SPIS ROZDZIAŁÓW * * * PIERWSZY KOSMONAUTA ŚWIATA PAMIĘTNY „SKOK TONĄCY ASTRONAUTA DOBA MA... SIEDEMNAŚCIE WSCHODÓW SŁOŃCA CZŁOWIEK O ...
7 downloads
24 Views
6MB Size
SPIS ROZDZIAŁÓW *** PIERWSZY KOSMONAUTA ŚWIATA PAMIĘTNY „SKOK TONĄCY ASTRONAUTA DOBA MA... SIEDEMNAŚCIE WSCHODÓW SŁOŃCA CZŁOWIEK O ŻELAZNYCH NERWACH GDZIE JEST „AURORA7"? KOSMICZNI BRACIA POTOMEK PIONIERÓW PLAN „MERCURY" UKOŃCZONY WALENTYNA I WALERY PRZERWANY FINAŁ NA PROGU KOSMOSU Post scriptum BIBLIOGRAFIA Ilustracje
*
* *
Rodzaj ludzki nie pozostanie wiecznie na Ziemi, ale w pogoni za światłem i przestrzenią najpierw nieśmiało przekroczy granice atmosfery, a następnie zdobędzie dla siebie całą przestrzeń układu słonecznego. Powyższe zdanie napisał słynny radziecki uczony, Konstanty Ciołkowski. Napisał je zaś w roku... 1911! Napisał w czasie, gdy nikt jeszcze nie marzył o podróżach międzyplanetarnych, a Gagarina, Glenna i Tierieszkowej nie było w ogóle na świecie. Gdy prapionierzy światowego lotnictwa głowili się nad wynalezieniem aparatu cięższego od powietrza i zastanawiali się, jak za pomocą takiego aparatu oderwać się od ziemi, Ciołkowski, na pół głuchy samouk, syn polskiego zesłańca, z najwyższym samozaparciem wydzierający naturze jej tajemnice, przewidział, iż w niedalekiej przyszłości zbudowany zostanie statek kosmiczny — rakieta międzyplanetarna. I już w roku 1898 opracował projekt pierwszej tego rodzaju rakiety, naukowo określił sposób wypchnięcia w. Kosmos wielostopniowej rakiety napędzanej płynnym paliwem. Ciołkowski wybiegł myślą tak daleko w przyszłość, iż współcześni mu uczeni, po zapoznaniu się z jego pracami, rozkładali bezradnie ręce. Nie potrafili go zrozumieć, a często uważali za nieuleczalnego maniaka. Dzisiejsi zaś naukowcy nie mogą wyjść z podziwu nad geniuszem wielkiego Rosjanina. No bo jakże?! Te same zasady, które określił Ciołkowski, obowiązują w chwili obecnej. Rakieta wielostopniowa... Chodziło i nadal chodzi po prostu o to, iż rakieta taka składa się z kilku (przeważnie trzech) członów, połączonych ze sobą i umieszczonych jeden nad drugim. Przy starcie z powierzchni Ziemi pracują silniki pierwszego członu. Ich zadaniem jest wydźwignąć statek na pewną wysokość i nadać mu pewną prędkość. Gdy zadanie to zostaje wykonane, pierwszy człon rakiety, zużywszy całe paliwo, odpada. W tej samej chwili poczynają pracować silniki drugiego członu. Teraz rakieta jest już oczywiście mniejsza i lżejsza, posiada nadaną poprzednio prędkość, a więc praca drugiego członu jest ułatwiona. I znów historia się powtarza — drugi człon wynosi statek jeszcze wyżej, nadaje mu jeszcze większą prędkość. Wreszcie trzeci, normalnie ostatni człon, którego silniki poczynają pracować po odpadnięciu członu drugiego, dokonuje ostatecznego zwiększenia prędkości i wysokości i również zostaje odrzucony. Gdy statek ma odbyć lot po orbicie Ziemi, a to również przewidywał Ciołkowski, trzeci człon rakiety nadaje jej tak zwaną pierwszą prędkość kosmiczną (pchnięcie orbitalne), posiadającą na powierzchni Ziemi wartość 7,91 kilometra na sekundę. Jeżeli statek ma opuścić strefę przyciągania ziemskiego i wylecieć dalej w Kosmos, musi mieć nadaną prędkość jeszcze większą, zwaną drugą prędkością kosmiczną, wynoszącą 10,9 kilometra na sekundę. Należy pamiętać, iż silnik rakietowy jest niezależny od otaczającego powietrza, tlen pobiera z własnego zbiornika. Zasada jego działania jest nadzwyczaj prosta. Paliwo doprowadza się do komory spalania, gdzie spala się i wytwarza gazy, które rozprężając się wy-
latują przez dyszę. Gazy te wywołują siłę odrzutu, a zatem ruch postępowy do przodu. Dzięki niezależności od otaczającej atmosfery oraz dzięki temu, iż ruch postępowy nie jest wywołany siłą odrzutu uzależnioną od stosunku wylatujących gazów do atmosfery — silnik rakietowy idealnie nadaje się do napędzania statków kosmicznych, może bowiem, w przeciwieństwie do innych silników odrzutowych (powietrznych, przelotowych), działać poza atmosferą. Marzenia genialnego samouka nie urzeczywistniły się za jego życia. Konstanty Ciołkowski zmarł w roku 1935, przeżywszy 78 lat. Ale uczeni wszystkich krajów coraz żywiej interesowali się problemami silników rakietowych i myśleli coraz częściej nie tylko nad zastosowaniem ich w samolotach, ale także w przyszłych statkach kosmicznych. Nikt już nie wątpił w możliwość podróży na Księżyc czy na sąsiednie planety. Często jednak bywa, że droga od teorii do praktyki jest długa i skomplikowana. Powiedzenie to w pełni zastosować można do silników rakietowych. Budowa ich jest trudna i żmudna, wiele kłopotów stwarza dobranie odpowiedniego paliwa. Eksperymenty, próby i wysiłki zmierzające do zbudowania odpowiednio silnej i bezpiecznej rakiety uwieńczone zostały powodzeniem stosunkowo niedawno. Po ostatniej wojnie światowej nauka i technika rakietowa przyśpieszyły tempo. Nieuchronnie przybliżała się chwila narodzin „ery kosmicznej". Marzenia wielkiego Ciołkowskiego lada rok miały zostać urzeczywistnione.
P I E R WS ZY K O S M O N AU T A Ś WI AT A
W 1935 roku w jednym z rozlicznych kołchozów okręgu smoleńskiego, w rodzinie miejscowego stolarza, stawiał pierwsze, niepewne i chwiejne kroki chłopczyk imieniem Jurij. Malec nie wyróżniał się niczym specjalnym pomiędzy dziesiątkami swych wiejskich rówieśników. Lata mijały, chłopiec rósł, rozwijał się, płatał niewinne figle i psoty. Wałęsał się z kolegami po okolicznych polach i lasach, zbierał rydze i prawdziwki, zrywał niedojrzałe jabłka, podbierał wronie gniazda, ukradkiem spijał śmietanę i wyjadał konfitury ze spiżarni matki, strzelał z własnoręcznie sporządzonego łuku i z prymitywnej procy. Czasem zapędzano go do nudnego obowiązku pasienia krów, czasem udało mu się wśliznąć do warsztatu ojca, gdzie zabierał się, oczywiście bez powodzenia, do hebla, piły i młotka. Aż trudno uwierzyć, że ów chłopczyk to przyszły podpułkownik lotnictwa i pierwszy kosmonauta świata, Jurij Aleksiejewicz Gagarin. Człowiek, który pierwszy zrealizował marzenia Konstantego Ciołkowskiego i fantazje Juliusza Verne'a. W 1941 roku 7-letni Jurij rozpoczął naukę w miejscowej szkole podstawowej. Nauka prędko jednak została przerwana. Nastąpił najazd hitlerowskich Niemiec na Związek Radziecki, życie kołchozu zostało całkowicie zdezorganizowane, a szkołę musiano zamknąć. Bodaj po raz pierwszy w swym krótkim życiu Jurij zainteresował się wówczas powietrzem, dokładniej zaś mówiąc tym, co się w powietrzu działo. Setki i tysiące samolotów z czarnymi krzyżami na skrzydłach i kadłubach przelatywały dzień w dzień nad miastami i wsiami rosyjskimi. Sypały się lotnicze bomby, gdakały karabiny maszynowe i działka, spadały w płomieniach maszyny radzieckie i, niestety rzadziej, hitlerowskie. Zdawało się, że samoloty napastnika docierają wszędzie, że nikt ich nie zdoła powstrzymać i zwyciężyć. — Patrz, o tam, ten z dwoma silnikami, to Dornier 17! Znowu wybrał się na rozbój, przeklęty gad! — A tamten, taki cienki i szybki, to Messerschmitt. Myśliwiec! Żeby go nasi dopadli... — Widziałeś tamtego Heinkla? Zrzucił bomby niedaleko domku Rasturiewów, ale nie trafił, piekielnik. — Wiecie, rano przeleciały dwa Jaki. Słowo daję, widziałem czerwone gwiazdy na skrzydłach! W tym dramatycznym, początkowym okresie wojny Jurij i jego koledzy uczyli się rozpoznawać sylwetki walczących samolotów. Zaciskali bezsilnie pięści, rzucali przekleństwa i wyzwiska, gdyż były to przeważnie sylwetki maszyn wroga. Hitlerowcy posiadali w tym czasie przewagę powietrzną, a lotnictwo radzieckie broniło się zaciekle, lecz ponosiło dotkliwe porażki. Stopniowo sytuacja ulegała jednak zmianie. — Tam, tam, to nowy Jak! Wiem doskonale! Jak 9. Ależ ma prędkość! Jak błyskawica! — Mówię wam, jak ta trójka Migów dopadła Fryców, to tylko kłaki z nich leciały! — Ja tam wolę konstrukcje Ławoczkina. Jeżeli taki przy grze je z dwóch działek, koniec z gadem!
— Nie tacy oni straszni, co? Nasi oddają im z nawiązką! — Dadzą im jeszcze więcej, poczekajcie! W roku 1944 na radzieckim niebie było bez porównania więcej samolotów z czerwonymi gwiazdami niż ze znienawidzonymi czarnymi krzyżami. W roku 1945 czarne krzyże znikły na zawsze. — Z tego Pokryszkina kawał chłopa, co? — Kożedub podobno znowu zestrzelił dwa Focke Wulfy. — Ja też zostanę myśliwcem! — Ja wolę bombowce. — Gadacie jak głupcy. Wojna skończy się lada miesiąc. — Ale będę lotnikiem. Jak Gromów albo Czkało w... — Ja zostanę pilotem polarnym. — A ja oblatywaczem! To dopiero zawód! — Ja będę konstruktorem, jak Tupolew albo Jakowlew... Gdy nastał zwycięski pokój, Aleksiej Gagarin wraz z żoną Anną i czworgiem dzieci, Jurijem, Zoją, Walentynem i Borysem, przeniósł się do miasta Gżatsk. Teraz Jurij mógł spokojnie kontynuować naukę i nadrobić zaległości spowodowane wojenną zawieruchą. Zabrał się do pracy ze wszystkich sił i w roku 1951 ukończył z odznaczeniem szkołę rzemieślniczą w miejscowości Lubierce pod Moskwą, uzyskując zawód gisera. W pobliżu Lubierców rozlokowało się lotnisko Tuszyno, gdzie rok rocznie odbywały się wspaniałe pokazy lotnicze. Jednym z najbardziej zapalonych widzów był Jurij. To właśnie on marzył jeszcze w czasie wojny o zawodzie oblatywacza, pilota doświadczalnego. Chłopiec nie poniechał swych planów, musiał jednak uzbroić się w cierpliwość. Po szkole rzemieślniczej dostał się do Technikum Przemysłowego w Tarasowie nad Wołgą. Uczył się zapamiętale, uprawiał sporty, dzięki którym uzyskał znakomitą kondycję fizyczną. Nie zaniedbywał i lektury, a między innymi zapoznał się z pracami Ciołkowskiego i powieściami Verne'a. Te książki, a także studiowanie bieżących osiągnięć nauki i techniki, zwróciły jego myśl w stronę zagadnień podróży kosmicznych. Począł się zastanawiać, kiedy nadejdzie dzień, gdy pierwszy człowiek wyruszy w nieznane i tajemnicze strefy pozaziemskie, któremu krajowi przypadnie w udziale honor pierwszeństwa, kto uzyska laur zwycięzcy. Czasem pozwalał sobie na marzenia, że może... może... kto wie, czy nie właśnie on? Będąc w Technikum Przemysłowym zapisał się do miejscowego aeroklubu i wkrótce rozpoczął przeszkolenie, najpierw szybowcowe, później samolotowe. Kosmos zaś ciągnął i kusił. Jurij wspominał później: Na swej drodze życia nie spotkałem jeszcze człowieka, który by nie marzył o tym, by oderwać się od Ziemi, wznieść się wysoko w przestworza i popatrzeć z bliska na miliardy migocących gwiazd, na dalekich i tajemniczych towarzyszy naszej planety — na Księżyc przypominający niekiedy dobrodusznie uśmiechającego się Gargantuę, na posępnego
Marsa, „krasawicę" Wenus, potężnego Jowisza. Urzeczywistnienie tych marzeń przybliżało się w błyskawicznym tempie. Lotnictwo — najmłodsza domena ludzkości — rozwijało się z iście odrzutową prędkością, a kosmonautyka — dziecię lotnictwa — z prędkością rakietową. Gdy Jurij Gagarin ukończył z odznaczeniem Technikum Przemysłowe i w roku 1955 wstąpił do lotniczej szkoły wojskowej w Orenburgu, wiadomo było w kołach specjalistów, iż na wystrzelenie pierwszego sztucznego satelity Ziemi nie trzeba będzie długo czekać. Istotnie, Gagarin ukończył szkołę w roku 1957, rozpoczął pracę wojskowego pilota doświadczalnego na maszynach odrzutowych, a w tym samym roku, 4 października, na niebie pojawił się pierwszy „sputnik". Zaszczyt pierwszeństwa w dziedzinie pozaziemskich lotów przypadł Związkowi Radzieckiemu. To epokowe wydarzenie stało się początkiem pasma kosmicznych zwycięstw człowieka. Nastał okres doświadczeń, zdobywania zasadniczych wiadomości o tym, co istnieje i co dzieje się poza atmosferą otaczającą powierzchnię ziemskiego globu. Kolejne „sputniki" radzieckie, a później i amerykańskie rakiety typu „Vanguard" („Przodownik") oraz „Discoverer" („Odkrywca"), metodycznie przeprowadzały badania promieniowania słonecznego i kosmicznego, radiacji, temperatury i innych warunków istniejących w przestrzeni okołoziemskiej i pozaziemskiej. Uzyskiwane informacje były wprost bezcenne, pozwalały przejść do następnej fazy, czyli do wysłania w Kosmos człowieka. Naukowcy i inżynierowie czynili ogromne wysiłki, by zbudować zasobnik zdolny bezpiecznie unieść w Kosmos człowieka i bezpiecznie sprowadzić go z powrotem na Ziemię. Kolejne wystrzeliwanie na orbitę ziemską „sputników" z psami na pokładzie, wysyłanie na orbitę amerykańskich rakiet z małpami, a także bezzałogowych zasobników o dużych rozmiarach i dużej wadze, pomyślne sprowadzanie zwierząt z orbity i wreszcie dobieranie kandydatów na kosmonautów i astronautów — wszystko to świadczyło dobitnie, iż lada miesiąc, lada rok... Warto wiedzieć, iż już w owym czasie przyjął się w Związku Radzieckim, a także w Polsce i w niektórych innych krajach, termin „kosmonauta". Natomiast w Stanach Zjednoczonych używano i dalej się używa terminu „astronauta". Niewątpliwie wyraz „kosmonauta" jest właściwszy i słuszniejszy, niemniej w niniejszej książce w odniesieniu do ludzi radzieckich użyto terminu „kosmonauta", w odniesieniu do Amerykanów — terminu „astronauta". We wrześniu 1960 roku profesor Timakow, wiceprezydent radzieckiej Akademii Nauk Lekarskich, ujawnił wiele szczegółów dotyczących przygotowań do wysłania pierwszego człowieka w Kosmos. Nie było już wtedy tajemnicą, iż zarówno w Związku Radzieckim, jak i w Stanach Zjednoczonych — w dwóch krajach jedynie zdolnych do podejmowania eksperymentów kosmicznych na wielką skalę — posiadano konkretne projekty i czyniono konkretne przygotowania. Timakow ujawnił, iż w Związku Radzieckim powołano do życia specjalną komisję, której zadaniem był dobór odpowiednich kandydatów na kosmonautów. Przeprowadzono wielką ilość wstępnych prób i analiz, przesiano przez sito setki ochotni-
ków-entuzjastów. Rzecz charakterystyczna: w pierwszym rzędzie brano pod uwagę pilotów samolotowych, szczególnie oblatywaczy szybkich maszyn odrzutowych. Ci właśnie ludzie byli najodpowiedniejsi. Obdarzeni stosowną wiedzą, posiadający doskonałe warunki fizyczne, szybki refleks, wielką wytrzymałość i siłę woli, otrzaskani z najprzeróżniejszymi warunkami w powietrzu, zdolni do powzięcia natychmiastowej i trafnej decyzji w najtrudniejszych chwilach. Tworzyli oni w Związku Radzieckim historyczny Kolektyw X, grupę wyselekcjonowanych 19 ludzi, wśród których znaleźli się Jurij Gagarin, Herman Titow, Andrian Nikołajew, Paweł Popowicz, Walery Bykowski i Walentyna Tierieszkowa. Podobna grupa powstała w Stanach Zjednoczonych, w jej skład weszli: Alan Shepard, Virgil Grissom, John Glenn, Malcolm Scott Carpenter, Walter Schir[1] ra, Leroy Gordon Cooper i Donald Slayton . Profesor Timakow powiedział w swym wywiadzie: — Na ulicy nikt nie zwróciłby uwagi na tego, który poleci na próg wszechświata. Będzie to człowiek szczupły, wzrostu nieco mniej niż średniego. Kabina hermetyczna ma objętość stosunkowo niewielką i dlatego liczy się każdy gram masy. Zastosowano z tego powodu ograniczenie wzrostu i wagi kandydatów. Ustalono również górną granicę wieku. Ta ostatnia granica jest wyższa w Stanach Zjednoczonych, przeciętnie astronauta amerykański jest starszy o 8—10 lat od kosmonauty radzieckiego. Major Jurij Gagarin przebył pomyślnie wszystkie próby i badania, dostał się do Kolektywu X i porzucił dotychczasową pracę oblatywacza. Do domu wpadał teraz rzadko i niezbyt wiele znajdował okazji, by nacieszyć się towarzystwem żony Walentyny i córeczki Heleny. Dodajmy jeszcze trochę szczegółów o rodzinie Jurija: Walentyna Gagarin jest lekarką; pierwsza córeczka Gagarinów, Helena (Lena), urodziła się w roku 1959, druga, Halina, w roku 1961, na miesiąc przed kosmicznym wzlotem ojca. Nastały tygodnie i miesiące wytężonej, wyczerpującej pracy. Kolektyw X miał ręce pełne roboty, przygotowania do kosmicznych wzlotów były nader poważne i tylko najwytrwalsi i najbardziej zahartowani fizycznie i psychicznie zdołali podołać zadaniom. Studiowanie astronomii i botaniki, medycyny i elektroniki, geografii i radiotechniki. Długotrwałe treningi w komorach — ciśnieniowej i termicznej. Uodpornianie organizmu na przeciążenie: tortury wirówki i „diabelskiego młyna". Doskonalenie kondycji fizycznej. [2] Bezbłędne zapoznanie się z wnętrzem kabiny , z jej wyposażeniem. Dokładna znajomość zachowania się w czasie lotu, szczególnie zaś w czasie najtrudniejszego okresu, czyli powrotu na Ziemię i przedzierania się przez gęste warstwy atmosfery, gdzie spodziewano się zaciętej walki z tak zwaną barierą cieplną. W obu krajach współzawodniczących o palmę pierwszeństwa w podboju Kosmosu pracowały nad kosmicznymi rakietami tysiące specjalistów. Zaangażowane zostały dziesiątki fabryk i wytwórni. Naukowcy złączyli się w wielkim wysiłku. Szło o ogromną stawkę i do ostatniej chwili nie było wiadomo, który kraj zdoła pierwszy wystrzelić człowieka na orbi-
tę. 15 maja 1960 roku wystrzelono w Związku Radzieckim statek kosmiczny, którego zasobnik ważył 4540 kilogramów. Zasobnik nie posiadał załogi, chodziło o sprawdzenie działania urządzeń i przyrządów w warunkach pozaziemskich. Zasobnik pomyślnie wszedł na orbitę. 19 sierpnia 1960 roku wystrzelono w Związku Radzieckim drugi statek kosmiczny z zasobnikiem o wadze 4600 kilogramów. Zasobnik, mający na pokładzie zwierzęta i rośliny, wszedł na orbitę odległą przeciętnie od Ziemi o 320 kilometrów. Następnego dnia, zgodnie z założeniami, zasobnik pomyślnie wylądował na Ziemi. 31 stycznia 1961 roku do końcowego etapu przygotowań przystąpili Amerykanie. Już w tym stadium wyszło na jaw, iż Stany Zjednoczone nie dysponowały rakietą o odpowiedniej mocy. Stąd z konieczności zasobniki amerykańskie były 2-3 krotnie lżejsze i mniejsze od radzieckich. Ograniczono się do wystrzelenia rakiety typu „Redstone" („Czerwony Kamień") z kabiną o wadze 1000 kilogramów. We wnętrzu kabiny umieszczono szympansa. Zgodnie z założeniami silniki ostatniego członu rakiety zamilkły na wysokości około 150 kilometrów, kapsuła z szympansem oddzieliła się i siłą nabytego pędu poleciała dalej, osiągając wysokość około 200 kilometr ów. Później, niczym wystrzelony pocisk, zawróciła na Ziemię. Urządzenia hamujące i spadochrony zdały egzamin i szympans Ham wyszedł z eksperymentu żywy i zdrowy. 9 marca 1961 roku w ZSRR wystrzelono rakietę z zasobnikiem o wadze 4700 kilogramów. W zasobniku umieszczono sukę Czernuszkę. Doświadczenie powtórzono 25 marca, a kosmicznym pasażerem była tym razem suka Zwiozdoczka. Oba eksperymenty miały przebieg pomyślny. Skomplikowana aparatura działała bezbłędnie, loty okazały się stuprocentowo udane. Startowi ostatniej rakiety przypatrywał się wraz z kilku kolegami kosmonautami Jurij Gagarin. Po wylądowaniu kabiny ze Zwiozdoczką udał się do domu. Pobawił się z 2-letnią Leną, pochylił się z czułością nad maleńką Haliną. Potem zwrócił się do żony i niespodziewanie oznajmił: — Lecę w Kosmos. Było to oświadczenie zaskakujące zarówno treścią, jak prostotą formy. Ot, jakby ktoś powiedział od niechcenia: „Idę do ZOO". Walentyna oniemiała i opanowała się dopiero po dłuższej chwili. Typowo po kobiecemu zapytała: — Dlaczego właśnie ty? Jurij wzruszył ramionami, lekko się uśmiechnął i dodał: — Lot nastąpi lada dzień. Wybrano nas paru, także i mnie. Zdaje się, że polecę pierwszy. Związany tajemnicą służbową, Jurij dopiero teraz mógł częściowo zwierzyć się żonie. W tym miejscu warto znów sięgnąć do wspomnień Gagarina. Do 12 kwietnia 1961 roku został przygotowany do podboju Kosmosu człowiek. Nie był to już eksperyment w pełnym tego słowa znaczeniu, kiedy to jeszcze cel nie jest skonkretyzowany i wyniki nie określone. Przygotowane tak dokładnie, kosztujące tyle energii i wysiłku wielu ludzi wdarcie się człowieka w Kosmos nie mogło, według naszego pojęcia,
być przypadkowym skokiem w nieznane. Powinno ono było uwieńczyć długi szereg doświadczeń poprzednich i stać się początkiem jeszcze dłuższej serii eksperymentów. Człowiek przenikał w przestrzeń międzyplanetarną. Jakie zadania stawiali sobie na tym etapie uczeni radzieccy? Przede wszystkim rozstrzygnięcie problemów natury biologicznej. Co innego jest zachowanie się zwierząt w Kosmosie, a co innego zachowanie się człowieka w niezwykłych dla niego warunkach pozaziemskich. Na pomoc pozbawionej świadomości aparaturze przychodził najbardziej delikatny mechanizm — świadome doznania człowieka i jego wrażenia. Ogromne znaczenie miało zbadanie reakcji organizmu i psychiki ludzkiej w stanie nieważkości — w stanie, którego w ziemskich warunkach na okres nieco dłuższy praktycznie wytworzyć nie można. Całą techniką trzeba było dostosować również do sterowania ręcznego, poznać dokładnie wszystkie właściwości statku kosmicznego, stworzyć systemy zabezpieczające funkcje życiowe kosmonauty, a następnie i załogi przyszłego statku międzyplanetarnego. Kosmonauta numer 1 to major Jurij Gagarin. Kosmonauta numer 2 to kapitan Herman Titow, jego zastępca i „kosmiczny bliźniak". Od kilku już dni wiadomo było, iż pierwszym człowiekiem w Kosmosie będzie Gagarin, niemniej liczyć się należało z ewentualnościami, których przewidzieć nikt nie był w stanie.. Wystarczyło, aby do oka pierwszego kosmonauty wpadło źdźbło, aby temperatura jego ciała podniosła się o pół stopnia, bądź też puls przyśpieszył się o pięć uderzeń, a już trzeba byłoby go zastąpić innym kandydatem — pisał później Jurij. Dlatego też, działając ściśle według otrzymanych instrukcji, Herman Titow nie odstępował na chwilę swego „bliźniaka", towarzyszył mu bezustannie aż do chwili startu. Razem dokonywali ostatnich przygotowań, razem studiowali warunki meteorologiczne, według przewidywań ekspertów niezwykle pomyślne na dzień 12 kwietnia. Razem zabawiali się grą w bilard, słuchali muzyki, spożywali „kosmiczne" potrawy wyciskając z tubki prosto do ust smaczną i pożywną pastę. Razem przeszli przez kolejne badanie lekarskie. 12 kwietnia obudzono ich wcześnie, już o godzinie 5.30 czasu moskiewskiego. Samopoczucie i kondycja Gagarina, zarówno fizyczna, jak i psychiczna, były bez zarzutu. Świadczył o tym chociażby głęboki, 10-godzinny sen,, z którego musiał wyrwać kosmonautę dopiero dyżurny lekarz. Jurij i Herman wsiedli do zielonkawego autobusu i odjechali z „kosmicznego miasteczka", jak nazywali swój ośrodek, na kosmodrom Bajkonur. Już z daleka widać było potężną srebrną rakietę „Wostok" („Wschód"), zuchwale skierowaną ku niebu, a obok niej wysoką wieżę pomocniczą, dokoła której kręcili się ludzie w kombinezonach. Przedstartowe przygotowania dobiegały końca. Gagarin, w specjalnym szkarłatnym kombinezonie kosmicznym, hermetyzowanym i klimatyzowanym, jeszcze bez hełmu na głowie, zbliżył się do przewodniczącego komisji państwowej i wyprężył się przed nim w zasadniczej postawie wojskowej. Od tej chwili każda jego wypowiedź była utrwalana na taśmie magnetofonowej.
— Lotnik Jurij Gagarin gotów do pierwszego lotu na statku kosmicznym „Wostok" — brzmiał meldunek. — Szczęśliwej drogi! Życzymy powodzenia! — padła odpowiedź przewodniczącego. Nastąpiło oświadczenie dla zgromadzonych przedstawicieli prasy i radia: — Drodzy przyjaciele, bliscy i nieznajomi, rodacy, ludzie wszystkich krajów i kontynentów! Za kilka minut wielki kosmiczny statek uniesie mnie w dalekie przestrzenie wszechświata. Co można wam powiedzieć w tych ostatnich minutach przed startem? Całe moje życie wydaje mi się teraz jedną wspaniałą chwilą. Wszystko, co przeżyłem, co zrobiłem przedtem, było przygotowaniem do tej minuty... Jestem ogromnie szczęśliwy! Być pierwszym w Kosmosie, wstąpić sam na sam w niecodzienny pojedynek z przyrodą — czy można marzyć o czymś więcej? Przyjaciele! Zrobię wszystko, co w mej mocy, by najlepiej wykonać zadanie powierzone mi przez Partię i naród radziecki. Drodzy przyjaciele! Mówię wam: do widzenia, jak mówią ludzie, którzy wybierają się w daleką drogę. Uścisk dłoni przewodniczącego państwowej komisji, nałożenie i uszczelnienie ogromnego podwójnego hełmu, wewnątrz którego sterczą w pobliżu ust śmieszne „wąsy" radiowych mikrofonów. W kompletnej ciszy Gagarin wchodzi do windy, która unosi go na platformę pomocniczej wieży startowej. Wśród zgromadzonych na kosmodromie ludzi natężenie się potęguje. Nastrój jest podniosły, stosowny do powagi i znaczenia chwili. Wszyscy wierzą w powodzenie imprezy, wierzą, iż powodzenie to jest w stu procentach zapewnione, ale niejedno serce bije żywiej, na niejedno czoło występuje pot. Powodzenie winno być stuprocentowe, zrobiono wszystko, by je zapewnić, ale czy można przewidzieć wszystko? Z platformy zawieszonej wysoko nad betonową płytą startową kosmonauta przedostaje się do kabiny umieszczonej na samym szczycie smukłej wielostopniowej rakiety. Kabina waży dokładnie 4725 kilogramów, a rakieta — cudo ludzkiej techniki i ludzkiego geniuszu — wyposażona jest w sześć silników na paliwo ciekłe, zdolnych rozwinąć fantastyczną moc, dochodzącą do 20 000 000 koni mechanicznych. Dwaj mechanicy Bajkonuru — ostatni ludzie oglądani przed startem przez Gagarina — dopomagają kosmonaucie w rozlokowaniu się w obszernej kabinie. Jurij, przymocowany pasami, układa się na wznak w fotelu. Ta pozycja złagodzi w czasie wznoszenia się na orbitę i w czasie schodzenia na Ziemię wpływ wielkich przeciążeń na organizm. Na podstawie wielu doświadczeń i badań spodziewane są przeciążenia przewyższające dziewięciokrotnie siłę przyciągania ziemskiego, a więc Gagarin w czasie wznoszenia ,,ważyć" może kilkaset kilogramów. Kosmonauta nie obawia się jednak takich przeciążeń. Podczas ćwiczeń na wirówce osiągał przeciążenia rzędu 15, a nawet 16 g (siła przyciągania ziemskiego wyrażana jest symbolem ,,g" oznaczającym grawitację), wiadomo zaś, że normalna siła grawitacji, której podlega każdy z nas, wynosi g1. Bezszelestnie zamykają się drzwi włazu kabiny, pomocnicza wieża majestatycznie oddala się od srebrnego statku. Jurij pozostaje absolutnie sam, nawet jego „kosmiczny bliźniak" jest gdzieś daleko w dole. Herman Titow już na pół godziny przed startem zdjął ciężki hełm
z głowy, ściągnął kombinezon i wraz z kilku innymi przyszłymi kosmonautami oddalił się na kilka kilometrów, by stamtąd obserwować moment wystrzelenia rakiety w Kosmos. Jego rola jako zastępcy skończyła się w tym właśnie momencie. Jedynym łącznikiem Gagarina ze światem jest radio. Jurij systematycznie wykonuje swoje obowiązki przedstartowe. Należy raz jeszcze sprawdzić środki łączności. Jurij, którego głos słychać wyraźnie, melduje: --Halo, Ziemia! Tu kosmonauta! Stacja naziemna dowództwa lotów natychmiast potwierdza odbiór. Gagarin kolejno melduje: — Ciśnienie w kabinie normalne. Wilgotność: 65 procent, temperatura: 19 stopni. Samopoczucie dobre. Jestem gotowy do startu. — Widać cię dobrze na ekranie telewizyjnym — brzmi radiotelefoniczna odpowiedź. — Twój puls: 65, oddech: 24. Widać, że jesteś spokojny. Cieszy nas twoja odwaga. — Serce bije normalnie, czuję się dobrze. Założyłem rękawice, hełm hermetyczny zamknąłem. Możecie odpalać. Nadchodzi decydujący, wielki moment. Z megafonów Bajkonuru rozlega się głos kierownika technicznego, odliczającego pozostałe do startu sekundy. Głos jest pozornie spokojny i opanowany, ale doszukać się w nim można podniecenia: — Osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden... Start!!! Dokładnie o godzinie 9.07 czasu moskiewskiego rozpoczynają pracę silniki pierwszego stopnia rakiety. Kanałami startowymi buchają gęste kłęby czarnego dymu. Spod rakiety strzela płomień, wytryskują krwiste języki ognia. Rozlega się przeraźliwy świst, potem narastające wycie. Ogromne, srebrne cygaro dygoce i powoli odrywa się od ziemi. Płomień wydłuża się, potężnieje. Rakieta idzie w górę, nabiera prędkości i po kilkunastu sekundach niknie z oczu oniemiałych z wrażenia ludzi. Teraz śledzić ją będą tylko radio-lokatory porozsiewane wzdłuż trasy przelotu. Przeciążenie narasta wraz ze wzrostem prędkości statku kosmicznego. Pierwsze minuty lotu są najtrudniejsze, najcięższe do zniesienia. Przeciążenie jest tak wielkie, iż kosmonauta, wciskany w fotel, nie może poruszyć ani ręką, ani nogą. Wydaje mu się, że ktoś położył na nim ogromny kamień. Niemniej organizm Jurija dzięki długotrwałemu treningowi pracuje normalnie i bez specjalnego trudu znosi przyśpieszenie wywołujące przeciążenie. Kosmonauta z łatwością śledzi wskazania wszystkich przyrządów pokładowych. Odzywa się stacja radiowa kosmodromu: — Minęło 70 sekund. Gagarin bezzwłocznie odpowiada: — Zrozumiałem was: 70 sekund. Samopoczucie doskonałe. Kontynuuję lot. Przeciążenie wzrasta. Wszystko w porządku. Radziecka rakieta kosmiczna przedarła się już przez gęste warstwy atmosfery. Silniki pierwszego stopnia kończą pracę i zbyteczny człon automatycznie odpada od rakiety. Precyzyjnie w tym samym ułamku sekundy poczynają pracować silniki członu drugiego. Wiedziony nieprzepartą i łatwo zrozumiałą ciekawością Jurij spogląda przez iluminator. Widzi
szeroką syberyjską rzekę, wyraźnie rozróżnia białawe piaszczyste łachy i brzegi porośnięte zielenią tajgi. Wszystko zalane potokami słonecznego światła, mieniące się barwami, bajecznie kolorowe. — Jak pięknie! — wyrywa się mimo woli z ust kosmonauty. Jurij jest widać wrażliwy na piękno przyrody, ale nie czas na zachwyty nad jej urokami. Karny kosmonauta reflektuje się natychmiast i rzuca w radiomikrofon fachowy meldunek: — Słyszę was dobrze. Samopoczucie doskonałe. Lot przebiega normalnie. Przeciążenie wzrasta. Widzę ziemię, lasy, obłoki. Odpada drugi człon rakiety. Na wysokości około 175 kilometrów następuje tak zwane pchnięcie orbitalne. Wkrótce potem silniki ostatniego członu, wypełniwszy zadanie, przestają pracować, a człon odpada. „Wostok", przesterowany teraz automatycznie na kierunek niemal równoległy do powierzchni Ziemi, osiąga pierwszą prędkość kosmiczną, wynoszącą na tej wysokości około 28 000 kilometrów na godzinę. Z tą fantastyczną prędkością wchodzi na orbitę około-ziemską, której perigeum — punkt najbliższy Ziemi — wynosi 175 kilometrów, apogeum — punkt najbardziej oddalony od Ziemi — 305 kilometrów. Trasa przelotu wytyczona została przed startem, zasobnik nie zbacza z niej na jotę. Trasa wiedzie w kierunku północno-wschodnim, wzdłuż terytorium radzieckiego, potem nad Pacyfikiem, nad południowym cyplem Ameryki, dalej nad Atlantykiem, centralną Afryką i znów ku Związkowi Radzieckiemu. Radiotelefoniczny meldunek kosmonauty: — Oddzieliłem się od rakiety nosiciela zgodnie z programem. Samopoczucie dobre. Ciśnienie w kabinie: 1. Wilgotność: 60 procent. Temperatura: 20 stopni. Przyrządy pracują normalnie. Tymczasem świat zostaje zelektryzowany i wstrząśnięty wieściami o pierwszym wzlocie kosmicznym człowieka, o niezwykłym sukcesie radzieckim. Ludzie nie chcą wierzyć własnym uszom. Niektórzy, nastawieni krytycznie lub nawet wrogo, podają w wątpliwość prawdę radiowych komunikatów. Zanim jednak podano te komunikaty, już depesze Gagari[3] na zostały przechwycone, głównie na fali długości 15 metrów , przez amatorów krótkofalowców. Radioamator nowozelandzki, I. L. Anderson z Dunedin, słyszał o godzinie 9.45 czasu moskiewskiego meldunek Gagarina znad zachodnich wybrzeży Ameryki Południowej. Dwaj Włosi, bracia Cordiglia z Turynu, podchwycili i nagrali na taśmę magnetofonową meldunki znad Ameryki Północnej. Amerykańskie stacje nasłuchowe i radiolokacyjne podchwyciły i śledziły „Wostoka", odtwarzając jego trasę. Obserwatorium zachodnio-niemieckie w Bochum zarejestrowało o godzinie 10.00 czasu moskiewskiego sygnały radzieckiego statku kosmicznego. Z chwilą wejścia na orbitę Ziemi następuje stan nieważkości, zjawisko niemożliwe do osiągnięcia na powierzchni globu. Waga kosmonauty wynosi teraz zero! Jurij odpina pasy i wykorzystując rozmiary kabiny, usiłuje usiąść, ale ponieważ nie waży nic, odrywa się od fotela i zawisa pomiędzy sufitem kabiny i jej podłogą. Wszystkie nie przytwierdzone przedmioty rozpoczynają wędrówkę po wnętrzu kabiny. Mapnik tańczy w powietrzu. Notes wymyka się z rąk. Ołówek wykonuje przedziwne podrygi dokoła pilota.
