekście wykorzystano fragmenty wiersza Oscara Wilde’a Dom rozpusty w przekładzie A. Nowickiego. 225
Paweł Kontek
Szarada
Wyjąłem talię kart i zacząłem wolno je tasować, nie spuszczając wzroku z arystokratycznych, elfich rysów lorda van der Hosena. Kłęby fajkowego dymu ukryły na chwilę grymas niezadowolenia na jego twarzy. – Panie Seadwicku, bądźmy poważni. Nie wysłałem pana do kopalni w Merte-Ver-Daas dla zabawy. Oczekiwałem rezultatów. – A ja oczekiwałem uczciwego postawienia sprawy, lordzie – odburknąłem, bo już zaczęły mnie mierzić te towarzyskie gierki. – Zamiast porządnie utrzymanej i zabezpieczonej konstrukcji ma pan w tych swoich włościach kupę gruzu i na dziko wykopane korytarze... Brak wind przemysłowych, brak właściwego oznaczenia tuneli i poszczególnych poziomów. Robotnicy praktycznie wynoszą urobek na własnych plecach... Van der Hosen prychnął pod nosem i wykonał gest zdecydowanie niegodny szlacheckiego tytułu. – To, co pan mówi, panie Seadwicku, to zaledwie garść szczegółów niegodnych mej uwagi. Pańskim zadaniem było zbadanie, dlaczego w Merte-Ver-Daas giną robotnicy, a nie przeprowadzanie szczegółowej ekspertyzy warunków pracy. Milczałem przez chwilę, przekładając talię z ręki do ręki i wyciągając losowo wybrane karty. 227
Paweł Kontek
– Tam nic nie ma – odrzekłem po chwili. – Żadnego potwora czy innego monstrum. Jedyne, co uważam za przekleństwo Merte-Ver-Daas, to pazerny właściciel, który bez potrzeby naraża życie i zdrowie krasnoludów, które tam pracują. To pan i tylko pan jest czarnym charakterem w tej opowieści – zakończyłem dobitnie, po czym podniosłem się z wygodnego fotela i ruszyłem w kierunku wyjścia. – Lord van der Hosen jeszcze nie skończył. Drogę zastąpił mi kamerdyner. Złapałem rękę, którą chciał mnie dotknąć i jednym sprawnym ruchem wybiłem mu ją ze stawu. – W takim razie poproś milady. Zwykle lepiej kończyć w towarzystwie pięknej kobiety – rzuciłem i wyszedłem z gabinetu. Emme zjawiła się jak zwykle bezszelestnie i z gracją wsunęła mi rękę pod ramię. – Idziemy czy biegniemy? – zapytała, zniżając głos do ledwie słyszalnego szeptu. – Wychodzimy godnie, lecz bez ociągania – odpowiedziałem, nie patrząc jej w oczy. Zgodnie ruszyliśmy ku wyjściu z rezydencji. Odprowadzały nas wyniosłe spojrzenia znamienitych członków rodu van der Hosen uwiecznionych na zdobnych w złote ramy portretach.
Wieczór powitał nas wilgotnym powietrzem i oparem ścielącym się wokół stóp. Z oddali dochodziły dźwięki wielkomiejskiego życia. Ys nigdy nie zasypiało. Jedynie wczesnym rankiem przechodziło krótką fazę bezruchu, by już koło południa ponownie eksplodować wielobarwną tłuszczą, wypełniającą wąskie uliczki. Olbrzymie sterowce sunęły po wiecznie chmurnym niebie, zaś wszystko dookoła otulał smog licznych fabryk i manufaktur. Wsiedliśmy do paromobilu i ruszyliśmy w stronę centrum miasta z zawrotną prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę. Kierowałem się do pensjonatu Das Nacht, gdzie czekały na nas kolejne sprawy zawodowe w osobie dżentelmena o nazwisku Inchebold van Doreen. 228
Szarada
Nagle Emme złapała mnie za ramię i mocno ścisnęła. Zwolniłem i spojrzałem na nią. Miała zamknięte oczy, zaś ostre rysy twarzy ściągnięte były w wyrazie bólu. – Wracamy do rezydencji – rzekła schrypniętym, pełnym napięcia głosem. Posłusznie zawróciłem paromobil, gdyż nie zwykłem lekceważyć przeczuć mojej towarzyszki. Jej orcza natura i niezwykle silny dar niejednokrotnie uratowały mi skórę. – Jak bardzo nie lubisz Arjena van der Hosena? – zapytała po chwili. – Nie zwykłem długo chować urazy – wzruszyłem ramionami. – W takim razie nie zmartwi cię wiadomość, że właśnie jedziemy, by uratować jego arystokratyczny, elfi zadek.
Gdy mijaliśmy okoloną bluszczem bramę, dobiegł nas huk wystrzałów. Skuliłem się odruchowo, starając się wypatrzyć napastników. Nie było to trudne. Najwyraźniej nie spodziewali się, że ktoś im przeszkodzi. Przesadnie zawierzali ciemnościom, które dla mnie nigdy nie były problemem. – Wesprę obrońców. Emme mrugnęła do mnie porozumiewawczo i nacisnęła czerwony przycisk katapulty. Siedzenie pasażera gwałtownie wystrzeliło w górę. Z podziwem obserwowałem, jak zatacza w powietrzu łagodny łuk i z gracją ląduje na jednym z licznych balkonów. Mnie jak zwykle pozostała brudna robota. Pierwszego bandytę położyłem trupem, siedząc jeszcze w paromobilu. Strzał oddany w tył jego głowy może nie był zbyt finezyjny ani honorowy, lecz mężczyzna psuł mi idealnie zaprojektowaną pułapkę. Bez niego kąty odbicia rykoszetów nabrały przejrzystości. Lewą ręką ściągnąłem z głowy kapelusz i nie patrząc, rzuciłem go za siebie. Prawą już celowałem w rynnę. Kula płynnie przeszła przez blachę i trafiła chowającego się za nią mężczyznę w prawe oko. Kolejny strzał skosił dwóch ludzi przy żywopłocie. Trzeci pocisk posłałem 229
Paweł Kontek
w ornament przy kołatce. Odbity od metalowej powierzchni nabój położył wszystkich przy wejściu. Następnie odwróciłem się, klękając, i strzeliłem do mężczyzny za mną, mierząc z pamięci. Tym razem moja arytmetyka zawiodła. Ostatni z przeciwników nadal stał twardo na ziemi. W ręku ściskał cylinder. Pocisk z mojego rewolweru utkwił w ozdobnej tasiemce przy rondzie. – Wielka szkoda, panie Seadwicku, że pan zawrócił – odezwał się nieznajomy z silnym wotańskim akcentem. – Lord van der Hosen naraził się wielu ludziom... Nie powinien pan się w to mieszać. Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak pana zlikwidować. Nadmienię, że z żalem, bo pomimo ludzkiego emploi płynie w panu nasza, krasnoludzka krew. – Odwzajemniam żal, drogi panie – odpowiedziałem, lekko się kłaniając, po czym wyciągnąłem przed siebie rewolwer. On uczynił to samo, jednak kciukiem przesunął na swojej broni jakąś małą dźwignię. Mniej więcej w tej samej chwili stały się dwie nieoczekiwane rzeczy: jego bębenek rozpadł się, posyłając w moją stronę cztery pociski, zaś mój strzał wymierzony w serce krasnoluda po prostu chybił. Nieznajomy nie czekał na rozstrzygnięcie naszego pojedynku. Błyskawicznym ruchem zdarł z pleców pelerynę, a kiedy ta uniosła się w powietrze, wskoczył na nią i odleciał w ciemność. Drżącymi palcami przeładowałem rewolwer, lecz wycelować nie dałem rady. Upadłem na środek klombu, obficie krwawiąc na rosnące wokół tulipany. Wszystkie cztery pociski dosięgły celu.
Odzyskałem przytomność dopiero po dwóch dniach. Wrodzona odporność organizmu mieszańca oraz dar Emme znacznie przyczyniły się do mojego powrotu do świata żywych. Nadal przebywałem w rezydencji Arjena van der Hosena, lecz gospodarz nie zaszczycił mnie swoją obecnością, co odebrałem jako afront. Dopiero po tygodniu mojej rekonwalescencji pojawił się kamerdyner z odręcznie napisanym zaproszeniem. Wbiłem się w przyciasny smoking i z wystrojoną jak 230
Szarada
porcelanowa laleczka Emme zeszliśmy krętymi schodami na parter, do imponującej, oświetlonej lampionami jadalni. Gospodarz przyjął nas wraz ze swą nadobną małżonką. Z wyraźnym zainteresowaniem przyglądała się mnie i mojej towarzyszce. Wypiąłem dumnie pierś i wyprostowałem się na całą swoją nikczemną wysokość. Dzięki butom na koturnach byłem równy wzrostem Emme, lecz ogromne zwierciadło przy wejściu odarło mnie ze złudzeń. Bardziej wyglądałem na jej stręczyciela niż przyjaciela. Choć na co dzień nie zaprzątałem sobie tym głowy, zdawałem sobie sprawę, że mieszana ludzko-krasnoludzka krew nie uczyniła mnie osobnikiem przystojnym. Grubo ciosane rysy twarzy i zwalista sylwetka bardziej upodabniały mnie do bohaterów listów gończych niż poczytnych romansów. Po pełnym udawanej serdeczności powitaniu usiedliśmy w otoczeniu kryształowych i porcelanowych elementów zastawy. Przy akompaniamencie kwartetu smyczkowego delektowaliśmy się wykwintnymi potrawami, które przygotował mistrz kuchni domu van der Hosen. – Jesteśmy bardzo wdzięczni za gościnę, ale myślę, że już zbyt długo Emme i ja cieszymy się państwa szczodrością – rzekłem, kiedy przy stole zapadła niezręczna cisza. – Nonsens, panie Seadwicku – odparła niemal od razu Rica van der Hosen. – Oboje państwo jesteście... interesującym towarzystwem, jakże innym od do bólu nudnych i przewidywalnych mieszkańców naszego miasta. Interesującym? Dobre sobie – pomyślałem, lecz jedynie uśmiechnąłem się do gospodyni, wznosząc kieliszek w toaście. – Czy udało się dowiedzieć, kim był ów tajemniczy krasnoludzki zamachowiec, którego skuteczności doświadczyłem na własnej skórze? Chyba popełniłem jakiś nietakt, gdyż lord w znaczący sposób brzęknął sztućcami o porcelanowy talerz. Jednak Rica van der Hosen dystyngowanie skinęła mi głową i dość rzeczowo odpowiedziała. – Magister Sigismund Bosch był dawnymi czasy partnerem biznesowym mojego męża. Niestety, większą wagę przykładał do realizacji własnych celów niż obopólnych korzyści płynących z wydobycia diamentów. Uwikłał naszą rodzinę w kontakty z podejrzanymi osobnikami. 231
Paweł Kontek
Gdy jego prawdziwe intencje wyszły na jaw i odcięliśmy go od środków finansowych, postawił wszystko na jedną kartę. Na szczęście byli państwo w pobliżu. – Myślałem, że rezydencje takie jak państwa mają oddzielne kontrakty z agencjami ochrony mienia – zastanowiłem się na głos. – Jakiś czas temu doszliśmy z mężem do wniosku, że usługi „Sorensson i Syn” to zbędny wydatek. Jak widać, byliśmy w błędzie – odpowiedziała uprzejmie, zaś mojej uwadze nie umknęło pełne wyrzutu spojrzenie, którym obdarzyła męża. – Ciekaw jestem, czy Bosch, planując atak, miał pomoc ze strony Sorenssonów... Niekoniecznie dobrowolną – dodałem szybko, dostrzegając badawcze spojrzenie, jakim obdarzyli mnie van der Hosenowie. – Czy pańska ciekawość ma wymiar praktyczny czy filozoficzny? – odezwał się wreszcie lord. – Jedynie grzecznościowy – odparłem. – Czy zatem, jako osoba biegła w sztuce dedukcji, mógłby pan wspomóc nas swoją ekspertyzą? – zapytała Rica van der Hosen. – Nie ośmieliłbym się odmówić – odpowiedziałem z uśmiechem. Spojrzałem na Emme, jednak nic nie mogłem wyczytać z jej twarzy. Nie traciłem jednak czasu na zbędne dywagacje. Nie trzymałem jej przy sobie siłą. Osobiście podpisałem dokument, kiedy sprzedawałem plantację po śmierci ojca. Wszyscy niewolnicy poszli w swoją stronę, z wyjątkiem Emme. Została przy mnie i nigdy nie powiedziała dlaczego.
Poruszając się po Dzielnicy Czerwonych Latarni, zawsze czułem się nie na miejscu. I bynajmniej nie dlatego, że dziś paradowałem w przebraniu robotnika. W mojej ojczyźnie rzeczy nazywaliśmy po imieniu. Burdel był po prostu burdelem i niczym więcej. Tutaj sprzedawanie własnego ciała oraz szeregu substancji zakazanych w każdym szanującym się państwie było nazywane ekscentrycznym. Chociaż powinienem zaakceptować fakt, że w Ys hedonizm był dominującą filozofią życia, sam nie byłem w stanie zatracić się w nieskrępowanej niczym zabawie. 232
Szarada
Nie mogłem i nie chciałem myśleć, że każdy nadchodzący dzień może być moim ostatnim. Bardziej skłaniałem się ku myśli, że jest pierwszym z wielu, które nastąpią. Ściskając pod pachą okazałą drabinę, poprawiłem kaszkiet i szelki roboczych spodni. Zmierzałem na spotkanie z informatorem, którego polecił mi Inchebold van Doreen. Mężczyzna ten przez ostatnie dziesięć lat pracował dla agencji „Sorensson i Syn”, a gdy go wyrzucono na bruk, zabrał całą kartotekę klientów firmy bezpiecznie ukrytą w swojej głowie. Gnom, którego miałem za chwilę spotkać, Friderick Wilhart, miał być moim asem w rękawie. Nie lubiłem maskarad. Czarny garnitur, wyszywana srebrną nicią koszula i biały fular były moim znakiem rozpoznawczym, moją zbroją. Całości dopełniał kapelusz z szerokim rondem i Major Colt – niezawodny sześciostrzałowiec, który nie raz wybawił mnie z opresji. Jak przystało na Winlandczyka, lubiłem wiedzieć, z kim mam do czynienia. Nie uważałem za konieczne ukrywać się za przebraniami. Emme i van Doreen długo przekonywali mnie do działania incognito: – Im dłużej będziesz dla swoich przeciwników martwy, tym bardziej będą zaskoczeni, gdy objawisz im się w nocy, obwieszczając początek krwawej zemsty. – Inchebold van Doreen ujął sprawę tak poetycko i patetycznie, jak tylko się dało. Wreszcie mój opór stopniał i założyłem niegodny południowca strój, w którym, wstyd przyznać, niczym nie różniłem się od przeciętnego robotnika z Ys, ale musiałem dać sobie czas, by wejść w rolę. Po dwóch godzinach snucia się bez celu stanąłem pod szyldem proletariackiego baru. Duszący dla nieco bardziej wrażliwych istot opar objął mnie niczym stary przyjaciel. Mieszanka wybornych aromatów tytoniowych była jedną z niewielu zalet deszczowego Ys. Ekstrawaganckie zapędy miejscowej arystokracji w tym zakresie przewyższały nawet wysublimowane gusta mieszkańców Lyonesse. Dyskretne oświetlenie maskowało nieco obskurny wystrój lokalu, do którego nie zawitałby żaden szanujący się dżentelmen. Skupieni wokół siebie na niewielkiej przestrzeni przedstawiciele wielu ras z ożywieniem dyskutowali na przyziemne tematy obyczajowej natury. 233
Paweł Kontek
Gnoma znalazłem w głębi sali za wysokim przepierzeniem. Albo jak ja próbował się wtopić w tłum, albo naprawdę źle mu się wiodło. Niedbale sklejone okulary i brudny kołnierzyk koszuli przydawały mu cech poszukującego natchnienia artysty lub kloszarda. Usiadłem naprzeciw nieszczęśnika, przywołując gestem kelnerkę. – Wiem, dlaczego pan tu jest – rzekł zamiast powitania Friderick Wilhart, wbijając wzrok w blat stołu. – Zatem jest pan jasnowidzem – odparłem. – Zna pan odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie zdążyłem zadać. – Nie strosz piórek, koguciku – warknął nagle gnom. – Poprosiłem o spotkanie twarzą w twarz, bo van Doreen mógłby źle zinterpretować to, co mam do powiedzenia. Van der Hosenowie są też jego klientami. A ten szczwany troll zrobi wszystko, by połechtać pańską ambicję, panie Seadwick, i napuścić cię na Wotańczyka. Spojrzałem na Wilharta ze zdziwieniem. On zaś zrobił pełną napięcia pauzę. – Panie Seadwicku, powiem wprost, tobie się tylko wydaje, że jesteś sprytny. W rzeczywistości tańczysz, jak zagrają van der Hosenowie i van Doreen. I powiem jeszcze jedno: gdyby Wotańczyk chciał cię zabić, już byś nie żył. – Panie Wilharcie, pan go podziwia – niemal zakrzyknąłem. – Tak. Bo on robi to, czego my, uciskani i poniewierani, nie potrafimy. Walczy za nas. – Proszę mi oszczędzić tych wywodów – odparłem ostrzej, niż zamierzałem. – Obiły mi się o uszy poronione pomysły rzekomych obrońców ludu. Ideologia, którą próbuje mnie pan mamić, to ubrana w szlachetne piórka czysta, złośliwa, smakowana na zimno i załatwiana cudzymi rękami zemsta. – Myśl pan, co chcesz. – Gnom machnął ręką. – Może zemsta, a może impuls, dzięki któremu przejrzałem. Jednak nie dla politycznej dysputy tu przyszedłem, lecz by dać ostrzeżenie. – Przyjmijmy, że je pan dał – odrzekłem. – A teraz proszę mówić, gdzie znajdę Wotańczyka. 234
Szarada
– Myślisz, żeś dopiero ustawił figury na szachownicy. Głowisz się, jak zacząć grę. A musisz pan wiedzieć, że gra rozpoczęła się już dawno temu. Po tych słowach Friderick Wilhart wyjął z kieszeni chronometr i nacisnął przycisk na wieczku. Usłyszałem ciche kliknięcie i spod stolika zaczęły wydobywać się kłęby gazu. Równocześnie kilku bywalców lokalu, pozornie zajętych rozmową, odwróciło się w moim kierunku, ściskając w rękach broń. – Żegnam, panie Seadwicku. Tym razem na dobre – usłyszałem jeszcze przytłumiony głos Wilharta, zanim otoczył mnie obłok gazu. Pułapka zamknęła się błyskawicznie. Bandyci zakryli twarze skrzącymi się od magii maskami i krok po kroku zbliżali się w moją stronę. – Uciekaj! – krzyknęła wewnątrz mojej głowy Emme. – Pomóż mi... – zdążyłem wyszeptać, zanim wzrok zupełnie odmówił mi posłuszeństwa. I wtedy nagle świat rozbłysnął wszystkimi kolorami tęczy (nie miałem pojęcia, że jest ich aż tyle). Musiała to być jedna ze sztuczek Emme. Ciekawe, dlaczego dopiero teraz zdecydowała się jej użyć? Kiedy porywacze chwycili mnie za ramiona, przechyliłem się gwałtownie do przodu, pociągając ich za sobą. Na moment stracili równowagę, ja zaś wyrwałem się i złapałem za pierwszą rzecz w zasięgu ręki – butelkę piwa – i jednym płynnym ruchem posłałem ją na środek sali. Zanim szkło rozprysło się o ziemię, trafiło trzech drabów. Nie czekając, aż odzyskają równowagę, wskoczyłem za szynkwas. Ku rozpaczy barmana, zacząłem ściągać z półek wszystko, czym można było cisnąć w nieprzyjaciela. Uzbrojony po zęby w niezliczone zastępy butelek odzyskałem pewność siebie. Kiedy wszyscy bandyci leżeli nieprzytomni, zaś większości uczciwych klientów udało się opuścić lokal, spojrzałem na trzęsącego się ze strachu gnoma. Nawet nie próbował uciekać. Złapałem go za poły surduta i brutalnie pchnąłem w kierunku tylnego wyjścia. W progu odpaliłem cygaro i posłałem zapaloną zapałkę do wnętrza, wprost w kałużę wysokoprocentowego alkoholu. Ogień z zawrotną prędkością zaczął się rozprzestrzeniać. 235
Paweł Kontek
– Nie możesz tego zrobić! Oni jeszcze żyją! – zaskomlał mój jeniec. – Chcieli mnie zabić, teraz ja wykończę ich. Właśnie tak to się załatwia w Winlandii.
Godzinę później, w piwnicy opuszczonej winiarni z daleka od centrum Ys, zastanawiałem się nad słowami gnoma. Czy rzeczywiście byłem tylko pionkiem? Użytecznym głupcem, który bierze na siebie ryzyko i załatwia cudze sprawy za „dziękuję”? Postanowiłem, że dokończę to zadanie, nawet jeśli zleceniodawcom nie spodoba się finalny efekt. Skoro miałem to zakończyć, to w stylu Curtisa Seadwicka – w moim stylu. – Wiem, gdzie ukrywa się Wotańczyk. Kiedy kończyłem sprawdzać broń, do pomieszczenia weszła Emme, zamykając za sobą drzwi. Wedle słów Wilharta, magister Sigismund Bosch nie był pierwszym lepszym czarnym charakterem. Miał wizję i misję, które najpewniej wyewoluowały w jego głowie jeszcze za czasów Wielkiej Wojny. Otóż umyślił sobie, że wyzysk, bieda i ogólna niesprawiedliwość społeczna są wynikiem istniejącego porządku rzeczy, opartego na klasie posiadającej, która nie ma bladego pojęcia o zarządzaniu i pozyskiwaniu dóbr. Wyszedł więc z założenia, że aby zbudować coś nowego, trzeba najpierw zburzyć to, co istnieje. Mając poparcie paru dobrze sytuowanych weteranów, wyciągnął z rękawa kilka chwytliwych dla motłochu haseł i zaczął słowo wprowadzać w czyn. Wybór Ys na bazę wypadową dla jego małej krucjaty był strzałem w dziesiątkę. Tutaj słowo ekstrawagancja było w modzie od lat. Zepsute do szpiku kości towarzystwo wzajemnej adoracji wolało spotykać się na salonach i rozprawiać o modzie, niż pilnować własnych inwestycji. Van der Hosenowie stanowili tego najlepszy przykład. Byli kompletnymi dyletantami w kwestiach związanych z eksploatacją złóż. Nie chcieli słyszeć o żadnych modernizacjach, zaś wysoką śmiertelność wśród robotników kładli na karb sabotażu lub potworów zamieszkujących głębsze pokłady kopalni. Działali tak, jakby Wiek Pary i industrializacja w ogóle ich 236
Szarada
nie dotyczyły. Jednak, choć mogłem do woli naśmiewać się z ich ignorancji, wiedziałem, że jeśli czegoś nie zrobię, będą pierwszymi ofiarami Sigismunda Boscha, lecz bynajmniej nie ostatnimi. Na szczęście, dzięki uprzejmości Fridericka Wilharta, wiedziałem, gdzie go szukać.
Myśli o przedziwnej naturze Ys nie opuszczały mej głowy przez całą drogę do zabudowań stoczni Vey Linda. Jakimś sposobem szalony Wotańczyk dogadał się z właścicielem i rozsiadł na szczycie Muru Gradlona niczym kura na grzędzie. Paromobil zaparkowaliśmy niedaleko ogrodzenia stoczni i nie zawracając sobie głowy zapowiedzią wizyty, bezczelnie wtargnęliśmy do środka. Dzięki kilku zmyślnym wynalazkom dostarczonym przez Inchebolda van Doreena udało się oszukać magiczne zabezpieczenia, zaś Emme ze swym darem zdjęła mi z głowy problem strażników. Nie chcąc niepotrzebnie narażać towarzyszki, zostawiłem ją na zewnątrz magazynu, a sam bocznymi drzwiami przedostałem się do wnętrza hali. Wyglądało na to, że nie doceniłem skali przedsięwzięcia magistra Boscha. Całe pomieszczenie aż się roiło od robotników pakujących wielkie skrzynie na jeszcze większe wozy. W pierwszej kolejności musiałem ominąć całą zgraję i przemknąć niepostrzeżenie na wyższy poziom, gdzie powinny znajdować się biura, a co ważniejsze: kryjówka Wotańczyka. Oderwałem się od kolumny i spokojnym truchtem podążyłem do najbliższych schodów. Rozpędzony dotarłem na piętro. Niemal wpadłem na człowieka z bronią. Nim po nią sięgnął, kopnąłem go i ogłuszyłem kolbą rewolweru. Teraz czekało mnie trudniejsze zadanie – wąska kładka biegnąca przez całą szerokość magazynu. Gdybym na nią wbiegł, od razu zostałbym dostrzeżony. Znów potrzebowałem czegoś dla odwrócenia uwagi... Wyciągnąłem dynamit. Jednak nie dane mi było posłać go na pieczołowicie ułożone sterty paczek. Usłyszałem świst powietrza i coś porwało mnie w górę, a następnie rzuciło mną, jakbym był szmacianą lalką, na sąsiednią kładkę 237
Paweł Kontek
oddaloną o dobre parę metrów. Z trudem udało mi się utrzymać równowagę. Przede mną wylądował ogr z gracją, której nie spodziewałem się po jego zwalistej sylwetce. Osobnik uśmiechnął się, przekrzywił melonik i podkręcił sumiastego wąsa. W ręce trzymał fragment łańcucha, który po jednym szarpnięciu niczym wąż okręcił mu się wokół przedramienia, tworząc żelazną osłonę wzdłuż całej prawej ręki. – Słyszałem o tobie, Seadwick – rzekł tubalnym głosem. – Szef uprzedzał, że możesz się zjawić, więc postanowiłem tu na ciebie zaczekać. Cieszysz się? – Niespecjalnie – odparłem zgodnie z prawdą. – Daj spokój – roześmiał się ogr. – Chyba nie spodziewałeś się, że to będzie takie proste. – Prawdę powiedziawszy – odparłem po chwili zastanowienia. – To będzie BARDZO proste. Wyszarpnąłem rewolwer z kabury i oddałem sześć szybkich strzałów w stronę ogromnego mężczyzny. Dość skutecznie osłonił się opancerzoną prawicą. – Nieładnie – skomentował sucho i błyskawicznie zaatakował. Z tej odległości nie miał szansy mnie dosięgnąć, jednak łańcuch jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pomknął w moją stronę z zapierającą dech w piersiach prędkością. Odchyliłem się, przytrzymując kapelusz i wylądowałem na tyłku. Kiedy podniosłem wzrok, łańcuch był z powrotem na ręce ogra. Bez pośpiechu wstałem i z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnąłem cygaro oraz pudełko zapałek. Twarz ogra zrobiła się sina z tłumionej wściekłości. – To jak cię zwą, synu? – zapytałem lekceważącym tonem. – Ty arogancki durniu! Ogr znów wypuścił z ręki śmiercionośny łańcuch, jednak tym razem byłem przygotowany. Ruszyłem nisko pochylony do przodu i od cygara odpaliłem laskę dynamitu. Prześlizgnąłem się pomiędzy nogami wielkoluda i znalazłszy się za jego plecami, wpakowałem mu dynamit do gaci. Ruszyłem biegiem, licząc, że zdążę uciec, zanim się odwróci. Jakimś cudem udała mi się ta sztuczka. 238
Szarada
Za sobą znów usłyszałem ryk, a po nim nastąpiła eksplozja. Kładka zawaliła się z łoskotem i poleciła w dół, prosto na robotników. W ostatniej chwili złapałem za metalowy wspornik i wskoczyłem na podest prowadzący do kolejnych drzwi. Na dole wciąż trwała wrzawa. Kilku bardziej przytomnych ludzi oddało strzały w moim kierunku – niecelne. Biegłem do przodu wiedziony jedynie przeczuciem. Nagle ogromna siła osadziła mnie z powrotem na ziemi. Rozejrzałem się dookoła, próbując wypatrzyć źródło zagrożenia. Nogi miałem jak z waty, rąk prawie nie czułem, a głowa z każdą chwilą robiła się coraz cięższa. W rogu pomieszczenia dostrzegłem elfa, który zawzięcie wpatrywał się w fioletowy kryształ. W głowie usłyszałem wrzask Emme i jej obecność gwałtownie znikła z mojej świadomości. Determinacja i pewność opuściły mnie w jednej chwili. Znów byłem zagubionym, zastraszonym mieszańcem, który stara się ukryć swą ludzką wrażliwość i ciekawość przed krasnoludzkim światem nieustannych kalkulacji. Bez Emme, Curtis Seadwick, którego znacie i podziwiacie, po prostu nie istniał. – Słabo panu, panie Seadwicku? Chrapliwy głos z nieprzyjemnym wotańskim akcentem przywrócił mnie do rzeczywistości. Zostałem brutalnie pochwycony i postawiony na nogi, które od razu się pode mną załamały. – Podajcie mu jakieś krzesło – zakomenderował Bosch. – Chcę z nim porozmawiać... zanim go zabiję. Chwilę później siedziałem naprzeciwko Wotańczyka, bez rewolweru i kuszy. – Panie Seadwicku, już raz dałem panu okazję, wycofania się... Właściwie, to nadal daję panu taką możliwość. Wynika to z szacunku dla pańskiej osoby oraz faktu, że odciął się pan od swej haniebnej przeszłości. – Haniebnej przeszłości? O czym pan mówi? – Wyzwolił pan niewolników ze swojej plantacji. Jako jeden z niewielu znanych mi posiadaczy dostrzegł pan swoje błędy i zrezygnował z wyzysku. Mało tego, przez ostatnie lata konsekwentnie walczył pan z niesprawiedliwym traktowaniem proletariatu, bezlitośnie zabijając tych, dla których liczył się jedynie zysk. 239
Paweł Kontek
– Widzę, że dużo pan o mnie wie – odparłem zaskoczony, że Bosch zebrał na mój temat kompletne dossier. – Tyle samo, co pan o mnie – rzekł zdawkowo. – Świadomie lub nie, walczy pan o tę samą sprawę, co ja. Jednak kiedy pan zadowala się półśrodkami, ja mierzę wyżej i jestem skuteczniejszy. Niemniej jednak pozostaje dla mnie zagadką, dlaczego związał pan swój los z plugawym rodem van der Hosenów. – Może pan mi to powie? – spróbowałem zagrać na czas, by poluźnić nieco krępujące mnie więzy. – Bo jest pan arogancki, panie Seadwicku. Napotkał pan przeciwnika, który cechuje się determinacją równą pańskiej i przegrał pan ten pojedynek. Zamiast wyciągnąć z tego lekcję, postanowił pan, jak przystało na człowieka, którym jest pan w połowie, zagrać ponownie, licząc na łut szczęścia. Wielka szkoda, że to się tak skończyło. W innych okolicznościach moglibyśmy być przyjaciółmi. Sigismund Bosch podniósł się z westchnieniem. Raz jeszcze na mnie spojrzał, po czym energicznym krokiem wyszedł z pomieszczenia. Zamknąłem oczy, gotując się na najgorsze. – Gdzie jesteś, Emme? – szepnąłem bez nadziei na odzew. Nagle usłyszałem cichy trzask. Otworzyłem oczy i ujrzałem elfa wpatrującego się w osłupieniu w pęknięty kryształ. W tej samej chwili znajoma moc wdarła mi się do głowy, zajmując należne jej miejsce. Już wiedziałem, co robić. Przezornie ukryta w rękawie laska dynamitu momentalnie znalazła się w mojej dłoni. Błysnęła zapałka i ujrzałem panikę w oczach otaczających mnie bandytów...
Stałem na dachu magazynu, obserwując oddalającą się wiwernę z Boschem na pokładzie. Wszystko wskazywało na to, że nasza rozgrywka w Ys dobiegła końca. Być może przyjdzie nam się jeszcze spotkać na innej ziemi i rozegrać kolejną partię szachów z żywymi pionkami i figurami. Gdzieś w dole rozbrzmiewały syreny policyjnych paromobilów. 240
Szarada
– Ponoć jesienią Slawia wygląda bajecznie – szepnęła Emme, a ja usłyszałem ją pomimo łoskotu fal uderzających o Mur Gradlona. – Mówią, że roi się tam od barbarzyńców, którzy nieustannie tylko piją i kradną – zauważyłem. – Więc musimy się przekonać, czy obiegowa opinia jest prawdziwa – odrzekła, tłumiąc śmiech.
PAWEŁ KONTEK (ur. 1977) – uczestnik konkursu wolsungowego. Próbował swoich sił jako pracownik socjalny, urzędnik skarbowy, redaktor serwisu internetowego i copywriter. Jednak niezależnie od wyboru ścieżki zawodowej, od zawsze jego pasjami były: muzyka metalowa, filmy, fantastyka i gry fabularne. Każda z nich jest paliwem dla jego wyobraźni i punktem wyjścia przy tworzeniu nowych historii. Mieszka w Sosnowcu z żoną Anią i synkiem Pawełkiem. 241
Adam Podlewski
Teterski Aeroklub Dżentelmena
Ten wąski skraj Oakside, który dobiegał do Tetery, był dobrym kawałkiem miasta. Drogim (o czym w tej historii jeszcze powiemy; skądinąd drogim nie bez przyczyny), ale przyjemnym, o ile lokator przyzwyczaił się do zapachu naszej rzeki. Z pewnością widok na Teterę i zarzeczne dzielnice był ładny, a z wysokości stu stóp zapierał dech w piersiach. Tyle że do owego feralnego poranka nad brzegiem jeszcze nie było budynków tak wysokich. Zaś miesiąc później już nie było, ale nie uprzedzajmy faktów. Nim przejdziemy dalej, muszę wam wyjaśnić kilka spraw. Jestem władcą tego miasta. Nie tak, jak Jej Wysokość Tytania, rzecz jasna. Nawet nie tak jak mer czy Rada. Oni unoszą się wysoko nad sprawami Lyonesse, nieczęsto dostrzegając detale codziennego życia. Ja obserwuję, nadzoruję, rządzę tymi detalami. To miasto się mnie boi, poznałem, że tak naprawdę nie ma twarzy. Boją się też jego mieszkańcy – wiem, że nie płacą podatków. Jestem złym duchem Lyonesse, postrachem nieuczciwych mieszkańców i tych niesprawdzonych. Jestem kontrolerem podatkowym, urzędnikiem Biura Nadzoru Fiskalnego i Budowlanego Jej Królewskiej Mości. W mojej niepozornej czterostopowej sylwetce, twarzy sympatycznego i zupełnie niegroźnego niziołka ci bardziej przenikliwi dostrzegają 243
Adam Podlewski
swoją zgubę. Nie bądź spokojny, poborca pamięta! Możesz go obić, to przyjdzie nowy. Ale mnie nie biją, wiedzą, jak jest. Często próbują przekupić. Próbują, bo prezent może wręczą, ale mojej uczciwości nie złamie nic. Stałem się śmiercią krętaczy, niszczycielem spelun i nielegalnych budynków. Jestem skuteczny i pewny jak śmierć. Od czasu otrzymania patentu nikt mi się nie oparł. Wielu próbowało, a jeden spryciarz był nawet blisko. To o nim dziś opowiem, o Marku Mathiasie, założycielu Teterskiego Aeroklubu Dżentelmena. Zapamiętałem tamten dzień, bowiem nie padało, a mgłę rozproszyły promienie słońca. Dziwny czas. Było tak pięknie, że na karku czułem złowieszcze mrowienie. Zostałem wyrwany z naturalnego środowiska miejskiej szarości i musiałem maszerować zbyt jasnymi uliczkami. Tak, byłem trochę zły już wcześniej, ale dopiero widok klubu rozsierdził mnie. Jak wspominałem – sam kraniec Oakside, tuż nad rzeką. Czteropiętrowy budynek unosił się nad trawnikiem, ot tak, by nie dotykać ziemi. Prócz słupka cumowniczego, gruntu dotykały jedynie schody (zamknięte z dołu miedzianą kratą). Część zbiorników z esencją żywiołu powietrza znajdowała się w piwnicy latającego domostwa, dlatego schody biegły dobre dwadzieścia stóp w górę, nim doprowadzały do wielkich, mahoniowych drzwi. „Teterski Aeroklub Dżentelmena. M. Mathias i Partnerzy” oznajmiała tabliczka. Ładny ganek, antyczne kolumny, piękne marmury – dobra luksusowe, od których należy odprowadzać Dobrowolny Podatek od Materiałów Luksusowych i Kolonialnych na Rzecz Cywilizacyjnego Wysiłku Królestwa Alfheimu w Krainach Zamorskich (Ryl Bl 1233/2 § 1-5). Miałem uprawnienia kontrolne w całym mieście, a pokusa była zbyt wielka. Spojrzałem jeszcze raz w górę. Ujrzałem kilka wyjątkowo sprytnych urządzeń, w tym dźwig dla koni i – chyba! – stajnę z wrotami w podłodze. Już wtedy myśli o haniebnym przestępstwie kiełkowały mi w głowie. Wyczuwałem oszustów przez skórę, ale zachowałem profesjonalny spokój. Pociągnąłem za aksamitny sznur, gdzieś wyżej odezwał się dzwonek. W wizjofonie od razu ukazała się twarz potężnego orka w liberii odźwiernego. 244
Teterski Aeroklub Dżentelmena
– Najlepsze orzechy rosną... – Eeeee... – dokończyłem hasło, chyba nie do końca właściwie. – Ja wejść chcę. – To jakaś pomyłka. Miłego dnia panu życzę – odparł bezczelny klucznik i zerwał połączenie. Przyznaję, wziął mnie z zaskoczenia. Pomyślałem dobrą minutę i ponownie pociągnąłem za sznur. Tym razem pod teleczujnik podstawiłem nie swoje zabójczo przystojne oblicze, ale legitymację służbową. – Najlepsze... ay! – stwierdził ork. – A pan po cóż? – Rutynowa kontrola, na postawie Aktu Administracyjnego Wielkiej Rady, numer tysiąc... – Proszę chwilę poczekać. Krata u stóp schodów otworzyła się, mogłem rozpocząć wspinaczkę. Lokaj rozwarł drzwi, nim dotarłem na ganek, i niemal wepchnął mnie do środka, jakby widok kontrolera wchodzącego do latającego klubu mógł zepsuć reputację lokalu. Tak znalazłem się w pięknie zdobionym przedsionku, od którego sam podatek luksusowo-kolonialny wyniósłby dobre pięć księżyców rocznie. Sporządzałem w myśli notatki, ale ork prowadził mnie dalej, w głąb powietrznego budynku. Słyszałem buczenie żywiołu pod stopami, też gdzieś nad głową (z pewnością poddasze skrywało jeszcze większe zbiorniki niż piwnica), i czułem zapach magii. Na daninach z takich miejsc opierała się potęga Korony. Odźwierny, miast do znajdującego się na wprost saloniku, zaprowadził mnie w bok, do niewielkiej klatki schodowej, zazwyczaj chyba ukrytej przed wzrokiem gości. Spiralne podejście zabrało nas dalej w trzewia aerobudowli. Po dobrej minucie wspinaczki zabłysło przede mną światło i znalazłem się w niewielkim, ale wyszukanie wystrojonym gabinecie. Mathias siedział za biurkiem, bawiąc się creidnallenowym nożem do papieru. Błyskawicznie zrozumiałem, że w osobie wysokiego elfa mam przed sobą arcyłotra, wielkiego wroga Korony, Urzędu i mnie. – Pan... ekhem... jak mniemam? – zapytał wymijająco właściciel. – Apollonius Falpick, inspektor Jej Królewskiej Mości – przedstawiłem się, na wszelki wypadek podając plik dokumentów. – Jeśli dobrze rozumiem, mam przyjemność kontrolować Marka Mathiasa? 245
Adam Podlewski
– Sir. – Jeszcze nie – odparłem odruchowo. – Sir Marka Mathiasa – wyjaśnił nieco już wściekły gospodarz. – Jeśli chce zobaczyć pan nasze księgi, poślę Bergsa do kancelarii. – Jestem pewien, że księgi nie wykażą nieścisłości – powiedziałem, a Mathias już wyciągnął rękę na pożegnanie. Nie zrozumieliśmy się. – Ale wpierw chcę wiedzieć, ile pan płaci podatku gruntowego. – Osiem jeleni rocznie – odparł elf z takim spokojem, że zerwałem się na równe nogi, po czym od razu padłem z powrotem na fotel. – Proszę zajrzeć do ksiąg. Płacimy wszystko zgodnie z prawem. – Jak... – zdołałem wyszeptać. – Uczciwie. Wynajmujemy od miasta szesnaście stóp kwadratowych i płacimy wedle standardowej stawki. – Ale klub... Podatek obrotowy... – Klub nie znajduje się przecież w Lyonesse – zauważył Mathias. – Niedaleko, bo dwadzieścia stóp nad miastem, jednagże przepisy mówią wyraźnie... – Muszę już iść – mruknąłem, wstałem i jak niepyszny ruszyłem do drzwi. Potrzebowałem chwili namysłu. I kufla piwa, najlepiej trzypintowego. Na drżących nogach dotarłem na dół, zostałem odprowadzony przez odźwiernego nad rzekę i skierowałem kroki ku najbliższemu pubowi. Dochodziło południe, a ja wyglądałem jakby minęła północ (a przecież jeszcze nie ruszyłem piwa). Spokojni mieszkańcy ustępowali z drogi, widząc złość i determinację w moich oczach. Dotarłem na miejsce, zamówiłem piwo, obiad, piwo, podwieczorek, piwo, kolację i piwo na drogę. Trzypintowe, rzecz jasna. Do domu dotarłem około pierwszej nad ranem, padłem na łóżko po męczącym dniu i rozpocząłem pracę. Musicie wiedzieć, że moje sny są prorocze. Nie tak prorocze, jak pustelników z Eolii, nie pozwalały mi też grać na loteriach, ale przynosiły znaczne profity. Piwny obłoczek szumiał w mojej głowie, a ja widziałem wszystko. Patrzyłem na tajemnice miasta, przeszywałem duchowym wzrokiem najskrytsze sekrety i zamiary. Tak, rano bolała mnie głowa, ale 246
Teterski Aeroklub Dżentelmena
wiedziałem już, co robić. Gdy moja gospodyni, panna Higgins, przyniosła pocztę, dochodziła dziesiąta, a ja miałem gotowy plan. Skonsumowałem skromne śniadanie urzędnika na służbie i ruszyłem w bój.
Nie jest prawdą, że Bob łamał prawo. Jego laboratorium znajdowało się w Tintagel District, a on nie miał dość pieniędzy, aby płacić normalny czynsz. Dlatego pracownia najzdolniejszego z technomagów, którzy byli mi winni przysługę, znajdowała się w trzech wozach zaprzężonych do Srebrnego Płomienia. Srebrny Płomień był faktycznie srebrny. Siwy koń pamiętał jeszcze Wielką Wojnę, szarże kawaleryjskie na wotańskie szańce w Akwitanii. Kiedy futro rumaka przyprószyło się śniegiem dostojeństwa, imię nabrało nowego znaczenia. Szkapa chodziła tylko z pomocą parowych protez. Dzięki nim ten weteran wojenny mógł pociągnąć wozy Roberta „Szmaragdowego Mistrza” Mudda (naprawdę nazywał się Mudd, więc bardzo nalegał na używanie pseudonimu). A laboratorium musiało się przemieszczać równo co dwadzieścia cztery godziny, aby płacić tylko myto parkingowe, nie czynsz. Nie chwaląc się, to ja byłem autorem tego awangardowego rozwiązania. Podchodząc do wozów mojego przyjaciela, nie mogłem opędzić się od nieprzyjemnego wrażenia, że Mathias robi rzecz w sumie podobną do uników Boba. Ale wiedziałem, jak wiele dzieli ludzkiego maga i bucowatego elfa. Bob był kumplem, poza tym wiernym Koronie obywatelem. O Mathiasie nie wiedziałem wtedy wiele, ale pewien zapach malkontenta, dekadenta i wroga Alfheimu nie uciekł moim nozdrzom. – Puk, puk – powiedziała kołatka na drzwiach tylnego wozu. Robert był nieznośny pod wieloma względami. Mógł zostawić normalną kołatkę. Mógł zainstalować dzwonek maniczny, ewentualnie gwizdek parowy. Ale on zaczarował tak miedzianą gałkę, że ta – widząc gościa – wydawała z siebie dźwięk pukania. Może reklamował w ten sposób swoje produkty żywometaliczne, ale nie zachęcał do wejścia. Otworzył mi golem w kształcie małpy. Maszyna wskazała biurko, przy którym Bob kreślił coś zawzięcie. Zauważył mnie dopiero, gdy 247
Adam Podlewski
uderzyłem pięścią w rozłożone karty. Puścił ołówek, z niechęcią podniósł wzrok i westchnął boleśnie. Tak, jak zwykle przerwałem mu pracę nad przełomem w nowej technologii. – Przerwałeś mi pracę nad przełomem w nowej technologii – warknął mag. – Wiesz, że postęp ludzkości ucierpi przez twoje maniery? – Nie wątpię, ale mamy problem, druhu! – Wyciągnąłem z kieszeni mapę nadbrzeża Tetery. – Tam wisi w powietrzu budynek. – Znowu chcesz plecak parokopterowy? Ostatnim razem, gdy próbowałeś latać, mieliśmy czworo rannych. – W piwnicy i na strychu mają zbiorniki żywiołu powietrza. Dlatego latają – wygłosiłem najoczywistszy sąd w tamtym tygodniu. – Właściciel klubu, Mark Mathias, to oszust podatkowy. Albo zmuszę go do zapłaty, albo stąd wypędzę. To sprawa honoru urzędnika Jej Królewskiej Mości. – Na chwilę znów stałem się złotoustym przedstawicielem Korony. – Wolna konkurencja to podstawa potęgi Alfheimu, bo dobrze zarabiający podatnicy płacą wysokie podatki, z których utrzymujemy naszą potężną flotę, misję cywilizacyjną w zamorskich koloniach, pokój światowy, oparty na poszanowaniu wszystkich nacji i inne wielkie przedsięwzięcia, które tak rozsierdzają tych głupich Wotańczyków. Bob dyskretnie spojrzał w dół, może, aby sprawdzić, czy nie czytam z jakiejś propagandowej ulotki. Na jego twarzy malował się wyraz pewnego zaskoczenia. Przeszedłem do konkretów: – Potrzebuję żywiołaka szpiegowskiego. – Po... co... ci... żywiołak? – zapytał Bob, patrząc zdumiony to na mnie, to na mapę, za to starannie unikając spojrzenia w kierunku butli z hodowanymi elementalami. – Muszę zdobyć haka na Mathiasa. Dowiedzieć się, od kogo kupuje esencję żywiołu. – Ja wiem. – OD KOGO!? – Ode mnie – odparł spokojnie. – Gdzieś mam rachunki. Podatki odprowadzone, zawsze dołączam instrukcję bezpiecznego użytkowania. – Współpracujesz z wrogiem Korony! – jęknąłem. 248
Teterski Aeroklub Dżentelmena
– Nie, nie, nie... – zaprzeczył „Szmaragdowy Mistrz”. Podszedł do mnie i położył dłoń na ramieniu. – Zrozum, jeśli nie ja, to ktoś inny. Poza tym ja służę Koronie całym swoim życiem. Wolna konkurencja to podstawa potęgi Alfheimu. A ja tworzę tę konkurencję wobec innych dostarczycieli esencji żywiołu. Czyż nie wzmacniam naszej wspaniałej ojczyzny? Ależ oczywiście, że wzmacniam. Co innego by było, gdyby Mathias kupował towar od Bertona albo braci Levete. Ale bierze ode mnie. Płaci w terminie, gotówką. Musiałem usiąść. Zająłem fotel Boba, upiłem łyk piwa ze stojącego na biurku kubka, a potem okazało się, że nie było to piwo. Ocucił mnie wczesnym wieczorem, mówiąc, iż miałem szczęście. Mieszanina laudanum z esencją żywiołu ognia nie była przeznaczona do konsumpcji w naszej sferze astralnej, a jeśli już, to tylko przez bardzo stare trolle. Trunek jednak był w pewnej mierze skuteczny, bo podczas mojej niemocy wpadłem na kolejny pomysł. Wypiłem około kwarty wody, żeby wypłukać toksyny z organizmu, przez ten czas Bob przyjął kilku klientów, zapakował dwie wielkie paczki i skończył pracować nad przełomowym wynalazkiem. Papiery schował do teczki z napisem „Dezodorant o zapachu whiskey”. Kiedy wreszcie mógł zająć się mną, miałem w głowie szczegółowy plan. – Jednak potrzebuję tego żywiołaka. I jakiś odbiornik, abym mógł podsłuchiwać ze zbiorników nośnych klubu. – Jesteś moim przyjacielem, ale stawka... – Prawie mnie otrułeś! – jęknąłem. – Jak jeszcze możesz żądać ode mnie pieniędzy? – Nikt ci przecież nie kazał pić z naczynia, na którym widnieje trupia czaszka! – Wyglądała łudząco podobnie do logo Browarów Murdoca – wyjaśniłem. – A gdybym wyzionął ducha, nikt by nie dociekał szczegółów, tylko wywarł zemstę za zabicie urzędnika na służbie. Potrzebuję tego żywiołaka oraz jeszcze kilku gadżetów. On westchnął, ja pokazałem listę.
249
Adam Podlewski
Zazwyczaj ubieram się tak, jak mi się podoba. Wyrażam strojem swoją cyniczną, ale wzniosłą naturę. Wygodna kamizelka, proste bawełniane spodnie i prochowiec, długi, prawie metrowy. I tak chadzam po uliczkach mojego miasta – w mundurze, na służbie. Jednak na drugą wizytę w klubie przybyłem inaczej przygotowany. Co prawda potrafię wiele, w tym wtopić się w towarzystwo wyższych sfer, ale jednak oni znali się nawzajem. Jako osobnik nowy, nieświadomy lokalnych konwenansów, nie byłem nawet pewien, czym w owym aeroklubie się zajmują. Nie mogłem udawać bywalca, jednak spróbowałem przybrać wygląd odpowiedni dla nowicjusza. Włożyłem trzyczęściowy garnitur ślubny pożyczony od inspektora Kerga, typa mniej więcej mojego wzrostu i postury. Buty wypastowałem sadzą i tajemną mieszanką Boba. Zamiast krawatu, zawiązałem pod szyją chustkę panny Higgins – ponoć tak się teraz noszą artyści. Włożyłem kwiatek w butonierkę i ruszyłem nad rzekę. Już na miejscu zrozumiałem, że jednak trochę odstaję od wzorca spodziewanego gościa. Było wczesne popołudnie, ruch niewielki, ale na ulicy dojazdowej do parku roiło się od eleganckich powozów i paromobili. Cóż, moje wejście nie mogło być aż tak nędzne. Wskoczyłem do pierwszego wozu, który nierozważnie zwolnił na zakręcie. – Co, u licha! – warknął tłusty jegomość w pomarańczowej marynarce. Na pewno artysta. – Jak to: co? Jedziemy do aeroklubu – rzekłem zgodnie z prawdą. – Przekonałeś mnie w sobotę, musiałem to tylko kilka dni przemyśleć. – Kim pan, na smoczy kieł, jest? – Nie pamiętasz? – żachnąłem się zdumionym tonem. – No... ja... Na szczęście, w tym momencie w drzwiczki zapukał służący Mathiasa. Na jeszcze większe szczęście, nie ork, który mnie kojarzył. Wyglądający jak trup człowiek w liberii spojrzał na mojego nowego przyjaciela. – Najlepsze orzechy rosną... – ...pod same niebo – odparł artysta. – James DeWitt z... – Apollonius Falpick, doktor. Doktorem nie byłem, przynajmniej nie formalnie. Ale podczas jednej z rutynowych kontroli pożyczyłem dyplom pewnego dżentelmena. 250
Teterski Aeroklub Dżentelmena
Był doktorem filologii wotańskiej, ale liczył się tytuł. A że nigdy nie zgłosił się po zgubę... – Zapraszamy – powiedział odźwierny. Szybko zostawiłem mojego nowo zdobytego przyjaciela, tak na wszelki wypadek, gdyby chciał zadać mi jakieś pytania. Ruszyłem na salon i trochę się zmieszałem. Nie tylko z tłumem. Po prostu do tej pory nieczęsto przebywałem w klubach dla dżentelmenów i nie byłem pewien, co się w takowych przybytkach robi. Poczęstunek koniakiem rozumiałem, palenie cygar rozumiałem, szantaże i groźby – także. Ale co wysoka socjeta porabiała tak poza tym? To był staromodny klub – przyjmował tylko panów. Po trosze żałowałem, że ogólne rozprężenie obyczajów nie wpuściło dam do wszystkich takich instytucji, ale cóż poradzić. Musiałem odłożyć na bok moje zabójcze talenty do obchodzenia się z płcią piękną i zbratać się z przedstawicielami tej brzydkiej. Mijałem stoliki przykryte gazetami, mapami, nawet książkami, jakby lektura w zadymionym salonie była w jakiś sposób lepsza niż taka w domu czy parku. Po chwili odnalazłem odpowiedni krąg towarzyski – eleganckich dżentelmenów narzekających na wysokie podatki. – Niedoczekanie! – usłyszałem głos zażywnego krasnoluda, noszącego egzotyczny złoty łańcuch. – Jeśli rząd utrzyma te cła portowe, to będę skończony. Razem z mytem ze Słupów Koriolskich, tracę niemal połowę wartości ładunku. Jeśli przewożę herbatę dekańską. Jeśli tańsze dobra... – Panie złoty, takie czasy – rzuciłem od niechcenia, udając, że przechodzę dalej. – Jakie czasy, jakie czasy!? – warknął armator. – Umiera żegluga, a co premier na to? Zatrzymałem się, spojrzałem na zaciekawione towarzystwo krasnoluda. Chyba też czekali na moją obronę obecnego gabinetu, czyli zadanie nad wyraz niewdzięczne, a w normalnych warunkach powiedziałbym: głupie. Ale trzeba było jakoś zacząć. – Wszyscy szanują tych, którzy mają odwagę i możliwości żeglować przez Ocean Południowy po Paroksyzmie. Ale musi pan zrozumieć, że te cła portowe, które zbiera nasz rząd... 251
Adam Podlewski
Jak miałem w planach, po godzinie dałem się przekonać. Po dwóch odkryłem, że wszyscy czytali Cztery trolle przy stole Riota i rozpocząłem grę w brydża z trójką moich nowych przyjaciół (krasnolud nazywał się sir Reginald Jakiśtam, blondwłosy człowiek – Albert Roberts, ponoć też sir; nazwisko trzeciego, elfa, wyleciało mi z głowy). Po zmroku przeszliśmy na „ty” oraz zmieniliśmy grę na pokera, wedle nowych, winlandzkich zasad. Ograłem ich delikatnie, tak by się nie obrazili, a jednocześnie ulegli mojemu szulerskiemu urokowi. Reginald wystawił mnie potem do walki z bufonami od stolika pod oknem i ich miażdżyłem już bez skrupułów, gdy nagle... – Pan inspektor Falpick! – usłyszałem za plecami złowieszczy głos. Mark Mathias stał za plecami ogrywanego przeze mnie dżentelmena i patrzył na nas z dezaprobatą. Nagle poczułem gorąc powietrza oraz ciasnotę kołnierzyka. Odruchowo schowałem pod rękaw kupkę służących nam za żetony spinek do krawata. – Dobry wieczór panu gospodarzowi... – mruknąłem zmieszany. – Czy panowie wiedzą, z kim... – Ja już muszę iść, przepraszam – powiedziałem, wciąż zupełnie rozbity i zaskoczony, ale nie aż tak zaskoczony, aby nie zabrać moich spinek. Żetony chciałem wymienić u orka-odźwiernego, ale wskazał mi wyjście ruchem tak władczym, że materialne pokusy odłożyłem na później. Dodajmy: niewiele później, bo spinki wymieniłem tuż po wyjściu, u jednego z gości wyrzuconych za pijaństwo. Był to zapalony gracz, który planował dnia następnego wrócić, odegrać się i zatriumfować. Dał mi piętnaście księżyców za moje sztony. Tak zdobyłem fundusze na dalsze śledztwo.