Jurij jest zafascynowany tymi zjawiskami, obserwuje je z ciekawością, ale nie ma za dużo czasu na tego rodzaju drobnostki. Stan nieważkości nie przeszkadza mu w pracy, chociaż niezwykłe warunki nieco mylą orientację. Przecież Jurij właściwie nie wie, gdzie jest „góra", a gdzie „dół"! Te pojęcia straciły znaczenie i najzupełniej jest obojętne, czy kosmonauta leci obrócony plecami w stronę Ziemi, czy też piersią. Gagarin wykonuje przewidziany program zajęć. Sprawdza przyrządy, obserwuje niebo i Ziemię, kontroluje reakcję i zachowanie własnego organizmu. Stwierdza w kolejnej depe[4] szy radiofonicznej : — Oświetlona strona Ziemi jest bardzo dobrze widoczna, wyraźnie widać wybrzeża kontynentów, wyspy, wielkie rzeki, wielkie zbiorniki wody i sfałdowanie powierzchni Ziemi. Później, po powrocie, uzupełnił tę relację w pisemnym raporcie: Dotychczas zdarzało mi się latać na wysokości najwyżej 15 kilometrów. Ze statkusputnika widoczność powierzchni Ziemi jest, rzecz jasna, gorsza niż z samolotu, jednak jest bardzo dobra. Trzeba podkreślić, że widok horyzontu wywiera bardzo piękne i oryginalne wrażenie. Niezwykle piękne jest malownicze przejście od jasności powierzchni Ziemi do zupełnej czerni nieba, na którym widoczne są gwiazdy. Przejście jest bardzo wąskie, wygląda jak smuga otaczająca kulę ziemską. Jest ona jasno-błękitna. I to całe przejście od błękitu do czerni jest niezwykle harmonijne... Jak wiadomo, kosmonauta startował o godzinie 9.07, a więc w jasny dzień. Ale wkrótce, skutkiem olbrzymiej prędkości zasobnika, Gagarin wleciał w noc, przedostał się nad ciemną stronę globu. To pozwoliło mu zaobserwować osobliwe zjawiska zachodu i wschodu Słońca. W podobnych warunkach zjawisk tych żaden człowiek nie miał możliwości oglądać. Wejście w cień Ziemi następuje bardzo szybko. Błyskawicznie robi się ciemno. Gdy statek znajdował się w cieniu Ziemi, na powierzchni planety nic nie było widać. Prawdopodobnie przelatywałem wówczas nad oceanem. Za to gwiazdy widać było bardzo dobrze. . Wyjście z cienia było także szybkie i gwałtowne... Nie dostrzegając na powierzchni Ziemi żadnych świateł świadczących o rozlokowaniu miast, Gagarin uruchomił przyrząd — rodzaj specjalnego globusa — automatycznie wskazujący położenie statku. Przekonał się, iż faktycznie przelatywał nad Oceanem Spokojnym. „Noc" skończyła się jednak tak prędko, jak nastała. Jeszcze przed osiągnięciem południowego krańca Ameryki Południowej nastał świt. Na ziemskim widnokręgu ukazała się pomarańczowa smuga, poprzez pełną gamę kolorów przechodząca w czerń nieba. Kilka sekund i przez iluminator „Wostoka" wpadło do kabiny jaskrawe światło słoneczne. Na orbicie zjawisko zmierzchu i brzasku, tak dobrze znane ludziom zamieszkującym naszą planetę, nie istnieje. Słońce w Kosmosie świeci kilkadziesiąt razy jaśniej niż na Ziemi. Gwiazdy są bardzo
wyraźnie widoczne. Ich blask jest intensywny. Cały firmament jest znacznie bardziej kontrastowy niż widziany z Ziemi... Jednym z punktów programu zajęć kosmonauty, mającego czas lotu bardzo wypełniony, było odżywianie się. Jurij sięgnął po tubkę pasty, wycisnął jej zawartość do ust. Popił wodą z butelki. Teraz, zgodnie z programem, meldunki mają być przekazywane specjalnym kluczem telegraficznym. O godzinie 9.25, gdy statek znajduje się nad Ameryką Południową, Jurij nadaje przez radiotelegraf: Lot odbywa się normalnie. Stan nieważkości znoszę dobrze. Zaraz potem dodaje przez radiotelefon: — Obserwuję Ziemię. Widoczność dobra. Widzieć można wszystko. Część obszaru pokrywają kłębiaste obłoki. Lot trwa. Wszystko działa doskonale. Program lotu przewidywał jedno okrążenie Ziemi. Zbliżał się moment zejścia z orbity. Kosmonauta dysponował co prawda urządzeniami zezwalającymi na ręczne wprowadzenie w ruch systemu hamującego, ale nie zaszła potrzeba ich użycia. Cała operacja odbyła się samoczynnie, kontrolowały ją automatyczne urządzenia na Ziemi, przekazujące na ultrakrótkich falach radiowych rozkazy aparaturze pokładowej. O godzinie 10.15, gdy Jurij znajdował się nad Afryką, Ziemia podała sygnał lądowania, zawiadamiając o tym przez radiotelefon kosmonautę. W chwilę później poczęły działać silniki hamujące „Wostoka". Końcowy etap wielkiego lotu, znacznie trudniejszy i niebezpieczniejszy od wyjścia na orbitę, trwać miał około pół godziny. Powrót rozpoczął się z określonego przez naukowców punktu nad północną Afryką, odległego od miejsca lądowania około 6500 kilometrów i tak obliczonego, by sprowadzić zasobnik do ściśle wybranego rejonu. Po nachyleniu dzioba zasobnika ku Ziemi rakiety hamujące, działające w kierunku przeciwnym do lotu, spowodowały wytracenie pierwszej prędkości kosmicznej i nadal zmniejszały prędkość kabiny, a ,,Wostok" począł stopniowo przybliżać się do powierzchni globu. Gagarin odczuł powolny powrót wagi swego ciała, a później stale narastające przeciążenie, które w pewnym momencie stało się większe niż przy wzlocie na orbitę. O godzinie 10.35 statek wszedł w gęstsze warstwy atmosfery. Przypomnieć warto, iż atmosfera ziemska składa się z kilku warstw. Najniższa to troposfera, domena zjawisk meteorologicznych, sięgająca do wysokości 10 lub nawet 12 kilometrów. Dalej, do wysokości około 70 kilometrów, rozciąga się stratosfera, w której niepodzielnie panuje słońce, jako że stratosfera pozbawiona jest chmur. Następna warstwa to jonosfera, sięgająca 500—800 kilometrów od powierzchni Ziemi. Jej nazwa pochodzi stąd, iż istnieje tam bardzo rzadkie, zjonizowane powietrze, co znaczy, że większość tamtejszych cząsteczek gazowych posiada ładunki elektryczne. Jonosfera podzielona jest na kilka warstw. W dolnej występują znaczne zakłócenia fal radiowych, często uniemożliwiające słyszalność, a także wielkie nagrzewanie się ciał przelatujących przez tę warstwę, na przykład meteorów, które zapalają się zwykle na wysokości 100-120 kilometrów. Powyżej jonosfery istnieje egzosfera, której
grubość wynosi kilka promieni ziemskich. Cząsteczki gazów egzosfery nie biorą udziału w wirowaniu Ziemi, ale okrążają ją po samodzielnych chaotycznych orbitach eliptycznych. Otóż gdy „Wostok" wszedł w dolną jonosferę, jego zewnętrzna osłona poczęła rozgrzewać się skutkiem tarcia. Powierzchnia rakiety rozżarzyła się wkrótce do czerwoności i wreszcie poczęła płonąć. Kosmonauta, którego łączność radiowa z Ziemią była w tym okresie lotu bardzo utrudniona, obserwował poprzez iluminatory czerwony płomień szalejący dokoła statku w bezpośredniej odległości od wnętrza kabiny. Widok fascynujący, ale też mogący zatrwożyć. Szczęśliwie żaroodporna powłoka i urządzenia chłodzące, właściwie zaprojektowane i wykonane, spełniły swe zadanie. Wewnątrz kabiny przez cały czas utrzymywała się temperatura 20 stopni. Zdrowiu i życiu kosmonauty nie zagrażało nic, niemniej koniec lotu jeszcze nie nastąpił. Wysokość stale maleje, 30 kilometrów, 20, 10... Jurij rozpoznaje teraz błyszczącą wstęgę Wołgi, a widok ten napawa go radością, jest jakby gwarancją bezpiecznego powrotu. Poczyna działać system spadochronów, mających nieść w dół zasobnik, a jednocześnie automatyczne urządzenie oddziela właściwą kabinę pilota od reszty statku. O godzinie 10.55 czasu moskiewskiego „Wostok" i jego pilot dotykają powierzchni Ziemi w pobliżu wsi Smiełowka, na polach kołchozu „Leninowska Droga", na południowy zachód od miasta Engels. W niecałe 2 godziny Gagarin przebył odległość ponad 40 000 kilometrów, bijąc wszelkie rekordy prędkości i wysokości. Już wtedy eksperci z różnych krajów i entuzjaści o sportowym nastawieniu ogłosili, iż major Jurij Gagarin ustanowił za jednym zamachem aż dziewięć rekordów światowych. Oto niektóre z nich: — pierwszy lot po orbicie satelitarnej, czyli „podróż dookoła świata" w czasie 1 godziny 48 minut; — najdłuższy pobyt w stanie nieważkości wynoszący 75 minut; — rekord prędkości wynoszący 28 080 kilometrów na godzinę; — rekord wysokości wynoszący 305 000 metrów. Można by wyliczyć jeszcze i dalsze rekordy, ale w tym locie sprawa rekordów stanowiła czynnik drugorzędny. , Lot Gagarina pozwolił wysunąć rozliczne, nader istotne wnioski. Pobyt człowieka w Kosmosie udowodnił, iż organizm ludzki w pełni jest zdolny do zniesienia niezwykłych warunków startu i lądowania i doskonale znosi stan nieważkości. Czujniki wmontowane w skafander kosmonauty telemetrowały na Ziemię bioprądy serca, wahania tętna i ruchy oddechowe klatki piersiowej. Okazało się, iż wszystko funkcjonowało normalnie lub prawie normalnie. Dalsze odkrycie, również bardzo ważne: obawiano się przed startem, że człowiek wyrwany ze swego ziemskiego środowiska i wystrzelony na orbitę może się załamać, nie wytrzymać samotności w absolutnej ciszy (po zaprzestaniu pracy silników i odpadnięciu pomocniczych członów rakiety w kabinie panowała całkowita cisza). Obawiano się, że na stan psychiczny katastrofalnie wpłynie świadomość, iż za cienką ścianką statku czai się próżnia i czyha potworny mróz, które zdolne są w ułamku sekundy zabić najwytrzymalszy
organizm. Okazało się, że psychiczna odporność pierwszego kosmonauty (a później odporność jego następców) doskonale przeciwstawiła się niebezpieczeństwu. Uśmiechnięty i bynajmniej nie zmęczony Jurij Gagarin rozmawiał jeszcze z kołchoźnikami, zdumionymi i zachwyconymi przybyciem „gościa z Kosmosu", gdy tuż obok wylądował śmigłowiec, który zabrał kosmonautę na niezbyt odległy punkt postoju grupy specjalistów z Bajkonuru. Wkrótce potem przybył na odrzutowym samolocie Herman Titow, by powitać swego „kosmicznego bliźniaka". Mocny uścisk dłoni, krótkie pytanie: — Jesteś zadowolony? Półuśmiech i odpowiedź równie zwięzła, jak pytanie: — Bardzo. Ty też będziesz kiedyś tak zadowolony. A potem nastąpił triumfalny przelot do Moskwy, owacje niezliczonych tłumów. Entuzjastyczne depesze ze wszystkich krańców świata, wyrazy uznania i podziwu. Na piersi Jurija Gagarina zawisła gwiazda Bohatera Związku Radzieckiego, na naramiennikach pojawiły się dystynkcje podpułkownika. A jeszcze później posypały się zaproszenia, nastąpiły wyjazdy zagraniczne do tych krajów i kontynentów, które Jurij tak niedawno oglądał z wysokości 300 kilometrów. Indie, Anglia, Indonezja, Liberia, Egipt, Kanada, a także Polska, gdzie Przewodniczący Rady Państwa, Aleksander Zawadzki, udekorował kosmonautę Krzyżem Grunwaldu I klasy. Ale niewysoki, szczupły kosmonauta pozostał tym samym skromnym, opanowanym i bezpośrednim człowiekiem, jakim był przed swym historycznym wzlotem. W przedmowie do broszurki pierwszej kosmonautki świata, Walentyny Tierieszkowej, pisał: ..Jeżeli nawet jest tu jakaś zasługa naszych kosmonautów, wobec ludzkości, to tylko ta, iż przybliżamy urzeczywistnienie owego marzenia. Pierwsi wypróbowujemy środki, które geniusz i praca Człowieka stworzyły, ażeby odwieczne, stare jak sama ludzkość pragnienie stało się realne. W każdym razie nasz trud wieńczy pracę ogromnych zespołów ludzkich, które przypuściły szturm do niebios na długo jeszcze przedtem, nim powstała drużyna kosmonautów. Na drugi dzień po wylądowaniu Gagarin udzielił wywiadu dziennikarzowi z „Izwiestii", podając o sobie interesujące szczegóły, dotychczas nie znane. Oto one w telegraficznym skrócie: Waga w dniu startu: 67 kilogramów. Wzrost: 158 centymetrów. Ulubione przedmioty w czasie studiów: fizyka i matematyka. Ulubieni autorzy: Czechow, Tołstoj, Puszkin i Polewoj. Ulubiona postać literacka: bezstopy lotnik Mieriesjew z książki Polewoja „Opowieść o prawdziwym człowieku". Ulubione sporty: koszykówka, narciarstwo, łyżwiarstwo. Urzeczywistniły się wreszcie marzenia Konstantego Ciołkowskiego. Spełniły się marzenia zastępów naukowców, fantastów i entuzjastów. Pierwszy człowiek stanął na progu Kosmosu. Pierwszy, ale nie ostatni, gdyż po pierwszym kroku kosmicznym postawiono następny. Postawił ten krok mieszkaniec drugiej półkuli ziemskiej, Alan Shepard. Po nim zaś ruszyli w Kosmos inni, wykonali dalsze, jakże wspaniałe loty, torowali drogę w przestrzeń
międzyplanetarną. Ale pamiętać jednak trzeba zawsze, iż Jurij Gagarin wyruszył w Nieznane pierwszy.
P AM I Ę T N Y „ S K O K
Jest piękny wiosenny poranek roku 1935. Przez szeroko otwarte okno wpada do pokoiku na pierwszym piętrze delikatny aromat kwitnących jabłoni. Słońce stoi już wysoko nad pagórkami New Hampshire. Na niebie wałęsają się leniwie białe obłoki. Łagodny, ale z wolna narastający wiatr porusza konarami sosen otaczających biały, drewniany domek w East Derry. Pogoda idealna, toteż 12-letni Alan szybko zrywa się z łóżka i podbiega do okna, by jeszcze raz sprawdzić „warunki meteorologiczne". — Taaak, dzień niezły. Zupełnie odpowiedni — mruczy do siebie i gorączkowo naciąga spodnie. Jest sobota, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności szkoła została akurat na ten dzień zamknięta. Jeżeli więc wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie to sobota historyczna. Sobota wprost wyjątkowa dla Lotniczego Klubu Modelarskiego, którego działalność, dotychczas raczej niemrawa, ma zostać ukoronowana w dniu dzisiejszym wyczynem na wielką skalę. Nastąpić ma start szybowca, ale tym razem szybowiec nie jest modelem, na którym tylko krasnoludki potrafiłyby unieść się w powietrze, lecz prawdziwym, najprawdziwszym szybowcem. Zdobył go dla Klubu rówieśnik Alana, piegowaty Al Deale, wykazując przy tym zdumiewające zdolności aktorskie. Aż trudno sobie wyobrazić tego żywego jak skra wyrostka, skorego do bójki i zwady, w roli załamanego psychicznie, przybitego nieszczęściem i przeciwnościami losu potomka Ikara. Al Deale potrafił tak długo błagać, wiercić dziurę w brzuchu, namawiać i perswadować, iż miękkie z natury serce Jamesa Trowbridge zmiękło jeszcze bardziej. Gdy zaś Al Deale wytoczył swój ostateczny argument, serce pana Trowbridge zmiękło do reszty: — Tak, proszę pana, tylko to już mi zostało. Kamień do szyi i w wodę, do rzeki. Merrimack ma sześć stóp głębokości, a nawet więcej. Wystarczy, bo ja mam tylko. cztery stopy i osiem cali. Kamień do szyi i koniec... Pan Trowbridge rozczulił się. Pan Trowbridge ofiarował Lotniczemu Klubowi Modelarskiemu własnoręcznie wykonany szybowiec. James Trowbridge, weterynarz z pobliskiego miasteczka Riverside, był bowiem zapalonym amatorem konstruktorem i w chwilach wolnych od zajęć zawodowych klecił z drewna i płótna rozliczne szybowce wszelkich kształtów i rozmiarów. Co prawda żadna z jego konstrukcji dotychczas nie uniosła się w powietrze, ale w Riverside nie brakło ani drewna, ani płótna, James Trowbridge był cierpliwy, wytrwały i pracowity, krowy i świnie chorowały rzadko, toteż zapalony konstruktor nie tracił ducha. Wierzył święcie, iż kiedyś zmajstruje taki płat o wiec, na którym pobite zostaną wszystkie rekordy Stanów Zjednoczonych i świata. W ten sposób szybowiec znalazł się w posiadaniu Klubu. Była to istotnie nieprzeciętna konstrukcja. Przypominał nieco wyglądem „Lotnię" Czesława Tańskiego i pierwsze latawce Lilienthala, lecz jego powietrzne możliwości z miejsca zostałyby zakwestionowane przez każdego lotnika. Składał się z dwóch drewnianych skrzydeł pokrytych płótnem, kra-
townicy kadłuba z prymitywnym usterzeniem ogonowym i skomplikowanym systemem linek, mających przekazywać rozkazy pilota sterom. Dziwoląg ten należało przymocować rzemieniami do ramion, stanąć na szczycie jakiegoś pagórka, pobiegnąć w dół stoku, podskoczyć i usiłować wzlecieć, uprzednio poleciwszy duszę Bogu, a ciało towarzystwu ubezpieczeniowemu. Niemniej według jednogłośnej opinii członków Lotniczego Klubu Modelarskiego szybowiec miał wszelkie szanse, by wynieść 12-letniego Alana Sheparda w przestworza. Wybór padł na Alana, ponieważ wykazywał on najwięcej energii, zapału i teoretycznej znajomości praw aerodynamiki. Poza tym był najniższy i najlżejszy wśród członków Klubu, a to mogło zaważyć na wysokości lotu. A więc dzisiaj, w sobotę, nastąpi wydarzenie, które potomni przyrównywać będą kiedyś do epokowego wzlotu braci Wright, atlantyckiego przelotu Lindbergha oraz oceanicznych wyczynów Amelii Earhard... Alan Shepard zbiegnie ze szczytu Merry Hill, największego okolicznego wzniesienia, ruszy w niebo, poszybuje hen, przed siebie, ponad wzgórzami i dolinami, ponad rozlewiskami Merrimack, ponad całym kontynentem. Alan wskoczył na futrynę okna, wychylił się i zręcznie ześliznął się po rynnie, unikając „klasycznego" sposobu opuszczenia domu przez drzwi wejściowe. Miał w tym swój cel. Po co alarmować rodziców i szukać wykrętów, by umotywować wyjście o tak wczesnej porze? Alan brzydził się kłamstwem, po zwycięskim zaś powrocie będzie mógł z dumą opowiedzieć o swym wyczynie. Wtedy nikt nie będzie miał. do niego pretensji, a ojcowski pasek pozostanie na właściwym miejscu i spełniać będzie właściwe zadanie — podtrzymywać ojcowskie spodnie. W drewnianej szopie opodal domku Shepardów, służącej zarówno za hangar, jak i za siedzibę Klubu, zebrani już byli wszyscy członkowie. Zachowując należyte środki ostrożności, by nie wzbudzić niezdrowej ciekawości dorosłych, wyciągnięto szybowiec na zewnątrz, gdzie piegowaty Al Deale, za pomocą „pożyczonego" z domu pędzla i puszki czerwonego samochodowego lakieru, „pożyczonego" w miejscowej stacji benzynowej, dokonał ostatniego zabiegu: wielkimi literami, pełnymi fantazyjnych zakrętasów, wymalował na kratownicy kadłuba nazwę: „Victorious Eagle of East Derry" („Zwycięski Orzeł z East Derry"). Wysłano zwiad, uniesiono szybowiec, dźwignięto go na ramiona. Unikając bardziej uczęszczanych ulic, gromada wyrostków pomaszerowała w kierunku Merry Hill. Pot spływał im z twarzy, ręce mdlały, nogi się uginały, ale pionierzy awiacji wytrwale parli ku wzgórzu. Po opuszczeniu miasteczka zatrzymali się, odetchnęli z ulgą. Nikt im dotychczas nie przeszkodził, nikt ich nie zauważył. Udało się, bo gdyby jakiś tępogłowy i pozbawiony fantazji i zrozumienia spraw lotniczych mieszkaniec East Derry dostrzegł podejrzaną procesję, impreza bez wątpienia zostałaby popsuta, a wiekopomny start odłożony na czas nieokreślony. Pomaszerowali dalej, wytrwale wspinali się po zboczu. Na szczycie złożyli szybowiec na murawie, odbyli ostatnią przedstartową konferencję. Alan przybliżył się do „Zwycię-
skiego Orła". Koledzy skwapliwie dopięli pasy, przymocowali skrzydła do ramion wybrańca. — Te, Alan, uważaj na siebie — rzucił ostrzeżenie Al Deale, któremu z emocji piegi wystąpiły jeszcze silniej na pucołowate policzki. — Wszystko będzie o key, nie przejmuj się — odparł zdobywca przestworzy. Rzucił rozognionym spojrzeniem dokoła. Z wierzchołka Merry Hill widać było całą okolicę, zieleń pól i lasów, błękit jezior i rzeki Merrimack, pofalowane łąki, barwne plamy ogrodów, jasne pudełeczka zabudowań. Przygotowania dobiegły końca. Alan stanął wyprostowany, ze skrzydłami szybowca u ramion. Postąpił krok do przodu, rozpędził się, pogalopował w dół stoku. Szybko, coraz szybciej, jak tylko nogi pozwalały... Wiatr zagwizdał mu w uszach, skrzydła zadygotały. Szybko, jeszcze szybciej, póki wystarczy oddechu w piersi. Ostatnim wysiłkiem odbił się od ziemi i... poszybował w powietrzu! Nie na długo jednak. Młodociany wybraniec Lotniczego Klubu Modelarskiego nie był zbyt wytrawnym lotnikiem. Nie wiedział, iż startować należy pod wiatr, nie zaś z wiatrem bocznym. A w dodatku konstrukcja Jamesa Trowbridge'a nie przejawiła absolutnie żadnych walorów lotnych. Konsekwencje były dotkliwe. Minęły zaledwie 2 sekundy lotu. Silniejszy podmuch wiatru chwycił za skrzydła, szarpnął nimi, przekręcił i rzucił szybowiec oraz przymocowanego doń zdobywcę nieba na trawę zbocza. Rozległ się trzask łamanego drzewa i rozdzieranego płótna, a zaraz potem wrzaski chłopców. Ale spod skraksowanego szybowca, przemienionego w kupę drewnianego złomu z powiewającymi na wietrze strzępami materiału, nie odezwał się żaden odgłos. Przerażeni chłopcy pędem puścili się do miejsca wypadku. — Alan! Alan! Czy żyjesz? Alan! — Alan, czy umarłeś? Powiedz, czy umarłeś! Odezwij się! Kupa połamanych listew poruszyła się. Ukazała się zwichrzona czupryna, później głowa, jeszcze później cała postać. Alan był blady, twarz miał podrapaną, spodnie porozdzierane. — Alan! Nie umarłeś, prawda? Popatrzył na kolegów, ale nic nie odpowiedział. Po prostu ich nie dostrzegał. Jego spojrzenie błądziło po szczytach pagórków, prześlizgiwało się po puszystych zwojach chmur, wybiegało ku błękitowi nieba. Bolesny upadek, rozbicie szybowca, podarte spodnie? To były nic nie znaczące drobiazgi, niegodne uwagi mężczyzny. Podczas 2-sekundowego, prymitywnego wzlotu Alan Shepard rozkochał się w powietrznej swobodzie, w szumie wiatru koło uszu, w walce z przestworzem. Ten mizerny, zakończony kraksą skok będzie jego pierwszym skokiem, ale nie ostatnim. Gdy przyjdzie właściwy czas, wrota niebios rozewrą się na oścież przed pilotem ,,Victorious Eagle of East Derry". Minęło 6 lat. Szkoła w East Derry oraz Pinkerton Academy pozostały daleko w tyle. W przeszłość odeszła również szkoła w Farragut. 18-letni Alan Shepard obrał już życiowy cel i zdecydowanie wkroczył na drogę ku jego realizacji. Postanowił zaciągnąć się do marynarki wojennej, a po ukończeniu Akademii Morskiej w Annapolis uzyskać przydział do lot-
nictwa marynarki USA. Był rok 1941. Oficjalnie Stany Zjednoczone nie przystąpiły jeszcze do wojny, ale na Atlantyku hitlerowskie okręty podwodne nie raz i nie dwa atakowały i zatapiały amerykańskie statki. Każdy trzeźwo myślący obywatel Stanów Zjednoczonych, poza grupą zaciekłych izolacjonalistów, rozumiał, iż starcie z Trzecią Rzeszą, a prawdopodobnie również z imperialistyczną Japonią, jest nieuniknione. Shepard myślał trzeźwo, toteż ze zdwojoną energią zabrał się do studiów w Akademii. W grudniu tegoż roku Japończycy zaatakowali i niemal całkowicie zniszczyli amerykańską Flotę Pacyfiku, nieopatrznie zgrupowaną w Pearl Harbour. Wkrótce potem wojna z Niemcami i faszystowskimi Włochami stała się faktem dokonanym. Wydarzenia światowe odbiły się bezpośrednio na studiach Alana. Okres nauki w Akademii skrócono z 4 lat do 3. Wymagało to bardzo intensywnej pracy i pozwalało przypuszczać, iż szkolenie zakończy się jeszcze w czasie wojny, absolwenci zaś Akademii wezmą udział w walce z wrogiem. Shepard pełną parą zabrał się do studiów i niezbyt wiele czasu znajdował na swe ulubione sporty: żeglarstwo, piłkę nożną i narciarstwo. O lataniu musiał na razie zapomnieć. W końcu 1942 roku zginął w kraksie lotniczej kuzyn Alana, Erie Shepard, uczeń wojskowej szkoły pilotażu. To rodzinne nieszczęście spotęgowało wolę Alana zostania pilotem. Nie opuścił jednak Akademii Morskiej i w roku 1944 doczekał się uroczystego dnia promocji. Wkrótce potem otrzymał pierwszy przydział: Stacja Lotnictwa Marynarki Wojennej w Jacksonville na Florydzie. Młody oficer miał tam zapoznać się z używanymi podówczas samolotami bojowymi. Alan żywił przy tym nadzieję, iż w Jacksonville uda mu się choć kilka razy polatać, a kto wie, czy nie zdobyć upragnionych złotych skrzydełek pilota! W Jacksonville skrzydełek nie zdobył, chociaż jako członek załogi wykonał wiele lotów treningowych. Zresztą wkrótce opuścił Stację. Zameldował się na pokładzie niszczyciela ,,Cogswell", operującego na Pacyfiku. Wraz z tym okrętem brał udział w ostatnich zwycięskich bitwach ze zdziesiątkowaną flotą japońską i w lutym 1945 powrócił do kraju. W tydzień po powrocie wziął ślub z panną Louise Brewer, wybranką serca jeszcze z czasów Akademii w Annopolis. — Cóż, mój chłopcze, teraz z pewnością jesteś szczęśliwy — zagadnął go na weselu ojciec, major Alan Shepard senior. — Tak, zapewne — odparł młody marynarz, ale zamyślił się, zawahał i dodał, na pół do siebie: — Taaak, ale... nie zostałem jeszcze pilotem. — Jak to? — udał zdziwienie ojciec. — Przecież pilotowałeś słynny ,,Victorious Eagle of East Derry"! — Skąd o tym wiesz? — zdumiał się Alan. Major Shepard roześmiał się na cały głos. — Patrzyłem na was przez okno — wyjaśnił. — A potem, hm — odchrząknął z zakłopotaniem. — Potem przekradłem się za wami. Trochę się podrapałem o te przeklęte krzaki na Merry Hill, ale widziałem twój wiekopomny skok i kraksę. — Położył rękę na ramieniu syna. — Cierpliwości. Zostaniesz pilotem, jestem tego pewny.
Przed zakończeniem wojny niszczyciel „Cogswell" ponownie wypłynął na Pacyfik. W czasie postoju na atolu Ulithi w archipelagu Filipin zniecierpliwiony Alan napisał podanie, prosząc o natychmiastowe wysłanie na kurs pilotażu. Podanie zostało przyjęte, Alan przeszedł wszystkie niezbędne badania lekarskie i... rozpoczął wyczekiwanie. Jednocześnie zaś brał udział w końcowych bojach z marynarką japońską, między innymi zwalczając ataki fanatycznych kamikadze — powietrznych samobójców, rozbijających się wraz z samolotem o pokłady nieprzyjacielskich okrętów. 6 sierpnia 1945 atomowa bomba wybuchła nad Hiroszimą. W parę dni później niszczyciel „Cogswell" wraz z innymi okrętami Trzeciej Floty USA uczestniczył w Zatoce Tokijskiej w ceremonii formalnego poddania się imperium cesarza Hirochito. Druga wojna światowa dobiegła końca. Dla Alana Sheparda koniec ten w pewnym sensie był początkiem. We wrześniu podporucznik Shepard zameldował się w bazie Corpus Christi w Teksasie, w szkole pilotażu marynarki wojennej. Powojenne szkolenie szło jednak niemrawo, znikł gorączkowy pośpiech, skurczyły się fundusze. Wojskowy trening w Corpus Christi przebiegał w tak żółwim tempie, iż Alan zdobył się na krok drastyczny: począł brać prywatne lekcje latania! W ten sposób uzyskał licencję pilota cywilnego na kilka miesięcy przed końcowym egzaminem kursu. Wreszcie doczekał się jednak i złotych skrzydełek pilota wojskowego, by kontynuować morsko-lotniczą karierę na pokładzie lotniskowca „Franklin D. Roosevelt", a później lotniskowca „Midway". Następny zasadniczy zwrot w jego życiu nastąpił w roku 1950. Wysłano go do Szkoły Pilotów Doświadczalnych w bazie Patuxent River w stanie Maryland. Od tej chwili wykonywał urozmaicony, pełny wrażeń' i emocji zawód oblatywacza, w krótkich przerwach wyruszając na służbę na morzu. Ten rodzaj pracy i zdobyte w nim doświadczenia w znacznym stopniu zaważyły na dalszych losach Alana Sheparda — astronauty. W roku 1955 komandor podporucznik Shepard przeniósł się na stałe, wraz z rodziną, do bazy w Patuxent River, tym razem jako instruktor oblatywacz. W roku zaś 1957, gdy studiował w Akademii Wojennej Marynarki USA, nastał początek ery kosmicznej. Wystrzelenie pierwszego radzieckiego „sputnika" zelektryzowało świat. Wysłanie w przestrzeń statku kosmicznego z człowiekiem na pokładzie należało do niedalekiej przyszłości. Stany Zjednoczone na równi ze Związkiem Radzieckim interesowały się problemami astronautyki, ale pozostawały w tyle, jako że nie mogły zbudować odpowiednio potężnej rakiety nośnej. Skutkiem wytężonej pracy i dzięki wysiłkom naukowców i techników przezwyciężono rozliczne trudności, poruszono odpowiednie czynniki w Waszyngtonie i przystąpiono do budowy zasobnika zdolnego unieść człowieka w Kosmos. Zajęła się tym znana doświadczalna wytwórnia lotnicza McDonnell Aircraft Corporation, rozsławiona konstrukcją latających bomb i samolotów bezpilotowych, a także pocisków zdalnie kierowanych. [5] Jednocześnie organizacja NASA przystąpiła do selekcji odpowiednich kandydatów.
Opracowano plan wysłania człowieka na orbitę okołoziemską. Plan ten nazwano planem „Mercury". W końcu 1958 roku NASA ustaliła ogólne wytyczne w sprawie doboru potencjalnych astronautów. Określiła je w ten sposób: Ludzie ci muszą być odważni i zuchwali, a cechy te winny były ujawnić się w ich dotychczasowej karierze. Jest rzeczą oczywistą, iż Kosmos z jego zagadkami — począwszy od pędzących meteorów, a skończywszy na intensywnym promieniowaniu — stanowi środowisko wrogie, a podróż poprzez nie statkiem nowego rodzaju, do tej pory nie oblatanym, będzie z pewnością ryzykowna. Ale sama odwaga nie wystarczy. Ludzie ci muszą być zdolni do zachowania zimnej krwi i zdolni do powzięcia właściwej inicjatywy w nagłych przypadkach, których nikt nie zdoła przewidzieć. Pamiętać bowiem trzeba, iż nawet najdoskonalej opracowany system urządzeń, mający wynieść ich na orbitę i sprowadzić z powrotem na Ziemię, może w pewnej chwili zawieść, a wtedy astronauta stanie się wyłącznym panem swego przeznaczenia. Oczywiście ludzie ci muszą być silni fizycznie, gdyż lot kosmiczny będzie wyczerpującą pracą, narazi ich na wysiłek większy niż wykonany kiedykolwiek przez lotników, nawet lotników bojowych w czasie wojny. Ludzie ci muszą mieć stalowe nerwy. Muszą być pozbawieni uczuciowości, która mogłaby nimi wstrząsnąć i zniszczyć ich zdolność działania w chwilach przełomowych. NASA ustaliła dalsze, bardziej szczegółowe wymagania. Górną granicę wieku stanowiło 40 lat (później obniżono ją do lat 35). Waga astronauty nie mogła przekraczać 80 kilogramów, wzrost — 172 centymetrów. Te dwie ostatnie granice uwarunkowane były możliwościami kabiny-kapsuły, znacznie mniejszej od kabiny „Wostoków". Kandydat na astronautę musiał posiadać dyplom, mechanika lub równorzędne kwalifikacje zawodowe. Co zaś może najważniejsze, dobór kandydatów zawężono, podobnie jak w ZSRR, do wojskowych pilotów doświadczalnych, ponieważ właśnie oni posiadali kwalifikacje i trening, umożliwiające szybkie i właściwe opanowanie tajników kosmicznej kapsuły i przystosowanie się do wzlotu w pozaziemskie rejony. Kropkę nad „i" postawił jeden z generałów lotnictwa, członek zarządu NASA: — Prawdę mówiąc, poszukujemy grupy normalnych nadludzi. W początkach 1959 roku przystąpiono do selekcji. Po pierwszym przeglądzie danych personalnych pilotów doświadczalnych lista kandydatów wyniosła 508 ludzi. Po naradach z dowódcami jednostek, których sondowano na temat ich podwładnych, lista skurczyła się do 110 ludzi. Po dalszych naradach i konferencjach pozostało tylko 69 lotników. Grupę tę wezwano do Waszyngtonu, gdzie przedstawiciele NASA zapoznali ich ze szczegółami dotyczącymi planu „Mercury" i ich ewentualnego udziału w tym planie. Niektórzy kandydaci nie wykazali zainteresowania, inni obawiali się zakłócenia swej właściwej kariery lotniczej. Pozostało 32 lotników. Teraz nastała seria wyczerpujących i niezwykle dokładnych badań lekarskich, ze zwró-
ceniem wielkiej uwagi na stronę testów psychologicznych. Badania przeprowadzano w lotniczej bazie doświadczalnej w Dayton, w stanie Ohio. Jedno z nich szczególnie utkwiło w pamięci Alana Sheparda. Wytrawni specjaliści psychiatrzy próbowali „dobrać się" do duchowych tajników astronautów, podobnie jak inni lekarze „dobierali się" do ich organizmów. W trakcie takiego badania jeden z psychiatrów spytał Sheparda niespodziewanie: — Proszę mi powiedzieć, jak według pana powinna wyglądać idealna kobieta? Lotnik szeroko otworzył oczy, w żaden bowiem sposób nie potrafił skojarzyć obrazu idealnej kobiety ze statkiem kosmicznym. Odparł jednak bez wahania: — Zaraz wyjaśnię. Idealna kobieta posiada ciemno-blond włosy, jest naturalna w zachowaniu, skromna, inteligentna, szczera i bezpośrednia. — A jej figura, wygląd zewnętrzny? — napierał psychiatra. Alan zastanowił się. Po chwili oczy mu zabłysły. — Jest smukła tam, gdzie powinna być smukła. Jest zaokrąglona, gdzie powinna być zaokrąglona. Zaintrygowany psychiatra pochylił się do przodu i ze zgoła niezawodową ciekawością rzucił: — Czy pan jest pewien, że taka kobieta istnieje? — Najzupełniej. To moja żona! Badania i testy trwały długo. Między innymi badano organizm kandydatów w czasie krótkotrwałych stanów nieważkości, które wywoływano w kabinie samolotu. Duża transportowa maszyna Convair 131-B, z której kabiny uprzednio usunięto fotele, a ścianki obito materacami, wychodziła na wysokość 4000 metrów i nurkowała uzyskując prędkość około 450 kilometrów na godzinę. Potem samolot szedł w górę stromą, 30-stopniową świecą, u szczytu której powracał łukiem do normalnego położenia. Dawało to warunki zbliżone do stanu nieważkości, a ludzie wewnątrz kabiny „pływali" w powietrzu przez 10-13 sekund. Po serii prób wytrzymałości i odporności, wśród których były takie „tortury", jak trzymanie gołych stóp w lodowatej wodzie przez 7 minut, przebywanie w nie oświetlonej i akustycznie izolowanej kabinie przez 48 godzin, 2-godzinny „wypoczynek" w kabinie termicznej o temperaturze 45 stopni, zanotowano dalszy ubytek ludzi: na „placu boju" pozostało tylko 18 najwytrwalszych i najodporniejszych. Zarząd NASA, przestudiowawszy wyniki badań i jeszcze raz zajrzawszy do ewidencji personalnych i życiorysów, dokonał w tej grupie ostatecznego wyboru. Dnia 9 kwietnia 1959 roku na uroczystej konferencji prasowej ogłoszono nazwiska wybrańców, tworzących siódemkę pierwszych astronautów. Chciwi sensacji reporterzy szybko wyłowili charakterystyczne podobieństwa i różnice potencjalnych ludzi Kosmosu. Każdy z 7 kandydatów był żonaty i posiadał dzieci. Wszyscy pochodzili z niewielkich miasteczek lub osiedli. Wszyscy byli szatynami z wyjątkiem Johna Glenna, którego rzednące włosy miały kolor czerwieni. We wzroście istniała rozpiętość zaledwie 10 centymetrów (najwyższym był Shepard — 172 centymetry, najniższym Grissom — 162 centymetry). Waga wahała się od 69,5 kilograma (Cooper) do 82 kilogramów
(Schirra, który musiał pośpiesznie stracić 2 kilogramy, by utrzymać się w przepisanych granicach). Zasadniczą wspólną cechą było, iż cała siódemka posiadała duże doświadczenie lotnicze, wszyscy byli oblatywaczami o kilku tysiącach wylatanych godzin. Teraz, podobnie jak w radzieckim Kolektywie X, nastały dla amerykańskiej siódemki astronautów tygodnie i miesiące wytężonej, wyczerpującej i pełnej poświęcenia pracy. Poza treningiem i nauką astronauci brali żywy udział w przygotowaniu i doskonaleniu kapsuły, a także w opracowywaniu przeróżnych urządzeń mających zapewnić astronaucie maksimum bezpieczeństwa w Kosmosie. Ponieważ w dalszym ciągu Stany Zjednoczone nie dysponowały rakietą zdolną wynieść statek kosmiczny z człowiekiem na orbitę, postanowiono powtórzyć lot po krzywej balistycznej z użyciem rakiety typu „Redstone". Miał to być po prostu „skok", podobny do tego, jaki wykonuje wystrzelony z działa pocisk, oczywiście na znacznie większą wysokość. O tym, by uzyskać prędkość wystarczającą do wprowadzenia statku na orbitę — jak uczyniono to z Gagarinem — nie można było jeszcze myśleć. Jako pierwszego wyznaczono do startu Sheparda. Oto co on sam pisał o tym ważnym momencie: Prawdą mówiąc, nigdy nie spodziewałem się, że będę pierwszym człowiekiem, który poleci w kapsule „Mercury". Wiedziałem, iż poszło mi dobrze w czasie prób i „lotów" na symulatorze. Wiedziałem również, iż posiadam niezłą szansę, by wziąć udział w którymś z wczesnych wzlotów. Ale przeprowadzałem własną, prywatną punktację i doszedłem do wniosku, iż najprawdopodobniej pierwszy poleci ktoś inny. O wyborze dowiedziałem się w biurze w Langley, gdzie wysłuchaliśmy poprzednio wielu wykładów i gdzie zadawano nam sporo „nauki domowej". Obecna była przy tym tylko nasza siódemka astronautów i pan Robert Gilruth, dyrektor Kosmicznej Grupy Bojowej: Nie robiono żadnych ceremonii. Pan Gilruth po prostu oznajmił wybór pilota i jego za[6] stępcy . Gdy wyczytano moje nazwisko, nie byłem w stanie nic powiedzieć przez blisko 20 sekund. Wpatrywałem się w podłogę. Kiedy zaś podniosłem głowę, wszyscy mieli wzrok wlepiony we mnie. Byłem podniecony i szczęśliwy, rzecz jasna, ale moment nie był odpowiedni na uzewnętrznianie uczuć. Przecież każdy z pozostałych także bardzo chciał być pierwszy. Teraz zaś, po blisko 2 latach treningu i ciężkiej pracy, ich szansa przepadła. Podziękowałem panu Gilruthowi za zaufanie. Potem zaś inni, uśmiechem pokrywając głębokie rozczarowanie, zbliżyli się, by mi pogratulować... W tydzień później, gdy przygotowania do wystrzelenia rakiety „Redstone" z kapsułą [7] [8] ,,Freedom 7" były w pełnym toku, do bazy na Cap Canaveral nadeszły wieści o wspaniałym sukcesie Jurija Gagarina. Tegoż wieczoru jeden z czołowych amerykańskich dziennikarzy i publicystów, William
Roy Shelton, przeprowadził rozmowę z astronautami Shepardem i Grissomem. Shelton spodziewał się usłyszeć wyrazy rozczarowania i rozgoryczenia. Wypowiedzi astronautów były godne zastanowienia. — W ciągu ostatnich 3 tygodni personel planu ,,Mercury" pracował po 12 i więcej godzin na dobę, starając się przygotować wszystko na czas. Niektórzy ludzie po prostu walą się z nóg. Prawdopodobnie nikt w Waszyngtonie nie bierze udziału w tym wyścigu, ale my tutaj, zwykłe robocze pszczoły, tracimy w wyścigu głowy. Niestety jest to wysiłek ,rdołów", wysiłek roboczy, nie poparty przez ,,górę"! Wszyscy wiemy, iż moglibyśmy wystrzelić człowieka w Kosmos przed 2 miesiącami, gdyby przed 2 laty ktoś w Waszyngtonie sprawę tę popchnął na właściwe tory. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak przygnębiony — oznajmił Grissom. Shepard zaś dorzucił: — My wszyscy tutaj, na miejscu, bierzemy udział w wyścigu. Ale ,,góra" i administracja [9] wloką się noga za nogą. Gdyby „Santa Maria" była w podobny sposób przygotowywana i wyposażana, nigdy nie opuściłaby portu! Dalsza wypowiedź Grissoma była również pełna goryczy: — Jedną z głównych przyczyn opóźniających wykonanie naszego planu jest fakt, iż wysokie czynniki oficjalne uważają, że Stany Zjednoczone nie potrzebują żadnych astronautów. Mówi się w Waszyngtonie, że wystarczą nam przyrządy elektroniczne i „czarne pudełeczka" na pokładzie rakiet, by donieść na Ziemię, co się dzieje w Kosmosie. To tak, jakby królowa Izabela wysłała statek do Ameryki i wyposażyła go w instrumenty mające jej zaraportować, jak wyglądają Indianie! — mały Grissom zaperzył się, ale momentalnie odzyskał równowagę. — Cóż, odnosimy jedną korzyść z lotu Gagarina. Udowodnił on, iż nie istnieją poważne przeszkody, by człowiek wzleciał w Kosmos. Do tej pory, pomimo wszystkich naszych przyrządów, nie byliśmy tego pewni. Taak, powinniśmy czuć się szczęśliwi, że się tego dowiedzieliśmy. W miarę jak przybliżał się dzień startu Sheparda, a siódemkę astronautów całkowicie pochłaniała praca i pokonywanie ostatnich trudności, zanikało rozczarowanie wywołane przegraniem wyścigu o miano pierwszego człowieka w Kosmosie. Teraz chodziło o to, by wystrzelenie i lot pierwszego Amerykanina miały przebieg pomyślny. Pewną może pociechą dla astronautów był fakt, mało znany szerszemu ogółowi społeczeństwa, iż czasopismo „Life" wypłaciło im pokaźną sumę 500 000 dolarów za prawo pierwodruku ich życiorysów i wspomnień. Nadszedł dzień 5 maja 1961 roku. O godzinie 3.30 Alan Shepard, już w kosmicznym kombinezonie i w zamkniętym hełmie, opuścił hangar „S", przeznaczony wyłącznie na użytek astronautów, i poruszając się ostrożnie, wszedł do windy wieży pomocniczej. [10] Omiótł spojrzeniem „Redstone" z uczepioną u szczytu kapsułą „Freedom 7". Winda ruszyła w górę i po 30 sekundach zatrzymała się przed kapsułą na wysokości 18 metrów od
betonowej płyty startowej. Alan przybliżył się do włazu kapsuły, we wnętrzu której od 2 godzin siedział astronauta John Glenn i systematycznie, z właściwą sobie dokładnością, sprawdzał działanie wszystkich przyrządów. — Wszystko jest w porządku — zakomunikował koledze. Shepard zajął miejsce we wnętrzu kapsuły, zwanej czasem żartobliwie przez astronautów „budką telefoniczną" ze względu na ciasnotę. Z pomocą techników ułożył się poziomo w fotelu i nawiązał łączność radiotelefoniczną z astronautą Slaytonem, przebywającym w Dowództwie Kontroli Planu „Mercury". Slayton miał być głównym łącznikiem pomiędzy statkiem Sheparda i specjalistami na Ziemi. O godzinie 6.10 właz do kapsuły został zamknięty, wieża pomocnicza odsunęła się od rakiety i astronauta pozostał sam. Z boku wysmukłej rakiety widniały tylko trzy pomalowane na czerwono, połączone z kapsułą rakiety ratunkowe oraz wielki, dziwacznie wygięty dźwig, również stanowiący urządzenie ratownicze. W razie jakiegoś nieszczęścia podczas startu astronauta miałby zapewnione trzy drogi ratunku. Gdyby nieoczekiwanie rakieta eksplodowała — a takie przypadki wydarzały się już poprzednio — kapsuła zostałaby automatycznie wyrzucona w powietrze przez rakiety ratunkowe na wysokość około 1500 metrów, a tam otworzyłby się specjalny spadochron, by sprowadzić ją bezpiecznie na ziemię. Ten sposób ocalenia kapsuły i astronauty wypróbowano w przeszłości, wystrzeliwując zasobnik bez człowieka. System działał bezbłędnie. Drugim sposobem ratunku dla astronauty było opuszczenie kapsuły przez właz i zejście na ziemię za pomocą oczekującego dźwigu. Trzecim wreszcie sposobem, przygotowanym na najgorszą ewentualność przewrócenia się eksplodującej rakiety, było użycie specjalnie wyposażonego czołgu. Wszystkie metalowe części zewnętrzne czołgu pokryte były żaroodporną substancją, a jego załoga, złożona z odważnych i gotowych na wszystko specjalistów, nie zawahałaby się przed koniecznością przedarcia się przez każdy ogień, by wyciągnąć z kapsuły astronautę... żywego. Pozostało zaledwie 15 minut do startu, gdy nastąpiły pierwsze komplikacje. Warunki atmosferyczne, nie najlepsze poprzednio, pogorszyły się do tego stopnia, iż chmury uniemożliwiłyby optyczną obserwację statku tuż po wystrzeleniu. W czasie gorączkowej konsultacji z meteorologami wyszedł na jaw defekt w samej kapsule. Okazało się, iż niektóre przewody elektryczne działały wadliwie. Spowodowało to dalszą zwłokę, a na dobitkę poczęła źle funkcjonować jedna z przetwornic i trzeba ją było pośpiesznie wymienić. Ponieważ trudno było przewidzieć, jak długo potrwają naprawy, Shepard pozostał w kabinie „Freedom 7". Na jego dobro należy zapisać, iż przez cały czas pobytu w ciasnej i niewygodnej kapsule zachował zdumiewający spokój, chociaż wyczekiwanie na tego rodzaju start powinno ujemnie wpłynąć na stan jego nerwów. Ale wreszcie, po zwłoce ciągnącej się przez 3 godziny i 34 minuty, dokładnie o godzinie 9,34 nastąpił start. Rakieta „Redstone" wyniosła ważącą 1350 kilogramów kapsułę „Freedom 7" w powietrze. Sekunda, dwie, trzy... i statek kosmiczny znikł z oczu naukowców, inżynierów, techników i innych specjalistów bazy Canaveral oraz z oczu 564 zgromadzo-
nych tam reporterów. Niemal od samego startu Shepard prowadził radiotelefoniczną rozmowę ze Slaytonem, meldując o prawidłowym działaniu przyrządów, o narastającym przeciążeniu, o ustaniu wibracji kapsuły, wreszcie o odczepieniu się od rakiety nośnej i przekręceniu się kapsuły o [11] 180 stopni . Później włączył urządzenia pozwalające mu na ręczne utrzymywanie kapsuły we właściwym położeniu i ewentualne zmiany tego położenia w stosunku do kierunku lotu. Czynność tę umożliwiały niewielkie rakiety skierowane w różne strony i dowolnie odpalane z wnętrza kapsuły. Położenie „Freedom 7" kontrolowane było przez Sheparda przez cały czas lotu, włącznie z przygotowaniem do lądowania. Wreszcie na wysokości 145 kilometrów, gdy kapsuła „Freedom 7" oddzielona od rakiety mknęła z prędkością 7200 kilometrów na godzinę ku wierzchołkowi swej trajektorii, gdy astronauta wszedł na okres 5 minut w stan nieważkości, nadszedł czas, by spojrzeć przez peryskop na świat zewnętrzny. Z ust Sheparda wyrwał się okrzyk podobny do okrzyku pierwszego kosmonauty świata, Jurija Gagarina: — Och, jaki piękny widok! Przebieg lotu Sheparda był całkowicie pomyślny. Amerykański astronauta wzniósł się na wysokość 186 kilometrów po 3 minutach od momentu startu. Czas lotu wyniósł 15 minut, przebyta odległość — 463 kilometry. Po 5 minutach od chwili startu rozpoczęły pracę rakietowe silniki hamujące. Po 10 minutach automatycznie otworzył się pierwszy spadochron, tak zwany pilocik, a gdy „Freedom 7" znajdował się na wysokości około 9000 metrów, rozwinął się wielki spadochron główny. Kapsuła „Freedom 7" powoli opadła na powierzchnię oceanu w odległości 5 kilometrów od wyczekującego lotniskowca „Lake Champlain". Wiszące w powietrzu śmigłowce momentalnie pośpieszyły na miejsce wodowania, jeden przewiózł na pokład okrętu astronautę, drugi — jego kapsułę. Pierwsze słowa Alana Sheparda po powrocie na Ziemię brzmiały: [12] — Man! What a ride!
T O N ĄC Y AS T R O N AU T A
Kapitan pilot Virgil Ivan Grissom, najmniejszy wzrostem amerykański astronauta, jest człowiekiem, z którego ust niemal nigdy nie znika szeroki, przyjacielski uśmiech. Grissom jest z natury cichy, skromny i uśmiechnięty, ale poza tym cechuje go zdecydowanie, powaga i skupienie, a także silna wola oraz wytrwałość. Te przymioty zaprowadziły go daleko. Urodził się w miasteczku Mitchell w stanie Indiana w roku 1926. Skaut, zapamiętały rybak i myśliwy, doskonały sportowiec, zdolny uczeń. Tuż po ukończeniu szkoły średniej w rodzinnym mieście, mając zaledwie 19 lat, ożenił się, a w 2 lata później jego żona Betty powiła mu pierwszego syna Scotta, po następnych zaś 3 latach — drugiego syna Marka. Po ożenku Grissom nie zaniedbał nauki, a chociaż nie powodziło mu się zbyt dobrze, wstąpił na Uniwersytet Purdue, gdzie uzyskał dyplom inżyniera mechanika. Zaraziwszy się przysłowiowym „bakcylem latania", ukończył kurs pilotażu i rozpoczął służbę w lotnictwie armii Stanów Zjednoczonych. W roku 1953 wysłano go do Korei, gdzie jako pilot myśliwski wykonał 100 lotów bojowych w tej pożałowania godnej wojnie. Po powrocie do kraju pracował przez pewien czas jako instruktor pilotażu, by wreszcie zostać pilotem doświadczalnym w znanej bazie lotniczej Wright Patterson Air Force Base w Dayton w stanie Ohio. Virgil Grissom doskonale orientował się w ryzyku i niebezpieczeństwach lotów kosmicznych. Jako wysoko wykwalifikowany mechanik brał czynny udział w opracowaniu i doskonaleniu automatycznych urządzeń sprowadzających kapsułę na Ziemię, a także w opracowaniu systemu ręcznego sterowania w czasie zejścia w dół. Wiedział, iż astronauta zmuszony w razie konieczności do ręcznego pilotowania kapsułą będzie miał nie byle jakie zadanie do wykonania, a jego życie uzależni się wyłącznie od precyzji pilotażu, umiejętności fachowych, zimnej krwi i błyskawicznego refleksu. „Gus" — jak przezwali go przyjaciele — posiadał błyskawiczny refleks. Potwierdziły to jego liczne loty doświadczalne na samolotach odrzutowych, loty bojowe, a także próby w czasie treningu kosmicznego. Jedną z takich prób, z których Grissom wyszedł zwycięsko i w której pokonał na punkty swych kolegów, był „lot" w tak zwanym przez astronautów „pudle idiotów". Astronauta zasiadał w czymś w rodzaju kabiny, mając przed sobą wielką tablicę przyrządów z umieszczonymi na niej rozlicznymi przyciskami, wyłącznikami i dźwigniami. W chwili rozpoczęcia próby nad tablicą przyrządów poczynały w błyskawicznym tempie zapalać się i migotać wielokolorowe światła, astronauta zaś, wiedząc, które światło jest połączone z danym przyrządem, musiał w przepisowym czasie światło wygasić, naciskając odpowiedni guzik, przekręcając odpowiedni wyłącznik lub pociągając właściwą dźwignię. Ledwie zaś Uporał się z jednym światłem, już rozbłyskiwało następne, po nim trzecie, dziesiąte, dwudzieste... „Gus" uporał się z „pudłem idiotów" w rekordowym czasie i był całkowicie pewien, iż w razie potrzeby upora się i z ręcznym sprowadzaniem kapsuły na Ziemię. Zresztą w porównaniu z jego lotami doświadczalnymi, kiedy to wyłowienie w powietrzu jakiejś niedo-
kładności w konstrukcji odrzutowca lub w jego silniku decydowało o całości samolotu i życiu pilota, próba w „pudle" wydawała się dziecinną zabawką. Niedaleka przyszłość wykazała zresztą, iż zmartwienia i kłopoty Grissoma zacząć się miały nie przed, ale po wodowaniu w kabinie kosmicznej. Ponieważ rakieta typu „Atlas" zdolna do wyniesienia kapsuły na orbitę okołoziemską nie była jeszcze gotowa, zdecydowano powtórzyć wykonany poprzednio przez Sheparda „skok" przy użyciu rakiety „Redstone". W kapsule poczyniono pewne zmiany i udoskonalenia, między innymi w ratunkowym włazie, a mało pożyteczne peryskopy zastąpiono oknami-iluminatorami. Wystrzelenie drugiego astronauty po torze balistycznym było konieczne ze względu na potrzebę sprawdzenia kapsuły, a także dla potwierdzenia naukowych danych zebranych przez Sheparda. Start zaplanowano na dzień 19 lipca 1961 roku. Kapitan Virgil Grissom w obecności Johna Glenna zasiadł z samego rana w fotelu kapsuły, którą nazwał „Liberty Bell 7" („Dzwon Wolności 7"). Astronauta przeżył ciężkie chwile wyczekiwania. Warunki meteorologiczne okazały się bowiem nie sprzyjające mimo pomyślnej prognozy. Na wysokości 5000 metrów rozpostarła się warstwa gęstych chmur, a właśnie na tej wysokości projektowano dokonanie ważnych obserwacji z Ziemi i sfilmowanie rakiety ze specjalnego samolotu. Wyczekiwanie przedłużało się ponad miarę. „Gus", cierpliwie leżący na fotelu ciasnej kabiny i przysłuchujący się przez radiotelefon debatom na temat chmur, w pewnym momencie nie wytrzymał i odezwał się: — Do licha, przecież ja już tyle razy przelatywałem przez chmury! Puśćcie mnie i tym razem! Kierownik lotów nie zgodził się na tę propozycję i lot odwołał, a zniechęcony Grissom opuścił kapsułę i wraz z pocieszającym go Glennem powrócił na kwaterę. W 2 dni później, 21 lipca, próbę powtórzono. Tym razem chmury nie stanęły na przeszkodzie. Dokładnie o wyznaczonym czasie rakieta „Redstone" z przyczepioną kapsułą „Liberty Bell 7", wyrzucając spod siebie płomienne języki, gładko oderwała się od Ziemi i pomknęła w przestworza. Grissom odczuwał te same sensacje i wykonywał te same czynności, co jego poprzednik. Radiotelefoniczna rozmowa z Shepardem, który tym razem działał jako „łącznik", miała tylko jeden moment godny zanotowania. W chwilę po zameldowaniu przez lecącego astronautę, iż przyrządy „Liberty Bell 7" działają prawidłowo, tuż po ostrzeżeniu Sheparda, że spodziewać się należy wyczepienia od rakiety nośnej, „Gus" triumfalnym głosem zawołał: — Widzę gwiazdę! — Rozumiem: widzisz gwiazdę. Wierzę ci na słowo. Wygrałeś — odpowiedział Shepard. Rzecz polegała na tym, iż przed startem Virgil założył się z Alanem o kolację, że w czasie lotu znajdzie czas, by na czerni nieba wyszukać chociaż jedną gwiazdę. Znalazł ją bez trudu i wygrał.
Osiągnąwszy wysokość 193 kilometrów, a więc o 7 kilometrów większą niż Shepard, Virgil Grissom rozpoczął drogę powrotną. Po 9 minutach i 41 sekundach od momentu startu otworzył się pierwszy spadochron, po 10 minutach i 14 sekundach, gdy astronauta znalazł się na wysokości około 3000 metrów, rozwinął się biało-czerwony spadochron główny, a prędkość opadania zmalała do 10 metrów na sekundę. W U minucie lotu włączył się do radiotelefonicznej rozmowy lotniskowiec „Randolph", donosząc, iż znajduje się w pobliżu przewidywanego miejsca wodowania. W chwilę później odezwał się przez radio samolot mający w tym stadium lotu przekazywać depesze astronauty do centrali rakietowej w Cap Canaveral, jako że spodziewano się zakłóceń w bezpośredniej łączności. Jeszcze parę sekund i ratowniczy śmigłowiec zapewnił opadającego astronautę, iż znajduje się o 2 mile morskie na południowy zachód od „Liberty Bell 7", i nawiązał łączność wzrokową z kosmicznym statkiem. W 15 minut 37 sekund po wystrzeleniu kapsuła Grissoma uderzyła o powierzchnię oceanu, kończąc trzeci na świecie wzlot w Kosmos. Było to uderzenie łagodne. „Gus" zauważył jednak, iż kapsuła leżała pochylona na bok, a okno iluminatora kompletnie pokrywała woda. Lotnik dosłyszał również jakieś podejrzane bulgotanie. Szybko dokonał inspekcji wnętrza kabiny. Wszystko było w porządku, woda nie przedostawała się do kapsuły. Z wolna kapsuła „Liberty Bell 7" wyprostowała się i odzyskała położenie normalne. Tuż nad nią zawisł jeden ze śmigłowców wysłanych z lotniskowca „Randolph". Drugi śmigłowiec oczekiwał w pobliżu. Astronauta począł przygotowywać się do wyjścia na zewnątrz. Hełm otworzył już poprzednio w powietrzu, teraz odłączył od niego przewód tlenowy, odpiął pasy piersiowe, pasy tułowia, uprząż barkową i kolanową. Odłączył również kable prowadzące do radiostacji pokładowej. Momentalnie poczuł się swobodniejszy. Następną czynnością było zamocowanie szczelnego gumowego wałka dokoła górnej krawędzi kosmicznego kombinezonu, by uniemożliwić wlewanie się wody pomiędzy podwójne ścianki. Obecnie połączony był z kapsułą tylko w dwóch miejscach: przewodem tlenowym, wchodzącym do kombinezonu w okolicy żołądka i służącym do chłodzenia wnętrza ubioru, oraz kablami prowadzącymi do słuchawek i mikrofonu hełmu. Przedstartowa instrukcja nakazywała przy pomyślnym wodowaniu oznaczenie na specjalnym arkuszu pozycji ważniejszych dźwigni i wyłączników. W czasie transportowania kapsuły na pokład lotniskowca dźwignie te i wyłączniki mogły się bowiem przesunąć. „Gus" włączył nadajnik radiowy i zakomunikował: — Proszę o jakieś 5 minut czasu, żebym mógł zanotować pozycje wyłączników. Potem dam wam sygnał zahaczenia kapsuły. — W porządku! — padła odpowiedź. — Jesteśmy do twojej dyspozycji. Minęły 4 minuty, astronauta zakończył pracę i powiedział w mikrofon: — W porządku. Zaczepcie linę z hakiem o uchwyt. Zameldujcie o wykonaniu, unieście
[13] nieco kapsułę, a ja wyłączę baterię i wyrzucę drzwi włazu . O key? Odłączyłem przewód tlenowy i jest mi teraz raczej gorąco. — Zrozumiano. Gdy wyrzucisz drzwi, będzie czekało na ciebie koło ratunkowe. Łączymy się z bazą. Ostatnia radiofoniczna depesza Grissoma brzmiała: — Zrozumiano. Astronauta czekał teraz na uniesienie kapsuły zwody, by wyrzucić drzwi włazu, do tej pory znajdujące się pod powierzchnią. Leżał wygodnie w fotelu i nasłuchiwał sygnału. Jednocześnie zaś układał w myśli treść depeszy radiowej, którą chciał nadać do żony i dzieci zaraz po wylądowaniu na pokładzie lotniskowca. Leżał i uśmiechał się. Czuł się szczęśliwy. Dokonał przecież nie byle jakiego wyczynu, powrócił z Kosmosu, był zdrowy i cały, wypełnił trudne zadanie. Nagle usłyszał głuche dudnienie, a gdy spojrzał w górę, ujrzał nad sobą błękit nieba. Poprzez krawędź włazu poczęła przelewać się morska woda. Ładunki wybuchły samoczynnie i przedwcześnie! „Gus" miał za sobą wieloletnie doświadczenie lotnicze, nie darmo był oblatywaczem. Nie stracił zimnej krwi, nie poddał się panice. Niemal automatycznie, siłą długotrwałego nawyku, lotnik począł kolejno wykonywać nakazane czynności. Działał szybko, ale spokojnie. Zdjął hełm i rzucił go na podłogę. Prawą ręką chwycił za krawędź tablicy przyrządów. Wydźwignął się i zręcznie wyśliznął przez otwór włazu. Gdy zanurzył się w wodzie obok kapsuły, dostrzegł ponad swym barkiem linkę biegnącą od kapsuły do puszki rozlewającej na powierzchni morza żółtą farbę dla łatwiejszego umiejscowienia kapsuły przez ratowników. Znaczyło to, iż „Liberty Bell 7" poczynała tonąć. Należało natychmiast oddalić się, by uniknąć wciągnięcia pod wodę przez ciężki zasobnik. „Gus" uwolnił się od linki i szerokimi zamachami ramion odpłynął w bok. Był znakomitym pływakiem, zresztą powietrze zawarte pomiędzy ściankami kombinezonu doskonale utrzymywało go na powierzchni. Pierwszy ratowniczy śmigłowiec, nadal wiszący tuż nad „Liberty Bell 7", sprawnie zaczepił zwisającą linę z hakiem o górny uchwyt kapsuły. Począł ją wyciągać, ale kapsuła, wypełniona już wodą, nabrała nadmiernej wagi i osuwała się w morze. Pracujące na pełnych obrotach silniki śmigłowca przegrzewały się, stalowa lina ciągnęła maszynę w dół, koła poczynały muskać morze. Pilot śmigłowca, kapitan Phillips Upschulte, pracował ciężko, przywoływał na pomoc wszystkie swe umiejętności, ale uniesienie w górę tonącego statku kosmicznego okazywało się zadaniem ponad siły. Virgil Grissom pracował jeszcze ciężej od kapitana Upschulte. Tamten uratować chciał kapsułę, on zaś musiał ratować samego siebie. W zrozumiałym podnieceniu zapomniał po odłączeniu ostatniego przewodu tlenowego zamknąć otwór w kombinezonie. Przez otwór ten szybko uciekało powietrze, równie zaś szybko do wnętrza ubioru wlewała się woda.
Kombinezon więc zamiast utrzymywać lotnika na powierzchni — wciągał go w głębię. Drugi śmigłowiec ratowniczy, pilotowany przez porucznika Johna Reinharda, zrzucił koło ratunkowe uczepione do linki. Upadło w pobliżu nieszczęsnego astronauty, ale ten w żaden sposób nie potrafił podpłynąć bliżej. Do ust Grissoma dostawała się gorzko-słona woda, ramiona i nogi pracujące z coraz większym wysiłkiem poczęły omdlewać. Pierwszy śmigłowiec nadal zmagał się z tonącą kapsułą, drugi wisiał bezczynnie i nie mógł podlecieć bliżej astronauty, gdyż zaczepiłby wirnikiem o wirnik kolegi. Grissom zaś tracił resztki sił. Głowa astronauty raz i drugi znikła z powierzchni oceanu. Powiew wiatru zrywał z fal gęstą, białą pianę, utrudniającą oddychanie. Ruchy ramion stawały się coraz wolniejsze, lotnik tracił przytomność, wiedział, że tonie. Wreszcie kapitan Upschulte powziął trudną, chociaż jedyną w tym położeniu decyzję. Nakazał odcięcie liny. Kapsuła wraz z cennymi filmami, zarejestrowanymi wynikami badań elektronicznych i innymi danymi naukowymi znikła pod powierzchnią i z wolna pogrążyła się w głębi oceanu, by wreszcie spocząć na dnie. Koszt jej budowy oraz wyposażenia wynosił około miliona dolarów. Śmigłowiec kapitana Upschulte odskoczył na bok, śmigłowiec Reinharda momentalnie doholował koło ratunkowe do tonącego astronauty. Ostatnim wysiłkiem Grissom dosięgną! koła, przedostał się do jego środka i przełożył ramiona na zewnątrz. Lina naciągnęła się, a w chwilę później „Gus" znalazł się na pokładzie śmigłowca. Pierwszym jego odruchem było sięgnięcie po kamizelkę ratunkową. — Co pan robi, kapitanie? — zdumiał się drugi pilot. Na twarz Grissoma powrócił już zwykły uśmiech. — Jeżeli wasz przeklęty grat wlezie w morze, nie mam zamiaru powtórnie przeżywać tamtej historii — wyjaśnił. Śmigłowiec leciał jednak spokojnie, a w 19 minut po wodowaniu „Liberty Bell 7" astronauta Grissom stanął na pokładzie lotniskowca i zwrócił się do otaczających go marynarzy: — Proszę o szklankę wody. Słodkiej wody! W kilka godzin później przewieziono go, znów na śmigłowcu, na wyspę Grand Bahama, gdzie entuzjastycznie powitali go John Glenn oraz Walter Schirra, a także przedstawiciele NASA. Skoro tylko zakończyły się przepisowe badania, lekarze zaś stwierdzili, iż astronauta był w doskonałej formie, „Gus" wymknął się kolegom i znajomym, by uzyskać kablowe połączenie z żoną. Z pokładu „Randolpha" nadał bowiem tylko radiową depeszę. Według oficjalnego komunikatu NASA przyczyną zatonięcia „Liberty Bell 7" był przedwczesny i przypadkowy wybuch ładunków wyrzucających drzwi włazu. Mimo tej dotkliwej straty lot Grissoma uznano za całkowicie pomyślny. Może najlepiej ocenił całe wydarzenie astronauta Walter Schirra. W rozmowie ze strapionymi pilotami śmigłowców ratowniczych oświadczył z przekonaniem: — Jesteśmy szczęśliwi i wdzięczni wam, żeście uratowali Grissoma. Możemy zbudować nowe kapsuły, ale trudniej nam będzie o takiego człowieka.
D O B A M A. . . S I E D E M N AŚ C I E WS C H O D Ó W S Ł O Ń C A
„Kosmiczny bliźniak" Jurija Gagarina, Herman Titow, urodził się 11 września 1935 roku w syberyjskiej wiosce Półkownikowa nad rzeką Bobrówką w rejonie Ałtaju. O rodzinnych stronach pisze w ten sposób: Jestem pewien, iż nie zajmują one ostatniego miejsca pomiędzy najpiękniejszymi miejscowościami świata. Tamtejsze lasy są pełne zwierzyny, rzeki pełne ryb, łąki i pastwiska pełne nieporównanego wyboru kwiatów. A w dodatku czyste, niemal górskie powietrze, niebo purpurowe lub niemal czarne w nocy, z miriadami gwiazd migocących wszystkimi odcieniami diamentów. Zimy są ostre, pełne burz i zawieruch, wiosny napływają gwałtownie niczym górskie potoki. Mieszkańcy tamtych okolic są cisi i dzielni, szanują się wzajemnie, kochają życie i swoją ziemię. To jest mój kraj... Titow, obdarzony dużym poczuciem humoru, nadmienia w swej autobiografii, iż niektórzy gorliwi publicyści wymyślili bajeczkę, jakoby właśnie tam, na Syberii, spoglądając na migocące gwiazdy, drugi kosmonauta radziecki postanowił zostać lotnikiem. Prawdą jest, że jako chłopiec nie miałem żadnych skłonności do lotnictwa. Na gwiazdy spoglądałem tak, jak miliony innych chłopców w Ameryce, Francji czy Afryce... Ojciec Hermana, Stiepan Titow, był nauczycielem literatury i języka rosyjskiego. Może z tej przyczyny on właśnie zajmował się wychowaniem dzieci, Hermana i jego młodszej siostry Zemfiry. Matka zaś, spokojna i pracowita Aleksandra Michajłowna, ograniczała się do pracy domowej i uprawiania niewielkiego ogródka. Najazd hitlerowski dotknął rodzinę Titowów podobnie jak tysiące innych rodzin w Związku Radzieckim. W roku 1942 Stiepan Titow zamienił swe ulubione skrzypce i przybory malarskie na karabin i stalowy hełm, poszedł do wojska, a pozostawiona sama sobie rodzina musiała własnymi siłami walczyć o byt. Były to ciężkie czasy. Aleksandra Michajłowna przeniosła się z dziećmi do Majskoje Utro, do swego ojca. Tam Herman pracował wraz z nią w polu, pomagał jej w domu, zbierał siano, pielił ogród, rąbał drzewo. Herman miał 7 lat, gdy jego ojciec wyruszał na wojnę, 10 lat, gdy wojna zakończyła się. Ojciec powrócił zdrowy i cały i rodzina znów się przeniosła do dawnego miejsca zamieszkania. W czasie nauki w szkole podstawowej, jak sam kosmonauta szczerze przyznaje, Herman nie wyróżniał się żadnymi specjalnymi zdolnościami. Lubił sporty, szczególnie zimowe — narciarstwo i łyżwiarstwo, w lecie z upodobaniem zabawiał się piłką. Był fanatykiem kina, potrafił oglądać interesujący go film kilkanaście razy, a ponieważ jego fundusze były ograniczone, często dostawał się do wnętrza kina korzystając z nieuwagi biletera. Ze szkoły podstawowej Herman wyszedł z przeciętnymi stopniami i... ze złamaną w rowerowym wypadku ręką. Już wtedy zdecydował, że jego dalsza droga życiowa wywiedzie go w powietrze. Zdał egzaminy do Szkoły Technicznej, ukończył ją, a mając 19 lat, przeżywał pierwsze emocje, radości i rozczarowania na kursie pilotażu. Ale nawet wtedy nie za-
błysnął specjalnymi walorami, a nawet — o zgrozo! — omal nie został wyrzucony z kursu za brak zdyscyplinowania. Jego zalety i zdolności ujawniały się powoli. Ukończywszy Akademię Lotniczą, otrzymał przydział na jedno z lotnisk pod Leningradem, począł pracować jako oblatywacz i wyrabiał się na doskonałego, pełnowartościowego pilota. W tym okresie poznał swą przyszłą żonę, Tamarę, podówczas studentkę ze Swatowa pod Charkowem. Młodzi wkrótce pobrali się. Ich pierwsze dziecko, syn, urodzone w roku 1960 z wadą serca, umarło po 3 miesiącach ku niepomiernej rozpaczy rodziców. Jeszcze przed tą tragedią Herman przeszedł przez sito selekcyjne i został członkiem Kolektywu X. Nowy rodzaj pracy oraz intensywny trening odrywał jego myśli od rodzinnej tragedii i pozwolił mu uspokoić się po pewnym czasie. Gdy wybór pierwszego kosmonauty świata został dokonany, Titow odczuł zrozumiałe rozczarowanie. Minęło jednak ono szybko. Wyznaczono go na zastępcę Gagarina, to zaś znaczyło, iż w następnym wzlocie on weźmie udział. Tak też się stało. Gagarin zadziwił świat swym historycznym okrążeniem Ziemi po jej orbicie, a Titow zadziwił świat jeszcze bardziej. Oto bowiem, wystartowawszy z Bajkonuru na ,,Wostoku 2" w niedzielę 6 sierpnia 1961, wykonał 17 okrążeń Ziemi po jej orbicie! Przebywał w pędzącym statku kosmicznym 25 godzin i 18 minut, znajdował się w stanie nieważkości pełną dobę, a co więcej, już po godzinie lotu, na orbicie, zajął się z powodzeniem ręcznym utrzymywaniem statku we właściwym położeniu, a więc w pewnej mierze nim sterował, stając się jakby kosmicznym oblatywaczem. Co prawda, podobną czynność wykonywali przed nim Shepard i Grissom, ale w krótkotrwałym ,,skoku" po torze balistycznym. Lot Jurija Gagarina wykazał, iż człowiek może żyć i pracować w pozaziemskich warunkach. Niemniej uczeni radzieccy postanowili dokonać próby, jak to się mówi, pogłębionej. Chcieli przekonać się, jaki wpływ na człowieka będzie miał lot długi, wielogodzinny. Był to dalszy krok na drodze do przyszłych podróży międzyplanetarnych, a w pierwszym rzędzie do podróży na Księżyc. Stąd decyzja o locie trwającym ponad dobę. Jego długość wyniosła ponad 700 000 kilometrów, a więc równa była podwójnej odległości od Księżyca. Ten długotrwały lot pozwolił naukowcom, lekarzom i technikom na poczynienie bardzo istotnych obserwacji i rozwiązanie wielu problemów. Start do pierwszego w świecie długodystansowego lotu kosmicznego odbył się o godzinie 7.00 czasu moskiewskiego. Poprzednią noc Herman spędził w towarzystwie swego „dublera", czyli „kosmicznego bliźniaka", którym był Andrian Nikołajew. Razem też, jak swego czasu Gagarin z Titowem, udali się następnego dnia o świcie na kosmodrom. Herman wziął do ręki dziennik pokładowy „Wostoka 2" i skrupulatnie sprawdził, czy ołówek dobrze jest przymocowany do okładki. Widząc zdziwione spojrzenia otaczających go techników, uśmiechnął się. — Jurij nie umocował należycie ołówka, no i gdzieś go zgubił na orbicie. Ja mojego nie chcę zgubić. Kosmonauta znalazł się w kabinie „Wostoka 2". Właz zamknął się za nim bezszelestnie.
W kabinie było przyjemnie jak w mieszkalnym pokoju. Na lotniczym fotelu, przypominającym szezlong, można było siedzieć i leżeć, pracować i odpoczywać. Wszystko znajdowało się pod ręką i przed oczami Można było swobodnie sięgnąć ręką do każdego przycisku i do każdej dźwigni. Stąd mogłem kierować statkiem podczas lotu, utrzymywać łączność radiową z Ziemią, tu miałem robić notatki w dzienniku pokładowym. Oddychałem lekko. Łagodne światło nie męczyło oczu. Konstruktorzy stworzyli wszystkie warunki dla pracy kosmonauty. Pomyśleli o wszystkich wygodach i prawie o komforcie — wspominał potem Titow. Kabina „Wostoków" była rzeczywiście bez porównania wygodniejsza i obszerniejsza niż kapsuły amerykańskich statków typu „Mercury". Świadczy o tym chociażby porównanie wagi: około 4700 kilogramów i około 1350 kilogramów. Jak wspomniano poprzednio, radzieckie rakiety-nosiciele posiadały znacznie większą moc. Głośniki Bajkonuru ogłaszają 10-minutowy stan pogotowia. Kosmonauta wymienia ostatnie zdania z przewodniczącym komisji państwowej. Na zapytanie o samopoczucie odpowiada bez wahania: — Samopoczucie doskonałe. Mogę startować. Głośniki zapowiadają 5-minutowy stan pogotowia. Czas wlecze się w żółwim tempie. Personel punktu dowodzenia co chwila ukradkiem spogląda na zegarki. Atmosfera Bajkonuru osiąga stan wrzenia, chociaż letnie poranne powietrze jest chłodne i rześkie. Głośniki wyrzucają: — ...pięć, cztery, trzy, dwa, jeden... Start! Z matematyczną punktualnością rozpoczynają pracę silniki rakiety. „Wostok 2" drga, unosi się, odrywa od stanowiska, ciągnie za sobą dym i płomienie. Ciało kosmonauty przygniata narastający ciężar. Rakieta przemienia się w niewielki krążek, potem w ledwie widoczny punkcik. Na Ziemię dochodzą pierwsze słowa Titowa: — Lecę nad Ziemią, nad naszym krajem. Rakieta, bezustannie nabierając prędkości i wysokości, kieruje się na wschód. Jej trasa wiedzie nad Azją, Oceanem Spokojnym, przechodzi w pobliżu Ameryki Południowej, potem idzie nad Atlantykiem, Afryką, południowo-wschodnią Europą i dobiega Związku Radzieckiego przy końcu pierwszego okrążenia Ziemi. Od pierwszych chwil lotu rakiety rozpocząłem pracę: obserwowałem przyrządy, utrzymywałem obustronną łączność radiową z punktem dowodzenia, przez iluminatory obserwowałem oddalającą się Ziemię. Horyzont rozszerzał się coraz bardziej, a pole widzenia ogarniało coraz większe obszary Ziemi, zalane ostrym słonecznym światłem. Widok ten wywierał o wiele większe wrażenie niż obrazy oglądane przedtem spod skrzydeł samolotu odrzutowego. Przepiękna kolorystyka przyrody przywodziła na myśl wnętrze muszelki morskiej, światło zaś w kabinie było tak niezwykłe, iż wydawało się, że iluminatory zrobione są z różnokolorowych szyb. Wyraźnie odczuwałem oddzielanie się poszczególnych członów rakiety nośnej. Chronometr wskazywał, że „Wostok 2" za chwilę wejdzie na orbitę. Oczekiwałem stanu nieważkości, który za chwilę winien nastąpić. Przygotowałem się do tego. Stan ten nastąpił de-
likatnie, prawie niepostrzeżenie, po oddzieleniu się ostatniego członu rakiety... Już po pierwszej godzinie lotu, gdy „Wostok 2" wleciał w cień Ziemi, w tak zwaną „noc", kosmonauta, zgodnie z programem, uruchomił dźwignię znajdującą się po jego prawej stronie i w ten sposób przystąpił do ręcznego sterowania statkiem za pomocą dodatkowych rakiet. Próba miała przebieg całkowicie pomyślny, chociaż należy wyjaśnić, iż, podobnie jak próby Sheparda i Grissoma, nie było to jeszcze całkowite sterowanie w znaczeniu dowolnej zmiany trasy lotu. Nad rozwiązaniem tego ostatniego zagadnienia specjaliści [14] pracują do dnia dzisiejszego . Niemniej Titow wprowadził statek w koziołkowanie, wyprowadził z niego i dowolnie zmieniał położenie „Wostoka 2" w stosunku do toru lotu. Gdy rakieta opuściła cień Ziemi, kabinę zalały potoki słonecznego światła. Dla kosmonauty nastał drugi „dzień", globus na tablicy przyrządów wskazał, że wykonane zostało pełne okrążenie kuli ziemskiej. O godzinie 11.48 czasu moskiewskiego „Wostok 2" ukończył drugie okrążenie. Titow, pracujący przez cały czas i odbierający bezustannie depesze z Ziemi oraz nadający meldunki, otrzymał między innymi depeszę od swego przyjaciela i poprzednika. Jurij Gagarin odbywał w tym czasie triumfalny objazd Ameryki. Drogi Hermanie, jestem całym sercem z tobą. Ściskam cię, mój przyjacielu, i mocno całuję. Ze wzruszeniem towarzyszę ci na odległość w twoim locie, wierząc w jego pomyślne zakończenie i w to, że jeszcze raz rozsławi on naszą wielką ojczyznę, nasz naród radziecki. Do rychłego zobaczenia! Pędzący w przestworzach kosmonauta znalazł czas, by przez radiotelefon nadać mniej oficjalne depesze. Podczas drugiego przelotu nad Afryką przesłał pozdrowienia jej mieszkańcom. Nieco później wymienił depesze z premierem Chruszczowem. W trzecim okrążeniu pozdrowił ludy Europy. Idą kolejne okrążenia Ziemi, następują po sobie wschody i zachody Słońca. Kosmonauta ma możność stwierdzić, iż poszczególne morza i oceany mają z tej wysokości odmienne kolory: Ocean Indyjski jest granatowy, Morze Karaibskie seledynowe, Morze Śródziemne ciemnobłękitne. Wyraźnie rozróżnia również barwy na lądzie, zieleń pól, ciemniejszą zieleń lasów, biel śnieżnych szczytów górskich. Nad Ameryką Południową, lecąc w ciemności, zauważa tysiące światełek Rio de Janeiro. Aparatura „Wostoka 2", przyrządy i wskaźniki pracowały bezbłędnie, świadcząc o znakomicie wykonanym zadaniu przez techników Bajkonuru. Muszą stwierdzić, że podczas całego lotu, od startu aż do lądowania, radiotechniczne środki łączności, cała aparatura radiowa, funkcjonowały doskonale. Dwa równocześnie pracujące nadajniki krótkofalowe i trzeci ultrakrótkofalowy (wszystkie na półprzewodni[15] kach) , odbiorniki oraz mikrofony, zamontowane wewnątrz hermetycznego hełmu i rozmieszczone w kabinie, wysokoczułe słuchawki i głośniki umożliwiały z każdego punktu orbity przesyłanie naukowych danych, odbiór poleceń z Ziemi, przeprowadzanie rozmów z przewodniczącym komisji państwowej, głównym konstruktorem, lekarzami i wielo-
ma specjalistami. Słyszalność była doskonała. Po sposobie wymowy, po barwie głosu poznawałem wiele dobrze mi znanych ludzi, a nawet mogłem sobie wyobrazić wyraz ich twarzy... Krążąc po orbicie Ziemi słyszałem, jak radiostacje wszystkich krajów, każda w swoim języku, nadawały audycje o nowym sukcesie Związku Radzieckiego... Cytowany poprzednio dziennikarz i publicysta amerykański, William Roy Shelton, specjalista od zagadnień kosmonautycznych, jeszcze przed ukończeniem lotu Titowa napisał: Jest to osiągnięcie mogące być porównane z osiągnięciem Ferdynanda Magellana, który opłynął glob ziemski w 1519, lub z podróżą Kolumba do Indii Zachodnich w 1492 roku. Po przeleceniu około 200 000 kilometrów Herman zabrał się, jak przewidywał plan zajęć, do spożywania posiłku. Czynność ta nie sprawiła mu najmniejszych trudności. Zresztą Titow nie tylko wyciskał pożywienie z tubek, jak Gagarin, ale również odgryzał kawałki chleba, przeżuwał i połykał witaminizowany groszek. Po posiłku ponownie wprowadził w ruch ręczne sterowanie, aż wreszcie o godzinie 18.15, po nadaniu normalnego meldunku, powiedział w radiotelefon: — Dobranoc, idę do łóżka — po chwili zaś dodał z wrodzonym mu humorem: — Życzę wam, byście mieli równie dobre spanie. Wszystko przebiega wspaniale. Życzę wam, drodzy moskwianie, dobrej nocy. Teraz idę spać. Wy róbcie, co chcecie, ale ja idę spać! Żelazne nerwy? Tak, ale zarazem głęboka pewność w powodzenie lotu, kompletne zaufanie do czuwających na Ziemi ludzi, wiara w jakość sprzętu. Odbiorniki pozostawały włączone, lecz — jak uprzednio uzgodniliśmy — nikt już nie absorbował mnie pytaniami. Ani jeden dźwięk nie dochodził z Ziemi — radiostacje troskliwie dbały o zabezpieczenie mego spokoju. Czas od wieczora 6 sierpnia do godziny 2 dnia 7 sierpnia był przeznaczony na to, abym odpoczywał i spał. Aby nie oddzielić się od fotela, dokładnie się przypasałem i zmusiłem do zaśnięcia. My, kosmonauci, byliśmy przyzwyczajeni przez lekarzy do zasypiania w każdej chwili i budzenia się dokładnie o oznaczonej porze. Zamknąłem oczy i zasnąłem. Radiotelemetryczna kontrola funkcjonowania urządzeń statku i przyrządów zabezpieczających funkcje życiowe kosmonauty kontynuowała swą bezgłośną pracę... Powinienem, po przespaniu wyznaczonego odcinka czasu, obudzić się punktualnie o godzinie 2 w dniu 7 sierpnia. Spałem jednak dłużej o 35 minut. Zrozumiano to na Ziemi i nie budzono mnie, pozwalając lepiej wypocząć. W 2 minuty po przebudzeniu i dokonaniu niezbędnej toalety przystąpiłem do pracy... Z „Wostoka 2" poszedł na Ziemię kolejny meldunek radiotelefoniczny: — Nic mi się nie śniło, wyspałem się doskonale. W późniejszych relacjach Herman napisał obszerniej: Sen w Kosmosie jest bardzo przyjemny. Przewracać się nie ma na czym, ręce i nogi nie drętwieją. Człowiek czuje się jak unoszony na morskiej fali... Odpoczynek, poranna gimnastyka i dalsza praca. Pozostało do przelecenia ponad 200 000 kilometrów, czyli pięć okrążeń Ziemi, każde w czasie 89 minut.