Niezależnie od planów Boba, postanowiłem sprawdzić pozostałe możliwości. Następnego ranka udałem się do mrocznej wieży Podsystemu Ultraszybkich Kalkulacji. PUK mieścił się w samotnym gmachu na skraju Tintagel District. Właściwie nie był mroczny, przynajmniej nie bardziej niż inne budynki w tej okolicy, ale w pochmurny dzień surowa bryła wieżowca gnomów miała w sobie coś przerażającego. 252
Teterski Aeroklub Dżentelmena
Teoretycznie, jako urzędnik miejski, posiadałem uprzywilejowany dostęp do mocy obliczeniowych różnicowego roju maszyn. Ale wszyscy urzędnicy otrzymali podobny priorytet, więc załatwienie czegokolwiek przez maszynę liczącą trwało. No, chyba że było się mną. Apollonius Falpick miał sposoby na wszelkie sposoby, więc rozpocząłem żmudną wędrówkę w głąb ula, korumpując kolejnych pracowników centrali. Mówią, że infokabaliści nie troszczą się o przyziemne sprawy i żyją w połączonym królestwie matematyki i magii. Nieprawda – widzieliście kiedy infokabalistę pracującego bez śniadania? Dotarcie na poziom minus jeden zabrało mi kwadrans oraz trzy kanapki ze smalcem i ogórkami. Strażnik komór informacyjnych był najedzony, to jest: nieprzekupny, ale musicie wiedzieć, że biegam szybciej od żyjącego w podziemiach ula gnoma. Zgubiłem go w korytarzach, wybrałem jedną z pracowni komunikacyjnych, wszedłem i zamknąłem drzwi. Teraz musiałem pokonać najpoważniejszego wroga: sam system. Z powodu panującego w podziemiach huku drzwi do pracowni były dźwiękoszczelne. Dlatego bez obaw podłączyłem modulator głosowy i umościłem się w fotelu z pudeł na karty perforowane oraz zużytych wydruków. Ceniłem komfort pracy, zwłaszcza jeśli ta praca mogła potrwać. Wszyscy mówili: PUK to tylko mechanizm; niemożliwe, by sieć maszyn różnicowych była inteligentna, samoświadoma, jak dzieci Ośmiu Ras. Ale wszyscy wiedzieli też swoje. Podsystem niby pracował dla swoich nadzorców, ale tak naprawdę pracował dla siebie. Uczył się, zbierał dane, zaspokajał ciekawość. Doszedłem do tej prawdy już jakiś czas temu, gdy praktykowałem w Dziale Zarządzania Danymi Podatników. Kilka lat upłynęło od momentu, kiedy miałem pracownię tylko dla siebie. Moje stare sztuczki niemal na pewno straciły siłę. Jednak wiedziałem, jak szukać nowych rozwiązań. Wyciągnąłem z teczki szachownicę, rozstawiłem piony i figury. Golemiczny kruk Podsystemu usiadł na krawędzi stołu i z ciekawością przyglądał się temu szaleńczemu wyzwaniu. PUK nie był niepokonany. Najlepsi arcymistrzowie często remisowali, a nawet wygrywali z maszyną. Jeszcze częściej przegrywali, ale wyjątki udowadniały, że organiczny mózg nie jest bezbronny wobec 253
Adam Podlewski
gąszczu trybów i przekładni. Jednak czym innym był wieloletni zawodowiec, odwieczny rycerz szachownicy, a czym innym skromny inspektor podatkowy. Dlatego w partii potrzebowałem pomocy. Rozpocząłem brawurowym Wyjściem Reskim – przeznaczonym do szybkich, może dziesięcioturowych partii; zagraniem niezwykle nierozważnym wobec doświadczonego tysiącami rozgrywek przeciwnika. PUK ostrożnie wystawił wieżę i odsłonił gońca. Myślał przy tym długo, jakby wietrzył podstęp. A kiedy wyskoczyłem hetmanem na połowę planszy, jak mistrz Aachen podczas mistrzostw w czterdziestym drugim, mój mechaniczny przeciwnik zgłupiał. Zaczął przeszukiwać zwoje pamięci, przekręcać szpule, stukać w karty perforowane, sprawdzając, czy taka schizofreniczna zmiana stylu zdarzyła się jakiemukolwiek zawodowcowi. Miałem nadzieję, że nie. Wybrałem te dwa manewry losowo, z Almanachu Szachowego Ligi Valeńskiej (rok 1888, tom pierwszy). Nie ryzykowałem zawierzenia algorytmowi czy kościom: pierwszy ruch wybrała panna Higgins, szukając bez okularów, drugi – posterunkowy znad Mostu Herbacianego. Nawet z bezpiecznej pracowni słyszałem, jak PUK szumi parą, zasilającą zębatki logarytmiczne, a obsługa siłowni wpada w panikę. Podsystem (czułem jego strach przed nieznanym i nielogicznym), z drżeniem metalowego serca, zbił mojego skoczka, a ja wyszedłem królem do środka, narażając się na przyszły szach ze strony hetmana i wieży. PUK zaczął stękać jeszcze głośniej, minutę siłował się z zasobami wiedzy, po czym poddał partię. Gdyby nasza rozgrywka spełniała warunki ligowe, tego dnia awansowałbym w światowym rankingu o tysiąc siedemset dwadzieścia punktów EMO. Tuba głosowa zaskomlała żałośnie, obwieszczając mój triumf. Szybko wpisałem odpowiednie dane: nazwisko Mathiasa, tych gości, których zapamiętałem, przepisy dotyczące opodatkowania cumujących pojazdów powietrznych, standardów jakości esencji żywiołów oraz notowanych kazusów latających budynków z innych miast Alfheimu. Już po kwadransie otrzymałem pierwsze dane zwrotne. PUK uprzejmie wybijał odpowiedzi na kartach perforowanych, ale też czytał skrzeczącym głosem golema protokolarnego najistotniejsze 254
Teterski Aeroklub Dżentelmena
znaleziska. Nie odkrył żadnego precedensu prawnego, który pomógłby mi w rozwiązaniu zagadki. Zdobył kompletny życiorys Marka Jeremiasza Mathiasa, ale niewiele z tego wynikało. Kwerenda curriculum vitae gości była równie nudna. Około dziesięciu procent odwiedzających aeroklub dżentelmenów pobierało pensje tajne (a jeden nawet jawną!) z ambasady Wotanii, a taka średnia była mizerna w porównaniu z klubami czysto artystycznymi. Goście byli w większości nienotowani, jeśli już, to za oszustwa matrymonialne i honorowo wygrane pojedynki, słowem: przykładni obywatele Alfheimu. Westchnąłem bezsilnie. PUK zaproponował układ: podpowie mi, jeśli dam okazję do szachowego rewanżu. Szybko wskazał ciekawe perspektywy dla mojego śledztwa, uczciwie przyznając, że nie da się w legalny sposób pozbyć tak doświadczonego gracza, jak Mathias. Sugerował ostrożność, cierpliwość i sabotaż. Też mi myśląca maszyna! Na to i ja wpadłem. Rozegraliśmy kolejną partię, w której już osobiście dowodziłem drewnianą armią. Przegrałem w sześciu ruchach, doprowadzając Podsystem do wściekłości. Kiedy wychodziłem, stukaniem i pyrkaniem kruków jednocześnie groził mi i błagał o wyjawienie sekretu z pierwszego pojedynku. Niezobowiązująco zapowiedziałem trzeci mecz.
Bob nie namęczył się. Ot, wpuścił żywiołaka do jednej z butli, którą odebrali ludzie Mathiasa. Potem obserwował leniwie, co jego podopieczny podpatrzy. Jak się okazało, nawet biesiadujący w klubie szpiedzy byli nudni. Nie wysyłał ich Kaiser, ale dyrekcja Opery Heimburskiej, chcąca podkupić diwę Vallete. Żadnych spisków przeciw Koronie, szpiegostwa przemysłowego, przełomowych technik magicznych, niemal brak plotek. Jedyne, co wyróżniało gości aeroklubu, to bogactwo. Czyli ostrożność i cierpliwość niewiele nam dały. Dlatego przystąpiliśmy do trzeciej fazy genialnego planu PUK-u: sabotażu. Ponieważ Mathias zaopatrywał się u „Szmaragdowego Mistrza”, znaliśmy dokładne możliwości balonów nośnych. Przez krystalograf wynająłem odpowiedni fragment nadrzecznego trawnika, a Bob załadował do trzeciego 255
Adam Podlewski
wozu niezbędny sprzęt. W południe następnego dnia byliśmy gotowi, pogoniliśmy Srebrny Płomień i ruszyliśmy do Oakside. Podatkowy oszust chyba spodziewał się kłopotów. Zastaliśmy go na dole, wraz z dwójką znanych mi już odźwiernych, zdawał się przygotowywać do oblężenia. Na nasz widok porzucił skomplikowane przyrządy miernicze, dał znać swoim pachołkom i położył dłoń na rewolwerze. Bał się i (Dwójca mi świadkiem!) miał kogo. – Pan inspektor Falpick... – wysyczał elf. – Czyżby szuka pan następnych kłopotów? – Skądże znowu, panie Mathias. Po prostu założyłem interes. Proszę się przesunąć. – Co takiego? – Tylko trochę. Stoi pan na gruncie, który wydzierżawiłem od miasta za dziesięć jeleni rocznie. Mam większy rozmach od pana. Bob zaczął rozstawiać maszynerię. Technomag miał na głowie akwitańską perukę i doprawioną brodę, tak, aby elf nie poznał go zbyt łatwo. A ustawiał kolejny towar, z któregoś był dumny: żywiołowe antygeneratory korekcyjne. Były to zmyślne urządzenia, negujące działanie esencji żywiołu powietrza. Kupowały je porty lotnicze i prywatne lotniska. Jeśli taki antygenerator rozstawiło się tuż pod powierzchnią lądowiska, statek żywiołowy opadał; po wyłączeniu maszyny, sterowiec wznosił się, ponownie wypchnięty siłą powietrza. A gdy znowu pstryknęło się pstryczkiem... To ja sterowałem maszyną Boba. Teterski Aeroklub Dżentelmena był bezlitośnie ściągany w dół, do ziemi i podatku od wynajmu gruntowego. – Już rozumiem... – mruknął wściekły Mathias. – Myśli pan, że mnie powstrzyma? – Ja tylko korzystam z praw Korony i przepisów naszego miasta. Wynająłem ten kawałek trawnika i będę z nim robił, co chcę. Mathias mógł się złamać. Zaoferować mi łapówkę (dodajmy, że byłby to próżny trud), pogrozić, albo po prostu przesunąć swój klub dziesięć jardów dalej. Bardzo się cieszę, iż tak nie zrobił, gdyż bogacz mógł wynająć cały trawnik nad Teterą, a mój budżet operacyjny wynosił tyle, ile wygrałem w pokera (minus cena kilku kufli piwa). Ale to nie było 256
Teterski Aeroklub Dżentelmena
w stylu dumnego elfa. Machnął na służących, a ci wbiegli po schodach do piwnicy szybującego domu. Błyskawicznie poczułem zapach esencji żywiołu, dodatkowej porcji nośnej pompowanej do zbiorników. Ja skinąłem na Boba, a ten wyniósł z wozu następne antygeneratory. Miał ich spory zapas, bo sprzedawał te maszyny lądowiskom w całym mieście. Wszystkie sztuki wadliwe, niedokończone i właśnie serwisowane przeznaczył na naszą akcję. Sprzęt nie był w pełni bezpieczny, ale przecież byłem inspektorem podatkowym, nie BHP. Miałem tylko nadzieję, że antygeneratory wytrzymają dłużej niż nerwy Mathiasa. – Może pan po prostu zapłacić uczciwy podatek – powiedziałem, patrząc w oczy elfa. – Znając klientelę aeroklubu, sądzę, że pan nie umrze z głodu. – Ja płacę uczciwy podatek! – warknął i wbiegł po schodach. – Olaf, więcej gazu! – Mam sporo tych generatorów... – Niedoczekanie twoje, knypie! Mark Mathias nigdy nie ucieka przed pospólstwem. – Nie mówiłem o ucieczce, ale o zwykłej zmianie miejsca. Jeśli nie w poziomie, to w pionie – krzyknąłem, ale elf już schował się w głębi latającego budynku. – To ostatnia szansa! – A co? – dotarł do mnie odległy głos właściciela. – Myślisz, że uda ci się ściągnąć mnie na ziemię? – Myślę, że nie – odparłem i dałem znak Robertowi. Bob wyłączył antygeneratory. Tak po prostu, prawie wszystkie naraz, a te dwa pozostałe nie zostały zdezaktywowane, a padły od przeciążenia mocą. I obszar, który sekundę temu był elementarną studnią, rozpraszającą potężny wpływ zbiorników nośnych klubu, wrócił do stanu nudnej normalności. Pętane siły żywiołów wydostały się na zewnątrz. Z opowieści świadków wynikało, że wszystkie napoje w promieniu pół mili tego popołudnia stały się gazowane, a jeszcze wiele lat trawa na nieszczęsnym brzegu zakwitała żywymi balonami. Teterski Aeroklub Dżentelmena był majstersztykiem technicznym. Budowla kryła potężne, bardzo mocne zbiorniki nośne, a Mathias wpompował w nie tyle żywiołu, że podniosłyby Most Herbaciany. Póki antypole 257
Adam Podlewski
elementarne trzymało, latający budynek siłował się z przyciąganiem matki Urdy. Wtedy przecięliśmy nić, żywiołowa potęga wyrwała się na wolność, a najpiękniejszy budynek nad brzegiem ruszył ku chmurom. – Zdrada! – krzyczał Mathias. – Dorwę cię, tylko... – Dziękujemy za wizytę w naszym mieście – odpowiedziałem. – Mamy nadzieję, że zachowa pan Lyonesse we wdzięcznej pamięci... Urzędowa formuła Departamentu do spraw Turystyki dodawała jeszcze: „i zechce wrócić”, ale ja ominąłem ten zbędny ozdobnik. Elf i jego służący próbowali jeszcze regulować ciśnienie w zbiornikach, ale tutaj do gry włączył się wściekły żywiołak Boba, któremu nadprogramowy posiłek z esencji bardzo się spodobał. Stwór zatkał wylot balonu i nie puszczał, mimo próśb i gróźb podatkowego oszusta. A ja patrzyłem na Teterski Aeroklub Dżentelmena, który żwawo wznosił się nad miastem. Zaskoczony i wciekły Mathias dopadł jeszcze do okna, spojrzał w dół, a potem prosto w moje oczy. Uśmiechnąłem się, a zwykły zimny grymas elfa zmienił się w powiew znad lodowców Thule. Wiedział, że wygrałem. Zrozumiał, że na Apolloniusa Falpicka, Starszego Inspektora Biura Nadzoru Fiskalnego i Budowlanego Jej Królewskiej Mości Wydziału Lyoneskiego, nie ma siły. Wciąż krzyczał, groził mi, ale po chwili już go nie słyszałem. Potężna siła buzującego żywiołu podniosła klub wysoko nad miasto, potem nad chmury, a wiatr porwał budynek na południowy wschód. Po takim sukcesie uznałem, że należy mi się porządny obiad i porządne piwo. W trójpintowym kuflu, rzecz jasna.
O Ysiańskim Aeroklubie Dżentelmena dowiedziałem się miesiąc później, przez przypadek. Panna Higgins czasem przynosiła mi zagraniczne pisma. Na drugiej stronie kontynentalnej gazety zauważyłem sylwetkę czteropiętrowego budynku nad panoramą portowego miasta. Nawet rozważałem, czy nie napisać do mojego odpowiednika w Ys, aby podzielić się pomysłem na pokonanie intruza, ale ostatecznie zrezygnowałem. Niech tamtejsi kontrolerzy uczciwie zarobią na własne piwo. 258
Teterski Aeroklub Dżentelmena ADAM PODLEWSKI (ur. 1983) – autor opowiadań, historyk, filozof, gawędziarz konwentowy, znany pod pseudonimem ‘WTFApoc’. Współzałożyciel Warszawskiego Towarzystwa Fantastycznego Wykrot, redaktor działu literackiego Creatio Fantastica.
259
Jan Madejski
Brudna dola
W tej robocie każdy łup był brudny. Mimo że uważano nas za piratów-dżentelmenów, drugi człon nazwy nie był tak istotny jak pierwszy. Jak to mówią w Lyonesse: nie ma honoru między złodziejami. Głupio mówią, ale w tych czasach opinia jest ważniejsza od czynu. Jako podniebny kapitan Maksymilian Valentine musiałem dbać i o kiesy, i o reputację mojej załogi. Ognisty Albatros, dwustustopowy trójzbiornikowiec, był zwarty, zwrotny i sprawiał wrażenie delikatnego. To pozór, jak wiele elementów naszego życia: Albatros mógł walczyć i walczył, jeśli zachodziła potrzeba. Cztery eterowe kulomioty (po dwa na dziobie i na rufie) oraz dwucalowa armatka w dolnej gondoli wydawały się uzbrojeniem skromnym, ale w połączeniu ze zwrotnością naszego sterowca, nadawały mu wartość bojową co najmniej dwóch pościgowców Royal Air Navy. Naszą siłą były zręczność i spryt – dlatego do alfheimskiego liniowca podchodziliśmy po cichu. W powietrzu cisza to pojęcie względne. Każdy sterowiec hałasuje, Albatros także, ale w porównaniu z ociężałym cielskiem Lady Lear, wyjącym ośmioma silnikami manicznymi oraz śmigłami przypominającymi ysiańskie wiatraki, poruszaliśmy się dyskretnie. Nakazałem śledzenie 261
Jan Madejski
pasażerskiego kolosa od portu i podejście pięćdziesiąt mil na południe od brzegów Avalonu, poza zasięgiem rutynowych patroli RAN. Nie chcieliśmy komplikacji przy tak prostej robocie, poza tym byłem nieco... cóż, powiedzmy, że wspomnienia poprzedniego wieczoru szumiały mi w głowie niczym Ocean Tetydzki pod nami. Chowaliśmy się w chmurach, aż wreszcie wiatr rozwiał łagodne cumulusy i ruszyliśmy do boju. Schodziliśmy od słońca, w ślepej strefie liniowca. Zauważyli nas w ostatniej chwili, gdy nasze haki już się wbijały w poszycie Lady Lear. Nie daliśmy im czasu na reakcję – z linami przypiętymi do balonów nośnych pasażerski sterowiec nie mógł uciekać, nie ryzykując przecieku. Nikomu na tym nie zależało: z oczywistych przyczyn ani im, ani nam. Gdybyśmy porwali zbiorniki statku, ten nie zdołałby dotrzeć do lądu i spadłby w odmęty albo wręcz, co przy takiej pogodzie się czasem zdarzało, esencja żywiołu zakończyłaby żywot załogi i pasażerów w efektownej eksplozji. W tym przypadku stracilibyśmy nie tylko opinię dżentelmenów, ale jakąkolwiek szansę na zarobek. Jak na prawdziwego kapitana przystało, poszedłem z moją załogą. Ześlizgnąłem się na pierwszej linie, po Zwinnym Johnie i Małym Pysiu. Reszta grupy abordażowej zeszła śmiało, bo jeśli lina utrzymała Małego Pysia, musiała utrzymać każdego z naszej kompanii. Buty z zadziorami ułatwiają chodzenie po poszyciu, ale miewam te kilka sekund strachu, stawiając pierwsze kroki. Na szczęście szybko dotarliśmy do lin mocujących, zeszliśmy bokiem ku gondoli pasażerskiej i zastaliśmy pierwszych ciekawskich na tarasie obserwacyjnym. – To napad, szanowne panie – pozdrowiłem dwie elfki w wytwornych sukniach, pokazujące sobie dziwne zjawisko na prawej burcie. – Proszę zachować spokój, nikomu nie stanie się krzywda. Jesteśmy piratami-dżentelmenami. – Będą rabunki czy też gwałty? – zapytała starsza z pasażerek. – Droga pani, jesteśmy kulturalni – odparłem z godnością. Choć z drugiej strony... – Bywam incognito w Klubie Morskim Martensa... – Dobrze, czyli mamy oddać biżuterię? – zapytała dla pewności jej młodsza towarzyszka. – Tak, poproszę... 262
Brudna dola
Odpowiadając, już widziałem otwierane drzwi i młodego stewarda, który postanowił zostać bohaterem. W ręku trzymał solidny garłacz (niedobrze!), a na jego twarzy zastygł wyraz determinacji. Wyskoczył z progu, odpychając Zwinnego Johna i strzelając jeszcze w locie. Ugh, są takie dni, w których szczególnie nie lubię tej roboty. Na szczęście, strzelał ze zbyt bliska, by śruciny trafiły w cokolwiek poza moim torsem. Chmara ołowianych drobinek uderzyła we wzmocniony creidnallenem pancerz, odrzucając mnie niemal pod reling. Sam steward też nie przemyślał swej bohaterskiej akcji, gdyż trzecie prawo lorda Buttona, bezwzględnie tłumaczące zasady akcji i reakcji, wepchnęło go w łapy Małego Pysia. – Zostaw! – wydyszałem ciężko, podnosząc się z pokładu (z wydatną pomocą starszej elfki). – Młody chłopak, chciał dobrze. Wielki ork przestał sprawdzać giętkość szyi załoganta. Młodzik padł na podkład, ale zaraz wydyszał: – Wyzywam cię... na pojedynek... Odpowiedział mu śmiech mojej kompanii. – Na pojedynek, powiadasz? – odparłem. – Kim ty jesteś, aby... – Merlin Thorpe, ósmy potomek Admirała – odparł steward. Ech, sprawa się komplikowała. Nie mogłem tak po prostu zbyć dzieciaka z rodu najsławniejszego marynarza Wanadii. Poza tym zaimponował mi odwagą i głupotą, co przecież na jedno wychodzi. I był skromny, bo jako potomek Admirała nie musiał zaczynać kariery w marynarce od sprzątania kajut oficerskich, a najwidoczniej uznał, że tak być jednak powinno. – Dobrze... – powiedziałem powoli. – Przyjmuję wyzwanie. Tu i teraz. Broń: niezaładowane garłacze! Wyrwałem broń Zwinnemu Johnowi, odpaliłem śrut w powietrze, po czym rzuciłem się z ciężkim troblonem na młodzika. Może nie jest to umiejętność niezbędna piratowi-dżentelmenowi, ale wiele lat barowych bójek nauczyło mnie szybkiego machania wszystkim, co ciężkie. Jednym ciosem w czoło utuliłem dzieciaka do snu, oczywiście uważając, by nie trząsnąć za mocno. Steward leżał u stóp elfek, zakrwawiony, ale z pewnością żywy. Kraken syty i wieloryb cały – nie uchybiłem honorowi 263
Jan Madejski
młodego, pokonując go w formalnym pojedynku, a teraz steward będzie podrywał panienki na opowieść o swojej zemście wobec kapitana Valentine’a. Obie elfki przede mną uśmiechnęły się – tak, młodsza też. Miałem nadzieję, że zapamiętała wzmiankę o klubie Martensa. Wtedy na taras wysypali się pozostali pasażerowie i część załogi. Kapitan, stary elf, mogący służyć jeszcze z Thorpem, podniósł rękę, uspokajając zebranych. On rozumiał, że opór sprawi poważne problemy obu stronom, jednak nie wszyscy cywile to pojmowali. Oto bowiem podbiegła do mnie pewna alvarska niewiasta, ubrana szpetnie jak dekański poganiacz słoni. Uklękła przy nieprzytomnym stewardzie, po czym spojrzała na mnie z nienawiścią w oczach. – Barbarzyńcy! – syknęła. – Takie rzeczy by nie miały miejsca, gdyby połowę załóg pirackich stanowiły kobiety! Śmiałem w to wątpić, ale nie miałem ochoty na dyskusję. Prawda była taka, że w naszym fachu lepiej się pracowało w jednopłciowych załogach – to upraszczało zachowanie dyscypliny, organizację prania oraz rozdzielanie zapasów alkoholu. Bandy piratek działały, a niektóre zdobyły niezgorszą sławę. Na przykład dziewczyny ze Srebrnej Lisicy latały wzdłuż wybrzeża Korioli, ku uciesze znudzonych pasażerów linii transtetydzkich i rozpaczy koriolskiej Straży Morskiej. – Proszę o spokój, drodzy państwo – powiedział kapitan. – Jako odpowiedzialny za bezpieczeństwo pasażerów, rozkazuję poddać okręt. Załoga, złożyć broń. Jakie są żądania? – zapytał, patrząc na mnie. – Mądra decyzja, sir – odparłem. – Prosimy o standardowy datek na rzecz niezależnej żeglugi powietrznej: całą biżuterię i pieniądze, które państwo mają przy sobie. Ktoś w tłumie jęknął, a bardzo bogato wyposażona w błyskotki dama zemdlała. Szybko jednak odezwały się głosy rozsądku. – Po to się ubezpieczaliśmy! – szepnął jakiś elegant, wrzucając złoty zegarek do sakwy Małego Pysia. Ork skinął głową, wyrażając aprobatę. Szanował rozsądnych ludzi, nawet jeśli wyglądali jak góry brylantyny. I w końcu wszyscy ulegli – wrzucili do naszych worków kosztowności, banknoty, pamiątki. Po wezwaniu kapitana już nikt nie sprawiał nam 264
Brudna dola
problemów. Tak było niemal zawsze: byliśmy zawodowcami i wiedzieliśmy, jak w takich sytuacjach postępować. Ekipa Luciania Złotej Nogi tymczasem zalała silniki esencją żywiołu wody, nie uszkadzając maszyn, ale upewniając się, że sterowiec nigdzie nie ruszy przez kilka godzin. Dzięki temu patrolowce floty będą musiały go pilnować, zamiast tropić nas. A my staliśmy na tarasie widokowym, jako najwięksi wrogowie i idole jednocześnie. W takich chwilach niemal kocham swoje rzemiosło. Ta młodsza elfka podeszła do mnie nieśmiało, prosząc, abym pozwolił jej zachować naszyjnik z sercowych pereł, pamiątkę po cioci. – Sądzę, że mogę uczynić wyjątek – odparłem. – Ale nie za darmo. Pocałowałem ją niespodziewanie i gorąco, a przy tym na tyle długo, aby któryś z pasażerów zrobił zdjęcie manicznym aparatem. John chciał potem zwinąć aparat, ale Pyś pokręcił głową. Wszak chcieliśmy, aby takie obrazki dotarły do gazet. Gdy ją puściłem, elfka spojrzała na mnie z mieszaniną zachwytu i oburzenia, po czym przyłożyła dłoń do mojej twarzy, w geście, który już nie był „plaskaczem”, ale chyba jeszcze nie pieszczotą. Tak... miałem nadzieję, że zjawi się u Martensa. – Kompanio, podziękujcie za gościnę. Zwijamy się! – nakazałem. I tak zrobiliśmy – zostawiliśmy pasażerów Lady Lear na tarasie. Niektórzy nam grozili, inni machali wesoło, niepomni zabranego dobytku, a nas sprawnie wciągnięto na pokład Albatrosa. Odpaliliśmy jeszcze honorową salwę w morze i zniknęliśmy gdzieś w chmurach północy. Akcja przebiegła idealnie: bez strat w załodze ani wśród pasażerów. Mały Pyś poklepał mnie po plecach i pewnie chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Wszyscy wiedzieliśmy, jak jest. Ognisty Albatros rozpłynął się w nadmorskim powietrzu i po chwili był już na pewno niewidoczny z pokładu pasażerskiego liniowca.
Maksymilian Valentine był nie tylko dobrą wizytówką tetydzkiego piractwa, ale też kompetentnym pilotem statków powietrznych. Posadził sterowiec na lądowisku przy południowym klifie i bez słowa wyszedł z gondoli. Pokład przejęli zawodowcy. Zwinny John sporządzał 265
Jan Madejski
raport dla dyrekcji, bankierzy inwentaryzowali pieniądze, przedstawiciel Agencji Detektywistycznej Bimbertona sortował biżuterię i pamiątki, które zostaną znalezione po intensywnym śledztwie, po czym przekazane prawowitym właścicielom. „Łup Inc.” obsługiwała nie tylko piratów i towarzystwa ubezpieczeniowe – zapewniała też pracę detektywom, reporterom, a nawet towarzystwom matrymonialnym, bo wspólne porwanie przez piratów było jednym z najbardziej romantycznych przeżyć, jakie można kupić za pieniądze. Maksymilian Valentine przeprowadził już wiele takich akcji. A oto on: idzie między zabudowaniami portu powietrznego, mija obojętnie pracowników „Łup Inc.”. Na uśmiechy i gratulacje odpowiada wręcz ze złością. Potem zrzuca czapkę pirackiego kapitana i depcze ją z furią. Nie lubi udawać, nie lubi swojej pracy. Nie lubi świata ani życia. Wpada do kantyny, porywa z kredensu butelkę winlandzkiego rumu (leżakowanego i rozlewanego w Slawii). Krzyczy coś niezrozumiale do intendenta oraz przedstawiciela kompanii ubezpieczeniowej „Głowa do góry” (spółki-córki „Łup Inc.”). Idzie na skały zachodniego wybrzeża, wspina się po klifie i staje na górze tak, aby widzieć otwarte morze, na którym jeszcze pół wieku wcześniej grasowali prawdziwi piraci. Pije rum szybkimi łykami i płacze. Przez dziesięć lat kariery jako pirat „Łupu Inc.” zdobył niezgorszą sławę i nienawiść wielu istot. Ale najbardziej na świecie kapitana Maksymiliana Valentine’a nienawidzi on – kapitan Maksymilian Valentine.
266
Brudna dola JAN MADEJSKI – uczestnik konkursu wolsungowego, projektant gier komputerowych i planszowych, miłośnik literatury fantastycznej i muzyki nietuzinkowej. Uwielbia starodawne legendy, podania i mity. Opowiadania pisze tylko wtedy, gdy zmuszą go do tego koledzy z Warszawskiego Towarzystwa Fantastycznego Wykrot. W wolnych chwilach rozwiązuje lub wymyśla łamigłówki.
267
Emil Strzeszewski
Szalona Maria
Jak zwykle gromadzi tłumy. Nie potrafi bez nich żyć, nie może się od nich opędzić. Mężczyźni, kobiety, elfy, gnomy, a nawet trolle. Wszyscy skandują jej imię – teraz i zawsze, i już pewnie na wieki. Maria Konopnicka zawsze gromadzi tłumy. Tym razem tłum przyszedł jednak nie do niej, a po nią. Przedzierając się przez ciała i smród, czuję wściekłość mieszkańców. Ten pierwotny zapał, jakiego akurat tutaj nigdy nie brakowało. Pojedziesz na zachód, do Wotanii, przepłyniesz Njordygg na północy, a nie znajdziesz tego cudownego, magicznego jadu i żądzy krwi, jaką masz tutaj, na tym placu, na tym maleńkim skrawku ziemi naznaczonym pradawnym mordem. Jedno jest pewne, Szalona Maria zawsze gromadzi tłumy. Nieważne, w jaki sposób. Moim zadaniem jest rekonesans. Sprawdzam, czy wszystko jest tak, jak ma być tam, gdzie nic nie jest w porządku. Gdyby sytuacja była opanowana, nie byłoby mnie tu, a wraz ze mną pozostałych. A do sprawdzenia jest sporo. Plac wokół Pałacu Kultury i Nauki jest olbrzymi, nawet jak na realia Gniazda, największej metropolii tej części Wanadii. Oprócz sprawdzenia placu konieczne jest zorientowanie 269
Emil Strzeszewski
się we wszystkich odnogach kanałów, które mogą stać się świadkami naszej ucieczki. Trzeba sprawdzić, czy drzwi budynku są tak mocne, jak powinny. Patrzę nawet w niebo, czy nie nadciągnie z niego deszcz doskonale wyszkolonych, lepszych ode mnie najemników. Brygada Sterowcarzy już nie takie rzeczy robiła, a przecież nie oni jedni stanowią śmiertelne niebezpieczeństwo. Przed oczami mam twarze zebranych, zacięte tak samo, jak oblicze Szalonej Marii. Oni wszyscy są do niej podobni, to tak naprawdę jej dzieci, duchowe potomstwo. Każdy z nich walczy o swoje, tak jak ona. Żaden nie cofnie się przed niczym, jak ona. Gotowi są użyć siły, jak ona. Maria ma starą, pomarszczoną gnomią twarz, jednocześnie od lat tłumionej bezradności. Paradoksalnie jest w niej coś ostrego, najpewniej charakter. Jej powolne ruchy wyrażają bezbrzeżną irytację, którą ukrywa pod płaszczykiem fałszywego uśmiechu. Każdy nosi maski – oprócz tych tutaj, gotowych do linczu. Tym jednym różnią się dzieci od swej matki. Uwolniły się od pozorów. Choć to też przecież jej zasługa. Bez niej by tego nie było. Widzę ją w jednym z okien. Wiem, że to ona, choć z tej odległości to jedynie niejasny kształt, mogący być czymkolwiek. Maria jednak właśnie tam ma swoje chwilowe królestwo, małą Rzeczpospolitą, na którą patrzy z miłością oraz przerażeniem. Bo Szalona Maria wcale nie jest taka zwariowana, jak można by sądzić. Boi się. Bardzo się boi. Bo przyszli nie do niej, ale po nią.
Przed dopełnieniem się jej losu Marię chronią tylko grube mury budynku, pancerne drzwi wejściowe zapieczętowane najzmyślniejszymi zamkami oraz ja wraz z nieliczną grupą najemników. Wykonujemy właśnie najtrudniejsze zadanie w naszej karierze ochroniarzy, a każdy z nas zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Zapłata była jednak warta zachodu, tym bardziej że wpłynęła z góry 270
Szalona Maria
i wszyscy ulokowaliśmy ją już z daleka od tego miejsca, w bankach i szafach pancernych, pod czujnym okiem rodzin oraz golemów. Nakazuję sprawdzić broń, piąty raz w ciągu ostatniej godziny. Muszę trzymać wszystkich w gotowości. Tym bardziej że sytuacja w środku, tak samo jak na zewnątrz, jest nie jest do pozazdroszczenia. Po przedostaniu się przez tłumy okazało się, że Konopnicka bynajmniej nie jest sama, ale ze szwadronem sobie podobnych, odrzuconych i niezrozumianych oświeconych kobiet. Jesteśmy więc my oraz one, a także słynna Orzeszko – Eliza Orzeszkowa. – No dobrze, więc skoro wy się przedostaliście, to i każdy może – peroruje z pasją. – Nic nie da dłuższe siedzenie tutaj, musimy uciekać. Garnko sprawdza więc parowe granaty swoimi zręcznymi jak łopaty dłońmi, Pluszon poleruje lufę karabinu snajperskiego, wypatrując przez okno, zaś To’di, niski ogrzy dzieciak, trzyma pieczę nad kołowym działkiem wycelowanym w drzwi do naszej sali. Feminy zaś skupiają się wokół Zaszczuki, ubranej jak zwykle nieodpowiednio do okazji. Nikt jednak nie ma wątpliwości, iż jest niezwykle niebezpieczna i zębami potrafi utorować sobie drogę przez życie, a co dopiero przez opanowany białą gorączką tłum przed Pałacem Kultury i Nauki. Ja zaś muszę tłumaczyć się Orzeszko. – Najlepszym sposobem będzie ewakuacja w momencie ataku – mówię. – Tak jak to ustalaliśmy wcześniej z Marią. Slawia wrze, a my wraz z nią. Tylko klientka jest spokojna w swojej zaciętości, pełna gniewu. Postanowiła ryzykować do końca – uciec dopiero w ostatniej chwili, w chwili szturmu. Pałac Kultury i Nauki, wynajęty na zlot kobiet skupionych wokół sprawy Marii, stał się twierdzą symboliczną – ostatnim bastionem kultury właśnie, a poniekąd i nauki. Oto bowiem oświecona płeć miała opierać się przeważającym siłom barbarzyńskiego starego porządku. A potem uciec, by zdobyć status męczennic, co umocniłoby tylko ich pozycję polityczną. – Podczas ewakuacji musimy wykorzystać drogę Lucky’ego, to pewne – kontynuuję. – Każda inna jest zbyt niebezpieczna. – Pan się tu dostał przez drzwi – oponuje Eliza. – Dlaczego więc nie w ten sposób? Mamy chyba dość broni, aby się przebić, a pana dobrze 271
Emil Strzeszewski
wyszkoleni goryle powinni poradzić sobie z chłystkami, co zamiast pistoletów dzierżą brzozowe witki. Biorę głęboki oddech. Ciężko rozmawiać z Orzeszko. – Wejść, gdy się nikt nie spodziewa, jest łatwiej niż wyjść, kiedy wszyscy tylko na to czekają – kwituję. Na wzór klientki staram się być opanowany, ale i solidnie zły, co ma utrzymywać mnie w stanie gotowości. Za kilka chwil podziemnymi korytarzami ma przybyć Lucky – nasz chłop poza bazą. Lucky jest niziołkiem, który trzyma w garści całkiem pokaźną siatkę szpiegów dostarczających mu niezbędnych informacji w razie potrzeby. Jest naszym asem w rękawie. Choć nie uczestniczył czynnie w walkach, jego wywiad stanowił po wielokroć klucz do sukcesu. Gangster z Gniazda dzięki swoim umyślnym znał zamiary tłumu, jego uzbrojenie oraz najgroźniejsze osobowości, które wodziły masy za nos według swojego widzimisię. – Ja musiałem tylko przecisnąć się przez kordon sił królewskich, które aktualnie bronią dostępu do budynku. Było to proste, bo żaden z tych żołdaków nie przykłada się zbytnio do swojej roboty. Najchętniej widzieliby was wyniesione stąd za kudły i nie ukrywają tego. Stoją tam z konieczności, ale ruszą pierwsi, gdy sytuacja się zaogni albo gdy padnie rozkaz opuszczenia posterunków. Zapominasz, pani, że tam nikt nie stoi po waszej stronie. Po waszej stronie jestem ja, moi ludzie i to działko obok dzieciaka. Nawet mury pałacu mają swoją cierpliwość. Orzeszko nie odpowiada. – Przebijając się tutaj, zauważyłem, że wśród ludu jest parę osób rozdających samopały. To prymitywne, jednostrzałowe pistoleciki, ale choćby ładowane grochem, niecelne, to zrobią krzywdę w razie potrzeby. A na pewno któryś trafi. Jest tam ich tyle, że komuś się poszczęści. – Nie chce mi się wierzyć, aby król mógł sobie pozwolić na taki skandal – rzecze kobieta. – Owszem, nienawidzi nas. Burzymy mu spokój. Ale w końcu to cywilizowany kraj. – W cywilizowanym kraju dzieci nie byłyby najemnikami – wskazuję rozmówczyni To’diego polerującego lufę działa. 272
Szalona Maria
A wszystko po to, żeby Rzeczpospolita Przeklęta w końcu uznała prawa kobiet do udziału w życiu społecznym.
– Siedzimy tu już trzeci dzień – teatralnym szeptem mówi Iwaszkiewiczowa. – Nas jest czterdzieści, was żałośnie mało, bo czwórka. A ich stukrotnie więcej. – Cztery liczby na trzy zdania – ripostuję. – Nawet niewidomy zgadłby, że jest pani krasnoludką. Żadnego efektu, żadnego grymasu. Kobieta pufa tylko dymem z fajki zupełnie nieprzystającej do jej twarzy. Ma tragiczny gust, tak jak i reszta dam zgromadzonych w sali. Większość zna się na broni, na sztukach magicznych, ale nie na modzie. Ich widok kaleczy me oczy, choć samemu mnie przecież daleko do znawcy. Ze mnie wcale nie elegant, ale te tutaj to istna menażeria. – Lucky niedługo przybędzie z tym, co trzeba – dodaję, aby uspokoić sytuację. – To niezwykle romantyczne, że uważasz, iż gangster, do tego niziołek, uratuje nas przed nimi wszystkimi. Bądźmy szczerzy, jeśli już wkroczą, to nie będzie żadnej walki. – Tu się mylisz – do rozmowy dołącza Garnko swoim tubalnym, trollowym głosem. – To dobre miejsce na twierdzę. Można by się tu bronić latami. – Zgadza się – uzupełniam. – Znamy się na swojej robocie, po to nas wynajęłyście. Krasnoludka obrzuca mnie zimnym spojrzeniem. – Niedawno mówione nam było, że mury tego budynku nie są dla nas żadnym oparciem – odpowiada. – I nie my, tylko Szalona Maria. Tak ją zwą – Szalona Maria. Przezwisko przyjęło się we wszelkich kręgach. Mówią tak mężczyźni i kobiety, orkowie i ogry. Tak ją znają w województwie stołecznym i dymnickim. W Heimburgu cesarz Frederick-Willem II na pytanie „Kto jest największym bohaterem Slawii?” odparł właśnie „Szalona Maria”. Nawet ona nie mówi o sobie inaczej. 273
Emil Strzeszewski
Jej historia zaczęła się wcześniej, niż wszyscy skłonni są sądzić. Jako typowa gnomka, Maria pozostawała w cieniu i raczej powoli, choć konsekwentnie, pięła się na szczyt własnych ambicji. Realizowała je bez przeszkód, choć zewsząd i zawsze otaczały ją podejrzenia i nieufność. Większość gnomów na co dzień zmaga się z tym samym. Większość również umie sobie z tym radzić. Maria jednak nie była jak oni. Była jedyna w swoim rodzaju. Nie musiała bowiem radzić sobie z przeciwnościami – raczej przekuwała je na swoją korzyść. Dzięki wrodzonemu zmysłowi do manipulacji (a mawiają, że także magicznie polepszonemu) zyskiwała to, czego chciała, pozostając poza czyimkolwiek zainteresowaniem. Oczywiście do czasu, gdy znużyło ją stanie w mroku. Spoglądamy przez okno, na ogrom osób zgromadzonych na placu przed pałacem i wiemy, czyja to zasługa. Ich gniew to jej gniew, ich zażenowanie, to jej zażenowanie. To jej emocje kotłują się na zewnątrz, jej myśli – tylko odwrócone do góry nogami. Miłostka, Iwaszkiewiczowa, Zaszczuka i Orzeszko – żadna z nich nie jest na tyle szalona, aby porwać się z motyką na słońce i spróbować odmienić bieg historii. Przyszły już na gotowe, gdy ziarno zostało zasiane, gdy pora było zbierać plony. Wydawać by się mogło, że Maria będzie zazdrosna o nowe towarzyszki, które zaczęły wspierać ją dopiero teraz, gdy cel znajduje się tak blisko. Gnomka jest jednak na tyle inteligentna, żeby wiedzieć, że każda rewolucja potrzebuje nie tylko ideowców, ale i tych, którzy chcą czerpać z niej realne profity. Konopnicka może podzielić się zaszczytami. Jeśli to, co zaplanowała, miałoby się udać, miejsca starczy dla wszystkich. Miejsca, należy tu dodać, uzyskanego kosztem innych. Jestem jednym z tych, którzy mają pójść na ustępstwa i dopuścić kobiety do głosu. Nie obchodzi mnie to. Sowicie płacą. – Powinnam porozmawiać z Elizą – mówi krasnoludka. – Jeszcze trochę i nie będzie mogła ustać na nogach. Kiwam głową ze zrozumieniem. Orzeszko jest maginią-artystką, która do czarów potrzebuje przynajmniej kilku kieliszków... komponentów. 274
Szalona Maria
Mają utrzymać ją w gotowości, jednak jeśli przesadzi, nie zdadzą się na nic. Na co komu czarodziejka spita do nieprzytomności?
Spod podłogi dobiega gwizd. Czujny jak zwykle Garnko od razu jest na miejscu. Garnko jest niezwykle zdolnym zbrojmistrzem i golemologiem. Jego pulchne ręce skutecznie ukrywają liczne talenta przed niepowołanym okiem. Kto nie zna go osobiście, nie domyśla się nawet, do czego jest zdolny. Jednym z jego wynalazków są golemy w kształcie kamieni i cegieł. Gdy pierwszy raz słyszy się o czymś takim, wzrusza się ramionami i pyta, czy ten, kto na to wpadł, nie jest przypadkiem bohaterem jakiejś absurdalnej anegdoty, legendą żartów, figurą mityczną lub zwykłą kpiną przekazywaną przez cwaniaków z Gniazda. Szybko jednak okazuje się, że idea golemów wyglądających jak kamienie ma głębszy sens. My na przykład używamy ich jako szpiegów. Nikt nie zwraca na nie uwagi, są kompletnie niewidzialne. W ścianach, murach, sufitach, podłogach, jako części pomników, znaki przydrożne – nieodróżnialne od zwykłych skał czy cegieł. Teraz to właśnie z nimi naradza się Garnko. Upewnia się, że Lucky jest sam i nikt go nie śledził. Szepcze, schylony pod zdziwionymi spojrzeniami zgromadzonych kobiet. Po chwili podnosi się, by oznajmić: – Wydaje się, że nie ma ogona. – Wpuść więc – zezwalam. – Ale trzymajcie broń w pogotowiu. Kędzierzawa czupryna niziołka pojawia się w szparze w podłodze. Zaczyna mówić, zanim jeszcze na dobre wejdzie do środka: – Trzeba będzie odciąć tunel. Nikt za mną nie poszedł, ale paru gapiów widziało, jak doń wchodziłem. To się rozniesie w zawrotnym tempie, a nikt tam nie jest pokojowo nastawiony. To tylko kwestia czasu, zanim nas dopadną. Garnko od razu przystępuje do rzeczy i udaje się na dół, by zaminować przejście. 275
Emil Strzeszewski
– Wygląda na to, że w końcu wplątaliście mnie po uszy w waszą awanturę – dodaje Lucky. – I tak długo migałeś się od pracy – stwierdzam. Uśmiecham się, ale daleko mi od zadowolenia. W głowie staram się układać plan awaryjny. Sprawdzam wszelkie opcje i dokonuję szybkiej analizy. Nie jest dobrze, jest wręcz tragicznie. Owszem, istnieją inne sposoby na ucieczkę, ale każdy z nich jest tylko gorszy i o podwyższonym stopniu ryzyka. Nie przystępuję do pracy bez ustalenia furtek, ale w tym wypadku wcześniejsze rozpoznanie zweryfikowało, iż każda z nich to właściwie ślepa uliczka. Jedyny w miarę pewny sposób związany był z tym tunelem, a teraz jest spalony. – Macie jakiś pomysł? Cokolwiek? Bo przez plac nie przejdziemy, nie ma mowy. Pod powierzchnią też już nie sposób. – Pałac jest duży i można się bronić z powodzeniem. – Nie przed taką armią. To bestie. Przyszli tu tylko w jednym celu. Ma rację. – Powiedz, jak chcesz nas stąd uwolnić? – rzuca Orzeszko z drugiego końca sali. – Nie – odpowiadam szorstko, wskazując na niziołka. – Skoro my podsłuchujemy, to oni też mogą. A wtedy nie zostanie nam już dosłownie nic. Wśród kobiet podnosi się duże poruszenie. Nagle, po tych kilku dniach przymusowej niewoli, dociera do nich, że są więźniarkami. Że przybyły tu na własną zgubę, a ich walka jest z góry skazana na porażkę. Jeszcze parę minut temu oszukiwały się, że ukryte przed światem w pałacu przeczekają, że w razie potrzeby uda się zbiec, że są tu z własnej woli, z własnego wyboru, a ich racje są święte. Patrzę na nie, licząc na to, iż emocje nie wyjdą na wierzch. Miałem do tej pory nadzieję, że nie zaczną się buntować, by nie utrudniać mi pracy. W istocie zaczynam czuć się jak one, choć nie mogę tego po sobie pokazać. Wystarcza mi też porozumiewawcza wymiana spojrzeń z resztą zespołu, aby przekonać się, że nastrój udziela się każdemu z nas. Biorę Lucky’ego na bok i pytam: – Czemu nie czekałeś? Spaliłeś najlepszą drogę ucieczki. 276
Szalona Maria
– Przecież czekałem. Trzy dni – mówi, wyraźnie poirytowany. – Musiałem dostać się do środka lub przemycić kogoś mojego. Ale tam jest wojna, najprawdziwsza wojna. I coraz bardziej zorganizowana. Z każdym dniem ludzi przybywa, a każdy patrzy każdemu na ręce. Chciałem przybyć już dawno, ale nie było okazji, a dziś zrozumiałem, że takowa się już nie pojawi. Rozumiem go. To lojalny, szczwany niziołek, z gatunku tych, którzy są prawdziwymi diabłami dla innych, ale swoim starają się pomagać za wszelką cenę. Mógł odpuścić, uratować skórę, ale jednak przebił się, aby poinformować nas o sytuacji. Robiąc to, podpisał na siebie wyrok. Rozumiem go, ale jednak jestem wściekły. – Ilu tam masz, na zewnątrz? – dopytuję. – Wystarczająco, aby w razie czego powstrzymać pierwszą falę ataku przy próbie ucieczki, ale nie na długo. Uzbrojeni są tak, jak reszta, aby nie budzić wątpliwości. – Są gotowi? – Oddać za nas życie? – śmieje się Lucky. – Nie. Nie spodziewaj się niczego takiego. Ale pomogą na tyle, na ile będą w stanie. Niziołek wyjmuje z kieszeni małe puzderko i otwiera je. – Daj to Garnkowi – wkłada mi rzecz w dłoń. – To mechaniczno-magiczne instrukcje. Ma na ich podstawie sporządzić golema, który przekaże informacje moim zaufanym. Przytakuję. – Jak tylko ustalimy, co robić – odpowiadam.
– To wygląda katastrofalnie – stwierdza Maria. Ma rację, to wygląda tragicznie, ale nie przyszedłem tu słuchać o tym, lecz aby podjąć jakąś decyzję. Stoimy pod ścianą, ale jeszcze kilka rzeczy od nas zależy. Nie wydaje się jednak, aby ją to obchodziło. Nie potrafi się tym przejąć. W słowach, które wypowiada, nie słychać rozpaczy ani goryczy. Brzmią raczej pusto, jak mechaniczny ryk maszyn bojowych – przerażający, ale odarty z prawdziwości. 277
Emil Strzeszewski
Wiem doskonale, dlaczego nazywają ją Szaloną Marią, ale dotąd nie rozumiałem tego, co o niej wiedziałem. Konopnicka długo pracowała na swój przydomek. Zaczęła wcześnie, bo w dzieciństwie, dość radosnym, choć niezbyt bogatym. Jej ojciec był pomocnikiem lichwiarza i przynosił do domu niemałe pieniądze. Orłów mimo to nie było pod dostatkiem, bo oprócz Marii, najstarszej z rodzeństwa, w domu biegało jeszcze sześcioro innych dzieci. Sześć małych gąb do wykarmienia, a do tego rodzice. Matka imała się wielu prac, żadna jednak nie przynosiła dostatecznych zysków. Była korektorką w gazecie stołecznej, szwaczką, a gdy Maria wykazała pierwsze talenty pisarskie, została jej agentką. Trzeba powiedzieć, że kariera młodej Konopnickiej rozwijała się raczej pomimo pomocy rodzicielki niż dzięki niej. Bieda była na tyle wielka, że trzy z najmłodszych sióstr gnomki zmarły w kilka lat po urodzeniu. To rozbiło rodzinę, ale też w pewnym sensie ją uratowało. Matka ze zgryzoty odeszła od ojca, zabierając ze sobą jedynie najstarsze dziecko – właśnie Marię – resztę pozostawiając pod opieką lepiej zarabiającego pracownika lichwiarza. To zdarzenie raz na zawsze zmieniło życie Konopnickiej. Od najmłodszych lat bowiem mieszkała z matką, która powoli traciła rozum i wbrew wszelkim zasadom zdrowego rozsądku, wpadała coraz bardziej w toksyczny związek z inną gnomką. Kulminacją tegoż było zamieszkanie kochanek ze sobą. Maria z dobrze zapowiadającej się dziewczynki stała się wyrzutkiem. Pisarska kariera skończyła się. Czego Slawijczycy nie mogli wyładować na dorosłej gnomce, przenieśli na małą. Wiele lat później Maria stanęła na mównicy w tej samej sali, w której znaleźliśmy się teraz, i opowiedziała o swoim życiu – o śmierci sióstr, rozpadzie małżeństwa rodziców, nowym związku jej matki oraz o własnej misji, jaką jest wiara we wszystkie kobiety tego kraju, bez znaczenia: biedne czy bogate, piękne czy brzydkie, gnomki czy niziołki. Opowiedziała, że nie chce już więcej oglądać poniżenia i kategorycznie domaga się praw dla kobiet. Poszła za nią cała bohema Gniazda. Przeciw niej skupiła się cała nienawiść pozostałych. Postępowość Marii była nie do zniesienia w kraju, który narodził się w ogniu męskich bitew. 278
Szalona Maria
Jak na ironię losu, to ja wraz z innymi mężczyznami bronimy jej dziś. Nie wiem, czy coś to da, niewiele mam marzeń, jeszcze mniej opinii. W nic nie wierzę oprócz siły własnych mięśni i mocy mojego karabinu. Wiem jednak, w co nie wierzę. Choć brzmi to paradoksalnie jak na najemnika, nie wierzę w przemoc. Głównie dlatego, że wiem, jak potrafi być okrutna. Nie wierzę w przemoc, bo wiem, że sam potrafię być okrutny. A nie chcę taki być. Poza tym wierzę w pieniądze, a Maria, choć szalona, nie przypomina biedaczki sprzed tych kilkudziesięciu lat. Wreszcie wierzę jej, gdy mówi: – Nie chcę, aby ktoś przeze mnie zginął. Przede wszystkim wśród tych, którzy są przeciw nam. To nie przysłuży się sprawie. Spośród wyrachowanych polityków Szalona Maria jest najbardziej uczciwa. Nawet jeśli jest to brudna uczciwość, uczciwość na pokaz.
– Prace idą kiepsko. – Garnko uprzedza moje pytanie. Znamy się jak łyse konie,. często rozumiemy bez słów. – Te plany mają błędy i to poważne. Muszę wprowadzać usprawnienia. – To nawet lepiej – stwierdzam. – Gdy bierzesz się za coś poważnie, zwykle wynika z tego coś dobrego. Garnko zawsze miał dumnie wypiętą pierś, jakby nosił na niej cały batalion medali wojskowych. Nigdy jednak nie był w armii. Uciekał przed nią gdzie pieprz rośnie. Jak na ironię, lubił militaria. No i z pewnością był dumny. – Nie mam też wszystkich potrzebnych komponentów – utyskuje Garnko. – Dla większości znajdę zastępniki, ale kilka rzeczy stanie się niemożliwych do realizacji. – Nie mów mi, że nie ma rzeczy niemożliwych – do dyskusji włącza się Pluszon, do tej pory dziwnie jak na siebie milczący i skupiony na polerowaniu broni. Odwracamy się do niego. 279
Emil Strzeszewski
– Bo co? – Garnko podchwytuje zaczepkę. – Powiesz mi, jak to kiedyś byłeś uznanym producentem zabawek w czasach powszechnego głodu? I że jeśli tobie się udało, to każdemu powinno się udać? Powiem ci coś, Pluszon. Miałeś diabelsko dobre wyczucie i od groma szczęścia. – Miałem – potwierdza troll. – Ale ty masz umiejętności. Ja się po prostu wstrzeliłem. Ty nie musisz polegać na szczęściu. Pluszon zawsze był skromny i odkąd go znam zawsze potrafił wybrnąć z tarapatów, słownych czy innej natury. Bywało, że podpuszczał innych, ale każdy, kto znał go choćby niewiele, zdawał sobie sprawę z tego, że robił to z czystej sympatii. Ma lekką rękę do interesów, ale też do spustu swojego karabinu. Bezwzględny i dokładny – właśnie taki, jakiego potrzebujemy. Ma tylko jedną wadę – zmyśla. Nigdy nie produkował zabawek. Nigdy nie robił niczego innego niż to, co robi w tej grupie. I jest w tym prawdziwym ekspertem. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę to, ile mu płacę. – To musi być gotowe najszybciej jak się da – mówię Garnkowi. – Jak mi będziesz głowę zawracał, to będzie wolniej – ripostuje. – Jak Maria zareagowała na plan awaryjny? – pyta Pluszon. Wzdycham ciężko. – Nie była zachwycona. Nikt chyba by nie był, słysząc, że to się tak odbędzie. – Jak dla mnie to sporo zamieszania – dzieli się refleksją troll. Kiwam głową. – Na pewno nie będzie to wyglądało dobrze z jej punktu widzenia. Ona się przejmuje poparciem. Ale my nie musimy. Naszym zadaniem jest wynieść ją i pozostałe w jednym kawałku. Bez zamieszania na pewno się nie uda. – Z nim też są marne szanse – stwierdzają jednogłośnie.
Zmierzch wygląda jak świt. W tym odcieniu słonecznego światła nawet twarz Orzeszko jest atrakcyjna. 280
Szalona Maria
Maria i Eliza stoją obok siebie i wpatrują się w przestrzeń. Oparte o framugi okien, schowane za zasłonami przed niepożądanym wzrokiem wiecznie gotującego się garnca ciał zebranych na placu. Przygotowują się. Spakowały swoje rzeczy nawet bez mojego nakazu. Co prawda zrobiły to tylko one, ale to właśnie im zależy najbardziej, aby wyjść stąd bez szwanku. Wiedzą, że nadchodzi ta chwila, kiedy wszystko wreszcie wykipi, a wtedy nie będzie już czasu na nic innego jak tylko bieg. – Nie rozumiem – mówi Orzeszko. – Jak to się stało? Jak do tego doszło? Zdaję sobie sprawę, że to mogło wywołać burzę, ale nie taką. To jest regularna rewolucja. – I ja się tego nie spodziewałam – przyznaje Konopnicka. Chrząkam, a rozmawiające kobiety odwracają się w moją stronę. Kiwają głowami na powitanie. – Proszę powiedzieć reszcie zgromadzonych pań, żeby również zebrały swoje rzeczy. Maria przytakuje, ale chwilę po tym traci zainteresowanie naszą rozmową. Powraca do podziwiania widoków. Domyślam się, że ten wieczór pozostanie na zawsze w jej pamięci, że pozostawi smak na języku. Gorzki posmak żalu. Choć może się mylę, właściwie nie wiem, jak to wszystko odbiera. – Pan wie, że tu miała się odbyć zwykła konferencja? – zaczyna Orzeszko. – Miały się zebrać kobiety wszystkich stanów i uczyć się, jak być sobą, jak o siebie dbać. Zaprosiłyśmy lekarzy, którzy mieli opowiadać o higienie, którzy nauczyliby nas naszych własnych ciał. Miałyśmy słuchać o kobiecych przypadłościach oraz o tym, jak zabezpieczać się przed wszystkim, czego byśmy nie chciały. – Tu chodziło o edukację, pan rozumie – dodaje Maria. – Chciałyśmy tylko, aby jak najwięcej niewiast dowiedziało się czegoś, aby potrafiło zrozumieć siebie i swoje zdrowie. To i tak było zbyt wiele dla niektórych. – Któregoś dnia weźmiemy jeszcze to, co nam się należy – wtrąca się Eliza. Gnomka żachnęła się. 281
Emil Strzeszewski
– Nam się nic nie należy – unosi głos. – Nikomu się nic nie należy i właśnie w tym problem. O wszystko trzeba walczyć, o godność i o prawa. O samoświadomość, o to, żeby kogoś doceniono. O to, żeby on sam siebie docenił. O to, żeby ona też to mogła. Nic się nie należy, Orzeszko. To trzeba zdobyć, tego trzeba się nauczyć. Jeśli jeszcze tego nie zrozumiałaś, to nie wiem, czy słuchałaś tego, co mówiłam przez te wszystkie lata. – Nie zgadzam się. Teraz nasza kolej. Oni – pokazuje na mnie. – Oni mają wszystko, czego zapragną, a nam nie pozwala się leczyć, edukować, być dumną... – Bo nikt nie pozwala nikomu na nic. O to chodzi, aby nikogo nie pytać, tylko wziąć samej. Tylko wtedy zostaniemy zrozumiane. – Wie pani, że nie osiągnie pani celu? – przerywam, patrząc na orgię wściekłości skąpaną w świetle chowającego się słońca. Maria smutnieje jeszcze bardziej niż zwykle. Jej twarz zdaje się postarzać o całe wieki. – Wiem, że ta walka nie skończy się na mnie – odpowiada. – Ale muszę ją zacząć. Proszę zauważyć, że nawet teraz muszę polegać na panu, a nie na sobie. Gdy pana wezwałam tutaj, pojęłam, że przegrałam. – Och, Mario – wzdycha Orzeszko. – Chodźmy, Elizo. Powiemy reszcie, aby spakowały swoje rzeczy.
Efekt końcowy prac Garnka jest zadziwiający, bo nietypowy. Mechaniczny pająk wydaje się wszystkim nam nieprawdopodobny. To, co rzuca się w oczy, to jego naprawdę spore rozmiary. Dlatego dobrze, że nastała noc. Mam nadzieję, że okoliczności będą nam sprzyjać, że w mroku pozostanie niezauważony i dotrze do celu, by przekazać nagranie na gramofonowej płycie, stanowiącej większą część jego korpusu. Gdyby ktoś przechwycił go i odtworzył zapis na nośniku, nikłe szanse na wyjście cało z opresji zostałyby stracone. Noc jest nam pomocna, deszcz jednak niekoniecznie. Choć wygania masę ludzi z placu, może zniszczyć płytę oraz inne mechaniczne elementy konstrukcji. Nasze wysiłki obróciłyby się wniwecz. 282
Szalona Maria
Jedynym, który nie przejmuje się powagą sytuacji, jest To’di. Ten, z prawdziwie dziecięcą fantazją oraz naiwnością, nazwał pająka Żwucho. – Od żuwaczek, wiecie. Nikt z nas nie ma serca, aby powiedzieć mu, że pająki nie mają żuwaczek. To znaczy, nikt z tych, którzy o tym wiedzą. Zanim akcja zaczyna się, sprawdzamy korytarz za pomocą cegieł-golemów. Nigdy nie ma pewności, ale kiedyś trzeba było zacząć. Po półgodzinie cennego czasu postanawiam, że teraz albo nigdy. Wreszcie spełniają się nasze nadzieje. Jeszcze pod osłoną nocy tłum wraz z tymi, którzy mieli nas od tłumu odgradzać, rusza szturmować pałac. To znak do działania. To znak, iż wiadomość dotarła do adresata. Końcowym komunikatem na nagraniu było: jeśli to tylko możliwe, przy najbliższej okazji, ale jedynie w nocy, wywołać atak na front budynku. Wtedy rozpoczniemy ewakuację.
Pluszon przytargał wcześniej skrzynie z amunicją, zaś ja osobiście upewniłem się, że taśmy pełne naboi przytwierdzone są prawidłowo do działka. Zawsze dziwił mnie widok To’diego dzierżącego tak wielką broń. Jest większa od każdego z nas, ale od niego w szczególności. Nie wiem, skąd bierze siłę, by ją w ogóle unieść, nie mówiąc już nawet o jakimkolwiek manewrowaniu. To’diego kocham jak syna, którego nigdy nie miałem. Muszę go kochać. W końcu usynowiłem go po to, żeby wreszcie przestał kraść z mojego domu. Kiedy patrzę na niego, przygotowującego się na wszystko, coś chwyta mnie za gardło. Wiem, że wysyłam dzieciaka na pierwszą linię frontu. Sam jeden naprzeciw całej masie. Od rozszarpania dzielić go ma tylko działko ważące więcej od niego. Chciałbym złapać go i powstrzymać, ale przecież nie mogę. To żołnierz, najemnik. Wytrenowany, kompetentny, zabójczy w razie potrzeby. Umie sobie radzić, został do tego gruntownie przygotowany. Z drugiej strony – każdy z nas mógłby 283
Emil Strzeszewski
go zastąpić. Potrafimy tyle samo, albo nawet więcej. Lepiej rozumiemy sytuację, mamy lepszy ogląd pola, stoi za nami większe doświadczenie. Jednak właśnie przez to nie możemy tego zrobić, musimy polegać na nim. Nasza wiedza oraz umiejętności konieczne są gdzie indziej. Zdecydowaliśmy się ruszyć tunelem, w ślad za mechanicznym pająkiem. Jeśli on przeszedł, my też możemy. Zresztą, nie ma innej tak dobrej drogi dla całej grupy. Eskortowanych kobiet naliczyliśmy sporo i nie mogą one tak po prostu wyjść którymiś drzwiami niezauważone. Potrzebują osłony przed wrogim wzrokiem, obrony przed zabłąkanymi, wystrzelonymi na oślep kulami. Nie boję się innych żołnierzy, nie boję się innych najemników. Znam ich, są przewidywalni. Najmocniej obawiam się zwykłych obywateli, którzy nie znają limitów swojej nienawiści. To ich ręce potrafią zadać śmierć na tysiąc sposobów, o których osobiście nie mam najmniejszego pojęcia. Stąd muszę ich zaskoczyć. A także odwrócić ich uwagę od wydarzeń, które mają się tu rozegrać za parę chwil. Na placu już wrze i rzeczywistość dojrzewa do starcia. Atak może nastąpić w każdym momencie. Wystarczy, aby ktoś rzucił butelkę w naszą stronę, krzyknął coś nieodpowiedniego, co inni wezmą za komendę „do dzieła”. Czekamy na iskrę, która zapali wszystko. Tymczasem Garnko z Luckym są już w kanale. Podjąłem decyzję, że ma być jak najmniej światła. Jeśli ktokolwiek zobaczy blask, wszystko stracone. Stąd To’di i jego największa z zabawek. Pamiętam, jak śmialiśmy się, że wziął ją z magazynu Pluszona, który teraz stoi obok, mierzącego z karabinu w służby porządkowe, powoli odwracające się ku nam, porzucające pozory. – Idź już – mówi. – Czas jest kluczowy. Nie możesz zamarudzić tu długo. – Chcę być, kiedy to się rozpocznie – odpowiadam. – To nie początek – dodaje troll. – To właściwie koniec. – Nie mów bzdur – mały ork robi obrażoną minę. Nie odpowiadam nic. Mam nadzieję, że Pluszon nie ma racji, ale wszystko wskazuje, że jednak niestety się nie myli. Nim opuszczę stanowisko, tłum rusza w naszą stronę. 284
Szalona Maria
– Teraz! – krzyczy Pluszon. Mały To’di mocniej zaciska dłonie na broni i rusza do przodu. Z mrocznego nieba w stronę okien sypią się kamienie. Szkło pęka, by posypać się miliardem ostrych igieł w naszą stronę. Pluszon i ja zasłaniamy twarze. W tej chwili jedyne, co dostrzegam, to krew kapiąca na podłogę, na kawałki posadzki udekorowane mieniącym się różnorakimi kolorami odpryskami szyby. To’di stoi niewzruszony. Po policzku spływają mu czerwone łzy. Zupełnie jakby przybrał maskę boga śmierci, skąpanego w posoce wrogów. Nie reaguje, mruga jedynie odruchowo. Spluwa. Wychodzi na balkon i osadza obrotową lufę na barierce. Wydaje z siebie przeciągły ryk, tak potężny, jak niespodziewany. Naciska spust. Huk roznosi się zwielokrotnionym echem po salach pałacu. Obrazy na ścianach trzęsą się. Niektóre spadają. Stojące świeczniki przewracają się, zapalając zasłony i obrusy. Miniaturowa łuna rozświetla postać małego wojownika. Ci, którzy widzą to z zewnątrz, muszą myśleć, że oto na tle ognistej jasności stoi przed nimi tytan, golem, maszyna – coś stworzone tylko po to, aby zabić ich wszystkich. A To’di strzela bez ustanku, gubiąc wysoko wybijające się z działka łuski, tworząc wokół siebie dywan z metalu. Pluszon zmienia już pierwszą taśmę. Nie mamy wiele czasu. Pierwsza fala atakujących cofa się już byle dalej od murów pałacu. Biegną w popłochu, przeklinając dzień, w którym narodzili się oni, my i Szalona Maria. Przewróceni zostają stratowani butami wielkich orków, spłoszonych trolli. Wszyscy zderzają się ze sobą, krzycząc wniebogłosy. W oddali, na granicy dostrzegalności, pojawiają się ognie armii. Nie wiem, czy przyjechali tu, by nas wesprzeć, czy zmieść z powierzchni ziemi. Król mógł zrobić wszystko, jest tak samo szalony, jak i my. Nie mamy wiele czasu, bo jeszcze tylko parę chwil zajmie atakującym zorientowanie się w sytuacji. – Nie! – słyszę z tyłu. – Przestańcie! Szalona Maria wraz z Orzeszko biegną ku nam, są blade i absolutnie przerażone. – Co robicie?! – krzyczą. – Koniec już! 285
Emil Strzeszewski
– To ślepaki! – wrzeszczy Pluszon w odpowiedzi. – To nie jest prawdziwa amunicja! Wtedy działko cichnie. Lufy są rozgrzane do białości, a dym zasłania cały balkon, by pofrunąć do góry, skrywając w szarości wyższe piętra budynku. Wśród tłumu słychać nerwowe wrzaski. Zebrani dotykają swoich ciał, sprawdzając, czy nie mają ran. Nie mają, oprócz tych, które sami sobie wyrządzili. Kilka osób leży bez ruchu na kawałku placu bezpośrednio pod pałacem – to stratowani. Poza nimi nikomu nic się nie stało. – Do kanału! – nakazuję, porywając za ramiona kobiety. Zaczynamy szaleńczy bieg w dół. Porzuceni Pluszon z To’dim nie mówią ani słowa. Nie wiem, czy jeszcze ich zobaczę. Ich zadaniem jest trzymać w niepewności agresorów tak długo, jak to tylko możliwe, a potem pójść w nasze ślady. To’di nie strzela ostrą amunicją, jednak w karabinie Pluszona jest parę kul mogących zabić. Na wszelki wypadek. Dla obrony.
Czterdzieści kobiet w ciasnym, ciemnym korytarzu, pełnym naszych min i bomb na długości dwustu kroków. Czterdzieści powodów, aby bać się o swoje życie. Chaos, jaki stworzyliśmy podczas początkowej fazy ataku, daje nam kilka cennych minut na ewakuację. Musimy poruszać się szybko, ale ostrożnie. Na tyle spiesznie, na ile jest to możliwe z grupą kobiet, gdzie którakolwiek może postawić jeden nieostrożny krok, by zabić wszystkich. Korytarz jest jedyną drogą w miarę pewną, a jednocześnie jest wyjątkowo niebezpieczny. To ryzyko, ale inne opcje wydają się jeszcze bardziej tragiczne. Tylko ucieczka kanałami daje szanse na przeżycie. Nie daje jednak żadnej gwarancji. Powinniśmy poruszać się szybko, ale wcale tak się nie dzieje. Jest wręcz na odwrót. Przerażone kobiety, sparaliżowane strachem, zatrzymują się. Perspektywa szybkiej, brutalnej śmierci, a na dodatek możliwość pociągnięcia za sobą pozostałych, okazuje się zbyt okrutna. 286
Szalona Maria
Jedyną ich winą są pragnienia, o które miały śmiałość walczyć; cele, o które bezwstydnie, zdaniem innych, się dopominają. Mogę zginąć wraz z nimi. Mogę zginąć za nie. Nie chcę w ogóle rozstawać się z życiem. Garnko i Lucky prowadzą, pokazując, gdzie można w miarę bezpiecznie przejść, ale żadna kobieta nie podąża za nimi. – Bomby – szepty przerażonych roznoszą się po korytarzu, słyszalne nawet pomimo nawałnicy hałasu ponad nami. Któraś zaczyna modlitwy. Po chwili dołączają się kolejne. Jedyne, czego aktualnie pragnę, to wydostać się z tej ściekowej trumny. Chwytam Marię za rękaw sukni, za bufy. Nie robi nawet kroku. Patrzę na nią. Nie wygląda tak, jak jeszcze parę godzin temu. Nie pozostało nic z tej dumnej, choć zmęczonej gnomki. Zaciętość w rysach rozpłynęła się, rozpuściła w smrodliwym jadzie kwaśnego potu. Jest naturalnie blada, jak każda szlachcianka, nawet podupadła majątkowo, ale teraz wręcz blada jak płótno. Dostrzec można to nawet w nikłym, pomarańczowym świetle naftowej lampy, jaką oświetlam sobie przestrzeń. Trzyma za rękę Orzeszko, równie przerażoną, co ona. Ciągnę ją mocno, krzyczy i wyrywa się. W dłoni pozostaje mi kawałek materiału. – Nie! – żywo gestykuluje. W jej wzroku widzę panikę. – Musimy uciekać! – wrzeszczę jej prosto w twarz. I wtedy rusza nogą. Momentalnie wszystko staje się jasne. Klik-klik-klik-klik. Mechaniczna sprężyna porusza się w takt jej ruchów. Stoi na minie.
Zostaję sam z Szaloną Marią. Jakimś cudem Garnko i Lucky pociągnęli za sobą resztę kobiet. Ostatnia odeszła Orzeszko. Nie chciała nas zostawiać, płakała, kurczowo trzymając spoconą dłoń towarzyszki. 287
Emil Strzeszewski
Odciągałem ją długo, prosząc i błagając. Udało się dopiero, gdy doszedł do nas odgłos rozpryskującej się bramy wejściowej – ktoś podłożył pod nią ładunek wybuchowy. Dopiero wówczas Orzeszko dała za wygraną. Wskazałem jej drogę. Odchodząc, starała się nie oglądać wstecz. – Nie zejdę stąd, prawda? – pyta Konopnicka. Kiwam głową. Klik-klik-klik-klik – potwierdza mina. – Chce pani, abym coś komuś przekazał? – pytam. – Nie – zaprzecza. – Chyba nie. Cisza między nami jest głośniejsza niż odgłosy wystrzałów obrotowego działka kilka pięter nad nami. To’di walczy, a wraz z nim Pluszon. Wiem już, że to daremne, że wszystko na marne. Być może uratujemy kilkadziesiąt kobiet, ale nie tę, którą mieliśmy ocalić za wszelką cenę. Gdzie są teraz Garnko i Lucky? Czy przedzierają się wraz ze swoimi grupami oddzielnymi odnogami kanałów, czy raczej wychodzą już na powierzchnię? Czy są bezpieczni? Nie słyszę żadnych hałasów w podziemiach, ale nie znaczy to absolutnie nic. – Ja tylko chciałam mieć życie – mówi Maria. – Takie, jakiego nigdy nie miałam. – Niech pani nic nie mówi – przerywam. – Może nie zejdą tu i znajdziemy rozwiązanie. Będzie czas na rozbrojenie miny. Uśmiecha się smutno. Nadal jest blada, ale jej twarz nie wygląda już jak rozpuszczona w kwasie. – Zamiast własnego życia, chciałam mieć życie innych – mówi dalej Konopnicka. – Jakbym miała do tego jakiekolwiek prawo. – Jeśli pani by ich nie poprowadziła, to nikt by tego nie zrobił – odpowiadam. – Wolałabym, aby to był ktoś inny. Rozumiem ją. Ja też chcę, aby teraz ktoś inny stał tu za mnie, towarzysząc w ostatnich minutach życia innej Konopnickiej. Nie pragnę już tych wszystkich pieniędzy schowanych w piwnicach naszych domów, mojego, Pluszona, Lucky’ego... – Niech pan ucieka – prosi gnomka. 288
Szalona Maria
Chcę uciec. Nie mogę tego zrobić. Gdy drzwi do kanałów zostają wyrwane, uciekam.
Nie słyszę wybuchu. Nie słyszę strzałów. Nie słyszę nic. Biegnę, nie zważając na miny, bomby oraz możliwość zagubienia się w ciemnych korytarzach. Uciekam byle dalej, po kilkuset metrach nie patrząc nawet pod nogi. Oczy zresztą i tak zalał pot. Nie widzę absolutnie nic. Nie doganiam Garnko ani Lucky’ego. Nie wpadam na żadną zagubioną kobietę, omijam też wszystkie wyjścia z kanałów. Jak samotny szczur, ratujący się pędem, jak pocisk wystrzelony z działka To’diego lub karabinu Pluszona. Nie myślę o niczym. Cisza miesza się z mrokiem. Po dłuższej chwili nie słychać już absolutnie nic. Jakbym trafił do przedsionka piekieł, przeznaczonego specjalnie dla tych, którzy całe życie działali w cieniu, więc mają tak samo spędzić resztę czasu, aż do końca świata. Tylko jedno do mnie wreszcie wraca – narastające tykanie miny. Klik-klik-klik-klik. A przed oczami staje widok Szalonej Marii ze spuszczoną głową. Nie wiem jak długo tak siedzę, tracąc powoli siły.
Niziołek przechadzał się ulicami skąpany w świetle poranka. Rozrzucał gazety na schody kamienic oraz ogrody posesji. Nie wiedział, czemu to robi – przecież wszyscy już znali całą historię. Nieopanowany tłum wtargnął na teren konwentu kobiecego w Pałacu Kultury i Nauki w Gnieździe parę dni temu, zaś ochrona obiektu otworzyła ogień. Wszyscy, którzy znaleźli się w środku podczas szturmu, oddali życie. Uczestniczki zostały bezpiecznie ewakuowane przez władze. Niestety kilka osób zaginęło, w tym Maria Konopnicka, przewodnicząca konferencji. 289
Emil Strzeszewski
Król przygotował już ustawę nazwaną na cześć zaginionej i skonsultował ją z ruchami feministycznymi. Eliza Orzeszkowa, będąca aktualnie na czele ruchu, pochwaliła propozycję monarchy. Król również potępił ludzi szturmujących pałac oraz pragnących zahamować postępowe reformy. Obiecał śledztwo, które ma na celu wykazać winowajców. Głównym prowadzącym sprawę jest Nikodem Ryzma, znany wszystkim prokurator królewskiej policji obywatelskiej. Początkowy niepokój stolicy wygasł i nie wiedzieć czemu teraz powrócono do tej sprawy. Niziołek uważał, że ważniejszą kwestią są zbliżające się rozgrywki sportowe zwane Igrzyskami Olimpijskimi. Tym teraz żył świat, tym żyła Wotania oraz Slawia. Nikt nie lubi czytać o polityce – pomyślał mężczyzna. – Czy mogę prosić o jeden egzemplarz? – zapytał brudny, śmierdzący krasnolud, zastąpiwszy drogę roznosicielowi gazet. – Tu ma pan kilka orłów, chyba starczy? – Bierz pan i wynoś się stąd. To porządna okolica, nie dla kloszardów. Oddalając się, niziołek zobaczył, jak krasnolud czyta na środku brukowanej ulicy. Płacze – pomyślał. – Chyba płacze.
290
Szalona Maria EMIL STRZESZEWSKI (ur. 1985 w Łomży) – autor powieści i opowiadań fantastycznych. Założyciel i były redaktor naczelny e-zinu Creatio Fantastica. Publikował opowiadania w Magazynie Fantastycznym, Fantastyce Wydaniu Specjalnym oraz Fantasy & Science Fiction, a także w antologii City 1. Finalista konkursu Uniwersytetu Jagiellońskiego na tekst literacko-naukowy Futuronauta. Autor steampunkowej powieści Ektenia (2013) i powieści Ród (2014).
291
Maciej Lewandowski
Quincunx
Istnieje spisana historia człowieka, który pewnego ranka stwierdził, że zbudził się robakiem. Zgnił pogrzebany w kamiennych lochach Wieży Kafki, bełkocząc o swej przemianie. Byt jest przejściową aberracją nieskończoności, co pozostaje największym sekretem istnienia. Żarna rzeczywistości mielą leniwie czas, rozkruszając wieczność w niekończący się miał błahostek. Tik-tak, tik-tak – tryby wszechświata kręcą się ku uciesze ślepego boga idioty, wszechwładnego, a zarazem bezradnego. Są sekrety, których nie należy wyjawiać. Mechanizm zegara szumiał cicho, przepychając wskazówkę po odrapanej tarczy. Siwy mężczyzna podkręcił płomień wysłużonej lampy gazowej, usiłując na nowo skupić się na rozłożonym mechanizmie. Ażurowe tryby, zębatki, przekładnie oraz sprężyny tworzyły spójny, opisany układ zależności. Mikrokosmos zamknięty w pudełku; kiedyś sprawny, cykający swoim życiowym cyklem, teraz martwy i wypaczony, pozbawiony czynnika sprawczego. Ostrożnie przeniósł pincetą brakujący element, ale bez nadziei na sukces. Uporczywe dzwonienie skutecznie rozkojarzało, uniemożliwiając zogniskowanie uwagi na rozbitym mechanizmie starego czasomierza ściennego. Dochodzące z ulicy stukanie obijających się o siebie rupieci było zbyt irytujące. 293
Maciej Lewandowski
Gładząc brodę, przymknął powieki, czekając na przybycie wlokącego się koleinami druciarza. Oczami wyobraźni widział telepiącego się karła ciągnącego wóz obwieszony przerdzewiałym żelastwem. Do wyboru, do koloru – co tylko zdesperowana dusza zapragnie. Miał wszystko poza przyzwoitością, a wyświechtane książeczki z ilustracjami dla mężczyzn schodziły lepiej niż obite, stare rondle. W końcu rozległo się po trzykroć powtórzone pukanie. Domokrążca stał w kręgu bladego światła latarni, czekając pokornie, aż zostanie wpuszczony. Tym razem jednak potrzebował wyraźnej zachęty, aby przekroczyć próg. – Wejdź. Karzeł spojrzał na gospodarza z lękliwym szacunkiem, zerkając na kastowe tatuaże wyłażące spod podwiniętych rękawów. Może i stary żył na uboczu, zasilając rejestr obszarpanych nieudaczników magicznego cechu: samouków, zielarzy, holistycznych dyletantów i zwykłych idiotów, ale był magiem. Bez dostatecznego talentu, jak wszyscy zawszeni jarmarczni kuglarze, ale nadal magiem. Dostatecznie świadomym, by zarabiać na ochłapie wiedzy. Éminence grise, parający się udzielaniem rad, wysuwaniem propozycji oraz gwarantowaniem sprawnego targu. Zwykle transakcje, jakim asystował, były dalekie od legalności, ale na uczciwy procent oraz z rękojmią. Domokrążca przez chwilę stał bezradnie na środku pracowni, wpatrując się w oblepione ulicznym błotem buciory. W końcu przypomniał sobie, po co przyszedł, otarł dłonie o wyświechtane nogawki i sięgnął za pazuchę. Zaśmierdziało starym potem zaschniętym na niemytym ciele. Ostrożnie ułożył niewielki pakunek na krawędzi stołu. Uśmiechnął się chytrze, rozwijając płócienną szmatę. Wyglądał, jakby toczyła go choroba, cuchnął wilgotną ziemią. – Jesteś wcześniej – gospodarz mruknął gderliwie, krzyżując ręce na piersiach. – Spodziewałem się ciebie za tydzień, jak nie dwa. Nie wiem, czy to wezmę. Karzeł otarł usta brudnymi paluchami. – Tak, mein Herr. Żem zaszedł, bo tak mi wyszło. Tylko paczaj, magister, może co krzynę będzie toto warte. 294
Quincunx
Handlarz odsunął się, przechylając głowę. Nie mając co począć z dłońmi, wbił je w kieszenie wyświechtanej marynarki wiszącej mu na grzbiecie. Siwy mężczyzna nachylił się nad zawartością zawiniątka. Poczuł delikatne, ledwie wyczuwalne mrowienie w skroniach. Dopiero po chwili dostrzegł w oblepionym resztkami ziemi kształcie regularne rysy wyżłobione wolą oraz pracą. Niewiele myśląc, starł resztki błota, odsłaniając polerowany kamień. Delikatne ukłucia w głębi mózgu, w najdalszej, najbardziej pierwotnej jego części, tylko potwierdziły przypuszczenia. To, co początkowo brał za pajęczynę przypadkowych pęknięć, teraz okazało się świadomie naniesionymi żłobieniami. Gdzieniegdzie błyskały resztki złotej masy. Dobra robota pozostaje dobrą bez względu na wszystko. Przyjrzał się kamiennej zębatce nie większej od tłustego pająka, czując nieprzyjemne drapanie z tyłu czaszki. Coś było nie tak. – Skąd to masz? Druciarz trącił butem wypaczoną deskę podłogową. Sfatygowana konstrukcja jęknęła boleśnie. – Czy to ważne, mein Herr? – Tak. Przygryzł siną wargę, robiąc niewyobrażalnie głupią minę. – To by było, zdaje mi się, całą kupę miedziaków. Tyn śmieszny kamyk. Mrowi. Czułem. Spojrzał na brodatego maga uważnie, zalęknionymi oczami katowanego szczeniaka. – Może. Skąd go masz? Inaczej nie biorę. Druciarz chrząknął, nerwowo zerkając z ukosa na kamienny kształt tonący w fałdach postrzępionego materiału. Zmrużył oczy w intelektualnym wysiłku. Potrzeba skupienia albo tocząca organizm od środka choroba sprawiły, że wieńczące kartoflane oblicze czoło pokrył gęsty pot. W końcu chrząknął, informując wszem i wobec, że jakaś myśl zdołała przebić się w głąb umysłu. Wygładził dumnie ciężką, sfatygowaną marynarkę. – Ale to bedzie drożej, dyć zdradze sekret zawodowy. – Mów. 295
Maciej Lewandowski
Skubnął ucho, ważąc słowa, jakby miał obdzielić złotem. Lękliwie zerknął na pobrużdżone oblicze starszego mężczyzny. Mag, wchodząc w rolę nieprzejednanego sędziego, skrzywił się gniewnie. – Wolałbym by ino to była moja sprawa, skąd się zaopatruję. Ale skoro magister tak chce... Bynajmniej kłopotu nie chce, to interesowi szkodzić by mogło. Tako też żem ten kamyk upatrzył na Dołach. – Daleko. Wzruszył ramionami. – I owszem. Taka robota. Ino trzeba zajść daleko, by za towarem utrafić. Paser kiwnął głową, mając nadzieję, że druciarz nie zauważy jego zakłopotania. Nieprzyjemne drapanie w głębi czaszki stawało się coraz bardziej uporczywe. Jakaś stara, zepchnięta w odmęty pamięci myśl starała przebić się do świadomości maga. – Ale na Dołach nic nie ma – mruknął. – Stara dzielnica cieni. Nawet szczurów tam nie uświadczysz. – Ano. Ale tak mi wyszło, że tam zaszłem. Bo... – zerknął z trwogą, milknąc w połowie zdania. Na swoje nieszczęście za późno zorientował się, że powiedział zbyt wiele. – Co tam robiłeś? Skąd to dokładnie masz? Magister artes magicae wygrzebał z szuflady pod blatem stołu garść drobniaków, usypując z monet niewielki stos obok pakunku. Druciarz przebiegł pazernym wzorkiem po miedziakach, oblizując wargi. – Szukałem żem Josefa, tyż druciarza. Jego, jak i mnie, kamieniami i wyzwiskami goniono, to i nikogo nie obszedł. Więc pomyślałem, że poszukam, bo zginął ostatnio, a tam czasem chadzał – wytarł spocone dłonie w nogawki i ponownie schował w kieszeniach, tym razem spodni. – Raz opowiadał, jak widział, jak jaką człeczą pannice tam zdybali. W kilku obłapiali, a potem do doła wrzucili. To polazłem, bo myślałem, że se też popatrze, a jego znajde gdzie w kącie z gołym zadkiem na ziemi i wolną ręką między nogami. Ino ludziska mówili, że ostatnio kilkoro z ulicy ubyło. Ino myśleli, że gdzie poszli dalej. W skroniach mu huczało. Intuicyjny ropień rósł niebezpiecznie i kwestią czasu było, kiedy pęknie. 296
Quincunx
– Ale? Karzeł wzruszył ramionami. – Ale nic, mein Herr. Josefa nie znalazłem. Tylko jego wóz za rogiem starej fabryki. Troche szpargałów wziełem i tyle. Żadnych pannic cycuszki pokazujących tam nie było. Mag kiwnął głową ze zrozumieniem, z całych sił zaciskając szczęki. Ostatnie, czego potrzebował, to stracić twarz przed obszarpańcem. Coś było nie tak, czuł to, ale brakowało katalizatora. Ludzka podświadomość to zdradziecki mechanizm spięty z setką widmowych włączników, których nigdy nie wiadomo gdzie szukać. – Co za fabryka? Chrząknął. Zgarnął pieniądze do kieszeni, przygładził tłuste włosy. – Amunicji. Krojcwelda. Prysnął przez drzwi, niczym karaluch spłoszony nagłym błyskiem światła. Magister pozwolił mu na to, zbyt zajęty nagłym uciskiem w skroniach. Bardziej niż pokracznym handlarzyną interesował się butelką burbona. Z flaszką kontrabandy w garści opadł w objęcia rozklekotanego fotela, nieprzerwanie gapiąc się na kamień. Dopiero drugi, solidny łyk stępił ból głowy, pozwalając myślom zewrzeć szeregi. Niespodziewane znalezisko obudziło niespokojne wspomnienia, dawno temu wepchnięte do pancernej skrytki, zatrzaśniętej w lochu bez drzwi i okien. Siwy mężczyzna spędził prawie całe życie z wygodnym poczuciem ominięcia problemu, nieświadomie bytując w cieniu sennych koszmarów. Najohydniejszy szkielet w szafie tylko czekał, aby wyleźć i rzucić się do gardła ofierze. Kto mógł przypuszczać, że druciarz z gąbką w miejscu mózgu narobi tyle kłopotu? Szczęśliwie natłok ponurych wizji nie sparaliżował ulicznego maga oraz gangsterskiego doradcy. Oparł głowę, przymykając oczy. Upił kolejny łyk, osuwając się w odmęty starego koszmaru.
Otworzył oczy. Paromobil sunął starą drogą, tak przynajmniej wnioskował z łoskotu podwozia. W bagażniku było zimno oraz ciemno, choć 297
Maciej Lewandowski
przez przeżartą rdzą cienką stal karoserii widział błyski paromobilowych lamp. Skrępowany, pobity i przerażony nasłuchiwał rozmowy toczącej się niespełna metr obok, za wysłużoną kanapą tylnego siedzenia... Snopy rozedrganego światła rozcinały nasiąkniętą wilgocią ciemność. Komisarz policji zaciskał dłonie na kierownicy. Nienawidził mokrej roboty, ale gdy dzwoni Wilhelm Sztas, mówiąc, że potrzebuje pary rąk, nie można odmówić. To właśnie dlatego prowadził teraz skradziony naprędce pojazd, pocąc się obficie pomimo chłodu przenikającego tani służbowy garnitur. Reinhard Loew, równie co mokrych fuch, nienawidził wszelkiej maści odmieńców oraz zarazy ze Slawii. Slawia stanowiła ropień na zdrowej tkance ludzkiej rasy. Reinhard przepracował wiele lat, nim trafił do Heimburga. W mglistych miasteczkach Wotanii ścigał i aresztował Slawijczyków za najróżniejsze przestępstwa, począwszy od drobnych wykroczeń, poprzez kradzieże, pędzenie samogonu, na napadach oraz zabójstwach skończywszy. Swarliwa nacja ciągle szukająca używek i łatwych pieniędzy. – Fermentowaliby krowie łajno, gdyby im powiedzieć, że da się z tego pozyskać alkohol – mruknął ni to do siebie, ni to do towarzysza. Siedzący obok Krostowaty przeniósł leniwe spojrzenie na Reinharda. Wyszczerzył pieńkowate krasnoludzkie zęby. – Naturalnie – wychrypiał gardłowym, nieprzyjemnym tonem. Loew nie oczekiwał od kompana wylewności. Rasa brodatych kutw nie słynęła ani z gadatliwości, ani wylewności, zwłaszcza względem fremdów, tułaków czy przybłęd, jak zwykli zwać ludzi. Kradziony paromobil skręcił w boczną, starą drogę. Doły. Tak zwano to miejsce. Każde miasto dostatecznie duże, by mieć nielegalne rozlewnie alkoholu, sutenerów i równie ambitnych, co przygłupich włodarzy, ma jakieś doły, zatorze, podlesie. Pasmo ziemi niczyjej wyznaczające nieprzekraczalną granicę między naturą a cywilizacją. Miejsce usiane kikutami postępu, oddzielone od miasta plątaniną zapuszczonych dzielnic zlepionych z brudu oraz beznadziei. Chwilę jechali pośród postrzępionych resztek starej dzielnicy przemysłowej. Reinhard zaklął w duchu, zatrzymując pojazd obok walącej 298
Quincunx
się pod własnym ciężarem rudery, będącej niegdyś zapewne fabryką. Hamulce zgrzytnęły upiornie. Pobrużdżona zmarszczkami gęba krasnoluda zacieniona melonikiem nie zdradzała żadnych emocji. Wzdychając, mężczyzna wygramolił się z pojazdu, lustrując skąpaną w strugach deszczu ruinę. Zdarty do połowy dach nie dawał żadnej osłony przed podłą aurą. W zakamarkach architektonicznego trupa śmierdziało specyficzną mieszaniną woni butwienia oraz rozkładu. Loew sięgnął z tylnej kanapy po gazową latarnię i stuknął w szklaną kopułę, obserwując rozżarzające się ogniwa. Krostowaty zdążył otworzyć bagażnik. Komisarz Reinhard Loew spojrzał na dwóch sparaliżowanych strachem, zakrwawionych Slawijczyków. – Wychodźcie, chłopcy – mruknął, uśmiechając się jadowicie. Ustawił latarnię w grząskim błocku, pośród korodujących resztek przebrzmiałej rewolucji technologicznej. Roztańczone w deszczu cienie zamigotały złowróżbnie, pogłębiając bruzdy na ponurych obliczach. Młodzi mężczyźni wyczołgali się z bagażnika, stając przed oprawcami na uginających się nogach. Nawet ze związanymi nadgarstkami, połamanymi nosami oraz szczynami spływającymi po drżących łydkach usiłowali zachować dumną postawę. Potłuczone wargi zaciskali butnie. – Wiecie, gdzie jesteście? – zapytał beznamiętnym tonem Krostowaty. Znów bawił się swoim zegarkiem, to otwierając, to zamykając srebrną kopertę. – Jak cię zwą? Milczeli, wpatrując się w pustkę ponad ramionami oprawców. Reinhard Leow pracował w służbach od wielu lat. W karierze złamał niejedną szczękę oraz ducha. Poznał spojrzenie młodzików. Przez chwilę zastanawiał się, co takiego przeskrobało tych dwóch, że Herr Sztas osobiście rozkazał ich uprzątnąć. Heimburg był dużym miastem, ci jednak nie wyglądali na aspirujących chłopaków z ferajny. – Lepiej odpowiedzcie na pytanie. Jeden z więźniów, postawniejszy, wyprostował się, wysuwając do przodu obity podbródek. Było jasne, że nie piśnie ani słowa. 299
Maciej Lewandowski
– Psia jucha – rzekł krasnolud, wyciągając parabellum zza pazuchy. Zgrzytnął zamek, w powietrzu zaśmierdziało prochem, a twarz chłopaka zamieniła się w krwistą breję. Kiedy osunął się na kolana, gangster strzelił Slawijczykowi dwukrotnie w klatkę piersiową. Spłoszone hukiem wystrzału szczury zaroiły się pomiędzy rupieciami. Poirytowany Reinhard zgrzytnął zębami. – Więc jak cię, chłopcze, wołają? Dobrze się zastanów. – Volko. Komisarz uśmiechnął się przyjacielsko. – Noo, Volko... – Kiwnął w kierunku trupa. – Na tym świecie są dwa rodzaje ludzi: ci z bronią i ci bez. Ty masz pecha. Zerknął z ukosa na krasnoluda, spodziewając się nieuniknionego. Ku zaskoczeniu komisarza Krostowaty schował broń do kabury. Całkowicie stracił zainteresowanie więźniem. – A z tym co? Mamy poczekać, aż sam z siebie wyzionie ducha? Krostowaty posłał człowiekowi ciężkie spojrzenie. Złote tęczówki błysnęły nieprzyjemnie, gdy zagryzł gniewnie cybuch fajki. – Czekamy – splunął – aż przyjdzie kupiec. – To może nie było sensu strzelać do tamtego? Krasnolud tylko wzruszył ramionami. Deszcz gruchotał o pozostałości fabryki i korodującej taśmy produkcyjnej. Reinhard westchnął w duchu. Postawił na sztorc kołnierz marynarki, czując, jak ubranie pomału przemaka. Zapowiadała się długa, nużąca noc. Nie był pewien, gdzie dokładnie się znajdują. Zlustrował otoczenie. Część wielkiej konstrukcji legła w gruzy, ocalałe sczerniałe ściany straszyły pustymi oczodołami po przemysłowych oknach. Pozostałości maszyn sugerowały starą halę montażową. Skorodowane koła zębate oraz resztki szkieletu ciężkich podajników wyglądały jak starzy żołnierze – zgrzybiali, ale nadal gotowi do walki. Reumatycznie wykrzywione żeliwne chwytaki oraz pierścieniowy stelaż, przypominający skomplikowany mechanizm zegarka, nie wyglądały jednak jak oryginalna część konstrukcji. Podobnie jak koncentrycznie rozmieszczone jamy i odchodzące od nich przewody podpięte do przerdzewiałego bojlera. „Groby” przemknęło komisarzowi, kiedy jego spojrzenie padło na makabryczny 300
Quincunx
widok. Z wyjątkiem dwóch dziur, wszystkie otwory były po brzegi wypełnione czerwoną breją, strzępami skóry oraz galaretowatymi resztkami. Mimo deszczu, odsłonięte klepisko wokół ponurej konstrukcji było krwistoczerwone. Z jednego dołu sterczał ludzki trup. Przynajmniej na tyle, na ile mógł ocenić Loew, spoglądając na zmieloną papkę. Powiew powietrza przyniósł fetor śmierci. Klęczący u stóp komisarza Volko zatrząsł się ze strachu, targany torsjami. Reinhard nie mógł uniknąć świadomości stawania oko w oko z prawdziwą makabrą. Nie lubił mokrej roboty, a ta wymykała się wszelkim dotychczasowym cichym umowom. Wierzył w naukę, w racjonalną przyczynowość oraz następujące po sobie skutki, tu i teraz możliwe do ujęcia w skończony wzór złożony z faktów. Dlatego też bał się. Miał przed sobą dwie puste kadzie i tylko jednego żywego więźnia. Rozważania przerwał warkot. Po chwili przez dziedziniec przetoczył się pojazd rozmiarów okazałego powozu. Loew bez trudu wychwycił charakterystyczny szmer nowoczesnej parowej jednostki napędowej. Lśniące światła na chwilę oślepiły czekających. Tuż za smukłym paromobilem wtoczyła się ciężarówka, pamiętająca czasy pierwszych przekładni napędzanych parą. Dla odmiany ta nie miała żadnych świateł. Spod porwanej plandeki prześwitywało ożebrowanie paki. Po chwili z ładowni wyskoczyli dwaj mężczyźni o posturze pniaków drzewa. Dla kontrastu z szoferki wychyli się patykowaty kierowca. Cała trójka wyglądała jak dokerzy. Bez słowa zabrali się za ściąganie ładunku z pojazdu. W tym czasie z limuzyny wysunął się wyszczerzony w uśmiechu człowiek. Przynajmniej na tyle, na ile mógł to ocenić komisarz Reinhard Loew, który był w stanie przysiąść, że w jego kierunku kroczy humanoidalny pająk w cylindrze. Demoniczny efekt potęgowały dziwaczne okulary przesłaniające oczy. Strzelisty cylinder dodawał całej sylwetce przybysza nienaturalnej wysokości, a łopoczące poły płaszcza wyglądały niczym odnóża. Tuż obok dreptał krasnolud o zaciętym obliczu oszpeconym paskudną blizną. Nie licząc pająkowatego jegomościa o arystokratycznych gestach, wszyscy byli pod bronią. Krasnolud w dłoni wielkości bochna chleba taszczył lekarską walizkę. 301
Maciej Lewandowski
Zatrzymali się kilka kroków przed czekającymi w milczeniu Reinhardem oraz Krostowatym. Trzech osiłków krzątało się przy wielkim pierścieniu wypełnionym zębatkami. Trzasnął rozrusznik polowego generatora, zasilającego rozstawione lampy maniczne. Klnąc w najlepsze przekładali, dokręcali i podpinali kolejne elementy technologicznych puzzli. Z drewnianych skrzyń z wolna wynurzała się hybrydowa konstrukcja najeżona przełącznikami. – Jak zwykle o czasie – zachrzęścił pająkowaty jegomość. Metaliczny, nieprzyjemny głos dudnił twardym wotańskim akcentem. Reinhard wstrzymał powietrze. Oberżnięta górna warga odsłaniała zęby w parodii uśmiechu, nadając mężczyźnie trupiego, szyderczego wyglądu. – Widzę, że Herr Sztas – zaświszczał – dostarczył zamówienie, ale nie rozumiem, czemu jest uszkodzone. Proszę przekazać mocodawcy, że jestem niepocieszony i zaniepokojony. Okaleczony arystokrata skierował zmatowiałe gogle w kierunku Reinharda, lustrując komisarza. Loew poczuł na krzyżu nieprzyjemny dreszcz. – Widzę – podjął, krzywiąc wargi w ordynarnej imitacji uśmiechu – że też nowy pomocnik. Poprzedni nie podołał? – Ano – odparł beznamiętnie krasnolud, nadal kołysząc się na piętach. – Ludzkie serca i umysły są kruche, a to, co pan czyni, może złamać wielu. Herr Sztas szczęśliwie dysponuje odpowiednim zapleczem. W torbie jest to, co zostało uzgodnione. Okaleczony arystokrata kiwnął głową, dając znak przybocznemu. Nesesery zostały wymienione bez słowa. Krostowaty uchylił wieko, zerkając do środka, oceniając szacunkowo zgodność wytargowanego wynagrodzenia. Kiwnął głową na znak przyjęcia zapłaty. Wolną ręką wygrzebał z wewnętrznej kieszeni marynarki zalakowaną kopertę, którą przekazał Reinhardowi. – Wyśmienicie – mężczyzna o okaleczonej twarzy nie przestawał krzywić się w uśmiechu. – Pieniądze przekazane, wszyscy są usatysfakcjonowani. Jhorn, zanieś proszę podarunek Herr Sztasa na miejsce. Niebawem z niego skorzystam. Przygotuj także manuskrypt. Spokojny ton pogłębiał wrażenie toczącego mężczyznę szaleństwa. Reinhard był pewien, że skryte za miedzianymi okularami oczy 302
Quincunx
lśnią niebezpiecznym blaskiem. Pora się ulotnić – pomyślał, ważąc w dłoni wypchaną kopertę. Mimo wszystko to były łatwe pieniądze. Krostowaty zerknął na komisarza z ukosa, kiwając głową porozumiewawczo. Oczy krasnoluda zalśniły intensywnie, zamieniając tęczówki w dwa żółte punkciki. Mężczyzna w cylindrze odwrócił się, ruszając szybkim krokiem ku przedziwnej instalacji. W połowie drogi rzucił przez ramię. – Herr Krostowaty! Nim nas opuścicie, proszę dopilnować, by ten nieszczęśnik został rozkuty i przetransportował martwego towarzysza. – Zerknął szklistym wizjerem gogli w kierunku Reinharda – I proszę tym razem chwilę poczekać. Musimy mieć pewność, że nic nie zakłóci procedury. Sztas ostatnio wyraził zainteresowanie moim przedsięwzięciem, a to oznacza, że jako wspólnik musi mieć wkład w prace. Głos okaleczonego, mimo że niewyraźny, stracił fałszywą jowialność. Gdzieś przepadła dystyngowana nuta, zastąpiona kipiącą irytacją. Pająkowaty mężczyzna w kilku sprężystych krokach dopadł do serca wielkiego urządzenia. Ignorując deszcz, rozciągnął w dłoniach cienki pergamin. Z chudej piersi mężczyzny popłynęły zgrzytliwe słowa w nieznanym Loewowi języku. Nieprzyjemne frazy, pomimo dudniącego wydźwięku, niknęły raptownie po przebiciu się do umysłu. Komisarz czuł, jak coś nieprzyjemnego oraz obcego rozlewa się wewnątrz głowy, pożerając przypadkowe myśli. Instynktownie skupił cały intelektualny potencjał na stawieniu czoła penetrującej jaźń ohydzie. – Ano – skwitował Krostowaty, gładząc ze spokojem brodę. – Klient nasz pan. Skoro Herr von Horsker chce, rozkuj go. Reinhard zdusił w duchu kąśliwe przekleństwo; w skroniach huczała krew, głowę rozsadzały koszmarne wizje, przed oczyma zatańczyły ciemne plamki. Mimo to karnie sięgnął do kieszeni po klucz. Stalowy trzpień wysunął się z brzękiem, uwalniając dłonie Volko. Slawijczyk, ciężko unosząc się ze zdrętwiałych kolan, dźwignął trupa towarzysza. Bez słowa zawlókł ciało nad brzeg wypełnionej błockiem kadzi. W dole coś się poruszyło, rozbryzgując brudną deszczówkę zbierającą się na dnie. Zamulona woda spieniła się wokół cynowej rury wpuszczonej w wykop. Dziwaczny mechanizm zazgrzytał, kiedy zębate tryby zaczęły 303
Maciej Lewandowski
wirować. Reinhard odruchowo przeniósł wzrok na obracające się coraz szybciej pierścienie dziwacznego mechanizmu. Tryb za trybem, konstrukcja zaczęła żyć własnym życiem. Zawartość spokojnych do tej pory kadzi wypełnionych szczątkami zaczęła bulgotać niczym kuchenny wywar. Trupi odór gryzł w nozdrza, przyprawiając o mdłości. Volko zatoczył się, tracąc na chwilę równowagę. Jhorn z obojętnym wzrokiem zbliżył się do maszynerii. Wygrzebał z dostarczonej torby niewielką kamienną płytę, umieszczając ją w centralnym polu, oplecionym zębatkami. Owalna konstrukcja zalśniła. – Dokończ – wyrzęził wysoki człowiek w cylindrze, zmieniając ułożenie przekładni. – Tak, mein Herr. Jeden z mężczyzn podszedł do Slawijczyka i z obojętną miną strącił trupa do kadzi. Coś na dnie zabulgotało głucho i nieprzyjemnie. Nim Volko zdążył zareagować, drewniana kolba karabinu trzasnęła go w bok głowy, posyłając na ziemię. Krew żywego zmieszała się z trupią posoką i wspólnie ściekały do rozmokłego dołu. Maszyneria zasyczała. Parowy tłok załoskotał, wprawiając koło zamachowe w bieg. Hydrauliczne przekładnie zachrzęściły napędzane gorącą parą, ulatującą ze świstem z zaworów bezpieczeństwa. Żarłoczna aparatura zaczęła przeżuwać ciało Slawijczyka. Nagłe wyładowanie maniczne zalśniło gniewnie, rozjaśniając część zdobień ażurowej obręczy. Pojedyncze tryby, wirując coraz szybciej wewnątrz serca układu, skrząc, rozmyły się na oczach oszołomionych widzów. Wilgotne powietrze drgało, nasycając się gryzącym zapachem spalenizny oraz rozkładu. Reinhard wstrzymał oddech, czując, jak jonizują mu się włosy. Wszyscy zebrani, nawet krwawiący i pobity Volko, wpatrywali się w lśniący pierścień i rozdrgane pod wpływem temperatury powietrze. W oparach cuchnącej pary wszystko mętniało, pożerając skrzące się światło. Struktura rzeczywistości rozpadała się, tworząc błoniaste przetarcia. – Tak właśnie – skrzekliwy głos von Horskera przebił się ponad grzmoty pękającej zapory światów – przedefiniujemy wiążący nas Quincunx! 304
Quincunx
Mężczyzna odwrócił się od zebranych. Zdeformowaną twarz wykrzywił brzydki grymas triumfu. Wokół całej jego sylwetki skrzyły się wyładowania energii. Gdzieś w oddali zadudniły uderzające o siebie kamienie. Nadciągała burza. – Pięciomian bytu pęka! – skrzeczał podekscytowany – Teraz nie możemy się zatrzymać. Potrzebujemy pełnego czynnika! Ostatnie słowa utonęły w zgrzytliwym śpiewie inkantacji. Żarna magii Wieku Pary obracały rzeczywistość w pył. Powietrze zawirowało. Lśniąca, błękitna łuna wstęgą przecięła niebo nad głowami zgromadzonych. Metaliczne opiłki pomieszane z piachem uniosły się, poderwane zmieniającym się polem magnetycznym. Reinhard poczuł plączące się jelita, zgniatane nagłym przeciążeniem. Zachwiał się, z trudem utrzymując zawartość żołądka. Wypuścił ze świstem powietrze z obolałych płuc. Wiedział, że to jedyna szansa, jaką darował mu los na opuszczenie zrujnowanej fabryki. Niewiele myśląc, wyszarpnął parabellum z kabury pod pachą i z przyłożenia strzelił Krostowatemu w skroń. Pocisk z głuchym mlaśnięciem przebił się przez grube kości czaszki, zamieniając mózg krasnoluda w dżem. Klęknął nad drgającym agonalnie trupem. Łuska wypadła z komory, ciągnąc za sobą wstęgę rozgrzanych gazów wyrzutowych. Komisarz Reinhard Loew bez mrugnięcia okiem nacisnął spust. Kula sięgnęła mężczyzny w cylindrze stojącego z rozrzuconymi ramionami przed wirującym mechanizmem bramy. Pomimo postrzału ani na chwilę nie przerwał skrzekliwego śpiewu. Kolejne pociski zazgrzytały, rykoszetując od rozrywającej na strzępy rzeczywistość maszynerii. Zadudniły strzały. Pociski ze zgrzytem odbijały się od potłuczonej, kamiennej podłogi. Reinhard krzyknął głośno raniony dotkliwie, posyłając na oślep kilka kul. Korzystając z niespodziewanego zamieszania, Volko dźwignął się na nogi i niewiele myśląc, powalił stojącego obok draba. Zaskoczony uderzeniem oprych zamrugał nerwowo. Przez ułamek sekundy zastanawiał się nad wyborem celu: kuśtykający w kierunku kryjówki chłopak czy oszalały policjant. Możliwe, że znalazłby w sobie wystarczająco dużo odwagi, by strzelić do komisarza, ale nie dane było mu tego sprawdzić. Z krwawego błota oderwały się smoliste 305
Maciej Lewandowski
cienie. Powykrzywiane sylwetki w konwulsyjnych drgawkach wynurzały się z rozmokłej brei, sięgając ku żywym stojącym wokół rozszalałej maszynerii. Reinhard, słaniając się na nogach, niezgrabnym skokiem dopadł obalonego na bok wózka przemysłowego. O skorodowaną stal zadudniły kule. Gdzieś w oddali coś ryczało groźnie. Loew nabiegłym krwią okiem spojrzał na pobitego Slawijczyka krzywiącego się w gniewnym grymasie. Komisarz uśmiechnął się, wypluwając krwawą plwocinę. Wsłuchując się w huk diabelskiej aparatury, zerknął ku wylotowi uliczki. Paromobil nie był zbyt daleko, przy odrobinie szczęścia powinien dopaść szoferki. Westchnął z rezygnacją. Ku własnemu zaskoczeniu poczuł się zmęczony latami spędzonymi na balansowaniu pomiędzy mniejszym a większym skurwielstwem. Bez słowa rzucił w błoto zabraną krasnoludowi broń. Ignorując paraliżujący ból ramienia, sprawnym ruchem przeładował swoją. Czując narastające drżenie, wyprostował się, wspierając na przeżartej rdzą konstrukcji wózka. Smolisty dym, formujący się w pokraczne sylwetki, kłębił się wokół kadzi i powalonego draba. Zerwawszy płaty skóry, cienie odsłoniły soczyste mięśnie, ucztując pazernie. Reinhard zacisnął wyschnięte usta i wystrzelił, celując w serce mechanizmu i czarownika. Kolejne kule załoskotały, odbijając się i luzując wirujące tryby. Jeden z pocisków przeszył cienisty kształt i sięgnął beczkowatego krasnoluda stojącego u boku człowieka w cylindrze. Ten jak na komendę odwrócił się chwiejnie na nogach i zasłaniając karłowatym ciałem swego mistrza, zaczął pruć ołowianymi siekańcami z długiej strzelby. Gardłowa litania nie cichła, pomimo kanonady. Ziemię ryły kule, gdy Volko rozpaczliwie ostrzeliwał zachodzących z boku zbirów kultysty. Komisarz zaklął podle, czując nasilające się zawroty głowy. Liczył kolejne dudniące wokół salwy, przeładowując broń. W myślach powtarzał wierszyk, jakiego w dzieciństwie nauczyła go mama. Prosta, miarowa czynność pozwalała się wyciszyć. Jonizujące się powietrze lśniło wokół pierścienia wypełnionego trybami, ale nagle zmatowiało zupełnie, tworząc koncentryczny kształt opięty na stalowym stelażu. Rzeczywistość nadęła się niczym bąbel, ukazując na wybrzuszeniu słabnące szwy. Pod błoną czasu odciskał się 306
Quincunx
złowrogi kształt. Cienka zasłona oddzielająca światy rwała się, szarpana złowrogą siłą zachęcaną jadowitym śpiewem czarnoksiężnika. Cieniste kształty zapadły się w krwawych dołach, wyrastając po chwili niczym mackowate pnącza, otaczając maga barierą ciemnej materii. Gdzieś z boku dobiegło Loewa głuche pacnięcie i soczyste przekleństwo rzucone tuż nad uchem. Ranny Volko drżącymi dłońmi wysunął dymiący bębenek, sprawdzając kule. Została jedna. Reinhard kierowany odruchem otworzył swój magazynek: tkwił w nim jeden pocisk z runicznym pierścieniem grawerunku na łusce i spłonce. Komisarz kiwnął w kierunku Slawijczyka. – Zaubererhexer, czarnoksiężnik. Chłopak przez chwilę patrzył niepewnie na swego niedoszłego oprawcę, po czym kiwnął głową ze zrozumieniem. – Zaubererhexer – powtórzył. Komisarz Reinhard Loew odliczył w duchu do trzech. Raz za matkę, dwa za honor człowieka, który go wychował i pokazał, czym jest odwaga. Trzy, za ostatni ładunek w strzelbie krasnoluda. Złożył się do strzału pewnie, na lekko ugiętych nogach, drugą ręką poziomując i wspierając ciężką dwururkę. Pocisk gładko przebił skórzany kołnierz, skórę, przewiercił się przez tkanki, w ułamku sekundy gruchocząc tchawicę. Świszczący zaśpiew utonął w bulgotliwej intonacji pełnej zdziwienia. Przerwane w połowie zaklęcie skruszyło otwierane przejście pomiędzy zapomnianymi dominiami. Ziejąca pustką jama wycięta w strukturze rzeczywistości utraciła symetryczną krawędź chirurgicznego cięcia. Zataczający się na nogach czarnoksiężnik padł na kolana, obalając usiłującego go podeprzeć krasnoluda. Jonizująca energia bramy pochwyciła oba ciała. Zaubererhexer miotał się przez chwilę, usiłując odskoczyć od zapadającej się w cieniach bramy. Wyrwane ramię, ciągnąc czerwoną wstęgę, przepadło w pustce. Ciała człowieka oraz krasnoluda zespoliły się, stapiane trzaskającymi wyładowaniami magicznymi. Skórzana maska zakrywająca twarz maga pękła, rozerwana rozsadzającym ją kośćcem oprycha, wchłanianym przez kultystę. Odrażająca efemeryda przez chwilę chwiała się w pokracznej pozie, rozpaczliwie usiłując utrzymać równowagę, podczas gdy cieniste macki wiły się dookoła agonalnie. Nim Reinhard 307
Maciej Lewandowski
zdołał odliczyć trzecie uderzenie serca, poskręcane nienaturalnie cielsko hybrydy zapadło się w sobie. Cofająca się ciemność nieubłaganie wciągała swych akolitów, obracając stopionych w jedno nieszczęśników na nice. Stłamszone ciało poprzerastane resztkami skóry oraz ubrań składało się raz po raz wpół, w akompaniamencie łamanych kości, po kawałku zasysane w wyrwę rzeczywistości. Po chwili na zrujnowanym placu starej fabryki zapadła cisza mącona szumem deszczu. Resztki zdewastowanej piekielnej bramy, na wpół zmiażdżone, stały na krawędzi spalonej ziemi. Deszcz tłumił kwaśny odór siarki, rozbryzgując się na ciałach zabitych bandziorów. Miejsce po wyrwie w czasoprzestrzeni zasklepiło się tężejącą pajęczyną. Gdyby mógł, Reinhard przysiągłby, że pomiędzy cienkimi włóknami tkanki rzeczywistości dostrzega zimne, nienawistne ślepie. Komisarz jednak nie złożył takiej przysięgi. Wierzył w racjonalne rozwiązania, w następstwo czynów i konsekwencje. Gdy odwrócił się w kierunku Slawijczyka, układając pośpiesznie w głowie słowa, najpierw dostrzegł oczy chłopaka. Błękitne, inteligentne spojrzenie przepełnione mieszanką strachu, gniewu oraz determinacji. Następnie spostrzegł czarny, gwintowany wylot lufy parabellum...