O godzinie 9 rano ,,Wostok 2" przelatywał nad południową Afryką, a w godzinę później znalazł się nad Hawajami. Było to siedemnaste, końcowe okrążenie globu. Właśnie wtedy usłyszał głos z punktu dowodzenia na kosmodromie: — Czy jesteś gotów do lądowania? Program lotu został już w pełni wykonany. Titow był dumny i zadowolony ze swej pracy. Odczuwał głęboką satysfakcję, ale też i zrozumiałe zmęczenie. Powoli poczynał tęsknić za „rodzinną planetą", za własnym krajem, toteż odpowiedział ochoczo: — Jestem gotów! Przed zejściem z orbity kosmonauta odpowiednio zorientował zasobnik i za pomocą rakiet pomocniczych ustawił go pod właściwym kątem do powierzchni Ziemi. Zejście musiało odbywać się łagodnie, stopniowo, inaczej kabina mogłaby rozgrzać się nad miarę i całkowicie spłonąć. Nad Afryką uruchomiony został mechanizm rakietowych silników hamujących, prędkość poczęła maleć. Narosło przeciążenie, jak zawsze w podobnych chwilach, w dolnych granicach atmosfery za iluminatorami pokazało się morze ognia. „Wostok 2" precyzyjnie zbliżał się do przewidzianego miejsca lądowania. Na wysokości około 7 kilometrów kosmonauta przystąpił do końcowej akcji lotu. Konstrukcja „Wostoka 2" przewidywała dwa sposoby lądowania: w kabinie statku lub drogą oddzielenia się od statku na fotelu i opuszczenia się na spadochronach. Mogłem wykorzystać jeden lub drugi sposób. Czułem się dobrze i bez wahań postanowiłem wypróbować sposób drugi. Skoro tylko „Wostok 2" zniżył się na tyle, iż można było dokonać katapultowania, oddzieliłem się wraz z fotelem od statku. Nad głową ujrzałem jasnopomarańczową czaszę spadochronu. W dole kłębiły się chmury. Przedostawszy się przez nie, ujrzałem Ziemię pokrytą złocistym ścierniskiem. Poznałem Wołgę i rozłożone na jej brzegach dwa miasta — Saratów i Engels. A więc wszystko odbyło się tak, jak powinno się odbyć: lądowanie nastąpiło w oznaczonym miejscu, tam gdzie lądował również Jurij Gagarin... W powietrzu nikt nie jest w stanie przewidzieć, co stanie się w następnej sekundzie. Tuż nad Ziemią wiatr począł znosić kosmonautę, a także opadającą opodal na spadochronach kabinę, w kierunku pobliskiego toru kolejowego, po którym, jak na złość, pędził pociąg. Niewiele brakowało, by dzielny Titow, przeżywszy wspaniały lot kosmiczny, dostał się, w jak najbardziej „ziemski" sposób, pod koła parowozu. Szczęście mu jednak dopisało, a także przysłużyła się umiejętność posługiwania się spadochronem. Lotnik wylądował po jednej stronie toru, „Wostok 2" po drugiej. Była dokładnie godzina 10.18 czasu moskiewskiego. W czasie swego lotu Titow dostąpił dwóch zaszczytów: został przyjęty w poczet członków Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego oraz uzyskał awans do stopnia majora (obecnie jest podpułkownikiem). Po powrocie zaś do Moskwy na jego mundurze zawisła gwiazda Bohatera Związku Radzieckiego. W maju następnego roku major Herman Titow odbywał podróż po Stanach Zjednoczonych, gdzie witały go z zapałem setki tysięcy Amerykanów. Był też gościem prezydenta
Kennedy'ego w Białym Domu w Waszyngtonie. Prezydent na powitanie oświadczył: — Chcę zaznaczyć, że bardzo cieszymy się z przybycia pana Titowa do Stanów Zjednoczonych. Później zaś Kennedy zwrócił się bezpośrednio do kosmonauty: — Podziwiam pański wyczyn! Wyczyn Titowa podziwiany był także przez innego mężczyznę, podpułkownika amerykańskiego lotnictwa, który nader chętnie oprowadzał radzieckiego gościa po Waszyngtonie. Ów oficer bynajmniej nie zazdrościł Hermanowi. Nie miał ku temu powodów, jako że on sam niedawno dokonał wyczynu na światową skalę, wyczynu stawiającego go na równi z najlepszymi pionierami Kosmosu. Tym amerykańskim lotnikiem był John Herschel Glenn.
C ZŁ O WI E K O ŻE L AZN Y C H N E R WAC H
Po balistycznych wzlotach Sheparda i Grissoma stało się oczywiste, iż trzecim amerykańskim astronautą zostanie John Glenn, występujący poprzednio jako zastępca obu kolegów. Wiadomo było również, iż przygotowywany jest lot człowieka po orbicie okołoziemskiej i że plan przewiduje wykonanie trzech okrążeń. W miarę możności przygotowania te przyśpieszono, by dorównać, a nawet wyprzedzić Związek Radziecki w kosmonautycznych osiągnięciach. Oczywiście w pierwszej mierze miano na uwadze uzyskanie osiągnięć naukowych i technicznych, ale względy konkurencyjne i propagandowe również odgrywały niemałą rolę, a dla ogółu społeczeństwa rolę zasadniczą. Ambicja i duma Stanów Zjednoczonych zostały poważnie zadraśnięte. Dawały się nawet słyszeć głosy, iż porażkę na polu kosmonautyki porównać można do... klęski w Pearl Harbour! Oczywiście poważniej i rozsądniej myślący ludzie wyśmiewali tego rodzaju porównanie, niemniej jednak przegraną odczuwano bardzo mocno. Ameryka, kraj o niezwykle rozwiniętym przemyśle, o wspaniałej technice, posiadający liczne zastępy doskonałych fachowców, szczycący się swymi zdolnościami organizacyjnymi oraz swym stylem życia, pokonana została przez... komunistów! Przegranej zaś nikt nie był w stanie negować. Wyższość lotu Jurija Gagarina nad „skokami" Alana Sheparda i Virgila Grissoma była bezsporna, chociaż osobiste walory wszystkich trzech można było postawić w jednym rzędzie. Przewidywano, iż orbitalny wzlot Glenna nastąpi w końcu roku 1961, a najpóźniej w początkach 1962. Do tego celu szykowano rakietę typu „Atlas", niemal dwukrotnie silniejszą od rakiety „Redstone". Spodziewano się też, iż do tego czasu Związek Radziecki nie uczyni następnego kroku naprzód, a „prowadzenie" w wyścigu przejdzie w ręce astronautów z Cap Canaveral. Sierpniowy wzlot Hermana Titowa był gromem z jasnego nieba dla amerykańskich specjalistów, a także dla polityków z Waszyngtonu. O dogonieniu radzieckiej kosmonautyki przestali marzyć najzajadlejsi optymiści. Nagłówki pism amerykańskich zaroiły się od hiobowych nagłówków: POZOSTALIŚMY W TYLE O DWA LATA! KOMUNIŚCI ZWYCIĘŻAJĄ! OBUDŹ SIĘ, AMERYKO! KTO WINIEN? WYŚCIG PRZEGRANY! CO DALEJ? CZY KIEDYKOLWIEK ODZYSKAMY HEGEMONIĘ? STAJEMY SIĘ POŚMIEWISKIEM ŚWIATA!
Wzlot amerykańskiego astronauty stał się palącą koniecznością. Społeczeństwo domagało się coraz głośniej, by wreszcie czynniki odpowiedzialne ocknęły się z drzemki. Dziennikarze nie oszczędzili gorzkich słów organizacji NASA, a również i władzom w Waszyngtonie. Najprzeróżniejsze stowarzyszenia, ligi, kluby i związki, tak liczne w Stanach Zjednoczonych, zwoływały zebrania protestacyjne, mityngi i wiece. Spokój i opanowanie wykazała tylko siódemka astronautów z Cap Canaveral. Gdy w Moskwie trwały żywiołowe manifestacje na cześć Hermana Titowa, gdy z całego świata napływały do Związku Radzieckiego depesze gratulacyjne, naukowcy, technicy i astronauci amerykańscy w pocie czoła pracowali nad doprowadzeniem do skutku pierwszego lotu orbitalnego. Ich przygotowania napotykały najprzeróżniejsze przeszkody, plany ulegały kolejnym denerwującym opóźnieniom, termin wzlotu stale przekładano. A w bazie rakietowej na Cap Canaveral astronauta John Glenn z olimpijskim spokojem oczekiwał na swój wielki dzień. Rakieta „Atlas" była nadal wielką niewiadomą. Kapsuła, nazwana przez Glenna „Friendship 7" („Przyjaźń 7") uległa kolejnym udoskonaleniom. Wychodziły przy tym na jaw różne niedociągnięcia techniczne, na pozór drobne, ale mogące stać się przyczyną nieszczęścia. Poprawiano je, dyskutowano nad nimi, dokonywano zmian. John Glenn czekał... Mimo nacisku ze strony prasy i ponaglań Waszyngtonu kierownictwo NASA nie straciło głowy i zdecydowało, iż wszelkie ryzyko lotu winno zostać wyeliminowane. W miesiąc po starcie Titowa, 13 września 1961 roku, wystrzelono z Cap Canaveral rakietę „Atlas" ze specjalnym zasobnikiem, wewnątrz którego znajdował się „mechaniczny człowiek" — system przyrządów mechanicznych i elektronicznych, mających przekazać na Ziemię wiadomości o tym, jaki przebieg będzie miało oddychanie człowieka na orbicie i co należy przedsięwziąć, by oddychanie to miało przebieg normalny. „Mechaniczny człowiek" wykonał pomyślny lot po orbicie, powrócił i został wyłowiony z oceanu przez niszczyciel ,,Decatur". Ale ujawnione drobne wady przyrządu i usterki w systemie oddechowym spowodowały, iż start rakiety z człowiekiem na pokładzie raz jeszcze odłożono. John Glenn... czekał. Dnia 10 listopada 1961 wystrzelono z Cap Canaveral rakietę z małpką Goliath we wnę[16] trzu kapsuły „Mercury". Rakietą nosicielem była rakieta ,,Atlas E" . W 15 sekund po starcie, gdy statek znajdował się jeszcze w pobliżu Cap Canaveral, w polu widzenia zgromadzonych w bazie ludzi, jeden z trzech silników przestał działać. Dwa pozostałe nie zdołały utrzymać rakiety na kursie i w 30 sekund od momentu startu kierownictwo lotów zmuszone zostało do nadania impulsu, który spowodował eksplozję rakiety w powietrzu. Nie[17] szczęsny Goliath stracił życie w morzu płomieni, zginął śmiercią astronauty . To niepowodzenie, oglądane bezpośrednio przez cały personel bazy rakietowej łącznie z siódemką astronautów, wywołało żywe zaniepokojenie specjalistów i kierownictwa NASA, wstrząsnęło nerwami załogi planu ,,Mercury". Jeżeli rakietę „Atlas" z małpką na
pokładzie trzeba było zniszczyć, to jak można planować wysłanie w kapsule człowieka?! Na gwałt poczęto sprawdzać obliczenia, doszukiwać się przyczyn defektu, dokładnie przeglądać każdą część następnego egzemplarza rakiety. Po długotrwałych naradach postanowiono wysłać na orbitę rakietę „Atlas D" z następną małpą, szympansem Enos. Enos wytresowany był w ten sposób, że w momencie zapalenia się światła sygnałowego przyciskał dźwignię. Osiągnięto to przy pomocy dość znanej metody tresury zwierząt. Gdy szympans przyciskał dźwignię, z automatu wypadał banan — ulubiony przysmak Enosa. Gdy dźwigni nie przycisnął w odpowiednim momencie, otrzymywał lekki wstrząs elektryczny. W ten sposób szympans miał nadawać radiowe sygnały do stacji nasłuchowych na Ziemi, a tym samym dawać znak, iż w danym momencie lotu jest żywy i zdrowy. Start odbył się 29 listopada. Przewidywano trzy okrążenia Ziemi. Dwa okrążenia orbity miały przebieg całkowicie zadowalający. W kabinie zapalały się światła, Enos regularnie przyciskał dźwignię, na Ziemię płynęły sygnały. Nikt jednak nie domyślał się, iż skutkiem defektu aparatury nieszczęsny szympans za każdym pociągnięciem dźwigni otrzymywał zamiast spodziewanego banana... elektryczny wstrząs! Pod koniec drugiego okrążenia Ziemi z kapsuły Enosa poczęły napływać sygnały innego rodzaju, nie nadawane już przez zwierzę, lecz przez samoczynną aparaturę. Automaty sygnalizowały, iż urządzenia elektryczne są przegrzane. Niezbyt dokładnie działał również system utrzymujący właściwe położenie statku kosmicznego. A położenie to, szczególnie podczas odpalania rakiet hamujących, miało wielkie znaczenie. Drobna niedokładność i kapsuła mogła bądź wodować o setki kilometrów od oczekujących okrętów, bądź też spłonąć w pionowym nurkowaniu poprzez gęste warstwy atmosfery i nigdy nie dolecieć do Ziemi. Kierownictwo punktu dowodzenia podjęło szybko decyzję skasowania trzeciego okrążenia, podczas którego sprawa mogła przybrać tragiczny obrót. Odpalono silniki hamujące, kapsułę skierowano w dół, a wkrótce nieszczęsny „astronauta", ciągle łakomie spoglądający w zamknięty otwór automatu z bananami, wyłowiony został z Atlantyku i przewieziony na lotnisko Kindley na Bermudach, gdzie zajęli się nim lekarze, przeróżni zaś specjaliści rozszyfrowali i przeanalizowali dane zebrane podczas lotu. Orbitalny lot nie wywarł, jak się okazało, na zwierzęciu żadnego ujemnego efektu. Nawet niesprawiedliwie otrzymywane wstrząsy nie wyprowadziły z równowagi Enosa, nader filozoficznie nastawionego do życia, a krytycznie do ludzi. Na konferencji prasowej, w czasie której ujawniono wyniki doświadczenia, małpa okazywała całkowitą obojętność, cierpliwie wyłuskiwała nie istniejące pchły, ożywiała się zaś tylko na widok bananów, których jej nie szczędzono, by naprawić poprzednią krzywdę. Ale wady w systemie utrzymywania położenia kapsuły i niepokojący wzrost ciepłoty urządzeń elektrycznych spowodowały, iż start Johna Glenna definitywnie odłożono do roku 1962. Podpułkownik pilot John Herschel Glenn to najstarszy wiekiem zdobywca Kosmosu. Urodził się 18 lipca 1921 roku w mieście New Concord w stanie Ohio, a dokładniej mó-
wiąc w osadzie Vambridge, odległej od New Concord o 12 kilometrów. Jego ojciec, John Glenn senior, był konduktorem kolejowym, a później porzucił ten zawód i założył warsztat ślusarski. Jeszcze w szkole podstawowej John Glenn junior został członkiem klubu „Ohio Rangers", organizacji zbliżonej do harcerstwa. Jednym ze zobowiązań chłopców było wstrzymanie się od palenia papierosów i używania wulgarnych wyrażeń. Glenn, już wtedy obdarzony silną wolą i zdyscyplinowaniem, zobowiązania dotrzymał: jego słownik pozostał czysty do dziś, a papierosy zaczął palić dopiero po dojściu do pełnoletności, porzucił je jednak w dniu przyjęcia do zespołu astronautów. Uważał, jak zresztą inni jego koledzy, iż palenie mogłoby odbić się niekorzystnie na fizycznej formie. Jeszcze jednym świadectwem wewnętrznej dyscypliny młodego Johna był fakt, iż zawsze, bez przypominania i przymuszania, zgłaszał się regularnie na okresowe przeglądy u dentysty. Nikt, ani młodzież, ani starsi, do dentysty zbyt chętnie nie chodzi. Uczciwie trzeba jednak dodać, iż dentysta posiadał córkę Annie, a pomiędzy młodymi wywiązała się już wtedy żywa sympatia. Po ukończeniu szkoły podstawowej w New Concord John uczęszczał do szkoły średniej w tym mieście. Poważny i opanowany, chociaż obdarzony poczuciem humoru, uczył się doskonale, a jednocześnie zasłynął jako sportowiec. Piłka nożna, koszykówka, tenis, pływanie, łyżwiarstwo, długodystansowe biegi, a także... gra na trąbce! Gdy dorastałem., nie zastanawiałem się nad problemami Kosmosu, Później oczywiście, gdy już od kilku lat byłem lotnikiem, a loty kosmiczne miały rozszerzyć horyzonty awiacji, począłem czytać na ten temat i szukać odpowiedzi na wiele pytań. Ale jako chłopiec bynajmniej nie byłem zwariowany na punkcie latania. Samolotami interesowałem się w takim stopniu, jak każdy chłopak w moim wieku. Interesowało mnie głównie to, co pozwala samolotowi lecieć, technika i mechanika lotu. Gdy nasza rodzina wybierała się na przejażdżkę autem, mój kuzyn i ja braliśmy ze sobą małe metalowe samolociki, które wysuwaliśmy przez okno samochodu, by obserwować kręcące się Śmigla. Jednej zimy, gdy w New Concord wybuchła epidemia szkarlatyny, szkołę zamknięto, a ja spędziłem około 3 tygodni w domu. Zacząłem klecić modele latające i wkrótce wypełniłem nimi cały pokój. Zabierałem je również i na podwórze i puszczałem w powietrze. Gdy któryś się rozbił, moją największą ambicją było zreperować go i znów uczynić zdatnym do latania... Zainteresowania lotnicze Johna narastały stopniowo, aż wreszcie przerodziły się w niepowstrzymaną namiętność. Gdy Stany Zjednoczone znalazły się w stanie wojny z państwami osi, John doskonale wiedział, iż prędzej czy później zostanie powołany do wojska, toteż uczynił wszystko, by dostać się do lotnictwa. Jeszcze przed zdaniem końcowych egzaminów w liceum ukończył kurs pilotażu w New Philadelphia. Nieco później zaciągnął się do lotnictwa marynarki USA. W roku 1943, jako podporucznik, uzyskał złote skrzydełka pilota. W tym samym roku ożenił się z towarzyszką zabaw lat dziecinnych i koleżanką ze szkoły średniej, złotowłosą Annie Castor, córką tego właśnie dentysty, do którego tak regularnie i chętnie uczęszczał.
Glenn jest jedynym lotnikiem spośród astronautów, który brał udział w powietrznych akcjach bojowych drugiej wojny światowej. Amerykańscy astronauci byli po prostu zbyt młodzi, by zdążyć ukończyć przeszkolenie jeszcze w czasie trwania wojny, radzieccy zaś kosmonauci byli wtedy zaledwie wyrostkami. John Glenn wykonał 59 lotów bojowych, a później, gdy wysłano go na niesławną wojnę do Korei, dalsze 90. Za bojowe zasługi został czterokrotnie odznaczony Distinguished Flying Cross (Krzyż Lotniczy) oraz dziewięciokrotnie — Air Medal (Medal Lotniczy). Ukończywszy znaną szkołę pilotów doświadczalnych marynarki USA w Patuxent River, Glenn począł brać czynny udział w doskonaleniu szeregu nowych typów samolotów odrzutowych. Jednocześnie, z właściwą sobie energią i wytrwałością, zabrał się do zorganizowania projektowanego przez siebie rekordowego lotu transkontynentalnego od wybrzeży Pacyfiku do wybrzeży Atlantyku. Tego rodzaju przeloty były w Stanach Zjednoczonych bardzo popularne i cieszyły się długoletnią tradycją. Lot został wykonany, rekord ustalony. 16 lipca 1957 roku major Glenn wystartował z Los Angeles, trzykrotnie uzupełniał paliwo w powietrzu i po 3 godzinach 23 minutach wylądował na lotnisku Floyd Bennett Field pod Nowym Jorkiem, bijąc poprzedni rekord o 23 minuty. Przeciętna prędkość lotu wyniosła 1160 kilometrów na godzinę. Gdy w roku 1959 poczęto poszukiwać i selekcjonować kandydatów na astronautów, John Glenn bez wahania zgłosił swą kandydaturę. Był już wtedy znanym lotnikiem i doświadczonym oblatywaczem. Mimo swego wieku znakomicie przetrzymał wszelkie próby i badania, został przyjęty do zespołu. Pracę i zadania astronauty pojmował Glenn bardzo poważnie: Żyjemy pod gęstą atmosferą, która broni nas od wrogich elementów Kosmosu, ale zarazem ukrywa przed nami ważne tajemnice. Nie możemy dokładnie studiować niektórych gwiazd, nawet przez największe teleskopy, ponieważ migocą, a część ich świetlnych kręgów jest przesłonięta przez atmosferę. Nie możemy zliczyć spadających ku nam meteorów, bez wprowadzenia stacji badawczych w tych obszarach kosmicznych, gdzie meteory są najgęściejsze. Nie możemy dokładnie zmierzyć śmiercionośnego promieniowania obiegającego naszą atmosferą, bez założenia stałych łub półstałych obserwatoriów, obsługiwanych przez wyszkolonych naukowców, „zakotwiczonych" w tych rejonach przestrzeni międzyplanetarnej, gdzie promienie wpadają na siebie i wytwarzają nowe promieniowanie. Nie możemy przepowiedzieć dokładnie pogody, nie mając w Kosmosie stacji meteorologicznych, które umiejscowią burze jeszcze przed ich uformowaniem się. Gdy dokonamy tego ostatniego, będziemy mogli ostrzec rolników na kilka tygodni naprzód, a wartość ocalonych zbiorów z pewnością pokryje dużą część kosztów naszego penetrowania Kosmosu. Część tych zadań może być oczywiście wykonana przy pomocy instrumentów. Ale tylko człowiek posiada wyobraźnię, ciekawość, zdolność dostrzegania najdrobniejszych faktów i właściwego reagowania na niespodziewane zjawiska. Dlatego w Kosmosie potrzebny jest człowiek. My zaś, astronauci, wypełniamy naszą misję, dopomagając do osiągnięcia tego celu. Do tej pory zaledwie rozpoczęliśmy dzieło. Wypróbowaliśmy urządzenia zdol-
ne nieść człowieka w przestrzeń kosmiczną i ochraniać go w tej przestrzeni. Poczęliśmy badać, ściśle kontrolując okoliczności, jak człowiek znosi to nowe środowisko i jaki efekt wywiera na jego organizm długa podróż w Kosmosie. Na podstawie tego wszystkiego mamy nadzieję zaplanować przyszłe ekspedycje — dysponujące udoskonalonymi urządzeniami i uwzględniające większą ilość ludzi — aż wreszcie pewną nogą staniemy na drodze do tego, co według nas jest jednym z najważniejszych i najcenniejszych celów ukazanych przez obecne stulecie: do pełnego poznania otoczenia Człowieka... Te słowa napisał jednak Glenn po, a nie p r z e d swym lotem. Na razie koncentrował się na treningu. W siedmioosobowym zespole astronautów począł z miejsca odgrywać przodującą rolę. Pracował z pełnym poświęceniem. Wiele jego pomysłów dotyczących treningu zaakceptowało kierownictwo ośrodka. I tak astronauci przebyli wyczerpujące tygodniowe ćwiczenia na pustyni Newady, by zapoznać się z warunkami egzystencji na odludziu, na wypadek przymusowego lądowania w podobnych okolicach. Z własnej inicjatywy sprawdził Glenn reakcję swego organizmu na brak wody, pozbawiając się jakichkolwiek płynów na przeciąg 24 godzin. Brał także udział w planowaniu niektórych urządzeń kapsuły kosmicznej. Ogromnie dbał o utrzymanie i polepszenie kondycji fizycznej. Nie było dnia, by przed śniadaniem nie odbył 6-kilometrowego biegu po plaży morskiej. Złośliwi — takich zaś nie brak nigdzie, nawet w ośrodku rakietowym — twierdzili, iż John wybierał się na biegowy trening o świcie także w dniu startu i że w ostatniej chwili zatrzymali go koledzy. Twierdzenie to było jednak tylko żartem: John za żadne skarby świata, za całe złoto Klondike, nie zrezygnowałby ze startu ani się na niego nie spóźnił. Wiele światła na charakter Glenna rzucić może odpowiedź, którą jeszcze przed lotem dał pewnemu natrętnemu i niezbyt delikatnemu dziennikarzowi. John zapytany został wręcz: — Jeżeli pan nie wróci, jeżeli zginie pan w Kosmosie, w jaki sposób, według pana, winien pana wspominać syn? Było to pytanie trudne, a zarazem brutalne. Glenn jednak uśmiechnął się i z właściwą sobie prostotą i szczerością odpowiedział przygładzając rzednącą rudą czuprynę: — Chciałbym, by mój syn wierzył, że każdy z nas ma do wykonania zadanie na miarę swych największych możliwości i że ja starałem się wykonać powierzone mi zadanie. Jeśli moje próby były dostatecznie wytrwałe, to nawet w wypadku niepowodzenia przyczynię się zapewne odrobinę do postępu ludzkiej wiedzy. Ta odrobina zaś może choć w minimalnym stopniu ułatwić zadanie memu następcy. Wydaje mi się, że jeśli mój syn to odczuje — zrozumie i oceni, iż moje wysiłki nie poszły na marne. 27 stycznia 1962 roku w rakietowej bazie na Cap Canaveral zgromadziły się tłumy naukowców i dziennikarzy, przedstawiciele wojska i organizacji NASA, senatorzy i politycy z Waszyngtonu, by oglądać zapowiedziany wreszcie start rakiety ,,Atlas D" wraz z kapsułą „Friendship 7", we wnętrzu której podpułkownik pilot John Glenn miał wykonać trzy okrążenia Ziemi. Atmosfera była napięta jak zwykle w podobnych momentach, ale odmienna od atmosfery poprzednich dwóch startów. Lot Glenna był przedsięwzięciem znacznie ambit-
niejszym, niezwykle ważnym ze względów propagandowych, a zarazem dostarczyć miał wiele nowych i cennych wiadomości o Kosmosie. W przedsięwzięcie to zaangażowano bez porównania większą ilość ludzi niż w próbach poprzednich: około 2000 pracowników bazy rakietowej Cap Canaveral, 15 000 osób w pogotowiu na trzech lotniskowcach i dwudziestu innego rodzaju okrętach dla umiejscowienia, wyłowienia i ewentualnie wyratowania wodującego astronauty, około 15 000 naukowców, techników i robotników, którzy przez 4 lata brali udział w przygotowaniu orbitalnego wzlotu i którzy ze zrozumiałych względów byli osobiście w starcie zainteresowani, poza tym personel osiemnastu stacji nasłuchowych, rozsianych dokoła globu na czterech kontynentach i na pokładach statków rozmieszczonych na Atlantyku i Pacyfiku. Kapsuła „Friendship 7" posiadała znacznie więcej tlenu, nadtlenku wodoru i pożywienia niż „Freedom 7" i „Liberty Bell 7". Dodatkowych emocji dostarczała rakieta „Atlas D", której jeszcze nie użyto przy startach z człowiekiem na pokładzie. Najwięcej jednak emocji dostarczał fakt, iż do dnia 27 stycznia start Johna Glenna odwoływano aż sześć razy! Ale 27 stycznia, według solennych zapowiedzi kierownictwa bazy, wszystko było „zapięte na ostatni guzik", a powodzenie zapewnione. Astronautę obudzono tuż po północy, doktor Douglas przeprowadził ostatnie badania. Astronauta Carpenter, zastępca Glenna, dopomógł koledze w mozolnym przywdziewaniu i dopasowywaniu kosmicznego ubioru. Przejazd do platformy startowej, winda, ulokowanie się z pomocą Carpentera w kabinie, połączenie wszystkich przewodów i kabli, wypróbowanie łączności radiotelefonicznej, wyczekiwanie na start. W kabinie statku kosmicznego astronauta Glenn wyczekiwał przez 5 godzin i 11 minut. Doczekał się... odwołania lotu. Na 20 minut przed ostatecznie wyznaczonym czasem wzlotu kierownik operacji, Walter Williams, start skasował. Tym razem na przeszkodzie stanęły złe warunki meteorologiczne. John Glenn opuścił kabinę „Friendship 7" i z kamiennym wyrazem twarzy stanął na Ziemi, od której siedem razy usiłował się oderwać. Rozczarowanie i przygnębienie ukrył tak głęboko, iż wywiódł w pole nawet lekarzy. Z ust nie wyrwało mu się najłagodniejsze przekleństwo. Po przebadaniu pechowego astronauty doktor Robert Voas, psycholog ośrodka rakietowego, oświadczył z przekonaniem: — Tego człowieka nic nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi. Doktor Stanley White, naczelny lekarz ośrodka, był nieco odmiennego zdania: — Z równowagi wyprowadziłoby go tylko jedno: zagrożenie, iż zostanie zastąpiony przez innego astronautę. Jest wtorek 20 lutego 1962 roku. Dzień jeszcze jednej próby startu. Astronauta wchodzi na platformę. Technicy stwierdzają, iż jeden z mikrofonów hełmu nie funkcjonuje i trzeba go wymienić —26 minut zwłoki. Przy zamykaniu drzwi włazu łamie się jeden z bolców — 40 minut zwłoki. Wymiana uszkodzonej butli z płynnym tlenem —24 minuty zwłoki. Wyraz twarzy Glenna nie zmienił się ani na jotę. Umieszczony samotnie na szczycie rakiety czekał, wymieniał żartobliwe uwagi z technikami i kolegami astronautami z punktu
dowodzenia. Carpenter był nie tylko zastępcą Glenna, nie tylko dobrym kolegą i przyjacielem, ale także człowiekiem pełnym taktu i zrozumienia. Wystarał się o kombinowane połączenie radiowo-telefoniczne z Annie Glenn, która wraz z synami tkwiła w odległości kilkudziesięciu kilometrów przed ekranem telewizyjnym, spodziewając się lada chwila ujrzeć start męża i coraz bardziej niepokojąc się, iż startu tego nie widzi. Nie wiadomo, jaki wpływ wywarła rozmowa na samopoczucie astronauty. Wiadomo natomiast, iż John pocieszał, uspokajał żonę i zapewniał, iż w niedługim czasie zobaczy ją po powrocie z Kosmosu. Wreszcie padł, jakże wyczekiwany, rozkaz startu. Glenn z niewiarygodnym spokojem powtarzał za Alanem Shepardem, siedzącym przed mikrofonem w punkcie dowodzenia: — ...trzy, dwa, jeden, zero... Zapłon! Dokładnie o 9.57 miejscowego czasu „Atlas D" oderwał się od Ziemi. W momencie tym [18] automaty zarejestrowały, iż puls Glenna wynosił 110 uderzeń na minutę . — Odpalenie! — padł pierwszy meldunek astronauty. — Chronometr pracuje. Idziemy w drogę! W 3 minuty po starcie statek kosmiczny znikł z pola widzenia ośrodka na Cap Canaveral. Wkrótce potem Glenn raportował: — Siła przyciągania: zero. Czuję się świetnie. Kapsuła przekręca się. Widok jest wspaniały!... Kapsuła przekręcona, widzę koziołkujący człon o 200 jardów z tyłu. Wygląda [19] przepięknie . Pierwszy Amerykanin znalazł się na okołoziemskiej orbicie! Glenn dokonywał obserwacji naukowych, przekazywał meldunki radiotelefonem, odbierał instrukcje, próbował jedzenia, sprawdzał aparaturę pokładową, uruchomił ręczne sterowanie kapsułą, słowem — wykonywał te wszystkie czynności, które wykonywali przed nim kosmonauci radzieccy i, częściowo, astronauci amerykańscy. Jednakże już pod koniec pierwszego okrążenia Ziemi uległ defektowi jeden z silników rakietowych, utrzymujących kapsułę w prawidłowym położeniu. Astronauta zmuszony był ponownie przejąć stery, nie dla eksperymentu tym razem, ale z konieczności. Był to jednak defekt stosunkowo drobny i Glenn wcale się nim nie przejmował. W drugim okrążeniu wydarzył się defekt systemu żyroskopowego i kapsuła „Friendship 7" poczęła obracać się dokoła swej osi podłużnej. I z tym uszkodzeniem Glenn poradził sobie łatwo. Ale właśnie w drugim okrążeniu jedna ze stacji nasłuchowych wychwyciła wysoce niepokojący sygnał donoszący, iż wielka tarcza żaroodporna, mająca chronić kapsułę przed [20] gorącem przy zejściu w gęste warstwy atmosfery, obluzowała się . Zagrożenia nie było, dopóki „Friendship 7" znajdował się na orbicie, ponieważ trzy metalowe pasy od zasobnika z rakietami hamującymi, umieszczonego za plecami astronauty na zewnątrz szerszego
końca kapsuły, mocno przyciskały tarczę i utrzymywały ją w pozycji. Jeżeli jednak po odpaleniu rakiet hamujących zasobnik i pasy zostałyby odrzucone, jak przewidywał program lotu, obluzowana tarcza ochronna stałaby się narzędziem śmierci. W normalnych warunkach tarcza ochronna, po przebyciu strefy „bariery cieplnej" i po otwarciu głównego spadochronu, winna zostać zwolniona i zawisnąć na pewnego rodzaju [21] długim worku o kilka metrów pod opadającą kapsułą . Celem tego urządzenia było zmniejszenie wstrząsu przy uderzeniu o powierzchnię wody. Tarcza powinna uderzyć pierwsza, a worek miał działać jako swego rodzaju amortyzator. Jeżeli jednak żaroodporna tarcza odczepiłaby się lub przemieściła przed zejściem w gęstą atmosferę, potworne gorąco momentalnie stopiłoby cienką ściankę kapsuły i w mgnieniu oka przemieniłoby astronautę w garść popiołu! Kolejne stacje nasłuchowe potwierdzały dramatyczny sygnał i w punkcie dowodzenia na Cap Canaveral powstało przerażenie, chociaż wszyscy silili się na zachowanie zimnej krwi. Oczywiście nie przekazano astronaucie groźnej informacji, ale Glenn sam począł domyślać się jakichś trudności ze sposobu i treści zadawanych mu z Ziemi pytań. Ochronnej tarczy nie widział z kabiny, nie miał również na tablicy przyrządów żadnego wskaźnika co do jej położenia i stanu. Specjaliści wszelkiego rodzaju rozpoczęli w punkcie dowodzenia gorączkowe narady. Pierwszym i zasadniczym pytaniem było, czy należy wierzyć telemetrycznemu sygnałowi donoszącemu o obluzowaniu tarczy. Błyskawicznie połączono się z wytwórnią McDonnel. Jednak tamtejsi eksperci zdobyli się tylko na nie wyjaśniające niczego oświadczenie: — Czułki na tarczy powinny przekazywać istotny stan rzeczy, ale równie dobrze mogą nadawać mylny sygnał. Jedno nie ulegało wątpliwości: jeśli sygnał był właściwy, a nie zostaną natychmiast przedsięwzięte środki ratunku, astronauta nie powróci na Ziemię żywy. Jedynym logicznym posunięciem było pozostawienie na miejscu urządzeń rakiet hamujących oraz pasów nawet po ich użyciu. Liczono mianowicie na to, że zdołają one utrzymać ochronną tarczę w krytycznym momencie. Po stopieniu zaś zasobnika i pasów — co było nieuniknione — spodziewano się, że nacisk powietrza nadal utrzyma tarczę przy ściance kapsuły. Trudno było jednak przewidzieć, czy teoretyczne rozważania znajdą potwierdzenie w praktyce i czy nie wyłonią się dodatkowe komplikacje wywołane tą zmianą. Podczas gdy Glenn wykonywał trzecie i ostatnie okrążenie Ziemi, w punkcie dowodzenia ostatecznie zdecydowano nie zwalniać zasobnika i pasów. Astronauta Walter Schirra, przebywający na stacji nasłuchowej na Hawajach, przekazał tę instrukcję Glennowi, po czym włączono silniki hamujące. John Glenn, przelatujący nad stacją nasłuchową w Corpus Christi, został zapytany z Ziemi, czy wie, dlaczego nie pozwolono mu zwalniać zasobnika. — Tak, domyślam się — odpowiedział. W głosie jego nie można było wyczuć żadnej
zmiany. Nic jednak nie odda nastroju, który zapanował na Cap Canaveral w momencie, gdy wskazania przyrządów śledzących trasę lotu uwidoczniły, iż „Friendship 7" dochodził do strefy maksymalnego żaru. Ludziom dygotały dłonie, na czołach perlił się pot, wysiłki opanowania głosu spełzły na niczym. Nerwowe naprężenie doszło do szczytu, gdy, jak zwykle w dolnych warstwach jonosfery, urwał się wszelki kontakt radiowy z astronautą. Upływały minuty, czas wlókł się przeraźliwie powoli. Radiowa cisza przeciągała się nad miarę, aż wreszcie po 4 minutach przerwy dał się słyszeć wesoły głos Glenna: — Ależ to był fajerwerk! Westchnienie ulgi jednogłośnie wyrwało się ze wszystkich piersi. Astronauta wyszedł z opresji cało! Od tej chwili pomyślne meldunki sypały się jeden po drugim. O godzinie 14.37 otworzył się pierwszy spadochron. O godzinie 14.40 otworzył się spadochron główny, a Glenn wykrzyknął: — To najpiękniejszy widok, jaki można w życiu ujrzeć! O godzinie 14.39 okrętowe stacje radiolokacyjne umiejscowiły kapsułę. O godzinie 14.43 niszczyciel ,,Noa", znajdujący się o 10 kilometrów od miejsca wodowania, dostrzegł kapsułę w wodzie. Nastąpił wyścig pomiędzy niszczycielem i śmigłowcami wysłanymi z pokładu lotniskowca „Randolph". Wygrał ,,Noa", któremu przypadł w udziale zaszczyt wyłowienia „Friendship 7" z astronautą we wnętrzu w 18 minut po wodowaniu. Kapsułę ostrożnie złożono na pokładzie. Począłem wypełzać przez górny otwór, by uniknąć wyrzucenia bocznych drzwi włazu i wstrząśnięcia przyrządów wewnątrz kabiny. Było mi jednak tak gorąco, iż zdecydowałem się wyjść najłatwiejszą drogą. Rozkazałem załodze oddalić się, a gdy mi zameldowano o tym, uderzyłem przycisk włazu i... zyskałem jedyne w tym locie skaleczenie — starty naskórek prawej dłoni. Potem wydostałem się na zewnątrz. W kapitańskiej kabinie Glenn zdjął wreszcie kosmiczny strój. Gdy wyszedł na pokład w mokrej od potu bieliźnie, podano mu szklankę lodowato zimnej herbaty. Łapczywie wypił napój, podziękował i przejechał dłonią po krótko ostrzyżonej rudawej czuprynie. Odchrząknął i zauważył od niechcenia, wskazując na leżącą opodal kapsułę: — Tam było bardzo gorąco. Dopiero po powrocie na Ziemię okazało się, iż żaroodporny pancerz, który tyle zamieszania wywołał na punkcie dowodzenia i na wszystkich stacjach nasłuchowych, przez cały czas był w zupełnym porządku. Alarmowy sygnał wywołany został drobną usterką. Ale... John Glenn nie wiedział o tym podczas lotu! Prysznic, badanie lekarskie, radiotelefoniczna rozmowa z prezydentem Kennedy'm, rozmowa z Annie, pierwsze sprawozdanie nagrywane na taśmę magnetofonową. Krótka podróż śmigłowcem na pokład lotniskowca „Randolph". Dłuższa podróż samolotowa na lot-
nisko na wyspie Grand Turk. Powitanie przez czekających tam kolegów astronautów. Meldunki, sprawozdania, dalsze badania lekarskie, próby. Jedną z prób był przemarsz przez kilka ułożonych na podłodze szyn. Każda następna szyna była węższa od poprzedniej. Chodziło o to, by przekonać się, czy przebywanie w stanie nieważkości nie zakłóciło zmysłu równowagi astronauty. John swobodnie przemaszerował przez szyny ku wielkiej uciesze lekarzy i ku własnej satysfakcji. Przyjaciel Glenna, pułkownik Charles Yeager, słynny zwycięzca „bariery dźwięku" na rakietoplanie Bell X-l, zauważył ze śmiechem: — Ta próba udowodniła tylko, że spędziłeś dzieciństwo w pobliżu torów kolejowych. Lot Glenna wywołał wielki oddźwięk w całym kraju i poza jego granicami. Osobiste osiągnięcie astronauty było tak ogromne, iż jednogłośnie uznano go za „bohatera numer jeden" Stanów Zjednoczonych. Jesteśmy tylko pionierami nowej ery. Inni ludzie, młodsi i zapewne wzbogaceni naszym doświadczeniem, niczym w sztafecie pochwycą pałeczkę i pobiegną dalej. Mamy jednak nadzieję, iż dopomogliśmy w odnalezieniu drogi i że duch zespołowy i współpraca, które staraliśmy się utrzymać, poprowadzą tych młodszych kolegów, którzy już w tej chwili szykują się do startu w Kosmos... Na zwołanym dla uczczenia wyczynu Glenna uroczystym zebraniu Kongresu Stanów Zjednoczonych, odpowiedniku naszego Sejmu, astronauta wypowiedział na zakończenie następujące słowa: — Jesteśmy dumni, iż nam, astronautom, dano przywilej uczestniczenia w tym wspaniałym wysiłku opanowania Kosmosu i reprezentowania naszego kraju. Możemy tylko życzyć, by w miarę jak wzrasta nasza wiedza o wszechświecie, w którym żyjemy, Bóg udzielił nam rozsądku i sprawił, abyśmy tej wiedzy użyli rozumnie.