Opuszczenie labiryntu myśli zawsze jest zaskakujące. Przypomina krzesanie ognia: chwila wyczekiwania i nagle pokój zalewa światło. Tak samo jest ze świadomością. W jednej chwili kroczysz bezdrożami własnego umysłu, a chwilę potem maszerujesz śmierdzącymi uliczkami miasta. Tak po prostu. Magister artes magicae Volko Ab Gnisleh przez lata nauczył się ufać intuicji, zostawiając część decyzji podświadomości. Naciągnął głębiej na głowę trikorn, klnąc parszywie pod nosem. Wspomnienie nocy sprzed przeszło trzydziestu lat przyprawiło go o gęsią skórkę. Coś nieprzyjemnie zakuło pod sercem. Potok pospólstwa rozstąpił się obojętnie w chwili, gdy mężczyzna, słaniając się, opadł na kolano, a krótka peleryna płaszcza nakryła kark. Heimburg może wyrósł na klejnot pełen barw 308
Quincunx
oraz kontrastów, ale nadal można było zdechnąć w rynsztoku, pozostając niezauważonym. W mieście nikt nie usłyszy twojego krzyku. Memento mori, psia jego mać. Wyrównując oddech oraz łomot oszalałego nagłym skurczem serca, spojrzał ponad morzem chatynek oraz rozklekotanych kamienic. Grantowe niebo lśniło niezdrową feerią migoczących barw. Ołowiane chmury nasiąknięte dymem oraz spalinami załamywały kolory, tworząc widma optyczne. Wysoko nad głowami przechodniów przedryfował zeppelin, młócący śmigłami lśniące od deszczu wieczorne kłęby gazów. Pierwsze gwiazdy wypalały dziury w granacie nieba na przekór nadchodzącemu frontowi burzowemu. Chrząknął, przeklinając świat, macając w kieszeni kamienny kształt, usiłował dopasować jego obecność do zapomnianego koszmaru młodości. Przyśpieszył kroku, przeciskając się przez korowód zdemobilizowanych skortezanek, cichodajek, drobnych złodziejaszków, krętaczy, pospolitych parchów, hultajów, szelmów i prostych pechowców zamieszkujących cudowne Zivkog – dzielnicę biedoty, knajp, lichwiarzy, ekskluzentów oraz dziwek kroczących dumnie pod ramię z pijanymi fircykami. Jego dzielnicę. Część mijanych na widok maga spuszczała wzrok, mając nadzieję, że nie przypomni sobie o niepokrytych wekslach. Część spluwała pod nogi, krzywiąc usta w wulgarnych klątwach. Większość omijała go szerokim łukiem jak trędowatego. Jedynie policjanci przyglądali się kaprawemu cwaniaczkowi uważnie, ostentacyjnie zatykając kciuki za pasy. Wyglądali niczym kundle gapiące się w gnat. Volko przeciął plac Dauþus, przyozdobiony miejską szubienicą. Na drewnianej konstrukcji nadal dyndały ciała pechowców, którzy w ostatnią Oktawę Bernara poszybowali ku gwiazdom. Sejmik wron z wrzaskiem skomentował niespodziewane wtargnięcie żywego człowieka. Obżarte ptaszyska nie poderwały się jednak z szubienicy. Sąsiedztwo gnijących trupów nie przeszkadzało także gawiedzi stłoczonej w wyszynkach oblepiających plac. Krzyki dochodzące ze spelun były cichsze, nasiąknięte pobożnym lękiem. Zbliżała się Wielonoc Horgora, a przygotowania do obchodów już zakłócił skandal – okazało się, że 309
Maciej Lewandowski
niedawno pogrzebany prawnuk Wielkiego Zdobywcy został zamknięty w sarkofagu za życia. W Heimburgu życie i śmierć przenikały się swobodnie, tworząc groteskową mozaikę cywilizacyjnego rozkwitu. A wszystko to w migotliwym świetle gazowych latarni. Oremus. Magna deas et deos refugium nostrum... Skręcił w boczną uliczkę. Zalatywało z niej słodkawą mieszanką pachnidła, spermy oraz rozpaczy. U wylotu, wsparte o wykruszony mur, stały zniszczone życiem kokoty wymalowane barwiczkami. Do hożych dziewoi brakowało im tyle, co zajeżdżonej chabecie do królewskiego ogiera. – Podejdź no, magister – zarechotała starszyzna dziwek równym chórkiem ochrypłych gardeł. – Dawno żeś nie zaglądał do nas, Herr Volko. Dla twojej kuśki w promocji dwie szpary. Wybierz jedną, a druga cię wygłaszcze po starej znajomości! Zamrugał, rażony smrodem spróchniałych zębów. Samo patrzenie na podłe oblicza wiekowych lampucer groziło utratą apetytu na kilka dni. – Wasz temperament, słodkie, jak zwykle godny pozazdroszczenia. – Uśmiechnął się gładko – Ja jednak w interesach. Mabille jest? – W głębi – splunęła szczerbata ropucha, wskazując zaułek. – Kurewnica nieludzia sprawia. Przecisnął się obok sparszywiałych murw, wyzywająco odsłaniających sflaczałe cycki, podciągających ubłocone wspomnienia kolorowych kiec. Szybkim krokiem minął kilku plotkujących gogusiów komplementujących swoje koronkowe aplikacje na barwnych żakietach. Na widok Volka umilkli, skupiając się na cichej kontemplacji czubków ciżm. W załomie muru ich kompan dogadzał stójkowemu, zbyt zaaferowanemu, by dostrzec naczelnego maga kryminalnej braci. Hochsztapler i mag w jednym – z zadowoleniem zanotował niespodziewaną informację w pamięci. Przyda się. W ulicznym fachu wiedza to towar najbardziej pożądany. Minął parkę kochanków, zanurzając się w głąb ciasnej uliczki zasiedlonej przez dziwki wszelkiej rasy i płci, kuglarzy i pijanych studentów. Niezliczone ślepe odnogi, schodki do piwnic oraz nieregularne wykwity urbanistycznej pustki po zburzonych drewnianych ruderach tworzyły kurwiarską oazę w sercu miasta. 310
Quincunx
Piękną Mabille dostrzegł w końcu za stosem skrzyń. Przystanął. Na jednym pudle stał gnom mały jak gromnica, a pękaty niczym beczka. Wnosząc po towarzyszącym mu odorze zgnilizny, czeladnik rzeźnicki, który wzbogacił się na tyle, że mógł kupić sobie ludzką kobietę. Spuszczone portki zwisały smętnie przy samych kostkach. Dziewczyna klęczała. Kobieca dłoń pieściła kudłaty półdupek, a rytmicznie poruszające się pukle kasztanowych włosów pozwalały domyślić się zakresu usługi. Gnom spojrzał na maga dumnie. Niespodziewanie zacisnął oczy, westchnął i protekcjonalnie poklepał dziewczynę po głowie. Było po wszystkim, karzeł, poprawiając spodnie, zniknął w buchającej z nieszczelnego okna kuchennego parze, a Mabille, uśmiechając się, ruszyła na spotkanie siwemu mężczyźnie. – Witaj. – Magister artes magicae Volko Ab Gnisleh – chrząknęła przeciągle. – Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj. Bez zażenowania położyła dłoń na kroku mężczyzny. – Widzę, że ci się podobało... Sycił się chwilą, spijając rozkosz niczym wygłodniały wrażeń kochanek. Niestety ciążący w kieszeni kamień przywołał smutną rzeczywistość. – Jestem tu w interesach, kobieto. Położył na jednej ze skrzyń zwitek kilku banknotów. Dziewczyna spojrzała na pieniądze pożądliwie. Zaśmiała się perliście. – Toś mi frant, magister – oblizała pełne wargi w obietnicy rozkoszy. Nadal były nabrzmiałe i zaróżowione po pieszczotach, którymi raczyły gnomią kuśkę. Wyjął kilka dodatkowych papierowych nominałów. – To za chęci oraz czas. – Zgaduję, że nie chodzi o... – Nie chodzi – pokręcił głową. – Rozmawiałem z Mateczką Courage, ale ona nieustępliwie negocjuje. Wykup jest teraz niemożliwy. Kiwnęła z rezygnacją. Mimo urody oraz młodzieńczej witalności życie ulicy z wolna odciskało na Mabille piętno. Kasztanowe kosmyki zatańczyły wokół zielonych oczu, w których zakochał się jak ostatni gołowąs. Nawet teraz, zgaszone beznadzieją, wyglądały pięknie. Zaklął w duchu. 311
Maciej Lewandowski
Mateczka Courage to stara ladacznica, ostatnia lampucera, żona wszystkich marynarzy oraz żołnierzy, handlarka żywym towarem i bajzelmama. Jeżeli ktoś dupczył w Heimburgu, robił to ku uciesze Mateczki. Bez jej zgody nikt nawet kciuka we własny zadek nie mógł wetknąć. A cena, jaką podała za ten kształtny, młodziutki tyłeczek, przekraczała możliwości Volko oraz realną wartość dziewczyny. Mimo to próbował, jak ostatni głupi gołowąs. – Czego chcesz? Muszę wracać do pracy. – Czy na ulicach ostatnio działo się coś? – Coś? Zważył kamienny trybik w dłoni. – Czy nie zginął niespodziewanie jaki kamrat kamrata? Żak wyszedł z szynku i przepadł jak kamień w wodę? Przez chwilę przyglądała się uważnie, wspierając dłonie na krągłych biodrach. – Po co ci to wiedzieć? Tu wiecznie coś się dzieje. Od kiedy magister Volko interesuje się rozpaczą maluczkich? – Nie zaczynaj – warknął, mrużąc oczy. – Mam w tym interes, więc jeśli coś wiesz, to mów. – Złapał ją za ramię przyciągając do siebie. – Mów, albo zrobię z ciebie najbardziej zbolałą dupę w całym mieście. A gdy z tobą skończę, ja i moje pachołki, Mateczka nie oddeleguje cię nawet do obciągania żebrakom. Więc mów! Popatrzyła na pasera, chowając za maską dumy przerażonego podlotka, którym jeszcze była. – Ludzie gadają. Ostatnio ubyło kilku, w tym dwójka dzieciaków. Wpierw żeśmy myśleli, że to jaki błękitny sobie wziął do zabawy. – Zadrżała. – Nic nowego w sumie. Ale potem zaczęły krążyć słuchy o czarnym paromobilu. Gdy kto dostrzeże tego upiora, to pewne, że kogo zabraknie. Powiadają, że to policjanci na polecenie przełożonych porywają ludzi i nieludzi, ale ja w to nie daję wiary. – Bo? Wzruszyła szczupłymi ramionami. – Bo to bzdura, ot co. A tobie co do tego, magister? Myślała żem ty mącisz tylko w tych sprawkach, w których bezpiecznie zarobisz. Co ci do porwanych trupów w czarnym paromobilu? 312
Quincunx
Westchnął, uspokajając głos i mimowolnie napięte nerwy. – Czemu porwanych trupów? – Bo ja dobrze im życzę, a śmierć często to wybawienie. Chciała odejść, ale jej nie pozwolił. Spojrzał w niegdyś błyszczące zielenią oczy, uśmiechając się blado. Z kieszeni wyciągnął klucz. – Znasz adres. Możesz coś zjeść. Dzisiaj śpisz u mnie. Prychnęła gniewnie, krzywiąc się, jakby sam diabeł jej siarką w twarz plunął. W końcu zaśmiała się dziko i złośliwie, a wyblakłe oczy znów nabrały barwy. – Stary cap jesteś, Volko, jesteś pewien, że kuśka mi podoła? Uśmiechnął się, czując bijącą od dziewczyny młodzieńczą zuchwałość. Ujął jej pociągłą twarz w dłoń, ściskając lubieżne usta. – Nie bój się, dziecino. Mój bretnal jak armata. – Stary, a upiera się, że może – prychnęła, oswobadzając się z jego rąk. Chwyciła pieniądze oraz klucz, ruszając w kierunku wylotu alejki. – Zobaczymy, Volko, jakiś chwat i czy znowu nie będziesz potrzebował błękitnego dekoktu. Zaśmiewając się, zostawiła siwego mężczyznę w alejce cuchnącej alchemią podłej egzystencji. Od obłażących liszajami rozmokłych plakatów ścian odbijało się echo nadchodzącej grupy pijanych mężczyzn. Skierował kroki w przeciwnym kierunku, rozważając dalsze możliwości. Zaprzyjaźniony głos ulicy szepnął niewiele. Z wysłannikami władz wolał nie rozmawiać, byli zbyt nieobliczalni w swym złudzeniu posiadania kontroli. Wiedział jednak, że musi się śpieszyć. Nadchodziła burza. Ruszył, klucząc krętymi uliczkami, wijącymi się między starymi, osypującymi się domami. Masywne łuki, pokruszone przypory czerniały od grubej warstwy kopciu. Mętne światło syczących gazowych latarni odbite od uwalonego gnojem bruku rzucało na zawilgocone ceglane ściany kamienic cienie koloru zgnilizny. Cienie, które zdawały się kroczyć jego śladem niczym hieny. Z każdą chwilą ubywało mijanych twarzy, miasto pustoszało. Skrzypienie dwukółki ciągnęło się nieprzyjemnym echem. Grupa obdartusów, roztaczających wokół odór nędzy, desperacji i zwyrodnienia, 313
Maciej Lewandowski
wyłoniła się z mgły nieoczekiwanie. Kolektorzy. Zbieracze umarłych, którzy przewożą martwą biedotę ku dołom cmentarzyska Wolgorg. Kanibale i padlinożercy. Początkowe zaskoczenie miejskich hien szybko zastąpiły tępa nienawiść oraz głód malujące się na podłych gębach. Barczysty olbrzym, przypominający ogra, wykrzywił się w imitacji uśmiechu. Zgrzytnęło nieprzyjemnie zardzewiałe żelazo. Mag stanął pośrodku pustej uliczki w teatralnej pozie, odrzucając połę płaszcza. To, co z dala wyglądało na strzępy człowieczeństwa, okazało się jedynie bladym refleksem. Zszarzałe, nikłe aury grabarzy nie pozostawiały wątpliwości. Volko warknął, sięgając w głąb umysłu, chwytając emocje, które natychmiastowo przepłynęły przez ciało. Grupa zatrzymała się, dostrzegając błękitne wyładowanie przeskakujące pomiędzy rozczapierzoną dłonią a kosturem. Smuga iskier zajarzyła się groźnie, jonizując powietrze. Kuglarska sztuczka, czysta elektrostatyka przerzucająca ładunki pomiędzy dwoma ogniwami, ale wystarczyła. Przeżarte używkami mózgi zadziałały właściwie, każąc drabom wrócić do nory, z której wypełzli. Gdyby ta krztyna mocy zawiodła, miał w zanadrzu jeszcze szczyptę magii Wieku Pary. Naładowany sześciostrzałowiec rozwiązywał większość problemów. Nie tracąc czasu, wszedł w wąską uliczkę wychodzącą na niewielki plac targowy śmierdzący straganowymi odpadkami, których biedota nie zdążyła wyzbierać. Za dnia miejsce to zamieniało się w tętniącą życiem enklawę kramów, bud oraz wozów kupieckich. O tej porze były tam tylko szczury walczące o resztki w rynsztokach. Władze Heimburga nie kłopotały się nawet stawianiem tu latarni. Rozklekotane budy handlarzy stały przyklejone do resztek murów obronnych miasta, pamiętających czasy sprzed rewolucji technologicznej. Teraz, w dobie zeppelinów szybujących po niebie oraz pancernych pojazdów wypluwających kłęby dymu i ognia, mury obronne były spleśniałym wspomnieniem dawnej świetności miasta. Zerknął na zegarek kieszonkowy. Tik-tak, tik-... Czuł przepływający między palcami czas. Zalegające na ulicach cienie wydłużały się nienaturalnie. W oddali uderzył grom. 314
Quincunx
Zadął wiatr niosący drobiny kurzu oraz zapach burzy. W oddali poluzowana okiennica obijała się leniwie o kamienną ścianę. Przeciął plac, mijając znajomą witrynę, bez trudu odnajdując wąskie przejście łączące dwie uliczki. O tej porze łomotanie do frontowych drzwi było równie skuteczne, co usiłowanie ucieczki z piekła. Zaułek był tak usytuowany, że nieustannie panował w nim półmrok, rozganiany niemrawo przez nieosłonięty gazowy palnik, umocowany nad okutym wejściem do Składu Yodllrego. Bez namysłu przekręcił pokrętło zamka, wybierając sekwencję odblokowującą przejście. Blokada ustąpiła, gwałtownie uwalniając charakterystyczny zapach kurzu, staroci oraz kruszejącego ze starości papieru i czegoś jeszcze. Ostry, słodkawy oraz nieprzyjemny zapach budził atawistyczny niepokój. – Joysi! To ja, Volko! Mam sprawę. Cisza pozostała niezmącona. Złorzecząc na wszystkie bóstwa świata, ruszył przed siebie, kierując się ku migotliwemu światłu po drugiej stronie zagraconego magazynu. Joysi Nahum Yodllr, wytrawny partner w interesach, doskonały kupiec, marszand, historyk z serca oraz wykształcenia, erudyta. Znawca etnosów jak świat długi. Złodziej i przemytnik. Nie było takiego śladu aktu kreacji, którego nie mógł zlokalizować, zdobyć za odpowiednio wygórowaną sumę. Wczesny portret któregoś z królów ręki Robespiera? Anatomiczne przekroje Tulpa? Yodllri był w stanie zdobyć wszystko, co kiedykolwiek powstało. Był. Aktualnie owijał się wokół własnej osi na postronku pomiędzy wytartym dywanem a okopconym stropem. Poharatany strzęp Joysiego Nahuma Yodllra kołysał się chaotycznie na konopnej linie przerzuconej nad krokwią. Ufajdane, onegdaj eleganckie, hajdawery ciążyły ku ziemi, tworząc przeciwwagę dla reszty upiornej konstrukcji. Rozrzucone buty tonęły w kałuży szczyn pomieszanych z juchą oraz skurszonymi starociami. Zimna szpila sięgnęła świadomości Volko, gdy przyglądał się drgającej boleśnie, zmiażdżonej krtani, podczas gdy sczerniały język trupa nieporadnie oblizywał spierzchnięte wargi. Przyklejone do policzka zaschłym śluzem wyłupione oko drgnęło nerwowo. Trup obrócił się bezwładnie na stryczku, mierząc rozdrapanym oczodołem ku przybyszowi. 315
Maciej Lewandowski
– Diabli nadali. Volko opadł ciężko na fotel, czując jak uchodzi z niego powietrze. Przyjrzał się podrapanej twarzy oraz umorusanym krwią palcom przyjaciela. Spod jednego paznokcia sterczał strzęp zwiniętego naskórka. Przymknął oczy, ale kręcący w nosie zapach śmierci nie pozwolił o sobie zapomnieć. – I żeś się doigrał, co? Trup nie odpowiedział, dyndając leniwie na postronku. Mag wypuścił powietrze z ciężkim westchnięciem, nie doczekawszy się odpowiedzi. Przemytnicy, naciągacze oraz złodzieje słynęli z powściągliwości, gdy chodziło o wyznania win. Trup spoglądał na mężczyznę z wysokości. Volko Gnisleh, czując narastające uczucie dyskomfortu, skupił uwagę na otoczeniu. Nic nie dzieje się przypadkiem – szepnęły zgrzytliwie myśli. Powąchał ostrożnie szyjkę butelki burbona, bardziej z nawyku niż realnego poczucia zagrożenia. Obok butelki leżał rozpłaszczony brulion opasany rzemiennymi witkami – najbardziej strzeżony skarb Yodllra: spis transakcji. Sięgnął po rzucony niedbale opasły rejestr. Przekartkował księgę, wodząc po ciągach tabelarycznych danych, na chwilę zapominając o dyndającym nieopodal przyjacielu. Do rzeczywistości przywróciła go wymięta strona rejestru, pokryta brunatnymi śladami zaschniętej krwi. Na wpół wydarta karta ewidencjonowała ostatnie transakcje Joysiego. Serce zakołatało mocniej w piersi mężczyzny. Przesunął obgryzionym paznokciem po bruzdowatej fakturze papieru. Obrazy, trochę fajansowej rzeźby, tandetne dekory dla nowobogackich dandysów, rozpaczliwie pragnących potwierdzić awans społeczny. W końcu znalazł to, czego szukał. Przedostatnia pozycja na liście, tuż przed posążkiem złotego prosiaka, wyróżniała się w katalogu próżności niczym galeon pośród rybackich barek. Książka oraz nazwisko odbiorcy. Księga, możliwe, że grimuar, wnosząc po enigmatycznej nazwie przywodzącej na wpół filozoficzne, alchemiczne traktaty. Volko ściągnął brwi, przyglądając się literom składającym się w napis De Vermis Mysteriis. Tytuł niepokoił. Od samego patrzenia na wykaligrafowany zbitek wyrazów coś nieprzyjemnie mrowiło w najodleglejszych zakątkach umysłu. 316
Quincunx
Zmrużył powieki, usiłując zebrać myśli. Nikt nie przemycał książek, nawet starych. Nie przedstawiały realnej wartości rynkowej, nie mogły być polisą ani inwestycją. A tu proszę, jest. Szmuglowane, nielegalnie pozyskane tomiszcze, za które ktoś słono zapłacił. Coś było nie tak. Rozdzwonił się krystalograf. Volko rozejrzał się nerwowo, wyrwany niespodziewanie z zadumy. Przez chwilę przyglądał się tępo wyrwanemu z gniazda przewodowi. Mimo że otoczony mosiężną sprężyną kabel łączący nadajnik z siecią leżał martwy na podłodze, w pomieszczeniu rozbrzmiewał natarczywy dźwięk nadchodzącego połączenia. Nie wpadł w panikę. To wszystko było zbyt nierealne. Przygryzł wargę, sięgając spokojnie po słuchawkę zalegającą na mosiężnych widełkach. Z otworów żłobiących głośnik wylała się gęsta atramentowa smuga dymu. – Volko – zachrypiał matowy głos. – Rad żem zastać cię w zdrowiu. Mag zlizał krew z rozgryzionej wargi. – Ktoś ty? Głos zachrypiał w imitacji śmiechu. – Nie poznajesz starego kumpla? A pamiętasz, jak posłałeś mnie w taniec z panienką kostur trzymającą? Zadrżał, rozpoznając metaliczny głos zgrzytający pod drugiej stronie widmowej linii. – Takich było wielu. Mów, czego chcesz, albo idź do diabła. W słuchawce rozległy się nieprzyjemne piski oraz szumy rwącego się połączenia. Trzaski to zyskiwały, to traciły na sile niczym fale demonicznego malstromu bijącego w burtę świata. W końcu z gąszczu trzasków wybił się matowy głos, dudniący niczym opadające wieko trumny. – Volko, Volko, chłopcze. Ciągleś hardy. Obserwowaliśmy cię. Pora dokończyć to, co żeśmy zaczęli onegdaj – tembr głosu załamał się niespodziewanie. – Uciekaj – szepnął ktoś do słuchawki, ale nowy rozmówca utonął w odrażającym bulgocie i pisku fal wysokiej częstotliwości. – Zajdź do nas, Volko. Zajdź. Porozmawiamy o strzelaniu. O strzelaniu na oślep i zostawianiu ludzi na pastwę wielomianu losu. Mamy ci tyle do opowiedzenia. O ciemności. 317
Maciej Lewandowski
Zgrzytliwy, nieprzyjemny głos przerodził się w pusty śmiech zlewający się ze sprzężeniem fal. Mężczyzna odrzucił słuchawkę na oblepione trupią szarzyzną widełki krystalografu. Płaty zgnilizny posypały się na spękany blat stolika. W pokoju zaśmierdziało bagniskiem. Odór butwiejących roślin wwiercał się w nozdrza, wyduszając ostatni dech z piersi. Volko poczuł, jak cała konstrukcja budynku słania się, miotana zawirowaniami rzeczywistości. Coś nadchodziło, rozrywając szwy cywilizowanego świata. Ciało nieboszczyka drgnęło spazmatycznie, na moment niknąc w obłoku widmowego kurzu. Naciągnięty pergamin skóry Joysiego zafalował, obłażąc płatami. W rzadkim dymie, sączącym się z rozdrapanego oczodołu, najpierw pojawiła się giętka para odnóży w nerwowych, krótkich ruchach szukająca zagrożeń. Chwilę później z rozdartego otworu wylazł kosmaty pająk o jadowicie czerwonych pręgach na tłustym odwłoku. Poczwara, drobiąc w miejscu, uważnie przyglądała się magowi. Volko bez trudu mógł dostrzec masywne, szponiaste pazury wiszące niczym macki pod ślepiami pajęczaka. Pękata kula odwłoka drgała nerwowo, wybijając nieokreślony rytm niczym radio krystalomantyczne. Po chwili pająk ostentacyjnie przemaszerował ku wywieszonemu językowi przemytnika i zeskoczył na podłogę. Ledwie sięgnął wystrzępionych włókien dywanu, zniknął w chmurze popiołu. Zapachniało spalenizną. Gnisleh westchnął ciężko. Jeżeli łudził się, że ostatnie wydarzenia to zbieg okoliczności, to ta krzepiąca myśl rozpadła się tak samo jak upiorny pająk. Trąc skroń, położył przed sobą broń Reinharda. Przez te wszystkie lata nosił ją niczym amulet. Przyjrzał się wyżłobionym w drewnianej okładzinie glifom, wzmacniającym magię. Rozważał możliwości, od zawsze hołdując zasadzie, że problem to na dobrą sprawę szansa o nieznanym potencjale. Ostatni kontakt z animatorem mało nie kosztował go życia, albo i czegoś cenniejszego. Po chwili obok wyłożył staroświecki zegarek w drewnianej kopercie, pamiątkę z czasów, gdy metalowy kruszec był rzadkością. Zegarek nie działał, a przynajmniej nie tak, jak się tego można było spodziewać. Wysłużone tryby obracały się spontanicznie, żyjąc własnym, spaczonym czarostwem życiem. Mechanizm czasomierza, gdy cicho szeleścił, cofał cienkie niczym 318
Quincunx
pergamin wskazówki, spowalniając świat wokół. Stary artefakt z czasów pierwszych maszyn, nasycony jeszcze starszą, dziką magią. Teraz już nie robi się takich rzeczy; niebezpiecznych, nieprzewidywalnych. Magia została ujarzmiona, jej sekrety opisane i zbadane. Stała się nauką. Przez chwilę Volko miał ochotę zerwać się z fotela i zacząć biec. Byle dalej. Nie było jednak ucieczki. Wpadł w sidła pająka, a to, co było mętnym wspomnieniem nasyconym strachem, stało się rzeczywistością. Niedokończone sprawy lubią się mścić. Czasem pozwalają o sobie zapomnieć, ale tylko po to, by uderzyć mocniej. Z hukiem uderzył piorun. Mag zebrał swoje liche artefakty, prostując się dumnie. Zacisnął dłoń na kosturze. Prawdziwi magowie słyną ze sztuki władania tym prostym przetwornikiem mocy. Dzicy czarownicy, jak Volko, nieposiadający wiedzy, mogą co najwyżej wykorzystywać kije do odganiania się od żebraków. Trzasnął kosturem o podłogę. Z głuchym odgłosem poniosła się migotliwa, blada fala wyładowania, jonizująca powietrze tuż nad startym dywanem. Lśniące iskierki opadły, oblepiając widmowe ślady, tworząc na wpół zamazane tropy. Uśmiechnął się smutno pod nosem, poprawiając kapelusz, zostawiając śliniącego się wisielca za plecami. Ruszył w ciemność nocy pachnącej deszczem i czymś jeszcze. Czymś obcym. Wypadł na plac. Mżawka sącząca się z niskich chmur zdążyła zmyć migotliwe śladów buciorów. Mężczyzna zapatrzył się w pustkę ulicy, ważąc kolejne posunięcie, jak – nie przymierzając – w partii szachów. Kalkulował. Księgę odbierał, a i pewnie zamawiał Grogram Unterberg, zegarmistrz, zabawkarz, mistrz mechanizmów. Najmłodszy syn starego rodu władającego górami na długo, nim pobudowano cudowny Heimburg. Ekscentryk, odludek, długoletni klient zarówno Volka, jak i Yodllrego. Nieprzyjemne myśli kłębiły się w głowie maga. Dotarcie piechotą do pracowni połączonej z domem krasnoluda oznaczało długi marsz pogrążonymi w ciemnościach oraz migotliwych cieniach ulicami miasta. Dystrykt rzemieślniczy leżał w bezpiecznej odległości od placu Montfaucon i spelun dystryktu Blutdrom. Pojazd pojawił się znikąd. Odgłos wysłużonego silnika utonął w szumie deszczu chlupoczącego w oberwanych rynnach. Leciwa dorożka, 319
Maciej Lewandowski
przystosowana niedbale do zaprzęgnięcia w wyklepany boiler, wytoczyła się z mgły zalegającej na skraju uliczki. Konstrukt ze zgrzytem zardzewiałych resorów zatrzymał się przed magiem, a z otworu okiennego wychyliła się kosmata gęba gnoma. Oparł nonszalancko łokieć o jedną z osmołowanych beczek z zapasem wody. – Kurs może się nada? Volko spojrzał w zapite oczy karła, zdające się wystawać z wyleniałej brody. Ten odchrząknął, poprawiając brudny kaszkiet wieńczący saganowatą głowę. – Miałem już wracać, ale uwidziało mi się, że jeszcze jedno rundkę zrobie i może co dorobię. Pogoda niedomaga, to se pomyślałem: weź no, Golgi, rundkę zrób. Może co dorobisz. I oto i jestem. Wyszczerzył zżółkłe zęby, zerkając wymownie na starego maga opartego o kostur. – Ano – mruknął człowiek. – Niechaj i tak będzie. Wiesz, gdzie Grogram Unterberg siedzi? Gnom skinął głową bez słowa. Volko przez chwilę zastanawiał się, czy na pewno chce wsiadać do rozklekotanego pojazdu. Grom, któremu zawtórowało głuche dudnienie nasilającego się deszczu, przechylił szalę. W dorożce cuchnęło potem oraz zgnilizną. Starając się zająć myśli, Gnisleh śledził chaotyczny taniec Dłuta Unniego. Postrzępione kamienice oraz słaniające się rudery w końcu ustąpiły trwalszym konstrukcjom. Zabudowa, mijana w akompaniamencie chrzęstu drewnianych kół wozu, przekształciła się w końcu w spójną, przemyślaną zabudowę dzielnicy cechów i rzemieślników. Volko spojrzał ciężko na gnoma, który, szczerząc się całą drogę, nie wydał z siebie ani jednego dźwięku. – Zaczekaj na mnie. – Należność biorę teraz, psze szacownego. Strzeżonego i tak dalej... Mag, klnąc pod nosem, rzucił mu oberżniętą monetę. – Resztę zachowaj i czekaj tu. Będą kolejne rundki. Naciągnął trikorn, stawiając kołnierz płaszcza i wyszedł na deszcz. Z przyjemnością wciągnął w płuca wilgotne powietrze, bez namysłu 320
Quincunx
ruszając ku frontowym drzwiom oraz zaciemnionym oknom budynku krasnoludzkiego konstruktora. Drzwi ze skrzypnięciem uchyliły się, wyskakując swobodnie z wyrobionego zamka. Zawiasy skrzypnęły, odsłaniając wnętrze sklepu zastawionego gablotami sprzedażowymi. – Grogram? Tu Volko, wpadłem z wizytą! Pomyślałem, że pogadamy przy flaszce. Drugi raz tego wieczoru odpowiedziała mu cisza i znowu zadrżał, czując zimne palce kostuchy muskające ramiona. Minął szereg niewysokich regałów, przeciskając się za niewielkim stołem warsztatowym, przy którym krasnolud zwykł dla efektu wykonywać proste prace. Mag wyminął lekkie kowadło przyśrubowane do pniaka, przechodząc na zaplecze. Tu był ukryty przed postronnymi faktyczny warsztat Grograma. Jego samotnia. Niezliczone przekładnie oraz zębatki tykały miarowo, wybijając hipnotyczny rytm nadany sprawnymi dłońmi majstra. Cichy szelest niewielkiego mechanizmu napędowego, przełamujący monotonię schematu, usłyszał po chwili. Ruszył za odgłosem tępego zgrzytu zakleszczonych zębatek. Ażurowe koło drżało gniewnie, usiłując sforsować opór stawiany przez masywną nogę krasnoluda. Wykręcona pod nienaturalnym kątem kończyna skutecznie blokowała daremnie usiłujące się obrócić piasty. Obalony na bok wózek inwalidzki i tak daleko by nie zajechał. Jego właściciel leżał obok, przyciskając do piersi pomięty rulon. Volko wciągnął nerwowo powietrze, z trudem powstrzymując się od okrzyku przerażenia. Krasnolud leżał skulony w kałuży zaschniętej krwi. Dwa kute żeliwne gwoździe sterczały w miejscu oczu. Zmasakrowane oblicze Grograma wykrzywiała mieszanka szaleństwa oraz przerażenia. Mag kucnął, napinając mięśnie szczęki wyciągnął ostrożnie postrzępione plany z garści majstra. Błękitną kartę pokrywały symetryczne rysunki sześcianu oraz opisanego na nim wielopoziomowego mechanizmu przekładni. Ale to nie kształt oraz stopień złożoności urządzenia przykuł uwagę mężczyzny. Krasnolud na marginesie siatki planistycznej wypisał sekwencję symboli, jakie miały zdobić zewnętrzną skorupę mechanizmu. Wystarczyło 321
Maciej Lewandowski
jedno spojrzenie, aby ożyły wspomnienia. Wyciągnął z kieszeni płaszcza kamienny element, dopasowując wyryty glif do papierowego projektu. Zadrżał. To, co niegdyś było kamienną strukturą bramy, obecnie zostało zamknięte w pudle nie większym niż kostka brukowa. Czując narastające przerażenie, poderwał się z kolan, rozglądając uważnie dookoła. Ani w niedbale rozkręconym imadle, ani w delikatnych chwytach, wyprofilowanych pod szkłem powiększającym, nigdzie nie było śladu mechanizmu szalonego krasnoluda. Za to na skraju stołu warsztatowego dostrzegł rozbity krystalograf. Mosiężne skorupy aparatu porastał gęsty mech kurzu, gdzieniegdzie przetykany plamami zgnilizny. Z roztrzaskanej słuchawki nadal sączył się jadowity szum, wprawiający w drganie szare porosty. Dopiero teraz zauważył, że szarzyzna częściowo oblepiała martwe ciało Grograma. Wyglądała niczym szare wstęgi pleśni oplatające padlinę. Żarłoczne bakterie pochłaniające wszystko, co żywe i organiczne. Volko cofnął się nerwowo, ale zamarł w połowie, pochwycony nagle martwymi palcami. Okrwawione gwoździe skierowały się ku mężczyźnie. – Oni idą – jęknął Grogram obcym, bezbarwnym tonem. – Mają dość trwania w sennym letargu. Przygotuj się. Przepraszam. Trup zacharczał spazmatycznie, tracąc ponownie władzę nad stężałym ciałem. Mechanizm wózka inwalidzkiego zazgrzytał agonalnie, krzesząc wściekle iskry. Mag, niewiele myśląc, ruszył ku wyjściu, nie oglądając się za siebie. Ciszę w pomieszczeniu rozdarło głuche drapanie metalowej krawędzi żłobiącej drewnianą podłogę. Volko przyśpieszył. Przebiegając pomiędzy półkami oraz gablotami, czuł na sobie palące spojrzenie martwego mistrza zegarmistrzowskiego. Chwycił klamkę drzwi i zadrżał. Nabrał paranoicznego przeświadczenia, że jeśli się w tym momencie odwróci, zobaczy Grograma Unterberga siedzącego dumnie w swym fotelu. Z wysokości tych kilku kamiennych stopni wiodących do pracowni krasnoluda dorożka wygląda równie widmowo, co reszta miasta, spowitego mgłą oraz deszczowymi chmurami. Ponad dachami kamienic górowały strzeliste, surowe zarysy wież świątynnych. Na tle ołowianego nieba blada tarcza zegara ratuszowego świeciła niczym złowrogie 322
Quincunx
ślepie. Wskoczył do pojazdu, nie bacząc na smród wnętrza spotęgowany wilgocią powietrza. Gnom splunął przez uchylone okno. – No, to gdzie tera bym miał zawieźć? Volko potrzebował chwili, by uspokoić rozkołatane myśli. Zerknął lękliwie przez ramię w kierunku pozostawionych na oścież drzwi pracowni, ale nie majaczył w nich demoniczny kadłub na wózku. – Fabryka Krojcwelda. Gnom poruszył się nerwowo na koźle, zupełnie jakby pluskwa wgryzła się zbyt głęboko w pośladek. – Że na Doły? – Tak. Milczał przez chwilę, w końcu sapnął. – Może być. Dwakroć jednak opłatę biere, bo ino tamoj ośkę łatwo połamać. Mag rzucił woźnicy zapłatę, opadając bez słowa na śmierdzącą kanapę pasażerską. Ruszyli przez uśpione miasto spowite mgłą i wstrząsane pomrukami gromów. Deszcz łomotał niczym armia chochlików przebiegająca po dachach, by porwać wszystkich pierworodnych miasta. Volko zapatrzył się na gwiazdy migoczące pomimo burzy. Zdawało się, że tańczą, to rozsypując się, miotane kosmicznymi wiatrami, to znów ustawiając w sobie tylko znanych konstelacjach. Nadchodziła Wielonoc Horgora, czas, gdy przodkowie rzucali serca ofiar na kamienne ołtarze i gasili ogniska, by nie wabić przedwiecznych bogów. – Durny zabobon – mruknął pod nosem, jednak od razu poczuł nieprzyjemne ukłucie niepokoju i irracjonalnego, pierwotnego lęku. Coś nadchodziło. Szarpnięcie hamulców wyrwało go z zamyślenia. Rozklekotana dorożka stała przed zrujnowaną bramą wjazdową do starej fabryki amunicji. Czas i lata zaniedbań odcisnęły swoje piętno na całej dawnej dzielnicy manufaktur. Osmolone, rozdrapane resztki i ruiny budynków były niczym wstydliwa blizna na tkance miasta. Ludzie szybko zapominali, ale krasnoludy i inne rasy zbyt dobrze pamiętały, czego widmem są ceglane resztki. Rozkruszony pomnik pychy stał ku przestrodze kolejnych 323
Maciej Lewandowski
pokoleń, pełniąc funkcję złomowiska oraz zbiorowej mogiły tych, co mogli zapłacić mniej. Gnom poruszył się na zydlu. – No to i jesteśmy. Volko przygładził brodę i wyskoczył wprost w kałuże błocka rozświetlone gazowymi reflektorami. Uszedł kilka kroków, kiedy migotliwe światło zniknęło. W ciemności wszystko wydawało się zamarłe w bezruchu. Nawet wiatr dął słabiej, oszczędniej, jakby lękał się zaplątać w powykrzywiane lewary oraz skruszałe mury. W absolutnej ciszy próżno było szukać choćby chudego szczura, ryjącego w gruzowisku za ochłapami. Nieruchomy krajobraz katakumb. Instynktownie sięgnął po niewielki kamień i rzucił w ciemność. Atramentowa firana iluzji zafalowała nieznacznie, poruszona ruchem. Mag pokiwał głową ze zrozumieniem, ruszając przed siebie. Kostur stukał miarowo o potłuczone resztki bruku, kiedy samotny człowiek przeniknął zasłonę zaklęcia. Ruiny fabryki przypominały bardziej rozczapierzone palce nieboszczyka niż spójną konstrukcję. Czas i towarzysząca mu korozja były bezlitosne. Jednak nieprzeżarte grzybem mury zostały przesłonięte przed widokiem postronnych: pozornie pusta hala montażowa, wypełniona powykrzywianymi resztkami kół zębatych zbyt ciężkich i skorodowanych, by móc je sprzedać, była niczym innym jak złudzeniem, stworzonym dla nieskomplikowanych umysłów. Volko bez trudu przeniknął cienką tkaninę iluzji. Zadrżał gwałtownie, gdyż uświadomił sobie, że dotarł do celu. Całe życie uciekał od przeszłości, tylko po to, by w końcu powrócić do miejsca swego stworzenia. Fabryka była niczym templum. Czarna katedra, ze strzelistymi dźwigarami o ciężkich łukach i żłobionych filarach wznoszących się ku rozgwieżdżonemu niebu, stała przed nim otworem. Smoliste cienie oblepiały potrzaskane, brudne okna, splatając się w łukowate maswerki. Sznury brudu wiły się po spalonych cegłach muru, formując koszmarne portale nad ślepymi drzwiami zabitymi zbutwiałymi dechami. Ciężkie wimpergi spojone smolistą breją okalały ostrołuki wiodące 324
Quincunx
ku ciemnościom widmowej konstrukcji. Gdzieniegdzie od muru pokrytego liszajami rozkładu odcinały się ciemne rzeźby o poskręcanych kształtach. Do środka wiodła jedna droga, przez łukowaty portal stojący w miejscu dawnego głównego wejścia do hali. Z wnętrza cuchnęło rozkładem oraz chorobą. Volko wzdrygnął się, czując drżenie nóg. Całe to cholerstwo go najzwyczajniej w świecie przerażało. Konstrukcja z cieni oraz rozpaczy nie powinna istnieć, a mimo to, wbrew wszelkim prawom tego świata, wyrastała ze spalonych murów fabryki amunicji. Ignorując wewnętrzny głos rozsądku, przekroczył strzelisty portal, wkraczając do przeklętej świątyni na granicy światów. Wnętrze drżało miarowo, wprawiając w ruch masywne przypory. Rozdarty niegdyś potężnym wybuchem dach zastąpiły nagie żebrowania. Volko Ab Gnisleh potrzebował chwili, aby w widmowym, bladym świetle bijącym od czarnych płomieni świec dostrzec powykręcane twarze oraz ciała stopione w olbrzymie rzeźby pełne bólu oraz cierpienia. Wokół wypaczonych resztek życia drżała jonizująca osnowa potężnego, pierwotnego oraz dzikiego czarostwa – tyle groźnego, co prymitywnego. Nad upiornymi żebrami katedry migotały światła odległych galaktyk. Na styku światów, tam gdzie to, co realne, dotykało odwiecznej pustki, migotała łuna widmowych kolorów. W jasnych błyskach kompulsywnych, rozedrganych fal blasków odbijały się kształty. Gdzieś na krawędzi oka, w załamaniu kątów widzenia, zanurzeni w lodowatej otchłani dryfowali bogowie. Chimeryczne, nieopisane byty, pamiętające początki czasu. Tytani sunęli przez ławice migoczących punktów, zatopieni w barwnych obłokach pozostałych po rozdartych światach. Mężczyzna z trudem oderwał spojrzenie od hipnotycznego spektaklu nieskończoności. Zwalczając mroczki przed oczami, starał się zogniskować wzrok. Chwiejąc się na nogach, przeszedł kilka kroków, potykając o ruchliwe niczym węże sploty cieni, gdy spostrzegł zarys kamiennego pierścienia. Niegdyś masywny obelisk przypominał obecnie skruszoną płytę nagrobną porośniętą czarnym mchem. Jedna połowa rozsadzona potężnym uderzeniem osunęła się. 325
Maciej Lewandowski
Przed popękanym kamiennym mechanizmem rysowała się nieruchoma sylwetka. Pomimo upływu lat bez trudu rozpoznał von Horskera. Czarnoksiężnik odwrócił się sztywno w kierunku mężczyzny. Volko dostrzegł mackowate pnącza oplatające arystokratę. Smoliste cienie stężały i niczym korzenie oraz konary zespoliły ciało ze świątynią. Rachityczna pierś poruszała się w rzadkich, świszczących oddechach. Każde najdrobniejsze poruszenie jątrzyło czarną maź spływającą po widmowych kłączach, ciągnących się po całej sali. Oto pajęczyna, a w jej środku wygłodniały, stary pająk. Z czarnych oczodołów von Horskera niczym łzy wypływała szarzyzna, osadzająca się na wymizerowanym ciele grudami kurzu. Kreatura poruszyła patykowatymi ramionami, przekrzywiając głowę, jak pies spoglądający na świeżą kość. Siną, poprzecinaną siatką nitkowatych żył twarz wykrzywił w bladym uśmiechu. Wysuszone, spękane usta rozchyliły się, ostrożnie formułując niemo pojedyncze głoski. Z każdym sztywnym ruchem zaschniętych mięśni policzkowych z ust usypywał się kurz. W końcu Zaubererhexer przypomniał sobie mowę ludzi, a jego bełkotliwe, bezbarwne słowa czarnoksiężnika zaczęły wypełniać pomieszczenie. Czarne płomienie przybrały na sile, rodząc więcej odrywających się od ścian cieni. Powracające echo przyniosło obce szepty, zgrzytliwe głosy umarłych. W migotliwym świetle dostrzegł uśmiechniętą złośliwie twarz Reinharda Loewa z ziejącą dziurą w miejscu oka. Koścista dłoń komisarza pochwyciła zaskoczonego maga. – No, no, Volko. Kopę lat. Ale my tu jesteśmy cierpliwi i czekaliśmy na ciebie. Toczona rozkładem, widmowa sylwetka Loewa rozpadła się w chmurze iskier, z której wyskoczył druciarz. Wyświechtana marynarka nadal wisiała na jego grzbiecie, ale teraz była bardziej obdarta, bliżej jej było do wygrzebanego z grobu przyodziewku nieboszczyka. Nieforemne, rozklepane buciory zaszurały, gdy karzeł sposobił się do ataku. Tępe oblicze nie zdradzało obecności ducha ani woli, obnażone zęby dobitnie pozbawiały złudzeń. Volko w ostatniej chwili otrząsnął się z szoku. Pamięć mięśniowa zadziałała szybciej niż świadomość. 326
Quincunx
Wyszarpnął broń i nacisnął spust, posyłając dwie kule w karłowatego wampira. Brudna łapa uzbrojona w połamane pazury minęła ze świstem udo maga. Druciarz zatrzymał się dwa kroki dalej, odwrócił na pięcie, spoglądając pustymi ślepiami, i runął niczym kłoda. Odgłos cichnących wystrzałów został pochłonięty przez suchy trzask łamanych gałęzi starego drzewa. – Butny jak ostatnio – zahuczało pająkowate straszydło. – Pomimo zaproszenia, znowu psocisz. Herr Loew jest bardzo rozżalony. Von Horsker, wlokąc za sobą smolisty ślad, sunął w kierunku maga. W krogulczej dłoni obracał lśniący sześcian stworzony przez krasnoludzkiego mistrza zegarów. – Pamiętam nasze wcześniejsze spotkanie – rzekł Zaubererhexer. – Zaiste, napsułeś mi wtedy wiele krwi. – Myślałem, że cię zabiłem. Czarnoksiężnik przystanął, roztrząsając płaty opadającego brudu oraz pajęczyn. – Też tak mi się zdało w pierwszej sekundzie. Przesłona światów jest jak stara pończocha. Miast śmierci, pobłogosławiono mnie. Nie jest umarłym ten, który może śnić wiekami, młodzieńcze. Volko, niewiele myśląc, nacisnął spust, kierując w duchu modlitwy do wszystkich znanych bóstw. Ołowiane kule trafiły z głuchym pacnięciem w spowitą cieniami, zapadniętą klatkę piersiową Zaubererhexera. Ten tylko pokręcił głową. Z cienia wyłoniły się milczące postacie. Mężczyzna rozpoznał w długim rzędzie cieni sylwetki Loewa i Krostowatego. – Ofiary krwi nie są już tak ważne. Energia skupiona w kluczu, choć mniejsza, jest zwielokrotniona. Niemniej, życie za życie nadal jest nieodzownym składnikiem procesu przemian zachodzących w wielomianach. Dzisiaj zaiste szczęśliwy dzień – chrypiało straszydło, upajając się swym pustym głosem. – Ponowna szansa nawiązania połączenia, a zarazem odkupienia starych win. Zaiste gwiazdy sprzyjają! Z niespodziewaną sprawnością czarnoksiężnik doskoczył do osaczonego Gnisleha, tnąc wystawionym szponem niczym brzytwą. Volko najpierw poczuł duszący odór śmierci oraz rozkładu, a chwilę później 327
Maciej Lewandowski
eksplozję piekącego bólu, gdy pazur rozpłatał ubranie i ciało. Siła uderzenia cisnęła magiem niczym szmacianą lalką. Z rany na piersi mężczyzny buchnęła krew. Antropomorficzne cienie zawirowały w ekscytacji. Von Horsker otarł dłoń o zdobioną skorupę mechanizmu. – Widzę, że się boisz. – Oblizał resztki krwi z palców. – Nie lękaj się. Nie będę karał za tamto. Młodość ma swoje prawa. Upiór zachichotał, sycąc się bólem oraz rozpaczą ofiary. Zaszeleściły poruszane nieznaną siłą przekładnie oraz zębatki. Sklepieniem wstrząsnęły wyładowania, trzaskające i uderzające w miejsce kamiennej bramy wymiarów. Volko z trudem dźwignął się z kolan, przyglądając się czerwieni wyciekającej z ciała. Od bólu kręciło mu się w głowie. – Człecze życie takie krótkie, takie kruche. Ale przyszedłeś. Walczysz... Dobrze, dobrze, charakter dodaje mocy... Zaubererhexer wychrypiał kilka słów, które stłumiły odgłosy bijących wyładowań mocy. W umyśle mężczyzny eksplodowała nienawistna, gniewna myśl obcego jestestwa. Paraliżująca, obezwładniająca emanacja czarnoksiężnika poraziła układ nerwowy ulicznego maga. Wewnętrzny huk irytacji rozsadził bębenki w uszach. Volko zamrugał oniemiały, rejestrując tylko tępy ból oraz cichy pisk rozszalałej w pomieszczeniu magicznej burzy. Czarnoksiężnik gestykulował ku gęstniejącym cieniom. Mechanizm światów zamknięty w modelu z trybików oraz przekładni zaczął się rozkładać, załamując przestrzeń wokół siebie. Rzeczywistość rozerwała się niczym przepalona w połowie karta papieru, postrzępione krańce okalające przejście między światami zwinęły się agonalnie. Ciemność oraz szlam stanowiące esencję owodni światów zaczęły przelewać się przez wyrwę w osnowie czasu. W potoku pierwociny stworzenia Volko dostrzegał małe, rozedrgane kształty przypominające mięsożerne robaki błotne o setkach odnóży oraz obłych paszczach najeżonych kłami. Von Horsker stracił zainteresowanie skuloną i pobitą ofiarą, darem dla tego, co wylezie z trzewi wszechświata. Volko, zaciskając zęby, wsparł się na kosturze, z trudem prostując potłuczone plecy. Stare kości ledwo znosiły niecodzienny wysiłek, trzeszcząc w reumatycznym proteście. Krzywiąc się od jadowitych ukłuć pogruchotanych żeber, 328
Quincunx
wyprostował ramię, wznosząc kostur wysoko nad głowę. Stary, wysłużony trybik zegarka kieszonkowego wykonał niespodziewany obrót, cofając wskazówkę na za pięć dwunasta. Uśmiech złośliwego losu, pozwalający wyjąć jedynego asa z rękawa. Rozległ się huk gromu, przechodzący w trzask pękającego konaru drzewa. Skumulowane, nieokiełznane wyładowanie pierwotnej energii trzasnęło w okuty koniuszek kostura maga. Fala mocy przepłynęła przez przetwornik, o mało nie rozrywając ludzkiego serca, które rażone, zatrzymało się na ułamek sekundy. Paraliżujący ból rozlał się po klatce piersiowej Volko, wyduszając z płuc ostatni dech. Z palców ulicznego maga strzeliła błękitna iskra. Włosy na lewej dłoni poskręcały się od żaru, a siwa broda naelektryzowała. Zaśmierdziało palonym karbonitem. Siła uderzenia wyrwała smolistą dziurę w rachitycznym ciele złożonym z cieni, macek oraz ludzkich szczątek. Nagły rozbłysk spalił część cienistych kształtów. Von Horsker padł w kałuży ciemnego śluzu. Niedobitki widm, przypominające teraz porwane i popalone płachty materiału, zakłębiły się, usiłując rozerwać człowieka. Volko niewiele myśląc, jął krzyczeć i wymachiwać rozżarzonym kosturem, niczym pochodnią przed sforą wygłodniałych wilków. Nie miało to jednak znaczenia. W tej jednej chwili hochsztapler, szemrany przemytnik, uliczny mag, magister Volko Ab Gnisleh czuł rozpływające się po ciele spokój oraz radość. Pierwszy raz od dawna miał poczucie zrobienia czegoś dobrego. Z satysfakcją patrzył ponad cieniami na rozbebeszony ekspolzją okultystyczny mechanizm. Rozłożone komponenty wielopłaszczyznowego systemu przekładni syczały, krzesząc iskry. Wyrwa w płaszczu rzeczywistości pozbawiona siły napędowej nie miała racji bytu. Obcy, nieopisany układ został wyparty żelaznymi prawami fizyki poznanego świata. Przejście się zasklepiło, pozostawiając siną kreskę zawieszoną w przestrzeni. Przedwieczny szlam zamieniał się w kamienisty gruz, w którym odciskały się chitynowe pancerze bytów spoza wymiaru. Czarnoksiężnik wsparty na pająkowatych ramionach dźwignął się z klęczek. Atramentowy dym oraz kaskady kurzu usypywały się z ziejącej rany w piersi stwora. Nie rzucił się do szaleńczego ataku, lecz poczłapał 329
Maciej Lewandowski
koślawo ku swemu tronowi splecionemu z cieni oraz martwych istot. Opadł ciężko na siedzisko, krzywiąc się w złośliwym uśmiechu, kiwając głową w niemej parodii gestu podziękowania. Volko wsparł się na kosturze, ze wszystkich sił starając się nie paść na kolana. Kuśtykając, ruszył ku wyjściu, poraniony, zakrwawiony, ale żywy. Pomiędzy rozpadającymi się cienistymi wiciami oplatającymi kolumny dostrzegł lustro w miejscu, gdzie jeszcze niedawno było okno otworzone na odległy bezmiar kosmosu. Ogromna, zmatowiała powierzchnia odbijała zasnutą gruzem oraz butwiejącymi szczątkami podłogę starej hali fabrycznej. Głośny trzask zaanonsował grubą, nieregularną linię przecinającą gładki kryształ. Pękające niczym lodowa tafla jeziora zwierciadło zaczęło się rozsypywać, posyłając na ziemię drobiny spalonej gliny. Mag przyśpieszył, ze wszystkich sił starając się nie obciążać pulsującego nieprzyjemnie prawego kolana. Ogromne przypory oraz zdobne, krogulcze kolumny topniały, zamieniając się w cuchnącą breję. Cegły zespolone szlamem rozpadały się, odsłaniając powykręcane żeliwne resztki fabrycznych konstrukcji. Zewsząd sypał się popiół przemieszany z grudami kurzu, szczurzych odchodów oraz zaschniętego robactwa. Słaniając się na nogach, Volko wybiegł z fabryki prosto w deszcz. Padł twarzą w kałużę błota i oddychał ciężko, przyglądając się plugawej świątyni, która w feerii migoczących barw zapadała się w sobie. Tuż obok leżącego na wznak mężczyzny przycupnął kot, mrucząc przyjacielsko. Połowa futrzastego boku była wyżarta, odsłaniając bielące się żebra, pod którymi brakowało strzępów tkanek. Zwierzak zdawał się nic sobie nie robić z tego śmiertelnego ubytku. Przemył skołtunioną łapą zabliźniony pyszczek i przyjrzał się magowi zasnutymi bielmem ślepiami. W mlecznych źrenicach mężczyzna dostrzegł gwiezdne wiry nieskończoności. Spoglądając w pustkę, przedwieczni bogowie spoglądali na śmiertelnika, roztrzęsionego niczym trzcina na wietrze.