G D ZI E J E S T „ AU R O R A7 " ?
Komandor podporucznik Malcolm Scott Carpenter to całkowite przeciwieństwo podpułkownika Johna Glenna. Zarówno pod względem zewnętrznym, jak i wewnętrznym. Glenn łysawy, o raczej nieregularnych rysach twarzy i swojskim, dobrodusznym uśmiechu. Carpenter jakby żywcem przeniesiony z hollywoodzkiego filmu, przystojny aż do przesady, o męskim, mocno rzeźbionym profilu i twardej, wysuniętej szczęce, o ostrym spojrzeniu stalowych oczu. Glenn spokojny i zrównoważony, o poważnym podejściu do życia, nigdy nie tracący z oczu wytyczonego celu. Carpenter... o tym za chwilę. Urodził się w miasteczku Boulder w stanie Colorado 1 maja 1925 roku. Był synem miejscowego aptekarza. Do szkoły uczęszczał w rodzinnym mieście. Wychowywał się u rodziców ojca, gdyż jego chora matka przez wiele lat przebywać musiała w sanatorium. Powodziło mi się doskonale — czytamy w autobiografii Carpentera. — Ale prawdę mówiąc był ze mnie nicpoń. Nie przykładałem się do nauki, a w szkole średniej wylano mnie z reprezentacyjnej drużyny piłki nożnej, bo nie chciało mi się porządnie trenować. Przyznam się nawet, iż czasem wykradałem różne drobiazgi ze szkolnego magazynu... Podczas studiów na uniwersytecie Colorado Malcolm trochę obijał się i łazikował. Wkrótce znudziła mu się nauka i wykłady — porzucił uniwersytet. Dopiero po wypadku samochodowym w roku 1941, gdy ze złamaną nogą i uszkodzoną klatką piersiową spędzał 2 tygodnie w szpitalu, znalazł dość czasu, by głębiej zastanowić się nad dotychczasową jałową egzystencją. — W ten sposób daleko nie zajedziesz, chłopcze — powiedział sobie i z wrodzoną energią zabrał się do radykalnej zmiany trybu życia. Wkrótce po opuszczeniu szpitala poznał młodą i wielce przystojną dziewczynę, Rene Louise Price, swoją przyszłą żonę, która wywarła ogromny wpływ na kształtowanie się charakteru i życiowych celów Malcolma. Odmieniony Carpenter powrócił na uniwersytet Colorado, przyłożył się do studiów i skończył uczelnię z tytułem lotniczego inżyniera mechanika. Teraz rozpoczął trening jako kadet marynarki wojennej w Akademii Morskiej w Annapolis. Nie zdążył wziąć udziału w kończącej się wojnie, natomiast już w stopniu porucznika pilota latał nad Koreą, wykonując rozliczne patrole na wielkich dwusilnikowych samolotach typu Lockheed P2V „Neptune", wyposażonych już w tym czasie w dwa dodatkowe silniki odrzutowe. Było to jego pierwsze zetknięcie się z tego rodzaju napędem. W następnym roku ukończył szkołę oblatywaczy w Patuxent River, znaną niemal wszystkim astronautom. I wreszcie Scott Carpenter poświęcił się pracy pilota doświadczalnego, startując na niemal wszystkich używanych podówczas w Stanach Zjednoczonych typach samolotów. Potem jednak powinęła mu się noga. Rozkaz dowództwa przerzucił go z kabiny samolotowej do papierkowej roboty za biurkiem. Carpenter zżymał się i złościł, ale pogodził się z rzeczywistością i postarał się ją wykorzystać. Istotnie zyskał cenne doświadczenie w takich problemach lotniczych, jak rozpoznanie fotograficzne, nawigacja powietrzna, elektronika i łączność. Ten rodzaj pracy miał oczywiście i ujemne strony, specjalnie jedną:
Carpenter w momencie przyłączenia się do grupy astronautów miał wylatane tylko 300 godzin na odrzutowcach, podczas gdy jego koledzy, jak Glenn, Grissom, Cooper czy Slayton, mieli zapisane w książkach lotów po 2000, a nawet 3000 godzin na samolotach odrzutowych. Ta dysproporcja przysparzała wiele zmartwienia Carpenterowi, zupełnie zresztą bezpodstawnie, gdyż przed ostatecznym przejściem do grupy astronautów Carpenter wylatał ogółem 2800 godzin. Gdy rozpoczęto werbunek kandydatów do planu ,,Mercury", Malcolm długo się wahał i naradzał z żoną. W grę wchodziła cała jego dalsza kariera wojskowa i lotnicza. Jako oficer marynarki miał właśnie odbyć długotrwały rejs na lotniskowcu, a potem powrócić do zadań, które winny zapewnić mu awans i wysokie stanowisko. Przeniesienie się do rakietowego ośrodka o nieznanych podówczas możliwościach rozwojowych mogło oznaczać zastój. Rene i Malcolm doszli do zgodnego stanowiska. Carpenter zgłosił swą kandydaturę i... na pokładzie lotniskowca ruszył na morze. Rozkaz natychmiastowego zameldowania się w Waszyngtonie dogonił go na pełnym oceanie. Oddano mu do dyspozycji samolot i wkrótce Malcolm pomyślnie przebrnął przez sito pierwszej i drugiej selekcji. Gdy zaś dowiedział się o szczegółach planu ,,Mercury” jego zainteresowanie przerodziło się w żywiołowy entuzjazm. Niemniej na razie trzeba było wrócić do służby na okręcie, który zdążył zawinąć do portu w Long Beach, ale szykował się do powtórnego odpłynięcia. Na dzień przed opuszczeniem portu Carpenter otrzymał telefoniczną wiadomość od dyrektora NASA, Charlesa Donlana, iż wybrany został do zespołu astronautów. — Wspaniale! — zawołał uradowany lotnik, teraz już całą duszą należący do planu „Mercury". — Będę waszym najpracowitszym człowiekiem. — Bardzo mnie to cieszy. Wysyłamy dla pana pisemny rozkaz przyjazdu do nas. Ale komandor podporucznik Malcolm Scott Carpenter był... oficerem marynarki. Wojskowa dyscyplina nakazywała mu powrócić na pokład okrętu do dotychczasowych zajęć, które obecnie wydały się lotnikowi niezwykle nudne. Cenny czas upływał, oficjalny rozkaz przeniesienia nie nadchodził. Przezorny Carpenter na wszelki wypadek spakował się, a podczas gdy cała załoga lotniskowca przenosiła bagaże z brzegu na pokład, on, ku zdumieniu wszystkich, wynosił swe walizy, z największym trudem poruszając się przeciw ludzkiemu prądowi. Czyniono ostatnie przygotowania, lotniskowiec wypłynąć miał z Long Beach. Zaaferowany i zdenerwowany Carpenter udał się do kapitana i powiadomił o telefonicznej instrukcji. — Każdej minuty spodziewam się pisemnych rozkazów przeniesienia do dyspozycji NASA, sir — zakończył. — Hm, tak? Więc co z tego? — siwowłosy kontradmirał Harrison uniósł w górę krzaczaste brwi i bez większego zainteresowania spoglądał na wyprężonego przed nim podwładnego. — Powinienem już teraz opuścić okręt, sir. Na czole kontradmirała pojawiły się groźne zmarszczki.
— Chce pan zejść z pokładu bez rozkazu?! To niemal równe dezercji, Carpenter! — Ależ... dyrektor NASA zapewnił mnie... — Nie bardzo wierzę w te wasze tajemnicze przeprowadzki. No, mniejsza z tym. Pokładu nie opuści pan bez oficjalnego pisemnego rozkazu — uciął Harrison. — Aha, jeszcze jedno, Carpenter. Gdyby nawet taki rozkaz przysłano, musi pan zobowiązać się do powrotu na lotniskowiec jeszcze przed rozpoczęciem manewrów. Jest pan tutaj potrzebny, czeka na pana solidna i ważna praca! Dowódca nie mógł połapać się w sytuacji i zrozumieć, iż jego podwładny wyznaczony został do wykonania zadań, które, wraz z przygotowaniami, trwać mogły i lata. Nic nie wskórawszy u dowódcy okrętu, Malcolm pośpiesznie połączył się telefonicznie z dyrekcją NASA. Odszukano Donlana. — Okręt odpływa za 16 godzin. Jeżeli w dalszym ciągu chcecie mnie w ośrodku rakietowym, przestańcie zabawiać się w ciuciubabkę. — Za godzinę porozumiem się z pańskim dowódcą — zapewnił Donlan. Minęła godzina, druga i trzecia. Potencjalny astronauta, z mocno wydłużoną twarzą, udał się po trapie na ląd, by wtaszczyć swe walizy z powrotem na pokład. Nie odpowiadając na żartobliwe i uszczypliwe uwagi kolegów, rzucił bagaż na koję. Po chwili zabrał się do układania w szafce zawartości waliz. Przy tej czynności zastał go oficer wachtowy. — Przed chwilą otrzymaliśmy radiową depeszę, sir. Ma pan w jak najkrótszym czasie zameldować się u władz NASA. Pańskie obowiązki przejmie kapitan Slough. Walizy raz jeszcze powędrowały na ląd, a Malcolm spędził następne 4 godziny w pomieszczeniu oficera taktycznego — którym był dotychczas — usiłując uporządkować stosy dokumentów, instrukcji i meldunków. Tuż przed ostatecznym opuszczeniem okrętu Carpenter odmeldował się u dowódcy. Kontradmirał przyjął raport, uściskiem dłoni pożegnał podwładnego, nie zdołał jednak ukryć niewiary w potrzebę niezwykłego pośpiechu, zakłócającego zarówno porządek na lotniskowcu, jak i jego własny spokój. — O co w tym wszystkim chodzi, Carpenter? — spytał z przekąsem. Malcolm był tak rozradowany pomyślnym zakończeniem sprawy, że nie mógł powstrzymać się od niezbyt przepisowej wypowiedzi: — Wyznaczono mnie, bym wykonał trzy okrążenia Ziemi po jej orbicie. Pierwotnie planowano na Cap Canaveral, iż po wyczynie Glenna w następnym locie orbitalnym weźmie udział astronauta Donald Slayton, atletycznie zbudowany pilot doświadczalny, syn farmera z miejscowości Sparta w stanie Wisconsin, bodaj najlepszy inżynier mechanik spośród siódemki wybrańców. Slayton wykonał w czasie wojny na Korei wiele lotów bojowych. Jako oblatywacz miał na swym koncie kilka tysięcy godzin na samolotach odrzutowych. Do treningu astronautycznego przykładał się z nie mniejszą energią niż inni. Niestety lekarze odkryli u niego drobną wadę serca, leciutki „szmerek", ale to wystarczyło, by Donald musiał ustąpić miejsca Carpenterowi.
Ponieważ John Glenn zajmował się skutkiem usterek kapsuły „Friendship 7" niemal wyłącznie ręcznym prowadzeniem swego statku powietrznego i przezwyciężaniem wadliwego działania przyrządów, nie miał wiele czasu na poczynienie przewidzianych planem obserwacji i na zbieranie naukowych danych w czasie swych trzech orbitalnych okrążeń. Lot Carpentera miał w dużej mierze lukę tę wyrównać. Moją intencją było pozwolić kapsule, jeżeli będzie to możliwe, na lot automatycznie kontrolowany, a skoncentrować się na czynnościach, których nie zdołał wykonać Glenn. Powinienem mieć więcej okazji poczynienia pomiarów, obserwacji i studiów zjawisk zachodzących na zewnątrz kapsuły. Dysponowałem nowym rodzajem aparatu fotograficznego, specjalnymi filmami i zestawem precyzyjnych przyrządów do pomiarów Słońca, [22] gwiazd, horyzontu i tych drobinek, które widział John .... Meteorolodzy żądali ode mnie dalszych obserwacji formacji chmur i określenia stopnia możliwości tej obserwacji z wysokości orbitalnej. Nasi specjaliści kosmiczni pragnęli uzyskać fotografie horyzontu wykonane na specjalnym filmie przez specjalny filtr, co pozwoliłoby im opracować dla przyszłego statku międzyplanetarnego system umożliwiający użycie horyzontu jako nawigacyjnego punktu orientacyjnego podczas wypraw księżycowych. Z przyczyny tych dodatkowych zadań wydawało mi się, iż w czasie lotu stanę się bardziej badaczem niż pionierem. John był pionierem. Nie miał jednak czasu i sposobności powrócić na Ziemię z wielu „skarbami". Ja zaś zamierzałem „rozkopać" niebo i przywieźć z mego lotu jak największą ilość informacji naukowych... A oto co pisze Malcolm o dniach poprzedzających lot i uczuciach, które w nim wzbudzała zbliżająca się chwila startu: W ciągu kilku dni poprzedzających wyznaczoną datę startu nie czułem się zbyt swobodnie, nerwy miałem naprężone. Nie znosiłem wyczekiwania, wydawało mi się, iż potrzebuję więcej czasu na opracowanie szczegółów lotu i sposobu użycia powierzonych mi przyrządów. W głębi ducha nie byłem wcale przekonany, że w ciężkim locie podołam nałożonym mi obowiązkom. Pewnej nocy miałem poważne trudności z zaśnięciem. Prawdopodobnie wpłynęły na to niepokój i obawa. Nie bałem się o siebie, ale wiedziałem, że zadanie będzie niebezpieczne i nienawidziłem myśli, iż czwórka moich dzieci może stracić potrzebnego im ojca. Obawiałem się również zaprzepaszczenia możności uzyskania doświadczenia, na które tak wyczekiwałem. Byłem uczulony na punkcie otoczenia, znosiłem obecność tylko kilku kolegów, a gdy kończyłem pracę, szukałem samotności. Czułem się dobrze jedynie w towarzystwie Johna Glenna i dwóch lub trzech najbliższych przyjaciół... Start Carpentera, przeprowadzony w czwartek 24 maja 1962 roku, odznaczył się tylko jednym: był pierwszym wystrzeleniem amerykańskiej rakiety z człowiekiem na pokładzie, w czasie którego nie nastąpiły żadne komplikacje i którego ani razu nie przekładano i nie odwoływano. Po raz pierwszy każda z tysięcy cząstek skomplikowanego mechanizmu silników rakiety funkcjonowała normalnie. 45-minutowa zwłoka, mająca na celu odczekanie, aż
rozproszy się mgła spowijająca przylądek Canaveral, była przewidziana planem. Dzień przedtem, w czasie ostatniego widzenia z żoną, Malcolm poruszył sprawę ewentualnych rozmów telefonicznych w krytycznym dniu. Dotychczas jeżeli nie mógł wrócić do domu wieczorem, wydawał sporą garść dolarów na telefon. Małżeństwo ustaliło jednak zgodnie, że powstrzyma się od tego rodzaju łączności, by nie naruszać spokoju własnych nerwów. Przed lotem i w czasie lotu nie było miejsca na uczuciowość i roztkliwianie się. Ale zastępca Carpentera, astronauta Walter Schirra, nie wiedział o tej decyzji. Podobnie jak poprzednio sam Malcolm, pragnął przysłużyć się koledze i zorganizować radiowotelefoniczne połączenie z żoną. Przystojna Rene Carpenter była pierwszą małżonką astronauty mającą na własne oczy oglądać wzlot męża. Wraz z czwórką dzieci: Markiem, Robinem, Kristen i Candace, obserwować miała bazę rakietową i wysmukły kształt srebrnej rakiety "Atlas" z okna wynajętego domku na nadmorskiej plaży Cap Canaveral. Przy oknie tym tkwiła od samego rana. Wiedziała, iż w maleńkiej kapsule, przytwierdzonej do szczytu rakiety, siedział Malcolm. Wiedziała również, iż lada moment u spodu rakiety wytrysną płomienie, pokaże się chmura dymu i jej mąż wyruszy w daleką i jakże niepewną drogę. Jeden z najbliższych przyjaciół Carpentera, Henri Landwirth, zarządca motelu na Cap Canaveral powiedział kiedyś z głębokim przekonaniem: — Nie ulega wątpliwości, że Malcolm jest ogromnie pochłonięty planem „Mercury", ale najważniejszą rzeczą w jego życiu jest jednak rodzina. Nic dziwnego, iż kapsuła ,,Aurora 7" przez długi czas połączona była z małym domkiem na plaży, a Malcolm kolejno gawędził z żoną i czworgiem dzieci. W pewnym momencie, gdy astronauta już zamierzał się rozłączyć, mała Candace przypomniała ojcu: — Tylko nie spóźnij się na obiad, tatusiu! Mamusia szykuje kurczaki z sałatą i nadziewane ciastka! — Na pewno — zapewnił Malcolm z uśmiechem i pokiwał głową zapominając, iż w danej chwili nikt jego twarzy nie widział. — Bardzo lubię kurczaki i nadziewane ciastka. Znikła mgła Cap Canaveral i o godzinie 7.45 ożyła aparatura silników „Atlasu". 163-to[23] nowa rakieta wraz z 1400-kilogramową kapsułą ruszyły w okołoziemską orbitalną podróż. W 10 minut później kapsuła „Aurora 7" znalazła się na orbicie. Jej apogeum wyniosło 362 kilometry, perigeum — 158 kilometrów, prędkość 28 052 kilometry na godzinę. Zgodnie z, programem Scott Carpenter zabrał się już w pierwszym okrążeniu do wykonania powierzonej mu pracy. Dodatkowym zajęciem było wypuszczenie wielokolorowego balonu o średnicy 74 centymetrów, przymocowanego do kapsuły 100-metrową linką nylonową. Chodziło o sprawdzenie, który z kolorów jest najlepiej widzialny w przestrzeni kosmicznej. Balon jednak począł płatać figle. Nie wypełnił się należycie i, niczym dziecinny balonik uwieszony za samochodem, począł szamotać się i przelatywać z jednej strony kapsuły na drugą. Zniecierpliwiony astronauta usiłował go odczepić, ale bezskutecznie, balon przez cały czas „dyndał" dokoła „Aurory 7". Malcolm zdołał jednak dokonać szeregu zdjęć na specjalnym filmie i problem widzialności kolorów został rozwiązany.
Wbrew jednak swemu oświadczeniu Carpenter niemal od samego początku lotu używał ręcznego sterowania kapsuły, nawet jej obrót o wymagane 180 stopni wykonany był za pomocą ręcznego mechanizmu. W czasie obserwacji nieba Malcolm przekręcał kapsułę w potrzebnym kierunku, a w pewnym momencie — przez przeoczenie — użył zarówno zasadniczych rakiet, jak i pomocniczych. Skutek był taki, iż już w drugim okrążeniu nadeszła instrukcja z punktu dowodzenia, by pozostawił sterowanie, kapsuły w spokoju, gdyż zapas paliwa w sterowniczych rakietach niepokojąco malał. Zużyłem dużo paliwa w czasie pierwszego przelotu nad ciemną stroną Ziemi. Przekręcałem kapsułę z jednej pozycji w drugą, by niczego nie przegapić i wyszukać najdogodniejsze położenie dla dokonania zdjęć. Później, gdy znalazłem się nad Australią, miałem zaobserwować światła zespołu potężnych reflektorów, specjalnie skierowanych w górę, bym miał możność stwierdzenia, w jakim stopniu światła są widzialne z Kosmosu. Niestety Australia była niemal całkowicie zakryta chmurami i reflektorów nie dostrzegłem. Niemniej bezustannie manewrowałem kapsułą, by te przeklęte światła odnaleźć, a to okazało się bardzo kosztownym sposobem podróży. Położenie kapsuły można zmieniać powoli, po prostu wykonując delikatny i drobny ruch dźwignią sterującą. Wtedy kapsuła, mając nadany ruch, sama nachodzi na właściwe położenie. Jest to sposób najekonomiczniejszy, oszczędzający paliwo. Zarazem jest to jednak manewr powolny, pochłaniający czas, a ja śpieszyłem się, by zdążyć wykonać inne zadania programu. Dlatego też rzucałem kapsułą w szybkim tempie i nadmiernie zużywałem paliwo. Był to „wydatek", którego później miałem pożałować... Nie obyło się i bez innego rodzaju kłopotu. W drugim okrążeniu nieoczekiwanie wzrosła temperatura wnętrza kosmicznego ubioru. Astronauta czuł narastające gorąco, pot począł spływać mu z czoła, zalewać oczy i utrudniać pracę. Malcolm próbował przeróżnych urządzeń mających regulować ciepło kombinezonu, ale żadne nie dawało zadowalającego efektu. Dokuczliwe było nie tyle gorąco, ile wilgotność, nadmierna i niemożliwa do uregulowania. Temperatura wewnątrz ubioru nie przekraczała 29 stopni, ale gdy astronauta otworzył hełm, odczuł ulgę, chociaż w kabinie termometry notowały 38 stopni. W kabinie panowała czysta i sucha atmosfera. Malcolm zasięgał rady u ekspertów na Ziemi, zalecili mu picie wody. Skutkiem ciągłego pocenia się Carpenter stracił w ciągu lotu 3 kilogramy wagi. Najpoważniejszy był jednak problem zapasu paliwa. Przy końcu pierwszego okrążenia byłem zdumiony i przerażony ubytkiem paliwa. Posiadałem zaledwie połowę pierwotnego zapasu — służącego do sterowania zarówno ręcznego, jak i automatycznego. Ostrzeżono mnie też z punktu dowodzenia, że jeżeli nie zacznę oszczędzać paliwa, będę musiał wrócić na Ziemię już po drugim okrążeniu. Ewentualność skrócenia lotu bardzo mnie przestraszyła. Miałem przecież tak wiele do zdziałania, że droga była każda minuta. Postanowiłem więc od tej chwili obchodzić się z paliwem jak najostrożniej... Malcolm doskonale wiedział, iż nie zdąży do domu na zapowiadane przez Candace kur-
czaki z sałatą i nadziewane ciastka. Rejon jego wodowania leżał daleko na Atlantyku. Obiad trzeba było więc spożyć na pokładzie „Aurory 7". Kosmiczny posiłek składał się z niewielkich kostek pożywienia, zawierających czekoladę, biszkopty i prasowane daktyle. Kostki powleczone były białą, woskowatą substancją, mającą uniemożliwić rozsypywanie się ich w okruchy. Ku prawdziwemu utrapieniu astronauty kostki rozsypywały się jednak, a z uwagi na przebywanie w stanie nieważkości okruchy krążyły dokoła twarzy Carpentera niczym rój pszczół. Lotnik musiał kolejno je wyłapywać i połykać, by oczyścić wnętrze kapsuły. O godzinie 10.46 ,,Aurora 7" weszła w trzecie i ostatnie okrążenie orbitalne. W tym właśnie czasie, jak na złość, uległo defektowi automatyczne urządzenie utrzymujące położenie kapsuły. Carpenter uruchomił sterowanie ręczne i siłą rzeczy spowodował dalszy, już krytyczny, ubytek paliwa. Dla właściwego zaś ustawienia kapsuły pod kątem 34 stopni przed zejściem z orbity — niezbędne było idealne funkcjonowanie odpowiednich rakiet. Byle niedokładność i „Aurora 7" mogła albo w dalszym ciągu polecieć po orbicie i nigdy z niej nie zejść, albo całkowicie ominąć planowany rejon wodowania! O godzinie 12.07 rozkazano Carpenterowi, przelatującemu nad stacją nasłuchową na Hawajach, ustawić kapsułę w położeniu do zejścia z orbity. O godzinie 12.18, gdy kapsuła przybliżała się do brzegów Stanów Zjednoczonych, astronauta, na następny rozkaz z Ziemi, odpalił rakiety hamujące. O godzinie 12.25 Carpenter zameldował, iż zapas paliwa dobiega końca. Jego ostatni meldunek, przekazany Alanowi Shepardowi przebywającemu na stacji nasłuchowej w Point Arguello w Kalifornii, był niepokojący: — Alan! Nie umiem ci powiedzieć, co nawaliło w położeniu kapsuły, ale system żyroskopów nie pracował normalnie. Położenie kapsuły w momencie odpalania było złe! O godzinie 12.30 wszelka łączność z „Aurorą 7" została zerwana. — Mamusiu, czy tatuś jeszcze leci? — Tak, tatuś jeszcze leci, córeczko. Już niedługo wróci na Ziemię... — Nie spóźni się na obiad? — Nnie... to jest, lepiej zjedzcie obiad bez tatusia... Rene Carpenter wstała z fotela umieszczonego przed telewizyjnym ekranem i powlokła się do kuchenki. Malcolm miał wrócić na Cap Canaveral najwcześniej za 2 lub 3 dni, ale... czy wróci w ogóle? Co się stało? Dlaczego na ekranie telewizyjnym widać tylko obcą twarz spikera, wypowiadającego nic nie znaczące ogólniki? Dlaczego zaprzestano nadawania rzeczowych komunikatów? Dlaczego nikt nie powie, co w tej chwili dzieje się w Kosmosie? Gdzie jest Malcolm?! Czy przebija się przez okołoziemską atmosferę? Czy znajduje się we właściwym miejscu? CZY ŻYJE?! Gdzie jest „Aurora 7"? Specjaliści w punkcie dowodzenia na Cap Canaveral wiedzieli już z analizy lotu, że „Aurora 7" nie trafi w rejon wodowania. Nie mieli jednak pewności, co działo się z kapsu-
łą. Cisza radiowa i radiolokacyjna trwały. Aparatura namiarowa i radarowa brzęczała bezustannie, ale nie raportowała nic. Czas upływał, cisza robiła się niepokojąca, nie wróżyła nic dobrego. Możliwość katastrofy narastała. Telereporterzy i radioreporterzy nie byli w stanie przekazać nic pewnego milionom wyczekujących w napięciu ludzi. Dziennikarze bezczynnie tkwili w kabinach telefonicznych i przed klawiaturą dalekopisów na Cap Canaveral. Rotacyjne maszyny drukarskie wszystkich czasopism i gazet, od San Francisco do Nowego Jorku, od Nowego Orleanu do Bostonu, zamarły w bezruchu, oczekiwały napływu sensacyjnych wiadomości. Na ustach wszystkich obywateli Stanów Zjednoczonych zawisło pytanie: — Gdzie jest „Aurora 7"? Pytanie to płynęło po gęstej pajęczynie sieci telefonicznej, biegło po niewidzialnych niciach łączności radiowej. Zadawano je w Europie i w Azji, w Afryce i w Australii, w Południowej i Północnej Ameryce. — Czy tatuś wróci na obiad? — cienki głosik należy do Candace, najmłodszej córeczki Carpenterów. — Mummy, gdzie jest tatuś? — ten głos należy do starszej Kristen. — Mamo, czy stało się coś złego? — napiera Robin. — Gdzie jest „Aurora", mamo? — najstarszy Mark zaciska wargi i z nienawiścią wbija wzrok w telewizor. Od umilknięcia sygnałów z kapsuły Carpentera minęło już pełne 20 minut, ale na Cap Canaveral nie zmarnowano cennego czasu. Maszyny szybko liczące wydedukowały prawdopodobne miejsce wodowania. Spodziewano się, iż „Aurora 7" uderzy w powierzchnię Oceanu Atlantyckiego o 400 kilometrów od rejonu wyczekiwania. Poprzez radiotelefon i radiotelegraf popłynęły naglące rozkazy. Okręty ratownicze, a na ich czele lotniskowiec „Intrepid", na którego mostku kapitańskim tkwił kontradmirał Harrison, ruszyły pełną parą w nakazanym kierunku. Naddźwiękowe odrzutowce z ekipami spadochroniarzy ratowników zerwały się z lotnisk Porto Rico. Długodystansowe amfibie powiozły spadochroniarzy sanitariuszy. Z pokładów wzniosły się śmigłowce ze spadochroniarzami płetwonurkami. Anteny radiolokatorów i ogromne muszle aparatów nasłuchowych wychwytywały każdy pyłek wiszący w powietrzu. Astronauta Virgil Grissom nadawał „w ciemno" z punktu dowodzenia instrukcje dla kolegi, informując o minięciu właściwej strefy, ostrzegając o konieczności długiego czekania na wyłowienie, zapewniając o dobrej pogodzie i spokojnym morzu, a zarazem donosząc, iż samoloty idą dokładnie po kursie do kapsuły. Gdy osiągnąłem na spadochronie wysokość 5000 metrów, w pobliżu nie znajdował się [24] nikt, kto mógłby usłyszeć moje depesze . Ja sam złapałem jakieś obce sygnały ze stacji naziemnej, ale były zbyt słabe. Nadałem kilka kolejnych depesz podczas opadania ze spadochronem, ale gdy nie otrzymałem na nie odpowiedzi, wiedziałem, że nikt mnie nie odbiera. Znajdowałem się teraz pod chmurami i dostrzegłem morze. Począłem przygotowywać się do wodowania...
W 35 minucie dramatycznego wyczekiwania i poszukiwania dwusilnikowy Lockheed P2V „Neptune" zaraportował, iż jego radiolokator umiejscowił opadający statek kosmiczny. Wkrótce potem tenże samolot doniósł, że z jego pokładu widać unoszącą się na powierzchni oceanu „Aurorę 7" oraz astronautę spokojnie siedzącego na gumowej tratwie ratunkowej. Upłynęło kilka minut i niebo dokoła „Neptune'a" zaroiło się od samolotów z Porto Rico i śmigłowców okrętowych. Dwóch płetwonurków wyskoczyło ze spadochronami z jednego ze śmigłowców. W wodzie uwolnili się od uprzęży i podpłynęli do kapsuły, by zabezpieczyć ją przed ewentualnym zatonięciem przy pomocy nadmuchiwanego gumowego „kołnierza". Carpenter, rozciągnięty wygodnie na tratwie, flegmatycznie przypatrywał się nadlatującym maszynom. Wodowanie „Aurory 7" miało przebieg normalny, wyjście z kapsuły nie sprawiło żadnych trudności, świeże morskie powietrze było prawdziwym balsamem dla przegrzanego i mokrego od potu lotnika. Malcolm czuł się zadowolony i szczęśliwy, a jego jedynym pragnieniem było jak najrychlejsze połączenie się radiowe z żoną, której chciał złożyć należny „raport". Gdy wciągnięto go na pokład ratowniczego śmigłowca, przeciągnął się i mruknął: — Uff, czekałem na was 3 godziny. W 30 minut potem był na lotniskowcu „Intrepid". Rozpromieniony Harrison wylewnie uścisnął mu rękę i rozpływał się w zachwytach i gratulacjach. Malcolm wysłuchał grzecznie, po czym, gdy kontradmirał umilkł, zauważył niewinnie: — Czyż nie mówiłem panu przed 3 laty, że trzykrotnie okrążę Ziemię po jej orbicie? Rene Carpenter powstała z fotela i przekręciła gałkę telewizora. Raz jeszcze przeczytała otrzymany przed chwilą radiogram. — Czas na obiad, dzieci! Kurczaki zupełnie wystygły! — A tatuś? Nie będę jeść bez tatusia! — upierała się z płaczem Candace. — Kiedy tatuś wróci? Na miłej twarzy Rene pojawił się uśmiech. Pierwszy uśmiech od wielu godzin. — Tatuś już wrócił — odpowiedziała wesoło.
K O S M I C ZN I B R AC I A
— Donnerwetter! — nauczyciel nie mógł dłużej opanować wściekłości, a tłuste policzki i niemniej tłusty podbródek trzęsły mu się z pasji. — Półgłówek, idiota! Odpowiedz wreszcie, szczeniaku! Niewysoki, szczupły chłopak w wytartym, podniszczonym ubraniu nie poruszył się, nie drgnął pod potokiem obelżywych słów. Nadal stał przed czarną szkolną tablicą, na której wyraźnym pismem widniały nakreślone przed chwilą przez nauczyciela wiersze. — Czy ogłuchłeś? Czytaj! — warknął Niemiec, sięgnął po leżącą na stoliku linię, ale rozmyślił się i opuścił rękę. Okupujący Związek Radziecki Niemcy robili wszystko, by utrzymać w karbach miejscową ludność, przerwać ich łączność z rozlicznymi oddziałami partyzantów, zahamować odpływ mężczyzn ,,do lasu". Stosowano najbrutalniejsze depresje, wywożono ludzi do obozów przymusowej pracy, męczono i torturowano. Jednocześnie jednak na pewnych okupowanych przez siebie obszarach usiłowano, wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi, zachować „normalny" porządek i tryb życia. Dlatego też w szkole podstawowej Uzyna, wzniesionej swego czasu przy ulicy Rewolucji Październikowej, obecnie przeinaczonej na Adolf Hitlerstrasse, rozsiadał się za nauczycielskim stolikiem otyły Niemiec. Jego zadaniem było wbijać w głowy młodocianych obywateli miasteczka szacunek, respekt i miłość do Fiihrera „Tysiącletniej Rzeszy", a zarazem wybijać — często dosłownie, bo przy pomocy długiej i twardej linii — karygodne i wielce szkodliwe przywiązanie do, obalonego raz na zawsze, komunistycznego ustroju. Zadanie nie należało do najłatwiejszych, a pracę przyrównać można było do czerpania wody sitem. W dodatku front przesuwał się stale na zachód, przybliżał się do okręgu kijowskiego i do samego Uzyna, nic więc dziwnego, iż nauczyciel coraz częściej zastanawiał się, w jaki sposób zdoła kiedykolwiek powrócić do rodzinnego Hamburga. — Słuchaj, mój chłopcze — Herr Professor postanowił popróbować łagodności. — Dlaczego nie chcesz mi odpowiedzieć? Może masz trudności z czytaniem? Nasz język jest dosyć skomplikowany. Ja ci pomogę, od tego przecież jestem. Nabrał powietrza w płuca i wydeklamował z patosem, mocno akcentując wyrazy: [25] — Im Lager Auschwitz war ich zwar, So manchen Monat, so manchen Jahr... Ledwie przebrzmiały słowa makabrycznego wierszydła, Niemiec połapał się, iż coś było nie w porządku. Chłopak stał nieruchomo z martwym wyrazem twarzy. W klasie rozległy się chichoty i szepty. Herr Professor badawczym spojrzeniem obrzucił postać wyrostka. Jego wzrok zatrzymał się na uszach Pawła. [26] — Komm her! — padł gwałtowny rozkaz. Chłopiec ani drgnął, mimo że nauczyciel trzykrotnie powtórzył polecenie w języku rosyjskim. Niemiec pobladł, doskoczył i zakrzywionymi niby szpony palcami wyszarpnął z uszu chłopca spore kłaczki waty.
Herr Professor, wyrzucając z siebie potok przekleństw, wybiegł z klasy, opuścił szkołę i pogalopował ku posterunkowi żandarmerii. Gdy Paweł wrócił do domu, wiedziano już o wszystkim. Przy kuchennym stole zgromadziła się cała rodzina: Roman Popowicz, jego żona Anna oraz czworo rodzeństwa Pawła: Mikołaj, Piotr, Maria i Nadieżda. Nikt nie odpowiedział na ciche powitanie chłopca. Roman Popowicz podniósł się ociężale ze stołka, westchnął głęboko i skinąwszy na syna przeszedł w milczeniu do przyległej izby, starannie zamykając za sobą drzwi. Zapanowało przeciągłe milczenie. — Zrobiłeś głupio, Pasza — odezwał się wreszcie ojciec. — Zrobiłeś nierozsądnie. Rozumiem wszystko, znam twoje uczucia, ale co teraz? Wargi chłopaka dygotały i wykrzywiały się grymasem bardzo zbliżonym do płaczu, ale oczy pozostały suche, migotał w nich płomień. — Może zrobiłem źle — przyznał z wahaniem. — Ale nie mogę go słuchać! Nie chcę się u niego uczyć! — Rozumiem wszystko — powtórzył Roman Popowicz. — Czy jednak pomyślałeś, co stanie się za godzinę, za dwie? Chłopiec podrzucił głową jak narowisty źrebak. — Lada chwila przyjdą tutaj nasi! — wykrzyknął z zapałem. Ojciec wzruszył ramionami. — Przyjdą, przyjdą. Ale kiedy? Tego nie wiemy. Natomiast wiemy, co zrobią Niemcy. — Może on nic nie powie? — zapytał bez przekonania Paweł. — Widziano, jak szedł na posterunek — stwierdził cicho Roman Popowicz. Ponownie zapadło milczenie. — Ty narażasz się codziennie, ojcze — odezwał się Paweł, jakby w ten sposób chciał usprawiedliwić swe postępowanie. — A ja? Nie robię nic ważnego, zgoła nic! Roman powstrzymał go ruchem dłoni. — Rozwozisz gazety, jesteś łącznikiem, to wystarczy. A... a konspiracja nie polega na wygłupianiu się w szkole z watą w uszach. Ale o tym później. Nie marnujmy czasu. Trzeba coś wykombinować, dopóki nie będzie za późno. Musisz się ukryć. Zaraz, natychmiast! — Jak? Oni znają tutaj każdy kąt. Miasteczko małe. Roman Popowicz przeciągle spojrzał na syna. — Może znają każdy kąt, ale nie znają każdego człowieka. Rozumiesz mnie, Pasza? Hitlerowcy będą szukać chłopca. Nie będą zwracać uwagi na dziewczyny... Paweł zrozumiał i bez chwili zwłoki spełnił polecenie ojca. Znikł z domu i przepadł, a nader skrupulatne poszukiwania żandarmów nie dały rezultatu. Natomiast w okolicach Uzyna przez kilka tygodni wałęsała się jakaś bezdomna dziewczynka o jasnych warkoczykach przewiązanych brudnymi wstążkami. Dziewczynka nocowała raz w tej, raz w innej zagrodzie. Dobrzy ludzie żywili ją, opiekowali się, odziewali, bo nadchodziły coraz dokuczliwsze jesienne chłody. Aż wreszcie, w listopadzie 1943 roku, nadeszła radosna i z dawna oczekiwana chwila.