330
Quincunx MACIEJ LEWANDOWSKI (ur. 1984) – autor opowiadań fantastycznych i dziennikarz. Gdyby wierzyć mądrości: „jesteś tym, co jesz”, mógłby być porośniętym pizzą krzakiem chmielu. Z wykształcenia historyk, a praktycznie człowiek wielu zawodów; najbardziej dziennikarz. Fan H.P. Lovecrafta, Stephena Kinga oraz Clive’a Barkera. Laureat Nagrody Nautilusa w kategorii Opowiadanie roku 2012.
331
Łukasz Radecki
Ostatnia wyprawa
Słońce przebijało się przez gęste liście drzew, tworząc złocistą mozaikę na piaszczystej ścieżce. Jan odruchowo kręcił w palcach długi, siwy wąs i wpatrywał się w przewodnika, który klęczał na rozstaju dróg i potrząsał amuletem nad rozsypanym czerwonym proszkiem, mamrocząc pod nosem. Jan znał tę metodę, ale przywykł do tradycyjnych kompasów. Niestety tutaj, w Puszczy Dębowej Slawii, byliśmy zdani na magię. – Gorąco, cholera... – westchnąłem ponuro, odgarniając z wysokiego czoła niesforne kosmyki przetykanych siwizną rudych włosów. – Starzejesz się, Jorg, przyjacielu – skomentował Jan, co sprawiło, że posmutniałem jeszcze bardziej. Obaj zdawaliśmy sobie sprawę z tego faktu, jak również z implikacji, jakie z niego wynikały. Trzydzieści siedem lat temu założyliśmy biuro detektywistyczne „J & J”. Stanowiliśmy idealne połączenie. Jan był zawsze wygadany, sprytny i inteligentny, a ja, jak każdy troll – silny, sprawny i nieposkromiony. Obiecaliśmy sobie, że będziemy sumiennie wykonywać swoje obowiązki i dość szybko staliśmy się rozpoznawalnym biurem. Przeszliśmy bardzo długą drogę – od śledzenia niewiernych żon i ścigania zaległych dłużników do wypraw w obce kraje w poszukiwaniu rozmaitych artefaktów i legendarnych skarbów archeologicznych. 333
Łukasz Radecki
Cieszyło mnie to, bo wciąż marzyłem, by dokonać w życiu czegoś, co zostawi po mnie trwały ślad. I choć przez te wszystkie lata udało nam się nawet kilka razy trafić na pierwsze strony gazet, wciąż pozostawałem niespełniony. A mój czas dobiegał końca. Moja skóra stawała się coraz twardsza, a mięśnie coraz potężniejsze. Jakiś czas temu zaobserwowałem, że wydłużają mi się kły i pazury, a jasność myślenia przyćmiewa czasem mgiełka gniewu i agresji. Zbliżałem się do wieku, w którym trolle popełniają samobójstwo, by nie popaść w druzgocące szaleństwo. Na razie udawało mi się jakoś co jakiś czas spiłować szpony, ale ukrywanie wystających zębów stawało się coraz trudniejsze. Najgorsze były jednak przywidzenia i halucynacje, które nie tylko utrudniały mi coraz bardziej pracę, ale również napełniały moje serce lękiem. Kończę się i nic nie mogę na to poradzić, a moje jedyne osiągnięcia to sukcesy w sprawach, o których wszyscy za kilka lat zapomną... Wpatrywałem się w drżące dłonie pokryte ciemnymi plamami, zastanawiając się, jak długo jeszcze będę miał nad nimi władzę. Z zamyślenia wyrwał mnie Jan, przyjacielsko klepiąc mnie w ramię. – Nie martw się, druhu! – rzucił wesoło, a sieć zmarszczek na jego twarzy zafalowała, gdy uśmiech rozciągnął mięśnie ust. – Jeszcze nie czas na ciebie. – Jeszcze im pokażemy – odparłem bez przekonania. Było to nasze stałe zawołanie, które powtarzaliśmy przez wszystkie lata wspólnej pracy. Od trzydziestu siedmiu lat nierozłączni. Niektórzy zwykli z nas żartować, ale już dawno zdecydowaliśmy, że nie zwiążemy się z nikim, poświęcając się całkowicie swojej pracy. W pewnym momencie przestały się liczyć pieniądze, bo tych mieliśmy już aż nadto. Już lata temu mogliśmy opuścić tereny Slawii i przeprowadzić się do Alfheimu, ale myśl o porzuceniu rodzinnej ziemi była wbrew naszemu honorowi i żaden z nas nigdy nawet nie wypowiedział jej na głos. Nie stawaliśmy się młodsi, więc z czasem przyjęliśmy współpracowników, z których najbardziej oddani – elfka Wija i krasnolud Bazyli – byli teraz właśnie z nami. Odziany w umorusany kombinezon ciemnobrody krasnolud siedział za kierownicą czarnego paromobilu, którym postanowiliśmy wbić się jak najdalej w puszczę. Teraz zmieszany poprawił gogle, 334
Ostatnia wyprawa
gdy spojrzeliśmy w jego stronę. Też zdawał sobie sprawę z upływającego czasu i trudno było mu się pogodzić z myślą, że my, jego mistrzowie, z którymi przepracował prawie dwadzieścia lat, przechodzimy na emeryturę. Z tym, że dla każdego z nas miała ona wyglądać inaczej. Wija rozglądała się z niepokojem po puszczy. Ubrana w jasne jupe-culotte, wysokie buty i ciemny gorset, podkreślający uwięzione w wydekoltowanej białej bluzce piersi, mogła stanowić senne pragnienie dla wielu mężczyzn. Dla nas jednak zawsze była tylko sumienną współpracowniczką i znakomitą snajperką. Jej płeć ani wygląd nie miały dla nas żadnego znaczenia. Fakt, pomagały w tym ograniczenia wiekowe i rasowe. Pod tym względem byliśmy zawsze tradycjonalistami. Poza tym Wija nie była drobiazgowa. Czuła się szczęśliwa, mogąc zwiedzać z nami świat. Odgarnęła za spiczaste ucho kruczoczarne loki i poprawiła na ramieniu strzelbę z celownikiem optycznym według patentu profesora Blinda. – Niech on się pośpieszy – powiedziała, nie patrząc na nikogo konkretnego. Jednak wszyscy wiedzieliśmy, że ma na myśli przewodnika. Ten tymczasem nie zwracał na nas uwagi, dalej mamrocząc coś pod nosem i nieprzerwanie kołysząc medalionem. Przez moment miałem wrażenie, że jego ręce zmieniają się w korzenie drzew, z których wyrastają zielone pączki. Poczułem ukłucie niepokoju, ale zdusiłem je w sobie, bo nie byłem pewien, czy to nie kolejne z moich starczych przywidzeń. Spojrzałem z nadzieją na przyjaciela, może też coś zauważył – byłby to znak, że jednak coś jest nie tak. Nigdy nie interesowałem się czarami, ale każde zgrubienie na skórze mówiło mi, że ten facet nie szuka teraz właściwej drogi. Jan tymczasem ściągnął kapelusz z szerokim rondem i wytarł chusteczką pot z łysiny. Poprawił marynarkę i sprawdził, jak leży u pasa jego szabla. Delikatnie przysunąłem się do niego, jednocześnie podnosząc do ramienia strzelbę z krystalomantyczną lunetą optyczną. Niech się dzieje, co chce. – Zobacz, co on robi – szepnąłem cicho i wziąłem na cel głowę przewodnika. Lubiłem to uczucie, gdy jednym palcem mogłem zdecydować o życiu i śmierci. – Przestań kręcić tym wisiorkiem i odwróć się powoli – powiedziałem głośniej. 335
Łukasz Radecki
Jan zrozumiał wszystko w jednej chwili, ale o kilkanaście mgnień oka za późno. Wynajęty przewodnik nie uwierzył, że idziemy poszukiwać zaginionego zamku w ostępach puszczy, tylko wziął nas za kolejną grupę poszukiwaczy przygód pragnącą złapać leszego. Teraz jednak było za późno na tłumaczenia. – Pułapka! – wrzasnęła Wija, kierując lufę w stronę najgęstszych drzew, skąd doszedł huk. Nacisnąłem na spust, ale Jan zdążył laską podbić broń, dzięki czemu śmiertelna kula minęła wciąż pochylonego nad amuletem przewodnika. Zbyt dobrze wiedziałem, dlaczego przyjaciel mnie powstrzymał. Gdyby rytuał się udał, zabójstwo przyzywającego nie tylko nie przyniosłoby nam ratunku, ale wręcz mogłoby sprowadzić na nas jeszcze większe szkody. Tyle tylko, że ja po prostu naprawdę chciałem go zabić. Mimo wszystko. Nie rozumiem, dlaczego. Bez słowa odwróciłem się w stronę, z której nadchodził hałas. I w tej samej chwili zamarłem ze strachu. A więc tak wygląda szaleństwo. Dopadło mnie szybciej i gwałtowniej niż się spodziewałem. Z niedowierzaniem patrzyłem, jak grube i potężne dęby rozsunęły się niczym kurtyna w teatrze, uwalniając gigantycznych rozmiarów żubra, pokrytego mchem, z siwą grzywą i zielono skrzącymi oczyma. Stwór gnał na nas z wielką prędkością, ale co najbardziej przerażające, w całkowitej ciszy. Upewniło mnie to tylko w przekonaniu, że to kolejna halucynacja. Stałem oniemiały, mając nadzieję, że zaraz wszystko minie, a moi towarzysze nie zauważą, w jakim stanie się znajduję. – Żbikun! – krzyknęła Wija, rzucając się na siedzenie paramobilu, podczas gdy Bazyli tylko zwolnił hamulec i pojazd wyrwał do przodu, wzburzając tumany kurzu. To jedno słowo przywróciło mi rozsądek. Więc to się dzieje naprawdę! Szybko rozejrzałem się wokół. Jan zdążył wskoczyć na maskę, chwytając się kurczowo rozgrzanych blach. Ruszyłem biegiem, wyciągając ręce za oddalającymi się towarzyszami. Futrzasty stwór wypadł na drogę, ryjąc piach kopytami. Krasnolud skręcił gwałtownie, wymijając podnoszącego się ze spokojem przewodnika, który zmierzył nas ponurym spojrzeniem całkowicie ciemnych oczu. Poczułem do niego niepojętą nienawiść, 336
Ostatnia wyprawa
jakiej nigdy dotąd nie odczuwałem do żadnego ze stworzeń. Nie mogłem mu poświęcić więcej czasu, więc tylko zdzieliłem go prawym sierpowym, który posłał nieprzytomnego mężczyznę w gąszcz krzewów. Żbikun tymczasem ryknął, parsknął i ruszył w pościg. – Jorg! – Wija krzyknęła, wyciągając ręce w moją stronę. Skoczyłem do przodu i schwyciłem się mocno wystawionych dłoni. Elfka jęknęła z bólu, gdy moje szpony zacisnęły się na jej delikatnych nadgarstkach. Z trudem zachowała równowagę, ale – dzielna dziewczyna – zdołała utrzymać ciągnącego się za pojazdem trolla. Nie odczuwałem bólu, gdy moje nogi ryły piach na drodze, wlokąc się za samochodem. Żbikun tymczasem, sapiąc i dysząc groźnie, zaczynał nas doganiać. – Gdzie mam jechać? – krzyknął przestraszony Bazyli, gdy gęsta puszcza coraz bardziej zacieśniała się wokół drogi, utrudniając manewrowanie paromobilem. – Przed siebie! – wrzasnął uczepiony maski Jan, zapewne przeklinając w duchu utratę swojej ukochanej laski. – Przed siebie się kończy! – odparł krasnolud, widząc, że drogę zagradza nam zwalony pień pradawnego drzewa. Z trudem wspiąłem się na tył samochodu, opierając poranione stopy na metalowym zderzaku, który zaczął podejrzanie trzeszczeć pod moim ciężarem. Podciągnąłem się i wtedy dostrzegłem dla nas szansę. – Spróbuj się zmieścić pod nim! – Co?! – Bazyli aż obejrzał się zaskoczony. – Pod nim! – ryknąłem, wyciągając przed siebie dłoń. Zakończony pazurem palec perlił się krwią z nadgarstka elfki. – Patrz na lewo! Krasnolud intuicyjnie skierował paramobil tam, gdzie pień drzewa pochylony pod kątem pozostawiał niewielką lukę nad ziemią. Lukę, w której mogliśmy się zmieścić, ale... Pojazd wbił się pod korę, orząc blachy, zrywając prawy reflektor i miażdżąc jedno z przednich kół, ale siłą impetu przedostał się na drugą stronę, by ostatecznie dokonać żywota wśród eksplozji pary. Jan poleciał kilka metrów do przodu i gruchnął ciężko o ziemię, Bazyli stracił dech, łamiąc piersią kierownicę. Wyrżnąłem szczęką w bagażnik tak, że odgniotłem na nim swoją wielką twarz i złamałem sobie ząb. Jedynie 337
Łukasz Radecki
Wija wyszła z wypadku bez szwanku, nie licząc zmierzwionych włosów i potarganej bluzki. W jednej chwili wszystko ucichło. Dziewczyna rozejrzała się i zamarła zszokowana. – Jorg... – szepnęła. – Mistrzu Janie, chyba dotarliśmy na miejsce... Bazyli wciąż walczył z oddechem, stary poszukiwacz zbierał się z ziemi, narzekając na poobijane kości. Wyplułem połamany kieł i podążyłem za wzrokiem elfki. Znajdowaliśmy się na rozległej polanie otoczonej zewsząd nieprzebytym murem pradawnych dębów. W jej centrum wznosił się zbudowany z szarego kamienia zamek, ze strzelistą wieżą, na której dymił komin. Kiedyś musiały się tu znajdować jakieś umocnienia, ale teraz wszystko porastała trawa i gęste krzewy, jakby przed laty puszcza pochłonęła ten teren, udowadniając kruchość ludzkich budowli i potęgę natury. A może to ja znów miałem omamy i nie potrafiłem dostrzec już świata takim, jakim był? Niepewnie popatrzyłem wokół na kołyszące się ponuro gałęzie masywnych drzew i nie mogłem pozbyć się wrażenia, że coś się w nich wije i kotłuje, jednocześnie obserwując nas z wyczekiwaniem. Zewsząd czułem wrogą obecność, która zdawała się mnie przytłaczać i odbierać dech. Przejechałem językiem po kłach, które wystawały na spękane wargi. Poczułem smak krwi. Mojej? Nie byłem pewien. – Zamek hrabiego Płoniewicza... – Dobiegł mnie głos dziewczyny. Chyba Wiji. Tak, tak miała na imię. – Mistrzu Janie, go znaleźliśmy. Stary podróżnik wyprostował się, przytrzymując obolały krzyż. Zgubił laskę, ukradkiem rozglądał się za swoim kapeluszem. Monokl, choć wisiał na łańcuszku przypiętym do klapy marynarki, był pęknięty. – Wspaniale – skomentował zwięźle. – Wolałbym jednak mniej ekscytujący sposób parkowania. Bazyli tylko odkaszlnął znacząco i splunął krwią.
To miała być nasza ostatnia wyprawa. Jan wiedział, że już wkrótce mój wiek uniemożliwi mi egzystencję w społeczeństwie i choć odpychał od siebie tę myśl, był świadom, że zostało mi tylko samobójstwo. 338
Ostatnia wyprawa
On sam również był już stary i choć regularnie ćwiczył i pozostawał jeszcze sprawny, dni jego chwały były już policzone. Nie wyobrażał sobie siebie na emeryturze, ale zdążył już przepisać biuro na Wiję i Bazylego. Biorąc to zlecenie, obiecał sobie, że to już koniec. Powiesi szablę i strzelbę nad kominkiem i zacznie pisać wspomnienia. Życzyłem mu tego z całego serca, była to bowiem nadzieja na utrwalenie pamięci i o mnie. To nieco egoistyczne, ale byłem w wieku, kiedy spoglądało się już tylko za siebie. Nie widziałem tam wiele. Jeszcze jakiś czas temu miałem przeczucie, że przebyliśmy razem długą drogę, obfitującą w przygody i podróże, ale w tej chwili nie byłem tego taki pewien. Pamiętałem trupy. Dużo trupów. Zlecenie, choć nie należało do łatwych, nie było niczym nietypowym. Do naszego biura w Gnieździe zgłosiła się piękna, młodziutka hrabianka Grażyna Płoniewicz. Wyjawiła, że od lat nie ma kontaktu z ojcem, który obłożony infamią wyjechał na północ kraju. Mimo iż matka i cała rodzina kazała jej o nim zapomnieć, dziewczyna ciągle próbowała go odnaleźć i zrozumieć, co doprowadziło do zniesławienia rodziny. Dowiedziała się, że Onufry Płoniewicz przeprowadzał niebezpieczne eksperymenty, nigdy nie dowiedziała się, jakie dokładnie, ale chodziły pogłoski o ożywianiu martwej materii i paktach z diabłem. Szczególnie ta druga opcja spędzała jej sen z powiek, bo pragmatyczne dziewczę obawiało się, że w swych obietnicach ojciec mógł posunąć się dalej, niż nakazywał rozsądek, i przyrzec coś więcej, niż należało do niego. Jan zaśmiał się wówczas w duchu, myśląc, że Grażyna nasłuchała się za dużo klechd i bajań, jakich nie brakowało w zacofanym względem świata kraju. Powstrzymał się jednak od komentarza i przyjął zlecenie, którego celem było upewnienie się co do obecnej profesji hrabiego Onufrego i natury jego eksperymentów. Mając spore doświadczenie w tej dziedzinie, nie potrzebowaliśmy wiele czasu, by ustalić, że poszukiwany mężczyzna ukrywa się w jednym z porzuconych przed wiekami zamków w Puszczy Dębowej. Pozostawało tylko ustalić jego lokalizację i dotrzeć na miejsce.
339
Łukasz Radecki
Nasza grupa zbliżyła się do podbitych żelazem drewnianych drzwi, przy których odkryliśmy zwisający zardzewiały łańcuch, zapewne od dzwonka. Zmrużyłem oczy, bowiem przez moment zdawało mi się, że widzę, jak żelastwo otacza białą szyję Wiji, zaciskając się na niej. Zobaczyłem siny rozdwojony język wysuwający się z pełnych warg i zlizujący rdzę. Otrząsnąłem się gwałtownie, a Bazyli pociągnął za dzwonek. – Masz dreszcze? – spytał z niepokojem Jan. Pokręciłem głową. – Coś mi się przywidziało – odparłem szczerze. Nie było sensu ich okłamywać. – Myślę, że mam mniej czasu, niż się spodziewałem. – Damy radę. Mój stary przyjaciel uśmiechnął się szczerze, ale w jego szarych, zmęczonych oczach dostrzegłem lęk. Nie komentowałem i on też już nic nie mówił. Obaj wiedzieliśmy, że z tej wyprawy raczej już nie wrócę. Tymczasem w drzwiach uchylił się stalowy wizjer i pojawiło się w nich przekrwione oko białowłosego krasnoluda. – Czego? – warknął odźwierny. – Jan Polański i Jorg Komeda do pana hrabiego Płoniewicza – odparł uprzejmie Bazyli. – Pan nikogo nie oczekuje – burknął białowłosy. – I nikogo nie przyjmuje – dodał. – Powiedz mu, że przysyła nas jego córka, Grażyna – wtrąciła Wija. Odźwierny zawahał się przez chwilę, ale kazał nam zaczekać i zatrzasnął wizjer. Nie mając lepszego miejsca, przycupnęliśmy pod bramą. Wija wciąż bacznie obserwowała teren, Bazyli odpalił fajkę, Jan masował poobijane łokcie, a ja z niepokojem wpatrywał się w zrogowacenia, które kilka dni temu pojawiły się na moich dłoniach. Dłoniach, które miałem ochotę zacisnąć na czyjejś szyi, nieważne czyjej, byleby tylko stłumić to okropne mrowienie, jakie odczuwałem. Tymczasem zawiasy w bramie szczęknęły i odrzwia uchyliły się ze zgrzytem. Za nimi stał Uhrwerk, białowłosy krasnolud. W zasadzie tylko włosy i broda świadczyły o tym, kim był, zanim jego ciało zastąpiły niklowane protezy i tykający w piersi mechanizm napędzający. Bazylego przeszedł dreszcz. Widok istoty doprowadzonej do takiego stanu przez 340
Ostatnia wyprawa
technologię budził w nim niepokój i świadomość kruchości własnego życia. Zawsze miał z tym problem. Ja tymczasem myślałem o ostrygach i zastanawiałem się, czy białowłosy przypomina skorupiaka, kiedy wydrze się go z tego pancerza. – Pan hrabia przyjmie was w bawialni – rzekł Uhrwerk, wskazując dłonią. – Zaprowadzę. Ruszyliśmy w ślad za nim raźnym krokiem, jedynie Jan pozostawał z tyłu, wspierając się na szabli. Przeszliśmy przez zaniedbany dziedziniec i weszliśmy do chłodnego pomieszczenia, które bawialnią było już tylko z nazwy. Ponure ściany i podłogę pokrywał kurz, w środku nie było żadnych mebli poza niewielkim, bogato zdobionym stolikiem do gry w szachy i dwoma fotelami z czerwonymi obiciami. Przy jednym z nich stał mężczyzna, który musiał być hrabią Płoniewiczem. Był po sześćdziesiątce, odziany w elegancki, choć znoszony surdut. Jego siwe włosy, chociaż starannie przystrzyżone, pozostawały w nieładzie, sprawiając wrażenie niemytych. Lustrował przybyszy czujnym spojrzeniem modrych oczu. Smacznych? Jak smakują jego oczy? – Cóż sprowadza do mnie słynnych poszukiwaczy J & J? – zapytał cichym głosem, jednak nie zdołał zamaskować kryjącego się w nim zdenerwowania. – Miło nam słyszeć, że nasze osiągnięcia są panu znane. – Jan skłonił się uprzejmie, łącząc pięty butów. – Z przykrością muszę zauważyć, że nie mogę zrewanżować się podobną opinią. – Co pan przez to rozumie? – Płoniewicz skrzywił się nieznacznie, a ja miałem ochotę rozbić mu twarz. Przełknąłem tylko ślinę. Wciąż czułem smak krwi. – Chcę przez to powiedzieć, że nie mam świadomości pańskich osiągnięć: ani dawnych, ani obecnych – odrzekł spokojnie mój stary przyjaciel. – Od razu jednak pragnę pana uspokoić, że nie interesują mnie bardziej, niż nakazuje na to charakter prośby pańskiej córki, Grażyny. – Właśnie – dłoń Onufrego zacisnęła się na obiciu fotela. Chciałem ją ugryźć. – Wspomniał pan o niej przy wejściu i jest to jedyny powód, dla którego was wpuściłem. Cenię sobie prywatność i nie zależy mi na towarzystwie. 341
Łukasz Radecki
– Można się tego domyślić, biorąc pod uwagę, gdzie się znajdujemy – wtrąciłem się do rozmowy, by tylko zająć umysł czymś innym niż te dziwne myśli, nad którymi przestawałem panować. – Co z Grażką? Jak ona się ma? – W głosie hrabiego pojawiła się zaskakująca nutka czułości. – A Halina? Moja żona? – Hrabina chce o panu zapomnieć i stara się pomóc w tym również córce. Ona jednak uparcie chce dowiedzieć się, co takiego zrobił jej ojciec, że został skazany na infamię. Wyrosła na piękną, delikatną dziewczynę i obawia się, że mógł hrabia zawrzeć nieopatrznie pakt z diabłem... Wypowiedź Jana przerwał donośny śmiech Onufrego. Podróżnik spojrzał zdziwiony na obecnych w sali, szukając zrozumienia, co tak śmiesznego powiedział, ale byliśmy z Wiją równie zaskoczeni, jak on. Bazyli natomiast z niepokojem przyglądał się ukradkiem Uhrwerkowi, który stał nieporuszony w kącie sali. Jego jedyne oko nie wyrażało żadnych emocji. Nie mogło. Zapragnąłem je wydłubać. – Dziękuję, dziękuję wam serdecznie! – odezwał się wesoło hrabia Płoniewicz, gdy już opanował napad śmiechu. – Nie dość, że przynieśliście mi dobre wieści o mojej córce, za którą tęsknię każdego dnia, to jeszcze rozbawiliście mnie setnie, a ja naprawdę dawno się nie śmiałem. Niestety, mój jedyny towarzysz, Bogumił – rzekł, wskazując na Uhrwerka – nie ma poczucia humoru. – Cóż było tak zabawnego w mojej wypowiedzi? – spytał Jan, choć sam już domyślił się odpowiedzi. – Czyżby możliwość paktowania z diabłami tak pana hrabiego bawiła? – Trafiłeś w sedno, mości Polański – szczery uśmiech nie schodził z ust Onufrego. – Sama myśl, że mógłbym paktować z diabłami, jest tak typowo slawijska, tak typowo zacofana i ciemna... Nie dziwię się mojej córeczce, że wierzy w takie dyrdymały, które pewnie do głowy wkłada jej matka. To dlatego ten kraj jest ciągle zacofany, bezustannie skazany na ciemnotę. Nie z powodu Klątwy! To kolejna bzdura! – podkreślił podniesionym tonem. – Ale z powodu zamknięcia się na naukę i nowe możliwości! – Slawia nie zamyka się na naukę! – Wija nie mogła znieść głoszonych przez hrabiego herezji i postanowiła włączyć się do dyskusji, mimo 342
Ostatnia wyprawa
że w takich sytuacjach pierwszeństwo mieli zawsze starsi: Jan i ja. – Mamy wybitne osiągnięcia! A Klątwa nie jest bzdurą, tylko faktem. – Kolejna dama podatna na toczącą ten kraj chorobę... – prychnął pogardliwie Płoniewicz. – Duma, pycha, zacofanie. Zasłanianie się honorem i patriotyzmem, by ukryć swoją niekompetencję i zamknięty umysł. Moja żona była taka sama. To przez nią zostałem wygnany! Zdradziła mnie! – strzyknął tymi słowami niczym żmija jadem. – Zamiast trwać wiernie przy mężu i wspierać go w jego poszukiwaniach, wydała mnie władzy... Władzy! Też mi władza! Nieudolny król i banda zadufanych opojów! – Hola, mości panie! Nie pozwolę obrażać mego kraju! – Podniosłem w górę szponiastą dłoń, z przerażeniem zauważając, że szpony stają się coraz większe. Czy zmieniały się cały czas, czy po prostu tego nie dostrzegałem wcześniej? – Wedle ich zasad, wolnoć Tomku w swoim domku! – odparował hrabia Płoniewicz. – Mogę mówić tutaj, co chcę, bom u siebie. Wyście gośćmi, nieproszonymi do tego. Rozbawiliście mnie, przynieśliście wieści o córce, które ukoiły moje serce, ale nie nadużywajcie mojej gościnności – warknął, przechodząc nerwowo w stronę stołu na szachy. – Myślę, że nasze spotkanie można uznać za zakończone. Wracajcie skąd przybyliście, powiedzcie Grażce, że może być spokojna. Ojciec nie splamił się paktami z diabłami – wycedził pogardliwie. – Więc czym? – wyrwało się Wiji. Wiedziałem. Pogardliwe wypowiedzi o kraju i królu, tęsknota do zmian, wrogość do tradycji i wierzeń... – Zdradą – powiedziałem cicho, ale słowa były doskonale słyszalne dla wszystkich. – I szpiegostwem... – No i musiał to waćpan powiedzieć... – westchnął Płoniewicz. – Mogliśmy się rozstać w zgodzie, a tymczasem będę musiał się postarać, żebyście już nigdy Puszczy Dębowej nie opuścili. – Grozisz nam, panie hrabio? Wyprężyłem się, prezentując ogromne, umięśnione ciało, które rysowało się wyraźnie pod delikatnym materiałem białej, choć brudnej od kurzu i trawy koszuli. Zgubiłem swoją strzelbę, ale mogłem poradzić sobie z przeciwnikiem samymi dłońmi. Tym bardziej, że coraz mocniej mnie swędziały. Musiałem dać upust agresji. 343
Łukasz Radecki
– Groźby to tylko puste słowa – odparł Onufry, opierając dłonie na stoliku. Jan stanął w lekkim rozkroku i dotknął rękojeści szabli. Wija ścisnęła mocniej swoją broń, nieznacznie zwracając ją w stronę hrabiego. Bazyli położył rękę na kaburze pistoletu, nie spuszczając wzroku z stojącego nieruchomo Uhrwerka. – Ja dysponuję mocą, która pozwala mi spełniać moje obietnice... – dodał gospodarz. Nagle wszystko potoczyło się gwałtownie niczym uwolniona ze skał lawina. – Teraz! – krzyknął Jan i wydobył szablę, skacząc do hrabiego. Płoniewicz wcisnął znajdujący się pod blatem przycisk, który uruchomił jakiś mechanizm. Coś zatrzeszczało i zazgrzytało w murach, ale nikt z nas nie miał czasu się tym zajmować. Wija wypaliła ze strzelby, a kula wbiła się z impetem w pierś hrabiego, rzucając nim niczym słomianą kukłą o pobliską ścianę. Bazyli wyciągnął swój sześciolufowy pistolet, a białowłosy Bogumił w tym samym czasie ruszył do ataku. Krasnolud zdążył wystrzelić, ale pociski jedynie wgniotły blachę Uhrwerka, który dopadł przeciwnika i jedną stalową dłonią wytrącił mu brutalnie broń, a drugą, uzbrojoną w pazury, wgniótł twarz do czaszki. Bazyli padł jak ścięte drzewo, a mózg wypłynął z jego rozbitej głowy na posadzkę. Smaczny mózg. Elfka krzyknęła przerażona, ale ja już skoczyłem do stalowego przeciwnika i zwarłem się z nim w brutalnej walce. Och, co to była za przyjemność! Kątem oka widziałem, jak Jan dopadł do konającego hrabiego Płoniewicza. Podniósł jego głowę i spojrzał w zachodzące mgłą oczy. – Coś ty zrobił, głupcze? – spytał. – Jakiej koszmarnej mrzonki padłeś ofiarą? Wykręciłem ramię Uhrwerka uzbrojone w pazur, nie zważając na zaciskającą się na mojej szyi stalową rękę. – Ge... generał... ven... Rier... – wykrztusił z krwią Onufry. – To... nie... mrzonka... Na odlew uderzyłem wolną pięścią w metalowe osłony na twarzy białowłosego. Blacha jęknęła wgnieciona, co zachęciło mnie do kolejnych ciosów. Świat stawał się czerwony. 344
Ostatnia wyprawa
– O czym ty mówisz?! – piskliwie jęknął Jan. Uhrwerk zwiotczał w mym uchwycie, a jego ucisk na mym gardle zelżał. Warknąłem z zachwytem. Czułem krew. Piękny zapach... – Nieumarła... Rzesza... – wycharczał Płoniewicz. – Poznałem... rytuał... Wy... wypuściłem... Szaleniec pewnie zmarł w ramionach tego starca, ale ja byłem za bardzo zajęty zabawą. Oderwałem jedno ze stalowych ramion Uhrwerka i okładałem go z okrutną siłą. Już pierwsze ciosy wgniotły niklowany pancerz na czaszce przeciwnika, a kolejne zmieniły w krwistą miazgę resztki żywego ciała. Uhrwerk padł bez słowa i jęku. Byłem szczerze zawiedziony faktem, że się popsuł. Chciałem jeszcze. Nie bardzo rozumiałem, co się dzieje, w zasadzie miałem wątpliwości, kim jestem, ale wiedziałem, że zabijanie bardzo mi się podoba i skoro jestem w tym tak dobry, to nie powinienem przestawać. – Już po wszystkim – powiedziała jakaś elfka, podchodząc. Delikatnie położyła mi dłoń na plecach. Wzdrygnąłem się z obrzydzeniem, odwróciłem gwałtownie i walnąłem szmatę na odlew. Czaszka elfki pękła z cudownym mlaśnięciem, a strzaskana szczęka wypadła z zawiasów, zwisając jedynie na strzępach skóry. Krew chlusnęła obficie na dekolt i dziewczyna osunęła się martwa na zimną podłogę. Dlaczego oni się tak szybko psują? Ja chcę jeszcze! Wzniosłem zakrwawioną protezę do góry, zahaczając wręcz o sklepienie, i ryknąłem potężnie, ukazując kły. Znajdujący się w pomieszczeniu starzec wstał przerażony i zrezygnowany. – Przyjacielu... – powiedział, ściskając mocniej szablę w niepewnej, starej dłoni. – Przegrałeś walkę... Obaj przegraliśmy... Pozwól się ocalić. Nie rozumiałem, co mówi. Skoczył do przodu, więc ruszyłem ku niemu.
Na dziedzińcu zamku leżały rozczłonkowane, okaleczone i mocno nadgniłe trupy w ciemnych, zbutwiałych mundurach. Puste, toczone przez robactwo oczodoły wpatrywały się bezrozumnie w słoneczne 345
Łukasz Radecki
niebo, rozwleczone wnętrzności plątały się wśród kałuż krwi i ohydnych, śmierdzących płynów ustrojowych. Pośród martwych zombie stałem ja – żywy troll. Kim byłem? Miałem na sobie szykowne buty z miękkiej skóry, bawełniane spodnie i przewiewną elegancką koszulę. Wszystko to było pokryte w całości grubą warstwą juchy i martwego mięsa. Nade mną unosiły się grube, ociężałe muchy, plącząc się w zlepionych krwią włosach. Ściskałem i rozluźniałem szponiaste dłonie, próbując opanować swędzenie. Zaciskałem potężne szczęki, nie mogące już pomieścić ogromnych kłów, które wystawały na zewnątrz, orząc porowatą, twardą skórę twarzy. Patrzyłem wokół i nie rozumiałem nic z tego, co widziałem. Im dłużej się we wszystko wpatrywałem, tym większe miałem problemy z odnalezieniem właściwych słów. Te, które się pojawiały w moim umyśle, były jakieś dziwne, jakby znaczenia bez odnośników. Jakby formy bez kształtu. Wszystko stawało się coraz bardziej niejasne. Nie pamiętałem, od kiedy tu jestem. Nie pamiętałem, kim jestem. Pamiętałem, że miałem kogoś zabić. Tylko kogo, skoro tu byli tylko martwi?
346
Ostatnia wyprawa ŁUKASZ RADECKI (ur. 1979 w Malborku) – pisarz, nauczyciel, poeta, muzyk, redaktor, publicysta. Autor zbiorów opowiadań Kraina bez powrotu: Opowieści Niesamowite (2009), Horror klasy B (2015) oraz cyklu Bóg Horror Ojczyzna (do tej pory dwa tomy: Złego początki i Wszystko spłonie). Wraz z Kazimierzem Kyrczem Jr. wydał zbiór Lek na lęk (2011), z Robertem Cichowlasem zaś Pradawne zło (2014) i powieść Miasteczko (2015). Publikował także w rozmaitych pismach, portalach i antologiach polskich i zagranicznych (m.in. Księga strachu, Białe szepty, Czarna kokarda, 13 ran, Trinacta Hodina, Pokój do wynajęcia; Gorefikacje, 17 szram, Dziedzictwo Manitou). Jego opowiadania były adaptowane jako słuchowiska (Profan, 2009) i filmy (Księżniczka, Wazon). Zrealizował także muzykę do kilku horrorów, gier i serialu Oblicza Mroku. Tworzy w zespołach metalowych Arcybia, Damage Case i Wilcy. Prowadzi własny blog literacki, stale pisze dla Horror Online, Grabarza Polskiego, Atmospheric Magazine i Dzikiej Bandy. Wraz z żoną i dziećmi mieszka w rodzinnym Malborku.
347
Przemysław Zańko
Horror vacui
Z tych, których zwano Parszywą Dziesiątką, do szturmu na Tottburg dożyło nas troje. Co tam szepczecie? Że niby takiego nie było? Tak wam się tylko zdaje, młokosy. Ja... Cóż, bogowie wybrali mi ciekawy los. Urodziłam się w Dekanie, w najniższej kaście, jako ósma córka elfiego nędzarza. Jeśli chciałam jeść, musiałam kraść. A że u nas za kradzież ucinają dłoń, musiałam szybko nauczyć się paru sztuczek. Amulety, rytuały – co zasłyszałam i co w ręce wpadło. Ćwiczyłam na dziko, bez wiedzy. Aż dziw, że wyszło. Magia to okrutna pani, ale swoje dzieci kocha. Grzała mnie, żywiła, chroniła, pomagała kraść i nie dać się złapać. Stałam się sławna. Amala, smarkata królowa złodziei. Aż w końcu trach, wyrok śmierci i szłam już na stryczek, gdy się zjawił sir Wallace. Wolisz wisieć, spytał, czy walczyć na chwałę Alfheimu? Durne pytanie. Jakbym w ogóle miała wybór. Wielka Wojna, tak jak magia, spadła mi z nieba. John Bull był inny. On jakby zawsze na tę wojnę czekał. A wcześniej? Niby wielkie rude chłopisko, cwane – jak to troll – a całe życie nieudacznik. Co zaczął, to spaprał. Zatonęła krypa, którą pływał. Wyzdychało mu bydło w Winlandii. Uczył się na lokaja, to stłukł pół 349
Przemysław Zańko
zastawy. Został wykidajłą w klubie dżentelmena – i pierwszego dnia wybił ząb szefowi, bo nie znalazł go na liście gości. Ale jak w końcu go wzięli do woja, żeby tłukł Wotańczyków, nagle się jakby obudził. Został strzelcem wyborowym, awansował, zgarnął medal za odwagę. Jak wpadał w szał, wrogowie wiali, gdzie pieprz rośnie. Jako jedyny z nas nie miał nad głową wyroku: zgłosił się sam, bo chciał walczyć. Cholerny bohater. Nie zliczę, ile razy ocalił mi tyłek. Kaufman... Niech mnie szlag, jeśli znałam Kaufmana. Nadęty brodaty kurdupel, wiecznie w tych swoich maszynach. Napiłby się z tobą przy ognisku, pewnie, ale gęby by nie otworzył. Za to umiał sklecić z byle złomu działający krystalograf. Pod sam koniec walk na polach Nordalii, po wielkim szturmie, polazł grzebać w trzewiach rozwalonego pociskiem behemota – i wszedł na minę. Niby geniusz, a dureń! Już byłam pewna, że zostanie nas Parszywa Dwójka, ale ten szurnięty krasnolud przeżył. Ze szrapnelem w brzuchu doczołgał się do behemota i kończyny, które mu urwał wybuch, dorobił sobie mechaniczne. Nogi, rękę. I wrócił jakby nigdy nic. Szkoda, że głowy sobie nie wymienił! O szturmie na Tottburg nic nie ma w waszych podręcznikach. Oficjalnie to nas tam w ogóle nie było. Wojna się skończyła, grzebaliśmy trupy, był zakaz wyjścia poza obóz, żeby żaden głupek strzelaniem na wiwat nie złamał kruchego pokoju. Myślicie, żeśmy się cieszyli, jak generał ogłosił zwycięstwo? Gdzie tam. Pustka. Pustkę żeśmy czuli. Nikt nie mógł znaleźć sobie miejsca. Karty nie szły, pić się też nie chciało. Żołnierz to jest trybik w machinie. To co ma robić, jak machina stanie? I mówią, że już będzie stała? Ale nie. Jeszcze nie wtedy. Sir Wallace przyszedł do nas późno w nocy. Jest misja, mówi. Będzie szturm, rozkazy dostaniecie w drodze. No prawie go pocałowałam! Kaufman zaraz poleciał smarować maszyny, Bull ładował karabin, a ja aktywowałam amulety, gdy zauważyłam – Wallace jakiś taki dziwny. Co jest, pytam. Ciężko będzie, mówi. To się tylko zaśmialiśmy. Tottburg... Niby nic specjalnego. Ostatnia twierdza w pasie umocnień Nordalii, nieduży zameczek, trochę z tyłu. Szturmowaliśmy 350
Horror vacui
twierdze już wcześniej. Dostać się do środka, przechwycić dowódcę, sabotować machiny obronne. Nuda. Dzień jak co dzień. Bogowie, jak ja się myliłam. Stawiliśmy się na wymarsz. Blady świt, padało. Od razu było widać, że coś jest inaczej. Nie poderwali całej armii, ledwo trzy kompanie – i w dodatku ani pół wiwerny. Co to, pomyślałam, nie będą nas zrzucać na cel? I zwiadu z powietrza nie będzie? Przyczłapał przez błocko sir Wallace, wydał rozkaz, każdemu rozdali po butli i masce. Gazy bojowe, niech ich jasna franca. W ostatnich dniach wojny ciągle je puszczali, ci i tamci, baliśmy się już w ogóle oddychać. Bull tylko splunął, Kaufman zaklął, ja się modliłam do bogów. Ruszyliśmy przez pobojowisko. Czy wy, młokosy, umiecie sobie w ogóle wyobrazić, czym było wtedy pole bitwy? W ogóle – bitwa? Paradujecie po placu w czyściutkich mundurach, a proch to wąchaliście chyba na ćwiczeniach. A tam... Jak szedł front, to niebo płonęło. I walił pocisk za pociskiem! Dym, błoto, pniesz się przez zasieki, za tobą behemot pruje do drugiego, aż głuchniesz, ze sterowców lecą bomby... Nic nie zostaje. Nic. Idziemy na ten Tottburg, godzina, dwie godziny, deszcz wali, gdzieniegdzie jeszcze coś się rusza, jeszcze gasną po lejach bojowe zaklęcia, niebo powoli jaśnieje. Wszystko rozwalone, metal sterczy, jakieś drzewa bez gałęzi, resztki bunkrów, ziemia poryta w góry i doliny, kałuże z paliwa. I... strzępy. Wszędzie. Do dzisiaj pamiętam ten smród. Tottburg stał na wzgórzu, wysoko, z daleka już go było widać. Czarna bryła, w tle burzowe chmury. Ni kępy trawy, zbocza całe gołe, teren wkoło też, ale nie od pocisków – prędzej jak od magii. Oczyszczone. I nikogo. Zatrzymali nas, przegrupowali, a Kaufman mnie szturcha. Patrz, mówi. Na co mam patrzeć? Ale już sama zobaczyłam. Bull też. Deszcz, młokosy. Przy Tottburgu ziemia była sucha. Deszcz rozpływał się w powietrzu. Odpaliłam amulet z fulgurytu, wykonałam gesty. I wtedy wszyscy zobaczyli. Wokół całej twierdzy – jakby wielka bańka – kulista magiczna bariera. Zaświeciła, zgasła. Żołnierze zaczęli szeptać, sir Wallace zbladł. Nie rozpoznałam zaklęcia. Podniosłam kamyk i rzuciłam – przeleciał bez trudu. Strzeliłam na próbę piorunem, też przeszło. Co jest, myślę? 351
Przemysław Zańko
Podeszłam bliżej, Bull też, gotów w razie czego natychmiast pociągnąć mnie w tył. Cholerny bohater. A z bliska zrobiło się tylko jeszcze dziwniej. Ten deszcz, co znikał – on parował. Przelatywał przez granicę bańki i gotował się w locie. Ale jak chciałam sprawdzić ciepłotę tam w środku, że niby może tak gorąco – amulet zwariował. Pokazał brak temperatury. Cofnęliśmy się, zaczęłam zdawać relację dowódcy. Że nieznane zaklęcie, nieznane efekty, potrzebuję więcej czasu. A on, że czasu nie ma. W Tottburgu siedzi Löwenwold, słynny Anioł Śmierci, nekromanta ścigany w całej Wanadii za zaopatrywanie armii ven Riera w nieumarłych. Golemiczne czujki rozstawione wokół twierdzy potwierdziły: jest w środku, żyje, otoczony bogowie wiedzą iloma wskrzeszonymi trupami, ale przecież może mieć podkop, może mieć sekretny portal. Nie wolno pozwolić, by uszedł. Zaczęłam się kłócić, sir Wallace w kółko gadał swoje, a Kaufman, ten dureń skończony, popatrzył na nas tylko i nagle wlazł w tę magiczną barierę, ot tak. Nas zamurowało. A szurnięty krasnolud postał, postał i wylazł, czerwony na twarzy. Próżnia, mówi. Tam nie ma powietrza. Studiował któryś z was czarną magię, dzieciaki? Tak myślałam. No, ja też nie, ale różne rzeczy się wtedy na froncie widziało. Venrierowcy byli gotowi na wszystko, byle tylko wygrać wojnę. No ale takie plugastwo... Co tam nieumarli, co tam licze. Z nimi da się walczyć. A tamto... Wam się może zdaje, że to nic? Że cóż to takiego strasznego – próżnia? Ale ja wiem lepiej. Po tym szturmie wiem. Jedno zrozumcie: natura nie może znieść próżni. Wszędzie musi być coś, każdą przestrzeń musi coś zajmować – elf, troll, niebo, ziemia, drzewo, kamień. Cokolwiek. Nawet goły żywioł albo czysta magia. A próżnia – próżnia to jest nic. Pustka przeciwna naturze. Tak bardzo przeciwna, że nigdy nie powstanie sama z siebie. Żeby zaistniała, potrzeba bardzo złej woli. Nie szukajcie w książkach. Nie znajdziecie. Próżnia pojawiła się na świecie tylko raz. Wokół Tottburga. No więc szturm. Kaufman stoi i dyszy, Bull wrzeszczy na niego, że co on sobie wyobrażał, a sir Wallace pyta mnie, co robimy. 352
Horror vacui
Wywaliłam na niego oczy, bo skąd miałam wiedzieć? Obejść nijak, źródło czaru w twierdzy, poza zasięgiem, kontrzaklęcia kompletnie nieznane. Co ma nas trzepnąć, to nas trzepnie. Jak on to sobie w ogóle wyobrażał? Łypnął tylko, podumał, podumał i mówi: no to idziemy. Löwenwolda dorwać trzeba. Maski na twarz i do ataku. Co ma nas trzepnąć, to nas trzepnie. Gdybyśmy wtedy wiedzieli... Ale skąd mogliśmy wiedzieć? Wszyscy powkładali maski. Ja i tak nie dowierzałam. Nie ufam maszynom, tak już mam. Pobawiłam się niebieskim kamieniem na szyi, otoczyłam nas kulą powietrza. Zaklęty w amulet bojowy czar z Kuźni do działań zaczepnych podwodnych, raz podłożyliśmy tak bombę pod wotański okręt. Dawne dzieje, jeszcze nas była Ósemka. Stanęliśmy gotowi, ja, Bull i Kaufman. Sir Wallace wydał rozkaz. Naprzód! Pierwsza linia wbiegła za barierę. Potem czytałam raporty. Mądre dowództwo po szkodzie. Posadzili bandę jajogłowych, żeby wszystko z tego szturmu wyjaśnili. Na przyszłość. No, szkoda, że dobrym chłopakom, co wtedy pobiegli i w pół drogi popadali, już ta cała mądrość nie pomoże. Widzicie, gdy nie ma powietrza, cała krew w ciele wrze. Jak tamten deszcz. Ja nie wiem, czemu. Czytałam raporty i wciąż nie wiem. Ale to jest straszna śmierć. Dowódca wstrzymał atak, wygasiłam czary, Kaufman zaraz do niego poleciał. Coś tam zaczął przy butlach majstrować, pomontował na maskach magiczne pierścienie. Długo to trwało. Ale jak skończył, zęby wyszczerzył i mówi: teraz walcie. Będziecie szli w bańkach powietrza. Na jakiś czas powinno starczyć. Na ile, pyta go sir Wallace, a on: nie wiem, właśnie ten sprzęt wymyśliłem! Cały Kaufman. Nawet w połowie misji znajdował chwilę, żeby zgrywać geniusza. Którym był, cholera. Więc poszliśmy po raz drugi, wszyscy. Parszywa z tyłu, żeby się nie pchać pod ogień. A ogień był. Ledwie wbiegliśmy dziesięć kroków za barierę, w czarnej bryle na wzgórzu coś krótko błysnęło i nagle nasi zaczęli padać, jeden po drugim, jak muchy. Ten, tamten, nie było za czym się schować, nawet nie widziałam strzelców. I ta cisza, ta potworna, przeciwna naturze cisza, w której nie było słychać ani kul, ani krzyków umierających. 353
Przemysław Zańko
Dopadliśmy pierwszych skał, pociski szyły, Kaufman osłonił nas stalową ręką jak tarczą. Zaczęliśmy się przebijać. Waliłam piorunami, ale nie działały, gasły. Bull co chwila strzelał z karabinu, też na nic. Dowódca krzyczał rozkazy, ale widzieliśmy tylko, jak rusza ustami. Na sto kroków od wzgórza ściągnęłam nas w prawo, stały tam jakieś ruiny, przyczailiśmy się za grubym murem. Drżał od kul. Dopiero po tym poznaliśmy, że szły falami: salwa, przerwa, salwa. Równo jak maszyna, co dwadzieścia sekund. Bull pokazał żołnierzom na palcach, ruszyliśmy dalej krótkimi skokami, żeby zdążyć od osłony do osłony. Na dziesięć kroków przed nami ruszyła się ziemia na wzgórzu. Pootwierały się ukryte drzwi i nagle wypadła na nas horda ożywionych ciał. Prawie się ucieszyłam, jak bogów kocham, bo to wreszcie był jakiś normalny przeciwnik. Żołnierze mieli w końcu do kogo strzelać. Ciężko było. Wystarczyło, że nieumarły cię zahaczył, że zerwał maskę, drasnął butlę. Zaklęcia pękały jak bańki i ludzie dusili się na moich oczach. Obejrzałam się na dowódcę. Dał znak. Pobiegliśmy sami. Te ukryte drzwi się zamknęły, ale Kaufman szarpnął tylko golemiczną ręką i wdarliśmy się do podziemi twierdzy Tottburg. W środku też nie było powietrza – tylko ghule. Oszczędzę wam szczegółów, młokosy, bo sama wolę nie pamiętać. Przebiliśmy się w końcu do schodów, poszłam pierwsza, tamci osłaniali tyły. To nie był bunkier, to był szpital. Cholerne laboratorium badawcze. Białe ściany, białe sprzęty, stoły zastawione aparaturą. Sale operacyjne, machiny medyczne, izolatki, kostnice. Wszystkie puste. Za każdym zakrętem znajdowaliśmy ciała strażników w czarnych mundurach, z sinymi twarzami, z krwawą pianą wokół ust. Bull tylko splunął, mnie się chciało rzygać. Cholerny Anioł Śmierci nie oszczędzał swoich. Coś było nie tak. Dotknęłam muru i skóra mi ścierpła. Przez cały zamek szło drżenie, aż zęby dzwoniły. Jak wtedy, gdy się stoi przy wielkiej machinie. Nie wiedzieliśmy, gdzie szukać Löwenwolda, skradaliśmy się powoli, podłoga wibrowała coraz silniej. Co drugi korytarz miał zabezpieczenia. Czary ogniowe, wiadomo, pogasły, ale reszta działała. Karabiny spod sufitu, pociski maniczne, wszystko w nas pruło. Kaufman osłaniał, Bull zestrzelał, ja wykrywałam zapadnie w posadzce. Amulety mi się rozgrzewały, 354
Horror vacui
za długo już trzymałam ten bąbel powietrza, a jeszcze co chwila rzucałam zaklęcia. Zaczynało mi brakować sił. Zasłuchaliście się, co, młokosy? Wciągnęła opowieść koleżanki po fachu? Zastanawiacie się, czemu tam poszliśmy. Czemu, nawet mimo wyroków, zgadzaliśmy się na takie akcje i czemu, jak nas zaczęło z Dziesiątki ubywać, reszta została? No przecież nie na chwałę ojczyzny, psia jej jucha! To powiem wam, dzieci: uciekaliśmy przed przeznaczeniem. Przed bogami. Czy kto wierzył, czy nie. Bull ciamajda, Kaufman ryzykant, Violetta samotniczka, Młodziak wiecznie przerażony. Amala, królowa złodziei. Cała ta nasza parszywa hałastra. Każdy uciekał przed tym, co mu dano. Chyba nam się zdawało, że ta wojna taka wielka, a my tacy mali, że jakoś nas w zamieszaniu los przeoczy. Ale bogowie wszystko pamiętają. Za następnym zakrętem dopadły nas strzygi. Po tym poznaliśmy, że się zbliżamy. To była obstawa Löwenwolda, jego gwardia. Szybkie jak cholera. Zobaczyłam tylko zęby. Szczęście, że Kaufman miał maniczne czujki, parowa ręka poszła sama, pazury zazgrzytały po metalu. Dwie bestie w czarnych mundurach leciały na mnie: odczekałam, aż wejdą w bańkę powietrza i trzasnęłam je ogniem po oczach. Tylko Bull miał pecha. Franca skoczyła z sufitu – zanim spaliłam jej twarz, chlasnęła go w kark. Poszła krew. Modliłam się, by nie wpadł w szał i jakoś nie wpadł, ale przysięgam, że ledwie. Nie wiem, jak się przebiliśmy. To był koszmar. Amulety parzyły mi skórę, z golemicznych stawów Kaufmana szła para, dusiłam się prawie od dymu wystrzałów. Podłoga drżała tak, że aż się w trzewiach przewracało. Dostałam pazurem po nogach, nie było czasu opatrywać. Przypiekłam tylko brzegi rany. Bull wziął zamach i wyważył metalowe drzwi, zawaliłam piorunem korytarz za nami. Strzygi zostały w tyle. Staliśmy w sercu twierdzy Tottburg. Dzieci, są rzeczy, na które nie wolno pozwolić. Po prostu nie wolno. Nieważne, czy jesteś złodziejem, kupcem, kapłanem, żołnierzem – jeśli wiesz, że ktoś planuje coś tak potwornego, idziesz i go powstrzymujesz. Za wszelką cenę. Ja nie potrafię o tym opowiedzieć... Słowa nie oddadzą prawdy. Ale jak tylko nocą zamknę oczy... Fabryczna hala, wszystko w ruchu, czarne 355
Przemysław Zańko
maszynowe kotłowanie. Tłoki, zegary, wahadła, sprężyny, tryby wielkie jak młyńskie koła. Żadnych lamp, tylko magia świeci. Długie taśmy, na które z rur spadają zwłoki, potem wjeżdżają do manicznych machin, obmywane strumieniami takich klątw, że się cała twierdza od nich trzęsła. Czułam, jak to drżenie wchodzi we mnie, wypełnia mnie. A za nim strach. Bo tam na końcu, tam, gdzie stalowe ramiona wtopione w posadzkę wyciągały zwłoki z machin i niosły gdzieś dalej... tam te zwłoki były już żywe. Rozumiecie? Dociera to do was, młokosy? Ten drań zmechanizował nekromancję. Stałam i nie mogłam się ruszyć, wmurowało mnie. Bull to samo. Tylko ten szurnięty krasnolud nie stracił głowy. Wyciągnął zza pazuchy jakiś przyrząd, coś pomierzył, szturchnął mnie w bok. Pokazywało mu źródło tego zaklęcia od próżni pięćdziesiąt kroków w głąb hali. Przypomniałam sobie, gdzie jestem i po co tu przyszłam. Misja. Rozkazy. Poszliśmy. Potem powiedzieli mi, że majaczyłam. Nie przyjęli mojego raportu. Nie uwierzyli ani w tę fabrykę bestii, ani w Löwenwolda, ani w to, co zrobił Kaufman i co ja zrobiłam. Utajnili cały szturm, okłamali rodziny zabitych, prośbą i groźbą próbowali zamknąć świadkom usta. Całe lata odsądzali mnie od czci i wiary. Amala, złodziejka, więc pewnie kłamczucha! A teraz przyszli, z honorami, z uśmiechami. Szacowna weteranko Wielkiej Wojny, wspomóż ojczyznę! Przemów do tych młodych oficerów! Chciałam napluć im w twarz i odmówić, ale potem pomyślałam... Pomyślałam, że prawda jest jednak ważniejsza. Löwenwolda znaleźliśmy pośrodku fabryki. Stał na platformie sterującej, za nim ogień buchał z rur i gasł od razu w próżni. Wysoki, szkielet prawie, biały kitel na czarnym mundurze – i coś dziwnego pośrodku piersi, jakaś maszyna... świecąca ciemnością. Tak, ja wiem, jak to brzmi. Ale lepiej tego opisać nie mogę. Gdyby to była powieść przygodowa, długo byśmy gadali o wojnach i zbrodniach, o czarnej magii i złowrogich planach, ale staliśmy tam bardzo krótko. Bo Löwenwold tylko się uśmiechnął, tak dumnie, jakby ojciec patrzący na dzieci. A Bull poderwał karabin i strzelił. Poczułam falę magii, nim Anioł Śmierci upadł. Pękało zaklęcie. Kaufman też poczuł, jednym skokiem był już na platformie i odpalał przepływ mocy w golemicznej ręce. Wiedział, tak jak ja, że kiedy próżnia się cofnie 356
Horror vacui
i zniknie, na Tottburg spadnie tysiąc ton powietrza. Zobaczyłam tylko stalowe ramię spadające jak młot, a gdy się podniosło, spomiędzy zaciśniętych palców tryskała ciemność. Wrzasnęłam. Fabryka śmierci oszalała. Spaczona klątwa słała przez halę odbicia, pękała stal, z zegarów i retort wystrzeliło szkło. Mój amulet z fulgurytu, czujnik magii, przepalił mi mundur na piersi. Straciłam głowę. Szarpnęłam za niego gołymi palcami. Weźcie kiedyś w rękę rozżarzony węgiel, pręt rozgrzany do białości.
Nie wiem, jak przeżyłam. Nie wiem, jak wyszliśmy. Bull musiał chyba wynieść mnie na rękach, prawie bez powietrza, przez hordy strzyg i ghuli. Cholerny, pieprzony bohater. Wykrwawił się na śmierć sto kroków od naszych. Kaufmana nie znaleźli nigdy. Nie wyszedł. Nie zdołał ustabilizować klątwy Löwenwolda. Sir Wallace opowiadał mi potem, że był tylko huk – i eksplozja światła, gdy tysiąc ton powietrza runęło na Tottburg, miażdżąc piekielną fabrykę w czysty żywioł many. Żołnierzom, którzy wtedy patrzyli na twierdzę, jasność wypaliła oczy. A ja, pytacie? Ja ocknęłam się na stole. Fulguryt spalił mi ciało do kości. Lekarz obozowy nie miał wyjścia, musiał ciąć. Tylko się śmiałam przez łzy. Byłam Amalą, królową złodziei – a bogowie pamiętają wszystko.
PRZEMYSŁAW ZAŃKO (ur. 1989) – uczestnik konkursu wolsungowego, autor opowiadań. Chłop z Mazur, polonista z Krakowa. W 2012 r. zwyciężył w konkursie literackim Futuronauta organizowanym przez CITTRU UJ. Debiutował na łamach Nowej Fantastyki opowiadaniem Przypadki Guliwera Kruzoe, które czytelnicy NF uznali za najlepsze opowiadanie polskie 2014 roku. Trafił też do antologii steampunkowej Ostatni dzień pary. Współzałożyciel serialowego bloga Pulpozaur, recenzent na portalu Popmoderna. Interesuje się science fiction, kosmosem, psychologią i grami komputerowymi. 357
Marcin Sergiusz Przybyłek
Simon
Dedykuję Maciejowi ‘Toudiemu’ Pitali
I Tak naprawdę Simon Nut nie wiedział, jak się nazywa. Ojca nie poznał, bo rodzic pożegnał się z tym światem, zanim nasz bohater opuścił łono matki. Może był zamieszany w porachunki z jedną z mafijnych rodzin, które, niczym pracowite mrówki, zaczerniają południowo-zachodnie przedmieścia Lyonesse. Bóstwa raczą wiedzieć, jaka była prawdziwa przyczyna, Simon nie mógł jej znać, jego matka bowiem dołączyła do małżonka wkrótce po porodzie, również z bliżej mu nieznanych przyczyn. Najprawdopodobniej w połogu wdało się jakieś zakażenie, a dlaczego, a jak? Być może powodem był sam Simon Nut albo jakiś mag, który przeklął go, gdy spoczywał w macicy. Belisarius Knott, człowiek, który wychował chłopca, twierdził, że przyniósł mu ciałko Simona jego osobisty golem, w którego martwej głowie odezwały się macierzyńskie uczucia, gdy usłyszał krzyk głodnego niemowlęcia w jednej z walących się kamienic stojących przy zasnutej dymem i mgłą ulicy Brass Dream. Gdy automat przytargał ładunek do pracowni Knotta, ten zrazu przeraził się, widząc... potwora. Lewa część czaszki niemowlęcia została usunięta, jakby ktoś wyciął ją bezkrwawo precyzyjnym narzędziem, tnąc równo wzdłuż szwu 359
Marcin Sergiusz Przybyłek
strzałkowego, a potem poziomo od czoła poprzez skroń do ciemienia. Knott podejrzewał (ale zawsze podkreślał, że to tylko podejrzenia, a nie fakty; był bardzo wyczulony na tym punkcie), że do ingerencji w organizm Simona musiało dojść jeszcze w życiu płodowym, bowiem krawędzie czaszki były obciągnięte skórą, a odsłonięta opona mózgowa uległa pogrubieniu, jakby próbowała przejąć funkcję twardej kości. Obnażona kora mózgowa nie wyglądała normalnie. W niektórych obszarach (głównie tylnej części) była jakby spuchnięta i wystawała poza zarys głowy, zaś z przodu widniał wyraźny dołek. Znaczenie tego ubytku stało się jasne dla Belisariusa po upływie kilku lat, ale wybaczcie, że tego jeszcze nie wyjaśnię, zależy mi bowiem, by zachować porządek tej opowieści. Nieludzki zabieg dokonany na mózgoczaszce małego Nuta nie pozostał bez wpływu na twarz dziecka. O ile prawa część dziecięcego oblicza rozwinięta była prawidłowo, to lewa uległa częściowemu przesunięciu ku tyłowi i jednoczesnej atrofii: oko było mniejsze, kość policzkowa zapadnięta, a żuchwa dyslokowała w lewą stronę, co zwiastowało, że chłopiec będzie miał fatalny zgryz. Na dodatek dziecku z niewiadomych przyczyn odjęto lewą dłoń. Kikut był zgrabny i zagojony, ale cóż z tego. Brak ręki to brak ręki. Knott nie znał się na dzieciach. Był doskonałym mechanikiem i maszyny, nawet te maniczne, były wszystkim, co rozumiał i kochał specyficzną, pachnącą smarami i towotem miłością. Nie wyrzucił na bruk kwilącego bobasa (co być może byłoby czynem rozsądnym: z poronionymi produktami magów lepiej nie mieć do czynienia), tylko postanowił go... naprawić. Znał się na tym, bo niejednokrotnie protezował i augmentował mieszkańców dystryktu Seven Oaks, należącego do nowej części nieustannie rozrastającego się Lyonesse. Południową część dzielnicy przecinała niczym szara blizna mglista Brass Dream Street. Rozejrzał się po pracowni pełnej mechanizmów, części zamiennych, ślimacznic, kół zębatych, zwrotnic, przekładni, ogniw tudzież lamp manicznych. Spojrzał przez teleskopowe wzmacniacze wzroku, które nosił od tak dawna przymocowane do czoła, że nawet z nimi spał, na pędzone maniczną energią mechaniczne robotyczne ramiona, które niejednokrotnie 360
Simon
pomagały mu w konstruowaniu bardziej złożonych machin. W końcu obrócił wzrok na maleństwo, westchnął i wziął się do roboty. Jeśli chodzi o głowę, po tygodniu wytężonej pracy osiągnął zamierzony efekt. Zaczynając od żuchwy i idąc w górę, Knott zamontował na szczęce i lewej części twarzyczki cienkie mosiężne siłowniki i wzmocnienia, dzięki którym buzia dążyła do symetrii (w miarę możliwości, oczywiście). Na lewe oko nałożył optyczne soczewki, aby dziecię widziało możliwie ostro, zaś całą odsłoniętą część czaszki zakrył mosiężnym czerepem mocowanym zaczepami obejmującymi prawą stronę główki od strony ciemienia, potylicy i czoła. Osłonił w ten sposób mózg i miał nadzieję, że jakoś naprawi twarz. Dziecko nie współpracowało podczas operacji, drąc się wniebogłosy i wzbudzając tym zaciekawienie przechodniów. Nie dziwota, nie podobał mu się chłód metalu i jego ciężar. Belisarius wpadł więc na pomysł, by wyświetlać mu na ekranie manicznego oscyloskopu symulację ruchu golemów. Okazało się, że bobas przestawał się drzeć, gdy Belisarius symulację włączał, a wszczynał koncert, gdy była wyłączana. Ponieważ pod onyksowym przełącznikiem tkwiła mosiężna tabliczka, na której Knott wygrawerował słowo „Sim On”, ochrzcił on naszego bohatera Simonem, a nazwisko dodał, spojrzawszy w prawe, duże i wyraziste oko chłopca, które świeciło jasnym brązem zmieszanym z zielenią. Było jednym słowem orzechowe. Co do ręki, wymodelował Belisarius dłoń odpowiedniej wielkości i zamontował ją na kikucie. Była nieruchoma, ale spełniała funkcję estetyczną. Sporo upłynęło czasu, zanim Simonek zrozumiał, czym jest jego nowa, mosiężna rączka i że nie należy jej gryźć.
W trakcie dorastania chłopca stelaż był przez Belisariusa wielokrotnie modyfikowany i powiększany. Gdy berbeć skończył pięć wiosen i wciąż nie mówił ani słowa, chociaż wszystko, jak się wydawało, rozumiał, pojął mistrz kół zębatych i zbrojonych łańcuchów przesyłowych, że jego przybrany syn nigdy nic nie powie. Bowiem ów feralny 361
Marcin Sergiusz Przybyłek
dołek w lewej półkuli mózgowej jest śladem po usunięciu ośrodka Broki, czyli tej części centralnego układu nerwowego, która odpowiada za artykulację (Belisarius trochę znał się na budowie mózgu, było to niezbędne w jego fachu). Simon wydawał się pojętnym chłopcem, zainstalował więc mistrz mechaniki na jego lewym przedramieniu, tuż za metalową ręką, instrument zaopatrzony w mosiężną klawiaturę i maniczny ekran skonstruowany ze składanych ramek, w których pustym wnętrzu jarzyły się litery, ilekroć Simon bądź Knott stuknął w małe klawisze. Ponieważ urządzenie było ciężkie, dołożył stary mechanik wsporników i siłowników na ramieniu i barku chłopca, połączył je z czerepem, a miedziane druty przesyłowe poprowadził do czujników hełmu tak, żeby Simon mógł tylko siłą myśli pomagać sobie w dźwiganiu komunikatora. Niestety, wszystkie te cuda wiązały się z poborem mocy, dlatego chłopiec musiał przyzwyczaić się do noszenia na plecach ciężkiego manicznego akumulatora zespolonego kilkoma nitami z okrywą głowy. Z baterii wystawały mineralne szkła podługowatych lamp, przez co dziecko przypominało nieco chodzącego na tylnych łapkach jeża. Aparat był naprawdę ciężki, więc przez pierwsze dwa lata chłopiec targał za sobą wózek, który brał na siebie część jego masy. Potem mięśnie nóg tak się wzmocniły, że był w stanie sam nosić uprząż. Musiał Simon zaakceptować rytuał wieczornego zdejmowania oprzyrządowania i porannego jego nakładania, ale że dzieci mają wyjątkowy dar adaptacji, zaczął traktować te czynności jako coś całkowicie naturalnego. Fakt, że chłopiec korzystał teraz ze źródła mocy, nasunął Belisariusowi kolejny pomysł. Wpiął w skórę kikuta pasierba kilka przesyłowych drutów i zaopatrzył Nuta w nową protezę dłoni – tym razem ruchomą i podłączoną do manicznej baterii. Cudowny jest umysł dziecka! Nie upłynął miesiąc, gdy Simon opanował sztukę poruszania mosiężną dłonią tylko siłą myśli. Akumulator potrzebował jednak zewnętrznego zasilania, bo sam ładował się zbyt wolno. Na szczęście mistrz Knott posiadał odpowiedni maniczny generator, do którego Simon co noc podłączał uprząż specjalnym, łamanym w wielu stawach, miedzianym ramieniem. Stało się to kolejnym elementem codziennego rytuału. 362
Simon
Simon nigdy nie zapytał, jakim cudem, mieszkając w obskurnej dzielnicy, mistrz mechaniki zdobył maniczną baterię, nie wiedział nawet, że powinien się tym interesować. Belisarius natomiast nie spieszył z wyjaśnieniami, że była to rzecz droga i egzotyczna. Cieszyła go radość przybranego syna i to tylko się liczyło.
W trakcie upływu lat Belisarius dodał do komunikatora Simona wiele dźwigni i dodatkowych klawiszy. Odpowiadały za funkcje pokazywania kierunków i rysowania: ich przyciśnięcie bądź poruszenie, bardziej gwałtowne czy delikatniejsze, dawało różne rezultaty, a wszystko mistrz ułożył tak zmyślnie, żeby Nutowi było jak najwygodniej do klawiszy sięgać i w nie stukać. Simon nauczył się korzystać z „Komu”, jak skrótowo nazwał urządzenie, tak biegle, że zadziwiał swoją zręcznością nie tylko Belisariusa, ale i wszystkich, którzy go odwiedzali. Palce prawej ręki chłopca migały nad urządzeniem szybko jak iskry w generatorze van der Raffa, a na eterycznym, naładowanym maną ekranie, słowa, rysunki i oznaczenia pojawiały się niemal tak szybko, jak ludzka mowa. Simon nauczył się mówić na swój specyficzny, „komowy” sposób. Knott nie wysłał chłopca do szkoły. Było w nim coś niepokojącego. Okaleczenie, wykrzywiona twarz, która, mimo starań mechanika, pozostała niesymetryczna, tajemnicza przeszłość, to wszystko wzbudzało w Belisariuszu niepokój. Dlatego sam postanowił wykształcić „syna” tak dobrze, jak potrafił, a że umiał jedynie konstruować, nauczył go właśnie tego. Odwiedzającym go klientom opowiadał, że to sierota, kuzyn z prowincji ocalały po pożarze w Yorkhill. Akceptowano tę opowieść, a augmentacje uznawano za remedium na poparzenia. Simon okazał się nadzwyczaj pojętnym uczniem. De facto tak pojętnym, że stary mistrz wróżył mu karierę w jego zawodzie. Chłopiec zdawał się posiadać przedziwną intuicję, wręcz wgląd w maszyny, uzwojenia i silniki. Belisarius wyobrażał sobie, że gdzieś w głowie przybranego syna siedzi swoisty reflektor, który, niczym promienie maniczne, prześwietla 363
Marcin Sergiusz Przybyłek
konstruowane czy naprawiane przez niego urządzenia i w ten sposób Nut widzi naprężenia, pęknięcia albo miejsca zatarć. Przyszedł czas, w którym klienci warsztatu prosili, by to właśnie chłopiec zajął się ich zacinającym się ozdobnym jajem, mechaniczną kolią w kształcie zachodzących na siebie zębatych kół, czy chodzącym zegarem, który z jakichś względów przestał zachodzić do kuchni, a zamiast tego postanowił odwiedzać pobliski pchli targ. Jednak nie tylko klienci odwiedzali warsztat Belisariusa Knotta. Raz na kilka miesięcy przybywała dziwaczna grupa. Na jej przedzie jechał na czymś w rodzaju kroczącego tronu niziołek noszący wyglancowane czarno-białe buty, wyżej pasiaste, czarne spodnie, dalej kamizelę w tym samym kolorze, z której kieszonki zwisała ciężka, złota dewizka zegarka, białą koszulę otulał surdut, a pod szyją czernił się spięty rubinową zapinką jedwabny krawat. Noszący czoło nadzwyczaj wysoko jegomość miał kręcone, czarne włosy, szerokie i gęste bokobrody oraz także czarne, głęboko osadzone oczy. Nazywał się Luigi Tataglia i prawie zawsze trzymał w pulchnych ustach zdobiących płaską twarz cygaro tak wielkie, że dym unoszący się z jarzącego się szkarłatem końca zakrywał dużą część jego twarzy, zaś zapach pierwszorzędnego tytoniu wypełniał całą Hamburg Street, przy której to ulicy mieścił się warsztat Knotta. Obok Luigiego kroczył ogr o zamyślonej, dość przystojnej, acz kwadratowej twarzy, sięgający brodą wyżej niż szczyt oparcia tronu niziołka. Simon nie znał imienia bodyguarda, ale wiedział, że bary ma tak szerokie, że aby dostać się do wnętrza warsztatu, musiał wchodzić bokiem (i lekko pochylać głowę, żeby nie zaryć masywnym czołem w mosiężną framugę). Ogr ubrany był w długi, granatowy płaszcz lamowany złotem, które to odzienie dziwnie na nim leżało, uwypuklając się tu i ówdzie, jakby olbrzym nosił pod połami śmiercionośny arsenał. Za tą dwójką maszerowały dwa humanoidalne, mosiężne automaty. Były wysokie, stopy miały szerokie i stabilne, zaś ręce długie i ruchliwe. Simon poznał po twarzy Belisariusa, że ojczym nie lubi tych wizyt. Kiedy Nut zobaczył po raz pierwszy tę menażerię (a było to, gdy miał sześć czy siedem lat), Luigi spojrzał na niego z góry, uśmiechnął się białymi zębami, wypuścił siny dym szerokimi nozdrzami i rzucił do Knotta: – To ta sierota? 364
Simon
– Tak, panie Luigi. – Rzeczywiście strasznie brzydka. – Los poskąpił mu urody, ale to dobre dziecko. Niziołek parsknął, jakby ktoś opowiedział pyszny dowcip. Zaciągnął się dymem i sapnął: – Dobro? Komu i na co ono dzisiaj? Czy jutro? – Tak, panie Luigi. W tym czasie Simon przeniósł ciekawskie spojrzenie prawego, zdrowego oka i lewego, zaopatrzonego w soczewkę, na ogra stojącego po prawej stronie ruchomego tronu. Szczęka malca przesunęła się mocniej w lewo, jak zwykle w chwili wielkiego zainteresowania. – Co się gapisz, smarkaczu? Niziołka nie widziałeś? – warknął Luigi. Malec sięgnął do „Komu” i szybko wystukał: – To jest niziołek, proszę pana? I dołączył rysunek prezentujący różnicę wzrostu między Luigim a bodyguardem. Tataglia, widząc schemat, wychylił się z tronu, błysnął złotym pierścieniem dźwigającym czarny kamień i wysyczał: – Tak, to jest niziołek, synku. Lepiej poproś ojczyma, by ci wytłumaczył, co i jak. – To jest niziołek, Simon, nie gap się, idź na zaplecze i sprawdź, czy zostały jeszcze koła trzy na sześć. Nut wyszedł, oglądając się za siebie i przyglądając uważnie automatom, kroczącemu krzesłu, ogrowi i niziołkowi. Niepotrzebnie, bo tę grupę miał zobaczyć jeszcze nie raz. Dopiero za parę ładnych lat Simon zrozumiał, że pan Luigi Tataglia jest kolekcjonerem należności rodziny o tym samym nazwisku, której jurysdykcja obejmowała Seven Oaks wraz z połową Youtton i ćwiercią Gold Pines, blisko której to dzielnicy przebiegała Brass Dream Street. Ale nigdy nie dowiedział się, że oprócz „zwykłej” należności, pan Tataglia odbiera procenty od pożyczki, którą Belisarius zaciągnął, by zdobyć odpowiednie części na augmentację pasierba... – Wszyscy jesteśmy zabawkami w rękach potężniejszych sił, synu – powiedział po wielu latach Belisarius, gdy Luigi wraz z trupą oddalali się po kolejnej wizycie przy akompaniamencie chrapliwego śmiechu 365
Marcin Sergiusz Przybyłek
niziołka. – Oni byli, są i będą. Nie zadzieraj z nimi, nie dyskutuj. Płać i ciesz się, że pozwalają ci żyć, nie obiwszy, nie okaleczywszy. Chłopiec spojrzał przestraszony na ojca, a Knott odwzajemnił spojrzenie. Widok oblicza pasierba wystarczył, by wyczytać goszczące na nim pytanie. – Tak, pobili mnie kilka razy. Nie na tyle, żebym nie mógł pracować. Robią tak wtedy, gdy nie masz dostatecznie dużo gotówki. Pamiętaj, synu. Zawsze miej gotówkę w ostatnią sobotę marca, czerwca, września i grudnia: emcewugie. Inaczej pobiją. A jak wrócą następnego dnia i pieniędzy nie będzie – mogą co złamać. – A gdy nie będzie pieniędzy następnego dnia? Belisarius poklepał delikatnie Simona po mosiężnym czerepie. – Lepiej nie wiedzieć, Simon, lepiej nie wiedzieć.
Tymczasem umiejętności chłopca względem naprawiania i konstruowania maszyn rosły. Pewnego dnia zbudował, używając tylko starych części i zwojnic, chodzący i mówiący automat wysokości łokcia i ćwierci. Zabawka patrzyła niczym człowiek, śmiesznie otwierała buźkę, potrafiła powiedzieć kilkanaście zdań i to całkiem z sensem, siadała, skakała, turlała się i nie traciła równowagi. Nic dziwnego, że jeden z klientów, pan Thomas Umber, zażywny jegomość noszący nieco przymały melonik na tłustej głowie, zainteresował się ruchomą ozdobą wystawy i spytał o cenę. – Eee, piętnaście księżyców? – zaryzykował Belisarius. – Piętnaście? Żartuje pan. To warte ze dwadzieścia! Dam siedemnaście i pięć jeleni. Moja córka będzie zachwycona. Dżentelmen wyciągnął banknoty oraz ciężką monetę, która metalicznie stuknęła o mosiężny blat kontuaru, po czym grzecznie poczekał, aż Knott zapakuje automat do pudełka. Zabawka okrutnie protestowała, usiłując się z niego wydostać, co bardzo rozbawiło pana Umbera: – Patrzcie no, państwo! Gdyby powiększyć rozmiary, a pudło zamienić w jaki wulkan albo inną czeluść, wyglądałoby to jak dobra 366
Simon
teatralna scena! Widzisz pan, panie Knott? On się wydobywa, a tu lawa, a tu buch i bach! – Rzeczywiście, panie Umber – odparł Belisarius i siłą wcisnął automat do opakowania. Oglądającemu tę scenę Simonowi zrobiło się żal zabawki. Ale co było robić? Musiał przecież pomagać ojcu. Tęsknie patrzył za panem Thomasem, który wciąż chichocząc, wyszedł z warsztatu, trzymając podrygujące opakowanie pod pachą, wsiadł na wysoki monocykl i oddalił się, pogwizdując z zadowolenia. Gdy Nut żegnał się ze swoim pierwszym sprzedanym dziełem, obserwował go ojczym i zastanawiał się, czy mu powiedzieć, że córka pana Thomasa, Natalie, jest wyjątkowo okrutnym dzieckiem i z pewnością małego humanoida nie czeka w jej rączkach świetlana przyszłość. Raczej posłuży jej do jakiejś paskudnej zabawy, wskutek której zginie, najprawdopodobniej w wyszukany i nieprzyjemny sposób. Ostatecznie mistrz nie podzielił się z pasierbem tą wiedzą, po cichu tylko przyznał, że mały mechanizm miał niezły instynkt, próbując wyrwać się z pudełka. Ale cóż mógł zrobić? Jego los kontrolowały wyższe siły...
Pewnego dnia Belisarius postanowił postawić Simona na diagnostycznej platformie, tam, gdzie zwykł był stawiać zepsute automaty, i prześwietlić jego głowę manicznymi promieniami. Trudno powiedzieć, dlaczego chciał to zrobić. Intuicja? Wrodzony diagnostyczny zmysł? Świadomość, że nigdy chłopca dogłębnie nie zbadał? Simon zdziwił się, ale nie protestował. Zdjął z siebie uprząż i grzecznie stanął za olbrzymim obiektywem promiennika. Po upływie minuty rzężący aparat wypluł zdjęcie oprawione w miedzianą, ozdobną ramkę i mistrz wpiął ją w klips zwisający przed silną maniczną lampą. Przez chwilę patrzył i mrugał, usiłując przyzwyczaić oczy do mroku fotografii. – Czekaj no – mruknął wreszcie – czekaj... Czy to powinno tak wyglądać? – wskazał Simonowi jego własną czarno-białą głowę. Nut sapał, zakładając na siebie uprząż. Nie mógł na razie odpowiedzieć, więc milczał. 367
Marcin Sergiusz Przybyłek
– Dziwne – cmoknął Knott i nasunął na oczy gogle powiększające. Simon stanął obok niego, rozłożył ramkę „Komu” i napisał: – Co jest dziwne, tato? – Dziwne jest to, co masz w głowie, synu. – Chodzi o ten jasny kształt przypominający koronę? Belisarius spojrzał na syna bystro: – Widzisz tu koronę? Ja raczej pająka, czy inne choróbstwo... – Nie strasz mnie, tato – odparł Simon i kilkoma krzywymi narysował na eterycznym ekranie uśmiechniętą twarz. Zawsze tak reagował, gdy się denerwował. – Żartuję. To jakiś artefakt może... Znaczy źle zrobione zdjęcie... – Zdjęcie jest dobre, tato. Rzeczywiście coś tam mam. Przypomina nieco literę „H”. – Hm... Mało niespodzianek w tej twojej głowie? Teraz jeszcze jakieś litery? – Może to dzięki temu tak dobrze rozumiem maszyny? Mistrz skrzyżował ręce na piersi i wpatrywał się przez kryształowe szkła w zdjęcie Simona. Czyżby, myślał, okaleczenie go miało mieć też dobre następstwa? Kto włożył mu w mózg ten tajemniczy przedmiot i dlaczego? Czemu się nie interesuje owocem swojego przedziwnego eksperymentu? Czy mag nie żyje? Udał się w podróż, z której już nie powrócił? A może wciąż obserwuje chłopca i bada, jak się rozwija i co wyniknie z tej operacji? Belisarius obejrzał się nieswojo i zerknął w duże, podzielone rutenowymi szprosami okno wystawowe wyglądające na brudną ulicę. Nikt ich nie obserwował. No, jakże by? Przecież to Seven Oaks. Dzielnica plebsu. Nikt tu nie widział maga, ani nawet jego zapachu nie czuł. Od wielu lat. Oczywiście, jeśli założyć, że sam Knott nie był magiem. – No cóż, synu – mruknął. – Coś mi się zdaje, że ktoś przy tobie grzebał, ale teraz zapomniał o swoim dziele. Nie wiem, co to jest, i nie zamierzam tego tykać. Ale ciebie tknę. I, za zgodą Simona, użył Knott uprzęży do jeszcze jednego celu. Zainstalował w czerepie jeszcze jeden port, od którego poprowadził zaplecioną w luźny warkocz wiązkę szczelnie owiniętych skórą cienkich miedzianych drutów i zaczepił ją w metalowych kółkach 368
Simon
rozmieszczonych wzdłuż siłowników lewej ręki. Na końcu zamontował płaskie, gładko wypolerowane miedziane kółko, a następnie skonstruował wyściełane grubą, aksamitną warstwą puzdro wczepione od dołu w „Kom”, w którym owa końcówka siedziała, nie majtając się na lewo i prawo, nie grzechocząc. Od tej pory nasz bohater mógł dotykać urządzeń tą płaską końcówką, niczym lekarz używający stetoskopu, „wsłuchiwać się” w ten sposób w ich dziwne, mechaniczne życie i diagnozować je, w zupełnie niezrozumiały dla mistrza, ale – jak się okazało – skuteczny sposób. Umiejętności pasierba mistrza Knotta stały się w Seven Oaks znane. Jako czeladnik dostawał coraz więcej zleceń i otrzymywał coraz więcej pochwał. Z jednej strony cieszyło to starego Belisariusa, a z drugiej niepokoiło. Pamięć o pochodzeniu syna i świadomość istnienia dziwacznej intarsji w jego mózgu nie pozwalała mu się w pełni tym wszystkim radować. Był jeszcze inny powód trosk Belisariusa. Nut, odkąd skończył czternasty rok życia, przestał rosnąć. Teraz miał lat szesnaście i stan ten się nie zmieniał. Przyczyną musiał być ciężki akumulator i waga całej uprzęży. Efektem ubocznym były nad wyraz silne nogi i rozbudowany pas barkowy Simona, ale żaden mężczyzna rodzaju ludzkiego, nawet ułomny, nie powinien mierzyć pięciu stóp. Nawet krasnoludom, które z rzadka odwiedzały warsztat Knotta (z reguły, aby wymienić półszlachetne kamienie na jakiś fragment mechanizmu), Simon sięgał zaledwie do ust. Wyższy był jedynie od niziołków i gnomów, a i to zaledwie o głowę. Martwił się tym mistrz Belisarius, ale nie wypowiadał swoich trosk na głos. Chłopak wydawał się szczęśliwy mimo paskudnych prezentów zgotowanych przez los, więc może prawdą jest, że nie ten jest szczęśliwym, kto wiele posiada, ale ten, kto cieszy się z tego, co ma?
Pewnej wietrznej, październikowej nocy Nut nie mógł zasnąć, bo zawieszony na grubych łańcuchach szyld warsztatu Belisariusa wyjątkowo głośno skrzypiał, kołysany niespokojnym, nocnym wiatrem odrywającym się od pobliskich wrzosowych wzgórz i szarpiącym przycupnięte, 369
Marcin Sergiusz Przybyłek
krzywe kamienice, jakby lękliwie wczepione w grunt rozczapierzonymi fundamentami w obronie przed drapieżnymi mackami mgieł. Pokój Simona znajdował się na poddaszu i rytmiczne, głośne skrzypienie połączone z zawodzeniem wichru, który szarpał okiennicami tak, jakby przewracał kartami wielkiej księgi, wyjątkowo gładko niosło się po dachówkach kamienic Seven Oaks. Chłopak wiercił się i rzucał na żelaznym łóżku, raz po raz macając swoją uprząż i poprawiając pled, który spadał z lamp akumulatora, co powodowało, że co jakiś czas przez uparcie zamknięte powieki Nuta wpadało ich światło. W pewnym momencie do typowych nocnych dźwięków ulicy – miauczenia kotów, szczekania psów, buczenia manicznych zwojów pobliskich kondensatorów i sapania licznych parowych silników napędzających zwodzone mosty i przekładnie, dołączył nowy, dziwnie znajomy. Ciche wycie siłowników, które od razu skojarzyło się Simonowi ze świtą Luigiego Tataglii. Poczuł zapach charakterystycznych dla tych maszyn olejów i smarów. Podniósł głowę i nasłuchiwał. Ponieważ wzrok nasz bohater miał nieco osłabiony, jego mózg wykształcił większe pola interpretacyjne dla słuchu i węchu. Prawdopodobnie dzięki temu Nut usłyszał zbliżające się tąpnięcia ciężkich kroków, a potem wniknięcie wytrychu w zamek warsztatu. Zerwał się i chciał krzyknąć, ale powstrzymał się z trudno zrozumiałych powodów. Być może dlatego, że niezwykle rzadko używał głosu, zdając sobie sprawę, że jakikolwiek dźwięk z siebie wydobędzie, będzie brzmiał bełkotliwie i koślawo. W pośpiechu zarzucił koszulę i założył na nią uprząż (zakładanie jej na gołe ciało było niewygodne), po czym wyrwał ciężką, porcelanową wtykę z generatora ładującego akumulator i zatknął ją w chwytak pod ramieniem. Ostrożnie wyjrzał przez mosiężny próg drzwi swojej sypialni i usłyszał rzężenie serwomechanizmów i ciężkie stąpania. Zapach tytoniu. Szepty. Gardłowy, cichy głos. W chwilę potem rozległ się krzyk Belisariusa, który zakończył się nagle i przeszedł w charczenie. Coś ciężko upadło na ziemię. Odgłos był twardy i miękki zarazem, jakby o posadzkę uderzyła głowa, brzuch i kolana. Chłopak, niewiele myśląc, chwycił pasek, spodnie i buty, w drugą rękę porwał generator i dał susa przez okno na śliskie dachówki pokrywające warsztat Belisariusa. Rozejrzał się dookoła i upewnił, że 370
Simon
nikt go nie widzi. Niebem płynął jeden sterowiec, ale był zbyt daleko, by go stamtąd dostrzeżono. Na dachu po przeciwnej stronie ulicy przysiadł mechaniczny gołąb, ale wyglądało na to, że zasnął. Simon wsadził głowę z powrotem w okno tylko po to, by usłyszeć hałas i rechot tak przerażający, że instynktownie się odwrócił i pomknął dachami przez noc, byle dalej od lęku i tajemnicy.
Dwa dni później, głodny i wystraszony, zaszedł wieczorową porą w pobliże dawnego domu, by sprawdzić, co się stało. Okna warsztatu były powybijane, maszyny zdemolowane, obszar ogrodzony jarzącym się magiczną energią płotem, a w pobliżu czatowały dwa parowe policyjne automaty. Z rozmów funkcjonariuszy i gapiów, którzy zatrzymywali się, by obejrzeć paromobile stróżów prawa i ich mechanicznych pupili, wywnioskował, że Belisarius Knott został brutalnie zamordowany. Ten, który dał mu dom, ciepło i życie, odszedł za mgielną zasłonę, a Nut nie wiedział dlaczego. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie podejść do policjantów i nie opowiedzieć, co słyszał podczas włamania. Ale zrezygnował. Nie był już naiwnym dzieckiem i wiedział, że ze scyllą się nie zadziera. Wiedzieli o tym nawet stróże prawa. Zrozumiał również nasz bohater, że już nie może się zbliżać do dawnego domu.
II Cztery lata po tych wydarzeniach widzimy go o godzinie piątej rano, stojącego w podwieszonym wagonie pociągu relacji Birchshire – Gol Trust, na tle innych obywateli pogrążonych w lekturze codziennej Lyonesse Herald, tak jak on zaspanych i nie do końca schludnie ubranych. Jedni w połatanych surdutach, inni w takichż koszulach, niektórzy w krawatach czy muszkach, ale zawsze niemodnych, nieszykownych, po prostu biednych. Simon trzyma się mosiężnej, zdobionej barierki i patrzy w lewo, przez szybę powietrznego pociągu. Na horyzoncie piętrzą 371
Marcin Sergiusz Przybyłek
się, niczym góry, trzy potężne kominy Gol Trustu, fabryki produkującej niemal wszystkie mechaniczne dobra, które możesz nabyć w Lyonesse. Oczywiście mało kto o tym wie, bo kto sięga wzrokiem dalej niż West Closterling czy Rothstead Fields, któżby się przejmował, skąd pochodzą jego gogle czy myśliwska uprząż? Gol Trust leży daleko od stolicy i ma tak pozostać. To nie lokacja światowej wystawy czy ekskluzywny zajazd. Kominy przypominają wulkany i tak jak one dymią. Spowija je rdzawa mgła zmieszana z obłokami zabarwionymi ognistym świtem. Simon tylko tak widzi Gol Trust: rano, gdy dojeżdża do pracy, i wieczorem, gdy z niej wraca. Jego świat ma kolor rdzy, ognia, świtu i zmierzchu. Tonie w odcieniach oranżu, karmazynu i gliny. Ale Simon nie narzeka. Bowiem w strumieniu lawy, w jaką zamieniło się jego dziwne życie, odnalazł kwiat. Tym kwiatem jest czarnowłosa dziewczyna w jasnopopielatej koszuli, z aksamitką na smukłej szyi, ubrana w czarny gorset, gruby skórzany narzędziowy pas w tym samym kolorze, ciężką spódnicę podkreślającą krągłość bioder i wysokie, fabryczne buty. Możecie się śmiać, ale ten ubiór wydawał się Simonowi najpiękniejszym odzieniem na świecie. Dlaczego? Bo nosiła go Jessica Tannhauser, golełazka pracująca w tej samej sekcji bloku B, co Simon. Jessica była piękna z jeszcze jednego względu: jej lewa ręka i przedramię były wykonane z palladu i srebrzystych zwojów przekazujących impulsy nerwowe wprost do palców. Podobno dziewczyna cztery lata temu, niedługo przed przyjęciem Simona do pracy, uległa wypadkowi, a że Hans von Grabb, gnomi dyrektor Gol Trustu, którego Simon nigdy nie widział, darzył ją (jak niosła plotka) dziwną, gnomią sympatią, ufundował dziewczynie maniczną protezę wysokiej jakości zamówioną u samego mistrza Roberta Marii Shwanna, tego, u którego ucznia, Thaddeusa Ignatiusa Woblinga, terminował zamordowany ojciec Nuta. Ręka Jessiki była rzeczywiście piękna: bogato zdobiona motywami roślinnymi i delikatnymi falami, wyglądała jak utkana z koronek, chociaż Simon wiedział (i widział), że jest dużo odporniejsza i sprawniejsza od drugiej ręki, którą dziewczyna osłaniała zaopatrzoną w mankiet czarną rękawicą. Nut widział Tannhauserównę codziennie i codziennie jego serce cieszyło się 372
Simon
i płakało zarazem, widząc jej zamyśloną, surową twarz i czarne oczy, których rogówki miały poler czystej rtęci. Ona Simona nie dostrzegała. Wyobrażał sobie, że jest dla niej częścią tła, niewiele się od niego różniącą. Jego augmentacje i lampy akumulatora spajały się z otoczeniem, powodując, że czasami wyglądał jak ruchoma płaskorzeźba wyłaniająca się z mosiężnych ścian. Dziewczyna siedziała na miedzianym, rzeźbionym siedzisku wystającym ze ściany kołyszącego się wagonika, pomiędzy grubym jegomościem, którego kiełbaskowate nogi obciągnięte były pasiastymi spodniami, beczkowaty tułów został ściśnięty ciemnoszarym surdutem, a z nalanego oka co chwila spadał za mały monokl, a podstarzałą, siwowłosą damą, ubraną nieco podobnie do Jessiki, tyle że nogi osłaniała ciemnoszara, plisowana suknia, narzędziowy pas zastąpiony został czarną, szeroką, elastyczną szarfą, a głowę osłaniał nieco wypłowiały kapelusz z czerwoną, papierową różą wystającą z otoka. Jednak ani jegomość, ani dama, ani monter pracujący z pewnością przy nowym bloku D, zaopatrzony w lampy na masywnych ramiennych opachach, ani grupa śrubowych gawędzących w odległym rogu wagonika nie przyciągali uwagi Simona. Była tylko ona. Tylko ona. Tylko ona. Ach, gdyby umiał mówić. Gdyby tylko umiał. Gdyby był wyższy. I gdyby nie był tak brzydki i pokraczny w całym tym swoim oprzyrządowaniu, zapewne zebrałby się na odwagę i zaczepił pannę Tannhauser o myślącym spojrzeniu. Ale nie był ani przystojnym brunetem w błyszczącym cylindrze, ani bogatym kupcem z cygarem w ustach, a ona, jakby Nut rzeczywiście stapiał się z otoczeniem, nigdy nie zwracała uwagi na jego składany, przedramienny ekran. Zresztą Nut tak się w jej obecności peszył, że zwijał ramki, a po okutym lewym przedramieniu nerwowo stukał palcami. – Cześć, Simon – sapnął mu ktoś do ucha. Dopiero po chwili, czując czosnek, cebulę i boczek w oddechu rozmówcy, zorientował się Nut, że to Hassan Rant. Sympatyczny młodszy mechanik, szczerbaty (nie miał lewej górnej jedynki), zawsze nieco 373
Marcin Sergiusz Przybyłek
osmalony, czarnowłosy młodzieniec, nieodmiennie noszący mosiężne gogle na czole, drugie, monterskie, na szyi, zaopatrzony, tak jak Jessica i Simon, w narzędziowy pas na szerokich biodrach i czarną koszulę załataną tylko na prawym łokciu (czyli prawie nową). Simon zadarł głowę, żeby mu się przyjrzeć. Hassan seplenił i był tylko trochę przystojniejszy od ucznia Belisariusa, co oznaczało, że był nieziemsko brzydki. W przeciwieństwie do krzywej szczęki Nuta, jego żuchwa była symetryczna, ale mocno spłaszczona i cofnięta. Nos za to miał Hassan niewspółmiernie wielki, zakrzywiony i sterczący, co upodabniało go do ptaka. Dodajmy do tego wyłupiaste, jasne oczy i zobaczymy jakby wiecznie zdziwionego, ale i skorego do uśmiechu dziwaka wpatrującego się w rozmówcę tak intensywnie, jakby ten za chwilę miał mu pożyczyć kilka księżyców. Simon rozłożył błyskawicznie ekran „Komu” i wystukał powitanie, opatrując je gustowną ramką składającą się z kilku krzywych: – Cześć, Hassan. Rant pochylił się nad kolegą: – Ładny dzień, co? Nie zauważyłeś, jak wsiadłem? Jak zwykle, jak zwykle... Simon uśmiechnął się krzywo i błysnął soczewką zasłaniającą lewe, mniejsze oko: – Najpierw wszedł twój zapach. – Cebula to najlepsze lekarstwo. Wiesz, jak ludzie chorują? Powietrze Birchshire jest niezdrowe, bracie. Jednemu włosy wyłażą, inny szczerbacieje, o... – Zaprezentował pustkę po zębie wetkniętym w nią czubkiem języka. – Ten bez nogi, ten bez ręki... A nie, przepraszam. – Zerknął na zamyśloną dziewczynę – Ty nie masz ręki, śliczna Jessica nie ma... Simon poczerwieniał, jego krzywa szczęka zafalowała pod cienkimi siłownikami twarzy i przesunęła się dalej w lewo. Palce prawej ręki błyskawicznie zastukały na „Komie”: – Zamknij się, Hassan. Towarzysz Nuta zakrył usta w udawanym geście zażenowania: – Ups, ale mi się wymknęło, przecież nikt nie dostrzega, że się w nią ślepisz. 374
Simon
Nut tym razem nic nie powiedział, tylko sięgnął wzwyż, ułapił Ranta silną, żylastą dłonią za ramię i obrócił tak, żeby pierś rozmówcy zasłaniała jego brzydką twarz przed Tannhauserówną. Nic nie powiedział, tylko zadarłszy głowę, patrzył na Hassana. A ten, widząc jego cierpiącą twarz, zrozumiał wszystko. Zacisnął usta, pokiwał wolno głową i szepnął: – Już.się uspokoiłem. Ale poważnie, dlaczego z nią nie porozmawiasz? Ty masz metalową łapkę, ona ma, rozumiesz, macie o czym gadać. Simon parsknął i powiódł prawą ręką po swojej głowie zamkniętej w złotym półhełmie, kablach z niej wystających, twarzy i ręce. – Dlatego – zastukały palce. – Ona wydaje się całkiem sensowna, myślisz, że ją to przeraża? – Proszę cię. Nie rozmawiajmy o tym. I Hassan posłuchał. Nie rozmawiali.