Zwycięska Armia Radziecka wkroczyła do Kijowa, a wkrótce potem do Uzyna. Dopiero wtedy bezdomna „sierota" zerwała z głowy lniane warkocze, zrzuciła spódniczkę i bluzkę, by przemienić się na powrót w Pawła Romanowicza Popowicza. W tego samego Paszę Popowicza, który w 19 lat później... ale o tym we właściwym czasie na właściwym miejscu. Podczas gdy 13-letni Pasza Popowicz wyprowadzał w pole hitlerowskich żandarmów i gestapowskich szpiclów, spacerując przed ich nosami w dziewczyńskim przebraniu, starszy o rok Andrian Nikołajew prowadził pracowity tryb życia w rodzinnej wiosce Szorszelij, położonej pośród rozległych stepów dolnej Wołgi, na północ od historycznego Stalingradu. Wojna oraz działania bojowe dotknęły i jego okolice. Andrian na własne oczy oglądał przemarsze wojsk, koncentracje potężnych armii, budowane pośpiesznie fortyfikacje i umocnienia. Słuchał dudnienia setek i tysięcy dział, łoskotów gąsienic czołgów, trzasku broni maszynowej. Liczył przelatujące w górze samoloty, rozpoznawał je, marzył o posyłaniu maszyn hitlerowskich do ziemi. Widział to wszystko, ale nie wiedział podówczas, iż pod Stalingradem toczyła się przełomowa, decydująca bitwa drugiej wojny światowej. Nadwołżańskie stepy znacznie wcześniej uwolnione zostały od nieprzyjaciela niż okręg kijowski, a życie w rozlicznych kołchozach powróciło do jakiej takiej równowagi mimo strat i zniszczeń. Andrian pomagając w gospodarstwie uczył się jednocześnie w miejscowej szkole podstawowej i ukończył ją w roku 1944. W tym samym roku zmarł jego schorowany ojciec. Chłopak stanął przed trudną alternatywą: albo zrezygnować z dalszej nauki i zostać w domu, by pomagać matce w utrzymaniu rodziny, albo też kontynuować naukę i pozostawić rodzinę własnemu losowi. Żal mu było i zapracowanej matki, i 12-letniego Piotra, i 9-letniej Zinajdy, toteż z niemałym żalem postanowił zostać w domu. Z pomocą przyszedł chłopcu starszy brat Iwan. — Ty, Andriuszka, masz głowę otwartą do nauki jak wierzeje od stodoły. Wszystko ci do łba wchodzi samo. A mnie ani w ząb, choćbym po całych nocach wkuwał. Nie wolno ci marnować zdolności. Tak więc w domu zostanę ja, a ty pójdziesz do szkoły. Dam sobie rady, nie bój się, pracować umiem. — Ale... Iwan spoważniał, zmarszczył brwi. — Ojciec nie żyje, a więc ja, jako najstarszy syn, muszę go zastępować. Nie kłóć się, Andriuszka, dobrze wiem,, że w głębi ducha aż piszczysz za szkołą. Andrian pochylił głowę, — Spasibo — powiedział cicho. Tak więc gdy po zakończeniu wojny Paweł Romanowicz Popowicz uczył się w Akademii Przemysłowej w Magnitogorsku, Andrian Grigoriewicz Nikołajew, popróbowawszy medycyny, zwrócił swe zainteresowanie w kierunku lotnictwa. Nikołajew powołany został do wojska i wysłany na kurs pilotażu, który ukończył w roku 1954. Dokładnie tę samą drogę przebył Popowicz. W roku 1957 obaj zostali członkami Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. W roku 1959 — już doświadczeni oblatywacze — przeszli selekcję i dostali się do Kolektywu X.
Chociaż obecnie ich drogi życiowe szły tuż obok siebie, ich sytuacja osobista była zasadniczo odmienna. Podczas służby w jednej z lotniczych jednostek na Syberii Paweł poznał w roku 1955 młodą i przystojną dziewczynę, córkę miejscowego drwala. Ich zainteresowania były zbliżone, gdyż Maria również garnęła się do powietrznego zawodu, uzyskała dyplom pilotki i pracowała jako technik samolotowy. Przypadli sobie do serca, pobrali się, a w roku 1957 urodziła się im córeczka, Natasza. Andrian był pod tym względem mniej szczęśliwy. Co prawda i on zaangażował się uczuciowo, miał narzeczoną, ale gdy rozpoczął wytężony i pochłaniający czas trening kosmonautyczny, musiał siłą rzeczy rzadko widywać się z wybranką serca. Trening przeciągał się, młodzi spotykali się coraz rzadziej. Wreszcie dziewczyna, znudzona jałowym wyczekiwaniem, zerwała z narzeczonym wszelki kontakt i wyszła za mąż za kogoś innego. Lotnik złożyć musiał swe uczucia w ofierze Kosmosowi i stał się jedynym wśród kosmonautów i astronautów, który pozostawał w „błogosławionym stanie kawalerskim". Koledzy pocieszali go wprawdzie, iż stan ten jest z reguły przejściowy, ale Andrian — milczek z natury — zbywał ich wzruszeniem ramion i starannie ukrywał uczuciową porażkę. W Kolektywie X Pasza i Andriusza zbliżyli się do siebie, by w niedługim czasie stać się parą nierozłącznych przyjaciół. Spokojny, opanowany, małomówny i powściągliwy Andrian był przeciwieństwem i uzupełnieniem żywego i gadatliwego Pawła. Być może to przeciwstawieństwo i uzupełnianie się charakterów przyczyniło się do faktu, iż władze Kolektywu X powiązały przyjaciół jeszcze w inny sposób, który wkrótce zyskał im na całym świecie miano „kosmicznych braci" lub „kosmicznych bliźniaków". Oficjalny komunikat radziecki brzmiał: Umieszczenie dwóch statków kosmicznych na orbicie blisko jeden drugiego ma na celu uzyskanie doświadczalnych danych co do możliwości nawiązania bezpośredniej łączności pomiędzy obu statkami, koordynacji akcji pilotów kosmonautów oraz sprawdzenia wpływu warunków kosmicznego lotu na dwa równocześnie przebywające w przestrzeni okołoziemskiej organizmy ludzkie... Bohaterami wydarzenia, o którym mówił komunikat, byli: major lotnictwa Andrian Nikołajew oraz podpułkownik lotnictwa Paweł Popowicz. Dnia 11 sierpnia 1962 roku, o godzinie 11.30 czasu moskiewskiego, z kosmodromu Bajkonur wystrzelono statek kosmiczny „Wostok 3", na pokładzie którego znajdował się major Andrian Grigoriewicz Nikołajew. Start miał przebieg pomyślny i statek wszedł na orbitę okołoziemską. Teraz pędzący w przestworzach Andrian czekał na start przyjaciela. Gdy radio, telewizja i gazety ogłosiły na całej kuli ziemskiej o pomyślnym locie „Wostoka 3", ludzie uśmiechali się, kiwali głowami, wymieniali uwagi o nowym sukcesie kosmicznym i... czekali, aż następny komunikat doniesie o lądowaniu Nikołajewa. Zamiast tego, następnego dnia, 12 sierpnia, o godzinie 11.02 czasu moskiewskiego, druga rakieta opuściła Bajkonur. Na pokładzie „Wostoka 4" znalazł się podpułkownik Paweł Romanowicz Popowicz. Kryptonim Nikołajewa w czasie lotu brzmiał „Sokół", kryptonim Popowicza: „Złoty Orzeł". Zgodnie z precyzyjnymi obliczeniami naukowców „Sokół" oraz „Złoty Orzeł" spo-
tkały się na orbicie i odbywały dalszy lot w niewielkiej od siebie odległości. Popowicz stał się „kosmicznym bliźniakiem" Nikołajewa, a „Wostok 4"... bliźniakiem „Wostoka 3". Perigeum „Wostoka 3" wynosiło 244 kilometry, „Wostoka 4" — 236 kilometrów; apogeum — 180 kilometrów i 179 kilometrów. Czas jednego okrążenia orbitalnego był również niemal identyczny: 88,33 minuty oraz 88,39 minut. Kabiny obu statków ważyły po około 5000 kilogramów, ich długość wynosiła około 6 metrów, a średnica około 2 metrów. Wyposażenie było również jednakowe. Odległość między statkami wahała się. Czasem wynosiła 2000 lub nawet 3000 kilometrów, czasem malała. W pewnej chwili „Wostoki" zbliżyły się do siebie na dystans zaledwie 6,5 kilometra. — Halo, „Sokół", halo, „Sokół", tu „Złoty Orzeł", tu „Złoty Orzeł". Widzę cię doskonale przez iluminator. Odbiór. — Halo, „Złoty Orzeł", tu „Sokół". I ja cię widzę. Mamy chwilę wolnego czasu, zaśpiewaj coś, Pasza! Z kabiny „Wostoka 4" popłynęła przez radiotelefon rzewna naddniestrzańska pieśń. Pasza Popowicz umiał śpiewać w Kosmosie równie dobrze, jak na Ziemi. — Halo, Pasza, szkoda, żeś nie zabrał ze sobą harmonii! Gdy odległość powiększała się, kosmonauci obserwowali się wzajemnie na ekranach pokładowych telewizorów. W czasie długotrwałego lotu Pasza i Andriusza wykonywali rozliczne zadania. Obserwowali niebo i Ziemię, kontrolowali przyrządy, ręcznie sterowali kabinami, spożywali posiłki, często zaś odpinali uprząż i zawisali wewnątrz pomieszczenia, zarówno dla próby, jak i dla odpoczynku. Toczyli rozmowy radiotelefoniczne i radiotelegraficzne z Ziemią, gawędzili ze sobą, czytali, spali... Grupowy lot orbitalny trwał. Pobity został rekord Titowa, minęła doba, po niej druga i trzecia. Zaczęła się następna doba, już czwarta od startu Nikołajewa. Lot trwał! Dnia 15 sierpnia, a więc w cztery pełne doby po starcie Nikołajewa, a w trzy po starcie Popowicza, rozpoczęto przygotowania do opuszczenia orbity dokołaziemskiej. ,,Wostoki" odpaliły rakiety hamujące, obniżyły wysokość, zmniejszyły szybkość i — stale w pobliżu siebie — poszybowały w dół. Lądowały w odstępie 6-minutowym w okolicach Karagandy w Kazachstanie, mniej więcej w odległości 2400 kilometrów od Moskwy. Nikołajew przebywał w przestworzach przez 94 godziny, wykonał 64 okrążenia Ziemi, przeleciał zawrotną trasę 2 640 000 kilometrów. Popowicz miał oczywiście nieco mniejsze osiągnięcia: 71 godzin, 48 okrążeń, 1 980 000 kilometrów. Jurij Gagarin napisał o tym pierwszym w świecie grupowym locie statków kosmicznych: Ogromne znaczenie grupowego lotu Andriana Nikołajewa i Pawła Popowicza polega na tym, że nie tylko potwierdził on możliwość długiego przebywania człowieka w Kosmosie, ale także realność tezy uczonych planujących takie zbliżenie statków kosmicznych, które pozwoliłoby na kontakt bezpośredni. Innymi słowy, Nikołajew i Popowicz wykazali możność zbudowania stacji kosmicznych, bez czego nie sposób wyobrazić sobie przejścia
do następnego stadium opanowania Kosmosu... Gagarin stwierdził również z przekonaniem: Nie ubiegamy się o palmę pierwszeństwa dla samej tylko palmy. Jednakże my, ludzie radzieccy, jesteśmy przekonani, że stworzone nam przez nasz ustrój społeczny warunki dla rozwoju nauki i techniki pozwolą Krajowi Rad być pierwszym państwem w wyprowadzeniu człowieka na szlaki międzyplanetarne... Pochwała rywala ma szczególną wymowę. Pułkownik Ciarkę Newlon, lotnik amerykański, były naczelny redaktor specjalistycznego tygodnika ,,Misisles and Rockets" („Pociski Sterowane i Rakiety"), ekspert w dziedzinie kosmonautyki i powszechnie znany publicysta i autor, napisał w swej książce „Famous Pioneers in Space" („Słynni pionierzy przestrzeni kosmicznej"): Herman Titow jest jedynym z czterech kosmonautów, którego świat zachodni miał oka[27] zję poznać osobiście . Ale obserwując Titowa w jego amerykańskich wystąpieniach publicznych i przestudiowawszy wizerunki i życiorysy całej czwórki, dochodzi się do nieuniknionego wniosku, że wszyscy oni ulepieni są z jednej gliny. Są zdolni, ideowi, znają swój lach. Są pilotami wojskowymi i oficerami. Wszyscy są członkami Partii Komunistycznej. Są ofiarnymi i oddanymi synami swej wielkiej matki — Rosji. Gdy przeminęły pierwsze echa wielkiego lotu i zakończyły się uroczystości powitalne i przyjęcia, gdy jako tako uporano się z tysiącami depesz i pism gratulacyjnych, życie „kosmicznych braci" powróciło do normy. Obaj znaleźli się na powrót w „kosmicznym miasteczku" pomiędzy kolegami i przyjaciółmi, by kontynuować trening i naukę. Pewnego popołudnia Andrian Nikołajew zasiadł samotnie w kącie czytelni i zabrał się do kartkowania jakiegoś ilustrowanego pisma. Ziewnął raz i drugi. Sala była pusta, bo chociaż zwykle po pracy kosmonauci zbierali się bądź tutaj, bądź na którejś z kwater i wiedli długie dyskusje i rozprawy, akurat dzisiaj porozchodzili się po swych pokojach lub opuścili ośrodek. Andrian ziewnął raz jeszcze, ponownie otworzył pismo i zagłębił się w czytaniu. Na tym zajęciu przyłapał go Pasza, od kilku minut daremnie poszukujący przyjaciela. — Co nowego? — spytał obojętnym tonem Nikołajew. Ton Nikołajewa był tak dziwny, iż Popowicz, znający przyjaciela na wylot, momentalnie zagadnął: — Co tobie, Andriusza? — Nic, nic, daj mi spokój, Pasza. Paweł bynajmniej nie miał zamiaru posłuchać. — Przyznaj się. No, jazda — napierał. — Wal szczerze, jak zawsze. Ulży. Andrian, z natury powściągliwy i wstydliwy, wahał się. Sprawy osobiste z reguły chował na własny użytek, nader rzadko się wywnętrzał. — Słuchaj, Andriusza, rusz wreszcie językiem, bo nie mam czasu. Zaraz jadę do domu. Żona telefonowała już dwa razy, a Natasza trzy.
— Ano właśnie! — wyrwało się Andrianowi. — Właśnie! Jedziesz do domu, do żony i córki. — A gdziesz mam jechać, człowieku? — zdziwił się Paweł. Nikołajew szedł za tokiem swych myśli. Mówił teraz właściwie do siebie: — Dom. Rodzina. To ważne rzeczy. Nawet dla lotnika, nawet dla kosmonauty. Taak, żona i córka. A ja co? Et, mniejsza z tym... Paweł już otwierał usta, by podjąć dyskusję, gdy drzwi od czytelni otworzyły się, a do wnętrza zajrzała młoda, przystojna dziewczyna. Walentyna Tierieszkowa przebywała w „kosmicznym miasteczku" od niedawna, ale zdążyła się już zżyć i zaprzyjaźnić ze starszymi i doświadczeńszymi kolegami. Na widok pary przyjaciół skinęła głową i podeszła. — O czym tak rozprawiacie? — spytała żartobliwie. — Podróż na Księżyc czy na Marsa? Andrian wstał. Nie odpowiedział na pytanie, ale uśmiechnął się jakoś szczególnie. Nie uszło to uwagi Pawła, bystrego obserwatora. Pasza westchnął komicznie, przycisnął rękę do serca i pogwizdując weselnego marsza Mendelssohna opuścił czytelnię.
POTOMEK PIONIERÓW
Gdy skończyła się pierwsza wojna światowa, porucznik pilot Walter Schirra, ,,as" amerykańskiego lotnictwa bombowego, powrócił z Francji do Stanów Zjednoczonych w jednym z pierwszych transportów. Wkrótce potem zrzucił lotniczy mundur i udał się do rodzinnego osiedla Hackensack w stanie New Jersey, by popróbować normalnego pokojowego życia. Na dworcu przyjęto go nad wyraz entuzjastycznie. Dęta orkiestra rżnęła skoczne marsze. Mieszkańcy, zgromadzeni pod wielkim transparentem z napisem: Welcome home, Walter! [28] , nie szczędzili oklasków. Burmistrz wygłosił kwiecistą przemowę o bohaterach, zwycięzcach i o wdzięcznych obywatelach Hackensack, którzy nigdy nie zapomną o zaciągniętym długu wdzięczności wobec dzielnego obrońcy ojczyzny. Wzruszone matrony głośno wycierały nosy w chustki, panny na wydaniu rzucały lotnikowi powłóczyste spojrzenia, mężczyźni zapraszali na piwo i whisky, wyrostki domagały się autografów. Wieczorem odbył się wystawny bankiet, ojcowie miasteczka rozpływali się nad cnotami i walorami odważnego pilota, obdarowano go tak licznymi wiązankami kwiatów, iż w żaden sposób nie potrafił ich udźwignąć. Ale jak często wydarza się w podobnych przypadkach, wojenny bohater, zdemobilizowany porucznik lotnictwa, bardzo prędko musiał zejść z obłoków na ziemię. A chodzenie po rodzinnej ziemi, szczególnie zaś zapewnienie sobie na tej ziemi bytu, okazało się prawdziwym problemem. Transparent z napisem powitalnym zwinięto, o długu wdzięczności zapomniano, a wolnych posad w Hackensack brakowało. Były porucznik Schirra znalazł się w kłopocie. Na rodzinie nie mógł się oprzeć z tej prostej przyczyny, że jej nie posiadał. Matka zmarła, gdy chłopak liczył sobie zaledwie 12 lat. Ojciec, Walter Schirra senior, który ongiś dopomagał wielkiemu Chańute'owi w pionierskich doświadczeniach z latającymi modelami, rozstał się z życiem w roku wybuchu wojny. Dalsi krewni mieszkali na przeciwległych krańcach Stanów Zjednoczonych. Walter junior był z wykształcenia mechanikiem i to ułatwiło mu sprawę. Za ostatnie dolary założył niewielki warsztat, zakasał rękawy i, nie zważając na swój stopień oficerski i bojowe odznaczenia, energicznie zabrał się do pracy. Tak energicznie, iż zdołał powiązać koniec z końcem, co w owych czasach, gdy setki tysięcy zdemobilizowanych żołnierzy na próżno poszukiwało zarobku, nie było rzeczą łatwą. Wkrótce potem w życiu Waltera nastąpiły dwa ważne wydarzenia, wzajemnie się zresztą zahaczające. Nie potrafiąc wyzbyć się zamiłowania do latania, Walter nabył za bezcen z demobilu stary samolot typu Chance Vought VE-7, dwumiejscowy dwupłat, budowany podczas wojny dla celów szkoleniowych i treningowych. Silnik o mocy 185 koni mechanicznych wprost pożerał benzynę, a co za tym idzie i dolary, ale maszyna potrafiła rozwinąć wcale niezłą prędkość 185 kilometrów na godzinę, była zwinna, zwrotna i przyjemna w pilotowaniu. Przede wszystkim zaś... kosztowała zaledwie 50 dolarów.
Walter wyremontował ją, wyreperował, wylakierował skrzydła i kadłub, a na masce silnika umieścił napis: „Jenny". Nie było to zresztą imię jakiejś wybranki serca, Walter takowej po prostu nie miał. „Bakcyl latania", a także rodzinne tradycje zrobiły swoje. Każdą chwilę wolną od zajęć w warsztacie młody człowiek spędzał na pobliskim lotnisku, i w miarę możliwości, uzależnionych od stanu kieszeni, ruszał w powietrze, by „nie zardzewieć" i nie odzwyczaić się od drążka sterowego i orczyka. Na tymże lotnisku częstym gościem bywała młoda, 18-letnia dziewczyna imieniem Flo. Miała niebieskie oczy, jasne włosy, zgrabną figurę. Miała również niepohamowany zapał do latania. Poznali się, zbliżyli do siebie i coraz częściej Walter zabierał Flo w górę, aż wreszcie pewnego dnia zdecydował się zabrać ją... do urzędu stanu cywilnego w Hackensack. Po założeniu rodziny lotnik mechanik musiał postarać się o zwiększenie zarobków. Warsztat nie przynosił zbyt wiele, chociaż Schirra rozbudował go, a nawet zatrudnił pomocnika, beznogiego inwalidę wojennego. Wielogodzinne przesiadywanie z ołówkiem w ręku nad opracowywaniem domowego budżetu nie przydawało się na wiele. Budżet był stale deficytowy. Młode małżeństwo wpadło wreszcie na szczęśliwy i wielce oryginalny pomysł. Nie darmo Walter był lotnikiem i synem lotniczego pioniera. Nie darmo Flo była żoną pilota i fanatyczką podniebnych przygód. Już przed wybuchem pierwszej wojny światowej zaczęły w Stanach Zjednoczonych wchodzić w modę tak zwane „cyrki powietrzne", produkujące się w przeróżnych miejscowościach niemal całego kraju. Popisy odbywały się rzecz jasna w przestworzach, a nie na ziemi. Rzecz polegała na tym, iż kilku odważnych i doświadczonych lotników, często byłych pilotów bojowych, łączyło się w grupę i, nabywszy jakieś stare samoloty z demobilu, odbywało oblot kraju, występując z programem obejmującym takie popisy, jak pozorowane walki powietrzne, akrobacje na małej wysokości, grupowe loty maszyn ze skrzydłami powiązanymi ze sobą sznurkiem, skoki spadochronowe. W ten sposób lotnicy zarabiali na życie, często życie tracili, ale publiczność rozkochała się w tego rodzaju widowiskach i „powietrzne cyrki" cieszyły się przez wiele lat powodzeniem. Do jednej z takich cyrkowych grup przyłączyło się na dorywcze i przejściowe występy małżeństwo Schirra.
Teksas jest największym ze stanów Północnej Ameryki. Wszystko jest tam ogromne, zakrojone na gigantyczną skalę. Kaniony i prerie, tysiączne stada bydła bogatych hodowców, ranczo z rozległymi plantacjami bawełny, nieprzemierzone łany pszenicy i owsa, złoża naftowe. W Teksasie wszystko odbywa się w wielkim stylu. W drugiej połowie dwudziestego wieku jednym z zasadniczych środków komunikacji w tych ogromnych przestrzeniach stał się samolot. Co trzeci teksańczyk obznajmiony jest ze
sztuką prowadzenia „latających machin", a co szósty posiada licencję pilota śmigłowcowego. W tamtych jednak latach, tuż po pierwszej wojnie światowej, „aeroplany" wzbudzały tam sensację, widywano je bardzo rzadko, toteż „powietrzne cyrki" miały w Teksasie zapewnione powodzenie. Pewnego wrześniowego popołudnia 1922 roku pod miastem Houston, położonym na południowym krańcu stanu, niedaleko wybrzeży Zatoki Meksykańskiej, wylądowały trzy jaskrawo pomalowane dwupłaty. W godzinę później na murach miasta pojawiły się barwne obwieszczenia, donoszące mieszkańcom, iż następnego dnia odbędą się na lotnisku Houston pokazy lotnicze zdolne wstrząsnąć nerwami najwytrzymalszego Teksańczyka. Takich pokazów — zapewniały plakaty — świat jeszcze nie widział. Jednym zaś z głównych punktów programu miały być karkołomne i krew mrożące w żyłach popisy królowej piękności Teksasu i reszty. Ameryki, nieporównanej „Miss X". Nic dziwnego, że następnego dnia na lotnisku oczekiwały tysiączne tłumy. Sprzedano wszystkie bilety, zarówno te dla najbogatszych — po dolarze, jak i te dla płebsu i młodzieży — po 50 centów. Program ułożony był zręcznie, widowisko szło gładko. Odbyły się już zapowiadane akrobacje samolotowe. Były kapitan pilot James Turnhouse rozwinął na wysokości 800 metrów spadochron, odrzucił go i tuż nad ziemią otworzył spadochron zapasowy, były porucznik pilot William Haskett pokonał zaś w „śmiertelnym" pojedynku byłego majora pilota Stanleya Donovana, który dymną świecą pozorując pożar swego samolotu znikł za horyzontem. Wreszcie nadszedł czas na najważniejszy punkt programu. Nad polem wzlotów pojawił się na wysokości 100 metrów pojedynczy dwupłat, pomalowany na czerwono. Za jego ogonem trzepotała długa, biała flaga z napisem: THE QUEEN OF TEXAS (Królowa Teksasu), na kadłubie zaś widniały metrowej wielkości litery: MISS X. Samolot przeleciał powoli, położył się na skrzydło w zakręcie, obniżył lot, jeszcze bardziej zredukował szybkość. W tylnej kabinie podniosła się smukła kobieca postać w obcisłych cyrkowych trykotach. Kobieta zręcznie prześliznęła się przez burtę i tanecznym krokiem zeszła na skrzydło maszyny. Na oczach początkowo zdumionych, a potem ogarniętych szałem zachwytu Teksańczyków Miss X, czyli po prostu Flo Schirra, poczęła wykonywać baletowe piruety i skoki, z niezrównaną gracją balansując na samej krawędzi płata. Opierając się pędowi powietrza, umiejętnie wymijała stójki i ścięgna łączące dolne i górne skrzydło, od czasu do czasu przesyłała gestami pozdrowienia morzu uniesionych w górę głów. Gdy maszyna prowadzona przez Waltera wykonała trzeci krąg dokoła lotniska, a Miss X poczęła wykonywać swe istotnie karkołomne popisy na górnym płacie, niczym już nie osłoniętym, entuzjazm publiczności doszedł do zenitu. Szum samolotowego silnika zmieszał się z setkami oddawanych na wiwat wystrzałów rewolwerowych, szerokoskrzydłe kapelusze? frunęły w powietrze. Nie wiadomo skąd pojawiły się bukiety kwiatów, również wyrzucane w górę. Sukces był całkowity! Tego samego wieczoru pochyleni nad mapą lotnicy opracowywali dalszą trasę, podczas
gdy Flo Schirra, krzątając się po kuchence wynajętego pomieszczenia, zaparzała kawę i przygotowywała kolację. W pewnej chwili podeszła do męża i odprowadziła go na bok. — Walt, przykro mi, ale nie mogę wziąć udziału w dalszych pokazach — szepnęła. — Co takiego?! Kobieto, przecież na tobie trzyma się ta cała impreza! Odwagi ci zbrakło? Flo wymownie popatrzyła na męża. — Odwagi mi nie brakuje, Walt — odpowiedziała spokojnie. — Po prostu nie wolno mi dłużej narażać życia. Właśnie teraz. Rozumiesz mnie, Walt? Chłopczyk urodził się 12 marca 1923 roku w Hackensack, do którego Walter i Flo powrócili z popisów w Teksasie. Dano mu oczywiście imię Walter, bo ojciec stanowczo twierdził, iż niemowlak z czasem wyrośnie na wybitnego lotnika, a w rodzinie Schirra zamiłowania powietrzne nierozłączne były z tym imieniem. Od tej chwili szczęśliwy i dumny ojciec począł dla odróżnienia dodawać po swym nazwisku słowo: senior, syn zaś — co prawda nie od razu — podpisywał się: Walter Schirra junior. Historia się więc powtórzyła, gdyż w podobny sposób musiał ongiś „odciąć się" od swego syna nieżyjący już dziadek Walter Schirra. — Zobaczysz, że będzie z niego pilot co się zowie — mawiał Walter senior do żony. — Wolałabym, by znalazł sobie spokojniejszy i bezpieczniejszy zawód — niezmiennie odpowiadała była Miss X. — Będzie latać, i to dobrze latać. Moja w tym głowa. Pamiętasz, co mawiał mój ojciec? — Nie pamiętam, bo go nie znałam. — Wszystko jedno. Mawiał: jeżeli masz coś zrobić, zrób to dobrze albo nie rób wcale. Junior będzie dobrze latał — upierał się były pilot bombowy. Walter Schirra junior uczył się w szkole podstawowej w Oradell, a później, gdy rodzina Schirra przeprowadziła się do tego miasta, uczęszczał tam i do szkoły średniej. Oradell odległe jest od Hackensack zaledwie o kilka kilometrów. Moje zainteresowanie lotnictwem było z pewnością odziedziczone — stwierdził Walter Schirra junior w autobiografii. — Mój ojciec nie popychał mnie do latania. Ale byliśmy sobie bardzo bliscy, ja zaś czułem do niego taki szacunek, iż chciałem wyrosnąć na takie[29] go jak on człowieka. Clyde Pangborn był przyjacielem ojca. Często pedałowałem na rowerze 25 mil do lotniska w Teterboro z naszego domu w Oradell w New Jersey, aby po prostu pogadać z Pangbornem i oglądać samoloty. Gdy miałem 15 lat, pilotowałem już [30] samolot ojca . Nigdy jednak nie wystartowałem na nim samodzielnie. Pewnego razu ojciec pożyczył maszynę jednemu ze swych przyjaciół, a ten skraksował i rozbił samolot w drzazgi. Prawdę mówiąc nie latałem samodzielnie do czasu, gdy wstąpiłem do marynarki i rozpocząłem prawidłowe szkolenie. i Lotnicza kariera Waltera rozpoczęła się dopiero po wojnie, w roku 1947. Chłopak po ukończeniu szkoły średniej uczył się przez rok w Technikum Mechanicznym w Newark, by wreszcie gładko zdać egzaminy wstępne do Akademii Morskiej w Annapolis. W roku 1945 ukończył uczelnię i uzyskał stopień oficer-
ski, zbyt późno, by wziąć udział w kończącej się wojnie. Po odbyciu stażu na krążowniku „Alaska" porucznik marynarki Walter Schirra junior wstąpił do szkoły pilotażu, by w roku 1948 opuścić ją z dyplomem w kieszeni i z przydziałem do eskadry morskich myśliwców, operujących z lotniskowców. I on uczestniczył w niefortunnych akcjach powietrznych w Korei, wykonał tam 90 lotów bojowych, a po powrocie do Stanów zabrał się do pracy w doświadczalnej bazie lotnictwa morskiego w China Lake w Kalifornii. Został oblatywaczem, latał coraz lepiej, ale jakże inne to było latanie niż powietrzne poczynania ojca! W czasie jednego pokolenia lotnictwo wykonało stumilowy skok naprzód. Na pewien czas Walter przeniósł się na pokład okrętu. Pływał przez blisko 2 lata i wreszcie osiadł w doświadczalnym centrum w Patuxent Riverr gdzie już w roku 1958 poznał wielu ze swych przyszłych kolegów astronautów. „Jeżeli masz coś zrobić, zrób to dobrze..." — często wspominał sentencję dziadka. Walter zadanie swe wykonywał dobrze. Zrównoważony, wytrwały i opanowany, wielbiciel narciarstwa i szybkich sportowych samochodów, do pracy oblatywacza podchodził poważnie, ze zrozumieniem i wyczuciem. Pracę zaś miał niezwykle atrakcyjną i odpowiedzialną. Brał czynny udział w doskonaleniu najnowszych typów odrzutowych samolotów morskich, jak myśliwski Chance Vought F7U-3 „Cullass" o prędkości 1050 kilometrów na godzinę, jak Douglas F3D „Skynight" o prędkości dodźwiękowej czy też McDonnel F3H [31] „Demon", którego prędkość maksymalna znacznie przekraczała liczbę Macha . Wreszcie przystąpił do oblatywania najnowszej konstrukcji F4H, będącej jeszcze nawet w roku 1964 ściśle strzeżoną tajemnicą wojskową. Przy wykonywaniu tego ostatniego zadania zastały go wieści o planie „Mercury". Walter długo rzecz rozważał, wielokrotnie naradzał się z żoną (Schirra ożenił się bowiem w roku 1946 z pasierbicą admirała Holloway; jego żona nosi imię Josephine, syn oczywiście nazywa się Walter, córeczka zaś — Susanna, zdrobniale: Susy). W końcu podjął decyzję. Do tej pory nie zastanawiałem się wcale nad problemami lotów kosmicznych. Zdaje mi się, że ostatecznie przeważył szalę ten sam instynkt, który nakłonił mnie do zostania pilotem doświadczalnym. Oczywiście wpłynął również na mnie fakt, że gdy wezwano mnie do dyrekcji NASA i powiadomiono o wszystkim, plan wydał mi się realny i godny uwagi. Ale instynkt odegrał rolę zasadniczą, żądał ode mnie doskonalenia kunsztu lotniczego i rozszerzania jego granic, by z mych wysiłków korzystać mógł cały naród... Czułem również, że posiadałem odpowiednie do tej pracy doświadczenie i kwalifikacje. Wiedziałem, iż czekają nas nieprzewidziane niebezpieczeństwa i że astronauci będą musieli zastosować całkiem nowy system latania. Byłem jednak przekonany, że lata bojowego latania i zawód oblatywacza przygotowały mnie do opanowania każdej sytuacji. Oczywiście, naprawdę człowiek nie jest siebie pewien, dopóki się nie sprawdzi. Nigdy
nie wiadomo, czy podoła się przeciwnościom, dopóki nie stanie się z nimi oko w oko. Sprawdzić swą wartość i sprawność można tylko w czasie kryzysu, przełomu... O ile lot Gagarina zdumiał Amerykanów, a lot Titowa nimi wstrząsnął, o tyle grupowa wyprawa orbitalna Nikołajewa i Popowicza zadała prestiżowi Stanów Zjednoczonych prawdziwy cios, kierownictwu NASA przysporzyła zaś wielu bezsennych nocy. Mimo jednak kolejnej przegranej trzeba było kontynuować wykonywanie planu „Mercury" i mozolnie, krok za krokiem podążać do wyznaczonego celu. Astronauci amerykańscy czynili wspaniałe wysiłki, robili systematyczne postępy i nie ich winą było, iż kosmonauci radzieccy czynili postępy znacznie większe. Lot komandora porucznika Waltera Marty Schirra — tak wysoko zawędrował już lotnik po drabinie wojskowej kariery — odbył się dnia 3 października 1962 roku i — po raz pierwszy w dziejach amerykańskich poczynań kosmicznych — od chwili startu aż do samego wodowania nie wydarzyło się nic nieprzewidzianego. Rakietę ,,Atlas" z kapsułą „Sigma 7" wystrzelono z Cap Canaveral o godzinie 7.15 czasu wschodnioamerykańskiego. Schirra wykonał przewidziane programem sześć okrążeń orbitalnych, w czasie których wykonywał nakazane mu czynności. Apogeum „Sigma 7" wynosiło 280 kilometrów, perigeum — 160 kilometrów, przeleciana ogółem odległość — 259 000 kilometrów, ogólny czas lotu — 9 godzin 32 minuty. O godzinie 16.41 otworzył się główny spadochron kapsuły. Astronauta począł z wolna opadać na powierzchnię Pacyfiku. Zadanie zostało wykonane. Wodowanie nastąpiło o godzinie 16.47, tuż obok oczekującego lotniskowca „Kearsarge". Przez moment wydawało się nawet, iż „Sigma 7" wyląduje na środku pokładu okrętu i marynarze poczęli się niepokoić, gdyż tak precyzyjne trafienie w „cel" nie było przewidziane. Wiatr zniósł jednak kapsułę w bok, „Sigma 7" dotknęła wody w odległości około 9 kilometrów od „Kearsarge", a w pół godziny później astronauta znalazł się na pokładzie lotniskowca. Komandor porucznik Schirra jest nie tylko lotnikiem, nie tylko astronautą, ale również oficerem marynarki. Na wylot zna jej przepisy i tradycje. Stąd znamienny incydent tuż po jego pojawieniu się na okręcie. Schirra nie wychodził z kapsuły aż do chwili, gdy wciągnięto ją na pokład. Dopiero wtedy wyrzucił drzwi bocznego włazu, wydostał się na zewnątrz, rozejrzał i sprężystym krokiem podszedł do kapitana okrętu, kontradmirała Rankina. Zasalutował i służbiście poprosił: — Astronauta komandor porucznik Schirra prosi o zezwolenie wejścia na okręt. Rankin opanował uśmiech i odparł z równym namaszczeniem: — Udzielam zezwolenia. Dopiero teraz nastąpiło powitanie i gratulacje, potem zaś badania lekarskie, meldunki i sprawozdania, depesze i rozmowy radiotelefoniczne. Wieczorem zaś Walter został honorowym gościem w kapitańskiej kajucie i przez długi czas gawędził z oficerami lotniskowca, dzieląc się z nimi wrażeniami z orbitalnej podróży.
W pewnej chwili, gdy rozmowa zeszła na szczegóły dotyczące pobytu astronauty w kapsule, Walter stwierdził: — Tam jest diabelnie ciasno. Właściwie my nie wchodzimy do kapsuły, ale naciągamy ją na siebie, jak się wyraził Glenn. — Taak — kontradmirał Rankin spoważniał. — Tam jest rzeczywiście diabelnie ciasno, sam widziałem. Czy nie przewiduje się użycia czegoś obszerniejszego w następnych lotach? Schirra potrząsnął głową. — Niestety nie— mruknął z ociąganiem. — To znaczy nie przewiduje się w najbliższej przyszłości, dopóki nie poczniemy używać silniejszych rakiet nośnych. Zresztą plan „Mercury" dobiega końca. Wydaje mi się, iż w ramach tego planu czeka nas jeszcze tylko jeden, ostatni lot. — A potem co? Księżyc? — rzucił z żywym zainteresowaniem Rankin. — Tak. Ale nie wiemy, kiedy to nastąpi. Mówiąc między nami nie będziemy bynajmniej zaskoczeni, jeżeli pierwszego lądującego na Księżycu astronautę amerykańskiego powita kosmonauta rosyjski i zaprosi na filiżankę herbaty. Człowiekiem, który zakończył wzloty planu „Mercury", a zarazem pobił wszelkie rekordy wytrzymałości, był astronauta Leroy Gordon Cooper.