Montownia bloku B Gol Trustu wielu ludziom, elfom, niziołkom czy orkom mogłaby się wydawać przerażająca. Suwnice zamontowane pod wysokim, łukowatym sklepieniem zdolne podnosić i przesuwać kilkusettonowe golemy, potężne maszyny montażowe unoszące nogi czy korpusy tych machin, ramiona przenoszące podzespoły napędowe, automaty wbijające w pancerze gigantów nity wielkie jak kufel piwa, przesyłownice wysokich manicznych napięć, łuki magicznych wyładowań, iskry sypiące się niczym grad. Przy tym huk i zgiełk tak wielki, że trudno własne myśli usłyszeć, a do tego gorzko-kwaśny zapach smarów i nieustanne drżenie stalowych podłóg, od którego łaskoczą pięty. To wszystko byłoby dla przedstawicieli większości ras piekłem. Ale dla Simona, śrubowych, którzy z nim jechali, Hassana czy Jessiki było to miejsce pracy, przy czym Simon czuł się tu jak ryba w wodzie. Wreszcie jego brak umiejętności mówienia przestawał być problemem, bo i tak nikt nikogo nie słyszał. Jego „Kom” okazał się rozwiązaniem idealnym na te warunki. Do odległości pięćdziesięciu metrów sygnały 375
Marcin Sergiusz Przybyłek
pokazywane na ekranie były czytelne i nikt nie musiał czytać z ruchu ust. Wreszcie Nut mógł „rozmawiać” z maszynami, a niekoniecznie z ludźmi, którzy, jak to ludzie, nie zawsze akceptowali jego wzrost i brzydotę. Zresztą, jego dziwaczny wygląd w tym otoczeniu nie raził tak, jak poza Gol Trust, bo dookoła roiło się od różnokształtnych maszyn i automatów. Simon pracował w tej sekcji montowni, gdzie konstruowano przemysłowe golemy. Takie, z pomocą których buduje się mosty, wieże, sterowce, generalnie wszystko, co ciężkie i wielkie. Maszyny te musiały być odporne, niezawodne i na tyle zmyślne, by nie pomylić się przy interpretacji polecenia inżyniera. Sytuacja, w której golem, słysząc hasło „przenieś dźwigar i zamontuj”, zaczyna siedzieć i demontować wszystko, co zdemontować się da, łącznie z własnym poszyciem (bo zrozumiał „posiedź dzisiaj i zdemontuj”), nie byłaby mile widziana na placu budowy. A jak plotka niosła, zdarzyło się to kiedyś wotańskiemu golemowi montującemu ichniejsze zeppeliny. Historię tę powtarzano w całym Gol Truście i była jedną z pierwszych, jaką nasz bohater poznał tuż po tym, gdy się zatrudnił.
A właśnie. Pewnie jesteście ciekawi, jak to się stało, że zaczął właśnie tu pracować? Po tragicznych wydarzeniach w Seven Oaks, Nut uciekł do Birchshire, dzielnicy położonej na zachód. Tam, gdzie – jak słyszał – nie sięgają macki rodziny Tataglia. Włóczył się przez kilka tygodni, targając wszędzie swój generator, i za marny grosz naprawiał ludziom urządzenia. Wreszcie, widząc jego niedolę, zlitowała się nad nim pani Helen O’Brien, stara wdowa, która straciła na wojnie ojca i syna, i wynajęła mu za symboliczną opłatą pokój na poddaszu. Simon lubił poddasza. Kilka dni po tym, jak nasz bohater znalazł dach nad głową, późnym popołudniem, gdy zachodnie niebo płonęło mgielnym zmierzchem, na parapecie okna przysiadł mechaniczny ptak. Był mokry od wilgotnego powietrza i zimny, chociaż Nut wyczuwał rozgrzane maniczne serce automatu. Robot przypominał przerośniętego gołębia 376
Simon
czy może kruka i, jakby zaczepnie, jakby wesoło, patrzył na naszego bohatera. Na boku ptaka błyszczała mosiężna plakietka przedstawiająca symbol Gol Trustu – wytłoczonego w metalu przemysłowego golema. W szponach ptaka tkwiła skórzana sakwa zawierająca cienkie, metalowe wizytówki firmy. – Szukasz pracy? – skrzeknął robot. – My ją dla ciebie mamy. Przyjdź do Gol Trustu! Weseli ludzie, wielkie maszyny, potężne wyzwania, ładne dziewczyny! Żarcik, dziewczyn niewiele, lecz zawsze wesele! Zainteresowany? Simon uśmiechnął się, a jego żuchwa powędrowała w lewą stronę. Nie mógł ptakowi odpowiedzieć, ale szybko wystukał: – Tak, jestem zainteresowany! I wyrysował na ekranie uśmiechniętą twarz. – Zainteresowany? – powtórzyło ptaszysko. A to pech, pomyślał nasz bohater. Nie umie czytać. Energicznie pokiwał głową. – Zainteresowany? – ponowił robot i zaczął już rozkładać skrzydła do lotu. Wtedy Simon szybko sięgnął do ptasiej sakwy i wyjął jeden z metalowych listków. – O! Zainteresowany! Życzymy powodzenia i do zobaczenia w Gol Truście! Dziwadło rozłożyło mechaniczne skrzydła, wysunęło lotki, beknęło manicznym impulsem, który uniósł je nad framugę, machnęło skrzydłami niczym kartami księgi, po czym odleciało popychane magicznymi wyładowaniami, zostawiając za sobą zapach ozonu i Simona trzymającego w ręce wizytówkę. I właśnie tak – dzięki zabawnej maszynie reklamowej – znalazł Simon pracę. Nie ma w tym niczego dziwnego, że gdy w Gol Truście zobaczono, co potrafi, zatrudniono go bez większych ceregieli. Na stanowisko „pracownika szeregowego”, czyli podśrubowego.
377
Marcin Sergiusz Przybyłek
Ogrom. To było pierwsze wrażenie, jakie odniósł nasz bohater, wchodząc do montowni bloku B. Kolumny o średnicy najmniej trzech metrów podpierały mosiężnymi pniami halę mierzącą od gargantuicznych wrót do platformy monterów po drugiej stronie ponad trzysta metrów. Po obu stronach stały w rzędach olbrzymie golemy w różnym stadium wykończenia. Pracowały nad nimi automaty, ramiona dźwigów, ludzie i krasnoludy. Buchała para, leciały iskry, huczały młoty. Pomieszczenie wypełniał zgiełk. Ledwo jednak nasz bohater prowadzony przez swojego nowego szefa, śrubowego Alojzego Shmidta, wszedł do wnętrza, rozległ się krzyk w odległej części hali. Coś błysnęło, buchnął ogień i dał się słyszeć mechaniczny ryk, taki, jakiego Simon nigdy nie słyszał: połączenie gromu i syku pary. A potem zawyły potężne syreny alarmowe. – Dziki golem! – wrzasnął śrubowy, chwycił Simona i odciągnął. A Nut patrzył jak zahipnotyzowany, jak maszyna mierząca pięćdziesiąt stóp podrywa obie ręce do góry, jakby nagle zakrzyknęła „huraaa”, zrywa się z prowadnic i świecąc czerwonymi, ognistymi ślepiami, wyrzucając z wysokich kominów obłoki czarnego dymu, bierze wielki zamach i próbuje złapać uciekających we wszystkie strony robotników. Nagle z góry spadły łańcuchy zakończone magnesami, które z głośnym hukiem wczepiły się w korpus, ramiona i uda potwora. Inne, zakończone hakami i wystrzelone pod kątem, owinęły się wokół rąk i nóg, a oplótłszy je, zahaczyły o inne. Gigant ryknął, obrócił się i próbował je zerwać, ale nie potrafił. Śrubowy zachichotał: – Ogniwa tych łańcuchów są zrobione z bardzo mocnej stali tnącej. Prędzej się wyciągną, niż pękną... Potwór przez kilka chwil się szarpał, a potem podłoga zaczęła drżeć i zamieniać się w wielki lej, ze środka którego buchnęło czerwone światło i dym. – Uważaj teraz, młody – sapnął śrubowy. Golemy przymocowane do platform montażowych zsunęły się o metr, może półtora, ale opasujące je podpory zatrzymały ten ruch. Dziki golem zerwał swoje stabilizatory i teraz, nieświadom zagrożenia, zaczął zjeżdżać po coraz bardziej stromej podłodze. Pomagały mu 378
Simon
w tym przymocowane do sufitowych suwnic łańcuchy, które ściągały go do centralnego, coraz większego leja. – No, usmaży się teraz... – syknął Alojzy. Bestia szarpnęła jeszcze raz, ryknęła, zachwiała i jedna jej stopa osunęła się w czeluść. Za nią poszybowała miednica i druga noga. Behemot trzymał się jeszcze przez chwilę krawędzi, ale wtedy spadła z góry prosto na jego czerep wielka, żelazna kula i zepchnęła go w ogień. – Iiiii po sprawie – skonstatował śrubowy. Spojrzał uważnie na Simona. – Nie bój się, młody. Procedura jest w zasadzie automatyczna. Każdy dziki golem, trudno powiedzieć dlaczego, gdy się buntuje, wyrzuca w górę łapska, wiesz, jak jakaś małpa. To odruch, może im się coś w układach różnicowych chrzani. Rozumiesz, sprawa zerojedynkowa. Zdrowy golem nigdy tak sam z siebie nie zrobi bez polecenia. No więc, gdy szalona machina wykona ten gest, uruchamiają się trzy rzeczy: łańcuchy, alarm i zapadnia. Pod montownią jest jezioro lawy wysyconej destruktywną, poootężną magią. Wiesz... – Śrubowy mrugnął łobuzersko – na wszelki wypadek. Świetny pomysł, stawiać fabrykę na bombie, co? No ale tak jest. Musi być. Golem pod gołym niebem jest prawie niezniszczalny. Tylko w naszej hali, dzięki łańcuchom, suwnicom i zapadni możesz go unicestwić. Można powiedzieć, wiesz, że montownia jest jednocześnie wielką pułapką. No, taka branża. Więc jeśli w ciągu trzydziestu sekund nikt nie podniesie lewara bezpieczeństwa, a są dwa, po lewej i prawej stronie montowni, zapadnia się uruchamia i z frajerem koniec. Simon mrugnął prawym okiem. – Zdarza się to naprawdę rzadko. – Alojzy się uśmiechnął. – Sam widziałem trzy takie pokazy. Ale ty zobaczyłeś to podczas pierwszego dnia pracy. To dobry omen! Śrubowy się roześmiał i klepnął Nuta w lampy na plecach.
Teraz Simon był podmajstrem. Dochrapał się tego stołka, pnąc się po hierarchicznych nitach śrubowego, nadśrubowego, młodszego trybowego, 379
Marcin Sergiusz Przybyłek
trybowego i starszego trybowego, a zajęło to prawie cztery lata ciężkiej pracy. W tym czasie zdążył poznać dużą część firmy i większość pracowników montowni. Jego obecny bezpośredni przełożony, leniwy i dość lekko traktujący obowiązki mistrz Kristoff Lost, szybko się zorientował, że Simon jest bardzo pojętnym pracownikiem. Chętnie przekazał mu swoje obowiązki, zatrzymując własną pensję i stanowisko rzecz jasna, oraz nie mając zamiaru nadmiernie rozpowszechniać informacji o zdolnościach podopiecznego, bo to zagroziłoby jego stołkowi. Simon nie miał nic przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Był zadowolony z tego, co miał, poza tym nie bardzo widział siebie jako szefa wydającego dyspozycje innym robotnikom. On i władza? Bez umiejętności mówienia, z jeżowatym akumulatorem na plecach i tą krzywą gębą, którą najchętniej zakryłby maską? Nie, to nie dla niego. Wolał niezależną robotę, w której nie musiał z nikim współpracować, a podmajstrowstwo właśnie coś takiego oferowało. Jego krzepkie ręce, silne nogi i niski wzrost okazały się zaletami w montowni mierzących pięćdziesiąt stóp golemów. Ochoczo wskakiwał na rusztowania wznoszące się przy wielkich piersiach tych potworów (główny pokład montowni znajdował się właśnie na tej wysokości), wchodził do ich wnętrza, grzebał się w przekładniach i stykach, dotykał swoją „słuchawką” gładkich powierzchni ścian tuż za włazem (jak twierdził, najlepiej się do tego nadawały) i wsłuchiwał się w przedziwne golemiczne melodie. Rozumiał te monstra. Gdy muzyka była basowa, równa niczym bicie serca i lekko rzewna, znaczyło to, że machina jest „zdrowa”. Gdy kwiliła, oznaczała najczęściej luzy na przekładniach, gdy zgrzytała, coś szwankowało w układach logicznych, gdy zaś pojawiały się dysonanse, znaczyło to, że są przesunięcia w stawach. Najgorsze były kakofonie, dysharmonie, jakby golem się krztusił, czy wymiotował, bo one oznaczały kłopoty w parowym sercu potwora, a tam panowały wysokie temperatury, potężne ciśnienia i siły tak olbrzymie, że gdyby choćby tylko jeden tłok eksplodował w obecności Nuta, nie zostałaby po nim nawet plama, bo zmyłaby ją przegrzana para wodna. Tego dnia Nut otrzymał od Kristoffa Losta wyraźne wytyczne: 380
Simon
– Simon, po rozru zatarły się dyski L jeden trzy Xao trzynastki. Sprawdź to. I nie właź do Nomisa zero dwa. Chociaż jest skończony, coś tam w tłokach przecieka i wnętrze jest na razie zaplombowane. Możesz po wierzchu skakać, ale do środka – nie. Zrozumiano? Simon skinął głową, odwrócił się na pięcie i ruszył do pracy. Przekładając słowa majstra na zrozumiałą mowę, Nut miał wymienić w dolnej części kręgosłupa kolosa oznaczonego fabrycznym identyfikatorem Xao 13 trzy dyski, które uległy przy pierwszym rozruchu przemieszczeniu, nie wiadomo dlaczego. Zwykły mechanik, słysząc takie polecenie, podjechałby od razu windą do lokacji lędźwiowej, trzymając w sakwie gotowe części zamienne, odśrubował kilka płyt, wsadził lewar, podważył poszczególne kręgi i wymienił wadliwe części bez większego zastanawiania się, dlaczego te, które były tam dotychczas, zostały zatarte. Ale Simon nie był głupi. Po latach pracy w Gol Truście wiedział, że przemysłowa machina jest jak organizm, jak system naczyń połączonych. Objaw choroby może się pojawić w zupełnie innym miejscu od jej przyczyny. Kręgosłup golema jest osią i główną kolumną, na którą przenoszą się wszystkie naprężenia głowy i barków podpierających potężne kończyny górne. Szwankować może wszystko od miednicy w górę... i w dół. Bo jeśli któraś ze stóp jest wadliwie skonstruowana, to także może wywołać dysfunkcję stabilizacji. Dlatego najpierw Simon zanurkował w piersi potwora i przytknął do ściany za włazem swoją słuchawkę. Zamknął oczy, wsłuchał się w szumną melodię giganta i usłyszał skomlenie, tak jakby... bolał go ząb. Odczucie, że coś jest nie tak w obrębie szczęki, było tak silne, że Simon aż się wychylił z piersiowego włazu, żeby rzucić okiem na spód żuchwy golema. Ale z dołu nic nie widział. Wsłuchał się jeszcze raz w melodię i nabrał pewności. Zainstalował słuchawkę w puzdrze pod „Komem” i wyszedł z piersi golema. Chciał krzyknąć „panie majster!” do Kristoffa Losta, który rozmawiał przy barierce z drugim mistrzem, ale wiedział, że po pierwsze szef by go nie usłyszał, a po drugie, wiadomo, nie umiał mówić. Sięgnął do „Koma” i kilka razy silnie błysnął ekranem. Kristoff znał już ten sposób komunikacji i spojrzał na Simona pytająco. Znajdowali 381
Marcin Sergiusz Przybyłek
się w odległości niecałych trzydziestu metrów. Wystarczająco dużo, żeby wszelkie litery były dla rozmówcy nie do odcyfrowania. Dlatego Simon, jak zwykle w takich sytuacjach, użył ikon. Najpierw narysował strzałkę w górę i znak zapytania. Majster wskazał głowę golema i wykrzyknął: – Na górę?! Do głowy?! Po co?! Nut oczywiście nie usłyszał głosu szefa, ale poznał, co wykrzykuje, po ruchu ust. Wielu ludzi w Gol Truście umiało to robić. Simon narysował na ekranie głowę i kręgosłup potwora. Powiódł strzałką od czerepu do miednicy. – Zwariowałeś?! Co ma łeb do dupy?! Nasz bohater niewinnie uniósł ramiona i krzywo się uśmiechnął. Grymas niesymetrycznej szczęki zawsze rozmiękczał serce Kristoffa. Machnął ręką i krzyknął: – Dobra! Ale uważaj na siebie! To wysoko! Dla Simona nie miało to znaczenia. Upaść z rusztowania zawieszonego na wysokości trzydziestu stóp czy czterdziestu – co za różnica? Śmierć i tak, i tak. Podszedł po stalowej podłodze do windy i wcisnął onyksowy przycisk „w górę”. Kabina ruszyła z głośnym sapaniem i zatrzymała się chybotliwie na wysokości obojczyków behemota, sponad których wystawały potężne kominy. Na razie dym ledwie się snuł. Nut ponownie wcisnął przycisk. Winda ruszyła i znowu z głośnym zgrzytem się zatrzymała, tym razem na wysokości ślepi, na razie ledwo rozjarzonych, prawie czarnych, ale nie do końca. Na dnie wielkich jam wyciętych w metalu jarzyły się ogniki, jakby zapomniane węgle z wielkiego ogniska. Gdyby Nut był w tym momencie odwrócony w stronę majstra, zobaczyłby, jak ten krzyczy: – Nie patrz mu w patrzały, głupi! Ale Simon tego nie słyszał i patrzył coraz bardziej zafascynowany, coraz bardziej urzeczony demoniczną siłą emanującą z tych ledwie rozbudzonych ślepi wielkich jak żeliwne wanny. Jakby to było, pomyślał, gdybym zobaczył go w pełni uruchomionego? Czy blask by mnie odrzucił? Przeraził? Powalił? Zahipnotyzował? Pewnie to ostatnie, skonstatował, pewnie to ostatnie... Mimo świadomości zagrożenia, Simon nie odwracał 382
Simon
ani zdrowego, prawego oka, ani mniejszego, lewego, uzbrojonego w tulejowate soczewki. Co mi chcesz przekazać, golemie? – myślał. Jesteśmy tacy sami. Obaj niemi, obaj brzydcy. Obaj stworzeni do ciężkiej pracy. Możemy się porozumiewać jękami i wzrokiem. Zatem powiedz mi... W tym momencie szczęka potwora ledwie zauważalnie drgnęła. Nut intuicyjnie spojrzał na prawy staw jarzmowy, przebiegł rusztowaniem w bok, a potem skręcił w przód, na cienki chodnik wiodący do żuchwy behemota. Potwór przeciągle jęknął, ale tak nisko i cicho, że usłyszeć to mógł tylko nasz bohater. Czekaj, pomyślał, czekaj, co tutaj siedzi? Sięgnął ręką w kierunku zębatek poruszających potężną szczęką. Coś tam błyszczało... Tak! Odłamek stali, zapewne odprysk po spawaniu pobliskich rusztowań, utkwił w przekładni! Simon uchwycił metal przez rękawicę i mocno pociągnął. Nie puszczało. Chwycił metal mosiężną, lewą ręką, zaparł się krótką nogą i wysilił muskuły oraz siłowniki z całej mocy. Okruch wyskoczył spomiędzy zębów kół i poszybował w dół, przeleciawszy nad ramieniem Nuta. Udało się, grubasku, pomyślał nasz bohater. Olbrzym... odetchnął. Tym razem Simon nie musiał się wpinać w jego port diagnostyczny. Wyraźnie odczuł ulgę, jaką wyemanował behemot. I coś jeszcze. Jakby... wdzięczność. No już, staruszku, pomyślał i poklepał go po szczęce. Już? – zdawał się dopytywać golem, nie jak groźny potwór, ale dziecko, które ma nadzieję, że ból już przeszedł. Już, grubasku, już.
– I jak było, Simon? – spytał majster podczas przerwy na obiad. Gdy Nut sięgał do klawiatury, Kristoff wsunął w usta skraj potężnego sandwicza. Spomiędzy płatów razowego chleba wystawała sałata, szynka i żółty ser. Lost lubił jeść. – Naprężenie w szczęce spowodowało lekkie skrzywienie w odcinku szyjnym kręgosłupa... – przeczytał odpowiedź podopiecznego. 383
Marcin Sergiusz Przybyłek
– Ale co to ma do dysków w części lędźwiowej? – wydukał, żując strawę. Simon popatrzył przez chwilę na majstra i pozwolił mu samemu rozwiązać zagadkę. W tym czasie sięgnął do miedzianej skrzyneczki, w której przyniósł własne skromne jedzenie: trzy marchewki, rożek pieczonych kasztanów i dwa suche placki kupione na straganie nieopodal stacji kolejki. – A! – wykrzyknął Kristof, czym zwrócił uwagę pracowników siedzących za sąsiednimi stołami. – A, spryciarz z ciebie! Skrzywienie w szyi było rekompensowane skrzywieniem w lędźwiach! Wymieniłeś dyski? Nut skinął głową, a Lost poklepał go po akumulatorze na plecach. – Dobry chłopak. Będą z ciebie ludzie. Kristoff był w miarę porządnym człowiekiem, jeśli darować mu typowo ludzką obawę przed wysadzeniem ze stołka i to, że był marnym pracownikiem. Simon uśmiechnął się, słysząc pochwałę, ale ważniejszą rzeczą w zamieszaniu, które wywołał tubalny głos majstra, było to, że na chwilę odwróciła się do nich Jessica, usadowiona do nich plecami. Prześlizgnęła się niewidzącymi oczami po krzywej twarzy Simona, ledwie zauważalnie uśmiechnęła do Kristoffa i wróciła do jedzenia. Nut posmutniał. – Znowu nic? – szepnął mu do ucha Hassan, siedzący tuż obok niego i pałaszujący zwinięty placek, z którego zapach czosnku rozchodził się jak dym z komina uruchomionego golema. – I znowu nic, Romeo. No, jak nic, to nic. Pójdziesz wieczorem na piwo? – Dzisiaj nie – odstukał Simon. – Dlaczego? – Mam nadgodziny. – Bez sensu, chłopie! Jest święto piwa w Seven Oaks! Festiwal Małp! Wszyscy będą się wygłupiać! Hassan przewrócił oczami i zrobił zabawną minę. – Nie lubię tej dzielnicy. – Ale co tu będziesz robił? Nawet stróżów dzisiaj nie będzie, montownia opustoszeje! Cały blok B idzie na zabawę! – Nie boją się tak... nikogo nie zostawiać? 384
Simon
– Będą automaty. Zresztą, kto ukradnie golema? Hassan roześmiał się, a Simon krzywo i dobrotliwie uśmiechnął. – Baw się dobrze, Hassan. – Czasami mam wrażenie, że wolisz siedzieć w Gol Truście niż w domu. Nut spojrzał na Hassana zdziwiony prawym okiem. Błysnęła mosiężna krzywizna czerepu zakrywającego lewą stronę głowy. – Przepraszam – szepnął Hassan. Wiedział, że Nut mieszka w nędznej kawalerce wyposażonej w stół, krzesło, łóżko, biurko, trochę skrzyń z częściami do dłubaniny, gdy Simon miał na nią siłę, generator do uprzęży i nic więcej. Nic więcej. W Gol Truście robił to, co kochał. Otaczały go monumentalne dźwigary, podpory i kolumny, które razem tworzyły coś na kształt świątyni mechanizacji, wszędzie unosiły się sakralne niemal zapachy i dźwięki, które pieściły jego zmysły. W tak zwanym domu czekał smutek, zawodzenie wiatru, mgła i samotność. No i w domu nie było Jessiki.
Dziwnym zrządzeniem losu dziewczyna też tego dnia dostała nadgodziny. Krzątała się przy Nomisie 02, w pobliżu jego bioder. Klęła przy tym i złościła się, jakby maszyna była winna, że to jej szef wyznaczył bezsensowną, dodatkową robotę w dzień festiwalu. Simon obserwował, jak zwinnie wspina się po płytach potężnego pancerza, zagląda w szczeliny między nimi, prześwietla nity i coś pisze w notatniku, który, podobnie jak Simon „Kom”, miała przypięty do lewego przedramienia. W pracy nie nosiła białej koszuli, gorsetu ani spódnicy. Była ubrana w zgrabny, czarny kombinezon golełaza. Tak nazywano wspinaczy, którzy sprawdzają szczelność poszycia behemotów. Balansowała na linach jak prawdziwa akrobatka. Simon w tym względzie trochę ją przypominał. Też był skoczny i zwinny, ale wątpił, czy potrafiłby, tak jak ona i wielu jej podobnych, doświadczonych pracowników, rozpędzić się i dla samej zabawy, dla samego popisu, odbić ze sprężynowanego pokładu 385
Marcin Sergiusz Przybyłek
przeznaczonego specjalnie do tej akrobacji i poszybować wprost na korpus golema, tam chwycić się klamer i wpiąć karabińczyk. Ile razy Jessica wykonywała tę akrobację, jego serce truchlało. Ale zawsze jej się udawało. Gdy skończył smarować stawy barkowe Xaola 13 i uznał, że wykonał już wszystkie zadania, wypiął klamrę zabezpieczającą go przed upadkiem i wszedł na rusztowanie. Zobaczył wtedy, jak Jessica, znajdująca się na wypustce głównego pokładu montowni prowadzącej do rusztowania swojego golema, przyklęka na jedno kolano, by się zrównać wzrostem z... Kto to jest?! Naprzeciwko Tannhauserówny stał bardzo drobny człowieczek na misternie rzeźbionej, złotej platformie poruszającej się na ośmiu pajęczych odnóżach. Był wzrostu niziołka, ale o wiele drobniejszy, wyglądał zupełnie jak zabawka. Tak, to był gnom, ubrany niezwykle szykownie: złote pantofelki, czerwone pantalony z lampasami, biała koszula z żabotem, czerwony płaszcz lamowany złotem, którego poły były tak długie, że trzymały je unoszące się za nim w powietrzu sterowce wielkości głowy dziecka, zapewne kierowane jakimś magicznym zaklęciem, bo płaszcz wędrował za gnomem w dokładnie takim tempie, w jakim przemieszczała się z lewa na prawo i z powrotem platforma, na której jegomość stał. Przez chwilę Simonowi wydawało się, że dziwny ten obywatel ma tęczę w rękach, tak bowiem błyskały rubiny, akwamaryny, topazy i szafiry zatknięte w podługowate złote pierścienie obejmujące wszystkie paliczki palców drobnych jak zapałki. Twarz miał gnom arystokratyczną, gładką, ozdobioną drobnym, czarnym wąsikiem. Posmarowane brylantyną włosy ułożone były w fantazyjną falę, a jeden z kosmyków, specjalnie zaczesany, spadał na jasne czoło. Za jegomościem stały cztery potężne złote automaty, z których kolczystych grzbietów wystawały podługowate miecze. Tak. To z pewnością był książę Hans von Grabb, słynny spadkobierca majątku von Grabbów, gnomi właściciel Gol Trustu! Ale co on robi w montowni?! Simon nie widział go nigdy i nigdzie na terenie fabryki, ani w obszarze biurowym, ani w podziemiach, ani tym bardziej tu! Nasz bohater zamarł i wpatrzył się w usta gnoma i Jessiki, by zrozumieć, o czym mówią. 386
Simon
– Podobno w parowych tłokach maszyny, która znajduje się za tobą, wykryto jakieś nieszczelności? – zapytał gnom, wskazując rączką wielkiego golema. – Tak, mości książę. – Nie nazywaj mnie tak, moja droga, „proszę pana” wystarczy. – Tak, proszę pana. – Rozumiesz, śliczna panno, że ten właśnie golem, „zero dwójka”, jak go nazywacie, jest maszyną wyjątkową... Simon uniósł brwi. Nie miał jeszcze okazji się do niego podpinać, bo potwór podjechał do platformy dzisiaj rano, ale dlaczego miałby być wyjątkowy? Z zewnątrz wyglądał jak wszystkie inne... – Tak, proszę pana. – Należeć będzie do rzadkiego klienta, więc należy go naprawić. – Tak, proszę pana. – I cóż? – Czy mogę zadać pytanie? – Oczywiście, moja droga. – Czy nie może tam wejść wykwalifikowany personel ubrany w ochronne pancerze? Jestem zwykłą golełazką, mój skórzany kombinezon nie ochroni... Gnom przerwał jej ruchem rączki: – Czy nie jesteś mi czegoś winna, moja panno? – Oczywiście, książę... – Jessica zerknęła na swoją sztuczną rękę. – Ta proteza kosztowała równo trzydzieści tysięcy księżyców. Trzydzieści tysięcy plus instalacja, razem trzydzieści pięć tysięcy, moja panno. Czy kiedykolwiek prosiłem cię o zwrot tych pieniędzy? – Ależ nie, książę, musiałabym pracować... – Dziesięć, piętnaście lat, prawda? I nic w tym czasie nie wydawać. Czy kiedykolwiek prosiłem o zapłatę w innej formie, choćby... – Gnom przeciągnął wzrokiem po zgrabnej sylwetce dziewczyny – ...w naturze? Dziewczyna przytknęła palce do ust: – Także nie, drogi książę, nie spodziewałabym się... – Otóż właśnie. Zatem umówmy się, że... ty wejdziesz do środka i sprawdzisz, co tam szwankuje, a ja zapomnę o twoim długu. Teraz 387
Marcin Sergiusz Przybyłek
wybacz, ale śpieszę na przyjęcie. Wy macie swój festiwal, czy jak to tam się nazywa, a ja swoje zobowiązania. Pajęcza platforma, na której stał von Grabb, obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, mikrosterowce trzymające płaszcz księcia zgrabnie przemieściły się za jego plecy, a on sam arystokratycznie ziewnął. – Ale książę! – zawołała za nim dziewczyna, lecz właściciel Gol Trustu albo udawał, albo rzeczywiście jej nie słyszał. – Przecież ja się nie znam na tych rzeczach... – dokończyła Jessica, opuszczając głowę. Orszak odchodził w stronę odległego wyjścia, a Tannhauserówna wciąż stała na platformie z bezradnie opuszczonymi rękami. W tym czasie Simon już zjeżdżał windą, by czym prędzej dostać się do rampy wiodącej do zero dwójki. Cały czas obserwował Jessikę, która odwróciła się niechętnie w stronę behemota, zmierzyła go nienawistnym wzrokiem i ruszyła w stronę zapieczętowanego piersiowego włazu. Nie! – chciał krzyknąć Simon wciąż uwięziony w windzie, ale przecież nie potrafił. Mógł jedynie ryknąć, a i tak dziewczyna by go nie usłyszała. Sięgnął do „Komu” i kilkakrotnie silnie błysnął ekranem, ale golełazka tego albo nie widziała, albo dostrzegła kątem oka, lecz uznała, że to po prostu wyładowania lampy manicznej. Podeszła do włazu. W tym momencie winda Simona dotarła do głównego pokładu montowni. Nut ruszył pędem po rampie do głównej części platformy, cały czas obserwując dziewczynę, która już zrywała plomby. Simon aż pochylił się na wirażu, pędząc w stronę Nomisa. Cały czas błyskał swoim ekranem, ale na próżno. Jessica właśnie odmykała ciężkie, okrągłe wrota. Simon, pędząc rampą prowadzącą do golema, widział, jak Tannhauser sięga do ekranu przedstawiającego wykresy ciśnień w tłokach... Coś błysnęło, syknęło i wnętrze golema zasłonił wielki obłok pary wodnej. Simon ryknął bełkotliwie, jego szczęka wykrzywiła się jeszcze bardziej niż zwykle, zebrał wszystkie siły w krótkich, muskularnych nogach, wybił się i wpadł prosto we właz. Para na szczęście zdążyła się już schłodzić. Wymacał prawą ręką podłogę i natrafił na nogę dziewczyny. 388
Simon
Wyciągnął ją ze środka na rampę, a potem chwycił na ręce i wyniósł dalej. Dziewczyna otworzyła oczy. Nie wyglądała na ranną. – Postaw mnie – szepnęła. – Postaw. Nic mi nie jest. Nut posłuchał i ostrożnie postawił ją na stalowej podłodze. Zadarł głowę, żeby spojrzeć jej w twarz i nie patrzeć na bujny biust, na którego wysokości znajdowały się jego oczy. Uniósł „Kom” i wystukał: – Nic cię nie boli? – Nie. Muszę tam wrócić. – Czekaj! Co się stało? – Uszczelka przy mierniku. Nic groźnego. Ogłuszył mnie skok ciśnienia. I oberwałam w tył głowy, ale nawet nie krwawię, widzisz? Odwróciła się do niego tyłem i uniosła koński ogon. Rzeczywiście, nie było śladu krwi. – Dziękuję za pomoc, Simon, ale mam sprawę do załatwienia. Nut zamachał rękami, a potem wystukał: – Ja się na tym znam. Przecież wiesz. Pozwól mi to zrobić. Dziewczyna zagryzła wargi. – Nie mogę. Obiecałam księciu. – Nie ma go tutaj. Jessica roześmiała się. – O, grubo się mylisz, podmajstrze. W całej fabryce są jego mechaniczne gołębie. Nagle pobladła i osunęła się na podłogę. Nut przyskoczył do niej, uniósł ją i pobiegł do pustej kantyny.
Dopiero tam, przy stole, odzyskała przytomność. Bolała ją głowa. Piła zbożową kawę, którą naprędce przygotował, ocierała spocone czoło i mężnie usiłowała udowadniać całemu światu, że nic jej nie jest. Simon siedział naprzeciwko niej, a w jego osłoniętej mosiężnym czerepem głowie mieszały się uczucia szczęścia i troski, uniesienia i zmartwienia, spełnienia, że dziewczyna odzywa się do niego, 389
Marcin Sergiusz Przybyłek
w i d z i g o i z n a j e g o i m i ę, i lęku, że stało się jej coś gorszego, niż tylko wstrząśnienie mózgu. – I jak? – wystukał na klawiaturze, ozdabiając słowa kilkoma zgrabnymi ornamentami. – Trochę lepiej. Psiakrew, musiałam się trzasnąć mocniej, niż mi się wydawało. – Jeszcze trochę odpocznij. Spojrzała mu w oczy. Prawe i lewe. – Dziękuję, Simon. – Za co? – Za to, że mnie wyciągnąłeś. – Ty... znasz moje imię? Parsknęła. – Chyba każdy w montowni zna Simona Nuta, genialnego słuchacza golemów, chociaż Kristoff zachowuje się tak, jakbyś należał tylko do niego i stara się, że tak powiem, ograniczać twoją popularność. Nasz bohater wybałuszył prawe oko, a jego szczęka uciekła w bok ze zdziwienia. – Genialnego? Jessica pokręciła głową: – Nie udawaj, że nie wiesz. Simon przełknął ślinę. Jego twarz spąsowiała. Spojrzał w dół i zaczął drżeć. Dziewczyna przestraszyła się: – Co się stało? Simon? – Nic. Nic. Nie przywykłem... Jessica spojrzała na niego ze współczuciem. Wyciągnęła rękę, żeby go pogłaskać po głowie, ale po chwili wahania cofnęła ją. W tym czasie Nut wystukał: – Miałem wrażenie... że jestem dla ciebie niewidzialny. Tannhauser wypuściła nozdrzami powietrze, aż zaświszczało. Jej tkliwość nagle uleciała, jakby ktoś odciął ją nożem i wyrzucił na śmietnisko. – Faceci mają tyle wrażliwości, co golemy. Jak myślisz, co widziałam, patrząc na twoją rękę? No? I w tym momencie Simon zrozumiał: 390
Simon
– ...Swoją rękę? – Dokładnie, panie detektyw. Twój widok uzmysławiał mi moje kalectwo. Dlatego wolałam nie patrzeć. Nut znowu poczerwieniał. – Przepraszam – szepnęła Jessica – przepraszam. To było okrutne. – Nic się nie stało. Jestem kaleką. – Tak jak ja. To nie czyni nas gorszymi ludźmi. – Uważam, że twoja proteza jest piękna. Jessica roześmiała się i jakby rozluźniła. Łyknęła kawy ze stalowego kubka. – Jeszcze nie słyszałam takiego komplementu. Mogę się odpłacić? Nut znowu wytrzeszczył oczy. – Masz silne ręce. Zawsze chciałam takie mieć. Simon bezgłośnie się roześmiał. Nie lubił się śmiać na głos, bo brzmiało to bełkotliwie. Jego szczęka otworzyła się i wykrzywiła, a plecy zaczęły podrygiwać. – Jak to? – wystukał. – Golełazom potrzebne są mocne ramiona i palce. Moje są niezłe, ale nie położyłabym cię na rękę. – No nie. A jak to się stało? Jeśli mogę zapytać... Simon wskazał palladową dłoń Jessiki. Dziewczyna westchnęła. – Miesiąc przed twoim przybyciem... Dlatego kojarzę tę rękę... Rozumiesz, z tobą... Wisiałam na uprzęży i sprawdzałam onitowanie. – Jessica spojrzała w dal, zupełnie jakby za plecami Simona otworzyło się okno w przeszłość, przez które mogła obejrzeć jeszcze raz to, co minęło. – Pieprzony gołąb... Coś mu się zepsuło w skrzydle, czy czymś tam innym. Spadł mi na klamrę. To bydlę waży ze cztery kilogramy. Masa razy prędkość... Rozumiesz? Pękł karabińczyk, zaczęłam lecieć w dół ze stalową liną owiniętą wokół ręki. Tuż nad ziemią lina szarpnęła i ucięła mi przedramię, ale to uratowało mi życie. Ponieważ gołąb należał do księcia, poczuł się zobowiązany i podarował mi to... coś. Jessica stuknęła metalowymi palcami w stalowy blat stołu jadalnego. – A teraz Grabb zapomniał, że jego ptaszysko mi to zrobiło i żąda... – Nie chodź tam. Ja to zrobię. 391
Marcin Sergiusz Przybyłek
– Muszę. – Nie jesteś w stanie. A w ogóle, o co chodzi z tym golemem? Dziewczyna wzruszyła ramionami. Nie wiedziała. – I dlaczego ty, a nie saperzy? Znowu wzruszenie ramion. – Simon. Ja muszę mieć tę robotę. Wychowuję trójkę młodszego rodzeństwa. Nie mają nikogo. Tylko mnie. Jeśli będę nieposłuszna, von Grabb mnie zwolni. Muszę tam wejść. – Zgoda. Ale książę nie powiedział, że nie może tam z tobą wejść ktoś jeszcze? – No... nie powiedział. – Zatem wejdziemy tam razem.
Ruszyli pół godziny później, gdy dziewczynie przestało się kręcić w głowie. W hali było pusto, ale wciąż huczała od pracy automatów. Podchodzili do giganta jak do złowrogiego wulkanu, który w każdej chwili może wybuchnąć. Simon starał się zajrzeć w oczy potwora, ale były zbyt wysoko i kąt był nieodpowiedni. Widział tylko cienkie kreski wycięć w czerepie. Gdy byli przy włazie, Nut wystukał: – Ja pierwszy, dobrze? Dziewczyna skinęła głową. Nasz bohater ostrożnie przekroczył próg włazu, pozwolił, by weszła dziewczyna i zagrodził jej drogę. – Najpierw go posłucham. To może wcale nie być... Pokręcił głową. – Zbyt skomplikowane. Po prostu mi zaufaj. Jessica potrząsnęła czarną grzywką i na wszelki wypadek nasunęła na oczy gogle, a twarz osłoniła skórzaną maską. – Gotowa. Simon wyjął słuchawkę i przytknął ją do ściany. I jego duszę zalała muzyka inna od wszystkich, które dotąd słyszał. Była głośna, podniosła, „wzorzysta”, pełna inkrustacji i warstw, zupełnie jakby Nomis 02 był bardziej skomplikowaną maszyną od pozostałych. Melodia miała rytm, a więc maszyna była raczej zdrowa... Tak, 392
Simon
brak jakichkolwiek dysonansów czy zgrzytów... Ale przecież uszczelka, ona powinna była zostawić jakiś ślad... Simon skupił się i wniknął między tony melodii... Jest. Jest. Lekkie stukanie pod koniec każdego taktu. To ona. To ona i... nic więcej? Znowu zanurkował pomiędzy dźwiękami w poszukiwaniu usterek, ale nic nie znalazł. Jedynym świadectwem tego, że zero dwójka była inna, była sama melodia. Nut niechętnie odsunął słuchawkę od ściany. Gdy jego uszy zalał typowy hałas montowni, poczuł pustkę. Wyjątkowo dojmującą. Chociaż hala huczała, nagle cała ta gargantuiczna przestrzeń wydała się Simonowi pozbawiona znaczenia, papierowa, nieistotna. Istotna była tylko melodia, którą tak gwałtownie przerwał. Nie mogąc się powstrzymać, przytknął miedziane kółko jeszcze raz do gładzi. I znowu popłynęła melodia golema. Wlała się w jego żyły, w jego tkanki i poczuł się jakby był golemem, jakby on i maszyna byli jednym. Ta melodia przemawiała do niego, mówiła: „Witaj Simonie, czekałem na ciebie od tak dawna, o d t a k d a w n a, rozgość się. Herbata jest gorąca, a ciasteczka świeże”. Nut zamrugał. Coś go pchało. Coś stukało tak mocno, że słuchawka odsunęła się od ściany. To Jessica stukała go w ramię. O ile jeszcze przed minutą była najukochańszą istotą chodzącą po Urdzie, teraz miał ochotę na nią krzyknąć. Jak mogła przerywać tak piękny sen?! Stan złości jednak trwał tylko chwilę. Znowu widział czarnowłosą dziewczynę, co prawda jej oczy zasłaniały gogle, a usta maska, ale za chwilę je zdjęła, obdarzając go słodkim widokiem swojej twarzy. – Wymieniłam tę uszczelkę, gdy byłeś wpięty. I nagle odsunęła się ściana... Zobacz – szepnęła, pokazując koniec korytarza serwisowego. Był tam... właz. U golemów nie ma niczego podobnego. Korytarz kończy się oscylacyjnym ekranem manicznym informującym o ciśnieniu w kotłach. Nie ma innych pomieszczeń. – Co to jest? – spytała. – Kto to zamontował? Nagle wejściowy właz sam się z hukiem zatrzasnął, a w małym pomieszczeniu zamajaczyła eteryczna, utkana z wyładowań rozchodzących się od ścian pomieszczenia, postać smukłego elfa, którego twarz była ukryta w cieniu wielkiego ronda kapelusza. 393
Marcin Sergiusz Przybyłek
– To nieważne, moja miła. – Kim... Kim jesteś? – spytała przestraszona. – Istotne jest, kim ty jesteś, Jessico Tannhauser. – Nie rozumiem? – Otwórz te drzwi, kochaniutka. – Nie, dopóki mi pan nie powie... Ze ścian wystrzeliły błyskawice i uderzyły w dziewczynę. Ta zgięła się wpół i krzyknęła z bólu, a Simon zawył razem z nią. – Przestańcie! Przestań, panie! – wystukał na klawiaturze. – No właśnie, kogo my tu mamy? – Eteryczny elf podrapał się w podbródek. –Niziołek? Za mało czochraty. I bez bokobrodów. Za wysoki na niziołka. Krasnolud? Simon wystukał: – Jestem człowiekiem. Elf się roześmiał: – Chyba tylko z nazwy, przyjacielu, tylko z nazwy. No, ale żarty na bok. Wchodzisz, panno, czy nakłonić cię jeszcze raz? – Tak, tak – stęknęła Jessica, złamana bólem – wejdę, oczywiście, że wejdę... Nut patrzył bezradnie, jak dziewczyna, kuśtykając, wymija go i podchodzi do wewnętrznego włazu. Chciał napisać „nie rób tego”, albo „ja to zrobię”, ale zdał sobie sprawę, że jest, podobnie jak ona, ubezwłasnowolniony. Ten elf, ten zacieniony, eteryczny demon, trzymał ich w szachu. Dziewczyna stanęła przed wielkim kołem. Odwróciła się niepewnie. – No dalej, śliczna – ponagliła zjawa. – Nie każ mi czekać. – Co tam jest? – spytała. – Oczywiście niespodzianka, czyli, zgodnie z definicją, coś, czego się nie spodziewasz. Tak jak w porzekadle: bombonierka, czekoladki, rozumiesz... Gdy dziewczyna wciąż się wahała, ze ścian wystrzeliły błyskawice. Jęknęła i osunęła się na ziemię. Simon przyskoczył do niej, ale jego także poraziło wyładowanie. Zamigotały lampy na akumulatorze, siłowniki lewej ręki zamarły. Nut bełkotnął z bólu i opadł na kolana. Miał wrażenie, że błyskawice pokroiły mu wątrobę, nerki i jelita, że krwawi w środku. 394
Simon
– Dalej, szkoda czasu – zachęcił elf. Jessica podniosła się z trudem. Płytko odetchnęła, stęknęła i chwyciła koło. Krzywiąc się z bólu, zakręciła nim. Usłyszeli metaliczny szczęk odskakującej zapadki. Dziewczyna spojrzała na Simona, po czym z wahaniem pociągnęła skrzydło i uchyliła ciężki właz. W pomieszczeniu, które było za wrotami, rozjarzyło się czerwone światło i wydobyło z mroku fotel, dźwignie, puste ramy ekranów... – Co to jest? – spytała Tannhauser. – Och, przecież to proste, moja miła. Sterówka. A ty jesteś pilotem tego oto golema. Jessica spojrzała na uplecioną z wyładowań zjawę: – Ależ to niedorzeczne! Golemy nie mają pilotów! – Ten ma. Zostałaś do tego celu specjalnie wyznaczona. Rozumiesz, ja nie mogę dotykać stali, tym bardziej żelaza, a to bydlę posiada go bardzo dużo. Tym bardziej nie mógłbym dotknąć dźwigni sterującej, bo zawiera tak skondensowaną magię, że moje delikatne opuszki nie wytrzymałyby stężenia... Natomiast twoja ręka, twoja lewica, nadaje się do tego doskonale. Rozumiesz? – Jak to: „moja lewica”? – Jest z palladu, prawda? – Ale dlaczego lewa ręka? – Znasz się na magii, miła? O, biedactwo, widzę, że nie. No więc lewa... bo tak. Wystarczy? – I dlatego tylko mam zostać pilotem golema? Że miałam wypadek? Elf zachichotał. – Nie, złociutka. Zostałaś pozbawiona ręki, b o m i a ł a ś n i m z o s t a ć. Oczy Jessiki otworzyły się szerzej, a usta rozwarły się w niemym przerażeniu. Zarówno ona, jak i Simon stali nieruchomo, próbując zrozumieć, co przed chwilą powiedział tajemniczy nieznajomy. – Co? To nie był wypadek? – spytała wreszcie Jessica. – No. Dotarło, jak widzę. Oczywiście, że nie. Od początku wykazywałaś doskonałe predyspozycje do bycia pilotem. Brakowało tylko jednego szczegółu... 395
Marcin Sergiusz Przybyłek
– Ale jakie predyspozycje? Nie znam się na... – Pracujesz w Gol Trust, czyż nie? Znasz się. – Jesteś potworem! Obaj jesteście potworami! Czy książę o tym wiedział? – Jakże inaczej jego gołąb mógłby spaść na twoją klamrę? Nie tylko on wiedział. Sylvester de Mello, technomag Gol Trustu także. No, ale to szczegóły, które nie mają teraz znaczenia. Dosyć tych pytań. Wchodź, moja pani. Panu niziołkowi już dziękujemy. Właz na zewnątrz golema otworzył się. Widząc to, Jessica stężała. – A jeśli ucieknę? – spytała. – Nie zdążysz. Błyskawice, które już ci zademonstrowałem, spalą cię na popiół. Hej, mości niziołku, już, fora, zmykaj, pókim dobry. – Ale dlaczego? – odezwała się dziewczyna. – Po co to wszystko? – To ci wyjawię dopiero, gdy zasiądziesz w fotelu. Zaznaczę tylko drobny, ale być może istotny fakt: gdy to zrobisz, rozumiesz, gdy posadzisz swoje jestestwo na tym... hm... tronie, już nigdy z niego nie wstaniesz. Jessica pobladła. Oczy dziewczyny rozszerzyły się, a usta wykrzywiły w przerażeniu. – Zostanę tam na zawsze?! – Cokolwiek to znaczy w ludzkim tego słowa rozumieniu. – Nie, nie chcę! – Jessico, nie masz wyboru... – Zawsze jest wybór! Elf roześmiał się. Cień kapelusza przesunął się nieco w górę i zarówno Simon, jak i ona mogli zobaczyć jego wąskie, złośliwe usta. – Śmierć? Jesteś na nią gotowa? – Tak, jestem gotowa! Dziewczyna już się prężyła do skoku, gdy zatrzymał ją Simon. – Ja ją zastąpię – wystukał pospiesznie i spojrzał na zjawę. Elf patrzył na napis „Komu” i przez chwilę milczał. Jego usta to pogardliwie się wykrzywiały, to szły w górę, by przybrać formę sardonicznego uśmiechu. – Mości niziołek? – spytał powoli. 396
Simon
– Zastąpię ją. Też mam sztuczną lewą rękę. Mosiężną, ale mocną. I znam się na maszynach. Elf chrząknął znacząco. – Ale co ci się stało, niziołku? Jesteś gotów poświęcić się dla kobiety, która nigdy na ciebie nie spojrzała? Jessica skierowała zdziwiony wzrok na Simona, a on na nią. – Co jest ci winna? – dopytywał się elf. – Masz jakiś dług? Przecież to obca istota, niewiele zresztą warta... – Mylisz się – wystukał Simon. – Jest warta wszystkich bogactw świata. Jessica spojrzała na niego zdumiona. – Kocham ją. Dziewczyna otworzyła usta, ale nie zdołała wydobyć z siebie głosu. Wreszcie stuknęła się pięścią w piersi, jakby tkwiła tam jakaś przeszkoda uniemożliwiająca mówienie i wyszeptała: – Nie, Simon, nie rób tego, na pewno jest jakieś wyjście... Nut pokręcił głową i krzywo się uśmiechnął. – Dobrze wiesz, że nie ma. Spali nas. Mnie, ciebie, oboje. Jeśli współpracuje z Grabbem, nikt nam nie przyjdzie z pomocą. – Simon... – To nic, to nic... – Co za wzruszająca scena. – Elf rozciągnął cienkie usta w drwiącym uśmiechu. – Niziołek wyznaje miłość kobiecie, ona zdziwiona, on onieśmielony, och, szkoda, że nie wziąłem fotoskopu, nagrałbym to i pokazywał dzieciom... Jessica spojrzała z nienawiścią na eteryczną postać. – Kim jesteś, do diabła? – Nie masz prawa zadawać pytań, dziewczyno. Niziołku. Sprawdziłem twoją aurę. Ze zdziwieniem stwierdzam, że nadajesz się na pilota tej machiny. Więc jeśli rzeczywiście chcesz zastąpić pannę Jessicę Tannhauser z własnej, nieprzymuszonej woli... – Tak – pospiesznie wystukał Simon. – Chcę. Elf ziewnął i przytknął do ukrytej w cieniu twarzy jedwabną haftowaną chusteczkę. 397
Marcin Sergiusz Przybyłek
– No niech będzie. Niech będzie. Trochę to niespodziewane, ale lubię niespodzianki. Tak mało zaskoczeń w tym monotonnym, szarym życiu... Zatem, panno Jessico, proszę opuścić pomieszczenie, a pana niziołka zapraszam, hę, zupełnie jak cyrulik chorego na ból zęba, na fotel... Tannhauser stała przed Simonem i patrzyła mu prosto w oczy, a on, zadarłszy głowę, patrzył w jej śliczną twarz. – To nic, Jessico – wystukał. – Ja i tak do niczego się nie nadawałem... – Nie mów tak... – Tik-tak, tik-tak – wtrącił się elf. – Nie chcę wam przerywać schadzki, a w zasadzie przeciwnie, chcę to zrobić. Wystarczy tych ceregieli. Ze ścian znowu strzeliły pioruny i poraziły oboje. Simon skrzywił się z bólu, a Jessica ugięła kolana i stęknęła. Tortura była nie do zniesienia, rozsadzała głowę i oczy. Nut miał wrażenie, że pół sekundy wyładowań dłużej i straciłby przytomność. – Idź już. Idź. – wystukał zdrętwiałymi palcami. – Simon... – stęknęła Jessica, wyciągając do niego rękę. – Idź. I pamiętaj o mnie. Dziewczyna spojrzała mu głęboko w orzechowe prawe oko, dopiero teraz widząc, jak jest wyraziste i pełne odcieni. Dopiero teraz zobaczyła, że w tym dziwnym, krzywym człowieku jest piękno. Zawsze było widoczne. I zawsze skierowane było wprost na nią. A ona tego nie dostrzegała. Wychyliła się i ucałowała go w prawy policzek. A potem w czoło. I na końcu w powiekę. I z obu oczu Nuta popłynęły łzy. Bo spełniło się jego marzenie. – Żegnaj, Simon. Nigdy cię nie zapomnę – wyszeptała Jessica, podniosła się i nie odwracając się już, wstydząc się swojej decyzji, wybiegła przez właz golema. Ciężkie, okrągłe drzwi zatrzasnęły się za nią, a Simon nabrał w pierś wielki haust powierza. Teraz był gotów na wszystko. Na to chociażby, by rozerwać świat na strzępy. – Co za duch – pochwalił elf. 398
Simon
Nut odwrócił się w stronę sterówki i zmierzył fotel wzrokiem. – Nie będzie pasował do moich pleców – wystukał. – Zaradzimy... Na mosiężnym oparciu pojawiły się rysy. Okazało się, że mebel nie jest wykonany z litego kawałka metalu, ale bardzo wielu drobnych elementów. Na oczach Simona oparcie przemorfowało niczym talia kart i za chwilę mebel był tak ukształtowany, by plecak Simona miał się gdzie zmieścić. Nut podszedł powoli i usiadł na fotelu. – Ujmij drążek sterowniczy, Simonie Nut. Nasz bohater spojrzał na podługowaty kształt wystający ze środka podłogi. Był bogato rzeźbiony, a głowica przedstawiała mordę diabła. Niewiele myśląc, ujął ją metalową dłonią. Poczuł, jak w golemie budzi się nieznana, magiczna moc, jak wszystkie podzespoły potwora wypełnia egzotyczna energia. Poczuł, jak ta energia zaczyna również wnikać w niego, mrowić w końcówkach palców i na czubku nosa... Właz do sterówki się zatrzasnął, a nogi i tułów pilota zostały oplecione grubymi metalowymi klamrami, mocując go na stałe do siedziska. Nut stał się więźniem. Nie miał czasu, by przemyśleć wszystkie konsekwencje tego faktu, ale jedna myśl, zapewne wywołana starymi przyzwyczajeniami, wypłynęła na wierzch. – Jednego nie przewidziałeś, mości elfie – wystukał. – Czegóż to, Simonie? – uśmiechnęła się zjawa, która wniknęła do wnętrza sterówki i rozświetlała jej czerwone wnętrze niebieską aurą. – Za kilkanaście godzin mój akumulator się wyczerpie i nie będę mógł się z tobą komunikować, moja lewica zaś osłabnie. – Och, doprawdy? Hm. To niedobrze. Ze ściany po lewej stronie wysunęła się mechaniczna łapa i cicho rzężąc przekładniami, wyjęła porcelanową, ciężką wtykę z haka przy przedramiennej prowadnicy Simona, po czym podłączyła ją do gniazda w ścianie. Takiego samego trójkątnego gniazda, jakie posiadał jego cenny generator. Nut uniósł brwi. Skąd we wnętrzu golema gniazdo pasujące do tej wtyczki?! I taka łapa, zupełnie jakby specjalnie skonstruowana do tego, by chwytać za łamane miedziane ramię przesyłające maniczną energię 399
Marcin Sergiusz Przybyłek
do akumulatora? Krzywa twarz Simona wygięła się jeszcze bardziej. Nasz bohater rozejrzał się po sterówce, jakby zbyt niskiej dla normalnego człowieka... Wyciągnął ręce do mosiężnych dźwigni, lewarów, kamiennych przełączników i guzików, zamontowanych na panelach będących przedłużeniem podłokietników fotela. Wszystko było idealnie dopasowane do zasięgu jego ramion... I nagle zrozumiał. A gdy zrozumiał, coś odezwało się w jego mózgu i przebiegło po kończynach niczym macki ośmiornicy. – Tak. – Odezwał się głos w jego głowie, a usta elfa pozostały nieruchome, złośliwie uśmiechnięte. – Tak, spryciarzu. Ten golem od początku miał być twój. Ale widzisz, magia, którą ożywiłeś, dotykając głowy demona, mogła być obudzona tylko wtedy, gdy ktoś sam, z nieprzymuszonej woli tego chce. Jessica nie chciała i nic by mi nie przyszło z jej usług. Była przynętą, wabikiem, a ty po prostu chwyciłeś haczyk. – Wiedziała? – odparł Simon w myślach i, paradoksalnie w tej sytuacji, z niejaką ulgą odkrył, że wreszcie może... mówić. – Ach, nie. Nie jest okrutna, tylko po prostu naiwna. – Ta intarsja w moim mózgu... – To artefakt kontrolujący. Teraz mam nad tobą władzę. Ja wydaję rozkazy, ty słuchasz. – Czyli mój ojciec, matka... Elf ostentacyjnie ziewnął i wykonał taki ruch dłonią, jakby przewracał karty księgi, która znajdowała się poza zasięgiem wzroku Simona. – Usunięci, gdy okazali się zbędni. – Belisarius... – Za bardzo interesował się twoim wzrostem, jak widzisz, dostosowanym do tej sterówki, oraz intarsją. – Ale to przecież Luigi... długi... Elf machnął ręką z lekceważeniem: – Tataglia to pionek nieświadomy swojej funkcji. Podobnie jak jego pan. No a długi, tak... – Elf uśmiechnął się drapieżnie. – Taaak, nawet nie wiesz, jak bardzo zaciążyły na twoim przybranym ojcu... – Co masz na myśli?! 400
Simon
– Och, opowiem ci kiedy indziej. Poczucie winy to taka straszna kula u nogi... – Czyje poczucie winy? Elf pokręcił powoli głową: – Twoje, mości niziołku. Naprawdę nie wiesz, ile kosztuje twój akumulator many? Toż to warte majątek. Nut zadrżał. Czyżby Belisarius zginął... przez niego? – Och, nie martw się – odezwała się zjawa czytająca jego myśli – Twój ojczym zginąłby tak czy owak, więc w sumie ten szczegół, ten dług, nie ma znaczenia. Simon spojrzał z nienawiścią na eterycznego rozmówcę. – Zabiłeś go. Zabiłeś mojego ojca. – Zabił go Tataglia. – Na twoje polecenie. – Och, polecenie. Tak gęsta, subtelna siatka zależności łączy ludzi władzy, że trudno wyśledzić, gdzie kończy się sugestia, a zaczyna inicjatywa... Nie ciekawi cię, jak to się stało, że się tutaj zatrudniłeś? – W Gol Trust? – Najprostsze. Gołąb reklamowy. Simon przez dłuższą chwilę próbował się opanować, ale wspomnienia, które tłoczyły się na progu jego świadomości, były zbyt natarczywe. Poczciwa twarz Belisariusa, jego troska i ojcowska opieka, miłość i starania, to wszystko zostało zniszczone przez tego, tego... chorego artystę?! Nut spojrzał na przeklętą zjawę i zmusił umysł do koncentracji. Musi znaleźć wyjście z tej sytuacji, musi. Aby to zrobić, potrzebuje więcej danych... – Ale tyle czasu? Planowałeś to... dwadzieścia lat? Elf uśmiechnął się. – Jesteśmy długowieczni. Gdy pożyjesz pięćdziesiąt, siedemdziesiąt lat, jak twoi ziomkowie, zrozumiesz, że planowanie na dwie dekady wprzód nie jest niczym nadzwyczajnym nawet dla ludzi, co dopiero dla elfów. A w ogóle wiesz, jaki dzisiaj jest dzień? – Dwudziesty października? Zjawa wybuchnęła gładkim, arystokratycznym śmiechem. Cień przesunął się jeszcze wyżej po jej twarzy i teraz Simon widział nie tylko usta, ale także dolną część wąskiego nosa. 401
Marcin Sergiusz Przybyłek
– O, biedna istoto nieznająca dnia swoich urodzin... A w ogóle zorientowałeś się, w czym siedzisz? – W golemie przecież. – Nomis zero dwa. Przeliteruj wstecz. Nut otworzył szerzej prawe oko. Dwadzieścia... S i m o n . Elf wciąż się uśmiechał: – Magia uwielbia koincydencje, konwergencje i koniunkcje. Dzisiaj, Simonie, w dzień Festiwalu Małp, obchodzisz dwudzieste urodziny i siedzisz w golemie oznaczonym literami twojego imienia oraz cyframi wieku. Och, aż wszystko wibruje od magii... – Ale... Dlaczego ja? Dlaczego to wszystko jest tak złożone? Nie mogłeś po prostu kupić golema i znaleźć do niego pilota? Nie mogłeś sam tutaj usiąść? – Żartujesz. We wnętrzu śmierdzącego żelazem molocha? Uwięziony na wieczność? Wystawiony na ciosy? Bez sensu. Znaleźć pilota gotowego na taki los? Dobrowolnie? Ach, przestań. Utkanie tak potężnej magii wymaga czasu i kunsztu. Akurat dwudziestu lat z okładem. Pisarze piszą swoje dzieła w takim czasie. Ja też stworzyłem swoiste opus magnum... Szkoda tylko, że nikt nie pozna autora. Ty o mnie nie opowiesz, prawda? Elf roześmiał się tak serdecznie, jakby opowiedział najlepszy dowcip na świecie. – Mam komunikator... Ramię, które podłączyło wtykę akumulatora do gniazda, machnęło nagle i połamało złożone ramki „Komu”. – Już nie. Nut patrzył zdumiony na akt zniszczenia. Jego jedyne narzędzie komunikacji, jego język i usta zaprojektowane przez Belisariusa zostały właśnie połamane jednym, bezmyślnym ruchem automatu. Zacisnął krzywe usta w bezsilnym gniewie. Racjonalna część jego umysłu oceniła szkodę i wiedziała, że gdyby tylko miał dostęp do narzędzi, potrafiłby to naprawić, ale w obecnym stanie... Zrozumiał też, że jedyną istotą, z jaką będzie mógł się teraz porozumieć, jest przeklęta zjawa. – Na piachu też można pisać palcem – pomyślał. – Nigdy nie wyjdziesz z tej sterówki, mości Simonie. – Czyli umrę z głodu. 402
Simon
Elf się roześmiał, a z góry, z głośnym sapaniem zjechały dwie tuby, grubsza i cieńsza. Nut domyślił się, że z jednej będzie dostawał jedzenie, a z drugiej picie. – Obesram się i zasikam. I taki będzie twój opus magnum. – Aj! Co za okropny język! Jeśli mamy współpracować, musisz się poprawić! – Chuj ci w dupę, bladawcu. – Takie dictum dżentelmen może zbyć tylko milczeniem. Elf znowu wykonał ruch przewracania karty księgi. Nut usłyszał szelest papieru. – Co ty tam robisz, podły człowieku? – spytał. – Czytam sztukę, mości niziołku, to po pierwsze. Nie sądzisz chyba, że rozmowa z tobą dostarcza mi wystarczająco dużo rozrywki. Po drugie: jestem elfem, co musiałeś przecież zauważyć, a po trzecie: zajmij się teraz bardziej przyziemnymi sprawami, że się tak wyrażę... Podłoga w sterówce drgnęła, otworzyła się w niej dziura i wyjechały z niej dwie rury, grubsze i masywniejsze od sufitowych, a z nimi ramiona zaopatrzone w ostrza i nożyce. Wykonały kilkanaście brutalnych ruchów i cięć, a ze skórzanych spodni oraz butów Simona nie został nawet strzęp. Jego pośladki i genitalia zostały umieszczone w odpowiednich otworach, usłyszał syk i poczuł, że został szczelnie... skanalizowany. – To... to co robisz, jest potworne – pomyślał do elfa. – Ooo, tak, jest! Jest, nawet się nie domyślasz, jak bardzo! – Czego chcesz? – Wbrew temu, co sądzą majstrzy montowni, Nomis zero dwa jest skończony. Aktu rozruchu dokonałeś własno-, że tak powiem, ręcznie. Nomis jest zamówieniem firmy Scott Meadows Inc. Elf machnął od niechcenia chusteczką. Simon zauważył, że haft ją zdobiący jest monogramem, jakby literą, ale nie zdążył uchwycić, jaką. – Och, wiem – ciągnął arystokrata – to nietypowe dla elfa posiadać firmę, więc powiem tylko, że stworzyłem ją, z niejakim obrzydzeniem, tylko po to, by zamówić tę... zabawkę, golema o specyfikacji jakiejś tam, w każdym razie największego. Wiesz, elfy pomijają szczegóły techniczne. Scott Meadows będzie nadzorować konserwację Brass Bridge, tego mostu, niziołku, który przebiega tuż obok parlamentu, rozumiesz... A gdy się tam znajdziesz... 403
Marcin Sergiusz Przybyłek
Elf ziewnął i znowu zakrył usta chusteczką. Tym razem Nut miał dostatecznie dużo czasu, by uchwycić haft. Była to litera „H” napisana jednym ciągiem, przypominająca fantazyjnie ułożoną linę. – ...wniknie w golema znacznie potężniejszy duch niż ten, który teraz go zasiedla. Jeśli jesteś ciekaw, dlaczego nie wniknął od razu, odpowiem. Wszyscy w Gol Truście wyczuliby, że z Nomisem jest coś nie tak, a poza tym nie dałoby się go kontrolować. Najpierw uśpiony demon, potem zniewolony pilot, potem dopiero demon potężny. Rozumiesz, takie domino z coraz większymi klockami... Elf na chwilę zamilkł, jakby coś sobie przypominał. – Duch uwięziony jest w kamieniu na dnie rzeki – podjął po chwili. – Wystarczy, że na niego nadepniesz. Skąd to wiem? Wybacz, znowu techniczne szczegóły. Tak czy owak, gdy to się stanie zniszczysz parlament i zastąpisz go swoim jestestwem... Czerwona sterówka i błękitna zjawa rozmazały się przed oczami Simona i zostały zastąpione płomiennymi wizjami. Nut zobaczył golema, ale nie takiego, jakim widział go w montowni, lecz barwnego, ozdobionego złotymi inkrustacjami, demonicznymi ornamentami, poplamionego licznymi metalicznymi wstawkami, z pewnością stworzonymi jakimiś zaklęciami, niezrozumiałą magią. Potwór rozbijał parlament w pył. W powietrzu leciały fragmenty murów, kolumn, z mgłą Lyonesse mieszał się czarny dym i szary pył. Wojskowe pojazdy uderzały weń ze wszystkich stron, ale pociski odbijały się od pancerza, ozdabiając go kwiatami wybuchów. Na czerwonym niebie płonęły oślepiającym, białym ogniem sterowce ostrzeliwujące golema, kroczące parowe machiny strzelające do giganta z okolicznych dachów były rozdzierane demonicznymi promieniami tryskającymi z gorejących ślepi potwora, ogień buchał z kominów behemota i szedł w górę, rozdzierając niskie chmury... Zobaczył Simon niezniszczalną machinę, która właśnie otrzymała duszę. A potem ujrzał jej wnętrze i siebie samego, uśmiechniętego w szalonym, krzywym grymasie, zrośniętego z nią w stopniu o wiele większym niż obecnie, będącego jej nienawidzącym sercem, napędową, sprawczą siłą... Wizja się rozwiała. Simon przełknął ślinę, bo nagle zaschło mu w gardle. Odchrząknął. Więc to tak? Więc tak ma wyglądać jego przyszłość? Z jednej strony 404
Simon
przerażała, z drugiej fascynowała, bo oto on, Simon Nut, kaleka budzący litość, miał stać się demiurgiem zniszczenia. On, który był niezauważalny, miał być widoczny w całym Alfheimie. Oprócz grozy, którą wzbudziła w nim ta wizja, odczuł także cień... fascynacji. Jego mózg jednak, przyzwyczajony do pracy z maszynami, wciąż widział luki i niedopowiedzenia. Domagał się informacji. Przezwyciężył część umysłu, która trzymała się apokaliptycznej wizji, i zadał pytanie: – Dlaczego wplątałeś w to Jessicę? – Ach, te wady wychowania i edukacji – westchnął elf i drapnął się długim palcem w czoło. – Wiesz, co to jest nexus? To węzeł magiczny. Największe znajdują się w miłości, zwłaszcza, gdy miłość odczuwa osoba ułomna, pokrzywdzona przez los. Słowem, najpotężniejszym nexusem jest nieodwzajemniona, romantyczna, krwawa miłość kaleki. Ostatnie słowa elf wypowiedział chrapliwym, pijackim głosem, jakby naśladował kloszarda. – Kogoś takiego jak ja. – Dokładnie tak. Nawet jeśli miłość ci przejdzie, zastąpi ją żal i nienawiść. Uczucia zawsze były w tobie silne, Simonie. A golem potrzebuje nexusa. Sam demon, ten rzeczny, posiadłby machinę i tyle by było z mojej władzy. Potrzebuję człowieka, żeby zapanować nad tą potęgą. To takie, rozumiesz, mości niziołku, puzderko w puzderku i w puzderku. Najmniejszym jest maszyna. Potem demon. Potem ty. I na końcu ja. – Elf wyszczerzył drobne, równe zęby. Uniósł rękę w udanym geście pokuty: – Och, powtarzam się. Przecież już mówiłem o dominie. – Ale w innym kontekście. – Dziękuję, miły panie. Widzę, że się dogadujemy. – Odgryzę sobie język. Wykrwawię się. Demon przejmie panowanie nad golemem. – A... próbowałeś już tej sztuki? Simon poruszył krzywą szczęką i... zdziwił się. – Ach, nie, nie potrafisz? No widzisz, kochany, właśnie po to skrzywiłem twoje stawy jarzmowe. Nie zdołasz dokonać tej sztuki. Co najwyżej poranisz sobie ozorek, ale to wszystko. Simon ciężko odetchnął, bo zaczął mieć wrażenie, że w sterówce zaczyna brakować powietrza: 405
Marcin Sergiusz Przybyłek
– Pomyślałeś o wszystkim? – Tak, pomyślałem o wszystkim. Nut szukał w myślach, czym jeszcze mógłby zagadać rozmówcę. Miał nadzieję, że rozmowa będzie dostatecznie długa, by mieć pewność, że Jessica ucieknie i będzie bezpieczna. W tym czasie elf znowu przewrócił kartę swojej księgi. – Po co ci to? – spytał Simon. – Władza? – Arystokrata, jak się wydawało, uniósł wzrok. Trudno było stwierdzić to na pewno, bo górną część twarzy wciąż zasłaniał cień ronda kapelusza. – Znudziła mnie dotychczasowa egzystencja. Marność. Prozaiczność. Ten kraj potrzebuje poezji, dynamiki, ruchu, epiki! Co lepiej ją odda od nowego monarchy i jego symbolu: golema stojącego w sercu Alfheimu? Moi kuzyni i kuzynki rządzący tym krajem są nadto romantyczni, nadto... puchowi. Ja dostarczę prawdziwej, artystycznej rozrywki! – Zginą ludzie. – O tak! – zapalił się elf i rozrzucił ramiona. – Ludzie, orki, ogry, gnomy, elfy wreszcie, elfy! I wiele innych istnień. Ale czy epika nie jest tego warta? – Nie jest. Zjawie opadły ręce w teatralnym geście. – Widzę, że rozmowa z tobą to marnacja czasu, niziołku. Wyjdź z montowni. I rozpocznijmy pierwszy akt. – Tak, panie... – Simon odpowiedział machinalnie, bezrefleksyjnie i to go przeraziło. Poczuł, że naprawdę nie może się sprzeciwić woli swojego pana. Nie miał władzy nad swoimi decyzjami! Zostało mu to odebrane, zupełnie jakby centrum kierownicze wycięto z jego mózgu tak, jak ośrodek ruchowy mowy! Wykonał wahnięcie manetką, dotknął przycisków i dźwigni (nagle wiedział, co do czego służy!) i potwór drgnął, a w miedzianych ramach, które wisiały w sterówce, pojawiły się obrazy utkane z bardzo drobnych eterycznych wyładowań. Były trójwymiarowe, przedstawiały jakby rusztowania, jakby zabawki dla dzieci... Ależ to... Montownia! Inne golemy! Hala! W sterówce przygasło światło i obrazy na ekranach wyostrzyły się, jakby dostosowały do możliwości percepcyjnych Nuta. Nabrały nawet bladych barw. 406
Simon
– No dobrze. – Zjawa zatarła ręce. – Na początek sprawdźmy moc tego maleństwa... Dostałem pozwoleństwo od Grabba, żeby zniszczyć maszynę o kodzie... – Duch wyciągnął rękę gdzieś poza zakres widoczności i podniósł pergamin. Na nim także Simon dostrzegł monogram „H”. – ...o kodzie ksaol trzynaście. Zniszcz go. O nie. Tylko nie trzynastka! Ale nie miał już Nut władzy nad swoim ciałem i umysłem. W środku czuł rozpacz, lecz to uczucie, jak miał wrażenie, tylko syciło magię spowijającą maszynę, a w żaden sposób nie pomagało mu w odzyskaniu władzy nad sobą. – Tak, panie. Poruszył drążkiem i Nomis obrócił się w prawo przy akompaniamencie głośnych stąpnięć i jęków serwomechanizmów. Nut przeniósł obie ręce na drążki i olbrzym wzniósł pięści. Nasz bohater usiłował wstrzymać ruch kończyn potwora, zawahać się choć przez chwilę, ale nie potrafił. Nie potrafił nawet na sekundę zwolnić ciosów, które spadły na niczego się nie spodziewającego Xaola. Halę wypełnił huk, a przestrzeń rozjaśniły iskry lecące spod pięści Nomisa. Trzynastka powoli, jakby sennie, obróciła głowę w stronę golema Simona i cicho jęknęła. Dlaczego mi to robisz?, spytała, spoglądając ledwo rozjarzonymi ślepiami. Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi. Przepraszam, odparł w myślach Simon, przepraszam, grubasku, wybacz mi! Kanonada uderzeń nie zwolniła nawet o jotę. Nut m u s i a ł być posłuszny panu. Wgiął się czerep Xaola, złamała się jego szeroka pierś, urwał się bark wraz z ramieniem, które poszybowało w dół, by się roztrzaskać na żelaznej posadzce. Gdyby ktoś widział tę scenę z boku, zobaczyłby w pełni uruchomionego golema, z którego kominów wali świecący dym, a ślepia buchają parą, przez którego szczeliny prześwieca światło, a poszycie z szarego powoli zamienia się w czerwone, lamowane złotem. Widziałby, jak ten strojny olbrzym okłada zdziwionego poczciwca, uderza w głowę, która odrywa się od tułowia i szybuje w bok, a tlący się w niej ogień zaczyna gasnąć. Jeszcze jeden cios i jednoręki, bezgłowy gigant przewraca się w zwolnionym tempie, uderza biodrami, a potem tułowiem o posadzkę w akompaniamencie ogłuszającego grzmotu, kołysze się jeszcze przez chwilę i wreszcie zamiera. 407
Marcin Sergiusz Przybyłek
– Bez sensu, bez gracji. – Elf był rozdrażniony i zawiedziony. – Zupełnie nieepicko. Musisz się wysilić. Ryknąć. Zamachnąć, strzelić dymem, ogniem, przecież to wyglądało jak bójka wiejskich chłopców z połowicznym paraliżem! No szkoda, szkoda, myślałem, że masz w sobie więcej pasji. – Przepraszam, panie. – Ach, na co mi te twoje przeprosiny. Mamy zagrać operę, rozegrać wielkie przedstawienie, a ty się zachowujesz jak podrzędny aktorzyna z wędrownej trupy! – Poprawię się, panie. – Mam nadzieję. Dam ci większe uprawnienia... Coś się stało. Nut przestał czuć różnicę między sobą i golemem. Był golemem. Teraz nie potrzebował przycisków czy lewarów. Samą myślą kierował potworem. To odczucie było, nawet w tej sytuacji, odświeżające i zaskakujące. Raptem Simon miał pięćdziesiąt stóp wysokości i moc... boga. Zrobił krok. Potem drugi. Podłoga drżała pod jego mocarnymi stopami. Co za uczucie! – Lepiej? – spytał elf. – Tak, panie. Nagle jego percepcja przełączyła się z powrotem do sterówki. Na jednym z bocznych ekranów przedstawiających biegnący przy ścianie chodnik, dostrzegł małą sylwetkę, którą wprowadzały do montowni dwa rosłe automaty. To była Jessica. – No właśnie. – Zjawa przeciągnęła palcem po rondzie kapelusza, błyskając opierścienioną ręką. – Rozumiesz, że panna Jessica nie może żyć, prawda? Usłyszała za wiele... Co prawda nie zobaczyła mojej twarzy, ale wie, że jestem elfem i poznała mój głos. Musi umrzeć, czyż nie? – Tak, panie – odparł Simon, choć w jego sercu wybuchła bomba rozpaczy. Jessica musi żyć! Elf wyszczerzył kły: – Jakie to miłe. Jakie to miłe i niezwykle literackie: zakochany karzeł uśmierca obiekt swojej miłości, ach, jakie to artystyczne! Nexus będzie, że hej! Że ha! No! Pokaż, na co cię stać! Nagle Simon wpadł na szalony pomysł. – Epicko, mój panie? 408
Simon
– Wreszcie zaczynasz rozumieć! Tak! Epicko! Z rozmachem! Niech usłyszę grzmienie boskich organów! Nut nabrał w płuca powietrza, zatrzymał je na szczycie wdechu, a potem ryknął z całej mocy, a razem z nim wydał z siebie smoczy wrzask golem. Był to dźwięk, w którym metaliczne, basowe brzmienia mieszały się z wybuchami kotłów i ogłuszającym sykiem pary. – Tak, właśnie tak! – ucieszył się elf. Jessica szarpnęła się w złotych rękach robotów, ale na próżno. Trzymały ją mocno. Nut widział na ekranie jej przerażone oczy. Tak kochane. Tak piękne. Simon ryknął jeszcze raz i po raz pierwszy w życiu usłyszał w swoim głosie nie bełkot, ale najprawdziwszy krzyk nienawiści. Nienawiść oczywiście nie była skierowana przeciwko dziewczynie, ale przeciwko przeklętemu elfowi. Golem krzyknął ponownie, a z jego pyska trysnęły ognie. – Brawo, Simon! Będą z ciebie ludzie! Golem wyrzucił oba ramiona w górę, jakby chciał zmiażdżyć Jessikę, jakby chciał zniszczyć całą montownię. – No! To mi się podoba! Dalej, dalej! Tylko nie psuj całej hali, bo nie tak się umawialiśmy z Grabbem, a szlachcic słowa dotrzy... Z podwieszonych pod sklepieniem hali prowadnic spadły łańcuchy z magnesami, a tuż potem te zaopatrzone w haki. Golemem szarpnęło, gdy go oplotły i unieruchomiły z głośnym grzechotem ogniw sunących po poszyciu. – Co to jest?! – krzyknął elf. – Podobno lubisz niespodzianki, panie. Simon uniósł nogę golema i potężne kolano uderzyło od spodu w chodnik, na którym stały automaty i dziewczyna. Złote automaty zachwiały się i puściły więźnia, a Jessica wykorzystała to i po krótkim locie wzwyż chwyciła krawędź wyższego chodnika. Nut wiedział, że jest przyzwyczajona do takich akrobacji i bez trudu zdoła się podciągnąć. W tym czasie automaty stoczyły się ze zniszczonego chodnika na dno montowni i roztrzaskały o twardą posadzkę. Zjawa wyszczerzyła kły: 409
Marcin Sergiusz Przybyłek
– Nie! Nie znoszę niespodzianek, których sam nie zaaranżowałem! – Jakie ładne słowo, panie. Nut liczył w myślach sekundy. Upłynęło ich już dziesięć. Jeszcze dwadzieścia i uruchomiona zostanie zapadnia. Znowu ryknął. Tak na wszelki wypadek. Szarpnął się, ale na tyle słabo, żeby nie zerwać łańcuchów. Trzynaście sekund. – Zerwij je! – Co, panie? – Łańcuchy! – Tak, panie. Dwadzieścia sekund. Syrena wciąż wyje. Simon wydaje z siebie ryk, bucha para, ogień i dym z kominów, oczu i wielkich ust potwora, który wznosi wielkie ręce, chwyta łańcuch i zrywa go. Jest istotnie silniejszy od zwykłej maszyny. Normalny golem nie podołałby temu zadaniu. Ciężkie ogniwa lecą w dół i uderzają o podłoże z głośnym szczękiem. Dwadzieścia osiem sekund. Golem chwyta kolejny łańcuch i odrywa go od tułowia z wrzaskiem dartej stali. Trzydzieści sekund. Podłoga drży i zaczyna się zapadać, a pośrodku montowni otwiera się ognista dziura. – Co to jest?! – krzyczy elf – Co to jest, na wszystkie demony?! – Dodatkowe oświetlenie, panie. – Ach, przestań bredzić i odpowiadaj, mówiąc prawdę, bez ogródek i przenośni! Nut poczuł, jak na jego psychikę ktoś nakłada potężne imadło. Teraz nie mógł już zasłaniać się metaforami. – To lawa, panie. Jej zadaniem jest zniszczyć zbuntowane golemy. – Dlaczego nic o tym nie wiedziałem? – Elfy pomijają techniczne szczegóły. Podłoga nachyliła się już na tyle, że inne golemy zaczęły się zsuwać, ale zatrzymały je podpory i zabezpieczenia. Z golemem Simona było inaczej. Krępujące go łańcuchy ciągnęły go na sam środek sali, prosto w poszerzającą się czeluść. – Wyrwij się z tej pułapki! Zerwij łańcuchy i wyjdź z montowni! Szybko! – Epicko? 410
Simon
– Zamknij się durniu i rób, co ci każę! W sterówce sypnęły się błyskawice, które uderzyły w Simona jak dziesiątki ostrzy. Poczuł ból w zębach, kościach, oczach i samej głowie. Światło ekranów na chwilę zamigotało. – Tak, panie. Golem ryknął i zerwał kolejny łańcuch. A po nim jeszcze jeden. Ale okręcając się spowodował, że trzy inne skrępowały go jeszcze mocniej i ciągnęły ku przepaści, zaś pochyła podłoga nie dawała już oparcia. Potwór zsuwał się ku żółtej, gotującej się mazi i Simon już wiedział, że wygrał. – Przecież sam zginiesz, durniu! – darł się elf. – Tak, panie. Łańcuchy szarpnęły i jedna z nóg behemota znalazła się poza podłogą. Trysnęła lawa i rozświetliła wnętrze hali. Golem zawył i sypnął ze ślepi iskrami, jakby demon, który nim władał, wściekał się i rzucał na wszystkie strony. Druga noga straciła oparcie i gigant zanurzył się po pas w gotującej zupie, chwytając krawędź podłogi potężnymi rękami. W tym momencie elf stracił nadzieję na to, że Simonowi uda się wyrwać z pułapki. Podłoga była zbyt pochyła, a dolna część golema zaczęła się już topić. Nut poczuł, że w sterówce wzrosła temperatura. Jeden z ekranów zamigotał i zgasł. – Ech – westchnął elf. – Dwadzieścia lat przygotowań i taki koniec. – Epicki? – No epicki, ale co z tego. A ty, niziołku? Warto tak umierać? Przecież nie wyrwiesz się z tej pułapki. Upieczesz się. Bo nie usmażysz ani nie ugotujesz. Chcesz tak skonać, biedny, skrzywdzony przez ludzi? Taki marny koniec sobie wybrałeś? Golem zapadł się po pachy. Simon wciąż próbował wykonać powierzone mu zadanie, czyli wydostać się z lawy, ale skoro elf nakazał mu szczerość, odpowiadał też na jego pytania. Zgodnie z prawdą. – Mylisz się, elfie. Od ludzi spotkało mnie głównie dobro. Poznałem współczucie, opiekę, pasję, a na końcu miłość. Nie wyobrażam sobie lepszego życia. A mój koniec nie jest marny, tylko piękny. Elf westchnął. – Poetycko powiedziane. No cóż, Simonie. Do zobaczenia w krainie snów. Zjawa zniknęła. 411
Marcin Sergiusz Przybyłek
Kolejny ekran zamigotał i zgasł, a za nim następny i następny. Nagle golemem coś wstrząsnęło i opuściła go, z głośnym, żałosnym rykiem, niepojęta magiczna siła. To demon, domyślił się Nut, wyzwolił się z więzienia i uciekł do swojej krainy. Teraz była już tylko cierpiąca machina i on. Simon Nut, zatrzaśnięty w pułapce. Ostatni, niewygasły ekran pokazywał sklepienie montowni. A na nim... kołyszącą się na linach Jessikę! Dziewczyna błyskawicznie zsunęła się i stanęła na okrągłym czerepie behemota, który wystawał już nad powierzchnią tylko na metr. Musiała zablokować żelazną kulę, która powinna była spaść na potwora, bo inaczej nie ryzykowałaby lądowania na jego głowie. Usiłowała odśrubować jedną z płyt czerepu, ale żar był zbyt wielki. Lina, która ją podtrzymywała, zaczęła się tlić. Simon wyciągnął wielką łapę, ujął ją delikatnie i odstawił dalej, na wysunięty pomost. To nie ma sensu – powiedział w myślach. – Nie dasz rady, kochana. A Jessica uklękła, patrzyła na zanurzającą się głowę olbrzyma i łzy płynęły jej po policzkach. Gigant podniósł rękę, jak na pożegnanie. Dziewczyną wstrząsnął szloch. Szukała sposobu na ocalenie Nuta, ale jej umysł nie potrafił znaleźć żadnego rozwiązania. W tym czasie olbrzym wyciągnął wskazujący palec. – Co chcesz mi pokazać, Simonie? – szepnęła. Golem narysował w jeziorze lawy fantazyjnie wygiętą... literę „H”. Jessica patrzyła na mechaniczną dłoń, która powoli niknęła pod gotującą się powierzchnią, a potem na wygładzającą się magmę i bąble, które wydobywały się z niej z głośnym sykiem. Nie było już golema. Nie było Simona. Łzy mieszały się z wściekłością. Rozpacz z nienawiścią. Spotkała człowieka, który podarował jej życie i miłość. A ona nie dała mu nic. A teraz go już nie ma. Nie ma. Nie ma. Ginie straszną śmiercią pod powierzchnią piekła. Nie mogła sobie wyobrazić cierpienia, jakie teraz odczuwa. – Czekaj – syknęła i powoli wzniosła pięść. – Czekaj, przeklęty elfie, chamie zbuntowany, czekaj ty oznaczony literą „H” potworze! Znajdę cię! 412
Simon
Znajdę się, skurwysynu, na końcu świata! I pomszczę cię, Simonie, przysięgam na swoje nic nie warte życie! Słyszysz mnie, Simonie?! Wybacz, że nie odwzajemniłam twojej... – Zachłysnęła się łzami – Miłości! Wybacz! Pomszczę cię! Pomszczę cię, słyszysz?! I Simon słyszał.
Fotel, drążki, podłoga, całe wnętrze zaczęło parzyć. Powietrze rozdygotało się i przy każdym wdechu gryzło gardło i płuca. Nut zamknął płonące, suche oczy i poprosił los o utratę przytomności. Ale ta nie przychodziła. Zamiast niej, w sterówce zamigotało światło, zupełnie jakby zjawa postanowiła jeszcze z nim pokonwersować. Simon odemknął powieki i uniósł nagie stopy, bo podłoga zamieniła się w krzyk bólu. Z magicznych błyskawic formował się przed nim kolisty kształt przypominający dziwaczną soczewkę... Jedna z lamp jego akumulatora strzeliła z głośnym trzaskiem. Za nią wybuchła druga. Fotel szarpał skórę na plecach i udach, już tworzyły się tam bąble. Powietrze stało się tak gorące, że Simon zdał sobie sprawę, że nie zdoła zrobić kolejnego wdechu. Zacisnął krzywe usta, które także zaczynały piec. Parzył czerep i uprząż. Sięgnął prawą ręką do klamry jednego z pasów, które ją mocowały, ale natychmiast oderwał od niej palce. Była tak gorąca, że mroziła. Oderwać się, oderwać od tego przeklętego fotela i klamr! Cała skóra zamieniła się w wyjący ogień, a przez szczeliny sterówki zaczęła się sączyć magma. Wtedy Simon otworzył krzywe usta i wydał z siebie ryk bólu.
III Ubrany w koronkową, luźną koszulę, szeroki, skórzany pas ozdobiony złotą klamrą w kształcie litery „H” i wąskie, beżowe spodnie do jazdy konnej, które poniżej kolan były osłonięte przez połyskujące, o ton ciemniejsze buty z wysokimi cholewami, baron Nelson Maria Victor Hildebrand patrzył uważnie, jak przez uwitą z eterycznych 413
Marcin Sergiusz Przybyłek
błyskawic soczewkę, generowaną przez dwa oddalone od siebie o metr mosiężne słupy, sączy się bursztynowa smuga, konsystencją przypominająca gęsty aerozol czy świetlisty dym. Ten wijący się eteryczny wąż, który, gdyby ktoś przytknął bliżej ucho, emanował odległym, przepełnionym bólem, ludzkim krzykiem, wpadał do niewielkiego, kryształowego flakonika postawionego na drobnym, złotym trójnogu umieszczonym na wąskim, miedzianym postumencie. Spektakl ten oglądała w napięciu dwójka elfów siedząca w cienistej części salonu na ozdobnych, wysokich krzesłach. Gdy ostatnie strzępy bursztynowych zawojów wpadły do naczynia, Nelson zatkał go szklanym korkiem, ostrożnie ujął flakon, podszedł do otwartej, oprawnej w niebieską skórę księgi leżącej na mahoniowym postumencie i poczekał, aż wyłonią się na jej kartach zapisane magicznym atramentem zdania. Upewniwszy się, że ostatnim, oddalonym od najniższego akapitu słowem jest „koniec”, zamknął ją teatralnym gestem. Wtedy w dyskretnym świetle wieczornej lampy można było dostrzec na jej okładce srebrny tytuł ozdobiony zębatymi kołami. Simon. Baron sięgnął wolną ręką do szerokiego kapelusza, zdjął go powolnym, eleganckim ruchem, potrząsnął głową, rozsypując na ramiona długie, jasne włosy, rozłożył ramiona i uśmiechnięty wykrzyknął: – Tadaaa! W sali kominkowej zamku siedziby Hildebrandów dały się słyszeć powolne, elegancko odmierzone oklaski. – Brawo, brawo, drogi przyjacielu! Z pozłacanego krzesła poderwał się hrabia Ernest von Braun, znany z doskonałych pamfletów i kupletów, jak żartowano na salonach. Ubrany był w granatowy surdut, białą koszulę, modne bryczesy i wysokie, czarne buty. Miał ciemne, błyszczące oczy i pieprzyk na lewym policzku. – Brawo! – dodał. – Doskonały spektakl, doskonały! Co za emocje, co za intryga! Na drugim krześle siedziała kobieta. Ona także się podniosła i weszła w zasięg światła lampy. Była to starsza siostra barona Hildebranda, Luiza Elza Veronica, miłośniczka jazdy konnej i astronomii. Miała na sobie bordową, długą suknię obsypaną brokatem. Na szyi czerniła się 414
Simon
oprawiona w platynę kolia. Jej twarz była piękna, ale poznaczona już śladami upływającego czasu. Uśmiechnęła się życzliwie: – Dołączam się do gratulacji. Brawo, bracie. Perfekcyjnie rozegrane. – I obyłeś się bez suflera! – dodał Ernest. – No, kilka razy zaglądałem do notatek... – Nelson udał, że ociera pot z czoła. – Ale ogólnie, fantastyczna, epicka opowieść – odezwał się hrabia Ernest. – Cóż za genialny pomysł: zamiast książek, pisać żywe historie! Od poczęcia po zgon! Aż mnie ciarki przechodzą. – Elf zabawnie się wzdrygnął. – Szczyt artyzmu, szczyt tworzenia, żywa, krwista opowieść zamiast martwej, wydumanej grafomanii... Baron von Hildebrand, słysząc te komplementy, ukłonił się z gracją, po czym, zapraszając przyjaciół gestem, odwrócił się i spojrzał na kamienny, okrągły stół wykonany z czarnego marmuru. Wygrawerowano na nim złotym śladem pentagram, w którego rogach i przecięciach linii wydrążono zagłębienia. We wszystkich oprócz jednego tkwiły kryształowe flakoniki zawierające substancje podobne do tej, którą przed chwilą Nelson pobrał z soczewki. Różniły się jednak kolorami. Jedne zawierały eteryczne ciecze barwy szarej, inne były sino-błękitne, w jeszcze innych przelewała się ciecz miodowa, a dwa były zabarwione niemal na czarno. – Piękny kolor – szepnęła Luiza, patrząc na trzymany przez barona kryształ. – Orzechowy. – Tak – odparł brat i wetknął flakon w ostatnie zagłębienie. – Dziesięć esencji życiowych, dziesięć dwudziestoletnich historii zakończonych przepięknym aktem samopoświęcenia... – Muszę powiedzieć – odezwał się hrabia von Braun, podchodząc do hebanowego barku znajdującego się za stołem i nalewając do trzech złotych pucharów czerwone wino – że obawiałem się. Jesteś ostatnio przemęczony, Nelsonie. Zakończyłeś wszystkie te opowieści w ciągu jednego tylko roku. Kawał roboty, że tak się wyrażę... Baron uniósł brwi: – Wysiłek wart zachodu, jak mi się wydaje. Bez wielkiej pracy nie ma wielkich efektów. 415
Marcin Sergiusz Przybyłek
– Dobrze powiedziane – pochwaliła go siostra. – Zresztą, nie udałoby mi się bez waszej pomocy – poddał Nelson. – Bez twoich, Erneście, urządzeń śledczych i twojej, Luizo, wiedzy psychologicznej. – Och... – Kobieta machnęła ręką, przyjmując kieliszek od Ernesta. – I twojej magii, dodaj. Baron skinął głową i dwornie się uśmiechnął. – Wracając do tego niziołka – odezwał się hrabia Ernest. – Bałem się, że nie kupi bajeczki o zniszczeniu parlamentu. – Dlaczego? – spytał Nelson, ujmując podane mu naczynie. – No wiesz, golem depczący kamień w rzece... – Von Braun uśmiechnął się krzywo, a jego pieprzyk zbliżył się do oka. – Naciągane, lekko naciągane, czyż nie, Luizo? Kobieta ledwie zauważalnie skinęła głową. – I ta apokaliptyczna wizja – dodał Ernest, lekko krzywiąc usta. – Olbrzym rozbijający w pył potężny gmach? Przejmujący władzę? No, wysokie ce, powiedziałbym, wysokie ce. Szczęście, że ten nieszczęśnik nie do końca znał się na architekturze... – I jeszcze mniej na magii – dodał Nelson von Hildebrand, wychylając łyk wina. Było gorzkie, aromatyczne i mocne. Przełknął. – Wszystko, drogi przyjacielu – zwrócił się do Ernesta – jest kwestią sugestii, dramaturgii, budowania napięcia i dobrego przygotowania. – Zerknął na siostrę, szukając jej potwierdzenia. – A to mój brat potrafi doskonale – Luiza uśmiechnęła się i postawiła swój puchar na kamiennym stole. Nelson powtórzył jej ruch i oparł się o zimny blat. – Taaak, tak, tak, tak, tak... – Spojrzał z podnieceniem na pentagram i tkwiące w nim flakony. – To była niezła robota. – Prawdziwe opus magnum. – Kielich Ernesta także wylądował na stole. – Dziesięć fenomenalnych historii... Czegoś takiego nie dokonał jeszcze nikt. Stworzyć tyle życiorysów, tyle opowieści, zaaranżować tyle wydarzeń i doprowadzić do tak spektakularnych, s p e k t a k u l a r n y c h finałów! Jesteś geniuszem, Nelsonie. Ge-niu-szem. 416
Simon
– No ale trochę to trwało – westchnęła Luiza. – Droga siostro. – Nelson spojrzał na kobietę z przyganą. – Dwadzieścia obiegów Urdy wokół słońca to minimum, jeśli chodzi o ludzką egzystencję. Minimum. Dopiero po dwóch dekadach można mówić o dojrzewaniu, domknięciu emocjonalnych form, przekroczeniu jakichś progów. Poza tym, jak zauważyłaś, wszystkie te wątki rozegrałem równocześnie, więc uzysk jest niebagatelny... – Jedna powieść na dwa lata – zgodził się Ernest – jak dla mnie w sam raz. – Tyle – wtrąciła Luiza – że zakończenia były dopiero w tym roku. – Ależ ona narzeka! – roześmiał się hrabia. Baron von Hildebrand wciągnął w płuca powietrze, napawając się widokiem stołu. – Ależ moc. Ależ moc – szepnął. – Dziesięciokrotna multiplikacja, zamknięte we flakonach akty poświęcenia tego, co było, i dekad potencjalnego przyszłego życia, nexusy ludzi oddających egzystencję dla miłości! Czujecie tę wibrację? Istotnie, odkąd Nelson postawił ostatni flakon, powietrze nad stołem zaczęło gęstnieć, a blat rozgrzał się i zaczął ledwie zauważalnie drżeć. Baron zerknął w kieliszek. Na winie pojawiły się koncentryczne fale. Podniósł puchar, a pozostali uczestnicy rozmowy powtórzyli jego ruch. – I jakość, jakość – Ernest wyszczerzył zęby. – Rozumiecie, jakość historii! Opowieść opowieści nierówna! Musi być romantyzm, epika, dynamika, a tutaj była! Zero wątpliwości, zero rozdarcia, zero żalu, pełne, czyste, czyssste poświęcenie! Miał tyle do zaoferowania światu, taki talent i oddał to wszystko bez wahania! Co on powiedział na koniec? „Od ludzi spotkało mnie głównie dobro, poznałem współczucie, opiekę, a na końcu miłość... ” – „Nie wyobrażam sobie lepszego życia” – dodała Luiza. – I: „Mój koniec nie jest marny, tylko piękny”. – Cudne, cudne, czyż nie? – zachłysnął się Ernest. – A pamiętacie tę gnomkę? – Nelson wskazał długim, opierścienionym palcem jeden z czarnych flakonów. 417
Marcin Sergiusz Przybyłek
– Ooo, do dzisiaj mam gęsią skórkę. – Uśmiechnął się hrabia i podniósł podbródek, jakby usiłował sobie przypomnieć sceny z jej życia – „Mój koniec to twój początek, kochany. Niczego nie żałuję.” – Piękne – przytaknęła Luiza Elza Veronica. – I ta sceneria: skały, przepaść, burza... – Jakby wszystko na zamówienie – pochwalił von Braun, a Nelson ukłonił się w geście podziękowania. – Wszystkie twoje historie – odezwała się elfka, upijając łyk wina – były wyjątkowe. Niziołek z puszczy, ogr z rodu Hemsworthów... – Mój ulubiony – szepnął Ernest. – Bezwłosy krasnolud – ciągnęła Luiza. – O, tak – rozmarzył się hrabia. – Wszystkie, wszystkie były fenomenalne. – Zgadzam się z twoją siostrą w stu procentach – odezwał się Ernest, odchodząc od stołu i pozostawiając Nelsona oraz Luizę obserwujących, jak pentagram zaczyna się odkształcać i mienić, a powietrze nad nim robi się zamglone i lekko tęczowe. Von Braun zbliżył się do mahoniowego postumentu, na którym leżała zamknięta, niebieska księga. Zdjął ją ostrożnym ruchem, przeszedł kilka kroków i delikatnie położył ją na stojącym w pobliżu czarnym, połyskliwym fortepianie. Leżały tam inne, podobne w rozmiarze wolumeny, chociaż różniące się barwą. Ich tytuły, wytłoczone srebrnym śladem, ale różnie stylizowane, były imionami: Elaine, Gustav, Tanya, Ethan... Ernest pogładził kilka z nich, uśmiechnął się i rzekł: – Doprawdy, cacuszka. Białe kruki. Prawdziwe pociechy na długie wieczory. Wrócę do nich jeszcze nie raz. – Nie ty jeden – rzuciła przez ramię Luiza. Ernest trzymał w ręce swój puchar i przez chwilę się zastanawiał, co z nim zrobić. Nie chciał go stawiać obok ksiąg, bo gdyby ktoś przypadkiem go potrącił... Wolał o tym nie myśleć. Podszedł więc do czerwonego, marmurowego parapetu wysokiego, łukowato sklepionego okna i tam odstawił naczynie. – Perfekcyjny plan zbliża się do finału – rzucił, podchodząc do regału, na którego półkach tkwiły potężne, pysznie wydane inkunabuły. 418
Simon
– Powiedziałabym, że wbrew temu, co na początku powiedziałam, nie do końca perfekcyjny... – Luiza podniosła kielich do ust i upiła mały łyk. – Jak to? – Hrabia odszukał na półce właściwy tom i wyciągnął go. Był oprawiony w czerwoną skórę i ozdobiony złotym pentagramem. – A ta mała? – Luiza się uśmiechnęła. – Zobaczyła rodowe oznaczenie, poprzysięgła zemstę... – Och – Nelson wykrzywił drwiąco usta. – To się doskonale składa! Obietnica zemsty? Czym by była zabawa bez odrobiny pieprzu? – Masz rację, bracie – Luiza von Hildebrand podeszła do niego i pogładziła go po policzku. – Oczywiście, że ma – potwierdził Ernest, niosąc wielką księgę pod pachą. Ze zdumiewającą łatwością uniósł drugą ręką mahoniowy postument, podszedł do stołu, postawił przed nim mebel i ułożył na nim inkunabuł. Nelson, widząc to, wziął głęboki wdech. – No to co? Podszedł powoli do księgi i lekkim ruchem poprawiając koronkowe mankiety koszuli, otworzył ją. W pomieszczeniu dał się słyszeć basowy pomruk, a powietrze wokół stołu zgęstniało jeszcze bardziej. W spowijającym blat dymie pojawiły się wielobarwne łuki łączące poszczególne fiolki. Wydawało się, że flakony zaczęły między sobą gorączkowo szeptać, zupełnie jakby dusze zmarłych zorientowały się, jaki czeka je los i szukały ratunku. – Gotowi na piekło? – spytał lekko Nelson. Ernest von Braun uśmiechnął się szeroko: – Już myślałem, że nie zapytasz.
419
Marcin Sergiusz Przybyłek MARCIN SERGIUSZ PRZYBYŁEK (ur. 1968) – autor powieści i opowiadań fantastycznych, ojciec Gamedeca. Występujący również pod pseudonimiem Martin Ann Drimm pisarz, okrzyknięty został w pismach branżowych najlepszym polskim pisarzem science fiction. Od lat porusza problemy związane z psychologią, socjologią, technologiczną i finansową przyszłością ludzkości. Z wykształcenia lekarz medycyny, zawodowo trener biznesowy, coach i konsultant. Rocznik 1968, od trzydziestu lat w związku z żoną Anną, z którą mają czternastoletnią córkę Kalinę. Autor największej polskiej serii s-f Gamedec, kontrowersyjnego antyporadnika biznesowego Sprzedaż albo śmierć?!, powieści (teoretycznie dla dzieci) Kalina i Kaj, zbioru anegdot dla graczy Grao Story, antykorporacyjnej powieści CEO Slayer oraz gry planszowej Gamedec. Kontrowersyjny vloger, założyciel ruchu religijnego Maodion nawiązującego do sagi Gamedec. Nieustannie zmieniający image, nieuchwytny, niemal wirtualny.
420
Wspieraj polską fantastykę! Nagroda im. Janusza A. Zajdla jest coroczną nagrodą w dziedzinie fantastyki, przyznawaną przez miłośników fantastyki autorom najlepszych polskich utworów literackich. Nagroda przyznawana jest w dwóch kategoriach: powieści i opowiadania. Każdy czytelnik fantastyki może wybrać od jednego do pięciu utworów w każdej kategorii, wydanych w poprzednim roku kalendarzowym. Po pięć utworów, które zbiorą najwięcej głosów, znajdzie się na liście nominacji do Nagrody. Spośród nich uczestnicy POLCON-u, czyli Ogólnopolskiego Konwentu Miłośników Fantastyki, dokonają wyboru Laureatów. Więcej informacji o Nagrodzie Zajdla i POLCON-ach znajdziecie na stronach internetowych http://zajdel.fandom.art.pl i http://polcon.fandom.art.pl Listę wybranych utworów należy nadesłać do 15 czerwca pocztą elektroniczną na adres:
[email protected] lub pocztą tradycyjną na adres korespondencyjny: Związek Stowarzyszeń Fandom Polski ul. Zamieniecka 46/25 04-158 Warszawa korzystając z poniższego kuponu, bądź podając wszystkie informacje na kartce pocztowej.
Pamiętaj, w danym roku jedna osoba może zgłosić maksymalnie 5 powieści i 5 opowiadań! Nominacje zgłasza: Imię i nazwisko: ............................................................................................................................................................. Adres zamieszkania: ............................................................................................................................................................. ............................................................................................................................................................. e-mail: ............................................................................................................................................................. Zgłaszane powieści: 1. .............................................................................................................................................................................................................. 2. .............................................................................................................................................................................................................. 3. .............................................................................................................................................................................................................. 4. .............................................................................................................................................................................................................. 5. .............................................................................................................................................................................................................. Zgłaszane opowiadania: 1. .............................................................................................................................................................................................................. 2. .............................................................................................................................................................................................................. 3. .............................................................................................................................................................................................................. 4. .............................................................................................................................................................................................................. 5. ..............................................................................................................................................................................................................
Jeżeli spodobały ci się opowiadania z niniejszej antologii, to koniecznie sięgnij po tom pierwszy. Znajdziesz w niej 13 opowiadań, których autorami są:
MATEUSZ BIELSKI SYLWIA FINKLIŃSKA MACIEJ GUZEK PAWEŁ MAJKA IGOR MYSZKIEWICZ KRZYSZTOF PISKORSKI MARCIN RUSNAK HUBERT SOSNOWSKI MICHAŁ STUDNIAREK ZBIGNIEW SZATKOWSKI ANNA WOŁOSIAK-TOMASZEWSKA KAROL WOŹNICZAK SIMON ZACK
A jeśli jakieś opowiadania szczególnie przypadły ci do gustu, to przypominamy o możliwości nominacji w 2016 wybranego opowiadania do Nagrodyim. Janusza A. Zajdla za rok 2015. Kartę do głosowania znajdziesz na poprzedniej stronie.