P L AN „ M E R C U R Y " U K O Ń C ZO N Y
W roku 1935 8-letni Leroy Gordon Cooper odbył wraz ze swym ojcem pierwszy lot, a nawet usiłował prowadzić maszynę. W roku 1942 tenże sam entuzjasta lotnictwa wykonał pierwszy lot samodzielny. W roku 1949 Leroy, pilot sportowy i student uniwersytetu w Honolulu, zabrał w powietrze żonę Trudy oraz... 2-tygodniową córeczkę Camalę. W roku 1959... 10 lat to długi okres czasu, dla różnych ludzi może mieć różne oblicze. Może być pasmem jałowych, monotonnych miesięcy i tygodni, może być przeładowany wydarzeniami i [32] doznaniami. Niewątpliwie dla lotnika i jego latającej żony te 10 lat od pierwszego startu Camali Gordon Cooper wypełnione były po brzegi, a życie młodej pary ulegało zasadniczym zmianom. Najważniejsze zaś, iż w roku 1959, a więc w dziesiątą rocznicę hawajskiego lotu, major lotnictwa Gordon Cooper znalazł się w gronie siódemki astronautów i wraz z kolegami począł przygotowywać się do realizacji planu „Mercury". Przyznać trzeba, iż czasu nie zmarnował, a jego lotnicze dzieje to stały, systematyczny postęp, ciągłe wspinanie się w górę. Zresztą Leroy latanie miał, jak to się mówi, we krwi, niemal je wessał z mlekiem matki, podobnie jak jego własna córka. Tak jak Walter Schirra, Leroy jest synem lotnika. Urodził się 6 marca 1927 roku w miejscowości Shawnee w stanie Oklahoma, położonym na południu USA na pograniczu Teksasu. Jego dziadek, zahartowany w bojach osadnik, w dziewięćdziesiątych latach ubiegłego stulecia zawędrował do tamtejszych, dzikich podówczas, okolic i wraz z podobnymi mu pionierami zakładał podwaliny amerykańskiej cywilizacji, a zarazem tępił Indian i wypierał ich z urodzajnych obszarów i bogatych terenów łowieckich. Ojciec, Leroy Gordon Cooper senior, był w czasie pierwszej wojny światowej oficerem marynarki, później przeniósł się do lotnictwa, gdzie dosłużył się stopnia pułkownika podczas drugiej wojny światowej. Szkolne lata Leroya to Shawnee i Murray w stanie Kentucky. Właśnie w tym czasie stawiał on pierwsze kroki powietrzne na przestarzałym Chance Vought UO-1. W 1945 roku 18-letni młodzieniec wstąpił do wojska, do piechoty marynarki, a wkrótce dostał się na wstępny kurs w Akademii Morskiej, zamierzając przeszkolić się w pilotażu i zostać członkiem którejś z jednostek bojowych operujących z lotniskowców. Druga wojna światowa zakończyła się jednak i w roku 1946 Cooper został zdemobilizowany. Jego ojciec przebywał wtedy służbowo na Hawajach, na lotnisku Hickam Field, toteż Leroy po zwolnieniu z wojska udał się tam, zamieszkał wraz z rodzicami i przez następne 3 lata zawzięcie studiował w University of Hawaii w Honolulu. Tam też poznał Trudy, już wtedy marzącą o samodzielnym lataniu. Pobrali się i rozpoczęli wspólne podniebne wędrówki, z których nie zrezygnowali nawet po urodzeniu córki. Jeszcze przed ukończeniem hawajskiej uczelni Leroy został na powrót powołany do woj-
ska. Z powodzeniem przeszedł przez kurs pilotażu, zdobył skrzydełka pilota wojskowego i w stopniu podporucznika został wysłany do 525 dywizjonu bombowego, stacjonującego w Neubiberg pod Monachium w Niemczech Zachodnich. Podczas 4-letniego pobytu w Europie Gordon Cooper nie zaniedbał nauki i systematycznie uczęszczał na specjalne wieczorowe wykłady w „filii" uniwersytetu marylandzkiego. Kształcił się wytrwale i po powrocie do Stanów Zjednoczonych. Bez trudu przebrnął przez lotniczy Instytut Technologiczny w bazie Wright Patterson w Dayton. Z dyplomem w kieszeni porucznik Gordon Cooper znalazł się w szkole pilotów doświadczalnych w Edwards Air Force Base, by wreszcie „wylądować" w tejże bazie jako pełnowartościowy i znakomicie przeszkolony oblatywacz, specjalizujący się w wypróbowywaniu samolotów myśliwskich. Jednocześnie zaś przeprowadzał długotrwałe i zajadłe dyskusje z Trudy, by ustalić, która z córek winna pierwsza zabrać się do pilotażu: starsza, ale mniej energiczna Camala, czy młodsza i żywa jak skra Janita. Ponieważ Leroy skłonny był oddać pierwszeństwo Camali, Trudy zaś Janicie, więc ze sterami samolotu pierwsza zapoznała się... Janita. — Twój umysł poczyna pracować dopiero na wysokości 5 metrów nad ziemią. Rozumiesz więc, iż siłą rzeczy ja muszę zająć się wychowaniem dziewczynek — brzmiał ostateczny argument wojowniczej małżonki. Skoro tylko Gordon Cooper dowiedział się o istnieniu planu „Mercury" i poszukiwaniu kandydatów na. astronautów, bez wahania zdecydował się na stanowczy krok. Kosmiczne loty interesowały Coopera od dawna. Jeszcze jako malec w szkole w Shawnee rozczytywał się w fantastycznych opowiadaniach o wędrówkach po innych planetach. Po przejściu przez wstępne eliminacje, potem przez długotrwałe i wyczerpujące badania, Leroy powrócił do Edwards, by podjąć przerwaną pracę oblatywacza. Chociaż na ogłoszenie wyników trzeba było poczekać, Gordon Cooper nie miał ani cienia wątpliwości, że zostanie wybrany do grupy astronautów. — Posiadam wszelkie potrzebne kwalifikacje. Mam 2800 godzin wylatanych na samolotach, z tego 1700 godzin na odrzutowcach — tłumaczył żonie. — Przelazłem przez te przeklęte testy na piątkę z plusem. Byliby ostatnimi głupcami, gdyby mnie nie wybrali! — Gdyby cię wybrali, znaczyłoby to, że mają strasznie mało kandydatów — spokojnie zauważyła Trudy. — Teraz mi docinasz, a jak odjadę, będziesz za mną tęsknić. — Nie będę, ponieważ pojadę z tobą. — Nie pojedziesz, bo tam kobiet nie potrzeba. — Dlaczego? — Czyżbyś wybierała się w Kosmos? — Czy kobieta nie może polecieć w Kosmos? — Nie! — Dlaczego? — No... rozumiesz, kobiety są, tego, mniej wytrzymałe i w ogóle... Wyraz twarzy Trudy powstrzymał Leroya od dalszych wyjaśnień co do braku przydatno-
ści kobiet do lotów kosmicznych. Potencjalny astronauta, powietrzny zdobywca tajników naddźwiękowych odrzutowców przeżył jeszcze jedną naziemną rodzinną porażkę, również „naddźwiękową". Oczywiście Trudy pojechała do bazy rakietowej wraz z mężem. Gdy wróciłem do Edwards, byłem całkowicie pewny, iż dostanę się do zespołu. Nawet zakomunikowałem swemu zwierzchnikowi, iż musi poszukać mego zastępcy. Postawiłem rodzinę w „stan gotowości alarmowej" i wziąłem 2 tygodnie urlopu, by wszystko przygotować do przeprowadzki. Wcale się również nie zdziwiłem, gdy w 2 dni po powrocie z urlopu otrzymałem z dyrekcji NASA telefon. Głos po drugiej stronie linii oznajmił, iż zostałem wybrany do zespołu, i spytał, kiedy będę mógł wyjechać do bazy lotniczej w Langley, gdzie mieściła się siedziba dowództwa planu „Mercury". Odpowiedziałem: „Wyjeżdżam natychmiast". Istotnie, w 3 godziny później major Gordon Cooper opuścił lotnisko w Edwards. Wraz z nim wyjechała żona oraz obie córki. Działo się to w roku 1959. Leroy nie stracił ani jednego dnia w zespole astronautów. Prędko zżył się z kolegami, pracował nadzwyczaj pilnie i marzył cały czas o pierwszym ,,skoku" w Kosmos, potem o pierwszym locie orbitalnym, lecz nie mógł doczekać się swej kolejki. Jeden po drugim startowali Shepard, Grissom, Glenn, Carpenter, Schirra. Odpadł niefortunny Slayton. Z drugiej półkuli, ze Związku Radzieckiego, dochodziły wieści o pomyślnych lotach Gagarina, Titowa, Nikołajewa i Popowicza. On przez cały czas pozostawał na ziemi. — Mówiłam ci, że nie jesteś potrzebny — żartowała Trudy, ale natychmiast dorzucała: — Nie przejmuj się, Roy, z pewnością zachowują cię na deser. Na pewno przygotowują dla ciebie coś specjalnego. Musimy uzbroić się w cierpliwość. Leroy nie wątpił również, że właśnie jemu przypadnie w udziale najtrudniejsze zadanie planu „Mercury". Wiedział przecież, o co chodziło w każdym kolejnym locie. Ale też nie wątpił, że zadanie zdoła wykonać, chociaż nie raz i nie dwa kpił i wydrwiwał swą „budkę telefoniczną", jak przezwał kapsułę „Faith 7" („Wiara 7"). — Więc chcecie, żebym w tej klitce wykonał dwadzieścia dwa okrążenia Ziemi? Nic nie da się utargować? — Czyżby naprawdę chciał pan coś utargować, majorze? — Nnno... właściwie nie, przeciwnie. Ale zimno mi się robi na myśl, że mam tam siedzieć przez 34 godziny. — Dokładny czas pańskiego lotu nie jest jeszcze ustalony. Może potrwać tylko 33 godziny i 45 minut. — Mniejsza o minuty, ważniejsze są dziesiątki godzin. Przecież mogę dostać odcisków na, hm, siedzeniu. — Fotel jest miękki, majorze. Zresztą jeszcze jako zastępca Schirry wiedział pan, co pana czeka. — Wiedziałem. Oczywiście polecę, do licha! Polecę! Za żadne pieniądze nikomu nie ustąpię miejsca, nawet choćby kapsuła była zbudowana dla krasnoludków!
— Zbudowana jest dla pana, majorze, chociaż łatwiej byłoby w niej umieścić pańską córkę. — Camalę? — Nie, Janitę, bo mniejsza. Ale cóż, kobiet nie wysyłamy w Kosmos. Leroy, zapominając o sprzeczce z żoną na ten sam temat, spytał żywo: — Czy nie planujecie wysłania kobiety? Dyrektor Gilruth wzruszył ramionami. — Kobiety są mniej wytrzymałe i odporne nerwowo, mniej sprawne fizycznie i psychicznie, mniej otrzaskane z powietrzem. Nie, majorze, nie przewidujemy możliwości wysłania kobiety na orbitę w ciągu następnych wielu lat. Start pierwszej astronautki to rok 1970, nie wcześniej. Leroy złośliwie przymrużył oko. — A pierwszej kosmonautki? Dyrektor Gilruth ponownie wzruszył ramionami. — Oczywiście nie znamy ich planów. Nie sądzę jednak, by Rosjanie zdobyli się na wystrzelenie kobiety przed nami. Rozmowa Gordon Coopera z dyrektorem NASA odbyła się w kwietniu 1963 roku, dawno zaś już postanowiono, iż z Cap Canaveral wystrzelona zostanie w maju tegoż roku ostatnia rakieta planu, a w jej kabinie zasiądzie Gordon Cooper. „Faith 7" przygotowano nad wyraz starannie, wyposażono ją w niezbędną aparaturę, zapasy tlenu, paliwa, pożywienia i tego wszystkiego, co potrzebne było dla utrzymania astronauty przy życiu w długotrwałym locie. Niestety rozmiary statku kosmicznego pozostały bez zmiany. Rakieta „Atlas" nie zdołałaby wypchnąć na orbitę okołoziemską cięższego zasobnika, użycia nowej rakiety „Saturn" nie przewidywano w obecnym stadium eksperymentów orbitalnych. Tak więc Leroy musiał pogodzić się z perspektywą arcyniewygodnej podróży kosmicznej. Podobnych niewygód nie doświadczył przed nim żaden inny pionier Kosmosu. Prawda, że Nikołajew i Popowicz przebywali w swych kabinach znacznie dłużej, że wykonali większą ilość okrążeń Ziemi. Ale przyrównać zasobnik „Wostoka" do kapsuły „Faith 7" to tak, jakby porównać komfortowy przedział sypialny pierwszej klasy do przedziału podmiejskiego pociągu w godzinach największego „szczytu". Start astronauty Leroy Gordon Coopera odbył się dnia 15 maja 1963 roku. Żadnych opóźnień nie było. Lot miał przebieg najzupełniej normalny, bez jakichkolwiek zakłóceń, a jedynym utrapieniem lotnika było wielogodzinne przebywanie w jednakowej pozycji, co nawet w stanie nieważkości było dalekie od komfortu. Gordon Cooper wykazał niezwykły hart, wytrzymałość i kondycję fizyczną, a zarazem sprawność zawodową. Orbitalna wyprawa trwała 34 godziny 20 minut, astronauta wykonał, jak przewidywano, dwadzieścia dwa okrążenia Ziemi, przeleciał około 920 000 kilometrów. Wodował na Oceanie Spokojnym i w rekordowym czasie został wyłowiony i przetransportowany na pokład lotniskowca „Kearsarge". Po badaniach lekarskich i złożeniu sprawozdania z lotu przewieziono go samolotem do Honolulu, gdzie witały go wielotysięczne tłumy, a w pierw-
szym rzędzie... Trudy, Camala i Janita Gordon Cooper. Plan „Mercury" dobiegł końca. Pomyślnie wykonano pierwsze stadium amerykańskich poczynań astronautycznych. Wysyłanie na orbitę okołoziemską kapsuły z jednym astronautą na pokładzie i utrzymanie jej przez niemal dowolny okres czasu przestało być problemem. W bazie na Cap Canaveral, zwanej już Cap Kennedy, rozpoczęto trening następnej grupy astronautów, przeznaczonej do pilotowania dwuosobowych kapsuł planu „Gemini" oraz trzyosobowych kapsuł planu „Apollo". — Pierwszorzędni faceci, sami oblatywacze — zwierzył się Leroy żonie po zapoznaniu się z młodszymi kolegami. — Sami oblatywacze? Mężczyźni? — Naturalnie! Jak mogłoby być inaczej. Kobiety mają inne zadania, inny rodzaj pracy... Wyraz twarzy pani Gordon Cooper był taki, iż bohater Kosmosu szybko dorzucił: — Ma się rozumieć, że praca kobiet również jest bardzo ważna. W pewnych zawodach nas przewyższacie. — W pewnych zawodach! — powtórzyła pogardliwie Trudy. — A ja ci mówię, Roy, że w przeciągu następnego roku kobieta poleci w Kosmos. Założymy się? — Jak najchętniej, bo wiem, że wygram. — Ślicznie. Skoroś tak pewny, to może o ładny naszyjnik. Sama wybiorę. — Proszę bardzo. Ale wygram ja, a ja naszyjników nie noszę. — Jeżeli ty wygrasz, dostaniesz ode mnie... no, dostaniesz nową fajkę. — Nie palę fajki! — Wiem o tym, ale może kiedyś będziesz palił. Ponieważ od słynnej grupowej wyprawy Nikołajewa i Popowicza minęło 9 miesięcy, można było przypuszczać, iż również radziecki wstępny plan penetrowania Kosmosu został w pełni wykonany, a major Gordon Cooper otrzyma niepotrzebną mu fajkę. Okazało się jednak, iż czerwiec 1963 roku przyniósł jeszcze jedną kosmiczną sensację. Niespodziance było na imię Walentyna, a Trudy Gordon Cooper otrzymała od męża piękny naszyjnik z pereł. Sama go wybrała, bo przecież Leroy decydował tylko o sprawach zasadniczej wagi, jak to kiedyś małżonkowie Cooper uzgodnili. Zdecydował i w tym przypadku: ustalił w sklepie jubilerskim terminy spłat naszyjnika.
WAL E N T Y N A I WAL E R Y
Nałożenie ciężkiego kosmicznego skafandra i wielkiego kosmicznego hełmu to sprawa wielce skomplikowana i długotrwała, toteż dziewczyna poprosić musiała o pomoc, której jej natychmiast udzielono. Walentyna kończy wreszcie ubieranie się, dziękuje z uśmiechem i zręcznie wspina się po metalowej drabinie. Podchodzi do otwartego włazu kabiny, usadawia się w wygodnym fotelu, przypina pasy, włącza system wentylacji skafandra i uruchamia łączność radiową z zewnętrznym światem. Opanowuje narastające podniecenie i systematycznie, siłą nabytego w wielokrotnych ćwiczeniach nawyku, przeprowadza przegląd aparatury, sprawdza działanie wszystkich przyrządów pokładowych i najprzeróżniejszych dodatkowych urządzeń. Oddycha głęboko i nieruchomieje. Jest już gotowa do startu. Następuje metodyczne odliczanie czasu, głos z zewnątrz dochodzi do kabiny przez słuchawki radiotelefonu. Pozostało jeszcze kilka minut, wszystko jest w najzupełniejszym porządku, wszystko przebiega zgodnie z planem, ale serce dziewczyny bije coraz szybciej, kosmonautkę ogarnia coraz większe podniecenie. Walentyna przywołuje się do porządku wysiłkiem woli i rzuca w mikrofon sakramentalne zdania: — Samopoczucie znakomite. Jestem gotowa do startu. Czas poczyna wlec się wprost niemożliwie. Kosmonautka doskonale zdaje sobie sprawę, iż w rzeczywistości sekundy i minuty następują po sobie w normalnym tempie, niemniej wyobraźnia płata figle. Chronometr kabiny,' przyrząd stuprocentowo pewny i wielokrotnie wypróbowany, zachowuje się nieprzyzwoicie. Jego wskazówki zwalniają biegu, prawie zatrzymują się w miejscu. Gdy mają dojść do szczytu tarczy, nabierają żółwiego tempa. „Będę pierwszą kobietą w Kosmosie! Będę pierwszą, muszę być pierwszą" — uparcie kołacze myśl w głowie Walentyny. Napięcie rozładowuje głos z Ziemi: — Uwaga! Start! Ciszę kabiny rozdziera potężny, stale wzrastający ryk silników. Rozpoczyna się wzlot w Kosmos! Walentyna startuje! Narasta przeciążenie, potem maleje. Kosmonautka przystępuje do pracy. Przekazuje kolejne meldunki na Ziemię, donosi o wyprowadzeniu statku na orbitę. Pracuje bez chwili przerwy, obserwuje przyrządy, sprawdza działalność aparatury łącznościowej, co chwila spogląda przez iluminator. Łoskot urywa się i wewnątrz kabiny monotonnie szumią transformatory, szczękają przekaźniki, czasem odzywa się wiecznie czujny radiotelefon. W jedną stronę płyną instrukcje, rozkazy, uwagi i zapytania. W drugą biegną meldunki, spostrzeżenia, obserwacje. Ospały chronometr ożywia się, nabiera wigoru. Czas pędzi obecnie w takim tempie, jak kabina kosmicznego wehikułu. Wskazówki, jeszcze niedawno tak leniwe, wprost szaleją dokoła tarczy. Czasu jest coraz mniej, a tyle jeszcze pozostało do zrobienia!
Statek kosmiczny wlatuje w cień Ziemi, zapada orbitalna „noc". Myśl Walentyny przedostaje się jakoś przez ścianki statku, ucieka w przestrzeń, wraca w dół, na Ziemię. Oczami wyobraźni kosmonautka widzi matkę, pozostawioną daleko, w odległym Jarosławiu, widzi twarze kolegów i przyjaciół. Jurij, Herman, Pasza, Walery i Andrian... Ta twarz utrzymuje się najdłużej, jest najwyraźniejsza. Radiotelefon przywołuje Walentynę do rzeczywistości. Dowództwo prosi o przekazanie dokładnego położenia statku. Kosmonautka określa współrzędne i po chwili melduje, iż znajduje się już nad Atlantykiem. — Dobrze, ,,Orzeł", w porządku — pada pochwała Ziemi. Teraz kolej na sprawdzenie stanu własnego organizmu, a także warunków w kabinie. Wszystko normalnie, nic godnego zanotowania, niemniej dane trzeba dla porządku zapisać w dzienniku pokładowym. Walentyna przystępuje do tej czynności, ale mimo woli wydaje lekki okrzyk podziwu. Oto bowiem kabinę zalewa ostre światło słoneczne, statek kosmiczny wydostaje się z cienia Ziemi. — Halo, Ziemia, halo, Ziemia, tu „Orzeł", tu „Orzeł"! Proszę o pozwolenie włączenia ręcznego sterowania. Chwila ciszy i nadchodzi spodziewana odpowiedź: — Halo „Orzeł", tu Ziemia. Zezwalam na ręczne sterowanie. Zdecydowanym ruchem Walentyna uruchamia dźwignię. Statek zmienia położenie, na rozkaz pilotki przekręca się dookoła wszystkich trzech osi. Wszystko przebiega normalnie. Czas płynie, przesuwają się wskazówki chronometru, obecnie biegnące w normalnym tempie, bez dziwacznych opóźnień i przyśpieszeń. Dobiega końca przewidziany okres lotu. Należy przygotować się do lądowania, sprawnie wykonać wszelkie niezbędne czynności w kabinie. To ważne, bo zejście z orbity i lądowanie stanowią krytyczną fazę wyprawy. W kabinie wyraźnie słychać szum pracujących silników hamujących. Przeciążenie wzrasta, staje się dokuczliwe. Za chwilę statek znajdzie się na Ziemi. Wstrząs. Lądowanie. Koniec wyprawy. Z boku kabiny otwiera się właz. Walentyna odpina pasy, podnosi się z miejsca i zręcznie przedostaje się na zewnątrz. Momentalnie otaczają ją koledzy kosmonauci, głośno wiwatujący na jej cześć, rozweseleni, sypiący żartami i dowcipami. „Statek kosmiczny" stoi nieruchomo na środku wielkiej sali ćwiczebnej „kosmicznego miasteczka". Przez cały czas „lotu" nie przesunął się ni o centymetr. „Orbitalna wyprawa" Walentyny Tierieszkowej jest tylko zwykłym treningiem, nader realistycznym przygotowaniem do przyszłej prawdziwej wyprawy. — Jak podobało ci się w Kosmosie, Wala? — pyta z uśmiechem Andrian Nikołajew, wyzbywając się zwykłej nieśmiałości i rezerwy. — Wspaniale! Gdy by ż to był prawdziwy lot! — wzdycha dziewczyna. Pasza Popowicz kładzie jej rękę na ramieniu. — Będzie i prawdziwy lot, Wala. Poczekaj trochę, wyruszysz na taką wyprawę, że ho,
ho... Już tam Walery trenuje, aż się pot z niego leje. Będziesz miała w górze dobrego kompana. Istotnie, podczas gdy Walentyna Tierieszkowa wykonywała swój lot na symulatorze, w innym pomieszczeniu zasiadł w małej kabinie specjalnej przeciążeniowej wirówki podpułkownik lotnictwa Walery Bykowski, 29-letni pilot, poprzednio oblatywacz o wielkim doświadczeniu i kilku tysiącach godzin w powietrzu. Wiadomo już było w „kosmicznym miasteczku", że właśnie on będzie partnerem Tierieszkowej w pierwszym mieszanym grupowym locie orbitalnym. Bykowski, szczupły, uśmiechnięty, w obejściu prostolinijny i otwarty, trenował z równym zapałem, jak reszta kosmonautów, i zwykle późnym dopiero wieczorem wracał do domu, do żony, noszącej zbiegiem okoliczności również imię Walentyna, oraz do małego synka. Ale ćwiczenia na wirówce, dla „niewtajemniczonych" nader trudne i uciążliwe, dla Walerego nie były nowiną. Lotnik bez kłopotu znosił duże przeciążenie, dochodzące do dwunastu, a nawet i piętnastu „g". Bykowski wszedł do kabiny umieszczonej na końcu długiego ramienia przyrządu. Padł sygnał i ramię, nieco zbliżone wyglądem do zwykłej karuzeli, ruszyło z miejsca i poczęło obracać się dokoła z coraz większą prędkością. Narastała siła odśrodkowa, a więc przeciążenie, starannie kontrolowane i obserwowane przez specjalistów kierujących ćwiczeniem. Próba dobiegła końca, Walery wyszedł z kabiny i uśmiechnął się. — Za każdym razem czuję się lepiej — powiedział do stojącego obok kolegi, pułkownika Komarowa. — Jeśli tak pójdzie dalej, zniosę i dwadzieścia „g". — Zanim do tego dojdzie, polecisz w Kosmos z Walą — odparł Komarów. — Tak, zapewne — rzucił Walery i spojrzał na zegarek. — No, czas na lotnisko, za godzinę mamy wykonać z Walentyną grupowy skok spadochronowy. — Widziałeś podarki, które przywiózł Andrian z Indonezji? — Nie. — Zajdź do naszego muzeum, warto obejrzeć. — A wieczorem partyjka bilardu, co? — Oczywiście. Muzeum „kosmicznego miasteczka" jest wprost wyjątkowe. Znajdują się tam prezenty przysyłane kosmonautom z najodleglejszych zakątków kuli ziemskiej, niemal z każdego kraju. Obrazy i rzeźby, książki i albumy, najprzeróżniejsze wyroby z jedwabiu, srebra i złota, z kości słoniowej i drewna, z gipsu i marmuru, medale i dyplomy. Statuetka od robotników angielskich, płaskorzeźby z Węgier, hinduska jedwabna narzuta, makieta „Wostoka" wykonana przez uczniów niemieckich, model czechosłowackiego samochodu „Tatra", model francuskiego odrzutowca „Caravelle", brązowa statuetka Ikara od lotników polskich. W gablotkach na ścianie wiszą złote medale miast francuskich, włoskich i austriackich wybite na cześć Gagarina i Titowa. W innych gablotach spoczywają klucze wielu stolic świata, wręczone dwóm pierwszym kosmonautom. W jeszcze innej nadane Gagarinowi ordery kilkunastu państw.
Wieczorem, przy tradycyjnej partii bilardu, Bykowski zwrócił się do swej przyszłej partnerki: — Przyniosłaś mi szczęście, Wala. Dzisiaj ani razu nie przegrałem, a Andrian aż dwa razy właził pod stół. Karą dla przegrywającego bilardzisty ,kosmicznego miasteczka" było wejście pod niski stół bilardowy ku uciesze przyjaciół. — Tak, masz szczęście, Walery — odparła z roztargnieniem. — Kiedy nareszcie... — połapała się i urwała. Bykowski zrozumiał ją momentalnie. — Jeszcze trochę cierpliwości, Wala. Ani się obejrzysz i będziemy tam — wskazał dłonią w górę. Istotnie, kosmiczna wyprawa Tierieszkowej i Bykowskiego nastąpić miała lada chwila. Przybliżał się wielki dzień, w którym pierwsza kobieta świata wylecieć miała w Kosmos. Na swój wielki dzień Walentyna Tierieszkowa czekała długo, a prawdę mówiąc, początkowo niezbyt wierzyła, iż właśnie jej przypadnie wykonanie zaszczytnego zadania. Była przecież „tylko" lotnikiem sportowym, spadochroniarzem, nie zaś — jak Gagarin, Titow i inni — doświadczonym oblatywaczem. Okazało się jednak, iż długodystansowy plan radziecki polegał na umożliwieniu kosmicznych wzlotów ludziom wszelkich zawodów, jako że w przyszłych ekspedycjach międzyplanetarnych przewidywano udział naukowców, lekarzy, inżynierów i techników. Przewidywano również, iż udział kobiet stanie się w takich wyprawach nie tylko możliwy, ale wprost konieczny. Od najwcześniejszych lat Walentyna poznawała życie od jego trudnej strony. Gdy jej ojciec zginął na froncie w czasie drugiej wojny światowej, matka, Helena Tierieszkowa, liczyła zaledwie 27 lat. Na barki młodej kobiety spadł ciężar utrzymania trojga małych dzieci. Starsza siostra Walentyny miała wówczas 6 lat, ona sama 3 lata, a najmłodszy braciszek zaledwie kilka miesięcy. Helena Tierieszkowa pracowała ciężko, początkowo w rodzinnej wiosce Maslennikowo, położonej w odległości 40 kilometrów od Jarosławia, później w samym Jarosławiu. W tym właśnie mieście 8-letnia Walentyna poczęła w chwili ukończenia wojny uczęszczać do szkoły podstawowej, a jednocześnie starała się ulżyć matce, dopomagając jej w rozlicznych pracach domowych. W roku 1955 Wala ukończyła szkołę i uzyskała pracę w kombinacie tekstylnym „Krasnyj Pieriekop" w Jarosławiu. Młoda robotnica nauki jednak nie poniechała, doskonale rozumiała potrzebę dalszego kształcenia się i doskonalenia w zawodzie. Władze fabryczne poszły jej na rękę i Walentyna ukończyła Technikum Tekstylne, by w roku 1960 uzyskać tytuł technika przędzalnictwa. Zainteresowania młodej, przystojnej i energicznej dziewczyny nie ograniczały się do spraw zawodowych. Walentyna coraz częściej spoglądała w niebo, unosiła głowę na dźwięk silników samolotowych, wypatrywała widoku otwierających się białych spadochronów. Najpierw popróbowała tego ostatniego sportu, a jej pierwszy powietrzny krok
wykonany został w roku 1955, kiedy to w miejscowym aeroklubie wstąpiła do kółka spadochronowego, a wkrótce potem poszybowała w dół przyczepiona nylonowymi linkami do nylonowej czaszy. W rok później objęła stanowisko kierowniczki kółka spadochronowego i zdobyła tytuł spadochroniarski I klasy. Zapał Walentyny wzrastał. Same skoki spadochronowe już jej nie zadowalały. Zapragnęła poświęcić się lotnictwu całkowicie, a kiedy w roku 1961 dowiedziała się o historycznym locie Gagarina, jej marzeniem stało się wzięcie udziału w kosmicznych wyprawach. Już wtedy była przekonana, iż w najbliższych latach dojrzeje sprawa wysłania kobiety w Kosmos. Nie ukrywam, że bardzo chciałam zostać tą dziewczyną — pisze Walentyna w autobiografii. — Przypuszczałam jednak, że jeśli nawet któraś z jarosławianek poleci, to będzie [33] nią Tania . Oczywiście byłam przekonana, i to święcie, że pierwszą kobietą w Kosmosie będzie obywatelka mego kraju, Związku Radzieckiego... Marzenia Wali szybko poczęły oblekać się w realne kształty. Późną jesienią 1961 roku do aeroklubu jarosławskiego przyjechał przedstawiciel władz lotniczych z Moskwy. Gdy wyraził życzenie pogawędzenia ze spadochroniarkami aeroklubu, dziewczyny, z typowo kobiecą intuicją, z miejsca domyśliły się przyczyn jego wizyty, chociaż nader starannie usiłował je ukryć. Ale czy mężczyzna potrafi coś ukryć przed kobiecymi oczami? A szczególnie przed wielu parami kobiecych oczu? — Cóż wy na to, jeżeli zaproponuję wam zajęcie się bardziej poważnie sportem spadochronowym? — rzucił pod adresem grupki podnieconych lotniczek. Spojrzały po sobie, poszeptały, zachichotały. Pierwsza odezwała się Tierieszkowa: — Bardzo chciałabym poświęcić się lotnictwu. Brzmiało to szczerze i przekonująco, ale Wala nie otrzymała żadnej wiążącej odpowiedzi. Moskwianin uśmiechnął się lekko, skinął głową, coś nakreślił w notesie i bez dalszych wyjaśnień opuścił aeroklub, zabierając ze sobą... spokój ducha młodych entuzjastek latania. — Przyjechał, pojechał, i tyle — oznajmiła rozczarowana Tania Torcziłowa. — Nagryzmolił coś, ale zapomni o wszystkim — dorzuciła Wala, niemniej zawiedziona. Okazało się, że obie były w błędzie. Gdy Walentyna, tejże jesieni, przebywała na urlopie w domu wypoczynkowym, otrzymała naglący telegram następującej treści: Natychmiast przyjeżdżajcie do Moskwy. Było to wezwanie do stawienia się przed komisją dokonującą selekcji do Kolektywu X. Rozpromieniona Tierieszkowa wsiadła do pierwszego pociągu odjeżdżającego do stolicy i w oznaczonym czasie zameldowała się przed komisją. W dwa miesiące później była już w „kosmicznym miasteczku", gdzie zapoznała się z Gagarinem, Titowem, Popowiczem, Nikołajewem, a także Walerym Bykowskim. Ten ostatni miał wkrótce przemienić się w jej „kosmicznego brata". Przyznaję szczerze, że kiedy jechałam do drużyny kosmonautów, serce zamierało mi z trwogi. Jak tam mnie powitają? Zebrali się tam przecież prawdziwi lotnicy, każdy ma na
swoim koncie wielogodzinne loty na samolotach odrzutowych. Dwóch z nich — Gagarin i Titow — stało się już sławnymi bohaterami. Inni także przywykli do „kosmicznego życia". Dla nich wirówka, komora ciśnieniowa i tym podobne urządzenia to rzecz znana, można nawet powiedzieć, powszednia. A ja co? Mam na swoim koncie kilkadziesiąt skoków ze spadochronem. I to właściwie wszystko. Jak tu się więc nie denerwować? Żeby się człowiek nie wiem jak starał, nie ukryje pod pozorami spokoju wszystkich uczuć i stanów ducha. Wspominałam potem niejednokrotnie to pierwsze spotkanie, zadając sobie pytanie, jakie wrażenie wywarli na mnie ci, którzy przygotowywali się do odlotu w gwiazdy. Prostota, skromność — oto co chyba najbardziej rzucało się w oczy... Dla przyszłej „podniebnej miss" nastał okres wytężonej pracy. W porównaniu z resztą kosmonautów była opóźniona w treningu, musiała pośpiesznie nadrabiać braki, uzupełniać wiadomości. Trudności napotykała znaczne, szczególnie w początkach, ale też napotykała życzliwość i pomoc, z którą śpieszyli jej nie tylko instruktorzy i wykładowcy, ale również koledzy kosmonauci. Na początku 1963 roku przeszłam przez wszystkie wymagane próby i znalazłam się w liczbie kandydatów do przygotowywanego wielodobowego lotu mężczyzny i kobiety. Przyznam się szczerze] że bardzo pragnęłam zostać pilotem statku „Wostok 6", chociaż byłam przekonana, że moja przyjaciółka ma wcale nie mniej, jeśli nie więcej, podstaw do tego, żeby dokonać szczęśliwie lotu kosmicznego... Opisywany powyżej „lot" na symulatorze, do złudzenia przypominający lot prawdziwy, był jedną z ostatnich prób Tierieszkowej. Wkrótce potem ostatecznie wyznaczono ją do startu, a jej partnerem został młody podpułkownik lotnictwa Walery Bykowski. Wyprawę zorganizowano w podobny sposób, jak wzlot pary Nikołajew i Popowicz. Dnia 14 czerwca 1963 roku o godzinie 15.00 czasu moskiewskiego z Bajkonuru wystartował na „Wostoku 5" Walery Bykowski i wszedł na okołoziemską orbitę. Z tegoż kosmodromu dnia 16 czerwca o godzinie 12.30 czasu moskiewskiego wystrzelono „Wostok 6" z Walentyną Tierieszkową na pokładzie. W ściśle obliczonym czasie i w dokładnie wyznaczonym miejscu „Wostoki", lecące oczywiście w jednym kierunku, spotkały się na orbicie, a w pewnym momencie zbliżyły się do siebie na odległość 5 kilometrów. Najmniejsza odległość od Ziemi wyniosła u Bykowskiego 181 kilometrów, u Tierieszkowej 183 kilometry, największa — 235 oraz 233 kilometry. Czas jednego okrążenia Ziemi przez „Wostok 5" wyniósł 88,4 minuty, przez „Wostok 6" — 88,3 minuty. W czasie lotu para kosmonautów wykonywała wszelkie nakazane przed startem czynności, bez przerwy utrzymywała kontakt wzrokowy i radiotelefoniczny. Troska Ziemi nie opuszczała mnie ani na minutę na przestrzeni całych 2 000 000 kilometrów kosmicznego lotu... A jak było przyjemnie, ile radości sprawiała świadomość, że w odległości kilku zaledwie kilometrów znajduje się jeszcze jeden przyjaciel — kosmiczny brat Walery. Nie od-
czuwałam osamotnienia nawet w Kosmosie. To ogromnie ważny element, zapewniający sukces mego lotu... Co mnie najbardziej uderzyło w czasie lotu? Przechodzenie do stanu nieważkości i odwrotnie, a także wspaniałe widoki przy wchodzeniu statku w cień Ziemi i wychodzeniu z cienia... Gdy dnia 19 czerwca oba „Wostoki" poczęły na rozkaz z Ziemi przygotowywać się do opuszczenia orbity, wiadomo już było, iż w tym locie pobito wszelkie kosmiczne rekordy. Podpułkownik Walery Bykowski wylądował w okolicach Karagandy 19 czerwca o godzinie 14.06 czasu moskiewskiego. Walentyna Tierieszkowa, piastująca stopień podporucznika kosmonauty, znalazła się na Ziemi wcześniej, bo o godzinie 11.20 tegoż czasu, również lądując w tym samym rejonie. Wyniki osiągnięte przez „kosmiczne rodzeństwo" są doprawdy imponujące. Bykowski wykonał 81 okrążeń Ziemi w czasie 119 godzin i przeleciał około 3 300 000 kilometrów. Tierieszkowa, która wystartowała znacznie później, okrążyła Ziemię 48 razy w czasie 71 godzin, przelatując odległość około 2 000 000 kilometrów. A więc nie tylko Bykowski — bezwzględny rekordzista — ale i Tierieszkowa przebywali w Kosmosie dłużej niż wszyscy razem wzięci amerykańscy astronauci. „Podniebna miss" w ten sposób kończy swą autobiografię: Kto teraz zaryzykuje twierdzenie, że stanowimy „słabą płeć"? Mimo wszystko pozostaję nadal kobietą. Marzę nie tylko o uzupełnieniu swego wykształcenia, co w moim kraju nie jest rzeczą specjalnie trudną. Marzę również o tym, iż namówię mamę, aby przeprowadziła się na teren miasteczka kosmonautów. Nie zamierzam bynajmniej spędzać życia samotnie. Prawdopodobnie wyjdę za mąż i będę miała zgodną, prawdziwie kosmiczną rodzinę. Już od rana 23 października 1963 roku na warszawskim lotnisku Okęcie gromadziły się tłumy publiczności. Tłumy gęstniały, skupiały się dokoła budynków portu lotniczego, ludzie zadzierali w górę głowy, poczynali się niecierpliwić. Aż wreszcie nad polem wzlotów ukazał się duży samolot komunikacyjny. Do płatowca dostawiono schodki i w otwartych drzwiach maszyny ukazała się — znana już wszystkim z fotografii prasowych i telewizji — postać Walentyny Tierieszkowej. Tuż za nią stał, uśmiechnięty jak zawsze, Walery Bykowski, a obok niego druga Walentyna, jego żona. Nie trzeba mówić, z jak wielkim entuzjazmem witano ich w Polsce. W czasie tygodniowego pobytu w naszym kraju Walentyna i Walery zwiedzili bardzo wiele, począwszy od Łodzi, poprzez Olsztyn, a skończywszy na Śląsku. Odznaczeni zostali też oboje Krzyżem Grunwaldu I klasy. Do „kosmicznego miasteczka" zabrali ze sobą wiele pamiątek, między innymi miniaturową armatkę, ofiarowaną przez polskich podchorążych. Bykowski, cieszący się szczególną sympatią młodzieży, po otrzymaniu armatki oznajmił z humorem, iż życzy zebranym, aby wszystkie działa na świecie były tak małe, by... nie można było z nich strzelać. A oto końcowy fragment spisanych przez Walerego wspomnień z epokowego lotu. Kosmonauta pisząc, iż największym szczęściem dla niego i jego kosmicznych kolegów było to,
że mogli wziąć udział w lotach orbitalnych, dodaje: ...Ale po to, byśmy mogli doznać tego szczęścia, wiele naszych ludzi oddało życie, poświęciło swoje siły, talent, wiedzę. Powinniśmy więc pokłonić się naszym ojcom i dziadkom, serdecznie podziękować wszystkim znanym i nieznanym ludziom, którzy marzyli o tych lotach, którzy walczyli o nie, którzy przygotowywali je własnymi rękami. Wszyscy oni uczynili nas najszczęśliwszymi ludźmi na Ziemi. W kilka dni po odlocie z Polski pary kosmonautów „podniebna panna" przemieniła się w „podniebną panią". Nie darmo spostrzegawczy Pasza Popowicz wygwizdywał weselnego marsza w czytelni „kosmicznego miasteczka"! Ślub Walentyny i Andriana odbył się 3 listopada 1963 roku w Moskiewskim Pałacu Ślubów. Andrian Nikołajew nie zazdrości już przyjacielowi posiadania rodziny. Jego żona, Walentyna, powiła mu przecież śliczną „kosmiczną" córeczkę.
P R ZE R WAN Y F I N AŁ
Była późna noc. W mieszkaniu zapadła cisza, z zewnątrz nie dobiegały żadne odgłosy i tylko radio brzęczało taneczną muzyką, tak przytłumioną, iż bez trudu zabijał jej dźwięk stukot maszyny do pisania. Odetchnąłem głęboko, na chwilę przerwałem pracę. Sięgnąłem po papierosa, zapaliłem, wyciągnąłem rękę po filiżankę z wystygłą czarną kawą. W ciągu ostatnich tygodni nadużywałem tego napoju. Znakomicie dopomagał bowiem w „przegryzaniu się" przez nagromadzone materiały, w selekcji poszczególnych biuletynów, komunikatów i artykułów prasowych, w wyszukiwaniu odpowiednich cytatów i wreszcie w układaniu w głowie treści poszczególnych rozdziałów oraz w przelewaniu jej na papier za pośrednictwem klawiatury „remingtona". Praca dobiegała końca. Jeszcze kilka stron ostatniego rozdziału, podsumowanie całości i — za dzień lub dwa — maszynopis powędrować powinien do wydawcy. Nachyliłem się nad „remingtonem". Tak, dwie lub trzy strony. Krótki rzut oka w przyszłość: perspektywy lotów międzyplanetarnych, wyprawa na Księżyc, opis projektowanych kabin wieloosobowych statków kosmicznych... Radio przerwało nadawanie muzyki tanecznej. Spiker odchrząknął i zabrał się do odczytywania ostatnich wiadomości. Komunikat radiowy owego pamiętnego wieczoru 12 października 1964 roku, wygłaszany w chwili, gdy pisałem końcowy rozdział książki „Na progu Kosmosu", mówił o pomyślnym kontynuowaniu orbitalnego lotu trzech radzieckich kosmonautów: Włodzimierza Komarowa, Konstantego Fieoktistowa i Borysa Jegorowa! Przyznam, iż w pierwszej chwili dosadnie zakląłem przez zęby. Ogarnęła mnie wściekłość. Przepadło! Cały rozdział na nic! Cały plan został poplątany! Zmarnował się „wielki finał"! Opis projektowanej kabiny wieloosobowej? Śmiechu warte! — Taaak — mruknąłem po wysłuchaniu wiadomości. — To jest wspaniały wyczyn, niezwykły. Nie mogę o nim nie wspomnieć. Ale... jeżeli tak dalej pójdzie, nigdy książki nie skończę! Po długiej ciszy, trwającej od lotu Tierieszkowej i Bykowskiego, znów „wybuchła bomba" kosmiczna. W poniedziałek 12 października 1964 roku, o godzinie 10.30 czasu moskiewskiego, czyli o godzinie 8.30 czasu warszawskiego, z kosmodromu Bajkonur wystrzelono najpotężniej[34] szą z dotychczasowych rakiet. Jej zasobnik „Woschod" był bez porównania większy i cięższy od kabin typu „Wostok". Wyposażono go w najnowszą aparaturę techniczną i naukową, wprowadzono wiele udoskonaleń. Techniczny postęp w dziedzinie kosmonautyki jest tak błyskawiczny, iż niektóre dzisiejsze zdobycze wiedzy stają się przeżytkami... nazajutrz. Zwiększenie pojemności i ciężaru „Woschoda" miało znaczenie zasadnicze. Oto bo-
wiem, po raz pierwszy w świecie, statek kosmiczny miał na swym pokładzie trzyosobową załogę. Po raz pierwszy w świecie... wyrażenie to pojawia się w niemal każdym rozdziale mej książki. Cóż, w pionierskich ekspedycjach kosmicznych „po raz pierwszy w świecie" użyte zostanie jeszcze dziesiątki i setki razy. A oto skład załogi „Woschoda": Pułkownik lotnictwa W ł o d z i mi e r z K o ma r ó w . Doświadczony lotnik oblatywacz. Pilot statku kosmicznego „Woschod". Do jego zadań należało prowadzenie statku, ręczne sterowanie statkiem w zależności od potrzeby, zejście z orbity i sprowadzenie „Woschoda" w dół oraz przeprowadzenie lądowania we właściwym czasie i na właściwym terenie. Komarów urodził się w roku 1927, w roku 1942 wstąpił do specjalnej szkoły sił powietrznych w Moskwie. Od roku 1945 studiował w wojskowej szkole lotniczej w Batajsku. Po jej ukończeniu był przez pewien czas pilotem myśliwskim. W roku 1954 wstąpił do Akademii imienia Żukowskiego i po 5 latach uzyskał dyplom inżyniera. Później był oblatywaczem i wreszcie pomyślnie odbył przeszkolenie kosmonautyczne. Jego żona, Walentyna, jest bibliotekarką. Komarowowie mają dwoje dzieci, 13-letniego Eugeniusza i 6-letnią Irinę. Warto zaznaczyć, że Komarów był w roku 1962 dublerem Pawła Popowicza. W czasie treningu stwierdzono w jego kardiogramie arytmię serca. Lekarze orzekli, iż Komarów nie jest zdolny do lotów kosmicznych. Lotnik gorąco zaprotestował i zażądał dodatkowych badań. Tym razem arytmii nie wykryto, niemniej lekarze nie cofnęli zakazu. Sprawa oparła się o „najwyższe czynniki" i trzecie, bardzo szczegółowe badanie sprawiło, iż lotnik uzyskał „prawo wstępu" w Kosmos. Doktor K o n s t a n t y F i e o k t i s t o w . Urodził się w roku 1926 w Woroneżu. Mając 16 lat poszedł na front jako ochotnik zwiadowca. W roku 1942 został ranny. Po demobilizacji ukończył szkołę średnią, a potem wyższą uczelnię techniczną imienia Baumana w Moskwie. W roku 1955 uzyskał stopień kandydata nauk technicznych. Fieoktistow — pierwszy naukowiec, który poleciał w Kosmos — od wielu lat pracował w grupie konstruktorów i uczonych koncentrujących się nad budową rakiet i statków kosmicznych. Jego praca w Kosmosie polegała na dokonywaniu obserwacji i badań naukowych oraz czynieniu odpowiednich obliczeń. Żona Fieoktistowa, Halina, jest technikiem i pracuje w Moskwie. Fieoktistow ma 2-letniego syna Andrieja. Doktor Bo r ys J e go r o w. Najmłodszy członek załogi, liczący 27 lat. Pochodzi ze znanej rodziny lekarskiej. Jego ojciec, Borys Jegorow senior, jest jednym z czołowych i znanych na całym świecie neurochirurgów, członkiem rzeczywistym Akademii Nauk ZSRR. Matka jest znakomitą okulistką. Żona Jegorowa, Eleonora, jest ordynatorem Kliniki Okulistycznej I Kliniki Moskiewskiej. Małżeństwo posiada 2-letniego syna, również Borysa. Lekarz kosmonauta uzyskał dyplom w roku 1961, a jeszcze w czasie studiów specjalizował się w medycynie lotniczej i kosmicznej. Później pracował w różnych medycznych instytucjach naukowo-badawczych i zabłysnął nieprzeciętnymi zdolnościami. W czasie orbitalnego lotu badał organizmy kolegów i swój własny, obserwował przyrządy, czynił notatki i zapiski.
A więc poważne osiągnięcie! Załoga „Woschoda" składała się nie tylko z lotników oblatywaczy, jak Gagarin, Titow, Nikołajew, Popowicz i Bykowski, nie tylko z lotników spadochroniarzy, jak Tierieszkowa. Zbudowanie nowej, wielce usprawnionej kabiny pozwoliło wysłać w Kosmos „zwykłych" pasażerów, ludzi siłą rzeczy mniej odpornych na wielkie przeciążenia podczas startu i schodzenia z orbity. Jest to krok przełomowy, podyktowany tym, że w przyszłych wyprawach międzyplanetarnych muszą wziąć udział ludzie różnych zawodów i specjalności. Załodze „Woschoda" umożliwiono swobodną pracę, zapewniono warunki niemal komfortowe. Wnętrze kabiny to prawdziwe laboratorium naukowe. Umieszczono w niej aparaturę, o której nie można było myśleć w kabinach „Wostoków", a tym mniej w kapsułach „Mercury". We wnętrzu kabiny znajdowały się trzy fotele. Środkowy, należący do Fieoktistowa, był nieco wysunięty do przodu. Fotel dowódcy, czyli Komarowa, był umieszczony tuż przy włazie, a fotel Jegorowa po przeciwnej stronie kabiny. Wnętrze wyłożono plastykiem koloru śnieżnobiałego. Ogromna ilość wszelkiego rodzaju przyrządów rozmieszczona była grupami dla ułatwienia posługiwania się nimi przez załogę. Na samym środku — miniaturowy globus, obok niego zegar czasowy i przyrządy pilotażowe. Przy fotelu dowódcy — dźwignia kierowania oraz pulpit z wieloma przełącznikami. Dalej radiostacja, klucz telegraficzny, kamery telewizyjne, zasobniki z żywnością i wodą, a także zasobnik z dodatkową ciepłą odzieżą i lekkimi kombinezonami niezatapialnymi. Obok każdego fotela widniał iluminator. Dalsze, również doniosłe osiągnięcie to ubiory kosmonautów. Telewidzowie wszystkich krajów, oglądający na ekranach postacie Komarowa, Fieoktistowa i Jegorowa, zdumiewali się na widok ich strojów. Poniechano ciężkich i niewygodnych kaftanów kosmicznych, nie zabrano na orbitę wielkich hełmów. Załoga „Woschoda" miała na sobie wełnianą odzież, szare sportowe koszule i takież spodnie, na głowach lekkie białe hełmofony. Świadczy to niezbicie, że konstruktorom „Woschoda" udało się osiągnąć całkowitą i zapewniającą stuprocentowe bezpieczeństwo szczelność kabiny. Wielki postęp osiągnięto również w systemie napędowym statku. Rzecz jasna, iż zasadnicze silniki, wynoszące „Woschoda" na orbitę, były znacznie potężniejsze od używanych poprzednio, gdyż przypuszcza się, iż ciężar „Woschoda" wynosił około 7000, a nawet 8000 kilogramów. Zastosowano jednak również dodatkowy silnik hamujący, co pozwoliło bezpiecznie poprowadzić statek na większej wysokości i bezpiecznie go z niej sprowadzić. Prawdziwą rewelacją było zastosowanie silników jonowych do sterowania położenia statku w Kosmosie. Są to silniki, w których masą odrzutową są jony, czyli atomy obdarzone ładunkiem elektrycznym. Na pokładzie statku zastosowano nowy system telewizyjny, umożliwiający obserwowanie pracy kosmonautów w czasie lotu oraz przekazywanie na Ziemię obrazu widzianego z pokładu statku. Fieoktistow nazwał ten nowy system „dodatkowym iluminatorem", pozwalał on bowiem również na obserwację przestrzeni kosmicznej od strony przedziału z aparaturą i silnikami hamującymi.
Rzeczą godną uwagi jest fakt, iż tylko Komarów przygotowywał się poprzednio do startu w skafandrze i w hełmie, tylko on przeszedł w „kosmicznym miasteczku" długotrwały, wyczerpujący trening, jak wszyscy poprzedni kosmonauci. Możliwości „Woschoda" i udoskonalenia systemu przygotowań sprawiły, iż Jegorow i Fieoktistow w bardzo krótkim czasie stali się zdolni do lotu. W przyszłości, gdy między planetami naszego układu słonecznego kursować będą prawdziwe „kosmiczne autobusy", ich pasażerowie obędą się bez żadnego przygotowawczego treningu lub ograniczą się do niezbędnych ćwiczeń, nie sprawiających kłopotów i trudności. — Okres przygotowawczy nie ma decydującego znaczenia — oświadczył po powrocie na Ziemię lekarz kosmonauta. — Najważniejsza jest me t o d a przygotowań opracowana w ZSRR. Fieoktistow dodał: — Trening przygotowawczy mieliśmy krótszy niż poprzedni kosmonauci. Ale przeszliśmy to pomyślnie. Ja przedtem w ogóle nie zajmowałem się sportem. Pływałem wprawdzie i jeździłem na nartach, ale to wszystko dla przyjemności, bez jakichkolwiek zamierzeń wyczynowych. Uprawianie sportu jest pożyteczne, ale nie decyduje o przydatności kandydata na kosmonautę. Moim zdaniem trening przygotowawczy do lotów kosmicznych dobrze zniesie każdy pracowity i systematyczny człowiek, o dobrych warunkach zdrowotnych. Decyzja komisji o imiennym składzie załogi „Woschoda" zapadła na kosmodromie Bajkonur dopiero na 2 dni przed startem. Poprzednio do lotu przygotowywało się równolegle wielu innych kandydatów. Załoga „Woschoda", po pomyślnym starcie z Bajkonuru, obleciała Ziemię szesnaście razy po jej orbicie. Wysokość lotu wahała się pomiędzy 409 kilometrami — co stanowi nowy światowy rekord wysokości lotu — a 178 kilometrami. Statek kosmiczny przeleciał trasę długości około 700 000 kilometrów, a więc w przybliżeniu tyle, co „Wostok" Hermana Titowa. Lądowanie nastąpiło we wtorek 13 października, o godzinie 10.47 czasu moskiewskiego, w północno kazachstańskim obwodzie, na polach sowchozu pod Pietropawłowskiem w odległości około 700 kilometrów od miejsca startu… Poza wykonywaniem zawodowych czynności podczas lotu załogi na zmianę kosmonauci kolejno zażywali snu. Ich posiłki kolacja, śniadanie, obiad, kolacja - były znacznie bar dziej urozmaicone od pożywienia poprzedników. Oto co mieli do dyspozycji Komarów, Fieoktistow i Jegorow: kanapki z kawiorem, wędzona kiełbasa, pieczona cielęcina, rostbef z wołowiny, pierożki z owocami, twaróg z owocami, tabletki multiwitaminy, cytryny,
cukierki, kawa w tubach, soki owocowe w tubach. Odpoczynek orbitalny został zakłócony tylko raz, a pechowcem okazał się Fieoktistow. Gdy pogrążony był w głębokim śnie, zgłosił się do niego z Ziemi spiker Telewizji moskiewskiej z prośbą o udzielenie, wywiadu. Komarów zbudził kolegę, ale ten zdołał tylko wymamrotać: — Wszystko w porządku. Proszę się nie gniewać, ale, zgodnie z programem, właśnie śpię. Wszystko faktycznie było w porządku, a nastrój załogi tak wspaniały, że przed wprowadzeniem „Woschoda" w dolne warstwy atmosfery kosmonauci poprosili dowództwo przez radiotelefon, by pozwolono im przedłużyć lot. W punkcie dowodzenia znajdowali się w tym momencie Gagarin i Nikołajew, pilnie śledzący przebieg wyprawy. — Spodobało im się, co? — powiedział komendant punktu dowodzenia do Jurija. — Komu by się nie spodobało — roześmiał się pierwszy kosmonauta świata. Główny konstruktor rzucił żartobliwą uwagę, ale nie zdecydował się na udzielenie pozwolenia. Plan należało wykonać dokładnie. — Będziemy działać zgodnie z programem — oświadczył przez radiotelefon. — Tak jest, działać zgodnie z programem — potwierdził nieco zawiedziony głos Komarowa. Statek kosmiczny znajdował się nad Afryką, gdy włączono silniki hamujące. „Woschod" począł wytracać wysokość i prędkość. Teraz wyszły na jaw nowe udoskonalenia kabiny. Statek opadał powoli, a dzięki specjalnym urządzeniom oddziaływanie przeciążenia na organizmy załogi sprowadzono do minimum. Co więcej, „Woschod" lądował tak delikatnie, iż jego prędkość opadania w momencie zetknięcia się z Ziemią zbliżona była do zera. Lądowanie upodobniło się do lądowania śmigłowca czy też pasażerskiego samolotu. Na tym nie koniec nowościom. „Woschod", jak oświadczył jego główny konstruktor, był w stanie nie tylko lądować, ale również wodować. Był w pełni przystosowany do opadania na powierzchnię morza. Całkowicie zaś zarzucono katapultowanie się kosmonautów i oddzielne lądowanie statku oraz lotnika. Na przewidywanym rejonie lądowania zebrali się specjaliści z Bajkonuru, koledzy kosmonauci, a także liczni dziennikarze. W górze unosiły się samoloty i śmigłowce. Gdy „Woschod" wchodził w chmury nad rejonem lądowania, padł pierwszy meldunek z samolotu dozoruiącego: — Widzą obiekt wchodzący w gęste chmury. Meldunki powietrzne posypały się aż wreszcie o godzinie 8.57, a więc w 10 minut po wylądowaniu, lotnik Michajłow doniósł przez radio iż statek kosmiczny znajduje się już na Ziemi a obok niego widać trzech poruszających się swobodnie kosmonautów. . . Pierwszy powitał ich na Ziemi kierowca ciężarówki miejscowego sowchozu, Paweł Sierikow, wiozący akurat tędy pszenicę do elewatorów. Nie spodziewał się, by „Woschod"
znalazł się w jego rodzinnych okolicach, chociaż, jak miliony innych obywateli Związku Radzieckiego, pilnie śledził przebieg lotu i wysłuchiwał wszystkie? kolejnych komunikatów radiowych. Sierikow, domyśliwszy się w mgnieniu oka, jacy to noście zawitali do jego sowchozu, pośpiesznie zatrzymał ciężarówkę, wyskoczył z szoferki i pogalopował do „Woschoda", by udzielić pomocy załodze. Ale pomoc nie była potrzebna. Komarów, Fieoktistow i Jegorow bez trudu wyszli o własnych siłach ze statku Pogawędzili z Sierikowem, przyjęli jego gratulacje, rozejrzeli się dokoła wymienili uwagi o pogodzie i tegorocznych zbiorach. Wkrótce potem zabrani zostali na punkt wyczekiwania grupy z Bajkonuru, a jeszcze później znaleźli się na kosmodromie, by zakończyć naziemną już wędrówkę triumfalnym przybyciem do Moskwy. Jurij Gagarin, proszony o wyrażenie opinii o nowym sukcesie kosmonautycznym, oświadczył między innymi: — Komarow, Fieoktistow i Jegorow wykonali program dokładnie. Ich naukowe badania odegrają ważną rolę w rozwoju nawigacji kosmicznej, będą służyć postępowi całej ludzkości. Jestem dumny z tego, że Związek Radziecki przoduje w pokojowym współzawodnictwie ze Stanami Zjednoczonymi w dziedzinie opanowania Kosmosu. Musimy zjednoczyć wysiłki w dziedzinie badań wszechświata. Kosmos powinien służyć tylko celom pokojowym.
NA PROGU KOSMOSU
Wielka sensacja rozpłynęła się w czasie. Komarów, Fieoktistow i Jegorow posiadają już Złote Gwiazdy Bohaterów Związku Radzieckiego, cieszą się odznakami kosmonautów, udekorowano ich Medalami Ciołkowskiego. Odpoczywają teraz, a może już pracują nad następnym wzlotem. Pora więc zastanowić się, co dalej. Ale ponieważ praca moja dobiega końca, pozwalam sobie na zamieszczenie tablic porównawczych. Chcę pokazać wyniki wzlotów wszystkich kosmonautów i astronautów. Jest to więc niejako podsumowanie dotychczasowych osiągnięć, które winno dać zwięzły i przejrzysty wizerunek tego, o czym pisałem w poprzednich rozdziałach. I tak pierwsza tabelka, ułożona w porządku chronologicznym, ukazuje kolejność wzlotów w Kosmos. Druga tabelka ułożona jest pod kątem wykazania osiągniętych w czasie lotów rekordów, przy czym w odniesieniu do dwóch ostatnich Amerykanów trzeba zaznaczyć, iż wykonali oni jedynie ,,skoki balistyczne" i nie znaleźli się na orbicie. I jeszcze jedna uwaga: czas lotu oraz przebyta odległość podane są tu w zaokrągleniu. Tak więc pierwszych 15 ludzi Kosmosu (w tym jedna kobieta) wykonało ogółem 341 okrążeń Ziemi w ogólnym czasie około 507 godzin i przeleciało ogółem około 14 200 000 kilometrów. Z tego 11 760 000 kilometrów przelecieli kosmonauci radzieccy.
Kolejność wzlotu w Kosmos
Imię i naz wisko
Ilość okrążeń Ziemi
Data startu
Kraj
1
Jurij Gagarin
1
12.IV.1961
ZSRR
2
Alan Shepard
„skok" balistyczny
5.V. 1961
USA
3
Virgil Griss om
„
21.VII. 1961
USA
4
Herm an Titow
17
6. VIII. 1961
ZSRR
5
John Glenn
3
20.11. 1962
USA
6
Malc olm Scott Carpenter
3
24. V. 1962
USA
7
Andrian Nikołajew
64
1 LVIII. 1962
ZSRR
8
Paweł Popowicz
48
12.VIII. 1962
ZSRR
9
Walter Schirra
6
3.X. 1962
USA
10
Leroy Gordon Cooper
22
15.V." 1963
USA
11
Walery Bykows ki
81
14. VI. 1963
ZSRR
12
Walentyna Tierieszkowa
48
16.VI. 1963
ZSRR
13
Włodzim ierz Kom arów Konstanty Fieoktis tow Borys Jegorow
16
12.X. 1964
ZSRR
L.p.
Imię i naz wisko
Wiek
Ilość Ilość przebyCzas lotu okrąż eń tych kilomew godz. Ziemi trów
1
Walery Bykows ki
29
81
119
3 300 000
2
Andrian Nikołajew
32
64
94
2 640 000
3
Walentyna Tierieszkowa
26
48
71
2 000 000
4
Paweł Popowicz
33
48
71
1 980 000
5
Leroy Gordon Cooper
36
22
34
920.000
6
Herm an Titow
26
17
25
700 000
7 8 9
Włodzim ierz Kom arów Kons tanty Fieoktis tow Borys Jegorow
37 38 27
16
24
700 000
10
Walter Schirra
39
6
9
260 000
11
John Glenn
40
3
5
130 000
12
Malc olm Scott Carpenter
37
3
5
130 000
13
Jurij Gagarin
27
1
1 godz. 42 min.
40 000
14
Alan Shepard
38
—
15 min.
463
15
Virgil Griss om
36
—
15 min.
460
A teraz przyszłość. Jak wygląda dalszy plan opanowywania Kosmosu? Co będzie pierwszym celem dalekich wypraw kosmicznych? Według zgodnych przewidywań i przypuszczeń naukowców — specjalistów od zagadnień kosmonautyki, pierwszym obiektem tych wypraw niewątpliwie stanie się Księżyc, jako satelita Ziemi i najbliższe nam ciało niebieskie. Dopiero później można będzie pomyśleć o wyprawach w kierunku Wenus i Marsa. Jeszcze zaś później... otworzą się szlaki nie tylko na dalsze planety, ale również szlaki międzygwiezdne. Czy ktoś z nas dożyje tych czasów? Z pewnością dożyjemy, chociaż nie wszyscy. Najpierw jednak Księżyc, bo najbliżej i najłatwiej. Ale to przedsięwzięcie nie jest bynajmniej proste. Problem wieloosobowego statku kosmicznego został wreszcie rozwiązany, jego kabina wypchnięta na orbitę i dokładnie tam wypróbowana. Zbudowano też i sprawdzono w praktyce rakiety nośne o odpowiedniej mocy. Ale trudności mnożą się, a przezwyciężyć je mogą tylko wysiłki naukowców i konstruktorów, liczne próby i czas. Nie można tego stwierdzić ze stuprocentową pewnością, ale przewiduje się, iż w najbliższej przyszłości kosmonautyka radziecka i astronautyka amerykańska skoncentrują się nad zagadnieniem wystrzelenia na orbitę okołoziemską dwu- lub trzyosobowego statku kosmicznego, którego zadaniem będzie rendez-vous z wystrzeloną oddzielnie rakietą. Ta sprawa musi znaleźć rozwiązanie z dwóch przyczyn. Po pierwsze, konieczne jest całkowite sterowanie statkiem na orbicie i w przestrzeni międzyplanetarnej, możliwość zmiany trasy przez pilota statku. Po drugie, trzeba znaleźć sposób swobodnego połączenia dwóch obiektów w przestrzeni, a to ze względu na przewidywane manewry podczas podróży księżycowych. O radzieckich planach w tym kierunku nic nie wiadomo w tej chwili, jeśli zaś chodzi o stronę amerykańską, to wzmiankowany na poprzednich stronach plan „Gemini" przewiduje właśnie tego rodzaju „zabiegi". Po serii pomyślnych doświadczeń w tej fazie podboju przestrzeni międzyplanetarnej, po przekonaniu się, jaki wpływ na statek kosmiczny będą miały promienie występujące w górnych warstwach jonosfery, można będzie przystąpić do następnego stadium, a mianowicie
do wystrzelenia z Ziemi statku księżycowego. O tych sprawach mówi amerykański plan „Apollo", o którym również wspominałem wyżej. Wyprawa księżycowa polegać będzie na wystrzeleniu potężnej rakiety, na której wierzchołku znajdą się trzy człony statku. Statek ten dla ułatwienia zrozumienia dalszych wywodów nazwiemy „Luna". („Księżyc"). Kolejne człony statku, licząc od góry, nazwiemy „Luna I", „Luna II" oraz „Luna III". Otóż w członie „Luna I" zasiądzie załoga, najprawdopodobniej trzech ludzi, jak w kabinie „Woschoda". Drugi człon, „Luna II", pomieści paliwo, silniki rakietowe różnych rodzajów i o różnym przeznaczeniu urządzenia telemetryczne i samonaprowadzania i tym podobne. Wreszcie „Luna III" będzie właściwą kabiną czy też zasobnikiem księżycowym, przeznaczonym do lądowania i startu z powierzchni Księżyca i wyposaży się ją oczywiście w odpowiednie urządzenia i silniki. Rakieta nośna (w planie „Apollo" przewiduje się rakietę „Saturn") składać się będzie również z trzech członów, trzech stopni. Silniki poszczególnych członów będą mogły być uruchomione i zatrzymywane przez pilota „Luny I". Po wystrzeleniu całości z Ziemi i po odpadnięciu dwóch pierwszych członów rakiety nośnej trzeci człon wprowadzi siebie oraz statek „Luna" na orbitę okołoziemską. Teraz pilot na pewien czas wyłączy silniki rakiety. Gdy całość znajdzie się w ściśle obliczonym punkcie na orbicie, silniki trzeciego członu rakiety ponownie zaczną pracować, by wyprowadzić statek z rejonu przyciągania ziemskiego i skierować go ku Księżycowi. Do tego potrzebne będzie uzyskanie prędkości około 40 000 kilometrów na godzinę. W tym stadium nastąpi przemieszczenie członów statku kosmicznego — zabieg skomplikowany i delikatny. r,Luna III" znajdzie się z przodu statku, „Luna II" — z tyłu. Gdy to zostanie osiągnięte, ostatni człon rakiety nośnej zostanie zwolniony i „odepchnięty" jako już zbyteczny. Odstrzelony z orbity okołoziemskiej statek „Luna" odbędzie podróż trwającą około 70 godzin i dostanie się na odległość blisko 160 kilometrów od powierzchni Księżyca. Teraz rozpoczną pracę silniki hamujące „Luny II", by zapewnić wprowadzenie statku na orbitę okołoksiężycową. I oto nadejdzie ważny, przełomowy moment: da członu „Luna III" wejdzie dwóch członków załogi, odczepi się od „statku-matki" i za pomocą specjalnych, rakiet zejdzie na wysokość około 15 kilometrów od powierzchni Księżyca. „Luna III" będzie mogła, niczym śmigłowiec, zawisnąć nieruchomo, by umożliwić załodze wybranie odpowiedniego terenu. Pilot pomanewruje sterami, poruszy odpowiednie dźwignie i „Luna III" stanie nieruchomo na powierzchni Srebrnego Globu. Badania naukowe, obserwacje i doświadczenia, wykonywane zarówno z wnętrza „Luny III", jak i na zewnątrz przez spacerujących po Księżycu kosmonautów, potrwać mogą dzień lub dwa, zależnie od potrzeby, po czym dwójka księżycowych odkrywców wróci do „Luny III". Pilot uruchomi niewielkie silniczki rakietowe — ze względu na siedmiokrotnie mniej-
szą siłę grawitacji wyjście na orbitę księżycową będzie łatwe — i „Luna III" połączy się na orbicie z resztą statku i z czekającym w jego wnętrzu trzecim kosmonautą. Z kolei odrzucony zostanie niepotrzebny już człon „Luna III", potężne silniki członu „Luna II" wystrzelą statek w powrotną drogę do Ziemi, widocznej w tej odległości jako duża, spowita w chmurach tarcza, wielokrotnie większa od oglądanej przez nas tarczy Księżyca. Czas powrotu będzie krótszy, a to ze względu na fakt, iż siła przyciągania ziemskiego jest wielokrotnie większa od siły przyciągania księżycowego. Przed wejściem w gęstsze warstwy atmosfery odrzucony zostanie człon „Luna II", a do powierzchni Ziemi zejdzie tylko „Luna I" z załogą na pokładzie. Pracować poczną jeszcze inne silniki rakietowe, być może użyte zostaną specjalne spadochrony, „Luna I" osiądzie w dowolnym rejonie Ziemi. A kto zasiądzie w owym pierwszym kosmicznym statku? Kiedy nastąpi jego start? Zamiast odpowiedzi można jedynie zacytować słowa Waltera Schirry, wypowiedziane po jego pamiętnym locie: — Nie będziemy bynajmniej zaskoczeni, jeżeli pierwszego lądującego na Księżycu astronautę amerykańskiego powita kosmonauta rosyjski i zaprosi na filiżankę herbaty... O wyprawach na planety można na razie tylko marzyć. Dlaczego? Wystarczy napomknąć, iż przy użyciu dotychczas znanych paliw czas trwania lotu (w obie strony) na Merkurego wyniósłby 210 dni, na Wenus — 292 dni, na Marsa — 518 dni, na Jowisza — 2724 dni, na Saturna — 4416 dni. Podróż na Urana trwałaby 32 lata, a na Plutona aż 92 lata! Fizjologowie zastanawiają się co prawda nad pogrążeniem kosmonautów w stan anabiozy, czyli życia utajonego, w którym wszelkie procesy życiowe odbywałyby się z minimalną intensywnością. Człowiek pogrążony w anabiozie nie podlegałby procesowi starzenia się, a po obudzeniu odzyskiwałby pełnię sił fizycznych i zdrowie psychiczne. Ale to już sprawa dalekiej przyszłości. Kiedy więc polecimy na Księżyc? Może za 2, 3, może za 4 lata. W każdym razie, gdy nastąpi to wielkie wydarzenie, zmieni się tytuł mojej książki i w którymś z kolejnych wydań brzmieć będzie: „Za progiem Kosmosu".
P o s t s c r ip t u m Pragnieniem moim było, i nadal jest, oddanie tej książki Czytelnikowi w formie — że się tak wyrażę — jak najbardziej uaktualnionej. Tymczasem w okresie od wysłania pracy do drukarni do chwili otrzymania przeze mnie korekty książki nastąpiły dalsze ważne wydarzenia kosmiczne — starty o niemal epokowym znaczeniu. Ze zrozumiałych względów nie mogę w tej chwili rozpisywać się obszernie o tych sprawach, ale chcę zamieścić o nich choć kronikarskie wzmianki. A więc 18 marca 1965 roku z kosmodromu Bajkonur wystartował statek „Woschod 2" z dwuosobową załogą: pułkownikiem Pawłem Bielajewem i podpułkownikiem Aleksiejem Leonowem. Po 90 minutach od momentu startu Bielajew opuścił kabinę i przez około 20 minut unosił się swobodnie w przestrzeni (na orbicie dokołaziemskiej), połączony z „Woschodem" tylko specjalną linką. Kosmonauta oddalał się od swego statku na odległość do 5 metrów, a w czasie tej niezwykłej „wycieczki" dokonywał zdjęć filmowych oraz obserwacji Ziemi i otoczenia. Po 26 godzinach i 2 minutach kosmonauci radzieccy wylądowali pomyślnie koło miasta Perm u podnóża Uralu. Dosłownie w kilka dni później, bo 23 marca, nastąpił pierwszy amerykański start dwuosobowego statku kosmicznego typu „Gemini". W kabinie „GT-3" znaleźli się Virgil Grissom oraz John Young. Statek ich wystartował z Cap Kennedy i po odbyciu 5-godzinnego lotu orbitalnego wodował na Atlantyku. Należy zaznaczyć, iż Grissom jest pierwszym człowiekiem, który dwukrotnie startował w Kosmos. W czerwcu 1965 roku z Cap Kennedy wystartował kolejny dwuosobowy statek, a mianowicie „Gemini GT-4". Jego załoga to James McDivitt oraz Edward White. Wyniki: 62 okrążenia Ziemi, 97 godzin i 57 minut lotu. „Gemini GT-4" również wodował na Atlantyku, a astronauta White — za przykładem Bielajewa — opuścił kabinę i unosił się w przestrzeni koło statku przez około 20 minut, dla swobodniejszego zaś poruszania się operował specjalną podręczną rakietnicą. Nie dość na tym! W momencie gdy z konieczności rozstaję się z maszynopisem, by ujrzeć swą pracę dopiero w końcowej, książkowej formie, uniósł się w orbitalną podróż statek, „Gemini GT-5". Załoga: Leroy Gordon Cooper i Charles Conrad. Start przewidywano w dniu 19 sierpnia 1965, ze względu na usterki techniczne oraz złe warunki atmosferyczne nastąpił on dopiero 21 sierpnia. Lot trwał 190 godzin i 56 minut, a więc prawie 8 dni, wykonano w nim wiele ciekawych i ważnych prób oraz doświadczeń, astronauci wodowali pomyślnie na Atlantyku. Był to najdłuższy dotychczas lot orbitalny (120 okrążeń Ziemi). Co nastąpi za miesiąc, za tydzień? Tego dokładnie nie wiemy, wiemy jednak, iż podbój przestrzeni kosmicznej trwa.
B I B L IO G R A F IA
Ks i ą ż ki B. Arct: Bohaterowie nieba. Warszawa 1963. B. Arct: Samoloty świata. Warszawa 1958. E. Banaszczyk: Najszybsi ludzie świata. Warszawa 1962. L. P. Bloomfield: The Peaceful Uses of Space. New York 1962. J. Gadomski: Pierwszy człowiek w Kosmosie. Warszawa 1961. J. Gagarin i W. Tierieszkowa: Relacje kosmonautów. Warszawa 1963. R. W. Hill: What Colonel Glenn Did Ali Day. New York 1962. W. Kisielewski i A. Przywieczerski: Radzieccy zdobywcy Kosmosu. Warszawa 1963. C. Newlon: Famous Pioneers in Space. New York 1963. N. Pierce i K. Schoun: John H. Glenn. New York 1962. Praca Zbiorowa: We Seven. New York 1962. W. R. Shelton: Flights of the Astronauts. Boston 1963. T. Shirley: Men of Space. New York 1960. R. Silverberg: First American into Space. Derby 1961. J. S. Smaus i C. B. Spangler: America's First Spaceman: New York 1962. C z a s o p i s ma Biuletyny NASA Izwiestija Life Misisles and Rockets Prawda Skrzydlata Polska Wiestnik Wozdusznogo Fłota
[1]
Wszyscy wymienieni wykonali lot kosmiczny z wyjątkiem Slaytona, u którego w czasie treningu wykryto drobną wadę serca. Dokładniej mówi o tym rozdział Gdzie jest Au ro ra 7? [2]
Terminy: kabina, zasobnik, kapsuła, używane są równoznacznie, lecz ostatniego używa się wyłącznie w odniesieniu do amerykańskich statków kosmicznych (po angielsku: cap su le). [3]
W zasobniku Gagarina zastosowano fale radiowe długości: 33,29,15 m oraz 2,09 m. Zaletą fal 33 i 29 m jest ich daleki zasięg. Zaletą fal 15 m — dosłyszalność przez amatorów radiowców. Zaletą fal 2,09 jest ich przenikliwość i odporność na zakłócenia. Na tych ostatnich falach szły automatyczne rozkazy z Ziemi, dotyczące sterowania kabiny. [4]
„Wostok 1" posiadał obustronną łączność zarówno radiotelefoniczną, jak i radiotelegraficzną. Część meldunków, według instrukcji, Gagarin przesyłał radiotelegrafem. W książce podano je kursywą. [5]
National Aeronautics and Space Administration — Narodowy Zarząd Lotnictwa i Przestrzeni Kosmicznej. Do roku 1957 istniała organizacja NACA, czyli National Advisory Committee for Aeronautics — Narodowy Komitet Doradczy dla Spraw Aeronautyki. [6]
Został nim John Glenn, który także zastępował drugiego amerykańskiego astronautę Grissoma. [7]
Dla każdego z astronautów budowano osobną kapsułę. Ponieważ było ich siedmiu, kapsuły nosiły cyfrę „7", symbol siedmioosobowego zespołu. Natomiast nazwę dla swej kapsuły obmyślał każdy astronauta indywidualnie. Shepard wybrał nazwę „Freedom" (Wolność). [8]
Przylądek (Cap) Canaveral na Florydzie, gdzie mieści się główna amerykańska baza rakietowa, został po śmierci prezydenta Kennedy'ego nazwany Cap Kennedy.
[9]
Jeden z trzech statków Krzysztofa Kolumba, odkrywcy Ameryki.
[10]
Rakieta „Redstone", dzieło uczonego niemieckiego, naturalizowanego w Stanach Zjednoczonych, dra Wernera von Braun, była rozwinięciem rakiety V-2, skonstruowanej, jak wiadomo, przez tegoż Brauna w czasie drugiej wojny światowej na użytek hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy. V-2 miała być jedną z „cudownych broni" Hitlera; została użyta, w małych ilościach i ze znikomym skutkiem, przeciw Anglii. [11]
Kapsuła, kształtem przypominająca ścięty stożek, zwrócona była podczas startu węższym końcem w górę. Po odczepieniu się od ostatniego członu rakiety nośnej przekręcała się szerszym końcem w kierunku lotu. Położenie to utrzymywała do lądowania (w szerszym końcu znajdował się żaroodporny pancerz). [12] [13]
Człowieku! Co za jazda! Za pociśnięciem dźwigni drzwi wyrzucane były przez ładunki wybuchowe.
[14]
Słowa te pisane są na wiosnę 1965 roku. Postęp w dziedzinie kosmonautyki jest tak piorunujący, iż, być może, w chwili ukazania się tej książki zagadnienie całkowitego kierowania statkiem kosmicznym z wnętrza jego kabiny zostanie rozwiązane. [15] [16]
Aparatura radiowa Titowa pracowała na tych samych falach,, co aparatura Gagarina. Rakietą nosicielem Glenna miała być rakieta „Atlas D".
[17]
Ogółem w Związku Radzieckim i w Stanach Zjednoczonych podczas dotychczasowych doświadczeń kosmicznych zginęło 29 zwierząt. [18]
Puls Sheparda w momencie startu wynosił 139 uderzeń na minutę, puls Grissoma — 170 uderzeń. W czasie porannego badania puls Glenna wynosił 68 uderzeń na minutę. [19]
Po oddzieleniu się ostatni człon rakiety nośnej leciał za kapsułą dokoła Ziemi. Po jednym okrążeniu znajdował się w odległości około 40 kilometrów od kapsuły.
[20]
W wyniku uprzednich doświadczeń i obliczeń spodziewano się, iż w krytycznym momencie temperatura tarczy ochronnej wyniesie około 1650°C, a temperatura otoczenia około 5200°C. [21]
W tym stadium opadania kapsuła leci do Ziemi pionowo.
[22]
Glenn raportował, iż w pewnej fazie lotu zauważył masę świecących drobinek przelatujących przed oknem kapsuły. Carpenter stwierdził podobne zjawisko. Widzieli te drobinki i kosmonauci radzieccy. Przypuszcza się, iż były to pyłki zabrane z Ziemi w przestrzeń kosmiczną. Dokładnego wytłumaczenia zjawiska do tej pory jeszcze nie ma. [23]
Koszt budowy i startu rakiety ,,Atlas" wynosił około 4 500 000 dolarów, koszt budowy kapsuły „Aurora 7" — około 1 000 000 dolarów. [24] [25] [26]
W miarę obniżania wysokości zmniejszał się zasięg nadajnika radiowego. W obozie oświęcimskim byłem wprawdzie niejeden miesiąc, niejeden rok... Chodź tutaj!
[27]
Nie jest to ścisłe, gdyż również Gagarin przebywał w Ameryce Północnej i wizytował Kanadę, gdzie dobiegła go wieść o locie Titowa. [28] Witaj w domu, Walter! [29]
Lotnik amerykański Pangborn ustanowił wiele krajowych rekordów i wykonał wiele znanych przelotów, był w owym czasie jednym z popularniejszych pilotów USA. [30]
W Oradell powodziło się Schirrom bez porównania lepiej niż w Hackensack, toteż Walter senior mógł nabyć nowy samolot sportowy. Wysłużona „Jenny" poszła na złom. [31]
Liczba Macha wyraża stosunek prędkości przepływu danego ciała do prędkości dźwięku w tym przepływie. Gdy prędkość przepływu jest równa prędkości dźwięku, liczba
Macha równa się jedności (Ma-1). Dla przykładu: Ma-2 równa się podwójnej prędkości dźwięku. [32]
Trudy Gordon Cooper jest jedyną żoną astronauty posiadającą licencję pilota. Małżonkowie Cooper mają własny samolocik turystyczny. [33]
Tania Torcziłowa, spadochroniarka, żona trenera aeroklubu w Jarosławiu, serdeczna przyjaciółka Walentyny Tierieszkowej. [34]
Słowo „woschod" oznacza w języku rosyjskim wschód słońca (w odróżnieniu od tego słowo „wostok" oznacza wschód — stronę świata).